<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dom parowy
Podtytuł Podróż po Indyach północnych
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia J. Czainskiego w Samborze
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Tom I


I.
Głowa, na którą nałożono cenę.

„Dwa tysiące liwrów nagrody otrzyma ten, kto dostawi żywym czy umarłym jednego z dawniejszych przewódzców powstania Cipaiów, a który przebywa obecnie w prezydencyi Bombay, „nabab Dandau - Pant”, znany powszechnie pod imieniem...”
Takie ogłoszenie mogli czytać mieszkańcy Aurungabad, wieczorem dnia 6 marca 1869 r.
Ostatniego nazwiska, nazwiska znienawidzonego i na wieki przeklętego u jednych, a uwielbianego cichaczem od drugich, brakowało na ogłoszeniu, które świeżo przylepione było na starym murze nad brzegiem Doudhmy, bo dolny koniec afiszu, gdzie było wydrukowane wielkiemi literami, oddarty został ręką jakiegoś fakira, którego trudno było dostrzedz na tym pustym podówczas brzegu. Z imieniem tem znikło również i imię namiestnika prezydencyi Bombay, podpisującego także imię wice króla Indyi. — Jaki mógł mieć powód ów fakir? Czyż spodziewał się rozdzierając to ogłoszenie, że powstaniec z r. 1857 uniknie ścigania i ujdzie wyroku? Czyż mógł myśleć, że rozgłos tego strasznego imienia rozwieje się tym sposobem jak owe kawałki oddartego papieru?
Byłoby to szaleństwem.
Mnóstwo innych afiszów porozlepianych było na murach domów, pałaców meczetów i domów zajezdnych w Aurungabad. Co więcej, kuryer przebiegał wszystkie ulice miasta czytając głośno wyrok namiestnika. Mieszkańcy najnędzniejszych wiosek na prowincyi wiedzieli już, że majątek cały obiecany był temu, kto wyda Dandu - Pant. Nazwisko to nadaremnie tu zniszczone, w dwunastu godzinach rozlegnie się głośnem echem po całej prezydencyi. Jeżeli doniesienia były prawdziwe, a nabab istotnie szukał schronienia w tej części Industanu, to bez żadnej wątpliwości wpadnie on w ręce tych, których jak największym interesem będzie, dobrze go przytrzymać.
Jakiem uczuciem powodował się ów fakir, kiedy rozdzierał ogłoszenie, którego i tak tysiące krążyło egzemplarzy?
Uczuciem gniewu niezawodnie, a może też i wzgardy. Dość że ruszywszy ramionami, wmięszał się w tłum najludniejszej i najnędzniejszej części miasta.
Nazywają Dekkanem tę część półwyspu południowego indyjskiego, leżącego po za Gangesem. Dekkan znaczy w sanskrycie „południe” zawiera w sobie pewną ilość prowincyi. Jedną z główniejszych, jest prowincya Aurungabad, której stolica była niegdyś stolicą całego Dekkanu.
W XVII. wieku sławny cesarz mongolski Aurung-Zeb przeniósł dwór swój do tej stolicy, która znaną była w pierwszych czasach historyi Industanu pod nazwiskiem Kirkhi. Miasto to posiadało wówczas sto tysięcy mieszkańców. Dziś ma zaledwie pięćdziesiąt tysięcy pod panowaniem Anglików, którzy rządzą niem niby na rzecz Nizam Haiderabad. Jednakowoż jestto miasto najzdrowsze na półwyspie, nienawidzane do dziś dnia przez straszną cholerę azyatycką i do dziś dnia nie odwiedzane nawet przez epidemiczne febry tak straszne w Indyach.
Aurungabad przechowało wspaniałe szczątki dawnej świetności. Pałac Wielkiego Mongoła wzniesiony na prawym brzegu Dhoudmy, pomnik sułtanki ulubionej Shah - Jahau, ojca Aurung - Zeb, meczet naśladowany podług Padja - d'Agra, który wznosi swoje cztery minarety na około kopuły kształtnie zaokrąglonej, inne pomniki artystycznie zbudowane, bogato ozdobione świadczą o wielkości i potędze jednego z najznakomitszych zdobywców Indostanu, który wzniósł to królestwo przyłączywszy do niego Caboul i Assam do niezrównanej potęgi i dobrobytu. Chociaż ludność od owego czasu w Aurungabad znacznie się zmniejszyła jak mówiliśmy wyżej, to jednakowoż jeden człowiek mógł łatwo ukryć się pośród tych typów tak różnorodnych, z których się składało to miasto.
Żebrak ten prawdziwy czy udany zmięszany z pospólstwem, nie odróżniał się od niego w niczem. Podobnych jemu w Indyach obfitość wielka. Tworzą oni z tak zwanymi „Sayed” korporacyę żebraków religijnych, którzy proszą o jałmużnę przechodniów pieszo czy konno, a jeżeli nie uzyskają jej dobrowolnie, to umieją wymódz przebiegiem. Nie wzgardzają oni rolą męczenników z własnej woli i doznają wielkiego poważania u klas niższych ludu indyjskiego.
Fakir o którym mowa, byłto człowiek wzrostu wysokiego a jeżeli przeszedł czterdziestkę, to nie o więcej jak o rok lub dwa. Twarz jego przypominała piękny typ maharatt, szczególnie blaskiem czarnych jego oczu zawsze ożywionych, ale pięknych rysów jego rasy trudno byłoby dopatrzyć się pod śladami ospy, która poryła mu twarz. Człowiek ten jeszcze w sile wieku, był giętki a silny. Znak szczególniejszy; brakowało mu jednego palca u lewej ręki. Włosy miał farbowane na czerwono, chodził prawie na pół nagi, bez obuwia, na głowie turban, ledwie okryty lichą kolorową koszulą wełnianą, paskiem przepasaną, Na piersiach jego widać było symbol dwóch pierwiastków mitologii indyjskiej tworzącego i niszczącego głowę lwa czwartego wcielenia Wisznu, trzy oczy i symboliczny trójząb srogiego Siwy.
W Arungabad po ulicach, a szczególnie po tych lichszych zaułkach, gdzie tłumy kosmopolityczne niskich warstw przemieszkują, widoczne było wzruszenie wielkie, łatwo dające się wytłumaczyć. Tam to tłumy roiły się po przed ruderami, które im służyły za mieszkania. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy Europejczycy czy krajowcy, żołnierze z regimentów królewskich czy regimentów rodowitych krajowców, żebracy rożnego rodzaju, wieśniacy z okolic, wszystko to spotykało się, gwarzyło, giestykulowało, dowodziło, rozmyślając nad możebnością pozyskania nagrody obiecanej przez rząd. I przed kołem loteryjnem, które wyciąga wielkie losy na dwa tysiące liwrów, wzruszenie nie byłoby większe. Można nawet dodać, że tą razą nikogo nie było coby nie miał szansy wyciągnienia dobrego numeru, którym była głowa Dandu - Pant. Szczególniejszego wprawdzie potrzeba było szczęścia i szczególnej też odwagi, by ująć nababa.
Fakir widocznie sam jeden pomiędzy wszystkiemi, którego nie wabiła nadzieja pozyskania nagrody, przesuwał się pomiędzy tłumy, zatrzymywał czasem nadsłuchując co mówiono, jako człowiek który mógłby z tego coś skorzystać. Ale nie mięszał się wcale do gadaniny ani jednych ani drugich, a jeżeli usta jego milczały, to zato uszy i oczy wcale nie wypoczywały.
— Dwa tysiące za odkrycie nababa! — wolał jeden wznosząc pięści ściśnione ku niebu.
— Nie za odkrycie, ale za pochwycenie, odrzekł inny, to wielka różnica.
— W istocie to człowiek który nie łatwo da się pochwycić, a pochwycony bronić się będzie zajadle.
— A czyż nie mówiono tu kiedyś, że umarł na febrę w Népaul?
— Nic w tem nie ma prawdy! Chytry Dandu - Pant chciał ogłosić się za umarłego, by tem bezpieczniej mógł żyć!
— Chodziły nawet pogłoski jakoby go pogrzebano w jego obozie na granicy.
— Fałszywe grzebanie żeby zwieść.
Fakir słuchał bez najmniejszego znaku wzruszenia opowiadania tego ostatniego zdarzenia. Jednakowoż czoło jego zmarszczyło się mimowolnie, gdy usłyszał Indyanina jednego najbardziej ożywionego w grupie do której się przyłączył, opowiadającego następujące szczegóły, szczegóły tak dokładne, że niepodobna by były nieprawdziwe:
— To jest pewne, mówił Indyanin, że bogacz w r. 1859 schronił się z bratem swoim Balao Rao i ex rajah z Gondy, Debi-Bux-Singh, na pola u podnóża gór Népaul. Tam natarci zbliska przez wojsko angielskie, wszyscy trzej postanowili przejść granicę indochińską. Otóż nim ją przeszli, nabab i dwaj jego towarzysze, ażeby lepiej uwierzytelnić pogłoskę o swej śmierci, urządzili sami obrzęd pogrzebowy, ale na pogrzebie tym pochowano jedynie palec lewej ręki każdego, które obcięli sobie podczas żałobnego obrządku.
— Z kądże ty to wiesz? — zapytał jeden ze słuchaczy Indyanina, który opowiadał z taką pewnością.
— Byłem obecny pogrzebowi, odrzekł Indyanin. Żołnierze Dandu-Pant wzięli mnie w niewolę, z której dopiero po sześciu miesiącach ledwo zdołałem uciec.
Podczas kiedy Indyanin opowiadał tak stanowczo, fakir nie spuszczał go z oka. Błyskawicą zaiskrzyły mu się oczy, schował przezornie rękę skaleczoną pod łachmany wełniane, które pokrywały mu pierś. Słuchał nie mówiąc i słowa, ale wargi jego drżały odkrywając zęby zaciśnięte.
— Tym sposobem to ty znasz nababa? — pytano byłego niewolnika Dandu-Panta.
— Tak jest, odrzekł Indyanin.
— I poznałbyś go niezawodnie, gdyby przypadek zbliżył was do siebie.
— Tak dobrze jak poznaję sam siebie.
— Ah to masz szansę do wygrania dwu tysięcy liwrów, odparł jeden ze słuchaczy ze źle ukrytą zawiścią.
— Może... odpowiedział Indyanin, jeżeli prawda, że bogacz był o tyle nierozsądnym narażać zbliżając się aż do prowincyi Bombay, co jednakże zdaje mi się nieprawdopodobnem.
— A cóżby on tu robił?
— Chce próbować niezawodnie wywołać nowe powstanie, powiedział jeden z grupy, jeżeli nie w Cipaye, to może między mieszkańcami wsi okolicznych.
— Ponieważ rząd zapewnia o obecności jego w prowincyi, odparł jeden z rozmawiających, należący do kategoryi ludzi, którzy wierzą że władza nigdy mylić się nie może, to zapewne musiał być dobrze poinformowany pod tym względem.
— Być może, odrzekł Indyanin. Dałby Brahma żeby Dandu-Pant wszedł mi w drogę, a szczęście moje byłoby zupełne.
Fakir cofnął się parę kroków lecz nie tracił z oczu dawnego więźnia bogacza. Była noc już ciemna a jednakowoż ruch na ulicach Aurungabad nie zmniejszał się wcale. Gadaniny krążyły jeszcze żywiej na temat nababa. Tu mówiono jakoby był widziany w samem mieście, tam że już jest daleko za miastem. Twierdzono również że sztafeta z północy nadniosła wiadomość o przyaresztowaniu Dandu-Panta. O dziewiątej godzinie wieezorem dobrze poinformowani utrzymywali że już zamknięty w więzieniu miejskiem w towarzystwie kilku thugs, którzy tam siedzą prawie od lat trzydziestu, i że będzie powieszony nazajutrz skoro świt, nie wyczekując żadnych formalności tak jak postąpiono z Tantia-Topi, jego znakomitym towarzyszem rewolucyi na placu Sipri. Ale o dziesiątej godzinie inne znowu przeczące wiadomości. Rozeszła się pogłoska, że niewolnik prawie zaraz zdołał umknąć, co, rozbudzało nowe nadzieje dla tych wszystkich, których nęciła nagroda dwu tysięcy liwrów!
W istocie wszystkie te pogłoski były fałszywe. Najlepiej poinformowani nie wiele więcej wiedzieli od tych, którzy nic nie wiedzieli. Głowa bogacza wartą była zawsze swoją cenę, była zawsze do wzięcia, i dla tego to ów Indyanin, ponieważ znał osobiście Dandu-Pant, mógł bardziej jak ktokolwiek obiecywać sobie, pozyskanie nagrody. Mało kto szczególnie w prezydencyi Bombay, miał sposobność spotkać się z dzikim przewódzcą wielkiego powstania. Bardziej na północ i bardziej w środku, w Sindhia, w Bundelkund, w Oude, w okolicach Agry, Delhi, Cawnpore, Lucknouw, na ziemiach które były teatrem okrucieństw popełnianych z jego rozkazów, całe tłumy byłyby powstały przeciw niemu, aby go wydać władzy angielskiej. Pokrewni jego ofiar, mężowie, bracia, dzieci, żony opłakiwały jeszcze dziś tych, których nabab kazał masakrować setkami. Dziesięć lat upłynęło, a jednak czas ten nie przygasił najsłuszniejszego uczucia zemsty i nienawiści w sercach mieszkańców. To też niepodobieństwem byłoby żeby Dandu-Pant tak był nierozsądnym i odważał się iść do tych prowincyi, gdzie imię jego okryte było przekleństwem i nienawiścią wszystkich. Jeżeli tedy jak mówiono przeszedł on granicę indo-chińską, jeżeli jakieś powody nieznane, projekt powstania lub coś podobnego, skłoniły go do opuszczenia swego bezpiecznego schronienia, którego wyśledzieć nawet policya anglo-indyjska nie mogła, to tylko prowincye Dekkanu mogły mu zapewnić jakie takie bezpieczeństwo.
Widzimy jednak, że wiadomość o pojawieniu się jego w prezydencyi doszła do gubernatora, i zaraz na głowę jego naznaczono tak wysoką cenę.
Nadmienić jednak wypada że w Aurungabad wyższe klasy mieszkańców niedowierzały otrzymanej wiadomości. Tyle już razy rozchodziły się wieści że widziano a nawet schwytano nababa, tyle fałszywych wieści krążyło o nim, iż utworzyła się legenda o cudownej wszędobytności bogacza i jego zręczność mylenia poszukiwań najzręczniejszych nawet agentów policyjnych, iż pospólstwo wierzyło wszystkiemu. W rzędzie mniej niedowierzających naturalnie był dawniejszy niewolnik bogacza. Biedak ten olśniony obietnicą nagrody, ożywiony zresztą potrzebą zemsty osobistej, myślał tylko o utarczce i uważał prawie zwycięztwo za pewne. Plan jego bardzo był skromny. Zaraz nazajutrz miał ofiarować usługi swoje namiestnikowi, później dowiedziawszy się dokładnie co też wiedziano tam o Dandu-Pant, to jest na czem polegały doniesienia ogłaszane na plakatach, postanowił udać się wprost zaraz na miejsce, które mu naznaczą jako pobyt nababa.
Około jedenastej godziny nasłuchawszy się tyle różnych zdań, które pomieszane w jego głowie potwierdzały go jednakże w jego projekcie, postanowił Indyanin udać się trochę na spoczynek. Za mieszkanie służyła mu łódka uwiązana u brzegu Doudhmy, tam więc zwrócił swe kroki marząc z nawpół zmrużonemi oczyma.
Nie spodziewał się wcale że fakir nie spuszczał go z oka, szedł za nim niepostrzeżony jak cień cichuteńko by nie zwrócić jego uwagi. Na końcu już tej ludnej dzielnicy, ulice były mniej ożywione o tej godzinie. Główna ulica kończyła się gdzieś na wolnem miejscu, które ograniczone było brzegami Doudhmy.
Był to jakby rodzaj pustyni za miastem. Kilku opuźnionych przechodziło jeszcze tamtędy, lecz widać spieszno im było dostać się do części miasta więcej zaludnionych.
Niedługo i odgłos ostatnich kroków już ucichł, a Indyanin niespostrzegł się wcale, że sam jeden tylko szedł nad brzegiem rzeki.
Fakir śledził go ciągle wybierając miejsca najbardziej przyciemnione, czy to pod cieniem drzew czy to prześlizgując się po pod ciemne mury ruin tu i owdzie porozrzucanych. Ostrożność ta fakira wcale nie była zbyteczną, księżyc właśnie wychodził z poza chmur i rzucał swe blade światło w przestrzeni. Indyanin mógłby był zauważyć, że był śledzony, a nawet docierany coraz bliżej, chociaż kroków fakira nie zdradzał najlżejszy nawet szelest, gdyż ten boso przesuwał się raczej niż szedł w ślady Indyanina.
Tak upłynęło pięć minut, Indyanin zbliżył się prawie machinalnie do nędznej łódki, w której zwykle noc przepędzał.
Szedł jako człowiek przyzwyczajony odwiedzać co wieczór to miejsce osamotnione. Zatopiony był cały w tej myśli, że nazajutrz uda się prosto do namiestnika. Nadzieja że pomścić się będzie mógł na bogaczu, który wcale nie był dla niego uprzejmym podczas niewoli, przyłączona do dzikiej rządzy zyskania nagrody, czyniła go ślepym i głuchym na wszystko.
Najlżejszego nie miał nawet przeczucia o niebezpieczeństwie, na jakie go naraziło nieostrożne jego odezwanie się wśród tłumu, niewidział fakira zbliżającego się doń coraz bliżej a bliżej.
W tem nagle jak tygrys tenże rzucił się na niego, a promień księżyca odbił się na stali sztyletu.
Indyanin uderzony gwałtownie w pierś zachwiał się i potoczył na ziemię.
Jednakowoż choć cios wymierzony był ręką wprawną, nieszczęśliwy niezostał jeszcze zabity. Kilka słów nawpół niewyraźnych wymknęło się z ust jego równocześnie ze strumieniem krwi. Morderca nachylił się, podniósł głowę dogorywającej ofiary, i odwracając się tak że promienie księżyca oświetlały mu twarz.
— Poznajesz mnie? — rzekł.
— To on, szepnął Indyanin.
I imię straszliwe fakira miało być ostatniem jego słowem, gdy tymczasem skonał. Za chwilę ciało Indyanina znikło w nurtach Doudhmy, która nigdy już nie miała je zwrócić.
Fakir poczekał aż ucichły ostatnie pluskania wody, wrócił swą drogą, przeszedł puste miejsca, później przedmieście, które poczynało już się wyludniać, i szybkim krokiem skierował się ku jednej z bram miasta.
Ale bramę tę zamykano właśnie gdy się zbliżał do niej. Kilku żołnierzy z armii królewskiej strzegło przejścia. Fakir nie mógł już opuścić Aurungabad jak sobie tego życzył.
— Muszę jednakowoż wyjść, a to nawet tej nocy... lub nie wyszedłbym już z niego nigdy! — mruknął sam do siebie.
Zawrócił się więc znowu, szedł wzdłuż murów wewnątrz i dwieście kroków od bramy usiłował wyleść na wierzch wału.
Szczyt wału na zewnątrz miasta wznosił się o jakie pięćdziesiąt stóp po nad fosą wykopaną pomiędzy szkarpami. Był to mur prostopadły bez gzymsu, nawet chropowatości żadnej, któraby mogła służyć w danym razie za punkt oparcia. Zdawało się rzeczą niepodobną żeby człowiek mógł zesunąć się po muru tego gładkiej powłoce. Po sznurze możnaby było może próbować złazić, ale pasek, którym opasany był fakir był ledwie kilka stóp długi, a zatem nie mógł wystarczyć aż na dół.
Fakir zatrzymał się chwilę, spojrzał naokoło siebie, i rozważał co mu czynić wypadało.
Na szczycie wału okrągliło się kilka kopuł z zieleni drzew otaczających jakby wieńcem zielonym Aurungabad do koła.
Z zieleni tej wystawały długie giętkie gałęzie, za które możnaby uchwycić chciawszy się dostać choć z wielkiem niebezpieczeństwem na dół fosy.
Fakir skoro tylko przyszła mu ta myśl, nie wahał się długo. Rzucił się na drzewo, i za chwilę widać go było z drugiej strony muru wiszącego na długiej gałęzi, która uginała się coraz bardziej pod tym ciężarem. Kiedy się już gałęź dostatecznie ugięła i dozwoliła dotknąć muru, fakir spuścił się pomału, jak gdyby po linie z węzłami, tak dostał się aż do połowy muru, ale jakie trzydzieści stóp przedzielało go jeszcze od ziemi, na której potrzeba było stanąć, ażeby umożebnić ucieczkę.
I tak uwieszony na rękach wisiał w powietrzu szukając nogami bodaj jakiego szczerbu, któryby mógł służyć mu za punkt oparcia...
W tem jak błyskawica przeleciało coś w powietrzu. Wystrzały zahuczały, zbiega ujrzeli żołnierze na warcie, dali ognia, ale strzały chybiły, tylko kula jedna trafiła gałęź, na której wisiał i naruszyła ją dwa cale po nad głową.
W dwanaście może sekund potem gałąź ułamała się a fakir spadł do fosy.
Kto inny byłby się zabił, on powstał zdrowy i cały. Powstać, przeleźć drugie szkarpy pośród nowego gradu kul, które go również nie dosięgły, zniknąć w cieniach nocy, było już tylko igraszką dla zbiega.
O dwie mile dalej przechodził niespostrzeżony koło namiotów wojska angielskiego obozującego poza murami Aurungabad. O dwieście kroków dalej zatrzymawszy się obrócił i podniósł rękę skaleczoną ku miastu, wyciągając ją wymawiał te wyrazy:
— „Biada tym którzy wpadną jeszcze kiedykolwiek w moc Dandu-Pant! Anglicy wyście nie skończyli jeszcze z Nana Sahib!”
Nabab raz jeszcze rzucił zdobywcom Indyi, jak groźne wyzwanie, wojenne swoje przezwisko, jedno z najgroźniejszych z tych wszystkich, które podczas strasznego buntu w 1857 tak krawym[1] zasłynęły rozgłosem.






II.

Pułkownik Munro.

— I cóż kochany Maucler, rzekł do mnie inżynier Banks, nie opowiadasz nam wcale o twojej podróży. Myślałby kto, żeś jeszcze nigdy nie wyjrzał poza Paryż! Jakże znachodzisz Indye?
— Indye! odrzekłem, ależ żeby o nich mówić z jaką taką dokładnością potrzeba by przynajmniej je widzieć!
— Masz tobie, czyż nie przejeżdżałeś właśnie półwyspu Bombay do Kalkuty, chyba żeś był ciemnym...
— Nie, nie byłem ciemnym wcale mój kochany Banks, ale podczas tej podróży byłem oślepiony.
— Oślepiony?
— Tak jest oślepiony dymem, parą, pyłem i co najbardziej szybkością jazdy. Nie chcę ja źle mówić o kolejach żelaznych ponieważ to twoje zadanie je budować mój kochany Banks, ale wcisnąć się gdzieś w klatkę wagonową i widzieć tylko szyby w drzwiczkach zamiast wszelkich pięknych i ciekawych widoków, pędzić dzień i noc dziesięć mil na godzinę raz po nad przepaście i skały z orłami, to znowu po pod tunele w towarzystwie myszy leśnych lub szczurów, a nie zatrzymywać się nigdzie chyba na dworcach, które wszystkie jeden jak drugi, widzieć miast zewnętrzne tylko mury albo szczyty wież i kopuł, być w ciągłym i ustawicznym wirze, nie słyszeć nic prócz gwizdu lokomotyw i zgrzytu relsów, czyż to znaczy podróżować?
— Dobrze mówi! — wykrzyknął kapitan Hod. — Odpowiedz na to jeżeli umiesz Banks! Jakże ty o tem sądzisz pułkowniku?
Pułkownik, do którego zwrócił się właśnie kapitan Hod, skłonił lekko głową i odpowiedział:
— Jestem ciekawy, co Banks odpowie panu Maucler naszemu gościowi.
— Tem się wcale nie kłopoczę, odrzekł inżynier, i wyznaję że Maucler ma słuszność pod każdym względem.
— Toż jeżeli tak, to na cóż budujesz koleje żelazne?
— Dla tego kapitanie, abyś mógł, gdy ci pilno, w sześćdziesięciu godzinach dostać się z Kalkuty do Bombay.
— Mnie nigdy nie pilno.
— Więc dobrze, to w takim razie kapitanie najlepiej podróżuj piechotą.
— To też właśnie myślę tak uczynić.
— Kiedy?
— Wtedy gdy mój pułkownik zechce odbyć ze mną piękną przechadzkę przez ośm lub dziewięć set mil po półwyspie.
Pułkownik uśmiechnął się tylko i zapadł w swoje zwykłe marzenia, a w takich chwilach nawet najlepsi jego przyjaciele, jak inżynier Banks i kapitan Hod, z trudnością słówko z niego wydobyć mogli.
— Zaledwie od miesiąca bawiłem w Indyach, a przyjechawszy wprost koleją z Kalkuty do Bombay wcale półwyspu nie znałem.
— Zadaniem mojem było zwidzieć najprzód część jej północną za Gangesem, zwidzieć wszystkie większe miasta, przypatrzyć się główniejszym pomnikom i poświęcić temu zwiedzaniu tyle czasu, ile tylko potrzeba żeby dokładnie wszystko poznać. Poznałem był przed kilkoma laty w Paryżu inżyniera Banks i bardzo zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Obiecałem że go odwiedzę w Kalkucie jeżeli tylko budowa Seind Punjab and Delhi, przy której byłem zajęty, zostanie ukończoną. Otóż teraz gdy to nastąpiło, Banks miał prawo wypocząć parę miesięcy, więc zaproponowałem mu żeby wypoczywając odbywał ze mną podróże po Indyach. Że przyjął moją propozycję z zapałem, nie podlega żadnej wątpliwości. To też mieliśmy wyjechać za parę tygodni jak tylko przyjazna nastanie pora. Przybyłem do Kalkuty w marcu r. 1867. Banks zaznajomił mię z jednym ze swoich dobrych przyjaciół, kapitanem Hod; później przedstawił mię przyjacielowi swemu pułkownikowi Munro, u którego właśnie spędzaliśmy wieczór. Pułkownik mógł mieć około czterdziestu lat, zamieszkiwał dom trochę odosobniony, leżący w dzielnicy europejskiej, a tem samem po za obrębem ruchu, który znamionuje to miasto handlowe i to czarne miasto, które tworzy właściwą stolicę Indyi. Część tę miasta nazywano „miasto pałaców” i rzeczywiście pałaców tam nie brakowało, jeżeli w każdym razie nazwać można pałacem mieszkania dlatego, że tylko portykami, kolumnami i tarasami przypominają pałace. W Kalkucie spotykają się wszystkie porządki architektoniczne, które gust angielski rozpowszechnia w mieście dwóch światów.
Co do mieszkania pułkownika, był to „bungalow” pełen prostoty, dom o parterze wzniesiony na podmurowaniu z cegieł, pokryty dachem piramidalnym. Wokoło domu ciągnęła się weranda wsparta na lekkiej kolumnadzie. Po obu stronach domu były wozownie, kuchnie, stajnie i różne zabudowania gospodarskie, a wszystko razem wzniesione było w ogrodzie, pełnym pięknych drzew i otoczonym niewysokim murem. Całe urządzenie tego domu dowodziło wielkiej zamożności właściciela.
Służbę miał liczną jak to zwykle bywa w domach rodzin indo-angielskich na półwyspie. Sprzęty, ruchomości, rozkład zewnętrzny i wewnętrzny, wszystko to było dobrze obmyślane, z powagą utrzymywane, ale jednakowoż czuć było brak ręki kobiecej.
Zarząd służby całej, prowadzenie domu zdał pułkownik zupełnie dawnemu towarzyszowi broni, sierzantowi Mac Neil, który przebywał z nim wszystkie kampanie w Indyach; było to jedno z tych poczciwych serc co bije w piersi dla tych, dla których się poświęca. Mac Neil był szkotem, mający lat czterdzieści pięć, silny, rosły noszący długą brodę jak w górach Szkotowie. Jego postawa, wyraz twarzy, rysy, a nawet tradycyjny ubiór zdradzały, że służył w armii królewskiej, którą opuścił wziąwszy dymissyę równocześnie z pułkownikiem Munro. Obadwaj wystąpili z wojska od r. 1865. Ale zamiast wrócić do rodzinnego kraju pośród wiekowych pamiątek ich przodków, obaj pozostali w Indyach i żyli w Kalkucie w pewnego rodzaju odosobnieniu jakby w rezerwie, co musi być bliżej wytłómaczone.
Zanim Banks przedstawił mię pułkownikowi Munro jedną tylko zrobił mi uwagę:
„Nie wspominaj nigdy o powstaniu Cipayów, a szczególnie nie wymów nigdy imienia Nana Sahib.
Pułkownik Munro pochodził ze starodawnej rodziny szkockiej, której przodkowie odznaczali się w dziejach połączonego królestwa. Liczył pomiędzy przodkami swoimi sławnego sir Hector Munro, który dowodził armią bengalską w 1760 r. i właśnie stłumił powstanie, które o wiek później Cipayowie mieli podnieść na nowo. Major Munro powstrzymał powstanie z nieubłaganą surowością, i bez wachania kazał przywiązać jednego dnia dwudziestu ośmiu powstańców do działa, męczarnie okrutne które często później się powtarzały podczas powstania 1857, a których okrutnym wynalazcą był właśnie może pradziad pułkownika.
W czasie kiedy Cipayowie podnieśli bunt, pułkownik Munro dowodził 93 regimentem piechoty szkockiej w armii królewskiej.
Przebywał on prawie całą kampanię pod głównem dowództwem sir James Outram , bohatera tej wojny, którego sir Karol Napier nazwał Bajardem armii indyjskiej. Z nim tedy był pułkownik Munro w Cawnpore, należał także do drugiej kampanii Collin Campbella w Indyach, był przy oblężeniu Luckuowa i nie opuszczał tego znakomitego żołnierza aż kiedy tenże mianowanym został członkiem rady indyjskiej w Kalkucie.
W r. 1858 pułkownik sir Edward Munro został kawalerem orderu „gwiazda Indyi” „te Star of Indja (K. C. S. I.)” i dostał tytuł baroneta, a żona jego byłaby nosiła tytuł lady Munro[2], gdyby dnia 27 czerwca 1857. ta nieszczęśliwa nie była zginęła w strasznej rzezi w Cawnpore, rzezi popełnionej pod okiem i z rozkazów Nana Sahib.
Lady Munro, przyjaciele pułkownika nigdy jej inaczej nie nazywali, była uwielbianą przez swego męża. Miała zaledwie 27 lat kiedy zginęła z dwustu innemi ofiarami w tej obrzydłej rzezi. Mistress Orr i miss Jakson, prawie cudownie ocalone po wzięciu Luckuowa przeżyły, jedna swojego męża, druga swojego ojca, lady Munro zaś nie mogła już nigdy być wróconą pułkownikowi Munro.
Zwłoki jej nawet nie mogły być po chrześcijańsku pogrzebane, gdyż nie podobna było odszukać je pośród ciał tylu nieszczęśliwych ofiar rzuconych razem w jedną ze studzien karomporskich.
Sir Edward Munro zrozpaczony miał już tylko jedną myśl, jedyną: znaleść Nana Sahib, którego rząd angielski ścigał na wszystkie strony i wtedy nasycić swoją zemstę, która jak pragnienie straszne trawiła go nieustannie. Ażeby nie być krępowanym w swoich czynnościach podał się do dymissyi. Sierzant Mac Neil szedł zawsze za nim ślad w ślad. A tak ci dwaj ludzie, ożywieni jednym duchem, żyli jedną myślą, do jednego dążyli celu, rzucali się na każdy trop jego, śledzili każdy ślad, ale mimo to nie lepiej im się powiodło jak i policyi anglo-indyjskiej. Nana uszedł pomimo wszelkich poszukiwań. Po trzech latach daremnych wysileń, pułkownik i sierzant musieli chwilowo zaprzestać dalszych usiłowań i poszukiwań. Zresztą w tym czasie pogłoska o śmierci Nany Sahib krążyła po Indyach z taką cechą prawdziwości, że niepopobna[3] było powątpiewać.
Sir Edward Munro i Mac - Neil powrócili tedy do Kalkuty, gdzie osiedli w samotnym domu. Tu nie czytując ani książek, ani dzienników któreby mogły były przypomnieć mu okrutne chwile powstania, nie wychodząc nigdy z domu, pułkownik żył jak człowiek, którego życie bez celu. Jednakowoż myśl o żonie nie opuszczała go nigdy. Zdawało się, że czas nie wpłynął na niego by ukoić żale.
Dodać potrzeba że wiadomość o pojawieniu się Nany w prezydencyi Bombay, wiadomość która krążyła od kilku dni, nie doszła do wiadomości pułkownika. I to było bardzo szczęśliwie, bo byłby był tej chwili opuścił bungalow.
Oto co dowiedziałem się od Banksa, nim mię wprowadził w ten dom, z którego wszelka radość wygnaną była na zawsze. I oto dlaczego trzeba było strzedz się nawet jakiejkolwiek wzmianki tak o buncie Cipayów, jako też o najokrutniejszym z jego przywódzców Nana Sahibie.
Dwóch tylko przyjaciół, przyjaciół na życie i śmierć niezłomnych, uczęszczało w dom pułkownika, byli nimi: inżynier Banks i kapitan Hod.
Banks jak mówiłem, właśnie ukończył roboty, których był się podjął przy budowie kolei żelaznych Great Indian Peninsular. Był to człowiek lat czterdzieści pięć liczący, w pełnej sile wieku. Miał przyjąć czynny udział przy budowie Madras railway przeznaczony do połączenia zatoki Arabskiej z zatoką Benguela, roboty te prawdopodobnie mogły zacząć się dopiero za rok. Wypoczywał tedy w Kalkucie zajmując się ciągle różnemi planami mechanicznemi, bo był to umysł czynny, nieustannie goniący za nowemi odkryciami. Cały swój czas poza zajęciami poświęcał pułkownikowi, do którego wiązała go przyjaźń dwudziestoletnia. Toż wszystkie prawie wieczory spędzał pod werandą w towarzystwie sir Edwarda Munro i kapitana Hod, który także właśnie uwolnił się był od służby na dziesięć miesięcy. Hod należał do pierwszego szwadronu karabinierów królewskich i odbył r. 1857 całą kampanię najprzód z sir Colin Campbell w Oude i Rohilkhande, później z sir H. Rose w Indyach środkowych. Kampania która skończyła się wzięciem Gwalior.
Kapitan Hod wychowany w twardej szkole indyjskiej, miał lat ledwie trzydzieści: broda i włos koloru czerwono bląd, członek znakomity klubu w Madras, chociaż był w armii królewskiej, można go było jednakowoż wziąć za oficera armii krajowców tak się już był „zindijanizował” podczas pobytu swego na półwyspie. Nawet gdyby się był rodził w Indyach nie byłby był więcej Indjaninem. Uważał on Indye za kraj wyjątkowy, za ziemię obiecaną, za krainę szczęśliwą w całem znaczeniu tego wyrazu i jedyną, gdzie człowiek może i powinien żyć. Teraz w istocie znachodził wszystko, co tylko mogło zadowolić jego pragnienia. Żołnierz z usposobienia miał też sposobność staczania ciągłych bojów. Myśliwy znakomity, czyż nie był w kraju gdzie przyroda jakby nagromadziła wszystkie jelenie, rogacze i t. d. i wszystką zwierzynę skrzydlatą i czworonożną dwóch światów? Turysta odważny, czyż nie miał tuż koło siebie tego imponującego łańcucha gór Thybetańskich, w którym znachodzą się najwyższe szczyty na kuli ziemskiej? Podróżnik niczem nie zrażony, czyż nie mógł kierować krokami swoimi w strony niedostępnych okolic granicy himalajskiej, gdzie jeszcze nie powstała noga ludzka? Turfista zapalony, czyż brakowało mu areny na kursa, które w oczach jego zastępowały kursa w Masche, albo w Epsom? Na tym punkcie właśnie Banks i on zupełnie się nie zgadzali. Inżyniera jako „mechanika” czystej krwi, mało zajmowały bohaterstwa biegunów arenowych. Jednego nawet dnia gdy kapitan Hod wyciągał go na słowo w tej kwestyi, Banks odpowiedział mu, że jego zdaniem kursa w jednym tylko razie byłyby interesujące.
— I kiedyż to? pytał Hod.
To gdyby się zgodzono, że dżokiej, który ostatni zdąży do mety, zostanie rozstrzelanym na miejscu.
— I to myśl! odrzekł spokojnie kapitan Hod.
On istotnie byłby zdolny w własnej osobie podjąć się podobnego zakładu.
Tacy to byli towarzysze sir Edwarda Munro. Pułkownik lubiał słuchać ich sporów różnych, a wieczne ich ścieranie się sprowadzały niekiedo[4] rodzaj uśmiechu na usta jego.
Pragnieniem wspólnem obydwu tych poczciwych towarzyszy było namówić pułkownika do jakiej podróży, któraby go rozerwała. Kilka razy proponowali mu żeby jechał na północ półwyspu, namawiali żeby przepędził kilka miesięcy w okolicach tak zwanego „Sanitarium” gdzie bogaci anglo-indyanie chronili się chętnie podczas wielkich upałów. Pułkownik zawsze opierał się temu.
Co do podróży, którą Banks i ja zamierzaliśmy odbyć, to już przeczuwaliśmy jak zostanie przyjętą. Tego właśnie wieczora kwestya ta znowu była na porządku dziennym. Wiedzieliśmy że kapitan Hod na serjo myśli odbyć pieszo wielką wycieczkę do północnych Indyi. Jeżeli Banks nie lubiał koni, to Hod znowu nie lubiał kolei żelaznych. Byli więc obaj na równi. Sposób ostateczny byłby podróżować, czy to w powozie czy w lektyce, lecz wedle swej woli, o godzinach, w których się podoba, co zresztą możebne na dobrych gościńcach porządnie utrzymywanych w Indostanie.
— Nie mów że mi o waszych wozach z wołami, ani o waszych wołach z garbami! wykrzyknął Banks. Gdyby nie my, bylibyście się jeszcze posługiwali temi landarami, które w Europie zarzucono już od pięciuset lat!
— Ech, Banks! odparł kapitan Hod, więcej one warte jak wasze wagony i wasze furgony! Ogromne woły białe, które doskonale pędzą galopem, a które można zmienić co dwie mile na każdej stacyi pocztowej...
I które wloką za sobą coś jakby statek na czterech kołach, który bardziej trzęsie i rzuca jak barka rybacka na mieliźnie po odpływie morza!
— No, pomijam statek ciągniony przez wołów, odrzekł kapitan Hod. Ale czyż nie mamy powozów na dwa, trzy, albo i cztery konie, które mogą iść w zawody z waszemi wagonami. Lecz najlepiej wolałbym po prostu lektyki...
— Ach, wasze lektyki kapitanie to prawdziwe nosze, długie sześć stóp, a szerokie cztery, gdzie człowieka kładą jakby nieboszczyka.
— Ale przynajmniej człowiek nie jest tłuczony, podrzucany, można czytać, można pisać i spać można wygodnie bez przebudzenia na każdej stacyi. Lektyką niesioną przez czterech albo i sześciu ludzi zrobi się zawsze cztery mile i pół na godzinę[5] przynajmniej nie ma obawy jak w waszych niemiłosiernych szybkowozach że się przybędzie prędzej nim się jeszcze wyjechało.
— Najlepiej byłoby, powiedziałem wtedy, gdyby można podróżować w swoim domu.
— Ślimaku! wykrzyknął Banks.
— Mój przyjacielu, odrzekłem, ślimak który mógłby opuszczać swoję skorupę i znowu do niej wchodzić wedle upodobania, nie byłby tak bardzo do pożałowania! podróżować w swoim domu, w domu toczącym się jak na kołach byłoby to zdaje się ostatnie słowo w postępie pod względem podróżowania.
— Może, rzekł na to pułkownik Munro, przenosić się z miejsca na miejsce pozostając zawsze w swojem otoczeniu, unosić ze sobą swój kącik i wszystkie pamiątki, które go zapełniają, zmieniać horyzont, odmieniać widoki atmosfery, klimat, nie zmieniając nic jednak w swojem życiu... o tak... może!
— Nie byłoby już tych bungalow przeznaczonych dla podróżnych, odrzekł kapitan Hod, w których co do wygody dużo pozostaje do życzenia, a w których nie wolno przemieszkiwać bez pozwolenia administracyi miejscowej!
— Nie byłoby już oberzy obrzydłych, w których moralnie i fizycznie nas odzierają na różne sposoby, zauważyłem nie bez słuszności. Byłoby to coś na kształt budy wędrownych kuglarzy, wykrzyknął kapitan Hod, ale udoskonalone i upiększone, co za marzenie! Zatrzymywać się kiedy się podoba, jechać kiedy się chce, jechać sobie wolno gdy się lubi, lub pędzić galopem, mieć ze sobą nietylko pokój sypialny ale i salonik, jadalnię pokój do palenia, a przedewszystkiem swoją kuchnię i swego kucharza, oto postęp przyjacielu Banks. To tysiąc razy doskonalsze jak koleje żelazne, może mi zaprzeczysz inżynierze spróbuj.
— Eh, eh, przyjacielu Hod, odrzekł Banks, byłbym zupełnie twego zdania, gdyby...
— Gdyby? zapytał kapitan ruszając głową.
— Gdyby w zapale waszym ku postępowi niebyliście się zatrzymali w drodze.
— Czyż pozostaje jeszcze coś lepszego do zrobienia?
— Osądź sam. Uznajesz że dom toczący się o wiele doskonalszy jak wagony nawet wagony salonowe, nawet jak „sleepnig carrailways”. I masz słuszość[6] kapitanie wtedy jeśli się ma czas do stracenia, jeżeli się jedzie dla swoich przyjemności a nie dla interesów. Zdaje mi się, że wszyscy się zgadzamy na tym punkcie.
— Wszyscy! odparłem.
A pułkownik Munro skłonił potwierdzająco głową. Więc zgoda, zawołał Banks, dobrze. Lecz idźmy dalej. Udajesz się do fabrykanta powozów, który zarazem jest i architektą, a on zbuduje tobie dom toczący się. Otóż i jest, dobrze zbudowany, dobrze obmyślany, odpowiadający wymaganiom lubiącego przepych. Nie jest on ani za wąski, toż się nie przewróci łatwo, ani za szeroki, więc może przejeżdżać wszystkiemi ulicami, dobrze umieszczony na resorach, żeby lekko nosił. Słowem doskonały! Przypuszczam że zbudowany dla przyjaciela naszego pułkownika, i ten ofiarował nam w nim miejsca. Jedziemy zwiedzać naprzykład okolice północne Indyi, jak ślimaki, ale ślimaki takie które nie są niewolniczo przykute do swej skorupy. Wszystko już gotowe. O niczem nie zapomniano ani nawet o kuchni i kucharzu, co tak drogie jest sercu kapitana. Nadszedł dzień odjazdu, już wsiadają! All right! ale ktoż ciągnąć będzie ten dom toczący się mój przyjacielu?
— Kto? zawołał kapitan Hod, toż muły, osły, konie, woły!
— Chyba tuzinami zaprzęgać by potrzeba, rzekł Banks.
— No to słonie, odparł kapitan Hod, słonie. Otóż to będzie wspaniałe i pyszne. Dom ciągniony zaprzęgiem słoni, dobrze wyćwiczonych, wspaniałej postawy, galopujących jak najpiękniejsze rumaki w świecie!
— Byłoby to przepyszne kapitanie!
— Uprząż jak dla królów indyjskich mój inżynierze.
— Tak, ale...
— Ale... Cóż czy jeszcze jest jakie ale! zawołał kapitan Hod.
— I wielkie ale!
— Ah, ci inżynierowie! oni tylko są dobrzy na to żeby wszędzie znachodzić trudności.
— I ażeby je pokonywać, jeśli są do pokonania, odparł Banks.
— A więc pokonajże je.
— Właśnie pokonywam i oto w jaki sposób. Mój kochany Munro, wszystkie te motory o których mówił kapitan, ruszają się, pociągają, wloką, ale się i utrudzają. Bywa to uporne, narowi się, a szczególnie potrzebuje żywienia. Otóż niechno zabraknie paszy, bo nie można wlec za sobą pięćset akrów łąk, a zaprzęg ustaje, wysila się upada, ginie z głodu, a dom toczący się przestaje się toczyć i stoi tak nieruchomie jak oto bungalow, w którym właśnie rozprawiamy. Wynika więc z tego że dom taki wtedy dopiero byłby praktycznym, gdyby był domem parowym.
— Któryby posuwał się po szynach, wykrzyknął kapitan ruszając ramionami, kłaniam uniżenie.
— Nie po szynach, ale po gościńcach, odpowiedział inżynier, a to za pomocą udoskonalonej drożnej lokomotywy...
— Brawo! wykrzyknął kapitan, brawo! Skoro tylko ten twój dom parowy nie będzie toczyć się po szynach i będzie mógł kierować się wedle własnej fantazyi nietrzymając się niewolniczo toru żelaznych kolei, przyklasnę mu z całej duszy.
— Ale, zauważyłem, jeżeli muły, osły, konie, woły, słonie jedzą, toż i maszyna je także, i jeżeliby jej zabrakło materyału do palenia, to i ona wstrzyma się w drodze.
— Koń parowy, odparł Banks, wyrównywa siłą trzem do czterem koniom naturalnym, a siła ta może być jeszcze powiększoną. Koń parowy nie podpada ani strudzeniu, ani chorobie. W każdej porze, w różnych strefach, czy to słońce czy deszcz czy śniegi, on zawsze biegnie niezmordowanie, nie znuża się nigdy. Nie boi się nawet napadu dzikich zwierząt ani ukąszenia gadu, ani ukłucia bąków lub innych jadowitych owadów. Nie potrzebuje on ani dodania ostrogi ani bicza woźnicy i snu mu nie potrzeba. Koń parowy zrobiony ręką człowieka, doskonalszy jest od wszelkich stworzeń, które Opatrzność dała na usługi człowiekowi; trochę oliwy lub tłustości, nieco węgli lub drzewa oto czem się żywi. Zresztą wiecie sami przyjaciele że na półwyspie indyjskim nie brakuje drzew, a drzewo należy do każdego.
— Dobrze mówi! wykrzyknął kapitan Hod, hurrah koń parowy! Już widzę oczyma wyobraźni dom toczący się inżyniera Banks, przebiegający główne drogi Indyi, zagłębiający się w lasy, wnikający prawie aż do legowisk lwów, tygrysów, niedźwiedzi, panter, a my w ukryciu murów wyprawimy sobie łowy i polowania na dzikie zwierzęta, o jakich najsłynniejsi Nemrodowie pojęcia nawet nie mają! Ah, Banks, ślinka mi płynie do ust i żałuję żem się nie urodził o jakie pięćdziesiąt lat później.
— A to dla czego mój kapitanie?
— Ponieważ za pięćdziesiąt lat marzenia twoje zostaną urzeczywistnione, dom parowy zostanie zbudowany.
— Już jest zbudowany, odrzekł spokojnie inżynier.
— Jest gotów, a może i ty go wykonałeś?
— Tak, i jednej tylko może obawiałbym się rzeczy, to jest czy nie przewyższa on twoich marzeń.
— W drogę, w drogę Banks! wykrzyknął kapitan Hod, który zerwał się jak gdyby pod wrażeniem bateryi elektrycznej. Był już gotowy tej chwili do odjazdu. Inżynier uspokoił go skinieniem ręki, później głosem poważniejszym zwróciwszy się do Edwarda Munro:
— „Kochany Edwardzie, rzekł, jeżeli oddaję dom toczący się na twoje usługi, jeżeli od dziś za miesiąc gdy nadejdzie stosowna pora przyjdę powiedzieć ci: Oto twój pokój który z tobą może jechać gdzie zechcesz, oto twoi przyjaciele, Maucler, kapitan Hod i ja, którzy pragniemy tobie towarzyszyć w wycieczce na północ Indyi, czy odpowiesz mi: Jedźmy Banks, jedźmy i niech nas ma w opiece Bóg, czuwający nad podróżnikami?
— Tak jest moi przyjaciele, rzekł pułkownik Munro po chwilowej rozwadze. Banks, oddaję w twój zarząd pieniądze potrzebne. Dotrzymaj przyrzeczenia, sprowadź nam ten idealny dom parowy, który prześcignie jeszcze marzenia Hoda, a zwiedzimy całe Indye.
— Hurrah, hurrah, hurrah! wykrzyknął kapitan Hod, biada dziczyznie z okolic Nepaul!
W tej chwili sierzant Mac Neil zwabiony wykrzykami hurrah, kapitana, stanął we drzwiach pomieszkania.
— Mac Neil, rzekł do niego pułkownik Munro, jedziemy za miesiąc do północnych Indyi, czy jedziesz z nami?
— Nie mogłoby być inaczej, mój pułkowniku, skoro ty jedziesz, odpowiedział sierzant Mac Neil.






III.
Bunt Cipayów.

Kilka słów w krótkości dadza poznać co to były Indye w czasie, w którym to opowiadanie nawiązuje się, a szczególnie co to było to straszne powstanie Cipayów, które tu po krótce powtarzamy.
Było to w r. 1600, za panowania królowej Elżbiety w ziemi Aryawarta, pośród ludności dwustu miljonowej, z której sto dwanaście milionów było religii Indów, kiedy się zawiązała kompania indyjska znana pod przezwiskiem czysto angielskim „Old John Company”.
Było to z początku po prostu towarzystwo kupców handlujących z Indyami wschodniemi na czele których stanął książę Cumberlandu. W tym czasie już władza portugalczyków, która potężną była w Indyach, zaczynała upadać, to też Anglicy wyzyskując to położenie usiłowali zaprowadzić pierwsze próby administracyi politycznej i wojskowej w prezydencyi Bengala, w której stolica Kalkuta miała stać się ogniskiem nowego rządu. Najprzód tedy 39 pułk armii królewskiej z Anglii zajął prowincyę. Ztąd ta dewiza, którą jeszcze dziś nosi na swoich sztandarach: „Primus in Indiis”.
Jednakowoż towarzystwo francuzkie utworzyło się było prawie w temże samem czasie pod patronatem Colberta. Miało ono tenże sam cel na widoku co i kompanija kupców londyńskich. Z tego współzawodnictwa wyrodziły się później starcia i walki w interesach, dalej długie wojny to z powodzeniem to znowu ze stratą, a które to wojny uświetniały osobistości jak Dupleix, Labourdonnais, Lally-Tollendal.
Ostatecznie francuzi zgnieceni liczbą, zmuszeni byli opuścić Carnatique, tę część półwyspu, która mieści w sobie granicę od wschodu.
Lord Cliwe uwolniony od współzawodników nie obawiając się już ani portugalczyków ani Francyi, postanowił utrwalić panowanie angielskie w zdobytym Bengalu, w którym lord Hastings mianowanym został namiestnikiem głównym, Po reformach nastąpiły rządy zręczne i wytrwałe. Ale od tego czasu kompania Indyjska tak potężna przed tem, dotkniętą została w najżywotniejszych jej interesach. W kilka lat później w 1784 Pitt zaprowadził jeszcze zmiany w pierwotnych ustawach, dzierzone dotąd przez kompanię, berło przeszło do rąk radzców korony. Rezultat tego nowego rozporządzenia taki, że w 1813 kompanija miała utracić monopol handlu z Indyami, a w 1833 monopol handlu z Chinami.
W każdym razie Anglia chociaż nie miała do walczenia przeciw stowarzyszeniom cudzoziemców na półwyspie, miała jednakowoż wojny ciężkie, bądź z dawnymi posiadaczami ziemi, bądź z ostatniemi zdobywcami azyatyckiemi.
Za lorda Cornwallis, w 1784 prowadzono wojnę z Tippo Sahibem, który zabitym został 4 maja 1799 w ostatniej potyczce w Seringapatam. Następnie wojna z Maharatami tym mężnem pokoleniem bardzo potężnem w XVIII. wieku, z Pindarrisam, którzy tak mężnie się opierali. Była jeszcze także wojna z Gonrykgas'ami w Nepaul tymi śmiałymi góralami, którzy w niebezpiecznej próbie 1857 stali się wiecznymi sprzymierzeńcami Anglików. Na koniec była wojna z Birmanami 1823 do 1824.
Dopiero w 1828 Anglicy zostali panami większej części terrytorium, i wtedy to lord Wiliam Bentinck rozpoczął nowe zmiany administracyjne.
Od czasu uregulowania siły wojskowej w Indyi, armia liczyła zawsze dwa contingensy bardzo różne, contingens Europejczyków i contingens krajowców, pierwszy złożony z pułków kawaleryi i piechoty, jakoteż z batalionów piechoty europejskiej zostającej w służbie kompanii indyjskiej, tworzył armię królewską, drugi tworzył armię krajowców składającą się z pułków piechoty, konnicy, ale złożone z krajowców, tylko pod rozkazami oficerów angielskich. Do tego dodać jeszcze potrzeba artyleryę, która przeważnie składała się z europejczyków wyjąwszy kilku bateryi.
W ogóle w 1857 tak jak to utrzymuje z nadzwyczajną dokładnością p. de Valbezen w swoich Nouvelles Etudes sur les Anglais et l'Inde, dzieło bardzo znakomite, można było liczyć na dwa kroć sto tysięcy wojska złożonego z krajowców, a czterdzieści pięć tysięcy żołnierzy europejskich. Oto ogół siły w trzech prezydencyach.
Otóż chociaż Cipayowie tworzyli pułki regularne pod dowództwem oficerów angielskich, czuli przecież chęć zrzucenia z siebie twardego jarzma karności europejskiej, jaką im nakładali zdobywcy. Już w 1806 a może za namową syna Tippo Sahiba, garnizon armii narodowców z Madras obozujący w Vellore, wymordował w pień regiment 69 pułku armii królewskiej, popalił koszary, pomordował oficerów i ich rodziny, wystrzelał nawet chorych, po szpitalach leżących żołnierzy.
Jakaż była tego przynajmniej pozorna przyczyna? Oto jakaś udana sprzeczka o wąsy, o strój głowy, o kólczyki. A w rzeczy samej była to tylko nienawiść zabranych ku zaborcom. To pierwsze powstanie rychło zostało stłumione siłami królewskich armii obozujących w Ascot.
Powstanie 1857 roku, również tak błahym powodem pozornie wywołane, daleko straszniejsze przybrało rozmiary, i byłoby może obaliło potęgę Anglii w Indyach, gdyby wojska narodowców z prezydencyi Madras i Bombay były wzięły w niem udział.
Przedewszystkiem jednakże potrzeba zaznaczyć, że powstanie to nie było narodowem, gdyż to pewne, że Indowie wsi i miast nie brali w niem żadnego udziału. I co bardziej jeszcze, że powstanie to ograniczało się tylko na kraje na wpół niepodległe Indii środkowych, prowincje północno wschodnie i królestwo Oude. Pendżab zostawał wierny Anglikom. Zostali wierni także Sikhsowie i robotnicy kast niższych, którzy szczególnie odznaczyli się przy oblężeniu Delhi; Gourgkhas'owie i nakoniec Maharajahs'owie z Gwalior i z Pattyalah.
Na początku powstania lord Canning był na czele administracyi w charakterze gubernatora jeneralnego i może mąż ten stanu nie pojmował doniosłości tych rozruchów. Od kilku lat już gwiazda Anglii widocznie bladła na firmamencie indyjskim. W roku 1842 klęska i ustąpienie z Caboul osłabiła urok zdobywców europejskich. Usunięcie się armii angielskich podczas wojny Krymskiej, nie było także korzystne dla opinii wojskowej tejże armii. To też nadszedł moment, w którym Cipayowie wiedzący doskonale o wszystkiem, co się działo nad brzegami morza czarnego, pomyśleli że powstanie wojsk narodowych możeby się i udało. Potrzeba było tylko iskierki jednej; zresztą ażeby zapalić umysły już i tak dobrze przygotowane, podniecane pieśniami i przypowieściami bardów, brahminów i „mulwisów”. Chwila ta nadeszła w roku 1857, kiedy to kontyngens armii królewskiej zmniejszono z konieczności zawikłań zewnętrznych.
Na początku tegoż roku, Nana Sahib czyli nabab Dandu-Pant, mieszkający blisko Cawnpore, udał się do Delhi, później do Lucknow, w celu zapewne wywołania od dawna już przysposobionego powstania.
Istotnie wkrótce po odjeździe Nany rozpoczęły się ruchy powstańcze.
Rząd angielski zaprowadził właśnie w armiach narodowców karabiny Enfield, wymagające ładunków przyrządzanych z tłuszczem. Dnia jednego rozeszła się pogłoska, że tłuszcz ten pochodził czy to z krowy czy też ze świni, stosownie do tego czy naboje przeznaczone były dla żołnierzy indyjskich czy dla muzułmanów służących w armii krajowej.
Otóż w kraju, gdzie lud nawet mydła nie używa, dla tego że wchodzić musi w jego skład tłuszcz czy to popoświęconych, czy też nieczystych zwierząt, używanie naboi napuszczanych tłuszczem, naboi które trzeba było rozdzierać zębami, z trudnością mogło być wprowadzone. Rząd uległ w części naleganiom, które mu czyniono, ale chociaż zmieniał i przekształcał karabiny i upewniał, że tłuszcz mniemany nie wchodzi do naboi, jednakowoż nie przekonał nikogo w armii Cipayów.
24 Lutego, w Berampore, pułk 34 odmawia stanowczo używania tychże ładunków, w połowie marca adjutant jeden został zamordowany, a pułk rozpuszczony po otrzymaniu kary rozniósł zaród buntu po sąsiednich prowincyach.
10 Maja w Mirat trochę na północ Delhi, 3, 11 i 20 pułk zbuntowały się, zabito pułkownika i kilku oficerów ze sztabu, popalono miasta i w końcu rzucono się na Delhi. Tam radża, (król Indyi wschodnich), potomek Timur'a złączył się z niemi. Opanowali arsenał i wymordowali oficerów 54 pułku.
W Delhi, 11 maja, major Fraser i jego oficerowie zostali nielitościwie wymordowani przez powstańców z Mirat, nawet w pałacu komenderującego europejczyka, a 17 maja czerdziestu[7] dziewięciu niewolników, mężczyźni, kobiety i dzieci padały pod mieczem morderczym. 20 maja, 26 pułk, stojący koło Lahor zabija komendanta załogi i sierżanta (europejczyków). Impuls już był dany do strasznych rzezi.
W Nourabad 28 maja, znowu nowe ofiary pośród oficerów anglo - Indyjskich.
30 maja w okolicach Lucknowa rzeź brygadjera komenderującego, jego adjutanta i kilku innych oficerów.
31 maja w Bareilli Rohilkhand pomordowano kilku oficerów, którym nie pozwolono nawet się bronić.
Tegoż dnia w Schajahanpore kilku oficerów pomordowali Cipayowie 38 pułku, a nazajutrz oficerów, kobiety i dzieci, którzy to wszyscy udawali się do Aurungabad.
W pierwszych dniach czerwca w Bhopali rzeź mieszkających tam europejczyków, a w Jansi, z namowy okrutnej Rani zabójstwa z bezprzykładnem okrucieństwem.




W lipcu druga rzeź w Cawnpore. Tego to dnia padły ofiarą setki dzieci i kobiet, a między niemi właśnie lady Munro, z rozkazu Nany, który wezwał do pomocy rzeźników muzułmańskich. Po tej strasznej rzezi ciała pomordowanych powrzucano do studni, która odtąd stała się legendową.
26 Września na placu Luckanowa zwanym teraz „plac trupiarni”, mnóstwo rannych pociętych pałaszami i żyjących jeszcze powrzucano w płomienie.
Nakoniec dużo innych mordów po różnych miastach i wsiach popełnianych nadało cechę dzikości niewidzianej temu powstaniu.
Ale i Anglicy równą odpłacili się monetą z tej niby wychodząc zasady, że muszą przejmować buntowników trwogą i przerażeniem, by dać im uczuć potęgę angielską.
Na początku powstania w Lahor wielki sędzia Montgomery i brygadjer Corbett potrafili rozbroić bez rozlewu krwi przed paszczą ziejącą dział 8, 16, 26 i 40 pułk narodowców. W Moultan 62 i 29 pułk krajowców zmuszony był również złożyć broń bez oporu.
To były początki ucisków.
Kolumna wojska pod przewództwem pułkownika Nicholson, puściła się za pułkiem krajowców, który dążył ku Delhi, zbuntowani zostali dopędzeni, pobici, rozsypani i stu dwudziestu uwięzionych wróciło do Peschawar. Wszyscy zostali na śmierć skazani a każdy trzeci miał być stracony. Dziesięć dział zostało wytoczonych na plac ćwiczeń, do każdego uwiązano jednego jeńca i pięć razy działa dały ognia pokrywając pola kawałami bezkształtnymi ciał ludzkich pośród atmosfery zarażonej wyziewem palących się tych szczątków.
Ci męczennicy według p. de Valbezen, ginęli z tą heroiczną obojętnością, jaką Indyanie umieją zachować zwykle w obec śmierci.
— Panie kapitanie, rzekł do jednego z oficerów, który przewodniczył wykonaniu wyroku, młody Cipay koło lat dwadzieścia mający, głaszcząc niedbale ręką narzędzie śmierci, panie kapitanie, nie potrzeba mię przywiązywać, nie mam ochoty uciekać!
Takiem było pierwsze to straszne spełnienie wyroku, a po którem miało nastąpić tyle innych jemu podobnych.
Oto zresztą rozkaz dzienny, który właśnie brygadier Chamberlain ogłosił wojsku krajowców po straceniu dwóch Cipayów:
— Widzieliście właśnie żywcem uwiązanych do paszczy działa i rozszarpanych w kawałki dwóch waszych kolegów; kara taka wymierzoną zostanie każdemu zdrajcy, a sumienie wasze opowie wam jakie męki czekają go na drugiem świecie. Ci dwaj żołnierze skazani zostali na śmierć przez rozstrzelanie, a nie na powieszenie, bo pragnąłem iżby uniknęli plamy dotknięcia kata, a tem samem chciałem okazać, że rząd, nawet w takich chwilach nie chce popełniać niczego, coby czyniło najlżejszy nawet zamach na wasze przesądy religii i kastowości.
30 Lipca trzydzieści siedm uwięzionych padło również na placu egzekucyjnym, a pięćdziesięciu innych oszczędzono na to tylko, aby ich zamorzyć głodem i uduszeniem w więzieniach, gdzie ich powtrącano.
29 Sierpnia na ośm set siedmdziesiąt Cipayów, którzy uciekali z Lahor, sześciu set pięćdziesięciu dziewięciu zostało nielitościwie wymordowanych przez żołnierzy armii królewskiej.
23 Września po wzięciu Delhi trzej książęta z rasy królewskiej, następca spodziewany i dwaj jego krewni udali się do jenerała Hodson, który zaprowadził ich pod eskortą tylko pięciu ludzi pośród ludności pięciotysięcznej, więc jeden na tysiąc. A jednak w połowie drogi Hodson kazał zatrzymać wóz, na którym wieziono trzech jeńców, wsiadł koło nich, rozkazał im obnażyć sobie piersi i zastrzelił wszystkich trzech wystrzałami z rewolweru. To krwawe wykonanie wyroku z ręki oficera angielskiego, powiada pan de Valbezen miało wywołać w Pundjab największe uwielbienie.
Po wzięciu Delhi trzy tysiące jeńców zginęło, czy to na szubienicy czy też działami rozstrzelani, a z nimi dwadzieścia dziewięć członków rodziny królewskiej. Choć wprawdzie oblężenie Delhi oblegających również kosztowało dwa tysiące sto pięćdziesiąt i jeden europejczyków i tysiąc sześć set ośmdziesiąt sześć krajowców.
W Allahabad straszne wyprawiano mordy, już nie pośród Cipayów, ale między ubogą klasą, którą fanatycy pociągnęli prawie bezwiednie ze sobą do rabunków.
W Lucknow 16 listopada dwa tysiące Cipayów pokryło ciałami swemi przestrzeń stu dwudziestu metrów kwadratowych.
W Cawnpore po rzezi, pułkownik Neil zmuszał skazanych zanim ich wydał szubienicy do wylizania i oczyszczania językiem, stosownie do rangi ich kastowej, każdą plamę krwi pozostałą w domach, gdzie mordowali ofiary. Znaczyło to karę śmierci poprzedzić hańbą.
Podczas wyprawy do Indyi środkowych, tracenie niewolników odbywało się nieustannie pod kulami działowemi „mury ciał ludzkich waliły się na ziemię”.
9 marca 1858 przy napadzie Maison Jaune podczas drugiego oblężenia Lucknow'a, po strasznem przedziesiątkowaniu Cipayów, zdaje się że jeden z nich został żywcem upieczony przez Sikhs'ów, na co oficerowie angielscy własnemi patrzyli oczami.
11-go pięćdziesiąt ciał Cipayów zapełniało rowy koło pałacu Bégum w Lucknowie.
Nakoniec w dwunastu dniach walki, trzy tysiące krajowców skonało czy pod stryczkiem czy od kul, a między niemi trzysta ośmdziesiąt zbiegów chcących się schronić na wyspie Hidaspe.
W ogóle nie licząc Cipayów, którzy zginęli z bronią w ręku podczas tego strasznego odwetu, w jednej tylko walce w Pendjab, znajduje się nie mniej nie więcej tylko sześćset dwudziestu ośmiu krajowców postrzelanych z rozkazu władzy wojskowej, tysiąc trzy sta ośmdziesiąt sześć z rozkazu władzy cywilnej, a trzysta siedmdziesiąt powieszonych z rozkazu obu władz.
W początku roku 1859 liczą nie więcej jak sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy i oficerów krajowców, którzy zginęli, a więcej jak dwieście tysięcy takich krajowców, którzy życiem przypłacili to, że brali, lub przynajmniej byli podejrzywani o to, że brali udział w powstaniu. Straszny odwet, przeciw któremu protestował tak energicznie, nie bez słuszności może p. Gladstone w parlamencie angielskim.
Było potrzeba dla wyjaśnienia opowiadania, które ma nastąpić, rozłożyć bilans nekrologji jednej strony i drugiej. Potrzeba była dla tego żeby dać zrozumieć czytelnikom, jak straszna żądza zemsty pozostała w sercach zwyciężonych, tak jak i w sercach zwycięzców, którzy w dziesięć lat jeszcze później nosili żałobę po ofiarach mordu w Cawnpore i w Lucknow.
Co do faktów czysto wojskowych całej tej kampanii podejmowanej przeciw rebelantom, zawierają one następujące wyprawy które tu w krótkości się przedkłada.
Najprzód tedy pierwsza kampania w Pendjab, przypłaconą została życiem sir John Laurence.
Później oblężenie Delhi, tej stolicy powstania, wzmocnionej miljonami zbiegów tam uciekających, a w której to Mohammed Schah Bahadour obwołany został cesarzem Hindustanu. „Skończyć już raz z Delhi!” imponująco rozkazał był gubernator generalny w ostatniej depeszy komenderującemu głównemu, i oblężenie rozpoczęte w nocy 13 czerwca, ukończyło się 19 listopada pozbawiwszy życia jenerałów sir Harry Barnard i John Nicholson.
Równocześnie, kiedy Nana Sahib ogłosić się kazał Peischwah'em i koronował w forteczce w Bilhor, jenerał Hawelock posuwał się ku Cawnpore. Wszedł tam 17 lipca, ale za późno już żeby przeszkodzić ostatniej rzezi i pochwycić Nanę, który zdołał tymczasem umknąć z pięcioma tysiącami ludzi i czterdziestu działami.
Gdy to się działo, Hawelock rozpoczął pierwszą kampanię w królestwie Oude, i 28 lipca przeszedł Ganges z tysiąc siedemset ludźmi i dziesięcią działami tylko, zwracając się ku Lucknow'u.
Sir Colin Campbell i generał-major sir Jams Outram wystąpili wtedy na widownię. Oblężenie Lucknowa trwać miało ośmdziesiąt siedm dni, i kosztowało życie sir Henryka Lawrence i jenerała Hawelock. Dalej Colin Campbell, będąc zmuszonym cofnąć się ku Cawnpore, które też opanował, przygotowywał się do drugiej wyprawy.
Podczas tego inne wojska oswobodziły Mohir, miasto w Indyach środkowych i zrobiły wyprawę przez Malwę, która to wyprawa przywróciła nakoniec powagę Anglii w tem królestwie.
Na początku 1858, Campbell i Outram rozpoczęli drugą wyprawę w Oude, w cztery dywizye piechoty, któremi dowodzili generał-majorowie: sir James Outram, sir Edward Lugar, Walpole i Franks. Konnica była pod dowództwem sir Hope - Grant, inne oddziały pod Wilson'em i Robertem Napier, blisko dwadzieścia pięć tysięcy żołnierza, do których mieli się jeszcze przyłączyć maharajowie z Nepaul z dwunastu tysiącami Gourgkhas'ów. Ale armia rewolucyonistów pod Bégum nie mniej liczyła jak sto dwadzieścia tysięcy żołnierza i miasto Lucknow z siedmiu do ośmiu set tysięcy mieszkańcami. Pierwsza utarczka była 6 marca. 16-go po kilku potyczkach, w których padli kapitan sir Wiliam Peel i major Hodson, Anglicy zostali panami części miasta położonej nad Goumti. Pomimo tych korzyści, Begum i syn jego opierali się jeszcze w pałacu Mousa-Bagh w północno zachodniej stronie miasta a Moulvi, przywódzca rewolucyonistów, schroniony w środku miasta wzbraniał się poddać. 19-go atak na Outram, 21 walka szczęśliwa oddała w końcu Anglikom w zupełne posiadanie to silne przedmurze powstania Cipayów.
W kwietniu powstanie schodziło już do ostatnich swoich faz. Wyprawa podjęta była w Rohilkande, gdzie w wielkiej liczbie skryli się byli zbiegli powstańcy. Bareilli, stolica miasta była celem wodzów armji królewskiej. Pierwsze próby nie bardzo były szczęśliwe. Anglicy ponieśli nawet klęski w Iudgespore. Brygadier Adrien Hop został zabity. Ale w końcu miesiąca, Campbell nadszedł, odparł Schah-Jahanpore i 5 maja napadłszy Bareilli, zniszczył miasto ogniem i opanował je, nie zdoławszy jednak powstrzymać powstańców, którzy wszyscy uszli.
W tym czasie w Indyach środkowych rozpoczynały się wojny pod sir Hugh Rose. Jenerał ten w pierwszych dniach stycznia 1858 ciągnął ku Saungor, przez królestwo Bhopal, zdobył warownię w Gurakota, przeszedł przez Betwa, doszedł do Jansi bronionego przez jedynaście tysięcy zbuntowanych pod rozkazami okrutnej Rani, obsaczył je 22 marca pośród skwarnych upałów, natarł na miasto, wdarł się przez mury, wziął cytadelę, z której jednak Rani zdołała ujść, i przedsięwziął zdobywanie warowni Calpi, gdzie Rani i Tantia-Topi postanowili byli zginąć; zdobył ją po bohaterskiem natarciu, dalej prowadził wojnę ścigając Rani i jej towarzysza, którzy rzucili się do Gwalior, zebrał swoje dwie brygady, do których przyłączył się jeszcze Napier, zgniótł zbuntowanych z Morar i powrócił do Bombay po walce zwycięzkiej.
Było to właśnie w spotkaniu na forpoczcie przed Gwalior gdzie poległa Rani. Ta okrutna królowa cała oddana Nababowi, jego najwierniejsza towarzyszka podczas powstania, zabitą została z ręki właśnie sir Edwarda Munro. Nana Sahib morduje lady Munro w Cawnpore, a królowa Rani ginie z ręki pułkownika w Gwalior, otóż to byli dwaj ludzie w których zbiegały się i bunt cały i uciski wszelkie, dwaj ludzie, których zemsta miałaby straszne skutki gdyby kiedy zeszli się oni ze sobą oko w oko.
W chwili tej uważać można powstanie za stłumione, wyjąwszy może w jakiej części królestwa Oude, gdzie jeszcze dyszało. Campbel tedy znowu wraca do walki, opanowuje ostatnie już siły powstańców, zmusza kilku przywódzców znaczniejszych do poddania się. Jednakowoż jeden z nich, Beni Madho, nie został wzięty. Dochodziły wieści jakoby ukrył się w Népaul. Upewniano że Nana Sahib, Balao Rao jego brat i Bégum są z nim. Później rozeszła się pogłoska jakoby szukali oni schronienia na Rapli, na kończynie królestwa Népaul. Campbel docierał za nimi, ale oni przeszli granicę. Było to w pierwszych dniach lutego 1850 kiedy brygada angielska, z której batalion jeden pod dowództwem pułkownika Munro ścigał ich aż w Népaul. Beni Madho został zabity. Bégum z Oude i syn wzięci zostali w niewolę i uzyskali później pozwolenie przemieszkiwania w stolicy Népaul. Co do Nana Sahib i Balao Rao, myślano długo że nie żyją. Jednakże tak nie było.
Bądź co bądź straszliwe powstanie zgniecione zostało, Tantia - Topi wydany przez swego porucznika Man-Singh i skazany na śmierć, stracony został dnia 15 kwietnia w Sipri. Powstaniec ten, była to postać prawdziwie znakomita w wielkim dramacie powstania indyjskiego, mówi p. Valbezen, był to istotnie genijusz polityczny i zginął mężnie na rusztowaniu.
Jednakże koniec tego powstania Cipayów, które możeby było i pozbawiło Indyi Anglików, gdyby się było rozszerzyło na całym półwyspie, miało spowodować upadek Kompanii Indyjskiej.
Co do siły wojskowej armija królewska liczy dzisiaj siedmnaście tysięcy ludzi więcej jak przed powstaniem Cipayów.
Już w końcu r. 1857 lord Palmerston zagroził rozwiązaniem najwyższego komitetu dyrektorów, a 1 listopada 1858 r. proklamacya ogłoszona w 20 językach zwiastowała, że Wiktorya Beatryxa, królowa Wielkiej Brytanii obejmowała berło Indyi, których w kilka lat później miała zostać koronowaną cesarzową.
Odtąd tytuł gubernatora jeneralnego zamieniono na godność wice-króla. Siła wojenna armii królewskiej liczy 37 pułków piechoty i 40 pułków jazdy; artylerya składa się prawie wyłącznie z samych europejczyków.
Taki jest stan rzeczywisty półwyspu pod względem militarnym i administracyjnym i taka liczba wojsk, która strzeże przestrzeni 400.000 mil kwadratowych rozległości.
„Anglicy, powiada słusznie p. Grandidier, szczęśliwi są, ze natrafili w tym wielkim i wspaniałym kraju na naród łagodny, przemysłowy, cywilizowany i z dawien dawna przyzwyczajony do jarzma. Ale niechże uważają, i łagodność ma swoje granice, a jarzmo niechże nie przygniata karków, bo głowy podniosą się kiedyś i zgruchocą jarzmo”.






IV.
W głębi jaskiń Ellora.

Nie ulegało wątpliwości, że Nana Sahib, jedyny może w owej epoce żyjący z przywódców buntu Cipayów, zdołał wymknąć się z niedostępnych swych kryjówek w Nepaulu. Śmiały, odważny, oswojony z największemi niebezpieczeństwami, umiejący uniknąć pogoni i zatrzeć wszelkie ślady, chytry i podstępny, odważył się dotrzeć aż do prowincyi Dekkanu, wiedziony nieprzepartą żądzą zemsty spotęgowanej jeszcze tak srogiem uśmierzaniem powstania z r. 1857.
Tak, Nana Sahib poprzysiągł śmiertelną zemstę zdobywcom Indyi. Był spadkobiercą Baji Ras, a gdy Peiszwah ten umarł w roku 1851, Kompania Indyjska odmówiła mu płacenia pensyi ośmiu laków rupii (dwa miliony franków) do jakiej miał prawo. Oto co było początkiem owej nienawiści, mającej tak nieobliczone sprowadzić następstwa.
Jakie były teraz widoki i nadzieje Nana Sahiba? Bunt Cipayów już od lat ośmiu był stłumiony zupełnie, miejsce Kompanii Indyjskiej zajął rząd angielski, który silniejszą dłonią dzierżył władzę niż stowarzyszenie kupców. Pułki utworzone z krajowców zostały uorganizowane wedle nowych zasad, nawet ślad ducha buntu w nich się nie przechował. Czyżby zamierzał próbować wywołać powstanie narodowe niższych klas ludności Indostanu?..
Poznamy wkrótce jego zamiary. To pewna, iż dowiedział się, że doniesiono o obecności jego w prowincyi Aurungabad, że gubernator jeneralny zawiadomił o tem wicekróla w Kalkucie, i że nałożono cenę na jego głowę. Musiał więc uciekać jak najprędzej i ukryć się znowu w tak bezpiecznym schronieniu, aby go nie zdołały dosięgnąć poszukiwania policyi angielsko-indyjskiej.
W owej nocy z 6 na 7 marca, Nana nie stracił ani godziny czasu. Znał on doskonale kraj i najniedostępniejsze jego kryjówki; postanowił więc udać się do pieczar Ellora, odległych o 25 mil od Aurungabad, aby tam połączyć się z jednym ze swoich wspólników.
Noc była ciemna.
Upewniwszy się, że nie jest ścigany, fałszywy fakir zwrócił się ku mauzoleum wzniesionem w pewnej odległości od miasta na cześć mahometanina Sha-Sufi, świętego muzułmańskiego, którego szczątkom przypisują moc dokonywania cudownych uzdrowień. Kapłani i pielgrzymi wszystko dokoła było w głębokiem śnie pogrążone, mógł więc przejść niepostrzeżony i niezapytywany przez nikogo.
Noc jednak nie była znów tak czarna, aby nie mógł dostrzec sterczącej zdala na skale granitowej 240 stóp wysokiej, niezdobytej fortecy Daulutabad. Patrząc na nią nabab przypomniał sobie, że jeden z jego przodków, cesarz Dekkanu, chciał kiedyś uczynić stolicą swoją rozległe miasto wznoszące się niegdyś u stóp tej fortecy. A było by to stanowisko niezdobyte, mogące stać się środkowym punktem ruchu powstańczego w tej części Indyi. Lecz Nana Sahib spojrzał teraz z groźną nienawiścią na tę fortecę: była bowiem w posiadaniu Anglików.
Minąwszy płaszczyznę wszedł na grunt daleko nierówniejszy który zaczynał się stawać coraz górzystszym. Nana Sahib będący jeszcze w sile wieku nie zwolnił kroku wchodząc na strome pochyłości, chciał koniecznie przebyć w tej nocy 25 mil angielskich oddzielających Ellora od Aurungabadu, bo tam dopiero mógł odpocząć bezpiecznie. I dla tego nie zatrzymywał się ani w otwartych po drodze karawanserajach, ani w napół rozwalonych ruinach gdzie mógłby przespać się parę godzin.
Z wschodzącem słońcem obszedł wieś Rauzah, w której wznosi się bardzo skromny grobowiec Aureng Zeba, największego i najznakomitszego z cesarzy mongolskich i w parę godzin doszedł nareszcie do sławnych pieczar noszących nazwę Ellora, od małej pobliskiej wioski tegoż nazwiska.
Wzgórze w którem wydrążono te groty, w liczbie trzydziestu, przedstawia się w kształcie półksiężyca. W pieczarach mieści się 4 wielkie świątynie, dwadzieścia cztery klasztorów buddyjskich i kilka grot mniejszych rozmiarów. Złomy bazaltu dobywane były ręką człowieka. Lecz nie dla zbudowania arcydzieł, rozproszonych tu i owdzie po półwyspie, architekci indyjscy w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej, wydobywali ztąd kamień. Chodziło im tylko o wytworzenie próżni, aby wydrążenia te zamienić następnie w kryjówki odpowiednio do ich przeznaczenia.
Najosobliwszą z czterech świątyń jest świątynia Kajlas. Wyobraźcie sobie złom skały wysoki sto dwadzieścia stóp i mający sześćset stóp obwodu. Złom ten oddzielono od góry z niesłychaną śmiałością, odosobniono na 360 stóp długiej a 126 szerokiej przestrzeni, która powstała przez wydobywanie złomów bazaltowych do koła ze skały.
Złom ten odosobniony w ten sposób, architekci wyżłabiali jak snycerz marmur lub kość słoniową. Na zewnątrz powyrzynali kolumny, piramidy, kopuły i płaskorzeźby, w których słonie większe od naturalnych zdawały się dźwigać gmach cały. We wnętrzu wykuli wielką salę otoczoną kaplicami, której sklepienie wspiera się na oddzielonych od całości kolumnach. Słowem, z jednej bryły skały, utworzyli świątynię w swoim rodzaju jedyną w całym świecie nie wybudowaną ale wykutą godną współzawodniczyć z najcudowniejszemi pomnikami Indyi, którą śmiało można porównać z podziemnemi gmachami Egiptu.
Tę zupełnie prawie opuszczoną teraz świątynię uszkodził czas w niektórych częściach. Płaskorzeźby zaczynają się zacierać, ściany ulegać zniszczeniu. Istnieje dopiero lat tysiąc; byłoby to niczem, gdyby była dziełem przyrody, lecz co jest dopiero pierwszym wiekiem dla tworów natury, to dla dzieł ludzkiej ręki jest już zgrzybiałością.
Około bocznej lewej ściany wytworzyły się głębokie rozpadliny; jedną z nich a która na pół była zakrytą grzbietem jednego z słoni rzeźbionych podpierających świątynię wsunął się Nana Sahib, i nikt nie mógł się domyśleć obecności jego w Ellora.
Rozpadlina w którą się wsunął, tworzyła rodzaj ciemnego korytarza około podstaw świątyni, prowadzącego do krypty czyli cysterny służącej za zbiornik wód deszczowych, ale wtedy zupełnie suchej. Dostawszy się do rozpadliny, Nana Sahib gwizdnął w umówiouy[8] widać sposób, gdyż niezwłocznie odpowiedziano mu takiemż samem gwizdnięciem. A nie było to rozlegające się echo, gdyż niebawem światło zabłysło w ciemności, i ukazał się Indyanin z latarką w ręku.
— Zgasić światło! rzekł Nana.
— A! to ty, Dandu-Pant, odpowiedział Indyanin i zdmuchnął latarkę.
— Ja, bracie.
— Czyżby?...
— Najpierw jeść, rozmowa na potem, odrzekł Nana. Ani do jedzenia, ani do rozmowy światło nie potrzebne, weź mnie za rękę i prowadź.
Indyanin ujął jego rękę, wprowadził do małej krypty i pomógł położyć się na posłaniu z suchej trawy, które sam opuścił przed chwilą, zbudzony gwizdnięciem fakira.
Indyanin ten, dobrze widać obeznany z ciemnem schronieniem i umiejący się w niem kierować znalazł prędko swój mały zapas żywności, to jest chleb a raczej rodzaj siekaniny z kurcząt, zwanej „murgis” bardzo rozpowszechnionej w Indyach i flaszkę obejmującą pół kwarty tego ognistego płynu zwanego „arak”, który otrzymuje się przez dystylacyą soku kokosowego.
Nana Sahib jadł i pił nie mówiąc ani słowa, umierał ze znużenia i głodu. Całe życie jego ześrodkowało się w oczach, błyszczących w ciemności jak źrenice tygrysa.
Indyanin siedział nieruchomy, czekając aż Nababowi podoba się przemówić. Był to Balao Rao, rodzony brat Sahiba.
Balao Rao, o rok starszy od Dandu-Panta, był tak nadzwyczaj do niego podobny, iż można było wziąć jednego za drugiego. Pod względem moralnym nic także nie różnili się od siebie. Obaj pałali jednakową nienawiścią do Anglików, odznaczali się jednaką, do zuchwalstwa posuniętą odwagą, chytrością i podstępnością, jednaką dzikością i okrucieństwem: była to jakby jedna dusza w dwóch ciałach.
Przez cały czas powstania nie rołączali[9] się z sobą; po jego uśmierzeniu obaj szukali schronienia na krańcach Nepaulu i teraz żyli jedną wspólną myślą wywołania nowego powstania, nowej walki z nienawistnymi zaborcami.
Pokrzepiwszy się posiłkiem, Nana wsparł głowę na ręku i zatonął w myślach, Balao Rao nie przerywał milczenia, mniemając, że nabab chce zdrzemnąć się trochę. Lecz Dandu-Pant nagle podniósł głowę i chwytając rękę brata, rzekł głuchym głosem:
— Zauważyli obecność moją w prezydencyi Bombay, a gubernator nałożył cenę na moją głowę. Przyrzeczono zapłacić dwa tysiące funtów szterlingów, temu kto wyda im Nana Sahiba żywym czy umarłym.
— Dandu Pant, odrzekł Balao Rao, głowa twoja stokroć więcej warta! Dwa tysiące funtów! to zaledwie wartość mojej głowy, a zanim trzy miesiące upłyną, najchętniej 20.000 funtów zapłaciliby za obie.
— Tak, odpowiedział Nana, za trzy miesiące, dnia 23 czerwca, to rocznica bitwy pod Plassey, której setna rocznica przypadająca w roku 1857, miała stanowić kres panowania angielskiego i epokę wyswobodzenia rasy słonecznej! Tak przepowiedzieli nasi prorocy, tak opiewali nasi bardowie. Za trzy miesiące sto dziewięć lat upłynie, a jednak, bracie mój jeszcze najeźdzca depcze naszą indyjską ziemię!...
— Dandu Pant, odrzekł Balao Rao, co nie powiodło się w r. 1857, może udać się w dziesięć lat później. W latach 1826, w 1837 i 1847 były zaburzenia w Indyach; gorączka buntu co lat dziesięć ogarnia Indyan, uleczą się z niej w tym roku kąpielą w rzekach krwi Europejczyków.
— Niech Brahma nam pomaga i kieruje! szepnął Nana, a gdy chwila ta nadejdzie. za męki nasze sroższemi jeszcze odpłacimy męczarniami. Biada! biada! dowódzcom wojsk królewskich, którzy nie zginęli pod ciosami Cipayów. Lawrence zginął, Bernard zginął, Hope zginął, Napier zginął, Hobson zginął, Hawelock zginął, ale kilku jeszcze żyje! Campbell, Rose żyją jeszcze, a szczególniej ten którego najbardziej nienawidzę, pułkownik Munro, potomek tego mordercy krwawego co pierwszy kazał przywiązywać Indyan do dział ziejących i tak mordować, człowiek z którego ręki poległa wierna i nieodstępna towarzyszka moja, Rani z Jansi! Niech tylko wpadnie w moje ręce, a przekona się, czy zapomniałem mordów i okrucieństwa pułkownika Neil, rzezi Sekander Bagh, wyrznięcia pałacu Begum, Bareilli, Jansi i Morar, wyspy Hidaspe i Delhi! zobaczy czy zapomniałem o tem, że on zaprzysiągł wydrzeć mi życie zarówno jak ja poprzysiągłem zgładzić go ze świata.
Wszak opuścił służbę wojskową? — zapytał Balao Rao.
Tak, ale na pierwszy odgłos powstania, wróci do szeregów... Jeśli powstanie się nie powiedzie, pójdę zamordować go własną ręką w jego bungalowie w Kalkucie.
— Dobrze, a teraz?...
— Teraz, trzeba prowadzić dalej rozpoczęte dzieło. Tym razem będzie to powstanie narodowe. Niech tylko powstaną Indyanie we wsiach i miastach, a Cipaye nie omieszkają przyłączyć się do nich. Przebiegłem środek i północną część Dekkanu, i wszędzie znalazłem gotowość do zrzucenia obcego jarzma. Nie ma miasta ani wioski gdziebyśmy nie mieli sprzymierzeńców gotowych do czynu. Bramini potrafią podniecić i sfanatyzować lud; poczucie religijne popchnie tym razem do połączenia się z nami sekciarzy Sivy i Visznu; na umówiony znak, w oznaczonym czasie miliony Indyan powstanie jak jeden człowiek i zgniecie, wytępi wojsko angielskie.
— A wtedy Dandu Pant!... zawołał Balao Rao, chwytając rękę brata.
— Wtedy Dandu Pant, odrzekł Nana, nie będzie tylko Peischwah'em koronowanym w fortecy Bilhour, ale monarchą całej uświęconej ziemi indyjskiej.
Powiedziawszy to skrzyżował ręce na piersiach i zamilkł, a spojrzenie jego zdradzało, że nie myśli o przeszłości, ani o teraźniejszości, ale o przyszłości.
Balao Rao nie przerywał jego zadumy; kontent był, że dzika ta dusza rozpłomienia się własnym gorejącym w niej płomieniem, a w razie potrzeby gotów był podniecić ten ogień wewnętrzny wszelkiemi możliwemi sposobami. Nana Sahib nie miał ściślej połączonego z sobą wspólnika, gorętszego doradzcy, namiętniej i gwałtowniej popychającego do zamierzonego celu. Jak powiedzieliśmy wyżej Balao Rao był jego uosobieniem, drugim Nana Sahibem.
Po krótkiem milczeniu, Nana podniósł głowę i wracając do obecnego położenia zapytał:
— Gdzie nasi towarzysze?
— W jaskini Adjuntah, jak było umówione, że czekać na nas będą.
— A konie?
— Zostawiłem je niedaleko, na drodze prowadzącej z Ellora do Boregami.
— Czy Kalagani je strzeże?
— Tak bracie, Czuwa on bacznie, a konie dobrze utrzymane i dostatecznie wypoczęte czekają tylko na nas.
— A więc chodźmy, rzekł Nana, powinniśmy stanąć w Adjuntale przed wschodem słońca.
— Gdzież udamy się ztamtąd? zapytał Balao Rao. Czy ta nagła ucieczka nie pokrzyżowała twoich planów.
— Nie, odrzekł Nana Sahib. Dotrzemy do gór Satpurra, których najmniejsze zakręty i wąwozy są mi doskonale znane, tam możemy żartować sobie z wszelkich poszukiwań policyi angielskiej. A potem to ziemia wiernych naszych sprzymierzeńców, tam będę mógł oczekiwać przyjaznej chwili wśród ludności górskiej zawsze gotowej do powstania.
— A więc ruszajmy! zawołał Balao Rao. A! przyobiecali 2.000 funt szter. temu coby cię oddał w ich ręce! myślą, że dość wyznaczyć cenę na głowę, aby ją ująć...
— O! nie dostaną jej — odrzekł Nana, nie traćmy chwili czasu, w drogę bracie mój!
Balao Rao szedł pewnym krokiem przez ciasny korytarz wydrążony pod podłogą świątyni; doszedłszy do otworu kryjącego się po za ogromnym grzbietem kamiennego słonia, wysunął ostrożnie głowę, rozejrzał się w około i dopiero przekonawszy się, że nigdzie nie ma nikogo, wyszedł powoli z kryjówki. Potem przeszedł ze dwadzieścia kroków, znowu obejrzał się na wszystkie strony, a nie dostrzegłszy nic podejrzanego, gwizdnął dając znak bratu, że wyjść może.
Niezadługo dwaj bracia opuścili tę sztuczną pół mili długą dolinę, pełną galeryi, sklepień, wydrążeń, w niektórych miejscach piętrzących się bardzo wysoko. Unikali starannie tych bungalów pełnych zawsze pielgrzymów i podróżnych wszelkich narodowości, przybywających dla ujrzenia cudów Ellora i minąwszy wieś Rauzah, dostali się na drogę łączącą Adjuntah z Boregani.
Odległość z Ellora do Adjuntah wynosiła 50 mil (około 80 kilometrów), ale Nana Sahib nie był już teraz owym zbiegiem piechotą uciekającym z Aurungabad. Jak to powiedział Balao Rao, na drodze czekały na nich trzy konie, strzeżone przez Kalagani'ego, wiernego sługę Dandu Pant'a. Konie ukryte były w lesie, o milę od wioski. Jeden przeznaczony był dla Nany, drugi dla Balao Rao, trzeci dla Kalagani'ego i wkrótce też pędzili na nich w kierunku Adjuntah. W razie jakiegoś spotkania nikt by się nie dziwił widząc fakira jadącego konno, bo większa część tych bezczelnych żebraków w ten sposób żebrzą jałmużny.
Zresztą w tej porze roku, droga ta mało była uczęszczaną; jechali więc prędko nie obawiając się niebezpiecznych spotkań. Zatrzymywali się tylko aby dać wytchnąć koniom i pożywić się zapasami żywności, które Kalagani miał w worku przymocowanym do siodła.
Grunt był równy i płaski. Na wszystkie strony roztaczały się pola zarosłe krzakami i dopiero w pobliżu Adjuntah droga stawała się nieco górzystszą.
Przepyszne groby tego nazwiska, współzawodniczące cudownością z pieczarami Ellora, a może pod względem całości piękniejsze jeszcze od nich, zajmują niższą część doliny, o jakie pół mili odległej od miasta. Tak więc Nana Sahib nie potrzebował przebywać Adjuntah, gdzie musiało już być rozlepione ogłoszenie gubernatora i gdzie mógł by być poznanym. W piętnaście godzin po opuszczeniu Ellora, Nana i towarzysze jego zapuścili się w ciasny wąwóz prowadzący do sławnej doliny, której dwadzieścia siedm świątyń wykutych w skale, wznoszą się nad niezgłębionemi otchłaniami.
Noc była prześliczna, milijardy gwiazd iskrzyły się na niebie, ale księżyc nie świecił. Wierzchołki olbrzymich bananów odbijały się czarno od zasianego gwiazdami firmamentu, najlżejszy wietrzyk nie unosił się w powietrzu: żaden listek się nie poruszał, żaden szelest nie dawał się słyszeć, tylko strumień płynący w głębi parowu szemrał tajemniczo.
Cichy ten szmer uwydatniał się coraz więcej i nareszcie w istny ryk zamienił, gdy dojechali do wodospadu Satkhond spadającego z wysokosci[10] 50 sążni, szarpanego wystającemi kantami skał kwarcowych i bazaltowych. Płynny pyłek unosił się w wąwozie, i gdyby księżyc świecił, pyłek ten błyszczałby siedmioma kolorami tęczy, wśród tej pięknej wiosennej nocy.
Nana Sahib, Balao Rao i Kalagani przybyli do oznaczonego miejsca. Na zakręcie wąwozu ukazała się dolina bogata w arcydzieła budhickiej architektury. Tam na murach tych świątyń bogato zdobnych w kolumny, rozety, arabeski, werandy, zaludnionych olbrzymiemi postaciami zwierząt fantastycznych kształtów, wśród których powydrążano ciemne celki będące niegdyś mieszkaniem kapłanów, stróżów tych miejsc świętych, artyści mogą po dziś dzień podziwiać niektóre freski, wyglądające jakby wymalowane były wczoraj. Przedstawiają one uroczystości królewskie, processye religijne, bitwy, w których przedstawiona jest wszelka broń ówczesna, znana w Indyach w początkach ery chrześcijańskiej.
Nana Sahib znał wszelkie kryjówki tych tajemniczych pieczar, i niejednokrotnie w niebezpiecznych dniach powstania, on i towarzysze jego ścigani przez wojska królewskie, szukali w nich schronienia. Galerye podziemne łączące je z sobą; najciaśniejsze tunele przebite w skale, kręte przejścia krzyżujące się na wszystkich rogach i tysiączne rozgałężenia tego labiryntu, znał tak doskonale, że nawet bez światła mógł kierować się w nich i nie zbłądzić.
To też pomimo ciemności jak człowiek pewny siebie, Nana zdążał wprost do jednego z mniejszych wydrążeń, którego otwór ukryty wśród krzewów, zasłaniała jeszcze kupa dużych kamieni, jak się zdawało oderwanych ze skały skutkiem jej załamania. Skrobnął paznokciem po skale, był to znak jego w tem miejscu obecności.
I w tejże chwili parę głów lndyan okazało się z pomiędzy zarośli, powoli zaczęły pojawiać się inne, a za nimi całe postacie, które jak węże wysuwały się z pośród skał i utworzyli oddział złożony z czterdziestu dobrze uzbrojonych ludzi.
— W drogę: zawołał Nana Sahib.
I wierni ci towarzysze poszli za nim nie żądając tłómaczenia, nie pytając dokąd ich prowadzi, gotowi oddać życie na jedno jego skinienie. Nie mieli koni, ale nogi ich mogły iść w zawody z wierzchowcami.
Mały hufiec zagłębił się w wąwóz ciągnący się nad przepaścią i okrążył grzbiet góry zwracając się ku północy. W godzinę potem, dotarli do drogi wiodącej do Kandeisz, ginącej w przesmykach góry Sautpura.
Z nadejściem dnia minęli odnogę kolei żelaznej z Bombay do Nagpere i główną kolej ciągnącą się ku północo - zachodowi. W tejże chwili posuwał się pospieszny pociąg z Kalkuty, rzucając na przydrożne banany całe kłęby pary, a świst lokomotywy przestraszał dzikie zwierzęta, kryjące się w gęstwinie.
Nabab zatrzymał konia i zawołał grzmiącym głosem wyciągając rękę ku uciekającym wagonom:
— Pędź, pędź potworze! spiesz oznajmić wice-królowi Indyi, że Nana Sahib żyje jeszcze i że tę kolej, szatański wytwór ich rąk przeklętych, zatopi w strumieniach krwi najeźdzców.






V.
Stalowy olbrzym.

Niepodobna wyobrazić sobie większego osłupienia, nad to, które ogarnęło mężczyzn, kobiety i dzieci, tak Indyan jako i Anglików, na wielkiej drodze z Kalkuty do Chandernagor. Dnia 6 maja równo ze wschodem słońca, z jednego z głównych przedmieść stolicy Indyi, wśród dwóch szeregów ciekawych, cisnących się z obu stron drogi, posuwał się szczególniejszy ekwipaż; jeśli można tak nazwać zadziwiający przyrząd, przesuwający się po wybrzeżu Hougby.
Na czele, jako jedyny motor, posuwał się spokojnie i tajemniczo obrzymi[11] słoń, mający 20 stóp wysokości 30 długości i odpowiednią szerokość. Trąba jego była nieco odwinięta niby wielki róg obfitości; wielkie złocone kły, wysuwały się z ogromnej paszczy, na kształt dwóch groźnych kos. Na ciemno-zielonym dziwacznie upstrzonym korpusie, roztaczała się bogata jaskrawa draperya, przerabiana srebrem i złotem, zakończona przepyszną frendzlą z torsadą i kwastami. Na grzbiecie tego słonia wznosił się rodzaj wieżyczki, zakończonej na sposób indyjski okrągławą kopułą, której ściany zaopatrzone były w grube szklanne soczewki, podobne do okienek w ścianach kajut okrętowych.
Słoń ten ciągnął pociąg złożony z dwóch wagonów a raczej z dwóch domów, przenośnych bungalów, z których każdy osadzony był na czterech bogato-rzeźbionych kołach. Koła te, których tylko niższa część była widoczna, poruszały się w bębenkach zasłaniających do połowy podstawy ogromnych przyrządów ruchu. Te dwa powozy łączył z sobą mostek zwodzony.
Jak to być mogło aby jeden słoń, choćby nadzwyczaj silny, mógł uciągnąć dwa tak wielkie i ciężkie wagony, i to jak się zdawało bez najmniejszego wysilenia! a przecież tak było. Szerokie łapy, zadziwiającego zwierzęcia podnosiły się i opadały bezwiednie z mechaniczną regularnością i w jednej chwili zwalniał lub przyspieszał biegu, choć nie widać było „mahuta” (przewodnika) kierującego nim ręką lub głosem.
Oto co najpierw zdumiewało ciekawych, dopokąd patrzyli z oddali, ale gdy zbliżyli się do olbrzyma, podziw ich nie miał granic.
Najpierw wtedy dawał im się słyszeć rodzaj miarowego mruczenia, podobnego wydawanemu przez tych olbrzymów fauny indyjskiej; nadto w pewnych małych przestankach, z podniesionej w górę trąby, buchały kłęby pary. A przecież był to wyraźnie słoń! Jego chropowata czarno-zielona skóra, pokrywała widocznie ogromne kości, jakiemi natura obdarzyła tego króla gruboskórców. Oczy jego jaśniały blaskiem życia, członki mogły się poruszać.
Gdyby jednak ktoś z tych ciekawych dotknął ręką ogromnego zwierza, przekonałby się wnet, że jest to tylko wyborne naśladownictwo, przedstawiające nawet z bliska wszelkie pozory życia.
Jakoż rzeczywiście słoń ten wyrobiony był z blachy stalowej, a we wnętrzu jego kryła się lokomotywa. Co zaś do pociągu, był to dom przenośny, jak to przyrzekł inżynier.
Pierwszy wagon, czyli dom, służył za pomieszkanie dla pułkownika Munro, dla kapitana Hod dla Banks'a i dla mnie. W drugim mieściła się służba i sierżant Mac Neil.
Banks i pułkownik Munro dotrzymali swoich przyrzeczeń, tak więc dnia 6 maja mogliśmy puścić się w drogę tym zadziwiającym ekwipażem, aby zwiedzić północne okolice półwyspu indyjskiego.
Ale do czegoż ten dziwny słoń? Co znaczy ta dziwna fantazya tak niezgodna z praktycznością Anglików? Nikomu dotąd ani w umyśle nie powstało aby lokomotywie, czy to mającej chodzić po relsach kolei żelaznej, czy po wielkich traktach, nadawać kształt jakiegoś czworonożnego zwierza. Przyznaję że gdyśmy po raz pierwszy zobaczyli tę zadziwiającą maszynę, osłupieliśmy z podziwu. Zarzuciliśmy przyjaciela Banksa niezliczonemi pytaniami, gdyż lokomotywa ta była zbudowana podług jego planu i pod jego kierunkiem. Zkąd mógł mu przyjść tak niepojęty pomysł, aby skryć lokomotywę między stalowemi ścianami mechanicznego słonia.
— Kochani przyjaciele, odpowiedział poważnie Banks, czy znacie rajaha z Buthanu?
— Otóż za nim umarł rajah z Buthanu, żył inaczej jak inni. Przepadał za wszelkiego rodzaju przepychem, nie odmawiał sobie niczego co mu tylko mogło przyjść na myśl. Łamał sobie głowę aby wymyśleć jakieś niepodobieństwo i gdyby umysł jego był płodniejszy w pomysły, skarb jego opróżniłby się bardzo prędko. Był nadzwyczaj bogaty, jak to niegdyś bywali indyjscy nababowie; posiadał wielkie skrzynie pełne laków rupii. Nie znał żadnych trosk i chyba tylko o to się kłopotał, aby wydawać pieniądze nie w tak pospolity sposób jak jego milionowi koledzy.
Otóż raz przyszła mu myśl, która go wielce niepokoiła, a z której i sam Salomon mógłby być dumny, aby odbyć podróż w sposób zupełnie dotąd nieznany, ekwipażem o jakim nikt nie marzył nawet. Gdyby znał działanie pary, byłby ją pewnie użył do swego pomysłu: nie znając, zwrócił się do mnie gdyż znaliśmy się z sobą. Sam mi narysował plan swego oryginalnego ekwipażu i nie myślcie, że parsknąłem śmiechem słuchając rajaha. Zrozumiałem, że myśl tak wielka mogła się tylko zrodzić w umyśle indyjskiego monarchy i zapragnąłem gorąco urzeczywistnić ją jak najprędzej. z własnem i poetycznego mego klienta zadowoleniem. Poważny inżynier nie zawsze ma sposobność spotykania się z fantastycznością, a fantazya rajaha nie była niemożebną do urzeczywistnienia; wiecie co już dokonała mechanika, ale nie wiecie czego w przyszłości dokonać jeszcze może. Zabrałem się więc do pracy i udało mi się w osłonie z blachy stalowej w postaci słonia, ukryć kocioł, mechanizm i tender lokomotywy drożnej, ze wszystkiemi przynależytościami. Trąba tak urządzona, że może się podnosić i opuszczać, posłużyła za komin, za pomocą odpowiedniego przyrządu zaprzągłem nogi mego słonia do kół maszyny, oczy urządziłem jak soczewki w morskiej latarni, aby tryskały przez nie dwa strumienie światła elektrycznego, i w ten sposób utworzyłem mego sztucznego słonia. Jednakże nie dokonałem tego odrazu ; nastręczało się wiele nie łatwych do pokonania trudności. Ten motor, ta olbrzymia zabawka kosztowała mnie wiele trudów i bezsennych nocy, tak że nareszcie rajah trawiony gorączkową niecierpliwością, większą część życia przepędzając w moich warsztatach, umarł zanim zdołałem wypróbować ostatnich ulepszeń i zanim słoń jego mógł się puścić w podróż. Biedak nie miał nawet tej uciechy, aby choć raz przejechać się w swoim przenośnym domu. Spadkobiercy jego nie tak bujną obdarzeni wyobraźnią, spoglądali na moje dzieło z zabobonną trwogą, uważając je za wymysł szaleńca, chętnie więc pozbyli go się za marne pieniądze. Teraz wiecie już kochani przyjaciele, jakim sposobem my jedni na całym świecie, za to ręczyć mogę, mamy do rozporządzania słonia parowego o sile ośmdziesięciu koni.
— Brawo! brawo Banks! wykrzyknął kapitan Hod. Znakomity inżynier umiejący być zarazem artystą i poetą w żelazie i stali, to istny biały kruk.
— Gdy po śmierci rajaha, nabyłem jego ekwipaż, nie miałem odwagi zniszczyć mojego słonia i przywrócić lokomotywie jej zwykle kształty.
— I dobrześ zrobił, rzekł kapitan, pyszny i okazały jest ten twój słoń. A jakież to zdziwienie wywoła ten zwierz olbrzymi, gdy wieźć nas będzie wśród równin i jungli (żungli) Indostanu. Wielki jest pomysł tego rajaha! a my wprowadzimy go w wykonanie, wszak prawda pułkowniku?
Pułkownik Munro prawie się uśmiechnął, co było nieomylnym znakiem zezwolenia na projektowaną podróż.
Tak więc słoń stalowy, to jedyne w swoim rodzaju zwierzę, ten sztuczny Lewiatan, miał stać się przenośnym domem czterech anglików, zamiast służyć do przejażdżek najbogatszego z rajahów indyjskich, jego licznego dworu i służby.
Oto jak urządzona była ta lokomotywa drożna, do której Banks zastosował umiejętnie tegoczesne naukowe udoskonalenia i wynalazki.
Cały mechanizm, walce,(cylindry) skrzynki i pompa zasilająca, mimowody (ekscentryki) umieszczone zostały między czterema kołami, a po nad nimi kocioł z ogniskiem mającem sześćdziesiąt metrów kwadratowych przestrzeni. Umieszczone było całkowicie na przedniej części korpusu stalowego słonia, w którego tylnej części znajdował się tender przeznaczony na skład wody i paliwa. Mała przestrzeń oddzielajaca[12] tender od kółka, ułatwia palaczowi jego zadanie. Po nad korpusem zwierza wznosi się kopuła, zbudowana tak aby kule przebić jej nie mogły, tam przebywa maszynista, a w razie groźniejszej napaści wszyscy obecni schronićby się do niej mogli. Tuż przed oczami maszynisty mieściły się klapy bezpieczeństwa i manometr wykazujący natężenie płynu, a tuż pod ręką regulator dla regulowania pary i korba dla manewrowania skrzynkami, w celu dowolnego zarządzenia ruchu naprzód czy wstecz. W kopule obsadzone są grube szkła soczewkowate, przez które maszynista może widzieć roztaczającą się przed nim drogę, a odpowiednio urządzony pedał dozwala mu zmieniać i nadawać żądany kierunek.
Resory z najlepszej stali przytwierdzone do osi w ten sposób podtrzymują kocioł i tender, iż łagodzą wstrząśnięcia spowodowane nierównością gruntu. Wypróbowanej mocy koła, urządzone są w sposób niedopuszczający „ślizgania”.
Jak to powiedział Banks, nominalna siła maszyny odpowiada sile ośmdziesięciu koni, ale można ją podnieść do stu-pięćdziesięciu, nie obawiając się eksplozyi. Maszyna ta urządzona została według zasad systemu Field'a o podwójnym walcu. Szczelnie zamknięta skrzynka osłania cały mechanizm, nie dopuszczając kurzu szkodliwie oddziaływającego na wszystkie części składowe. Największą jej zaletą jest że potrzebuje mało a produkuje wiele, i można ją opalać zarówno węglem jak drzewem. Według oszacowania inżyniera Banksa lokomotywa ta może przebiegać 25 kilometrów na godzinę, a po odpowiedniej drodze nawet 40 kilom.
Wielkie pochyłości lokomotywa ta przebywa z łatwością.
Dodać trzeba, że Anglicy pobudowali w Indyach tysiące mil doskonałych dróg, wybornie nadających się do podobnych lokomotyw. Sama Great Trunk, Road przerzynająca pół-wysep, ciągnie się przeważnie przez przestrzeń 1.200 mil angielskich, czyli blizko dwa tysiące kilometrów.
Lecz Banks nie samą tylko lokomotywą drożną, ale i pociągi należące do niej odkupił na rzecz pułkownika Munro od spadkobierców nababa. Nic dziwnego, że radzca Boutahnu kazał go urządzić według swojej fantazyi i na sposób indyjski. Słusznie nazwałem go przenośnym bungalowem, gdyż dwa składające go wagony, były najcudowniejszym okazem miejscowej architektury.
Wyobraźmy sobie jakby dwie pagody bez minaretów, z dachami zaokrąglonemi jak wydęte kopuły, z wystawami u okien wspierającemi się na bogato rzeźbionych filarach, ozdoby misternie wyrzynane z drogocennego różno-barwnego drzewa i piękne werandy, jedna z przodu, druga od tyłu. Zdawałoby się że dwie te pagody przeniesione zostały ze świętego wzgórza Sonnahurg' a połączone z sobą i zaprzężone w olbrzymiego stalowego słonia miały biedz po drogach.
Nie dość na tem, cudowna ta lokomotywa mogła zarówno biedz jak pływać. Niższa część korpusu słonia, w której zawarty był kocioł i maszyna, stanowiła zarazem łódkę z lekkiej blachy tak szczęśliwie obmyśloną, iż nadawała się do pływania, więc w razie napotkania na drodze jakichś rzek czy jeziór, słoń którego nogi opatrzone były odpowiednim przyrządem, śmiało rzucał się w ich fale, ciągnąc za sobą cały tabor, czyli tak nazwany przez Banks'a „Aeam-House” jak i my odtąd nazywać go będziemy. Podwójne to zastosowanie stawało się nieocenionem w tych obszernych przestrzeniach Indyi, gdzie znajduje się bardzo wiele rzek oczekujących jeszcze na mosty.
Pod względem tedy zewnętrznym, jedyny ten w swoim rodzaju pociąg, odpowiadał w zupełności żądaniu kapryśnego radzi Buthanu. Banks zastosował się do jego woli nadając motorowi kształt słonia, a wagonom pozór pagod, ale za to wnętrze urządził na sposób angielski, odpowiedni do długiej podróży.
Aeam House składał się z dwóch wagonów, sześć metrów szerokich, zatem przechodziły po za koła, mające tylko sześć metrów szerokości. Wagony zawieszone były na bardzo długich i łatwo uginających się resorach, przez co nie podlegały trzęsieniu i przesuwały się równie lekko jak wagony kolejowe najdoskonalej dopasowane do dróg żelaznych.
Pierwszy wagon miał piętnaście metrów długości. Z przodu urządzona była piękna weranda opierająca się na lekkich kolumnach po nad balkonem na którym dziesięć osób mogło pomieścić się wygodnie. Z werandy tej wychodziły dwa okna i drzwi balkonowe prowadzące do salonu. W salonie tym obitym drogocennemi tkaninami jedwabnemi, stał piękny stół, biblioteka, wygodne sofki rozstawione pod ścianami; posadzkę pokrywał gruby dywan smyrneński. Przed oknami pourządzane były „talis” to jest rodzaj ekramów skrapianych nieustannie pachniącą wodą i te miły chłód roztaczały tak w salonie jak w przyległych przegrodzeniach, tworzących pokoje. U sufitu zawieszona była „punka” którą automatycznie poruszał bieg pociągu, a gdy tenże się zatrzymał, czynność tę spełniał jeden ze służby. Poruszenie to wywoływało prąd powietrza, niezbędnego dla ochłodzenia temperatury która tu w pewnych miesiącach roku, dochodzi w cieniu przeszło do czterdziestu pięciu stopni.
Naprzeciw okna balkonowego, znajdowały się drzwi artystycznie wyrobione, prowadzące do sali jadalnej, oświetlonej nietylko obszernemi oknami, ale i przez sufit ze szkła matowego. Na środku stał stół jadalny przy którym mogło się pomieścić ośmiu biesiadników, a że nas było tylko czterech, mogliśmy więc rozsiadać się wygodnie. Na bufecie w kredensach stały bogate srebra, kryształy i porcelana; zbytku tego domaga się bowiem komfort angielski. Dodam jeszcze iż wszystkie przedmioty podlegające łatwo uszkodzeniu lub stłuczeniu, ustawione były w dobrze dopasowanych zagłębieniach, jak się to praktykuje na okrętach, przez co nie mogły być narażone na uderzenia, ani na upadek, choćby nawet pociąg zniewolony był puścić się na najgorsze drogi.
W głębi sali jadalnej były drzwi wychodzące na korytarz prowadzący do tylnego balkonu, także pokrytego werandą. Z tego korytarza wchodziło się do czterech pokoików, oświetlonych z boku; w każdym z nich stało łóżko, toaleta, szafa i sofka; były urządzone jak kajuty na najpiękniejszych pakiebotach zaatlantyckich. Pułkownik Munro zajmował pierwszy pokoik na lewo; drugi na prawo inżynier Banks. Z prawej strony, naprzeciw pokoiku inżyniera, znajdował się pokój kapitana Rod; ja zamieszkałem pokój umieszczony naprzeciw pokoju pułkownika Munro. Drugi wagon miał dwanaście metrów długości i tu znajdował się balkon z werandą, z którego wychodziło się do obszernej kuchni, po dwóch stronach w której urządzone były składy i spiżarnie obficie zaopatrzone. Po za kuchnią był pokój jadalny dla służby, oświetlony otworem urządzonym w suficie. Po rogach znajdowały się cztery kajuty przeznaczone dla sierżanta Mac-Neil'a, dla maszynisty, dla palacza i służącego pułkownika Munro. Dalej, ku tyłowi, dwie kajuty, jedna dla kucharza, druga dla służącego kapitana Hod'a; lodownia, skład na pakunki i potrzebne sprzęty, do których wchodziło się z tylnego balkonu.
Tak więc Banks, nadzwyczaj rozumnie i wygodnie urządził oba mieszkania przenośnego domu. W zimie mogły być ogrzewane za pomocą przyrządu, który ciepło dostarczone przez maszynę rozprowadzał po pokojach, a oprócz togo[13] urządzone były dwa kominki, jeden w salonie, drugi w sali jadalnej. Mogliśmy więc nie obawiać się ostrości zimnej pory roku, choćby u podnóża gór Tybetu.
Nie zapomnieliśmy zaopatrzyć się w zapasy żywności, w wyborne konserwy których zapas mógł starczyć na cały rok dla nas i dla wszystkich osób należących do podróży. Mieliśmy całe pudła konserwów mięsnych, doskonałe buliony i pasztety z „murgis'ów” czyli kurcząt indyjskich, których na całym półwyspie zjadają niezliczoną liczbę.
Nie zapomnieliśmy także o skoncentrowanem mleku, które można przewozić jak najdalej i przechowywać bardzo długo. Chcąc otrzymać mleko skoncentrowane poddać je trzeba wyparowaniu, aby zgęstniało jak ciasto, które następnie zamyka się w szczelnie zachodzące pudełka, obejmujące 450 gramów, dodawszy do tego pięć razy tyle wody; otrzymamy trzy kwarty płynu, niczem nie różniącego się od dobrego zwyczajnego mleka.
W strefach tak gorących, lód jest nietylko nadzwyczaj użyteczny, ale prawie niezbędny; można go mieć na zawołanie za pomocą przyrządu Carré'go, wywołującego obniżenie temperatury, przez ulotnienie gazu amoniakowego. W tylnym rogu jednego wagonu urządzona była jakby lodownia, tak więc z pomocą ewaporacyi amoniaku czy też ulotnienia eteru metalicznego, moglibyśmy choćby jak najdłużej przechowywać zapasy upolowanej przez nas zwierzyny. Tak suto zaopatrzeni nie potrzebowaliśmy obawiać się braku żywności.
Mieliśmy także odpowiedni zapas napojów; doskonałe wina francuzkie, kilka gatunków piwa, wódki i arak aby na wszelki wypadek niczego nam nie zabrakło. Mogliśmy tedy podróżować bezpiecznie, tym więcej że nie zamierzaliśmy oddalać się bardzo od zamieszkałych prowincyi półwyspu. A Indye nie są bynajmniej pustynią; byle nie zabrakło rupii, można dostać tam nietylko rzeczy niezbędnych, ale nawet zbytkowe zadowolić wymagania. Chyba w razie gdyby nam przyszło zimować w okolicach północnych u podnóża Himalai, wtedy może musielibyśmy poprzestać na naszych podróżnych zapasach. W każdym razie byliśmy zupełnie spokojni, licząc na to, że praktyczny Banks nie da nam doznać niedostatku.
Oto plan naszej podróży z wyjątkiem nieprzewidzianych wypadków.
Wyjechawszy z Kalkutty posuwać się doliną Gangesu aż do Allahabad. następnie przebyć królestwo Udy aż do pierwszych pochyłości Tybetu, zatrzymywać się w niektórych miejscowościach już to dłużej już króciej, aby kapitan Hod mógł urządzać sobie polowania i nareszcie dotrzeć aż do Bombayu.
Tak więc zamierzaliśmy przebyć przeszło 900 mil drogi, ale jadąc w wygodnym przenośnym domu i z dostateczną służbą; można się nie bać odbyć podróż choćby na około świata.






VI.

Pierwsze Stacye.

Dnia 6 maja, równo ze świtem opuściłem mieszkanie moje w najpierwszym hotelu Spencer'a, w Kalkucie; stolica Indyi nie miała już dla mnie tajemnic, zwiedziłem wszystkie jej osobliwości. Odbywałem pieszo przechadzki ranne, wieczorem spacery w powozie, po Strandzie aż do fortu Wiliam'a, przesuwając się w pośród przepysznych ekwipaży zamieszkałych tam Europejczyków, mijających pogardliwie równie wspaniałe powozy nababów indyjskich. Poznałem ciekawe ulice kupieckie, słusznie bardzo zwane bazarami; pola umarłych na wybrzeżach Gangesu; piękne ogrody botaniczne Hooker'a; widziałem „panią Kali” ową straszną postać niewieścią z czterema rękami, okrutną boginię śmierci kryjącą się w małej kapliczce na jednem z tych przedmieści, na których cywilizacya tegoczesna spotyka się co krok z miejscowem barbarzyństwem. Napatrzyłem się dowoli pałacowi wice-króla, który się wznosi naprzeciw okien hotelu; podziwiałem ciekawy pałac Chowringhi Road i Town-Hold poświęcony pamięci wielkich ludzi naszej epoki, zbadałem szczegółowo zaciekawiający meczet Hougly; zwiedziłem niejednokrotnie port zapchany najpiękniejszemi okrętami marynarki angielskiej; widziałem więc wszystko co jest do widzenia w Kalkucie i nie miałem co robić tu dłużej.
Tak tedy raniutko 6 maja, palki-gari rodzaj lichego powozu o czterech kołach, zaprzężony w parę koni, zajechał po mnie na plac rządowy i zawiózł przed bungalów pułkownika Munro, a o sto kroków po za przedmieściem, pociąg nasz czekał na nas. Pakunki nasze były już poskładane w właściwych oddziałach. Zabieraliśmy tylko rzeczy niezbędnie potrzebne. Kapitan Hod, który zabrał cztery karabiny Enfielda, cztery dubeltówki do polowania, a prócz tego kilka pistoletów i rewolwerów, słowem zapas broni wystarczający do uzbrojenia nas wszystkich, ani chciał słuchać o zmniejszeniu swego myśliwskiego arsenału.
A w jak złotym był humorze! Najprzód cieszyło go to niezmiernie, że ukochanego swego pułkownika wyrwał z tak smutnego osamotnienia, powtóre, że odbędzie podróż do prowincyi północnych jedynym w swoim rodzaju ekwipażem, a nareszcie że będzie miał sposobność do tak niezwykłych polowań w strefach himalajskich. Wesołość jego nie miała granic, śmiał się i co miał sił ściskał nas za ręce.
Nadeszła godzina odjazdu, kocioł wrzał, maszyna gotowa była do ruchu, maszynista stał na swojem stanowisku, trzymając rękę na regulatorze, rozległ się wreszcie świst dający znak odjazdu.
— Dalej! zawołał kapitan Hod podnosząc w górę kapelusz, ruszaj w drogę stalowy olbrzymie!
I odtąd cudowny nasz motor zatrzymał już tę nazwę: „stalowy olbrzym!” doskonale do niego zastosowaną.
Musimy jeszcze zapoznać was, czytelnicy, z osadą naszego przenośnego domu.
Maszynista Stor służył przed parą jeszcze miesiącami kompanii „Great Southern of India” ale Banks który go znał i cenił wysoko, namówił go aby przeszedł do usług pułkownika Munro, co będzie dlań pod każdym względem korzystniejsze. Był to człowiek czterdziesto-letni, doświadczony i biegły maszynista, który następnie wielkie miał nam oddać usługi.
Palacz nazywał się Kalut. Pochodził z tej klasy Indusów tak poszukiwanych przez kompanie kolei żelaznych, umiejących znosić zwrotnikowy upał Indyi, połączony z gorącem pochodzącym od kotła. Tąż właściwością odznaczają się Arabowie, którym kompanie transportów morskich powierzają obowiązki palaczy, podczas przepływania morza Czerwonego.
Tam gdzie Europejczycy roztopiliby się z gorąca, oni tylko się pocą.
Służący pułkownika Munro, był trzydziestopięcioletni Indus z plemienia Gurgosów, nazwiskiem Gumi. Służył w tym pułku, który na dowód karności zgodził się bez oporu na używanie owych nowych ładunków, których zaprowadzenie było pierwszym powodem a przynajmniej pozorem do buntu Cipayów. Nizki, szczupły, zwinny, bezgranicznie przywiązany i wierny, nie zdejmował nigdy czarnego munduru swej brygady, który zdawał mu się tak niezbędnym jak własna skóra.
Obydwaj, sierżant Mac-Neil i Gumi byli duszą i ciałem oddani pułkownikowi, dla niego nie cofnęliby się przed żadnem poświęceniem. Walczyli obok niego we wszystkich bitwach staczanych w Indyach, dopomagali w bezowocnych dotąd usiłowaniach odszukania Nana Sahiba, a odtąd nie odstępowali go w jego samotnem ustroniu.
Służący kapitana Hod, był Anglikiem czystej krwi, wesoły, rozmowny, równie zapamiętały myśliwy jak i pan jego. Nie chciałby zamienić swego stanowiska za żadne dostojeństwo. Przebiegły i rzutny, usprawiedliwiał zupełnie swoje nazwisko Fox, które znaczy lis; zabił 37 tygrysów, o trzy mniej niż jego kapitan, pocieszał się tem że jeszcze dość jest tygrysów w Indyach, więc potrafi upatrzeć sposobność dorównania kapitanowi liczbą zabitych.
Nakoniec musimy jeszcze wymienić kucharza naszego murzyna, którego państwo roztaczało się w tylnej części drugiego wagonu, pomiędzy dwoma spiżarniami. „Pan Parazard” tak go nazywaliśmy, w różnych już strefach spełniał swoje powołanie; przyprawiał sosy, potrawki pasztety, i był przekonany, że nie zajmuje się bynajmniej podrzędnemi zajęciami, ale ważne spełnia posłannictwo. Trzeba było patrzeć na niego, z jakiem namaszczeniem przesuwał rękę od jednego do drugiego rondla, wydzielając sól, pieprz i przeróżne przyprawy ze ścisłością chemika pracującego w swoim laboratoryum. Ale że był dobry kucharz i dobry człowiek, więc się z niego nie wyśmiewano.
Tak więc było nas osób dziesięć: sir Edward Munro, Banks, kapitan Hod i ja, a w drugim wagonie Mac Neil, Stor, Kalut, Gumi, Fox i pan Parazard.
Stalowy olbrzym niósł nas i nasze przenośne domy ku północy półwyspu.
Ale, byłbym zapomniał jeszcze o dwóch psach Fan i Blak, których przymioty myśliwskie kapitan Hod cenił bardzo wysoko.
Bengal jest jeśli nie najciekawszą to przynajmniej najbogatszą z prezydencyi Industanu, jest to prowincya bardzo zaludniona i można ją uważać za prawdziwy kraj Indusów. Ciągnie się ku północy, aż do nieprzebytych krańczyn Himalai. Według planu naszej podróży, mieliśmy ją tylko ukośnie przejechać.
Gdy Banks zapytał pułkownika Munro, w jakim kierunku mamy podróżować, tenże odpowiedział:
— Rób co chcesz, kochany Banksie, zupełnie spuszczam się na ciebie, dla mnie zupełnie obojętne w którą udamy się stronę. Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie; gdy dojedziemy do Benares, gdzie zamierzasz udać się ztamtąd?
— W kierunku północnym! zawołał kapitan Hod, drogą prowadzącą przez królestwo Udy do pierwszych pochyłości Himalai.
— Dobrze więc, moi przyjaciele, odrzekł pułkownik, może wtedy zapytam... ale dość będzie czasu później o tem mówić... zanim to nastąpi jedźcie gdzie i jak chcecie.
Ta odpowiedź pułkownika Munro zadziwiła mnie nieco, wyraźnie miał jakąś myśl ukrytą. Czyżby dla tego tylko zgodził się na tę podróż iż spodziewał się, że może przypadek odkryje mu czego pomimo najusilniejszych poszukiwań wynaleźć nie mógł? Czy myślał, że jeśli Nana Sahib żyje, to najpewniej przebywa gdzieś w północnych Indyach? Czy żywił jeszcze nadzieję, że będzie mógł pomścić okrutną śmierć żony? Nie wiedziałem co zamyśla, ale byłem przekonany, że ukrywa jakieś zamiary i że Mac-Neil przypuszczony jest do tajemnicy.
W pierwszych godzinach poranku, zasiedliśmy wszyscy w salonie Steam House. Drzwi i oba okna werandy były otwarte, a punka poruszająca powietrze chłodziła temperaturę. Olbrzym stalowy posuwał się dość umiarkowanie z prędkością jednej mili na godzinę, gdyż tak życzyliśmy sobie, pragnąc dobrze rozejrzeć się w przebywanych okolicach.
Gdyśmy mijali przedmieścia Kalkutty, pobiegło za nami dosyć Europejczyków zadziwionych widokiem naszego niezwykłego ekwipażu, oraz tłumy Indyan przypatrujących mu się z podziwieniem i trwogą zarazem. Wszyscy przechodnie zatrzymywali się zdumieni, nie tyle jeszcze przepysznemi wagonami, ile widokiem olbrzymiego słonia, który je ciągnął buchając kłębami pary.
O dziesiątej podano do stołu w sali jadalnej; rozprawiliśmy się z przyrządzonem przez pana Parazard śniadaniem. które nam wszystkim bardzo smakowało.
Droga którą jechaliśmy ciągnęła się lewym brzegiem rzeki Hougly, cała ta przestrzeń jest formacyi aluwialnej.
— To, co widzisz, kochany Maucler'e, rzekł do mnie Banks, jest to podbój świętej rzeki dokonany na równie świętym golfie Bengalu, jest to działanie czasu. Nie znalazłby tu może ani garści innej ziemi nad naniesioną prądem Gangesu od granic Himalai. Rzeka ta ocierając się o górę, zabierała jej części aby utworzyć z nich grunta tej prowincyi, w której urządziła sobie łożysko.
— Aby je porzucać często dla innego! dodał kapitan Hod. Ach! ten Ganges to grymaśnik, fantastyk, dziwak pierwszej klasy. Na wybrzeżach jego wzniesiono miasto; otóż w kilka wieków później miasto stoi w dolinie, wybrzeża wyschły, a rzeka zmieniła kierunek i ujście. Tak się stało z Rajmachl i z Gaurem; niegdyś zmienna ta rzeka oblewała je swemi falami, dziś umierają z pragnienia w pośród wyschłych łanów pól zasianych ryżem.
— Czyż i dla Kalkutty nie należy obawiać się podobnego losu? zapytałem.
— Bardzo by to być mogło, odrzekł kapitan Hod.
— Bah! od czegoż my inżynierowie? rzekł Banks. W razie potrzeby potrafimy poskromić wybryki Gangesu, pourządzamy tamy, włożymy jej kaftan jak waryatowi.
— Wielkie to szczęście dla ciebie kochany Banks, że Indusi nie słyszą iż w podobny sposób wyrażasz się o ich świętej rzece, pewnie nie uszłoby ci to na sucho.
— Zapewne, odrzekł inżynier, bo dla nich Ganges jest synem bóstwa, jeżeli nawet nie samem bóstwem, więc cokolwiek uczyni, w ich oczach to dobrem i szlachetnem.
— Czy nawet i te gorączki, cholera i morowe zarazy, jakie szerzy po tym kraju? zapytał kapitan Hod. Dziwna rzecz jednak, że nie oddziaływa to na zdrowie tygrysów i krokodyli, widać mięsożerne te stworzenia nie podlegają zarazie.
A zwracając się do swego służącego sprzątającego ze stołu, zawołał:
— Fox!
— Słucham kapitanie.
— Wszak na wybrzeżach Gangesu zabiłeś swego trzydziestego-siódmego?
— Tak, panie kapitanie, o dwie mile od Port-Canning. Było to wieczorem...
— Dość tego, przerwał kapitan wychylając szklankę grogu, znam dobrze historyę twego trzydziestego-siódmego, wolałbym dowiedzieć się coś o trzydziestym-ósmym.
— Kiedy jeszcze nie zabity, kapitanie.
— Nie bój się, zabijesz go, zarówno jak ja mego czterdziestego-pierwszego.
W miarę posuwania się naszego, Hougly, która pod Kalkuttą ma przeszło kilometr szerokości, coraz więcej zwężała swe łożysko. W górze, od miast, wody jej płyną w pośród dość nizkich wybrzeży; tam często bardzo powstają straszne cyklony, pustosząc całą prowincyę. Całe dzielnice zostają zniszczone, setki domów rozpadają się w gruzy, ogromne plantacye obracane w perzynę, tysiące trupów zalega miasta i wioski, oto skutki tych strasznych zjawisk, z których najokropniejszem był cyklon mający miejsce w 1864 roku.
Klimat Indyi dzieli się na trzy pory: na porę dżdżystą, zimową i gorącą; ostatnia trwa najkróciej, ale jest najcięższą do przebycia. Najgroźniejsze miesiące są: marzec, kwiecień i maj. W tej porze roku, w niektórych godzinach dnia, wystawienie się na upał słoneczny zagraża śmiercią, szczególniej Europejczykom. Nieraz wtedy, nawet w cieniu, termometr wskazuje sto sześć stopni Farenheit'a,(około 41 centygradów).
Jednakże dzięki szybkiemu biegowi Stean-House, poruszaniu powietrza wywołanego uderzeniami punki i wilgotnej atmosferze przechodzącej przez nieustannie zraszane velivery, gorąco nie dokuczało nam zbytecznie.
Około pierwszej z południa dojechaliśmy do Chandernagor, zwiedzałem już poprzednio tę miejscowość, która jedna już tylko z całej prezydencyi Bombay należy do Francyi i powiewa w niej jej trójkolorowa chorągiew. Chandernagor, dawny współzawodnik Kalkutty, dziś bardzo chyli się do upadku. Nie wolno miastu utrzymywać więcej nad piętnastu żołnierzy dla własnej obrony; handel i przemysł upadł, bazary opustoszały, warownia opuszczona.
Pociąg nasz ominął miasto i zatrzymał się o trzy mile dalej pod lasem palmowym i spokojnie spędziliśmy noc w naszych kajutach. Podczas tego wypoczynku Banks kazał odnowić zapas paliwa, bo choć nie wiele jeszcze spotrzebowano węgla, drzewa i wody, chciał aby zawsze mieć ich tyle ile potrzeba w przeciągu sześćdziesięciu godzin.
Nazajutrz rano, 7 maja, w dalszą puściliśmy się drogę, po dwóch dniach, zbliżaliśmy się do Burdwan, który 9 maja zamierzaliśmy zwiedzić.
Gdyśmy jechali około kolei żelaznej, która przez Burdwan łączy Rajwahal z doliną Gangesu i z tamtąd ciągnie się aż do Benarez, przebiegł w pędzie koło nas pociąg pospieszny. Podróżni cisnęli się do okien wagonów z okrzykami podziwu. Nazajutrz wieczorem stanęliśmy u bram Burdwanu.
Pod względem administracyjnym miasto to jest stolicą okręgu angielskiego, ale obwód cały powiatowy jest własnością maharadży, opłacającego rządowi ni mniej ni więcej, tylko dziesięć milionów rocznej daniny. Miasto składało się po większej części z nizkich domków, oddzielanych szerokiemi ulicami, wysadzonemi drzewami. Ulice te są tak szerokie, iż nasz Stean House mógł najwygodniej przesuwać się po nich. Zatrzymaliśmy się w ślicznem ustroniu, pełnem cienia i świeżości. Nasz słoń stalowy i tu wielkie wywołał wrażenie, był to podziw połączony z przestrachem. Ze wszech stron nadbiegali bengalisowie z gołemi głowami, jedynem ubraniem mężczyzn był rodzaj chusty opasanej do koła bioder, kobiety od stóp do głów owinięte były w białe płachty.
— Jednej tylko obawiam się rzeczy, rzekł kapitan Hod, a to żeby Maharadży nie chciał zakupić naszego olbrzyma stalowego i żeby nie ofiarował za niego tak wielkiej sumy iż prawie zmuszeni czulibyśmy się sprzedać go jego wysokości!
— O nigdy! wykrzyknął Banks. Zrobiłbym mu innego słonia, gdyby chciał, a ten byłby tak silny, że mógł by pociągnąć całą jego stolicę i nawet całe jego państwo! Ale naszego nie sprzedalibyśmy za żadną cenę, czyż nie prawda Munro?
— Za żadną w świecie, odrzekł pułkownik tonem, który zdradzał że miliony nie potrafiłyby go do tego skusić.
Zresztą niepotrzebnie obawialiśmy się o naszego słonia.
Maharadży nie było w mieście. Odwiedził nas tylko jego „kamdar” czyli przyboczny sekretarz, który pragnął poznać wnętrze naszego ekwipażu. Zezwoliliśmy na to chętnie, za co wywdzięczając się poprowadził nas do prześlicznych ogrodów i parku pałacowego. Mogliśmy tu przypatrzyć się najrzadszym okazom podzwrotnikowej roślinności; strumienie i stawy przerzynały prześliczne murawy; w parku fantastycznie porozrzucane były prześliczne kioski, w zwierzyńcu biegały oswojone sarny, jelenie, daniele, słonie, zaś tygrysy, pantery, lwy, niedźwiedzie mieściły się w odpowiednio urządzonej menażeryi.
— Tygrysy trzymane w klatkach niby jakie ptaki! krzyknął Fox, a to śmiech i litość bierze... nieprawdaż panie kapitanie?
— Prawda, mój Foksie, gdyby je zapytano co wolą; poczciwe te dzikie zwierzęta wolałyby pewnie bujać swobodnie po junglach... choćby z narażeniem się na strzały karabinów z explozyjnemi kulami.
— Pojmuję ja to doskonale panie kapitanie, odrzekł wzdychając Foks.
Nazajutrz 10 maja, opuściliśmy Burdwan, w dalszą puszczając się drogę.
Dotąd nie jeździliśmy prędzej jak piętnaście mil na dwanaście godzin. Dnia 15 maja zatrzymaliśmy się pod Ramhuz, prawie o 50 mil od Burdwan, a 18-go o sto kilometrów dalej, pod małem miastem Chiltra. Do tego czasu żaden ważniejszy wypadek nie zdarzył się w naszej podróży. Dni były gorące, ale na naszej werandzie upał nie dokuczał.
Wieczorem maszynista Storr i palacz Kalut czyścili kocioł i rewidowali maszynę pod czujnem okiem Banks'a Ja zaś, kapitan Hod i służący jego Fox, zabieraliśmy wyżły i udawaliśmy się na polowanie w pobliżu obozowiska. Strzelaliśmy do ptactwa i drobnej zwierzyny, jako myśliwy, Hod, za nic miał takie polowanie, ale jako smakosz, rozkoszował się urządzonemi przez pana Parazard przysmakami z ubitej zwierzyny.
Pragnęliśmy bardzo, aby pułkownik Munro towarzyszył nam w tych małych wycieczkach; zawsze wybierając się namawialiśmy go, aby szedł z nami, ale odmawiał zawsze stanowczo i zostawał ze swoim sierżantem Mac Neil'em. Potem wychodzili obydwa i przechadzali się po drodze, nie oddalając się zbytecznie. Nie wiele mówili z sobą, znać jednak było że się rozumieją doskonale i nie potrzebują słowami zamieniać myśli. Obydwa zatopieni byli we wspomnieniach, które nic nie mogło zatrzeć w sercu i umyśle pułkownika. Obecnie wspomnienia te potęgowały się jeszcze w miarę jak zbliżali się do miejsca będącego widownią krwawych mordów.
Widocznie nie sam żal rozstania się z nami skłonił pułkownika Munro do towarzyszenia nam w tej wycieczce do Indyi północnych, ale jakaś myśl skryta, jakieś tajone zamiary, które zapewne później dopiero poznamy. Ja, kapitan Hod i inżynier Banks, wszyscyśmy byli pod tym względem jednego zdania, i z niepokojem zadawaliśmy sobie pytanie: czy też słoń stalowy pędzący po drogach półwyspu nie goni może za jakimś strasznym dramatem.






VII.

Pielgrzymki do Phalgu.

Behar stanowił niegdyś cesarstwo Magada. Za czasów Budystów był to rodzaj ziemi świętej, pełnej świątyń i monasterów. Ale od wielu już wieków bramini zajęli to miejsce kapłanów Budhy; zagarnęli „viharas'y” i wyzyskując wiarę swych wyznawców, żyją ich kosztem. Ze wszech stron ściągają tu wierni; bramini tutejsi współzawodniczą ze świętemi wodami Gangesu, z obrządkami Jaggernotu, z pielgrzymkami do Benarez, można śmiało powiedzieć, że są panami całej okolicy.
A piękny to i bogaty kraj ze swemi niezmierzonemi łanami ryżu szmaragdowej zieloności i wielkiemi plantacyami maku, z licznemi wioskami rozrzuconemi po kobiercach zieleni, kryjącemi się w cieniu palm, mangowców, daktyli, na które przyroda zarzuciła jakby nierozwikłaną sieć lianów. Nasz Stean-House przesuwał się w pośród zaciemnionych gai, zawsze świeżych, dzięki wilgoci gruntu. Kierując się według rozłożonej mapy, nie obawialiśmy się zabłądzenia. Świst naszego słonia mięszał się z ogłuszającym krzykiem skrzydlatego rodzaju, a dym jego otaczał gęstemi kłębami ogromne banany, których złotawy owoc przeświecał przez niego jak gwiazdy z po za lekkich chmurek.
Ale jakże straszny upał. Zaledwie odrobina wilgotnego powietrza przedziera się przez maty naszych okien. Gorące wiatry „hotwinds” nasycone cieplikiem skutkiem przesuwania się po rozległych równinach wschodu; palące swe tchnienie wyziewały na wioski. Czas już, aby musson czerwcowy złagodził atmosferę, ogniste słońce tak palące rzuca promienie, że uderzenie ich jest śmiertelne.
To też cała okolica przedstawia się jak pustynia, sami nawet „rajoci” jakkolwiek oswojeni z żarem słonecznym nie są w stanie pracować w polu. My mogliśmy odbywać podróż jedynie dzięki ocienionej drodze i bezpiecznemu schronieniu w naszym przenośnym bungalowie, ale palacz nasz Kalut, musiał być z platyny, bo nie platyna roztopiłaby się, ale chyba z czystego węgla, że nie roztopił się stojąc przed rozpaloną kratą swego kotła. Dzielny Indus mężnie opierał się działaniu ognia, widać wyrobił w sobie inną naturę, nadającą się do życia na platformie lokomotywy pędząc po relsach środkowych Indyi.
Termometr zawieszony na ścianie sali jadalnej wskazywał sto sześć stopni Fahrenheit'a (41 centygradów) dnia 19 maja, to też tego wieczora nie mogliśmy odbyć zwykłej naszej higienicznej przechadzki, zwanej tu, „hawakana”. Nazwa ta znaczy dosłownie „jeść powietrze”, czyli że po duszeniu się w ciągu dnia zwrotnikowym skwarem, idzie się oddychać ciepłem i czystem powietrzem wieczornem.
— Panie Maucler, rzekł do mnie sierżant Mac-Neil. czas ten przypomina mi ostatnie dni marca, kiedy to sir Hugo Rose z bateryą z dwóch jedynie dział złożoną, próbował zrobić wyłom w murach strzegących Jansi. Od szesnastu dni, jak przeszliśmy Betwę, konie nasze ani razu nie były rozsiodłane, biliśmy się w pośród olbrzymich murów granitowych jakby między gorejącemi ścianami hutniczego pieca. Pomiędzy szeregami naszymi chodzili „chitsis'owie” roznoszący wodę w skórzanych naczyniach i gdy myśmy nabijali broń i strzelali, oni lali nam wodę na głowę, inaczej padalibyśmy rażeni skwarem słonecznym. O! pamiętam to doskonale! siły mnie opuszczały, czaszka moja płonęła, upadałem... Spostrzegł to pułkokownik[14] Munro, i chwytając bakłak z rąk chitsis'a, wylał z niego wodę na moją głowę... a nie było jej już więcej ani kropli... O panie! takich rzeczy nigdy się nie zapomina.... toć za każdą kroplę tej wody, chętnie oddał bym kroplę krwi mojej, ale choćbym i życie poświęcił dla mego pułkownika, jeszcze pozostałbym mu dłużnym.
— Czy nie zwróciłeś na to uwagi sierżancie Mac- Neil, że od czasu naszego wyjazdu, pułkownik Munro jest jeszcze smutniejszy i więcej zamyślony niż zwykle, zdawałoby się że...
— Tak, panie, odrzekł prędko przerywając mi, ale to rzecz naturalna; coraz więcej zbliżamy się do Lucknow'a i Kawnpor, gdzie Nana Sahib kazał tak okrutnie zamordować... A! nie mogę mówić o tem, zaraz krew uderza mi do głowy... Może lepiej było inne strony obrać za cel naszej podróży, nie zwracać się ku prowincyom tym, przez bunt spustoszonym. Zablisko tu jesteśmy miejsc będących widownią tak niedawno zaszłych okropności, aby się żywo nie nasuwały bolesne wspomnienia.
Możemy zmienić kierunek podróży, jeśli chcesz Mac-Neil, powiem to panu Banks i kapitanowi.
— Już zapóźno, odrzekł sierżant. Zdaje mi się zresztą że pułkownik chce koniecznie po raz ostatni może zwiedzić okolice, w których toczyła się ta straszna wojna, a szczególniej miejscowość, w której lady Munro tak okropną zginęła śmiercią.
— Jeżeli tak, nie można się sprzeciwiać pułkownikowi i nie ma co myśleć o zmianie planu podróży. Często wielką staje się nam pociechą i ulgą w cierpieniu, jeżeli możemy zapłakać na grobie ukochanych...
— Tak, na grobie! ale jestże to grób owa studnia w Kawnpor, w którą wrzucono zwłoki tylu ofiar? Czyż ona podobna do tych pomników z pobożną czcią utrzymywanych na naszych szkockich cmentarzach, zdobnych kwiatami i ocienionych drzewami, na których wyryte jest nazwisko ukochanej nam zmarłej istoty! Doprawdy, lękam się aby boleść mojego pułkownika w bezgraniczną nie przeszła rozpacz!... ale powtarzam, już zapóźno myśleć o zmianie kierunku podróży, zapewne teraz pułkownik nie zgodziłby się na to. Stało się, prośmy tylko Boga, aby nas ze swej świętej nie wypuszczał opieki.
Widocznie Mac-Neil znał zamiary pułkownika, i zapewne nie sama chęć zobaczenia jeszcze Kawnporu, skłoniła go do opuszczenia Kalkutty. Obecnie nie przeparty magnes pociągał go ku widowni przerażającego dramatu. Niepodobna było temu przeszkodzić.
Przyszło mi na myśl zapytać sierżanta Mac-Neil'a, czy on z swej strony wierzył że Nana Sahib nie żyje lub czy dotąd żywi chęć pomszczenia dokonanych przez niego okrucieństw.
— Nie wierzę iż Nana Sahib umarł, odpowiedział, bo choć nie mam żadnych danych, na których mógłbym oprzeć moje przekonania, nie przypuszczam, aby mógł umrzeć, nie poniosłszy jeszcze na tej ziemi sprawiedliwej kary za swoje zbrodnie... Nic nie wiem, nikt mi nic nie powiedział, ale jest to jakieś przeczucie niedające się stłumić... Ach, panie, nie jestże to piękny cel życia, starać się zostać narzędziem sprawiedliwej kary Bożej!... Oby tylko nie zawiodły mnie przeczucia, a kiedyś...
Ruchem znaczącym dokończył swej myśli, widocznie pan i sługa pojmowali się i dopełniali wzajemnie.
Powtórzyłem treść tej rozmowy Banks'owi i kapitanowi Hod i oba zgadzali się, że nie można zmieniać planu podróży. Zresztą nigdy nie mieliśmy zamiaru udania się do Kawnpor, lecz przebywszy Ganges w Benarez, zwrócić się wprost na północ, przez wschodnią część królestw; Udy i Rohilkhandu. Nie byliśmy pewni czy rzeczywiście pułkownik Munro będzie chciał zwiedzić Lucknow i Kawnpor, postanowiliśmy jednak nie sprzeciwiać mu się w niczem.
Co do Nana Sahib, był on tak głośnym iż gdyby zawiadomienie o jego ukazaniu się w prezydencyi Bombay zgadzało się z prawdą, bylibyśmy już zapewne coś słyszeli o nim, kiedy przeciwnie wszystko kazało wnosić, że rząd był w błąd wprowadzony, Jeżeli jednak było w tem coś prawdy i pułkownik Munro miał jakiś skryty zamiar, dziwnem mogło się zdawać że nie najzaufańszego swego przyjaciela, jakim był Banks, ale Mac-Neil'a wybrał za powiernika; powodem tego było zapewnie, iż wiedział naprzód, że Banks wszelkiemi siłami odwodzić go będzie od zgubnych a bezużytecznych poszukiwań kiedy przeciwnie sierżant jeszcze go do nich podniecał.
Dnia 19 maja, minąwszy miasteczko Chitra, znajdowaliśmy się o czterysta pięćdziesiąt kilometrów od Kalkutty. Nazajutrz, gdy już noc zapadała, Stalowy Olbrzym dowiózł nas w okolice Gagya, gdzie zatrzymaliśmy się na wybrzeżach świętej rzeki Phalgu (Falgu) dobrze znanej pielgrzymom. Przenośne nasze domki zajęły miejsce nad brzegami rzeki w pośród drzew zieleni, prawie o dwie mile od miasta. Zamierzaliśmy zatrzymać się tu trzydzieści sześć godzin, to jest dwie noce i dzień. Nazajutrz, 21 już o czwartej rano, aby uniknąć skwaru południowego, Banks, kapitan Hod i ja pożegnawszy się z pułkownikiem skierowaliśmy kroki nasze ku Gaya.
Zapewniają, że 150.000 pobożnych przybywa rok rocznie do tego ogniska braminizmu i rzeczywiście droga do miasta zapchana była tłumem mężczyzn, kobiet, starców i dzieci dążących do świętego miejsca. Nie zrażały ich trudy długiej pielgrzymki od spełnienia religijnego obowiązku.
Banks zwiedzał już dawniej krainę Behar; dla zbadania gruntu pod kolej żelazną, dotąd nie zbudowaną. Znał więc dobrze tę okolicę i niepodobnaby znaleść lepszego przewodnika. Z obawy aby kapitan Hod ulegając myśliwskiej namiętności, nie odłączył się od nas i nie zabłądził, Banks nakłonił go, że nie wziął z sobą żadnych przyrządów do polowania.
Gdy już dochodziliśmy do miasta, które należałoby nazwać świętym grobem, zatrzymaliśmy się przed świętem drzewem, w około którego gromadzili się pielgrzymi różnego wieku i płci w kornej, ubóstwienie zdradzającej postawie.
Drzewo to, był to „pipal” o olbrzymim pniu, lecz choć większa część gałęzi jego opadła już skutkiem starości, nie mogło liczyć więcej jak dwa lub trzy wieki życia, jak stwierdził pan Rousselet podczas swej podróży odbytej po Indyach Radżachów. Indyanie nadali religijną nazwę „drzewa Budhy” ostatniemu temu przedstawicielowi świętych pipalsów, przez długie wieki zacieniających to miejsce, a z których najpierwszy miał być zasadzony na pięćset lat przed erą chrześcijańską. Prawdopodobnie fanatycy bijący mu korne pokłony, przekonani byli, że sam Budha zasadził to drzewo. Rośnie ono obecnie na ruinach tarasu tuż obok świątyni wzniesionej z cegły, zdającej się sięgać odległej starożytności.
Obecność trzech Europejczyków w pośród tylu tysięcy Indusów niebardzo miłem przez nich widziana była okiem; nic nie mówili, ale niepodobna nam było dostać się na taras ani do ruin świątyni, tak przystęp do nich utrudniały zastępy tłoczących się pielgrzymów.
— Gdyby był tu jaki bramin, rzekł Banks, łatwiejsza byłaby sprawa i może moglibyśmy zwiedzić najgłębsze zakątki świątyni.
— Jakto! zapytałem, bramin miałby być mniej zagorzałym fanatykiem niż jego wierni?
— Cóż chcesz mój drogi, odpowiedział, surowość zagorzalców nie umie najczęściej oprzeć się chęci dostania kilku rupii — a potem przecież i ci bramini muszą z czegoś żyć.
— Obeszłoby się bez nich na świecie! zawołał kapitan Hod, który niekoniecznie słusznie nie podzielał tolerancyi swych współziomków dla Indusów, ich obyczai, przesądów, zwyczajów i przedmiotów ich czci. Obecnie w Indyach najwięcej obchodziło go polowanie i nad ludność wsi i miast wyżej cenił dzikie mięsożerne zwierzęta, kryjące się w lasach.
Gdyśmy opuścili święte drzewo, Banks przeprowadził nas drogą wiodącą do Gaya. W miarę zbliżania się do świętego grobu zwiększały się tłumy nieustannie. W krótce ukazała nam się Gaya na szczycie skały, którą opasywała jakby wieńcem, malowniczemi swemi budowlami.
Główną uwagę turystów zwraca tu świątynia Wisznu. Jest to gmach tegoczesny, odbudowany przez królową Holkaro. Największą osobliwością tej świątyni są ślady pozostawione przez Wisznu, gdy raczył osobiście zstąpić na ziemię, aby stoczyć bój ze złym duchem Maya. Walka między bożkiem a szatanem musiała skończyć się zwycięztwem pierwszego; zły duch został pokonany, a odłam kamienia, zachowany w Wisznu - Pad, na którym odcisnęły się ślady nóg jego przeciwnika, daje wymowne świadectwo o sile zwycięzcy.
Ale kamień ten sami tylko Indusi oglądać są godni — żaden Europejczyk nie może dostąpić tak wielkiego zaszczytu. Może, aby dostrzedz te cudowne ślady, trzeba patrzeć oczami ślepej wiary w ich istnienie i autentyczność — czego brakuje wędrowcom. Tym razem ofiarowane przez Banks'a rupie nic wskórać nie mogły — choć nie śmiałbym ręczyć czy większa ich liczba nie zmiękczyłaby surowego bramina.
Pomimo że nie mogliśmy ujrzeć cudownego głazu, nie żałowaliśmy jednak naszej wycieczki do świętego miasta i do Wisznu - Pad. Niepodobna opisać bezładnej mieszaniny świątyń, dziedzińców, wiharasów, jakie trzeba nam było okrążać i przechodzić aby się dostać do tej świątyni; sam Tezeusz, trzymający w ręku nitkę Ariadny, mógłby jeszcze zabłądzić w tym labiryncie.
Nareszcie zeszliśmy ze skały Gaya; Kapitan Hod nie posiadał się ze złości że bramin nie ustąpił i nie chciał nam dozwolić wejść do wnętrza Wisznu - Pad i chciał koniecznie wypłatać mu za to jakiegoś figla.
— Dajże pokój! zawołał Banks, czyż nie wiesz że Indusi nietylko uważają swych braminów za ludzi znakomitego rodu, ale nawet za istoty wyższe, mające jakąś wspólność z bóstwem.
Gdyśmy doszli do tej części Phalgu, która oblewa skałę Gaya, roztoczyły się przed nami niezliczone tłumy najróżnorodniejszych pielgrzymów. W tej nierozwikłanej mieszaninie ocierali się o siebie mężczyzni i kobiety, starcy i dzieci, mieszkańcy miast i wsi, bogaci nababowie i najbiedniejsi rajoci, Vajszyasi, kupcy i rolnicy, Kszatryasi, dzielni miejscowi wojownicy, Sudrasi, nędzni wyrobnicy, do różnych sekt należący, pariasi, biedacy, wyjęci z pod prawa, których spojrzenia kalają przedmiot na jaki się zwrócą — jednem słowem wszystkie klasy i wszystkie kasty istniejące w Indyach. Jedni przybyli w palankinach, inni w powozach ciągnionych przez wielkie woły z garbami. Jedni leżą przy swoich wielbłądach, drudzy przywędrowali pieszo, i nieustannie coraz nowe nadciągają jeszcze tłumy. Tu i owdzie powznoszono namioty, tam znowu szałasy z gałęzi, a nareszcie i wyprzężone wozy służą pielgrzymom za tymczasowe mieszkanie.
— Co za ciżba! rzekł Kapitan Hod.
— O zachodzie słońca woda Phalgu niesmaczną i wstrętną stanie się do picia, rzekł Banks.
— A to czemu? zapytałem.
— Bo są to święte wody i cały ten tłum podejrzanej czystości będzie się w niej kąpać, jak Gangesiści w wodach Gangesu.
— Czy obozowisko nasze leży w dole rzeki? zapytał kapitan.
— Przeciwnie, ale nie obawiaj się kapitanie.
— No, to dobrze, boć niepodobnaby poić naszego Stalowego Olbrzyma tak zanieczyszczoną wodą.
Przesuwaliśmy się pośród tysiącznych tłumów ściśniętych na niezbyt wielkiej przestrzeni. Niemile raził uszy przykry odgłos łańcuchów i dzwonków — wydawali go żebracy w ten sposób wzywający jałmużny. Tłoczyły się tu najrozmaitsze okazy żebraczej zgrai, wyzyskującej miłosierdzie udanemi ranami. Oprócz nich było tu pełno fanatyków okrytych rzeczywistemi ranami i dobrowolnie pokaleczonych. Niektórzy z tych fakirów postanowili sobie całą drogę, jaką przebyć mieli, własnem zmierzyć ciałem. Rzucali się na ziemię, podnosili i znów padali wyciągnięci jak dłudzy, stanowiąc z siebie jakby łańcuch pomiarowy i tym sposobem całe setki mil przebyli.
Tam znowu wierni, upojeni hangiem — płynem z opium pomięszanym z odwarem korzeni, byli zawieszeni na żelaznych hakach za ramiona do drzew i zostawali w tem położeniu dopokąd ciało nie oderwało się własnym ciężarem i nie wpadło w fale Phalgu. Tam inni znowu na cześć Siwy, poprzebijali sobie nogi, języki, i ciało na wskróś, a ciekącą krew z tych ran zlizywały węże. Widowiska takie tylko odrazą napawały widzów. Ileż to jeszcze rodzai męczarni dobrowolnych, okropniejszych jedna od drugiej, można tu było widzieć.
— Chodźmy! rzekłem zdjęty wstrętem.
— Czekajmy, odpowiedział Banks otóż i godzina modlitwy.
W tejże chwili bramin ukazał się wśród tłumu i wzniósł rękę prawą w kierunku słońca kryjącego się dotąd po za skałą Gaya.
Pierwszy ukazujący się promień słońca stał się hasłem dla pielgrzymów; tłumy zupełnie prawie nagie rzuciły się w tonie świętych wód. Z początku zanurzali się tylko, w krótce jednak swięte[15] te zanurzenia zmieniły się w pląsy zwykłe kąpielne w których trudno byłoby dopatrzeć się cechy jakiej religijnej. Nie wiem czy wtajemniczeni powtarząjąc ustępy dyktowane im przez braminów za umówioną cenę, myśleli o oczyszczeniu duszy czy ciała; widziałem tylko, że nabierali wodę w rękę wylewając następnie na cztery główne strony, poczem pryskali nią siebie w twarz, a nakoniec każdy wyrywał sobie choćby jeden włos za każdy grzech popełniony. Ilu też, pomyślałem sobie jest tu takich, którzyby powinni wyjść z wody z głową łysą jak kolano.
Czas było wracać do naszego obozowiska, gdzie wszyscy zasiedliśmy do przygotowanego śniadania; reszta dnia nadzwyczaj skwarnego przeszła spokojnie. Nad wieczorem kapitan wyszedł na polowanie i przyniósł kilka sztuk dobrej zwierzyny, a Stor, Kalut i Gum przysposobili zapas wody i paliwa, Równo ze świtem mieliśmy w dalszą ruszyć drogę.
O dziewiątej już każdy z nas był w swoim pokoju; zapadała noc spokojna ale ciemna. Gęste chmury zasłaniały gwiazdy, powietrze stawało się ciężkie; nawet po zachodzie słońca upał się nie zmniejszył.
Tak było duszno, że zasnąć nie mogłem. O północy jeszcze oka nie zamknąłem, a tak szczerze pragnąłem przespać się choć parę godzin przed jutrzejszą podróżą — ale sen nie przychodził, a rozkazać mu nie można. Mogła być pierwsza po północy, gdy zdawało mi się że słyszę jakiś szmer coraz wyraźniej dochodzący do wybrzeży Phalgu. Najpierw pomyślałem że zapewnie pod wpływem powietrza nasyconego elektrycznością, burzliwy wiatr zaczyna zrywać się od wschodu; będzie on zapewne gorący, ale przynajmniej poruszy warstwy powietrza, przez co stanie się ono łatwiejszem do oddychania.
Mylne to było przypuszczenie, gdyż gałęzie drzew otaczających nasze obozowisko ani zadrgały.
Wychyliłem głowę przez otwarte okno i zacząłem nadsłuchiwać; słyszałem ciągle jakiś szmer oddalony, ale nic dojrzeć nie mogłem. Zwierciadło wód Phalgu było gładkie zupełnie, nic nie poruszało spokojnej ciemnej jego powierzchni. Tak więc szmer ów nie pochodził ani z rzeki ani z powietrza.
Nie dostrzegłszy nie podejrzanego, położyłem się napowrót i znużony zacząłem nareszcie usypiać. Chwilami dochodził mnie jeszcze odgłos tego niewytłómaczonego szmeru, ale nareszcie zasnąłem na dobre.
We dwie godziny później, gdy już pierwsze blaski jutrzenki zaczęły świtać w ciemności, zostałem nagle przebudzony. Przywoływano inżyniera.
— Panie Banks!
— Co chcecie odemnie?
Poznałem głos maszynisty, który wszedł na korytarz. Zerwałem się prędko i przyodziawszy spiesznie wybiegłem z pokoju. Banks i Stor stali już na przedniej werandzie. Pułkownik Munro uprzedził mnie, a Hod nadszedł niebawem.
— Co się takiego stało? pytał inżynier.
— Patrz pan, odrzekł Stor.
Dzień się robił, można więc było widzieć wybrzeża Phalgu i część drogi daleko przed nami się roztaczającej. Jakież było zdziwienie nasze, gdyśmy dostrzegli setki Indusów gromadkami zalegających wybrzeża i drogę.
— To wczorajsi pielgrzymi, rzekł kapitan Hod.
— Ale cóż oni tu robią? zapytałem.
— Zapewne oczekują wschodu słońce, aby znów użyć kąpieli w świętej wodzie, odpowie kapitan.
— O nie! odrzekł Banks, kąpiel mogliby odbyć w Gaya, jeżeli tu przyszli to...
— To zapewne Stalowy nasz Olbrzym zwykłe swoje wywarł wrażenie! wykrzyknął kapitan Hod. Dowiedzieli się widać że olbrzymi słoń, kolos jakiego nigdy w życiu nie widzieli, znajduje się tak blizko i przyszli go zobaczyć i podziwiać.
— Gdybyż o to chodziło! odparł Banks trzęsąc głową.
— Czegoż się obawiasz Banks'ie zapytał pułkownik.
— Lękam się, aby ci fanatycy nie chcieli zagrodzić nam drogi i nie dozwolić przejechać.
— W takim razie trzeba nam być ostrożnymi, od tych dzikich fanatyków wszystkiego spodziewać się można.
— Masz zupełną słuszność pułkowniku, odpowiedział, poczem zwracając się do palacza dodał:
— Kalut, czy ognisko gotowe?
— Tak, panie.
— Więc rozpal pod kotłem.
— Pal, pal, Kalucie, zawołał kapitan, niech słoń nasz puści na nich swój dym i parę.
Było już w pół po czwartej, za pół godziny najdalej maszyna mogła być gotową do biegu. Rozpalono ognie, drzewo buchnęło płomieniem, czarny dym buchał z olbrzymiej trąby słonia, którą w części osłaniały gałęzie drzew.
W tejże chwili zbliżyło się kilka gromadek Indusów i ruch powstał w całym tłumie! Zaczęli coraz więcej zbliżać się do naszego pociągu. Pielgrzymi stojący w pierwszych rzędach podnosili ręce w górę, wyciągając je w kierunku naszego słonia, pochylali się, przyklękali, twarzami padając na ziemię. Były to objawy najwyższej admiracyi. My stojąc na werandzie oczekiwaliśmy zaniepokojeni do czego doprowadzi ten fanatyzm. Mac-Neil przyłączył się do nas i milcząc przyglądał się Indusom.
O czwartej kocioł wrzał już i syczał i głośne to syczenie Indusi brali widocznie za gniewny ryk nadprzyrodzonego słonia. Manometr wskazywał teraz ciśnienie pięciu atmosfer, a Stor wypuszczał parę klapami i mogło się zdawać, że wychodzi ona przez skórę olbrzymiego gruboskórca.
— Możemy ruszyć, rzekł maszynista.
— Dobrze, tylko jak najostrożniej, aby kogoś nie przejechać, odrzekł Banks.
Był już prawie zupełnie dzień; droga ciągnąca się nad wybrzeżem Phalgu całkiem prawie była zajęta przez tłumy pielgrzymów, nie myślących ustąpić nam z drogi. W takich warunkach trudno było posuwać się i nie zgnieść kogoś kołami lokomotywy. Z rozkazu Banks'a rozległ się trzykrotnie świst lokomotywy, odpowiedzieli nań przeraźliwem wyciem.
— Na bok! na bok! krzyknął inżynier, rozkazując maszyniście otworzyć nieco regulator.
Dał się słyszeć syk pary rzucającej się do celindrów, koło maszyny obróciło się do połowy, z trąby słonia buchnęły kłęby białego dymu.
Tłum na chwilę rozstąpił się nieco; regulator został otworzony do połowy. Wzmocnił się ryk olbrzymiego słonia i pociąg zaczął się posuwać w pośród ściśnionych szeregów Indusów, którzy jak się zdawało nie myśleli ustąpić z drogi.
— Ostrożnie, Banks'ie, zawołałem.
Albowiem wychyliwszy się po za werandę, widziałem iż kilkunastu tych fanatyków rzuciło się na drogę, chcąc wyraźnie zostać zgniecionymi przez koła ciężkiej maszyny.
— Baczność! wstańcie i odsuńcie się! wołał pułkownik Munro, dając im ręką znak, żeby powstali.
— A to niedołęgi! zawołał kapitan Hod, widocznie biorą naszą maszynę za wóz Jegernanta i chcą zostać zmiażdżeni pod stopami świętego słonia.
Na znak Banks'a maszynista zatrzymał parę. Widać fanatyczni pielgrzymi postanowili nie ruszyć się rozciągnięci na drodze, a zgromadzony tłum dzikiemi okrzykami zachęcał ich do wytrwania. Maszyna stała, Banks namyślał się co robić. Aż nagle przyszła mu myśl jakaś.
— Zobaczymy! zawołał.
Otworzył kurek do czyszczenia celindrów; przeraźliwy świst rozległ się w powietrzu, gęste strumienie pary spuściły się na ziemię.
— Wiwat! wiwat! krzyknął kapitan; nie żałuj im pary, przyjacielu Banks'ie, nie żałuj!
Pomysł był doskonały; dotknięci parzącemi strumieniami pary, fanatycy zerwali się jak „oparzeni”. Pragnęli być zmiażdżeni, ale nie spaleni. Tłum cofnął się tak, że droga była wolna.
— Naprzód! górą nasi! wołał kapitan śmiejąc się i klaszcząc w dłonie.
Olbrzym Stalowy sunął w prostym kierunku i znikł wkrótce z oczu osłupiałych tłumów jakby twór jaki fantastyczny w gęstych obłokach pary.






VIII.

Kilka godzin w Benarez.

Stała tedy otwarta przed nami szeroka droga, mająca doprowadzić nas przez Sasseram na prawy brzeg Gangesu. Jechaliśmy z prędkością dwóch i pół mili na godzinę i mieliśmy obozować wieczorem o dwadzieścia pięć mil od Gaya, w pobliżu małego miasteczka Sasseram.
W ogóle w Indyach drogi o ile można omijają rzeki i wody dla uniknienia stawiania mostów, których budowa na tych gruntach formacyi alluwialnej bardzo jest kosztowną. Gdzie nie dało się tak przeprowadzić drogi, aby rzeka jej nie przecinała, urządzone są starodawne promy, które nie zdołałyby jednak unieść naszego pociągu — ale szczęściem mogliśmy się bez nich obejść.
Tego dnia właśnie wypadało nam przebyć bystry prąd rzeki Sony, wpadającej do Gangesu; dokonaliśmy tego bez trudności. Słoń nasz zamienił się w przyrząd żeglarski; spuścił się wolno do rzeki po lekko spadzistem wybrzeżu i utrzymywał na jej powierzchni, szerokiemi łapami uderzał wodę jakby łopatkami koła rozpędowego, ciągnąc za sobą cały pociąg.
Kapitan nie posiadał się z radości.
— Dom przenośny! wołał z uniesieniem, dom który jest zarazem powozem i statkiem parowym! to mi rzecz... brak mu tylko skrzydeł aby unieść się w powietrzu i bujać w przestrzeni.
— Przyjdzie i to z czasem, przyjacielu, odrzekł poważnie inżynier.
— O! wiem że nastąpi to niezawodnie, rzekł równie poważnie kapitan, ale jedna rzecz nie może nastąpić to jest abyśmy zmartwychwstali po latach dwustu dla widzenia wszystkich tych cudów. Wiesz co, przyjacielu, jakkolwiek na świecie nie wesoło, zgodziłbym się jednak żyć lat tysiąc, z prostej ciekawości jak też to będzie za dziewięć przeszło wieków.
Przebywszy wspaniały most wznoszący się o 80 stóp nad łożyskiem Sany, zatrzymaliśmy się na noc w okolicach Sasseram i zaopatrzywszy się w drzewo i wodę, ze świtem w dalszą ruszyliśmy drogę.
A tak programu tego zawsze trzymając się stale, i nazajutrz 22 maja nim nadeszły te skwarne godziny upału, które zwykle przygotowuje słońce, ruszyliśmy znowu ze świtem w dalszą podróż.
Przebywaliśmy ciągle kraj bogaty i doskanale[16] uprawiany, jaki przedstawia się w pobliżu cudownej doliny Gangesu. Gdzie spojrzeć widzimy wioski rozrzucone wsród[17] niezmiernych łanów ryżu, w cieniu palm, tarasów, z grubemi, gęste sklepienie tworzącemi liśćmi; bardzo tu wiele także mangowców i innych wspaniałych drzew. Nie zatrzymaliśmy się nigdzie, a jeźli gdzieś zagradzały nam drogę wozy zaprzężone w woły (zwane tu zeby) dość było dwóch lub trzech gwizdnień aby się usunęły na bok, i pociąg nasz przesuwał się z wielkiem zadziwieniem rajotów.
W dniu tym mogłem się przypatrzeć ogromnym polom zasadzonym różami; znajdowaliśmy się albowiem w pobliżu Ghazipore, tego głównego ogniska wyrobu esencyi i olejku różanego.
Pytałem Banksa czy niemógłby mi opowiedzieć jak się wyrabiają te pachnidła, tak poszukiwane, które zdaje się nie są ostatniem słowem w sztuce perfumeryi.
— Oto cyfry, mój przyjacielu, odrzekł mi Banks, które ci okażą jak kosztownym jest podobny wytwór. Czterdzieści funtów róż poddaje się powolnej dystylacyi na wolnym ogniu, co wytwarza około trzydziestu funtów wody różanej. Wodą tą zalewa się znów nowe 40 funtów liści różanych i znowu dystyluje się je dopokąd mięszanina ta nie zredukuje się do 20 funtów. Potem wystawia się ją przez dwanaście godzin na świeże nocne powietrze a nazajutrz z tego wszystkiego znachodzi się skrzepłe na powierzchni tego płynu co? oto łut pachnącego olejku. Tak więc z 80 funtów róż, czyli jak utrzymują z 200,000 kwiatów róż, otrzymuje się jeden łut płynu. Biedne róże! jakież to krocie ich padają ofiarą!... To też nie można się dziwić, że nawet w miejscu wyrobu łut esencyi różanej kosztuje 40 rupii, czyli 100 franków.
Ah ! odrzekł kapitan Hod, gdyby na zrobienie jednego łuta wódki potrzeba 80 funtów winogron, jakążby to ceną opłacano grog.
Dnia tego przepływaliśmy także Karamanaka, jeden z dopływów Gangesu. Indowie z tej niewinnej rzeczki zrobili coś jakby Styks, po którym żeglować nie dobrze wcale, a brzegi jego nie mniej przeklęte jak brzegi Jordanu lub morza martwego. Ciała które rzeka ta pochłonie zanosi je prosto do piekła bramickiego. Nie zbijam ja wcale tej wiary, ale iżbym miał utrzymywać że wody tej piekielnej rzeki są albo niesmaczne lub niezdrowe, temu zaprzeczam. Są one doskonałe.
Wieczorem dnia tego przebywszy okolice bardzo jednostajne pośród rozległych łanów maku i ogromnych plantacyi ryżu, obozowaliśmy na prawym brzegu Gangesu, naprzeciw starożytnej Jerozolimy Indusów, świętego ich miasta Benarez.
— Zatrzymamy się tu dwadzieścia cztery godzin, rzekł Banks.
— Jakże daleko jesteśmy teraz od Kalkuty? zapytałem.
— Blizko 350 mil, odpowiedział Banks, a przyznasz, że ani długość drogi ani trudy podróży nie dały nam się uczuć.
Ganges! czyż jest rzeka, któraby przywodziła na pamięć równie poetyczne legendy, i czyż nie zdaje się jakoby w nim streszczały się prawie całe dzieje lndyi? Czyż jest w świecie dolina podobna do tej, która mieszcząc wspaniałe Gangesu łożysko, roztacza się na przestrzeni pięciusetmilowej, a na której zamieszkuje miljonowa ludność? Czyż jest na kuli ziemskiej miejsce, gdzieby więcej nagromadzonych było cudów natury do chwili pojawienia się rasy azyatyckiej.
Cożby to był śpiewał Wiktor Hugo o Gangesie kiedy o Dunaju tak pięknie się wyraża:
O tak! można huczyć głośno i pysznie szumieć gdy się ma:

Jak morze spokojną falę
Gdy jak wąż przez lądu roztacza się krainy
Przepływając zachodu i wschodu kończyny!

Ganges ma swoje bałwany, burze i cyklony, daleko straszniejsze niż uragany rzek europejskich. Rozciąga on się jak wąż jaki olbrzymi pośród najpoetyczniejszych okolic świata. Płynie od zachodu na wschód, ale to nie z pomiernych jakich pagórków wywodzi on swoje źródło — o nie! — jego początek z najwyższego łańcucha gór na kuli ziemskiej, z gór Tybetu spuszcza się pochłaniając wpadające do niego rzeki, wypływa z góry Himalaja.
Nazajutrz, 23 maja ze wschodem słońca zabłysnęła przed nami zwierciadlana fala Gangesu. Na białym piasku nadbrzeżnym porozsiadały się gromady aligatorów, napawając się pierwszemi promieniami słońca, trzymały się nieruchomie zwrócone ku słońcu, jakby najwierniejsi sekciarze Brahmy. Ale kilka ciał nieżywych niesionych falą przerwało im to milczące uwielbianie. Ciała te, które prąd unosi ze sobą, powiadają niektórzy, że płyną albo na plecach, gdy to mężczyzna, a na piersiach gdy kobieta, ja jednakowoż mogę poświadczyć, że podania te są mylne. W tejże chwili potwory rzucały się na tę zdobycz, którą codziennie dostarczały im płynące wody na półwyspie i zanurzały się z niemi w głąb wody.
Kolej żelazna z Kalkutty, nim się rozdzieli w Allahabad by pędzić północno zachodem ku Delhi, a południowo zachodem ku Bombay, ciągnie się nieustannie brzegiem prawym Gangesu. Na stacyi Mogul-Seraï, od której byliśmy tylko kilka mil oddaleni, odłącza się ramię, które przepływając rzekę idzie do Benares i przez dolinę Goumti biegnie do Jaunpore, przebiegając jakie sześćdziesiąt kilometrów przestrzeni.
Benares leży zatem na lewym brzegu, ale to nie w tem miejscu przepływać mieliśmy Ganges, miało to być w Allahabad.
Olbrzym stalowy stał tedy na obranym wczoraj stanowisku, a gondole, które czekały przy brzegu, miały nas odwieźć do świętego miasta, które nadzwyczaj pragnąłem zwiedzić.
Pułkownik Munro znał dobrze Benares z kilkakrotnego w niem pobytu, nic go więc tam nie nęciło. Jednak z początku zamierzał nam towarzyszyć, i dopiero po niejakim namyśle zmienił zdanie i z samym tylko sierżantem Mac Neil'em wybrał się na wycieczkę nad brzeg rzeki. Kapitan Hod stał dawniej z pułkiem w Benares i miał tu znajomych kolegów, których postanowił odwiedzić. Tak więc tylko ja i pragnący służyć mi za przewodnika Banks wybraliśmy się zwiedzić miasto.
Kiedy mówiłem że kapitan Hod był z pułkiem w Benares, to wiedzieć jeszcze potrzeba, że armia królewska nie zamieszkuje zwykle miast indyjskich, ale rozłożoną bywa po leżach, które później stają się istotnemi miastami angielskiemi; tak w Allahabad jak w Benares, i tak po innych różnych miejscach, gdzie nie tylko żołnierze, ale i urzędnicy, przemysłowcy, kapitaliści najchętniej przemieszkują.
Tak tedy każde wielkie miasto dzieli się zwykle na dwie części; połowa zamieszkana przez Europejczyków, odznacza się wszelkiemi wygodami i zbytkiem europejskim, druga zaś zaludniona przez krajowców, zachowuje najzupełniej miejscowy koloryt, zwyczaje i obyczaje.
Tak się rzecz ma i co do Benares. Część zamieszkała przez Europejczyków jest Sécrole, którego bungalowy, aleje, kościoły katolickie nic nie mają ciekawego do widzenia. Znachodzą się tam także znakomite hotele poszukiwane przez turystów.
Sécrol jest to jedno z tych miast, któreby fabrykant jaki z Zjednoczonych Stanów mógł zapakować w paki i gdzieś na innym miejscu znowu rozstawić. Otóż nic tam ciekawego do widzenia. Dla tego to Banks i ja wsiadłszy do łodzi, przepływaliśmy Ganges ukośnie tak, ażeby od razu mieć cały widok tego wspaniałego amfiteatru, jaki przedstawia Benares.
— Benares, rzekł mi Banks, jest dla Indyan najświętszem miastem; jest ono tem dla nich, czem Mekka dla mahometan. Ktokolwiek choćby dwadzieścia cztery godzin w niem przeżył zapewnił już sobie jakąś cząstkę wiekuistej szczęśliwości. Łatwo pojąć, jak niezliczone tłumy podobna wiara sprowadza do miasta, któremu Brahma tak wielkie nadał przywileje i jak liczna zamieszkuje je ludność.
Wedle twierdzeń niektórych, Benares ma istnieć już przeszło trzydzieści wieków; byłoby zatem prawdopodobnie założone w czasie, kiedy Troja upadała. Wywierało ono zawsze wielki wpływ nie tak polityczny jak moralny na Industan i było ogniskiem religii budhickiej aż do dziesiątego wieku; później nastały rewolucje religijne, brahminizm zgniótł dawną religię i Benares został stolicą brahmanów, ogniskiem przyciągającem wiernych, i upewniają że trzysta tysięcy pielgrzymów zwiedza je rok rocznie.
Władza metropolitalna zachowała swego radża: księcia w mieście świętem. Książę ten dość lichą wyznaczoną ma pensyę przez Anglików, zamieszkuje przepyszną stolicę w Ramnagur nad Gangesem. Jestto prawdziwy następca królów Kaci, i miasto Benares tak dawniej się nazywało, ale nie ma już dziś żadnego wpływu, z czego w każdym razie nie bardzoby się smucił, gdyby tylko pensja jego większą była jak jeden lakh rupii, czyli koło dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, co zaledwie stanowiło kieszonkową sumę dla dawniejszego nababa.
Benares, tak jak wszystkie prawie miasta w dolinie Gangesu, dotknięte było wielkiem powstaniem z r. 1856. W tym czasie garnizon jego składał się z 37-go pułku piechoty krajowców, z korpusu kawaleryi regularnej i z pół pułku sikh'sów. Wojska królewskiego miało tylko pół bateryi kawalerzystów Europejczyków. Ta garstka żołnierzy i myśleć nawet nie mogła, że rozbroi krajowców, to też władze wyczekiwały z niecierpliwością przybycia pułkownika Neil, który już zdążał ku Alahabad z 10-tym pułkiem armii królewskiej. Pułkownik Neil wszedł do Benares z dwieście pięćdziesięcioma żołnierzami tylko i w tejże chwili rozkazaną została parada na polach ćwiczeń.
Gdy Cipayowie się zebrali, dano im rozkaz by złożyli broń. Odmówili temu wręcz. Wszczęła się tedy walka między nimi a piechotą pułkownika Neil. Do powstańców przyłączyli się wnet także i kawalerzyści nieregularni, później Sikhs'owie, którzy mniemali że są zdradzeni.
Na to baterje dały ognia, mitrajlesy obsypały powstańców gradem kul, i pomimo dzielności, mimo zapału powstańcy zostali rozproszeni.
Potyczkę tę staczano za miastem, w samem zaś mieście przyszło ledwie do małej próbki powstania ze strony muzułmanów, którzy wywiesili zieloną chorągiew, ale też wnet wszystko stłumione zostało.
Od dnia tego, przez cały już czas jak trwało powstanie, Benares zachowało się spokojnie nawet w chwilach gdzie powstanie zdawało się brać górę w prowincyach zachodu.
Bauks opowiadał mi o tych szczegółach, podczas kiedy łódź nasza przesuwała się spokojnie po wodach Gangesu.
— Kochany przyjacielu, rzekł mi, zwiedzimy tedy Benares, ale choć to stolica bardzo dawna, nie ma w niej pomników liczących więcej nad trzy wieki istnienia. Powodem tego walki religijne, w których żelazo i ogień straszną odegrały rolę, W każdym razie jestto miasto godne widzenia i nie pożałujesz twojej po niem przechadzki.
Wkrótce gondola nasza zatrzymała się w takiej odległości, iż mogliśmy z zatoki błękitnej jak neapolitańska, przejrzyć się dobrze amfiteatrowi domów piętrzących się nad doliną, i szeregom natłoczonych pałaców grożących równoczesnem rozwaleniem się skutkiem nieustannego podmywania ich podstawy przez wody rzeki. Uwieńczeniem tej prześlicznej panoramy jest pagoda chińskiej architektury, poświęcona czci Budhy, oraz istny las wieżyc, iglic, minaretów piramidek zdobiących meczety i świątynie, przewyższający je złocony szczyt świątyni Siwy i dwie małe strzały meczetu Aureng-Zeb.
Zamiast wysiąść tuż przy schodach wiodących na pomost, Banks kazał płynąć łodzi koło wybrzeży kąpiących się w wodach rzeki.
Tu znalazłem powtórzenie scen z Gaya, lecz w innym guście. Zamiast lasów zielonych jak w Phalgou było tu tłem widoku święte miasto. Zresztą prawie sceny też same. Tysiące pielgrzymów zalegało wybrzeże, tarasy, schody i schodząc dwoma lub trzema rzędami, pobożnie zanurzali się w wodzie. Nienależy tylko myśleć, że kąpiel ta nic ich nie kosztowała. Na najniższych stopniach schodów stali strażnicy w czerwonych turbanach ze szpadą przy boku i wymagali daniny; obok nich przemyślni bramini sprzedawali różne przedmioty religijne.
Oprócz pielgrzymów kąpiących się, było także bardzo wielu przekupni zajmujących się czerpaniem świętej wody, aby ją następnie sprzedawać w odległych prowincyach półwyspu. Rękojmię autentyczności stanowi dla kupujących pieczęć braminów. Zdaje się jednak że pod tym względem praktykuje się tu oszukaństwo na wielką skalę, gdyż handel cudowną wodą przybrał kolosalne rozmiary.
— Chybaby wody Gangesu nie wystarczyły na tak liczne żądania, rzekł Banks.
— Kąpiele te zapewne stają się powodem licznych wypadków? zapytałem, bo nie widzę nigdzie wytrawnych pływaków aby powstrzymywali zapędy i ratowali nierozważnych zagorzalców uniesionych prądem fali.
— Wypadki zatonięcia zdarzają się bardzo często, odrzekł Banks, ale nikt się o to nie troszczy, bo choć ciało pójdzie na dno, Brahma ocali duszę.
— A krokodyle? zapytałem.
— Krokodyle zazwyczaj trzymają się zdala, przestraszone zgiełkiem i wrzawą, odpowiedział mi Banks. Nie tych to potworów lękać się potrzeba, ale raczej złoczyńców, którzy skradają się i nurzają w wodzie, porywając kobiety i dzieci i wydzierając im kosztowności, jakie mają przy sobie. Opowiadają o jednym takim oszuście, który ubrany w przyprawioną sztuczną głowę udawał długi czas krokodyla i tym sposobem zebrał sobie piękną sumkę; profesya to popłatna ale i bardzo niebezpieczna i istotnie został też w końcu zjedzony przez prawdziwego aligatora i znaleziono z niego tylko sztuczną głowę ze skóry, która pływała po powierzchni wody.
Zresztą jest i dość takich zagorzałych fanatyków którzy umyślnie szukają śmierci w falach Gangesu i czynią to nawet z pewnem wyrachowaniem na efekt; tak naprzykład wiążą sobie około ciała jakby różaniec z próżnych lecz poodmykanych baniek. Woda wciskając się do wnętrza tychże, zanurza pomału ofiarę przy hucznych oklaskach pobożnych widzów.
Łódź nasza wkrótce dowiezła nas przed schody Manmenka. Tam wznoszą się jedne po nad drugimi stosy drew, na których poskładano ciała tych wszystkich ludzi, którzy za życia mieli pewne obawy o wieczną szczęśliwość; gdyż grzebanie na tem świętem miejscu gorliwie jest poszukiwane przez wiernych, a stosy płoną dzień i noc. Bogacze z dalekich okolic każą się przenosić do Benares jak tylko dotknięci zostają taką chorobą z której czują że nie ma wybawienia, gdyż Benares bez zaprzeczenia jest miejscem, z którego najlepiej puszczać się w podróż na drugi świat. Jeżeli nieboszczyk miał tylko lekkie, powszednie grzeszki na sumieniu, to dusza jego unoszona dymem z Manmenki, pójdzie prosto na miejsce szczęśliwości wiekuistej.
Jeżeli zaś był wielkim grzesznikiem, to dusza jego będzie musiała na nowo odrodzić się w ciele jakiego brahmina mającego przyjść na świat. Należy się spodziewać, że jeżeli po drugiem wcieleniu życie jego będzie wzorowe, to już zostanie przypuszczony niezawodnie do udziału szczęśliwości niebiańskich w niebie Brahmy.
Resztę dnia tego poświęciliśmy zwiedzaniu miasta, jego głównych pomników i bazarów z ciemnymi sklepami, urządzonemi na sposób arabski. Tam to sprzedają się owe śliczne i kosztowne muśliny i „kinkob”, rodzaj materyi jedwabnej przerabianej złotem, stanowiącej główny wytwór przemysłu miasta Benares. Żal mi było nosicieli naszego palankinu, choć zdawało się że upał nie dokuczał im zbytecznie; byli z nim oswojeni, a wreszcie biedacy cieszyli się że zarobią kilka rupii.
Lecz rzecz się zupełnie inaczej miała co do jakiegoś Indusa a raczej Bengalczyka, o żywych oczach, chytrej fizjonomii który nie kryjąc się nawet z tem bardzo, szedł za nami podczas całej naszej wycieczki.
Wysiadając na wybrzeżu Manmenka podczas rozmowy z Banksem wymówiłem głośno nazwisko pułkownika Munro. Bengalczyk który przypatrywał się naszej łodzi, drgnął usłyszawszy je, wtedy nie zwracałam na to zbytecznej uwagi, przypomniałem to sobie jednak, widząc że śledzi nas krok za krokiem. Ani na chwilę nie spuszczał nas z oczu, idąc ciągle parę kroków naprzód lub za nami. Nie mogłem wiedzieć, czy miał dobre lub złe względem nas zamiary, ale nie ulegało wątpliwości że nazwisko pułkownika Munro nie było mu obojętnem.
Palankin nasz zatrzymał się przed szerokiemi schodami o stu stopniach, prowadzącemi z wybrzeża do meczetu Aureng Zeb.
Dawniej pobożni nie inaczej jak na klęczkach przebywali te schody, naśladując wiernych wchodzących na Santa Scala w Rzymie, było to wówczas, gdy wznosiła się tu świątynia Visznu, w miejscu której stoi teraz meczet zdobywcy.
Chciałbym był spojrzeć na Benares ze szczytu jednego z minaretów tego meczetu, którego budowa uważaną jest za dziw architektury. Wysokość ich wynosi 132 stóp, a średnica zaledwie dorównywa średnicy fabrycznego komina; jednak mimo to znajdują się w nich kręcone schody prowadzące aż na szczyt, ale wstęp po nich jest już wzbroniony, i nie bez słuszności. Już bowiem dwa te minarety pochylają się widocznie, a że zapewne nie są obdarzone żywotnością wieży pizańskiej więc łatwo zawalić się mogą.
Gdyśmy wychodzili z meczetu Aureng-Zeb Bengalczyk stał przy drzwiach, tą razą zmierzyłem go oczami, a on spuścił wzrok ku ziemi. Nic dotąd nie mówiłem o tem Banksowi, chcąc się przekonać pierwej czy niepewne to postępowanie Bengalczyka potrwa jeszcze dłużej.
W tem świętem mieście wznoszą się setki pagod i meczetów, jako też wspaniałych pałaców, z których najpiękniejszy jest własnością króla Nagporu. Mało który z radżahów nie stara się o to, aby mieć choćby mieszkanie w świętem mieście i wszyscy zjeżdżają się tu na religijne uroczystości Mela.
Za mało mieliśmy czasu, by módz zwiedzić wszystkie te zabudowania, ograniczyłem się zatem na zwiedzeniu jeszcze świątyni Biches hawar, gdzie się znachodzi lingam Sivy. Jestto niekształtna bryła kamienna, którą uważają za część ciała jednego z najdzikszych bogów mytologii indyjskiej, przykrywa ona studnię, której woda ciekąca posiada jak powiadają, własność cudowną. Widziałem także Mankarnika czyli święte źródło, gdzie kąpią się pobożni dla większego zysku brahminów; także Män-Mundir, obserwatoryum zbudowane dwieście lat temu przez króla Vibar, a w którem narzędzia wszystkie są tylko przedstawione z kamienia.
Słyszałem także o pałacu małp, który wszyscy turyści nie zaniedbują zwiedzić. Paryżanin każdy myślałby naturalnie, że znajdzie się przed sławną klatką jak w Jardin des Plantes, jednakowoż tak nie jest.
Pałac ten jest to świątynia Dourga-Khound stojąca po za przedmieściem. Budowa jej sięga IX. wieku, jestto jeden z najdawniejszych pomników miasta. Małpy nie są tu bynajmniej pozamykane w klatkach, ale chodzą swobodnie po dzielnicach, skaczą z jednego muru na drugi, wdrapują się na szczyty olbrzymich mangowców i z krzykiem wydzierają sobie przynoszone przez odwiedzających przysmaczki.
I tu jak wszędzie, brahmini pobierają pewne datki, dzięki którym ich profesya największe w Indyach przynosi korzyści.
Znużeni upałem słonecznym, nad wieczorem pomyśleliśmy o powrocie do Steam-House. Jedliśmy śniadanie i objad w Sécrol, w jednym z najlepszych hoteli miasta angielskiego, a jednak żałowaliśmy kuchni pana Parazard.
Kiedy powróciliśmy do gondoli oczekującej na nas u stóp Gatu aby powrócić na prawy brzeg Gangesu, znów Bengalczyk stał na wybrzeżu. Wskoczył do łódki, w której Indus jakiś oczekiwał na niego i odpłynął. Czyżby zamierzał płynąć za nami aż do naszego obozowiska? Tak się zdawało.
— Banksie, rzekłem cicho, czy zwróciłeś uwagę na tego Bengalczyka? Szpieguje on nas ciągle, nie odstępuje ani na krok.
— Widzę ja to dobrze, i to nie uszło mojej uwagi, że śledzi nas od chwili gdy usłyszał wymówione przez ciebie nazwisko pułkownika.
— Czyżby nie należało...
— O nie! przerwał Banks; lepiej niech nie wie że go podejrzywamy[18]... ale oto oddalił się i znikł.
Rzeczywiście łódka Bengalczyka znikła w natłoku różnokształtnych łodzi przesuwających się po ciemnych wodach Gangesu.
Banks zwrócił się do kierującego naszą gondolą i zapytał obojętnym głosem:
— Czy znasz tego Bengalczyka?
— Nie, widzę go dziś pierwszy raz w życiu, odpowiedział.
Noc już była nadeszła. Łodzie poubierane w rozpięte chorągwie, oświetlone różnobarwnemi lampionami, napełnione spiewakami[19] i grajkami, krzyżowały się i mijały setkami po rzece świętującej. Na lewym brzegu wznosiły się ognie sztuczne, pięknie urozmaicone, które przypominały mi, że nie daleko jesteśmy niebieskiego państwa, gdzie one są tak bardzo lubiane. Trudno opisać to widowisko, które istotnie jest niezrównane. Z jakiego powodu obchodzono tę uroczystość nocną, która zdawała się być zaimprowizowaną a w której Indowie wszystkich klas brali udział, nie mogłem się dowiedzieć. W chwili kiedy się skończyła, gondola dopłynęła już była do drugiego brzegu.
Wszystko to znikło wkrótce jak widzenie, a nie trwało dłużej jak błyski tych ogni sztucznych, które na chwilę rozświetliły przestrzeń, i zgasły w ciemnej nocy. Ale w Indyach jak mówiłem czczą trzysta miljonów bogów, poł-bogów, świętych i pół-świętych różnego rodzaju, a rok za mało nawet ma godzin, minut i sekund żeby mogły być poświęcone każdemu z tych bóstw.
Wróciwszy do obozowiska, zastaliśmy już pułkownika Munro i sierżanta Mac-Neil'a. Banks zapytał zaraz sierżanta czy nie zaszło co nowego podczas naszej nieobecności.
— Nic zupełnie, odpowiedział.
— Czy nie widziałeś snującej się w pobliżu jakiej podejrzanej postaci?
— Nikogo. Czy jest powód przypuszczać...
— Bengalczyk jakiś śledził nas przez cały czas pobytu w Benares, odrzekł inżynier, nie podoba mi się to szpiegowanie.
— Nie wiem, trzeba będzie czuwać.
— Będziemy czuwać, odrzekł sierżant.
— Któż był ów szpieg?
— Jakiś Bengalczyk, którego uwagę zwróciło nazwisko pułkownika Munro.
— Czego on może chcieć od nas?






IX.

Allahabad.

Sto trzydzieści kilometrów oddziela Benares od Allahabad. Droga ciągnie się prawie nieustannie prawym brzegiem Gangesu, między rzeką a koleją żelazną.
Stor kupił węgla w cegiełkach i naładował nim tender, tak więc słoń nasz miał na kilka dni zapewnioną żywność. Ślicznie oczyszczony jak gdyby co dopiero wyszedł z warsztatu fabrykanta, wyczekiwał niecierpliwie chwili odjazdu. Nie uderzał on co prawda w ziemię łapami z niecierpliwości, ale pewne drżenie kół zwiastowało natężenie pary napełniającej stalowe jego płuca.
Dnia 24 maja pociąg nasz wyruszył bardzo rano z prędkością trzech do czterech mil na godzinę. Żaden wypadek nie wydarzył się w nocy. Bengalczyk się nie pokazał.
Nadmienić muszę że codziennie z wojskową punktualnością trzymaliśmy się programu oznaczającego godziny wstawania, udawania się na spoczynek, śniadania, objadu, wypoczynku i wiedliśmy równie regularne życie jak w Kalkucie. Co raz nowe krajobrazy przesuwaly[20] się nam przed oczyma, choć zdawało się że pomieszkanie nasze nie rusza się z miejsca. Tak przyzwyczailiśmy się do tego nowego rodzaju życia, jak pasażerowie do życia na pokładzie okrętu, tylko że ciągła zmiana widoków nie męczyła nas nużącą jednostajnością.
O godzinie jedynastej okazał się na płaszczyźnie ciekawy zabytek mongolskiej architektury, mozoleum wzniesione na cześć dwóch świętych osób dla muzułmanów, Kassim, Soliman, ojciec i syn.
W pół godziny później ujrzeliśmy ważną fortecę Szunar, której malownicze szańce wieńczą niezdobytą skalę wznoszącą się prostopadle o 150 stóp nad Gangesem.
Nie myśleliśmy wcale zatrzymywać się, by zwiedzić tę fortecę, jedną z najznakomitszych na dolinie Gangesu, a która urządzoną jest w taki sposób, iż w razie napadu oszczędzić można kul i prochu, gdyż odłamy skał tak są ułożone, że możnaby je w jednej chwili rzucić na przypuszczających szturm i zgnieść tym ciężarem.
U stóp fortecy roztacza się dolina tejże nazwy, której ładne domki kryją się wśród zieleni.
W Benares jak widzieliśmy znajduje się dużo miejscowości, które Indusi uważają za najświętsze na świecie, a dobrze policzywszy to znalazłoby się ich i setkami na przestrzeni półwyspu. I forteca Szunar zawiera w obrębie swoim tak cudowną stacyę, jestto marmurowa tablica, na której bożek jakiś codziennie przychodzi spocząć sobie, wprawdzie bożek ten jest niewidzialny, to też i nie staraliśmy się go zobaczyć.
Wieczorem, olbrzym stalowy zatrzymał się koło Mirzapore by tam noc przepędzić.
Choć miastu temu nie braknie świątyń, toż ma także i fabryki różne i port gdzie wyładowują bawełnę którą miejscowość tu produkuje. Kiedyś miasto to będzie bogatym punktem handlowym.
Nazajutrz 22 maja, około drugiej godziny po południu, przepłynęliśmy w bród małą rzeczkę Tonse, która teraz miała ledwie stopę wody. O piątej godzinie wieczorem zatrzymaliśmy się na końcu jednego przedmieścia w Allahabad.
Dzień 26 miał być poświęcony na zwiedzanie tego znakomitego miasta, w którem jak promienie rozchodzą się drogi kolei żelaznych na różne strony Industanu. Jest ono prześlicznie położone na najbogatszym gruncie między dwoma ramionami Żumny i Gangesu.
Przyroda zdawała się przeznaczać je na stolicę Indyi angielskich, siedlisko zarządu i rezydencyę wicekróla. I kto wie czy nie przyjdzie kiedyś do tego, jeżeli by cyklony zniszczyły Kalkuttę, teraźniejszą metropolię, jak to przewiduje wiele poważnych umysłów.
Allahabad leży w samym środku Indyi, podobnie jak Paryż jest środkowym punktem Francyi. Prawda że Londyn nie leży w samym środku połączonego państwa, to też Londyn nie ma tego pierwszeństwa nad Liverpol, Manschester, Birmingham, jakie ma Paryż nad wszystkiemi miastami Francyi.
— Czy od Allahabad skierujemy się już prosto na północ? zapytałem Banksa.
— Tak, odpowiedział, miasto to stanowi krańcowy wschodni kres pierwszej części naszej wycieczki.
— A! przecież! zawołał kapitan Hod, bardzo to piękna rzecz wielkie miasta, ale stokroć wolę rozlegle równiny. Gdybyśmy tak ciągle trzymali się kierunku kolei, wyjechalibyśmy jeszcze na koniec na jej szyny i nasz olbrzymi słoń stalowy stałby się prostą lokomotywą. Cóż by to było za poniżenie dla niego!
— Bądź spokojny, kapitanie, odrzekł inżynier, nigdy do tego nie przyjdzie i niezadługo wkroczymy w ulubione twoje przestrzenie.
— Więc skierujemy się wprost do granicy indochińskiej, omijając Lucknow?
— Mojem zdaniem, trzebaby unikać tego miasta, a szczególnie Kawnpor, które posiada tyle tak strasznych wspomnień dla pułkownika Munro.
— Powiedz mi, kochany Banksie, zapytał kapitan Hod, czy podczas pobytu w Benares nie dowiedziałeś się niczego o Nana Sahibie?
— Nic zupełnie, zdaje się że i tym razem wprowadzono w błąd gubernatora Bombay'u, i że Nana-Sahib wcale nie pojawiał się w tej prezydencyi.
— Tak się zdaje, inaczej jużby więcej mówiono o nim, odpowiedział Hod.
— W każdym razie pragnę jak najspieszmej opuścić tę dolinę Gangesu, która była widownią tak strasznych klęsk podczas buntu Cipayów. Strzeżmy się nadewszystko wymówić nazwę choćby jednego z tych miast w obec pułkownika, a najbardziej imię Nana-Sahiba.
Nazajutrz Banks towarzyszył mi znowu w kilko-godzinnej wycieczce do Allahabad. które zwiedzić pragnąłem. Potrzebaby było przynajmniej ze trzy dni żeby dobrze widzieć te trzy miasta, z których się składa Allahabad, zresztą nie ma tam nic tak ciekawego do widzenia jak w Benares, chociaż także liczy się do miast świętych.
O części indyjskiej nie da się nic powiedzieć, jestto po prostu nagromadzenie niskich domków, rozsiadłych wśród ciasnych uliczek, na których tu i owdzie rosną wspaniałe tomerandy.
Miasto angielskie nie odznacza się także żadną osobliwością. Są tu piękne, szerokie i regularnie wytknięte ulice, wielkie place, bogate domy i pałace, wszystko czem odznaczyć się musi miasto, przeznaczone kiedyś na wielką stolicę.
Wszystko razem położone jest pośród obszernej równiny odgraniczonej od północy i południa Zumną i Gangesem. Tę równinę nazywają „równiną jałmużny” ponieważ książęta indyjscy rozdawali tam od najdawniejszych czasów datki swoje ubogim. Podług tego co mówi p. Rousselet, cytując ustęp z Vie de Hionen Thsang: „Większa jest zasługa dać na tem miejscu jeden pieniążek, jak gdzie indziej sto tysięcy”.
Bóg chrześciański wynagradza tylko stokrotnie. Jestto wprawdzie sto razy mniej, ale we mnie wzbudza jakoś więcej ufności.
Jeszcze słówko o warowni w Allahabad, która ciekawą jest do widzenia. Jest ona zbudowaną na zachód od „doliny jałmużny” i rysuje śmiało na krajobrazie wysokie swoje mury; pośrodku warowni wznosi się pałac, dziś obrócony na arsenał, a niegdyś siedziba ulubiona sułtana Akbar'a, dalej mała świątynia którą jednak Indowie, którym wzbraniają przystępu do fortecy nie mogą zwiedzać, pomimo że to jest miejsce jedno z najświętszych na świecie.
Banks opowiedział mi o legendzie przywiązanej do warowni w Allahabad, a która przypomina bardzo legendy biblijne o odbudowaniu świątyni Salamona w Jeruzalem:
Kiedy sułtan chciał budować warownię w Allahabad, otóż kamienie odmówiły mu posłuszeństwa. Gdy tylko wzniesiono jaki mur zaraz się rozpadał sam przez się. Zapytywano wyrocznie. Wyrocznia odpowiedziała jak zwykle, że potrzeba jakiejś dobrowolnej ofiary ażeby przebłagać złe losy. Tedy Indus jeden ofiarował się, został spalony i warownia się ukończyła. Indus ten nazywał się Brog i dla tego to do dziś jeszcze miasto nazywają Brok-Allahabad.
Banks poprowadził mię do ogrodów Khoursou, używających zasłużonej sławy. Tam pod cieniem wspaniałych tamaryndów, wznosi się kilka grobowych pomników muzułmańskich. W jednym spoczywał sułtan Koursou, którego nazwę noszą te ogrody. Na jednej ze ścian białego marmuru jest inkrustowana dłoń wielkiej ręki, tu już uprzejmiejsi byli dla nas jak w Gaya i pozwolono nam ją oglądać.
Ale też nie jest tu jak w Gaya odcisk nogi bóstwa, ale ręki zwykłego śmiertelnika, siostrzeńca Mahometa.
Podczas powstania z 1857 roku w Allahabad również jak i w innych miastach doliny Gangesu strumienie krwi popłynęły. Walka armii królewskiej przeciw powstańcom wytoczona na polach ćwiczeń w Benares, wywołała powstanie wojsk krajowców, a w szczególności 6tego pułku armii Bengalskiej. Ośm pułków zostało wymordowanych, aż w końcu, dzięki energicznemu działaniu kilku artylerzystów europejskich, Cipayowie złożyli broń.
Lecz daleko groźniejsze przybrało to rozmiary pośród wojsk rozłożonych na leżach. Narodowcy przyłączyli się do buntu, wyłamano drzwi więzień, zrabowano doki, spalono mieszkania Europejczyków. Dopiero pułkownik Neil przybywszy z wojskiem, obalił rząd tymczasowy ustanowiony przez jakiegoś muzułmanina, uśmierzył bunt i zawładnął prowincyą.
Podczas tej krótkiej wycieczki, obydwa z Banks'em rozglądaliśmy się bacznie czy nie śledzi nas kto jak w Benares, ale nie dostrzegliśmy nic podejrzanego.
— Jednak mimo to musimy ciągle mieć się na baczności, rzekł Banks, szkoda że nie mogliśmy podróżować incognito, bo nazwisko pułkownika aż nadto tu znane krajowcom.
O szóstej zeszliśmy się wszyscy w Steam - House na objad. Sir Edward Munro, który już od paru godzin wyszedł był, wrócił już także i oczekiwał nas. Równocześnie z nami wrócił kapitan Hod, który chodził odwiedzić dawnych swoich kolegów w garnizonie na leżach.
Dostrzegłszy że pułkownik Munro jest jesli[21] nie smutniejszy, to przynajmniej więcej zamyślony jak zwykle, zwróciłem na to uwagę Banks'a. Zdawało się że w oczach jego płonie jakiś ogień, który łzy, jakie wylał, dawno już powinny były zgasić.
— Masz słuszność, odrzekł inżynier, widocznie nie jest to bez powodu, ale co takiego zajść mogło?
— Możebyś się zapytał Mac - Neil'a?
— Zapewne, on może coś wie o tem...
I inżynier wyszedłszy z salonu, udał się do izdebki sierżanta, ale go w niej nie było.
— Gdzie jest Mac-Neil, zapytał Goumi'ego, który zabierał się do nakrywania stołu.
— Opuścił nasz obóz, odpowiedział.
— Czy dawno?
— Od godziny przeszło i to z rozkazu pułkownika Munro.
— Czy nie wiesz gdzie i poco poszedł?
— Nie wiem nic, odpowiedział.
— Nie zaszło tu nic nowego podczas naszej nieobecności?
— Nic a nic.
— Nie wiem co to być może, rzekł do mnie Banks, ale najniezawodniej jest w tem coś, ha, czekajmy!
Dano do stołu. Zwykle pułkownik Munro brał żywy udział w rozmowie podczas objadu. Lubiał gdyśmy mu opowiadali o naszych wycieczkach, cośmy widzieli i jak dzień spędziliśmy. Ja zawsze uważałem by nie wspomnieć nawet o czemś takiem, coby mu przypomniało bunt Cipayów. I zdaje mi się że on to zauważył, lecz czy też czuł dla mnie jaką wdzięczność za to? zresztą było to rzeczą nie łatwą, mówiąc o takich miastach jak Benares lub Allahabad. które były teatrem scen powstańczych, by nie potrącić o podobne wspomnienia.
Pułkownik dziś nie pytał o nic ani Banks'a ani mnie, milczał podczas całego objadu, często spoglądał ku drodze prowadzącej do miasta, wyraźnie oczekiwał niecierpliwie powrotu Mac-Neil'a.
Objad przeszedł smutnie, kapitan Hod spojrzeniem zapytywał Banks'a, co jest tego powodem. Lecz Banks nie wiele więcej wiedział od niego.
Po objedzie, zamiast jak zwykle wypocząć i przedrzemać się, pułkownik zeszedł ze schodów, uszedł kilka kroków po gościńcu, raz jeszcze utkwił wzrok w przestrzeń, poczem zawracając się rzekł do nas:
— Czy nie chcielibyście wszyscy towarzyszyć mi do pierwszych domów miasta?
Zerwaliśmy się wszyscy od stołu by iść za pułkownikiem, który postępował zwolna nie mówiąc ani słowa.
Uszedłszy ze sto kroków, sir Edward Munro zatrzymał się przed słupem stojącym na prawej stronie drogi, a na którem przylepione było jakieś ogłoszenie.
— Czytajcie, rzekł.
Było to owo rozporządzenie wydane już przed dwoma miesiącami, w którem nakładano cenę na głowę Nana Sahiba zaznaczając obecność jego w prezydencyi Bombay.
Banks i Hod nie potrafili ukryć niezadowolenia jakiego doznali, dotąd bowiem tak w Kalkucie jak w ciągu podróży, udawało im się trzymać go w niewiadomości o tem ogłoszeniu; przypadek zniszczył przezorne ich zabiegi.
— Banksie, zawołał pułkownik porywając go za rękę, ty znałeś to ogłoszenie?
Banks nic nie odpowiedział.
— Wiedziałeś już od dwóch miesięcy, mówił dalej pułkownik, że zawiadomiono o obecności Nana Sahiba w prezydencyi i nie powiedziałeś mi tego!
Banks milczał nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Prawda kochany pułkowniku! zawołał kapitan Hod, wiedzieliśmy, ale pocóż mieliśmy mówić ci o tem? Czyż jest pewnnść[22], że fakt ogłoszony jest prawdziwym? Pocóż mieliśmy daremnie wznawiać tak bolesne wspomnienia, rozdrażniać nie zagojone rany twojego serca?
— Czyż zapomnieliście, zawołał unosząc się, że do mnie tylko, bardziej jak do każdego innego należy wymierzyć sprawiedliwość temu człowiekowi? Wiedz o tem Banksie iż dla tego jedynie zgodziłem się na tę podróż mającą przenieść mię na północ Indyi, iż ani dnia, ani godziny nie wierzyłem ze[23] Nana Sahib nie żyje, że ani na chwilę nie zapomniałem o ciążącym na mnie obowiązku sędziego. Opuszczałem Kalkuttę ożywiony jedyną tylko myślą, jedną nadzieją, że z pomocą Bożą podróż ta zbliży mnie do celu, jaki sobie założyłem. Nie myliło mię przeczucie. Bóg dozwolił mi zobaczyć i przeczytać to ogłoszenie, wiem teraz że nie na północy ale na południu należy szukać Nana Sahiba, i tam szukać go będę.
Przekonaliśmy się więc, że jakaś myśl ukryta powodowała, dziś bardziej jeszcze jak kiedykolwiek pułkownikiem Munro. Wypowiedział nam to wyraźnie.
— Pułkowniku, rzekł Banks, nie mówiłem ci nic o tem ogłoszeniu, bo nie wierzyłem w obecność Nana-Sahiba w prezydencyi Bombay. Nie ulega wątpliwości że tym razem rząd został mylnie zawiadomiony. Ogłoszenie rozlepionem było 6go marca, a dotąd nic nie potwierdziło bytności nababa.
Pułkownik nic nie odpowiedział, tylko zwrócił wzrok ku drodze miasta.
— W krótce dowiemy się prawdy, rzekł po chwili, posłałem Mac-Nieil'aedo Allahabad z listem do gubernatora, aby mnie zawiadomił, czy rzeczywiście Nana-Sahib był widziany w której z prowincyi wschodnich, czy jest w nich jeszcze, lub czy się już wydalił.
— A jeżeli rzeczywiście był widziany i fakt ten jest prawdziwy, to cóż zamyślasz robić? zapytał Banks ujmując rękę pułkownika.
— Udam się za nim natychmiast! odrzekł sir Edward Munro. Szukać go będę wszędzie w imię najwyższej sprawiedliwości, gdyż jest to moim obowiązkiem.
— Jestto twoje niezłomne postanowienie?
— Tak Banksie!... Bezemnie odbądźcie dalszą podróź, ja dziś jeszcze udam się na kolej w Bombay.
— Niech i tak będzie, ale my cię nie odstąpimy, rzekł Banks, wszak prawda, dodał zwracając się do nas.
— O tak kochany pułkowniku, zawołał kapitan Hod, nie puścimy cię samego! Zamiast na dzikie zwierzęta, będziemy polować na tego łotra.
— Pułkowniku dodałem, wszak i mnie pozwolisz przyłączyć się do waszego grona.
— A więc kochani przyjaciele, odparł Banks, dziś wieczór wszyscy opuścimy Allahabad aby...
— Daremnie, odezwał z boku głos poważny.
Odwróciliśmy się wszyscy; Mac Neil stał przed nami z gazetą w ręku.
— Czytaj pułkowniku, rzekł, oto co gubernator kazał mi oddać w twoje ręce.
Sir Edward Munro zaczął czytać co następuje:
„Gubernator prezydencyi Bombay zawiadamia wszystkich, że rozporządzenie ogłoszone dnia 6. marca, odnośnie do nababa Dandu Pant, utraciło moc obowiązującą ponieważ Nana Sahib został wczoraj zabity w wąwozie gór Sapturra, w którym ukrywał się ze swoim oddziałem. Tożsamość jego osoby nie podlega tym razem najmniejszej wątpliwości, gdyż został poznany przez mieszkańców Kawnporu i Lucknowa. Brakło mu palca u lewej ręki, a wiadomo że Nana-Sahib odciął go sobie wówczas gdy odbyciem udanego pogrzebu chciał utwierdzić pogłoskę o swojej śmierci.
Tak więc Indye nie potrzebują już obawiać się okrutnika, sprawcy tak okrutnego krwi rozlewu.
Pułkownik odczytał to stłumionym głosem i opuścił z ręki gazetę.
My milczeliśmy, niezaprzeczona tym razem śmierć Nana Sahiba, uwalniała nas od wszelkiej na przyszłość obawy.
Pułkownik Munro, po kilku chwilach milczenia przesunął ręką po czole jakby chciał rozpędzić bolesne wspomnienia, poczem zapytał:
— Kiedy opuścimy Allahabad?
— Jutro równo ze świtem odrzekł inżynier.
— Kochany Banksie, rzekł sir Munro, czy nie moglibyśmy się zatrzymać parę godzin w Kawnpore?
— Ty życzysz sobie tego?
— Tak jest, chciałbym... chcę raz jeszcze... raz ostatni zwiedzić Kawnpore.
— Będziemy tam za dwa dni, odrzekł inżynier.
— A później? zapytał pułkownik Munro.
— Później udamy się w dalszą podróż na północ Indyi odpowiedział Banks.
— O! tak! na północ! na północ!... powtórzył pułkownik Munro, lecz takim głosem, który mię wzruszał aż do głębi serca.
Zdawało się nam, że sir Edward Munro pomimo zapewnień urzędowych, nie dowierzał jeszcze iż Nana Sahib zginął w potyczce z wojskiem angielskiem. Czy nie myliły go przeczucia? Przyszłość to okaże.






X.

Via Dolorosa.

Królestwo Oude było niegdyś jednem z najpotężniejszych na półwyspie, a po dziś dzień jest jednem z najbogatszych w Indyach. Państwo to miało monarchów to silnych, to słabych. Jeden z ostatnich, Wajad-Ali-Schach, niedołęztwem swojem przyczynił się do włączenia królestwa swego do posiadłości Kompanii, dnia 6 lutego 1857. roku. Nastąpiło to na rok właśnie przed wybuchem powstania, i na tem to terytoryum miały miejsce najstraszniejsze rzezie, równie krwawym przytłumione odwetem.
Od owego czasu dwa miasta nabyły smutnego rozgłosu: Lucknow i Kawnpore.
Lucknow jest stolicą, Kawnpore jednem z najgłówniejszych miast dawnego królestwa.
I w Kawnpore to pragnął znachodzić się pułkownik toż tam przybyliśmy 29 maja, trzymając się ciągle prawego brzegu Gangesu.
Przez dwa dni olbrzym stalowy biegł przecięciowo z prędkością trzech mil na godzinę, i tym sposobem przebyliśmy dwieście pięćdziesiąt kilometrów oddzielających Kawnpore od Allahabad.
Znachodziliśmy się wtedy blisko tysiąc kilometrów od Kalkutty, zkąd wybraliśmy się w podróż.
Kawnpore liczy 60.000 mieszkańców, rozkłada się na prawym brzegu Gangesu na wązkim pasie ziemi, mającym pięć mil długości. Jestto obóz liczący siedm tysiecy żołnierzy.
Jakkolwiek jest to miasto bardzo dawne, gdyż jak utrzymują, początek jego sięga jeszcze ery przedchrześcijańskiej, nie posiada jednak pomników godnych widzenia. To też żadno uczucie ciekawości nas tam nie prowadziło, lecz tylko dla spełnienia woli sir Edwarda Munro, zatrzymaliśmy się w tem mieście.
Opuściliśmy obozowisko nasze dnia 30 maja, towarzysząc pułkownikowi na tej krzyżowej drodze, której stacye po raz ostatni przebyć postanowił.
Powtórzę w krótkości, co mi opowiedział Banks, dla zrozumienia dalszego ciągu mojej powieści.
— W chwili wybuchu powstania miasto to liczyło tylko 250 żołnierzy armii królewskiej, przeciw trzem pułkom piechoty, dwom pułkom kawaleryi i jednej bateryi artyleryi z armii Bengalskiej.
Prócz tego zamieszkiwała w niem znaczna liczba Europejczyków, urzędników, przemysłowców i t. d. ośmset pięćdziesiąt żon i dzieci wojskowych armii królewskiej stojącej garnizonem w Lucknow.
Pułkownik Munro od kilku lat mieszkał w Kawnpore i tam poznał młodą panienkę z którą się ożenił.
Miss Laura Honlay, była angielką, zachwycająca, wysoko ukształcona, odznaczała się charakterem wzniosłym szlachetnem sercem i wielką siłą charakteru, słowem godną kochania i miłości takiego człowieka jak pułkownik Munro, który też ją prawie czcił i uwielbiał.
Mieszkała ona z matką w bungalowie, w okolicach miasta i tam ją poślubił sir Edward Munro w 1855 roku.
We dwa lata po ślubie, gdy w 1857 roku początki buntu wybuchnęły w Mirat, pułkownik musiał natychmiast wracać do pułku. Wtedy to zniewolonym był zostawić żonę i matkę jej w Kawnpore, polecając aby się niezwłocznie wybrały do wyjazdu do Kalkutty, gdyż przewidywał że pobyt w Kawnpore może stać się niebezpiecznym. Niestety! wypadki dalsze aż nadto usprawiedliwiły obawy pułkownika.
Wyjazd Mrs. Honlay i lady Munro opóźnił się, na nieszczęście, co okropne za sobą pociągnęło następstwa, gdyż nadeszły zajścia czyniące go niemożebnym.
Dowódzcą dywizyi angielskiej był wtedy uczciwy i odważny jenerał Hugo Wheeler, który sam prawy żołnierz nie przypuszczał zdrady i stał się ofiarą chytrej podstępności Nana-Sahiba.
Nabab ten mieszkał wtedy w pałacu swoim w Bilhour, o dziesięć mil do Kawnpore i od dawna udawał że zostaje w najlepszych stosunkach z Europejczykami.
Wiadomo ci zapewne kochany Maucler, że pierwsze oznaki buntu wybuchnęły w Mirat i w Delhi. Wiadomość o tem przyszła 14 maja do Kawnpore, i tegoż zaraz dnia Cipayowie objawili swoje nieprzychylne usposobienie.
Wtedy to Nana-Sahib ofiarował swą pomoc rządowi. Jenerał Wheeler uwierzył w dobrą wiarę oszusta tego i zezwolił aby żołnierze jego zajęli gmach skarbu.
Owegoż dnia, nieregularny pułk Cipayów, przybyły do Kawnpore, pod samemi bramami miasta wymordował oficerów europejskich.
Zrozumiano tedy ogrom niebezpieczeństwa; jenerał dał rozkaz wszystkim Europejczykom, aby się skryli w koszarach gdzie były żony i dzieci 32go pułku z Lucknow, a które znachodziły się w pobliżu drogi do Allahabad, którędy jedynie mogła nadejść pomoc.
Tamto udały się lady Munro i matka jej mistres Honlay. Przez cały czas tego dobrowolnego więzienia młoda ta kobieta okazywała poświęcenie się bez granic dla swoich nieszczęśliwych towarzyszek. Pielęgnowała je własnemi rękami, wspierała z własnej kieszeni, dodawała odwagi słowem i przykładem, i wtedy to okazało się, jak mówiliśmy, że było to wielkie, szlachetne serce, kobieta heroiczna.
Tymczasem arsenał oddano straży żołnierzy Nana-Sahiba. Zdrajca ten wywiesił wtedy sztandar powstańczy i na jego nalegania dnia 7. czerwca Cipayowie napadli na koszary, w których nie było i trzystu żołnierzy zdatnych do boju.
Dzielni ci żołnierze bronili się jednak, pod gradem kul nieprzyjacielskich, choć wyniszczeni chorobami, umierając prawie z głodu i pragnienia, gdyż żywności zabrakło i wody w studniach powysychały.
Opór ten trwał do 27. czerwca.
Wtedy Nana Sahib zaproponował kapitulacyę, jenerał Wheeler popełnił znowu błąd nie do darowania i pomimo zaklęć lady Munro, która go błagała by dalej pozwolił się bronić, podpisał kapitulacyę.
Wskutek tego mężczyźni, kobiety i dzieci: razem koło pięćset osób, między któremi znajdowała się lady Munro i jej matka, wsiadły do łodzi które miały Gangesem przewieść je do Allahabad.
Ledwie łodzie odbiły od brzegu, gdy w tem Cipayowie poczęli dawać ognia i gradem kul obsypali odpływających jedni potonęli, drugich popalono, jedna tylko łódź zdołała odpłynąć prędzej i można było myśleć że pasażerowie zostaną ocaleni, ale dopędzili ją żołnierze Nana Sahiba i przyciągnęli do lądu.
Na tej właśnie łodzi znajdowała się lady Munro z matką.
Rozdzielono jeńców, mężczyzn rozstrzelali natychmiast, kobiety i dzieci zamknięto z temi, które nie zostały pomordowane 27. czerwca.
Dwieście tych nieszczęśliwych ofiar, skazanych na długie konanie, zamknięto w Bungalowie Bibi-Ghar którego nazwa nabyła odtąd smutnego rozgłosu.
— Jakim sposobem doszedłeś do wiadomości tych smutnych szczegółów? zapytałem Banksa.
— Opowiadał mi to stary jeden sierżant z 32 pułku armii królewskiej, który cudem jakimś umknąć zdołał i z kilku innymi zbiegami jak najgościnniej. przyjęty został przez radżę z Reischvarah, w prowincyi królestwa Oude.
— A cóż się stało z lady Munro i jej matką?
— Kochany przyjacielu, odrzekł Banks, nie mamy już dokładnych wiadomości o tem co się dalej stało, ale łatwo przypuścić dalsze następstwa.
Cipayowie zostali panami Kawnpore aż do 15 lipca, a podczas tych dziewiętnastu dni, dziewiętnaście wieków! nieszczęśliwe ofiary wyczekiwały każdej godziny pomocy, która niestety miała przyjść już za późno.
Od niejakiego czasu już jenerał Havelock, wyszedł z Kalkutty i zdążał na pomoc do Kawnpore, i pobiwszy buntowników w kilku miejscach dochodził już tam siedmnastego lipca.
Ale dwa dni przedtem, jak tylko Nana-Sahib dowiedział się że wojska królewskie, pobiwszy w kilku potyczkach buntowników, przeprawiły się przez rzekę Pandu-Naddi, i ciągną na pomoc nieszczęsnemu miastu, postanowił strasznemi mordami zaznaczać ostatnie godziny swojego panowania.
Przeciw najezdcom Indyi wszystko zdawało mu się dozwolonem.
Kilku jeńców z Bibi-Ghar kazał stawić przed siebie i zamordować w własnych oczach.
Pozostały tylko kobiety i dzieci, a w ich liczbie lady Munro i jej matka. Plutonowi Cipayów wydał rozkaz wystrzelania wszystkich przez okna.
Zaczęto spełniać wyrok, lecz że nie odbywało się to dość prędko wedle zachceń Nana-Sahiba, który zmuszony już był cofać się, więc zawezwał ten książę krwiożerczy rzeźników muzułmańskich swoim żołnierzom do pomocy, tu już mordowano jak w szlachtuzie.
Nazajutrz zamordowane i żyjące jeszcze ofiary, dzieci i kobiety powrzucano do studni poblizkiej, a gdy nadeszli żołnierze Hawelock'a, to studnia ta przepełniona ciałami aż po ocembrowanie dymiła się jeszcze.
Wtedy to rozpoczął się straszny odwet. Pewna liczba powstańców, wspólników Nana Sahiba dostała się w moc jenerała Hawelock, a ten wydał ów straszny rozkaz, którego słów nigdy nie zapomnę:
„Studnia w której spoczywają śmiertelne zwłoki nieszczęśliwych kobiet i dzieci pomordowanych z rozkazu Nana Sahiba, zostanie starannie przykrytą ziemią w kształcie grobowca. Oddział jeden żołnierzy Europejczyków spełni tego właśnie wieczora ten pobożny uczynek. Dom ten i pokoje, w których mordy popełniono nie będą ani myte ani bielone przez rodaków mordowanych ofiar, ale kropla każda krwi niewinnej oczyszczaną będzie a raczej zlizywaną językiem skazańców. Przed spełnieniem wyroku śmierci, każdy skazany usłyszawszy wprzódy odczytany sobie wyrok, zaprowadzony zostanie do domu tego i zmuszony do oczyszczenia jakiejś części podłogi. Należy starać się o to żeby czyn ten jak najbardziej uczynić oburzającym uczucia religijne skazanego; a jeżeli będzie potrzeba to i bicza nie żałować; po spełnieniu tych oczyszczeń, powiesić każdego na szubienicy wystawionej koło tegoż domu”.
— Taki był rozkaz dzienny, rzekł Banks bardzo wzruszony. Został on wykonany w całej swojej rozciągłości, lecz nie wrócił życia pomordowanym ofiarom! Gdy pułkownik Munro nadszedł we dwa dni później ze swoim pułkiem, chciał wynaleść zwłoki swej żony i matki, lecz niepodobna je było rozpoznać wśród porąbanych i poszarpanych ciał nieszczęśliwych ofiar.
Oto co mi opowiedział Banks przed wjazdem naszym do Kawnpore, a teraz pułkownik szedł zobaczyć znowu miejsce, będące widownią tylu niesłychanych mordów.
Najprzód chciał zobaczyć bungalów gdzie mieszkała lady Munro, gdzie młodociane swoje spędziła lata, tam ją poznał i pokochał, tam zamienili ostatni uścisk pożegnalny.
Bungalow ten stał nieco po za przedmieściem w pobliżu koszar i kwater oficerskich. Teraz sterczały z niego oczerniałe zgliszcza, około których leżały obalone uschłe drzewa, oto wszystko co zostało z mieszkania. Pułkownik nie pozwolił odnawiać, bungalow pozostał w takim stanie, do jakiego go przyprowadziła ręka podpalaczy przed sześciu latami.
Całą godzinę spędziliśmy wśród tych ruin; pułkonik[24] w milczeniu przechodził te miejsca, które tyle budziły w nim wspomnień. Myśl jego przywoływała na pamięć te błogie szczęścia chwile, które stracone już były na zawsze. Przed oczyma duszy jego stała postać dziewicy młodej, szczęśliwej w tym domku, gdzie ujrzała pierwsze światło dzienne, gdzie on ją poznał, niekiedy zamykał oczy aby ją lepiej widzieć.
W tem nagle zwrócił się ku nam, i jakby gwałtem wyrywając się z tych miejsc, wyszedł i my za nim.
Banks spodziewał się, że pułkownik poprzestanie już na zwiedzaniu bungalowu... Lecz nie! on postanowił wychylić co do kropli gorycze jakiemi go napawało to smutne miasto: Po zwiedzeniu mieszkania lady Munro, chciał widzieć koszary w których tyle ofiar wytrzymało straszne oblężenie.
Koszary te stały po za miastem, i budowano wtedy kościół na tem miejscu; tam to odbywały się pierwsze krwawe sceny straszliwej tragedyi. Tam żyły, cierpiały i konały lady Munro i jej matka, aż do chwiii[25] kiedy skutkiem kapitulacyi wydane zostały w ręce Nana Sahiba razem ze wszystkiemi nieszczęśliwemi ofiarami które ten zdrajca obiecał cało dostawić do Allahabad.
Pośród nowych nieskończonych budynków widać jeszcze było szczątki murów obronnych stawionych przez jenerała Wheeler[26].
Pułkownik stał długo milczący i nieruchomy przed temi ruinami. Pamięci jego przedstawiały się straszliwe sceny, których one były świadkami. Po bungalowie, gdzie lady Munro żyła szczęśliwie i wesoło, patrzył na koszary gdzie tyle cierpiała! pozostawało jeszcze tylko do zwiedzenia Bibi-Ghar, to mieszkanie, które Nana zmienił na więzienie i gdzie stała owa studnia, którą aż po brzegi zapełniały ciała nieszczęśliwych ofiar mordu.
Spostrzegłszy, że pułkownik zwraca się w tę stronę, Banks ujął dłoń jego chcąc go zatrzymać. Sir Edward spojrzał na niego i rzekł przerażająco spokojnie:
— Chodźmy tam!
— Edwardzie, proszę cię...
— Więc zostańcie, pójdę sam.
Trudno było opierać się.
Poszliśmy więc ku Bibi - Ghar, wznosi się tam szereg kolumn w stylu gotyckim otaczający miejsce gdzie była studnia w której otwór pokryty teraz wielkiemi płytami. Jesttu jakby piedestał, na którym wznosi się posąg z białego marmuru przedstawiający Anioła Litości, jedno z ostatnich utworów dłuta, rzeźbiarza Marochetti.
Pamiątkowy ten pomnik wykonany jest według rysunku pułkownika inżynieryi Yule, a wzniesiony kosztem lorda Kanning, jeneralnego gubernatora Indyi podczas powstania w 1857 roku.
Tu już, przed tą studnią gdzie dwie kobiety, matka i córka, pod razami rzeźników padły i na pół żywe może wrzucone zostały, pułkownik Munro, mimo całej mocy charakteru, nie mógł zapanować nad boleścią swoją, padł na kolana i zapłakał.
Sierżant Mac- Neil ukląkł przy nim i płakał także.
Serce nam się ściskało, patrząc na tak bezbrzeżną boleść, której ulgi przynieść nie było w naszej mocy. Ah! gdyby on był się znachodził pomiędzy żołnierzami którzy pierwsi przyszli do Kuvnpore, weszli pierwsi do Bibi - Ghar, po rzezi tej strasznej, byłby skonał z boleści.
Oto co opisuje jeden z oficerów angielskich p. Rousselet:
„Ledwie weszliśmy do Kavnpore, gdy co prędzej poczęliśmy szukać nieszczęśliwych kobiet, o których wiedzieliśmy że były w rękach obrzydłego Nana - Sahiba, lecz zaraz opowiedziano nam o okrótnej rzezi tej. Trawieni strasznem pragnieniem odwetu i przeniknięci do głębi boleścią i straszliwemi męczarniami jakie wycierpieć musiały nieszczęśliwe ofiary, na pół szaleni pędziliśmy w gorączce na smutne to miejsce męczeństwa, a to cośmy zobaczyli pobudzało w nas jakieś dziwne prawie dzikie żądze zemsty. Krew skrzepła pomieszana z różnemi szczątkami pokrywała podłogę i dochodziła nam aż po kostkę, długie sploty miękkich jak jedwab włosów, kawałki sukien podartych, małe trzewiczki dziecinne, zabawki połamane wszystko to zmieszane z krwią — mury obryzgane nosiły ślady krwawego konania. Podniosłem małą książeczkę do modlenia, w której na pierwszej stronie napisane były te smutne wyrazy: „27 czerwca opuściliśmy okręt... 7go lipca w niewoli u Nana... „fatalny dzień!” — Lecz nie na tym koniec, daleko straszniejszy jeszcze czekał nas widok! widok tej studni okropnej głębokiej a wąskiej a zapchanej aż do góry kawałami porąbanemi tych drogich nam istot!
—Sir Edward Munro nie był tam w pierwszych chwilach kiedy żołnierze Hawelocka odebrali miasto! On przybył dopiero dwa dni po mordach! A teraz miał przed oczyma miejsce już tylko gdzie stała studnia, grób bez imion, który mieścił w sobie dwieście ofiar Nana - Sahiba!
Nakoniec zdołał Banks z sierżantem Mac - Neil'em siłą mocą odprowadzić pułkownika.
Prawdopodobnie nie zapominał on nigdy wyrazów, które jakiś żołnierz angielski wyrył ostrzem bagnetu:
„Remember Cawnpor!”
„Pamiętaj Kavnpore!”






XI.

Zmiana Mussonu.

O jedynastej powróciliśmy do naszego obozowiska i jak łatwo pojmiecie, pilno nam było jak najspieszniej opuścić Kavnpore: na nieszczęście drobne uszkodzenia w maszynie zniewalały nas pozostać i dopiero nazajutrz ze świtem puściliśmy się w drogę.
Zostawało mi więc pół dnia, czas ten zamyśliłem najlepiej użyć zwiedzając Lucknów.
Zamiarem Banksa było wcale nie zbliżać się do tego miasta, w którem Munro znowu byłby się znachodził pośród wspomnień wojny. I miał słuszność! Byłoby to za wiele znowu boleśnych wzruszeń dla pułkownika.
Więc w południe wsiadłem na kolej która łączy Kavnpore z Lucknowem, i za dwie godziny stanąłem w tej stolicy królestwa Oude, którą to pragnąłem widzić[27] tylko ogólnie.
Poznałem istotnie to co już nieraz słyszałem o pomnikach tego miasta, budowanych pod panowaniem cesarzy muzułmańskich w XVII wieku.
Twórcą ich był jakiś francuz, lijonczyk, nazwiskiem Martin, był on prostym żołnierzem w armii Lally-Tollendal w roku 1730 i ulubieńcem króla; i on to był twórcą, kierownikiem, a można powiedzieć, budowniczym, tych mniemanych cudów stolicy w Oude. Rezydencya urzędowa panującego, Kaiserbagh, dziwaczna mięszanina wszystkich stylów jakie tylko mogły wylęgnąć się w wyobraźni kaprala; wszystko tu obliczone na zewnętrzny efekt, wewnątrz nic, a i ten zewnętrzny strój, to tylko mieszanina, coś trochę chińskiego, indyjskiego, maurytańskiego i europejskiego.
Inny znowu pałac, mniejszy trochę, Farid Bakch, dzieło Marcina również dziwacznie wygląda.
Zupełnie inaczej rzecz się ma z pałacem Imambara, jest on zbudowany w środku fortecy, przez Kaïfiatoulla, pierwszego budowniczego w Indyach w XVII wieku, i jest rzeczywiście przepyszny i imponujący przedstawia widok ze swemi tysiącami dzwoneczków które zdobią jego wieżyczki.
Zwiedziwszy jeszcze pałac Martin, i przepyszny park który ciągnie się na około miasta, przejechawszy główne ulice, wróciłem wieczorem do Kawnpore.
Nazajutrz 31 maja skoro świt udaliśmy się w drogę.
— A! przecież zawołał kapitan Hod, przecież raz już skończyliśmy z Allahabad'ami z Kawnpor'ami z Lucknow'ami i innemi wielkiemi miastami o które tyle dbam co żołnierz o próżny nabój.
— O tak skończyło się z miastami odrzekł Banks a teraz pojedziemy w prostej linii ku północy i do gór Himalaya.
— Brawo! krzyknął wesoło kapitan. Dla mnie prawdziwemi, najpiękniejszemi Indyami nie są owe prowincye najeżone miastami i zaludnione Indusami, ale te przestrzenie na których żyją swobodnie moi przyjaciele, słonie, lwy, tygrysy, pantery, lamparty, niedźwiedzie, bawoły i węże! to jedyna, prawdziwie godna zamieszkania część półwyspu.... Jak poznasz te okolice, kochany Maucler, nie będziesz żałował cudów doliny Gangiesu.
— Nigdy niczego nie będę żałował w twoim towarzystwie, kapitanie.
— Jednakowoż, rzekł Banks, są jeszcze w okolicach północno - wschodnich ciekawe miasta, jak, Delhi, Agra, Lahor...
— Eh! kochany inżynierze, niewarto i mówić o tych nędznych mieścinach! zawołał Hod.
— Nędznych mieścinach! powtórzył Banks ależ to są wspaniałe miasta! Ale bądź spokojny, Maucler, dodał zwracając się do mnie, będę się starał abyś mógł zwiedzić te miasta, nie krzyżując myśliwskich planów kapitana.
Ah to wybornie! rzekł kapitan, to od dziś dopiero zacznie się dla mnie prawdziwa podróż! Potem zawołał donośnym głosem: „Fox!”
— Jestem panie kapitanie! rzekł służący jego stając i oddając ukłon wojskowy.
— Fox, opatrz i przygotuj dubeltówki karabiny i rewolwery.
— Już opatrzone i przygotowane.
— Wyczyść zamki!
— Już oczyszczone.
— Więc wszystko w porządku?
— Wszystko.
— Niechże jeszcze będzie w większym porządku jeżeli to możebne!
— Będzie panie kapitanie.
— Nie zadługo do listy stanowiącej twoją chlubę i chwałę, przybędzie trzydziesty ósmy,
— Trzydziesty ósmy! powtórzył Fox i oczy jego zaiskrzyły się ogniem. Przygotuję mu kulę, na którą nie powinien się użalać.
— Dobrze Fox, a teraz oddal się.
Fox znowu oddał ukłon wojskowy i odszedł zamknąć się w swojej zbrojowni.
Oto plan tej drugiej części naszej podróży, plan, który wcale już nie miał być zmienionym, chyba w niespodzianych jakich wypadkach.
Siedmdziesiąt pięć kilometrów drogi posuwać się mieliśmy w kierunku północno wschodnim, a potem już zwrócimy się prosto na północ przez Biswah, koło gór Nepaul i przez królestwo Oude i Rohilkhande.
Inżynier tak nakreślił plan naszej podróży; aby wszelkim zapobiedz trudnościom. Wprawdzie w północnym Industanie mogło być trudno o węgiel, lecz drzewa pewnie nie zabraknie. Słoń nasz stalowy będzie mógł doskonale się posuwać po szerokich i dobrze utrzymanych drogach, w pośród najpiękniejszych lasów półwyspu indyjskiego.
Prawie siedmdziesiąt kilometrów drogi oddzielało nas od małej mieściny Biswah. Postanowiono, że posuwać się będziemy z umiarkowaną prędkością, aby z łatwością można było zatrzymać się czy to dla przypatrzenia się jakim pięknym krajobrazom, czy dla myśliwych żeby mogli polować. Mnie zostawiono wolność towarzyszenia kapitanowi w tych myśliwskich wycieczkach, lecz że nie byłem tak zapalonym myśliwym jak oni, nie często im towarzyszyłem.
Od czasu jak zmieniliśmy kierunek podróży, pułkownik Munro więcej przystawał z nami. Zdala od miast i doliny Gangiesu, pośród niezmierzonych pól i lasów zdawał się mniej znękany i przygnębiony. A jednak pewnie nie zapomniał ani na chwilę, że olbrzym stalowy wiedzie nas ku północy Indyi, gdzie zdawał się pociągać go jakiś nieprzeparty fatalizm. Czy to przy obiedzie, czy w wieczornych pogadankach przeciągających się niekiedy późno w noc, rozmowa jego była więcej daleko ożywioną jak dotąd.
Mac Neil przeciwnie, od owej bytności przy studni w Kawnpore, stał się daleko posępniejszym jak dawniej. Czyżby sam widok Bibi Ghar'u odżywił w nim chęć i nadzieję zemsty.
— Nie panie, rzekł raz do mnie. Nana Sahib żyje nie podobna aby go nam zabili!
Pierwszy dzień podróży przeszedł jak najspokojniej, nawet kapitanowi i Foxowi nie nadarzyła się sposobność ubicia choćby drobnej jakiej zwierzyny. Byłato rzeczywiście rzecz niezwykła, i można było przypuszczać, że pojawienie się naszego słonia stalowego, odstraszało dzikie zwierzęta tych równin.
Jechaliśmy tuż obok żungli będących zwykle siedliskiem tygrysów i innych dzikich mięsożerców rasy kociej ani jeden się nie pokazał, choć podczas gdyśmy wolno się posuwali, nasi dwaj myśliwi nieraz więcej jak milę lub dwie oddalali się od pociągu. Więc tedy radzi nie radzi musieli zabierać Blaka i Fana i z ich pomocą polować na drobną zwierzynę, o którą pan Parazard codziennie się dopominał. Nasz pan kuchmistrz gniewał się na Foxa, gdy tenże użalał się na brak tygrysów, panter, gepardów i innych podobnych zwierząt, ruszał wtedy pogardliwie ramionami mówiąc:
— Mniejsza o nie, alboż to można jeść.
Dnia tego obozowaliśmy w cieniu olbrzymich bananów; noc była równie cicha i spokojna jak dzień ją poprzedzający, nawet ryk dzikich zwierząt nie zakłócił ogólnej ciszy. Słoń nasz spoczywał, żadnego nie wydając głosu, ogniska zostały pogaszone, a nawet dla dogodzenia kapitanowi, Banks nie puścił prądu elektrycznego do oczu stalowego słonia, które z tego powodu świeciły jak dwie wielkie latarnie. Nic i to nic pomogło: zwierzę żadno się nie okazało.
Tak trwało przez dwa dni następne 1go i 2go czerwca. Kapitan był w rozpaczy.
— Zamieniono mi moje królestwo Oude, powtarzał, przeniesiono je do Europy; nie ma ani jednego tygrysa, zupełnie jakby na równinach Szkocyi.
— Być może kochany kapitanie, odrzekł pułkownik Munro, że po ostatnich obławach zwierzęta oddaliły się gdzieś daleko, ale nie smuć się, jak tylko zbliżymy się do stóp gór Nepaul, będziesz mógł zadowolić swą myśliwską namiętność.
— Tem się też tylko pocieszam, odrzekł kapitan Hod, inaczej trzebaby chyba nasze kule na drobny śrut przetopić.
Dzień 3go czerwca był nadzwyczaj skwarny; gdyby nie wielkie drzewa ocieniające drogę, bylibyśmy się chyba literalnie popiekli w naszym domu przenośnym. Termometr pokazywał 46 stopni w cieniu, najlżejszy wietrzyk nie zawiewał. Może i to palące powietrze było powodem, że dzikie zwierzęta nie porzuciły nor swoich nawet i w nocy.
Nazajutrz już ze wschodem słońca, horyzont od strony wschodniej był mocno zachmurzony, przedstawiał nam się wtedy przepyszny widok zjawiska mirażu, które w jednych częściach Indyi nazywają „scekote”, czyli zamki powietrzne, w innych znowu „dessasur” czyli złudzenie
Nie okazała nam się, jak to najczęściej bywa złudna powierzchnia wody z odbitemi w jej przezroczach przedmiotami, ale cały łańcuch nie wiekich wzgórz, na których wznosiły się najfantastyczniejsze pałace i zamki, na podobieństwo starożytnych schronień burgrafów, na wyżynach doliny Renu.
W jednej chwili zostaliśmy przeniesieni w romańską okolicę starej Europy, ale o pięć lub sześć wieków w tył, w pełnią średnich wieków.
Zjawisko mirażu przedstawiało się tak wyraźnie, że można było uwierzyć w jego rzeczywistość. To też stalowy nasz olbrzym z całym przyrządem tegoczesnej mechaniki, pędzący ku jakiemuś grodowi XI. stulecia, wydawał mi się daleko niewłaściwszym, niż gdy otoczony kłębami pary, przebiegał krainy Visznu i Brahmy.
— Stokrotne dzięki, wspaniała przyrodo! zawołał Hod, przecież po tylu minaretach, meczetach, pagodach, kopułach, raczyłaś nareszcie okazać nam jakiś stary gród z czasów feudalnych, roztaczając przed naszemi oczyma cuda romańskie i gotyckie.
— Jakiż poetycki zapał ogarnął przyjaciela Hoda! zawołał Banks, czy nie połknął on jakiej ballady przed śniadaniem!
— Śmiej się i szydź sobie kolego Banksie, ale patrz! Oto przedmioty na pierwszym planie zwiększają się! krzaki zmieniają się w drzewa, pagórki w góry.
— A gdyby tu były koty, zmieniłyby się w tygrysy, wszak tak kapitanie?
— Ach, jak by to było dobrze, kochany Banksie! zawołał kapitan. Ale otoż i rozwiewają się moje prześliczne nadreńskie pałace, nastaje rzeczywistość, prosty krajobraz królestwa Oude, w którem nawet dzikie zwierzęta nie chcą zamieszkiwać.
Słońce okazując się od wschodniej strony horyzontu, zmieniło załamywanie się światła, wzgórza i wznoszące się na nich zamki i miasta rozwiały się jak pałace z kart za dmuchnięciem przekształcając się w płaszczyznę.
— Ponieważ zjawisko znikło już unosząc za sobą poetycką werwę kapitana Hod, czy chcecie przyjaciele moi, wiedzieć co ono zapowiada? rzekł Banks.
— Prosimy, kochany inżynierze, zawołał kapitan Hod.
— Oto bardzo bliską zmianę temperatury. Są to pierwsze dni czerwca, w których zawsze w tych stronach następują zmiany klimatyczne, a z niemi peryjodyczne deszcze.
— Kochany inżynierze, w naszym domu jesteśmy dobrze schronieni, czyż nie prawda? a zatem nie boję się choćby i potopowego deszczu wolałbym go nawet, niż te upały...
— W takim razie będziesz zadowolony, deszczu tylko co niewidać, już pierwsze chmury zaczynają się zbierać w południowo zachodniej stronie.
— Banks nie mylił się, nad wieczorem mgły gromadziły się w stronie zachodniej horyzontu, co wskazywało że musson powstanie w nocy. To Ocean Indyjski przesełał[28] tak przez cały półwysep gęste mgły swoje nasycone elektrycznością, niby owe puszki bożka wiatrów Eola, w których trzymał zamknięte wichry i burze.
— Tegoż dnia pojawiały się inne jeszcze zjawiska, dobrze zrozumiałe dla każdego Anglo - Indyanina. Tumany nader zbitego kurzu kłębiły się na drodze podczas biegu pociągu; wprawdzie sam obrót kół wagonów i motora mógł spowodować podobne unoszenie się, ale niebyłby tak gęsty i tak zbity. Zdawało się że jest to coś jakby tumany owego delikatnego puszku unoszącego się około wprawionej w ruch maszyny elektrycznej; zatem grunt mógłby być przyrównany do ogromnego zbiornika, w którym od jakiegoś czasu nagromadziła się elektryczność. Prócz tego, kurz ten przybierał żółtawe odbłyski, a w każdym najdrobniejszym pyłku jaśniał maleńki światlany punkcik. Zdawało się chwilami, że cały nasz pociąg przesuwa się wśród płomieni — które przecież nie parzyły, i ani kolorem ani żywością nie przypominały ogników S. Elma. Około siódmej wieczorem Steam - House nasz zatrzymał się na kraju wspaniałego lasu bananowego, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność ku północy. Środkiem ciągnęła się wielka szeroka droga, obiecująca nam nazajutrz łatwą i miłą drogę pod pięknem zielonem sklepieniem.
Banany, te olbrzymy flory indyjskiej, są to prawdziwi praojce rodziny roślinnej, naddziadowie otoczeni dziećmi i wnukami, które wypuszczając od głównego korzenia wzrastają prosto w około głównego pnia, choć oddzielone zupełnie, i nikną w górze wśród rozrosłych gałęzi rodzica. Zdaje się jakby wylęgłe pod tem gęstem liściem, niby pisklęta pod opiekuńczem skrzydłem matki. Z tego względu te kilkakroć wiekowe lasy nader ciekawy przedstawiają widok. Stare drzewa wyglądają jakby odosobnione filary, podtrzymujące olbrzymie sklepienie, którego delikatne żyłki i gałązki wspierają się znowu na młodych bananach, które znowu z kolei zamienią się z czasem w filary.
Tego wieczora przygotowaliśmy się do dłuższego wypoczynku, gdyż jeżeliby dzień następny był tak gorący jak dzisiejszy, Banks zamierzał obozować w lesie i dopiero z nadejściem nocy w dalszą puścić się podróż.
Pułkownik Munro zgadzał się chętnie na spędzenie kilkunastu godzin w tym pięknym lesie tak ocienionym, gdzie panowała taka cisza i spokój. Wszyscy radzi byli temu wypoczynkowi, jedni bo rzeczywiście byli zmęczeni, drudzy, bo pragnęli spotkać już raz jakiego zwierza godnego strzału. Łatwo odgadnąć, którzy to byli ci ostatni.
„Fox, Gumi, wołał kapitan Hod, dopiero siódma godzina, zróbmy małą wycieczkę na polowanie nim noc zapadnie. — Może pójdziesz z nami panie Maucler?
— Kochany kapitanie, rzekł Banks, zanim zdołałem odpowiedzieć, czy nie lepiej zrobiłbyś, gdybyś nieoddalał się od obozowiska. Niebo bardzo zagraża, jeżeli burza wybuchnie, trudno byłoby ci nas znaleźć mógłbyś zabłądzić. Lepiejby może jutro...
— Tak jutro w biały dzień, zawołał kapitan Hod a teraz właśnie czas najlepiej sprzyja na podobne wyprawy.
— Ja wiem, kapitanie ależbo noc nadchodząca wcale nie zabezpiecza. W każdym razie nie oddalaj się bardzo od nas, za godzinę zapewnie zapadnie czarna noc a mógłbyś i do obozowiska nie trafić.
— Bądź spokojny, dopiero siódma godzina, wrócę najdalej za dwie godziny.
— Idź więc kapitanie, rzekł pułkownik, ale nie zapominaj o przestrogach Banksa.
— Dobrze pułkowniku!
Tak więc kapitan Hod, Fox i Gumi wyszli uzbrojeni w wyborne dubeltówki i znikli w krótce w cieniu przydrożnych bananów.
Ja zaś tak byłem zmęczony całodziennym upałem, iż wolałem pozostać w Steam House.
Z rozkazu Banksa, nie zgaszono zupełnie ognia, tylko posunięto go w głąb ogniska, aby zachować w kotle ciśnienie jednej lub dwóch atmosfer, a te dla tego aby być przygotowanym na wszelki wypadek.
Stor i Kalut zajęli się zrobieniem zapasu paliwa, strumień płynący z lewej strony drogi dostarczył im wody, a pobliskie drzewa opału na tender. Pan Parazard sprzątał resztki ze stołu i rozmyślał nad urządzeniem jutrzejszego objadu. Było jeszcze dość jasno; pułkownik Munro, Banks, sierżant Mac-Neil i ja poszliśmy wypocząć nad brzegiem strumienia, prąd wody orzeźwiał nadzwyczaj duszne powietrze. Słońce nie zaszło było jeszcze; blask jego dziwnem odbiciem zabarwiał błękitnawo całe masy mgły gromadzącej się stopniowo pod zenitem; o ile można było dojrzeć przez liście, były to chmury ciężkie, grube, gęste, jakby kryjąc w sobie samych jakąś siłę poruszającą, gdyż żaden wiatr je nie popychał.
Gawędziliśmy przeszło do ósmej; od czasu do czasu Banks wstawał i rozglądał się po obszerniejszym widnokręgu, podchodząc aż na skraj lasu; wracając niespokojnie kręcił głową. Raz poszliśmy za nim; zaczynało już zciemniać się pod sklepieniem bananów. Stanąwszy przy brzegu lasu, ujrzałem niezmierzoną równinę ciągnącą się ku zachodowi aż do szeregu słabo rysujących się w oddali wzgórzy, jakby łączących się z chmurami.
Obraz nieba przerażał strasznym jakimś spokojem. Najlżejszy powiew nie poruszał liści drzew; nie był to ów spokój uspionej[29] przyrody, tak uroczo opiewany przez poetów, ale jakiś sen ciężki, chorobliwy. Zdawało się że jakieś utajone natężenie kryje się w powietrzu, dające się porównać do parowej skrzynki kotła, w której płyn zanadto sciśniony, przygotowuje się do wybuchu.
Jakoż wybuch ten nastąpił niebawem.
Chmury zwiastujące burzę były bardzo wzniesione, jak to zwykle bywa nad równinami, i przedstawiały grube krzywemi linijami ostro rysowane kontury; zdawały się nadymać, zmniejszać liczbą a wzrastać w objętość. Niezadługo zleją się wszystkie w jedną masę, która jeszcze stanie się grubszą i gęściejszą! Już małe chmurki przyciągane zlewały się jedna z drugą i tonęły w ogólnej jednej masie.
Około w pół do dziesiątej zygzakowa błyskawica o bardzo ostrych kątach, przedarła czarną chmurę na długość 2.500 do 3.000 metrów, a w sześćdziesiąt i pięć sekund rozległ się długi, przeciągły huk grzmotu, właściwy tego rodzaju błyskawicom i trwający około pietnaście sekund.
— Dwadzieścia jeden kilometrów, rzekł Banks, popatrzywszy na zegarek, jest to prawie maximum odległości, z jakiej grzmot dosłyszeć można. Ale nie opaźniajmy się z powrotem; burza już wybuchła a niebawem i tu nadejdzie.
— A kapitan Hod? rzekł Mac-Neil.
— Grzmot nakazuje mu wracać, odpowiedział inżynier, spodziewam się że posłucha.
W pięć minut byliśmy już w Steam - House i zajęliśmy miejsca na werandzie przed salonem.






XII.

Potrójny ogień

Indye, tak jak pewna część Brazylii, szczególnie Rio-Janeiro, są ze wszystkich na świecie krajów, najwięcej wystawione na gwałtowne burze. We Francyi, w Anglii, w Niemczech, w całej tej części środkowej Europy obliczają przecięciowo w przeciągu roku dwadzieścia dni w których daje się słyszeć huk piorunów, zaś na półwyspie Indyjskim liczą ich przeszło pięćdziesiąt w roku.
Tak się rzecz ma co do meteorologii ogólnej; w tym jednak razie, z powodu towarzyszących grzmotowi okoliczności, należało się spodziewać bardzo gwałtownej burzy.
Powróciwszy do Steam - House, spojrzałem na barometr; kolumna merkuryusza obniżyła się nagle o dwa cale; z dwudziestu dziewięciu spadła na dwadzieścia siedm. Zwróciłem na to uwagę pułkownika.
— Niepokoi mnie nieobecność kapitana i jego towarzyszy, rzekł mi; burza grozi wybuchem, noc zapada, ciemność się zwiększa. Myśliwi zapędzają się zwykle dalej niż obiecują, a nawet dalej niżby chcieli, — jak tu trafić wśród takiej ciemności.
— Szaleńcy! zawołał Banks, niechcieli usłuchać głosu rozsądku... Czyż nie lepiej zrobiliby nie oddalając się od nas?
— Zapewne, odrzekł pułkownik, ale stało się, teraz trzeba zrobić co tylko się da, aby mogli powrócić.
— Czy nie ma sposobu sygnałem wskazać im gdzie jesteśmy? zapytałem.
— Owszem, odrzekł Banks ; można zapalić nasze latarnie elektryczne, nadzwyczaj wielkie rzucające światło, które z wielkiej odległości widzieć się daje. Zajmę się tem niezwłocznie.
— Wyborna myśl, kochany inżynierze zawołałem.
— Może pan pułkownik każe, to pójdę poszukać kapitana Hod? rzekł Mac-Neil.
— Nie mój stary, zostań, jego byś nie znalazł, i sam zabłądziłbyś niezawodnie, odrzekł pułkownik.
Banks zajął się nastawieniem przyrządu elektrycznego, i w krótce dwoje oczu Stalowego Olbrzyma zajaśniały jakby latarnie elektryczne, rzucając wiązki światła wpośród rozgałęzionych bananów. Nie ulega wątpliwości, że jasny ten blask musiał rozchodzić się daleko i mógł stać się przewodnią gwiazdą dla naszych myśliwych.
W tejże chwili zerwała się gwałtowna burza. Uragan rozdzierał szczyty drzew, pochylał się ku ziemi, gwiżdżąc wśród słupów bananowych, jak gdyby przesuwał się przez donośne piszczałki organów.
Wszystko to było strasznie gwałtowne. — Grad połamanych gałęzi, i deszcz suchych liści zasypał drogę i dach naszego Steam-House pod pociskami temi wydawał jakiś głuchy, ponury odgłos. Musieliśmy się schronić do salonu, i pozamykać wszystkie okna, Deszcz nie padał jeszcze.
— Jestto rodzaj „tofanu” rzekł Banks. Indowie nazywają „tofanami” nagłe i gwałtowne uragany, niszczące szczególniej okolice górzyste; są one postrachem mieszkańców.
— Storr, zawołał Banks, czy pozamykałeś starannie otwory w wieży?
— Tak panie inżynierze, z tej strony nie ma się czego obawiać.
— Gdzież jest Kalut?
— Układa paliwo w tenderze.
— Jutro z łatwością będziemy mogli zaopatrzyć się w drzewo zbierając tylko leżące do koła gałęzie; wicher oszczędza nam roboty.
— Kalmie czy masz dostateczny zapas wody?
— Tak panie nie potrzebujemy obawiać się jej braku.
— Dobrze, wracaj co prędzej!
Mechanik i palacz zajęli swoje miejsca w drugim wagonie.
Błyskawice ukazywały się jedna za drugą, głuche grzmoty rozlegały się nieustannie. Tofan nic nie ochłodził powietrza, był to wicher gorący, duszący, który dopiekał jak płomień buchający z ogniska.
Sir Edward Munro, Banks, Mac-Neil i ja, raz po raz wychodziliśmy z salonu na werandę; wysokie gałęzie bananów wydawały się jakby czarna koronka rozpostarta na rozpłomienionem niebie. Po każdej błyskawicy w kilka sekund dawał się słyszeć huk grzmotu; jeszcze jeden nie ucichł, a już zaczynał się rozlegać drugi.
— Dziwna rzecz, że nie wracają pomimo takiej burzy, rzekł pułkownik Munro.
— Może kapitan i jego towarzysze znaleźli schronienie w jakiejś grocie lub w wypróchniałem drzewie, i dopiero jutro nad ranem powrócą, rzekł sierżant. Banks przecząco wstrząsnął głową, nie zdawał się podzielać przypuszczenia Mac-Neil'a. Było już koło dziewiątej; deszcz ulewny zaczął lać w połączeniu z wielkim gradem, odbijającym się odgłosem o pokrycie naszego Steam-House jakby głośne bicie bębna. Niepodobna było słyszeć własnego słowa choć grzmoty nie huczały w przestrzeni. Posiekane gradem liście bananów, na wszystkie strony rozlatywały się w powietrzu.
Nie mogąc dać się słyszeć, Banks wskazał nam ręką grad uderzający o grzbiet naszego Słonia. Za każdem uderzeniem błysk widzieć się dawał; zdawało się że to krople roztopionego metalu spadały z nieba, i uderzając o metal, wydawały świetlane blaski. Zjawisko to wykazywało do jakiego stopnia atmosfera nasycona była elektrycznością; cała przestrzeń przedstawiała się jakby w ogniu.
Banks skinął na nas abyśmy wrócili do salonu i zamknął drzwi prowadzące na werandę; niebezpiecznie było stać na powietrzu i wystawiać się na uderzenia wpływów elektrycznych. Teraz znaleźliśmy się w ciemności zupełnej, którą jeszcze powiększały ciągłe połyskiwania ze dworu; jakież było nasze zdziwienie, postrzegłszy że nawet ślina nasza błyszczała płomienistym światłem. Dowodziło to jak ogromnie byliśmy przesiąknięci otaczającym nas płynem.
„Pluliśmy ogniem” można powiedzieć, używając wyrażenia, jakiem określają to rzadko pojawiające się, ale zawsze przerażające zjawisko. Pośród takiego ogólnego palenia, gdzie to ogień wewnątrz, ogień zewnątrz, słysząc te nieustanne grzmoty i uderzenia piorunów, najodważniejsze serce musi bić gwałtowniej.
— Ach a oni! gdzież oni? wołał pułkownik Munro.
— Tak gdzież oni!... rzekł Banks.
— To strasznie nas niepokoiło, niepodobna nam było co uczynić na ratunek kapitana i jego towarzyszy, którym tak straszne groziło niebezpieczeństwo.
Jeżeli mogli znaleść jakie schronienie, to tylko pod drzewami, a wiadomo jak to jest niebezpiecznie podczas burzy. W pośród tak gęstego lasu jakżeż mogli trzymać się o pięć lub sześć metrów oddalenia od drzew, jakto zalecają osobom zaskoczonym burzą w lesie.
Właśnie myślałem o tem, gdy nagle rozległ się gwałtowniejszy jeszcze huk piorunu, następujący w jakie pół minuty po błysnięciu.
Steam-House zadrgał gwałtownie i zdawało się że uniósł się w górę. Sądziłem że się przewróci.
Jednocześnie rozszedł się w przestrzeni przenikający odór saletrowych wyziewów i najniezawodniej woda zbierana podczas tej nawalnicy, zawierałaby w sobie znaczną ilość kwasu saletrzanego.
—„Piorun uderzył!” rzekł Mac-Neil.
— Storr! Kalut! Parazard! krzyknął Banks.
Wszyscy trzej wbiegli do salonu; szczęściem cali i zdrowi.
Inżynier otworzył prędko drzwi prowadzące na werandę i wybiegł na nią.
„Patrzcie!... tam!” wołał.
O jakie dziesięć kroków leżał zdruzgotany ogromny banan. Przy blasku światła elektrycznego jasno było jak wśród dnia. Ogromny roztrzaskany pień padł na inne drzewa odarty działaniem gwałtownego uderzenia piorunu z góry aż na dół czyściuteńko z kory, która porwana trąbą, jak wąż wiła się w powietrzu.
— O mały włos piorun nie ugodził w nasz Steam-House! zawołał Banks. Zawsze jednak pewniejsze w nim schronienie jak pod drzewami.
W tem krzyki jakieś słyszeć się dały: czyżby towarzysze nasi wracali nareszcie?
— „To głos Parazarda”, rzekł Storr.
Jakoż rzeczywiście, kucharz, który stał pod werandą ostatniego domu, przywoływał nas na gwałt.
Poszliśmy tam niezwłocznie.
O jakie sto metrów w tył na prawo od naszego obozowiska, las bananowy stał w ogniu. Płomień ogarniał najwyższe szczyty drzew; pożar szerzył się gwałtownie co raz więcej zbliżając się do nas.
Niebezpieczeństwo było blizkie i groźne. Długa posucha i wysoka temperatura trwająca przez trzy gorące miesiące, wysuszyła drzewa, krzaki, trawy, i te stały się przez to nadzwyczaj łatwo zapalne; w takich warunkach w Indyach pożar często ogarnia i pochłania całe lasy.
Pożar szerzył się gwałtownie; gdyby dosięgnął naszego obozowiska, oba wagony spłonęłyby w kilka minut, gdyż cienkie ich ściany nie zdołałyby oprzeć się płomieniom, jak grubą żelazną blachą pokryte sciany[30] kas ogniotrwałych.
Staliśmy wszyscy w obec tego niebezpieczeństwa. Pułkownik rzekł spokojnie:
— Twoja to rzecz, kochany Banksie, myśleć o naszem ocaleniu!
— Tak pułkowniku; ale niema innej rady, nie mogąc stłumić pożaru, musimy od niego uciekać.
— Czy piechotą? zapytał.
— Nie wcale, naszym pociągiem.
— A kapitan Hod, i towarzysze jego? zapytał Mac-Neil.
— Nic nie możemy uczynić dla nich, rzekł Banks; jeśli nie wrócą przed naszym odjazdem, wyruszymy bez nich!
— Nie możemy ich tak opuścić, rzekł pułkownik.
— Kochany pułkowniku, musimy jechać żeby uratować pociąg, gdy ten stanie w bezpiecznem miejscu, powrócimy i las cały przeszukamy byle ich tylko znaleść.
— Rób jak chcesz Banksie, rzekł pułkownik, widać że rzeczywiście niema innej rady.
— Storr! zawołał Banks, wracaj do maszyny, a ty Kalmie do kotła i wzmocnić ogień!
— Jakie ciśnienie?
— Dwóch atmosfer, odrzekł mechanik.
— W przeciągu dziesięciu minut trzeba je podnieść do czterech! Idźcie, idźcie co prędzej! Mechanik i palacz nie tracili i chwili czasu. W krótce kłęby czarnego dymu buchały z trąby słonia mieszając się z potokami deszczu, z którego olbrzym nasz zdawał się żartować sobie. Błyskawicom które przerzynały przestrzeń, odpowiedział kłębami iskier; para syczała głośno nie lękając się burzy.
Sir Edward Munro, Banks i ja pozostaliśmy na tylnej werandzie, śledząc postęp leśnego pożaru, który był gwałtowny i przerażający. Pnące się rośliny wiły się od pnia do pnia a ogień udzielał się po nich co raz to do dalszych pni. W przeciągu pięciu minut pożar posunął się o 50 metrów dalej, a rozszalałe, burzą miotane płomienie wznosiły się tak wysoko, iż na wszystkie strony krzyżowały się z błyskawicami.
— Za pięć minut musimy ruszyć z tąd, gdyż inaczej ogień wszystko pochłonie rzekł Banks. Pożar ten posuwa się szalenie! Prędko rzekłem.
— My jeszcze prędzej popędzimy jak on!
— A! gdyby tylko Hod i jego towarzysze byli z nami! rzekł pułkownik.
— Ach! prawda! gwizdawki, gwizdawki co prędzej! wołał Banks, może świst jej posłyszą.
I pobiegłszy do wieżyczki zagwizdał tak gwałtownie a świst ten tak ostremi, przenikającemi tonami zapełniał powietrze, że odbijały one wyraźnie nawet od huku grzmotów i daleko mogły być słyszane.
Można sobie wyobrazić, lecz trudno opisać naszego położenia.
Z jednej strony konieczność uciekania jak najprędzej, z drugiej strony obowiązek czekać na nieobecnych towarzyszy.
Banks powrócił na tylną werandę. Pożar był już tylko o jakie 50 stóp od Steam House. Żar ognia był już prawie nie do wytrzymania, a powietrze tak palące, że lada chwila nie można już niem będzie oddychyć[31]. Iskry i kawały oderwane ognia padały już aż na nasz pociąg; szczęściem że gwałtowna ulewa ochraniała go w części, ale i ona nicby nie pomogła, gdyby pożar bardziej się jeszcze zbliżył.
Maszyna nie przestawała ostrym gwizdem przerzynać powietrze, jednak ani Hod, ani Fox, ani Gumi nie wracali. W tem mechanik zbliżył się do Banksa.
— Lokomotywa w porządku, rzekł.
— A więc w drogę! zawołał Banks, tylko nie jedźmy za prędko: lecz tyle tylko, aby ogień nie mógł nas dosięgnąć.
— Ach czekaj jeszcze! czekaj Banksie, rzekł pułkownik, który nie mógł zdecydować się na to, aby opuścić obozowisko przed powrotem towarzyszy.
— Jeszcze trzy minuty pułkowniku, odpowiedział zimno Banks, ale ani chwili dłużej! za trzy minuty pożar ogarnie tył pociągu!
Upłynęly dwie minuty. Nie podobna już było ustać na werandzie ani ręką dotknąć rozpalonych blach, które od gorąca poczynały się kurczyć. Stać dłużej jeszcze byłoby już szaleństwem.
— W drogę Storr! krzyknął Banks.
— Ach! krzyknął sierżant.
— Otóż i oni! zawołałem uradowany.
Z prawej strony drogi ukazali się: kapitan Hod i Fox, nieśli oni Gumiego jakby jakieś nieruchome ciało i zatrzymali się przed tylnem wejściem do pociągu.
— Nie żyje! zawołał Banks.
— Żyje, tylko piorun uderzył i zdruzgotał jego karabin, odrzekł kapitan, i ma sparaliżowaną lewą nogę.
— Dzięki Bogu, rzekł pułkownik Munro.
— Banksie, dziękuję ci, gdyby nie twoje gwizdanie, bylibyśmy nie znaleźli nigdy obozowiska naszego.
— W drogę! wołał Banks, w drogę.
Hod i Fox wskoczyli spiesznie do pociągu, a Gumiego, który wcale nie stracił przytomności, złożyliśmy w jego izdebce.
— Jakie jest ciśnienie? zapytał Banks mechanika.
— Prawie pięciu atmosfer, odpowiedział.
— W drogę! powtórzył Banks.
Było pół do jedenastej; Banks i Storr poszli do wieżyczki. Otworzono regulator, para rzuciła się do walców i pociąg zaczął posuwać się pomału przy potrójnem oświetleniu pochodzącem od pożaru lasu, naszych latarń elektrycznych i błyskawic.
W krótkich słowach opowiedział nam kapitan dzieje ich wycieczki. Nienapotkali żadnej zwierzyny, wraz ze zbliżającą się burzą ciemność nadzwyczaj nagle ich zaskoczyła, a gdy pierwszy grzmot usłyszeli, znajdowali się wtedy przeszło o trzy mile od obozowiska. Chcieli wracać, lecz zbłądzili pośród grup bananów, które wszystkie tak do siebie podobne, a nie było nigdzie ścieżki żadnej, któraby wskazywała im drogę.
W krótce gwałtowna rozszalała się burza; byli tak daleko, że światło elektryczne nie dochodziło do nich, nie mogli więc kierować się podług niego. Lał deszcz ulewny, pomięszany z gradem nie mieli gdzie schronić się przed nim.
W tem nagle huk grzmotu rozległ się przy wielkiem rozświetleniu, grom uderzył, Gumi padł koło kapitana u nóg Foxa. Z dubeltówki jego sama tylko pozostała kolba, a wszystkie najdrobniejsze cząstki metalu zostały z niej odarte.
Towarzysze pewni byli że utracił życie, szczęściem tak nie było, lewa noga została tylko ubezwładniona choć nie tknięta wprost piorunem, nie mógł postąpić kroku, trzeba go było nieść. Prosił towarzyszy, aby ratowali się sami, a jego zostawili i później pomyśleli o zabraniu go do Steam House, ale nie chcieli zgodzić się na to. Wzięli go tedy, jeden za nogi, drugi za ramiona i tak dalej ruszyli w ciemny las. Dwie godziny błądzili po lesie, nie wiedząc, w którą udać się stronę, aż przeraźliwy świst lokomotywy wskazał im kierunek ku Steam House, i w kwadrans potem przybyli wszyscy trzej w chwili właśnie gdyśmy z miejsca ruszać mieli, a był tego gwałtowny czas.
Pociąg nasz biegł spiesznie, ale i pożar przysuwał się gwałtownie, a na domiar niebezpieczeństwa wiatr zmienił kierunek. Zamiast jak dotąd z boku dął teraz z tyłu i podmuchiwał jeszcze pożar, który rozszerzał się z każdą chwilą, Palące się gałęzie, iskry padały wśród tumanów gorącego popiołu podnoszonych od ziemi jak gdyby niewidzialny krater wyrzucał je w powietrze. Pożar istotnie możnaby porównać do szybko płynącego strumienia lawy niszczącego co tylko spotka na swej drodze.
Zaczęliśmy tedy pospieszać, choć niebezpiecznie to było po tej drodze nieznanej, a która zalana deszczem i tak była popsutą, że maszyna z trudnością tylko wielką posuwać się mogła.
O pół do dwunastej rozległ się znowu straszny huk grzmotów, piorun uderzył! wszyscyśmy wykrzyknęli, zdawało nam się że Banks i Storr, kierujący biegiem pociągu z kopuły, zostali porażeni. Dzięki niebu omyliliśmy się, piorun uderzył w ucho naszego słonia, szczęściem że maszyna wcale nie była uszkodzoną. Stalowy olbrzym nasz jakby chciał odpowiedzieć na pocisk ten, zaryczał głośniej i zaczął biedz spieszniej.
— Vivat! vivat! zawołał kapitan Hod; żywy słoń byłby padł bez życia, a ty stalowy olbrzymie drwisz sobie z burzy i piorunu i nawet zatrzymać się nie raczysz. Vivat, vivat!
Bojąc się napotkać na silne jakie na drodze zapory Banks pospieszał o tyle tylko, aby nas ogień nie dosięgnął. Z werandy, na której siedzieliśmy, można było widzieć wielkie przesuwające się cienie wśród blasku ognia i błyskawic. Były to dzikie zwierzęta.
Przezorny kapitan pochwycił za broń, w przewidywaniu, że może zwierz jakiś rzuci się na pociąg szukając w nim schronienia.
Jakoż rzeczywiście próbował tego ogromny tygrys, ale chcąc skoczyć, wpadł między dwa wielkie odrośle bananów w chwili gdy właśnie główne drzewo padając tak je silnie ścisnęło, iż tygrys się udusił.
— Biedny tygrys, zawołał Fox.
— O tak, bardzo biedny, on powinien był zginąć szlachetnie od kuli, rzekł kapitan Hod.
O pierwszej rano i tak już wielkie niebezpieczeństwo stało się jeszcze groźniejszem.
Pod działaniem wichru pożar rozszerzył się po obu stronach drogi, musieliśmy przesuwać się między dwoma ogniami, Banks przyspieszał bieg maszyny. Biegliśmy z prędkością sześć do siedmiu mil na godzinę.
Miejscami przestrzeń między dwoma ogniami tak była wązka, iż tuż, tuż koło nich przesuwać się było potrzeba. Koła skrzypiały przeraźliwie sunąc się po rozpalonych węglach zalegających ziemię... przejechaliśmy przecież! O drugiej rano burza się zmniejszyła, ale las palił się ciągle za nami, pożar nie miał ustać dopokąd nie pochłonie ostatniego banana.
Gdy dzień nastał, mogliśmy się zatrzymać dla wytchnienia po tylu przykrych wrażeniach; burza ucichła zupełnie. Banks obejrzał starannie naszego słonia, ale oprócz kilku przedziurawień wielkiego swego ucha żadnych nie doznał uszkodzeń.
Któż nie wie, że podobne uderzenie piorunu byłoby zabiło na miejscu każde żyjące zwierzę, a pożar ogarnąłby nie mogący uciekać pociąg.

Po południu zatrzymaliśmy się znowu w pobliżu Rewah.





XIII.

Myśliwskie wyprawy kapitana Hod.

Pół dnia i noc wypoczywaliśmy spokojnie.
Teraz już to nie królestwo Oude roztaczało przed nami bogate swe równiny, Steam House posuwał się po urodzajnym jeszcze ale wyrwami pooranym gruncie Rohilkhandu, którego stolicą jest Bareilli. Kraj ten obejmuje pięćdziesiąt pięć mil wybrzeży skrapianych przez różne rzeki wpadające do Kozry. Tu i owdzie wznoszą się plantacye okazałych mangowców; gęste żungle coraz ustępują miejsca uprawie gruntów.
Tu po zdobyciu Delhi ześrodkowało się powstanie; tu zginął jeden z najlepszych przyjaciół pułkownika Munro.
Grunt tych okolic nadawał się bardzo do biegu naszego pociągu. Drogi były szerokie i równe, mieliśmy po nich przebyć kilkaset kilometrów, zanim dotrzemy do pierwszych wyżyn łączących równinę z górami Nepaul.
Ale za to potrzeba nam było już teraz obawiać się deszczu.
Musson, panujący w pierwszych miesiącach roku od północy-wschodu do południo zachodu, zmienia kierunek. Czas deszczów nastaje nieco później i daleko bywa gwałtowniejszy na wybrzeżach, niż w głębi półwyspu, z powodu że chmury wyczerpują się zanim dosięgają środka Indyi. Nadto kierunek deszczów bywa nieco zmieniony skutkiem zapory jaką stają się dla niego wysokie góry. Na wybrzeżach Malabaru musson rozpoczyna się w maju, zaś w prowincyach środkowych i północnych daje się uczuć dopiero w kilka tygodni później zwykle w czerwcu.
A był to właśnie czerwiec mogliśmy więc przywidywać czekające nas nieprzyjemności.
Muszę jeszcze powiedzieć, że poczciwy nasz Gumi, tak nie mile rozbrojony przez piorun, miał się już daleko lepiej, sparaliżowanie nogi było tylko chwilowe i z czasem znikło zupełnie. Widziałem jednak, że ma ciągłą urazę do pioruna.
Przez 6 i 7 czerwca, kapitan Hod polował pomyślnie ze współudziałem Foxa i Blacka. Zabił parę antylop, nazywanych przez krajowców „nilgans”. Są to owe niebieskie woły Indusów, które należałoby raczej nazwać plemieniami, gdyż daleko podobniejsze są do nich niż do rodziny bożka Apisa. Trzebaby także nazywać je szaremi a nie niebieskiemi, gdyż barwa ich przypomina raczej szare chmury, niż błękitne niebo. Utrzymują jednak, że niektóre z tych pięknych zwierząt z małemi ostremi i prostemi rożkami, a podłużną lekko zaokrągloną główką, zmieniają barwę prawie na niebieską, barwa, którą przyroda, zdaje się odmówiła wszelkim czworonogom, nawet i „lisom niebieskim”, których futro jest raczej czarne.
W każdym razie nie były to jeszcze dzikie drapieżce o jakich marzył kapitan Hod i choć nilgans nie jest zajadły jest jednak niebezpieczny, kiedy zraniony rzuca się na myśliwego.
Pan Parazard bardzo był zadowolony z tego łupu, i przyrządzał nam z zabitych dwóch nilganów nader smaczne potrawki i pieczenie.
Posuwaliśmy się coraz dalej choć deszcze popsuły drogi i błota nie dozwalały pospiechu[32], w każdym razie spodziewaliśmy się zdążyć przed końcem czerwca w góry owe, które miały nam służyć za wypoczynek przez kilka miesięcy letnich.
Tegoż właśnie dnia gdy ruszyliśmy, kapitan Hod żałował bardzo chybionego strzału, a było to tak:
Wzdłuż drogi ciągnęły się gęste jungle bambusowe, jakie często napotykają się około tych wiosek, które wydają się jakby osadzone w koszu kwiatów. Nie były to jeszcze owe prawdziwe jungle, jak Indusi nazywają nagie, jałowe równiny, poprzeżynane szaremi krzakami; przeciwnie przebywaliśmy kraj urodzajny i uprawiane pola, na których tu i owdzie rozrzucone były łany ryżu. Olbrzym stalowy przesuwał się spokojnie kierowany biegłą ręką maszynisty Storra rzucając swoją parę jakby piękne kity białych piór, które wiatr rozwiewał po gałęziach przydrożnych bambusów.
W tem nagle zwierz jakiś wskoczył z zadziwiającą szybkością na kark naszego słonia.
— Czita! czita! wołał mechanik.
— Na ten krzyk kapitan Hod wyskoczył na balkon i pochwycił strzelbę która zawsze stała w pogotowiu.
— To czita wołał także.
— Strzelajże, kapitanie zawołałem.
— Mam jeszcze czas! odrzekł trzymając zwierza na celu.
Czita jestto rodzaj lamparta, właściwego tylko Indyom; jest mniejsza od tygrysa ale niemal równie groźna z powodu swej nadzwyczajnej zwinności i siły.
Pułkownik Munro, Banks, i ja staliśmy na werandzie oczekując strzału kapitana.
Widocznie, lampart ten oszukał się patrząc na naszego słonia; rzucił się śmiało na niego myśląc że zatopi w nim swoje pazury lub zęby, ale zamiast żywego mięsa, napotkał blachę stalową której ugryść nie zdołał. Rozgniewany tem niepowodzeniem pochwycił długie uszy słonia i pewnie chciał już ze skoczyć, gdy w tem nas ujrzał.
Kapitan trzymał ciągle wycelowaną ku niemu dubeltówkę nie spiesząc się z wystrzałem, jak myśliwy pewny że nie chybi w danej chwili.
Zwierz ryknął wyprostował się, zdaje się, zrozumiał grożące niebezpieczeństwo ale nie chciał widać uciekać przed niem; a może upatrywał stosownej chwili aby się rzucić na nas.
Jakoż wdrapał się na głowę słonia, objął łapami trąbę jego służącą za komin, z którego buchały kłęby pary.
— Strzelajże kapitanie! zawołałem.
— Mam czas jeszcze! odparł tenże, po chwili dodał zwracając się ku mnie:
— Czy nigdy jeszcze nie zabiłeś czity? Mauclerze?
— Nigdy odrzekłem.
— A czy masz ochotę zabić ją?
— Niechciałbym pozbawić cię tej przyjemności, kapitanie.
— Bah! nie wielki to kęs dla myśliwego! weź dubeltówkę i celuj poniżej łopatki jak chybisz, to ją w locie zastrzelę.
— Niech i tak będzie.
— Fox podał mi dubeltówkę, wycelowałem wedle wskazówek Hoda i strzeliłem.
Lekko zraniony zwierz rzucił się z wielkim skokiem po nad wieżyczkę mechanika, wskoczył na pierwszy dach Steam-House. Kapitan, choć tak znakomity strzelec, nie miał czasu pochwycić go w skoku.
— Foxie! Foxie! wołał kapitan i obaj wybiegli z werandy na wieżyczkę.
Czita wskoczyła tymczasem na drugi dach i w chwili kiedy kapitan miał dać ognia lampart wskoczył na ziemię i znikł w zaroślach.
— Wstrzymać, wstrzymać! wołał Banks na mechanika, który w jednej chwili powstrzymał parę i zahamował koła pociągu.
Kapitan i Fox zeskoczyli na drogę i rzucili się w gąszcz żeby wynaleść czitę.
Kilka chwil minęło. Oczekiwaliśmy z niecierpliwością czy też nie usłyszymy wystrzału... Dwaj myśliwy powrócili z próżnemi rękami.
— Umknął! zawołał kapitan.
— To moja wina! odrzekłem; szkoda że nie ty strzelałeś, kapitanie, niebyłbyś chybił.
— Ale i ty nie chybiłeś, tylko strzał nie padł w właściwe miejsce.
— Kapitanie, rzekł Fox, nie będzie to mój trzydziesty ósmy, ani pana czterdziesty pierwszy.
— Baa, odrzekł Hod z nieco przesadzoną obojętnością jakże możesz porównywać czitę z tygrysem. Gdyby to był tygrys kochany Mauclerze, pomimo całej przyjaźni nie zdobyłbym się na tę ofiarę aby ci ustąpić strzału.
— No chodźcie do stołu kochani przyjaciele, rzekł pułkownik, a dobre śniadanie was pocieszy.
— A to tem więcej, rzekł Mac Neil, że to wina jedynie Foxa.
— Moja wina? zawołał zdziwiony tem oskarzeniem.
— Nie inaczej, dubetlówka[33] którą podałeś panu Mauclerowi, śrutem tylko była nabita.
I pokazał drugi nabój wyjęty z dubeltówki z której strzelałem. Rzeczywiście był tylko śrut jakim strzelają na korupatwy.
— Fox! krzyknął kapitan.
— Co pan kapitan rozkaże?
— Dwa dni aresztu za karę.
— Dobrze panie kapitanie.
I schyliwszy głowę poszedł do swojej izdebki z mocnem postanowieniem nie opuszczenia jej przez 48 godzin. Wstydził się niewymownie swej pomyłki, nie śmiał podnieść oczu.
Nazajutrz korzystając z wypoczynku, który wyznaczono na pół dnia, kapitan Hod, Gumi i ja poszliśmy na polowanie. Deszcz padał całe rano, ale od południa niebo się wyjaśniło i można było spodziewać się kilka godzin pogody.
Tym razem Hod nie zamierzał polować na dzikie zwierzęta, ale na zwierzęta, w celu zaopatrzenia naszej spiżarni, gdyż pan Parazard zawiadomił go, że straszne w niej pustki i liczy na to że „jasny pan” zechce obmyśleć środki aby temu zaradzić.
W skutek tego wezwania, kapitan namówił nas, i wziąwszy Blaka i Fana poszliśmy na polowanie. Przez parę godzin nic nie zabiliśmy, wprawdzie zrywały się stada spłoszonych kuropatw i zajęcy, ale tak daleko, że pomimo dobrych chęci naszych psów, dosięgnąć ich było niepodobna. To też kapitan był w bardzo złym humorze; na domiar złego, na tej rozległej płaszczyźnie, zasianej zagrodami i wioskami, nie mógł sie spodziewać spotkania jakiegoś dzikiego zwierza, któryby mu wynagrodził ucieczkę wczorajszego lamparta. Myślał także o tem jaką minę zrobi pan Parazard, gdy nas zobaczy wracających z próżnemi torbami.
A przecież nie z naszej to pochodziło winy; do godziny czwartej nie mieliśmy sposobności dania choćby jednego strzału; wiatr był nieprzyjazny, zwierzyna zrywała się zbyt daleko.
— Nie szykuje nam się jakoś, rzekł kapitan; wyjeżdżając z Kalkutty, obiecywałem ci przepyszne polowania, ale wyraźnie los sprzysiągł się przeciwko nam i nie dozwala mi dotrzymać słowa.
— Nie rozpaczaj, kochany kapitanie, i nie troszcz się o mnie, bo ja głównie tylko dla ciebie ubolewam nad naszem niepowodzeniem.... Powetujemy je sobie w górach Nepaulu.
— O tak! odrzekł, tam na pierwszych wyżynach Himalai spotkamy daleko przyjaźniejsze warunki. Założyłbym się, kochany Maucler, że nasz tak groźnie syczący parą pociąg i wszystkie jego przyrządy, a szczególniej ten słoń olbrzymi, daleko więcej odstraszają dzikie zwierzęta niż zwykłe pociągi i tak będzie dopokąd będzie w biegu. Miejmy nadzieję, że w dniach czy w godzinach spoczynku będziemy szczęśliwsi.... Ależ ów lampart to istny waryat... musiał umierać z głodu skoro się rzucił na naszego stalowego olbrzyma, i godzien był zginąć od odpowiedniej kuli... A! przeklęty Fox! nigdy mu tego nie zapomnę!.. Która godzina?
— Piąta dochodzi.
— Już! i nie daliśmy jeszcze ani jednego wystrzału.
— Dopiero o siódmej mamy wracać do Steam-House; może jeszcze...
— O nie! nie mamy szczęścia, zawołał kapitan, a wiesz przecie iż przysłowie mówi: „lepszy łut szczęścia niż centnar rozumu.”
— Ależ silna wola i wytrwałość cudów dokonać może, odpowiedziałem. Dajmy sobie słowo, kapitanie, że nie wrócimy z próżnemi rękami. Czy zgoda?
— Czy zgoda! zawołał. Śmierć temu, kto się cofnie!..
— Wybornie! odrzekłem.
— Słuchaj, kochany Maucler, zabiję choćby wiewiórkę, albo mysz leśną. ale to pewna że nie wrócę z niczem.
Kapitan Hod, Gumi i ja nie przestawaliśmy tedy uganiać się za jakimbądź łupem z wytrwałością godną lepszej sprawy — daremnie, nie mogliśmy podejść najpospolitszego nawet ptaka, zdawało się że zmówiły się, aby uciekały przed nami. O wpół do siódmej jeszcze żaden z nas ani razu nie wystrzelił; na jednoby nam wyszło gdybyśmy zamiast broni, mieli w ręku laski.
Spojrzałem na kapitana, szedł zacisnąwszy zęby; grube zmarszczki na czole pomiędzy brwiami zwiastowały tłumioną złość i niezadowolnienie. Mruczał pod nosem różne złorzeczenia i groźby przeciw wszelkim skrzydlatym i czworonożnym stworzeniom, za to że ani jeden ich egzemplarz pokazać się nie chciał. Wyraźnie dubeltówka paliła mu palce; to ją zarzucał na ramię, to brał w ręce, jakby koniecznie chciał strzelić do czegobądź, byle się pozbyć fatalnego naboju.
Gumi rzekł do mnie, patrząc na kapitana.
Jeśli tak dalej będzie, kapitan chyba pęknie ze złości.
Żal mi go, odrzekłem, zapłaciłbym chętnie ze trzydzieści szyllingów za najpospolitszego gołębia, gdyby jakaś litościwa ręka puściła go zkąd kapitanowi. Uspokoiłby się przynajmniej.
Ale znajdowaliśmy się teraz na zupełnie pustej przestrzeni wśród niezmierzonych łanów ryżowych, nigdzie ani śladu jakiejś ludzkiej istoty, więc za żadną cenę nie możnaby zdobyć choćby sztuki drobiu.
Mrok zaczął zapadać; za jaką godzinę będzie tak ciemno że niepodobna będzie zajmować się dłużej tak bezowocnem polowaniem. Chociaż więc postanowiliśmy nie wracać z próżnemi torbami, trzeba było myśleć o powrocie lub całą noc spędzić w dolinie, co znowu zaniepokoiłoby bardzo pułkownika i Banks'a, a prócz tego bardzo zbierało się na deszcz.
Kapitan, natężywszy wzrok, spoglądał bystro już to na prawo, już to na lewo i szedł o jakie dziesięć kroków naprzód, w kierunku nie zbliżającym nas wcale do Steam-House. Chciałem przyspieszyć kroku i powiedzieć mu że trzeba nam dać za wygraną i wracać, gdy wtem z prawej strony posłyszałem szelest skrzydeł. Podniosłszy głowę, ujrzałem unoszącego się jakiegoś wielkiego białego ptaka. Zanim kapitan Hod miał czas odwrócić głowę, wycelowałem, strzał się rozległ, i ciężki ptak spadł tuż przy ryżowem polu.
Fan poskoczył, pochwycił ubitego ptaka, i wierne psisko zaniósł go kapitanowi.
— A! przecież!... zawołał kapitan, jeźli jeszcze pan Parazard nie będzie zadowolony, to niechże się sam włoży do rondelka!....
— Ale czy ptak ten nadaje się do kuchni? spytałem.
— A niezawodnie, szczególnie gdy nie ma nic lepszego. Odrzekł kapitan.
— Wielkie to szczęście, panie Maucler, iż nikt nie widział żeś go pan zastrzelił, rzekł Gumi.
— Dlaczego? przecież nie dopuściłem się żadnego karygodnego czynu.
— Tak, ale zabiłeś pan pawia, a w całych Indyach ptak ten czczony jest jak świętość, i strzelać do niego nie wolno.
— Pal licho wszystkie święte ptaki i tych co je uświęcają! zawołał kapitan. Dla zadośćuczynienia zjemy go z wielką skruchą — ale z dobrym apetytem.
Rzeczywiście w Indyach, w tym kraju braminów, od czasu pojawienia się pawi, jeszcze za czasów wyprawy Aleksandra, uchodzą one za święte ptaki i jak największą czcią są otoczone. Indusi uczynili pawia godłem bogini Sarawasti, która opiekuje się urodzinami i małżeństwami. Niewolno jest strzelać ani jakimbądź sposobem wytępiać tych ptaków pod nader surowemi karami, zatwierdzonemi prawem angielskiem.
Prześliczny był paw' z którego zabicia tak się ucieszył kapitan Hod; miał wielkie, ciemno-zielone, z metalicznym połyskiem skrzydła, jakby obwiedzione złotą obwódką, pyszny i wielki ogon rozkładał się jak wachlarz.
— No, wracajmy! krzyknął kapitan. Jutro pan Parazard uraczy nas pawiem, na przekor wszystkim braminom indyjskim.
— Jesteś przecież zadowolniony nareszcie, kochany kapitanie.
— Tak, z ciebie, ale z siebie bynajmniej. Los ciągle mi dziś nie sprzyjał... musi się poprawić na drugi raz.
Zwróciliśmy się nareszcie ku obozowisku, odległemu teraz blizko o trzy mile. Szliśmy drożyną wśród jungli bambusowych, ja z kapitanem obok siebie, Gumi parę kroków za nami, niosąc zabitego pawia. Ściemniło się mocno, musieliśmy szukać drogi. Wtem nagle, w gęstwinie na prawo, straszny ryk rozległ się w powietrzu; ryk ten tak mnie przeraził, iż zatrzymałem się mimowolnie.
Kapitan pochwycił mnie za rękę.
— Tygrys! zawołał, i zaklął potężnie. Kroćstotysięcy indyjskich piorunów! dubeltówki nasze śrótem tylko nabite!
Rzeczywiście żaden z nas nie miał nabojów kulami, i nie byłoby nawet czasu nabić broni, gdyż nie upłynęło dziesięć sekund od posłyszanego ryku, gdy, wyskoczywszy z zarośli, zwierz stanął na drodze o jakie dwadzieścia kroków od nas.
Był to okazały tygrys, z rodzaju tak nazwanych przez Indyan „kater mem,” zjadacz ludzi, dziki krwiożerca, setki ofiar pochłaniający. Straszne było nasze położenie. Patrzyłem na tygrysa, pochłaniałem go wzrokiem, i przyznaję, dubeltówka drżała mi w ręku. Był dziewięć do dziesięciu stóp długi, ciemno-pomarańczowy, w czarne i białe centki.
I on patrzył na nas, a kocie oczy jego błyszczały w półcieniu. Gorączkowo kręcił ogonem; przysiadał i unosił się, jakby gotując do skoku.
Hod nie stracił zimnej krwi. Wycelował do tygrysa, szepcząc nie dającym się opisać głosem:
— Śrót! śrót na kuropatwy... i zabijże tu nim tygrysa... jeźli nie trafię w same oczy, jesteśmy...
Nie dokończył; tygrys zbliżał się zwolna.
Gumi, przyczaiwszy się za nami, celował także, ale broń jego drobniejszym jeszcze śrótem była nabita, a moja teraz wcale. Chciałem dobyć nabój z ładownicy.
— Ani się porusz, szepnął kapitan, tygrys rzuciłby się prędko, a tego należy się właśnie obawiać i unikać o ile można.
Wszyscy trzej staliśmy nieruchomie. Tygrys zwolna zbliżał się ku nam. Przed chwilą kręcił głową, teraz była ona nieruchomą; wpatrywał się w nas ciągle, ale jakby z podełba. Otworzone szczęki pochylił ku ziemi, jakby wietrząc jej wyziewy.
Wkrótce był już tylko o dziesięć kroków od kapitana, który stał silnie, nieruchomy jak posąg. Zdawało się że całe życie jego ześrodkowało się w oczach. Straszna gotująca się walka, z której żaden z nas może nie miał wyjść żywym, nie przyspieszała nawet bicia jego serca.
Zdawało mi się teraz że tygrys rzuci się nareszcie. Postąpił jeszcze pięć kroków; potrzebowałem całego wysiłku woli aby nie zawołać na kapitana!...
A strzelajże!...
Zapanowałem jednak nad sobą. Kapitan powiedział, że jedynym środkiem ocalenia jest strzelić tak celnie, aby tygrysowi wypalić oczy, ażeby tego dokonać, trzeba było strzelać tuż przy nim.
Tygrys postąpił jeszcze trzy kroki i zabierał się do skoku. W tejże chwili rozległ się głośny wystrzał, a tuż za nim głośny huk. Huk ten nastąpił w ciele zwierza, który po trzech czy czterech wstrząśnieniach i boleśnym ryku, padł nieżywy na ziemię.
— Istny cud! krzyknął kapitan; więc broń moja nabita była kulą i to eksplozyjną?...A! tym razem dzięki ci, Fox'ie, dobrze się spisałeś.
— Czy to być może? zawołałem.
— Patrzaj, odrzekł, wykręcając nabój z lewej lufy.
Był to nabój z kulą — zrozumieliśmy teraz.
Kapitan miał karabin podwójny i dubeltówkę jednego kalibru; otóż Fox omylił się, karabin nabił śrótem, a dubeltówkę nabojem z kulą wybuchającą. Pomyłka ta wczoraj uratowała czitę, ale za to dziś nam ocaliła życie.
W pół godziny potem byliśmy w Steam-House. Hod kazał przywołać Fox'a i przy nim opowiedział naszą przygodę.
— Panie kapitanie, rzekł tenże, powinienem więc być skazany na cztery dni aresztu, skoro omyliłem się dwa razy.
— Prawda, odparł kapitan, ale skoro skutkiem tej omyłki zabiłem czterdziestego pierwszego, więc uznaję za stosowne darować ci gwineę.
— A więc i ja zgadzam się na to, odpowiedział, chowając pieniądz do kieszeni. Oto jak się odbyło spotkanie kapitana z czterdziestym pierwszym tygrysem.
Dnia 12 wieczorem, pociąg nasz zatrzymał się pod małą jakąś mieściną, a nazajutrz puściliśmy się w dalszą drogę, dla przebycia 150 kilometrów, oddzielających nas jeszcze od gór Nepaulu.






XIV.

Jeden przeciw trzem.

Tedy za kilka już dni mieliśmy nareszcie przebyć pierwsze pochyłości tych okolic północnych Indyi, które stopniowo dosięgają najwyższych wyżyn świata. Dotąd zmiany gruntu tak były nieznaczne, iż stalowy nasz olbrzym nie czuł ich prawie.
Czas był burzliwy, nadewszystko dżdżysty, ale średnia temperatura czyniła go znośniejszym; drogi nie popsuły się jeszcze i opierały należycie szerokim i ciężkim dzwonom kół pociągu. Jeźli gdzieniegdzie, skutkiem wybojów: koła zapadały głębiej, Stor przyspieszał bieg lekkiem poruszeniem regulatora, co było dostatecznem do przebycia zawady.
Dotąd tedy byliśmy najzupełniej zadowoleni z naszego sposobu podróżowania, z motora obmyślonego przez Banks'a, oraz z wygód jakie zapewniał nam nasz dom przenośny.
Coraz nowe krajobrazy przesuwały się przed naszym wzrokiem. Nie były to już te niezmierzone płaszczyzny, rozciągające się od doliny Gangesu. Szczyty Himalai tworzyły od północy jakby olbrzymią ramę, o którą opierały się chmury gnane południowo-zachodnim wiatrem. Nie można jeszcze było dojrzeć malowniczego profilu łańcucha tych gór, rysującego się o jakie 8000 metrów po nad powierzchnią morza, ale za zbliżeniem się do granicy tybetańskiej, kraj coraz dzikszą przybierał postać, żungle zajmowały coraz większe przestrzenie, ze szkodą pól przeznaczonych pod uprawę.
W tej części Indyi i flora zupełnie była odmienna. Palmy ustąpiły miejsca wspaniałym bananom, krzewistym mangowcom, dostarczającym tej krainie najlepszych owoców, kępom bambusów, których gałęzie wznosiły się o sto stóp po nad ziemią. Pojawiały się tu także piękne mangowce z szerokiemi kwiatami, przenikającą wonią nasycające powietrze, przepyszne klony, kilka rodzai dębów, kasztany z owocami najeżonemi kolcami jak morskie zwierzokrzewy, drzewa kauczukowe, z których sok wypływał jakby przez otwarte żyły, a obok nich skromniejsze wzrostem, ale jaśniejące świetniejszemi barwami, geranie, rododendrony, laury, całemi zagonami rosnące po nad drogą.
Tu i owdzie wioska jakaś z lepiankami ze słomy lub trzciny, dwie lub trzy zagrody ginące wśród drzew, ukazywały się jeszcze niekiedy, ale coraz większą ilością mil oddzielone od siebie. Ludność zmniejszała się w miarę zbliżania się do wyżyn. Po nad rozległemi temi krajobrazami roztaczało się szare i mgliste niebo; ulewne deszcze padały coraz częściej; od 13 do 14 czerwca nie było ani jednego dnia pogodnego; w takich razach nie opuszczaliśmy salonu Steam-House; szukając rozrywki w czytaniu, rozmowie, lub wreszcie w paleniu cygar i w grze w wista.
Dnia 17 czerwca zatrzymaliśmy się w pobliżu bungalowa przeznaczonego wyłącznie na wypoczynek dla podróżnych. Wypogodziło się nieco, a olbrzym stalowy, który tak niezmordowanie pracował przez cztery dni, domagał się, jeźli nie wypoczynku, to przynajmniej starannego obejrzenia. Mieliśmy zatem spędzić tu pozostające pół dnia i noc nadchodzącą.
Taki dom zajezdny nazywają tu karawanseraj; wznosi się on przy wielkich drogach publicznych w kształcie czworobocznego budynku otaczającego wewnętrzny dziedziniec; cztery wieżyczki, zdobiące go zwykle po rogach, nadają mu całkiem wschodnią postać. Każdy taki karawanseraj zaopatrzony jest w odpowiednią liczbę służby, składającej się z tak zwanego „bisti,” obowiązanego nosić wodę, z kucharza zadawalniającego mało wymagających podróżnych, poprzestających na kurczętach lub jajach, z „kansama” to jest dostarczyciela żywności, z którym wprost można się umawiać o pożywienie, zazwyczaj bardzo tanio sprzedawane.
„Peon” to jest nadzorca karawanseraju, jest to ajent szanownej kompanii, do której należy większa część tych zakładów, zostających pod dozorem okręgowego inżyniera.
Takie karawanseraje podlegają dziwnej ale ściśle zachowanej regule: każdemu podróżnemu wolno przebywać w nich przez 24 godzin, lecz jeźli pragnie zabawić dłużej, powinien mieć na to pozwolenie od nadzorującego inżyniera, w przeciwnym razie pierwszy lepszy przybywający Anglik czy Indyanin, ma prawo żądać, aby mu ustąpił miejsca.
Zaledwie zatrzymaliśmy się, nasz olbrzym stalowy wywarł zwykłe wrażenie, to jest powszechną zwrócił uwagę; przyznać jednak trzeba, że obecni goście karawanseraju spoglądali na niego z pogardą, zbyt jednak przesadzoną, aby była rzeczywistą. Wprawdzie nie byli to zwykli śmiertelnicy podróżujący dla interesów lub przyjemności, ani oficerowie angielscy wracający do pułków stojących nad granicą nepaulską, ani też kupcy indyjscy, ciągnący karawaną ku stepom Afganistanu. Był to ni mniej ni więcej, tylko książę Guru Singh w swej własnej osobie, syn niepodległego radży Guzaratu, także będący radżą, podróżujący z wielką okazałością i przepychem po północnej części półwyspu indyjskiego.
Książę ten zajął nietylko trzy czy cztery sale karawanseraju, ale zamknął wszelki do niego przystęp, gdyż dokoła rozłożyła się towarzysząca mu służba.
Dotąd nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać radży podróżującego z licznym pocztem dworzan i służby, to też jak tylko zajęliśmy wygodne stanowisko o jakie ćwierć milki od karawanseraju, w prześlicznej miejscowości nad brzegiem mile szemrzącego strumyka, pod cieniem wspaniałych pandanusów, ja, kapitan Hod i Banks, poszliśmy zwiedzić obozowisko księcia Guru Singh.
Syn radży nigdy sam nie ruszy się z miejsca. Doprawdy, nie zazdroszczę tym wszystkim co nie mogą ruszyć się z miejsca bez poruszenia zaraz kilku setek ludzi. Lepiej podobno być pieszym wędrowcem, z kijem w ręku, z tłomoczkiem na plecach i przerzuconą przez ramię dubeltówką, jak księciem podróżującym w Indyach z całym ceremoniałem jaki nakazuje tak wysokie stanowisko.
— To nie człowiek, udający się z jednej do drugiej miejscowości, to cała mieścina zmieniająca swe jeograficzne stanowisko, rzekł śmiejąc się Banks.
— Wolę nasz Steam-House, odrzekłem, nie mieniałbym się z tym synem potężnego radży.
— Kto wie, odrzekł kapitan, czy i ten książę nie wolałby naszego przenośnego domu, niż swój kłopotliwy tabor.
— A niech tylko dobrze zapłaci, a urządzę mu nie dom ale pałac parowy, rzekł Banks, — ale zanim to nastąpi, zobaczmy jak też on urządził się w swoim obozie.
Orszak księcia składał się z pięciuset osób. Zewnątrz karawanseraju, na płaszczyznie ocienionej wielkiemi drzewami, dwieście wozów stało uszykowanych symetrycznie, tworząc wielkie obozowisko. Do jednych zaprzężone były woły zebu, do innych bawoły, trzy przepyszne słonie dźwigały bogate palankiny, oprócz tego stało gotowych dwadzieścia wielbłądów które zaprzęgają się à la Daumont. Karawanie tej nie brakło ani muzykantów zachwycających uszy jego, ani zabawiających go sztukmistrzów i kuglarzy. Orszak ten uzupełniało trzystu nosicieli i dwustu halabardników, których żołd wyczerpałby każdy skarbiec, prócz skarbca niezależnego radży indyjskiego.
Muzykanci grali na tamburynie, cymbałach, tamtam, i należeli do tej szkoły, co to dźwięki zastępuje hałasem; rzempolili także na gitarze i skrzypcach, które nigdy nie były nastrajane.
Pomiędzy kuglarzami znajdowali się tak zwani „sapwallah” czyli poskromiciele wężów „nutnisowie,” bardzo biegli we władaniu szablą; akrobaci tańczący na linie z piramidą garnków na głowie a z rogami bawolemi u nóg i sztukmistrze umiejący zamieniać w jadowite „kobrasy” stare skóry wężów, lub też jadowite uczynić nieszkodliwemi.
Bajadery zaś należały do tej klasy ślicznych „bundelisek” tak poszukiwanych przez wyprawiających wieczoy[34], podczas których zabawiają zebranych śpiewami i tańcem. Były one ubrane bardzo przyzwoicie, w szaty muślinowe haftowane złotem, lub w plisowane spódniczki i szerokie szarfy, które tańcząc przerzucają nader zręcznie; prócz tego stroiły ich bogate klejnoty, bransolety, pierścienie na palcach rąk i nóg, a przy kostkach miały srebrne dzwoneczki. W takich ubraniach wykonywają słynny taniec z jajami z niezrównaną zręcznością i wdziękiem, a który to spodziewałem się zobaczyć gdyby nas radża zaprosił.
Prócz tego znajdowała się w obozie niezliczona liczba mężczyzn, kobiet i dzieci, nie wiem już jakie spełniających obowiązki. Mężczyźni byli udrapowani w długi kawał materyi, zwany „doti” lub też mieli na sobie koszulę, zwaną „angarkali” i długie białe szaty „żamah,” co wyglądało bardzo malowniczo.
Kobiety miały na sobie „szoli,” rodzaj żakietu z krótkiemi rękawami, oraz „sari” odpowiadająca męzkim doti, które owijają zręcznie około siebie, a koniec malowniczo zarzucają na głowę.
Czekając godziny obiadowej, Indusi rozciągnięci pod drzewami, palili cygara zawinięte w zielone liście, lub tak zwane „garguli,” rodzaj konfitury utworzonej z tytuniu, mellassy i opium. Inni żuli mieszaninę liści betelu, rodzaju orzechów i gaszonego wapna, mającą własności ułatwiające trawienie, co jest bardzo zbawienne w skwarnym klimacie Indyi. Wszyscy ci ludzie, przywykli do życia karawanowego, żyli w zupełnej zgodzie, nie okazując najmniejszego ożywienia, chyba tylko w godzinach uczty. Byli oni jak ci w trupach teatralnych, co to zapadają w rodzaj apatyi najzupełniejszej jak tylko nie są na scenie.
Gdyśmy doszli do obozowiska, Indyanie ci oddali nam pozdrowienie „salam” kłaniając się aż, do ziemi; większość wołała: „Sahib! sahib!” co znaczy; panie, panie! Odpowiedzieliśmy przyjaznem skinieniem.
Spodziewałem się, że książę Guru Sing zechce wyprawić dla nas zabawę, jakich zwykle nie skąpią radżajowie. Dziedziniec bungalowa doskonale nadawał się do tańca bajader, do sztuk akrobatów i kuglarzy, i przyznaję, że szczerze pragnąłem tego widowiska pod cieniem wspaniałych drzew, które daleko więcej by mnie zajęło niż jakieś przedstawienie w naszych ciasnych i zamkniętych teatrach, wśród płóciennych i drewnianych ścian i dekoracyj.
Wspomniałem o tem moim towarzyszom, którzy choć podzielali moje pragnienia jednakowoż nie spodziewali się by się spełniły.
— Radża Guzaratu, rzekł mi Banks, jest jednym z tych niepodległych, co zaledwie chcieli się poddać po poskromieniu buntu Cipayów, w ciągu którego zachowywał się bardzo dwuznacznie. Nie lubi on Anglików, więc zapewnie i syn jego nie zechce nic zrobić dla naszej przyjemności.
— No! zawołał kapitan Hod, to obejdziemy się bez jego zabawy.
Jakoż rzeczywiście nie pozwolono nam nawet zwiedzić wnętrza obozowiska. Może książę Guru Sing oczekiwał urzędowych odwiedzin pułkownika Munro, ale ten ani myślał o tem. Powróciliśmy do siebie, gdzie oczekiwał nas wyborny obiad, sporządzony przez pana Parazard. Jednakże główną jego podstawą były konserwy, gdyż od kilku już dni ciągłe niepogody nie dopuszczały polowania.
Nazajutrz wszystko było gotowe tak, abyśmy 18. czerwca mogli odjechać równo ze dniem. O piątej Kalut zaczął palić; nasz słoń wyprzężony stał o jakie 50 kroków od pociągu; maszynista przyspasabiał zapas wody. My pod ten czas przechadzaliśmy się nad brzegiem rzeczki. Wtem zbliżyła się ku nam gromadka Indyan.
Było ich pięciu czy sześciu, strojnych w bogate szaty, w jedwabne tuniki, w bogato złotem haftowane turbany. Towarzyszyło im dwunastu żołnierzy uzbrojonych w muszkiety i pałasze. Jeden z nich miał wieniec z zielonych liści. co dowodziło obecności jakiejś znakomitej osoby
Znakomitością tą był książę Guru Sing, mężczyzna trzydziesto-pięcio letni, dumnej postawy, doskonały typ potomków tych legendowych radżahów, w rysach których odbite są wyraźnie cechy maharatów.
Książę nie raczył nawet uważać nas i wprost zbliżył się do naszego olbrzymiego słonia którego właśnie Stor zamierzał wprawić w ruch. Choć starał się nie okazać tego, jednakże przyglądał mu się z pewną ciekawością.
— Kto zrobił tę maszynę? zapytał Stor'a.
Maszynista wskazał stojącego wśród nas inżyniera. Książę Guru Sing doskonale mówił po angielsku.
— Więc to pan?.. rzekł przez zęby zwracając się do Banks'a.
— Tak to ja... odrzekł tenże.
— Mówiono mi, że była to fantazya zmarłego radży Butanu.
— Rzeczywiście.
— I po cóż, rzekł książę, niegrzecznie wzruszając ramionami po cóż kazać ciągnąć się maszynami, mogąc mieć na usługi słonie z ciała i z kości.
— Zapewnie dlatego, odparł Banks, że słoń ten silniejszy jest, jak wszystkie te które posiadał zmarły książę.
— Oh! rzekł Guru Sing, pogardliwie wysuwając wargę — silniejszy!...
— I to o wiele, powiedział Banks.
— Ani jeden z posiadanych przez pana słoni nie zdołałby zmusić naszego, aby wbrew swej woli choć jedną ruszył łapą, dorzucił kapitan, któremu bardzo się nie podobało niegrzeczne i wyniosłe zachowanie księcia.
— Co, co? zapytał się Guru Sing.
— Przyjaciel mój powiedział, co i ja potwierdzam, że ten sztuczny zwierz mocen jest stawić opór sile dziesięciu par koni, a razem sprzężone pańskie trzy słonie, nie zdołałyby na krok ruszyć go z miejsca.
— Zupełnie temu nie wierzę, odrzekł książę.
— I w tem mylisz się pan najzupełniej, rzekł kapitan Hod.
— A jeźli wasza wysokość przeznaczysz odpowiednią sumę, obowiązuję się wystawić mu słonia o sile dwudziestu najsilniejszych, jakie posiadasz.
— Tak się to mówi, odrzekł oschle Guru Sing.
— I tak się robi, odpowiedział Banks.
Książę zaczynał się niecierpliwić; widać było iż nie znosił zaprzeczania.
— Czy możnaby zaraz zrobić próbę? zapytał po chwili namysłu.
— A można, odrzekł inżynier.
— A nawet, dodał książę, próba mogłaby zarazem stanowić wysoki zakład jeźli tylko nie cofniesz się z obawy przegrania, jakby to zapewnie uczynił i wasz słoń, gdyby miał współubiegać się z moimi.
— Stalowy olbrzym miałby się cofnąć przed walką! krzyknął kapitan Hod, kto śmie to mówić?...
— Ja, odrzekł Guru Sing.
— I jakiż książę stawiłbyś zakład? zapytał inżynier, krzyżując ręce na piersiach.
— Cztery tysiące rupij, odrzekł tenże, jeźli masz do przegrania taką sumę.
Wynosiło to około 10.000 fr. zakład to nie mały. Kapitan byłby chętnie trzymał i podwójny zakład, ale skromne jego fundusze nie pozwalały na to.
— Odmawiasz! rzekł jego wysokość, dla którego 4.000 rupii było bagatelą, boisz się ryzykować marnej sumki?
Przyjmuję! rzekł przysuwając się pułkownik Munro, a to jedno jego słowo miało swoją wartość.
— Pułkownik Munro zakłada się więc o 4000 rupii? zapytał książę.
— Nawet i o 10.000 rupii, jeźli książę chcesz, odrzekł pułkownik.
— Zgoda! odpowiedział Guru Sing.
Inżynier uścisnął dłoń pułkownika, jakby dziękując mu za ocalenie od upokorzenia wobec dumnego radży, dostrzegłem jednak iż przez chwilę brwi jego ściągnęły się, i pomyślałem sobie czy czasem nie przecenił siły swego przyrządu.
Co do kapitana, radość błyszczała w jego oczach, zacierał wesoło ręce i rzekł przysuwając się do naszego słonia:
— Baczność stalowy olbrzymie, masz stanąć w obronie honoru naszej starej Anglii: ufam, że wyjdziesz zwycięzcą!
Cała służba naszego pociągu uszykowała się po jednej stronie drogi; Indyanie przybiegli aby patrzeć na gotującą się walkę.
Banks opuścił nas i wszedł do wieży, aby wraz ze Storr'em powiększyć siłę pary buchającej kłębami z trąby Stalowego Olbrzyma.
Jednocześnie na skinienie księcia Guru Siug, kilku z jego służby udało się do karawanseraju, zkąd przyprowadzili trzy słonie, oswobodzone z podróżnych przyrządów. Były to przepyszne zwierzęta pochodzące z Bengalu, większe znacznie od słoni Indyi południowych. Przyznam się, że widok tych wspaniałych zwierząt w całej sile wieku zaniepokoił mnie nieco. „Mahutowie” siedzący na ich olbrzymich karkach, kierowali słonie rękami i podniecali głosem.
Gdy słonie przechodziły przed jego wysokością największy z trzech, istny olbrzym, zatrzymał się i przykląkł, poczem podniósł trąbę i pozdrowił księcia jak dobrze wytresowany dworak, Następnie z obu towarzyszami zbliżył się do stalowego olbrzyma i zaczęli przyglądać mu się z podziwieniem ale i pewną obawą.
Jako zaprząg przytwierdzono do tenderu grube łańcuchy. Serce biło mi silnie; kapitan szarpał wąsy, nie mógł ustać spokojnie. Co do pułkownika Munro był jak najspokojniejszy, może nawet obojętniejszy od księcia Guru Sing.
— Jesteśmy gotowi, rzekł Banks, jak skoro podoba się waszej wysokości...
— Podoba mi się już, odrzekł.
I zaraz skinął; mahuci wydali odpowiedni świst, i w tej chwili trzy słonie, szarpnąwszy maszynę silnie i jednozgodnie, posunęły ją o parę kroków.
Krzyknąłem mimowolnie; Hod tupnął nogą ze złości
— Obniżyć koła! zawołał inżynier, zwracając się do maszynisty, który natychmiast spełnił rozkaz.
Stalowy olbrzym stanął i nie ruszył się więcej, pomimo że podniecane przez mahutów słonie, czyniły największe wysilenia aby go poruszyć. Daremnie, zdawało się że przyrósł do gruntu.
Książę Guru Sing przygryzł usta do krwi; Hod radośnie klaskał rękami.
— Naprzód! krzyknął Banks.
— O! tak, tak!... naprzód!... naprzód!... wołał kapitan.
Otworzono szeroko regulator, ogromne kłęby pary buchały trąbą, podniesione koła zaczęły się obracać, i pomimo szalonego oporu jaki stawiały biedne słonie, zostały pociągnięte i musiały iść w tył, ryjąc się w ziemię.
— Go head! Go head! wrzeszczał kapitan.
A olbrzym stalowy biegł naprzód, aż przepyszne słonie księcia popadały na ziemię; wlókł je tak ze dwadzieścia kroków, nie czując tego nawet.
— Wiwat! wiwat! wiwat! krzyczał kapitan Hod, nie będąc już panem swego uniesienia. Możnaby do tych trzech słoni przyłączyć cały karawanseraj jego wysokości, a nasz stalowy olbrzym tyle zważałby na niego co na jedno piórko.
Pułkownik dał znak ręką; Banks zamknął regulator, słoń nasz stanął.
Wtedy pocieszny przedstawiały widok trzy słonie jego wysokości; trąby ich poruszały się niespokojnie, machały łapami w powietrzu, kręcąc się jakby olbrzymie poświętniki przewrócono na grzbiet. Książę, zawstydzony i zły, odszedł nie czekając końca.
Odprzężono słonie; podniosły się, wyraźnie jakby upokorzone porażką. Gdy wracając, przechodziły koło stalowego olbrzyma, największy z nich, mimo nawoływań kornaka, ugiął kolano i pozdrowił go trąbą, jak pierwej księcia Guru Sing.
W kwadrans później Indyanin, sekretarz „Kaamdar” jego wysokości przybył do naszego obozowiska, przynosząc pułkownikowi worek zawierający przegrany zakład, 10.000 rupii.
Pułkownik odebrawszy, rzucił go z pogardą, mówiąc: dla służby jego wysokości! Poczem najobojętniej zwrócił się ku Steam-House.
Trudno byłoby lepszą dać nauczkę pyszałkowi, rzucającemu nam tak pogardliwe wyzwanie. Niebawem przyprzężono naszego stalowego olbrzyma do pociągu i ruszyliśmy prędko wśród okrzyków zadziwionych Indyan. Wkrótce straciliśmy z oczu karawanseraj księcia Guru Sing.
Nazajutrz Steam-House zaczął wznosić się na pierwsze wyżyny łączące płaszczyzny z podstawami granicy himalajskiej. Nasz olbrzym stalowy, łączący w sobie siłę 80 koni, z łatwością przebywał strome, pod górę pnące się drogi, nie potrzeba było nawet dodawać pary.
Tak więc wznosiliśmy się coraz wyżej; panorama rozszerzała się ciągle, a ku południowi horyzont roztaczał się coraz dalej. Krajobrazy tak były urocze i zachwycające, iż nieraz zatrzymywaliśmy się po parę godzin, aby się im napatrzeć do woli.
Ta jazda pod górę, przerywana dłuższemi i krótszemi wypoczynkami, trwała od 19 do 25 czerwca.
— Trochę tylko cierpliwości, mówił kapitan Hod, a pociąg nasz dowiózłby nas na sam szczyt Himalai.
Trochę przesadzone żądanie, kolego, rzekł inżynier.
Pewny jestem żeby tego dokazał, odrzekł unosząc się kapitan.
— Zapewnie, gdyby niebawem nie stanął temu na przeszkodzie brak możliwej do przebycia drogi, i z warunkiem zaopatrzenia się w dostateczny zapas paliwa, którego nie znalazłby wśród lodowców, a nadto jeszcze brak na takiej wysokości potrzebnego do oddychania powietrza. Ale po cóż mielibyśmy wdzierać się w tak niemożebne do zamieszkania strefy? Zatrzymamy się raczej w jakiejś ślicznej miejscowości na skraju lasu, zalecającej się zdrowem, orzeźwiającem powietrzem. Tym sposobem przyjaciel nasz, pułkownik Munro, będzie mógł mniemać że przeniósł bungalów swój z Kalkutty w góry Nepaulu, zabawimy tam tak długo jak będzie żądał.
Od dwóch dni droga stawała się coraz cieższą do przebycia; pociąg zapuszczał się w puste prawie okolice. Nie widać było nigdzie wiosek ani miasteczek; zaledwie niekiedy jaka osada wśród nieskończonych lasów, lub tu i owdzie jakieś odosobnione mieszkanie. Trzy czy cztery razy zdarzyło nam się spotkać po kilku górali, przypatrujących się naszemu słoniowi z niewysłowionem zadziwieniem. Może patrząc na cudowny przyrząd wznoszący się ciągle ku wyżynom, sądzili, że Brahmie przyszła fantazya przeniesć[35] całą jakąś pagodę na niedostępny jaki szczyt gór nepaulskich.
Nareszcie dnia 25. czerwca Banks krzyknął do maszynisty: Stój! i tu był kres pierwszej części naszej podróży po Indyach północnych. Pociąg zatrzymał się na rozległej polance w pobliżu strumienia, którego przejrzyste wody miały zaspakajać nasze potrzeby gospodarskie przez czas kilkomiesięcznego tu pobytu. Można było ogarniać ztąd wzrokiem nader rozległe przestrzenie.
Steam-House znajdował się teraz o trzysta dwadzieścia pięć mil od miejsca wyjazdu, blizko o dwa tysiące metrów po nad powierzchnię morza, u stóp niebotycznej Dwalagiri, której wierzchołek wznosił się ku obłokom, o 25 tysięcy stóp po nad ziemią.






XV.

Paal Tandit.

Musimy opuścić na chwilę pułkownika Munro, oraz jego towarzyszy: inżyniera Banks'a kapitana Hod i Francuza Maucler i przerwać opis podróży, której pierwsza część, od Kalkutty do granicy indochińskiej, kończy się u podnóża gór Tybetu.
Czytelnicy przypominają sobie zapewnie zdarzenie, jakie miało miejsce w drodze do Allahabad. Numer gazety z dnia 25 maja, zwiastował pułkownikowi Munro śmierć Nana-Sahiba. Lecz czy wiadomość ta tylokrotnie podawana i odwołana, tym razem była prawdziwa? Czy mając podane tak dokładne szczegóły, sir Edward Munro mógłby i tym razem wątpić i czy nie powinien był raczej wyrzec się zemsty i wymierzenia kary buntownikowi z 1857 roku?
Osądzicie sami.
Oto co zaszło w owej nocy z 7. na 8. marca, podczas której Nana-Sahib w towarzystwie brata swego Balao Rao i najwierniejszych swoich towarzyszy broni, jakoteż Indusa Kalagami opuścił pieczary Adjuntah.
W sześćdziesiąt godzin później nabab wkraczał w ciasne wąwozy gór Santpury i znajdował się o sto mil od Adjuntah, w bardzo mało uczęszczanej części tej prowincyi, zapewniającej mu czasowo bezpieczne schronienie. Znajdował się on na granicy kraju Gundów, strasznego pokolenia dzikich plemion, niezupełnie ujarzmionych, które chciał podniecić do buntu.
Kraj ten obejmuje dwieście mil kwadratowych przestrzeni, z przeszło trzy milionową ludnością; ci mieszkańcy Gudwany uważani są za najdawniejszych tubylców, zawsze gotowych do buntu przeciw najezdcom.
Gudwana stanowi nader ważną część Indostanu i w rzeczywistości nominalnie tylko zostaje pod panowaniem angielskiem. Wprawdzie kolej żelazna z Bombay do Allahabad przerzyna tę krainę od południowo-zachodu na północo-wschód, a jedna jej część dochodzi aż ku środkowi prowincyi Nagpore, ale zamieszkujące tu plemiona pozostały dzikiemi, opierającemi się wszelkiej cywilizacyi, nie nawidzą jarzma europejskiego, a w górach niełatwo ich dosięgnąć i poskromić.
Wiedział o tem dobrze Nana-Sahib i dlatego tam właśnie postanowił szukać schronienia, aby uniknąć poszukiwań policyi angielskiej, i oczekiwał sposobnej chwili do wywołania nowego powstania. Gdyby powiodło mu się to przedsięwzięcie, gdyby Gundowie powstali i połączyli się z nim, bunt mógłby prędko wielkie przybrać rozmiary.
Na północ Gudwany leży Bundelkund, zajmujący całą górzystą okolicę między górami Vindhias a wielką rzeką Żunma. W kraju tym, pokrytym najwspanialszemi dziewiczemi lasami Indostanu, żyje chytry i okrutny lud Bundelasów, u którego wszelkiego rodzaju przestępcy, czy to polityczni, czy kryminalni szukają i łatwe znajdują schronienie. Tu na przestrzeni 28 tysięcy kilometrów zamieszkuje dwa i pół miliona mieszkańców równie dzikich i barbarzyńskich jak przed wiekami; tu żyją jeszcze owi starzy partyzanci, walczący z najezdnikami pod wodzą Tippo Sahiba; tu zrodzili się także Tugowie, ci sławni dusiciele, będący tak długo postrachem Indyi, fanatycy i mordercy, którzy bez przelania jednej kropli krwi wymordowali niezliczoną liczbę ofiar; tu zgraje Pindarissów bezkarnie najstraszniejszych dopuszczali się mordów; tu także szukał schronienia Nana-Sahib, zdoławszy zbiedz przed pogonią zwycięzkich wojsk angielskich, zanim zdołał ukryć się w niedostępnem schronieniu na granicy indo-chińskiej.
Na wschód Gudwany leży Kundystan, czyli kraj Kundów. Taką nazwę noszą dzicy sekciarze Tado Pennora, bożka ziemi i Munk Saro, czerwonego bożka bojów, krwiożerczy zwolennicy „meriah'ów” czyli ofiar z ludzi, którym Anglicy tak gorąco pragną położyć koniec, i w tym celu długie i trudne przeciw tym barbarzyńcom zarządzali wyprawy. Nie ma tak strasznych okrucieństw i mordów, przed któremi cofnęliby się dzicy ci barbarzyńcy, gdyby podniecała ich ku temu jakaś potężna i zuchwała prawica, pod pozorem walki religijnej.
Na zachód Gudwany mieszka około dwóch milionów Bilów: niegdyś był to lud potężny, dziś podzielony na klany, stracił na sile; zawsze prawie pijani wódką z drzewa „mowah,” ale silni, śmieli, odważni, gotowi do łupieztwa i walki.
Tak więc Nana-Sahib umiał wybierać miejscowość; wiedział dobrze iż jeźli mu się uda przeprowadzić swoje zamiary w tej środkowej części półwyspu, nie będzie to już bunt wojska, ale wielkie powstanie narodowe, w którem przyjmą udział wszystkie kasty Indusów.
Chcąc oddziaływać skutecznie na ludność, trzeba było osiedlić się w kraju i korzystać z każdej nastręczającej się sposobności, a więc należało przedewszystkiem znaleźć pewne, choć czasowe schronienie, któreby mógł opuścić, gdyby zaczynało stawać się podejrzanem.
Tem więc najpierw zajął się Nana Sahib. Indusi, którzy towarzyszyli mu od Adjuntah, mogli przebywać swobodnie w całej prezydencyi; z tej swobody mógłby był korzystać i Balao Rao, gdyby nie przeszkadzało temu nadzwyczajne jego podobieństwo do brata. Obecnie, wierząc w śmierć Nana-Sahiba, zaprzestano poszukiwań, gdyby jednak spotkano gdzieś Balao Rao, wtedy wzięty za brata, zostałby niezawodnie pojmany, a tego przedewszystkiem unikać należało. Tak więc obaj bracia, jedną żyjący myślą, do jednego zmierzający celu, potrzebowali w jednym ukrywać się schronieniu, ale o te nie trudno było w niedostępnych wąwozach Sautpury. Jakoż wskazał je jeden z towarzyszących mu Indusów, Gund, znający doskonale całą miejscowość.
Na prawym brzegu strumienia wpadającego do Nerbuddy, znajdował się opuszczony „paal” zwany paalem Tandit.
Paalem nazywa się tu mniej nawet niż wioseczka, gromadka nędznych lepianek, często nawet jedno odosobnione mieszkanie; zajmuje go zwykle osiadła czasowo koczująca jakaś rodzina. Spaliwszy pewną liczbę drzew, aby powstałym z nich popiołem na krótką porę użyźnić ziemię, Gund z rodziną buduje sobie mieszkanie. Ponieważ miejscowość nie daje rękojmi bezpieczeństwa, dom przybiera postać małej forteczki, przez otoczenie szeregiem palisad. mogących ustrzedz go od niespodziewanej napaści. Prócz tego wznoszą go w nadzwyczaj gęstych zaroślach, że staje się prawie niewidzialnym. Najczęściej paal taki stawia się w wąwozie na pochyłości wzgórza, wpośród nieprzeniknionych zarośli, tak iż trudno przypuścić aby ludzie mogli tam przebywać; nie ma wcale dróg prowadzących do paalu, a śladu ścieżek nie widać. Najczęściej dochodzi się do niego łożyskiem wyrwy, utworzonej przez spadające z gór wody, tak więc nie pozostaje żadnego śladu stóp. W porze gorącej woda dochodzi do kostek, w zimowej po kolana. Prócz tego po obu stronach wąwozu nagromadzone bywają odłamy skał, które za lekkiem popchnięciem przygniotłyby każdego, ktoby pragnął dostać się do paalu, wbrew woli jego mieszkańców.
Jednakże, pomimo odosobnienia, na tak niedostępnych wyżynach, Gundowie porozumiewają się z łatwością z jednego paalu z drugim. Z wysokości stromych wierzchołków Santpurry znaki umówione rozchodzą się w przeciągu kilku minut na dwadzieścia mil do koła. Jużto zapłonie ogień na wierzchołku ostrej skały, już całe drzewo zabłyśnie jak olbrzymia pochodnia, już znów wzniesie się pod obłoki ogromny słup dymu. Jest to znak że wtargnął do doliny oddział żołnierzy z wojsk królewskich, lub poczet ajentów policyi angielskiej i przedziera się przez wąwozy łańcucha gór, poszukując jakiegoś złoczyńcy, łatwo mogącego znaleźć tu schronienie. Tak dobrze znany góralom okrzyk wojenny, staje się wówczas hasłem popłochu i trwogi; każdy obcy wziąłby ten krzyk za hukanie nocnego ptaka lub syk jakiejś gadziny. Ale Gundowie wiedzą dobrze iż jest to znak ostrzegawczy, że należy mieć się na baczności lub uciekać. Jeśli paale zdają się niedość bezpieczne, opuszczają je lub nawet palą, a sami wynajdują sobie inne schronienia, które znów porzucą w razie grożącego niebezpieczeństwa, a przybyli po niesłychanych trudnościach ajenci władzy, znajdują tylko popiół i zgliszcza.
W takim to paalu, zwanym Tandit, szukał schronienia Nana Sahib z towarzyszami; doprowadził go tam wierny mu Gund, i osiedli tu dnia 12. marca.
Natychmiast obaj bracia zajęli się zbadaniem miejscowości i możliwych do niej przystępów, oraz jak daleko i w jakim kierunku można przestrzeń objąć okiem. Kazali wskazać sobie najbliższe siedziby i rozpytywali kto je zajmuje. Zbadawszy dobrze położenie paalu kryjącego się wśród drzew i zarośli, przekonali się że niepodobna dostać się doń inaczej jak krętem łożyskiem strumienia, którem i oni tu doszli. Tak więc paal Tandit łączył w sobie wszelkie rękojmie bezpieczeństwa, tem więcej iż wznosił się po nad podziemiami, ciągnącemi się w pasmie poprzecznych gór, któremi można było uciec w razie niebezpieczeństwa.
Nana Sahib i brat jego znaleźli zatem pewne schronienie. Ale Balao Rao nie poprzestając na zbadaniu obecnego stanu paalu Tandit, chciał poznać jeszcze jego przeszłość.
— Jak dawno paal ten został opuszczony? zapytał Gunda.
— Przesło[36] od roku, odrzekł tenże.
— Kto go zamieszkiwał?
— Koczująca rodzina, która pozostawała tu tylko przez kilka miesięcy.
— Z jakiego powodu opuścili ten paal.
— Bo grunt nie zapewniał im dostatecznej żywności.
— Czy od czasu ich oddalenia nikt tu nie szukał schronienia?
— Nikt.
— Nigdy nie postała tu noga angielskiego żołnierza lub policyanta?
— Nigdy.
— Czy nigdy nie był tu jakiś obcy?
— Nie... z wyjątkiem jednej kobiety, od lat trzech błąkającej się w dolinie Nerbuddy.
— Cóż to za kobieta?
— Nie wiem tego, odrzekł Gund; ani ja, ani nikt z całej okolicy nie umiałby powiedzieć kto ona i zkąd przychodzi. Tego nawet niemożna się było dowiedzieć czy jet[37] Induską czy cudzoziemką.
Balao Rao pomyślał chwilę, poczem zapytał znowu:
— Cóż porabia ta kobieta?
— Przychodzi tu i znów odchodzi, żyje tylko z jałmużny. Okoliczni mieszkańcy otaczają ją jakąś zabobonną czcią. Ja sam kilka razy dawałem jej przytułek w moim paalu. Nikt nigdy ani jednego słowa z ust jej nie słyszał, zdaje się jest niemową. W nocy przechadza się z zapalonem w ręku łuczywem; nikt nie nazywa jej inaczej jak „Błędnym Ognikiem.”
— Lecz jeśli ta kobieta zna drogę do tego paalu, mogłaby przyjść tu podczas naszego pobytu, czyż więc z tej strony nie grozi nam jakie niebezpieczeństwo? zapytał Balao Rao.
— Bynajmniej; ta kobieta jest obłąkaną. Nic nie myśli i nic nie rozumie; patrzy nie widząc, słucha nie słysząc; język jej słowa wymówić nie zdolny. Słowem jest jakby niewidoma, głucha, niema, rzeczy zewnętrzne nie istnieją dla niej. To waryatka, a waryatka to trup żyjący.
W tej mowie, właściwej góralom induskim, Gund skreślił wierny obraz niepojętej istoty, którą zwano powszechnie w całej dolinie „Błędnym Ogniskiem” Nerbuddy.
Blada, piękna jeszcze, niestara ale przestarzała twarz tej kobiety, pozbawiona wszelkiego wyrazu, nie dozwalała dojść ani pochodzenia ani wieku. Zdawało się że błędne jej oczy postradały życie umysłowe z powodu strasznej jakiejś sceny, na którą dotąd patrzyły „wewnętrznie.”
Nieszkodliwa ta istota, pozbawiona rozumu, znalazła dobre przyjęcie wśród górali. Tak Gundowie, jak wszystkie dzikie ludy, uważają obłąkanych za istoty święte i nietykalne, które zabobonną czcią otaczają. To też gdzie tylko pojawił się Błędny Ognik przyjmowano ją gościnnie; drzwi żadnego paalu nie były dla niej zamknięte. Dawano jej jeść gdy była głodna, spoczynek gdy była znużona, nocleg jeśli spać chciała, i to nie czekając słówka prośby lub podzięki, których wymówić nie mogła.
Niktby nie umiał oznaczyć dokładnie, zkąd się wzięła ta kobieta, ani kiedy pierwszy raz pokazała się w Gudwanie. Dlaczego chodziła zawsze z płonącą gałęzią, czy dla przyświecania sobie czy dla odstraszania dzikich zwierząt? nikt nie wiedział. Często nie pokazywała się przez całe miesiące; gdzie się wtedy obracała? Czy opuszczając wąwozy Sautpurry, przebywała w wąwozach Vindyasów? czy może błąkała się po Malwie lub Bundelkundzie? któż to mógł wiedzieć. Nieraz, gdy długo nie pokazywała się, mniemano, że zakończyła nareszcie swoje nędzne życie — lecz wracała znowu nic a nic niezmieniona, jak gdyby na jej organizm, tak wątły na pozór, nic nie oddziaływały: głód, znużenie ani choroba.
Balao Rao słuchał Indusa z nadzwyczajną uwagą. Rozmyślał nad tem czy okoliczność ta, że Błędny Ognik znał drogę do paalu Tandit, nie grozi im jakiemś niebezpieczeństwem, gdyby znów tu przybyła. Dlategoto zapytał Gunda czy on lub jego pokolenie wiedzą gdzie obecnie przebywa Błędny Ognik.
— Nikt tego nie wie, odpowiedział; już od pół roku nie pokazała się, być może, iż biedna, już nie żyje. Ale w każdym razie, możesz być spokojny. Nie jest to kobieta, ale żywa statua; nie widziałaby was, nie słyszała, nie widziałaby kto jesteście. Gdy by tu weszła, zasiadłaby przy ognisku, zabawiłaby dzień lub dwa, potem zapaliwszy zgaszoną gałęź, odeszłaby, aby znów błąkać się z chaty do chaty. Takie jest całe jej życie... Ale tym razem od tak dawnego już czasu nie pokazuje się, iż prawdopodobnie nigdy tu już nie wróci. Jak oddawna rozum jej, tak i ona musiała już przejść do krainy śmierci.
Balao Rao uznał, że nie ma co wspominać o tem bratu, i sam żadnej już do tego nie przywiązywał wagi.
Miesiąc upłynął od czasu ich przybycia do paalu Tandit, a Błędny Ognik ani razu nie pojawił się w dolinie Nerbuddy.






XVI.

Błędny Ognik.

Nana Sahib ukrywał się w paalu przez cały miesiąc, od 12. marca do 12. kwietnia. Chciał wywieść w pole władze angielskie, aby zaprzestały poszukiwań lub na mylne zwróciły je drogi.
Wprawdzie obaj bracia nie wychodzili we dnie, ale za to wierni ich towarzysze przebiegali wioski i siedziby, zapowiadając mieszkańcom w tajemniczych słowach pojawienie się „potężnego mulli” półboga, półczłowieka i przysposabiali umysły do powstania narodowego.
Z zapadnięciem nocy Nana Sahib i Balao Rao opuszczali swoje schronienie, zapuszczając się aż na wybrzeża Nerbuddy. Chodzili od wsi do wsi, od paalu do paalu, oczekując chwili w której bez wielkiego niebezpieczeństwa będą mogli przebiegać posiadłości radżów, zawojowane przez Anglików. Nana Sahib wiedział dobrze, iż wielu wpół niezależnych radżów, nienawidzących obcego jarzma, połączą się z nim chętnie, aby je z siebie zrzucić. Teraz jednak pragnął najpierw pozyskać sobie ludność Gudwany.
Nie zawiodły go nadzieje. Barbarzyńscy Bilowie, koczujący Kundysi i Gundowie, wszyscy równie prawie dzicy jak polinezyjscy ludożercy, gotowi byli do powstania na każde jego zawezwanie. Przez przezorność dał się poznać tylko kilku wodzom najpotężniejszych plemion,
mógł się jednak przekonać jak wielki wpływ wywierał sam już urok jego nazwiska na miliony Indusów zamieszkujących środkowe płaszczyzny Indostanu.
Za powrotem do paalu, obaj bracia opowiadali sobie o wszystkiem co widzieli, słyszeli lub zrobili. Wracający ze swych wycieczek towarzysze zapewniali ich, że duch buntu przeciągał jak wiatr burzliwy po nad doliną Nerbuddy. Gundowie niczego goręciej nie pragnęli, jak z wojennym góralskim swoim okrzykiem „kisri” rzucić się na obozy wojsk prezydencyi.
Ale nie nadeszła jeszcze odpowiednia chwila. Nie dość było podniecić ludność zamieszkującą, między górami Sautpurra i Vindyas, trzeba było, aby wzniecony pożar szerzył się coraz dalej, aby wsie i miasta Bopalu, Malwyi i Bundelkundu i rozległe królestwo Scindia, stały się jakby niezmierzonym stosem pożarnym, czekającym tylko podpalenia. Ale pod tym względem przezorny Nana Sahib nie chciał się spuścić na nikogo, i pragnął osobiście odwiedzić dawnych stronników powstania z 1857 roku, którzy nie wierzyli wcale w jego śmierć i spodziewali się tego, że się lada dzień ukaże.
W miesiąc po przybyciu do paalu Tandit, Nana Sahib uznał, że może rozpocząć działanie; sądził, że do tego czasu musiano uważać za fałszywą ową pogłoskę o pojawieniu się jego w prezydencyi. Wierni sprzymierzeńcy zawiadamiali go o wszystkich postanowieniach gubernatora Bombayu, wydawanych w celu pojmania go. Rybak z Aurungabadu, dawny jeniec Nany, padł pod morderczym jego ciosem i nikt ani się domyślał, że uciekający fakir był to nabab Dandu Pant, na którego głowę nałożono cenę. W tydzień później pogłoski ucichły, pragnący otrzymać 2000 funtów nagrody stracili wszeląk[38] nadzieję, nie mówiono już o Nana Sahibie.
Mógł zatem nabab odbywać swe powstańcze wycieczki, nie obawiając się być poznanym. Jużto przywdziewał ubiór gwebra, jużto prostego rajota, jużto sam, już z bratem zaczął zapuszczać się ku północy, na drugą stronę Nerbuddy, a nawet aż po północny stok Vindyasów.
Szpieg, któryby śledził wszystkie jego kroki, zaraz po 12. kwietnia znalazłby go w Indor, w stolicy królestwa Holcaru. Tu zachowując najściślejsze incognito Nana Sahib znosił się z liczną ludnością zajętą w polach uprawą maku. Pod szatą induskiego wieśniaka ukrywali się tu zbiegi z szeregów armii krajowców, Cipaye, dzielni, odważni fanatycy. — Ztamtąd dostał się do Suari, gdzie wznoszą się ciekawe bardzo starożytne budowle. Są to tak zwane „topes,” grobowce, pokryte półkolistemi kopułami, tworzący główną grupę Saldhary w północnej stronie doliny. Z tych grobowych pomników, z tych mieszkań umarłych, w których ołtarze poświęcone obrządkom budyjskim, pokryte są jakby kamiennemi parasolami, z tych mogił próżnych od tylu wieków, na głos Nana Sahiba wyszły setki zbiegów, ukrywających się w tych ruinach przed strasznym odwetem Anglików; dość było objaśnić jednem słówkiem czego żąda od nich nabab, a najniezawodniej na jedno skinienie zerwaliby się jak jeden człowiek, aby walczyć z najezdnikami.
Dnia 30. kwietnia Nana Sahib połączył się z bratem, któremu towarzyszył Kalagani, i dali się poznać wodzom plemion, których wierności byli pewni. Odbywali wspólne narady o wybuchu i kierunku powstania, i po długich rozprawach postanowiono, że Nana Sahib i Balao Rao będą działać na południu, a sprzymierzeńcy ich na północnej pochyłości Vindyasów.
Zwiedziwszy inne jeszcze okoliczne miejscowości, dwaj bracia postanowili wrócić do paalu Tandit i tylko
jeszcze po drodze wstąpić do Bopalu. Jest to znaczne miasto muzułmańskie, stolica islamu w Indyach, którego „begum” pozostała wierną Anglikom przez cały czas powstania.
Nana Sahib i Balao Rao przybyli do Bopalu w towarzystwie dwunastu Gundów dnia 24. maja; był to ostatni dzień uroczystości „Moharum,” którą muzułmanie odprawiają na cześć nowego roku. Obaj przywdzieli ubiór „joguisów” tych strasznych żebraków uzbrojonych w sztylety z zaokrąglonem ostrzem, któremi zadają sobie rany, niebardzo jednak bolące ani niebezpieczne.
Niełatwi do poznania w tem przebraniu, szli za processyą przez ulice miasta, wpośród wielkiej liczby słoni dźwigających tak zwane „tadzias,” rodzaj małych świątyniek, 20 stóp wysokich. Tu przyłączali się jużto do gromadek muzułmanów, zbrojnych w bogate złotem haftowane szaty i muślinowe zawoje, to do muzykantów, żołnierzy, bayader, młodzieńców poprzebieranych za kobiety; tak dziwna różnorodna mieszanina nadawała całej uroczystości cechę jakby karnawałowej maskarady. Wśród tych licznych tłumów napotykali znaczną liczbę wiernych sprzymierzeńców i mogli niepostrzeżenie zamieniać z nimi pewne umówione znaki, zrozumiałe dawnym powstańcom z 1857 roku.
Z nadejściem wieczora cały ten tłum zwrócił się ku jeziorowi, znajdującemu się po za wschodniem przedmieściem miasta. Tam, w pośród ogłuszających wrzasków, wystrzałów, świstu petard i blasku tysiąca pochodni, fanatyczny tłum wrzucił tadziasy w fale jeziora; skończyła się uroczystość Moharum.
W tejże chwili Nana Sahib uczuł że ktoś położył mu rękę na ramieniu; odwrócił się, jakiś Bengalis stał obok niego. Poznał w nim jednego z dawnych towarzyszy broni z pod Luknowa; zapytał go spojrzeniem.
Bengalis szepnął mu tych kilka słów do ucha; twarz jednak Nana Sahiba nie zdradziła silnego wrażenia jakie na nim wywarły:
— „Pułkownik Munro opuścił Kalkuttę” powiedział mu Bengalis.
— Gdzie jest?
— Wczoraj był w Benarez.
— Gdzie zamierza się udać?
— Do granic Nepaulu.
— W jakim celu?
— Chce zabawić tam kilka miesięcy.
— A następnie?
— Zamierza wrócić do Bombay.
Gwizdnięcie rozległo się w powietrzu; niebawem Indus jakiś wysunął się z tłumu i zbliżył do nababa; był to Kalagani.
— „Idź natychmiast, staraj się dopędzić pułkownika Munro, udającego się na północ, i jakimbądź sposobem przyłączyć do jego orszaku, choćby ci to życiem okupić przyszło. Nie odstępuj go dopokąd nie minie gór Vindyas i nie dotrze aż do doliny Nerbudda. Wtedy, ale wtedy dopiero, opuścisz go i dasz mi wiedzieć gdzie się znajduje.
Kalagani odpowiedział skinieniem głowy i znikł w tłumie. Jedno spojrzenie nababa stawało się dla niego nieodwołalnym rozkazem. W dziesięć minut potem opuścił Bopal.
Balao Rao zbliżył się do brata, mówiąc:
— Czas nam już odejść.
— Tak, musimy przededniem wrócić do paalu Tandit, odrzekł nabab.
Obydwa wraz z towarzyszami zwrócili się ku północnemu wybrzeżu jeziora i szli niem aż do pewnej odosobnionej zagrody gdzie konie czekały na nich. Były to nader bystre i silne rumaki, którym Indusi dają strawę bardzo korzenną; zdolne one są przebyć 60 mil (angielskich) w ciągu jednej nocy. O godzinie ósmej pędzili drogą wiodącą z Bopalu ku górom Vindyas.
Przezorność nakazywała nababowi przed świtem przybyć do paalu Tandit, aby nie dostrzeżono przejazdu jego przez dolinę. Pędzili więc co koń wyskoczy.
Nana Sahib i Balao Rao jechali obok siebie milcząc, obaj jedną zajęci myślą. Wracali z wycieczek swoich więcej jak z nadzieją, z pewnością że licznych dla swej sprawy zjednali stronników. Cała ludność środkowych płaszczyzn Indyj czekała tylko umówionego znaku; oddziały wojska porozrzucane na tak rozległej przestrzeni nie zdołają odeprzeć pierwszego zaraz napadu powstańców. Po ich wytępieniu powstanie ogarnie kraj cały i wojska królewskie zostaną wymordowane przez miliony sfanatyzowanych Indusów.
Obok tych wielkich planów, Nana Sahib myślał także o szczęśliwym trafie, dzięki któremu, będzie mógł dostać w moc swoją pułkownika Munro. Pułkownik opuścił przecie nareszcie Kalkuttę, w której nie mógł go dosięgnąć; odtąd nabab będzie wiedzieł[39] o każdym jego kroku. Kalagani potrafi sprowadzić go w dzikie okolice górskie, a tam wpadnie w moc jego i nikt nie zdoła uchronić go od męczarni jaką gotuje mu zemsta Nana Sahiba.
Balao Rao nic nie wiedział dotąd coBengalis powiedział jego bratu; dopiero dojeżdżając do paalu Tandit, w chwili gdy zatrzymali się aby nieco wytchnąć koniom, Nana Sahib rzekł do niego:
— Pułkownik Munro opuścił Kalkuttę i zmierza ku Bombayowi.
— Ależ droga do Bombayu ciągnie się aż do wybrzeży Oceanu Indyjskiego! zawołał Balao Rao.
— Tym razem, droga do Bombayu doprowadzi ku górom Vindyas!
Balao Rao zrozumiał tę odpowiedź.
Konie puściły się galopem w pośród drzew wznoszących się na granicy doliny Nerbudda. Była piąta godzina rano; dnieć zaczynało. Nana Sahib, Balao Rao i towarzyszący im Gundowie dojechali do krętego łożyska strumienia, doprowadzającego do paalu. Tu konie stanęły; zostawiono je pod dozorem dwóch Gundów, mających odprowadzić zmęczone rumaki do najbliższej wioski. Dwaj bracia i pozostali towarzysze zapuścili się w ciasne i kręte łożysko.
Głęboka cisza panowała dokoła; pierwsze szmery dzienne nie zkałócały[40] jeszcze nocnego spokoju. Wtem nagle rozległ się wystrzał a za nim coraz inne, którym towarzyszyły okrzyki:
— Wiwat! wiwat! dalej, naprzód!
Ukazał się oficer a za nim 50 żołnierzy armii królewskiej.
— Ognia! zakomenderował, niech ani jeden nie ujdzie!
I znowu rozległy się strzały wymierzone celnie do gromadki Gundów otaczających Nana Sahiba i brata jego. Padło pięciu czy sześciu Indusów, inni rzucili się w łożysko Nazuru, którem dostali się do lasu.
— Nana Sahib! Nana Sahib! wołali Anglicy, zapuszczając się w wąwóz. Wtedy jeden ze śmiertelnie ugodzonych podniósł się i wskazując ich ręką krzyknął:
— Śmierć najezdnikom!
Wymówił to strasznym, przerażającym głosem i padł martwy. Oficer zbliżył się do trupa.
— Jestże to rzeczywiście Nana Sahib? zapytał.
— Tak, to on, odpowiedziało dwóch żołnierzy z oddziału, którzy doskonale znali nababa, ponieważ dawniej stali garnizonem w Kawnpor.
— W pogoń za innymi! zawołał oficer, i cały oddział puścił się w las w ślad za Gundami.
Zaledwie znikli w lesie, cień jakiś zaczął schodzić ze skały na której stał paaI. Był to Błędny Ognik; miała na sobie długą szarą szatę, sznurem przewiązaną w pasie.
W przeddzień, wieczorem, obłąkana całkiem mimowolnie, służyła za przewodnika oficerowi angielskiemu z jego oddziałem. Przybywszy dnia tego w dolinę, machinalnie zmierzała ku paalowi, jakimś tajemnym wiedziona instynktem. Tym razem jednak, dziwna ta istota powszechnie uważana za niemowę, szeptała raz po raz jeden, jedyny wyraz, nazwisko mordercy z Kawnpor.
— Nana Sahib! Nana Sahib! powtarzała, jak gdyby niepojętem jakiemś przeczuciem, obraz nababa zbudził się w jej pamięci i stawał przed oczami.
Oficer drgnął usłyszawszy to nazwisko, i odtąd krok w krok szli za obłąkaną. Co do niej, zdawało się że nie widzi ani jego ani żołnierzy; tak doszli do paalu. Czyżby tu ukrywał się nabab, na którego głowę tak wielki nałożono okup? pomyślał oficer, przedsięwziął odpowiednie środki, kazał strzedz łożyska Nazuru i cicho oczekiwać dnia. Gdy Nana Sabib ze swymi Gundami zapuścił się w wąwóz, dano ognia, celne strzały ugodziły kilku szeregowców i samego przywódzcę buntu Cipayów.
Tegoż dnia telegram zawiadomił gubernatora prezydencyi Bombayu o tej potyczce; dzienniki rozniosły niebawem tę wiadomość po całym półwyspie, i pułkownik Munro wyczytał ją w gazecie Allahabadu, z d. 26. maja.
Tym razem niemożna było powątpiewać o śmierci Nana Sahiba. Stwierdzono jego tożsamość, i dzienniki mogły pisać na pewnej podstawie: „Odtąd Indye nie potrzebują już obawiać się okrutnego radży, który był przyczyną tak ogromnego rozlewu krwi, tylu tak strasznych dopuścił się mordów.”
Opuściwszy paal, obłąkana zeszła w łożysko Nazuru; zdawało się że z błędnych jej oczu buchają płomienie wewnętrznego ognia nagle w niej rozżarzonego, a usta powtarzały machinalnie nazwisko nababa.
Tak doszła do miejsca gdzie leżeli zabici; tu zatrzymała się przed tym, w którym żołnierze poznali Nana Sahiba. Twarz poległego napiętnowana była przerażającym wyrazem groźby; zdawałoby się że ten co żył tylko zemstą i dla zemsty, po śmierci nawet nie przestał nienawidzieć.
Obłąkana uklękła przy nim i położyła ręce na przestrzelonem ciele, a krew płynąca z ran zbroczyła jej odzież. Długo wpatrywała się w niego, potem wstała przecząco poruszając głową i poszła wolno łożyskiem strumienia.
Ale teraz znów Błędny Ognik szła jak zawsze bezmyślna i obojętna na wszystko, oczy przestały błyszczeć, usta nie powtarzały złowieszczego nazwiska Nana Sahiba.



Koniec tomu pierwszego



Tom II


I.

Nasze Sanitarium.

„Niezmierzoność wszechświata” to wyborne określenie, którego użył mineralogista Hauy, opisując Andy amerykańskie, czyż nie dałoby się lepiej jeszcze zastosować do łańcucha gór Himalay, których ogromu człowiek nie zdołał dotąd jeszcze wymierzyć z matematyczną ścisłością?
Takie to uczucie budzi widok tych wysokości niezmierzonych, gdzie mieliśmy pozostać kilka tygodni.
— Himalaye nie tylko nie dadzą się wymierzyć, ale nadto szczyty ich niedostępne są dla ludzi, ponieważ organizm nasz nie może być czynnym na takich wyżynach gdzie powietrze jest za gęste do oddychania. Zdaje się więc że nigdy najśmielszy nawet człowiek nie zdoła wedrzeć się na najwyższy wierzchołek łańcucha tego.
Góry Himalaya są to skały wznoszące się z granitu gneisu, micaschistu, długie na dwa tysiące pięćset kilometrów, od 72 południka do 95, przeciągają się przez dwie prezydencye: Agra i Kalkutta, dwa królestwa: Bouthan i Nepaul — łańcuch, którego wysokość średnia wyższa jest o jedną trzecią od szczytu Mont-blanc i obejmuje trzy różne strefy: pierwsza wysoka na 5 tysięcy stóp, gdzie dojrzewa w zimie zboże a w lecie ryż; druga 5 do dziewięciu tysięcy stóp, gdzie śniegi topnieją na wiosnę; a trzecia 9 tysięcy stóp do 25, pokryte wiecznym lodem, który nawet w gorącej porze opiera się promieniom słonecznym; przez tę wyniosłość ziemi przeprowadza jedynaście przejść, które wszystkie grożą niebezpieczeństwem i tylko z wielkiemi trudnościami pozwalają przejść...
Po nad tą wyniosłością siedm czy ośm szczytów ostrych, kończastych wznoszących się 7 tysięcy metrów; Dhiodounga, ośm tysięcy metrów, Dawaghaliri ośm tysięcy pięćset, Tchamoulari ośm tysięcy siedmset a szczyt Everest na dziesięć tysięcy metrów wznoszący swój szczyt, wysokość, z której wzrok patrzącego mógłby objąć obszar mniejwięcej wielkości jak cała Francya.
Taka wysokość tego łańcucha, że gdyby złożyć Alpy jeszcze na Alpy, Piryneje na Andy, toby jeszcze nie przewyższyły go.
Taki to olbrzym! a szczyt jego prawdopodobnie nie dotknie nigdy noga najśmielszego nawet podróżnika i to nazywa się góry Himalaya.
— Więc olbrzymi ten łańcuch gór jest jeszcze bardzo niedokładnie zbadany? zapytałem.
— Tak, odrzekł inżynier. Himalaya jest jakby rodzajem małej planety przylepionej do naszego świata i nie chcącej zdradzić swych tajemnic.
— Jednakże była zwiedzaną o ile to dotąd było możliwem, odrzekłem.
— Tak, nie zbrakło podróżników, którzy mieli odwagę wdzierać się na te prawie niedostępne góry dla zdjęcia dokładnego ich wymiaru i tak: Bracia Gerard de Webb, oficerowie Kirpatrik i Fraser, Hogdson, Herbert, Lloyd, Hooker, Cuningham, Strabing, Skinner, Johnsone Moorcroft, Thomson Griffith, Vigue, Hügel, missyonarz, Hum i Gabet, a w najnowszych czasach bracia Schlagintweit, pułkownik Wangh, porucznicy Renillier i Montgomery, według nich najwyższą z całego łańcucha a więc i na świecie jest góra Everest; jednakże wtedy dopiero możnaby wymiary uważać za matematyczne, gdyby zostały zdjęte barometrycznie, a jakżeż tego dokonać skoro dotąd nikt nie zdołał wedrzeć się na najwyższy szczyt, z barometrem w ręku.
— Ale nastąpi to niezawodnie! zawołał z zapałem kapitan Hod, zarówno jak przyjdzie do tego że będziemy odbywać podróże do obu biegunów, północnego i południowego.
— Niezawodnie!
— Zwiedzać najgłębsze otchłanie oceanu!
— Bezwątpienia!
— Podróżować bezpiecznie do środka ziemi!
— Brawo Hod!
— A nawet odbywać podróż do każdej z planet systemu słonecznego! wołał kapitan Hod, którego nic już nie wstrzymywało.
— O, nie kapitanie, rzekłem, człowiek jak zwykły śmiertelnik i mieszkaniec ziemi, nie potrafi wznieść się po za jej granice! Lecz ponieważ przykuty jest do swej skorupy, to niechże zna wszystkie jej tajemnice.
— Tak, to może i powinien! odparł Banks. Wszystko co jest w granicach możebności może i powinno być zbadane; a później, gdy człowiekowi nic już nie pozostanie do badania na kuli ziemskiej...
— Zniknie razem z sferoidą, która nie będzie już mieć tajemnic dla niego, odparł kapitan Hod.
— O wcale nie! przerwał Banks ale używać jej będzie jako pan i lepsze potrafi wyciągnąć korzyści, ale przypuszczenia te zostawmy przyszłości. Że zaś jesteśmy w strefach himalajskich, wskażę ci kapitanie bardzo ciekawe i zajmujące do zrobienia odkrycie.
— Jakież to, przyjacielu? zapytał zaciekawiony.
— Misyonarz Huc wspomina w swoich opisach podróży o nadzwyczaj osobliwem drzewie, które w Tybecie nazywają „drzewem dziesięciu tysięcy postaci”. Według legendy induskiej, Tong Tabok, reformator religii induskiej, został zamieniony w drzewo, i włosy jego przemieniły się w liście tego świętego drzewa, a na tych liściach misyonarz Huc zaręcza, że widział własnemi oczami, lekkie delikatne żyłki tworzące wyraźne napisy w tybetańskim języku.
— Co! zawołałem zdziwiony, widział drzewo z drukowanemi liśćmi?
— Tak, odrzekł inżynier, drzewo na którego liściach są jakby wydrukowane sentencye najczystszej moralności.
— Wartoby to sprawdzić, rzekłem śmiejąc się.
— A więc sprawdzajcie, kochani przyjaciele, powiedział Banks. Jeźli drzewa takie istnieją w południowej części Tybetu, powinnyby także rosnąć i w wyższych strefach, na południowej pochyłości Himalaya — możecie więc podczas waszych wycieczek szukać tego... jakże powiedzieć... „moralisty”.
— Kłaniam uniżenie! wołał kapitan, przybyłem tu polować a nie zaś wdzierać się na góry.
— Ej! przyjacielu, odrzekł Banks, pewnie nie obejdzie się bez tego żebyś nie wdzierał się na góry.
— Nigdy, przenigdy! odrzekł.
— A toż dlaczego?
— Wyrzekłem się wstępowania na góry.
— I odkądże to?
— Od owego dnia kiedy ze dwadzieścia razy ledwie nie skręciwszy karku, zdołałem nareszcie wedrzeć się na szczyt góry Wrigel w królestwie Butanu. Twierdzono że żadna ludzka istota nie dotknęła go jeszcze swemi stopami, miłość własna dodawała mi bodźca, pragnąłem pierwszy tego dokazać. Otóż, wiecie co ujrzałem, stanąwszy nareszcie u szczytu po przebyciu najgroźniejszych niebezpieczeństw?... otóż następujący napis wyryty na skale: „Durand, dentysta, Paryż, przy ulicy Comartin, Nr 14”. Od owej chwili przestałem wdzierać się na góry.
Poczciwy kapitan opowiadał to z taką pocieszną miną, że niepodobna było wstrzymać się od śmiechu.
Na półwyspie urządzane są w górach tak zwane „sanitarium”, stacye te są nadzwyczaj uczęszczane podczas lata przez bogatych kapitalistów, urzędników i przemysłowców indyjskich, uciekających od kanikularnych skwarów panujących na równinach.
Do najznaczniejszych z nich zalicza się Simla. Jest to istna Swajcarya ze swemi strumieniami, potokami, szaletami, rozrzuconemi pod cieniem ogromnych sosen i cedrów, o dwa tysiące metrów po nad powierzchnią morza.
Druga z kolei jest Dorżiliny, leżące w przecudnem położeniu, o pięćset kilometrów na północ Kalkutty; tu i owdzie w oko śliczniutkie białe domki; jest to jedno z najrozkoszniejszych miejsc na świecie. Podobnych sanitarium jest bardzo wiele rozrzuconych w różnych punktach gór himalajskich. Teraz przybywał do nich nasz Steam - House. Banks urządził wygodny kilkotygodniowy pobyt w górach.
Miejsce cudowne wybrano. Na niejakiej wyniosłości wznosiła się płaszczyzna prawie milę długa, a pół szeroka pokryta kobiercem najpiękniejszej zieloności ubarwionym bukietami fiołków. Rododendrony wielkości małych dębczaków i kamelje tworzyły razem jakby kląby najpyszniejsze.
Grupy wspaniałych drzew porastały na tej równinie i zdawały się jakby jaka mała wedeta odłączona od ogromnych lasów pokrywających boki gór; cedry, dęby, pendanusy z ogromnemi liśćmi, klony, buki łączyły się z bananami, bambusami; także mangolie, figi japońskie.
Niektóre z tych olbrzymów wznoszą swe konary wyżej jak sto stóp od ziemi, zdaje się jakby stały tu na to iżby zacienić jakieś mieszkanie leśne; i ot właśnie Steam - House nadsunął się by uzupełnić ten krajobraz. Dach jego zaokrąglony doskonale odrysowywał się na tle tej zieleni listków i gałęzi to cienkich i delikatnych o listkach malutkich i przejrzystych jak skrzydełka motyli, to znowu długich i szerokich jak wiosła indyjskie. Wozy, maszyny ukryły się w gęstwinie zieleni i kwiatów, nic nie zdradzało że to dom wendrowny, ale zdawało się, że to osada stała, przyrosła do ziemi tak by nigdy już nie zmienić położenia.
Trochę w tyle, strumyczek szemrzący srebrzył się i rozwijał po prawej stronie obrazu rzucając się w końcu w kotlinę, którą zacieniały bukiety drzew.
Z tej kotliny gdy się już przepełniła wypływał znowu, przepływał łąkę i kończył się szumnym wodospadem, rzucającym się w przepać[41], której głębokości nie dojrzało już oko ludzkie.
Otóż tak Steam House umieszczony został dla naszej wygody i dla rozweselenia oczu.
Na prawo stał pierwszy dom i tak był zwrócony, że balkon werandy, okna salonu i jadalni i reszty wychodziły ku północy, gdzie w dali rysowały się czarnym szlakiem olbrzymie drzewa na wielkim łańcuchu, który znowu pokrywały wieczne śniegi.
Na lewo o dwadzieścia kroków od pierwszego, umieszczono drugi dom oparty o skały granitowe ozłacane promieniami słońca — tam Mac Neil rezydował i jego towarzysze, z komina wije się niebieski dymek, bo pan Parazard pracuje w swoim laboratoryum kuchennem. W głębi między temi dwoma mieszkaniami stoi jakiś olbrzymi zwierz przedpotopowy — a to nasz słoń stalowy.
Ustawiono go pod zielenią, z trąbą do góry wzniesioną, myślałby kto że ogryza wysokie gałęzie — lecz on się nie rusza — wypoczywa i strzeże zagrody naszej — pomimo olbrzymich rozmiarów wydaje on się wobec góry która wznosi się o 6 tysięcy metrów ponad naszą równiną, nie wielkim wcale.
— Jak mucha na fasadzie katedry! zawołał kapitan żałośnie.
— Istotnie — po za nim wznosi się bryła granitu z której wykutoby tysiące takich słoni jak nasz, a bryła ta jest tylko stopniem pośród tylu innych które jak schody prowadzą aż do szczytu łańcucha nad którym króluje szczytem swoim kończasty olbrzym Dwalaghiri!
Czasami mgły nasunięte wilgotnymi wiatrami rozłożą się nad naszą równiną, a wtenczas oko dostrzega tylko morze chmur, na których powierzchni promienie słońca dziwnemi odbijają się barwami, wtenczas tak w górze jak w dole znika horyzont i zdaje się że zawieszeni jesteśmy gdzieś w jakichś nadpowietrznych sferach między ziemią i niebem, ale wnet wiatr się zmienia, chłód północny przedziera się szczelinami łańcucha, wymiata wszystkie mgły, morze pary rozchodzi się, a wzniosłe szczyty Himalayi rysują się jak przed tem na oczyszczonym niebie, ramy krajobrazu rozszerzają się, a wzrok rozlega się znowu po horyzoncie na 69 mil przestrzeni.






II.

Mateusz Van Guit.

Nazajutrz, było to 26 czerwca, odgłos dobrze znanych głosów obudził mnie równo ze świtem, wstałem natychmiast.
Kapitan Hod i służący jego Fox rozmawiali bardzo żywo w sali jadalnej, poszedłem do nich. Za chwilę przyszedł i Banks.
— Dzieńdobry, kochany Banksie, zawołał kapitan wszak teraz już nie na chwilowy tylko wypoczynek, ale na kilkotygodniowy pobyt tu się zatrzymamy.
— Tak przyjacielu, odrzekł inżynier, możesz urządzać sobie choćby najdłuższe polowania, świst Olbrzyma Stalowego nie wezwie cię do powrotu.
— Czy słyszysz. Foxie?
— Słyszę, panie kapitanie.
— Niech mnie!... zawołał kapitan, jeżeli opuszczę nasze sanitarium przed ubiciem pięćdziesiątego tygrysa. Ale wiesz co Fox, zdaje mi się jakoś że ten pięćdziesiąty najtrudniejszy będzie do wytropienia.
— Wytropimy go jednak, panie kapitanie.
— Skądże tak wnosisz, kapitanie? zapytałem.
— Sam nie wiem, kochany Maucler, jest to przeczucie myśliwego, nic więcej.
— Więc dziś zaraz udajesz się na polowanie? zapytał Banks.
— Tak jest, trzeba najpierw zbadać grunt... czy tylko tygrysy nie wyemigrowały z tych okolic.
— Tygrysy miałyby opuścić okolicę Himalaya!... to już niepodobieństwo, rzekł Banks.
— Od jakiegoś czasu nie mam szczęścia... ale zobaczymy... Czy pójdziesz z nami, Maucler? dodał kapitan zwracając się do mnie.
— A jakże, odpowiedziałem.
— A ty Banksie?
— Pójdę i sądzę że i pułkownik Munro przyłączy się do wyprawy — ale w charakterze amatora — tak jak ja.
— Dobrze, odrzekł kapitan, tylko zastrzegam sobie żeby amatorowie byli dobrze uzbrojeni; nie chodzi tu przecie o przechadzkę z laseczką w ręku, byłoby to ubliżeniem dla dzikich zwierząt tej okolicy.
— Zgoda, odrzekł inżynier.
— Nie omylże się tym razem, rzekł kapitan do Foxa, nie zapominaj że jesteśmy w krainie tygrysów. Przygotuj cztery karabiny Enfield'a, dla pułkownika, dla panów Banksa i Mauclera, oraz dla mnie, a nadto dwie dubeltówki z kulami wybuchającemi, dla ciebie i dla Gumi'ego.
Dzień ten mieliśmy poświęcić rozpoznaniu lasu Tarryani, rozłożonego poniżej naszego sanitarium. Około jedynastej po śniadaniu, opuściliśmy Steam House, ja pułkownik, Banks, kapitan, Fox i Gumi. Sierżant Mac Neil, Stor, Kalut i kucharz pozostali w obozowisku dla dokończenia urządzeń.
Po dwumiesięcznej podróży trzeba także było starannie zrewidować i oczyścić Stalowego Olbrzyma, a nie łatwe to było zadanie, obowiązujące palacza i maszynistę.
O wpół do pierwszej doszliśmy do krańca wyższej części lasu, rozmawiając wesoło.
— Baczność! zawołał nagle kapitan Hod; wkraczamy w dziedzinę tygrysów, lwów, panter, lampartów i innych równie szanownych zwierząt strefy himalajskiej! Dobrze jest tępić dzikie zwierzęta, ale lepiej jeszcze nie dać się im rozszarpać, dlatego bądźmy przezorni i nie oddalajmy się od siebie.
Taka przestroga z ust równie śmiałego myśliwca zasługiwała na uwagę; to też obejrzeliśmy broń i ładunki, aby nie zostać do napaści nieprzygotowanymi. Dodać trzeba że należało się obawiać nietylko dzikich zwierząt ale i wężów, których najniebezpieczniejsze rodzaje kryją się w lasach indyjskich. Węże zwane „belongas” oraz węże - bicze i wiele innych, są nadzwyczaj jadowite; sześć razy większą jest liczba osób, które co rocznie stają się ofiarą ich ukąszeń, niż liczba osób i zwierząt domowych pożartych przez dzikie zwierzęta. Przezorność tedy nakazuje przechodniom zwiedzającym te strony, patrzeć uważnie gdzie postawić nogę lub oprzeć rękę, nadsłuchiwać najlżejszego szmeru wśród traw i liści.
Milczenie zalegało las, nie słychać było ryku, ale szerokie świeże ślady, odbite na drogach lasu, dowodziły bytności krwiożerczych zwierząt.
Nagle, na skręcie alei, stanęliśmy usłyszawszy okrzyk idącego przodem kapitana. O jakie dwadzieścia kroków, na polance otoczonej wielkiemi pendanusami, stała jakaś budowa szczególniejszego kształtu. Nie był to dom, bo nie było ani komina ani okien; nie barak myśliwski, bo nie miał odpowiednich strzelnic ani otworów; z pozoru wyglądał jakby grób induski. ukryty w głębi lasu.
Był to wielki sześcian zbudowany z grubych pni mocno utkwionych w ziemię, połączonych w górze grubą liną z pnączów. Dach także z pni był ułożony i nader mocno spojony ze ścianami. Widocznie budowniczemu tego schronienia chodziło o to aby było nadzwyczaj trwałe i mocne. Nigdzie nie widać było jakichś otworów ani wejścia. Po nad dachem unosiły się ruchome żerdzie, od jednej z nich spuszczała się długa pętlica, z bardzo grubych pnączów skręcona.
— Co to być może? zapytałem.
— Jest to po prostu pułapka, rzekł Banks przypatrzywszy się dobrze, ale zgadnijcie sami na jakie myszy zastawiona.
— A! łapka na tygrysy! zawołał Hod.
— Tak, a wejście zamknięte tarcicą podtrzymywaną pętlicą z pnączów, zawarło się skutkiem tego że zwierz jakiś zewnątrz poruszył tę tarcicę.
— Pierwszy raz w życiu napotykam podobną łapkę w lasach Indyi — doprawdy to nie godne myśliwego, rzekł Hod.
— Ani też tygrysa, dodał Fox.
— Tak, ale skoro chodzi o wytępienie tych dzikich zwierząt a nie o polowanie dla przyjemności, trzeba się uciekać do środków najprędzej prowadzących do celu. A zdaje mi się że ta pułapka wybornie jest do tego zastosowana.
— A ponieważ naruszona jest równowaga tarcicy podtrzymującej drzwi, zapewne zwierz jakiś musiał wpaść w pułapkę, rzekł pułkownik Munro.
— Zaraz przekonamy się o tem, rzekł Hod, a jeźli mysz żyje jeszcze...
Tu kapitan zrobił ruch jakby miał wystrzelić z karabina; wszyscy pochwyciliśmy za broń. Wtedy kapitan, Fox i Gumi zbliżyli się aby obejść pułapkę; ale nigdzie nie było najmniejszej szpary aby mogli zajrzeć do środka. Zaczęli nasłuchiwać bacznie; wewnątrz panowała cisza jak w grobie. Kapitan przyłożył ucho do zapadłej tarcicy, zasłaniając wejście.
— Najlżejszy szmer nie zdradza pobytu jakiejś żyjącej istoty; pułapka jest próżna, rzekł do nas.
— Bądź jednak ostrożnym, rzekł pułkownik Munro, i odsunąwszy się parę kroków, usiadł na pniu. Zająłem miejsce obok niego.
— Do dzieła, Gumi! zawołał kapitan.
Gumi był nizki, zwinny, zręczny jak małpa, giętki jak lampart — zrozumiał od razu, czego żąda kapitan. Jednym skokiem był na dachu pułapki, chwycił się jednej żerdzi, i opuszczając się do wiszącej pętlicy, całym ciężarem pochylił ją aż ku tarcicy zasłaniającej wejście, i podnoszącej się do góry. Teraz potrzebowaliśmy tylko wspólnemi siłami pociągnąć za sznur w przeciwną stronę, aby pętlica zahaczona o tarcicę podniosła ją i odsłoniła wejście.
— Jeżeli możecie obejść się bezemnie, rzekł kapitan, pozostanę tu przed wejściem, aby w razie pojawienia się tygrysa, powitać go kulą.
— A czy byłby policzony jako czterdziesty drugi? zapytałem.
— A czemużby nie, jeżli wyszedłszy z pułapki, wolny już padłby od mojej kuli, odrzekł kapitan.
— Nie łapcie ryb przed niewodem, rzekł pułkownik kto wie, czy znajdziemy tam tygrysa.
Po wielkich usiłowaniach udało nam się o tyle podnieść bardzo ciężką tarcicę, iż zrobionym otworem mógłby przejść największy zwierz — ale żaden się nie pokazał. Może posłyszawszy hałas około łapki, skrył się w najdalszy jej kąt, upatrując przyjaznej chwili, aby wyskoczyć nagle, obalić przeszkadzającego ucieczce i zniknąć w głębi lasu. Było to bardzo możliwe. Kapitan zbliżył się ku otworowi trzymając palec na kurku od karabina, chcąc zajrzeć do głębi wnętrza pułapki.
Tarcica była już zupełnie podniesiona do góry, światło szeroko wpadało do środka.
W tejże chwili dał się słyszeć lekki szelest, potem głuche chrapanie, a raczej nadzwyczaj silne ziewnięcie, które mi się jakoś wydało podejrzanem. Widocznie zwierz jakiś spał w pułapce i zbudziliśmy go nagle.
Kapitan Hod poszedł jeszcze kilka kroków ku otworowi, celując do czegoś ruszającego się w ciemności.
W tem dał się słyszeć ruch jakiś we wnętrzu pułapki; poczem rozległ się krzyk przerażenia i człowiek jakiś wyskoczył z niej, wołając po angielsku:
— Na miłość boską! nie strzelaj!
Niepomiernie zdziwieni, machinalnie puściliśmy sznur i zaraz tarcica opadła z głuchym łoskotem, zasłaniając znów wejście.
Człowiek, który ukazał się tak niespodzianie, zbliżył się do celującego do niego kapitana, mówiąc trochę poetycznym głosem:
— Chciej opuścić broń, bo widzisz przecie, że nie z tygrysem masz do czynienia.
Po chwili wachania kapitan nadał swemu karabinowi nie tak groźny kierunek.
— Z kimże mamy zaszczyt mówić? zapytał Banks podchodząc ku nieznajomemu.
— Nazywam się Mateusz Van Guit, zajmuję się ciągłem dostarczaniem dzikich zwierząt do menażeryi w Londynie i w Hamburgu.
Poczem zwracając się ku nam, dodał:
— A panowie?
— Pułkownik Munro i jego towarzysze podróży, rzekł Banks.
— A! wybraliście się panowie na spacer po lasach Himalai! rzekł dostarczyciel zwierząt. Nie ma co mówić, śliczna przechadzka... Moje uszanowanie.
— Cóż to znowu za oryginał! pomyśleliśmy; czy czasem uwięziony w tej pułapce, nic dostał pomieszania zmysłów?... Jak tu się przekonać, czy zdrów na umyśle czy waryat?
Niebawem jednak mieliśmy lepiej poznać, tego dziwnego człowieka, który miał prawo nazywać się naturalistą.
Jegomość pan Mateusz Van Guit, dostarczyciel zwierząt do menażeryi, miał lat pięćdziesiąt i nosił okulary. Płaska twarz jego, mrugliwe oczy, nos spłaszczony, nieustanne poruszenie całą osobą i najdziwaczniejsze miny i ruchy zastosowane do każdego wymienionego słowa - wszystko toczyniło z niego wyborny typ prowincyonalnego aktora.
Jak dowiedzieliśmy się od niego, był dawniej profesorem historyi naturalnej, lecz gdy nareszcie sprzykrzyło mu się uczyć zoologii teoretycznej, przybył do Indyi próbować zoologii praktycznej. Nowe zajęcie szło mu bardzo dobrze, i nareszcie został dostarczycielem wielkich zakładów w Hamburgu i w Londynie, w których zwykle zaopatrują się wszelkie menażerye publiczne i prywatne.
I teraz przybył do Tarryani, ponieważ otrzymał ważne zamówienia do Europy. Ale dlaczegoż znajdował się w pułapce, z którejśmy go wypłoszyli? Takie zapytanie zadał mu Banks, odpowiedział z towarzyszeniem pociesznych ruchów patetycznym, nadętym stylem.
— Było to wczoraj. Słońce dokonało już połowy swego dziennego obrotu. Wtedy przyszła mi myśl zwiedzić jedną z moich łapek na tygrysy, które sam urządzam. Opuściłem więc mój kraal, nie zbyt ztąd odległy, i który mam nadzieję, zechcecie panowie zaszczycić swemi odwiedzinami. Poszedłem sam, nie chcąc odrywać moich ludzi od pilnych i ważnych zajęć — otóż była to wielka nieroztropność. Doszedłszy do mojej zasadzki, zobaczyłem, że klapa nie opadła, a zatem że żaden zwierz się nie złapał, a chcąc się przekonać czy się co nie uszkodziło wewnątrz, ciasnym otworem wśliznąłem się do środka.
I ręką zrobił ruch jakby węża przesuwającego się wśród trawy.
— Znalazłszy się wewnątrz, mówił dalej Mateusz Van Guit, widziałem, że ćwierć mięsa, którego wyziewy miały być przynętą dla dzikich zwierząt, leżała nienaruszona, i już zamierzałem opuścić zasadzkę, gdy mimowolnym ruchem ręki opuściłem klapę, przez co zamiast tygrysa, sam wpadłem w zastawione sidła. Co prawda z początku widziałem tylko komiczną stronę mego wypadku. Zostałem zamknięty w więzieniu i nie było strażnika, któryby mógł drzwi otworzyć, ale pocieszałem się myślą, iż nie widząc mnie powracającego, służba pozostała w kraalu pospieszy mi z pomocą. Ale godziny upływały, a nikt nie przychodził; nareszcie wieczór zapadł, głód zaczął dokuczać mi porządnie. Co tu począć — nie mogłem jak tygrys jeść surowego mięsa, aby głód zaspokoić, postanowiłem zasnąć. W nocy głuche milczenie las zaległo; spałem więc smacznie i byłbym może długo jeszcze się nie obudził, gdyby nie odgłos spowodowany podnoszeniem się ciężkiej klapy. Podniosła się nareszcie; strumienie światła zalały ciemną moją sypialnię, już zamierzałem wybiedz na zewnątrz, gdy wtem, o zgrozo! ujrzałem zwrócone ku mej piersi zabójcze narzędzie. Jedna sekunda, byłbym padł śmiertelnym ugodzony ciosem! i godzina oswobodzenia byłaby zarazem ostatnią życia mego godziną. Szczęściem, pan kapitan raczył poznać we mnie stworzenie należące do rodzaju ludzkiego, teraz więc powinienem tylko podziękować panom za uwolnienie z więzienia.
Wypowiedział to tak zabawnym tonem i z tak uciesznemi ruchami, iż zaledwie zdołaliśmy wstrzymać się od śmiechu.
— Jak to już miałem przyjemność oznajmić panom, kraal mój leży co najwięcej o dwie mile ztąd, byłbym bardzo szczęśliwy gdybyście raczyli zaszczycić go swoją obecnością.
— Z przyjemnością odwiedzimy pana, rzekł pułkownik Munro.
— Jako myśliwych, zaciekawia nas bardzo urządzenie kraalu, rzekł kapitan.
— Myśliwi! powtórzył Mateusz Van Guit, myśliwi! a wyraz twarzy jego przekonywał wymownie, iż nader mierny miał szacunek dla synów Nemroda. Zapewnie dla tego polujesz pan na dzikie zwierzęta, aby je zabijać? dodał zwracając się do kapitana Hod.
— Ma się rozumieć — i jedynie dlatego, odpowiedział tenże.
— Ja zaś staram się jedynie chwytać je, odrzekł z niewysłowioną dumą Van Guit.
— W takim razie nigdy nie staniemy się współzawodnikami! odpowiedział śmiejąc się kapitan.
Dostawca pokręcił głową — widocznie nie lubił myśliwych, ponowił jednak uprzejmie swoje zaproszenie. Właśnie zamierzaliśmy udać się do kraalu, gdy dały się słyszeć głosy nadchodzących Indusów; nadchodziło ich z pół tuzina.
— A! otoż i moja służba! zawołał Mateusz Van Guit; a zwracając się ku nam, dodał po cichu kładąc palec na ustach: Nie mówcie panowie nic o mojej przygodzie; niech służba nie wie że dałem się złapać jak najprostsze zwierzę — mogłoby to osłabić ich karność i powagę moją.
Skinieniem uspokoiliśmy jego obawę.
— Panie, rzekł jeden z Indusów, którego spokojna i inteligentna fizyonomia zwróciła moją uwagę, szukamy cię już od dwóch godzin.
— Byłem w towarzystwie tych panów, którzy obiecali łaskawie udać się ze mną do kraalu, pierwej jednak trzeba zastawić pułapkę.
Indusi spełnili rozkaz, ale pierwej na zaproszenie dostawcy zwierząt, zwiedziłem z kapitanem wnętrze jego łapki. Było trochę ciasne, i Van Guit nie mógł w niem swobodnie machać rękami rozmawiając, jak to było jego zwyczajem. Obejrzawszy szczegółowo całe urządzenie, kapitan powinszował dostawcy zwierząt tak dobrego pomysłu.
— O! wierz mi pan, odrzekł tenże, moja łapka przewyższa nieskończenie wszelkie dotąd używane. W jednych zwierzęta się dusiły, w innych kaleczyły śmiertelnie — ja zaś potrzebuję chwytać je żywe i nienaruszone.
— No! bez zaprzeczenia, rządzimy się całkiem przeciwną zasadą, rzekł śmiejąc się kapitan.
— Kto wie, czy moja nie jest lepszą, odrzekł dostawca. Gdyby tak zapytać zwierząt...
— A! nie mam zwyczaju zasięgać ich zdania! odpowiedział kapitan.
— Ale raz schwytawszy, jakże wyprowadzasz pan swoich jeńców? zapytałem.
— Do otworu zasadzki przysuwa się szczelnie otwartą klatkę żelazną na kółkach, i za podniesieniem klapy zwierzęta same do niej wchodzą, poczem bawoły przyprzężone do klatek, powoli dowożą je do kraalu, odpowiedział Van Guit.
Zaledwie wymówił te słowa, usłyszeliśmy krzyki dochodzące nas zewnątrz. Jednym tchem wybiegliśmy z zasadzki.
Jeden z Indusów przeciął na dwoje trzymaną w ręku laską, węża najzjadliwszego rodzaju w chwili gdy tenże miał rzucić się na pułkownika; był to ten sam Indus, który przed chwilą zwrócił moją uwagę. To wdanie się jego ocaliło pułkownika od niechybnej śmierci, gdyż krzyk usłyszany pochodził ztąd, że służący jeden z kraalu ukąszonym został przez tegoż węża i wijąc się po ziemi w boleściach, konał w konwulsyjnych drganiach.
Dziwnym trafem głowa ucięta znowu skoczyła na piersi służącego, zębami jej został pochwycony i nieszczęśliwy zarażony strasznym jadem zginął prawie w jednej minucie, tak że nie można było nawet go ratować.
Przerażeni tym widokiem zwróciliśmy się szybko do pułkownika.
— Czy nie jesteś choćby zadraśnięty? zapytał Banks chwytając go za rękę.
— Nic mi nie jest, odrzekł pułkownik, bądźcie spokojni. — Poczem zwracając się do Indusa któremu zawdzięczał życie, rzekł: Dziękuję ci serdecznie przyjacielu.
Indus odrzekł iż nie należy mu się żadne podziękowanie.
— Jak się nazywasz? zapytał pułkownik.
— Kalagani, odrzekł Indus.






III.

Kraal.

Śmierć tego nieszczęśliwego bardzo nas przeraziła, a tem bardziej że zaszła w tak straszliwy sposób. Ukąszenie tak zwanego węża — bicza, jednego z najzjadliwszych na półwyspie, zawsze jest śmiertelne. Była to jedna ofiara więcej jakie rokrocznie tysiącami padają w Indyach od jadu tego strasznego płazu.
W jednym roku 1877mym 1677 istot żyjących zginęło od ukąszenia węży, rząd wyznaczył nagrody za ich wytępienie; urzędowe wykazy wskazują, że w tym jednym roku zabito ich 127.295.
Mówiono, lecz zapewne w żarcie, że dawniej nie było węży na Martinica, że aż dopiero Anglicy gdy zmuszeni byli oddać wyspę Francuzom rozmnożyli je tam Lecz Francuzi nie potrzebowali już ze swej strony na podobne zdobywać się pomysły, gdy opuszczali Indye na Anglików, gdyż tu już sama natura obficie je uposażyła pod tym względm[42].
Ciało Indyanina pod wpływem tej gwałtownej trucizny poczęło rozkładać się prawie widocznie, musiano więc myśleć o jak najprędszem grzebaniu. Towarzysze jego wykopali głęboki dół tak żeby dzikie zwierzęta nie mogły się dostać do ciała i tam został złożony.
Gdy się skończył smutny ten obrzęd, ruszyliśmy do Mateusza Van Guit i stanęliśmy po półgodzinnej drodze na miejscu.
Osada ta usprawiedliwiała nazwę „kraalu”, nadawaną właściwie osadom kolonistów Południowej Afryki.
Była to wielka podłużna zagroda, urządzona na polance, w głębi najgęstszego lasu. Mateusz Van Guit zastosował wybornie urządzenie jej do potrzeb swego rzemiosła. Do koła otaczało ją wysokie ogrodzenie z kołami; w niem urządzone były szerokie wrota, aby mogły wjeżdżać wozy z klatkami. Wewnątrz, w głębi urządzono pomieszczenie dla wszystkich mieszkańców kraalu, było ono zbudowane z desek i pni drzew.
Na lewo w głębi stało sześć klatek na kółkach, porozdzielanych przegrodami; rozlegający się głośny ryk zdradzał że nie były puste.
Na prawo, w głębi, stało dwanaście bawołów — były one używane do przewożenia menażeryi. Sześciu ludzi służyło za woźniców; dziesięciu Indusów wyćwiczonych w tropieniu dzikich zwierząt uzupełniało obsługę dostawcy.
Mateusz Van Guit już od kilku miesięcy zamieszkiwał tak w lesie, narażony nie tylko na napaść dzikich zwierząt, ale i na groźne panujące tu gorączki. Tak jednak i on i obsługa jego oswojeni byli z niezdrowym klimatem tej okolicy, iż nie podlegali „malaryi”. Zdawał się być bardzo zadowolony z naszych odwiedzin i wprowadził nas do wnętrza.
Pierwsza izba przeznaczona była dla samego pana, druga dla Indusów tropicieli, trzecia dla woźniców. Był to prosty szałas leśny, pozbawiony wszelkich wygód. Z kolei Van Guit przeprowadził nas do mieszkania zwierząt. Przypominało zupełnie urządzenie wędrownych menażeryi. Każda z sześciu klatek zakratowana z przodu, była podzielona na trzy przegrody; ruchome, wysuwane do góry ściany, dozwalały w razie potrzeby przepędzać zwierzęta z jednej przegrody do drugiej.
Obecnie w klatkach znajdowało się siedmiu tygrysów, dwa lwy, trzy pantery i dwa lamparty.
Mateusz Van Guit oznajmił nam, iż nie może opuścić tej miejscowości, dopokąd nie schwyta jeszcze dwóch lampartów, trzech tygrysów i jednego lwa. Wtedy dopiero dowiezie menażeryę swoją do kolei w kierunku Bombay.
Okazy zwierząt zamkniętych w klatkach były przepyszne, ale nadzwyczaj dzikie, nie miały jeszcze czasu oswoić się ze swoim położeniem. Wyły i ryczały przeraźliwie, kręciły się w klatkach, chcąc gwałtem je rozbić. Za zbliżeniem się nasżem wściekłość ich zwiększała się jeszcze, czego zdawał się nawet nie uważać dostawca.
— Biedne zwierzęta! rzekł z ubolewaniem kapitan.
— Czyż sądzisz pan że więcej są godne pożałowania od tych które zabijasz? zapytał oschle dostawca.
— Sądzę że nie tyle godne są pożałowania ile nagany że się schwytać dały, odparł kapitan.
Na lądach Afryki dzikie zwierzęta niekiedy skazane bywają na długi głód, gdyż mało tam jest przeżuwaków stanowiących główne ich pożywienie; inaczej rzecz się ma na półwyspie Induskim w okolicach Tarryani, gdzie znajduje się nadzwyczajna ilość bizonów, bawołów, zebusów, dzików, antylop, na które polują nieustannie lwy, tygrysy i pantery. Oprócz tego stada kóz, owiec jakoteż pilnujących je „rajotów” (pastuchów) łatwiej i pewnejdostarczają im zdobyczy. I dla tego chciwa ich dzikość żadnego nie ma wytłómaczenia.
Dostawca czworonożnych więźni swoich żywił mięsem bizonów i pewnego gatunku wołów zwanych zebu, a zaopatrywanie i podawanie im żywności w oznaczonym czasie, było obowiązkiem ich stróżów, zwanych, chikarisami.
Polując za tą żywnością, chikarisi narażają się na groźne niebezpieczeństwa. Wiadomo, że nawet tygrysy bardzo się obawiają dzikich bawołów, strasznych, gdy są rozwścieczone skutkiem odniesionej rany. W takim stanie nieraz rogami podkopują drzewo na którem ktoś uciekający przed niemi szuka schronienia. Biada myśliwcowi któregoby napad dzikiego bawołu znalazł bezbronnym. Toż samo stosuje się i do bizona indyjskiego, z krótkim czworograniastym łbem, z wypukłym grzbietem, z nogami białemi od kopyt do kolan, a którego długość od ogona do pyska, dochodzi niekiedy do czterech metrów. Bizon jest mniej dzikim od bawołu jeźli spokojnie pasie się naporosłych wysoką trawą płaszczyznach, ale napastowany nieostrożnie staje się strasznym. To też chcąc uniknąć niebezpieczeństwa grożącego przy polowaniu, chikarisowie chwytali w zasadzki, zwierzęta przeznaczone na żer dla menażeryi.
Znający się dobrze na swojem rzemiośle dostawca zwierząt, bardzo oszczędnie podawał żywność pochwytanym zwierzętom, raz tylko na dzień, w południe rozdzielano pomiędzy nie cztery do pięciu funtów mięsa. Od soboty do poniedziałku, nic zupełnie nie dostawały. Tak więc niedziela była dla nich dniem postu. Niepodobna sobie wystawić zamieszania, ryku i wycia, gdy nareszcie podawano im skromny posiłek, wygłodzone zwierzęta tak się kręciły i rzucały iż można było mniemać, że rozbiją klatki. Ten post przymuszony ochraniał zwierzęta od chorób skórnych, a tem samem podnosił ich cenę na targach Europy.
Przedstawiając nam szczegółowo wszystkie okazy swej menażeryi, Van Guit wywiązywał się z tego zadania raczej jak przyrodnik niż jak handlarz, udzielając nam wiele wiadomości o zwierzętach tej części półwyspu — to też postanowiliśmy nie opuszczać kraalu, dopokąd nie wyjawi nam wszelkich tajników zoologii Himalai.
— Chciej mnie objaśnić, panie Van Guit, rzekł Banks, czy przedsiębiorstwo podobne zapewnia korzyści wynagradzające jego niebezpieczeństwa?
— Dawniej, odrzekł, było ono bardzo zyskowne; ale, trzeba przyznać, że od lat kilku dzikie zwierzęta bardzo spadły w cenie. Możesz pan przekonać się o tem z ostatnich cen notowanych na targowisku głównem, jakim jest dla nas ogród zoologiczny w Antwerpii. Tam też wyprawiam plon awanturniczej mojej wycieczki do lasów Indyi. Niestety publiczność coraz mniej okazuje zamiłowania może przyjść do tego, że cena sprzedaży nie pokryje kosztów. I tak, ostatnim razem, za strusia samca płacono 1.100 fr. za samicę tylko 800 fran. Za czarną panterę niechciano dać więcej jak 1.600 fr., za tygrysicę jawajską 2.400 fr. a za całą rodzinę lwią, złożoną z dwóch lwów, lwicy i dwóch wielkich nadziei lwiątek — tylko 7.000 fr.
— Ależ to jakby darmo! odrzekł Banks.
— Co zaś do gruboskórców, jak naprzykład słonie, te warto chwytać jedynie dla ich kłów, gdyż zapotrzebowanie kości słoniowej wcale się nie zmniejsza. Od czasu jak autorowie dramatyczni ruszyli pomysłem aby słonie występowały w przedstawianych sztukach, przedsiębiorcy ich wożą jednego od miasta do miasta, i jeden taki egzemplarz zadawalnia ciekawość całego kraju. Skutkiem tego słonie nie popłacają na targowiskach.
— Czy tylko do menażeryi europejskich dostarczasz okazy fauny indyjskiej? zapytałem.
— Daruj, że odpowiem zapytaniem: czy dobrze poznałeś półwysep Indyjski?
— Niezupełnie jeszcze; jednakże zwiedziłem już Bombay, Kalkuttę, Benares, Allahabad. dolinę Gangesu, podziwiałem pomniki, zabytki...
— Ej! wszystko to niewarta niucha tabaki, rzekł, machnąwszy pogardliwie ręką. Czemże są wszelkie inne osobliwości wobec menażeryi kolosalnych rozmiarów jakie posiadają potężni rajahowie, którzy zachowali cześć dla pysznych zwierząt jakimi chlubić się może święta ziemia Indyi. Jedź do Guikowaru złożyć pokłon królowi Barody! zwiedź jego menażerye, których większość mieszkańców przezemnie została dostawioną. Jakież to wspaniale lwy, pantery, niedźwiedzie, tygrysy! Staraj się być widzem zaślubin 60.000 gołębi, jakie z wielką pompą corocznie obchodzone bywają. Podziwiaj 500 „bulbulów”, tych słowików półwyspu, które hodują tak starannie i troskliwie, jak gdyby następców tronu. Podziwiaj przepyszne słonie, z których jeden, pełniący obowiązki kata, wykonywając wydane wyroki, rozbija o kamień głowy przestępców. Ztamtąd udaj się obejrzeć zakłady radży Maissuru, najbogatszego z monarchów Azyi. Wejdź do tego pałacu w którym można naliczyć setki nosorożców, słoni, tygrysów i wszelkich najrzadszych okazów, należących do najwyższej zwierzęcej arystokracyi indyjskiej. Dopiero wszystko to poznasz, nie będziesz mógł być posądzonym o nieznajomość cudów tego niezrównanego kraju.
A gdybyście wiedzieli z jakiemi giestami i z jak poważną wypowiedział to miną!
— A wilki czy znajdują się w tej okolicy? zapytał kapitan Hod.
— Jest ich bardzo wiele po całym półwyspie, i są bardzo groźne gdy gromadnie napadną na jakąś odosobioną osadę. Podobne do wilków polskich, równie jak szakale, wielkie czynią spustoszenia, ale że nie przedstawiają żadnej wartości handlowej, więc oddaję je na łup kapitana Hod.
— Czy i lamparty zaliczasz do liczby dzikich zwierząt? zapytał kapitan.
— Bez zaprzeczenia. Lampart jest dziki, śmiały, odważny, wdrapuje się na drzewa, i przez to już samo bywa niekiedy groźniejszym od tygrysa.
— Oh! oh! zawołał kapitan Hod.
— Panie, odrzekł oschle Mateusz Van Guit, gdy myśliwy nie może uważać drzew za bezpieczne schronienie, bardzo łatwo sam może stać się przedmiotem polowania.
— A cóż powiesz o panterach?
— O? pantera, to dopiero zwierzę! — Przekonajcie się panowie jak piękne okazy posiadam w moim zbiorze. Zadziwiające to zwierzęta!... Czy wiecie że panterę można ułożyć do polowania? W tym celu przynosi się je w palankinie z owiniętemi głowami, jak kobuzów lub sokołów. Jak tylko myśliwi dostrzegą trzodę antylop, wypuszczają panterę i ta rzuca się na lękliwe te przeżuwacze, które pomimo swej zwinności i szybkiego biegu, nie są w stanie uniknąć strasznych pazurów pantery.
— A lwy czy znajdują się w tej okolicy?
— Tak, ale ja tutejszych tych mniemanych królów zwierząt stawiam niżej od lwów starożytnej Libii. Tu samce nie mają grzyw będących właściwością i ozdobą lwa afrykańskiego. W środkowych Indyach już prawie zaginęły, chroniąc się do Kattyanwaru, na puszczę Teil i w okolice Terryani. Żyjąc samotnie tak jak pustelnicy, wyrodne te lwy nie mogą odzyskać utraconych przymiotów przez przebywanie ze swymi współbraćmi — to też nie stawiam ich w pierwszym rzędzie zwierząt czworonożnych. Lwa można podejść i wymknąć mu się, z tygrysem nigdy się to nie uda.
— Ach! tygrysy! tygrysy! zawołał z uniesieniem kapitan Hod.
— Ach! tygrysy! powtórzył Fox.
— Tygrysowi oddałbym koronę! zawołał coraz więcej ożywiając się Mateusz Van Guit. Mówi się „tygrys królewski” a nie lew królewski — i bardzo słusznie. Całe Indye należą do tygrysa i w nim się streszczają. On najpierwszy żył na tych ziemiach i ma prawo uważać za najeźdźców nietylko przedstawicieli rassy anglo-saksońskiej, ale i synów rassy słonecznej... On to jest prawdziwym synem świętej ziemi Argawarta. To też zwierzęta te rozkrzewiły się licznie na całej powierzchni półwyspu nie porzucając ani jednej z okolic zamieszkałych przez ich przodków, od Komorinu aż do krańców himalajskich.
Żaden zwierz nie jest tak popłatny jak tygrys dobijają się o niego zarówno do menażeryi jak i do ozdoby królewskich ogrodów. A czy wiecie panowie w jaki sposób zabawiają rajahowie gości których najwięcej chcą uczcić? Oto każą przytoczyć klatkę z tygrysem królewskim, i postawić ją na środku obszernej płaszczyzny. Radża, goście jego, oficerowie i straż, wszyscy uzbrojeni są w lance, rewolwery, karabiny, i najczęściej na dzielnych siedzą rumakach. Konie te, przestraszone widokiem dzikiego zwierza i błyskawicami tryskającemi z jego oczu, zaczynają rzucać się i wspinać, i tylko silny i wytrawny jeździec zdoła je powstrzymać. Wtem nagle otwierają się drzwi klatki, tygrys z niej wybiega, ciska się, biegnie, rzuca się na rozproszone gromadki, i znaczna liczba ofiar staje się łupem jego wściekłości. Niekiedy uda mu się przedrzeć przez otaczające go koło żelaza i broni i uciec, ale najczęściej pada w walce, jednego przeciw stu. Ginie, ale chwalebną śmiercią, którą przynajmniej pomścił już naprzód.
— Brawo! panie Mateuszu Van Guit, zawołał kapitan Hod z uniesieniem, tak, musi to być wspaniały widok... tak, tygrys jest królem zwierząt.
— A co więcej, królewskość jego nie wywołuje rewolucyi, dodał Banks.
— Pan je bierzesz w niewolę, a ja je zabijam, zawołał kapitan, i mam nadzieję iż zanim opuszczę okolicę Tarryani, pięćdziesiąty z kolei padnie z mojej ręki.
— A! kapitanie, zawołał dostawca, marszcząc brwi, czyż nie mógłbyś poprzestać na niedźwiedziach, bawołach, dzikach i wilkach i zostawić w spokoju tych królów stworzenia!...
— No, niechże już będą królami, kiedy chcesz koniecznie, rzekł Banks, ale musisz przyznać, że to królowie bardzo niebezpieczni dla swoich poddanych. W roku, jeśli się nie mylę, 1862, monarchowie ci pożarli wszystkich telegrafistów na stacyi wyspy Sangor. Podają także iż pewna tygrysica w przeciągu lat trzech rozszarpała i pożarła 118 ofiar, a inna, w tymże czasie aż 127. To już za wiele — nawet na królowe!
Nakoniec od czasu rozbrojenia Cipayów, a więc podczas trzech lat: 12,554 osób zostało pożartych przez tygrysów.
— Ale zapominasz chyba, że tygrysy są to zwierzęta mięsożerne i żywią się surowem mięsem, a Indusi utrzymują nawet, że gdy raz zakosztują mięsa ludzkiego, już innego jeść nie chcą.
— Więc cóż ztąd? zapytał Banks.
— To, odrzekł uśmiechając się Mateusz Van Guit, iż są tylko posłuszne swej naturze... przecież bez jedzenia żyć nie mogą.






IV.

Królowa Tarryani.

Obejrzawszy całą menażeryę powróciliśmy do Steam House, umówiwszy się pierwej z dostawcą że będziemy się odwiedzać wzajemnie. Chikarisowie Van Guit'a znający doskonale miejscowość i obyczaj zwierząt, mogli ogromne oddać przysługi kapitanowi w jego myśliwskich wyprawach; to też dastawca[43] oddał mu ich uprzejmie do rozporządzenia, zalecając szczególniej Kalagani'ego, na którego we wszystkiem można się było spuścić, gdyż jest nadzwyczaj sprytny, przezorny i wierny.
Kapitan przyrzekł nawzajem, o ile będzie zdolny, dopomagać dostawcy do pojmania brakujących mu jeszcze zwierząt.
Przed opuszczeniem kraalu, pułkownik Munro raz jeszcze podziękował Kalagani'emu który ocalił mu życie, mówiąc mu iż zawsze będzie mile przyjęty w Steam-House. Indus skłonił się zimno, nie okazując niczem zadowolenia jakie sprawiły mu słowa pułkownika.
Powróciliśmy przed samym obiadem, i naturalnie osoba Mateusza Van Guit dostarczyła nam przedmiotu do rozmowy. Przez następne trzy dni deszcz gwałtowny padał i nasi zapaleni myśliwi musieli pozostać w domu, bo w taki czas i śladu zwierząt odnaleźć nie można prawie też nie opuszczają one nor swoich.
Dnia 30 lipca czas się poprawił; korzystając z tego, kapitan Hod, Fox, Gumi i ja gotowaliśmy się do wycieczki do kraalu.
Rano przybyło do nas kilku górali którzy posłyszawszy że jakaś godna podziwu pagoda pojawiła się w okolicy Himalaya, zapragnęli ją zobaczyć. Piękne to typy ci górale z nad granicy tybetańskiej; odznaczają się wielką wojowniczą odwagą i wypróbowaną uczciwością. Prócz tego są nadzwyczaj gościnni i tak pod względem fizycznym jak moralnym nieskończenie przewyższają Indusów zamieszkujących płaszczyzny.
Bardzo podziwiali mniemaną pagodę, ale nasz Stalowy olbrzym sprawił na nich daleko jeszcze silniejsze wrażenie. A przecież widzieli go tylko stojącego nieruchomie, cóżby dopiero było gdyby zobaczyli, jak buchając płomieniami i wyrzucając kłęby dymu, przebywa śmiało strome drugi przeżynające ich góry.
Pułkownik Munro przyjął bardzo gościnnie poczciwych górali, przebywających często na terytoryach Nepaulu, po nad granicą indo-chińską. Rozmowa zwróciła się na tę okolicę nadgraniczną, w której Nana-Sahib szukał schronienia po porażce Cipayów, kiedy tak zawzięcie był ścigany na całej przestrzeni Indyi.
Górale jednak nie więcej od nas wiedzieli o nim Doszła i do nich wieść o śmierci nababa, i zdawało się, iż nie powątpiewali o jej prawdziwości. Co do towarzyszy Nana Sahiba którzy go przeżyli, zapewnie musieli schronić się w głąb Tybetu, gdzie już trudnoby pomyśleć nawet o ich szukaniu. Wysłuchawszy tej mowy górali, pułkownik zamyślił się głęboko, i już nie brał udziału w dalszej rozmowie.
Kapitan Hod zadał im kilka pytań odnoszących się do dzikich zwierząt. Odpowiedzieli iż wiele z nich, a szczególniej tygrysy, straszne szerzą zniszczenie w niższych strefach Himalai. Z ich powodu mieszkańcy opuszczają całe wsie i osady: tygrysy pochłonęły już liczne trzody kóz i owiec, a nawet i znaczna liczba krajowców stała się już ich ofiarą. Pomimo iż rząd wyznaczył bardzo znaczne nagrody, trzysta rupii za każdego zabitego tygrysa, jednak nie znać, aby liczba tychże się zmniejszała, i biedni krajowcy z twrogą[44] zadają sobie pytanie: czy nareszcie nie będą zmuszeni ustąpić im miejsca.
Górale pożegnali nas nareszcie i odeszli zachwyceni dobrem przyjęciem, obiecując odwiedzić nas jeszcze w Steam-House, a kapitan Hod, dwaj nasi towarzysze i ja dobrze uzbrojeni i gotowi na wszelkie spotkania, udaliśmy się ku Tarryani.
Gdyśmy doszli do miejsca, gdzie stała zasadzka, z której wyratowaliśmy Mateusza Van Guit, tenże podbiegł ku nam uradowany. Kilku z jego służby a w ich liczbie Kalagani, zajęci byli przeprowadzaniem z zasadzki do klatki tygrysa, który złapał się w nią w nocy. Przepyszny ten zwierz do wielkiej zazdrości pobudził kapitana Hod.
— Jeden mniej w tych lasach! szepnął i westchnął ciężko, a westchnienie głośnem echem odbiło się w piersiach Fox'a.
— Ale jeden więcej w menażeryi! zawołał dostawca wesoło zacierając ręce. Jeszcze mi trzeba tylko dwóch tygrysów, jednego lwa i dwóch lampartów, a będę mógł przed oznaczonym terminem wywiązać się z moich zobowiązań. Czy nie raczycie panowie udać się ze mną do kraalu?
— Uprzejmie dziękujemy, odrzekł kapitan Hod, ale dziś polujemy na własny rachunek.
— Kalagani jest na usługi panów, rzekł uprzejmie dostawca, a że doskonale zna cały las, więc może być użytecznym.
— Przyjmujemy go chętnie za przewodnika.
— Żegnam panów życząc szczęśliwego polowania, tylko zmiłujcie się, nie wymordujcie wszystkiego.
— O! przyrzekam że zawsze dość zostanie dla pana, odrzekł śmiejąc się kapitan.
Mateusz Van Guit ukłonił nam się poważnie i znikł w lesie wraz ze swoją zdobyczą zamkniętą w przenośnej klatce.
— No, teraz ruszajmy! zawołał kapitan, idę gonić za moim czterdziestym drugim.
— A ja za trzydziestym ósmym, rzekł Fox.
— A ja za pierwszym, dodałem.
Ton, jakim wypowiedziałem te słowa, wywołał uśmiech na usta kapitana — poznał z niego, że nie tleje we mnie wzniosły zapał myśliwski.
— Czy dobrze znasz ten las? zapytał kapitan Hod Kalagani'ego.
— Najmniej dwadzieścia razy przebiegłem go we wszystkich kierunkach, tak we dnie jak w nocy, odpowiedział.
— Czy słyszałeś że groźny jakiś tygrys ma się pojawiać nieustannie w tej okolicy?
— Tak, ale nie jest to tygrys, tylko tygrysica. Widziano ją w największym lesie, o jakie dwie milki angielskie ztąd, i już od kilku dni starają się ją upolować, ale dotąd nadaremnie, czy chcecie panowie...
— Ale chcemy, chcemy, zawołał kapitan Hod, przerywając Indusowi, i poszliśmy za nim.
Jakkolwiek w Tarryani znajduje się nadzwyczaj wiele tygrysów, nie wyobrażajcie sobie jednak czytelnicy, że bez potrzeby uwijają się po drogach i lasach; dopokąd głód ich nie zniewoli, nie wychodzą ze swych jaskiń, i wielu bardzo podróżników, przebywających lasy i żungle, nigdy żadnego nie spotkali. To też urządzając na nie polowanie, trzeba najpierw starać się odkryć drogi, któremi przechdzą[45], a szczególniej źródła i strumienie w których gaszą pragnienie. Ale uie dość na tem, trzeba jeszcze zostawić przynętę, przybijając udziec wołu do słupa stojącego wśród skał i drzew, mogących myśliwym służyć za schronienie. Tak poluje się w lasach.
Inna rzecz na równinach; w tych niebezpiecznych polowaniach słoń staje się nader użytecznym pomocnikiem człowieka, ale musi być starannie do tego tresowany. Jednak mimo to nieraz ogarnia je przestrach, co na wielkie naraża niebezpieczeństwo siedzącego na ich grzbiecie myśliwca.
Tygrys śmiało i bez obawy napada na słonia, a wtedy między nim a człowiekiem toczy się walka na grzbiecie ogromnego gruboskórca, i często bardzo kończy się jego zwycięztwem.
W taki sposób odbywają się zwykle wielkie polowania rajahów i bogatych sportsmen'ów indyjskich — ale kapitan Hod ani myślał o nich, pieszo poszukiwał i pieszo walczył z tygrysami.
Szliśmy tedy za prędko idącym przed nami Kalaganim, który, jak zwykle Indus, był bardzo małomowny i tylko krótko odpowiadał na zadawane pytania.
W godzinę potem stanęliśmy nad bystrym strumieniem, na którego wybrzeżach znać jeszcze było świeże ślady zwierząt. W pośród małej polanki wznosił się słup, a na nim wisiał udziec wołu.
Przynęta. była już naruszona przez szakale, zawsze czychające na zdobycz, za naszem przybyciem uciekło ich ze dwunastu.
— Panie kapitanie, rzekł Kalagani, tu będziem oczekiwać tygrysicy, przyznasz pan, że to wyborne miejsce na zasadzkę.
Jakoż rzeczywiście można tu było z łatwością ukryć się na drzewach lub po za skałami, tak aby krzyżowy ogień zwrócić ku odosobnionemu wśród polanki słupowi. Ja i Gumi umieściliśmy się na jednem drzewie, a Kapitan i Fox na dwóch wielkich stojących naprzeciw siebie rozłożystych dębach. Kalagani stanął po za wysoką skałą, na którą mógł wdrapać się w razie niebezpieczeństwa.
Tym sposobem zwierz znajdować się będzie ze wszystkich stron wystawiony na strzały których uniknąć byłoby niemożebnem. Teraz należało tylko czekać jego przybycia.
Rozproszone szakale w różnych stronach odzywały się chrapliwem szczekaniem, ale nie ośmielały się wracać do słupa. Nie uszło godziny gdy nagle szczekanie ucichło. i natychmiast dwóch czy trzech szakali wyskoczyło z zarośli, uciekając do najwięcej zagęszczonego lasu.
Kalagani skinął abyśmy się mieli na ostrożności. Powodem tej spiesznej ucieczki szakali nie mogło być nic innego jak zbliżenie się jakiegoś dzikiego zwierza — najpewniej oczekiwanej przez nas tygrysicy — i należało lada chwila oczekiwać jej ukazania się na polance.
Trzymaliśmy broń w pogotowiu, zaś kapitan Hod i Fox wycelowali swoje karabiny w stronę zkąd wybiegły szakale, trzymając palce na cynglach.
Wkrótce też zaczęły się poruszać zarośla i dał się słyszeć odgłos łamanych gałęzi, wyraźnie zwierz jakiś przesuwał się przez nie powoli i ostrożnie. Nie mógł on wcale widzieć zaczajonych myśliwych, sam więc tylko instynkt uprzedzał go, że miejsce to nie jest dość bezpieczne i pewnie byłby się cofnął, gdyby wyziewy wołowego mięsa nie podniecały jego głodu.
Jednakże pokazawszy się stanął i cofnął się o krok — widocznie niepewny. Była to ogromna tygrysica, z wielką głową; zaczęła znów posuwać się przechylona ku ziemi kołysząc się jak gadzina.
Za niemem porozumieniem pozwoliliśmy jej podejść aż do słupa. Węszyła ziemię, najeżyła grzbiet jak kot zamierzający się rzucić.
Wtem rozległy się dwa strzały karabinowe.
— Czterdziesty drugi! krzyknął kapitan.
— Trzydziesty ósmy! krzyknął Fox.
Obaj wystrzelili jednocześnie i tak trafnie, że ugodzona w serce tygrysica potoczyła się i padła.
Najpierw przypadł do niej Kalagani, my zeskoczyliśmy z drzew. Tygrysica leżała zabita.
Ale który strzał był śmiertelny? kto ją zabił, kapitan czy Fox?... Oto o czem należało się przekonać. Kalagani rozciął tygrysicę, w sercu utkwiły dwie kule.
— Tak więc, rzekł z westchnieniem kapitan, wypada po połowie na każdego z nas.
— A po połowie, mój kapitanie, odrzekł smutnie Fox.
I myślę że żaden z nich nie byłby za nic w świecie odstąpił przypadającej na niego części.
Tak szczęśliwy rezultat polowania, i to bez wystawienia się na niebezpieczeństwo rzadkiem jest nader w rocznikach myśliwych zdarzeniem.
Fox i Gumi pozostali dla zdjęcia futra z poległego zwierza, a ja z kapitanem powróciliśmy do Stesm-House.
Banks nie brał udziału w naszych myśliwskich wycieczkach, wolał zwiedzać wyższe okolice Himalai, szczególniej jeśli pułkownik Munro chciał mu towarzyszyć. Ale parę razy zaledwie zdołał go do tego nakłonić, i spostrzegł z niepokojem iż od czasu naszego tu pobytu, sir Edward Munro był więcej zamyślony i smutny. Mówił mniej jeszcze niż zwykle, dłużej przebywał samotny w swoim pokoju i tylko niekiedy miewał jakieś narady z Mac Neil'em. Czyżby ułożyli sobie jakiś nowy projekt, który nawet przed Banksem ukryć pragnęli?
Dnia 13 lipca przybył do nas w odwiedziny Mateusz Van Guit; mniej szczęśliwy od kapitana Hod, który zabił czterdziestego drugiego, jako też od Foxa, który także mógł zapisać na liście swoich trofeów trzydziestego ósmego tygrysa — nie licząc owej tygrysicy zabitej do spółki, dostawca nie powiększył swej menażeryi ani jednym okazem. Tak tygrysy, jako też lwy i lamparty nie raczyły dać mu się złapać, a wcale nie miał ochoty zapuszczać się głęboko na zachód dla uzupełnienia obowiązkowej liczby. To też bynajmniej nie ukrywał swego złego humoru.
Do Steam-House towarzyszył mu Kalagani i dwóch chikarisów z jego służby. Urządzenie naszego sanitaryum bardzo podobało się dostawcy; pułkownik zaprosił go na objad. Przyjął chętnie zaproszenie, obiecując jeść za czterech.
Zanim podano objad, Mateusz Van Guit chciał szczegółowo obejrzeć Steam-House; jego urządzenie tak wygodne i eleganckie bardzo mu się podobało. Cóż to za różnica z jego ubogim kraalem! Zajęły go bardzo i nie szczędził pochwał dwom naszym przenośnym domkom, wagonom, ale muszę przyznać że Stalowy nasz Olbrzym nie budził w nim uwielbienia. Tak zagorzały przyrodnik musiał pozostać zimnym wobec arcydzieła mechaniki, mógł że podziwiać choćby najgienialniej obmyślane i wykończone — zwierzę sztuczne!
— Nie lekceważ sobie naszego słonia, panie Van Guit, rzekł mu Banks, jest on nadzwyczaj potężny, i w razie potrzeby niczem byłoby dla niego uciągnąć oprócz dwóch naszych przenośnych domów, wszystkie twoje klatki z manażeryą.
— Mam do tego bawoły i wolę krok ich spokojny i pewny.
— Tak!... tylko że nasz Olbrzym Stalowy nie lęka się ani pazurów ani zębów tygrysich, rzekł kapitan Hod.
— Spodziewam się, odrzekł Mateusz Van Guit, bo pocóż dzikie zwierzęta miałyby go napastować? nie ugryzłyby przecież jego metalowego ciała.
Ale jeźli dostawca okazywał się tak obojętnym dla naszego słonia, za to Indusi jego, a szczególniej Kalagani prawie pożeraligo oczami. Znać było że z tem ich uwielbieniem dla olbrzymiego zwierza łączyło się pewne zabobonne poszanowanie.
Kalagani nie ukrywał podziwu gdy inżynier powiedział mu, że Stalowy Olbrzym był potężniejszym i silniejszym niż cały razem połączony zaprzęg, jaki posiadają w kraalu. Przy tej sposobności kapitan Hod opowiedział mu z dumą naszą przygodę ze słoniami księcia Guru Sing. Podczas tego opowiadania, na ustach dostawcy przesunął się uśmiech niedowierzania, ale nie powiedział ani słówka.
Objad przeszedł wesoło. Mateusz Van Guit jadł z wybornym apetytem, ale też przyznać trzeba, że pan Parazard tym razem przewyższył sam siebie i z dostawianej przez nas do szpiżarni jego zwierzyny, urządził objad co się zowie doskonały.
Piwnica nasza dostarczyła wybornego wina, z których jeden szczególniej gatunek francuzkiego, tak smakował dostawcy, że pijąc nieustannie się oblizywał i cmokał językiem. Dość że po skończonym objedzie tak jakoś niepewnie stąpał, iż widocznem było że wino poszło mu nie tylko do głowy ale i w nogi.
Pożegnano się późnym wieczorem, a dzięki towarzyszom, Mateusz Van Guit mógł bezpiecznie wrócić do kraalu.
Przez kilka dni następnych czas był szkaradny, co zniewalało nas nie opuszczać Steam-House. Pragnęliśmy bardzo aby skończyła się pora deszczów, trwająca z przerwami od trzech miesięcy, gdyż jeżeli coś nie zmusi do zmiany ułożonego przez Banksa programu, już tylko sześć tygodni mieliśmy przepędzić w naszem sanitaryum.
Dnia 23 lipca kilku nadgranicznych górali po raz drugi przybyli do nas w odwiedziny. Wioska ich, zwana Suari, leżała tylko o pięć mil od naszego obozowiska, prawie na granicach Tarryani. Jeden z nich oznajmił nam że od kilku już tygodni tygrysica straszne w tej okolicy szerzyła zniszczenie. Dziesiątkowała wszelkie trzody, jeśliby tak trwało dłużej, musieliby opuścić wioskę, w której niepodobna byłoby mieszkać dłużej, bo nie tylko zwierzętom domowym ale i ludziom ciągłe zagraża niebezpieczeństwo. Wszelkie środki do jakich się uciekają, łapki, zasadzki, polowania, okazały się bezskuteczne; najstarsi górale nie pamiętają równie groźnego dzikiego zwierza.
Opowiadanie to podnieciło jeszcze myśliwski zapał kapitana Hod; niezwłocznie też oznajmił góralom iż uda się wraz z nimi do Suari ofiarując na ich usługi swoje doświadczenia i celne strzelanie, co z nadzwyczajną przyjęli radością. Zdaje mi się, że przychodząc liczyli trochę na to.
— Czy pójdziesz z nami, Maucler? zapytał mnie kapitan.
— A jakże, mógłżebym opuścić tak zajmujące polowanie? odpowiedziałem.
— Tym razem i ja będę wam towarzyszył, rzekł inżynier.
— Wybornie, kochany Banksie! — zawołaliśmy obydwa.
— A ja, czy nie będę na tej uczcie, panie kapitanie? zapytał Fox.
— Widzicie go! odrzekł kapitan, chce mu się koniecznie uzupełnić swoje pół tygrysicy.. No, niech cię tam!... pójdziesz z nami.
Ponieważ zapewne przyjdzie nam zabawić w Suari trzy lub cztery dni, Banks zapytał pułkownika czy nie zechce pójść z nami, ale odpowiedział, iż woli przez ten czas zwiedzić z sierżantem Mac Neilem i Gumim środkowy pas Himalai.
Postanowiliśmy tegoż dnia jeszcze udać się do kraalu, prosić Mateusza Van Guit aby nam pozwolił zabrać kilku jego chikarisów, którzy mogą być nam bardzo użyteczni.
Przybyliśmy do kraalu około południa i zaraz zawiadomiliśmy dostawcę o zamierzonej wyprawie. Nie ukrywał swej radości, dowiadując się o napadach i licznych ofiarach tygrysicy, mówiąc, że gdy je opowie nabywcom, podniesie to bardzo sławę dzikich zwierząt półwyspu. Oddał nam do rozporządzenia trzech Indusów i Kalaganiego, zawsze chętnego, przyjmującego udział w niebezpiecznych wyprawach.
Van Guit zastrzegał sobie tylko iż jeżliby, co prawie niepodobna, udało się tygrysicę schwytać żywcem, zostanie zaliczoną do jego menażeryi. A jakże to ogromnie podniesie jej cenę, gdy na klatce wywiesi napis: „Królowa Tarryani, która pożarła sto trzydzieści ośm osób obojej płci“.
Wyruszyliśmy z kraalu około drugiej, a przed czwartą już byliśmy w Suari. Tam ludność zostawała pod wpływem największego przerażenia, gdyż właśnie tego dnia rano tygrysica pochwyciła nad strumieniem i uniosła do lasu młodą Induskę.
Bogaty kolonista angielski nader gościnnie przyjął nas w swoim domu; tak wielkich już strat nabawiła go tygrysica, iż byłby chętnie zapłacił za jej skórę kilka tysięcy rupii.
— Panie Hod, rzekł do kapitana, przed kilku laty tygrysica zmusiła mieszkańców do opuszczenia trzynastu wiosek, obejmujących 250 mil kwadratowych dobrego bardzo gruntu, który musiał pozostać odłogiem. Jeźli u nas nie przestanie szerzyć tak strasznego spustoszenia, przyjdzie do tego że trzeba nam będzie opuścić całą tę prowincyę.
— Czy próbowaliście już wszelkich możliwych środków aby ją zgładzić? zapytał Banks.
— Robiliśmy co tylko było w naszej mocy, zastawialiśmy łapki, zasadzki, żer ze strychniną — wszystko nadaremnie.
— No, nie mogę ręczyć za skutek, ale będziem się starać uwolnić was od tej potwornej królowej.
Do naszej gromadki przyłączyło się dwudziestu górali doskonale znających miejscowość, przez trzy dni, 24, 25, 26 lipca, przeszukaliśmy z nimi całą okolicę, nie mogąc nigdzie znaleźć śladu tygrysicy. Udało nam się tylko wytropić dwóch innych tygrysów, które padły od kul kapitana.
— Czterdziestu pięciu, rzekł spokojnie.
Nareszcie 27 tygrysica zaznaczyła swoje pojawienie się nowem przestępstwem. Bawół naszego gospodarza znikł z pastwiska i tylko resztki z niego znaleziono o jakie ćwierć mili od wsi. Zabójstwo — rozmyślne morderstwo — jakby powiedział prawnik — popełnione zostało nadedniem. Tak więc morderca nie mógł być daleko. Ale czy była to owa od tak dawna poszukiwana tygrysica?
Indusi z Suari nie wątpili o tem.
— O! to sprawka mego wuja! rzekł jeden z górali.
Mój wuj! Tak w ogóle nazywają Indusi tygrysy, w większej części prowincyi półwyspu, a pochodzi to ztąd, iż wierzą, że wszyscy ich przodkowie po śmierci swojej na całą wieczność zamieszkują w ciałach tych zwierząt. Bądź co bądź w tym razie góral powinien był przynajmniej powiedzieć: moja ciotka!
Postanowiliśmy udać się za poszukiwaniem tygrysicy nim noc zapadnie, bo w ciemności trudniej byłoby rozpoznać ślady: a ponieważ po tak obfitej uczcie musi być syta, więc pewnie parę dni nie wyjdzie ze swej nory.
Krwawe ślady znaczyły drogę od miejsca pochwycenia bawołu do zarośli lasu, które parę razy już przeszukiwaliśmy daremnie, teraz postanowiliśmy otoczyć je do koła, aby zwierz nie mógł przejść niewidziany. Górale rozstawili się w koło, tak aby stopniowo mogli ścieśniać się do środka.
Z jednej strony stanął kapitan Hod, ja i Kalagani z drugiej — Banks i Fox, mieliśmy w odwodzie Indusów wziętych z kraalu i ze wsi. Każdy punkt tego łańcucha był zarówno niebezpieczny, bo na każdy tygrysica mogła uderzyć i przerwać.
Niewątpliwie tygrysica musiała być w zaroślach ponieważ krwawe ślady dochodzące do nich z jednej strony, nie pokazywały się z drugiej, pewnie więc choć czasowo w nich przebywała.
Posuwaliśmy się powoli, coraz więcej zacieśniając koło, i w jakie pół godziny stanęliśmy na skraju lasu; dotąd nic nie upewniło, że zwierz tu się znajduje. Teraz już mogliśmy widzieć tylko najbliżej stojących, a trzeba było podchodzić zupełnie jednozgodnie, zatem umówiliśmy się że pierwszy który wejdzie do lasu wystrzeli na znak dla innych.
Niebawem kapitan wyprzedzający wszystkich dał ognia — było pięć minut po wpół do dziewiątej rano. W kwadrans później koło tak się ścieśniło żeśmy się dotykali łokciami. Dotąd zwierz się nie pokazywał i tylko szelest deptanych gałęzi zakłócał doskonałą ciszę.
Wtem rozległ się głośny ryk.
— Zwierz jest tu! krzyknął kapitan, wskazując otwór pieczary, wydrążonej w skale, osłonionej kępą drzew.
Kapitan miał słuszność, tygrysica skryła się tam czując się ze wszystkich stron otoczoną.
Hod, Banks, Fox, Kalagani, ja i kilku ludzi z kraalu podeszliśmy do małego otworu, przed którym kończyły się krwawe ślady.
— Trzeba wejść do jaskini, rzekł Hod.
— To rzecz niebezpieczna, rzekł Banks, pierwszy ktoby wszedł, naraziłby się co najmniej na niebezpieczne rany.
— Pomimo to ja wejdę! rzekł Hod oglądając swój karabin.
— Dobrze, panie kapitanie, ale dopiero po mnie! zawołał Fox schylając się ku otworowi jaskini.
— O nie, Foxie, nie, to moja rzecz! rzekł stanowczo kapitan Hod.
— A! mój kapitanie, rzekł Fox z łagodnym wyrzutem, ja liczę mniej o siedmiu — dopiero trzydziestu ośmiu!
I w takiej chwili oni obliczali zabite tygrysy.
— Żadnemu z was wejść nie pozwolę! krzyknął Banks.
— Znalazłby się inny sposób, rzekł wtedy Kalagani.
— Jakiż? zapytaliśmy jednocześnie.
— Podkurzyć jaskinię, odpowiedział. Wtedy zwierz zmuszony będzie z niej wyjść, i można będzie zabić go bez wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Kalagani ma słuszność, rzekł Banks. Trzeba co prędzej naznosić zielska i suchych gałęzi i zatkać niemi otwór. Wiatr pędzić będzie do wnętrza dym i płomienie — nie chcąc zostać spaloną, tygrysica musi wyjść.
— I wyjdzie najniezawodniej, rzekł Kalagani.
— Zgoda! zawołał kapitan; czekamy aby ją powitać.
W mgnieniu oka ułożono przed otworem jaskini wielki stos suchych traw i gałęzi, jakich nie brakowało w zaroślach. Żaden szmer nie dochodził nas z wnętrza jaskini, i nic nie widać było w ciemnej prowadzącej do niej norze. A jednak usłyszany pierwej ryk, niezawodnie ztąd wychodził.
Podpalono stos. W jednej chwili buchnął płomień. Wiatr pędził do jaskini czarny i gęsty dym, który niezawodnie wkrótce oddechać w niej nie dozwoli.
Niebawem rozległ się ryk daleko straszniejszy niż pierwszy. Zwierz uczuł, że go ostatniego pozbawiają przytułku — dym go dusił zmuszając do wyjścia z jaskini Czekaliśmy na niego zasłonieni nieco odłamami skał i pniami drzew, aby odrazu nie rzucił się na którego z nas. Kapitan obrał sobie inne daleko niebezpieczniejsze stanowisko. Stanął przy wejściu do wąskiego przejścia w zaroślach, jedynego w które musiałaby się rzucić tygrysica chcąc uciekać w głąb lasu. Przykląkł na jedno kolano aby lepiej mógł wycelować i z wymierzoną bronią czekał nieruchomy jak posąg z marmuru.
Zaledwie trzy minuty upłynęło od czasu podpalenia stosu, gdy rozległo się trzecie z kolei wycie, a raczej ryczenie wskutek duszenia. W jednej chwili stos został rozrzucony i ogromna tygrysica ukazała się wśród kłębów dymu.
— Strzelać! krzyknął Banks,
Dziesięć wystrzałów rozległo się jednocześnie, ale przekonaliśmy się potem, że wszystkie chybiły. Zwierz wypadł niesłychanie prędko, zasłonięty kłębami dymu, więc niepodobna było trafić.
Przeskoczywszy stos, tygrysica drugim długim skokiem rzuciła się ku zaroślom. Kapitan oczekiwał na nią z zimną krwią i wystrzelił — kula jego ugodziła poniżej łopatki.
Szybko jak błyskawica, tygrysica rzuciła się na niego, obaliła i strasznemi łapami miała zgnieść mu głowę... gdy przyskoczył Kalagani z szerokim nożem w ręku.
Jeszcze drgał w powietrzu krzyk jaki się wydarł z naszych piersi, gdy już odważny Indus przyskoczył do dzikiego zwierza i ugodził go nożem właśnie w chwili, gdy miał zatopić pazury w twarzy kapitana.
Skutkiem tej nagłej napaści, zwierz odwrócił się szybko, rzucił na Indusa i obalił. Ale kapitan zerwał się w tej chwili i chwytając nóż opuszczony przez Kalagani’ego, pewną ręką wbił go w serce zwierza.
Tygrysica padła na ziemię,
Wszystkie te przerażające sceny odbyły się w przeciągu kilku sekund. Kapitan klęczał jeszcze gdyśmy przybiegli do niego. Kalagani podniósł się, krew płynęła z jego ramienia.
— Bag mahryaga!... Bag mahryaga!... krzyczeli Indusi, co znaczy; tygrysica nie żyje!
Rzeczywiście leżała martwa. A ogromne to było zwierzę. Miała dziesięć stóp długości od pyska do ogona odpowiedni korpus, wielkie łapy opatrzone ogromnemi pazurami, tak ostremi jakby je szlifierz wyszlifował.
Podczas gdy myśmy podziwiali ogromnego zwierza chciwi zemsty Indusi wy myślali mu najokropniej. Kalagani zbliżył się do kapitana Hod.
— Dziękuję panu, rzekł.
— Ty mnie!... zawołał kapitan, ale to ja przeciwnie powinienem podziękować tobie, dzielny Indusie. Gdyby nie ty, jużby 1-mu pułkowi karabinierów armii królewskiej brakowało jednego z jego kapitanów.
— Gdyby nie pan, jabym już nie żył, odrzekł zimno Indus.
— Ależ, do kroćset tysięcy! przecież rzuciłeś się z nożem w ręku na tygrysicę w chwili gdy miała zgnieść mi czaszkę.
— To cóż, ale pan kapitan ją zabił, co stanowi już czterdziestego szóstego.
— Wiwat! wiwat! niech żyje kapitan Hod! wołali Indusi.
Rzeczywiście kapitan miał prawo zapisać tę tygrysicę na swój rachunek, a Kalagani’emu podziękował serdecznem uściśnieniem dłoni.
— Pójdź z nami do Steam-House, rzekł Banks: masz na łopatce ranę od pazurów tygrysicy; w naszej aptece znajdzie się środek na jej zagojenie.
Kalagani skłonił się na znak zezwolenia, i pożegnawszy górali którzy nie mogli dość nam się nadziękować wybraliśmy się z powrotem do naszego sanitarium. Chikarisowie, pożegnawszy nas powrócili do kraalu. Ale i tym razem wracali z próżnemi rękami, i jeźli Mateusz Van Guit liczył na „królową Tarryani“ dla uzupełnienia swej menażeryi, to biedny bardzo się zawiódł. Ale też w tych warunkach niepodobieństwem było pochwycić ją żywcem.
Przybyliśmy do Steam-House około południa — i z niemałem zadziwieniem nie zastaliśmy pułkownika Munro; oddalił się zabrawszy z sobą Mac-Neil’a i Gumi’ego. Zostawił tylko list do Banks’a, żeby się nie niepokoił jego nieobecnością, gdyż pragnie tylko dotrzeć do granic Nepaulu, aby rozjaśnić pewne wątpliwości odnoszące się do towarzyszy Nana Sahiba, i że powróci niezawodnie przed terminem wyznaczonym na nasz pobyt w okolicy Himalaya.
List ten Banks przeczytał głośno; zdawało mi się wyraźnie iż słuchając czytania Kalagani nie zdołał ukryć jakiegoś niezadowolenia.
Ale chyba mi się zdawało — cóźby mu mogło zależeć na tem?






V.

Napaść nocna.

Nieobecność pułkownika żywo zaniepokoiła nas wszystkich, jako dowód że zawsze myśli o tej przeszłości, którą pragnęliśmy zatrzeć w jego pamięci. Ale cóż było robić? niepodobna iść za nim, nie wiedząc w którą stronę granicy nepaulskiej skierował swe kroki.
Trzeba więc było czekać. Pułkownik wróci niezawodnie przed końcem sierpnia, ponieważ był to ostatni miesiąc, jaki mieliśmy spędzić w sanitaryum, przed udaniem się na południo-zachód, drogą idącą do Bombay.
Rana Kalagani’ego po kilku dniach o tyle się podgoiła, iż mógł wrócić do kraalu. W początkach sierpnia tak gwałtowne padały deszcze, iż nawet żaby mogłyby od nich dostać kataru, jak mówił kapitan Hod; przy końcu miesiąca pogoda ustaliła się nieco, dozwalając nam robić wycieczki w okolice Tarryani.
Często odwiedzaliśmy kraal, ale Mateusz Van Guit był bardzo niezadowolony, gdyż brakowało mu jeszcze lwa, dwóch tygrysów i dwóch lampartów, a pragnął opuścić tę okolicę w pierwszych dniach września.
Jakby na przekor, zamiast pożądanych, inni nieproszeni goście łapali się w jego zasadzki. I tak czwartego sierpnia w jedną z nich złapał się piękny niedźwiedź.
Właśnie podczas naszej bytności w kraalu, chikarisowie przytoczyli mu w klatce wielkiego jeńca pokrytego czarnem futrem, z ogromnemi włochatemi uszami.
— A cóż mi po tym nicponiu! zawołał dostawca wzruszając ramionami.
— Brat Ballon!... brat Ballon!... powtarzali Indusi.
Widać Indusi są siostrzeńcami tygrysów, a braćmi niedźwiedzi.
Mateusz Van Guit patrzał na brata Ballona z wyraźnem niezadowoleniem. Chciał tygrysa, a złapał się niedźwiedź, cóż mu po nim. Indyjskie niedźwiedzie nie znajdują amatorów na targach europejskich, same tylko amerykańskie i północne są dość poszukiwane, więc jako handlarz, po cóż miał trzymać i żywić zwierza, który pewnie nie powróciłby nawet kosztów przewozu.
— Czy chcesz go pan? zapytał kapitana.
— A mnież on na co? odrzekł tenże.
— Możesz kazać zrobić z niego befsztyk, rzekł dostawca.
— Kłaniam uniżenie! odpowiedział kapitan. Jeść befsztyk z zabitego niedźwiedzia, to jeszcze ujdzie — ale zabijać aby zrobić z niego befsztyk, toby mi nie dodało apetytu.
— Kiedy tak, więc wróćcie mu wolność, rozkazał dostawca.
Odsunięto klatkę daleko od kraalu i otworzono drzwi. Brat Ballon, wyraźnie zawstydzony swojem położeniem, nie dał się prosić. Wyszedł z klatki, potrząsł łbem zapewnie na podziękowanie i uciekł mrucząc radośnie.
— Zrobiłeś dobry uczynek, rzekł Banks do dostawcy, niechybnie przyniesie ci szczęście.
Jakoż nie długo spełniła się przepowiednia inżyniera.
Mateusz Van Guit, ja i kapitan Hod udaliśmy się do lasu w towarzystwie Foxa, mechanika Stora i Kalaganiego, gdy nagle usłyszeliśmy przytłumiony ryk. Ścisnąwszy się w gromadkę aby nie zostać napadnięci pojedynczo, zwróciliśmy się ku miejscu zkąd ryk wychodził. Gdy już uszliśmy z pięćdziesiąt kroków, dostawca zatrzymał nas nagle; zdawało się, że z ryku poznał zwierza.
— Tylko proszę, nie strzelajcie panowie, bez potrzeby! zawołał.
Potem skinąwszy abyśmy się zatrzymali chwilkę, sam postąpił naprzód.
— Lew! zawołał.
Jakoż rzeczywiście zwierz jakiś szamotał się pochwycony mocnym postronkiem, przytwierdzonym do grubej gałęzi drzewa. Był to rzeczywiście lew, jakiego Mateusz Van Guit tak gorąco pragnął, ale nie miał grzywy, gdyż te posiadają tylko lwy afrykańskie. Przednia jego łapa złapała się w pętlicę postronka, zwierz szarpał się straszliwie, ale wydobyć jej nie mógł.
Pomimo zaleceń dostawcy kapitan chciał strzelić.
— Nie strzelaj, kapitanie! nie strzelaj! zaklinam cię.
— Ale...
— Nie, nie, nie można, lew ten złapał się w moją łapkę, do mnie więc należy.
Rzeczywiście była to tak zwana „łapka szubienica“ bardzo łatwa do urządzenia, a bardo dowcipnie obmyślana.
Do mocnej a zarazem giętkiej gałęzi drzewa przytwierdza się gruby bardzo postronek. Gałęź ta pochylona jest ku ziemi w ten sposób, aby niższy koniec postronka zakończony pętlicą był zahaczony w nacięcie kolka mocno wbitego w ziemię. Na tym kołku kładzie się przynętę tak ułożoną aby chcąc jej dotknąć, zwierz musiał włożyć w pętlicę łeb lub łapę. Gdy choć lekko poruszy przynętę, postronek wysuwa się z kołka, gałęź się podnosi, zwierz jest pochwycony i w tejże chwili ciężki walec drewniany zsuwa się po sznurze, spada na pętlicę i tak mocno ją zaciąga iż powieszony zwierz, w żaden sposób nie może jej rozluźnić i wyzwolić się z niej.
Łapki takie bardzo często zastawiają w Indyach i prawie zawsze skutecznie. Najczęściej zwierzę łapie się za szyję, co powoduje prawie natychmiastowe uduszenie, a jednocześnie ciężki drewniany cylinder przygniata mu głowę. Ale lew, na którego patrzyliśmy, złapał się za łapę, był więc zdrów i żywy, a więc doskonale nadawał się do menażeryi.
Niewymownie ucieszony zdobyczą Mateusz Van Guit, wysłał Kalagani’ego do kraalu aby sprowadzono klatkę. Dostawca nie spuszczał oczu ze lwa, obchodził go do koła, trzymając się jednak w takiej odległości aby go nie mógł dosięgnąć łapami któremi ciągle machał rozzłoszczony.
W pół godziny bawoły przywiozły klatkę, do której nie bez trudności lwa wprowadzono, i powróciliśmy do kraalu.
Od owego dnia szczęście sprzyjało Mateuszowi Van Guit. Dnia 11. sierpnia, aż dwóch lampartów złapało się w tę zasadzkę na tygrysy, z której to wyzwoliliśmy dostawcę. Tak więc do całkowitego uzupełnienia menażeryi brakło mu już tylko dwóch tygrysów.
Nadszedł 15. sierpnia; pułkownik Munro nie wracał i żadnej o sobie nie dał wiadomości. Banks był bardzo o niego niespokojny. Zapytał Kalagani’ego, który doskonale znał miejscowości leżące nad granicą nepaulską, czy niebezpieczeństwo jakie nie grozi pułkownikowi w tamtych okolicach, i tenże upewnił go że nie było już ani jednego ze stronników i towarzyszy Nana Sahiba na pograniczach Tybetu. Oznajmił iż bardzo żałuje że pułkownik nie wziął go za przewodnika, gdyż mógłby być mu bardzo pożytecznym w kraju, którego wszystkie zakątki zna doskonale.
Kapitan i Fox nie przestawali robić wycieczek w okolice Tarryani, i udało im się, choć nie bez narażenia się na niebezpieczeństwo, zabić znowu trzech jeszcze niewielkich tygrysów. Dwóch zabił kapitan, a trzeciego Fox.
— Czterdzieści ośm! rzekł kapitan, pragnący koniecznie dociągnąć do pięćdziesięciu.
Trzydzieści dziewięć! rzekł Fox smutnie, mniej o dziewięciu.
Za nic liczył panterę która padła od jego kuli.
Dnia 20. sierpnia złapał się nareszcie tygrys tak pożądany w dół urządzony przez dostawcę. Został zraniony wpadając w dół, ale nie tak niebezpiecznie jak to zwykle bywa. Za kilka dni mógł zostać wyleczony i zdrów dostawiony do Hamburga.
Sposób łapania w doły powinienby być używany wtedy tylko gdy chodzi o tępienie zwierząt, gdyż najczęściej pociąga śmierć ich za sobą, szczególniej jeźli wpadają w doły pourządzane dla słoni, które mają zwykle 15 do 20 stóp głębokości. Na dziesięć złapanych tak zwierząt, jedno zaledwie nie poniesie śmiertelnych uszkodzeń.
Obecnie już tylko jednego tygrysa brakowało Mateuszowi Van Guit do skompletowania swojej menażeryi, a pragnął schwytać go jak najprędzej aby mógł wyruszyć do Bombay.
Za staraniem zatem kapitana Hod, urządzona została wyprawa myśliwska. Wszystko zdawało się zapowiadać pomyślne łowy; niebo było pogodne, powietrze spokojne, księżyc połowicznym przyświecał blaskiem. Jeźli noc jest zbyt ciemna, zwierzęta dzikie bardzo niechętnie opuszczają nory, najlepiej lubią wychodzić gdy księżyc po północy słabym przyświeca blaskiem.
Do wyprawy tej prócz kapina i mnie, należał Fox i Stor, który coraz więcej nabierał zamiłowania do podobnych łowów, oraz dostawca, Kalagani i kilku Indyan. Pożegnawszy się z Banks’em, który tym razem nam nie towarzyszył, opuściliśmy Steam-House około siódmej wieczorem, a o ósmej byliśmy w kraalu. Mateusz Van Guit powitał nas bardzo serdecznie i zaraz zebraliśmy się na naradę, na której ułożono plan polowania.
Stanęło na tem że mieliśmy zaczaić się w parowie na wybrzeżach strumienia, o dwie mili od kraalu, w miejscowości w której co noc prawie ukazywała się para tygrysów. Nie urządzono tam żadnej przynęty, gdyż Indyanie tym razem uznali to niepotrzebnem, ponieważ wiedzieli że i bez tego potrzeba ugaszenia pragnienia zniewala zwierzęta przybywać nad brzeg strumienia.
Dopiero o północy mieliśmy opuścić kraal, pozostawało więc jeszcze parę godzin czasu.
— Oddaję panom do rozporządzenia całe moje mieszkanie, rzekł Van Guit, ale radzę idźcie za moim przykładem i prześpijcie się trochę; sen doda nam sił do wyprawy.
— Czy chce ci się spać? zapytał mnie kapitan.
— Nie; wolę przez te parę godzin pochodzić po lesie, niż nagle zrywać się ze snu.
— Róbcie panowie co wam się podoba; co do mnie już mi się powieki gwałtem do snu kleją, muszę się przespać.
Ziewnął potężnie, pożegnał nas skinieniem głowy i poszedł się położyć.
— Cóż teraz będziemy robić? zapytałem kapitana.
— Spacerujmy po kraalu, odrzekł, noc prześliczna, będziem rzeźwiejsi niż gdybyśmy przespali parę godzin, tem więcej że sen nie przyszedłby pewnie na zawołanie.
Chodziliśmy więc po kraalu myśląc i rozmawiając. Stor położył się pod drzewem i spał smacznie; chikarisowie i woźnice także udali się na spoczynek; my dwaj tylko czuwaliśmy.
Kraal był otoczony mocną palisadą i zamykał się doskonale, straż zatem nie była potrzebna. Kalagani poszedł sam upewnić się czy brama dobrze zamknięta, poczem powiedziawszy nam dobranoc udał się do wspólnego z innymi Indyanami pomieszczenia.
Cisza zaległa dokoła, i ludzie i zwierzęta w klatkach w głębokim śnie zatonęli. Rozmawiając zbliżyliśmy się do klatek. Tygrysy, lwy, pantery, lamparty spały w odzielnych przegrodach. Mateusz Van Guit dopiero po kilku tygodniach więzienia, gdy złagodniały nieco, łączył je z sobą, w pierwszych dniach niewoli rozzłoszczone, niezawodnie rozszarpałyby się wzajemnie.
Trzech lwów leżało nieruchomie skulone w półkole jakby wielkie koty; głowy ukryte całkiem prawie w futrze, tak że zaledwie można je było odróżnić. Tygrysy nie spały tak spokojnie; oczy im błyszczały w ciemności jak węgle; wielkie łapy wysuwały się od czasu do czasu, drapiąc kratę; był to sen krwiożerczych zwierząt, szarpiących swoje okowy.
— Widać przykre sny ich dręczą, rzekł ze współczuciem kapitan.
I pantery rzucały się i nie spały spokojnie. Gdyby nie klatka biegałyby teraz spokojnie po lesie, lub około pastwisk upatrując zdobyczy.
Cztery lamparty spały spokojnie; dwoje z nich, samiec i samica, zajmowały jedną przegrodę, mogły więc mniemać że znajdują się w swojej norze.
Jedna tylko przegroda była jeszcze pusta, w której miał być pomieszczony ów szósty dotąd niedający się pojmać tygrys, a którego Mateusz Van Guit oczekiwał tak niecierpliwie, aby mógł nareszcie opuścić Tarryani.
Po godzinnej przechadzce wewnątrz kraalu, usiedliśmy pod ogromną mimozą. Głuche milczenie zaległo las; nawet najlżejszy wietrzyk nie szemrał wśród liści. Tak na ziemi jak w wysokich przestrzeniach panował doskonały spokój i cisza; księżyc przyświecał połową tarczy.
Przestawszy rozmawiać, siedzieliśmy z kapitanem obok siebie; jednakże sen nie ogarniał nas jeszcze, a tylko jakieś raczej moralne niż fizyczne obezwładnienie, którego wpływowi podlegamy podczas doskonałego spokoju przyrody. Po chwili kapitan rzekł do mnie zniżając głos bezwiednie, jak gdyby z obawy zakłócenia ogólnej ciszy przyrody:
— Wiesz co, Maucler, że dziwi mnie to głuche milczenie. Zazwyczaj wśród nocy gwar panuje w lesie, rozlega się ryk i wycie dzikich zwierząt. Jeśli nie tygrysy i pantery to szakale się uwijają. Kraal ten pełen żywych istot, powinien by przywabiać ich tu setkami, a nie słychać nawet w największej oddali ani ich wycia ani szelestu deptanych przez nie suchych liści i gałęzi. Gdyby Mateusz Van Guit nie spał, dziwiłoby go to równie jak mnie.
— Masz słuszność, kochany kapitanie, odpowiedziałem, i doprawdy nie wiem co jest powodem tej nieobecności dzikich zwierząt. Ale czuwajmy nad sobą, bo w końcu sen nas zmorzy.
— Otrząśnijmy się z senności, bo zbliża się czas w którym mamy wyruszyć na naszą wyprawę.
Zamilkliśmy znowu, marząc pół we śnie pół na jawie: jak długo tak było, nie umiem powiedzieć, aż nagle głuchy jakiś odgłos wyrwał nas z odrętwienia. Wyraźnie wzburzenie jakieś objawiło się w klatkach dzikich zwierząt. Tak spokojne dotąd lwy, tygrysy, pantery, lamparty, zaczynały mruczeć i rzucać się w klatkach. Wszystkie powstały i kręcąc się w odgrodzeniach nasłuchiwały i węszyły coś z zewnątrz, uderzając gniewnie o żelazne kraty klatek.
— Co się to znaczy? zapytałem.
— Nie wiem, odrzekł kapitan, ale obawiam się czy nie zwęszyły zbliżania się...
W tem nagle zewnątrz kraalu rozległ się straszny ryk i wycie.
— Tygrysy! krzyknął kapitan Hod, biegnąc ku mieszkaniu Mateusza Van Guit.
Ale wycie było tak przerażające i głośne, że w jednej chwili wszyscy mieszkańcy, kraalu zerwali się jak jeden człowiek, i dostawca ukazał się wraz z nimi przed drzwiami.
— Napaść!... krzyknął.
— Tak i ja myślę, rzekł kapitan Hod.
— Trzeba się przekonać! zawołał dostawca.
I porywając drabinę, w mgnieniu oka przystawił ją do palisady i wbiegł na najwyższy jej szczebel.
— Dziesięciu tygrysów i dwanaście panter, zawołał.
— To nie żarty! rzekł kapitan Hod; wybieraliśmy się polować na nie, a one nas uprzedziły.
— Do broni! do broni! krzyknął dostawca.
Zgodnie z jego komendą, nie uszło dwudziestu sekund a wszyscy byliśmy gotowi dać ognia na pierwsze skinienie.
Takie gromadne napady dzikich zwierząt nie rzadko zdarzają się w Indyach. Bardzo często mieszkańcy miejscowości zwiedzanych przez tygrysy, bywają oblężeni przez nich w swoich mieszkaniach, i niejednokrotnie oblegający wychodzą zwycięsko z napaści.
Niebawem do groźnego ryku dochodzącego z zewnątrz, dołączyło się przerażające wycie uwięzionych w klatkach. Kraal odpowiadał lasowi. Hałas był tak przeraźliwy, żeśmy się słyszeć nie mogli.
— Na palisady! krzyknął dostawca; komenderując raczej na migi niż głosem.
W tejże chwili przerażone bawoły zaczęły się szarpać chcąc zerwać się i uciec ze swego stanowiska; woźnice silili się daremnie chcąc je przytrzymać.
W tem brama, źle widać zamknięta, otworzyła się gwałtownie i gromada dzikich zwierząt wpadła do wnętrza kraalu.
Dziwna rzecz jak się to stać mogło, skoro Kalagani, tak jak codziennie, miał zamknąć drzwi i założyć sztabą żelazną!
— Do mieszkania coprędzej!... krzyknął Mateusz Van Guit, wpadając do domu który sam tylko zapewniał jakieś schronienie.
Ale czy zdołamy dobiedz do niego?
Już padło na ziemię dwóch chikarysów napastowanych przez tygrysów. Inni nie mogąc dobiedz do domu, biegli po kraalu szukając jakiegoś schronienia.
Dostawca, Stor i sześciu Indyan byli już w domu, którego drzwi zdołali zamknąć właśnie w chwili gdy dwie pantery miały wpaść za nimi. Kalagani, Fox i inni, chwytając się gałęzi wdrapywali się na najbliższe drzewa. Ja i kapitan Hod nie mogliśmy dobiedz do domu.
— Maucler! Maucler! krzyknął kapitan Hod, któremu pantera pazurem rozszarpała prawą rękę.
Uderzeniem ogona olbrzymi tygrys powalił mnie na ziemię; zerwałem się w chwili gdy odwracał się aby uderzyć na mnie i pobiegłem na pomoc kapitanowi.
Nie pozostawało nam nic jak wpaść do pustej przegrody w szóstej klatce i zamknąć drzwi za sobą; ledwie zdążyliśmy się tam schronić, zwierzęta zaczęły z głośnym rykiem uderzać o żelazne pręty klatki. A rozwścieczone godziły w nią tak zawzięcie, iż klatka przechylana na kołach w tę i ową stronę o mało się nie przewróciła. Szczęściem tygrysy oddaliły się od niej niedługo, rzucając się na pewniejszą zdobycz.
Straszna scena! a mogliśmy dobrze widzieć wszystko przez kraty klatki.
— Świat się przewraca! krzyknął z gniewem kapitan; my w klatce a oni na wolności...
— A twoja rana, kapitanie?
— Eh! to nic!...
W tejże chwili rozległo się kilka wystrzałów. Wyszły z domu, z przegrodzenia w którem znajdował się Mateusz Van Guit, za którym goniło dwóch tygrysów i trzy pantery.
Jedno z tych zwierząt padło ugodzone kulą wybuchającą, wystrzeloną zapewnie z karabina Stor’a. Inne zwierzęta rzuciły się odrazu na gromadę bawołów, a biedne te zwierzęta pozostały bez obrony w obec tak strasznych wrogów, gdyż Fox, Kalagani i Indusi nie mogli przyjść im z pomocą, ponieważ wspinając się na drzewo porzucili broń.
Rozszalałe bawoły biegały z rykiem po kraalu; daremnie rogami broniąc się tygrysom; jednemu pantera wskoczyła na kark, szarpiąc pazurami łopatkę; rycząc z bólu wybiegł za obręb kraalu. Pięciu czy sześciu innych, nacieranych przez tygrysy, poszło jego śladem i znikły w lesie. Parę tygrysów rzuciły się za niemi; — inne bawoły które nie zdołały uciec, leżały rozszarpane na ziemi.
I znowu z okien domu rozległy się wystrzały; ja z kapitanem nie próżnowaliśmy także, ale nowe znów zagrażało nam niebezpieczeństwo.
Zwierzęta uwięzione w klatkach, podniecone toczącą się walką, rzucały się z niepohamowaną wściekłością; należało się obawiać że rozbiją klatki. Klatka z tygrysami przewróciła się, przez chwilę myślałem że uciekły połamawszy żelazne pręty, na szczęście obawa była próżną; klatka przewróciła się tylko, a że padła na stronę zakratowaną zamknięte więc w niej tygrysy nie mogły już nic widzieć co się w około nich działo.
Jeden tygrys wielkim skokiem w górę zdołał uczepić się pazurami pochylonej gałęzi drzewa na które schroniło się dwóch czy trzech chikarisów ; pochwycił najbliższego i ściągnął go na ziemię.
— Ależ strzelajcie! wołał kapitan Hod do dostawcy i jego towarzyszy, zapominając że ci dosłyszeć go nie mogą.
Co do nas już żadnej nie byliśmy w stanie udzielić pomocy: wystrzeliwszy naboje, mogliśmy być tylko bezwładnymi widzami walki.
W przegrodzie obok nas, zamknięty ogromny tygrys tak gwałtownie rzucał się i miotał, iż klatka najpierw zachwiała się silnie i niebawem przewróciła. Potłuczeni zdołaliśmy podnieść się na kolana. Przegrody nie pękły, ale nic teraz nie mogliśmy widzieć. Słyszeliśmy tylko przerażający krzyk, ryki i wycie. Zdawało się że coraz krwawsza szaleje walka. Co się tam działo? pytaliśmy. Czy zwierzęta pouciekały z klatek, czy rzuciły się na Mateusza Van Guit?... Czyby pantery i tygrysy dostały się na drzewa i mordowały Indusów?...
Kwadrans cały przetrwaliśmy w takiem położeniu, którego minuty wydawały nam się długie jak wiek. Nareszcie odgłos walki zaczął przycichać powoli; ryk i wycie były słabsze, tygrysy zamknięte w przyległych obok nas przegrodach, nie rzucały się tak wściekle: czyżby mordy już ustały?
Wtem usłyszeliśmy że z trzaskiem zamknięto drzwi kraalu, a potem Kalagani zaczął przyzywać nas głośno. Fox także krzyczał co miał sił:
— Panie kapitanie!... panie kapitanie!...
— Jestem tu! odezwał się kapitan.
Posłyszano go i wnet uczuliśmy że klatka się podnosi. Za chwilę byliśmy wolni.
— Fox! Stor! krzyczał kapitan, zaniepokojony o swych towarzyszy.
— Jesteśmy! jesteśmy! odpowiedzieli.
Żaden nie był ranionym; Mateusz Van Guit i Kalagani także wyszli cało. Na ziemi leżały zabite dwa tygrysy i pantera, inne zwierzęta wybiegły z kraalu, którego bramę zamknęł teraz Kalagani. Byliśmy więc już zupełnie bezpieczni.
Szczęściem żaden z jeńców dostawcy nie zdołał wyrwać się z klatki, a nadto młody tygrys złapał się jakby w pułapkę w przewracającą się klatkę, która upadła na niego. Tak więc pozyskał brakującego mu jeszcze tygrysa — ale jakże go drogo kosztował. Pięciu bawołów rozszarpały mu dzikie zwierzęta, inne uciekły, a trzech Indusów strasznie pokaleczonych leżało na ziemi, brocząc we krwi.






VI.

Pożegnanie z Mateuszem Van Guit.

Przez resztę nocy nie nastąpił żaden wypadek ani w kraalu ani po za jego obrębem. Tym razem rzeczywiście drzwi dobrze były zamknięte. Jakim sposobem mogły otworzyć się w chwili napadu dzikich zwierząt, skoro Kalagani zapewniał że sam założył żelazne przytwierdzające je sztaby, do owej chwili pozostało dla nas niewytłómaczonem.
Rana kapitana Hod dolegała mu bardzo, choć było to tylko mocne rozszarpanie ciała; gdyby sięgnęło głębiej mógłby utracić władzę w prawej ręce. Co do mnie, stłuczenie się od owego upadnięcia, gdy tygrys ogonem przewrócił mnie na ziemię, tak było lekkie że nic go już nie czułem.
Postanowiliśmy wrócić do Steam-House jak tylko dzień zaświta.
Mateusz Van Guit nie wiele sobie robił z całej tej przygody; żal mu tylko było biednych poranionych Indusów i bawołów, które postradał właśnie w chwili gdy zamyślał o opuszczaniu Tarryani.
— Nieodłączne to od mego powołania, rzekł, i miałem jakieś przeczucie że mnie spotka tu jakiś przykry przypadek.
Dzień zaczynał świtać gdy serdecznem uściśnieniem dłoni pożegnaliśmy Mateusza Van Guit, który dał nam Kalaegani’ego i trzech Indusów aby nas przynajmniej przez las przeprowadzili.
Żadna przygoda nie spotkała nas w powrocie; nigdzie nie było ani śladu tygrysów lub panter. Co do bawołów zbiegłych z kraalu, to te albo zostały poszarpane przez dzikie zwierzęta, lub zabłąkały się tak gdzieś daleko, iż nie można było obiecywać sobie aby wiedzione instynktem powróciły do kraalu. Gdy minęliśmy las, Kalagani i dwaj Indusi opuścili nas, a w godzinę później byliśmy w Steam-House.
Opowiedziałem Banks’owi smutne nasze przygody; nie potrzebuję mówić jak szczerze winszował nam że się na tem skończyło. Najczęściej ani jeden z napadniętych nie powraca z podobnych napadów, aby mógł opowiedzieć je potem.
Biedny kapitan musiał chcąc niechcąc kilka dni nosić rękę na temblaku, ale Banks, który był trochę doktorem, upewnił nas że rana prędko się zagoi. Kapitan mógł nadto tem się pocieszyć że zabił czterdziestego ósmego z kolei tygrysa.
Nazajutrz, 27. sierpnia, po południu, nagle psy zaczęły szczekać radośnie zobaczywszy pułkownika Munro wracającego do sanitarium wraz z Mac-Neil’em i Gummi’m. Ucieszyliśmy się wszyscy widząc że powraca zdrów zupełnie, bo ta nieobecność jego wielkiego nabawiła nas niepokoju. Banks pierwszy wybiegł naprzeciw niemu uścisnął serdecznie, pytające wlepiając spojrzenie.
— Daremnie! odpowiedział tylko sir Munro.
Odpowiedź ta oznaczała nietylko że poszukiwania na granicy nepaulskiej żadnego nie odniosły skutku, ale także żeby żadnych nie zadawać mu pytań i nic o tem nie mówić.
Tak więc dopiero wieczorem dowiedzieliśmy się od Mac-Neil’a i Gummi’ego że pułkownik Munro chciał zwiedzić tę część Indostanu, w której ukrywał się Nana Sahib przed ostatniem pojawieniem się jego w prezydencyi Bombayu. Celem tej wycieczki było wyśledzenie co się stało z towarzyszami Nababa; czy nie pozostały jakieś poszlaki ich przejścia za granicę indo-chijską; i czy, jeźli nie sam Nana Sahib, to przynajmniej brat jego Balao Rao nie ukrywał się w tych okolicach, niepodlegających władzy angielskiej. Wszelkie poszukiwania doprowadziły do wniosku że wszyscy powstańcy opuścili już te strony; nigdzie nie było najmniejszego śladu ich pobytu ani obozowiska w którem to odbył się fałszywy pogrzeb Nana Sahiba; nigdzie nic dowiedzieć się nie można było gdzie się podział Balao Rao i jego towarzysze. Nie można więc było myśleć o wymiarze sprawiedliwości i ukaraniu Nababa a skoro tenże został zabity w górach Sotpurra, a banda jego rozproszona szukała zapewnie schronienia po za granicami Indostanu. Postanowiono tedy że opuścimy granicę himalayską i zwróciwszy się na południe ukończymy tym szlakiem naszą podróż z Kalkutty do Bombayu.
Mieliśmy odjechać za tydzień, to jest 3. września, aby kapitan Hod miał czas zupełnie wyleczyć się z rany, a pułkownik Munro wypocząć po trudach męczącej swojej wycieczki. Banks postanowił zająć się tymczasem niezbędnemi przygotowaniami i opatrzeniem naszego Steam-House aby można było bezpiecznie dalszą odbywać drogę.
Postanowiliśmy unikać wielkich miast północno-wschodnich, w których bunt z 1857 roku zaznaczył się śladami strasznego zniszczenia, gdyż widok ich rozbudzałby silniej jeszcze boleśne wspomnienia pułkownika. Tak więc Olbrzym Stalowy przebiegać będzie prowincye omijając miasta; pomimo to podróż może być bardzo zajmująca, gdyż okolice te, leżąc w prześlicznem położeniu, przedstawiają zachwyconemu oku nader malownicze krajobrazy.
Fox i Gumi zajmowali się teraz zaopatrywaniem spiżarni. Przebiegali okolicę zabrawszy psy z sobą, i dostawili znaczną liczbę kuropatw, bażantów i dropi, w które okolica ta nadzwyczaj obfituje. Zapasy te przechowane w naszej lodowni, mogły wystarczyć na czas podróży.
Dwa czy trzy razy byliśmy w kraalu dla odwiedzenia Mateusza Van Guit, który także przygotowywał się do podróży do Bombayu, znosząc z filozoficznym spokojem wszelkie trudności i przykrości, jak człowiek wyższy nad podobne małostki i marności.
Ponieważ obecnie menażerya była już w komplecie, potrzebował już tylko zgromadzić inne bawoły, na miejsce rozszarpanych i zbiegłych podczas nocnej napaści, a niełatwe to było zadanie. Wysłał w tym celu Kalagani’ego do wsi i miasteczek pobliskich, niecierpliwie oczekując jego powrotu.
Ostatni ten tydzień naszego pobytu w sanitaryum, przeszedł zupełnie spokojnie. Rana kapitana Hod zagoiła się prawie zupełnie, miał nawet wielką ochotę wybrać się choć raz jeszcze na polowanie na tygrysy, i jedynie na prośbę pułkownika odstąpił od tego zamiaru.
— W skutek niezagojonej rany nie możesz być tak pewny swej ręki, mówił pułkownik Munro; bądź spokojny, w ciągu dość długiej jeszcze podróży, niejedna jeszcze zdarzy ci się sposobność.
— A potem, dodał Banks, wszak zabiłeś już czterdziestu dziewięciu kapitanie, nie licząc ranionych, wszak to już dostateczna liczba na jednego śmiertelnika.
— Chciałbym ją przynajmniej zaokrąglić i zabić pięćdziesiątego, odpowiedział z westchnieniem kapitan.
W przeddzień wyjazdu przybył do nas Mateusz Van Guit w towarzystwie Kalagani’ego. Pułkownik przyjął go bardzo uprzejmie. Sądziliśmy że przyszedł jedynie aby nas pożegnać; ale z mowy jego i zakłopotania można było domyśleć się, że grzeczność ta jest płaszczykiem jakiejś myśli którą pragnął a nie śmiał wypowiedzieć. Na jego szczęście Banks zapytał czy udało mu się już zdobyć nowe bawoły do zaprzęgu?
— Gdzie tam! panie inżynierze, odpowiedział; Kalagani daremnie przebiegł w tym celu wszystkie okoliczne miejscowości, nigdzie nie mógł znaleźć bawołów do nabycia, i jestem teraz w tak opłakanem położeniu, że nie mam czem odstawić mojej menażeryi do najpierwszej stacyi...
— I jakże myślisz pan zaradzić temu? zapytał Banks.
— To też bieda że ani wiem co począć, odpowiedział. Klatki moje są ciężkie... myślę to i owo... waham się... a tu termin odstawy się zbliża... 20.września niedaleko... tylko 18 dni mi pozostaje do odstawienia mojej menażeryi do Bombsy.
— Ośmnaście dni!... zawołał inżynier, — więc nie masz pan chwili czasu do stracenia!
— Wiem o tem, niestety!... to też jeden... jedyny pozostaje mi ratunek...
— Jakiż?
— Nie chciałbym być natrętnym... a przecież ośmielam się zanieść najpokorniejszą prośbę do pana pułkownika...
— Mów pan o co chodzi, panie Van Guit, rzekł pułkownik Munro, i bądź pewnym że z największą przyjemnością uczynię co będzie w mej mocy aby cię wybawić z kłopotu.
Po wielu ukłonach dostawca wypowiedział nareszcie: iż skoro Olbrzym Stalowy ma być tak nadzwyczaj silny, może możnaby przyprządz jego klatki na kołach do ostatniego wagonu, i tym sposobem doprowadzić je do najbliższej stacyi kolei żelaznej. Odległość nie przenosi 350 kilometrów, a droga jest dobra i równa.
— Czy jest możebnem spełnić życzenie pana Van Guit? zapytał pułkownik inżyniera.
— Nic łatwiejszego, odrzekł tenże, nasz Olbrzym Stalowy nie poczuje nawet tego powiększenia ciężaru.
— A więc dobrze, panie Van Guit; odstawimy twoją menażeryę do najbliższej stacyi, sąsiedzi powinni pomagać sobie wzajemnie, nawet w górach Himalaya.
Dostawca podziękował najuprzejmiej. Teraz trzeba mu było coprędzej wracać do kraalu odprawić służbę zupełnie już od jutra niepotrzebną. Postanowił zatrzymać tylko czterech chikarisów, potrzebnych do nadzoru i obsługi klatek.
— A więc do jutra, rzekł pułkownik Munro.
— Do jutra, łaskawi panowie, będę oczekiwał w kraalu przybycia waszego Stalowego Olbrzyma.
I dostawca odszedł uradowany.
Kalagani przez cały czas tej rozmowy bacznie wpatrywał się w pułkownika Munro, którego wycieczka do granic Nepaulu widocznie bardzo go zajmowała; nareszcie poszedł za dostawcą.
Wszystkie przygotowania do naszej podróży były ukończone; nasze domy-wagony oczekiwały tylko na Stalowego Olbrzyma, mającego dowieźć je na równinę, a następnie udać się do kraalu aby zabrać klatki i przytwierdzić je do pociągu.
Nazajutrz, 3. września, o siódmej rano, Olbrzym Stalowy stał w pogotowiu do podjęcia obowiązków, z których dotąd wywiązywał się tak sumiennie, gdy w tem nieprzewidziany wypadek wprawił nas w niewysłowione zadziwienie.
Ognisko kotła, ukryte we wnętrzu naszego słonia, było pełne paliwa. Kalut rozpalił je i chcąc przekonać się czy cug jest dobry, otworzył luft, do boków którego przylegają rury służące do przeprowadzania przez kocioł produktów paliwa. Ale, zaledwie otworzywszy drzwiczki, odskoczył nagle, gdyż raptem wyleciało z niego z sykiem coś jakby ze dwadzieścia rzemieni. Banks, Stor i ja spojrzeliśmy po sobie nie mogąc pojąć przyczyn dziwnego tego zjawiska.
— Co to jest, Kalut? zapytał Banks.
— Grad wężów, proszę pana, odpowiedział palacz.
Jakoż rzeczywiście były to węże, które widać obrały sobie mieszkanie w rurach kotła, więc za rozpaleniem ognia, płomień zaczął je piec i parzyć. Niektóre z tych gadów były już strasznie poparzone, i gdyby nie to że Kalut luft otworzył, wszystkieby się spaliły.
— A toż co!... zawołał kapitan Hod, gniazdo węży szarpały wnętrzności naszego Stalowego Olbrzyma!
A były to najniebezpieczniejsze, najzjadliwsze gatunki węży, tak zwane „węże-bicze,“ „gulabisy,“ „czarne kobrasy,“ i „wajasy okularniki.“ Oprócz tego, w górnym otworze komina, pokazał się śpiczasty łeb ogromnego boa, któremu trudno było wydostać się prędko z metalowej rury; korzystając z tego, kapitan Hod porwał za karabin i kulą roztrzaskał mu głowę.
Wtedy Gumi wdrapał się na Stalowego Olbrzyma, i z pomocą Kaluta i Stor’a zdołał wyciągnąć ogromnego węża. Błyszcząca skóra jego mieniła się w barwy zielone i niebieskie, a na niej odznaczały się jakby obręcze z tygrysiej skóry. Wąż ten był pięć metrów długi, a gruby jak ramię męzkie. Inne węże prędko rozbiegły się po trawie.
Po tem oczyszczeniu z wężów, lufta ciągnęły doskonale, kocioł zczął syczeć i po upływie trzech kwadransy manometr wskazywał dostateczne ciśnienie pary — można więc było wyruszyć w drogę.
Rzuciliśmy pożegnalne spojrzenie na prześliczną do koła roztaczającą się panoramę — rozległ się gwizd lokomotywy — odjechaliśmy. W godzinę później pociąg nasz zatrzymał się na skraju lasu. Tu oddzielono Stalowego Olbrzyma, który pod kierunkiem Banks’a, maszynisty i palacza zwrócił się na jedną z szerokich dróg lasu. Powrócił we dwie godziny później i przyciągnął sześć klatek z menażeryą, które przytwierdzono do pociągu.
Mateusz Van Guit nie mógł się dość nadziękować pułkownikowi Munro.
Banks skinął, rozległo się świśnięcie i Stalowy Olbrzym popędził ku południowi, nie troszcząc się o powiększenie ciężaru pociągu przez sześć klatek z menażeryą.
— I cóż powiesz na to, panie dostawco? zapytał kapitan Hod.
— Powiem, panie kapitanie, że byłaby to rzecz jeszcze cudowniejsza, gdyby tak ciągnął słoń z ciała i z kości.
Dostawca codzień zasiadał z nami do stołu, a wyborny jego apetyt oddawał cześć zasługom naszego kucharza. Kapitan Hod, zupełnie już wyleczony z rany, przyczyniał się bardzo do zaopatrywania spiżarni.
Żeru dla menażeryj dostarczali chikarisowie, polujący pod kierunkiem Kalagani’ego, który strzelał doskonale; nieoszacowany ten Indyanin odznaczał się niezliczonemi zdolnościami; pamiętając oddaną sobie przysługę, pułkownik Munro obchodził się z nim prawie po przyjacielsku.
Dnia 17. września dojechaliśmy do stacyi kolei i tu mieliśmy zostawić dostawcę z jego menażeryą a sami skierować się do prezydencyi Bombay. Dostawca zaś miał udać się koleją na wybrzeża morza Indyjskiego.
Zatrzymaliśmy się na noc, aby nazajutrz o świcie w dalszą ruszyć drogę.
Rozstając się z nami, Mateusz Van Guit miał zarazem odprawić część służby jako już teraz niepotrzebnej, zostawiając tylko dwóch Indusów do obsługi klatek z menażeryą w ciągu parodniowej podróży do Bombay. Tam w porcie ma wsiąść na okręt odpływający do Europy, gdzie już miejscowa obsługa przeniesie klatki na pokład. Tym sposobem kilku chikarisów i Kalagani zostawali bez obowiązku.
Banks’owi zdawało się że Kalagani jest bardzo zakłopotany i nie wie co z sobą zrobić, a że wszyscy polubiliśmy go bardzo za usługi oddane pułkownikowi Munro i kapitanowi Hod, zapytał go więc czy nie byłoby mu to dogodnie abyśmy go zabrali do Bombay. Po chwili namysłu, Kalagani przyjął ofiarę inżyniera, a pułkownik Munro oświadczył iż cieszy się że może zrobić mu tę dogodność. Kalagani znał doskonale całą tę część Indyj, mógł więc być nam bardzo pożytecznym.
Nazajutrz rano pożegnaliśmy się z Mateuszem Van Guit, który kilkakrotnie, zapewniał pułkownika o swej niewygasłej wdzięczności jaką wiecznie zachowa dla niego w swem sercu, poczem opuścił Steam-House.






VII.

Przepłynięcie Betwy.

Opuściliśmy Kalkutę 6. marca; jeźli nieprzewidziane przeszkody nie zaskoczą nas w drodze, przed dwoma miesiącami, powinniśmy dotrzeć do zachodniej granicy Indostanu.
Przez bogate prowincye królestwa Scindia ciągną się piękne drogi powozowe, tak więc Stalowy Olbrzym będzie mógł pędzić bez przeszkody przynajmniej aż do gór środkowych, gdyż droga zapowiada się dobra i bezpieczna.
Sama obecność Kalagani’ego musi przyczynić się do jej ułatwienia, gdyż znał doskonale całą tę część półwyspu, jak Banks przekonał się o tem.
— Co cię skłaniało do częstego zwiedzania tej okolicy? zapytał Indusa.
— Należałem do składu jednej z licznych karawan Benjarisów, którzy na grzbietach wołów przewożą zboże, tak na rachunek rządu jak i dla prywatnych. I dlatego ze dwadzieścia razy przebywałem środkowe i północne prowincye Indyj.
— Czy takie karawany przebywają jeszcze tę część półwyspu? zapytał Banks.
— Tak, panie, i bardzoby mnie dziwiło gdybyśmy nie spotkali orszaku Benjarisów ciągnącego ku północy.
— Słuchaj, Kalagani, ta dokładna twoja znajomość tych stron będzie nam nader pożyteczna; zamiast przebywać wielkie miasta królestwa Scindia, udamy się bokiem przez wsie, a ty będziesz naszym przewodnikiem.
— Bardzo chętnie, odrzekł zimno jak zwykle, co sam nie wiem dlaczego zawsze mnie raziło.
Po chwili dodał:
— Czy chcesz abym wskazał ogólny kierunek drogi, jaki obrać należy?
— I owszem, proszę cię, odrzekł Banks.
I to powiedziawszy rozłożył na stole wielką mapę tej części Indyj, aby mógł sprawdzać dokładność wskazówek Kalagani’ego.
— Prawie prosta linia kolei prowadzi z Delhi do Bombay. Od stacyi Etawah, którą opuściliśmy, będzie tylko jedna ważniejsza rzeka do przebycia, Jumna, a następnie druga pod górami, Betwa. Gdyby nawet skutkiem deszczów rzeki te przybrały znacznie, zdaje mi się że pociąg nasz przebędzie je łatwo, skoro można go zamienić w pływający statek.
— I ja tak sądzę, odrzekł Banks; a stanąwszy u stóp gór...
— Zwrócimy się nieco na południo-wschód, gdzie także żadnych nie spotkamy przeszkód. Znam wąwóz dość szeroki i równy, zwany Sirgur, który zwykle przebywają jadący powozami.
— Gdzie tylko jest droga kołowa, zdaje mi się że i nasz Stalowy Olbrzym przebyć ją potrafi? zapytałem.
— Zapewnie, odrzekł Banks, ale po za wąwozem Sirgur droga jest nadzwyczaj nierówna i pełna wyboi, może więc lepiej byłoby zwrócić się na Bopal?
— Tam miast jest bardzo wiele i prawie niepodobnaby ich ominąć; tam także Cipaye najwięcej stoczyli potyczek podczas wojny o niepodległość.
Zadziwiło mnie to wyrażenie „wojny o niepodległość“ jakiem Kalagani oznaczył bunt Cipayów w 1857 r., ale pomyślałem sobie: wszakże on nie jest Anglikiem ale Indusem, może więc zapatrywać się z innego stanowiska... A potem ze wszystkiego co mówił kiedykolwiek, nie zdaje się aby miał udział w tej wojnie.
— Więc jeźli jesteś pewny, rzekł Banks, że wąwóz Sigur doprowadzi nas do dobrej drogi...
— Najniezawodniej, przebywałem ją nieraz; prowadzi ona wprost do kolei z Bombay do Allahabad.
— Rzeczywiście, rzekł Banks, patrząc na mapę. Zostając naszym przewodnikiem, znowu ważną oddajesz nam przysługę — nie będziemy niewdzięczni.
Kalagani skłonił się i miał odejść, ale po chwili wahania zbliżył się do inżyniera:
— Czy mogę się ośmielić zapytać pana, dlaczego pragniesz omijać główne miasta Bundelkundu?
Banks spojrzał na mnie; porozumieliśmy się milcząco iż nie ma powodu tajenia przed Kalagani’m tego co się tyczyło pułkownika Munro, powiedział więc Indusowi iż chcemy oszczędzić mu bolesnych wspomnień
Kalagani słuchał nader uważnie poczem rzekł jakby z zadziwieniem:
— Ależ pułkownik Munro nie potrzebuje już niczego obawiać się od Nana Sahiba, przynajmniej w tych prowincyach.
— Ani tu ani nigdzie, rzekł Banks, ale dlaczego powiedziałeś „w tych prowincyach?“
— Ponieważ, jeźli, jak to utrzymują, nabab pojawił się przed kilku miesiącami w prezydencyi Bombay, a że pomimo tak starannych poszukiwań nie zdołano odkryć jego schronienia, to zapewnie przeszedł znów granicę indo-chińską.
Z odpowiedzi tej należało wnosić: że Kalagani nie wiedział nic o tem co zaszło w okolicy Gór Sautpurra, i że w przeszłym miesiącu Nana Sahib został zabity przez żołnierzy armii królewskiej, w pobliżu paalu Tandit.
— Widzę, mój Kalagani, rzekł Banks, że wiadomości znane w całych Indyach, niełatwo dochodzą do lasów Himalajskich.
Indus wpatrzył się w nas bystro, nic nie mówiąc, jak człowiek nierozumiejący o co chodzi.
— Nie wiesz, zdaje się, rzekł mu Banks, że Nana Sahib nie żyje?
— Nana Sahib nie żyje! krzyknął.
— Tak jest, rząd ogłosił urzędowne sprawozdanie o okolicznościach towarzyszących jego śmierci. Został zabity...
— Nana Sahib został zabity! zawołał poruszając głową, — gdzie i kiedy?
— W paalu Tandit, w górach Sautpurra, dnia 25. maja.
Kalagani skrzyżował ręce i milczał; wzrok jego jakiś dziwny wydał mi się w tej chwili.
— Czy masz powody nie wierzyć w śmierć Nana Sahiba? zapytałem.
— Żadnych, odpowiedział zimno, wierzę temu co panowie mówią.
Gdy odszedł, Banks rzekł do mnie:
— Wszyscy Indusi nie mogą uwierzyć w śmierć Nana Sahiba; dowódzca buntowniczych cipayów jest dla nich legendową postacią; ponieważ nie widzieli go na szubienicy, nie uwierzą w śmierć jego.
— To tak coś jak starzy żołnierze Napoleona, którzy jeszcze we dwadzieścia lat po jego śmierci utrzymywali że ich cesarz żyje.
Podróż nasza odbywała się w jak najprzyjaźniejszych warunkach; przed oczami naszemi przesuwały się coraz piękniejsze widoki. Dnia 10. września Steam-House zatrzymał się na lewym brzegu Jumny; ważna ta rzeka oddziela kraj Radżahów zwany Rażastan od właściwego kraju Indusów, to jest Indostanu.
Pierwszy przybór zaczął podnosić wody rzeki; prąd stał się bystrzejszym, utrudniał więc nam ale nie umożebniał jednak przeprawy. Banks przedsięwziął potrzebne środki ostrożności; rozpatrzył przezornie gdzie wylądować mamy, i po upływie pół godziny dopłynęliśmy przeciwnego brzegu. Dla pociągów kolei żelaznej potrzeba mostów, których budowa jest bardzo kosztowna, nasz Olbrzym Stalowy tak łatwo przepłynął rzekę, jakby sunął po najlepszej drodze półwyspu.
W Rażastanie, po za Jumną, znajduje się wiele miast, które przezorny inżynier pragnął omijać. Na lewo Gwalior, nad brzegami rzeki Sawunrika, rozpościerający się na skale bazaltowej, w nim wznosi się przepyszny meczet, pałac zwany Paal, godna widzenia brama Słoni, słynna forteca; jest to miasto bardzo stare, z którem współzawodniczy obecnie nowe miasto Laschkar, wzniesione o dwa kilometry dalej. Tam to w głębi tego indyjskiego Gibraltaru, Rani z Jansi, towarzyszka Nana Sahiba, oddana mu z bezgranicznem poświęceniem, walczyła bohatersko do ostatniej życia chwili. Tam, jak już mówiliśmy, w potyczce z dwoma szwadronami 8-go pułku huzarów armii królewskiej poniosła śmierć z ręki pułkownika Munro. Jak wiadomo, to właśnie było powodem nieubłaganej nienawiści i zemsty Nana Sahiba, z jaką tenże ścigał wszędzie sir Edwarda Munro. Słusznie więc bardzo, inżynier chciał ominąć Gwalior, aby nie jątrzyć bolesnych wspomnień pułkownika.
Dnia 20. września, o jedenastej rano, po śniadaniu, jedni z nas siedzieli pod werandą, inni w salonie Steam-House. Stalowy Olbrzym pędził z prędkością 9 do 10 kilometrów na godzinę. Przed nami, wśród pól bawełnianych i zbożowych, roztaczała się szeroka droga, ocieniona wielkiemi drzewami. Czas był prześliczny, słońce dogrzewało. Mocno żałowaliśmy że nie było „municypalności“ któraby kazała polewać drogę, gdyż wietrzyk unosił kłęby drobniutkiego białego pyłu, poprzedzające nasz pociąg. Wkrótce, jak okiem dojrzeć było można, powietrze zapełnione było tak niezmierzonemi tumanami kurzu, że najgwałtowniejszy simun szalejący w pustyni, nie mógłby spowodować większych.
— Co może być powodem tak bezmiernego kurzu, kiedy wietrzyk jest tak lekki? zapytał kapitan Hod.
— Kalagani nam to wytłumaczy, odpowiedział mu pułkownik Munro.
Przywołany, Indus wszedł na werendę, i popatrzywszy na drogę, rzekł:
— Jest to długa karawana zmierzająca ku północy i tak jak uprzedziłem pana inżyniera, składa się zapewne z Benjarisów.
— Zapewnie napotkasz w niej twoich dawnych towarzyszy, rzekł mu Banks.
— Bardzo być może, bo długo przebywałem wśród tych koczujących pokoleń.
— Czy zamierzasz opuścić nas i przyłączyć się do nich?
— Bynajmniej, panie, odpowiedział.
Indus nie mylił się; po upływie pół godziny, Stalowy Olbrzym, pomimo całej swej potęgi, musiał się zatrzymać niemogąc posuwać się dalej. Ale zato ciekawy widok przedstawił się naszym oczom.
Ku południowi, na przestrzeni kilku kilometrów, zaparła drogę gromada wołów, licząca cztery do pięciu tysięcy sztuk. Należały one do karawany Benjarisów.
— Benjarisowie, rzekł Banks, są to prawdziwi Cyganie Indostanu. Nie mają stałego zamieszkania, w lecie żyją pod namiotami, w zimie w szałasach. Podczas powstania w 1857 r., dostarczali żywności tak powstańcom jak armii królewskiej, to też jakby za milczącem porozumieniem, obie wojujące strony nie tamowały im przejścia przez zbuntowane prowincye. Gdyby koniecznie chcieć przyznać im jakąś ojczyznę w Indyach, to chyba prowincyą Raputana lub królestwo Milwaru. Będziemy mogli dobrze im się przypatrzyć.
Pociąg nasz zatrzymał się z jednej strony gościńca, gdyż nie mógłby oprzeć się takiej gromadzie rogatego bydła, przed którem nawet dzikie zwierzęta ustępują z drogi.
Zacząłem przyglądać się nadciągającej karawanie; piękna to rasa. Mężczyźni byli wysocy, silni, mieli rysy regularne, nosy orle, bujne, wijące się włosy, koloru bronzu w miedź wpadającego; przybrani w długie tuniki i turbany; uzbrojeni w lance, tarcze i wielkie szable. Kobiety wysokie, kształtne, dumne jak mężczyźni ich klanu; miały na sobie rodzaj gorsetów i szeroko nafałdowane spódnice, w uszach błyszczące kolce, na szyjach naszyjniki, na ręku bransolety, na nogach po nad kostką niby pierścienie ze złota, kości słoniowej lub muszli. Draperya z wielkiego szala osłaniała je od stóp do głów.
Obok mężczyzn, starców, kobiet i dzieci szły spokojnie tysiące wołów, poruszając dzwonkami do łbów ich przymocowanemi, niosąc na grzbiecie po dwa worki ze zbożem i inną żywnością.
Było to całe pokolenie, ciągnące karawaną pod kierunkiem obranego wodza, zwanego „naik“, posiadającego nieograniczoną władzę, dopokąd nie upłynie termin na jaki był obrany. On kieruje karawaną, wyznacza godziny wypoczynku i miejsca na obozowiska.
Na czele karawany postępował ogromny buhaj, przysłonięty jakąś jaskrawą draperyą, przystrojony w dzwonki i muszle. Zapytałem Banks’a czy nie wie jakie obowiązki spełnia w karawanie ten wspaniały buhaj.
— Kalagani najlepiej nas objaśni, odrzekł inżynier. Ale gdzież on się podział?
Wołano go, nie odezwał się i nie pokazał; szukano go po całem Steam-House, ale daremnie.
— Zapewne poszedł odnowić znajomość z którymś z dawnych towarzyszy, ale niezawodnie powróci, rzekł pułkownik.
Zdawało się to bardzo prostą rzeczą, a jednak zaniepokoiło mnie trochę.
— O ile mi się zdaje, rzekł Banks, taki przodujący w karawanach buhaj, jest dla pokolenia Benjarysów przedstawicielem bóstwa. Gdzie on się zwróci, karawana za nim; gdzie stanie, obozują. Zdaje mi się jednak że buhaj posłuszny jest tajemnym wskazówkom naika.
Ledwie po dwóch godzinach pochodu karawany, zaczęliśmy dostrzegać jej koniec. Upatrywałem Kalagani’ego, ukazał się nareszcie w towarzystwie jakiegoś Indusa nienależącego do plemienia Benjarysów. Musiał to zapewnie być jeden z tych krajowców wynajmujących się czasowo na usługi karawan, jak to niejednokrotnie czynił Kalagani. Rozmawiali z sobą półgłosem — może o okolicach jakie przebyła karawana, a w które mieliśmy się zwrócić pod kierunkiem Kalagani’ego.
Ów Indus, idący już na samym końcu karawany, zatrzymał się chwilkę przed naszym Steam-House. Przyglądał się bacznie niby pociągowi, i sztucznemu słoniowi, mnie jednak zdawało się że głównie wpatruje się w pułkownika Munro: ale ani słowa nie przemówił do nas. Nareszcie skinieniem pożegnawszy Kalagani’ego złączył się z karawaną i znikł wkrótce w tumanie kurzu.
Powróciwszy do Steam-House, Kalagani nie czekając zapytania, zwrócił się do pułkownika, mówiąc:
— Jest to jeden z dawnych moich towarzyszy, zostający od dwóch miesięcy w usługach karawany.
Niebawem Steam-House ruszył w dalszą drogę, a nazajutrz, 24. września, zatrzymaliśmy się na noc o pięć kilometrów od Ursza, na lewym brzegu Betwy. Jest to jedna z główniejszych rzek wpadających do Jumny. Wody jej wystąpiły z łożyska i rozlały się szeroko na wybrzeża. Za ciemno już było aby Banks mógł rozpatrzeć się jakie trudności może przedstawiać przepłynięcie rzeki, więc zostawił to do jutra rana, i zaraz po wieczerzy udaliśmy się na spoczynek.
Tylko w wyjątkowych okolicznościach ustanawialiśmy straże do czuwania w nocy nad obozowiskiem; uznaliśmy to zbytecznem, boć przecie nikt nie mógł unieść naszych przenośnych domów, ukraść naszego słonia, którego sam ciężar jego bronił, więc pozostawała tylko możliwość napadu włóczęgów uwijających się w tych okolicach, a od tych broniły i uprzedziłyby o zbliżeniu szczekaniem psy nasze Fan i Black.
Jakoż miało to miejsce tejże nocy. Około drugiej nad ranem, zbudziło nas ujadanie psów; zerwałem się prędko i wszystkich zastałem na nogach.
— Co się stało? zapytał pułkownik Munro.
— Psy ujadają, odrzekł Banks, więc niemoże to być bez powodu.
— Zapewnie jaka pantera odezwała się w poblizkich zaroślach, rzekł kapitan Hod, weźmy broń i przejrzyjmy skraj lasu.
Sierżant Mac-Neil, Kalagani i Gumi stanęli na werandzie nadsłuchując; zbliżyliśmy się do nich.
— Pewnie jest w pobliżu parę dzikich zwierząt, przybyłych aby na wybrzeżach ukoić pragnienie? rzekł kapitan.
— Kalagani inaczej twierdzi, rzekł Mac-Neil.
— Więc cóż ty mówisz? zapytał pułkownik Indusa.
— Niewiem jeszcze co to, odrzekł, ale to pewna że nie są to tygrysy, lamparty, ani nawet szakale; dostrzegam tyko wśród drzew jakąś zbitą masę...
— Zaraz się dowiemy! zawołał kapitan Hod, marzący ciągle o zabiciu pięćdziesiątego tygrysa.
— Zatrzymaj się lepiej, kapitanie, rzekł Banks; tu w Bundelkundzie można się obawiać włóczących się po nocach na gościńcach.
— Eh! jest nas przecie tylu dobrze uzbrojonych, nie ma się czego lękać; muszę koniecznie przekonać się co to takiego.
Psy nie przestawały szczekać, jednak nie tak zajadle jak gdy zwęszą zbliżanie się dzikich zwierząt.
— Pułkowniku, rzekł Banks, pozostań tu z Mac-Neil’em i innymi, a ja, Hod, Maucler i Kalagani udamy się na rekonesans.
Kapitan Hod skinął na Foxa aby poszedł z nami; psy pokazywały drogę szliśmy za niemi.
Zaledwie weszlismy do lasu, dał się słyszeć odgłos kroków; wyraźnie liczny hufiec nadchodził, zbliżając się do naszego obozowiska. Dostrzegaliśmy jakby milczące cienie, przesuwające się wśród zarośli.
Psy biegły przed nami szczekając.
— Kto tam? zawołał kapitan Hod.
Żadnej odpowiedzi.
— Albo nie chcą odpowiedzieć, albo nie rozumieją po angielsku, rzekł Banks.
— Muszą przecież rozumieć po indusku, rzekłem.
— Kalagani, zawołał Banks, zawołaj do nich po indusku, że damy ognia jeźli nie odpowiedzą.
Kalagani przemówił narzeczem krajowców Indyj środkowych, rozkazując aby się zbliżyli i odpowiedzieli. Nikt się nie odezwał.
Niecierpliwie kapitan strzelił do jakiegoś cieniu przesuwającego się wśród drzew. Wystrzał ten spowodował jakieś głuche zamieszanie; zdawało się że liczny jakiś hufiec rozlata się na prawo i na lewo. Psy powróciły spokojnie, żadnej nieokazując obawy.
— Ktokolwiek oni są, włóczęgi czy maruderzy, prędko umknęli z placu, rzekł kapitan Hod.
— Widać nie grzeszą odwagą, odpowiedział śmiejąc się Banks, wracajmy do Steam-House; w każdym razie każę czuwać do rana.
Mac-Neil, Gumi, Fox czuwali z kolei; my wróciliśmy do naszych izdebek.
Noc przeszła spokojnie; należało więc myśleć iż widząc nas przygotowanych do obrony, nocni goście zaniechali swoich zamiarów, jeźli mieli jakie.
Nazajutrz, podczas gdy czyniono przygotowania do odjazdu, pułkownik Munro, kapitan Hod, Mac-Neil, Kalagani i ja postanowiliśmy przejść skraj lasu. Nigdzie jednak nie znaleźliśmy ani śladu bandy; przestaliśmy więc myśleć o tem.
Banks porobił potrzebne przygotowania do przepłynięcia Betwy. Rzeka ta wystąpiła rozlewając szeroko na wybrzeżach swe żółtawe wody. Prąd był bardzo bystry; Olbrzym Stalowy trudne będzie miał zadanie.
Inżynier zajął się najprzód upatrzeniem miejsca dogodnego do wylądowania, przypatrując się przez lunetę prawemu brzegowi. Łożysko Betwy roztaczało się w tem miejscu blizko na milę angielską szerokości; dotąd jeszcze Stalowy Olbrzym nie przepływał tak szerokiej przestrzeni.
— Ale, zapytałem, jakże sobie radzą podróżnicy i kupcy, skoro im taki wylew zagrozi drogę; zdaje mi się że zwyczajne łodzie nie zdołałyby się oprzeć tak bystremu prądowi.
— Rzecz prosta że nie mogą dalszej odbywać drogi, rzekł Hod.
— Przeciwnie, mogą, jeźli mają do swego rozporządzenia słonie.
— Alboż słonie mogą przepływać tak szerokie przestrzenie?
— Mogą, i zaraz wam powiem w jaki się to odbywa sposób. Wszystkie pakunki umieszcza się na grzbietach słoni, i mahuci zmuszają ich do wejścia w wodę. Z początku zwierzęta wahają się, cofają i mruczą, ale wkrótce nabierają odwagi, wchodzą w rzekę i przepływają na przeciwny brzeg. Wprawdzie zdarza się niekiedy że prąd porywa niektóre i pociąga na dno, ale najczęściej dzieje się to tylko w braku dobrych kierowników — mahutów.
— No! nie mamy „słoni“, ale nasz jeden...
— Starczy za wielu, dokończył Banks.
Zajęliśmy swoje miejsca; Kalut poszedł do ogniska, Stor wraz z Banks’em do wieży, aby kierować przepływem.
Przed dostaniem się na wody rzeki, trzeba było z pięćdziesiąt stóp zalanych wybrzeży przebyć. Stalowy Olbrzym zachwiał się i powoli ruszył z miejsca. Szerokie jego łapy były już w wodzie ale nie płynął jeszcze; przejście z lądu do wody musiało odbywać się bardzo przezornie.
W tem szmer i odgłos, słyszany w nocy, wyraźnie znów zaczął dochodzić do nas; z lasu wysunęło się ze sto postaci wyrabiających różne miny i wykrzywiania.
— A do kroćset tysięcy! więc to były małpy! zawołał śmiejąc się kapitan.
I rzeczywiście cała gromada tych przedstawicieli małpiego rodu zaczęła zbliżać się do Steam-House, postępując w ścieśnionym szeregu.
— Czego one chcą u licha! zawołał Mac-Neil.
— Zapewne zamierzają napaść na nas, rzekł kapitan Hod, zawsze gotow do obrony.
— O nie! i nie ma się czego obawiać, rzekł Kalagani, który miał czas przypatrzyć się ich obrotom.
— A więc po co tu idą? zapytał znów Mac-Neil.
— Chcą tylko przepłynąć rzekę w naszem towarzystwie, odrzekł Indus.
Kalagani miał słuszność. Nie były to zuchwałe i śmiałe gibbony, z długiemi włochatemi rękami, ani członkowie owej „arystokratycznej rodziny“, zamieszkującej w Benarez, ale małpy z rodzaju Langurów, największego na półwyspie, zwinne, czwororękie, o czarnej skórze, gładkich policzkach, otoczonych białemi faworytami. Futro ich jest szare na grzbiecie, a białe na brzuchu. Małpy te wyrabiają najdziwniejsze miny i najrozmaitsze giesta. W całych Indyach Langury uważają za święte zwierzęta; według legendy, małpy te są potomkami tych wojowników, którzy podbili wyspę Ceylan.
W Amber, zamieszkują one w pałacu zwanym Zenanah, w którym uprzejmie przyjmują turystów. Istnieje surowe prawo niedozwalające ich zabijać; wielu oficerów angielskich przypłaciło życiem jego przekroczenie.
Małpy te, łagodne z natury i łatwo dające się przyswoić, stają się nader groźne w razie gdy są napastowane i ranione; wtedy dorównywają hyenom i panterom. Ale nie mieliśmy zamiaru wypowiadać im wojny, nawet kapitan Hod nie chwytał za broń.
Mieliśmy niebawem przekonać się czy Kalagani słusznie wnosił że cała ta gromada, bojąc się rzucić wpław zapragnęła korzystać z naszego Stalowego Olbrzyma dla przepłynienia Betwy.
Przebywszy wybrzeże, Stalowy Olbrzym wpłynął na wody rzeki i wkrótce pociągnął za sobą cały pociąg, który z początku stał prawie nieruchomy. Cała gromada małp zbliżyła się, pluskając po niegłębokiej wodzie pokrywającej pochyłość wybrzeża. Aż za jednym zamachem samce, samice, stare, młode, przeskakując i trzymając się za ręce, powskakiwały na pociąg.
W jednej chwili siedziało ich dziesięć na Stalowym Olbrzymie, reszta rozbiegła się po całym pociągu, nie objawiając żadnych nieprzyjaznych zamiarów, i cała setka weseliła się i zdawała winszować sobie, że znalazła tak wygodny sposób odbycia podróży.
Olbrzym Stalowy wpłynął na pełne wody; z początku obawialiśmy się aby takie powiększenie ciężaru nie utrudniało przeprawy, ale małpy poumieszczały się tak przezornie, iż obawa nasza okazała się płonną. Zamiast zgromadzić się w jednym punkcie, rozbiegły się po całym pociągu; wszędzie ich było pełno, nie ulękly się nawet trąby słonia, wyrzucającej kłęby pary.
Kapitan Hod, a szczególniej Fox, przypatrywali im się z podziwieniem. Fox pragnął przyjmować ich z honorami; mówił do nich, brał za ręce, kłaniał im się zdejmując kapelusz. Częstował je cukrem i byłby dobrze naruszył słodkie zapasy spiżarniane, gdyby pan Parazard nie przeszkodził temu.
Stalowy Olbrzym robił ciągle łapami, które uderzając wodę, funkcyonowały jak szerokie pagaje. Posuwał się w kierunku ukośnym ku miejscu w którem mieliśmy wylądować. W pół godziny dobiliśmy do przeciwnego brzegu, i w tejże chwili cała gromada czwororękich wyskoczyła na brzegi i znikła podskakując.
— Mogły były przynajmniej podziękować! zawołał Fox, któremu niepodobało się takie bezceremonialne postąpienie Langurów.
Wszyscy parsknęliśmy śmiechem usłyszawszy te jego słowa.






VIII.

Hod przeciw Banksowi.

Przepłynęliśmy więc Betwę; sto kilometrów oddzielało nas już od stacyi Etawah. Cztery dni przeszło spokojnie bez żadnego wypadku; nie było nawet polowania, bo mało bardzo jest dzikich zwierząt w tej części królestwa Scindia.
— Zobaczycie, wołał często z gniewem kapitan Hod, że przybędę do Bombay nie zabiwszy pięćdziesiątego tygrysa.
Kalagani był doskonałym i nader przezornym przewodnikiem przez te mało zaludnione prowincye, których topografią znał doskonale, i 29. września, pociąg nasz zaczął wznosić się na północne pochyłości Vindyasów, aby dostać się do wąwozu Sirgur. Dotąd podróż nasza przez Bundelkund odbywała się szczęśliwie, a jednak jest to kraj najmniej przedstawiający bezpieczeństwa. Tu chętnie szukają schronienia złoczyńcy i włóczęgi. Tu Dakoici zajmują się podwójnem swojem rzemiosłem: trucicieli i złodziei. Przezorność więc nakazuje zachować wszelkie ostrożności, przebywając tę krainę.
Górzysta okolica, którą mieliśmy przebyć, jest najmniej bezpieczna z całego Bundelkundu. Nie jest to zbyt rozległa przestrzeń — najwięcej sto kilometrów do najbliższej stacyi kolei z Bombay do Allahabad. Ale ani myśleć nie można było o tak łatwem i prędkiem posuwaniu się, jak przez równiny Scindia. Stroma i kamienista na skalistym gruncie, o częstych zakrętach a w niektórych miejscach nadzwyczaj wązka droga, nie dozwalała nam przebywać więcej jak 15 do 20 kilometrów w ciągu dziesięciu godzin podróży dziennie. W nocy czuwaliśmy bacznie nad naszem obozowiskiem i wiodącemi do niego drogami, bo choć wieżyczka, jaką dźwigał na swym grzbiecie Stalowy Olbrzym, zapewniała nam pewne schronienie, niby kazamatę dozwalającą nie lękać się włóczęgów, Dakoitów a nawet Tugów, jeźliby znajdowali się jeszcze w tej stronie Bundelkundu, którzy chyba nie śmieliby napadać na nas, ale w każdym razie ostrożność nie zawadzi.
W wielu miejscach trudniejszych do przebycia, trzeba było dodawać pary, ale zresztą posuwaliśmy się bezpiecznie pod kierunkiem Stor’a i Banks’a. Nie lękaliśmy się także zabłądzenia, bo Kalagani doskonale znał tę część półwyspu a szczególniej wąwozy Sirguru. Nawet w miejscach, w których kilka dróg się schodziło wśród wysokich skał, nie wahał się ani chwili w którą zwrócić stronę.
Deszcze ustały, niebo na w pół zasłane małemi chmurkami przyćmiewającemi nieco promienie słoneczne, nie zagrażało burzami, tak gwałtownemi w środkowych strefach półwyspu. Przez kilka godzin we dnie, dość było gorąco, nie tak jednak aby dawało się dokuczliwie uczuć podróżującym w Steam-House, tak dobrze zamkniętym i okrytym. Drobnej zwierzyny było podostatkiem, i nasi myśliwi mogli, nie oddalając się zbytecznie, dostatnio zaopatrywać spiżarnię.
Tylko kapitan Hod, a zapewnie i Fox, żałowali mocno że brakowało tu dzikich zwierząt, których tak wiele napotykali w Tarryani; ale nie można było obiecywać sobie polowań na lwy, tygrysy i pantery, skoro nie było tu przeżuwaków, któremi się żywią.
W braku jednak mięsożernych, mieliśmy sposobność napotkać dzikie słonie indyjskie, których prawie nie widywaliśmy dotąd.
Około południa, 30. września, dojrzano przed pociągiem naszym parę tych wspaniałych zwierząt. Za zbliżeniem naszem odskoczyły na bok, aby przepuścić nieznany im ekwipaż, którego pewnie bały się trochę.
Kapitan Hod przypatrywał im się ciekawie, ale nie myślał strzelać aby bezpotrzebnie nie pozbawiać życia tych okazałych zwierząt, które w pobliżu tych pustych wąwozów miały strumienia, potoki i pastwiska, wystarczające na wszelkie ich potrzeby.
Wiadomo, że Indye są uprzywilejowanym krajem słoni. Wszystkie te gruboskórce należą do rodzaju podr zędniejszego nieco niż słonie afrykańskie. Oto w jaki sposób je chwytają.
Urządzają tak zwany „kiddah,“ to jest pewną przestrzeń otoczoną palisadami. Jeźli chodzi o pojmanie całej trzody, wtedy myśliwi, w liczbie trzystu czy czterystu, pod przewództwem specyalnego „dżamadara“ czyli strażnika krajowca, otaczają ich i napędzają powoli ku kiddah, zamykają, rozdzielają za pomocą wyuczonych oswojonych słoni i następnie pojmają wiążąc tylne nogi. Ale sposób ten, wymagający nagromadzenia znacznej liczby myśliwych i wiele czasu, bywa najczęściej bezowocnym jeźli chodzi o pochwycenie wielkich samców: ci sprytniejsi i przezorniejsi, umieją uniknąć więzienia, nie dając napędzić się do kiddahu. Indyanie radzą sobie w ten sposób, iż wyprawiają oswojonych słoni, które uganiają się za niemi przez dni kilka; na ich grzbietach siedzą mahuci, owinięci w ciemne kołdry, i gdy słonie, niedomyślając się niczego, zasną spokojnie, mahuci zeskakują, wiążą je i chwytają zanim mogą zmiarkować co się z niemi stało.
Dawniej chwytano słonie przekopując na drodze którą przechodzą, rowy do piętnastu stóp głębokości mające, ale wpadając w nie słonie, ponosiły ciężkie rany lub nawet często zabijały się — zaniechano więc tak barbarzyńskiego sposobu.
W Bengalu i Nepaulu dotąd posługują się w tym celu „lasso“ to jest sznurem z pętlicą. Jest to bardzo zajmujące polowanie. Trzech mężczyzn siada na dobrze wytresowanego słonia. Na karku, mahut kierujący słoniem; w tyle, podżegacz, podniecający słonia bosakiem i młotkiem; na grzbiecie, Indus mający zarzucić lasso. Wytresowane te słonie, wraz ze swymi jeźdzcami, często przez kilka godzin uganiają się po równinach i lasach za dzikiem słoniem, aż do chwili gdy pochwycony w pętlicę gruboskórzec pada na ziemię i staje się łupem myśliwych, którzy nie zawsze bez szwanku wychodzą z tej pogoni.
Różnemi temi sposobami chwytają corocznie w Indyach wielką liczbę słoni, a jest to nader korzystna spekulacya, gdyż za samicę płacą zwykle po 7,000 fr. za samca 20,000, a jeźli jest czystej krwi, to aż do 50,000 franków.
Dobrze utrzymywane i żywione, zwierzęta te warte są tak wysokiej ceny, gdyż mogą być nader pożyteczne. Do dobrego wyżywienia, słoń potrzebuje dostawać dziennie 600 do 700 funtów zielonej paszy, to jest tyle ile na średnią odległość może dźwigać ciężaru. Słonie przenoszą żołnierzy i wszelkie transporta wojskowe; w krajach górzystych lub w niedostępnych koniom junglach, transportują przyrządy i ciężary nieodłączne od artyleryi, a nadto wykonywają ciężkie roboty na korzyść osób prywatnych, używających je zamiast zwierząt roboczych i pociągowych. Potężne te i łagodne razem olbrzymy, skutkiem szczególniejszego instynktu nakłaniającego ich do posłuszeństwa, dają się łatwo tresować, i dlatego licznie posługują się niemi we wszystkich prowincyach Indostanu; a że przyswojone nie rozmnażają się, trzeba nieustannie polować na nie i chwytać, aby starczyć licznym zażądaniom z półwyspu i obcych krajów. Mimo to zdaje się liczba ich się nie zmniejsza i napotkać można niezliczoną ilość w całych Indyach.
Nawet, co do mnie, to powiem że jest ich tam jeszcze „za wiele“ i mam słuszny do tego powód.
Jak powiedziałem, dwa słonie napotkane na drodze, odsunęły się na bok aby pociąg nasz przejechał, co gdy nastąpiło, szły za nim. Prawie natychmiast pojawiło się więcej słoni na drodze za nami, i przyspieszając kroku, połączyły się z parą którąśmy minęli. W jaki kwadrans później, naliczyliśmy ich dwunastu. Przypatrywali się naszemu Steam-House, trzymając się w odległości najwięcej 50 metrów. Nie zdawało się że pragną nas dogonić; ale także widocznie nie zamierzały opuścić. Przyspieszyć biegu w tych krętych wąwozach było niepodobieństwem; Banks więc nie próbował nawet tego.
Około pierwszej po południu, już przeszło trzydziestu słoni podążało za nami, gdyby chciały, mogłyby nas dogonić lub nawet wyprzedzić, gdyż jak twierdzą, słoń może przebyć 25 kilometrów drogi w ciągu godziny. Zwykle gromady ich składają się ze 30 do 40 słoni, ale niekiedy zbiera ich się do stu, a wtedy podróżni niezupełnie są bezpieczni. Pułkownik Munro, Banks, kapitan Hod, Mac-Neil, Kalagani i ja z werandy drugiego wagonu obserwowaliśmy ciągle tę coraz powiększającą się gromadę słoni.
— Liczba ich zwiększa się ciągle, rzekł Banks, i pewnie niedługo ściągną tu wszystkie słonie rozproszone po okolicy.
— Ale jakże mogłyby się porozumieć z pewnej oddali, rzekłem, skoro ani widzieć ani słyszeć się nie mogą?
— Odczuwają się węchem; zmysł powonienia tak jest doskonały u nich, iż słonie domowe rozpoznają obecność dzikich z odległości trzech do czterech mil, odrzekł Banks.
— Ależ to istna wędrówka słoni, rzekł pułkownik Munro. Patrzcie, jak potworzyły się za pociągiem gromady składające się z dziesięciu do dwunastu, a wszystkie do jednego zdają się zmierzać celu. Wiesz co, Banks, trzebaby przyspieszyć biegu.
— Stalowy Olbrzym robi co może, ale na tej drodze niepodobna jechać prędzej.
— Ale po co się mamy spieszyć! zawołał kapitan Hod, którego podobne wydarzenia wprawiały zawsze w dobry humor. Niech nas eskortują te milutkie zwierzątka! To świta godna naszego Stalowego Olbrzyma. Było pusto i głucho jak na puszczy, teraz widać życie, i podróżujemy jak radżahowie.
— A! musimy zgodzić się na ich eskortę, skoro nie w naszej mocy temu przeszkodzić, odrzekł Banks.
— Ale czegoż możemy się obawiać? zapytał kapitan Hod, wszak wiadomo że gromada słoni mniej jest niebezpieczną niż jeden... To takie dobre, potulne zwierzęta, istne baranki!
— Oho! Kapitan zaczyna się unosić! rzekł sir Munro. Zgadzam się na to iż jeźli te baranki zechcą zatrzymać się w pewnej od nas odległości, jak dotąd, nie ma się czego obawiać, ale gdyby im przyszła ochota wyścigną nas, na tak ciasnej drodze mogłyby znacznie uszkodzić Steam-House.
— A nadto, rzekłem, kto wie jak obeszłyby się z naszym Stalowym Olbrzymem, gdyby tak zblizka zajrzały mu w oczy?
— Ah! do kroćset! krzyknął kapitan, oddałyby mu taki hołd jak słonie księcia Guru Sing.
— Ale tamte były oswojone, rzekł sierżant Mac-Neil.
— To i te same przez się oswoją się, rzekł kapitan Hod; sam widok naszego olbrzyma takie w nich wzbudzi zdumienie, iż pozdrowią go z uszanowaniem.
Widocznie kapitan nie ochłonął dotąd z uwielbienia dla sztucznego słonia, „tego arcydzieła mechaniki, wytworzonego przez angielskiego inżyniera“.
— Zresztą te gruboskórce — lubiał to słowo widocznie — więc te gruboskórce są bardzo inteligentne, one rozumują, sądzą, one porównują, i składają dowody rozumu prawie ludzkiego!
— To nie prawdziwe odrzekł Banks.
— Jak to nie prawdziwe! krzyknął kapitan Hod. Toż chyba nie mieszkając w Indyach możnaby coś podobnego utrzymywać! Czyż nie używają zwierząt tych do wszelkich posług domowych? i czy jest jaki sługa dwunożny, któryby im wyrównał? — W domu swego pana czyż słoń nie spełnia wszelkich posług. Czyż nie wiesz Maucler, co o nich mówią ci co je dobrze znają? — Otoż utrzymują oni, że słoń jest uprzedzająco grzeczny dla tych któych kocha, że pomaga im dźwigać ciężary, że zbiera dla nich kwiaty lub owoce, one strzegą trzody i mieszkania pana swego, noszą wodę, one pielęgnują i bawią dzieci które im poruczają lepiej jak niektóre angielskie bony! I jakie to zwierze wdzięczne! Jeden z moich przyjaciół opowiada, że widział jak kazano zgnieść raz łapą słoniowi małą muszkę, oto szlachetny zwierz podnosił właśnie łapę ile razy przechodził koło muszki żeby jej nie rozgnieść i ani rozkaz ani uderzenia nie potrafiły zmienić jego postępowania a gdy przeciwnie kazano mu przynieść muszkę, to jak najdelikatniej wziął ją tą swoją trąbą i puścił na wolność — i czyż mógłbyś zaprzeczyć teraz Banksie że to zwierz szlachetny, dobry, wyżej moralnie stojący jak psy, jak małpy — i czyż nie mają słuszności Indowie że przyznają mu o tyle prawie inteligencyi jak człowiekowi!
I kapitan Hod, na zakończenie swojej tirady zdjął kapelusz i oddał pokłon trzodzie, która szła za nami.
— Dobrze prawi, rzekł uśmiechając się pułkownik, słonie mają w tobie dzielnego obrońcę!
— Czyż nie mam słuszności mój pułkowniku?
— Może być że kapitan Hod ma słuszność odrzekł Banks ale zdaje mi się że i Sanderson, sławny myśliwy słoni może zasługiwać na uwzględnienie.
— A coż on mówi ten twój Sanderson, zapytał kapitan.
— On utrzymuje że słoń posiada tylko bardzo mierną inteligencyę.
— O to mi się podoba, wyrzekł kapitan Hod, który się co raz bardziej zapalał.
— Utrzymuje także ciągnął dalej Banks że Indowie nigdy nie obierali słonia za godło inteligencyi, lecz że przeciwnie wyżej stawiali lisy, kruki i małpy!
— Protestuję! wykrzyknął Hod.
— Protestuj sobie mój kapitanie ale słuchaj! Sanderson powiada że słoń który raz umknie z więzienia, znowu daje się złapać bardzo łatwo, więc i tyle niema zmysłu żeby być przezornym!
— O biedne zwierzęta! zawołał kapitan, jak to was oczernia ten inżynier!
— Jeszcze jeden ostatni przytoczę ci dowód, a to że słoń często wcale nie daje się ułaskawić, szczególnie gdy jest młody i do słabej płci należy!
— O to chyba właśnie o jedno podobieństwo więcej do człowieka odparł kapitan. Czyż mężczyźni nie łatwiej dają się prowadzić jak dzieci i kobiety?
— Mój kapitanie to ani ty ani ja nie możemy sądzić w tej sprawie gdyż jesteśmy nie żonaci i w tem doświadczenia mieć nie możemy.
— Jednakże, pomimo zapału twego dla tych gruboskórców, rzekł Banks, przyznaję iż wolałbym żeby się zwróciły na północ, skoro my zmierzamy na południe, gdyż niebardzo dowierzam pozornej ich dobroci, i pewny jestem iż gdyby wpadły w złość, nie zdołalibyśmy stawić dostatecznego oporu, połączonym ich siłom.
— A to tem więcej, rzekł pułkownik Munro, iż liczba ich tak się ciągle zwiększa, iż nareszcie zaczyna niepokojące przybierać rozmiary.






IX.

Stu przeciw jednemu.

Sir Edward Munro miał zupełną słuszność. Już teraz 50 do 60 słoni postępowało za nami. Szły przyspieszonym krokiem, i przodujące zbliżyły się do Steam-House na odległość mniej niż dziesięciu metrów, co dozwalało obserwować je doskonale.
Na czele szedł największy z gromady, jednakże licząc prostopadle od łopatki, miara jego nie przechodziła trzech metrów; jak już mówiliśmy, słonie indyjskie mniejsze są od afrykańskich, których miara dochodzi niekiedy czterech metrów. Kły ich są także krótsze niż afrykańskich. Na wyspie Ceylan spotyka się słonie pozbawione kłów, tej strasznej broni, którą tak dzielnie posługiwać się umieją, ale muknasy te, tak ich bowiem nazywają, nader rzadko widzieć się dają w prowincyach właściwego Indostanu.
Za tym przodującym słoniem szło kilka samic, będących rzeczywistemi kierowniczkami karawany. Gdyby nie obecność Steam-House, byłyby niezawodnie tworzyły awangardę, a samce szłyby po za niemi, w gronie innych towarzyszy. Samcy zupełnie nie umieją przewodniczyć gromadzie; niezajmując się swemi młodemi, nie wiedzą kiedy i gdzie potrzeba zatrzymać się, aby „dzieciny“ wypoczęły wygodnie. Tak więc w rodzinach i podczas wielkich wędrówek, przewodnictwo należy do samic.
Trudno było odgadnąć co jest powodem tego pochodu całej gromady: czy zmuszone były opuścić opróżnione już pastwiska; czy uciekały przed bardzo szkodliwemi ukłuciami pewnych much; czy może powodowała niemi ciekawość obudzona widokiem naszego sztucznego słonia? Okolica była dość odkryta, i zgodnie ze swoim zwyczajem gdy nie znajdują się w lesistych przestrzeniach, słonie podróżowały w dzień. Czy, równie jak my, zatrzymają się na noc, wiedzieć jeszcze nie mogliśmy.
Kapitanie, zapytałem, patrz jak nieustannie zwiększa się nasza awangarda, czy dotąd nie przypuszczasz aby żywiły złe względem nas zamiary?
— Bah! odrzekł, z jakiegoż powodu gruboskórce te miałyby chcieć nam szkodzić — przecież to nie tygrysy!... Nieprawdaż Fox’ie?
— Eh! nawet i nie pantery! odpowiedział.
Jednakże Kalagani jakoś niezadawalniająco kręcił głową, co dowodziło że nie podziela przekonań obu myśliwych.
— Jesteś nieco zaniepokojony, zdaje mi się? rzekł Banks patrząc na niego.
— Czy nie możnaby przyspieszyć biegu? odrzekł tylko.
— Trudno to będzie, ale sprobuję, odpowiedział Banks.
I opuszczając werandę, przeszedł do wieży w której znajdował się maszynista Stor. Niezwłocznie rozległ się świst i pociąg zaczął biedz prędzej. Nie był to jednak pospiech zbyt znaczny, co wreszcie nie na wieleby się zdało, gdyż i gromada słoni w równym stosunku przyspieszała kroku, a więc nie zwiększyła się odległość dzieląca ją od Steam-House.
Tak przeszło kilka godzin bez żadnej wyraźnej zmiany. Po obiedzie wróciliśmy na werandę. Obecnie, po za pociągiem, droga ciągnęła się prosto, bez załamań i zawrotów, można więc było dość daleko sięgnąć okiem.
Dostrzegliśmy z przerażeniem że liczba słoni przez ostatnią godzinę znacznie się znów powiększyła, i dochodziła co najmniej stu. Szły rzędem, po dwóch lub trzech, w miarę szerokości drogi, szły milcząc, mierzonym krokiem, z trąbami lub kłami podniesionemi w górę. Dotąd szły spokojnie; jeźliby jednak uniesione niewytłómaczonym gniewem, chciały rzucić się na Steam-House, jakież to straszne groziłoby nam niebezpieczeństwo!
Noc zapadała powoli, noc pozbawiona blasku gwiazd i światła księżycowego. Mgła jakaś unosiła się w wyższych strefach podniebnych. Po nocy niepodobna było jechać dalej, należało się zatrzymać, Banks postanowił w pierwszej szerszej miejscowości, aby Steam-House nie zawadzał pochodowi słoni, dozwalając im w dalszą udać się drogę. Ale czy zechcą iść dalej lub może obok nas rozłożą się obozowiskiem?.. Oto ważne pytanie.
Z zapadaniem nocy jakiś niepokój, którego nie dostrzegaliśmy we dnie, zaczął widocznie objawiać się między słoniami; z ogromnych ich płuc wydobywało się jakieś głuche ale silne ryczenie, połączone z dziwnym jakimś odgłosem.
— Co to za dziwny hałas? spytał pułkownik Munro, zwracając się do Indusa.
— Jest to odgłos jaki wydają słonie, znajdując się wobec nieprzyjaciela, odrzekł Kalagani.
— Więc nas chyba uważają za nieprzyjaciół? rzekł Banks.
— Lękam się tego, odpowiedział Indus.
Był to odgłos podobny do dalekiego grzmotu. Trąc trąby o ziemię, słonie wypuszczały ogromne kłęby powietrza, nagromadzonego dłuższem wdychaniem, co wytwarzało odgłos podobny do huku piorunu.
Była dziewiąta wieczór. W tem miejscu roztaczała się mała, okrągława równina, blizko pół milki szeroka, z której wychodziła droga prowadząca do jeziora Puturia, po nad którem Kalagani chciał abyśmy rozłożyli obozowisko. Ale jeszcze piętnaście kilometrów oddzielało nas od niego, nie można więc było przebywać ich wśród nocy.
Banks dał znak maszyniście aby się zatrzymał ale nie gasił ognia, tak aby w każdej chwili na dany znak mógł ruszyć dalej. Trzeba było być gotowym na wszelki wypadek.
Pułkownik Munro przeszedł do swego pokoiku; Banks, kapitan Hod i ja postanowiliśmy nie kłaść się wcale. Cała obsługa była na nogach, cóż jednakże mogliśbyśmy zrobić, gdyby słoniom przyszła ochota napaść na nas?
W pierwszej godzinie czuwania, głuchy, coraz silniejszy szmer rozlegał się do koła obozowiska; wyraźnie cała gromada zajmowała małą równinę; czy przejdą ją tylko i w dalszą udadzą się drogę?
— A byćby to mogło, rzekł Banks.
— I prawdopodobnie tak będzie! dodał kapitan Hod, ciągle z różowego stanowiska zapatrujący się na tę kwestyą.
Około jedenastej szmer zaczynał słabnąć, i w krótce przycichł zupełnie. Noc była bardzo spokojna; najsłabszy odgłos możnaby było dosłyszeć z łatwością — ale nic nie dochodziło naszych uszu prócz głuchego świstu Stalowego Olbrzyma, nie widzieliśmy nic prócz iskier wypadających niekiedy z jego trąby.
— A co! czy nie miałem słuszności? zawołał tryumfująco kapitan Hod, poczciwe słonie powędrowały sobie.
— Szczęśliwej drogi! odrzekłem.
— Trzeba się o tem przekonać, rzekł Banks, i zwracając się do maszynisty, dodał: Stor, zapal latarnie!
We dwadzieścia sekund dwie wiązki światła elektrycznego tryskały z oczu Stalowego Olbrzyma, rozpraszając się dokoła horyzontu.
Słonie stały, kołem otaczając Steam-House, nieruchome, czy jakby spiące. To światło rzucające słabe odbłyski na te zbite masy, zdawało się ożywiać ich jakiemś nadprzyrodzonem życiem. Przez proste złudzenie optyczne, te na które padały silniejsze promienie światła, przybierały jakieś olbrzymie rozmiary, godne współzawodnictwa ze Stalowym Olbrzymem. Uderzone silnemi świetlanemi odbłyskami, pozrywały się nagle jakby oparzone, wystawiając trąby i podnosząc kły do góry. Można było sądzić że zamierzają rzucić się na pociąg. W krótce gniew ich udzielił się towarzyszom, i rozległ się do koła tak ogłuszający ryk, jak gdyby uderzono naraz w setki kotłów i rogów.
— Zgaś światło! zawołał Banks.
Światło elektryczne znikło w jednej chwili; szatański koncert ucichł niezwłocznie.
— Otoczyły nas kołem, rzekł inżynier, i pewnie nie ustąpią gdy dzień zaświta.
— Hm! hm! mruknął kapitan, którego zaufanie „w poczciwych słoniach“ słabło widocznie.
Zapytano Kalagani’ego co czynić należy; nie ukrywał swego niepokoju.
Niepodobna było opuszczać obozowiska wpośród tak ciemnej nocy, a zresztą na cóżby się to zdało? cała gromada słoni niezawodnie podążyłaby za nami, a trudności byłyby daleko większe niż we dnie. Postanowiono więc że dopiero nad ranem w dalszą wyruszymy drogę, posuwając się jak się da najspieszniej, i starając się zarazem nie przestraszać naszej przerażającej eskorty.
— Czy jest w tych stronach jakaś miejscowość gdzieby słonie nie mogły pogonić za nami? zapytał Banks Kalagan’iego.
— Jest jedna i jedyna: jezioro Puturia.
— Jak daleko ztąd?
— Około dziewięciu mil.
— Ależ słonie umieją pływać lepiej od innych czworonogów, odrzekł Banks. Widziano nieraz że po pół dnia utrzymywały się na wodzie. Mogłyby więc łatwo rzucić się za nami na jezioro Puturia, a wtedy Steam-House daleko więcej byłby zagrożony.
— Nie widzę innego środka uniknienia ich napaści, odrzekł Kalagani.
— A więc sprobujemy! odpowiedział inżynier.
Rzeczywiście nie było innej rady. Może słonie nie będą śmiały rzucić się wpław w jezioro, a może znów, w przeciwnym razie, uda nam się je wyprzedzić.
Niecierpliwie oczekiwaliśmy dnia — nadszedł nareszcie. Przez resztę nocy nie było żadnych nieprzyjaznych objawów, ale żaden słoń nie odstąpił, zawsze kołem otaczały Steam-House. W tem powstał wśród gromady jakiś ruch ogólny; zdawało się jakby wszystkie słonie posłuszne były jakiemuś hasłu. Wstrząsnęły trąbami, potarły kłami o ziemię, i tak podsunęły się pod Steam-House że możnaby przez okna dosięgnąć je pikami. Ale Banks zalecił surowo aby żadną zaczepką nie dać im powodu do napaści.
Niektóre słonie coraz więcej zbliżały się do naszego Stalowego Olbrzyma, widać pragnęły przekonać się co to za rodzaj olbrzymiego, nieruchomego teraz zwierza. Czy uważały go za swego pobratymca? czy może przypisywały mu jakąś nadzwyczajną potęgę? Wczoraj nie mogły widzieć go biegnącego, gdyż szły w pewnej odległości za pociągiem. Ale ciekawa rzecz jaką przybiorą postawę gdy usłyszą jego rżenie, gdy z trąby jego buchać będą kłęby pary, gdy będzie podnosić i opuszczać łapy, biedz i ciągnąć za sobą cały pociąg.
Pułkownik Munro, kapitan Hod, Kalagani i ja zajęliśmy miejsca w przednim pociągu, sierżant Mac-Neil i towarzysze jego w następnym. Kalut stał przed kotłem dokładając paliwa do ogniska, chociaż ciśnienie dochodziło już do pięciu atmosfer. Banks, stojąc w wieży obok Stor’a, trzymał rękę na regulatorze.
Nadeszła chwila odjazdu. Na znak dany przez Banks’a, rozległ się gwizd przeraźliwy.
Słonie nastawiły uszu; potem cofając się trochę oswobodziły drogę na przestrzeni kilku kroków. Kłęby pary buchnęły z trąby, pociąg ruszył.
Pewne zadziwienie objawiło się między słoniami stojącemi w pierwszym rzędzie; rozsunęły się więcej zostawiając szersze przejście pociągowi, który ruszył z prędkością konia idącego truchtem.
W tej chwili cała gromada rozbiegła się przed i po za pociągiem jak się zdawało, z postanowieniem nieopuszczania go; inne biegły po bokach pociągu, niby jeźdzcy jadący obok drzwiczek karety. Cała gromada złożona z 25-letnich młodzieniaszków, z „dorosłych“ liczących po lat 60; ze starców stuletnich i bębnów biegnących obok matek które ssały biegnąc, postępowała w pewnym porządku, nie cisnąc się zbytecznie, regulując swój bieg do biegu pociągu.
— No, niechże już eskortują nas tak aż do jeziora, rzekł pułkownik.
— Ale co będzie jak droga zwęży się znacznie? odpowiedział Kalagani.
Jakoż w tem leżało niebezpieczeństwo.
Bez wypadku przebyliśmy kilkanaście kilometrów z dzielących nas od jeziora Puturia. Dwa czy trzy razy kilku słoni próbowało zagrodzić nam drogę, ale gdy nadbiegł Stalowy Olbrzym i plunął im w oczy gorącą parą, odsunęły się na bok.
Postanowiono że jeźli słonie nie zaczną objawiać nieprzyjaznych zamiarów, ominiemy jezioro nie przepływając go i opuścimy nazajutrz okolicę Vindyas, i w kilka godzin później dostaniemy się do stacyi Jubbulpore.
Kraj był dziki i pusty, nigdzie śladu wioski albo fermy, nigdzie nie spotkaliśmy ani jednej karawany, ani jednego podróżnego.
Jak to zapowiedział Kalagani, droga zwężała się coraz więcej; położenie nasze pogorszało się z każdą chwilą. Słonie, które szły po bokach, musiały usunąć się, bo albo zgniotłyby nasz pociąg albo powpadały w przydrożne otchłanie, w którychby śmierć znalazły. Instynktem przecisnęły się naprzód i po za pociąg, a tak niemogliśmy ani posuwać się ani cofać.
— Sprawa wikła się coraz więcej, rzekł pułkownik.
— Przyjdzie nam chyba przebić się i zgnieść tę zbitą gromadę.
— A to zgniećmy nienamyślając się! zawołał kapitan. Cóż, u licha! przecież stalowe kły naszego olbrzyma nie ulękną się kościanych kłów tych głupich gruboskórców.
— Dobrzeby to było, tylko bieda że trzeba walczyć jednemu przeciwko stu, rzekł Mac-Neil.
— Trudno, nie ma innej rady, inaczej słonie nas zgniotą. Naprzód! zawołał Banks.
Maszynista dodał pary; Stalowy Olbrzym pobiegł prędzej, i jeden stalowy kieł jego ukłuł w grzbiet idącego przed nim słonia. Zwierz wydał z bolu przeraźliwy ryk, któremu zawtórował ryk całej gromady. Walka, której końca trudno było przewidzieć, stawała się nieuchronną.
Chwyciliśmy za broń. Dubeltówki były nabite kulami stożkowemi, karabiny kulami wybuchającemi, rewolwery zaopatrzone były w naboje właściwego kalibru.
Pierwszy godził na nas olbrzymi samiec, z dziką miną, z wystawionym kłem, śmiało wystąpił przeciw Stalowemu Olbrzymowi.
— „Gunesz!“ krzyknął Kalagani, czyli słoń z jednym kłem, jak takich nazywają myśliwi.
— Bah! posiada tylko jeden kieł! rzekł pogardliwie kapitan.
— I dlatego właśnie jest groźniejszym jeszcze.
Indusi słoni jednokłowych otaczają szczególniejszą czcią jeźli brak im prawego kła, jak u tego który zamierzał rzucić się na Stalowego Olbrzyma.
Przebił na wylot blachę pokrywającą piersi jego, ale niebawem kieł ten złamał się o wewnętrzne urządzenie. Cały pociąg został wstrząśnięty; jednakże popychany wewnętrzną siłą, pędził naprzód odtrącając gunesza, który daremnie chciał mu się opierać.
Jednak poprzedzająca nas gromada zrozumiała jego wezwanie; stanęła nagle, żywym murem ciał swoich zagradzając nam drogę. Nie dość na tem, słonie idące za pociągiem, uderzyły gwałtownie o werandę: trzeba było się bronić.
— Starajcie się nie chybić ani jednego strzału! krzyknął kapitan; celować tu gdzie się zaczyna trąba, lub w dołek po nad okiem. Takie strzały najpewniejsze!
Usłuchaliśmy komendy; padło kilka strzałów, po których rozległo się głośne wycie. Trzech czy czterech słoni ugodzonych we wskazane miejsca, padło w tył i z boku, pociąg mógł biedz naprzód.
— Nabijajcie znów broń! krzyknął kapitan.
I miał słuszność; cała gromada gwałtownie napadła na nas; rozległo się przeraźliwe wycie i ryki. Straszne groziło nam niebezpieczeństwo.
— Naprzód! krzyknął Banks.
— Ognia krzyknął Hod.
Do gwałtowniejszego gwizdu maszyny, łączył się odgłos wystrzałów. Ale trudno było strzelać celnie do tak zbitej masy i trafiać we wskazane przez kapitana miejsca. Kule nasze zadawały rany, ale nie zabijały; zadane rany zwiększały wściekłą zajadłość słoni, na wystrzały odpowiadały razami kłów swoich, któremi przebijały ściany naszego Steam-House.
Maszynista powiększał ciągle ciśnienie pary; Stalowy Olbrzym pędził druzgocząc i rozpędzając gromadę; ruchoma trąba jego, podnosząc się i opuszczając, uderzała w ciała zbitej masy słoni. Posuwaliśmy się ku jeziorowi.
W tem trąba jedna uderzyła o przednią werandę i chwytając pułkownika Munro o mało nie rzuciła go pod nogi słoni; co nastąpiłoby niezawodnie, gdyby Kalagani nie był przeciął trąby silnem uderzeniem siekiery.
Przez cały czas nie spuszczał on z oka pułkownika, najtroskliwszą otaczając go opieką; ta jego nieustanna pieczołowitość o bezpieczeństwo sir Edwarda, zastanawiała nas wszystkich.
W tem rozległ się nowy trzask; słonie rozbiły drugi wagon, przygniatając go do przydrożnej skały.
— Przechodźcie do nas! krzyknął Banks, do broniących tyłu.
Gumi, sierżant Mac-Neil i Fox wpadli prędko do pierwszego wagonu.
— A gdzież Parazard? zapytał kapitan.
— Nie chce opuścić kuchni, odpowiedział Fox.
— Porwijcie go gwałtem!
Widać kucharz nasz uważał sobie za hańbę opuszczenie powierzonego stanowiska; ale Gumi ujął go w swe silne ramiona i wniósł do sali jadalnej.
— Jesteście tu już wszyscy? zapytał Banks.
— Tak, panie, odrzekł Gumi.
— Odłączyć pierwszy pociąg!
— Porzucić połowę naszego przenośnego domu!...
— Ależ to niepodobna! krzyknął kapitan Hod.
— Nie ma innej rady! odrzekł Banks.
Przecięto łączące z sobą pociągi sztaby i łańcuchy, odrąbano przejście, tylny pociąg pozostał na drodze. Słonie rzuciły się na niego, gniotąc całym swoim ciężarem, zamieniając w bezkształtne szczątki, zagradzające drogę po za nami. Trzeba było wszelkich dołożyć usiłowań, aby drugi pociąg uchronić od podobnego losu, gdyż inaczej, bylibyśmy zgubieni.
Już tylko pół kilometru oddzielało nas od jeziora Puturia — ostatnie wysilenie mogło nas ocalić. Stor otworzył wielki regulator; Stalowy Olbrzym party nową siłą, szarpał stalowemi kłami ciało cisnących się przed nim słoni; puszczał na nich tumany parzącej pary i strumienie wrzącej wody; nareszcie jezioro ukazało nam się na zakręcie drogi.
Jeszcze dziesięć minut — a będziemy ocaleni.
Zrozumiały to widać słonie, i chciały gwałtem obalić pociąg. Odpowiedzieliśmy wystrzałami. Kule sypały się jak grad, dosięgając najpierwszych szeregów; już zaledwie tylko pięciu czy sześciu zagradzało nam drogę; wielu padało ciężko rannych i zabitych; pociąg pędził po krwią zbroczonym gruncie.
Nareszcie dotarliśmy się na brzegi jeziora i wkrótce pociąg unosił się na jego spokojnych falach.
— Dzięki ci Boże! zawołaliśmy.
Rozwścieczonych dwóch czy trzech słoni, rzuciło się w jezioro, pragnąc ścigać na jego powierzchni tych których nie zdołali zniweczyć na lądzie. Ale łapy naszego olbrzyma spełniały swoje zadanie, pociąg prędko oddalał się od brzegu, a kilka dobrze wycelowanych strzałów, uwolniło nas od tych strasznych wrogów, właśnie w chwili gdy już miały wedrzeć się na tylną werandę.
— No, cóż teraz powiesz kapitanie, o poczciwości i łagodności indyjskich słoni? zapytał Banks.
— Bah! zawołał, w każdym razie niewarte tygrysów. Gdyby zamiast całej setki tych gruboskórców, napadło było na nas tylko trzydziestu tygrysów, klnę się na czem świat stoi, że ani jeden z nas nie pozostałby przy życiu, aby opowiedzieć całą przygodę!






X.

Jezioro Puturia.

Jezioro Puturia, na którem Steam-House znalazł czasowe schronienie, leży o czterdzieści kilometrów od Dumoh, stolicy prowincyi angielskiej tegoż nazwiska. Miasto to liczy 12.000 mieszkańców: stoi w niem stale mały garnizon angielski.
Co do nas, nie mogliśmy, jak się zdawało, obawiać się już niczego gorszego nad tę walkę ze słoniami, z której wprawdzie wyszliśmy cało, ale postradaliśmy jeden wagon i większą część naszych przyrządów.
I ani można było myśleć o ocaleniu wagonu, który leżał rozbity o skały, a po stratowaniu przez słonie, pozostały z niego same tylko szczątki.
A wagon ten nietylko mieścił w sobie pomieszkania części osób należących do wyprawy, ale także zapasy żywności i amunicyi. Pozostało nam zaledwie dwanaście naboi, ale prawdopodobnie nie będziemy potrzebowali posługiwać się bronią palną przed przybyciem do stacyi Jubbulpore. Ciężka jednak i trudna była sprawa z brakiem żywności, której żadnych a żadnych nie mieliśmy zapasów, gdyż spiżarnia znajdowała się w rozbitym wagonie. Gdyby nawet udało nam się dojechać nazajutrz do stacyi odległej jeszcze o 70 kilometrów, to trzeba będzie całe dwadzieścia cztery godzin obejść się bez jedzenia.
Ha! trudna rada, musimy się poddać tej smutnej konieczności, która najwięcej dawała się uczuć panu Parazardowi, i przywodziła go do rozpaczy. Cierpiał niewymownie nad stratą swoich zapasów spiżarnianych, swej piwnicy i kuchni, wraz z należącemi do niej przyrządami. Nie ukrywał swej boleści, i ani myśląc o strasznem niebezpieczeństwie, jakiego uniknęliśmy prawie cudem, o mało nie płakał nad najwięcej obchodzącemi go stratami.
W chwili gdy zebrawszy się w salonie, naradzaliśmy się co należy czynić w tak trudnych okolicznościach, pan Parazard ukazał się w progu i z uroczystą miną oznajmił iż ma coś nadzwyczaj ważnego do powiedzenia.
— Mów więc, panie Parazard, rzekł pułkownik Munro, skinąwszy aby się zbliżył.
— Panowie, rzekł poważnie czarny nasz kuchmistrz, wiadomo wam że wszelkie zapasy mieszczące się w drugim wagonie, stały się pastwą tej przeklętej katastrofy... ale gdyby nawet coś z nich zostało uratowanem, nie na wieleby się zdało, bo w braku kuchni niepodobnaby mi było przyrządzić wam choćby najskromniejszego posiłku.
— Wiemy o tem, panie Parazard, odrzekł pułkownik; bardzo to niemiła przygoda, ale zniesiemy ją filozoficznie, i jeźli trzeba, będziemy pościć a nawet suszyć ...
— Tak, ale jakże to boleśnie dla mnie! tem więcej że patrząc na tę gromadę nacierających na nas słoni, z których tylu padło od morderczych kul jakiemi pozbawialiście ich panowie życia...
— Fiu! fiu! panie Parazard, jakże pięknie się wyrażasz! rzekł kapitan; gdybyś wziął tylko kilka lekcyj, dorównałbyś wymową panu Mateuszowi Van Guit.
Parazard uwierzył w komplement i podziękował ukłonem; poczem westchnąwszy mówił dalej:
— Niestety! panowie, ominęła mnie sposobność świetnego wykazania kuchmistrzowskich moich zdolności. Cokolwiek o tem mówią i piszą, to pewna przecież że mięso słoni nie ze wszystkich części nadaje się do kuchni, z niektórych bowiem jest bardzo łykowate i twarde... Ale w tej olbrzymiej masie ciała znajdują się dwa wyborowe kawałki, godne zdobić stół samego wicekróla Indyj. Mamże je wymieniać? czyż potrzeba mówić że ozór słonia jest niezrównanie delikatny i smaczny, zwłaszcza jeźli jest przyrządzony sposobem mnie wyłącznie znanym... nogi zaś tego gruboskórca...
— No! no! otóż i naukowa nazwa! winszuję panie Parazard, rzekł kapitan.
— Z nóg tedy słonia, mówił dalej, można sporządzić przewyborną zupę, której równej nie ma na świecie!...
— Aj! aj! panie Parazard, tak zachwalasz tę zupę, że aż nam ślinka do ust idzie, rzekł Banks; ale nieszczęściem z jednej, a szczęściem z drugiej strony, słonie nie podążyły za nami aż dotąd; tak więc, choć z bólem serca, musimy na teraz przynajmniej, wyrzec się zupy z nóg i potrawki z ozora słonia, tego, jak zapewniasz nader smacznego ale i bardzo niebezpiecznego zwierza.
— Gruboskórca, powiedziałby Mateusz Van Guit, dodał śmiejąc się kapitan.
— Przecież nie ma w tem nic niemożliwego, odrzekł kucharz, żeby powrócić na ląd dla ich zdobycia?
— Owszem, jest to zupełnie niemożebne odrzekł Banks nie możemy dla smacznych kąsków narażać się na niebezpieczeństwo.
— A więc niech mi wolno będzie powiedzieć jak boleśnie dotyka mnie to przykre niepowodzenie.
— Boleść twoja, panie Parazard, wielkie budzi w nas współczucie, ale trudna rada, trzeba się poddać losowi. To też nie martw się, i przed przybyciem do stacyi Jubbulpore, nie myśl ani o śniadaniu ani o obiedzie, rzekł mu pułkownik.
— Nie pozostaje mi jak złożyć moje uszanowanie i odejść, rzekł kłaniając się.
Gdyby nie ważne zajmujące nas okoliczności, bylibyśmy naśmieli się szczerze z powagi i utrapień naszego kuchmistrza.
Do tylu przebytych niebezpieczeństw dołącza się trudność prawie niezwalczona. Banks oznajmił nam że ani brak amunicyi nie był tak groźnym dla nas jak brak paliwa. Od 48 godzin nie było możności odnowienia zapasów drzewa, niezbędnego do podniecania rachu maszyny, za przybyciem do jeziora, wyczerpaliśmy ostatki, gdyby trzeba było pędzić tak do niego jeszcze godzinę, pociąg nasz stanąłby na drodze i drugi wagon doznałby losu pierwszego.
— Więc położenie nasze uważasz za groźne? zapytał pułkownik.
— Gdyby szło tylko o powrót na wybrzeże, od którego nie bardzośmy daleko odpłynęli, odrzekł Banks, rzecz byłaby możliwa, bo w kwadrans mogliśmy dobić do brzegu, ale przezorność prosta nie dozwalała powracać tam gdzie słonie niezawodnie znajdują się jeszcze. Koniecznie trzebaby przepłynąć jezioro Puturia, i na południowej jego stronie szukać miejsca wylądowania.
— Jakaż może być w tem miejscu szerokość jeziora? zapytał pułkownik.
— Kalagani oblicza ją na siedm do ośmu mil. W obecnych warunkach, do ich przebycia potrzebaby kilku godzin, a powtarzam iż przed upływem trzech kwadransy maszyna stanie.
— A więc trzeba nam spędzić noc na jeziorze skoro jesteśmy tu bezpieczni, a jutro ze dniem uradzimy co czynić, rzekł pułkownik.
Rzeczywiście nie było innej rady, a wszyscy bardzo potrzebowaliśmy wypoczynku. Zeszłej nocy, oblężeni przez słonie, nie zamknęliśmy prawie oka, zmęczenie i bezsenność dawały nam się uczuć.
Około siódmej, lekka mgła zaczęła się unosić nad jeziorem. Już uprzedniej nocy ciemne chmury zalegały obłoki; wtedy mgły unosiły się o setki stóp nad ziemią, tu, z powodu parowania wód, kłębiły się nad samą ich powierzchnią, tak że w krótce zupełnie prawie je zasłoniły. Była to jedna trudność więcej, na którą słusznie Banks zwrócił uwagę.
Zgodnie z jego zapowiedzią, około wpół do ósmej, dały się słyszeć ostatnie, słabe gwizdnięcia Stalowego Olbrzyma, łapy naszego słonia przestały uderzać w wodę, ciśnienie zeszło do jednej atmosfery. Nie było ani możności zdobycia go. Olbrzym Stalowy i jedyny już teraz wagon unosił się spokojnie na wodzie, ale ani o krok nie posuwał.
W pośród tak gęstej mgły niepodobna było oznaczyć ściśle w jakiem znajdujemy się położeniu. Przez krótki czas, w ciągu którego maszyna funkcyonowała, pociąg nasz zwrócił się ku południowo-wschodniemu wybrzeżu jeziora, aby w tej stronie szukać miejsca wylądowania. Ponieważ jezioro Puturia ma kształt okrągławo-podługowaty, mogło więc być, że Steam-House nie był bardzo oddalony od jednego z wybrzeży
Rozmawialiśmy robiąc najrozmaitsze przypuszczenia jakie mogą być następstwa obecnego naszego położenia nareszcie Banks oznajmił że trzeba zasięgnąć rady Kalagani’ego.
Przywołany Indus przybył natychmiast. Byliśmy wszyscy w sali jadalnej, oświetlonej z góry, niemającej więc okien w bocznych ścianach. Tym sposobem światło lamp zapalonych nie przedzierało się na zewnątrz; ostrożność ta była bardzo właściwą, gdyż nie dozwalała poznać włóczącym się może na wybrzeżach złoczyńcom, w jak trudnem znajdujemy się położeniu.
Tak mi się przynajmniej zdawało, że na zadane mu pytania, Kalagani z początku wahał się odpowiedzieć. Wprawdzie niełatwe było to zadanie, bo należało oznaczyć stanowczo jakie położenie pociąg nasz zajmuje na wodach jeziora; może słaby wiatr północno-zachodni oddziaływał coś na Steam-House, a może i sam prąd popychał go ku niższej części jeziora? Tak więc to jedynie mogło być powodem wahania Kalagani’ego.
— Odpowiedz-że mi, Kalagani, rzekł nalegająco Banks, znasz przecie dobrze rozległość jeziora Puturia?
— Bezwątpienia, odpowiedział Indus, ale podczas takiej mgły, trudno jest bardzo...
— Czy nie możesz choćby w przybliżeniu oznaczyć w jakiej znajdujemy się odległości od któregoś z najbliższych wybrzeży?
— Owszem, zdaje mi się że nie będzie więcej jak półtory mili.
— Ku wschodowi?
— Tak.
— Więc gdybyśmy dobili do tego brzegu, bylibyśmy bliżej Jubbulpore niż Dumoh?
— Tak jest.
— A więc trzebaby dostać się do Jubbulpore, aby zaopatrzyć się w żywność, ale któż wie kiedy zdołamy dostać się do brzegu? Może za dzień, za dwa, a wszelkie zapasy są wyczerpane.
— Ależ jeden z nas mógłby przynajmniej spróbować tej jeszcze nocy dostać się na ląd, rzekł Indus.
— Jakim sposobem?
— Przepływając jezioro.
— Przepłynąć półtory mili wpośród tak gęstej mgły! zawołał Banks, ależ byłoby to z narażeniem życia.
— Nie jest to jeszcze dostateczny powód aby przynajmniej nie spróbować, odrzekł Indus.
Sam nie wiem czemu, ale zdawało mi się koniecznie, że mówiąc to Kalagani nie był szczerym.
— Więc ryzykowałbyś się przepłynąć wpław jezioro? zapytał pułkownik, bacznie wpatrując się w Indusa.
— Tak, pułkowniku, i mam powody spodziewać się że tego dokonam.
— W takim razie, mój przyjacielu, oddałbyś nam nieocenioną przysługę, rzekł Banks. Dostawszy się na ląd, z łatwością doszedłbyś do stacyi Jubbulpore i sprowadził nam ztamtąd potrzebną pomoc.
— Jestem gotów, odrzekł tylko Indus.
Myślałem że pułkownik podziękuje naszemu przewodnikowi oświadczającemu się z gotowością spełnienia tak niebezpiecznego zadania; lecz ten wpatrzywszy się w niego baczniej jeszcze jak pierwej, zawołał Gumi’ego.
— Gumi, rzekł, gdy tenże przyszedł, wszak pływasz doskonale?
— Tak, panie pułkowniku.
— Czy nie byłoby za trudnem dla ciebie przepłynąć dziś w nocy półtory mili przez spokojne fale jeziora?
— Choćby i dwie mile.
— Oto widzisz, Kalagani ofiaruje się przepłynąć jezioro do wybrzeża znajdującego się najbliżej stacyi Jubbulpore; a tak na jeziorze jak w całej tej części Bundelkundu, dwóch ludzi odważnych i roztropnych, pomagających sobie wzajemnie, łatwiej daleko niż jeden mogą dojść do zamierzonego celu. Czy chcesz towarzyszyć Kalagani’emu?
— W każdej chwili, pułkowniku.
— Nie potrzebuję nikogo, odrzekł Kalagani, ale jeźli pułkownik tego żąda, zgadzam się aby Gumi mi towarzyszył.
— A więc ruszajcie z Bogiem, rzekł Banks, i bądźcie tak przezorni jak jesteście odważni.
— Następnie pułkownik zawołał Gumi’ego, i po cichu dał mu jakieś zlecenia. W pięć minut potem, dwaj Indusi związawszy ubranie w węzełki trzymane po nad głową, rzucili się w fale jeziora. Mgła ciągle tak była gęsta, iż po kilku poruszeniach w wodzie, nie mogliśmy ich już dostrzedz.
Zapytałem pułkownika dlaczego żądał koniecznie aby Gumi towarzyszył Kalagani’emu?
— Wiecie co, przyjaciele, rzekł sir Edward Munro, dotąd nie podejrzywałem wierności tego Indusa, ale obecnie zdaje mi się iż to co nam mówił nie jest prawdą.
— Ja także podejrzywam go że chce nas oszukać.
— Co do mnie, nie dostrzegłem nic podobnego, rzekł inżynier.
— Jestem pewny, że ofiarując nam dopłynąć do lądu, Kalagani miał w tem jakieś swoje widoki, które ukrywa przed nami, rzekł pułkownik.
— Jakież mógłby mieć zamiary? spytał Banks.
— Tego nie wiem, ale niezawodnie nie dla szukania pomocy dla nas pragnie popłynąć do Jubbulpore.
— Co mówisz, pułkowniku? zawołał kapitan Hod.
Banks zmarszczył brwi i rzekł do pułkownika:
— Edwardzie, Indus ten okazywał się dotąd wiernym i szczególniej troskliwym o ciebie — i ty utrzymujesz że chce nas zdradzić?.. Czy masz na to jaki dowód?
— Gdy mówił do nas, skóra jego poczerniała, a u ludzi miedzianej cery jest to dowodem kłamstwa. Więcej jak dwadzieścia razy miałem sposobność sprawdzić to spostrzeżenie na Indusach i Bengalisach, i nigdy mnie nie zawiodło. Mogę was więc zapewnić że Kalagani nie mówił prawdy.
Sir Edward Munro miał słuszność; ilekroć Indusi kłamią, zamiast rumienić się jak europejczycy, oni czernieją. Pułkownik był zanadto bystrym aby tego nie dostrzedz.
— Ale za cóż miałby nas zdradzać i jakież mógłby mieć zamiary? zapytał Banks?
— Tego dowiemy się później... może zapóźno, odrzekł sir Munro.
— Co! zapóźno, krzyknął kapitan, przecież nic strasznego nam nie zagraża?
— W każdym razie dobrze zrobiłeś pułkowniku, wyprawiając z nim Gumi’ego, rzekł Banks, ten do śmierci wierny nam pozostanie. Jest bystry, przenikliwy, gdyby więc dostrzegł coś podejrzanego, potrafi...
— Tem więcej że go uprzedziłem, rzekł pułkownik, więc przestrzeżony, będzie się miał na baczności i nie da się podejść swemu towarzyszowi.
— Teraz więc nie pozostaje nam jak czekać dnia; mgła opadnie zapewnie gdy słońce wzejdzie, wtedy zobaczymy co czynić należy, powiedział inżynier.
Rzeczywiście nic innego nam nie pozostawało — więc i tę noc trzeba było spędzić zupełnie bezsennie.
Mgła stała się gęstszą jeszcze, ale szczęściem, nic nie zapowiadało burzy, która mogłaby stać się dla nas przyczyną zguby, gdyż pociąg nasz mógł unosić się na wodzie, ale nigdy nie zdołałby oprzeć się rozhukanym falom. Można się było spodziewać że gdy mgły opadną, nad ranem piękna zajaśnieje pogoda.
Służba pomieściła się w sali jadalnej, my znowu pokładliśmy się w salonie na sofkach, niewiele rozmawiając, ale za to przysłuchując się bacznie, choćby najlżejszym odgłosom dochodzącym nas z zewnątrz.
W tem nagle, około drugiej po północy, ryk dzikich zwierząt zakłócił ciszę nocną. To dało nam poznać że ląd znajdował się w kierunku południowo-wschodnim, ale w dość znacznej oddali; ryk słabo słyszeć się dawał, Banks ocenił że pochodzi z odległości przynajmniej mili. Widać gromada dzikich zwierząt przybyła na przeciwny koniec jeziora, aby ugasić pragnienie.
Wkrótce mogliśmy się przekonać że pod wpływem lekkiego wiatru, pociąg nasz powoli ale nieustannie przysuwał się do wybrzeża, bo nietylko ryk zwierząt stawał się coraz wyraźniejszym, ale można było rozróżnić ryk tygrysa i wycie panter.
— A! jakaby to była wyborna sposobność zabić pięćdziesiątego! zawołał z westchnieniem kapitan.
— Nadarzy ci się inna, kochany kapitanie, rzekł Banks, bo spodziewam się że gdy dzień zaświta a my przybijemy do lądu, dzikie zwierzęta ustąpią nam z drogi.
— Czy nie możnaby zapalić ogni elektrycznych? zapytałem.
— Czemu nie? odrzekł Banks, na całej tej części wybrzeża nie ma zapewnie nikogo prócz zwierząt pijących wodę jeziora, tak więc oświetlenie nas nie zdradzi.
Na rozkaz Banks’a puszczono dwie wiązki światła elektrycznego w kierunku południowo-wschodnim. Ale światło to nie było zdolne przebić tak gęstych ciemności; oświecało ono tylko niewielkie półkole przed Steam-House, tak więc nie mogliśmy dostrzedz wybrzeży. Jednakże coraz głośniejszy ryk i wycie zwiastowały że coraz więcej zbliżamy się do lądu. Widać gromada zwierząt musiała być bardzo liczna, i nic dziwnego, ponieważ wszystkie znajdujące się w tej części Bundelkundu, gaszą pragnienie w jeziorze Puturia.
— Żeby tylko Kalagani i Gumi nie stali się ich ofiarą, rzekł kapitan Hod.
— Co do Gumi’ego, nie od tygrysów grozi mu niebezpieczeństwo, odrzekł sir Munro.
Widocznie powzięte podejrzenia coraz więcej utwierdzały się w umyśle pułkownika Munro, a ja podzielałem je w zupełności. A jednak dobre sprawowanie się Kalagani’ego od czasu naszego przybycia w okolice Himalaya, niezaprzeczone usługi jakie nam oddał, poświęcenie jakiego dwukrotnie dał dowody, kiedy z narażeniem własnego życia, uratował sir Edwarda Munro i kapitana Hod — wszystko to przemawiało za nim. Lecz gdy raz zwątpienie i nieufność zrodzą się w umyśle, zapominamy co było, myśląc tylko i obawiając się o przyszłość.
Ale co mogłoby popychać Indusa aby nas zdradzał? Czyżby żywił dla nas jakąś osobistą nienawiść? niepodobna! żadnego przecie nie miał do tego powodu... I pocóż więc miałby ściągać nas w zasadzkę? daremnie łamaliśmy sobie głowy, żaden nie mógł wynaleźć jakiegoś prawdopodobnego powodu, to też z niewysłowioną niecierpliwością czekaliśmy rozwiązania naszego niepokojącego położenia.
Około czwartej rano, krzyki zwierząt ucichły nagle; ale to szczególniej zwróciło naszą uwagę, że nie stopniowo jedne po drugich, ale zdawało się że nagle, jak gdyby skutkiem nieprzewidzianego przestrachu. W jednej chwili po wrzawie nastała cisza; musiał więc być jakiś tego powód, którego nieznajomość zwiększała niepokój.
Przezorność nakazywała zgasić światło; gdyż jeźli zwierzęta uciekły spłoszone zgrają włóczęgów włóczących się po drogach Bundelkundu, należało ukryć światło aby nie zdradzić smutnego naszego położenia.
Teraz już nawet plusk wody nie zakłócał milczenia; wietrzyk ustał; nie można było zmiarkować czy prąd popychał jeszcze statek ku wybrzeżom. Ale dzień zapewnie lada chwila zabłyśnie i rozpędzi mgły, które teraz zapełniały już tylko niższe strefy powietrza.
Spojrzałem na zegarek, była godzina piąta; mgła nie ustępowała, nie mogliśmy jeszcze nic dojrzeć; trzeba było uzbroić się w cierpliwość.
Pułkownik Munro, Mac-Neil i ja wyglądaliśmy oknem salonu; Fox, Kalut i pan Parazard wyglądali z sali jadalnej; Banks i Stor byli w wieży, a kapitan Hod siadł jak na konia na olbrzymi grzbiet naszego słonia tuż koło jego trąby, niby majtek na przodzie okrętu, i wszyscy wyczekiwaliśmy niecierpliwie aż który pierwszy zawoła: Ziemia!
Nareszcie pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły mgłę; na południo-wschodzie ukazał się brzeg jeziora; a w oddali lesiste wzgórza.
— Ziemia! krzyknął kapitan Hod.
Pociąg nasz pływający znajdował się wtedy o jakie dwieście metrów od przystani Puturia, ale oddalał się od niej popychany wiatrem północno-zachodnim jaki zrywać się zaczął. Wybrzeże zdawało się zupełnie puste, nie widać było ani ludzkiej jakiejś istoty, ani zwierzęcia. Jak okiem dojrzeć można było wśród drzew, ani śladu fermy, lub pomieszkań; zdawało się więc że można wylądować bezpiecznie.
Z pomocą wiatru, bez trudności dopłynęliśmy do piasczystego wybrzeża. Brak pary nie dozwalał poradzić się bussoli i udać w kierunku drogi do Jubbulpore. Nie tracąc chwili czasu, pospieszyliśmy za kapitanem Hod, który najpierwszy skoczył na wybrzeże.
— Paliwa! szukajmy paliwa! krzyknął Banks; za godzinę pociąg będzie mógł ruszyć.
Łatwo było o drzewo, bo na gruncie leżało mnóstwo suchych gałęzi, które można było zużytkować natychmiast. Dość było nałożyć go na ognisko i napełnić niem tender. Wszyscy zabraliśmy się do roboty; sam tylko Kalut pozostał przy kotłe, podczas gdy my gromadziliśmy zapas wystarczający najmniej na dwadzieścia cztery godzin, aby można było dojechać do stacyi Jubbulpore, gdzie z łatwością zaopatrzymy się w węgiel. Pan Parazard będzie mógł pożyczyć sobie ognia od Kaluta i przyrządzić nam cobądź, byle tylko jako tako głód zaspokoić.
W jakie trzy kwadranse, para dosięgła dostatecznego ciśnienia, Olbrzym Stalowy został wprawiony w ruch i mógł wydostać się na wybrzeże tuż przy drodze.
— Do Jubbulpore! krzyknął Banks.
Ale Stor nie zdążył jeszcze nakierować regulatora, gdy na skraju lasu rozległy się wściekłe wrzaski, i banda złożona co najmniej ze stu pięćdziesięciu Indusów rzuciła się na Steam-House. Zanim zdołaliśmy zrozumieć co się dzieje, wieża Stalowego Olbrzyma, wagon, przód i tył pociągu zostały przez nich opanowane. Pochwycili nas i odciągnęli o jakie pięćdziesiąt kroków od pociągu — ucieczka była niemożebną.
Łatwo wyobrazić sobie nasz gniew i wściekłość, skoro zmuszeni byliśmy patrzeć bezczynnie na straszną scenę rabunku i zniszczenia. Indusi zawzięcie siekierami rąbali Steam-House; wkrótce nie pozostało ani śladu z mebli, sprzętów i całego urządzenia. Ogień dokonał czego nie zdołały zniweczyć siekiery; w kilka minut spłonęło wszystko co tylko ogień mógł pochłonąć.
— A! hultaje! łotry! zbrodniarze! krzyknął kapitan Hod, tak się wyrywając iż zaledwie kilku Indusów mogli go powstrzymać. Ale zarówno jak my, daremnie miotał się i wymyślał Indusom, którzy zdaje się nawet tego nie rozumieli, — o ucieczce myśleć nawet nie można było.
Zgasły ostatnie płomienie i z naszego pięknego przenośnego domu pozostał tylko bezkształtny szkielet. Z kolei Indusi rzucili się na Stalowego Olbrzyma, którego koniecznie pragnęli obrócić w niwecz — ale temu podołać nie mogli. I ogień i siekiery okazały się bezsilne tak względem metalowego ciała sztucznego słonia jako też i względem ukrytej w nim maszyny. Pomimo największych usiłowań pozostał nienaruszony, co widząc kapitan Hod wydawał szalone okrzyki zarazem radości i gniewu.
W tej chwili ukazał się jakiś człowiek, widać przywódzca Indusów, gdyż cała banda skupiła się koło niego. Inny jakiś mu towarzyszył. Teraz wszystko się wyjaśniło; był to nasz przewodnik Kalagani.
Gumi’ego nie było nigdzie; wierny nam znikł — zdrajca pozostał. Dobry i poczciwy sługa zapewnie życiem przypłacił swoję wierność i poświęcenie, i nigdy go już nie zobaczymy. Kalagani podszedł ku pułkownikowi Munro, i najobojętniej, nie spuszczając oczu, rzekł wskazując na niego:
— Oto ten!
Na jego skinienie pochwycono i uniesiono pułkownika Munro i znikł wśród lasu otoczony bandą rabusiów, w kierunku południa, nie mogąc powiedzieć nam ani słówka lub pożegnać uściśnieniem dłoni.
wszyscy rzuciliśmy się chcąc wyrwać go z rąk Indusów — daremnie! przytrzymywało nas pięćdziesięciu Indusów którzy powalili nas na ziemię, grożąc zamordowaniem jeźli się będziem opierać.
— Nie brońmy się! zawołał Banks.
Inżynier miał słuszność; w tej chwili nie mogliśmy nic uczynić dla ocalenia pułkownika Munro, przedewszystkiem należało myśleć o przyszłości.
W kwadrans później, Indusi puścili nas i pobiegli w ślad pierwszej bandy; chcieliśmy pogonić za nimi, nie zastanawiając się że nie zdołamy przynieść żadnej pomocy pułkownikowi Munro.
— Stójcie zawołał Banks,
Byliśmy posłuszni.
Wyraźnie więc Indusi naprowadzeni przez Kalagani’ego tylko dla pochwycenia pułkownika Munro urządzili zasadzkę. Jakież zdrajca ten mógł mieć zamiary? Widocznie działał w cudzej sprawie... ale czyjeż spełniał rozkazy?... Nana Sahib przyszedł mi na myśl!...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Na tem skończył się rękopism Maucler’a. Młody Francuz wkrótce potem powrócił do kraju i nie był już świadkiem wydarzeń stanowiących zakończenie tego dramatu. Później jednak dowiedzieliśmy się o wszystkiem, i ułożywszy w formie powieści, podajemy dla uzupełnienia tej podróży po Indyach północnych.






XI.

Oko w oko.

Gdy Indostan został nareszcie uwolniony od Tugów którzy tak krwawemi zgłoskami zapisali się na kartach jego dziejów, miejsce ich zajeli godni pod każdym względem następcy, tak zwani Dakoici, którzy w rzeczywistości byli tylko zreformowanymi Tugami. Złoczyńcy ci zmienili sposób wykonywania i cel swych morderstw — ale nie zaprzestali bynajmniej zabijać i mordować.
Nie chodziło już o składanie ofiar dzikiej Kali, bogini śmierci; dzicy ci fanatycy obecnie już nie duszą, ale trują aby okradać i obdzierać. Dusicieli zastąpili praktyczniejsi ale równie straszni zbrodniarze.
Dakoici, stanowiący oddzielne bandy w pewnych częściach półwyspu, przyjmują do swego grona wszelkich zbrodniarzy i morderców jacy zdołają wymknąć z sideł policyi anglo-indyjskisj. Dzień i noc uwijają się po głównych drogach, szczególniej w więcej dzikich okolicach, i powszechnie jest wiadome że Bundelkund najlepiej się nadaje i często bywa widownią tych scen gwałtu i rabunku. Często rabusie ci zbierają się licznie i napadają na jakąś odosobnioną wioskę. Wtedy ucieczka jest jedynym ratunkiem ludności, ci zaś którzy wpadną w ręce Dakoitów, stają się ofiarą najstraszniejszych morderstw i męczarni.
Pułkownik Munro dostał się w moc bandy Dakoitów, naprowadzonych przez Kalagani’ego; skrępowawszy, powlekli go drogą wiodącą do Jubbulpore. Od chwill zawiązania stosunków z mieszkańcami Steam-House, całe postępowanie jego było jednym ciągiem matactwa i zdrady. Był on wysłańcem Nana-Sahiba, który wybrał go za narzędzie mające ułatwić mu zemstę.
Czytelnicy nasi pamiętają zapewnie, iż podczas uroczystości Moharum, w Bopalu, dnia 24. maja, Nana-Sahib wmięszał się zuchwale między tłum i tam dowiedział się o wyjeździe sir Edwarda Munro do prowincyj północnych. Na jego rozkaz, Kalagani, jeden z najbezgraniczniej sprawie i osobie jego oddanych Indusów, opuścił Bopal, śledził nieustannie za śladem pułkownika, ścigał wszędzie i nie tracił z oczu, gotów choćby życie swoje narazić, i nie zaniedbując niczego co dozwoliłoby mu dostać się do otoczenia nieubłaganego wroga Nana-Sahiba, którego pragnął zguby.
Kalagani udał się natychmiast w kierunku prowincyi północnych. W Kawnpore spotkał pociąg Steam-House; od tej chwili ścigał go wszędzie nie pokazując się nigdy, i czekając sposobności która się nie nastręczała. I dla tego także gdy pułkownik z towarzyszami osiedlił się czasowo w sanitarium Himalaya, zgodził się wejść do służby Mateusza Van Guit.
Bystry i przebiegły odgadł instynktowo że niezawodnie zawiążą się ścisłe stosunki między kraalem i sanitarium; jakoż nie zawiodły go wyrachowania, a nadto udało mu się, zaraz od pierwszego spotkania, nietylko zwrócić na siebie uwagę pułkownika Munro, ale nawet nabyć prawa do jego wdzięczności.
Postawił więc na swojem. Czytelnicy pamiętają że następnie Indus często przychodził do Steam-House, znał zawczasu nasze zamiary i zamierzony przez Banks’a kierunek podróży. Odtąd całe postępowanie jego do jednego tylko zmierzało celu: starać się wszytkiemi sposobami aby został przyjęty na przewodnika naszej wycieczki na południe.
Dla dopięcia tego zamiaru nie wahał się narazić nietylko życie innych ale i swoje. Umyślił sobie iż jeźli zacznie towarzyszyć nam w podróży jako zostający jeszcze w usługach Mateusza Van Guit, nikt nie poweźmie najmniejszego podejrzenia i może uda mu się tak rzecz nakierować, iż sam pułkownik zaofiaruje mu czego tak usilnie pragnął.
Aby to mogło nastąpić, potrzebował pozbawić dostarczyciela jego bawołów do zaprzęgu, co musiało zniewolić go uciec się do pomocy Stalowego Olbrzyma. Dlatego nie omieszkał korzystać z owej niespodziewanej napaści dzikich zwierząt, i nie troszcząc się jak straszne może to ściągnąć następstwa, niepostrzeżenie odsuną sztaby żelazne, podtrzymujące bramę kraalu. Tygrysy i pantery rzuciły się do wnętrza, bawoły się rozpierzchły lub zostały rozszarpane, kilku Indusów śmierć znalazło, ale plany Kalagani’ego zostały uwieńczone powodzeniem. Mateusz Van Guit zniewolony był prosić pułkownika Munro, aby dostawił jego menażeryę do stacyi kolei w Etawah.
Ztamtąd miał już wieźć ją dalej koleją żelazną i oddalić chikarisów jako już niepotrzebnych, co odnosiło się także i do Kalagani’ego. Wtedy to Indus udał bardzo zakłopotanego co z sobą zrobić i Banks mu uwierzył. Inżynier sądził że ten Indus tak rozgarnięty i wierny, i tak doskonale znający całą tę część Indji, będzie im mógł być bardzo użyteczny, i dlatego wziął go za przewodnika aż do Bombay — odtąd już losy wyprawy zostawały w ręku Kalagani’ego. Któżby mógł przypuścić że ten Indus tak zawsze gotów do poświęceń może być zdrajcą!
Raz tylko Kalagani o mało się nie zdradził, wtedy gdy Banks mówił mu o śmierci Nana-Sahiba. Nie zdołał powstrzymać ruchu niedowierzania zwiastującego że nie może dać wiary słowom inżyniera — ale wszakże było przekonanie wszystkich Indusów, uważających legendowego nababa za istotę nadprzyrodzoną, której śmierć dosięgnąć nie może.
Czy ów dawny towarzysz z którym Kalagani spotkał się — bynajmniej nieprzypadkowo — podczas przechodu karawany Benżarisów, potwierdził czy zaprzeczył wiadomości o śmierci Nana-Sahiba, niewiadomo — to pewna że zdrajca nie wyrzekł się bynajmniej swoich niecnych zamiarów i pragnął doprowadzić je do skutku, jeźli nie na rachunek nababa, to na swój własny. I dlatego to skierował Steam-House w wąwozy Windhyasów, a podróżni przebywszy straszne wyż opisane przygody, przybyli nareszcie na brzegi jeziora Puturia, na wodach którego musieli szukać schronienia.
Kalagani zdradził się jednak wtedy gdy chciał opuścić pływający statek, pod pozorem iż pragnie udać się do Jubbulpore aby tam szukać żywności i opału. Pomimo jego panowania nad sobą, wydał prosty objaw fizyologiczny niemogący ujść bystrego oka pułkownika, który powziął podejrzenie aż nadto usprawiedliwione. Pozwolono mu odpłynąć, ale w towarzystwie Gumi’ego; obadwaj rzucili się w fale jeziora i w godzinę dopłynęli do południowo-wschodnich jego wybrzeży.
Płynęli więc tak w pośród ciemnej nocy; Gumi przestrzeżony aby się miał na baczności i pilnował Kalagani’ego, który nie domyślał się bynajmniej że jest podejrzywany — i to też Gumi’emu dawało nad nim przewagę.
Przez trzy godziny szli wielkim gościńcem ciągnącym się przez południowy łańcuch Windhyasów i prowadzącym do stacyi Jubbulpore. Mgła nie była tu tak gęsta jak na jeziorze; Gumi miał baczne oko na swego towarzysza i postanowił sobie że za pierwszym podejrzanym ruchem utkwi w piersi jego wielki nóż jaki miał za pasem, aby nie mógł szkodzić pułkownikowi i jego towarzyszom. Ale, niestety! pomimo całej swojej energii, wierny Indus nie mógł postąpić jak zamierzał.
Była to noc bezksiężycowa, tak czarna że o kilka kroków nic dojrzeć nie można było; nagle na zakręcie drogi dał się słyszeć głos jakiś przyzywający Kalagani’ego:
— Kalagani! czy to ty?
— Tak, Nassimie! odrzekł Indus.
W tejże chwlili[46] jakiś dziwny, ostry krzyk rozległ się z prawej strony drogi. Krzyk ten, był to tak zwany „kisri“ jaki wydają jako hasło dzikie plemiona Gondwana, dobrze znane Gumi’emu.
Zaskoczony niespodzianie, Gumi nie wiedział co począć. Gdyby nawet udało mu się zgładzić Kalagani’ego, to nie zdoła oprzeć się całej zgrai Indusów, którym krzyk ten zwiastował aby przybiegli natychmiast. Przeczucie jakieś mówiło mu że powinien uciekać aby przestrzedz towarzyszy. W tym celu powinien coprędzej wracać do jeziora, dopłynąć do Stalowego Olbrzyma i uprzedzić aby nie dopływali do brzegu. I dlatego w chwili gdy Kalagani zwrócił się do oczekującego nań Nassima, odskoczył na bok i znikł w przydrożnych żunglach. Gdy Kalagani powrócił ze swoim wspólnikiem, w zamiarze pozbycia się narzuconego mu przez pułkownika towarzysza, już go nie zastali na drodze.
Nassim, był to przywódzca bandy Dakoitów, całkiem oddany sprawie Nana-Sahiba; wysłał natychmiast ludzi aby przeszukali żungle i starali się koniecznie schwytać śmiałego zbiega. Ale pomimo największych usiłowań nie mogli tego dokonać; czy to z powodu ciemności; czy też Gumi ukrył się gdzieś tak dobrze, dość, że niepodobna go było znaleźć.
Ale nie zaniepokoili się tem wcale, bo czegóż nareszcie mogli się obawiać od Gumi’ego, wszelkiej pozbawionego pomocy, już o trzy godziny drogi oddalonego od jeziora Puturia, do którego w żaden sposób nie zdoła dobiedz przed nimi.
Po krótkiej naradzie przywódzcy Dakoitów z Kalaganim, którego rozkazów zdawał się oczekiwać, zwrócili się wraz z całą bandą na drogę wiodącą do jeziora Puturia, spiesznym przebywając ją krokiem.
Banda ta już od pewnego czasu przebywała w wąwozach Windhyasów, które opuściła jedynie dlatego iż Kalagani zdołał zawiadomić o rychłem przybyciu w te strony pułkownika Munro, przez owego Indusa towarzyszącego karawanie Benżarisów, a był to właśnie Nassim, znoszący się z kimś niewidzialnym, kierującym całą tą niegodziwą zmową.
Wszystko co odtąd miało miejsce, było wynikiem doskonale ułożonego planu, czego ani pułkownik Munro ani jego towarzysze domyśleć się, a tem samem i uniknąć nie mogli. To też gdy pociąg dopłynął do południowych wybrzeży jeziora, napadli na niego Dakoici, którym przywodził Nassim i Kalagani.
Jednakże chodziło im tylko o samego pułkownika Munro; o towarzyszy jego porzuconych bez żywności i schronienia nie troszczyli się i nie obawiali wcale; to też pochwycili jedynie pułkownika Munro, i o siódmej rano był już uprowadzony o sześć mil od jeziora Puturia. Nawet przypuszczać nie można było żeby go prowadzili ku stacyi Jubbulpore; to też pułkownik był pewny że zmierzają ku wąwozom Windhyas i że nigdy może nie zdoła się z nich wydostać.
Odważny i przygotowany na wszystko, nie tracił zimnej krwi; szedł spokojnie jak gdyby nie widział Kalagani’ego. Zdrajca ten szedł teraz na czele zgrai, której rzeczywistym był przywódzcą. O ucieczce myśleć nawet nie można było. Jakkolwiek pułkownik nie był skrępowanym, ale Dakoici otoczyli go tak zwartym szeregiem, iż w żadną stronę kroku postąpićby nie mógł — a zresztą schwytaliby niebawem. Zastanawiał się nad przyczyną i następstwami swego położenia. Nie przypuszczał nawet aby Nana-Sahib był sprężyną wszystkiego, gdyż wierzył temu że został zabity; sądził że zapewnie brat jego Balao Rao albo któryś z towarzyszy pragnął nasycić się zemstą której nabab poświęcił życie.
Myślał z boleścią o nieszczęśliwym Gumi, którego Dakoici nie pojmali. Czy udało mu się uciec? lub, co prawdopodobniej, czy pierwszy nie padł ofiarą? W każdym razie, zdawało się że na pomoc jego liczyć nie można było, bo gdyby nawet udało mu się dostać do Jubbulpore dla zawezwania pomocy, przybyłaby zapóźno. Jeźliby znów powrócił do Banksa i jego towarzyszy, to i ci bez broni i żadnych sposobów obrony, choćby puścili się za nim w pogoń, ocalić go nie zdołają.
Widzimy że pułkownik zimno i rozważnie zastanawiał się nad swojem położeniem; nie rozpaczał, nie upadał na duchu, ale chciał widzieć je w rzeczywistem świetle, zamiast łudzić się za mrzonkami, niegodnemi poważnego umysłu i człowieka nieustraszonej odwagi.
Cała banda szła bardzo spiesznie; zapewnie Nassim i Kalagani pragnęli przed zachodem słońca przybyć do jakiegoś umówionego miejsca, gdzie miał się rozstrzygnąć los pułkownika. Ale nietylko zdrajcom było pilno, i sir Edward Munro chciał jak najspieszniej dowiedzieć się jaki los go czeka.
Raz tylko, około południa, Kalagani kazał zatrzymać się na pół godziny. Dakoici mieli z sobą żywność, usiedli nad brzegiem strumienia aby ją spożyć. I pułkownikowi podano kawałek suchego mięsa i chleba — nie odmówił ich przyjęcia; nie jadł nic od wczoraj, a nie chciał sprawić tej radości swym wrogom, aby mu w ostatniej chwili zabrakło sił fizycznych.
Do tej chwili przebyli już przeszło szesnaście mil; Kalagani skinął i znów puszczono się w dalszą drogę, posuwając się ciągle w kierunku Jubbulpore. Dopiero około piątej wieczorem, Dakoici zeszli z gościńca na lewo, na boczną drogę; pułkownik Munro pojął doskonale, że teraz już tylko od samego Boga mógł spodziewać się pomocy.
W kwadrans później, zapuścili się w ciasny wąwóz na krańcu doliny Nerbudda, wiodący do najdzikszych okolic Bundelkundu. Miejscowość ta oddalona była o jakie 350 kilometrów od paalu Tandit, na wschód gór Santpurra. Tam, na jednym z ich szczytów, wznosiła się stara forteca Ripore, oddawna opuszczona, z powodu, iż w razie zajęcia wąwozów od strony wschodu przez nieprzyjaciół, niepodobna było zaopatrywać ją w żywność. Do fortecy tej prowadziła wązka nadzwyczaj kręta ścieżyna wykuta w skale, którą tylko pieszo i to z wielkim trudem przebyć można było.
Na szczycie najwyższego wzgórza rysowały się z oddali mury i ruiny zniszczonych bastionów, a w środku, na płaszczyźnie wznoszącej się po nad otoczoną parapetem otchłanią, stał na wpół rozwalony budynek, stanowiący kiedyś koszary małego garnizonu forteczki Ripore. Z licznych niegdyś dział, wytykających swe paszcze przez otwory parapetu, pozostało jedno tylko wielkiego kalibru, tak ciężkie i tak zużyte, że niewarte było trudów i kosztu wyprowadzenia. Stało więc na swej lawecie, przetrawione rdzą.
Do tej to fortecy banda Kalagani’ego przyprowadziła jeńca; przybyli tam wieczorem, przebywszy blizko dwadzieścia pięć mil angielskich. Niezadługo więc pułkownik miał się dowiedzieć wobec którego z wrogów swoich miał być stawiony.
Gromada Indyan zajmowała ruiny budynku stojącego w głębi; wystąpili z niego, a przybyli Dakoici uszykowali się do koła parapetu; pułkownik Munro stał w środku, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
Kalagani postąpił kilka kroków naprzeciw wychodzących z budynku, na czele których szedł jakiś Indus niebogato ubrany. Kalagani zatrzymał się przed nim i skłonił głęboko; tenże wyciągnął ku niemu rękę którą pocałował z uszanowaniem. Indus skinieniem głowy dał mu poznać że jest zadowolony z jego usług, poczem zwolna podszedł ku więźniowi, z zaiskrzonem okiem, z oznakami najgwałtowniejszego, zaledwie hamowanego gniewu. Wyglądał jak dziki zwierz, już, już mający pochwycić swoją ofiarę.
Pułkownik Munro stał nie cofając się ani o krok, równie bystro wpatrując się w Indusa jak tenże w niego. Gdy Indus był już zaledwie o pięć kroków, rzekł z największą pogardą:
— A! to Balao Rao, brat nababa.
— Przypatrz się lepiej! odrzekł Indus.
— Nana-Sahib! krzyknął pułkownik, odskakując mimowolnie — Nana-Sahib żyje!
Tak, był to rzeczywiście nabab, dawny podżegacz i przywódzca zbuntowanych Cipayów, nieubłagany wróg pułkownika Munro.
Któż więc zginął w potyczce w paalu Tandit?
Brat jego, Balao Rao.
Nadzwyczajne podobieństwo tych dwóch ludzi, zarówno dziobatych i pozbawionych jednego palca u jednej i tej samej ręki, wprowadziło w błąd żołnierzy. Zobaczywszy poległego Balao Rao, przekonani byli że to Nana-Sahib zginął, i prawie niepodobna było nie popełnić tej omyłki. Tak więc gdy doniesiono o śmierci Nababa, poległego w bitwie, Nana-Sahib żył a brat jego zginął.
Nana-Sahib nie omieszkał wyzyskać tej okoliczności na swoją korzyść, i zapewniła mu też prawie zupełne bezpieczeństwo. Wiedział dobrze iż policya angielska nie poszukuje brata tak zawzięcie jak jego, gdyż nietylko nie uważano go za sprawcę rzezi i mordów w Kawnpore i w Luknowie, ale wiedziano że nie wywiera na Indusów tak nieograniczonego i zgubnego wpływu jak Nana-Sahib.
Ścigany ze wszech stron, nabab postanowił uchodzić za umarłego, aż do chwili gdy znów będzie mógł rozpocząć walkę, i zawieszając czasowe swe działania powstańcze, myślał tylko o zasyceniu swej zemsty. Zbieg okoliczności posłużył mu wybornie. Pułkownik Munro, nieustannie otoczony jego szpiegami, opuścił Kalkuttę udając się w podróż w ciągu której miał być w Bombay; a czyby też nie udało się sprowadzić go w okolice Windhyasów, przez prowincye Bundelkundu? Tego pragnął Nana-Sahib i w tym właśnie celu wysłał przebiegłego Kalagani’ego.
Opuściwszy paal Tandit, niezapewniający mu już pewnego schronienia, udał się w głąb doliny Nerbudda, w najodleglejsze wąwozy Windhyasów. Tam stała opuszczona forteczka Ripore, postanowił w niej zamieszkać, będąc niemal pewnym, że wierząca w śmierć jego policya angielska, tam go szukać nie będzie.
Osiadł więc tam z gromadką Indusów bezgranicznie mu oddanych; załogę tę wzmocnił wkrótce bandą Dakoitów, szeregowców godnych podobnego wodza — i oczekiwał sposobnej chwili, w której spełniwszy swe posłannictwo Kalagani zawiadomi go o rychłem przybyciu w te strony pułkownika Munro, którego wtedy starać się będzie dostać w moc swoją.
Tego się tylko obawiał Nana-Sahib, aby rozpowszechniona po całym półwyspie wieść o jego śmierci, nie doszła do Kalagani’ego, i ten uwierzywszy jej, nie zaniechał niecnego posłannictwa zdrady względem pułkownika Munro. I dlategoto kazał Nassimowi przyłączyć się do karawany Benżarisów, śledzić przejścia pociągu Steam-House na drodze do Scindia, i zawiadomić Kalagani’ego o prawdziwym stanie rzeczy. Spełniwszy to polecenie, Nassim coprędzej powrócił do Ripore, i tam, stosownie do objaśnień Kalagani’ego, opowiedział nababowi o wszystkiem co zaszło od czasu gdy tenże opuścił Bopal. Pułkownik Munro i towarzysze jego zbliżali się powoli ku Windhyasom, Kalagani był ich przewodnikiem, należało więc oczekiwać na nich w pobliżu jeziora Puturia.
Tak więc spełniały się najgorętsze pragnienia nababa — teraz był pewnym swej zemsty.
Zamieniwszy te kilka słów, pułkownik i nabab przez chwilę wzajem w milczeniu wpatrywali się w siebie. Wtem nagle postać lady Munro, żywo stanęła przed oczyma i w myśli pułkownika, i krew uderzyła mu do serca i do głowy. Bezwiednie prawie rzucił się ku mordercy więźni w Kawnpore...
Nana-Sahib odsunął się o dwa kroki, a jednocześnie trzech Indusów rzuciło się i gwałtem przytrzymało pułkownika.
Jednakże sir Edward Munro prędko zapanował nad sobą; zrozumiał to Nabab, gdyż skinieniem odsunął Indusów.
Dwaj zacięci nieprzyjaciele, oko w oko stali naprzeciw siebe.
— Munro, rzekł Nana-Sahib, koledy twoi przywiązali do otworu armat stu dwudziestu jeńców z Peszawaru, a następnie przeszło tysiąc dwieście Cipayów takąż zginęło śmiercią. Koledzy twoi mordowali bez litości uciekających z Lahory, po zdobyciu Delhi zadali śmierć trzem księciom i 29 członkom rodziny królewskiej, i strasznych dopuszczali się mordów w Luknowie i Pendżabie. Sto dwadzieścia tysięcy naszych oficerów, a dwieście tysięcy żołnierzy i krajowców przypłacili życiem miłość swej rodzinnej ziemi i walczenie za jej niepodległość.
— Śmierć jemu! śmierć jemu! wykrzyknęli otaczający nababa Dakoici i Indusi.
Skinieniem ręki nabab nakazał milczenie, i oczekiwał odpowiedzi pułkownika.
Sir Edward Munro nie odrzekł ani słowa.
— A ty, Munro, rzekł znowu nabab, zabiłeś Rani z Jansi, wierną moją towarzyszkę... dotąd nie pomściłem się za nią!
Pułkownik milczał.
— Cztery miesiące temu, mówił dalej Nana-Sahib, brat mój Balao Rao poległ od kul angielskich... i dotąd nie pomściłem jego śmierci!
— Śmierć jemu! śmierć mu! krzyczeli.
— Milczeć i czekać aż wybije godzina kary! krzyknął Nana-Sahib.
Wszyscy zamilkli.
— Munro, rzekł znowu Nabab, to jeden z przodków twoich, Hektor Munro, pierwszy poważył się zastosować straszne męczarnie, które tak okrutnie naśladowali rodacy twoi podczas wojny z 1857 roku. On to pierwszy kazał przywiązywać do armat Indusów, naszych krewnych i braci...
I znowu rozległy się wrzaski, których Nana-Sahib stłumić już by był nie mógł, to też rzekł:
— Nadeszła chwila odwetu; Munro, zginiesz śmiercią jaką oni poginęli.
A odwracając się, dodał:
— Czy widzisz to działo? zostaniesz przywiązany do jego paszczy! Jest nabite, jutro przed wschodem słońca huk wystrzału głośnem echem rozlegający się w górach Windhyasów, oznajmi światu że zemsta Nana-Sahiba została dokonaną.
Pułkownik Munro patrzył na Nababa ze spokojem którego zapowiedź blizkiej śmierci zakłócić nie zdołała, i odrzekł zimno:
— Dobrze, tak samo postąpiłbym z tobą, gdybyś był wpadł mi w ręce.
I sam stanął przed paszczą armaty; Indusi najpierw związali mu w tył ręce, a następnie mocnemi postronkami przywiązali do armaty. Poczem, przez całą godzinę cała ta dzika zgraja nikczemnie znieważała i naigrawała się z niego.
Pułkownik Munro stał tak niewzruszony wobec zniewag, jak niewzruszonym chciał pozostać wobec śmierci.
Nareszcie noc nadeszła; Nana-Sahib, Kalagani i Nassim udali się do starych koszar, a w końcu i cała banda opuściła płaszczyznę, udając się za swymi przywódzcami.
Sir Edward Munro pozostał sam wobec śmierci i wobec Boga...






XII.

Przed paszczą działa.

Cisza niedługo trwała. Bandzie Dakoitów wydano wiele żywności i trunków; zajadając a szczególniej pijąc nadmiernie nadzwyczaj mocny arak, wydawali dzikie, przerażające okrzyki i wrzaski. Stopniowo, powoli ucichło nareszcie; znużeni długim pochodem i przesyceni trunkiem nareszcie twardym snem zasnęli.
Jakkolwiek pułkownik tak mocno był skrępowany że ruszyć się nie mógł, jednakże Nana-Sahib kazał jednemu z Indusów stanąć na straży przy więźniu. Ten zbliżył się do armaty aby się przekonać czy więzień nie ruszył się czasem z miejsca, poczem silnie szarpnął za sznury — ani drgnęły. Potem nie patrząc na pułkownika, rzekł jakby do siebie:
— Dziesięć funtów dobrego prochu! działo to długo, długo już milczało, ale jutro odezwie się nareszcie!...
Słowa te nie zdołały wywołać najmniejszej zmiany na dumnej twarzy pułkownika Munro, tylko na ustach ukazał się pogardliwy uśmiech. Nie lękał się on choćby najstraszniejszej śmierci.
Rozpatrzywszy się bacznie w przedniej części ognistej paszczy, Indus przeszedł na tył działa i pogłaskawszy je ręką, położył palec na naboju, jakby zapominając o więźniu, który stał jak skazaniec u stóp szubienicy, oczekujący wysunięcia się z pod nóg jego deski.
Czy to skutkiem obojętności czy nadmiernego uraczenia się arakiem, Indus nucił półgłosem jakąś starą gundwańską śpiewkę. To śpiewał, to przestawał, jak człowiek na wpół pijany, nie będący panem swych myśli.
W jaki kwadrans może, zerwał się nagle i przesunął ręką po lufie armaty; potem obszedł ją w koło, zatrzymał się chwilkę przed pułkownikiem Munro, i patrząc na niego mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy. Instynktowo chwycił ręką krępujące go postronki, jakby chcąc zacisnąć je mocniej, następnie pokiwawszy głową jak człowiek pewny swego, poszedł oprzeć się o parapet o kilka kroków od więźnia.
Stał tak z jakie dziesięć minut, jużto zwrócony ku płaszczyźnie już przechylony na zewnątrz, wpatrując się w głęboką otchłań u stóp fortecy. Widocznie opierał się ostatkiem sił ogarniającej go chętce snu; wkrótce jednak znużenie i rozmarzenie trunkiem przemogły, Indus osunął się na ziemię i położył przy parapecie.
Ciemna noc zaległa już dokoła; coraz grubsze chmury pokrywały obłoki; powietrze było łagodne i spokojne, żaden odgłos nie dochodził z doliny; zapanowało niczem niezakłócone milczenie.
Pomodliwszy się gorąco, pułkownik w głębokiej zatonął zadumie; nie myślał o strasznej czekającej go śmierci, ale cała przeszłość stanęła mu przed oczyma. Widział, jakby wyraźnie postać lady Munro, którą tak kochał i tak gorąco opłakiwał. Zdało mu się że jest w tem okropnym Kawnpore, w mieszkaniu w którem ją poznał i widzi ją młodem dziewczęciem a następnie żoną swoją. Uprzytomniały się w jego umyśle owe kilka lat niezamąconego szczęścia przerwanego nagle tak okropną katastrofą, której najdrobniejsze szczegóły najwierniej odtworzyły się w jego pamięci. Zatopiony w tych wspomnieniach, ani się spostrzegł jak upłynęło pół nocy, i tylko kilka godzin oddzielało go od godziny okropnej śmierci. W tych upłynionych trzech godzinach, pamięć odtworzyła mu trzy lata szczęśliwego pożycia; ale z kolei stanęło mu przed oczyma uwięzienie lady Munro i jej matki w Bibi-Ghar, zamordowanie ich łącznie z setkami nieszczęśliwych ofiar, i owa straszna studnia którą po raz ostatni zwiedził przed paru miesiącami.
I ów niecny Nana-Sahib, będący teraz tak blizko niego, sprawca tylu strasznych rzezi, morderca lady Munro i tylu jego rodaków trzymał go teraz w swej mocy, i nie może pomścić się nad okrutnikiem którego sprawiedliwość dosięgnąć nie zdołała!
Ślepym uniesiony gniewem, pułkownik Munro szarpnął się rozpaczliwie chcąc zerwać krępujące go więzy; powrozy zatrzeszczały, zaciśnięte węzły wpiły mu się w ciało. Krzyknął, nie z bólu, ale z bezsilnej wściekłości. Usłyszawszy ten krzyk, Indus podniósł głowę; odzyskał w części przytomność, i przypomniał sobie że miał stać na straży przy więźniu.
Wstał i chwiejącym krokiem zbliżył się do pułkownika, położył mu rękę na ramieniu jakby dla upewnienia się że nie uciekł, i na wpół przez sen mruknąwszy: „Jutro przed wschodem słońca... Bru!...“ powrócił na swoje miejsce, rzucił się znów na ziemię, i wkrótce zasnął twardo.
Po tym bezowocnym wysiłku, pułkownik ochłonął, myśli jego inny wzięły kierunek — myślał teraz o swoich przyjaciołach i towarzyszach podróży. Zadawał sobie pytanie czy i oni nie wpadli w moc jakiej innej bandy Dakoitów, tak licznych w górach Windhyas, i czy ich także nie czekał los podobny. Na samo to przypuszczenie, serce ściskało mu się boleśnie.
Zastanowiwszy się, wywnioskował iż gdyby Nabab i ich śmierci pragnął, byłby kazał ich pojmać i na jednakowe skazał męczarnie; widać więc na nim jednym tylko zemścić się pragnął. Myśl ta wielką stała mu się pociechą.
Jeźli są wolni, myślał, gdzież się obracają? Dakoici nie byliby w stanie zniweczyć Stalowego Olbrzyma, mogliby więc bardzo prędko dostać się do Jubbulpore, gdzie z łatwością znaleźliby pomoc. Lecz na cóżby się to zdało, skoro nie wiedzieli co się z nim stało? nie wiedzieli o istnieniu owej forteczki Ripore, w której ukrywał się Nana-Sahib. A zresztą jakżeby nawet mógł im przyjść na myśl Nana-Sahib, skoro byli pewni że już nie żyje, że zginął w potyczce w paalu Tandit?... O! tak, oni żadnej nie mogą dać mu pomocy!...
I Gumi nie budził w nim nadziei. Niezawodnie Kalagani go zamordował, i wierny sługa już pewnie nie żyje... Tak więc znikąd i od nikogo nie mógł spodziewać się ratunku, a nie należał do ludzi lubiących łudzić się mrzonkami.
Trudno byłoby oznaczyć ile godzin tak rozmyślał. Noc była jeszcze czarna; na szczytach gór od strony wschodu nic nie zwiastowało jeszcze brzasku jutrzenki.
Mogło być około czwartej, gdy szczególniejsze zjawisko zwróciło uwagę pułkownika Munro. Dotąd, zatopiony w obrazach przeszłości, nic prawie nie widział w koło siebie; lecz nagle oczy jego utkwiły w jeden punkt, i wszystkie wspomnienia rozwiały się na widok jakiegoś niepojętego zjawiska.
Na krańcu płaszczyzny ukazało się jakieś niepewne światło. Migotało i zwracało się w tę i w ową stronę i jakby niepewną trzymane ręką już to zdawało się gasnąć, już znów świeciło jasno. W położeniu nieszczęsnego więźnia najmniejsze wydarzenie mogło ważne sprowadzić następstwa. Pułkownik nie spuszczał oczu z tego światełka; dostrzegł że się migotało i jakby lekki dym wydobywał się z niego, co kazało wnosić że nie była to latarka.
Pewnie któryś z moich towarzyszy, pomyślał pułkownik Munro; może to Gumi!... Ale nie... nie przychodziłby z latarką która mogłaby go zdradzić... Co to być może?...
Plomień zbliżał się powoli. Najpierw przesuwał się około murów starych koszar, i sir Edward obawiał się aby go nie dostrzegli spiący w ich wnętru[47] Indusi. Ale przesunął się niedostrzeżony. Niekiedy, gdy niosąca go ręka zadrgała jakimś gorączkowym ruchem, podniecony płomień żywszym jaśniał światłem. Wkrótce zbliżył się do podmurowania parapetu i błyszczał nad niem jak ognik Św. Elma podczas nocnej burzy.
Teraz pułkownik mógł dojrzeć rodzaj widziadła, bez wyraźnych kształtów „cień“ na który plomień niepewne rzucał światło. Ta przesuwająca się tak istota musiała być okryta jakby długim płaszczem, osłaniającym całą jej postać.
Pułkownik stał nieruchomy, zatrzymując oddech, z obawy aby nie spłoszyć widziadła, nie zgasić światełka kierującego je w ciemności. Był tak nieruchomy jak owo działo zdające się trzymać go w swej paszczy.
Widziadło przemykało się ciągle wzdłuż parapetu — czy nie potknie się o leżącego przy nim Indusa? Nie. Indus leżał z lewej, widziadło zbliżało się do prawej strony, to zatrzymując się, to powoli posuwając dalej.
Nareszcie zbliżyło się o tyle, że pułkownik mógł widzieć je lepiej.
Była to postać średniego wzrostu, od stóp do głów owinięta jakby w prześcieradło; z pod którego wysuwała się tylko ręka trzymająca zapalone łuczywo.
Jakiś obłąkany, który widać często snuje się wśród koczowiska Dakoitów, i wiedząc o tem nie zwracają już na niego uwagi! pomyślał sobie pułkownik Munro. A! gdyby tak zamiast płonącego łuczywa trzymał w ręku nóż, może mógłbym...
Nie, to nie był obłąkany, a jednak pułkownik prawie odgadł prawdę. Była to bowiem obłąkana z doliny Narbudda, nieszkodliwa istota, już od czterech miesięcy błąkająca się w wąwozach Windhyasów. Zabobonni Gundowie szanowali ją i przyjmowali gościnnie. Ani Nana-Sahib, ani żaden z jego towarzyszy nie wiedzieli jaki udział miał „Błędny Ognik“ w potyczce w paalu Tandit. Niejednokrotnie spotykali ją w tej górzystej stronie Bundelkundu, ale żadnej na jej obecność nie zwracali uwagi.
Często bardzo odbywała wycieczki aż do fortecy Ripore, a nikt ani myślał jej tego wzbraniać; i tej nocy, bezmyślnie i przypadkiem zwróciła ku niej swe kroki.
Pułkownik Munro nie wiedział nic o tej obłąkanej, nigdy nie słyszał nawet o Błędnym Ogniku, a jednak w miarę zbliżania się tej nieznanej istoty, która może dotknie go się albo przemówi, serce jego biło coraz silniej i jakieś niewysłowione ogarniało go wzruszenie.
Obłąkana zbliżyła się powoli do działa. Łuczywo coraz słabsze rzucało światło; zdawała się nie widzieć zupełnie więźnia choć już stała naprzeciw niego, i choć oczy jej patrzały przez otwory wycięte w okryciu. Pułkownik stał nieruchomy, nie probując ani ruchem ani słowami zwrócić na siebie uwagi tej dziwnej istoty.
Błędny Ognik zwrócił się niebawem, obszedł do koła wielkie działo, a od jej płonącego łuczywa przelotne cienie padały na jego powierzchnię. Czyż ta biedna obłąkana pojmowała do czego służyć miała ta armata i jej długa paszcza do której przywiązany był ten człowiek, aby z brzaskiem dnia wystrzał rozszarpał go w kawałki? Trudno to przypuszczać; obchodziła ją bezmyślnie jak wszystko co robiła. Jak wielokrotnie już tak i dzisiejszej nocy, przyszła błąkać się po płaszczyźnie Ripore, i znowu jak zwykle opuści ją bezwiednie, krętą ścieżyną spuści się w dolinę i uda się w jaką inną stronę, sama nie wiedząc gdzie i po co.
Mogąc obracać głową, pułkownik Munro śledził bacznie wszystkie jej poruszenia. Widział więc jak do koła obchodziła działo; poczem nagle zatrzymała się o parę kroków od spiąćego Indusa i obejrzała się; jakiś niepojęty instynkt pociągał ją widocznie do pułkownika Munro — stanęła przed nim nieruchoma. Tym razem serce sir Edwarda tak gwałtownie bić zaczęło, iż chciał mieć wolne ręce aby je przycisnąć.
Błędny Ognik przysunął się bliżej i podniosłszy płonące łuczywo zaczęła mu się przyglądać. Przez otwory wycięte w osłaniającej ją płachcie oczy jej błyszczały jak dwa rozpalone węgle.
Jakby urzeczony tym wzrokiem, pułkownik nie mógł od niej oderwać oczu. Obłąkana, lewą ręką rozsunęła nieco fałdy okrycia, odsłaniając przez to całą twarz, a jednocześnie wstrząsnęła parę razy łuczywem, które żywszym zajaśniało blaskiem.
W tejże chwili krzyk na wpół przygłuszony siłą woli, wydarł się z piersi więźnia.
— Laura! Laura!
Czyżbym i ja rozum stracił?... pomyślał, na chwilę zamknął oczy.
Lady Munro stała przed nim.
— Tyżeś to, Lauro? powtarzał.
Obłąkana nic nie odpowiadała. Nie poznawała go, zdawało się jakby nawet nie słyszała słów jego.
— Laura! Laura obłąkana!... obłąkana!... ale żyje!...
Postać młodej, ukochanej żony zanadto głęboko wyryta była w jego pamięci, aby podobieństwo jakie złudzić go mogło. Po dziewięciu latach rozłączenia — wiecznego już jak mniemał — i pomimo zmiany zaszłej w pięknej zawsze, ale wychudłej i mizernej lady Munro, która jakby cudem uniknęła rzezi nakazanej przez Nana-Sahiba, mąż poznał ją odrazu.
Nieszczęśliwa lady Munro, broniąc matki zamordowanej w jej oczach, padła ugodzona przez któregoś z Indusów, ale zadana jej rana nie była śmiertelną. Zemdloną wzięto za umarłą, i wraz ze zwłokami innych pomordowanych ofiar wrzucono do owej studni w Kawnpore, szczęściem jedną z ostatnich. Jak wiemy, studnia pod wierzch została zapełnioną. Z nadejściem nocy, Laura odzyskała przytomność i wiedziona instynktem — gdyż skutkiem strasznych przejść straciła rozum i nie wiedziała co robi, uchwyciła się cembrowiny i wyszła ze studni. Żyła więc, ale była obłąkaną.
Bezprzytomna, sama nie wiedząc co robi, zdołała wyjść z Kawnpore, właśnie w chwili gdy Nana-Sahib opuszczał je po dokonanych mordach. Biegła przed siebie w ciemności, uciekając od miast i miejsc licznie zamieszkanych. Po wsiach dawali jej przytułek biedni rajoci, szanując ją jako istotę pozbawioną rozumu. Tak błąkając się doszła do gór Sautpurra i Windhyas; od lat dziewięciu miano ją za umarłą, żyła jednak i błąkała się zachowując jedynie w pamięci wspomnienie pożarów i pożogi.
Pułkownik znów wołał na nią po imieniu — ale i tym razem nie odpowiedziała... Cóżby nie dał w tej chwili, aby mógł uchwycić ją w objęcia, porwać ztąd i unieść, rozpocząć z nią nowe życie, i otoczywszy bezgranicznem poświęceniem i najtroskliwszemi staraniami, przywrocić rozum!... A był skrępowany i przywiązany do tego ogromnego działa, krew płynęła z rąk jego od wpijających się w ciało powrozów, i nie mógł uciec wraz z nią z tego przeklętego miejsca!
Nawet okrutna wyobraźnia Nana-Sahiba nie zdołałaby wymyśleń takich udręczeń i męczarni, jakie nieszczęśliwy pułkownik Munro przechodził w tej chwili. A! gdyby potwór ten wiedział że lady Munro żyje i jest w jego mocy, z jakąż radością pastwiłby się nad obojgiem!
— Lauro! Lauro moja! powtarzał pułkownik Munro.
I wołał głośno, nie pomnąc na to że wołanie to może przebudzić Indusa i całą bandę Dakoitów, a nawet i samego Nana-Sahiba.
Nie rozumiejąc go i nie odpowiadając, lady Munro nie przestała wpatrywać się w niego błędnemi oczami. Nie rozumiała jak straszne ponosi męki jej mąż nieszczęśliwy, odnajdujący ją właśnie w chwili, gdy sam miał umierać. Nie poznała go, nie pojmowała że do niej mówi.
Tak upłynęło kilka minut, poczem zasłoniła twarz, i cofnęła się o krok. Pułkownik sądził że chce odejść.
— Lauro! zawołał znowu tak boleśnie, jak gdyby ostatnie wypowiadał pożegnanie.
Ale lady Munro nie myślała bynajmniej opuszczać płaszczyzny Ripore, i straszne już tak położenie, jeszcze groźniejszem stać się miało.
Zatrzymała się i zaczęła znowu wpatrywać w armatę, która widocznie zwróciła jej uwagę. Może widok jej przywodził jej na myśl oblężenie Kawnpore. Powoli zbliżyła się do działa; przesuwała po nim ręką trzymającą zapalone łuczywo, gdyby jedna iskierka padła z niego na nabój, wystrzał nastąpiłby w tej chwili.
Czyż więc nieszczęśliwy Munro miał zginąć z tak ukochanej ręki?...
Nie mógł znieść tej myśli; wolał umierać wobec Nana-Sahiba i jego bandy. Chciał więc krzyknąć, aby zbudzić swoich katów...
Wtem uczuł że jakaś ręka wysuwająca się z wnętrza armaty ujęła jego skrępowane za plecami ręce; a widocznie była to dłoń przyjazna, gdyż starała się wyzwolić go z więzów. Uczuł niebawem zimno stali wsuwającej się ostrożnie między ręce jego i krępujące je powrozy, co dało mu poznać, że nie wiedzieć jakim cudem, oswobodziciel jego ukrywał się we wnętrzu armaty.
Tak, nie mylił się, wyraźnie przecinano sznury któremi był przywiązany...
Trwało to parę sekund; mógł odsunąć się parę kroków, był wolny. Pomimo całej mocy nad sobą, zaledwie stłumił okrzyk radości który byłby go zdradził.
Dwie ręce wysunęły się otworem armaty... Munro je pochwycił i szarpnąwszy silnie zobaczył jak ktoś przecisnąwszy się z wielką trudnością przez otwór paszczy, upadł przy jego nogach.
Był to Gumi!
Ukrywszy się aby uniknąć śmierci z rąk Kalagani’ego, wierny sługa nie zwrócił się ku jeziorowi, ku któremu dążyła zgraja Nassima, ale poszedł drogą wiodącą do Jubbulpore. Doszedłszy do drogi prowadzącej do Rippore, znów zmuszony był ukryć się, gdyż dostrzegł zgraję Indusów rozmawiających o pułkowniku Munro: że liczny poczet Dakoitów, których naprowadził Kalagani, popędzą go do fortecy Ripore, w której Nana-Sahib ma zadać mu śmierć wystrzałem z działa, do którego przywiązać go każe. Bez wahania zapuścił się w krętą ścieżynę i dostał się nią na płaszczyznę zupełnie wtedy opuszczoną. Tam przyszła mu myśl wsunięcia się w olbrzymie działo, aby, w razie sprzyjających okoliczności uwolnić ukochanego pana, a gdyby nie udało mu się go ocalić, zginąć jedną z nim śmiercią.
— Dzień nadchodzi, rzekł cicho Gumi, uciekajmy!
— A lady Munro? rzekł pułkownik.
I wskazał na obłąkaną, stojącą nieruchomie. W tej chwili oparła rękę na armacie, w poliżu naboju.
— Unieśmy ją!... odrzekł wierny Gumi, żadnych nie zadając pytań.
Lecz gdy obaj zbliżyli się do biednej obłąkanej, chcąc ją unieść, chcąc im się oprzeć, ręką uchwyciła się działa; wtedy zapalone łuczywo dotknęło naboju, i straszny odgłos wystrzału, głośnem odbijający się echem w górach Windhyas, jakby silny grzmot rozległ się po całej dolinie Nerbudda.






XIII.

Stalowy Olbrzym.

Na odgłos tego wystrzału, lady Munro padła zemdlona w objęcia męża, który nie tracąc chwili zaczął z nią uciekać. Przebudzony wystrzałem Indus, któremu powierzono straż nad więźniem, zerwał się chcąc ich ścigać, ale Gumi zadał mu śmierć trzymanym jeszcze w ręku nożem. Poczem puścili się szybko wązką ścieżyną wiodącą do drogi.
Zaledwie minęli wał forteczny, zbudzona nagle banda Nana-Sahiba, wyległa na płaszczyznę.
Nie mogli oni pojąć co się stało i co mają robić, a to ich wahanie nader pożądanem było dla zbiegów.
Nana-Sahib rzadko kiedy całą noc spędzał w fortecy; to też i teraz, kazawszy przywiązać pułkownika Munro do paszczy armaty, poszedł odwiedzić kilku naczelników plemienia Gundwana, u których nigdy nie bywał we dnie. Ponieważ była to godzina o której zwykle powracał, oczekiwano go więc lada chwila.
Kalagani, Nassim, Indusi, Dakoici, razem przeszło sto ludzi, byliby niezawodnie rzucili się w pogoń za zbiegłym więźniem, gdyby odrazu zrozumieli że uciekł; ale nie wiedzieli co i jak się stało, a zabity Indus nie mógł ich objaśnić. Z różnych przypuszczeń to wydawało im się najprawdopodobniejszem: że niepojętym wypadkiem ogień dostał się do naboju przed oznaczonym przez nababa czasem, i wystrzał musiał rozszarpać więźnia, daleko rozrzucając jego szczątki.
Kalagani i towarzysze jego, wściekłym uniesieni gniewem, wygłaszali różne złorzeczenia i przekleństwa; więc ani Nana-Sahib, ani żaden z nich nie będzie mieć tej rozkoszy aby mógł patrzeć na męczarnie i zgon pułkownika Munro!...
Nie dość na tem, Nabab był gdzieś niedaleko i niezawodnie dosłyszał odgłos wystrzału, zatem powróci niebawem do fortecy — i cóż mu powiedzą gdy zapyta o więźnia którego w niej zostawił?
Gdy oni naradzali się i wahali, sir Edward Munro i Gumi, dziękując Bogu za tak cudowne ocalenie, biegli prędko krętym wąwozem. Choć zemdlona lady Munro była tak lekką iż nie wiele zaciężyła pułkownikowi, który był nadzwyczaj silny, zresztą idący obok niego Gumi, mógł w każdym razie przyjść mu z pomocą.
W pięć minut po minięciu wału fortecznego, przebyli połowę drogi z płaszczyzny do doliny; ale dnieć zaczynało i pierwsze blaski jutrzenki przedzierały się do głębi ciasnych wąwozów.
Nagle gwałtowne krzyki rozległy się nad ich głowami.
Przechylony nad parapetem, Kalagani dostrzegł cienie dwóch uciekających ludzi; jednym z nich był pewnie więzień Nana-Sahiba.
— To Munro! to Munro! wrzasnął wściekłym uniesiony gniewem.
I w tej chwili wraz z całą bandą rzucił się za nim w pogoń.
— Dostrzegli nas, rzekł pułkownik do Gumi’ego, niezwalniając kroku.
— Powstrzymam najpierwszych, odrzekł Gumi; ja zginę, ale może pan pułkownik zdoła uciec.
— Jeźli nie zdołamy się ocalić, zginiemy oba, odrzekł pułkownik.
O ile tylko mogli, przyspieszyli kroku; ścieżyna była teraz mniej stromą, mogli więc biedz prędzej. Już tylko z jakie czterdzieści kroków oddzielało ich od gościńca, po którym ucieczka będzie łatwiejszą, ale też i ścigającym łatwiej będzie ich gonić.
O ukryciu się gdzieś myśleć nawet nie można było, gdyż znający miejscowość Dakoici, znaleźliby ich niebawem. Trzeba więc tylko było starać się ich wyprzedzić, i pierwszym wyjść z wąwozów Windhyas.
Pułkownik postanowił raczej umrzeć niż żywcem dostać się znów w moc Nana-Sahiba.
Gdy pierwsi Indusi przebywali wał forteczny, pułkownik Munro i Gumi dochodzili już do drogi prowadzącej do gościńca, odległego o jakie ćwierć milki.
— Odwagi, panie mój! zawołał Gumi, gotów każdej chwili poświęcić własne życie dla ocalenia pułkownika, za pięć minut wejdziemy na drogę wiodącą do Jubbulpore.
— Daj Boże, abyśmy znaleźli na niej pomoc! wyszeptał pułkownik.
Wrzaski Indusów coraz wyraźniej słyszeć się dawały. W chwili, gdy dwaj zbiegowie dochodzili do drogi, dwóch szybko biegnących ludzi weszli na ścieżkę. Było już dość widno, można więc było widzieć się dobrze i poznać, to też jednocześnie dwa krzyki niewysłowionej nienawiści rozległy się w przestrzeni:
— Munro!
— Nana-Sahib!
Posłyszawszy odgłos wystrzału, Nabab coprędzej wracał do fortecy; nie mógł pojąć dlaczego przed oznaczoną godziną spełniono jego rozkaz.
Jeden tylko Indus mu towarzyszył, ale ten ugodzony niespodzianie, padł u stóp Gumi’ego który śmiertelny cios zadał mu nożem.
— Do mnie! krzyknął Nana-Sahib do nadbiegającej tłuszczy.
— Dobrze! zawołał Gumi, rzucając się na Nababa.
Uczynił to w tym celu, aby jeźli nie zdoła wydrzeć mu życia, mógł przynajmniej przeciągnąć walkę, aby pułkownikowi dać czas do ucieczki: ale silny bardzo Nabab tak mocno uderzył go w rękę, iż nóż mu z niej wypadł.
Widząc się rozbrojonym, Gumi zawrzał szalonym gniewem, który spotęgował jeszcze nadzwyczajną jego siłę. Uchwycił wpół Nababa i gwałtownie przyciskając do siebie, niósł go tak z zamiarem rzucenia się wraz z nim w pierwszą napotkaną otchłań.
Pod ten czas Kalagani i towarzyszący mu Indusi i Dakoici zbliżali się coraz więcej; gdy ich dopędzą, ani nadziei aby ujść mogli.
— Panie pułkowniku, wytężaj ostatki sił, wołał Gumi; ja jeszcze przez kilka minut zdołam stawiać im opór, jakby puklerzem, zasłaniając się Nababem, ale pan uciekaj nie oglądając się na mnie!
Ale zaledwie trzy minuty oddzielały już tylko zbiegów od goniących za nimi, a Nabab przytłumionym głosem przyzywał wciąż Kalagani’ego.
Wtem o jakie dwadzieścia kroków przed nimi rozległy się nawoływania:
— Munro! Munro!
Na drodze stykającej się z gościńcem był Bsnks, kapitan Hod, sierżant Mac-Neil, Fox i Parazard, a sto kroków dalej, na gościńcu, czekał na nich Olbrzym Stalowy buchający kłębami dymu, a w nim Stor i Kalut.
Po zniszczeniu ostatniego wagonu Steam-House, Inżynier i towarzysze jego zniewoleni byli poprzestać na olbrzymim słoniu, którego banda Dakoitów nie zdołała zniweczyć ani uszkodzić. Umieściwszy się na jego grzbiecie jak na koniu, zwrócili się na drogę wiodącą do Jubbulpore. Gdy przejeżdżali obok drogi do fortecy, nadzwyczaj silny strzał armatni rozległ się nad ich głowami, wtedy zatrzymali się i wiedzeni przeczuciem czy instynktem, pobiegli na drogę. Zobaczywszy ich, pułkownik Munro zawołał:
— Ratujcie lady Munro!
— I trzymajcie dobrze prawdziwego Nana-Sahiba! krzyknął Gumi!
I gwałtownie rzucił na ziemię na wpół już uduszonego Nababa, a kapitan Hod, Fox, i Mac-Neil, pochwycili go w tej chwili. Poczem o nic nie pytając, nie żądając żadnych objaśnień, wszyscy pobiegli ku Stalowemu Olbrzymowi.
Z rozkazu pułkownika, który chciał wydać Nababa władzom angielskim, tenże został mocno przywiązany do karku słonia. Lady Munro przeniesiono do wieżycy; pułkownik starał się ocucić ją z zemdlenia, a gdy zaczynała odzyskiwać zmysły, śledził bacznie czy nie objawi się choćby iskierka przytomności.
Inżynier i towarzysze jego wdrapali się znów na grzbiet słonia.
— Pędź jak można najprędzej! krzyknął Banks do mechanika.
Dzień już nastał. Pierwsza banda Indyan ukazała się o jakie sto kroków od nich; trzeba było wszelkiemi siłami dostać się przed nimi do pierwszych posterunków wojska, stojących w pobliżu stacyi Jubbulpore.
Stalowy Olbrzym miał teraz podostatkiem wody i opału, i nie zbywało mu na niczem niezbędnem do podniesienia do maximum ciśnienia pary aby mógł pędzić o ile możliwe najspieszniej — ale droga tak pełna była zakrętów, iż niepodobna było jechać zbyt prędko.
Wrzaski Indusów wzmagały się ciągle; dopędzali Stalowego Olbrzyma.
— Przyjdzie nam się bronić, rzekł sierżant Mac-Neil.
— A więc bronić się będziem! odrzekł kapitan.
Mieli wszystkiego dwanaście nabojów, należało więc bardzo ich oszczędzać aby odstraszały nacierających uzbrojonych Indusów.
Kapitan Hod i Fox, z karabinami w ręku, umieścili się nieco po za wieżycą. Gumi tak się uszykował, aby mógł strzelać z boku; Mac-Neil stał tuż obok Nana-Sahiba, z rewolwerem w jednej, ze sztyletem w drugiej ręce, aby ugodzić w pierś jego gdyby Indusi ich dopędzili. Kalut i Parazard stali przy ognisku, aby dodawać paliwa. Banks i Stor kierowali bieg Stalowego Olbrzyma.
Gonitwa trwała już dziesięć minut, i nie więcej jak dwieście kroków oddzielało Indusów od pułkownika i jego towarzyszy. Wtem rozległo się kilkanaście strzałów.
Kule świsnęły po nad Stalowym Olbrzymem, z wyjątkiem jednej która trafiła go w koniec trąby.
— Nie odstrzeliwajcie! krzyknął kapitan Hod; są jeszcze za daleko, trzeba oszczędzać kul i strzelać tylko na pewno.
Wtem miejscu droga zaczęła się ciągnąć w prostej linii, co widząc Banks kazał dodać pary i otworzyć regulator, i dzięki temu, wkrótce wyprzedzili Indusów o kilkaset kroków.
— Wiwat! wiwat! nasz Stalowy Olbrzym! krzyknął kapitan, aha! łotry nie będziecie go mieli!
Lecz niebawem znów nastała kręta, pod górę pnąca się droga, zniewalająca do zwolnienia biegu; wiedział o tem Kalagani i jego towarzysze, nie zaprzestawali więc pogoni. Jakkolwiek nie mieli już nadziei ocalenia Nana-Sahiba, pojmując, że za ich zbliżeniem, którykolwiek z towarzyszy pułkownika pchnięciem sztyletu pozbawi go życia, ale pragnęli przynajmniej pomścić śmierć jego.
Niebawem rozległy się nowe wystrzały, ale nie dosięgły żadnego z uciekających na Stalowym Olbrzymie.
— Baczność! krzyknął kapitan Hod, celując.
On i Gumi dali ognia jednocześnie, i dwóch najbliżej znajdujących się Indusów, padli ugodzeni w piersi.
— Mniej o dwóch! zawołał Gumi, nabijając karabin.
— Dwóch na sto, to za mały procent! odrzekł kapitan; niech nam zapłacą lichwiarski odsetek!
Fox przyłączył się do nich, wystrzelili z karabinów, znów padło trzech Indusów.
Na nieszczęście coraz więcej zwężająca się kręta i bardzo spadzista droga, nietylko nie dozwalała dopuszczać pary dla przyspiesznia biegu, ale nawet zniewalała do coraz wolniejszej jazdy. Ta stroma pochyłość ciągnęła się jeszcze z pół mili, gdyby je przebyć zdołali, znaleźliby się o jakie sto kroków od odwachu, zkąd widać już stacyą Jubbulpore.
Strzały kapitana i jego towarzyszy nie zdołały powstrzymać pogoni Indusów, ani myśleli się cofnąć; za nic mieli życie własne skoro chodziło o ocalenie lub pomszczenie Nana-Sahiba. Zginie dwudziestu lub trzydziestu, ale kilkudziesięciu pozostałych rzuci się na Stalowego Olbrzyma i z łatwością pokonają garstkę którym słoń ten służył za ruchomą fortecę. To też podwajali usiłowania aby ich dogonić.
Zresztą Kalagani wiedział dobrze iż kapitan i towarzysze jego ostatnie już użytkują ładunki, i że wkrótce karabinami swymi posługiwać się nie będą mogli.
Jakoż rzeczywiście kilka już tylko pozostało im ładunków, i za chwilę mieli być pozbawieni wszelkiego środka obrony. Znów jednak dali cztery strzały i padło czterech Indusów.
Kapitan i Fox mieli już tylko po jednym ładunku, inni żadnego.
W tej chwili Kalagani ciągle pozostający w tyle, więcej niż dozwalała przezorność wysunął się naprzód.
— A! mam cię! zawołał kapitan, i celując do niego, wystrzelił.
Kula ugodziła zdrajcę w samo czoło; wyciągnął ręce, zachwiał się i upadł.
Jednocześnie ukazał się koniec wąwozu; padł ostatni strzał z karabina Foxa, i poległ jeden jeszcze Indus.
Gdy ustały wystrzały, Indusi zmiarkowali że ścigani nie mają już naboi, i postanowili niebawem przypuścić szturm do słonia, już zaledwie o pięćdziesiąt kroków oddalonego — dościgną go więc niedługo.
— Zeskoczyć na ziemię! krzyknął Banks.
W tym stanie rzeczy nie można było ratować się inaczej, jak opuszczając Stalowego Olbrzyma, biedz co tchu starczyło do niezbyt oddalonego odwachu.
Pułkownik porwał żonę na ręce i zeskoczył; kapitan Hod i inni poszli za jego przykładem. Sam tylko Banks pozostał w wieżycy.
— A co zrobimy z tym łotrem? zapytał kapitan, wskazując Nana-Sahiba przywiązanego do karku słonia.
— Bądź spokojny, kapitanie, spuść się na mnie, odrzekł Banks szczególniejszym tonem.
I nadawszy ostatni obrót regulatorowi, z kolei i on zeskoczył na ziemię. Wszyscy zaczęli biedz co tchu ku odwachowi, trzymając sztylety w ręku, aby przynajmniej drogo sprzedać swoje życie.
Jakkolwiek pozostawiony samemu sobie, Stalowy Olbrzym posuwał się dalej, ale pozbawiony kierunku, uderzył o skałę wystającą z lewej strony wąwozu, i zatrzymując się nagle, całkiem prawie zagrodził drogę.
Banks i towarzysze jego ubiegli ze trzydzieści kroków, gdy cała zgraja Indusów rzuciła się na Stalowego Olbrzyma, aby uwolnić Nana Sahiba.
W tem nagle rozległ się w powietrzu przerażający huk, potężniejszy od najsilniejszego grzmotu.
Przed samem opuszczeniem wieżycy, Banks dopuścił nadzwyczaj wiele pary; wskutek czego nastąpiło nadzwyczajne ciśnienie, gdy więc Olbrzym uderzył o skałę, para nie mogąc uchodzić przez cylindry, rozsadziła kocioł i szczątki jego z przeraźliwym hukiem rozleciały się na wszystkie strony.
— Biedny Olbrzym! rzekł ze smutkiem kapitan zginął aby nas ocalić!






XIV.

Pięćdziesiąty tygrys kapitana Hod.

Teraz już pułkownik Munro, jego przyjaciele i towarzysze podróży, nie potrzebowali obawiać się ani Nababa, ani Indusów ani Dakoitów, gdyż na odgłos wybuchu nadbiegł oddział żołnierzy z odwachu. Indusi pozbawieni wodza, na ich widok uciekli.
Pułkownik Munro dał się poznać żołnierzom. W pół godziny doszli do stacyi Jubbulpore, gdzie znaleźli wszystko czego zapotrzebować mogli, a szczególniej żywność której od tylu godzin byli pozbawieni.
Lady Munro zamieszkała z mężem w wygodnym hotelu, do czasu przewiezienia jej do Bombay. Tam pułkownik miał nadzieję wrócić zdrowie duszy tej która fizycznem tylko żyła życiem, i pozostałaby zawsze jakby martwą dla niego, jeźliby nie odzyskała rozumu.
Zresztą i wszyscy przyjaciele pułkownika cieszyli się nadzieją że lady Munro zostanie uleczoną, oczekując z ufnością tej chwili mającej tak zbawiennie oddziałać na jego życie i usposobienie.
Po kilku dniach postanowiono odjechać do Bombay, stolicy Indyi zachodnich, pierwszym rannym pociągiem, ale zamiast okazałego Steam-House i Stalowego Olbrzyma, z którego tylko bezkształtne pozostały szczątki, zajęli miejsca w zwykłych wagonach kolei, zupełnie zwyczajną ciągnionych lokomotywą. Jednak gorący wielbiciel stalowego słonia, kapitan Hod, twórca jego, genialny inżynier Banks, jak równie każdy z uczestników tej niezwykłej podróży, zachowali do końca życia pamięć o „tem wiernem zwierzęciu“ w którego życie prawie uwierzyli. Zawsze brzmiał im w uszach straszliwy odgłos wybuchu który go zniweczył.
To też łatwo pojąć że Banks, kapitan Hod, Fox i Gumi, zapragnęli przed odjazdem zwiedzić miejsca będące widownią tak przerażającej katastrofy.
Jakkolwiek nie potrzeba już było obawiać się bandy Dakoitów, jednak, przez chwalebną przezorność, oddział żołnierzy towarzyszył Banks’owi i jego współtowarzyszom podróży. O jedenastej stanęli u wejścia do wąwozu.
Tu zaraz zobaczyli na ziemi rozszarpane ciała kilku Indusów, tych właśnie którzy rzucili się na Stalowego Olbrzyma, aby oswobodzić Nana-Sahiba. Zresztą z całej bandy najmniejszego nie zostało śladu. Widać nie chcąc wracać do zniszczonej forteczki Ripore, skoro wiedziano już że się w niej ukrywali, ostatni z wiernych do końca Nababowi, rozbiegli się po dolinie Nerbudda.
Co do Stalowego Olbrzyma, wybuch kotła rozsadził go i zniszczył zupełnie. Jedna z ogromnych łap jego leżała dość daleko; część trąby zaryła się w skałę, sterczącą w niej jakby olbrzymia prawica. Tu i owdzie leżały poodrywane kawały stali, śruby, nitable, odłamy cylindrów, szczątki wieży i lokomotywy. Straszne to zniszczenie dowodziło że w chwili wybuchu ciśnienie pary musiało przechodzić dwadzieścia atmosfer.
I oto z tego sztucznego słonia z którego podróżnicy ze Steam-House tak byli dumni, z tego kolosu wywołującego zabobonny podziw Indusów, z tego mechanicznego arcydzieła genialnego inżyniera, z tego urzeczywistnionego marzenia radży Butanu, pozostał tylko nędzny, nie do poznania szkielet, najmniejszej nie mający wartości.
— Biedny Słoń! zawołał kapitan Hod patrząc na te szczątki ulubionego swego Olbrzyma, i ciężkie westchnienie wydarło się z jego piersi.
— Nie rozpaczaj, kapitanie, rzekł Banks, mogę zbudować innego, potężniejszego jeszcze.
— Wierzę temu, odrzekł kapitan Hod, ale ten już nie powstanie!...
Wtem przyszło im na myśl rozejrzeć się po miejscowości czy nie znajdą jakichś śladów Nana-Sahiba. Gdyby w braku głowy choć ręce znaleźli, to i tak po brakującym palcu, poznać by można Nababa i stwierdzić jego tożsamość; a bardzo pragnęli mieć ten niezaprzeczony dowód śmierci Nana-Sahiba; Balao-Rao już nie żył, nikt więc za niego nie będzie mógł uchodzić. Ale nigdzie nie było ani śladu jego ciała, unieśli je widać fanatyczni wielbiciele.
Oto jakie pociągnęło to za sobą następstwa: ponieważ nie było pewnego dowodu śmierci Nababa, legenda o nim odzyskała swe prawa, i niepochwycalny Nana Sahib zawsze żyć będzie w pamięci ludności Indyi środkowych, zanim nareszcie zaliczony zostanie do rzędu nieśmiertelnych bożków.
W każdym razie, ani Banks, ani towarzysze jego nie mogli przypuszczać, aby dawny przywódzca mógł uniknąć śmierci, spowodowanej wybuchem kotła.
Przed powrotem na stacyę, kapitan Hod podniósł z ziemi odłamek trąby ulubionego swego Stalowego Olbrzyma, aby go zachować jako drogą pamiątkę.
Nazajutrz, dnia 4 października, wszyscy opuścili Jubbulpore w odzielnym wagonie, który oddano do rozporządzenia pułkownika Munro i jego towarzyszy. We dwadzieścia cztery godzin, minęli Gaty zachodnie, te Andy indyjskie ciągnące się na długość trzystu mil, w pośród gęstych lasów bananów, sykomorów, teków, palm, kokosów, areków, sandałów i bambusów. W kilka godzin później kolej dowiozła ich do wyspy Bombay, która łącznie z wyspami Salcette, Elephanta i kilku innemi, tworzy doskonałą przystań, i na której południowo-wschodnim krańcu, wznosi się stolica prezydencyi.
Pułkownik nie miał jednak pozostać w tem wielkiem mieście zamieszkanem przez najrozmaitsze narodowości, gdyż przyzwani doktorzy polecili mu zamieszkać w jakiejś poblizkiej willi, gdzie zupełny spokój, troskliwa ich opieka i poświęcenie męża musi stopniowo oddziałać zbawiennie na umysłowy stan lady Munro.
Upłynęło parę miesięcy, żaden z towarzyszy i sług pułkownika ani myślał go opuścić; chcieli koniecznie być przy nim w dniu, którego blizkie nadejście zwiastowali lekarze, gdy nareszcie lady Munro odzyska rozum.
Nie zawiodły ich nadzieje. Umysł lady Munro, powoli, stopniowo budził się do życia, i wkrótce Błędny Ognik pozostał tylko smutnem wspomnieniem.
— Lauro! Lauro moja! zawołał pułkownik, spostrzegłszy, że jakoś inaczej patrzy na niego.
— Edwardzie! krzyknęła, i padła w jego objęcia.
W parę tygodni potem wszyscy zebrali się w saloniku w bungalowie w Kalkucie, gdzie miało rozpocząć się odtąd zupełnie inne życie, niż to jakie wiódł tam przed podróżą zrozpaczony pułkownik. Banks spędzał w nim wszystkie wolne od pracy chwile; Hod przyjeżdżał ilekroć mógł dostać urlop. Sierżant Mac-Neil i Gumi zaliczali się do domowników, i nigdy nie mieli rozstać się z pułkownikiem Munro.
Fox nie odstępował kapitana, razem z nim odjechał do pułku stojącego garnizonem w Madras i razem z nim na urlopy przyjeżdżał do Kalkutty.
— Bywaj zdrów i do widzenia! kochany kapitanie, rzekł żegnając się z nim pułkownik Munro. Cieszę się myśląc, że nie masz powodu żałować odbycia podróży do Indyi północnych, chyba może tego tylko żeś nie zabił swego pięćdziesiątego tygrysa.
— Jakto pułkowniku, przecież go zabiłem.
— Gdzież i kiedy? zapytał pułkownik Munro.
— W wąwozie Windhyasów, odpowiedział. Czterdziestu dziewięciu tygrysów i... Kalagani — razem pięćdziesiąt.

KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – krwawym.
  2. Kobieta która nie posiadając tytułów, wychodzi za baroneta lub za szlachcica, dostaje tytuł lady przed nazwiskiem swego męża. Ale tytuł ten nie może poprzedzać jej imienia chrzestnego, gdyż to przysługuje tylko córkom parów.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niepodobna.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niekiedy.
  5. Około 8 kilometrów.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – słuszność.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – czterdziestu.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – umówiony.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozłączali.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wysokości.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – olbrzymi.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oddzielająca.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – tego.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pułkownik.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – święte.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – doskonale.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wśród.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podejrzewamy.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – śpiewakami.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przesuwały.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeśli.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pewność.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pułkownik.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chwili.
  26. Od tego czasu kościół pamiątkowy został już wykończony. Na tablicach marmurowych napisy ku pamięci inżynierów którzy budowali i pomarli w skutek zarazy lub z ran w powstaniu 1857, oficerów, sierżantów i żołnierzy 34 pułku armii królewskiej zabitych w potyczkach 17 przed Kawnpore; żonom i dzieciom 32 pułku i nakoniec pamięci męczenników z Bibi-Ghar wymordowanych w lipcu 1857 roku.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – widzieć.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przesyłał.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – uśpionej.
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ściany.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oddychać.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pośpiechu.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dubeltówka.
  34. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wieczory.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przenieść.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przeszło.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jest.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wszelką.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wiedział.
  40. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zakłócały.
  41. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przepaść.
  42. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – względem.
  43. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dostawca.
  44. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – trwogą.
  45. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przechodzą.
  46. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chwili.
  47. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wnętrzu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.