Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIONIEROWIE
NAD ŹRÓDŁAMI
SUSKEHANNY
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
J. F. COOPERA
Tłumaczenie z angielskiego

TOM II.

LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
GUBRYNOWICZA i SCHMIDTA.
1885.



Z DRUKARNI K. PILLERA.




ROZDZIAŁ I.
Jedź kochany Malisie rączo, leć w zawody;
Śpiesz się, unikaj naglącej przygody.“
Walter Scott. Pani Jeziora.

Drogi otsegskie, wyłączywszy główne gościńce, w epoce o której mówimy, były tylko szerokiemi ścieżkami leśnemi Wielkie drzewa rosnąc obok wyrytych przez wozy brózd, nie dozwalały przeniknąć promieniem słonecznym, które ledwo w południe drogę oświecić mogły. Wysychanie zatem drogi bardzo się powolnie tam odbywało; że zaś ziemia, na głębokość wielu cali ze zgniłych pierwiastków roślinnych, które się przez ciąg wieków nagromadziły, była złożona, nogi zatem końskie dosyć stałej podpory nie miały.
Prócz tego powierzchnia tych dróg była nierówna, wyniosłe karcze na kilka cali wystawały nad ziemię, a pnie sosen wznoszące się tam i owdzie, nietylko trudną do przebycia, ale nawet niebezpieczną drogę czyniły. Te zawady, któreby przeraziły mniej przywykłe do nich oczy, żadnego kłopotu krajowcom spoufalonym z niemi nie sprawiały, a konie również do podobnego rodzaju drogi przyzwyczajone, kłusowały wyśmienitym krokiem po gruncie, któryby Europejczycy za niepodobny do przebycia osądzili. W wielu miejscach na korze drzew, znaki nacięte siekierą, jedynie drogę wskazywały, a w pewnych odległościach pień sosnowy, którego korzenie w rozmaitych kierunkach, na dwadzieścia kroków się rozciągały, środek drogi wskazywał.
Taka była droga, którą Ryszard swoich przyjaciół, po opuszczeniu fabryki cukrowej prowadził. Wkrótce potrzeba było przebyć most rzucony przez niewielką rzeczkę, składał się ten most z sosnowych krąglaków, ukośnie jeden na drugim rzuconych, a cała ta robota z takiem niedbalstwem była wykonana, iż woda przez nie przezierała. Stanąwszy nad tą przeprawą, koń Ryszarda ugiął karku i przebył most stępo, z zadziwiającą ostrożnością. Klacz Elżbiety, która szła tuż za nim, zatrzymała się na wstępie, ale miss Templ, zachęcając ją głosem, zacięła oraz pejczem i rozpuściwszy cugle, tę niebezpieczną zawadę jednym skokiem przesadziła.
— Powoli moja córko, powoli — rzekł Marmaduk — nie w tym to kraju konne wyprawiać gonitwy. Wiele potrzeba ostrożności dla odbywania bezpiecznych podróży po naszych złych drogach. Możesz podobnie hasać na równinach w New-Jersej, lecz na otsegskich górach trzeba temu dać pokój, przynajmniej jeszcze odtąd przez jakiś przeciąg czasu.
— A więc jest to jedno mój ojcze, jak gdybym zaprzestała konnej jazdy zupełnie, albowiem jeżeli będę czekała, póki się utworzą drogi w tym dzikim kraju, starość położy koniec mojemu, jak nazywasz, hasaniu.
— Nie mów tego moja córko i zastanów się tylko, iż jeżeli tak się zawsze będziesz narażała, nie dojdziesz nigdy starości, ale swojego starego ojca zmusisz do wylewania łez po kochanej jego Elżbiecie. Gdybyś równie jak ja, widziała ten kraj takim, jakim wyszedł z rąk natury, i była świadkiem później szybkich odmian, które w nim ręka ludzka zdziałała, w miarę, jak tego wymagały potrzeby, nie sądziłabyś, iż dla zaprowadzenia tu dróg lepszych bardzo długiego czasu potrzeba.
— Zdaje się, iż przypominam sobie, mój ojcze, żem słyszała twoje opowiadanie o pierwszem zwiedzeniu tych lasów, ale to jest przypomnienie, które oznaczyć trudno, łączące się z wyobrażeniami mojego najpierwszego dzieciństwa. Czy nie chciałbyś mi powtórzyć teraz, coś wówczas myślał o swojem przedsięwzięciu, i jakich doznawałeś uczuć.
— Bardzo jeszcze byłaś młoda, moje dziecię, kiedym cię zostawił z twoją matką, zapuszczając się po raz pierwszy w te góry bezludne. Ale nie pojmujesz tajemnych pobudek zdolnych skłonić człowieka do znoszenia tysiącznych niewygód, dla nabycia bogactw. Moje tak były znaglające, jak czyste i podobało się Najwyższemu moim usiłowaniom pobłogosławić. Jeżelim był narażony na biedy, głód, przeszkody, starając się zaludnić te pustynie, przynajmniej nie miałem zmartwienia upaść w mojem przedsięwzięciu.
— Głód! — zawołała Elżbieta — ja poczytywałam kraj ten za ziemię obiecaną. Czyś rzeczywiście głód cierpiał?
— I bardzo, moja córko. Ci którzy widzą okoliczne tu grunta bogatym plonem okryte, z trudnością przychodzą do przekonania, że najpierwsi tych miejsc osadnicy, przed niewielą laty, nie mieli innych środków do zaradzenia potrzebom swoich rodzin, nad trochę owoców znalezionych w lasach i zwierzynę, którą ich ręce niewprawne z trudnością zdobywały.
— Tak, tak, kuzynko — rzecze Ryszard — był to istotnie czas głodu. Ja sam tak wychudłem, jak łasica, a byłem równie blady, jak gdybym przez sześć miesięcy na febrę chorował, Beniamin z nas wszystkich najtrudniej do głodu przywykał i zaklinał się po stokroć, że wolałby zejść na okręcie do połowy racyi, albowiem Beniamina nie trzeba kręcić za ucho, żeby go zmusić do narzekania, kiedy jest żyć o głodzie przymuszony. Miałem nawet chwile pokusy opuścić ciebie braciszku Marmaduku, i utuczyć się cokolwiek w Pensylwanii, ale do licha, rzekłem sobie, jesteśmy dziećmi dwóch sióstr rodzonych, wolę zatem żyć, albo umierać z nim pospołu.
— Nie zapomniałem twojej przyjaźni Ryszardzie — odezwał się Marmaduk — ani tego, że z jednej krwi pochodzimy.
— Ależ mój ojcze — powiedziała Elżbieta — gdzież były piękne i żyżne równiny, które Mohawk skrapia? nie mogłyż one waszym naówczas potrzebom wystarczyć?
— Był to rok głodu, moja córko. Zboże do życia potrzebne, za cenę bardzo wysoką przedawało się w Europie, i spekulanci je zakupywali. Emigranci, którzy szli ze wschodu na zachód, przebywali zawsze równiny nad Mohawkiem i wszystkie ich plony, jak szarańcza pożerali. Mieszkańcy dolin niemieckich nie byli od nas szczęśliwszymi, jednakże o co się natura natrętnie od nich nie upominała, wszystko to dla nas oszczędzali, albowiem, w onym czasie nie pojmowali oni, co to jest spekulant. Tak moja córko, widziałem wówczas ludzi przynoszących na plecach wór mąki, po który aż do młynów nad Mohawkiem położonych, dla żywienia swoich rodzin chodzić musieli i za powrotem nie myśleli bynajmniej o trzydziestu milach, pod tem brzemieniem przebytych. Zapomnieć nie należy, iż nasze osiedlenie było jeszcze w kolebce, nie mieliśmy ani młynów, ani dróg, ani zboża, nasze trzebieże zaledwo się rozpoczęły, były tylko gęby do nakarmienia, których liczba codziennie się pomnażała, albowiem duch emigracyi rozprzestrzenił się wszędzie, a głód który panował we wszystkich wschodnich kantonach, bardzo wiele ztamtąd ludzi wypędzał.
— I jakżeś zaradził tylu nieszczęściom mój ojcze? Tyś jeden najwięcej musiał cierpieć moralnie, jeżeli nie fizycznie.
— To prawda, Elżusiu. W tej srogiej epoce, wszyscy ci, którzy mi towarzyszyli ku mnie zwracali oczy, jako ku temu, od którego chleba spodziewać się powinni byli. Potrzeby i cierpienia ich rodzin, ponura przyszłość, która się przed nimi otwierała, ich odwagę i duch ich przedsiębierczy w odrętwienie wprawiała. Głód ich wyganiał w poranku do lasów dla szukania jakiejkolwiek żywności, zkąd powracali w wieczornej dobie do domu, bardziej osłabieni na siłach i bardziej jeszcze zrażeni. Nie mogłem wówczas zostać bezczynnym; zakupiłem znaczną ilość zboża w magazynach pensylwańskich, naładowałem niem statki, w Albany, spławiłem je Mohawkiem, a tu sprowadziłem zboże końmi, którem rozdzielił stosownie do potrzeb każdej rodziny. Sporządzono sieci do łowienia ryb w rzekach i jeziorach, zdaje się, że niebo sprzyjając nam cud sprawiło; niezmierna gromada śledzi, zbaczając od swoich zwykłych szlaków, puściwszy się z biegiem Suskehanny, weszła do jeziora w tak wielkiem mnóstwie, iż się zdawała je napełniać. Łowiliśmy tedy śledzie i od tego czasu nasza się pomyślność zaczęła.
— Tak — rzecze Ryszard — pod mojem przewodnictwem odbywało się ich solenie, i ja sam potem je rozdawałem. Byłem nawet przymuszony zalecić Beniaminowi, ażeby na około mnie z lin obwód zrobił, albowiem hołota, która się dla odebrania swojej cząstki zgromadzała, żyjąc od dawnego czasu samą tylko dziką cebulą, zarażała mię wyziewami czosnku. Tyś Elżusiu bardzo wtenczas jeszcze była maleńką, i znać nie mogłaś wszystkich naszych utrapień, albowiem staraliśmy się troskliwie, ażebyś ani ty, ani twoja matka żadnego w nich uczestnictwa nie miała. W tym roku na chowie moich wieprzów i moich indyków bardzo chybiłem.
— Kto zna tylko ze słyszenia prace około nowej osady — rzekł Marmaduk — nie pojmuje z wielu trudami i cierpieniami przedsięwzięcie to jest połączone. Ten kanton, jeszcze w twoich oczach Elżbieto, dzikim wygląda, ale cóż to za różnica od tego, jakim on był, kiedym tu stanął po raz pierwszy. W pierwszej chwili za mojem tu przybyciem zostawiłem towarzyszów moich na dolinie dziś Wiśniową zwanej, a sam udając się ścieżką przez dzikie zwierzęta wydeptaną, wdrapałem się aż na wierzchołek góry, którąm potem górą Widzenia nazwał. Tam wlazłem na drzewo i usiadłszy na gałęziach jego wierzchołka, przypatrywałem się więcej niż godzinę tej puszczy milczącej. Gdzie tylko dosięgnąć mogłem okiem, lasy niezmierne widziałem. Jedyną odkrytą przestrzenią była powierzchnia jeziora, która się nakształt zwierciadła świeciła; okrywały je miriady tych ptaków wodnych, które przylatują i odlatują w pewnych epokach roku. Kiedym się w tem położeniu znajdował, ujrzałem niedźwiedzicę z dziećmi, jak się ku jezioru z dziećmi dla napoju zbliżała, oglądałem jak daniele przebiegały lasy, ale żaden ślad zwiastujący obecność człowieka nie uderzył moich oczu. Żadna buda, żadna droga, żaden ziemi uprawnej zagon nie nawinął się mojemu wzrokowi. Zewsząd zalegały tylko lasy i góry, a rozmaitych nazwisk źródła z których początek bierze Suskehanna, ukrywały się w gęstwinach leśnych.
— A noc-że samotny tym sposobem przebyłeś? — zapytała Elżbieta.
— Nie, moja córko, po przypatrzeniu się temu widowisku pełnemu posępnej piękności, zstąpiłem z drzewa udając się na rozpoznanie brzegów jeziora i tego miejsca, na którem dziś leży Templton. Wziąłem był nieco żywności z sobą, zjadłem przeto samotny obiad, pod zasłoną gęstych gałęzi sosny okazałej, która potem domowi mojemu miejsca ustąpiła. Zaledwo dokończyłem skromnego posiłku, kiedym ujrzał dym lekki wznoszący się nad brzegami jeziora od wschodniej strony, znak jedyny obecności człowieka, którym dotychczas postrzegł. Udałem się więc ku miejscu, z którego dym się kurzył i przybywając tam po zwalczeniu zawad, przez chróst i zarośle stawionych przed mojemi krokami, ujrzałem chałupę zbudowaną niezgrabnie z bierwion, i o spód skały opartą, a chociaż się w niej nikt nie znajdował, wątpić nie mogłem, ażeby zamieszkana nie była.
— To była chałupa Nattego! — zawołał Edward z żywością.
— Tak jest rzeczywiście Z początku rozumiałem że służyła za mieszkanie jakiemu Indyaninowi, ale kiedym się przechadzał w bliskości, Natty przybył obciążony zabitym przez siebie danielem. Od tej epoki zaczęła się nasza znajomość, albowiem nigdy od nikogo nie słyszałem, ażeby się w tych lasach jakikolwiek Europejczyk znajdował.
Miss Templ tak była uderzona uwagą, z jaką Edward słuchał tej części opowiadania sędziego, iż nie myślała więcej o zadawaniu swojemu ojcu zapytań, ale właśnie wtenczas rozpoczął je młodzieniec.
— I jakżeż Bumpo pana przyjął?
— Bardzo uprzejmie zrazu, ale skoro się dowiedział o mojem imieniu, i o powodach mojego tu przybycia, serdeczność się jego zmniejszyła, albo, prawdziwiej powiem, zniknęła całkowicie. Rozumiem, iż moje w tych okolicach osiedlenie się, uważał za nastawanie na jego prawa, ponieważ bardzo z tego był markotny, chociaż w sposób tak obojętny i niepewny, że ztąd wnosić tylko mogłem o bojaźni, ażeby mu nie mitrężono polowania.
— Czyś już pan był okupił w owym czasie te lasy, czy przybyłeś tylko je opatrzyć w zamiarze kupienia?
— Już one od dawnego czasu do mnie należały, a tyłkom je zwiedzał w zamiarze zaprowadzenia tu osady. Natty obchodził się ze mną gościnnie, ale ozięble. Przepędziłem atoli noc w jego chałupie, na niedźwiedziej skórze, a nazajutrz rano połączyłem się z moimi towarzyszami.
— Nie mówiłże on czego o prawach Indyanów? Bowiem że Natty bardzo jest skłonny do zaprzeczania Europejczykom ich praw do własności tego kraju.
— Mówił mi o prawach dawnych właścicieli, lecz w sposób tak ciemny, żem prawie nic tego nie zrozumiał, albowiem od ostatniej już wojny, prawa Indyan ustały, a te posiadłości były mojemi na mocy patentu wydanego mi przez rząd królewski, a przez kongres potwierdzonego.
— Nie ma wątpliwości, że z prawem pańskiem połączone jest zachowanie form prawniczych i urzędowej słuszności — rzekł ozięble Edward, potem powściągając kroki swojego konia, dał Marmadukowi siebie wyprzedzić, i więcej już zapytania żadnego nie uczynił.
Ryszard, który towarzyszył panu Templowi w jego pierwszej wyprawie, nie pozwolił upadać rozmowie, wchodząc w nowe szczegóły nad ich pierwiastkowem osiedleniem się w tym kraju, ale ponieważ nic w nich nie masz ważniejszego nad to, co sędzia powiedział, przeto je przed naszymi czytelnikami zamilczamy.
Przybyli wkrótce do kresu swojej przejażdżki, wystawiającego sceny okazałe i malownicze, któremi się otsegskie góry odznaczają. Ale Ryszard nie miał na to baczenia, iż chcąc zachwycać się całą ich pięknością, należało czekać zupełnego nastania wiosny. Udano się przeto napowrót do domu, z zamiarem odwiedzenia powtórnie miejsc tych za kilka tygodni.
— Wiosna w Ameryce, a nadewszystko w tych górach — rzekł pan Templ — jest najnieprzyjemniejszą ze wszystkich pór roku. Zima ztąd ustępuje, jak gdyby się chroniąc do cytadeli i po długiem oblężeniu, przecząc upornie zwycięstwa, ledwo ją opuszcza.
— Rozumiałbym nawet, że się przyspasabia teraz do zrobienia wycieczki — rzekł Ryszard.
W istocie chmury zaczęły zaciemniać atmosferę, a ich przemykanie się dosyć było szybkie, chociaż najmniejszy powiew wiatru czuć się nie dawał, i już na górach widziano śnieg spadający, który widok od północnej strony zasłaniał. Przyspieszono kroku, ażeby przybyć jak najprędzej do miasteczka; ale stan dróg nikczemny rączość koni hamował.
Ryszard zawsze jechał przodem. A za nim pan Le Quoi, potem Elżbieta, następnie Marmaduk, który od czasu do czasu dawał nauki roztropności swojej córce; a podobno, potrzeba czuwania nad bezpieczeństwem Ludwiki Grant nienawykłej do konnej jazdy, Edwarda przy niej opodal zatrzymywała.
Przebywali właśnie las gęsty, którego siekiera ledwo się tknęła, dla otworzenia ważkiej drożyny otoczonej ogromnemi drzewami, po nad któremi wieki upłynęły, a których gęste konary stawiły promieniom słonecznym zawadę niepodobną do pokonania. Najwynioślejsze ich wierzchołki ledwo się zdawały poruszanemi od wiatru, i doświadczano tej głębokiej ciszy okropniejszej niekiedy nad samą nawałnicę, którą zwykle poprzedza. Znagła dał się słyszeć głos Edwarda, z przerażeniem ścinającem krew w żyłach tego, o czyje się uszy obije.
— Drzewo! drzewo! — zawołał — naprzód! spiesznie! spiesznie! spiesznie!
— Drzewo! — powtórzył Ryszard obracając głowę, a spinając ostrogami swojego rumaka, tak go popędził, iż ten dał susa na stóp dwanaście od zagrożonego miejsca.
— Drzewo! — powiedział pan Le Quoi schylając się wzdłuż szyi swojego konia i porząc mu boki ostrogą, tak; iż puścił się w zawód rozrzucając około siebie potop wody i błota.
— Drzewo! wykrzyknął Marmaduk. Boże zachowaj moje dziecię! — a porywając za cugle klacz Elżbiety, która się zatrzymała dla obaczenia przyczyny tylu połączonych razem wykrzyknień, pociągnął ją za sobą nagle, kiedy w tejże samej chwili, łoskot podobny do piorunowego gromu oznajmił runięcie ogromnej sosny, która po za niemi o kilka kroków upadła.
Pan Templ obejrzał się natychmiast, dla zapewnienia się, czy ci, którzy jechali za nim, uniknęli niebezpieczeństwa, i ujrzał po drugiej stronie wywróconego drzewa Edwarda trzymającego w lewej ręce wodze konia, prawą zaś tak silnie ciągnącego za cugle rumaka Ludwiki, iż się głowa jego aż pod piersi nagięła. Oba konie drżały z przerażenia, a miss Grant pochylona w tył na siodle i opierając ręce na twarzy, zdawała się być żywym rozpaczy i gotowości na wszystko obrazem.
— Czy nie jesteście skaleczeni? — zawołał Marmaduk.
— Nie — odpowiedział Edward. Ale gdyby drzewo miało gałęzie, byłoby już po nas, i...
Tu zamilkł, widząc Ludwikę chwiejącą się na swoim koniu i byłaby spadła, gdyby jej nie utrzymał, porywając w objęcia. Pozsiadano z koni, położono ją pod drzewem, które tyle przestrachu nabawiło, a starania Elżbiety, prędko ją do przytomności przywołały, siadła potem na koń, a jadąc pomiędzy panem Templem i Edwardem była w stanie odbywania dalszej podróży.
— Te wywroty drzew tak nagłe — powiedział Marmaduk są najniebezpieczniejszemi zdarzeniami w naszych lasach, albowiem nie zrządza ich ani wicher ani żadna inna widzialna przyczyna, przeciwko której możnaby się mieć na ostrożności.
Przyczyna ich upadku jest oczywista, braciszku Marmaduku rzecze szeryf. Drzewo dochodzi do zgrzybiałości, korzenie jego wyschłe nie mogą mu dłużej dostarczać soków potrzebnych do życia; rdzeń jego próchnieje, środek pnia zaczyna butwieć, a jak tylko linia zboczywszy od środka ciężkości spadnie za podstawę, upadek drzewa staje się niechybnym. Jest to demonstracya matematyczna, a ponieważ nikt w całym kraju nie zna się równie jak ja na tem...
— To rozumowanie — przerwał pan Templ — może być bardzo sprawiedliwe, ale jak się od podobnego niebezpieczeństwa ochronić? Czyż podobna iść do lasu i przez rozumowanie dochodzić środka ciężkości sosen albo dębów? Odpowiedz mi na to mój Jonesie, a wielką przysługę wyrządzisz krajowi.
— Człowiek z nauką może odpowiedzieć na wszystko — rzekł Ryszard. Drzewa tylko, w których życie ustało padają podobnym sposobem; zbliżaj się przeto do tych tylko, które żyją, a niczego się możesz nie lękać.
— Byłoby to jedno, co zakazać sobie na zawsze wstępu do lasu — odpowiedział Marmaduk — na szczęście że wiatr oczyszcza je z tego niebezpieczeństwa i rzadko się bardzo trafia widzieć samo przez się wywrócone drzewo.
W tym czasie przyśpieszyli kroku, gdyż śnieg bardzo obficie zaczął padać i okrywał ich całkiem, kiedy już do domu pana Templa przybyli, Edward dopomógł Elżbiecie zsiąść z konia, a Ludwika ściskając go za rękę, rzekła z zapałem wdzięczności przytłumionym głosem:
— Teraz panie Edwardzie, ojciec i córka winni mu są życie.
Przez resztę dnia nie było pogody, a przed słońca zachodem wszystkie ślady mającej nastąpić wiosny zniknęły i wszystko bielejącą się jednostajnie powierzchnię śnieżną oczom wystawiało.


ROZDZIAŁ II
Mężczyzn, dzieci i dziewczęta

Wywabiła z wioski razem

Nowej zabawy ponęta.
Somerville.

Od wycieczki opisanej w poprzednim rozdziale, nastąpił znowu czas pogody niestałej. Rzadko kiedy błysnął dzień jaśniejszy i zmienne to powietrze trwało aż do końca kwietnia..
Pewnego poranku pierwszych dni maja, obudził Elżbietę radosny świegot jaskółek nad oknem, tych pierwszych zwiastunów rzeczywistej wiosny i nie mniej ożywiony radością głos Ryszarda, który wołał:
— Wstawajcie, wstawajcie! moje piękne panie! Nad jeziorem krążą już mewy, a na dalekim widokręgu, na tle niebieskiem pokazały się prawdziwe chmury gołębi. Wstawajcież śpiochy. Beniamin przygotował już amunicyę i czekamy tylko na śniadanie, ażeby wyjść w góry i urządzić polowanie na te piękne ptaki.
Niepodobieństwem było oprzeć się tak naglącemu wezwaniu, i w kilka minut miss Templ ze swoją przyjaciółką, wyszły dla przygotowania śniadania, na które z niecierpliwością oczekiwano. Wszystkie okna otwarte zostały, a wiosenne, balsamiczne powietrze przewiewało apartament, w którym czujny Beniamin z taką troskliwością sztuczne ciepło przez całą zimę utrzymywał.
Kiedy przygotowano herbatę, Ryszard stanął u okna zwróconego na południe i rzekł:
— Obacz Elżusiu, obacz bracie Marmaduku, wrota gołębników i gniazd południowych otwarły się, a ćma ptactwa, której oko doścignąć nie potrafi ciągnie w nasze strony. Byłoby czem wojsko Xerxesa przez cały miesiąc żywić, i sporządzić z czego pościele dla całego powiatu. Xerxes panie Olivier był królem greckim... nie, nie, królem tureckim czy też perskim, który chciał spustoszyć Grecyą, równie jak te niepoczciwe gołębie powrócą w jesieni na spustoszenie naszych zasiewów. Nuże Elżuniu, prędzej! jużbym chciał być na górze.
Marmaduk i Edward zdawali się też samą chęć podzielać, i w istocie widok na który poglądali powabny był dla myśliwca. Uwinęli się zatem prędko ze śniadaniem, i pożegnawszy się ze swojemi młodemi przyjaciółkami, oddalili się nie tracąc i chwili czasu.
Jak powietrze było napełnione gołębiami, tak cała ludność Templtonu, napełniała ulice miasteczka. Mężczyźni, niewiasty i dzieci, wszyscy się sposobili do dzielenia myśliwskiej rozrywki. Wszystko było w ręku, zacząwszy od fuzyi francuzkiej na kaczki, z rurą do sześciu stóp długości, aż do pistoletów olstrowych, a większa część dzieci uzbrojona była w strzały z odrostków leszczynowych sporządzone.
Gromady gołębi, które, prawie bez przerwy, jedne po drugich następowały, wprawione w popłoch od wrzawy miasteczkowej, zwracały się ku górom jezioru przyległym, liczba ich niezmierna wyrównywała prawie mnóstwu szarańczy, której chmury w innych krajach przelatują, a szybkość ich lotu niemniej zadziwiająca była.
Powiedzieliśmy już, że gościniec wielki prowadzący do Templtonu przerzynał równinę pochyłą, rozciągającą się od płaszczyzny górnej, aż do brzegów Suskehanny. Znaczna przestrzeń gruntu była wytrzebiona po stronach obu i to było miejsce wybrane do powszechnego natarcia, które się po chwili rozpoczęło.
Wmieszany pomiędzy strzelców Natty Bumpo, z fuzyą na plecach, zdawał się przechadzać jedynie dla grania roli widza. Psy które go nie odstępowały, oddalały się niekiedy wietrząc podstrzelone lub zabite spadające gołębie, nietykając ich bynajmniej, potem powracały i kładły się u stóp swojego pana, jak gdyby podzielały jego sposób myślenia, i ten rodzaj łowów sądziły równie siebie jak jego niegodnym.
Tłumy gołębi tak były mnogie, iż od czasu do czasu, ten sam skutek co chmury zaciemniające światłość słoneczną sprawiały.
Strzała ciśnięta na oślep, nie mogła chybić swojej ofiary, wystrzały z ręcznej broni często ponawiane, za każdym razem mnóstwo ich zabijały; nakoniec niektóre osoby wdrapawszy się na wierzchołek góry, zadawały im śmiertelne ciosy długiemi kijami, w które się w niedostatku innego oręża uzbroiły.
W tym czasie pan Jones, który pogardzał niedołężnemi sposobami niszczenia, jakich inni myśliwcy używali, zajmował się z Beniaminem przygotowaniem nowego, w straszliwszym rodzaju. Pomiędzy zabytkami wypraw wojennych, które się natrafić zdarza w rozmaitych kantonach części zachodniej Stanu Nowego Yorku, niedaleko od Templtonu, przy pierwszem osiedleniu się, znaleziono śmigownicę, kalibru funtowej kuli, która bez wątpienia była tam zostawiona przez oddział europejski wyprawiony przeciwko Indyan, bądź przez zapomnienie, bądź, że potrzeba pośpiesznego marszu, zabrać jej nie dozwoliła.
To działo w miniaturze, było oczyszczone z rdzy która je trawiła, osadzone na nowych lawetach, i we wszystkie potrzebne przyrządzenia opatrzone, tak, że go używano niekiedy podczas zabaw, przy nadzwyczajnych obchodach. O poranku 4 lipca, echa gór otsegskich zagrzmiały jego hukiem z taką uroczystością jak gdyby to była armata trzydziestukilku funtowa, a sierżant, albo raczej kapitan Hollister, najpierwsza w kantonie pod tym względem powaga, zapewniał, że to było działo nie do pogardzenia, kiedy chodziło o strzelanie na wiwat. Te i tym podobne rodzaje użycia nieco go uszkodziły, albowiem zapał jego równał się nabojowemu otworowi. Z tem wszystkiem, wysokie pojęcia Ryszarda naprowadziły go na myśl szczęśliwą, że to narzędzie posłużyć może do wielkich spustoszeń, pomiędzy zastępami skrzydlatych nieprzyjaciół. Przyciągnięto więc śmigownicę koniem na pole bitwy i postawiono na miejscu, które szeryf za najdogodniejsze dla swojej bateryi poczytał, po czem Ben-Pompa przystąpił do jej nabicia kilku sporemi garściami śrótu, i wkrótce oznajmił, że działo było już w gotowości.
Widok podobnego narzędzia zagłady, zgromadził naokoło siebie wszystkich tych, którzy tylko byli widzami tej sceny, to jest dzieci napełniające powietrze radośnym okrzykiem. Śmigownica wycelowana była w górę, a Ryszard trzymając w kleszczach węgiel rozżarzony, usiadł na pniu spokojnie, czekając z cierpliwością, aż nadleci zastęp gołębi, któryby godnym był jego uwagi.
Liczba tego ptactwa tak była nadzwyczajna, iż wystrzały do niego z broni ognistej, innego nie czyniły skutku, prócz oddzielenia gromadek nieznacznych od niezmiernej masy, która w nieprzerwanym kierunku zmierzała ku dolinie. Nikt nie myślał o sprzątywaniu pozabijanych, tak, że ziemia niemi prawie okryta była.
Natty Bumpo był milczącym widzem tych mordów, chociaż bardzo markotnym, ale skoro ujrzał przybywające to nowe krwawej zagłady narzędzie, nie mógł dłużej wytrzymać.
— Otóż to co znaczą wasze osady — powiedział — ja patrzyłem przez lat czterdzieści na przeloty tych ptaków i pókiście wy tu nie przybyli zaprowadzać swoich trzebieży, nikt się nie znalazł, co by ich płoszył albo im krzywdę jakąkolwiek chciał wyrządzać. Lubiłem widzieć to ptactwo w lasach, było ono miłem towarzystwem nie szkodząc nikomu, gdyż są tak niewinne jak młody jelonek idący za łanią. Ale teraz doświadczam drżączki, poglądając na te nieszczęśliwe stworzenia unoszące się w powietrzu, bo tego tylko potrzeba, żeby cała miasteczkowa zgraja za niemi się wysypała. Cierpliwości, cierpliwości! Pan Bóg nie pozwoli zawsze niszczyć według upodobania tego co sam stworzył, skończy on na oddaniu sprawiedliwości gołębiom, równie jak i każdemu. Owoż i pan Olivier, który, jak widzę nie lepszy od innych, bo daje ognia śród tego motłochu, jak gdyby strzelał na Mingów.
W liczbie strzelców był Billy Kirby, który nabijał i strzelał bez przestanku, nie podnosząc nawet głowy w górę, i który śmiał się do rozpuku, widząc jak jego ofiary aż na głowę mu spadały. Dosłyszał on co Natty wymówił i wziął na siebie danie mu na to odpowiedzi.
— Co ci się stało stary Bumpo? — zawołał. Godzi się to wyrzekać, dla tego, że zabijamy nieco gołębi? Gdybyś ty równie jak ja był przymuszony obsiewać dwa lub trzy razy zboże przez nie zjedzone, nie miałbyś tyle nad temi żarłokami politowania. Nuże! dalej dzieci! zabijajcie tych rabusiów! to lepiej niż do indyka strzelać.
— Może to być lepiej dla ciebie, Billy Kirby — odpowiedział stary myśliwiec z gniewem — i dla każdego innego kto nie umie kulą ugodzić do swojego celu. Ale to jest rzeczą niegodną tak strzelać do gromady ptaków dla ich niszczenia. To może być wolno temu tylko, kto nie jest w stanie trafić jednego odłączonego od innych. Można zjeść, jeżeli się komu podoba, gołębia, bo gołąb, bez wątpienia, równie jak i mnóstwo innych istot stworzony jest dla użytku człowieka, ale dla zjedzenia jednego, nie godzi się dwudziestu zabijać. Kiedy ta chętka mnie napadnie, wychodzę sobie do lasu, wybieram tego, który mi się podoba, i zabijam go, nie tykając i piórka innych, żeby ich tam i sto na jednem się drzewie znajdowało. Ale ty tego nie zrobisz Billy Kirby, nie ośmieliłbyś się nawet tego próbować.
— Co ty tam gwarzysz stary kłosie wyschły, stary klonie bez soków? — zawołał Kirby. Podniosło cię bardzo w pychę zabicie indyka. Ale jeżeli ci się chce gołębia odłączonego od innych, patrzaj oto tam na tego, to trup.
Ogień który dawano w niewielkiej odległości do gromady przelatujących gołębi, tak z nich jednego przestraszył, iż oddzieliwszy się od swoich towarzyszów, zmierzał w linii prostej po nad to miejsce, na którem Bumpo z Kirbym rozprawiali. Na nieszczęście dla Billego, nie miał on cierpliwości dobrze wytrzymać, i wystrzeliwszy wtenczas właśnie, kiedy gołąb po nad jego głową przelatywał, dał pudło, a ptak dalej z pośpiechem lot swój odbywał.
Natty tymczasem nabił swoją fuzyę, a ścigając okiem za lotem ptaka, który z ukosa ponad jezioro zmierzał, dał mu nieco odlecieć, wypalił i bądź przypadek, bądź zręczność, albo jedno i drugie razem, ptak przeszyty upadł do wody: Dwa psy starego myśliwca zerwały się do biegu natychmiast i Hektor wkrótce przyniósł swemu panu dogorywającego gołębia.
Odgłos tego zadziwiającego czynu zebrał około niego wszystkich strzelców.
— Jak to! — zawołał Edward — czy rzeczywiście zabiłeś w lot gołębia, z fuzyi jedną tylko kulą nabitej?
— Czy rozumiesz, iż to raz pierwszy? — odpowiedział Natty. Nierównie jest lepiej tym sposobem zabijać, czego potrzebujemy, aniżeli jak wy czynicie, tracić proch i ołów na niszczenie stworzeń bożych. Ale ja przyszedłem dla ubicia jednego tylko gołębia, a wiesz panie Edwardzie dla czego chcę drobną mieć zwierzynę; lecz teraz kiedym już jej dostał, odchodzę, bo nie lubię patrzeć na podobne jatki, jak gdyby Bóg najmniejszy ze swoich tworów na zbytki, nie zaś dla potrzebnego użycia na ten świat zesłał.
— Prawdę mówisz, Natty — rzekł Marmaduk — i ja także myślę, że czas już jest położyć koniec temu dziełu zagłady.
— Połóż więc koniec swoim trzebieżom, sędzio — powiedział Natty. Alboż drzewa nie są dziełem bożem, równie, jak ptaki? używaj ich, ale nie niszcz i nie marnuj. Lasy wyrosły na pomieszkania zwierzętom i ptakom i kiedy człowiek potrzebuje ich mięsa, ich skóry, albo też ich pierza, wie, że tam potrzeba się udać, by znaleźć to wszystko. Ale muszę co najprędzej z moją źwierzyną ukryć się w mojej chałupie, albowiem nie chciałbym się dotknąć żadnego z tych biednych stworzeń walających się po ziemi, które spoglądają na mnie właśnie, jak gdyby im tylko mowy brakowało dla wyrażenia tego, co myślą.
To rzekłszy, Bumpo wziął fuzyę na ramię, podjął gołębia, którego pies przyniósł mu pod nogi, oddalił się z wielką ostrożnością, ażeby nie nastąpić na żadnego z ptaków ranionych, których się secinami na drodze jego znajdowało, i wkrótce zniknął w gęstwinie zarośli otaczających nadbrzeże jeziora.
Chociaż uwagi moralne Nattego zrobiły pewne wrażenie na Marmaduku, były one zupełnie dla Ryszarda stracone. Przeciwnie, korzystał on w tej chwili ze zgromadzenia się strzelców na jedno miejsce, dla wykonania jeszcze rozleglejszego zagłady planu. Uszykowawszy ich w linią bojową po stronach obu swojego działa, zalecił baczność na hasło, które wyda do wystrzału.
— Baczność, moi waleczni — zawołał Beniamin, który w tem ważnem zdarzeniu pełnił urząd adjutanta — baczność i skoro tylko p. Ryszard da hasło, wystrzelcie razem, ale tylko starajcie się nie górować, a tak wszystkie gołębie nurka dadzą.
— Nie górować! — zawołał Kirby — słuchajcie starego półgłówka, nie górować, toż będzie jedyny sposób postrzelać wszystkie drzewa, a nie tknąć i piórka gołębiego.
— Co ty wiesz wielki nieuku? — odpowiedział Beniamin z zapałem nie bardzo przyzwoitym w czasie bitwy, głównemu oficerowi. Nie służyłżem przez lat piętnaście na pokładzie Boadicei? i nie słyszałżem, mało dwadzieścia razy kapitana komenderującego, by strzelać poziomie, a to, żeby kule w miąższość okrętową trafiły? Czyńcie co rozkazuję, i baczność na komenderówkę.
Wszyscy strzelcy śmiać się zaczęli do rozpuku, ale wnet umilkli, skoro tylko przeważny głos Ryszarda im zalecił milczenie i baczność.
Rachowano, że wiele milionów gołębi przeleciało tego poranku ponad dolinami Templtonu, ale ze wszystkich gromad, które aż dotychczas widziano, żadna nie mogła się porównać z nadlatującą w tej chwili. Była to masa błękitna rozciągająca się od jednej do drugiej góry, której oko napróżno szukało końca od strony południowej. Czoło tej żywej kolumny odznaczało się foremną linią prostą, gdzie niegdzie może ukazującą lekkie wklęsłości, tak lot tych ptaków był regularny. Postrzegając ich zbliżenie się, sam Marmaduk nawet zapomniał wyrzutów Nattego, i równie jak inni złożył się z muszkietem.
— Pal! — zawołał szeryf, dotykając węglem zapału śmigownicy. Ponieważ przez panewkę część naboju Beniamina wyleciała, wystrzały ręcznej broni huk działa poprzedziły, skutek wszakże nie mniej był straszliwy i spadł, literalnie mówiąc deszcz gołębi. Po tym wspólnym, śmigownicy i trzydziestu fuzyj wystrzale, zamięszanie w szeregach ptasich nastąpiło. Te, które były w awangardzie, lot swój naprzód z podwojoną szybkością przedłużały, kiedy korpus wojska, zatrzymując się nagle, wzniósł się ponad najwyższe sosny, krążąc w locie swoim z lewej ręki na prawą i w tył, ale nieśmiejąc przelatywać po nad miejscem, zgubą ich poprzedników oznaczonem.
Nakoniec niektórzy przodownicy skrzydlatego narodu, lot swój na lewo, po za miasteczko obrócili, całe wojsko poszło za niemi, i tym sposobem oddaliło kreśląc na powietrzu szlak przekątny względem miejsca przez nieprzyjaciół zajmowanego.
— Zwycięztwo! — wykrzyknął Ryszard — zwycięztwo! przepłoszyliśmy nieprzyjaciela z placu bitwy.
— Nie ze wszystkiem Ryszardzie — odpowiedział Marmaduk — bo go jeszcze trupy i ranieni okrywają. Ja, podobnież jak Natty, widzę tylko zwracające się ku mnie oczy, jak gdyby te niewinne stworzenia chciały mi wyrzucać swoje męczarnie. Większa połowa tych ptasząt żyje jeszcze, czas jest położyć koniec tej igraszce, jeżeli tylko taki rodzaj polowania na podobne zasługuje nazwisko.
—To polowanie godne jest króla — odezwał się szeryf — tysiącami pokładliśmy ptaków i każda gospodyni miasteczkowa, będzie miała z czego zrobić pół tuzina pasztetów za lekki trud zbierania z ziemi gołębi.
— Szczęściem dla innych — rzekł Marmaduk — bojaźń im inną wskazała drogę, co koniecznie, przynajmniej na teraz, kładzie kres morderstwu. Dzieci! poukręcajcie szyje tym, co się męczą, a ja każdemu z was dam pieniądz sześciu pennów.[1]
Rozkaz ten, z hucznemi radości okrzykami wykonany został; powrócono z tryumfem do miasteczka, prowadząc wiele koni obciążonych trupami; a przez resztę pory przelotów gołębich, wydawano im tylko bitwy cząstkowe, w stosunku do czasowych każdego potrzeb. Ryszard chełpił się długo swojem polowaniem działowem, a Beniamin upewniał z powagą, iż śmigownica, którą on nabił, położyła za jednym wystrzałem tyle gołębi, ile poległo Francuzów w dniu pamiętnym bitwy, którą im wydał admirał Rodney.


ROZDZIAŁ III.
Ratujcie! panowie, ratujcie! ryba wpadła pomiędzy sieci, jak słuszna sprawa biednego człowieka pomiędzy formy prawnicze.
Perikles z Tyru.

Wiosna zbliżała się obecnie i rozwijała tak szybko, jak rzadkie dotąd były jej tchnienia. We dnie powietrze jednostajnie było łagodne i sprzyjało rozwijaniu się roślin, a lubo noce były jeszcze chłodne, niedoświadczano atoli podczas nich mrozu. Krzewiny rozlegały się pieniami tysiąca ptaków, liść topoli amerykańskiej powiewał w lesie; drzewa zaczęły przywdziewać swoje ozdoby, dąb opieszały już swoje pączki rozwijał, a powietrzny rybołów czatował na zdobycz swoją nad brzegami jeziora.
Jezioro to słynęło z obfitości i gatunku ryb swoich. Zaledwo zniknęły lody, wnet ukazały się na niem czółna unoszące rybaków uzbrojonych wędami, które zdradziecką przynętą mieszkańców wodnych zwabiały. Ale rybołowstwo na haczyk było środkiem bardzo powolnym dla niecierpliwości Ryszarda Jonesa, a ponieważ pora nadeszła, w której łowienie ryb niewodem było dozwolone według rozporządzenia ustawy, otrzymanej na żądanie samego pana Templa, ogłosił przeto swój zamysł wyprawienia tej rozrywki następnej nocy.
— I ty będziesz z nami kuzyneczko Elżusiu i miss Grant także, pokażę panu panie Edwardzie co to jest łowić ryby, bo to nie jest rybołowstwo, przepędzać po kilka godzin piekąc się na słońcu, jak brat Marmaduk, albo ziębnąć nad dziurą wyrąbaną w lodzie, dla pochwycenia nędznego pstrąga, a częstokroć i nic nie złowić po takiej męczarni. Nie, nie, daj mi porządny niewód, od pięćdziesiąt do sześćdziesiąt łokci długości, daj mi dobrych flisów do kierowania barką, posadź Beniamina u steru, a zobaczysz jak tysiące ryb z wody wyciągnę. Owoż, co się według mnie rybołówstwem nazywa.
— Ty nie pojmujesz Ryszardzie przyjemności chwytania ryb na wędkę, przez co się je oszczędza. Widziałem nie raz, jak po wyciągnięciu niewodu, zostawiałeś tyle ich na brzegu jeziora, iż byłoby czem karmić pół tuzina rodzin zgłodniałych przez ośm dni przynajmniej.
— A rozumiesz, iż nikt ich nie pozbierał? — odpowiedział szeryf. Nie, nie chcę z tobą braciszku sporów prowadzić w tej mierze; mówię tylko, że następnej nocy łowić będę ryby niewodem, i zapraszam wszystkich do znajdowania się tam, ażeby mogli między nami sprzeczkę rozstrzygnąć.
Przez resztę dnia Ryszard wyłącznie się zatrudniał przygotowaniami do tego ważnego dzieła, i jak tylko słońce horyzont opuściło, wsiadł do łódki z wybranymi przez siebie rybakami, dla udania się do wybiegłego w jeziorze przylądku, leżącego na zachodnim brzegu. Przechadzka w tej porze była bardzo przyjemna, wieczór albowiem zdarzył się ciepły i pogodny, grunt był suchy i twardy, Marmaduk przeto wybrał się ze swoją córką, Ludwiką i Edwardem, obchodząc wybrzeżem jeziora dla połączenia się z rybakami, po drugiej jego stronie.
— Czas jest ażebyśmy poszli — rzekł do swoich towarzyszek — mamy albowiem porządną milę odległości, księżyc zajdzie nim przybędziemy na miejsce, a trzeba koniecznie, żebyśmy tam w czas stanęli, dla oglądania cudownego rybołowstwa Ryszarda.
— Patrzcie — rzekł Edward — już rozniecają ogień. Czy widzicie, jak miga i znika, nakształt blasku Świętojańskiego robaczka?
— Otóż jaśnieje podobnie jak wesoły świąteczny płomień, przyświecający zabawom — odezwała się Elżbieta. Założyłabym się, że to Ryszard kazał rozniecić ten ogień. Ale już zmniejszą coś żywością gore. Jest to godło większej części jego projektów.
— Zgadłaś moja córko — rzekł Marmaduk — przy blasku płomienia widziałem Ryszarda, jak nań rzucił brzemię chrustu, który spłonął od razu, ale to nada ognisku trwalszą czynność. Czy widzicie, jak teraz na nowo jaśnieje? patrzcie jakie piękne koło blasku rzuca na powierzchnią wody.
Widok płomienia przyśpieszył kroku naszej piechoty, albowiem dwie przyjaciółki nawet w czas przybyć pragnęły, ażeby widzieć wyciąganie sieci. Księżyc skrył się za sosnowym na zachód leżącym lasem, obłoki po większej części zasłaniały gwiazdy i światła innego nie było, prócz jasności stosu ułożonego z chrustu, suchych gałęzi i korzeni, w ciągu dnia na rozkaz Ryszarda przygotowanych.
Przybyli nakoniec na małą już od miejsca umówionego odległość i Marmaduk ze swojem towarzystwem zatrzymał się o kilka kroków, dla przysłuchania się rozmowie rybaków. Siedzieli wszyscy około ogniska na ziemi, wyjąwszy Ryszarda i Beniamina. Szeryf zajął grubą kłodę będącą częścią innej, z której stos rozniecono, a Beniamin stojąc naprzeciwko płomienia z założonemi na krzyż rękami, raz był oświecony potokiem jasności, to znowu w mgle gęstego dymu ukryty.
— Możesz pan panie Jones poczytywać za rzecz wielkiej wagi, złowienie w jeziorze ryby od piętnastu do dwudziestu funtów, ale to jedno z drugiem jest wielka nędzota dla człowieka, który wywlekał z morza rekinów na pokład okrętowy.
— Zdaje mi się — odpowiedział Ryszard — że kiedy za jednem sieci zarzuceniem, wyciąga ktoś tysiące okuniów otsegskich, nie licząc szczupaków, karpi, linów, i mnóstwo innych ryb gatunków, nie jest to tak dalece nędzny połów. Można mieć jakąś przyjemność w zahaczeniu rekina, ale raz dostawszy, na co się on przyda? Otóż wiedz, że ze wszystkich ryb ktorem ci wymienił, ani jednej nie masz, któraby królewskiej gęby godna nie była.
— Bardzo dobrze panie Jonesie, ale posłuchaj filozofii tej rzeczy. Jestże rozsądna spodziewać się znaleźć w tym małym stawku, gdzie ledwo jest dosyć wody na utopienie człowieka, takie ryby, jakie żyją w głębokim oceanie, w którym, jak to każdemu wiadomo, to jest, temu ktokolwiek był żeglarzom, natrafiają się wieloryby takiej wielkości, jak najogromniejsza z sosen tej puszczy?
— Zwolna, Beniaminie, zwolna, pomiarkuj tylko, że pomiędzy temi sosnami są niektóre, co mają po dwieście stóp wysokości a nawet i więcej.
— Po dwieście, po dwa tysiące, nic to nie stanowi. Albożem tam nie był? albożem nie widział? Powiedziałem raz, że są tak wielkie jak najogromniejsza sosna i tego nie odstąpię.
Podczas tej rozmowy, która oczywiście była dalszym ciągiem dłuższej poprzedniej rozprawy, widziano jak Billy Kirby, rozciągnięty niedbale przed ogniem i dłubiąc sobie zęby kawałkiem drzazgi, potrząsał od czasu do czasu głową, z miną niedowierzającą, kiedy te cuda Beniamin opowiadał. Ale w tej chwili, zdaje się, iż poczytał za rzecz przyzwoita wynurzyć, co o tem wszystkiem myślał.
— Według mojego pojęcia — odezwał się — jezioro to ma dosyć wody dla największego wieloryba, jakiegoby się komukolwiek wymyślić podobało. Co zaś do sosen, zdaje mi się, że się na nich znać powinienem, albowiem powaliłem nie jedną, która miała między pniem a wierzchołkiem sześćdziesiąt długości toporzyska mojej siekiery. Patrzajno Ben-Pompo, ja ci powiem, jeśliby stara sosna, która oto tam wznosi się na górze Widzenia, a możesz się jej dostatecznie ztąd przypatrzyć, bo jeszcze księżyc oświeca wierzchnie gałęzie, powiem więc ci, powtarzam, jeśliby ta sosna została posadzona w miejscu najgłębszem na dnie jeziora, znalazłoby się jeszcze dosyć wody, ażeby największy okręt, jaki kiedykolwiek zbudowano mógł przepłynąć ponad jej wierzchołkiem, nie tykając bynajmniej gałęzi, i o tem, co powiadam, jestem przekonany.
— Czy ty widziałeś kiedykolwiek okręt, Kirby? Czy widziałeś kiedy okręt? czy widziałeś kiedykolwiek co więcej prócz łódki z kory, albo z desek, płynącej po tej kropelce słodkiej wody?
— Tak jest, widziałem i bez kłamstwa mogę to powiedzieć.
— Ale czyś widział kiedy okręt wojenny, okręt wojenny angielski? ze stalowemi kiersztakami i ostrym przodem, z pomostem dna zewnętrznym, z zapadniami bramowanemi, z rynnami i ściekami, z przedniem i tylnem obwarowaniem? Powiedz mi, gdzieś mógł widzieć podobne okręty, z trzema masztami, o trzech mostach?
To zapytanie wielki sprawiło skutek na wszystkich słuchaczach. Sam nawet Ryszard często potem mawiał, że to była wielka szkoda, iż Beniamin czytać nie umiał, z tą nauką mógłby zostać wybornym okiętowym oficerem, i że nie było rzeczą dziwną, iż Anglicy tak często Francuzów zwyciężali na morzu, kiedy u nich każdy aż do majtka ostatniego, znał tak doskonale wszystkie części okrętu. Jeden się tylko Kirby nad tą erudycyą nie zdumiał. Był on nieustraszony, nie lubił cudzoziemców, podnosząc się więc nagle stanął oko w oko naprzeciwko Beniamina z założonemi na piersiach na krzyż rękami, i nie wahał mu się odpowiedzieć z wielkiem wszystkich słuchaczów podziwieniem.
— Tak jest — rzekł — widziałem, widziałem, mówię, na rzece North i na jeziorze Szamplon. Tam widziałem szalupy, któreby mogły być groźnem i najsławniejszym króla Jerzego okrętom. Widziałem takie, które miały maszty od dziewięciudziesiąt stóp wysokości, i nie jedną sosnę na ich sporządzenie powaliłem. Chciałbym zostać kapitanem jednego z tych statków, a ciebie znaleźć na pokładzie któregokolwiek z wojennych okrętów angielskich, dałbym ci poznać z jakiego jest drzewa Yanki wyciosany, dowiedziałbyś się wtenczas, czy Wermontczyka skóra tak jest twarda jak Anglika.
— Potrzeba zbliżyć się do nich — rzekł Marmaduk — inaczej sprzeczka zamieni się w prawdziwą kłótnię. Beniamin jest zacięty samochwał, który nigdy w niczem nikomu nie ustępuje, a Billy Kirby, syn lasów mniema, że jeden Amerykanin zastąpi sześciu Anglików. Nie dopuśćmy, ażeby Ryszard przymuszony był jako szeryf, wdać się ze swoją powagą.
Zjawienie się pana Templa i towarzystwa jego, jeżeli nie przywróciło zupełnej zgody, sprawiło przynajmniej zawieszenie kroków nieprzyjacielskich. Posłuszni rozkazom pana Jonesa, rybacy zabierali się do wstąpienia na łódkę stojącą w niewielkiej odległości, na której spłaszczonym przodzie była sieć przysposobiona. Ryszard zgromił nieco nowych przybyszów za opieszałość, ale nakoniec wszystkie namiętności umilkły, i nastąpiła spokojna cisza, podobna do tej, jaka panowała na pięknych wodach, którym część ich skarbów wydrzeć się sposobiono.
Noc tak ściemniała, iż przedmioty, których nie mogło dosięgnąć światło płomienia, roznieconego na brzegu, nietylko że były niewyraźne, ale nawet niewidzialne zgoła. Aż do pewnej odległości ukazywała się oświetlona woda jeziora, którego powierzchnia drżąca odbijała jaskrawą światłość płomienia, ale dalej o sto kroków od brzegu, mur nieprzebity ciemności wzrok zatrzymywał.
Dwie czy trzy gwiazdy zaledwie ukazywały się z pomiędzy okłoków, a światełka które postrzegano w miasteczku, zdawały się błyszczeć w niezmiernej odległości. Od czasu do czasu, kiedy się blask światła umniejszał, albo się horyzont wyjaśniał, widziano jak się góry po drugiej jeziora stronie rysowały, ale cień przez nie rzucany na wodę, powiększał jeszcze ciemność.
Beniaminowi poruczono z ufnością ster łodzi Ryszarda i zarzucanie sieci, ilekroć szeryfowi nie zdało się samemu przewodniczyć rybołowstwu, a w dzisiejszem zdarzeniu nad wiosłami przełożony był Billy Kirby, wraz z młodzieńcem doświadczonej krzepkości, chociaż niemogącym iść w porównanie z drwalem. Inni rybacy powinni się byli pilnować lin dla wyciągnięcia na brzeg sieci.
Przygotowania do odpłynięcia wkrótce zostały sporządzone, i wnet Ryszard dał hasło do robienia wiosłami. Elżbieta prowadziła przez czas niejaki oczy za oddalającą się łódką i zrzucającą w miarę odpłynięcia powrozy od sieci, których końce na brzegu pozostały; lecz wkrótce w ciemnościach zniknęła i samo tylko ucho sądzić mogło o jej działaniach. Podczas tych wszystkich obrotów największe zachowywano milczenie, ażeby ryb nie przestraszać, które jak powiadał Ryszard, nie zbliżyłyby się do światła, żeby szmer najmniejszy usłyszały.
Głos chrapliwy Beniamina, sam tylko wśród ciemności słyszeć się dawał, kiedy wykrzykiwał z powagą: — Nalegaj na wiosło od strony lewej, silniej wiosłem prawem; razem obiema! — i wydawał wszystkie rozkazy, które do przyzwoitego sieci zarzucenia za potrzebne uznawał. Te wstępne rozporządzenia zabrały cokolwiek czasu, albowiem Beniamin, który siebie miał za bardzo biegłego rybaka, nie chciał narażać swojej sławy, a wiedział, że powodzenie rybołowstwa w znacznej części od sposobu zarzucenia sieci zależy.
Głośne pluśnięcie wpadającej do wody sieci, obwieściło koniec przygotowań, i w tejże samej chwili Ryszard porywając pałającą głownię, stanął po lewej ogniska stronie, w równej odległości od punktu na stronie prawej, z którego łódka odpłynęła, tak, iż stos był we środku. Wtenczas usłyszano wołającego Beniamina:
— Prosto na pana Jonesa! Silnie robić wiosłami, a wnet obaczymy jakie się kiełby w tym stawie znajdują. Usłyszano wtenczas łoskot wioseł i spadającej drugiej liny, którą zrzucano do wody zbliżając się ku brzegowi. Wkrótce łódka w kole się jasnem pokazała, a za chwilę przybiła do brzegu. Mnóstwo rąk pomknęło się do wyciągania liny przywiązanej z tej strony do sieci, inni zaś rybacy ujęli tę, której koniec pozostał na brzegu przy odpłynięciu łodzi, a tak zaczęto ciągnąć z obu stron. Ryszard trzymał się po środku i wydawał rozkazy, na prawo i lewo, stosownie do tego, jak potrzeba rozporządzenia pracą wymagała. Marmaduk ze swojem towarzystwem zajął przy nim stanowisko, tak, iż mógł się bawić przeglądem całości działań, które się zwolna do swojego końca zbliżały.
Tak wyciągając niewód, zaczęto robić domysły względem nastąpić mającego połowu, jedni mówili, że sieć, równie jak piórko była lekka, inni utrzymywali przeciwnie, że była ciężka, gdyby pół tuzina kłód sosnowych razem. Ponieważ liny miały po kilkaset stóp długości, szeryf nie przywiązywał z razu wielkiej wagi do tej różnicy mniemań, ale następnie chcąc o tem sądzić przez siebie samego, chodził nie raz od jednej do drugiej liny i własnemi je ciągnął lękami dla doświadczenia jakiego dozna oporu.
— Cóż to Beniaminie — zawołał, za pierwszem spróbowaniem źleś zarzucił sieci! Mały mój palec wystarcza do pociągnięcia liny.
— Czy panu panie Jonesie zdaje się, że wyciągasz wieloryba? — odpowiedział Beniamin. Ja mu powiadam, że sieć bardzo dobrze była zarzucona, a gdyby się połów miał nie udać, to chyba jezioro dyabłami, zamiast rybami jest napełnione.
Ale Ryszard wkrótce postrzegł się na swojej pomyłce, widząc jak o kilka przed nim kroków, Billy Kirby ciągnął linę z takiem natężeniem, iż nic do roboty nie zostawiał tym, którzy za nim byli.
Po kilku chwilach potem, Elżbieta ujrzała końce dwóch drążków od niewodu, wychodzące z ciemności. Widok ten do nowej usilności rybaków pobudził, i wkrótce ci, którzy ciągnęli dwie liny połączyli się nieznacznie w punkcie środkowym, ażeby tym sposobem zbliżywszy do siebie skrzydła niewodu, zamknąć go i zamienić na pewny gatunek worka.
— Teraz tylko potrzeba na brzeg sieci wyciągnąć, a wszystko co się w nich znajduje do nas należy — zawołał Ryszard.
— Hohe! oh! hohe! — wołał Beniamin wyciągając linę.
— Hohe! eh! hohe! — powtarzał Billy Kirby, krzepko napinając drugą.
Gdy już sieć bliską była brzegu, słyszano w wodzie miotanie się i trzepotanie, dające znać o usilności, na jaką się zdobywały jeńce w celu odzyskania swobody.
— Ciągnijcie! ciągnijcie krzepko! — zawołał Ryszard — niegodziwe chciałyby się wymknąć, lecz nic z tego, muszą nam za nasze trudy zapłacić.
Sieć zaczęła się na powierzchni wody ukazywać, a z ilości ryb uwięzłych w ich okach, można było wnioskować o tej, która się wewnątrz znajdowała.
— Ciągnijcież za drugą linę! zawołał Kirby, który sam jeden więcej okazywał siły, aniżeli czterej towarzysze jego razem — pewny jestem, że tam tysiące okuniów mamy.
Tak mówiąc i w zapale zapominając chłodnej jeszcze porze roku, rzucił się do jeziora, którego woda wyżej pasa mu sięgała i zdobywał się na usilność nadzwyczajną, dla pomocy w wyciąganiu ciężkiego niewodu. Dwie tylko młode przyjaciółki, z całego zgromadzenia były bezczynne, albowiem Edward i sam nawet Marmaduk, widząc opór jaki przeładowane sieci stawiły, równie jak inni ująć się lin pośpieszyli.
Nakoniec, po wielu usiłowaniach, niewód na piasek wyciągnięty został, a liczne ofiary które w sobie zawierał, znalazły się w żywiole mającym wkrótce kres ich życiu położyć.
Każdy był uradowany, Elżbieta i Ludwika nawet roskosznego wzruszenia doświadczyły, widząc dwa tysiące karpi wyciągniętych z głębi jeziora, i tyluż niewolników u stóp ich złożonych. Ale Marmaduk, skoro pierwsze tryumfu wzruszenie przeminęło, podjął okunia dwa blisko funty ważącego, spojrzał na niego przez chwilę z twarzą zastanowienie melancholijne wyrażającą, i wnet go odrzucając obrócił się do swojej córki:
— Jest to marnować sposobem niebacznym dobrodziejstwa opatrzności rzekł. Te ryby Elżusiu, które widzisz nawalone w tak wielkiem mnóstwie, a które jutro będą dane na stół najuboższych mieszkańców Templtonu, byłyby potrawami poszukiwanemi dla królewskich i epikurejskich stołów. Nie masz ryb wyborniejszych na całym świecie nad okunie otsegskie, łączą one w sobie smak serdeli z jędrnością łososia.
— Ale, mój ojcze — odezwała się Elżbieta — czyliż to nie jest wielkie szczęście, jeżeli ubodzy mogą się nasycać dobrodziejstwami opatrzności.
— Ubogi zawsze jest marnotrawny, kiedy do niego obfitość zawita — odpowiedział pan Templ — i rzadko kiedy myśli o jutrze. Ale jeżeli jest stworzenie, któreby się godziło niszczyć w tak wielkiem od razu mnóstwie, to zapewne, jak się na to zgodzić należy, okuń. W zimowym czasie, lód go zasłania od napaści człowieka, albowiem nigdy na wędę się nie bierze, w miesiące zaś, kiedy panują upały, i widzieć ich nie można. Domyślają się, że się w głębokości jeziora kryją, gdzie woda zawsze jest chłodniejsza. Na wiosnę tylko i w jesieni, i to przez dni niewiele, w tych dwóch porach roku, pokazują się w miejscach, gdzie je można łowić niewodem. Ale jak inne skarby przyrodzenia tak i okunie zaczynają już ubywać, dzięki nierozsądnemu marnotrawstwu ludzkiemu.
— Ubywać, bracie Marmaduku! — zawołał szeryf — nazywasz to ubywaniem okuniów, kiedy ich tysiące pod stopami twojemi leżą, nie licząc, nie wiem wielu secin ryb innego gatunku? Ale to jest sposób twój zwyczajny. Naprzód były drzewa, następnie daniele, potem cukier klonowy, a teraz ryby! Raz nam rozprawiasz o kanałach, w kraju, gdzie co pół mili znajduje się jezioro albo też rzeka, a to dla tego jedynie, że kierunek płynącej wody nie jest w tę stronę, w którąbyś sobie życzył, innym razem marzy ci się o kopalniach węgla, wtenczas, kiedy człowiek mający dobre oczy, jak są moje naprzykład, widzi tu drzewa więcej, niżby potrzeba było przynajmniej na lat pięć do opału dla całego Londynu! Nie prawdaż Beniaminie?
— Co się tycze Londynu panie Jonesie — odpowiedział zagadniony Beniamin — to nie jest małe miasto, i gdyby domy jego można było tu poprzenosić, stawiać jedne przy drugich, rozumiem, że niemi możnaby było całe otoczyć jezioro. Atoli śmiem powiedzieć, że las, który mamy przed sobą, na długi bardzo przeciąg czasu dostarczyłby im drzewa, zwłaszcza, że mieszkańcy Londynu najwięcej do palenia węgla używają.
— Ponieważ wpadliśmy znowu na materyą o węglach, bracie Marmaduku — zagadnął Ryszard — to mi przypomina, że miałem mówić z tobą o rzeczy bardzo ważnej, ale niech to będzie na jutro rano. Wiem, że masz zamiar przejechać się do zachodniej części swojego patentu, będę ci towarzyszył i zaprowadzę cię na miejsce takie, gdzie się część twoich zamysłów może uskutecznić. Nic więcej nie powiem w tej chwili, albowiem naokoło nas znajdują się uszy otwarte, dowiesz się tylko, że to jest tajemnica, która mi dzisiejszego wieczora odkryta została, a która więcej znaczy dla twojej fortuny, niż twe wszystkie posiadłości w jedno połączone.
Marmaduk śmiał się tylko z tej ważnej nowiny, nie pierwszy to raz bowiem słyszał on Ryszarda oddającego się marzeniom, które pierwszy promień światła rozpraszał, ale szeryf spoglądając na niego z miną poważną, jak gdyby się litował nad tem niedowiarstwem, nie starał się o jego przekonywanie, lecz zawoławszy Beniamina, myślał jedynie o rzeczy, która go w obecnej chwili zajmowała.
Stosownie do rozkazu Ryszarda, Beniamin z częścią rybaków przygotowali sieć do powtórnego zarzucenia, inni zaś ryby na ich rozmaite gatunki rozbierali, ażeby potem łatwiej było sprawiedliwy uczynić podział.


ROZDZIAŁ IV.
Opłakane zdarzenie! trzej majtków nielada,
Wraz z dzielnym naczelnikiem, na łeb w wodę wpada.
Faliconer.

Kiedy tak rybacy robili przygotowania do podziału, Elżbieta ze swoją, przyjaciółką oddaliła się od ich gromady, przechadzając się wzdłuż brzegów jeziora. Ciemność bardziej się jeszcze wzmogła w czasie wyciągania sieci, a chociaż blask ognia rzucał światło dosyć żywe na przedmioty w pobliżu leżące, sprzeczność ta podwajała jeszcze pomrokę otaczającą inne, będące w odległości znaczniejszej. Znalazły się wkrótce w miejscu, gdzie noc czarna zupełnie je przed oczyma rybaków zasłaniała, chociaż ci znajdując się około ogniska, zupełnie przez nie widzianymi byli.
— Oto przedmiot, który byłby godzien pędzla dobrego malarza — rzekła Elżbieta. Przypatrz się tylko rysom twarzy drwala, z jaką to radośną miną pokazuje mojemu wujaszkowi Ryszardowi rybę wielkości niezwykłej! I obacz z jak dostojną twarzą mój ojciec spogląda na tych ludzi, którzy rozbierają na gatunki ryby. Zdaje się być zamyślonym i melancholijnym, jak gdyby się lękał, ażeby dzień podziału ryby nie stał się dniem nadużycia i zbytku. Czyżby z tego nie był piękny obraz Ludwiko?
— Wszak wiesz miss Templ, że ja talentu rysowania nie posiadam.
— To nie przeszkadza mieć w tej mierze swojego zdania. Ale dla czego nie nazywasz mię Elżbietą? byłoby to więcej cokolwiek po przyjacielsku.
— Dobrze więc moja kochana Elżbieto, powiem więc, że mojem zdaniem, byłby to bardzo piękny obraz. Grube Kirbego rysy, oraz wzrok łakomy, którym spogląda na rybę, wystawiłyby doskonałą sprzeczność z wyrazem pana Edwarda. Ma on w swojej fizyognomii coś takiego... takiego... nie wiem jakby to nazwać, ale ty mię rozumiesz Elżbieto.
— Wiele mi robisz zaszczytu miss Grant, nie umiem ani zgadywać cudzych myśli, ani wyrażeń tłumaczyć.
Nie było zapewne ani ostrości, ani oziębłości w sposobie. jakim te kilka słów wymówionych zostały, atoli przerwały one na chwilę rozmowę, i dwie przyjaciółki trzymając się pod ręce, przechadzały się w milczeniu coraz bardziej oddalając się od gromady. Elżbieta pierwsza rozpoczęła rozmowę, bądź dla tego, że się lękała, czy nie obraziła Ludwiki mimowolnie swoją odpowiedzią zwięzłą, bądź że nowy przedmiot, który w tej chwili postrzegła, otworzył jej usta.
— Patrzaj Ludwisiu, odezwała się, nie my tylko w jeziorze łowim ryby tej nocy. Oto na drugim brzegu, prawie naprzeciwko nas zapalają ogień. To powinno być nie daleko chałupy Nattego.
Ludwika miała w tej chwili zwrócone oczy na kamyki po których stąpała, prawdopodobnie dla tego, że będąc bojaźliwszą od swojej towarzyszki, lękała się zajrzeć w tajemnice ciemności, albo może z innego powodu, którego wyobrażenie sobie zostawiamy domyślności czytelników. Cóżkolwiekbądź, jej uwaga obudzona głosem Elżbiety, poprowadziła wzrok jej w kierunku wskazanym.
Wśród ciemności, które nieprzeźroczystsze były jeszcze pod górą od strony wschodniej, aniżeli w każdem innem miejscu, słabe i drżące światło okazywało się i znikało na przemiany. Nie pozostając na jednem miejscu, posuwało się ku brzegom jeziora. Wreszcie się zatrzymało, powiększając blask swój wraz z objętością i przybierając kształt kuli płomienistej, wielkości głowy ludzkiej. Niepodobne ot było bynajmniej do płomienia, który ustawicznie Ryszard podniecał; blask jego był świetniejszy, bardziej jednostajny i ani się powiększał, ani umniejszał od czasu do czasu.
Zdarzają się chwile, w których najoświeceńsze umysły doświadczają wrażeń fałszywych, jakich rzadko kto w dzieciństwie uniknie. Elżbieta nie mogła się wstrzymać od śmiechu nad swoją słabością, kiedy jej imaginacya przywiodła powieści dziwaczne, jakie powtarzano w miasteczku o Nattym Bumpo. Też same wyobrażenia opanowały jej przyjaciółkę i wnet Ludwika tuląc się bardziej do niej, rzekła, rzucając bojaźliwem okiem na przedmiot który jej nastręczał te myśli.
— Czy nie słyszałaś miss Templ o tym Bumpie opowiadań osobliwszych? Mówią, że on żył dosyć długo z Indyanami w swojej młodości, i że nawet podczas ostatniej wojny walczył razem z nimi.
— To nie jest rzeczą niepodobną, Ludwiko, ale nie on jeden tylko pomiędzy białymi którzy toż samo czynili.
— Bezwątpienia, ale nie jestże osobliwszą rzeczą, ta ostrożność, jaką względem swojej lepianki okazuje? Nigdy się nie oddala, żeby jej nie zamknął ze szczególniejszą troskliwością. Nawet kiedy kilka razy dzieci i mężczyźni prosili go o przytułek przeciwko burzy, pozbywał się ich w sposób nieużyty i z groźbą. Nie jestże to osobliwością w tym kraju?
— Rzecz niezawodna, że on nie jest gościnny, ale zapominać nie należy jego wstrętu do cywilizowanego życia. Słyszałaś jak mój ojciec niedawno mówił, iż był za pierwszem swojem do tego kantonu przybyciem, bardzo dobrze od niego przyjęty. Wreszcie, przyjmuje on odwiedziny pana Edwarda, a wiemy dobrze obie, iż pan Edward niczem więcej nie jest tylko dzikim.
Ludwika nic na tę uwagę nie odpowiedziała, i ciągle się wpatrywała w przedmiot, który dał do niej pobudkę. Drugie światło, nie tak żywe jak pierwsze, i kształtu ostrokręgowego ukazało się w tej chwili. Znajdowało się ono za pierwszem w niewielkiej odległości i szło w ślad za wszystkiemi jego poruszeniami. Za kilka chwil można było rozpoznać, że to drugie światło było tylko odbiciem się pierwszego w wodach jeziora. Przedmiot, jakikolwiek on mógł być, ku nim się szybko w prostej linii posuwał.
— Możnaby niemal wierzyć, że to jest zjawisko nadprzyrodzone — rzekła Ludwika, ciągnąc swoją przyjaciółkę ku stronie rybaków, od której się oddaliły.
— To jest przepyszny widok — rzekła Elżbieta.
Przedmiot, na który miały zawsze oczy zwrócone, stracił nagle kształt swój foremny, powiększył się w objętości bez stracenia swojego blasku i ukazał się migającym płomieniem przed niemi, kiedy równocześnie z tylu wszystko ciemnościami głębokiemi było okryte.
— Eh! Natty Bumpo! czy to ty? — zawołał szeryf. Zbliż się tylko tu, a ja ci dam podostatkiem ryb godnych pokazać się na wielkorządcy stole.
Światło zmieniło zaraz kierunek zmierzając ku stronie ogromnego stosu, przy którym się Ryszard znajdował. Lekkie czółenko wysunęło się z łona ciemności i ujrzano Nattego, który stał na tym ułomnym statku, robiąc ze zręcznością doświadczonego flisa długim drągiem uzbrojonym na końcu żelazem kształt haka mającym, który mu służył za wiosło dla popędzania łódki po powierzchni jeziora, ile razy głębokość wody pozwoliła mu się o dno opierać. Na przodzie czółna znajdował się człowiek, którego wyraźnie dostrzedz nie można było, ten kierował jego biegiem za pomocą wiosła zażywanego ze zręcznością dowodzącą wprawy. W tej chwili Natty, hakiem swojego drąga poruszył korzenie sosnowe, które płonęły na ognisku żelaznem, a żywsze światło, które ztąd powstało, pozwoliło rozpoznać rysy ogorzałe, oraz czarne i przenikające oczy Johna Mohegana.
Czółno ciągle krążyło wybrzeżem, w pewnej odległości, aż póki się nie znalazło naprzeciwko stosu Ryszarda, wtenczas zmieniło kierunek dla zbliżenia się do lądu. Za niem na wód powierzchni zaledwie lekka rysowała się brózda, i żaden szelest nie dał się słyszeć kiedy przybiło do brzegu, tylko Natty i Mohegan przenieśli się na tył swojego wątłego statku, ażeby przednia część jego, mogła się przez to dalej na twardy grunt pomknąć.
— Zbliż się Moheganie — rzekł Marmaduk — zbliż się Bumpo i nabierzcie do swojej łodzi ryb tyle, ile wam się podoba. Byłoby ze wstydem nacierać na nie hakiem, kiedy oto takie ich tu jest mnóstwo, że wszystkie może gęby miasteczkowe w spożyciu ich dać nie zdołają rady.
— Nie, nie, sędzio — odpowiedział Natty przybliżając się ciągle — ja nie żyję owocami niczyich spustoszeń. Kiedy mi się zechce węgorza, lub też pstrąga, mam na to hak mój, żeby go dostać, ale nie chciałbym za najlepszą fuzyę, jaką kiedykolwiek sprowadzano do kraju, mieć uczestnictwa w grzechu, który się popełnia, gubiąc z upodobaniem tysiące stworzeń. Gdyby one mogły dostarczać futra jak bobry, skór jak daniele, możnaby coś było powiedzieć na obronę podobnej zagłady, ale ponieważ Bóg je stworzył tylko ku pożywieniu człowieka, powiadam, że to jest grzechem niszczyć ich więcej, aniżeli zjeść można.
— Twoje rozumowanie Natty jest sprawiedliwe — zawołał Marmaduk — i tym razem jesteśmy jednego zdania. Chciałbym tylko żebyśmy szeryfa mogli nawrócić. Niewód w połowie mniejszy, mógłby ryb na cały tydzień dostarczyć dla całego miasteczka.
— Nie, nie, sędzio — powiedział Natty, trzęsąc głową, jak gdyby się nie zgadzał na tę wspólność w zdaniach — nie potrzeba mówić żeśmy jednego zdania, albowiem gdyby tak było, nie wyciąłbyś tyle set włók lasu. Ale wy nie macie ani prawidła, ani miary bądź w polowaniu, bądź w rybołówstwie. Dla mnie mięso zwierzęcia staje się smaczniejszem, kiedy na nie polując, zostawiam mu sposobność ratowania życia, i dla tego zawsze jedną tylko kulą fuzyę moją nabijam, nawet strzelając do ptaka, czy też do wiewiórki. Wreszcie przez to się oszczędza ołowiu, a kiedy się umie strzelać, dosyć jest jednej kuli, zwłaszcza kiedy nie chodzi o zwierzynę twardego życia.
Ryszard dosłyszał tej rozmowy z gniewem, i skoro tylko zakończył rozporządzenia swoje względem podziału, biorąc własnemi rękami wielkiego pstrąga, i przekładając go z jednej kupy na drugą, aż póki wyobrażenia jego względem sprawiedliwości nie zostały zaspokojone, odwrócił się i dopiero teraz dał wyraz swojemu oburzeniu się.
— Piękna zaiste konfederacya opiekowania się zwierzyną w kraju, pomiędzy sędzią Templem, właścicielem dwóch tysięcy włok ziemi i założycielem miasta, a Natty Bumpo próżniakiem z profesyi, znajomym powszechnie z kradzieży zwierzyny! Ale dowiedz się bracie Marmaduku, że ja kiedy się bawię rybołowstwem, to dla samego rybołowstwa. Tak więc, dalej moi przyjaciele, zarzucajcie powtórnie sieci, a jutro podeszlemy wozy dla zabrania naszej zdobyczy.
Marmaduk uczuł zapewne, iż byłoby rzeczą niepożyteczną silić się na odradzenie szeryfowi jego zamysłu, oddalając się więc od ognia, zbliżył się do czółna Nattego, dokąd już pierwej ciekawość zaprowadziła dwie przyjaciółki, za któremi Edward Olivier postępował.
Elżbieta przypatrywała się z uwagą lekkim deskom jesionowym, okrytym korą, które służyły do sporządzenia tego czółna, dziwiła się prostocie jego budowy i zdawała się zdumiewać, że się mógł znaleźć ktoś tak odważny, który śmie życie swoje tak słabej łódce powierzać. Edward wdał się wtenczas w wyszczególnienie przyczyn, które czyniły ten statek tak bezpiecznym, jak wszelki inny, jakiby tylko wybrać możną było, i opisał jej potem z taką żywością sposób chwytania ryb hakiem, iż jej bojaźń zniknęła ustępując miejsca żądzy odbycia żeglugi po jeziorze w łódce, która ją z początku tyle przestrachu nabawiła, w celu zażycia rozkoszy oglądania tego nowego sposobu rybołowstwa. Odważyła się nawet objawić to swojemu ojcu, śmiejąc się i obwiniając dziwactwo, któremu ustępowała.
— Bardzo mi się to podoba Elżuniu — rzekł pan Templ — że bojaźni dziecinnych nie słuchasz. Nie masz żadnego łodzi gatunku, na którychby można było pływać bezpieczniej, jak na takich czółnach, jeżeli kto niemi zręcznie kierować umie. Miałem jedno podobne, ale jeszcze mniejsze, kiedym ostatni raz przebywał Oneydę, w najszerszem jej miejscu.
— Ja także nie raz mojego używałem na jeziorze Ontario — rzekł Natty — i częstom z sobą, miewał kobiety. Ale kobiety delawarskie umieją robić wiosłem i podobnemi czółnami równie zręcznie, jak mężczyźni kierują. Jeżeli miss Templ chce też wstąpić dla przejechania się po jeziorze, będzie widziała w przydatku, jak starzec na swoje śniadanie zahaczy pstrąga. John również jak i ja zapewni, że nie masz najmniejszego niebezpieczeństwa. On sam zbudował to czółno, i wczoraj po raz pierwszy spuściliśmy je na jezioro i spróbowaliśmy na niem płynąć.
— Pójdź, pójdź młoda dziewico Mikonu — rzekł Mohegan, biorąc Elżbietę za rękę, której delikatność i białość sprzeczną była z twardością i czarniawą barwą skóry rękę jego pokrywającą — spuść się na Indyanina, głowa jego jest sędziwa, a ręka jeszcze pewna, chociaż już drżeć zaczyna. Młody Orzeł będzie nam towarzyszył, i czuwać będzie nad tem, ażeby się żadna przygoda siostrze jego nie przytrafiła.
— Słyszysz panie Edwardzie — rzekła, rumieniąc się nieco Elżbieta — przyjaciel jego Mohegan uczynił obietnicę w imieniu pana. Czy przystajesz na jej spełnienie?
— Z poświęceniem życia mojego, jeżeli tego potrzeba, miss Templ — odpowiedział z zapałem młodzieniec. Zapewniam panią, iż na żadne się nie narażasz niebezpieczeństwo, i nie tyle dla stania się jej użytecznym, jak dla przyjemności towarzyszenia pani i miss Grant udam się za niemi.
— Ja! — zawołała Ludwika — nie mam najmniejszej ochoty narażać się na tak wątłej łódce, i spodziewałabym się moja kochana Elżbieto, że będziesz miała tyle roztropności, że na nią nie siądziesz.
— Siądę niewątpliwie — odpowiedziała miss Templ, i posuwając się za starym Indyaninem wskoczyła lekko do czółna, gdzie na miejscu wskazanem usiadła. — Panie Edwardzie, możesz pozostać, trzy osoby, zdaje mi się dosyć na tę orzechową łupinę.
— Może ona wybornie ponieść czterdzieści — odpowiedział Edward, wskakując tam z porywczością od której łódka się zachwiała. — Przebacz miss Templ, ale nie mogłem zgodzić się, ażeby ci dwaj zacni Charonowie prowadzili ją w państwo ciemności, bez towarzystwa jej geniusza.
— Dobryż to jest czy zły geniusz? — zapytała miss Templ z uśmiechem.
— Dobry dla pani — odpowiedział młodzieniec, dobitniej dwa ostatnie wyrazy wymawiając.
— I dla moich — dodała Elżbieta z twarzą w pół uradowaną, w pół markotną. Ale ruch czółna odbijającego w tej chwili od brzegu, inny jej wyobrażeniom nadał kierunek, i nastręczył Edwardowi bardzo dobry pozór wyminięcia odpowiedzi na tę uwagę. Zdawało się Elżbiecie, iż łódka płynęła, jakoby siłą czarodziejską unoszona po wód powierzchni, z taką łatwością John Mohegan umiał ja prowadzić. Najmniejsze skinienie Nattego hakiem, wskazywało mu kierunek jakiego się miał trzymać, i wszyscy głębokie milczenie zachowywali, ostrożność ta bowiem potrzebna dla pomyślnego ryb połowu.
Przybyli wkrótce na miejsce, w którem woda niewielką miała głębokość. Na takich tylko właśnie wiosną znajdują się okunie, gdzie je można łowić sieciami. Ponieważ światły okręg otoczył łódkę, sprawiony od płomienia, który Natty w jednostajnej mierze utrzymywał, Elżbieta gromady ryb tych przechodzące widziała w massach tak skupionych, iż zdawało się, że na oślep hak cisnąwszy, niepodobna było którejkolwiek z nich uchybić. Ale Natty miał zwyczaje, a może i upodobania sobie właściwe. Stał on na przodzie łódki, jego postawa i wzrost wyniosły pozwalały mu dalej sięgnąć okiem, aniżeli mogli ci, którzy za nim siedzieli, a schylając się naprzód, potem na stronę, zdawał się chcieć przeniknąć aż za okrąg jasny otaczający łódkę.
Nakoniec poszukiwania jego uwieńczył skutek, dając przeto znak skinieniem haka.
— Tamtędy Johnie — rzekł półgłosem — tamtędy. Postrzegam rybę, która już od dawnego czasu wyszła ze szkół, rzadko znaleźć podobną na mieliźnie zdolną do podchwycenia hakiem.
Indyanin skinął głową na znak zgody, i czółno w kierunku wskazanym popędził, kiedy Natty kładł na ognisko kilka drzewek z korzeni sosnowych, co tak żywą spowiło światłość, iż do samego dna jeziora przeniknęła. Elżbieta wtenczas ujrzała w głębinie na stóp dwadzieścia rybę nadzwyczajnej wielkości, która na dnie wody, na kilku drzewa kawałkach zdawała się spoczywać, i tylko po ruchu ogona i skrzeli można ją było rozeznać.
— Cyt! Cyt! — rzekł Bumpo z cicha do Elżbiety, która cokolwiek narobiła szelestu, powstawając dla widzenia dokładniej tego mieszkańca wody — rybę tę, prędzej można przepłoszyć niż zahaczyć. Znajdują się one pod wodą przynajmniej na stóp ośmnaście, a drąg mojego haka czternaście tylko wynosi. Gniewałbym się wszakże, gdybym ją chybił, bo przynajmniej dziesięć funtów waży.
To mówiąc wziął swój oręż, wyniósł go do góry na powietrze i cisnął silnie w kierunku, który za stosowny poczytał. Elżbieta ujrzała jak żelazo błyszczące, którem koniec drąga był nasadzony, poruszyło się w wodzie i złudzona skutkiem łamania się promieni światła, mniemała, że hak ofiary swojej nie ugodzi. Drąg zginął pod wodą, lekkie kręgi na jej powierzchni rozeszły się od tego miejsca w którem się poruszył, ale siła oddziaływająca wypchnęła go tejże prawie chwili na powierzchnię wody. Bump0 który na to czatował, nachyliwszy się zupełnie i kładąc się prawie na powierzchni jeziora, pochwycił go natychmiast, i pokazał Elżbiecie pysznego pstrąga przeszytego hakiem.
Otóż i wszystko czego mi było potrzeba — rzecze kładąc rybę na dnie łódki — więcej nie chcę, i już tej nocy nie cisnę powtórnie mojego haka.
Zaledwo czółno dostało swoją zdobycz, kiedy łoskot wioseł zapowiedział cięższej łodzi przybycie, na której się znajdował Beniamin. Stanęła ona zaraz w okręgu światłym, od ognia płonącego na czółnie sprawionym, a Beniamin, który zaczął już był zarzucać sieci, chrapliwym głosem zawołał:
— Dalej na głębinę mości Natty, twoje światło płoszy rybę i daje postrzegać jej sieci. Jeżeli razem ze mną będziesz żeglował, nie dostanę ani oka. Rozumiesz, że ryba nie ma tyle rozpoznania ile koń w postrzeganiu niebezpieczeństwa? Dalej na głębinę, powiadam, nie marudź tu na moich wodach.
John Mohegan nie przywykł był do posłuszeństwa rozkazom w sposób tak samowolny wydawanym, z taką zatem opieszałością wykonywał zalecania Benjamina, iż miał czas postrzedz, równie jak i jego towarzysze, że się niezgoda wkradła do rybackiej łodzi.
— Nalegajże tam silniej na wiosło lewe Kirby — wrzeszczał Beniamin. — Jakże chcesz żebym uskutecznił zarzucanie sieci? Najlepszy admirał nie potrafi nic dokazać, jeżeli poleceń jego wykonywać nie będą. Nie masz nowozaciążnego pacholęcia w całej marynarce angielskiej, któreby lepiej od ciebie obrotów nie znało.
— Mości Pompo, — odpowiedział Kirby przestając robić wiosłem — nie źle się będzie dowiedzieć, że ja lubię, ażeby do mnie grzecznie przemawiano. Jeżeli chcesz ażebym łódź zawrócił, powiedz mi to uprzejmie, a zrobię jak żądasz ale nie jestem w humorze znoszenia, kiedy się ktoś ze mną jak z psem obchodzi.
— Pies dobrze ułożony lepiejby swoją wykonywał robotę, ale mniejsza o to, śpiesz się z nawracaniem łodzi, kiedy nie chcesz żeby nam się połów nie powiódł.
Billy Kirby był posłusznym, szemrząc atoli, a ponieważ zły humor dodał mu sił nowych, tak gwałtownie w zawrocie wstrząsnął łódką, że to wzruszenie nie tylko strąciło do wody sieci, ale nawet samego naczelnego rybołowa, który znajdując się na brzegu pokładowym mokrym i ślizkim, nie mógł równowagi zachować. Łódź oświecał tylko promień czółna nie bardzo jeszcze oddalonego, tak, iż wpadnięcie do wody Beniamina postrzeżono z brzegu, zkąd przerażające usłyszano krzyki.
— Admirał nie umie pływać — rzekł Kirby zaczynając zrzucać z siebie odzienie.
— Rób Johnie, rób prędzej wiosłem — zawołał Edward — a ja dam nurka, ażeby go uratować.
— Ach! ratuj go, ratuj! na miłość Pana Boga! — zawołała Elżbieta, spuszczając głowę z przerażeniem na ręce.
Krzepkie ramiona Mohegana, i lekkość statku, postawiły go w miejscu zatonięcia w krótszym przeciągu, niż to mówimy. Edward powstał dla rzucenia się do wody.
— Zwolna! zwolna! — rzekł Natty, zatrzymując go — ja go prędzej hakiem wydobędę, i nikt się tym sposobem na niebezpieczeństwo nie narazi.
Widziano wyraźnie pod wodą na stóp dziesiątek głębokości, Beniamina trzymającego w każdej ręce po garści sitowia, za którego pomocą chciał się na powierzchnię wody wynurzyć, ale to było za słabe, i utrzymać go nie mogło. Natty pogrążył hak swój w wodzie z ostrożnością, i zręcznie krukiem zaczepił włosy Beniamina, który, jak się zdaje, żeśmy już powiedzieli, nosił je zawsze z tyłu związane w harcap założone za kołnierz sukni, i wydobył go na powierzchnię, gdzie Beniamin swoje przybycie obwieścił oddechem tak silnym, iżby ten mógł przynieść zaszczyt cielęciu morskiemu.
Otworzył na chwilę oczy, spojrzał na około siebie wzrokiem obłąkanym, jak gdyby się w nieznajomym kraju znajdował, i utracił przytomność. Położono go w wielkiej łodzi, i tak się potężnie zmierzając do brzegu, wzięto do wioseł, iż w przeciągu dwóch minut już się przy nim znaleziono. Ryszard z niecierpliwością pragnący się dowiedzieć w jakim stanie znajdował się jego faworyt, wszedł do wody aż wyżej pasa, i pomógł Kirbemu do podniesienia go ku ognisku, gdzie dopiero zaczął do siebie przychodzić, wtenczas kiedy szeryf wydawał następujące rozkazy:
— Biegaj, Kirby, biegaj do miasteczka, i przynieś stamtąd beczkę, w której ja ocet robię, śpiesz się tylko, nie marudź nad wypróżnieniem octu. Kup u pana Le Quoi tytuniu i pół tuzina fajek. Poproś u Pettibony o flakonik z solą i o flanellową spódnicę. Powiedz doktorowi Elnatanowi, ażeby przybywał natychmiast, albo raczej niech mi przyszłe lancet. Cóż to, bracie Marmaduku, co to zamyślasz? Każesz połykać rum człowiekowi, który i tak już pił do zbytku.
Tymczasem Beniamin ściskał jeszcze w rękach sitowie, którego się był uczepił, oczy miał wpół-otwarte, a płucami robił z taką siłą, jak miech kowalski, chcąc zapewne wynagrodzić minutę bezczynności, na którą były skazane. Ponieważ z największą determinacyą trzymał mocno wargi stulone, powietrze wciągane mogło tylko wchodzić przez nozdrze, tak, że raczej możnaby powiedzieć było, iż chrapał zamiast oddychania.
Butelka, którą Marmaduk przybliżył do gęby swojego intendenta, miała działanie talizmanu. Usta się jego otworzyły, ręce opuściły sitowie i ujęły się podanej flaszy, oczy jego, które spozierały na przemiany z obłąkaniem na tych wszystkich, którzy go otaczali, wlepiły się w niebo i w tej chwili zdawał się odzyskiwać życie. Nieszczęściem dla skłonności Beniamina, jak tylko pociągnął nieco, dała mu się czuć potrzeba oddychania tak gwałtownie, jak po zanurzeniu się w wodę, i przymuszony był oddalić od gęby butelkę.
— Zdumiewasz mię Beniaminie — zawołał szeryf — czy to jest podobna, ażeby człowiek mający twoje doświadczenie, tak niebacznie postępował? Jesteś już pełny wody, a jeszcze...
— A jeszcze dodaję do niej rumu, ażeby grog zrobić — odpowiedział Beniamin, którego rysy twarzy zwyczajny swój wyraz przybrały. Ale się nic nie lękaj panie Jonesie, starałem się zatrzymać moje zapadnie szczelnie zamknięte i nie wiele pod pokład dostało się wody. Co się zaś ciebie tycze mości Kirby, długiem ja odbywał podróże po wodzie słonej, niekiedy żeglowałem i po słodkiej i mogę powiedzieć na twoją pochwałę, że jesteś najgorszym ze wszystkich flisów, którzy kiedykolwiek na ławce wioślarskiej siedzieli. Podejmuję się wypić wszystkę wodę tego jeziora, jeżeli kiedykolwiek puszczę się razem z tobą w czółnie, łodzi, szalupie, a nawet w okręcie wojennym. Natty Bumpo, daj mi rękę. Powiadają, żeś jest Indyaninem, żeś nie z jednej głowy wraz ze skórą zdjął czuprynę, ale mniejsza o to, wyrządziłeś mi posługę, której nigdy nie zapomnę, i możesz polegać na mnie, śmierć czy życie, na lądzie i na morzu. Nie mówię ja, żeby nie było przyzwoitszą rzeczą rzucić mi koniec liny przywiązanej do pławka, zamiast zahaczenia mię jak pstrąga i wyciągnięcia z wody starego żeglarza za harcab zaczepionego, ale przypuszczam, żeś nawykł chwytać ludzi za czuprynę, i ponieważ to się udało, mniejsza o sposób.
Marmaduk, przybierając wtenczas ton dostojny, przed którym nawet szeryf spuścił ze swojej powagi, rozkazał, ażeby się zaraz do powrotu przygotowano. Beniamin przy pomocy dwóch młodych wieśniaków natychmiast udał się do miasteczka, wyciągnięto sieci z takiem niedbalstwem i pośpiechem, iż ledwo się w nich znalazł tuzin małych rybek. Rozdzielono połów cały według przyjętego zwyczaju, to jest: Ryszard los wyciągnął, wtenczas, kiedy jeden z rybaków tyłem do niego odwrócony, wymieniał osobę, do której wyciągnięta ilość należeć miała. Nakoniec, po ułatwieniu swych wszystkich rozporządzeń, Billy Kirby zostawiony dla pilnowania aż do jutrzejszego poranku ryb i sieci, kazał sobie na wieczerzę upiec wielkiego na węglach okunia. Pan Templ i jego towarzystwo, wsiedli na łódź wielką, do kierowania której pan Jones wybrał dwóch silnych wioślarzy, inni zaś rybacy pieszo, brzegiem jeziora, udali się do miasteczka.
Można było prowadzić okiem za Mohegana czółnem, które pruło wodę z szybkością niewypowiedzianą, aż póki nie przybiło do brzegu, naprzeciwko Nattego chałupy. Jak tylko wysiedli na brzeg, zagasili swój ogień i wszystko na tej stronie w głębokich się ciemnościach ukryło. Młodzieniec, który utrzymywał rozpięty z szalu namiot nad swoją i nad Ludwiki głową, myśliwiec i wojownik indyjski, zajmowali na przemiany myśli młodej dziedziczki. Uczuła w sobie także ciekawość odwiedzenia chatki, w której ludzi tak różnych od siebie wspólna skłonność łączyła.


ROZDZIAŁ V.
O wzgórkach i dolinach dość już będzie prawie,

Miejsca, gdzieś spędził młodość, kogoż zdolne bawić?
Gwarzysz, stary gawędo, dziś wszystko inaczej:

Skróć twe opowiadanie, lub przestańmy raczej.
Duo.

Pan Jones wstał nazajutrz rano wraz ze słońcem, a rozkazawszy osiodłać swojego i Marmadukowego konia, udał się do sędziowskiego apartamentu z miną człowieka mającego ważny interes. Drzwi sędziego nie były zamknięte, Ryszard wszedł z tą swobodą, która stosunki jego przyjacielskie i pokrewne, tudzież zwykły jego postępowania sposób oznaczała.
— Dalej, bracie Marmaduku, na koń i pojedziemy. Opowiem ci teraz po drodze ze szczegółami, to, o czem wczoraj tylko słówko wzmiankowałem. Dawid powiedział... nie, to Salomon, ale mniejsza o to, zawsze to jest w jednej familii. Salomon tedy powiedział, że czas jest na wszystko. Owoż według mojego uniżonego zdania, wyprawa na łowienie ryb, nie jest przyzwoitym czasem do traktowania o ważnych interesach... Ale cóż ci jest bracie Marmaduku? Czy nie jesteś słaby? Pokaż mi puls, wiesz że mój dziad był...
— Na ciele, mam się dobrze, Ryszardzie — rzekł Marmaduk odpychając zlekka szeryfa, który przystępował do odbierania chleba doktorowi Toddowi — ale mój umysł cierpi. Wczoraj za powrotem z rybołowstwa, znalazłem listy przybyłe w mojej nieobecności, a ten między innemi. Czytaj.
Ryszard wziął list, ale go nie czytał, ani nawet zwrócił nań oczu, tak był zajęty wpatrywaniem się w swojego krewnego. Rzucił potem oczyma na stół, na którym ujrzał kilka listów i rozmaite papiery. Przebiegł potem wzrokiem apartament. Łóżko było w stanie oznaczającym, iż ktoś był się nań rzucił dla wytchnienia, ale nie kładł się całkowicie. Świece spaliły się aż do końca, i zdawało się, że same przez się pogasły. Marmaduk miał na sobie tęż samą, co wczorajszego wieczora odzież; poodsuwał firanki u okien, pootwierał okiennice i same okna dla oddychania świeżem porankowem powietrzem, ale policzki jego były wybladłe, usta drżące, oczy zapadłe i podsiniałe, i żaden ślad na nim tego spokojnego, dostojnego i wypogodzonego oblicza, które mu było zwyczajne nie pozostał.
Zdumienie szeryfa co chwila wzrastało. Nakoniec rzucił oczyma na adres listu trzymanego w ręku i postrzegłszy na nim stępel, zawołał:
— List z Anglii! Ach! tak jest, bezwątpienia, powinny się w nim rzeczy ważne zawierać.
— Przeczytaj go — rzekł Marmaduk przechadzając się z niespokojnością.
Ryszard, który zawsze myślał głośno, nie był w stanie przeczytania listu po cichu, nie wymówiwszy głośno jakiegokolwiek zawartego w nim wyrazu, zdamy przeto dostateczny rachunek ze sposobu jakim odkrył obecne czytanie, i z uwag z jakiemi go połączył.

„Londyn 12 lutego 1793 roku“.

— Do dyabła! statek ten musiał bardzo złą odbywać żeglugę. Prawda, że od dwóch miesięcy, wyjąwszy ostatnie dni piętnaście, wiatr dął statecznie z północno-zachodniej strony.
„Odebrałem listy Wielmożnego Pana z datą 10 sierpnia, 23 września i 1 grudnia i na pierwszy, przez tenże sam statek odpowiedziałem“... Hum,.. hum... Tu głos szeryfa stał się niezrozumiałym zupełnie, ale po chwili potem znowu czytał wyraźnie. „Przykro mi jest WPanu powiedzieć, że“... Hum... hum... Tak to jest bardzo przykro. — „Ale spodziewam się że dobroczynna opatrzność będzie raczyła“... Hum... hum... To być może. Jest to człowiek religiant, który do ciebie tak pisze bracie Marmaduku, i założyłbym się, że do kościoła episkopalnego angielskiego należy.
„Odpłynął na statku, który wyszedł pod żagle w pierwszych dniach zeszłego września... hum... hum... Jeżeli się dowiem czegoś o tej zasmucającej rzeczy, nie zaniedbam“...
— To rzeczywiście wyborny jest człowiek na prokuratora.
„Ale na ten raz nic więcej WPanu powiedzieć nie mogę... Hum... hum... Konwencya narodowa już... Hum... Nasz król najlepszy“...
— Tak, nie masz co powiedzieć przeciwko królowi Jerzemu, chyba tylko to, że ma złych doradzców... Hum... hum... „Zapewniam WPana o moim szacunku. Andrzej Holt.“
— Poczciwy człowiek z tego Andrzeja Holta, ale to jest zwiastun złych nowin. I cóż zamierzasz robić teraz bracie Marmaduku?
— Cóż chcesz żebym robił Ryszardzie? Czekać wszystkiego od czasu i od woli niebios. Oto drugi list z Konnektikutu, ale w nim zawiera się tylko powtórzenie tego coś przeczytał. Jedyną pociechą moją jest ta myśl, że mógł mój list ostatni odebrać pierwej, nim statek, który odpłynął we Wrześniu, wyszedł pod żagle.
— Wszystko to jest przykro bardzo bracie Marmaduku, bardzo przykro. Do dyabła poszły teraz moje plany, przybudowania do domu dwóch skrzydeł jeszcze. Sposobiłem się do odbycia z tobą dzisiaj przejażdżki, ażebym ci pokazał coś bardzo ważnego. Wiesz, że mówiłeś o kopalniach węgla...
— Nie praw mi o kopalniach Ryszardzie, mam święty do wypełnienia obowiązek i chcę się z niego niezwłocznie uiścić. Potrzeba, ażebym dzień dzisiejszy cały poświęcił na pisanie, i żebyś ty posłużył mi za sekretarza. Albowiem nie myślę zwierzać się Edwardowi w interesie tak ważnym i wymagającym tajemnicy.
— Nie, nie, bracie Marmaduku, masz mnie, jak raz, na to. Ja tylko, ja sam jedynie mogę ci służyć w tem zdarzeniu. Jesteśmy dziećmi dwóch sióstr rodzonych, a krew, jakby nie było, najściślej spaja związki przyjaźni. Co się zaś tycze kopalni srebra, nic nas nie nagli, obejrzymy ją innym razem tak dobrze, jakby i dzisiaj. Potrzeba zapewne, ażeby Dirky Van przyszedł do ciebie?
Na odpowiedź Marmaduka, potwierdzającego to zapytanie, Ryszard go opuścił, a znalazłszy Aggego polecił mu, ażeby schodził i uwiadomił, iż pan Dirk Van der School dla pomówienia z sędzią Templem oczekiwany jest natychmiast.
Dwaj prokuratorowie osiedli już byli w tej epoce w miasteczku Templtonie, uważanem za stolicę nowej osady tego powiatu. Nasi czytelnicy już jednego z nich, pana Lippeta, poznali w wigilią Bożego Narodzenia na zgromadzeniu w oberży Śmiałego Dragona.
Drugim był pan Dirk Van der School, którego Ryszard poufale Dirky Van nazywał. Wielka dobroć duszy, dosyć nauki w prawoznawstwie, i zacność, jak na jego profesyą, w znakomitym stopniu, były przymiotami odznaczającemi tego prawnika, którego także niekiedy Hollendrem, niekiedy uczciwym adwokatem nazywano. Powinniśmy atoli uprzedzić tych naszych czytelników, którzyby chcieli najrozleglejsze ich znaczenie do wyrazów przywiązywać, że jak nie można na tym świecie sądzić inaczej, tylko przez porównanie i wzgląd na okoliczności, pan Dirk Van der School zatem, winien może był sąsiedztwu pan Lippeta zaszczytny przymiotnik, którego na oznaczenie go używano.
Na całą resztę dnia Marmaduk zamknął się z Ryszardem i ze swoim prokuratorem, i nikt prócz córki nie był wpuszczony do jego pokoju. Smutek, który opanował pana Templa udzielił się w części Elżbiecie, albowiem twarz jej podobnież wyrażała melancholią, tak niezgodną z jej wesołością i żywością zwyczajną. Edward postrzegł nawet łzy, które się wymykając z pod jej powieki spłynęły w milczeniu po jagodzie, nadając jej wejrzeniu wyraz słodyczy, odmienny od jej usposobienia zwykłego.
Zdumiony widoczną i nagłą odmianą, jaką postrzegł na główniejszych członkach rodziny, pomiędzy którą przebywał, Edward nie mógł się wstrzymać od zapytania się u miss Templ o jej przyczynę, co uczynił w sposób tyle troskliwości okazujący, iż Ludwika Grant zapominając o swojej robocie, upuściła igłę podnosząc nań oczy tak skwapliwie, iż się sama postrzegłszy to, zarumieniła.
— Czy odebrano jakie niepomyślne wiadomości, miss Templ? Ja się ofiaruję na usługi ojca pani, jeżeli jakbym rozumiał, potrzebuje wysłać agenta do którego dalekiego kantonu, i jeżeli moja w tej mierze usługa może im stać się przyjemną.
— To prawda, że odebraliśmy wiadomości niemiłe panie Edwardzie, mój ojciec może się znaleźć w potrzebie odbycia podróży, chybabym go skłoniła do wyręczenia się moim wujem Ryszardem, którego nieobecność teraz także nie obeszłaby się bez niedogodności, ze względu na jego urząd, który sprawować musi.
— Jeżeli ten interes jest takim, iżby mi wolno było nim się zatrudnić...
— On jest takim, iż go powierzyć można temu tylko, kogobyśmy bardzo dobrze znali.
— Czyliż miss Templ mnie nie zna? Czyż przez pięć miesięcy żyjąc w ich domu, nie mogłem być poznany?
Elżbieta także miała do czynienia z igłą, spuściła głowę odwracając ją w stronę, jak gdyby dla urządzenia muślinu, który haftowała, ale jej ręka była drżąca, policzki okryły się żywszym rumieńcem, a oczy tracąc wyraz melancholijny, przybrały wyraz żzjęcia mocniejszego nad ciekawość.
— I jakimże sposobem było można poznać pana panie Edwardzie? — zapytała go.
— Jakto! — zawołał Edward, poglądająe to na Elżbietę, to na Ludwikę, której twarz pełna słodyczy była również jak jej przyjaciółki ożywiona — widziałyście mię codziennie od tak dawnego czasu, i jeszcze mię nie znacie?
— Oh, proszę mi darować — rzekła Elżbieta ze złośliwym uśmiechem. Wiemy, że się pan nazywasz Olivier Edward i nawet żeś dał do zrozumienia, iż jesteś tutejszym krajowcem.
— Moja kochana Elżusiu — zawołała Ludwika, drżąca jak listek osinowy, i aż po białka oczu zarumieniona — źleś mię zrozumiała. Ja tylko mówiłam na domysł. Wreszcie gdyby nawet pan Edward i miał jakich krewnych pomiędzy krajowcami tutejszymi, czemże my lepsze od niego jesteśmy, a przynajmniej ja, córka ubogiego kapłana?
— Twoja uniżona pokora Ludwisiu za daleko się posuwa — powiedziała Elżbieta — córka ministra ołtarza nic wyższego nie zna nad siebie. Ani pan Edward, ani ja, nie możemy się z tobą porównywać, chybaby — dodała z uśmiechem — jegomość był zamaskowanym książęciem.
— Masz słuszność miss Templ — odpowiedziała Ludwika — wierny sługa króla królów, nie jest niższym od nikogo na ziemi. Ale ten zaszczyt jemu tylko służy osobiście. Nie przechodzi on z krwią na potomstwo, i ja jestem tylko córką ubogiego i bez przyjaciół człowieka. Dla czegożbym się miała sądzić wyższą od pana Edwarda, ponieważ on jest... może... krewnym bardzo dalekim Johna Mohegana?
— Zastanowiwszy się — odparł Edward — powinienem się zgodzić, że moje tu położenie jest nieco dwuznaczne; chociaż mogę powiedzieć, żem go krwią moją okupił.
— I jeszcze krwią jednego z władców przyrodzonych tej ziemi — rzekła ze złośliwym uśmiechem Elżbieta.
— Czyż widne na mnie jawne tego pokrewieństwa znamiona? — zapytał Edward tonem człowieka, którego jakby coś ubodło. Skóra moja jest ciemna i ogorzała, ale jak mi się zdaje, nie czerwona.
— Proszę mi darować — odpowiedziała Elżbieta jeszcze się uśmiechając.
— Pewna jestem miss Templ, żeś się dobrze nie przypatrzyła panu Edwardowi — odezwała się Ludwika. Oczy jego nie są tak czarne, jak u Mohegana, a nawet jak twoje, chociaż włosy jednostajnego macie koloru.
— A któż to wie — rzekła Elżbieta — może i ja mam do tegoż samego pochodzenia prawo. Byłoby to ulgą dla mnie tak myśleć, albowiem nie zdołam nigdy bez tajemnego smutku widzieć w starym Moheganie, jakby cień chodzący tych, którzy kiedyś byli tu panami; a widok jego zdaje się mię ostrzegać, jak są wątłe prawa mojego ojca do własności tego kantonu.
— Czy szczerze tak myślisz — zawołał Edward z żywością, która obie przyjaciółki drżeniem przeniknęła.
— Bezwątpienia — odpowiedziała Elżbieta po chwili milczenia, które było skutkiem niespodziewanych wzruszeń. Ale cóż ja mogę poradzić? co może poradzić mój ojciec? Gdybyśmy temu starcowi ofiarowali przytułek i pomoc, jego zwyczaje i nałogowy sposób życia skłoniłyby go do, odrzucenia naszej uprzejmości. Ażebyśmy mogli użyźnione przez nas grunta zapuścić na nowo lasami, jakby tego pragnął Natty Bumpo, czy to podobna?
— Prawdę mówisz miss Templ — odpowiedział Edward. — Cóż możesz poradzić? Ale jest jedna rzecz którą wykonać zdołasz, i pewny jestem, że ją wykonasz, zostawszy panią tej pięknej doliny i tych gór okazałych. Użyj swoich dostatków na ulgę nieszczęśliwym, czyń dobrze podobnym sobie ludziom. Prawda, że to jest jedno tylko czego dokazać potrafisz?
— I to się nazywa wiele dokazać — odezwała się z uśmiechem Ludwika. — Ale w tej epoce miss Templ będzie miała zapewne władcę, pana, tak swoich dóbr jako i swojej osoby.
— Nie chcę ja naśladować — rzekła Elżbieta — tych młodych panienek, co to mówią zawsze iż nie chcą iść za mąż, a od rana do wieczora więcej o niczem nie myślą. Ale w tych stronach, jestem zakonnicą, która nie przysięgła na stan dziewiczy. Gdzież kiedy znajdę w tych górach małżonka?
— Nie masz tu nikogo miss Templ któryby godnym był ciebie — zawołał Edward z zapałem — a znam panią dosyć ażeby zostać pewnym, iż nie oddasz nikomu takiemu swej ręki, któryby na to nie zasługiwał, i jeżeli los zdarzy ci podobnego człowieka, umrzesz, jak żyjesz teraz, będąc przedmiotem miłości, szacunku, podziwienia wszystkich którzy panią znają.
Rozumiał bez wątpienia, iż powiedział wszystko, czego tylko kawalerska grzeczność po nim wymagała. Po słów dokończeniu, powstał, wziął kapelusz i wyszedł z pokoju. Ludwika myślała może, iż on więcej powiedział niżeli było potrzeba, albowiem westchnęła, lecz tak pocichu, iż tego westchnienia sama zaledwo dosłyszeć mogła, i spuściła oczy na swoją robótkę. Jest także podobna przeciwnie, że miss Templ mniemała, iż nie powiedział dosyć, albowiem z minutę pozostała z oczyma wlepionemi we drzwi przez które wyszedł. Długie milczenie, które potem pomiędzy dwiema przyjaciółkami panowało, dowiodło ile obecność dwudziesto-trzech-letniego młodzieńca może dodać interesu rozmowie dwóch siedmnasto-letnich dziewcząt.
Pierwszą osobą, którą Edward spotkał wychodząc śpiesznie z domu, był adwokat Hollenderczyk, który oddalając się powolnym krokiem, miał jeszcze na nosie okulary ze szkłem zielonem, i niósł pod pachą plik papierów czerwonym sznurkiem związany.
Pan Van der School, był to człowiek dobrze wychowany, ale powolnie rzeczy pojmował, z czego, gdy spółtowarzysze jego, żywszą przenikliwością obdarzeni, kilkakrotnie skorzystali, na czem się postrzedz z czasem miał dosyć rozsądku, nabył przeto stąd zwyczaju tak działać jak mówić z rozwagą i powolnością. Wszystkie jego postępki metodą i dokładnością trąciły a jego odezwanie, tak było poprzedzielane nawiasami, iż niekiedy w trudną się do zrozumienia zagadkę zamieniało.
— Dzień dobry panie Van der School — rzekł Edward — zdaje się, że panu dziś roboty nie zabraknie.
— Dzień dobry mości panie Edwardzie (jeżeli takie jest jego imię, albowiem, ponieważ pan jesteś tu obcym, nie mamy na to innych dowodów tylko pana własne oświadczenie). Tak się zdaje (chociaż pozory częstokroć mylą, nad czem nie mam potrzeby zatrzymywać uwagi człowieka obdarzonego takiem jak pan pojęciem) że mi dziś roboty nie zabraknie.
— Masz tam, zapewne, niektóre papiery, któreby może potrzeba była przekopiować. Mogęż mu w tej mierze stać się przydatnym?
— Tak jest, mam tam zapewne niektóre papiery (i dobrze sądzisz, że ich bez przyczyny nie zabrałem) któreby potrzeba było przekopiować.
— A więc zgoda panie Van der School, pójdę z panem do jego domu, dasz mi te, któreby mu się zdawały, a jeżeli interes jest naglący, gotów jestem przez całą noc pracować.
— Miło mi zawsze będzie oglądać pana panie Edwardzie, bądź u mnie (i to jest szczere chociaż jest rzeczą niezawodną, że grzeczność nie pozwoliłaby mi inaczej powiedzieć, żebym nawet myślał przeciwnie) bądź w innem jakiemkolwiek miejscu. Ale te papiery są konfidencyonalne (a panu nie potrzeba tłumaczyć znaczenia tego wyrazu), i sędzia Templ zalecił mi, ażebym ich nie pokazywał nikomu.
— W takim razie panie, nie mogąc się panu przydać, życzę mu dnia dobrego. Ale proszę pana ażebyś powiedział sędziemu Templowi, jak się z nim zobaczysz, iż jeżeli ma potrzebę mojej posługi, w jakiemkolwiek bądź miejscu, może moją osobą rozporządzić.
— Przełożę, mości panie (dla czegoź bowiem miałbym się wzbraniać od zostania w tej mierze pańskim agentem) jego oświadczenie się sędziemu Templowi. Do szczęśliwego zobaczenia się panie Edwardzie. Ale momencik jeszcze (albowiem zawsze w interesach pośpiech szkodliwy) uczynić to ze strony pana oświadczenie darmo, czyli (albowiem, byłoby to wcale co innego, chociaż godziwe) przyłączając do tej posługi warunek wynagrodzenia.
— Jak się tam panu będzie zdawało. Rodzina jego zdaje się być zasmuconą a jabym się chciał przyczynić do usunięcia przyczyn tego umartwienia.
— Jest to uczucie chwalebne, mości panie (przynajmniej mojem zdaniem, a nie mogę wierzyć, żeby w tej rzeczy dwa ich być mogło); nie zaniedbam przełożyć go sędziemu (mniemam zaiste, że i on jednego ze mną będzie zdania) i za pomocą boską uwiadomię pana o jego odpowiedzi (jeżeli się zdarzy sposobność) natychmiast.
Prokurator poszedł dalej swoją drogą ściskając pod lewą pachą plik papierów, który jeszcze dla większej pewności prawą ręką podtrzymywał.
Wszyscy nasi czytelnicy powinni byli spostrzedz, że nasz bohater, mniejsza o to dla jakiej przyczyny, powziął przeciwko panu Templowi uprzedzenia, które się głęboko wkorzeniły. Ale ponieważ inna przyczyna działała w kierunku przeciwnym, rzeczą jest niezawodną, że w tej chwili ubolewał on szczerze nad niespokojnością sędziego, i wszystkoby oddał w świecie dla jej ukołysania.
Sędzia znalazł się wśród swojej rodziny przy wieczerzy, czoło jego jeszcze chmura melancholii zasępiała i długi czas upłynął nim się ona rozprószyła, gdyż ledwo za zbliżeniem się lata zaczął do swojej zwykłej wesołości powracać.
Ciepło we dnie, a ciche i częste deszcze w nocy, przyspieszyły rozwijanie się szybkie, wszystkiego, cokolwiek tylko do królestwa roślinnego należało, a co dotąd chłód wiosenny opóźniał. Pnie pozostałe na polach wytrzebionych zniknęły pod kłosami, plenne obiecujące żniwo, a lasy przedstawiały wszystkie odcienia zieloności, jakie się w amerykańskich puszczach widzieć dają.
Dopóki Marmaduk zdawał się być we frasunku pogrążony, Ryszard wstrzymywał się od mówienia z nim o przedmiocie, który mocno serce jego zajmował. Ale widząc nakoniec, że sędzia odzyskiwał swoją spokojność i zwykłą wesołość, odważył się namawiać go do przejażdżki ważnej, którą już pierwej był zagaił, a gdy Marmaduk na to przystał, ułożono wyprawę na dzień następny.


ROZDZIAŁ VI.
Mów ukochany ojcze, głosu twego brzmienia
Najsłodszych uczuć w sercu sprawiają wrażenia.
Milman.

Pewnego pięknego poranku na początku lipca, Marmaduk z Ryszardem wsiedli na koń dla odbycia wyprawy, która aż nadto się opóźniła, zważając niecierpliwość szeryfa, a w chwili ich odjazdu Elżbieta z Ludwiką weszły do przysionku, wybierając się do odbycia przechadzki pieszo.
Miss Grant miała na głowie nie wielki kapelusik z zielonego jedwabiu, z pod którego jaśniały oczy płomieniem przyćmionym słodką, zwyczajną jej łagodnościa. Ale w postawie Elżbiety znać było panią domu. Trzymała w ręku za wstążki kapelusz w kształcie egipskim, przeznaczony dla przykrycia pięknych splotów jej czarnych włosów, zdobiących czoło i spadających na ramiona.
— Czy wychodzisz na przechadzkę Elżusiu? — zapytał pan Templ. Pamiętaj o upale lipcowym moje dziecię, i nie idź tak daleko, ażebyś przed południem nie mogła powrócić. Czemu nie weźmiesz parasola? Czy się nie lękasz ażeby ci słońce płci nie popsuło?
— I coż to szkodzi? tem więcej będzie do mnie podobną — odezwał się Ryszard — teraz małoby się kto zgodził, że jesteśmy dziećmi dwóch sióstr rodzonych, chciałem rzec krewnemi od pierwszego do drugiego pokolenia. Ale jedźmy bracie Marmaduku, jedźmy, czas i wezbranie morza nie czekają na nikogo, i jeżeli zechcesz pójść za mojemi radami, za rok od dziś dnia będziesz w stanie rozkazać zrobić dla niej parasol z jej szalu z pilśni wielbłądziej, oprawiony w srebro. Dla siebie nic ja nie wymagam sędzio, gdyż i tak wszystko co posiadam, czyż nie powinno z czasem do Elżbiety należeć? Ale już czas jechać, mamy przed sobą kawał drogi i chciałbym żebyśmy już byli na miejscu.
— Cierpliwości Ryszardzie, cierpliwości — odpowiedział Marmaduk zatrzymując swojego konia i obracając się jeszcze ku córce — jeżeli macie iść w góry — rzekł do niej — nie zapuszczajcie się w las daleko, uchodzi to nie raz bezkarnie, jednakowoż często nie bez przygody.
— Wiesz mój ojcze, że w tej roku porze nie masz żadnego niebezpieczeństwa.
— Jest przynajmniej nie tyle co w zimie, ale może się przytrafić. Ty tak podobna jesteś do swojej matki moje dziecię, bądź zatem tak jak ona była roztropną.
Ustępując nakoniec nowym Ryszarda naleganiom, Marmaduk odjechał i wkrótce stracono ich obu z oczu za budynkami miasteczka.
Edward nadszedł w czasie tej krótkiej rozmowy, której się z wielką przysłuchiwał uwagą. Ujęty pięknością poranka, sposobił się także do wyjścia, i wziął z sobą wędkę, mając się udać łowić ryby w jeziorze. Postąpił ku dwom młodym przyjaciółkom, które już swoją przechadzkę rozpoczęły, i kiedy się ku nim zbliżał, Ludwika zatrzymując się, rzekła z żywością do swojej towarzyszki:
— Elżbieto, otóż i pan Edward, widać z jego twarzy, że chce do nas mówić.
Miss Templ także się zatrzymała i obracając się do Edwarda, przywitała go z grzecznością, którą młodzieniec za nadto ceremonialną poczytał, tracąc postawę swobodną i poufałą z jaką się przybliżał.
— Miss Templ, ojciec jej — rzekł z lękliwością — zdaje się nie być kontent, że się panie wybierają na przechadzkę w góry bez towarzystwa. Jeżeli panie mi pozwolą?... Elżbieta przerwała:.
— Czy mój ojciec poruczył panu 01ivier Edwardowi objawić mi swoje nieukontentowanie.
— Przebóg miss Templ! albom się ja niezgrabnie odezwał, alboś pani źle mię zrozumiała. Wszystko com chciał powiedzieć jest to, iż się zdawało, że był niespokojny, i że ja prosiłem panie o pozwolenie mi wzięcia fuzyi zamiast tej wędki i odbycia przechadzki pod moją eskortą.

. Wdzięcznam panu Edwardowi, ale gdzie nie masz niebezpieczeństwa, tam nie potrzeba eskorty. Nie przyszłyśmy jeszcze do tego, ażeby nam nie wolno było błądzić pomiędzy naszemi górami bez przybocznej straży, a gdyby i tego była potrzeba, znalazłybyśmy ją łatwo Braw! pójdź sam, Braw!
Ogromny pies, o którymeśmy już mówili, wyszedł ze swojej budy na wezwanie swej młodej pani i kręcąc ogonem, układał się przy jej stopach.
— Pójdźmy Braw rzekła Elżbieta — służyłeś kiedyś wiernie swojemu panu, posłużyć możesz teraz jego córce. Udała się na przechadzkę, a pies wstając natychmiast, spojrzał na mą okiem pojętnem, i udał się za nią właśnie jakoby zrozumiał.
— Do widzenia się panie Edwardzie — rzekła Elżbieta uśmiechając się — życzę panu szczęśliwego połowu. Staraj się, ażebyś nam na obiad przyniósł porządnego pstrąga.
Ludwika idąc, obejrzała się wielokrotnie dla widzenia, jak Edward przyjął odmowę której doświadczył.
— Lękam się, ażebyśmy nie zmartwiły tego biednego chłopca rzekła — jeszcze stoi na tem samem miejscu, na któremeśmy go zostawiły oparty na swojej wędce. Może rozumie, żeśmy przez pychę nie przyjęły jego towarzystwa.
— W takim razie domysł jego słuszny — rzekła miss Templ zdając się wychodzić z głębokiego marzenia i nie odwracając głowy. Nam nie przystoi przyjmować szczególniejszych przysług od młodzieńca, którego położenie jest tak dwuznaczne. Jeżeli to jest duma Ludwiko, to duma taka zgadza się z płcią naszą.
Podczas gdy dwie przyjaciółki tak z sobą rozmawiały, Edward zachowywał zawsze postawę, w której go Ludwika widziała, zmienił ją potem przez ruch nagły, mrucząc jakieś wyrazy prędko i bez związku, a opierając wędę na ramieniu, udał się na brzeg jeziora, gdzie przybył z królewską powagą. Znajdowało się w tem miejscu wiele łodzi przeznaczonych do użycia Marmaduka i jego rodziny, wstąpił na jednę z nich, i silnie robił wiosłem, kierując się ku miejscu, na którem stała chałupa Nattego Bumpo. Praca ta mechaniczna nieznacznie gorycz jego rozmyślań zmniejszyła i kiedy postrzegł trzciny rosnące u brzegu naprzeciwko pomieszkania starego myśliwca, umysł jego w miarę ogrzewania się ciała ochłonął. Być także może, iż rzeczywista pobudka takiego a nie innego postępowania Elżbiety, nie uszła baczności młodego człowieka z wychowaniem, jakie odebrał Olivier, w takim więc razie, zyskiwała tylko na opinii u niego.
Łódka nakoniec do piasków wybrzeży przybiła, Edward zaś wyskakując na brzeg jeziora, rzucał naokoło siebie okiem ostrożności, dobył z kieszeni maleńką piszczałkę i przybliżając ją do ust gwiznął, zapewne dla obwieszczenia swojego przybycia. Na ten głos dwa psy Nattego zaczęły szczekać i wymknęły się ze swoich bud z kory drzewa zrobionych, z gwałtownością któraby potargała smycze ze skóry danielej, na których były uwiązane, gdyby mniej mocne były.
— Cicho Hektor! wara Slut! — zawołał Edward a psy poznawszy głos jego, powróciły każdy do swojej budy, nie szczekając więcej.
Gwiznął raz powtórny, a gdy nikt nie odpowiadał na to hasło, wniósł ztąd, iż Nattego nie było u siebie. Ponieważ znał sposób otwierania drzwi, wszedł więc do chałupy, której drzwi zamknął za sobą, a przepędziwszy kwadrans w tem pomieszkaniu milczącem i ustronnem, wyszedł z niego, zamknął drzwi starannie i jeszcze się odezwał do psów około bud ich przechodząc. Slut podnosząc się na tylnych łapach pieścił się z nim, zdając się upraszać, aby go uwolnił i wziął z sobą, lecz stary Hektor podnosząc nos do góry, zaczął wyć w taki sposób, iż go o milę odległości słychać było.
— Ho, ho! mój leśny weteranie — rzekł Edward — cóżeś to zwietrzył? jeżeli to jest daniel, to bardzo śmiały, jeżeli człowiek, coby on tu porabiał?
Za pomocą gałęzi sosny wznoszącej się tuż przy chałupie, wdrapał się na niewielką skałę zasłaniającą chatkę od strony północnej, i pierwszym przedmiotem, który postrzegł był Hiram Doolitle, który zmykał w chrósty z szybkością niezwyczajną sobie.
Czego tu szuka ten chłystek, pomyślał Edward, nie ma on w tej stronie najmniejszej sprawy, może to sama tylko ciekawość jego tu przyprowadza. Ale ja w tej mierze wszystko dobrze rozporządzę, a wreszcie, jeżeliby się chciał tu dostać, porządnieby go psy przywitały. Tak sobie rozmyślając, powrócił do drzwi i uzupełnił ich zamknięcie za pomocą żelaznego łańcucha, który kłódką przymocował. Powinien on znać prawa, ponieważ jest sędzią pokoju, pomyślał jeszcze, i wiedzieć na co się naraża ten, kto gwałtem odbija drzwi zamieszkanego domu.
Uspokojony tem zarządzeniem powrócił na brzeg jeziora, wstąpił do swojej łódki, biorąc się do wiosła, i skierował się ku miejscu, na którem łowić ryby zamyślał.
Były na jeziorze otsegskiem rozmaite miejsca znane ze szczęśliwego pstrągów połowu. Jedno z nich leżało prawie naprzeciwko chałupy Nattego, drugie, na którem zwykle najlepsze poławiano ryby, leżało ztamtąd blisko na półtorej mili odległości, z tej samej strony jeziora za górą. Przybywając do pierwszego, zastanowił się chwilę, czyli tam ma pozostać, ażeby mieć na oku drzwi chałupy, czy się ma udać na drugie w nadziei najpiękniejszego tam połowu. Ale w chwili, kiedy się znajdował jeszcze w niepewności, na drugiem z dwóch miejsc wzmiankowanych postrzegł lekkie czółno swoich dwóch przyjaciół i widział, jak Natty z Moheganem połowem ryb byli zajęci. Widok ten rozstrzygnął wątpliwość, silnie robił wiosłem dla połączenia się z nimi, i w kilku minutach jego łódka znalazła się obok czółna.
Dwaj starcy skinieniem głowy okazali mu przychylność, ale nie mówiąc ani słowa, ani też swojego zatrudnienia nie przerywając. Edward ze swojej strony także przynętą opatrzył wędkę i rzucił ją do wody również ani słowa do nich nie mówiąc.
— Czy byłeś w chałupie? — zapytał go nakoniec Natty.
— Tak jest — odpowiedział Edward — i wszystko tam znalazłem jak zwykle, wyjąwszy, że ten cieśla, sędzia pokoju, ten pan Hiram Doolittle krążył na około. Alem dobrze drzwi zatarasował, i rozumiałbym, że się dwakroć zastanowi, nim się je wybijać odważy. Wreszcie nadto jest bojaźliwy, żeby się do psów zbliżyć ośmielił.
— Nie można nic dobrego powiedzieć o nim — rzekł Natty, wyciągając z wody pstrąga miernej wielkości. Umiera chęcią wejścia do mojej chałupy, i już miał bezczelność dwakroć u mnie dopraszać się o to, ale zawsze mu tego odmówiłem pod rozmaitemi pozorami, i długo czekać będzie aż tam postawi nogę za mojem pozwoleniem. Otóż co to znaczy mieć prawa, potrzeba takich ludzi do ich wykonywania.
— Nadużywa on dobroduszności szeryfa, ażeby go użyć za narzędzie do swoich zamiarów — rzekł Edward i lękam się, ażeby ta ciekawość kłopotu nas nie nabawiła.
— Jeżeli będzie się bawił krążeniem około mojej chałupy — rzekł Natty — może mię to narazić na koszt jednej kuli.
— Strzeż się tego bardzo — powiedział Edward — byłoby się to na sprawiedliwą prawa surowość narazić. Cóżby się z tobą stało! byłby to dzień bardzo dla nas opłakany!
— Zacny młodzieniec! — zawołał stary myśliwiec rzucając na niego wzrokiem najżywszego interesu pełnym. Prawdziwa krew jego rodzeństwa płynie w jego żyłach, i ja to w obliczu sędziego Templa i we wszystkich sądownictwach krajowych utrzymywać będę. Co mówisz na to Moheganie? Nie jestże to prawda? Nie jestże to krew prawdziwa?...
— On jest Delawarem, on jest moim bratem — odpowiedział Mohegan. Młody Orzeł jest dzielnym, on się urodził na wodza i żadne go nieszczęście spotkać nie może.
— Dobrze, dobrze, moi poczciwi przyjaciele — zawołał Edward z pewną niecierpliwości oznaką — nie mówmy więcej o tem. Jeżeli ja nie zostanę tem wszystkiem co sobie wyobrażacie, nie będę przeto mniejszym przyjacielem waszym przez całe moje życie, mówmy o czem innem.
Starzy myśliwcy ustąpili jego żądaniom, które zdawały się być prawem dla nich. Całą uwagę na swoje wędy zwrócili, dostali ryb kilka, i głębokie milczenie przez czas niejaki panowało. Edward czując zapewne, iż rozpoczęcie rozmowy do niego należało, odezwał się nakoniec z wyrazem twarzy człowieka niemyślącego wiele o tem co mówi.
— Jak to jezioro spokojne jest i ciche! Czyś go widział kiedy piękniejszem, jak teraz, Natty?
— Od lat czterdziestu pięciu znam jezioro otsegskie — odpowiedział stary myśliwiec — i mogę powiedzieć, że się nie znajdzie w całym kraju przeźroczystsza i rybniejsza woda. Tak, tak, był czas, w którym się sam jeden tu znajdowałem i to był czas bardzo dobry. Znajdowało się zwierzyny tyle, ile się jej pożądało, i nikogo nie było ktoby zakłócił moją spokojność, chyba od czasu do czasu gromada Delawarów, przybywająca na łowy w góry, a niekiedy oddział tych niegodziwców Irokanów. Było także dwóch Francuzów, którzy dwie Indyanki zaślubili, i którzy osiedli na płaszczyznach zachodnich, i kilku Irlandczyków z doliny wiśniowej, którzy przychodzili niekiedy poławiać pstrągi lub okunie w jeziorze, stosownie do pory roku i tym pożyczałem nawet mojej łodzi, ale koniec końców było to miejsce przyjemne, i rzadko kto przerwał tu moją, spokojność. John może przyświadczyć, albowiem nie raz odwiedzić mię przychodził.
— Ten kraj należał do mojego narodu — rzekł Mohegan prowadząc ramionami naokoło siebie. Odstąpiliśmy go na radzie Pożywaczowi Ognia, a tego co Delawarowie odstąpią, ani odbierają, ani żałują nigdy. Sokole Oko palił swoją fajkę na tej radzie, bo był naszym przyjacielem.
— Nie, nie, Johnie — powiedział Natty — nie byłem ja wodzem, małom miał do tego usposobienia, a prócz tego, skóra moja była białą. Ale wtenczas rozkosz była polować w tych lasach, i byłoby to jeszcze dzisiaj bez pieniędzy Marmaduka Templa i bez podstępów prawnych.
— Przyjemność ta musiała być bardzo smutna — rzekł Edward — przebiegając te góry, błądząc po tych lasach, okrążając to piękne jezioro, bez spotkania żadnej istoty, do którejby słowo przemówić można było!
— Czyż nie powiedziałem, że to było miejsce lube? — odpowiedział Natty. Tak, tak, kiedy drzewa zaczęły przyodziewać się w liście, a lody topnieć na jeziorze, był to jak drugi raj ziemski. Przez lat pięćdziesiąt i trzy przebiegałem lasy, mieszkałem w nich statecznie więcej niż przez czterdzieści i jedno tylko widziałem miejsce, które mi się bardziej podobało, i jeszcze podobało się tylko jedynie moim oczom, albowiem ani do rybołowstwa, ani do łowów nie było równie jak to, zdatne.
— I gdzież było to miejsce? — zapytał Edward.
— Gdzie? na górach Kattskilskich. Uczęszczałem tam polować na wilki i niedźwiedzie, których przedawałem skóry za bardzo dobrą cenę. Jest miejsce na tych górach, na które miałem we zwyczaju wstępować, kiedym chciał zobaczyć co się dzieje na świecie, a to warte było pary pantalonów podartych i kilku zadraśnień na skórze. Znasz góry Kattskilskie panie Edwardzie, albowiem widzieć je byłeś powinien z lewej strony, płynąc rzeką od Yorku. Szczyt ich wydaje się tak błękitny, jak firmament, a obłoki go okrywające podobne są do dymu wznoszącego się nad głową wodza Indyan przy ognisku rady. Jest jeszcze Wielki Szczyt i Stół Okrągły, które podobne są do ojca i matki pomiędzy dziećmi, tak się nad inne wznoszą. Ale miejsce, o którem mówię, bliskiem jest rzeki, na wierzchołku góry oddzielonej od łańcucha innych, i które w swojej wysokości przeszło tysiąca stóp, zdaje się być złożone z tak wielkiej liczby skał natłoczonych jedne na drugie, jedne większe, inne mniejsze, że kiedy się kto znajdzie na wierzchołku, trzeba być obranym z rozumu, ażeby sądzić, że można ztamtąd zstąpić zeskakując z jednej na drugą.
— I cóż można widzieć tam się znalazłszy?
— Dzieło stworzenia, zupełne dzieło stworzenia. Byłem na tej górze, kiedy Vaughan spalił Sopus w ostatniej wojnie i widziałem okręty spuszczające się rzeką tak dokładnie, jakbym widział to czółno płynące po Suskehannie, gdybym się na brzegu jej znajdował. Rzeka płynęła pod mojemi stopami aż do mil siedmdziesięciu. Widziałem skały Hampshire, jednem słowem co Bóg uczynił, wszystko co człowiek mógł utracić z oka. A wiesz, że moje oko jest dobre panie Edwardzie, nie napróżno bowiem Indyanie Sokolego Oka nazwisko mi nadali. Z wierzchołka tej góry widziałem miejsce, na którem leży dzisiaj Albany. Co się zaś tycze Sopusa, w dniu, w którym wojska królewskie spaliły to miasto, dym zdawał mi się tak blizkim, iż przysłuchiwałem się, ażali niewieścich krzyków nie usłyszę.
— Widok taki powinien wynagrodzić utrudzenie, jakiego się doświadczy, aby się nim cieszyć.
— Jeżeliby się dla przyjemności chciało znajdować wzniesionym na milę wyżyny w powietrze i widzieć pod stopami osady i domy do pałaców z kart podobne, rzeki które wyglądają jak wstążki, góry wyż nad górę Widzenia jak kopy siana, życzyłbym wstąpić na to miejsce. Od czasu jakem zaczął żyć w puszczach, niekiedy mię napadała słabość i nudy samotności, wtenczas wstępowałem na Kattskil i przepędzałem dni kilka na tej górze dla widzenia ludzi. Ale od wielu lat jużem tam nie był, a prócz tego starzeję codziennie i nie zdołam wdrapać się na górę tak nasrożoną. Odkryłem przed niedawnym czasem o dwie ztąd mile miejsce, które bardziej jeszcze lubię niż te góry, bo więcej jest okryte drzewami i naturalniejsze.
— A jakież to jest miejsce?
— Znajduje się w tych górach spadek wody, wynikający z przepełnienia we dwóch niewielkich jeziorach, blizko jedno drugiego leżących, woda ta tworzy strumyk płynący po dolinie i który byłby w stanie młyńskie koło obracać, jeżeliby się znalazła potrzeba rzeczy zbytecznej w pustyni. Ale ręka która zdziałała ten spadek wody, nigdy nie stawiła młynów. Woda toczy się z razu między skałami tak powolnie, iż pstrąg mógłby w niej pływać, potem bieży prędzej, jak zwierzę, które się do susu sposobi, nakoniec przybywa do miejsca, w którem się góra rozdziela nakształt widłowatej danielowej stopy, zostawiając pośrodku wydrążenie głębokie, w które strumień wpada. Pierwszy spadek, może do stóp dwiestu wynosić, i nim przybędzie na dno, woda podobna staje się do płatów śniegu. Tu się zbiera i płynie po powierzchni prawie zrównoważonej, ledwo nie przez stóp pięćdziesiąt, ale to tylko dla chwilowego wypoczynku, bo następnie spada na nowo więcej jak o stóp dziewięćdziesiąt, poczem wymyka się pomiędzy skałami, raz na prawą, drugi raz na lewą i przybywa na płaszczyznę.
— Nigdym o tem miejscu, nie słyszał, i mniemam że się o niem w żadnej książce wzmianka nie znajduje.
— Jam z nich żadnej nigdy nie czytał. I jakże chcesz, żeby człowiek który całe swoje życie w szkołach i w miastach przepędził, mógł znać cuda znajdujące się w lasach. Nie, nie, panie Edwardzie, ten mały strumyk z wysokości skał tych spada od czasu jak ten, który świat utworzył, umieścił go tam i nie masz może sześciu ludzi białych, którzy go tam kiedykolwiek widzieli. Skała wznosząca się po obu stronach spadku podobna jest do dzieła mularskiego. Kiedy ja usiądę po nad pierwszym spadkiem i patrzę na psy moje wchodzące do jaskiń poniżej drugiego, zdaje mi się, iż widzę króliki w norach się swoich ukrywające. Ten kto tylko przepędza życie swoje w lasach, wiedzieć może jak tam jest zadziwiająca ręka Bożka.
— A gdzież się podziewa ta woda, w jakim kierunku płynie? czy niesie daninę Delawarowi?
— Jakto?
— Pytam się czy strumień ten wpada do Delawaru?
— Nie, nie. Jest to kropelka wody która powiększa Hudson, ale potrzeba jej czasu aż tam przybędzie. Ja nie raz chciałem wyrachować wieleby potrzeba było czasu, ażeby ta woda, która zdaje się utworzoną dla pustyni, znalazła się pod dnem okrętowem na pełnem morzu. Jest to miejsce utworzone dla natchnienia rozmyślań. Ztamtąd widać rozciągające się tysiące włók puszczy, której się ręka ludzka nie tknęła ani dla rąbania drzewa, ani dla sadzenia, które tam rosną z rozporządzenia opatrzności.
— Malujesz żywemi farbami Natty.
— Jak pan to rozumiesz?
— Chcę powiedzieć, że twoje opisania są żywe. Oddawnażeś nie był w tem miejscu?
Stary myśliwiec nic nie odpowiedział. Przykładając ucho prawie do powierzchni wody, i zatrzymując oddech pozostał w milczeniu przez czas niejaki, jak gdyby chciał usłyszeć jakiś głos oddalony. Nakoniec podnosząc głowę obrócił się do Edwarda.
— Gdybym nie był uwiązał psów moich własnemi rękami na mocnych nowych smyczach — rzekł — przysiągłbym na biblią, iż mojego starego Hektora szczekanie słyszę na górze.
— Niepodobna — odezwał się Edward — nie masz godziny jakem go widział w jego budzie.
Mohegan przysłuchiwał się także z uwagą, ale pomimo przysłuchiwania się Edwarda, nic więcej do jego uszu nie dochodziło, prócz ryku bydła, które się pasło w górach od strony zachodniej. Poglądał na dwóch starców. Natty siedzący zrobił z dłoni coś w rodzaju trąbki akustycznej, Mohegan stojąc z ciałem podanem naprzód, z rękami wyciągniętemi, z palcem podniesionym na powietrze, jak gdyby zalecał milczenie, wzbudzali w młodzieńcu śmiech, mniemającym, że urojony głos słyszeli.
— Śmiej się, jeżeli chcesz panie Edwardzie, ale moje psy są spuszczone i gonią daniela, tego pewny jestem. Nie chciałbym za bobrową skórę ażeby to się zdarzyło. Nie dla tego ażebym dbał o prawo, ale największa część danieli jest jeszcze chuda w tej porze roku, a Hektor i Slut nie będą się nad tem zastanawiały. Czy słyszysz ich teraz?
Edward się wzdrygnął, albowiem szczekania psów obiły się w tej chwili o jego uszy, które od czasu do czasu stawały się wyraźniejszemi. Wkrótce je wszystkie skał echa powtórzyły, nakoniec wielki szelest zrobił się w zaroślach, piękny daniel ukazał się nad brzegiem jeziora, rzucił się weń i dwa psy, które goniły jego tropem, śmiało się także za nim rzuciły.


ROZDZIAŁ VII.
Widać jak w wód spienionych rzuca się potopy
By ochłonąć i zgubić przed psiarnią swe tropy.
Thomson.

— Wiedziałem dobrze... albożem tego nie mówił? — odezwał się Natty, jak tylko daniela i psów postrzeżono. Ten daniel musiał przemknąć im przed wiatrem, a biedne stworzenia oprzeć się nie zdołały pokusie. Trzeba jednakże ażebym ich odzwyczaił od płatania mi podobnych figlów, inaczej narobią mi kłopotu. Wara Hektor! Wara Slut! Leżeć nic dobrego, albo ja was oćwiczę porządnie.
Powolne na głos swojego pana, który poznały, powróciły do brzegu, ale nie w prostym kierunku, zakreśliły na wodzie wielki okrąg, dla pokazania wstrętu z jakim opuszczały swoją zdobycz, pozostały nakoniec u brzegu ze zwróconemi głowami na daniela, napełniając powietrze odgłosem szczekania.
Tymczasem daniel naglony bojaźnią, przebył wpław więcej niż połowę przestrzeni przedzielającej czółno od brzegu, wprzód niż to nowe niebezpieczeństwo zobaczył. Na głos Nattego zatrzymał się chwilę, zrobił poruszenie dla wrócenia się do lądu, ale gdy widok psów go przestraszał, wziął kierunek ukośny i ku środkowi jeziora, w zamiarze przepłynięcia go i dostania się na brzeg zachodni. Wtenczas kiedy płynął w niewielkiej od rybaków odległości, szyją wysmukłą porząc wodę jak rudlem galery, Bumpo powstał, widoczne znaki niecierpliwości okazując. Jeżeli mamy użyć jego własnych wyrazów: ten daniel przemknął, mu się przed wiatrem, a on nie zdołał oprzeć się pokusie.
— Co za piękne stworzenie — zagadnął — jakie okazałe rogi! Człowiek mógłby powiesić całą swą odzież na tych rosochach. Wreszcie Lipiec jest ostatnim miesiącem, mięso musi już nabierać dobroci. Potrzeba mi nowej pary obuwia.
Tak mówiąc, odwiązał powróz przywiązujący łódkę Edwarda do jego czółna, i rzucając koniec do jeziora, zawołał:
— Do wioseł Johnie, do wioseł, to zwierzę jest głupie, że nas na taką wystawia pokusę.
Mohegan usłuchał natychmiast i za pierwszem poruszeniem wioseł, czółno oddaliło się od łódki Edwarda.
— Pomyślcie tylko nad tem co zamierzacie robić moi przyjaciele — zawołał młodzieniec. Zastanówcie się, że jesteście na widoku miasteczka, i że sędzia Templ oświadczył, iż rozkaże ukarać według wszelkiej surowości prawa każdego, któryby nie w porze właściwej daniela zabił.
Przełożenia tego nie słuchano, dwaj starzy myśliwcy nie przestawali pędzić za danielem, który nie był dalej jak o pięćdziesiąt sążni, a Edward także robiąc wiosłami w niewielkiej za nimi płynął odległości.
Bumpo wziął strzelbę, podsypał na zapał prochu, zmierzył do daniela, ale wnet położył broń bez wystrzału.
— Na co tracić nabój — rzekł — on się nam nie może wywinąć. Do wioseł Moheganie, trzeba nam się do niego bardziej przybliżyć. Wreszcie chcę dla niego zostawić drogę ratunku, jeżeli się może wpław uratować, tem lepiej dla niego.
Stary Indyanin tak szybko popędzał czółno, iż w kilka minut znaleźli się prawie obok daniela.
— Sokole Oko odezwał się do Indyanina. Weź twój hak teraz, jużeśmy się jak w porę przybliżyli.
Natty nie wychodził nigdy z domu, nie opatrzywszy się w to wszystko, cokolwiek tylko przydaćby mu się mogło. Fuzya jego była mu nieoddzielną towarzyszką. Zabrał ją tego poranka, chociaż miał zamiar łowić tylko wędką ryby. Miał w swojem czółnie hak, a nawet żelazne ognisko, na którem rozkładał ogień poławiając ryby w porze nocnej. Ostrożność ta była wynikiem zwyczajów starego myśliwca, który w swoich wycieczkach zapuszczał się niekiedy nierównie dalej, aniżeli sobie ułożył. Przed kilką laty pierwej opuściwszy swoją chałupę, dla udania się na kilkudzienne łowy do gór pobljzkich, ze strzelbą i psami swojemi, powrócił dopiero po odwiedzeniu brzegów jeziora Ontario. Dwieście lub trzysta mil niczem wówczas były dla niego, ale od czasu kiedy muskuły jego zaczęły twardnieć przez wpływ wieku, rzadko kiedy na tak długie puszczał się wyprawy.
Porwał swój hak i gotował się przebić nim kark daniela.
— Nieco na lewo — wołał do Mohegana — dwa jeszcze poruszenia wiosłami, a on będzie naszym.
Stary dowódzca postąpił jak mu zalecono, Natty wzniósł swój hak potrząsając nim na powietrzu i cisnął go silnie na daniela, który zrobił podobneż poruszenie, a broń przeznaczona do zadania mu śmierci, przeszła mimo niego nie tykając go bynajmniej. Chociaż utrudzony, płynął atoli silnie, a czółno ścigało za nim bardzo blizko, kiedy Natty mijając miejsce w którem się hak jego pogrążył, zawołał:
— Zawracaj Johnie, nie chce mi się stracić mojej broni.
Kiedy to mówił, rękojeść haka popchnięta siłą oddziaływania ukazała się na powierzchni wody, stary myśliwiec porwał za nią i znowu puścili się za danielem, któremu to opóźnienie dozwoliło było nieco ich wyprzedzić.
Ale w tej chwili Edward przybliżył się aa miejsce, na którem się to działo, a widok daniela płynącego pomiędzy jego łodzią i czółnem pozwolił mu zapomnieć o przestrogach mądrości, których przed chwilą ledwo, przyjaciołom swoim udzielał.
— Naprzód Moheganie, naprzód! — zawołał — nacieraj nań bliżej, kiedy ja nadpływam, chcę mu zarzucić pętlę na rogi.
Nieszczęśliwy daniel ze stron wszystkich otoczony nieprzyjaciółmi, widząc z prawej strony łódź Edwarda, z lewej czółno dwóch myśliwców i słysząc na brzegu psów szczekanie, zatrzymał się na chwilę, jak gdyby czuł, iż nie może dłużej walczyć przeciwko smutnemu przeznaczeniu, ale równocześnie poruszenie nagłe czółna przez wiosła Mohegana, pomknęło je naprzód, a daniel widząc otwór do ratowania się przez cofnięcie się w tył, starał się obrócić swój kierunek ku lądowi z tejże samej strony jeziora, w pewnej od psów odległości.
Ale w tej chwili niepewności, Edward statecznie się ku niemu zbliżał. Cisnął nań z całej siły powróz na końcu którego sporządził pętlę, i udało mu się zaczepić nią za róg daniela, który zbierał niepożytecznie wszystkie swoje siły, ciągnął za sobą łódź przez czas niejaki, ale szybkość jego została opóźniona, co dało czas czółnu do zbliżenia się z drugiej strony.
Zbliżyła się chwila fatalna. Bumpo pochwycił lewą ręką za róg jeden źwierzęcia. drugą zaś poderżnął mu gardło wielkim nożem służącym mu zwykle do odzierania ze skóry źwierzyny zabijanej na polowaniu. Krew daniela zarumieniła wodę na odległość stóp kilku, jego zaś wydobyto z wody i rozciągnięto w czółnie.
Natty obmacał go ręką po bokach i po różnych częściach ciała, podnosząc nakoniec głowę i śmiejąc się swoim zwykłym sposobem.
— Owoż nie oddałbym tego daniela za prawa Marmaduka — rzekł. A cóż Johnie, czy to krwi nie ogrzewa? Dawno mi się już nie zdarzyło w życiu zabić daniela na jeziorze. Mięso jego jest wyborne panie Edwardzie i wiem dobrze komu się lepiej zraz zwierzyny, aniżeli wszystkie trzebieże będzie podobał.
Stary Indyanin zgięty był pod ciężarem lat i nieszczęść swojego rodu, ale myśliwstwo zawsze zdawało się go krzepić i odmładzać. Ze swojej strony on także obmacał członki drgające daniela, dał znak potwierdzenia, i rzekł w lakonicznym stylu swojego narodu:
— Dobrze!
— Zdaje mi się Natty — rzekł Edward, skoro minęła pierwsza uniesienia chwila — żeśmy wszyscy równie przeciwko prawu postąpili. Ale idzie tylko o zachowanie tajemnicy, albowiem zdaje się, że nikt nas nie widział. Lecz jakim sposobem psy się nie znajdują w domu. Zostawiłem ich na uwięzi, tego jestem pewny i rzemienie były mocne.
— Zwietrzywszy takiego daniela — rzekł Natty — nieboraki nie mogły się oprzeć pokusie i porwały swoje uwiązania. Obacz tylko panie Edwardzie, noszą jeszcze końce dłuższe od stopy wiszące u ich szyi. Nuże Johnie, przybijajmy do brzegu, potrzeba ażebym to zblizka rozpoznał.
Mohegan nawrócił do brzegu, gdzie gdy wysiedli, Natty zawołał na swoje psy, które do niego natychmiast przybiegły. Ale jak tylko rzucił oczyma na rzemienie, zmienił wyraz twarzy, potrząsł głową i zawołał:
— Myliłem się. Nie, nie, stary mój Hektor, jakem się lękał, nie winien.
— Alboż rozumiesz, iż rzemienie zostały przekrojone? — zapytał Edward z żywością.
— Nie mówię ja tego — odpowiedział Natty — ale te rzemienie ani zostały porozrywane siłą, ani psiemi zębami przecięte.
— Jakto! — zawołał Edward — ten niegodziwiec cieśla śmiałżeby?...
— Jest to człowiek, który się na wszystko odważy, skoro się nie ma czego obawiać — odpowiedział Natty. Jużem powiedział, że on umiera żądzą wejścia do mojej chałupy. Zawsze mu potrzeba mięszać się w cudze sprawy. Ale nie radzę mu więcej krążyć około mojej chaty.
Tymczasem Mohegan przypatrywał się rzemieniom z bystrością Indyanina, i dokładnie rzecz rozpoznawszy powiedział:
— Rzemień został przecięty ostrzem doskonałem, nasadzonem na długą rękojeść, przez kogoś, który się psów obawiał.
— Jakim to sposobem wiedzieć możesz? — zapytał Edward.
— Słuchaj mój synu — odpowiedział stary wojownik. Przecięcie jest gładkie, co dowodzi doskonałości ostrza; jest poziome, zostało więc wykonane narzędziem długą mającem rękojeść, żeby się zaś nie lękano psów, uciętoby ich smycze króciej i bliżej szyi.
— Na moje życie — zawołał Natty — John jest na dobrym tropie! musiał to być ten przeklęty cieśla, wdrapał się bez wątpienia na małą skałę, która jest za budami psiemi i przywiązał swój nóż do kija dla przerżnięcia rzemieni, nie jest to trudnem dla wykonania chcącemu.
— Ale jakiby on mógł mieć do spuszczenia psów powód? — zapytał Edward.
— Jaki powód? — odpowiedział Natty — powód ich oddalenia i zapróbowania, a nuż nie uda się wprowadzić się do chałupy, i zobaczyć po co ją zamykam tak troskliwie i każdego razu ilekroć się oddalam.
— Podejrzenie twoje jest sprawiedliwe — zawołał młodzieniec — pożycz mi swojego czółna, które jest lżejsze od mojej łódki, jestem młody i czerstwy, w czas może jeszcze przybędę, ażeby się jego zamysłom sprzeciwić. Niech Bóg uchowa, ażebyśmy zależeli od łaski takiego człowieka.
Jego rada została przyjęta. Daniela włożono na łódkę dla ulżenia czółnu, do którego Edward siadłszy, puścił się z szybkością, błyskawicy. Mohegan w łódce przez pewną odległość płynął za nim, a Natty w towarzystwie swoich psów wszedł na górę, w zamiarze udania się lądem do swojej chałupy.


ROZDZIAŁ VIII.
Nie pytaj się mię czego w trwogi stanie

Doświadcza dziewica młoda;
Może jej umysł chwyta obłąkanie,
A może rozpacz jest czuciem jedynie,
Które na chwilę jej odwagi doda,

W tej przerażenia okropnej godzinie.
Walter Scott..

Równocześnie gdy Natty z towarzyszami polowali na jeziorze na daniela, miss Templ i jej towarzyszka odbywały przechadzkę w lesie, i kiedy chwila przerwy sprawionej przez oddalenie się Edwarda przeminęła, rozpoczęły rozmowę równie wesołą jak niewinną. Ścieszka którą postępowały, zaprowadziła je na niewielką odległość od chałupy Nattego, i wstąpiły na wyniosłość z której poglądać na nią mogły sposobem lecącego ptaka.
Przyjaciółki jednak, mimo najpoufniejs zych zwierzeń w innych sprawach, nigdy nie odważyły się dotknąć zagadnienia o zagadkowym stosunku Edwarda do starego Indyanina i Nattego Bumpo. Sędzia sam może się dowiadywał o stosunkach Edwarda, ale uważał za rzecz stósowną zachowywać dla siebie wynik swoich dociekań, tembardziej, że w Stanach Zjednoczonych nie należało do rzeczy nadzwyczajnych, gdy młody człowiek, skoro tylko posiadał wychowanie i wykształcenie, otrzymywał stanowisko bez względu na pozycyę socyalną, z której wychodził. Nie idzie zatem, żeby nie usiłowano dociec, z jakiej rodziny wychodził, ale Edward omijał tak zręcznie ten przedmiot, a sędzia tak nic zarzucić nie mógł obecnemu zachowaniu się jego, że nareszcie dał spokój badaniu.
Ale są przedmioty nad któremi umysł niewieści z większem powodzeniem dochodzi do wyniku, aniżeli męzki. W wielu małych względach, które Edward dla Elżbiety okazywał w każdem zdarzeniu, uznała ona, iż mu ani na grzeczności, ani na światowym takcie nie zbywało, i że jeżeli się niekiedy okazywały w nim niektóre porywczości rysy, było to z przyczyny iż na niego wpływało jakieś uczucie ukryte, które Elżbieta przypisywała popędliwym namiętnościom nie odgadując ich przyczyny.
— Nie wiem, czegobym nie dała Ludwisiu — rzekła do swojej towarzyszki, wskazując jej palcem na skromne schronienie mieszkańców lasu — ażeby te ściany drewniane mogły mi wyjawić to wszystko cokolwiek widziały i słyszały.
— Pewna jestem kochana moja Elżuniu, iżby ci nic nie odkryły, cokolwiek byćby mogło na krzywdę pana Edwarda.
— To jest podobne do prawdy, ale odkryłyby mi kto on jest?
— Już prawie o tem wiemy. Słyszałam jak twój kuzyn wykładał to w sposób dosyć zaspakajający.
— Naczelnik władzy wykonawczej — odezwała się miss Templ z uśmiechem. Oh! zapewne nie masz nic na świecie czegoby on nie mógł wyłożyć. Zdobędzie się on kiedyś na możność odkrycia filozoficznego kamienia. I cóżeś od niego słyszała?
— Rzeczy, które mi się wydają dosyć słuszne, ażeby zasłużyły na wiarę. Mówił, że Natty Bumpo całe prawie swoje życie przepędził w lasach, i że tym sposobem zapoznał się z Johnem który niegdyś był wodzem delawarskim.
— Do prawdy? mój wujaszek zatem nauczył ciebie rzeczy bardzo nowych. I cóż mówił potem?.
— O początku ich zażyłości utrzymuje, iż powstała ztąd, iż Bumpo w jednej bitwie życie Johnowi uratował.
— Nic nie masz podobniejszego, ale mówiąc szczerze, cóż to wszystko ma wspólnego z tem, o czemeśmy mówiły?
— Cokolwiek cierpliwości Elżusiu, a ja ci opowiem wszystko com słyszała, mojemu ojcu bowiem pan Jones te szczegóły opowiadał, kiedy był ostatnim razem u nas... Dodał, że król angielski miał we zwyczaju utrzymywać agentów przy rozmaitych pokoleniach Indyan, i że ci przepędzali niekiedy połowę swojego życia w miejscach przez dzikich najbardziej uczęszczanych.
— Powiedział więc prawdę historyczną o której nikt powątpiewać nie może. I to wszystko?
— Oh! nie zaiste. Powiedział jeszcze, iż rzeczeni agenci pojmowali rzadko żony, ale że wszelakoż... a to już chyba ci ludzie nie obawiali się Boga, Elżuniu, albowiem powiadał. że oni... że oni...
— Mniejsza o to, mniejsza o to, Ludwisiu — rzekła Elżbieta rumieniąc się nieco — pomińmy to, ale o panu Edwardzie.
— Ale w tej mierze potrzeba, ażebym ci powiedziała, iż rzeczeni agenci mieli sobie za punkt honoru dawać edukacyą swoim dzieciom, jak pan Jones powiadał: jedni wysyłali je do Anglii, drudzy umieszczali w kolegiach kolonialnych, i tym sposobem tłumaczy sposób ukształcenia pana Edwarda. Zgadza się bowiem, że on tyle prawie ma nauki ile pan Ryszard, ile twój ojciec i mój nawet.
— Prawdziwe cudo umiejętności! Tym więc sposobem Mohegana panu Edwardowi na dziada przeznacza. Ale Ryszard kochana moja przyjaciółko, ma teoryą na wytłumaczenie wszystkiego. Chciałabym wszakże ażeby mi wytłumaczył, dla czego ta lepianka jest jedynem pomieszkaniem na mil pięćdziesiąt w około, której się drzwi nie otwierają dla nikogo w świecie, ktobykolwiek chciał podnieść ich klamkę.
— Pan Jones nic nie mówił w tej mierze, ale mi się zdaje, że ponieważ oni są ubodzy, chcą naturalnie zabezpieczyć to, co im się ze słusznego prawa należy, to jest ukryć biedę. Niekiedy miss Templ, niebezpieczną jest rzeczą być bogatym, ale nie wiesz i nie możesz wiedzieć jak jest rzecz okropna być ubogim.
— I jabym się spodziewała, że ty kochana Ludwisiu również jak i ja nie wiesz o tem. Pochlebiam sobie przynajmniej, że na tej ziemi obfitej niepodobną jest rzeczą, ażeby sługa kościoła znalazł się w stanie utrapienia.
— Nie masz nigdy utrapienia zupełnego — rzekła Ludwika pokornym i melancholijnym tonem — dla pokładających swoją ufność w Stwórcy, ale i człowiek taki może być narażony na cierpienia rozdzierające serce.
— Ale ty moja kochana przyjaciółko — zawołała Elżbieta z uniesieniem — ty nie cierpiałaś zapewne nieszczęść ubóztwa?
— Ah! miss Templ — odpowiedziała Ludwika ze słodyczą — domyślam się, że kłopoty tego życia mało bardzo są tobie znane! Mój ojciec przepędził lat wiele jako misyonarz w nowych osadach tego kraju, jego owieczki były ubogie, nie raz brakowało nam chleba, nie mieliśmy go za co nabyć, a nie śmieliśmy prosić przez bojaźń świętego powołania. Ileż razy widziałam ojca mojego oddalającego się od rodzeństwa w cierpieniach, głodzie i chorobach, które za jego oddaleniem się jedyną swoją pociechę utracało, i gdzież się on oddalał?... Na pełnienie obowiązków, których, by zaniedbać, nie mogły go skłonić domowe nieszczęścia. Oh! jakże to być musi rzeczą trudną starać się pocieszać innych wtenczas, kiedy własne serce jest napojone goryczą wszelkich umartwień!
— Ale teraz Ludwiko — zawołała Elżbieta — umartwienia te przeminęły, już one więcej nie powrócą. Dochody ojca twojego potrzebom jego rodziny odpowiadać powinny, potrzeba żeby wystarczały i odtąd muszą być dostateczne.
— One wystarczają — rzekła Ludwika spuszczając głowę na łono, dla ukrycia łez swoich — albowiem ja jestem wszystkiem co mu się z jego licznej rodziny pozostało, jestem jedynem jestestwem, którego potrzebom zaradza.
Obrót jaki wzięła rozmowa, oddalił od umysłu dwóch młodych przyjaciółek wszelkie inne wyobrażenia, oprócz tych, które przyjaźń, dobrotliwość i uprzejmość natchnąć zdołają. Elżbieta czule do serca przycisnęła swoją przyjaciółkę, która od łez wstrzymać się nie mogła, płacząc zatem z nią razem starała się ją pocieszyć.
Kiedy chwila wzruszenia przeminęła, w milczeniu przechadzkę rozpoczęły. Dostały się wkrótce na wyniosłość góry, ugrzały się od utrudzenia, a gdy słońce wznosząc się na horyzont pomnażało upał dzienny, opuściły drogę którą szły dotąd, i poszły w głąb lasu, gdzie drzewa okazałe tworzyły sklepienie, którego promienie słoneczne przeniknąć nie mogły.
Piękności przyrodzenia dzikiego były wówczas przedmiotem ich rozmowy, kiedy się z nagła Elżbieta zastanowiła i ze drżeniem krzyknęła:
— Uważaj! czy nie słyszysz krzyku dziecięcia? Czy może jest to dziecię z miasteczka, które się obłąkało?
— To się zdarza bardzo często — rzekła Ludwika — słuchajmy.
Tenże sam głos powtórzył się i obie przyjaciółki usłyszały.
— Pójdźmy ku tej stronie, z której się krzyki odzywają — rzekła Elżbieta — jeżeli to jest dziecię obłąkane, będziemy miały rozkosz do rodziców je odprowadzić.
Wzięła przyjaciółkę pod rękę i przyśpieszonym postępując krokiem, głębiej się jeszcze w las zapuściły, kiedy Ludwika oglądając się zatrzymała Elżbietę i pokazując jej Brawa idącego zawsze za niemi rzekła przerażona:
— Patrzaj na psa.
Braw w młodości swojej wybornym był psem myśliwskim, ale wiek i przywyknienie do życia spokojnego, znacznie zapał jego ostudziły. Krok w krok szedł za swoją panią, a ile się razy zatrzymała, kładł się pod jej stopami, jak gdyby przechadzkę przydługą znajdował. W tej chwili wszakże oczy miał pałające i szerść najeżoną, głowa jego zwrócona na prawo nie zmieniała położenia, warcząc pokazywał zęby, nakoniec pokazał znaki bojaźni czy gniewu, które zatrwożyłyby Elżbietę, żeby go dobrze nie znała.
— Braw! — rzekła — wara Braw! Co ci jest mój stary przyjacielu?
Na głos młodej swej pani, Braw pomknął się kilka kroków naprzód, ażeby przed nią stanąć, zawarczał głośniej jeszcze aniżeli pierwej i ciągle w jednym kierunku trzymał oczy wlepione.
— Co mu jest? — rzekła Elżbieta. Musiał postrzedz jakie zwierzę, ale ja żadnego nie widzę.
Gdy jej Ludwika nie odpowiadała, miss Templ zwróciła ku niej oczy, i ujrzała, iż bledszą będąc od śmierci, wznosiła palec na powietrze z rodzajem pewnym konwulsyjnego poruszenia. Oko jej poszło w kierunku przez jej drżącą przyjaciółkę wskazanym, i postrzegła na brzozie w niejakiej odległości panterę, której się oczy groźne w nią wlepione zdawały.
— Uciekajmy! — zawołała porywając pod rękę Ludwikę, ale w tejże samej chwili, Ludwika ulegając przerażeniu, padła bez ruchu. Nicby Elżbiety do opuszczenia przyjaciółki w podobnem niebezpieczeństwie skłonić nie zdołało. Padła przy niej na kolana, starała się ułatwić jej oddychanie, rozdzierając przez pewien rodzaj instynktu część ubioru, która mogła je utrudnić, i w tym samym czasie zachęcając psa, jedyną ich obronę, głosem którego dźwięki drżącemi być zaczynały.
— Śmiało, Braw! — zawołała. Śmiało mój poczciwy Braw! Broń swojej pani!
Pantera była samica, miała przy sobie dziecię do czwartej części wzrostu jej dochodzące, które za nią wlazło na pierwsze gałęzie tegoż samego drzewa, a którego Elżbieta jeszcze nie postrzegła. Ukazało się ono w tej chwili zeskakując z drzewa i posuwając się do psa z poruszeniem, które między dzikością jego matki a wesołością młodego kota, wiele miało podobieństwa. Niekiedy zatrzymywało się pod drzewem, wspinało się na tylnych łapach, odzierając korę przedniemi, niekiedy bijąc się po bokach ogonem i szarpiąc ziemię, wycie swej matki naśladowało.
Przez cały ten czas Braw stał śmiało nie zmieniając położenia, o trzy kroki naprzód przed swoją panią, opierając się na tylnych łapach, i pilnując oczyma matki z jej dziecięciem. To ostatnie ilekroć dało susa, zawsze się zbliżało ku niemu i nagle padło, może bez zamiaru prawie na Brawa, który rzucając się nań w tymże czasie, strzaskał mu kość pacierzową za jednem szczęki poruszeniem, i cisnął silnie na powietrze, zkąd upadło bez życia na ziemię.
Elżbieta cieszyła się tryumfem odniesionym przez Brawa, kiedy ujrzała panterę zeskakującą z drzewa, i w trzech susach, z których każdym na stóp się dwadzieścia pomknęła, wpadła na psa, i wtenczas to właśnie zaczęła się walka prawdziwie okropna z rykiem i wyciem straszliwym połączona. Miss Templ była zawsze na kolanach, na ciało bez czucia Ludwiki nachylona, oczy mając wlepione w dwoje zwierząt, z tym większym interesem, iż nie mogła zapomnieć, że jej życie lub śmierć od nich zależały. Pantera czyniła podskoki tak częste i natarczywe, iż zdawała się zawsze być na powietrzu. Pies, ożywiony bitwą, starał się zawsze stawić czoło swojemu nieprzyjacielowi, ale nie mógł przeszkodzić panterze, kiedy niekiedy na grzbiet swój wpadać, co ciągle było skutecznym jej zamiarem. Wtenczas chociaż poszarpany był jej szponami, i krew mu się z wielu ran toczyła, chwiał nią jak piórkiem, i podnosząc się na tylnych łapach, z paszczą otwartą, z iskrzącemi oczyma, z większym niż kiedy zapędem natarcia ponawiał. Ale odtrąciwszy odwagę, Braw cieniem ledwie był tego, co przed kilką laty pierwej. Ilekroć nacierał na panterę ku sobie obróconą, zwierzę to równie chyże jak srogie, wymykało mu się susami które dosięgnąć go nie dozwalały, a wkrótce potem wpadając na grzbiet jego, zadawało mu nowe rany. Walka straszliwsza niżeli poprzednio nakoniec nastała, dwaj nieprzyjaciele rozpoczęli bitwę śmiertelną, zęby psa utopione w bokach pantery nie dozwoliły jej wymknąć się przez nowe susy, ale natychmiast wycieńczony utratą krwi płynącej mu ze wszystkich części ciała, zwolnił ściśnienie zębów, upadł na grzbiet, a krótka konwulsya zgon wiernego Brawa obwieściła. Powiadają, że obraz Stworzyciela wraża cześć pewną jestestwom niższego rzędu, które są także dziełem rąk jego i bezwątpienia cudem tego rodzaju, zawieszony został na chwilę cios, który Elżbiecie zagrażał, pozbawionej jedynego obrońcy. Oczy potworu i dziewicy klęczącej na chwilę się spotkały, ale nieprzyjaciel wściekły zatrzymał się, dla nasycenia swojej zapalczywości na pokonanym nieprzyjacielu. Pobiegł potem ku swojemu dziecięciu, wpatrzył się weń, przewrócił jego ciało, jak gdyby dla zapewnienia się czy jeszcze nie żyło, a gdy ten widok podwoił jego zapalczywość, uderzył się po bokach ogonem, i nowem wyciem las napełnił.
Miss Templ zostawała nieporuszona. Niepodobna było dla niej najmniejszego skinienia uczynić, ręce miała w postawie modlącej się złożone, ale jej oczy zawsze w jej straszliwego nieprzyjaciela były wlepione. Usta jej drżały z przerażenia, policzki były jakby z białego marmuru, a czekała tylko na śmierć okropną i nieuchronną, kiedy usłyszała za sobą szelest w zaroślach, i w tymże samym czasie głos ludzki obił się o jej uszy.
— Nachyl się! nachyl się! kapelusz ten zakrywa mi głowę zwierzęcia.
Stało się to raczej naturalnym instynktem, nie zaś przez usłuchanie tej rady, że córka sędziego schyliła głowę na piersi, a w tymże samym czasie huk wystrzału z fuzyi i świst kuli o jej się uszy obiły. Podniosła oczy na panterę i postrzegła to zwierzę tarzające się po ziemi w podskokach jeszcze i kąsające się w tem miejscu gdzie je kula przeszyła, przy wydaniu wrzasków straszliwych.
W tym samym prawie czasie Natty naprzeciwko niej wyskoczył wołając głośno:
— Tu Hektor, tu stary głupcze! To zwierzę ma życie twarde i nie potrzeba mu dowierzać.
Pomimo ruchów gwałtownych ranionej pantery, która się zawsze odzyskania sił swoich i swojej srogości bliską, być zdawała, Natty przed Elżbietą stał nieustraszony, powtórnie swoją fuzyę z równą prędkością, jak z zimną krwią nabijając. Potem się przybliżył do zwierzęcia wściekłego, wyprawił mu kulę w głowę i rozciągnął na ziemi bez życia.
Śmierć tego straszliwego nieprzyjaciela, wolniej Elżbiecie odetchnąć pozwoliła, i zdawało się jej samej, iż z grobu powstawała. Natty, który znał doskonale wszystkie okolice, postarał się wody i przyniósł ją w swojej czapce ze skóry danielowej, ta posługa i starania Elżbiety przywróciły wkrótce do zmysłów jej przyjaciółkę. Miss Templ wyraziła wdzięczność swojemu zbawcy z zapałem stosownym do przysługi, jaką od niego odebrała, ale Natty słuchał tego z małem baczeniem, które okazywało, iż do tego co dla niej wyświadczył, wartości wielkiej nie przywiązywał.
— Dobrze — rzekł jej — dobrze, pomówimy o tem innym razem, ale jeżeli pani zechcesz drugi raz przechadzać się po lesie, dobrze zrobisz, jeżeli za towarzysza weźmiesz pana Edwarda. Co się zaś tycze tej chwili, trzeba myśleć o powróceniu na drogę, albowiem miałaś dosyć przestrachu i pragniesz pewnie do ojcowskiego domu powrócić.
Wyprowadził je na drogę wiodącą do miasteczka, a gdy Ludwika dosyć sił odzyskała, iż mogła iść opierając się na ramieniu przyjaciółki, zostawił je i powrócił do lasu udając się do swojej chałupy. Zatrzymał się jednak przez chwilę, patrzał na nie jak się oddalały i wtenczas dopiero puścił się w swoją drogę, kiedy je drzewa zakryły przed nim.
— Nie dziw, iż się przestraszyły, rzekł sam do siebie. Widok pantery mającej przed oczyma swoje dziecię nieżywe i nie tak młode kobiety przestrachuby nabawił. Jest to źwierzę, które ma życie twarde, jak tylko spotkam z nich pierwszą, kulę jej do oka wyprawię. Zdaje mi się, że tym sposobem prędzej da się uchodzić.
Tak z sobą rozmawiając zbliżył się do miejsca na którem panterę zostawił i miał słuszność że się tam udał, albowiem wnet w zaroślach szelest jakiś usłyszał. Niewiedząc czy to był człowiek czyli jakie źwierzę dzikie, przyłożył kolbę swojej fuzyi do ramienia i składając się w tę stronę, z której szelest pochodził, zawołał:
— Kto tam jest?
— To ja, Natty, to ja — zawołał Hiram Doolittle, pokazując się ze skwapliwością wynikającą z bojaźni, ażeby Bumpo na los szczęścia nie wystrzelił — cóż to! na polowaniu w taki upał! Strzeż się i nie sprzeciwiaj się prawu.
— Prawu, mości Hiramie, żyłem tu przez lat czterdzieści z niem w zgodzie. Cóż ma wspólnego z prawem człowiek żyjący w lesie?
— Rzecz małej wagi może, ale ty częstokroć frymarczysz źwierzyną i mniemałbym, że wiadomo tobie Natty, iż kongres uchwalił akt skazujący na karę pięciu funtów szterlingów, to jest dwunastu dollarów, pięciudziesiąt centymów w kursującej monecie, każdego, ktokolwiek zabije daniela między miesiącem styczniem a sierpniem i sędzia z całą surowością prawo to wykonywać postanowił.
— Pod tym względem wierzę ci mości Hiramie; wierzę wszystkiemu cokolwiek mi zechcesz powiedzieć o człowieku, który zrobił z tego kraju ni pięć ni dziewięć.
— Prawo jest wyraźne, powiadam, a powinnością jest sędziego czuwać nad jego wykonywaniem, pięć funtów szterlingów kary. Zdaje mi się, że dzisiejszego poranku szczekanie psów twoich słyszałem, powiedziałby ktoś że wytropiły jakąś źwierzynę. Strzeż się ażeby te psy nie narobiły tobie kłopotu.
— Oh! mają one dosyć szacunku dla prawa, tyle prawie co i pan ich, ale co się tycze kary o której mówisz, wiele z niej na schedę donosiciela przypada?
— Wiele? — powtórzył Hiram, spuszczając oczy przed wzrokiem przenikliwym myśliwca. Ale... prawo przyznaje donosicielowi połowę, jak mi się zdaje, tak, połowę. Ale widzę, masz krew na rękawie Natty. Czy nie ubiłeś jakiej zwierzyny dzisiejszego poranku?
— Tak mości Hiramie, i pyszną zwierzynę, ręczę za to.
— Nie wątpię o tem Natty, nie wątpię. Wiadomo, że psy twoje dobrze są ułożone. Gonią tylko zwierzynę wyborową.
— One gonią wszystko, co tylko gonić ja rozkażę panie Hiramie. Pogonią nawet waszmości samego, jeżeli mi się tak upodoba. Pójdź tu Hektor! sam tu! tu! mówię tobie!
— Twoje psy Natty uchodzą za najlepsze w całym kantonie — rzecze Hiram nieco zmieszany, iż się zbliżyły i wietrzą go jak gdyby się chciały puścić jego tropem. Ale gdzież jest źwierzyna którąś zabił Natty?
Przez cały czas tej rozmowy szli ciągle i wtenczas się właśnie o dwa kroki od miejsca potyczki znajdowali.
— Patrzaj tam — rzecze Natty dla pokazania miejsca — czy chcesz wziąć tę sztukę źwierzyny sobie na obiad?
— Jakto! — zawołał Hiram — to Braw! to pies pana Templa! Chceszże się stać nieprzyjacielem sędziego. Być-że to może, żeś zabił to biedne zwierzę?
— Patrzaj tylko Doolittlu, przypatrz mu się dobrze i zastanów się, czy on był zabity kulą od fuzyi, czy zarznięty nożem?
— Jak jego ciało jest poszarpane! Nie, nie, to nie fuzya, ani też nóż pozbawiły go życia, kto go więc do tego stanu doprowadził?
— Pantera panie Hiramie. Obacz, obróć się, obacz za sobą, ujrzysz dwie, matkę i dziecię.
— Pantery! — zawołał Hiram, podskakując z taką rzeźkością, któraby zaszczyt zrobiła tancmistrzowi i naokoło siebie obracając oczy obłąkane.
— Nie lękaj się, mości Hiramie, nie lękaj się. Pies zagryzł dziecię, a dzięki mojej fuzyi paszczęka matki szkodzić nie może nikomu. Pzzybliż się, nie waszmości złego zrobić nie mogą.
— Ale daniel, Natty! gdzie jest daniel któregoś zabił?
— Ja zabiłem daniela! alboż to prawo tego nie zabrania? spodziewam się, że surowość jego na pantery się nie rozciąga?
— Nie bez wątpliwości, przeciwnie, prawo przyznaje jeszcze nagrodę za głowę pantery. Psy twoje więc i pantery gonią?
— Gonią wszystkie źwierzyny gatunki. Czyliżem nie powiedział, iżby pogoniły samego pana, żebym zachciał. Pójdź tu Hektor, tu!
— Tak, tak, przypominam sobie. I przyznać muszę, że to są psy przedziwne, i zdumiewam się nad niemi.
Tymczasem Natty usiądł na ziemi, a kładąc na swoich kolanach głowę pantery, wziął nóż i zaczął zdejmować jej skórę z głowy z biegłością wprawną rękę oznaczającą,
— I czegoż się dziwujesz mości Hiramie? czyś nie widział nigdy jak zdzierają skórę z głowy pantery? Ale ponieważ jesteś urzędnikiem, powinieneś mi dać pismo na odebranie nagrody, albowiem wiedziałem doskonale, że ta mi się należy.
— Nagrody! Bezwątpienia. To jest rzecz sprawiedliwa. A więc pójdźmy do twojego pomieszkania, a ja tam wydam rozkaz, po wykonaniu przez ciebie przysięgi prawem przepisanej. Spodziewam się, że masz biblią? Prawo czterech tylko Ewangelistów i modlitwy Pańskiej wymaga.
— Zdaje mi się, że nie mam biblii takiej, jakiej prawo wymaga.
— Jeden tylko jest gatunek biblii, Natty, twoja będzie tak dobra, jak i wszelka inna. Pójdźmy, pójdźmy, chcę wysłuchać twojej przysięgi natychmiast.
— Powoli, mości Hiramie, powoli — rzekł stary myśliwiec powstające z dowodem swojego zwycięztwa w ręku. Na cóż waszmości przysięga w rzeczy o której nie możesz powątpiewać? Albożem nie opowiedział mu całej historyi, albożeś nie widział jakem zdejmował skórę z głowy pantery? Sędzia Templ może się u mnie dopominać o przysięgę, ponieważ nie był świadkiem zdarzenia, ale waszmość!...
— Ale my tu nie mamy ani piór, ani atramentu, ani papieru, Natty, trzeba więc koniecznie żebyśmy poszli do ciebie dla napisania rozkazu.
— Cóż to? bierzesz mię za mędrca mości Hiramie, mniemając, że w mojej chałupie papieru, atramentu i piór dostać można? Mniemałem, że urzędnik ma to wszystko w kieszeni. Więc ja tę skórę poniosę do miasteczka dla odebrania rozkazu na wydanie mi nagrody. Do stu katów te końce rzemieni które u psiej szyi wiszą! Skończy się na uduszeniu. Czy nie miałbyś noża mości Hiramie? Mój nie jest dosyć ostry żeby nim podobny rzemień przeciąć można było.
Hiram, który zdawał się pragnąć, ażeby w tej chwili ze starym myśliwcem zostawać w najlepszem porozumieniu, wydobył z kieszeni nóż ogromny i jemu go podał. Natty poucinał rzemienie przy szyi psom swoim, i oddając mu nóż napowrót, rzekł:
— Ostry jest i ręczę, że nim nie pierwszykroć skórę podobną krajano.
— Może rozumiesz, że to ja spuściłem psy twoje — odezwał się Hiram, któremu złe jego sumienie mieć się na baczności nie dozwoliło.
— Spuściłeś psy moje! — powtórzył Natty. Nie, spuściłem je sam. Ilekroć wychodzę z chałupy, zawsze je spuszczam.
Mimowolne podziwienie, które okazał Hiram słysząc to kłamstwo, wystarczyłoby na rozprószenie wszelkich wątpliwości Nattego, jeżeliby miał jakiekolwiek, a krew zimna którą zachowywał aż do tego czasu ustąpiła gniewowi.
— Słuchaj mię z uwagą mości Hiramie — rzekł uderzając silnie ziemię kolbą swojej fuzyi. Nie wiem do czego mógłbyś mieć pokusę w chałupie równie ubogiego jak ja człowieka, ale mówię ci w oczy, że nigdy za moją zgodą noga twoja tam nie postanie, i jeżeli będziesz krążył w około, tak jakeś to robił przez cały ranek dzisiejszy, niedobre kupno nabędziesz.
— A ja powiadam ci panie Bumpo — odpowiedział Hiram, cofając się przyśpieszonym krokiem — iż ja wiem, żeś przeciwko prawu wykroczył, żem jest urzędnik, o czem się we dwudziestu czterech godzinach przekonasz.
— Oto dla ciebie i dla twojego prawa! — zawołał Natty klasnąwszy palcami — pójdź precz ztąd nikczemniku, ażeby mię czasem bies nie skusił do postąpienia z tobą według zasługi twojej. Ale strzeż się ażebym ciebie nie napotkał w lesie, albowiem mógłbym wziąć cię za panterę.
Hiram nic nie odpowiedział lękając się starego myśliwca do ostateczności przyprowadzić, i skoro tylko zniknął, Natty udał się do swojej chałupy, gdzie podobne grobowemu milczenie panowało. Uwiązał psy i zapukał do drzwi, które mu Edward otworzył.
— A cóż, wszystko dobrze? — zapytał Natty.
— Wszystko dobrze — odpowiedział Edward. Poznałem ze ktoś drzwi otworzyć próbował, ale dokazać tego nie potrafił.
— Znam ją tego ktosia — rzekł Natty — ale niechaj nie przystępuje na wystrzał z mojej fuzyi, albowiem...
Stuknięcie drzwi, które zamknął za sobą, nie dozwoliło usłyszeć końca zaczętej przez niego mowy.


ROZDZIAŁ IX.
Wieść biega że u niego znajdują się skarby.
Szekspir, Timon Ateńczyk.

Zostawiliśmy Marmaduka i Ryszarda w chwili, kiedy wsiedli na koń dla wyprawy, której opóźnienie szeryf nie bez żalu oglądał. Całkiem zajęty swojemi wielkiemi zamiarami, miał poważną minę, która nie pozwoliła sędziemu rozpocząć z nim wesołej rozmowy, i blisko milę ujechali zachowując głębokie milczenie.
— A cóż Ryszardzie — rzekł nakouiee pan Templ — ponieważ przystałem na towarzyszenie ci, niewiedząc gdzie się udajemy i po co mię tam prowadzisz, zdaje mi się, że przyszła chwila zrobienia przedemną całkowitego zwierzenia się. Jaki jest cel tej podróży którą tak uroczyście odbywamy?
Szeryf odkaszlnął tak silnie, iż echa lasu do którego wjeżdżali zagrzmiały, a trzymając oczy wlepione w przedmioty, które się przed nim znajdowały, podobny do człowieka chcącego się przedrzeć do ciemnych krain przyszłości, odpowiedział jak następuje:
— Mogę rzec bracie Marmaduku, iż od czasu naszego urodzenia był zawsze punkt nieporozumienia pomiędzy nami. Nie dla tego to mówię, ażebym chciał ciebie za to czynie odpowiedzialnym, albowiem równie jest niesprawiedliwą potępiać ułomności przyrodzone jednego człowieka, jak wynosić pochwałami dary przyrodzone innego. Ale jest pewna rzeczą, żeśmy się różnili co do jednego punktu od czasu naszego urodzenia, a wiesz, że dwoma dniami tylko starszym odemnie jesteś.
— Nie pojmuję prawdziwie Ryszardzie, co to jest za punkt, albowiem mojem zdaniem różnice są nieuniknione pomiędzy ludźmi w wielu rzeczach.
— Są to jednak następstwa tylko wynikające z tejże samej przyczyny sędzio Templu, a tą przyczyną jest opinia, jakąśmy sobie utworzyli o atrybucyach uniwersalnych geniuszu.
— Ja ciebie dobrze nie pojmuję Ryszardzie.
— Zdaje mi się wszakże, iż mówię dobra angielszczyzną bracie Marmaduku, przynajmniej ojciec mój mnie jej nauczył, a mój ojciec umiał...
— Po grecku i po łacinie, Ryszardzie. Wiem ja tak dobrze, jak i ty o całej umiejętności twojego rodzeństwa. Ale przystąpmy do rzeczy. Po cośmy się wybrali dzisiaj na tę górę?
— Ażeby traktować porządnie przedmiot jakikolwiek, trzeba ażeby ten, który o nim rozprawia był wolny w sposób taki jak mu się zdawać będzie. Sądzisz że dary naturalne i edukacya jednemu i temuż samemu człowiekowi udzielić mogą tylko sposobności robienia dobrze jednej rzeczy, a ja utrzymuję, że geniusz może zastąpić instrukcyą, i że się znajduje taki człowiek, który, naturalnie zdolnym jest zrobić rzecz każdą i wszystkie rzeczy.
— Człowiek taki jak ty naprzykład Ryszardzie.
— Pogardzam osobistościami, i nie mówię o sobie, ale znajduje się na twoim patencie trzech ludzi, których mogę wymienić jako obdarzonych od przyrodzenia talentem uniwersalnym, chociaż pod wpływem odmiennego położenia działają.
— Rzeczywiście!? Mamy się więc lepiej aniżelim przypuszczał. Którzyż to są ci trzej wielcy ludzie?
— Jednym z nich jest Hiram Doolittle. Jego rzemiosłem, jak wiadomo, jest ciesielstwo, i dosyć jest rzucić okiem na miasteczko, żeby mu zasłużoną sprawiedliwość oddać. Następnie mianowano go sędzią pokoju, i gdzież się znajdzie urzędnik, z jakąby tam nie było edukacyą, któryby lepiej administrować sprawiedliwość potrafił?
— Niech i tak będzie! — rzekł Marmaduk z miną człowieka niechcącego wchodzić w spory o rzecz, któraby sporom uledz mogła — owoż jeden.
— Jotham Riddel jest z nich drugim.
— Kto? — zawołał sędzia.
— Jotham Riddel, powiadam.
— Jak to! ten człowiek któremu się nie nie podoba, ten spekulant który odmienia powiat co trzy lata, mieszkanie co rok, profesyą co trzy miesiące, który był wczoraj rolnikiem, dziś jest bakałarzem w szkole, a jutro będzie szewcem, ten zbiór wszystkich wad kolonistów, których przez żaden dobry przymiot nie nagradza! Sumiennie mówiąc Ryszardzie, ten nie zasługuje na nazwę uzdolnionego. I któż będzie trzeci?
— Ponieważ trzeci, sędzio Templ, nie przywykł do słuchania podobnych komentarzów na swój rachunek, pozwolisz ażebym o nim zamilczał.
— Jedno z drugiem, co ztąd wnoszę Ryszardzie, być musi, że ta trójca, której ty jesteś pierwszą osobą, musiała zrobić jakieś ważne odkrycie.
— Nie mówiłem tego, że należę do rzędu tych ludzi i powtarzam że nie mówię o sobie. Ale rzeczą jest niewątpliwą że zostało zrobione odkrycie, i że w tym względzie bardzo jesteś interesowany.
— Obaczymy, Ryszardzie, słucham cię z wielką uwagą.
— Wiesz bracie Marmaduku, że się znajduje na twoim patencie człowiek znajomy pod imieniem Nattego Bumpo. Człowiek ten jak powiadają żył tu przez lat czterdzieści, ale od niejakiego czasu mieszka z dwoma osobliwszymi towarzyszami.
— Część tego wszystkiego jest prawdziwa, całość dosyć do prawdy podobna.
Wszystko jest prawdziwe, sędzio, wszystko prawdziwe. Owoż tymi towarzyszami, którzy z nim mieszkają od niejakiego czasu, są, stary wódz indyjski, ostatni, czy też jeden z ostatnich ze swojego pokolenia, i młodzian o którym powiadają że jest synem jakiegoś agenta angielskiego z Indyanki spłodzonym.
— Któż to powiada? — odezwał się Marmaduk z zajęciem, jakiego jeszcze dotąd nie okazał.
— Kto? zdrowy rozsądek, odgłos powszechny. Ale słuchaj póki się wszystkiego nie dowiesz. Młodzieńcowi temu nie zbywa na talentach. Tak, ma on w sobie to, co ja nazywam pięknemi talentami, odebrał jakie takie wychowanie, umie się bardzo dobrze, jeżeli chce, znaleźć w towarzystwie. Teraz bracie Marmaduku, czy nie mógłbyś mi powiedzieć, jaka pobudka mogłaby połączyć z sobą trzech ludzi takich jak: John Mohegan, Natty Bumpo Olivier Edward?
— Jest to zapytanie, którem sobie zadawał bardzo często, Ryszardzie i nigdym na nie odpowiedzi wynaleźć nie mógł. Czyś przeniknął tę tajemnicę, albo czy tylko względem niej masz domysły.
— Domysły! nie, nie, bracie Marmaduku, mam fakta, fakta pewne i niezaprzeczone. Wiesz, że się znajdują miny w tych górach, albowiem słyszałem jakeś mówił, że w ich znajdowanie się wierzysz.
— Rozumując przez analogią. Ryszardzie, ale za żadna pewność nie zaręczając.
— Aleś słyszał o tem rozprawiających; widziałeś próbki minerałów, tego zaprzeczyć nie możesz. Wreszcie rozumując przez analogią, jak powiadasz, ponieważ znajdują się minerały w Ameryce południowej, dla czegóżby się nie miały w północnej znajdować.
— Nie przeczę, żem słyszał mówiących iż domyślają się o bytności min w tym kraju, i że mi przyniesiono próbki ziemi które się zdawały zawierać minerały. Nie zdziwi mię zatem bynajmniej, jeżeli się dowiem, że odkryto jakąś minę cynową, albo co jeszcze ważniejsza, węgla ziemnego.
— Do biesa twój węgiel sędzio! kto tu u licha wśród tych lasów potrzebować będzie węgla? Nie, bracie Marmaduku, nie, srebro jest jedyną rzeczą której nam braknie, i tu właśnie idzie o odkrycie srebra. Teraz posłuchaj dobrze. Nie mam potrzeby mówić, że krajowcy dobrze znają złoto i srebro, ztąd wniosek oczywisty, że nikt lepiej od nich znać nie może miejsc, w których się znajduje. Otóż mam najsłuszniejsze powody mniemać, że John Mohegan i Natty Bumpo, wiedzą od lat wielu o znajdowaniu się miny tu na tej górze, i te powody dam ci poznać w czasie przyzwoitym.
— I jakiż czas może być przyzwoitszy nad chwilę obecną? — odezwał się Marmaduk, ciekawy dowiedzieć się na czem się ten wstęp zakończy.
— No dobrze, ale słuchaj mię z uwagą — odpowiedział Ryszard rzucając oczyma w prawą i w lewą stronę, ażali nie ukrywał się w lesie ktokolwiek coby go mógł podsłuchać. Widziałem Mohegana i Nattego, widziałem na moje własne oczy, a moje oczy są tak dobre jak czyjekolwiek, widziałem ich wstępujących na tę górę i schodzących z niej z rydlówkami i z motykami. Inni ich widzieli także, jak wprowadzali do swojej chałupy rozmaite rzeczy sposobem tajemnym i to zawsze w porze nocnej. Jak myślisz, coby to być mogło?
Marmaduk nie odpowiedział i pozostał z oczyma wlepionemi w Ryszarda, czekając dalszego ciągu jego wyjaśnień.
— Ja powiem — mówił dalej Ryszard — że były to minerały i nic innego być nie mogło. Teraz pytam się, czy nie mógłbyś mi powiedzieć, kto jest ten Olivier Edward, który od ostatnich świąt Bożego Narodzenia stołownikiem twoim został?
Pan Templ odpowiedział tylko przeczącem skinieniem głowy i jak przedtem milczał. Ryszard ciągnął dalej:
— My powątpiewać nie możemy, ażeby to nie był mieszaniec, albowiem Mohegan swoim go krewnym wyraźnie nazywa, daje mu oraz imię Delawara. Uznaliśmy, że dosyć dobrą edukacyą odebrał. Ale po co on przybył do tego kraju? Czy przypominasz sobie, że na miesiąc czy tam blizko tego, przed zjawieniem się Edwarda w naszych okolicach, Nattego nie było w domu przez dni bardzo wiele. Me możesz o tem wątpić, albowiem kazałeś go szukać chcąc kupić zwierzyny dla zawiezienia swoim przyjaciołom do Nowego Yorku kiedyś wyjeżdżał po córkę. A cóż! czy znaleziono go wtenczas? John Mohegan sam jeden był w chałupie. Natty powrócił pod twoją niebytność, powrócił w nocy, a jednakże widziałem go jak powracał ciągnąc sanie podobne do tych, na jakich w zimie zboże do miewa wożą. Sanie te osłonione były z wielką troskliwością kilku skórami niedźwiedziemi, zatrzymał się przede drzwiami swojej chałupy, i razem z Moheganem, wydobyli z ostrożnością coś takiego, co się zdawało bardzo ciężkiem i przenieśli do chałupy ale ciemność rozpoznać tego nie dozwoliła.
— Daniela zapewne którego ubili.
— Z pewnością nie, albowiem dla naprawienia fuzyę swoją w miasteczku był zostawił. Jest niewątpliwa, że się oddalał, nie wiem dokąd, i że ztamtąd sprowadził nie wiem co, najpodobniej narzędzia do wydobywania min przeznaczone, albowiem od tego czasu nikomu wstępu do swojej chałupy nie pozwala.
— On nigdy odwiedzin tak bardzo nie lubił.
— Zgoda na to, ale przedtem nie wzbraniał się otworzyć drzwi swoich przed podróżnym burzą zachwyconym. Dalej, w kilka dni po jego powrocie zjawia się ten pan Edward. Przepędzają społem dni całe na polowaniu w górach, jak to sami mówią, w istocie zaś na szukaniu min nowych, dla tego, iż wtenczas mróz im nie pozwolił kopać ziemi. Młodzieniec korzystał ze szczęśliwego zdarzenia pomieszczenia się w uczciwym domu, ale mimo to, znaczną część swojego czasu w chałupie przepędza, udaje się tam każdego wieczora i niekiedy bawi przez noc całą. Czemżeby się tam mogli zajmować? Topią metale, sędzio Templ, topią metale i bogacą się twoim kosztem.
— W tem wszystkiem Ryszardzie, co jest twoim własnym domysłem a co wiesz od innych? Ja chciałbym oddzielić ziarno dobre od kąkolu.
— Jużem powiedział, że widziałem dwóch starców uzbrojonych w rydlówki i motyki. Widziałem także sanie, chociaż zostały porąbane na sztuki i w przeciągu dwóch dni spalone. Hiram, spotkał Nattego na górze w porze nocnej, kiedy ten przybywał ze swojemi saniami, a ponieważ Natty zdawał się być utrudzony, oświadczył mu swoją pomoc w ich ciągnięciu, albowiem Hiram jest bardzo uprzejmy, ale Natty słuchać go nie chciał i odrzucił tę pomoc po grubiańsku. Od czasu jak śniegi stopniały, a nadewszystko od czasu kiedy zamróz z ziemi ustąpiła, z wielką troskliwością czuwaliśmy nad nimi, i w tej mierze Jotham bardzo nam był pożyteczny.
Marmaduk nie wiele miał zaufania w sprzymierzeńcach Ryszarda. Jednakże, w szczegółach które słyszał, a nadewszystko w stosunku Edwarda ze starym myśliwcem coś tajemnego i dającego mu do myślenia znajdował. Z drugiej strony, podejrzenia, które Ryszard starał się wmówić w sędziego, zgadzały się z jego skłonnością osobistą. Pan Templ lubił się w przyszłość zapuszczać, zajmował się bez przestanku rachubą ulepszeń, które potomkowie uczynią w zamieszkałym przez niego kraju. Gdzie inni widzieli tylko lasy odludne, jego oczy odkrywały miasta, rękodzielnie, kanały, mosty, miny, huty; nakoniec w odkryciu miny w górach otsegskich nic nadzwyczajnego nie upatrywał, i to mogło być ogniwo tajemne, które łączyło Edwarda z ludźmi tak różnymi od niego pod wszelkiemi względami i mógłby to być powód który go jeszcze sprowadzał codziennie do chałupy starego myśliwca. Ale Marmaduk bardzo był przyzwyczajony roztrząsać zagadnienie pod wszelkiemi względami, i wnet dostrzegł zarzutów, które przypuszczeniu Ryszarda uczynić można było.
— To jest rzecz niepodobna, bo gdyby ten młodzieniec odkrył minę nie byłby tak ubogim.
— Toż właśnie dla tego, że jest ubogi — odpowiedział Ryszard — musi pracować z większym zapałem nad min wydobywaniem.
— Z drugiej strony podniosłość umysłu Edwarda, edukacya, którą odebrał, nie dozwoliłyby mu się tajemną pracą zajmować.
— Nieuk byłżeby w stanie topić metale?:
— Elżbieta mówiła mi, iż przybywając do mnie ostatniego wydał szylinga.
— Użyłżeby go na strzelanie do indyka, gdyby nie wiedział gdzie znaleźć inne?
— Niepodobna jednak, ażeby mnie przez tak długi czas oszukiwał! Znajdował się względem mnie częstokroć z opryskliwością, którą ja nieznajomości w nim świata przypisywałem.
— Chytrość, było to dla ukrycia lepszego swoich zamiarów.
— Jeżeliby chciał mię oszukiwać, ukrywałby przedemną swoje wiadomości i usiłowałby uchodzić za człowieka niższego rzędu.
— Tegoby dokazać nie mógł. Dla mnie tak byłoby rzeczą niepodobną ujść za nieuka, jak po powietrzu latać. Umiejętności nie mogą się tak utaić jak lampa pod korcem.
— Wszystkie twoje rozumowania Ryszardzie niezdolne są mię przekonać, wszelakoż obudzają moje podejrzenia. Ale nakoniec po coś mię tu przyprowadził?
— Jotham, który od pewnego czasu z mojego i z Hirama poruszenia, zajęty był ich tu śledzeniem, zrobił pewne odkrycie. Nie chce z nim wystąpić otwarcie, albowiem powiada, że go do tej tajemnicy przysięga obowiązuje, ale rzecz w tem, iż wie gdzie jest mina i dzisiejszego poranku odkopywanie rozpoczął. Owoż, ponieważ ta ziemia do ciebie należy bracie Marmaduku, nie chciałem ażeby ta robota odbyła się bez twojej wiedzy.
— I gdzież jest to miejsce, które tyle bogactw obiecuje?
— O dwa ztąd kroki, a kiedy je zwiedzimy ukażę ci inne, któreśmy przed ośmiu dniami odkryli, a gdzie nasi myśliwcy pracowali od sześciu miesięcy.
Taż sama rozmowa trwała jeszcze przez kilka minut, i przybyli nakoniec do celu swojej podróży, gdzie znaleźli rzeczywiście Jothama Riddela, wgrzebanego aż po szyję do jamy, którą wykopał.
Marmaduk pytał go o powody, dla którychby mniemał, że w tem miejscu znajdować się mogą drogie metale, lecz on w tej mierze zachował tajemnicę, ograniczył się tylko powiedzeniem, że jest pewny swojego i nastawał z takiem naleganiem, ażeby się dowiedzieć, jaka cząstka będzie mu przyznana z owocu prac jego, iż było rzeczą trudną przypisywać mu złą wiarę.
Przepędziwszy blisko godziny na przypatrywaniu się ziemi i kamieniom, które Jotham bez przestanku wyrzucał ze swojej jamy, szukając napróżno śladów zapowiadających zwykle obecność ciał mineralnych, Marmaduk wsiadł na konia i udał się na miejsce, gdzie, jak powiadał Ryszard, tajemni trzej myśliwcy robili odkopywanie.
Miejsce, na którem pracował Jotham, położone było z przeciwnej strony góry, u której podnóża stała chatka Nattego, to zaś, które wybrali trzej myśliwcy leżało z drugiej strony na pochyłości i najbardziej od miasteczka oddalone było. Przechadzka więc Elżbiety z jej przyjaciółką naturalnie odbywała się tegoż samego czasu w części odleglejszej.
— Możemy się tu zbliżyć — rzekł Ryszard stawając nogą na ziemi i do drzew konie przywiązując — albowiem przed odjazdem wziąłem moją przybliżającą lunetę i widziałem, jak Mohegan z Nattym w swojem czółnie zajęci byli połowem ryby na jeziorze, Edward przy naszem na koń wsiadaniu był z wędką w ręku, nie mamy przeto co się lękać, ażeby nas nie zeszli, co zawsze byłoby rzeczą nienajprzyjemniejszą.
— Ja na mojej ziemi mam prawo iść wszędzie, gdzie mi się tylko podoba — odpowiedział Marmaduk — i nie lękam się, ażeby mię ktokolwiek bądź nie zszedł.
— Ciszej! — rzekł Ryszard, do ust palec przykładając i prowadząc go na dół ścieżką stromą i przykrą, wszedł z nim razem do jakiejś jaskini w boku skały wykutej, której kształt podobny był do ogromnego komina. Kupa ziemi świeżo nakopanej leżała na przodzie. Widok jaskini nasuwał powątpiewanie, czyli ona była dziełem natury, lub też czyli ręka ludzka kształt ten jej nadała w czasach bardzo oddalonych. Ale nie było żadnej wątpliwości, że pracowano niedawno we środku, albowiem widziano tam jeszcze wrażenia świeże motyki. Jaskinia ta była wydrążeniem, około dwudziestu stóp szerokości, a dwoje tyle długości obejmującem. Boki były z kamienia kruchego, ale żywa skała, dno i drogę do niej stanowiła. Na wstępie do jaskini była mała wyniosłość utworzona częścią przez naturę, częścią z ziemi wyrzucanej przez tych, którzy wewnątrz pracowali. Na końcu tej góry, wyniosłość była stroma i prawie pionowa, i dla chcących na nią wstąpić pochyłość była trudna i nawet niebezpieczna. Rzeczą było oczywistą, że roboty, któremi się zajmowano nie były jeszcze ukończone, albowiem szeryf znalazł w chróstach narzędzia, które służyły robotnikom.
— A cóż bracie Marmaduku, czy jesteś teraz przekonany? — zapytał sędziego, kiedy mniemał, że dał mu dosyć czasu dla przypatrzenia się miejscu.
Przekonany, że w tem, co tu widzę, jest coś tajemniczego, czego ja sobie wytłumaczyć nie potrafię — odpowiedział Marmaduk. Miejsce jest bardzo dobrze wybrane, ustronne, trudne do odkrycia, ale najmniejszego śladu żadnego minerału nie upatruję.
— Spodziewasz się więc znaleźć złoto i srebro, jak kamienie na ziemi? Rozumiesz, że dollary jak z mennicy wpadną tu w twoje ręce? Nie, nie, chcąc znaleźć skarb, trzeba sobie zadać pracy na jego szukanie. Ale niechaj podsadzają miny, zgoda na to! ja się z mojej strony o kontrminy postaram.
Sędzia przypatrzył się pilnie miejscom okolicznym, zapisał w swoim pugilaresie potrzebne noty, ażeby można było miejsce to i w nieobecności Ryszarda wynaleźć, i dwaj krewni wsiedli na konie.
Rozłączyli się z sobą wyjeżdżając na wielką drogę, szeryf odjechał dla dania uwiadomień dwudziestu czterem mieszkańcom, ażeby się stawili na przyszły poniedziałek do Templtonu dla pełnienia obowiązku przysięgłych na sądach, którym sędzia Tempie powinien był przewodniczyć. Sędzia pozostawszy sam jeden, rozmyślać zaczął nad tem wszystkiem, co widział i słyszał w ciągu tej wycieczki.
— Nie masz tam żadnej miny równie jak w moim ogrodzie, myślał sobie, ale jaki może być cel tej roboty tajemniczej? Możem źle sobie poradził wprowadzając tak nieznajomego człowieka do mojego domu; mniej słuchałem mojego rozumu, niźli mojego serca. Potrzeba będzie zawołać Nattego, będę się go pytał, a on przedemną prawdy nie zatai.
W tej samej chwili postrzegł Elżbietę i Ludwikę, które zstępowały zwolna, z góry w niejakiej przed nim odległości. Przyspieszył kroku swojego konia dla połączenia się z niemi i zsiadł dla towarzyszenia im pieszo. Niepożyteczną byłoby rzeczą zatrzymywać się nad doznanemi przez niego uczuciami, kiedy się dowiedział z jakiego niebezpieczeństwa córka jego oswobodzona została; łatwo każdy osądzi, iż dopytywania się pierzchnęły z jego imaginacyi, a kiedy obraz Nattego jej się nawinął, nie stawał już w postaci przemytnika i niszczyciela, ale zbawcy najukochańszej jego córki.


ROZDZIAŁ X.
Prawo stanowi i sąd ci to przyzna.
Szekspir: Kupiec wenecki.

Ochmistrzyni Pettibona której dobre miejsce zajmowane w domu pana Templa, kazało nakoniec zapomnieć o ranie jaką przybycie Elżbiety jej pysze zadało, miała poruczenie odprowadzić Ludwikę do skromnego pomieszkania, plebanią przez Ryszarda zwanego, i nie bawiąc tam zostawiła ją w ręku ojca.
Przez ten czas Marmaduk, sam na sam pozostawszy ze swoją córką, kazał sobie powtórzyć szczegóły niebezpieczeństwa w jakiem się znajdowała i opowiedzieć cudowny prawie sposób jakim go uniknęła. Przechadzał on się po pokoju z obliczem głębokie uczucia wyrażającem, kiedy Elżbieta leżała na kanapie z okiem łzą zwilżonem i z płonącemi jeszcze policzkami.
— W porę tobie Bóg przysłał zbawcę Elżuniu — rzekł Marmaduk — tak jest, i bardzo w porę, a ty miałaś dosyć odwagi, żeś nie odstąpiła swojej przyjaciółki!
— Ja nie wiem, czy się to godzi nazywać odwagą, mój ojcze, albowiem mniemam, że uciekać nie miałabym siły. A gdybym i uciekała, na cóżby mi posłużyła ta ucieczka? Ale mi to i na chwilę przez głowę nie przeszło.
— I o czemżeś myślała w tej straszliwej chwili?
— O panterze! — zawołała Elżbieta, zakrywając sobie twarz obiema rękami — o panterze! ją tylko widziałam i o niej tylko myślałam. Chciałam na chwilę wznieść myśli moje do nieba, ale to usiłowanie było daremne, niebezpieczeństwo groziło mi nadto straszliwie i nadto blisko.
— Dajmy temu pokój, oto jużeś bezpieczna, nie mówmy więcej o tym niemiłym przedmiocie. Nie sądziłem ażeby te zwierzęta drapieżne śmiały podchodzić tak blizko do naszych pomieszkań, ale kiedy głód je przynagla...
Przerwał mu Beniamin, który otworzył drzwi z twarzą zachmurzoną, jak gdyby przeczuwał, że przerywać rozmowę ojca z córką w podobnej chwili nie w porę przychodził.
— Hiram Doolittle jest na dole — zagadnął — i powiada, że konieczna potrzeba tego wymaga ażeby z panem się rozmówił... Sprzeciwiałem się mu nieco na dziedzińcu, chcąc mu dać poznać, że to nie jest czas stosowny napastować pana wtenczas, kiedy rozmawiasz z córką, tylko co z lwiej paszczęki wyrwaną, ale on nie słucha bynajmniej, jakby który z negrów z kuchni okrętowej, a ponieważ zawsze kierował swój statek ażeby wylądować w domu, zostawiłem go przeto na rejdzie w przysionku, ażeby pana o tem uwiadomić.
— Musi przychodzić z jakiemś ważnem do mnie doniesieniem — rzekł Marmaduk — zapewne z jakimś interesem związek z jego urzędowaniem mającym, zwłaszcza, że posiedzenie sądów jest blizkie.
— Tak jest właśnie — rzekł Beniamin — pan dobrze wycelował. Zdaje się, iż ma zanieść skargę przeciwko Nattemu, który mojem zdaniem najlepszy jest ze dwu statków. Ten pan Bumpo w gruncie człowiek bardzo uczciwy i tak dobrze hakiem umie dokazywać, jak gdyby się całe życie bawił połowem wielorybów na brzegach grenlandzkich.
— Przeciwko Nattemu! — zawołała Elżbieta powstając.
— Bądź spokojna, moje dziecię — rzekł Marmaduk musi to być jakaś fraszka, i zdaje mi się, że już wiem o co chodzi. Spuść się na mnie Elżuniu, twój rycerz nie ma się czego lękać. Beniaminie, wprowadź pana Hirama.
To zapewne zdawało się zaspakajać Elżbietę, lecz nie mogła przenieść na sobie, ażeby nie spojrzeć okiem niechętnem na wchodzącego architekta.
Stawił się on z miną powagi urzędniczej, czyniącej honor zajmowanemu przez niego miejscu, ukłonił się sędziemu i jego córce, wziął stołek na wezwanie Marmaduka, i przez czas niejaki milczenie zachowywał.
— Zdaje się rzecze nakoniec — według tego com słyszał z powieści, że miss Templ dzisiejszego poranku, na górze szczęśliwie uszła niebezpieczeństwa, czego jej z całego serca winszuję.
Marmaduk skinął głową i nic na to nie odpowiedział.
— Nie jest to zdarzenie małej wagi dla Nattego — mówił dalej Hiram — albowiem prawo za zabicie pantery nagrodę przyznaje.
— Będę się starał dopilnować tego, ażeby został wynagrodzony panie Doolittlu.
— Nikt nigdy nie powątpiewał o pańskiej wspaniałomyślności. Nie wiesz pan, czy szeryf ułożył postawić pulpit w nowym kościele, czy ławkę dla starszyzny?
— Od niejakiego czasu jużem go nie słyszał rozmawiającego o tem.
— Zdaje mi się, że posiedzenie sądownicze nie będzie długie, bo tylko na liście dwa są interesa cywilne, a Jotham Riddel ułożył się z tym, któremu przedał swoje trzebieże, wybrać kompromissarzy, dla ostatecznego w ich sporze postanowienia.
— Miło mi to jest bardzo, albowiem zawsze widzę z przykrością, kiedy osadnicy tracą swój czas i pieniądze na spory sądownicze.
— Oh! ten się interes ułatwi. Jotham wybrał mię za kompromissarza; kapitan Hollister jest kompromissarzem strony przeciwnej, a na przypadek różnicy w zdaniach, zgodziliśmy się wezwać pana Jonesa, dla ostatecznego na jednę lub drugą stronę postanowienia.
— A nie będzie też jakiej sprawy głównej?
— Jest sprawa fałszerzy. Ponieważ zostali pochwyceni na uczynku, mniemam więc, że się ich proces wytoczy. Mówią także o parze danieli zabitych nie w swoją porę, ale w sprawach podobnego rodzaju, o kary tylko chodzi.
— Mniejsza o to — rzecze sędzia — niech tylko będzie doniesienie, a ja prawo przywiodę do skutku.
— Wiedziałem dobrze sędzio, o takiej jego woli, przeto dla małej sprawki tej natury przyszedłem z nim się widzieć.
— Wpan! — zawołał Marmaduk, który zrozumiał w jednej chwili, że się dał podejść chytremu cieśli — i cóż masz mi powiedzieć mości panie?
— Domyślam się, że Natty Bumpo ma w swojej chałupie zabitego daniela, i przychodzę prosić sędziego, ażeby wydał rozkaz na zrewidowanie jego mieszkania.
— Wpan tak rozumiesz mości panie? ale panu musi być wiadomo, że prawo wymaga przysięgi, ażebym ja mógł wydać rozkaz podobny. Podejrzenie wystarczać nie może do wyrządzenia gwałtu pomieszkaniu obywatela.
— Mniemam, że mnie samemu nic nie przeszkadza do wykonania przysięgi, a Jotham jest na ulicy, to samo uczynić gotowy.
— Wpan jesteś urzędnikiem panie Doolittle, mógłbyś wysłuchać przysięgi Jothama i sam wydać rozkaz. Po co przychodzić dla kłopotania mię podobnym interesem.
— Ponieważ jest to pierwszy interes tej natury od czasu ogłoszenia prawa, a pan koniecznie chcesz je do skutku doprowadzić, sądziłem, ażeby rozkaz od samego pana pochodził. Prócz tego, ponieważ ja bardzo często bywam w lesie dla wybrania tam drzewa zdatnego na budowę, nie chciałoby mi się zrobić nieprzyjacielem Nattego, podczas kiedy pan mając w kraju taką wziętość, bezpiecznym jesteś od wszelkiej bojaźni.
— A czegóż się człowiek uczciwy od tego biednego myśliwca może obawiać? — zapytała Elżbieta, rzucając okiem pogardy na cieślę.
— Prawdziwie miss Templ nie jest rzeczą, trudniejszą do urzędnika jak do pantery wystrzelić. Ale jeżeli sędzia nie uważa za rzecz przyzwoitą wydanie rozkazu, ja się oddalam i sam go wydam, cóżkolwiekby mię spotkać miało.
— Jam się nie wzbronił go wydać mości panie — odezwał się Marmaduk, który się spostrzegł, że tu o sławę jego bezstronności chodziło. Proszę do mojego bióra, wnet za nim pośpieszę i wydam żądany rozkaz.
Doolittle wyszedł, a Elżbieta sposobiła się czynić ojcu przełożenia, lecz Marmaduk kładąc jej dłoń z uśmiechem na ustach:
— Pozory są straszniejsze od rzeczywistości, moje dziecię — rzekł. Skłonny bardzo jestem do wierzenia, że Natty zabił daniela, tem bardziej, żeś go w lesie z psami spotkała. Ale tu idzie tylko o zwiedzenie jego mieszkania, dla znalezienia zwierzęcia, poczem skazany zostanie na grzywnę dwunastu i pół dollarów, które my za niego zapłacimy. Zdaje mi się, że sława mojej nieskazitelności tej fraszki warta.
Zapewnienie to uspokoiło Elżbietę, a ojciec opuścił ją dla dopełnienia obietnicy danej Hiramowi.
Po dokonaniu tej nieprzyjemnej powinności ujrzał Edwarda przybywającego śpiesznym krokiem, z najżywszem na twarzy pomięszaniem. Skoro tylko młodzieniec Marmaduka zobaczył, pobiegł ku niemu z najżywszym zapałem i czułością, jakiej rzadko mówiąc do niego używał.
— Winszuję panu, winszuję z całego serca! Ale to jest przypomnienie zbyt okropne, ażeby się nad niem zatrzymywać. Powracam z chałupy, Natty powiedział mi iż zabił panterę, pokazał mi skórę z jej głowy i aż na końcu wspomniał o najważniejszej okoliczności. Nie mogę znaleźć słów, ażeby wyraził panu połowę tego com uczuł dowiedziawszy się... Zatrzymał się na chwilę, jak gdyby się postrzegł, że przekraczał sobie przepisane granice i dalej z pewną rezerwą mówił: — Dowiedziawszy się, że miss Grant i... córka pańska były narażone na wielkie niebezpieczeństwo.
— Wdzięczen ci jestem Edwardzie — odpowiedział Marmaduk, którego serce nadto było wzruszone, ażeby mógł postrzedz zmieszanie mówiącego młodziana — wdzięczen ci jestem, ale jak sam powiadasz, iż scena ta nazbyt jest okropna, starajmy się o niej zapomnieć. Pójdźmy do mojej córki, albowiem Ludwika już do ojca powróciła.
Edward pomknął się naprzód i odmykając drzwi apartamentu, w którym się miss Templ znajdowała, zaledwo Marmadukowi dosyć czasu na wejście tam przed sobą zostawił.
Edward ponowił swoje powinszowania Elżbiecie z ta, kim zapałem i szczerością, że oziębłość z jaką Elżbieta do niego częstokroć przemawiała, zniknęła całkowicie. Marmaduk ze swojej strony zapomniał podejrzeń, podczas rannej przejażdżki powziętych, i spólnie dwie godziny z serdecznością dawnych przyjaciół przepędzili. Edward kilka razy oświadczył zamiar pójścia do plebanii dla powinszowania panu Grantowi ocalenia jego córki, lecz ledwo za trzecim razem skłonił się na udanie dla dopełnienia tego obowiązku przyjaźni.
W tym krótkim czasu przeciągu, przed chałupą Nattego odbyła się scena, która zupełnie skłonności dobrotliwe Marmaduka względem starego myśliwca zniweczyła, niszcząc zgodną harmonię ledwo co uzyskaną pomiędzy nim a Edwardem.
Skoro tylko Hiram otrzymał rozkaz rewizyi mieszkania Nattego, myślał tylko o wynalezieniu urzędnika sprawiedliwości, ażeby nie tracąc czasu, przywieść go do skutku. Szeryf objeżdżał sam przysięgłych, którzy w następny poniedziałek powinni się byli znajdować w Templtonie, jego pomocnik mieszkający w miasteczku, objeżdżał również drugą stronę w tymże samym zamiarze, dozorca parafialny mianowany został na to miejsce z pobudek miłosierdzia, albowiem był chorowity i kulawy. Hiram ułożył sobie zamiar pójścia z urzędnikiem w charakterze widza, ale nie miał najmniejszej chęci wystawienia się osobiście na natarczywość bitwy. Tymczasem była już sobota, słońce zaczęło zniżać się ku sosnom od zachodu górę okrywającym. Sumienny urzędnik nie mógł pomyśleć ażeby się w niedzielę rozkaz do skutku przyprowadzać godziło, do poniedziałku zaś dosyć byłoby czasu, ażeby sprzątnąć wszystko, cokolwiekby za dowód zabicia daniela nieprawnie posługiwać mogło.
Wtenczas kiedy szanowny sędzia pokoju był w tym kłopocie, przyszedł mu szczęśliwie na pamięć Billy Kirby, a ponieważ obfity był w wynalazki, postrzegł zaraz co mu czynić wypadało. Jotham, który był jego sprzymierzeńcem w całem tem dziele, i który z nim się znajdował, nie mógł mu się w tej wyprawie przydać, albowiem w systemacie jego nerwowym taż sama się słabość co i w architekcie znajdowała. Poruczył więc mu, ażeby poszedł sprowadzić mieszkańca lasów.
Skoro tylko Billy przybył, Hiram prosił go siedzieć, i obszedł się z nim pod wszelkiemi względami jak z równym sobie.
— Sędzia Templ postanowił ściśle wykonywać prawo względem danieli — rzekł Hiram po pierwszych przywitaniach. Doniesiono mu o pewnej osobie, która dzisiejszego poranku zabiła jednego daniela. Sędzia wydał rozkaz do rewizyi domu, i poruczył mi ażebym upatrzył kogoś za pomocą którego mógłbym ten rozkaz przywieść do skutku.
Kirby pomyślał sobie, że, ponieważ go wezwano dla pomówienia w sprawie tej wagi, godzi mu się mieć głos radzący, z czego wynika, iż mógł pozwolić sobie zrobić kilka zapytań.
— To raczejby się stosowało do szeryfa — rzekła podnosząc głowę.
— On objeżdża przysięgłych.
— A jego pomocnik?
— Także jest nieobecny.
— Alem widział dozorcę, wlokącego się na swojem szczudle po miasteczku, nie masz temu godziny.
— To jest prawda, ale do tego dzieła potrzeba niezłomnego człowieka.
— Ah! ab! — rzekł Billy uśmiechając się — będzie więc opór?
— Eh! eh! — odpowiedział Hiram — osoba jest nieco kłótliwa i o jej sile dobre chodzi mniemanie.
— Słyszałem razu jednego jak się chełpił — dodał Jotham — iż nie było człowieka, od Mohawku aż do Pensylwanii, któryby w stanie był z nim walczyć.
— Doprawdy! — rzekł Kirby powstając — nigdy więc zapewne o boki jego nie obiły się kułaki Wermontczyka? I jakże się ten zuch nazywa?
— Jak go nazywają? — powtórzył Jotham — jest to...
— Milcz — zawołał Hiram. Wymieniać go jest rzeczą prawu przeciwną, Kirby, chybabyś wykonał przysięgę jako dozorca specyalny. Jest to interes jednej minuty. I ma się rozumieć, że ci zapłacą.
— I cóż mi dacie? — zapytał Kirby, przewracając z miną obojętną karty grubej biblii leżącej przed Hiramem — czy będzie czem opłacić głowę strzaskaną?
— Płaca będzie uczciwa — odpowiedział Hiram.
— Do stu katów płaca! — zawołał Kirby — tyle dbam o nią, ile o dwuletnią sosnę. Mówicie zatem, że ten zuch chełpi się, iż jest najsilniejszym z całego kraju? Nie gniewałbym się dowodząc mu, że się rzeczy mają przeciwnie. Na wiele on cali wysoki?
— Wyższy jest od ciebie — odpowiedział Jotham — i...
Niecierpliwość drwala nie pozwoliła mówić mu dalej. W twarzy Billego Kirby nie było żadnej dzikości, ani grubiaństwa, wyraz jej dobroduszność pełną próżności oznaczał; ale jak wszyscy, którzy się nie mają czem lepszem pochlubić, pysznił się ze swojej nadzwyczajnej siły, a podnosząc swoje żylaste ramię i dłoń szeroką, zawołał:
— Dosyć, dosyć — ustawcie waszą książkę, wysłuchajcie mię przysięgi, a ja was przekonam, że kiedy ja przysięgam to nie napróżno.
Doolittle nie dał mu czasu do odmiany zdania, wysłuchał go przysięgi w charakterze dozorcy specyalnego w tejże samej chwili. Po odbyciu tego wstępnego aktu, wyszli, przebyli wielką ulicę miasteczka, ominęli dom Marmaduka i udali się ku jezioru.
— Powiedz mi więc mości panie Hiramie — rzekł nowy dozorca, który przypomniał sobie wtenczas, że miał prawo do powiernictwa — czy pójdziemy może odbywać rewizyą w lesie? Oprócz Nattego i Mohegana, nikt po tamtej stronie jeziora nie mieszka. Powiedz mi do kogo chcesz się udać, a ja zaprowadzę najkrótszą drogą. Nie masz sosny o dziesięć mil od Templtonu, którejbym nie znał.
— Na dobrej jesteśmy drodze — odpowiedział Hiram przyśpieszając kroku, i biorąc pod rękę drwala, jak gdyby się lękał ażeby go Kirby nie porzucił. Do Nattego to się udajemy.
Kirby się zatrzymał, spojrzał po jednym i drugim ze swoich towarzyszów na przemiany z podziwieniem i w głos się rozśmiał tak, iżby go w całem miasteczku słyszeć było można.
— Jak to — zawołał — mowa tu jest o Nattym! Może się chwalić, iż ma bystre oko, albowiem od czasu jakem go widział, iż kulą w lot zabił gołębia, zgadzam się na drugie miejsce po nim. Ale co się tycze pięści, dajcież pokój! ja go wezmę pomiędzy dwa palce i okręcę około szyi jak halsztuk barceloński. Ty sam Jothamie, ty sambyś potrafił z równą łatwością jego uchodzić, jak ściąć dwuletnią sosnę. Zastanówcie się tylko, że on ma lat sześćdziesiąt, i że nigdy za wielkiego siłacza nie uchodził.
— Jabym wszelakoż sobie nie zaufał — rzekł Hiram — on jest silniejszy niż się wydaje. Wreszcie ma fuzyę.
— Co mi tam jego fuzya? — odpowiedział Kirby — sądzicie że on chciałby do mnie wystrzelić? Eh, nie, nie, on nigdy nic złego nikomu nie uczynił. Jeżeli zabił daniela, rozumiem, że ma do tego równe prawo do i każdy, ktokolwiek mieszka na patencie. To jest jego rzemiosło, nad które innego nie ma, a my żyjemy w kraju wolnym, gdzie każdy ma prawo tem się zatrudniać, czem mu się podoba.
— Takim sposobem — rzecze Jotham — każdy ma prawo strzelać daniele w jakiej bądź porze roku?
— Ja powiadam, że to jest jego rzemiosło — powtórzył Kirby — prawo nigdy nie było pisane dla takiego jak on człowieka.
— Prawo jest dla wszystkich — przerwał Hiram, który zaczął się lękać, ażeby, pomimo jego przebiegłości, niebezpieczeństwo, na które mogłoby narazić wykonanie rozkazu, nie spadło na niego. — I prawo to — dodał — karze surowo tych, którzy nie dotrzymują przysięgi.
— Chcę bardzo ażebyś waszmość wiedział mości panie Hiramie — rzekł drwal nieustraszony — że ja drwię i z waszmości i z waszmościnych przysiąg, ale ponieważ zadałem sobie tyle pracy, żem aż na to miejsce przybył, pójdę więc aż do końca, pomówię z tym uczciwym człowiekiem i może po przyjacielsku, wspólnie z sobą po zrazie daniela zjemy.
— Jeżeli możesz dokazać czego łagodnie — rzekł sędzia pokoju — byłoby to dla mnie bardzo rzeczą przyjemną. Sposoby przyjacielskie zasługują u mnie zawsze na pierwszeństwo, i tyle ile można kłótni unikać należy.
Ponieważ szli przyśpieszonym krokiem, wkrótce się blizko chałupy znaleźli. Hiram osądził za rzecz przyzwoitą sprawić sobie popas za ogromną sosną, którą wiatr wywrócił, i która niejako tworzyła warownię od strony miasteczka. Kirby przeskoczył odważnie przez tę przegrodę, podnosząc krzyk który wyzwał dwa psy z ich budek a za niemi Nattego z chałupy.
— Wara Hektor! Leżeć Slut! — wołał stary myśliwiec — czy wam się zdaje, że jeszcze gonicie za panterą?
— Eh Natty — wołał Kirby — jestem posłańcem do ciebie. Sędzia napisał do ciebie bilecik, a mnie najęto żebym ci go oddał.
— Czego chcesz odemnie Billy Kirby? — zapytał Natty nieopuszczając progu swojego mieszkania. Czy rozumiesz, że mam do robienia trzebieże? Bóg widzi, że wolałbym zasadzić drzew dziesiątek, aniżeli jedno z nich wykorzenić.
— W rzeczy samej, mój stary towarzyszu! — zawołał Kirby. Tem lepiej dla mnie. Ale potrzeba mi spełnić moje poruczenie. Oto papierek do ciebie. Jeżeli możesz go przeczytać, bardzo dobrze, jeżeli nie, pan Doolitle jest tu obecny, który ci treść jego wyłoży. Zdaje się, żeś wziął lipiec za sierpień i rzecz cała.
Te wyrazy pozwoliły odkryć Nattemu Hirama Doolittla, na wpół za gałęziami sosny ukrytego, a spokojny wyraz jego twarzy, zamienił się w oznakę niedowierzania i gniewu. Pomknął głowę do chałupy, przemówił tam kilka wyrazów półgłosem, a obracając się potem do Kirbego: — Nic ci nie mam do powiedzenia — rzekł — a więc się oddal prędko, ażeby mię bies nie pokusił. Nic nie mam przeciwko tobie, Billy Kirby; dla czegożbyś chciał dręczyć spokojnego człowieka, który tobie nigdy nie złego nie uczynił?
Kirby usiadł z miną oznaczającą obojętność na kłodzie leżącej około psiej budy i zaczął głaskać Hektora, z którym zabrał znajomość w lasach, gdzie go często napotykał, i z nim niekiedy zapasy żywności swojej dzielił.
— Strzelasz lepiej odemnie Natty, nie wstyd mi to wyznać i żadnej za to do ciebie nie mam urazy. Ale jeden z twoich wystrzałów był podobno nadliczbowy, historya bowiem powiada, żeś dzisiaj daniela zabił.
— Dwa razy tylko wystrzeliłem dzisiaj z fuzyi, Kirby, i oba do pantery. Patrzaj, oto jest skóra z jej głowy, wybierałem się zanieść ją do sędziego, ażeby mi nagrodę wypłacić kazał.
Hiram ośmielony spokojną Nattego postawą i widokiem dozorcy u drzwi chałupy prawie siedzącego, ośmielił się wtenczas przystąpić i odezwał się z miną dostojną, która jego urzędowaniu przystała. Zaczął od czytania rozkazu, opierając głos na miejscach jego ważniejszych i zakończył podpisem sędziego, który podniesionym i zrozumiałym głosem wymówił.
— I Marmaduk Templ imię swoje na końcu tego pisma położył! — zawołał Natty. A więc jest dowód, że mu się lepiej podobają jego trzebieże, jego grunta i prawa, aniżeli ciało i krew jego własna. Nic nie mam przeciwko Elżbiecie, jej oko tak jasne jest, jak łani i nie mogła wybierać sobie ojca, biedne dziewczę! Cóż tedy mości Doolittlu, słyszałem jego czytanie. Cóż teraz robić pozostaje?
— Nic więcej, jak tylko dopełnić formalności, Natty — odpowiedział Hiram z miną filuterną. Wejdziem do ciebie i pogadamy o tem. O grzywnę tu tylko chodzi, a pieniędzy nie trudno będzie znaleźć, albowiem po tem wszystkiem co zaszło, pewny jestem, że sędzia Templ zapłaci za ciebie.
Stary myśliwiec miał zawsze oczy otwarte na wszystkie poruszenia wszystkich trzech osób, od których równie przykre, jak niespodziewane odwiedziny odbierał, stanowisko jego było teraz na progu drzwi, które zajmował z determinacyą dowodzącą, iż nie łatwo go ztąd wyparować. Za zbliżeniem się Hirama mniemającego, że jego propozycyą niechybnie musiała być przyjęta, podniósł rękę i skinieniem wskazał, ażeby się oddalił.
— Nie mówiłżem ci nie raz, ażebyś mię nie kusił? — zawołał. Ja nie dręczę nikogo, dla czegóż prawo chciałoby mię dręczyć? Oddal się tam zkądeś przybył, i powiedz twojemu sędziemu, iż może zatrzymać sobie nagrodę, ale nikogo mimo mej woli do chałupy mojej nie wprowadzi.
— Cóż tedy mości panie Hiramie — odezwał się Kirby — owoż i jest co godzi wszystko. Ponieważ on powiatowi daruje swoją nagrodę, powiat grzywnę jemu darować powinien. Ja to nazywam układem słusznym i trzeba go natychmiast zawrzeć.
— Ja chcę wejść do tego domu — rzekł Hiram, przybierając całą dostojność na jaką się tylko mógł zdobyć. Domagam się o to w imieniu ludu, na mocy tego rozkazu, i w towarzystwie oto tego urzędnika, któremu wykonać go poruczono.
Rozumiejąc, że tym sposobem dosyć nastraszył Nattego, pomknął się znowu.
— Oddal się waszmość mości Hiramie — rzecze Bumpo — nie kuś mię dalej! — Odważ się mię zatrzymywać — odparł Hiram. Kirby, Jotkamie, idźcie za mną, świadectwo wasze może mi stać się potrzebnem.
Już stopę u progu drzwi postawił, kiedy Natty porywając go za barki, obrócił go i popchnął potem z taką siłą, że nasz architekt oparł się o kłodę sosnową, prawie o stóp dwadzieścia leżącą.
— Brawo staruszku, brawo! — zawołał Kirby śmiejąc się w głos do rozpuku. A cóż mości Hiramie, znasz go lepiej odemnie. Ale oto o dwa kroki piękna murawa, spróbujcie się na kułaczki, zakończcie spór jak ludzie zacni, ja z Jothamem świadkami i sędziami razów będziemy.
— Billy Kirby — rzekł Hiram, który powrócił na pierwsze swoje stanowisko za gałęzie sosny — zatrzymaj tego człowieka! W imieniu ludu i prawa zatrzymać go tobie rozkazuję.
Ale Natty w tej chwili groźniejszą przybrał postawę. Nie zmieniając stanowiska, miał w ręku swoją fuzyę, której koniec obrócił ku drwalowi.
— Oddal się, Billy Kirby — rzekł — oddal się, radzę ci oddal się; nie życzę ci nic złego, ale krew twoja i moja zarumienią murawę pierwej, niżeli z was którykolwiek stopę w mojej chałupie postawi.
Aż do tego czasu Kirby okazywał skłonność do trzymania się strony słabszej, ale kiedy rzeczy iść zaczęły nie żartem i skoro ujrzał broń ognistą, zmienił zaraz postępowanie. Powstał, założył na piersiach ręce, i staremu strzelcowi stawił nieustraszone czoło.
— Nie przybyłem tu jako twój nieprzyjaciel, Natty — rzekł do niego — ale czyż rozumiesz, że się przelęknę tego kawałka wydrążonego żelaza? tyle ono mię obchodzi, ile łuczywa kawał i jeżeli sędzia pokoju wymówi słowo w sposób któryby postępowaniu mojemu zgodność z prawem zapewnił, zobaczymy wtenczas na czyjem stanie, na twojem czy na mojem.
Ale już sędziego pokoju nie było. Jak tylko fuzya wystąpiła na scenę, Hiram z Jothamem zniknęli, a Kirby zdziwiony milczeniem obecnego, jak mniemał urzędnika, odwracając się dla obaczenia go, postrzegł obu biegących do miasteczka z szybkością dowodzącą, że rachowali, jak szybko leci kula, i jak daleko sięga.
— Przestraszyłeś te biedne istoty — rzekł, poglądając za nimi z największą wzgardą — ale mnie tak nie zatrwożysz Natty: połóż więc broń swoją, jeżeli nie chcesz głośnej pomiędzy nami rozprawy.
— Powtarzam jeszcze że nic ci złego nie życzę Kirby — odpowiedział Natty opierając kolbę swojej fuzyi na ziemi — ale pytam się ciebie samego, podobny brud możeż mieć prawo przemocą wejść do mojej chałupy? Chcą wiedzieć czym zabił daniela, no i co? tak jest, zabiłem, przyznaję się, i na dowód daję ci skórę. Oddaję moją nagrodę na opłatę grzywny, i czegóż chcą więcej?
— Na tem powinni przestać mój stary towarzyszu — którego czoło na to spokojne oświadczenie zaraz się wypogodziło — oddaj mi skórę, a prawo powinno być zaspokojone.
Natty wszedł do chałupy, powrócił z niej ze skórą daniela, oddał ją Kirbemu i rozstali się z sobą ściskając się za ręce, w tak zgodnej przyjaźni, jak gdyby żadnego sporu nie było.
Ale dosyć wcześnie przed powrotem Billego do miasteczka, nie było tam więcej mowy o niczem, jak o niebezpieczeństwie, na które przez zbuntowanie się Nattego sędzia pokoju był narażonym, o położeniu niebezpiecznem, w którem, rozumiano że się Kirby znajduje. Gromady zbierały się po ulicach i jeden drugiego zapytywał, czy szeryf nie powinien zebrać posse comitatus[2] ażeby zbrojną ręką wesprzeć wykonanie prawa. Przybycie Kirbego ze skórą danielową nie zostawiało żadnego powodu do rewizyi, o nic zatem nie chodziło, jak tylko o naznaczenie grzywny, i o ukaranie przestępstwa prawa, przeciwko któremu Natty wykroczył, ale przed następującym poniedziałkiem nie można się było tą sprawą zająć i wszelkie kroki prawne przez czterdzieści ośm godzin zawieszone zostały.


ROZDZIAŁ XI.
....Cóż cię tak płochym czyni,

Ażebyś szedł wyzywać lwa w jego jaskini,

Lub w zamku przodków Duglasa?
Walter Scott, Marmion..

Uśmierzyło się nakoniec chwilowe wzburzenie i objawy ruchu w miasteczku, tłumy poczęły się rozpraszać, każdy mieszkaniec wracał do domu i drzwi za sobą zamykał z powagą polityka po rozprawie nad rzeczami stanu, gdy Olivier Edward wychodząc z mieszkania pana Granta, spotkał znanego już czytelnikom prokuratora czyli adwokata Lippeta. Mało podobieństwa było w charakterze, zachowaniu się i uczuciach dwóch tych młodzieńców; obadwaj jednak, jako ludzie z klasy najrozumniejszej w nielicznej jeszcze społeczności mieli już z sobą niejaką znajomość. Trafem spotkawszy się teraz, nie mogli się rozminąć bez powitania, nastąpiła zatem rozmowa:
— Piękny mamy wieczór — rzekł adwokat — lecz potrzebowalibyśmy trochę deszczu. Jest to prawdziwe nieszczęście klimatu naszego, zbyteczna ulewa, albo też susza. Pan zapewne przyzwyczajony jesteś do powietrza bardziej jednostajnego.
— Niezupełnie — odpowiedział Edward, jestem rodem z Nowego Yorku.
— O! nieraz słyszałem rozprawiających o tem — przerwał Lippet ale się łatwo naturalizować w tym kraju! Mniejsza z tem gdzie się człowiek urodził. A słyszał pan jakiej strony wziąć myśli sędzia Templ w sprawie Nattego Bumpo?
— Natty Bumpo powtórzył Edward — co pan chcesz mówić?
— Jakto! czyżbyś pan o tem nie słyszał? — wykrzyknął adwokat z zadziwieniem przedziwnie udanem. Sprawa ta może mieć bardzo złe skutki. Zdaje się wykrywać, że starzec chodził w góry na polowanie, i że ubił daniela, a to w przekonaniu sędziego Templa jest ważnem przestępstwem.
— Czy podobna! — powiedział Edward odwracając głowę, by ukryć rumieniec na twarzy. Ale, gdy tylko o to chodzi, rzecz się kończy na opłacie pieniężnej.
— Lecz ta wynosi do pięciu funtów szterling, a Natty zkąd weźmie tę sumę?
— Zkąd weźmie? panie Lippet! Nie jestem bogaty, mogę się nawet ubogim nazwać, oszczędziłem z pensyi mojej na przedmiot który mnie mocno dotyka, ale grosz ostatni oddam prędzej niż ścierpię, by człowiek tak zacny godzinę znosił więzienia. Zresztą, zabił on panterę, a nagroda jaka nań za to spada zmniejszy opłatę.
— Dobrze, dobrze — zacierając ręce z ukontentowania rzekł adwokat, w tym przypadku wyciągniemy go jeszcze ale nie to miejsce jest mu najtrudniejsze do przebycia.
— Panie Lippet, co przez to rozumiesz?
— Fraszka jest ubić daniela w porównaniu z tem, co się potem stało? Zdaje się, że skarga zaszła na Nattego, że wykonano przysięgę, iż daniel zabity leżał w jego chacie, a sędzia Templ, stosownie do prawa, wydał mandat na rewizyę domu.
— Rewizyę domu! — zawołał Edward, blady jak śmierć, głosem drżącym ze wzruszenia — i cóż znaleziono? co widziano?
— Widziano koniec rury fuzyi jego, a to jak mi się zdaje, wystarczy w lesie na zaspokojenie nie jednego ciekawości?
— I przymusił ich do rejterady — przerwał Edward ze śmiechem konwulsyjnym — więc uciekli!
Adwokat spojrzał nań z razu z podziwieniem, lecz w moment bieg myśli zwrócił do właściwych sobie wyobrażeń.
— Nie ma się tu z czego śmiać, mój panie. Nagroda za ubicie pantery i sześćciomiesięczna pensya pańska z trudnością wystarczą na załatwienie tej sprawy. Podnieść rękę na urzędnika w chwili spełniania obowiązku, grozić mu ostrym nabojem, nie jest rzeczą zbyt śmieszną, prawo karze podobne przestępstwo nietylko grzywną, lecz i więzieniem.
— Więzieniem! — powtórzył Edward. Mieliżby wtrącić starego Bumpo do więzienia! nie, nie, toby mu śmierć przyśpieszyło, nie będą tak okrutni.
— Panie Edwardzie, powszechnie głoszą pański rozsądek, ja zaś, od trzech lat adwokat, większą panu nademnie przyznam znajomość prawa, jeżeli dokażesz, aby sąd przysięgłych winowajcę przekonanego i udowodnionego ogłosił niewinnym.
Rozsądek zaczął brać górę nad uczuciem Edwarda, a widząc rzeczywistą trudność tej sprawy, starał się uspokoić i tłumiąc w sobie wzruszenie słuchać rad, jakie mu dawał adwokat.
Pomimo wzburzenia umysłu, poznał jednak, że większa część środków podawanych przez Lippeta, opierała się na pieniackich wykrętach, do użycia których trzebaby było więcej czasu i więcej środków niż mu stawało. Z tem wszystkiem adwokat w rozmowie mimowolnie pociągnął ku sobie serce, okazaną ufnością i przychylnością i chociaż zrazu słuchał go Edward z niejakim wstrętem, nie pierwej jednak pożegnał, aż nim go zobowiązał do obrony Nattego, jeśliby sprawa przyjść miała. Rozeszli się zatem dosyć z siebie kontenci, prawnik z powagą sądownika poszedł do domku, nad którego drzwiami na tablicy czytał się napis wielkiemi czarnemi literami: Chester Lippet, prokurator, Edward zaś szerokim krokiem śpieszył do mieszkania pana Templa. Opuśćmy jurystę, by śledzić kroki jego klienta.
W przedpokoju znalazł Edward Beniamina i skwapliwie go pytał gdzieby był pan Templ.
— W swoim pokoju zamknięty z tym łajdakiem, cieślą Doolittle odpowiedział Beniamin — z przeklętym korsarzem, którego gdybym mógł, zatopiłbym w głębi morza. A miss Lizzy bawi w salonie. Ale ta pantera mospanie o mało co się nam dobrze nie przysłużyła. Jam dobrze powiadał, że jest w naszym lesie, bom słyszał wycie przeszłej jesieni bawiąc się rybołówstwem na jeziorze, i gdybym ją spotkał na wodzie, jużby jej więcej nikt żywcem nie widział, bo jestem panem na wodzie, co w lesie to niech mi wybaczą, tam między drzewami byłoby to samo, co siedzieć na jednym statku a kierować drugim.
— Dobrze to, dobrze — rzekł Edward — ale ja się chcę widzieć natychmiast z miss Templ.
— Znajdziesz ją pan tam, gdzie mówiłem — odpowiedział Beniamin. Coby to za strata była dla naszego sędziego! Niech mnie licho, jeśli wiem, gdzieby mógł znaleźć córkę podobną, to jest powiadam z całem przybraniem i przystrojeniem, bo to nie tego samego dnia sieją konopie na powrozy, którego fregatę spuszczają na morze. Tak, tak, panie Edwardzie, Natty Bumpo jest zacny człowiek, fuzyi tak zręcznie używa jak haku, może on liczyć na moją pomoc i na lądzie i na morzu, chciej go pan zapewnić o mojej przyjaźni, jaką i dla pana samego zachowuję, boście obadwa z pod jednego pawilonu.
— Dziękuję przyjacielu — ściskając mu rękę powiedział Edward — możemy potrzebować twojej przyjaźni i o tem wiedzieć ci damy.
Po czem nieczekając odpowiedzi, na którą się Ben-Pompa zbierał, wszedł do sali, w której znalazł Elżbietę siedzącą na sofie w zamyśleniu z głową na ręku opartą.
— Mniemam — rzekł witając ją z uszanowaniem — że nie jestem natrętem. Mam ważną potrzebę widzenia pani, choćby najkróciej.
— A! Pan Edward — rzekła głosem uprzejmym, podobnym do tego, jakim zwykła mawiać do ojca swojego, czem mocno przejęła młodzieńca zadziwieniem i słodyczą — jakżeś zostawił biedną Ludwikę?
— Dobrze, bardzo dobrze — odpowiedział Edward — spokojną i wielbiącą opatrzność niebios. Nie uwierzysz pani z jaką czułością przyjęła oświadczenie mojej radości. Nie umiem wytłumaczyć sobie przyczyny, ale dowiedziawszy się o okropnem położeniu w jakiemeście się panie znajdowały, osłupiałem z przerażenia, władnąć sobą nie mogę, połowy wystawić nie potrafię tego, co się działo w mem sercu. Zaledwo u pana Granta odzyskałem spokojność i mogłem już wystawić co czuję, bom rozrzewnił miss Grant opisując radość z widzenia jej zdrowej.
— Przyjaciel wasz, Natty, został odtąd moim, panie Edwardzie — rzekła Elżbieta. Myślałam w tej chwili, w czemby można mu pomódz. Znasz wszystkie jego potrzeby i skłonności, mógłbyś zapewne mnie w tem poradzić.
— Mogę. — krzyknął Edward z żywością, która przestraszyła córkę sędziego — mogę, oby niebo panią wynagrodziło za dobre chęci! Natty był dosyć nieroztropny uchybiając prawu zabiciem daniela tego poranku, mogę dodać jeszcze, że jeśli to jest przewinienie, ja także byłem spólnikiem. Ojciec pani o tem uwiadomiony, wydał mandat na rewizyę...
— Nic mi nowego nie donosisz — powiedziała Elżbieta — wiem o tem wszystkiem. Jest to forma, którą wypełnić było potrzeba, ale złych skutków na naszego przyjaciela nie ściągną. Z tego powodu odsłużę podobnem pytaniem, jakie pan mnie zadałeś niedawno. Czy tak długo żyłeś z nami nie mogąc nas poznać? Sądziszże, iż moglibyśmy ścierpieć, ażeby człowiek, któremu winnam życie, był wtrącony do więzienia. Tem bardziej, gdy to zależy od opłaty tak małej! Mój ojciec jest sędzią, ale jest chrześcianinem, jest człowiekiem. Wszystko już między nami przewidziano i ułożono.
— Jakiż ciężar zdejmujesz ze mnie pani — odezwał się Edward. Żadne zatem nie grozi mu niebezpieczeństwo, zapewniasz mię, ja wierzyć powinienem, że będziesz się nim opiekowała i nie nie przerwie spokojności jego.
— Oto mój ojciec, który sam pana Edwarda zapewni — odpowiedziała Elżbieta.
Marmaduk wchodził w tej chwili, ale jego postać stroskana zdawała się przeczyć temu, co mówiła córka. Zbliżył się, a myślą zdawał się nikogo nie postrzegać, chwilę się przechadzał i nikt nie przerwał milczenia. Nakoniec wzrok rzucił na Elżbietę.
— Plany nasze zawiedzione — rzekł do niej — upór Nattego ściągnął na niego gniew prawa i odjął mi możność zasłonienia go.
— Jakto? jakim sposobem? — krzyknęła Elżbieta. Opłata tak mała, i...
— Mógłżem się spodziewać — mówił dalej Marmaduk — ażeby starzec, człowiek taki jak on, śmiał opierać się wykonaniu mandatu prawnego, grozić jednemu, znieważyć drugiego urzędnika? Gdyby się był poddał rewizyi, grzywnę bym za niego zapłacił i prawu by się stało zadość, teraz zaś kary uniknąć nie można.
— A jaka będzie kara? — zapytał Edward głosem mocnego wzruszenia.
— Wpan tutaj! nie spostrzegłem go. Odpowiedzieć na to nie mogę. Nie jest we zwyczaju ażeby sędzia dawał wyrok na obwinionego, nie wysłuchawszy wprzód zaskarżenia, dowodów, obrony i zdania sądu przysięgłych. Możesz być jednak pewny panie Edwardzie, że chociażby mnie to kosztowało, nie postąpię inaczej jak wskaże mi prawo i sprawiedliwość, bez względu na ocalenie mej córki.
— Jakżeby można było wątpić o sprawiedliwości sędziego Templa — rzekł Edward z niejaką goryczą. Lecz mówmy z umiarkowaniem. Starość, nałogi i niewiadomość Nattego nie mogąż mu stać za obronę?
— Mogą zmniejszyć winę, lecz nie usprawiedliwić go zupełnie. Możnaby było żyć w towarzystwie, gdyby ludzie wystrzałem odpowiadali władzom sądowym? W takimże to celu żaludniłem pustynie, rozszerzyłem cywilizacyą?
— Gdybyś umiarkował drapieżność zwierza dzikiego, które przed kilką godzin życiu twej córki groziło, byłoby rozumowanie stosowniejsze do okoliczności.
— Olivier! — krzyknęła Elżbieta.
— Ciszej, córko! młody człowiek jest niesprawiedliwy, ja mu do tego powodu nie dałem. Przebaczam Wpanu tę jego uwagę, bo znam przyjaźń która go wiąże z Nattym, i że to ona uniosła go za granice przyzwoitości.
— Tak jest, jestem jego przyjacielem i dumny jestem z tego. Prosty, nieokrzesany i bez oświecenia, może mieć nawet przesądy, chociaż zdanie jego o ludziach jest bardzo prawdziwe. Ale ma serce, serce panie, któremuby przebaczyć można tysiące uchybień. Nigdy on nie opuści przyjaciela, o nie! ani psa nawet swojego.
— Jest to szacowny charakter panie Edwardzie, nigdy jednak nie miałem szczęścia ściągnąć na siebie względów jego, każdym czynem i słowem starał się mnie odpychać, znosiłem to jego postępowanie tak jak dziwactwo starca, i kiedy stanie jako obwiniony przedemną, mogę zapewnić, że tem się nie skłonię do sroższego sądzenia jego przestępstwa.
— Przestępstwa! — przerwał Edward. Jestże to przestępstwem nie puścić do siebie nikczemnego natręta? Nie mości panie! jeżeli jest wina w tej sprawie, ta pewnie nie z jego strony pochodzi.
— Z czyjejże mój panie — zapytał pan Templ, poglądając ze zwykłą spokojnością na młodzieńca drżącego ze wzruszenia.
Pasował się aż dotąd Edward ze swemi namiętnościami, aby utrzymać krew zimną, ale ostatnie zapytanie wprawiło w zapomnienie się i ogień tłumiony z tem większa mocą wybuchnął.
— Z czyjej? — krzyknął z popędliwością — i pan mnie o to pytasz? Nie odpowiesz na to własne wasze sumienie? Przybliż się do tego okna, spojrzyj na tę bogatą dolinę, na piękne jezioro i te pyszne góry, zapytaj własnego serca czyje są one, jakim sposobem stałeś się ich właścicielem i do kogo prawnie należeć powinny? Wezwij świadectwa Nattego i starego Mohikanina, zobacz, nie uważająli ciebie jako przywłaściciela cudzego dobra.
Marmaduk wysłuchawszy całej perory bez okazania innego uczucia prócz zadziwienia, odpowiedział:
— Pan Edward zdaje mi się zapomina z kim mówi, słyszałem że jesteś potomkiem dawnych właścicieli tego kraju, ale małą zbyt korzyść odnieść musiałeś z wychowania, jeśli ci nie okazało ważności prawa białych do tej ziemi. Jeżeli to prawda, że masz przodków pomiędzy Indyanami, oni to jej odstąpili moim naddziadom, a mnie Bóg świadkiem, jeżelim źle użytkował. W moim domu dałem panu przytułek, ale w tej chwili opuścić nas powinieneś. Po słowach jakie z ust pana słyszałem, pod jednym dachem żyć nie możemy. Proszę do mego gabinetu, wypłacę mu to, co winienem. Jeżeli zechcesz usłuchać rad do których wiek mnie upoważnia, to niewczesny pański postępek nie zagrodzi mu jeszcze drogi w dalszem życiu.
Niepowściągniona gwałtowność uczuć Edwarda, gdy się uciszać zaczęła, wzrokiem obłąkanym prowadził za odchodzącym Marmadukiem i stał niejaki czas nieporuszony, jakby człowiek pozbawiony zmysłów. Nakoniec przychodząc do siebie, zwrócił się w stronę, gdzie Elżbieta jeszcze siedziała na sofie z głową zwieszoną na piersi i twarzą w rękach ukrytą.
— Miss Templ — powiedział do niej głosem słodyczy i poddania się pełnym — jam się zapomniał, zapomniałem o pani. Słyszałaś co mówił ojciec, dziś jeszcze opuścić was muszę, lecz nie chciałbym odchodzić obciążony gniewem twoim pani!
Elżbieta zwolna głowę podniosła, na twarzy smutek się jeszcze malował. Lecz wkrótce oczy jej czarne zwyczajnym ogniem zabłysły i na twarz żywe wybiły kolory.
— Ja panu przebaczam — rzekła postępując ku drzwiom — i mój ojciec przebaczy podobnież. Nie znasz nas jeszcze, lecz przyjdzie dzień w którym zmienisz powzięte o nas mniemanie.
— O tobie pani! — przerwał Edward — nigdy nie zmienię! nigdy! raczej...
— Mówić, nie słuchać pana chciałam. Jest coś w tej sprawie, czego zrozumieć dobrze nie mogę, ale pomimo to, co tu zaszło, powiedz Nattemu, że może polegać na naszej przyjaźni i niech się bardzo nie troszczy. Starania pańskie nie mogą mu nadać większego prawa do serc naszych nad to, które sam nabył, ani też postępowanie pana nie zmniejszy obowiązków, jakie jemu winniśmy. Bądź zdrów Olmerze, obyś mógł być szczęśliwym.
Edward chciał odpowiedzieć, ale tak nagle wyszła, iż jej i w przedpokoju nie znalazł. Wstrzymał się nieco, jakby zastanawiając się nad tem, co miał dalej począć, a nie wchodząc do Marmaduka udał się do chaty trzech myśliwych.


ROZDZIAŁ XII.
Zmierzył świat, sfer niebieskich biegi wytłumaczył,
I pod wpływem księżyca miesiące oznaczył.
Pope.

Ledwo w nocy z niedzieli na poniedziałek powrócił do Templtonu Ryszard. Oprócz zwołania sądu przysięgłych, miał jeszcze do schwytania kilku zbrodniarzy, którzy ukrywając się po lasach fałszowali monetę i zalewali nią wszystkie Stany Zjednoczone. Wyprawa ta udała mu się wybornie, przyprowadzi bowiem z sobą czterech takich dobrze skrępowanych zbrodniarzy, osadził ich w więzieniu i wszedł do sędziego, bardzo z siebie uradowany.
Już było po północy, gdy przybył i brama była zamknięta.
— Hola Aggy! wołał — Aggy hultaju, chceszże, bym stał do dnia białego pod bramą? Pójdź tu Braw! szczekaj psie, szczekaj, obudź tego śpiocha. A to szczególniejsza? Czyś i ty zasnął jak inni? pierwszy to mu raz zdarza się dopuście w nocy podchodzącego pod bramę i nie zwietrzyć domowego. Braw! pójdź tu! pójdź sam. A! ledwoż go wywołałem!
Rzeczywiście widział on w tej chwili coś wyłażącego z psiej budy, ale z wielkiem zadziwieniem postrzegł, iż się to zmniejszało w długości, podrastało, nareszcie mniemany.
Braw w kształt ludzki się przerabiać zaczął i przy skąpem gwiazd świetle, poznał Aggego.
— A tyż do licha co tu robisz murzynie? czy dom dla ciebie nie dosyć ciepły, abyś miał jeszcze Brawa z budy wypędzać i sam się w jego słomę pakować?
Tu murzyn zaczął się tłumaczyć zwykle niezrozumiałym sposobem, bredził o okropnym przypadku, o śmierci, o wykopanej jamie, pilnowaniu ciała, bez związku i ładu.
— Umarł! i pogrzebiony! — powtórzył Ryszard głosem zmięszanym — czy nie przypadek jaki Beniaminowi się zdarzył? Wiem, że chorował, ale to com mu radził w piątek, powinno go było uzdrowić.
— O nie, to gorzej jeszcze! — odpowiedział murzyn — daleko gorzej! — i znowu mieszał nie do zrozumienia o spacerze Elżbiety i panny Grant, sforował Nattego Bumpo z psem nieszczęśliwym, strzelał w panterę, ubijał kobietę, i chciał pokazywać jak leży nieżywa.
Wszystko to było przedziwnie niezrozumiałe dla Ryszarda, ale Aggy zbiegłszy do kuchni przyniósł latarnię i pokazał mu rozciągniętego przy budce Brawa pływającego we krwi, którego murzyn uczcił przykryciem surduta. Ryszard nowe zadawał pytania i podobnież niepojęte otrzymywał odpowiedzi, gdy drzwi od sieni się otworzyły i wyszedł Beniamin ze świecą w ręku. Szeryf wstąpił do domu natychmiast, oddawszy wprzód konia Aggemu i polecając nad nim staranie.
— Powiedz mi Beniaminie, co się to wszystko znaczy? Jakim sposobem pies ten zabity? I gdzie jest miss Templ?
— W swojej kajucie.
— A brat Marmaduk?
— W izbie kapitana jak zazwyczaj.
— Ale jakim sposobem Braw zginął?
— Wszystko to tu znajdziesz — odpowiedział Beniamin pokazując na tabliczkę kamienną. Przy niej na stole stał dzban toddy prawie próżny, lulka z której się jeszcze kurzyło i stara książka do nabożeństwa.
Trzeba uwiadomić czytelników o tem, iż Ryszard miał fantazyą pisywania dzienników, w których mieścił wydarzenia zaszłe nie tylko w domu sędziego, ale nawet całego miasteczka, a niekiedy jeszcze dodawał i postrzeżenia zmian powietrza. Skoro zaś z domu wyjeżdżał, co się dość często zdarzało od czasu wyniesienia go na godność szeryfa, zobowiązywał Beniamina, aby go w tem zastępował i dostarczał mu za powrotem potrzebnych notat dla zapełnienia miejsc próżnych, zostawionych przez czas jego nieobecności. Niepokonanąby miał w tem trudność każdy, wyjąwszy Ryszarda, gdyż Beniamin czytał tylko na książce do nabożeństwa grubemi literami drukowanej, a i w tej jeszcze, chociaż na pamięć ją umiał, wiele wyrazów codzień wysylabizować musiał, pisać zaś ani jednej laski nie umiał. Lecz żadna zawada wstrzymać nie mogła geniuszu Jonesa. Wynalazł on w swej wyobraźni znaki hieroglificzne służące do okazania różnych zmian, któreby zajść mogły w powietrzu, co zaś do innych wypadków, przestał na wyłożeniu zasad ogólnych, odwołując się zresztą do własnego pojęcia. Czytelnik teraz zrozumiał zapewne, że Ben-Pompa na taką kronikę wypadków zwracał uwagę szeryfa.
Pan Jones począł od wypróżnienia dzbana stojącego na stole, wydobył swój dziennik z szuflady i zasiadł do wpisania zdarzeń podczas jego nieobecności zaszłych, gdyż ciekawość jego wzbudzona była niezrozumiałą mową Aggego i nie chciał iść spać wprzód nim onej nie zaspokoi. Beniamin oparł się jedną ręką o krzesło z pozorną poufałością, zostawując drugą dla giestykulacyi koniecznie potrzebnej do wytłumaczenia Ryszardowi znaków przytrudnych ku odgadnieniu, co się dość często zdarzało. Pierwszy przedmiot jaki zwrócił uwagę szeryfa był rysunek busolki, którą Beniamin wykreślił na samym wierzchu tabliczki, w jednem zaś tylko miejscu na niej zakreślił kredą dla zaznaczenia swoich obserwacyi. Wszystkie podziały były dosyć dobrze narysowane, tak przynajmniej aby mógł poznać ten, któremu nie są obce podróże morskie.
— Oho! — wykrzyknął Ryszard — wiatr był wschodnio-południowy tej nocy. Wątpiłem o tem, alem się spodziewał, że nam deszczu napędzi.
— Niech mię licho — odpowiedział Beniamin — jeśli choć kroplę wydmuchał. Deszcz z całego miesiąca zebrany nie wystarczyłby na utrzymanie łódki starego Johna, choć tylko na cal wody potrzebuje.
— Czyliż wiatr nie zmienił się nad rankiem? bo tam gdzie ja byłem to się zmienił.
— A zmienił się i u nas, panie Jonesie, czyż nie widzisz małego znaczka ze strony wschodnio-północno-zachodniej i coś tam niby słońce wschodzące, dla pokazania, że zmiana ta zaszła z rana samego.
— Widzę, widzę. Ale słońce twoje ma minę księżyca, czemuś bo nie porysował promieni.
— Jest i w tem przyczyna panie Jones, gdyż niebo było pochmurne.
— Otóż i na prawdziwy księżyc trafiliśmy, a do tego na księżyc w pełni. Ale co u licha, Beniaminie, jak widzę wielki postęp zrobiłeś w rysunku! Tylko tego nie rozumiem? bo teraz księżyc nie w pełni. Co też znaczy ta klepsydra na stronie?
— Jest to mój własny interes panie Jones i mojej osoby się tyczy. To co nazywasz księżycem nic innego nie jest jak portret Betty Hollister. Wiedząc, że ona ma nowy transport rumu z Jamajki, idąc do kościoła zaszedłem skosztować, łyknąwszy szklankę na kredyt, jakem człowiek poczciwy dla lepszej pamięci wyrysowałem jej portret.
— A klepsydra cóż znaczy?
— To nie klepsydra panie, to tylko dwie szklanki, a spodnią przewróciłem, aby był zgrabniejszy rysunek. To się znaczy, że powracając z kościoła jeszcze jedną szklankę rumu na kredyt wypiłem. Ale że idąc wieczorem na trzecią opłaciłem wszystkie, możesz sobie i znaki pokasować jako niepotrzebne.
— Nie lubię tej mieszaniny twoich z mojemi interesami, to przyczynia niewyrozumiałości. Kupię ci drugą, tabliczkę na twoje osobiste notaty.
— Już nie potrzeba, panie Jonesie, gdyż przewidując, że często do tego portu przybijać będę, ułożyłem z Betty rachunek, póki ładunek rumu trwać będzie, ona kredką znaczy za drzwiami, a ja karby na drzewie zarzynam.
Kończąc te słowa pokazał ten gatunek rejestru, na którym już było pięć głębokich razów.
Ryszard spojrzał i znowu na tablicę zwrócił uwagę.
— Cóż znaczy jeszcze ta familia małp i szczurów?
— Proszę z uszanowaniem panie Jones. Ta pierwsza figura, którą po lewej stronie postrzegasz jest miss Lizzy, a ta druga na stronie to córka pastora.
— Elżbieta i miss Grant! A cóż one robią w moim dzienniku?
— A co one robiły naprzeciw pantery, która im drogę zastąpiła, a którą pan szczurem nazwałeś? Ten zaś drugi nad którym kreska odrysowana jest biedny Braw, zginął on śmiercią walecznych, jakby admirał jaki walcząc za króla i za ojczyznę. A tamta osoba...
— Chcesz mówić straszydło.
— Tak, w rzeczy samej ma coś strasznego w postawie, i jak mi się zdaje, nic podobniejszego w życiu mojem nie odrysowałem, to Natty Bumpo, który zabił panterę, która chciałaby zabić, a może i co gorszego zrobić z obiema naszemi panienkami?
— Nie pojmuję co znaczą te wszystkie szarady?
— Tak, szarady! Dziennik Boadycei tak jasno i tak dokładnie nie był utrzymywany.
Tysiące pytań zadając, Ryszard ledwo otrzymać potrafił obszerniejsze opisanie wypadku zdarzonego w lesie, czem tak był wzruszony, iż nie śmiał patrzeć dalej na tablicę, ochłonąwszy wkrótce, gdy rzucił okiem na nowo, hieroglify na niej porysowane zdały mu się jeszcze bardziej niezrozumiałe.
— Cóż mi tu znowu zrobiłeś — zapytał — dwóch zapaśników? Czy bitwa jaka była w miasteczku? Już to zwyczajnie, abym się tylko na krok oddalił...
— Jest to sędzia z panem Edwardem — odpowiedział Beniamin przerywając rubasznie.
— Sędzia w bitwie z panem Edwardem — odezwał się Ryszard. Piękny przykład daje parafii. Ależ do licha! więcej tu wypadków w trzydziestu sześciu godzinach, niż było przez sześć miesięcy.
— To prawda, mości Jonesie. Widziałem Boadiceę atakującą jedną korwetę, widziałem jak ona stłukła, zabrała, koniec końcem że mniej było pisania w dzienniku tego okrętu, niż na mojej tablicy. Z tem wszystkiem jednak nie przyszło do bitwy między sędzią i panem Edwardem, skończyło się na pocisku słówek, które sobie raczyli powiedzieć.
— Bądź łaskaw jaśniej mi to opowiedz, Beniaminie. Bez wątpienia, poszło o kopalnią. Tak, tak, już widzę, poznałem po tym człowieku z motyką na plecach. A ty słyszałeśże sprzeczkę?
— Broń Boże, nie chodziło tu o kopalnią mospanie; oni tylko swój sposób myślenia wyłożyli nawzajem, bez żadnych ogródek. Mogę o tem mówić najlepiej, bo okno było otwarte i ja nieopodal stałem. A co do tej figury, to wcale nie motyka na plecach, lecz kotwica. Czyż pan nie widzisz, drugi ząb na grzbiet się zakrzywia, może troszeczkę za blisko, ale mniejsza z tem? To tylko znaczy, że młody człowiek zerwał kotwicę i w świat popłynął.
— Jakto? Edward wyniósł się z domu?
— Tak jest, wyniósł się.
Nowe wypytywanie rozpoczęło się i Ryszard acz nie łatwo, dowiedział się nietylko o rozprawie Edwarda z Templem, lecz jeszcze o daremnem usiłowaniu Hirama i o sposobie jakiego użył Natty na odpędzenie go od swojej chałupy. Ledwo nasz gorliwy urzędnik wysłuchał historyi, którą Beniamin opowiadał, osłaniając ile było można zły postępek Nattego, porwał za kapelusz, Beniaminowi kazał bramę zamknąć i pójść spać, sam zaś wyszedł tak nagle, że zdumiony intendent stał z pięć minut jak posąg z wlepionemi oczami ku drzwiom i z rękami na krzyż złożonemi, nim pomyślał uskutecznić otrzymane rozkazy.
Ryszard dla przytrzymania fałszerzów monety zebrał był silną straż w pomoc, która z nim razem przyszła aż do Templtonu, pewny był, że ich jeszcze znajdzie w szyneczku przy więzieniu, zajętych ocenieniem i próbą trunków przedawanych przez dozorcę więzienia. W tym celu szedł przez uśpione ulice miasteczka, do budowli wznoszącej się w kształcie fortecy, która służyła na zamknięcie nie tylko ludzi przekonanych o rozmaite przestępstwa, lecz jeszcze i tych nieszczęśliwych dłużników, których wierzyciele dosyć są głupi na tracenie dwóch swoich dolarów, dla odzyskania jednego.
Wrzawa, jaką usłyszał podchodząc pod bramę, dowodziła mu, że się nie zawiódł w mniemaniu i że służba sadowa zamierzała sobie wesoło noc tę przepędzić, spokojność jednak nastąpiła w moment, skoro tylko postrzegli przybywającego szeryfa, ten wybrawszy z nich siedmiu najodważniejszych, rozkazał aby szli za nim. I tak na czele oddziału przeszedł znowu przez miasteczko, udał się na mostek przez jeden ze strumieni do koryta Suskehanny należący, ztamtąd nad brzegi jeziora i w las się zanurzył. Tam się zatrzymał i na wzór greckich lub rzymskich wodzów, miał do rycerzy przemowę, jak następuje:
— Wezwałem moi przyjaciele waszej pomocy, do ujęcia osoby Nattego Bumpo, pospolicie Kosmatym Kamaszem nazywanego. Śmiałek ten podniósł rękę na członka sądowego, wzbraniał wykonania rozkazu danego na rewizyą chaty jego, wymierzając strzelbę do urzędnika. Krótko mówiąc, dał gorszący przykład buntu przeciw prawom i wystawił tem siebie na całą ich srogość. Oprócz tego, podejrzany jest o inne przestępstwa ściągające się do rzeczy prywatnych, a jakem urzędnik, mam sobie za powinność schwytać go tej nocy, osadzić w więzieniu i przedstawić jutro izbie sądowej. Do spełnienia tego przedsięwzięcia, trzeba nam moi przyjaciele odwagi i roztropności. Odwagi, abyście się nie dali przestraszyć strzelbą tego człowieka i psami których do obrony używać może, roztropności, znaczy się tutaj potrzeba baczności i uwagi, ażeby nie wypuścić z pomiędzy nas jego i dla wielu innych przyczyn których wyszczególniać nie mam potrzeby. Okrążycie jego chatkę około, a jak tylko krzyknę: naprzód! ci którzy najbliżej drzwi będą, rzucą się do mieszkania zbrodniarza i schwytają go, niedając mu czasu do namysłu. Rozdzielcie się zatem, ażebyście z cicha podeszli każdy z innej strony, a ja zejdę nad brzeg jeziora, naprzeciw drzwi samych. Ten punkt ataku biorę na siebie, wy mnie tam znajdziecie do utworzenia potrzebnego łańcucha działań w podobnych razach.
Mowa ta, którą Ryszard układał i w myśli powtarzał w ciągu marszu, sprawiła skutki jakich się był powinien spodziewać. Otworzył on oczy swych ludzi na trudność i przypadki przedsięwziętej wyprawy, lecz jeśli nie zapalił w nich odwagi, wpoił dokładnie potrzebę roztropności, nie tylko zachowali przyzwoitą ostrożność w rozchodzeniu się, by szmeru żadnego nie zrobić, nadto jeszcze każdy z nich starał się iść jak najpowolniej, aby towarzyszom dać czasu do ich uprzedzenia.
Ryszard najdłuższą miał do odbycia drogę, tak się zdarzyło jednakże, iż przybył pierwszy. Skoro tylko stanął nad brzegiem jeziora, wykrzyknął ogromnym głosem umówione słowo: Naprzód! i sam tylko posłuszny własnemu rozkazowi, pobiegł na miejsce gdzie była chatka Nattego, dosyć zdziwiony, że czujne psy nie odpowiedziały szczekaniem na odgłos jego. Ale podziwienie jego bardziej jeszcze wzrosło, gdy zamiast chaty znalazł tylko reszty kurzących się części i kiedy niekiedy płomienie wybuchające.
Osłupiały na ten widok, na który się wcale nie przygotował, tak się zdziwił, że słowa przez czas niejaki wymówić nie mógł, postąpił jednak naprzód skoro usłyszał, że służba podchodziła, niemniej zdziwiona jak ich dowódzca widokiem na wpół gorejących szczątków, gdy w tem z pośrodka zwalisk postrzegli wstającego człowieka, który podżegał ogień zbliżając jedne do drugich niedopalone głownie i przy blasku wzrastającego ztąd ognia poznali w nim Nattego.
— Czego chcecie od starca niemającego przytułku? — zapytał ich. Wygnaliście ztąd stworzenia, które Bogu podobało się osiedlić, przynieśliście wykręty i subtelności prawne w te miejsca, w których człowiek nigdy bliźniego nie skrzywdził. Chcąc przeszkodzić wam i waszym prawom wejść pod ten dach który głowę moją przez czterdzieści lat pokrywał, zmusiliście mię abym własną ręką podpalił i łzy nad popiołem wylewał, jakby ojciec nad zwłokami dziecięcia, zraniliście serce nędznego starca, który ani wam, ani braciom waszym nigdy nic złego nie zrobił, i to wtenczas gdy myśli jego lepszym światem zajęte być powinny; zazdrościć mu każecie losu źwierząt dzikich które krwi swojej nie pragną, i gdy zadumany myślą nad dogorywającą głownią swojej chaty, wy go napadacie wśród nocy jako psy wściekłe w ślad goniąc zmęczonego daniela! Czegóż więcej chcecie? Jestem jeden, a was kilku widzę. Zresztą płakać tu, a nie bić się przyszedłem, a jeśli taka wola jest Boska, róbcie ze mną co się wam podoba.
Skończywszy to mówić znowu ogień poprawiał i niemyśląc w las uciekać, chociażby mu to łatwo przyszło, bo i ciemność była w około i w osłupienie wprawił swoich słuchaczy, podchodził z kolei do każdego z nich, jakby szukał tego któryby go miał pojmać. Żaden nie śmiał ręki nań ściągnąć, lecz gdy przyszedł był do Ryszarda, ten już wracał do zmysłów i wziąwszy go za ramię pojmańcem go swoim mianował, tłumacząc się zarazem z przykrej powinności, która go do użycia srogości takiej zmuszała. Straż skupiać się natenczas zaczęła i wziąwszy we środek Nattego, poszli wszyscy do miasteczka mając na czele Ryszarda.
W ciągu drogi rozmaite jeńcowi zadawali pytania, zdjęci ciekawością co się stało z Johnem Moheganem i co skłoniło Nattego do spalenia swej chaty, lecz on odpowiadać nie chciał i do końca głębokie milczenie zachował. Przyszli nareszcie do miasteczka. Ryszard osadziwszy Nattego w więzieniu, zostawił wolne użycie pozostającej nocy dla swoich towarzyszy wyprawy, sam zaś powrócił do domu sędziego i spać się położył.


ROZDZIAŁ XIII.
Kajdan! łotrze! człowieku bez czci i bez wiary!
Poznasz że za przestępstwo są, także i kary.
Szekspir. Król Lear.

Długość dnia w miesiącu sierpniu dała dosyć czasu do zebrania się wszystkim interesowanym do Templtonu, pierwej nim dzwonek akademicki ogłosił godzinę, w której usprawiedliwiać miano niewinnych a przestępców karać. Na wszystkich drogach które rozciągały się po dolinie i które z gór wywijały się, postrzegać się dawali sędziowie, słudzy sądowi, adwokaci, ich przyjaciele, ich doradzcy i tłumy ciekawych przybywające pieszo, konno lub w wozach jedni dla braku, inni dla spełnienia powinności, ale tych pierwszych liczba była największa.
Na pierwszy odgłos dzwonu wyszedł Ryszard z oberży Śmiałego Dragona, gdzie się pospolicie zbierali tameczni urzędnicy. Niósł w ręku pałasz w pochwę włożony, którym jak on dowodził, jeden z jego przodków władał w bitwie przez Kromwella wygranej. Jak tylko przybliżył się do drzwi, krzyknął głosem rozkazującym: Miejsce sądowi! Rozkaz natychmiast uskuteczniony został, bez najmniejszej jednak oznaki niewolniczej uległości, gdyż większa część tłumu skłaniała głowę bardzo poufałym sposobem niektórym z przechodzących osób sądowych. Za szeryfem postępowała straż sądowa z laskami do ich godności należącemi, za nimi szedł Marmaduk na czele czterech obywateli miasteczkowych, którzy do składu sądu należeli. Ubiór tych czterech sędziów nie różnił się w niczem od ubioru widzów, którzy się nad pospólstwo wznosili, odróżniała ich tylko powaga, którą w tak ważnym razie przybrać mieli sobie za powinność. Potem szło czterech lub pięciu adwokatów, nakoniec drugi oddział straży zamykał ten orszak, a tłumy ciekawych postępowały za nimi.
Wszystko to zmierzało do zamku sądowego wznoszącego się w obrębie więzienia. Weszli naprzód na dziedziniec, którego cztery boki były otoczone budową, okna dawały się widzieć mocnemi lub słabszemi kratami obwarowane, w miarę zbrodni przestępcy lub winy dłużnika, którym udzielały światła. Na pierwszem piętrze była sala posiedzeń trybunalskich. W głębi sali na małem na trzy stopy wzniesieniu, oddzielonem kratą z poręczem, stała dla sędziów ławka przy murze, środek tej przeznaczony dla prezydenta, dla większej powagi zasiadającego odznaczał się dwoma poręczami. Naprzeciw wzniesienia postawiony stół, suknem zielonem przykryty, otoczony ławkami na których zasiadali adwokaci i obrońcy prawni. Po prawej stronie było miejsce dla przysięgłych, po lewej dla oskarżonych. I ta przestrzeń jeszcze była odgrodzona balustradą. Reszta zaś sali słuchaczom zostawiona.
Nie będziemy mordowali czytelników opisywaniem szczegółów czynności sądowej przez dwie pierwsze godziny. Gdy sędziowie zasiedli, prokuratorowie zgromadzili się w koło stołu i szeryf nakazał milczenie, przywołano zwyczajnym trybem sprawy; poczem sędzia Templ wezwał dwunastu obywateli przysięgłych do izby przybocznej dla rozebrania tam podanych im aktów zaskarżenia. Sądy tymczasem zajęły się sprawami cywilnemi, poczem najstarszy z przysięgłych wchodząc do sali, podał prezydentowi dwa dekrety zaskarżenia, na których pan Templ postrzegł od pierwszego rzutu oka imię Nattego Bumpo. Powołał do siebie szeryfa, kilka słów mu na ucho powiedział, ten zaś udzielił rozkazów swoim podwładnym, którzy wyszli i wkrótce wrócili, wprowadzając z sobą do sali Nattego i umieścili go na ławce oskarżonych, pomiędzy dwoma ze straży sądowej dodanymi. Zgromadzeni słuchacze tak się wówczas uciszyli, iż słyszeć było można głos oddechu oskarżonego.
Natty miał zwyczajny swój ubiór ze skóry danielowej, któryśmy mieli sposobność wyżej opisać, lecz z powodu upałów letnich obchodził się bez wielu części odzienia, i teraz więc wyższą część ciała jego przykrywała tylko koszula z grubego płótna, szyję zaś ogorzałą od słońca miał obnażoną. Pierwszy raz w życiu znajdował się na zgromadzeniu izby sądowej, ciekawość przeto wydawała się na nim jako uczucie panujące w tym momencie. Oglądał z kolei sędziów, adwokatów, przysięgłych, tłumy zebrane i wszędzie spotykał wzrok ku niemu zwrócony. I sam więc siebie obejrzał dokoła, aby zapewnić się, czy niema w osobie swojej czegoś nadzwyczajnego, potem rzucił oczyma na całe zgromadzenie i gębę roztworzył na znak tego śmiechu cichego, właściwego jemu samemu.
— Zdejm czapkę — rzekł do niego sędzia Templ.
Natty siedział nieporuszony.
Usłyszawszy swoje imię — czego potrzeba? — zapytał, podnosząc oczy na pana Templa.
Wstał wówczas pan Lippet, powiedział coś na ucho więźniowi, a Natty pojąwszy wtedy czego po nim wymagano, zdjął z głowy swą czapkę ze skóry danielowej.
— Mości prokuratorze generalny — rzekł sędzia — jesteśmy przygotowani do słuchania aktu zaskarżenia.
Dirck van der School, sprawujący natenczas tę godność włożył na nos okulary, wstał i wzrokiem niepewnym i powątpiewającym rzucając na towarzyszów swoich, którzy przy nim siedzieli, czytał głośno akt oskarżenia, jako Natty Bumpo dopuścił się gwałtu przeciw czci i honorowi Hirama Doolittla urzędnika, oraz wygnał go zbrojną ręką w czasie spełniania obowiązków jego urzędu. Gdy skończył czytanie, oddał pismo panu Lippet z |miną zaufania, która zdawała się mówić, proszę temu zaprzeczyć jeżeli można.
Natty słuchał aktu zaskarżenia z największą uwagą, widać było po nim jak wielki miał udział w tej sprawie, bo się nachylił cały ku czytającemu. Potem wyprostował się znowu i głęboko westchnął. Wszystkich oczy na niego patrzały, czekano z niecierpliwością jego odpowiedzi, lecz on zachował milczenie.
— Natty Bumpo — powiedział sędzia — słyszałeś dekret zaskarżenia podany na ciebie przez starszego z przysięgłych. Maszże co na obronę?
Natty skłonił głowę na piersi, jakby do namyślenia się, podniósł wkrótce oczy na pana Templa i rzekł:
— Tego nie zaprę, że go trochę niegrzecznie przyjąłem, lecz abym go miał wypędzać ręką uzbrojoną, jak o tem powiada ten zacny człowiek, jest kłamstwo prawdziwe, nie miałem nic więcej, oprócz gołych pięści, stary, nie wdaję się teraz w zapasy, kiedyś to mi się zdarzało... czekajcie, przypomnę, było to zdaje mi się, pierwszego roku ostatniej wojny...
— Panie Lippet — powiedział sędzia, przerywając mowę więźniowi — jeżeli jesteś obrońcą zaskarżonego, powiedz mu jak ma sądowi odpowiadać, jeżeli nie, dodamy mu podług prawa innego.
Lippet, który był zajęty czytaniem aktu zaskarżenia, powstał na te słowa i wyłożył więźniowi potrzebę odpowiedzi krótkiej, to jest że był lub nie był winien.
— Nie jestem winien — donośnym głosem odpowiedział Natty — i mogę to mówić najczystszem sumieniem. Jestże ten winien kto ze sprawiedliwością zgodnie postępuje, a ja natenczas pierwej dałbym się zabić, niżbym miał wpuścić kogo do chaty mojej.
Wstrząsł się Ryszard na taką zuchwałość i wzrokiem znaczącym spojrzał na Hirama, który podobnież brwi zmarszczył.
— Niechaj napiszą — rzekł sędzia — iż oskarżony zeznał, że nie jest winien.
Pan Van der School miał głos na poparcie winy, poczem przywołano do kratek Hirama Doolittla aby złożył swoją żałobę. Ten w wykładaniu szczegółów sprawy, zgodnie mówił z prawdą, lecz w takiem świetle starał się wszystko wystawiać, by obecnych umysły przeciągnąć na swoją stronę i razem przygotować w nich niechęć ku oskarżonemu. Gdy skończył, pan Lippet prosił, by mu pozwolono skarżącemu zadawać pytania.
— Czy jesteś pan sługą sądowym, naszego powiatu?
— Nie, panie, jestem sędzią pokoju.
— W takim razie, panie Doolittlu, w obec sądu pana zapytuję, odwołuję się do własnego jego sumienia i do znajomości prawa jaką posiadasz, czy miałeś pan moc, w charakterze piastowanej godności na wejście do domu obywatela pomimo jego woli.
— Hm! mniemam... to jest zdaje mi się że... ściśle rzeczy biorąc, nie miałem zupełnie prawa, lecz... zważając naglącą potrzebę... dodać winienem, że sługa sądowy by zanadto niedbały w wypełnieniu swojej powinności... jedno z drugiem... zdawało mi się, iż powinienem był wziąć to na siebie.
— Lecz mój panie, ten starzec, ten człowiek bez wsparcia, bez przyjaciół, nie zabraniałże panu wejścia do jego domu?
— Oh! mogę mówić, że był bardzo w złym humorze... i nie miał do tego słusznych powodów, gdyż pomijając formalność, były to tylko odwiedziny sąsiada.
— Czy tak! — odezwał się Lippet — były to odwiedziny sąsiada. Proszę panów przysięgłych aby raczyli pamiętać te słowa skarżącego. Że to tylko sąsiad do sąsiada przychodził, zatem te odwiedziny sankcyi prawa nie miały. Powtarzam jeszcze panu moje zapytanie, czy obwiniony nie wzbraniał panu wstępu do domu?
— To... tak z sobą mieliśmy niejakąś rozmowę, ale ja jemu w głos czytałem mandat na rewizyą?
— Pan zbaczasz od pytania. Czy zabraniał panu wstępu? proszę o odpowiedź tak, albo nie?
— Powiadam panu, że on był w złym humorze, i... ale ja mandat mam w kieszeni, jeżeli sąd życzy go przejrzeć...
— Odpowiadaj wprost i bez żadnych wykrętów — z gniewem powiedział sędzia — czy obwiniony zabraniał wstępu do domu swego?
— Hem!... tak... ale...
— I czy po tym oporze trwałeś jeszcze w chęci wejścia do niego?
— Tak jest, lecz miałem w ręku mandat na rewizyą.
— Niech pan Lippet zapytuje dalej.
Lecz ten widząc, że odpowiedzi Hirama pomyślne wrażenie zdziałały dla jego klienta i rozciąganiem nie chcąc osłabić obrony, rzekł z miną pewnej pogardy:
— Nic więcej nie mam do pytania; ubliżałbym pojęciu panów przysięgłych, gdybym jeszcze choć słowo chciał mówić.
— Daję głos panu prokuratorowi generalnemu — powiedział sędzia.
Van der School zdjął okulary, położył je na stole, spojrzał na drugi dekret zaskarżenia, który trzymał w ręku i skończył oświadczeniem, że polega na zdrowem zdaniu sądu i przysięgłych.
— Mości panowie przysięgli — zawołał sędzia wstając ze swego miejsca — słyszeliście akt oskarżenia i zeznanie świadka; chwilę panów zatrzymam moją uwagą, że jeśli słudze sądowemu wzbraniają wykonanie mandatu jemu powierzonego, ten ma niezaprzeczone prawo wezwać do pomocy każdego obywatela, wszystkie zaś czyny obywatela tym sposobem powołanego, zasługują na opiekę prawa. Do was należy osądzić czy okoliczność podobna mogła nadać moc sędziemu pokoju do wejścia w dom obywatela, pomimo jego oporu, oraz czy obwiniony miał prawo uciekać się do użycia siły w tejże obronie.
Przysięgli nie wstając z ławek po kilku tylko słowach ogłosili przez starszego jednomyślnie swe zdanie, że oskarżony jest nie winien.
— Natty Bumpo — rzekł sędzia — jesteś wolny od skargi na ciebie zaniesionej.
— Co takiego? — zapytał Natty nierozumiejąc dobrze wyrazu wolny.
— Sąd — powtórzył prezydent — ogłasza że nie jesteś winien złego postępku przeciw Doolittlowi.
— Oh! — odezwał się Natty, ze szczerością duszy poglądając w koło — nie myślę zaprzeczać temu, że go trochę za mocno pchnąłem wziąwszy za ramiona, lecz...
— Jesteś już wolny — zawołał sędzia — nie trzeba wznawiać tej sprawy.
Natty zrozumiał wówczas dobrze znaczenie wyrazu wolny i zaspokojenie malowało się na jego twarzy.
— Muszę ci wyznać sędzio Templu, że prawo wasze względem mojego postępku nie było tak srogie jak się spodziewałem. Sądzę że Bóg was nagrodzi za dzisiejszą waszą wyrozumiałość.
Skończywszy te słowa, włożył czapkę na głowę i zabierał się do opuszczenia ławki obwinionych, ale straż zastawiła przed nim swe laski na krzyż, pan Lippet kilka słów mu na ucho powiedział, więc znowu usiadł, zdjął czapkę i w tył zarzucił siwe swoje włosy, chociaż z poddaniem się, lecz z nieukontentowaniem wyraźnem.
— Niech pan prokurator generalny przystąpi do odczytania drugiego aktu zaskarżenia — powiedział sędzia.
Van der School, mocno usiłował, ażeby każde słowo przez usta jego wyrzeczone utkwiło w pamięci słuchaczów, szczególniej zastanawiał się nad temi, które oskarżały Nattego o wymierzenie fuzyi przeciw słudze sądowemu wysłanemu do wykonania mandatu, takowy postępek, dodał, oznacza człowieka zuchwałego, gwałtownego i chciwego krwi
ludzkiej. Oskarżenie to ważniejsze od pierwszego, podwoiło interes we wszystkich przytomnych.
Pan Lippet przybliżył się znowu do Nattego i przypomniał mu, aby odpowiadając nie rozszerzał się w mowie, lecz by tylko mówił, że jest winny lub niewinny. Lecz niektóre wyrażenia aktu skarżącego rozgniewały starego myśliwca i bez względu na rady prokuratora, z poruszeniem rzekł:
— Jest to kłamstwo! nic więcej jak prawdziwe kłamstwo! Nigdy krwi cudzej nie pragnąłem, te bestye nawet, Irokezanie nie powiedzą mi w oczy że krwi ludzkiej byłem chciwy. Biłem się zawsze jak żołnierz mający przed sobą bojaźń Boga i naczelnika swego, lecz nie walczyłem nigdy przeciw nieprzyjacielowi niebędącemu w stanie obrony. Nikt mi nie dowiedzie, bym zamordował jakiego Mingo w pościeli. Mniemam, że są tacy ludzie, którzy sądzą że Boga w miejscu odludnem nie ma.
— Bumpo — rzekł sędzia — słyszałeś oskarżenie, żeś fuzyę wymierzył na sługę sądowego. Jesteśże winny, lub niewinny?
Natty rozśmiał się niemym sposobem otwierając gębę, i palcem wskazując na Billego, rzekł:
— Czy Billy mógłby się tutaj teraz znajdować, gdybym natenczas użył mej fuzyi?
— A zatem oświadczasz — przerwał Lippet — że nie jesteś winny.
— Zapewne że nie — odpowiedział Natty. Sam Billy niech powie czy wystrzeliłem. Pamiętasz Billy tego gołębia? Już nie mam ręki tak wprawnej jak dawniej.
— Napiszcie że obwiniony wyznał, że winnym nie jest — powiedział pan Templ rozczulony prostotą więźnia.
Hiram był powołany powtóre jako świadek, lecz to zeznanie czynił z większem daleko wyrachowaniem niż pierwsze, nadspodziewanie nawet zachował dobry porządek w opowiadaniu wypadków wszystkich aż do momentu, w którym Natty wymierzył strzelbę na Billego Kirby. Przywołany Jothan podobnież mówił w tych samych prawie wyrazach. Pan Lippet obydwu długo przetrzymywał na zapytaniach, nie mogąc pożytecznego wyciągnąć dla swego klienta.
Nakoniec Billy przystąpił do kraty i z kolei opowiadał ciąg wydarzenia, lecz tak się mieszał i tak niezrozumiale rzeczy tłumaczył, iż oprócz chęci jego, że prawdę chciał mówić, nic poznać nie można było.
— Z tego coś powiedział — przerwał Van der School — zdaje się że domagaliście się sposobem prawnym u obwinionego o wejście do jego chaty, lecz że pogróżki jego zastraszyły was niebezpieczeństwem życia?
— Nie, ja tego nie mówiłem — odpowiedział Kirby trzaskając palcami — jam nie na to stworzony, aby mnie stary Bumpo miał zginać przed sobą i wcale się jego nie bałem. Zapytajcie go sami.
— Zeznałeś jednak, żeś myślał, iż on chciał ciebie zabić.
— A pan cobyś pomyślał, gdybyś zobaczył wymierzoną do siebie fuzyę, która nigdy celu nie chybiła? Jednakże ja się nie zląkłem i on mnie tego nie powie, żem się zatrząsł; oddał mi tylko skórę daniela, i rzecz na tem skończona.
— Nieprawdaż Billy, że to była dobra myśl moja — powiedział Natty — gdyż bez tego, nie obeszłoby się między nami bez krwi rozlewu, a gdyby to twoja popłynąć miała, resztę dnia życia mego nie przestałbym cię opłakiwać.
— A więc, Natty — powiedział Kirby — ponieważ już jesteśmy na tym stopniu, chce mi się powiedzieć, iż wierzę że...
— Pan Van der School niechaj zapytuje dalej — powiedział sędzia.
Lecz prokurator widząc zawiązującą się pojednawczość między obwinionym i świadkiem, zaniechał dalszych zapytań.
Pan Lippet, wstawszy natenczas, głos zabrał z kolei.
— A zatem — przemówił do Kirbego — więzień nie wzbudził w tobie strachu utraty życia?
— Ani on, ani nikt w świecie nie przestraszył mnie nigdy — odpowiedział Billy z uradowaniem patrząc na mężne swe ręce — i nie tak łatwo tego dokazać.
— Takbym i ja rozumiał. A samże miałeś fuzyę?
— Nie miałem.
— Ale używać umiesz tej broni?
— Albożem dla proporcyi Wermontczyk. Jednego tylko Nattego Bumpo uznaję za mistrza w tym kraju i to od czasu ubicia gołębia.
— Jesteś młody, Kirby — rzekł Natty — ja zaś coraz bardziej starzeję. Lecz nigdy ci złego nie życzę, a na znak zgody masz moją prawicę.
Lippet z radością patrzał, że duch zgody wpływ swój rozpościerał na świadku i obwinionym, i w milczeniu poglądał jak Billy ściskał rękę starego strzelca. Lecz sędzia miał sobie za powinność wdać się tu ze swoją powagą.
— Nie na czasie jest podobna rozmowa — rzekł do nich. Pan Lippet niech nie ustaje, lub, jeśli nie ma dla nich zapytań, przejdziemy do innych zatrudnień.
— Pytam więc — mówił adwokat obracając zawsze mowę do Kirbego — czy zakończyliście zgodą te wasze spory, na miejscu samem?
— A czegożbym się z nim miał kłócić? On oddał skórę, a nam tylko tego było potrzeba. Mnie się zdaje że ubić daniela, to nie tak wielka zbrodnia.
— I rozeszliście się w przyjaźni?
— Bez wątpienia.
— I nie miałbyś myśli zanosić przed sąd na niego skargi?
— Na uczciwość, że nie.
— I jeszcze, nie wystąpiłżebyś przeciw niemu, gdybyś do tego powołany nie był?
— A na cóżbym miał występować! kiedy ja jemu nic złego nie życzę. To tylko pan Doolitle trochę się uraził.
— Dosyć na tem, odwołuję się zresztą do zdania panów przysięgłych — powiedział Lippet siadając z pewnością osiągnięcia dobrych skutków.
Van der School długą miał natenczas mowę, ledwo zrozumianą dla mnóstwa nawiasów. Obstawał przytem, że dowody są mocne, okazujące iż obwiniony uzbroił się strzelbą na odparcie sługi sądowego, niosącego mandat wydany przez władzę wyższą, prawną; że nie tylko uzbroił się przeciw wykonaniu mandatu, ale nadto wymierzył fuzyę na tego, który ten mandat miał w ręku; nakoniec, iż na udowodnienie buntu przeciw prawom, nie trzeba było wystrzału, bo to pociągnęłoby za sobą skargę daleko ważniejszą, to jest skargę o zabójstwo, lub o chęć spełnienia onego.
Pan Templ wyłożył stan sprawy krótko, jasno i zwięźle, i same fakta w prawdziwem świetle wystawił. Mocno dowodził potrzeby szanowania praw w społeczności świeżo zawiązującej się, okazywał zgubę na jakąby się wystawiała, gdyby wykroczenia przeciwko prawom uchodziły bez kary. Lecz, z drugiej strony wykładał jako pobudki do zmniejszenia winy wiek, zwyczaje i niewiadomość więźnia, zakończył temi słowy, aby przysięgli sądzili z pobłażaniem, jeżeli w starcu nie widzą namysłu przestępstwa lub złych chęci w spełnieniu.
Sąd przysięgłych dłużej tym razem namyślał się niż poprzednio, lecz interes publiczny przemagał nad przychylnością, jaką dla siebie mógł zjednać więzień, dowody przeciw niemu jasno przemawiające kazały go winnym ogłosić.
Sędzia też chwilę rozbierał sprawę z członkami sądu i przygotował się do ogłoszenia wyroku.
— Natty Bumpo — zawołał...
Stary strzelec, który podczas narady przysięgłych, miał ciągle łokcie wsparte na kolanach i twarz w rękach ukrytą, powstał słysząc swe imię i głosem żołnierza odezwał się: Jestem.
— Proszę o cichość! — rzekł sędzia. Sąd mając wzgląd na waszą niewiadomość praw i wasz wiek podeszły, uwalnia od chłosty cielesnej, którą w podobnych razach prawo za karę naznacza, ponieważ jednak głos powszechny chce mieć za to karę publiczną, sąd przeto naznacza wam stanie przez jedną godzinę u pręgierza, miesiąc jeden więzienia i opłatę stu dollarów do skarbu publicznego, oprócz tego, póty z więzienia wypuszczać wzbrania, póki suma wypłacona nie będzie.
— Skądże chcecie bym dostał pieniędzy — zawołał Natty — sądzicież że dollary rosną w lesie? Powiedźcie sami gdzie mam ich znaleźć. Nie sędzio, to niepodobna, myśl jak ci się podobać będzie, nie potępisz jednak ostatnich dni starca na srogie więzienie.
— Jeżeli masz co powiedzieć przeciw wyrokowi sądu, tedy cię słuchamy — odpowiedział Marmaduk.
— Czyż tego nie dosyć, kiedy mówię że nie mam pieniędzy? Jakże chcecie abym zarobił sobie kiedyście mię zamknęli? Czyż przez kraty więzienia złoty deszcz spadać będzie? Nakłońcie ucho do słuszności. Wypuśćcie mnie do lasu, gdzie nawykłem oddychać świeżem powietrzem, dzień i noc będę polował, a jeżeli jeszcze nie odegnaliście z kraju waszego wszystkiej zwierzyny, nimby jesień zeszła mógłbym dla was tę sumę zapracować.
— Ścisłe wykonanie prawa do mnie należy — odpowiedział sędzia.
— Nie mówcie mi o waszych prawach Marmaduku Templu. Zwierzę dzikie czy dbało o nie gdy głodne było i spragnione krwi i ciała dziecięcia waszego? Dziecię przed Bogiem uklękło, błagało go o większą łaskę niż ta, o którą ja proszę, a Bóg je wysłuchał. Teraz więc, gdy moją prośbą pogardzisz, mniemasz może, że Bóg cię nie usłyszy?
— Obowiązki ojca, Natty, nie powinny być na przeszkodzie obowiązkom sędziego.
— Jeszcze nie byłeś sędzią, panie Templu, gdym pierwszy raz te góry oglądał? byłeś jeszcze dzieckiem na ręku matki noszonem. Czyżeś zapomniał dnia w którym na brzeg jeziora wylądowałeś, wówczas więzienia nawet nie miałbyś na pomieszkanie? Nie zastałemże skóry niedźwiedzia do spania, nie nakarmiłemże zwierzyną głodu twojego? Aniś pomyślał natenczas aby zabicie daniela występkiem być miało. Robiłem to wszystko dla ciebie sędzio, niemając najmniejszych powodów do kochania, boś się złemi postępkami odpłacał tym, którzy mnie lubili i mną się opiekowali. Sto dollarów! Skądże ja wezmę taką sumę? Wiele jest do mówienia o tobie sędzio Templu, ale tak złym nie jesteś, abyś chciał więzić ostatki życia nędznego starca, za to tylko, że on nie w prawa lecz w sprawiedliwość wierzy. Nie obawiaj się, powtarzam abyś się nie obawiał, jeżeli są jeszcze na rzekach bobry, daniele na górach a pantery w lasach, do ostatniego szelinga uiszczę się z opłaty. A więc puść mię przyjacielu, nie jestem przyzwyczajony do takiego tłumu, potrzebuję leśnego powietrza, by wolniej oddychać. Hektor! Slut! pójdźcie tu? O, pewien jestem że mnie pode drzwiami czekają. Będziemy mieć pracy biedne stworzenia, ale dokażem swego, o, tak, pewno dokażem.
Nie ma potrzeby mówić, że sługa sądowy, do którego Natty w ten sposób mowę obracał, nie odpowiedział mu, lecz laskę swoją zastawił zmuszając do pozostania na miejscu. Natty przybierał się nowe prośby przekładać, ale ruch jakiś zwrócił i jego i słuchaczy uwagę w drugi koniec sali.
Beniamin przez tłumy się przecisnął i żeby się na widok wszystkich ukazać, stanął jedną nogą na oknie, drugą zaś oparł o poręcze ławki przysięgłych. Utrzymując tym sposobem równowagę, z niemałą trudnością wydobył z kieszeni woreczek skórzany, i z wielkiem zadziwieniem całego zgromadzenia, dawał znaki że chce mówić.
Odwracając się natenczas do sędziego, powiedział:
— Jeżeli wielmożny pan zechce pozwolić temu staremu statkowi nowej wyprawy w lasy, przyniosłem tę bagatelkę na zapewnienie o tyle ciężaru jego ładunku. W tym worku zawiera się trzydzieści pięć ważnych piastrów hiszpańskich, a życzyłbym z całej duszy, aby się dla poczciwego hołysza zmieniły w angielskie gwineje, lecz z worka nic innego wydobyć nie można, tylko to co się włożyło, więc one są tak jak i były piastrami, w których żadnego braku nie ma, otóż jeżeli pan Jones zechce sprawdzić ten rachunek i potrącić to co się jemu należy, reszta pozostała będzie służyć na skwitowanie części grzywny.
Mówiąc to, trzymał jedną ręką worek z dollarami, a drugą kawał drzewa na którym znaczył liczbę szklanek rumu wypitego w oberży Śmiałego Dragona, a kilka świeżych karbów świadczyło, że tegoż samego ranka liczbę pomnożył. Śmiech ogólny powstał, sprawiony tą szczególniejszą przerwą, szmer nie ustawał aż póki szeryf nie stuknął końcem pałasza o stół, krzyknąwszy: Cichość!
— Trzeba zakończyć tę scenę — powiedział sędzia, mocno wzruszony wypadkami. Straż, niech odprowadzi więźnia do pręgierza, pisarz niech drugą sprawę przywoła.
Natty zdawał się ulegać swemu przeznaczeniu. Szedł za strażą w milczeniu z głową zwieszoną na piersi. Tłumy rozstąpiły się dając mu miejsce do przejścia, całe pospólstwo wyszło z sali audyencyonalnej, aby się nacieszyć widokiem wiele dla niego ponęt mającym.


ROZDZIAŁ XIV.
Ach! patrz, patrz! jak okrutne nosi on podwiązki.
Szekspir, Król Lear.

Kary prawa pospolitego[3] w stanie Nowego Yorku były podówczas chłosta i pręgierz. Tych, którzy na tę drugą karę skazani byli, sadzano u grubego słupa, zamykano ich nogi w obręcze żelazne przytwierdzone do ziemi i wkładano jeszcze ciężkie z łańcuchem okowy. Słup ten był wbity w blizkości więzienia, naprzeciwko drzwi, zapewne w celu przejęcia postrachem tych którzyby mieli pociąg do złego i odstręczenia ich widokiem kary dla nich przygotowanej, ociosany był we cztery ściany, tak iż czterech winowajców w jednym czasie tej samej karze uledz mogło, każdy z nich w inną stronę zwrócony.
Do tego więc miejsca był prowadzony Natty przez służbę sądową, niemożność oparcia się sile dopomagała mu do przybrania postaci spokojnej uległości. Usiadł na ziemi i najmniejszego nie robił oporu gdy mu nogi żelaznym krępowano łańcuchem. Bez złorzeczenia podniósł oczy, wzrokiem prowadził do koła, jakby chciał szukać politowania, jakiego zawsze natura ludzka wymaga w swoich cierpieniach, lecz jeżeli więcej nad litość, ciekawości w otaczających widział, przynajmniej nie było w nich tej dzikiej radości, jaka zwykle w podobnych razach się pokazuje, ani usłyszał nędznego urągania, od którego się rzadko ślepy motłoch wstrzymywać potrafi.
Gdy pachołek sądowy dźwigał brzęczące łańcuchy i zamykał okowy, Beniamin idący ciągle obok więźnia, odezwał się głosem swarliwym, jakby chcąc szukać powodu do sprzeczki:
— Jakież to głupstwo wbijać obręcze żelazne na nogi człowieka, jak na jaką beczkę! Powiedz mi mości strażniku, czy to jemu pić przeszkodzi? czy to jemu nogę skrzywi? słowem, do czego to potrzebne?
— To taki wyrok sądowy — odpowiedział pachołek — a zatem zdaje mi się, że prawo tak chciało.
— Tak, tak, ja wiem że prawo tak chciało, ale pytam do czego to służy? Wszakże to nie nie boli, a kilka minut siedzenia kończy wszystko.
— To nic nie boli, Ben-Pompo! — zawołał Natty wzrokiem politowania potrzebującym rzucając na niego. Czyż to nie boli siedmdziesięcioletniego człowieka, być wystawionym jak źwierzę na widowisko? Czyż nie boli starego żołnierza, który przetrwał całą 56-go roku wojnę, który w siedmiudziesiąt sześciu potyczkach widział nieprzyjaciela, kiedy się ogląda w takiem położeniu, że go dzieci palcem mają prawo wytykać przy schyłku lat jego? Czyż i to nie boli, że człowiek uczciwy poniżony jest na równo z dzikiemi źwierzętami?
Beniamin nic nie odpowiedział, lecz wzrokiem groźnym i przenikliwym pozierał na tłumy, i gdyby był spotkał oblicze czyje ze śmiechem na ustach, z pogardą lub uciechą, nie obeszłoby się bez kłótni, nie spotykając tylko samą ciekawość lub nawet litość na twarzach, siadł z mocnem postanowieniem obok starego Strzelca i żelazne obręcze sam sobie ha nogi pozakładał.
— Dalej, do roboty panie strażniku, wkładaj okowy, zamykaj łańcuchy, a jeśli jest kto ciekawy i ma chętkę widzenia niedźwiedzia, niechaj na mnie patrzy, zobaczy takiego, który tak dobrze kąsać jak i warczeć umie. No cóż, czy słyszysz?
— Wpan żartujesz, panie Pompo — odpowiedział pachołek nie miałem rozkazu, abym pana u pręgierza zamykał.
— A jaż to ci nie każę? zawołał Beniamin. Któż taki u licha większe ma prawo nad mojemi nogami, nademnie? Wkładaj okowy, jeszcze raz powtarzam, niechno zobaczę kto mi podrwiwa?
— Na honor, nie widzę coby mnie przeszkadzało do dogodzenia panu, jeżeli to za tak przyjemne uważasz śmiejąc się z całej duszy powiedział strażnik. I kończąc te słowa zamknął mu na nogach okowy.
Wszyscy obecni z trudnością wstrzymywali gwałtowną chęć śmiechu, słuchając argumentów jakie Beniamin przekładał pachołkowi, aby ten karę przeznaczoną dla winnych na nim chciał spełnić; lecz skoro go postrzegli przywiązanego do słupa, wcale nie myśleli siebie więcej zmuszać. Rozdąsany podnoszącym się ze wszystkich stron śmiechem Beniamin, chciał powstać dla zaspokojenia na najbliższych swej zemsty, lecz zanadto gruntownie osadzony, nie mógł się bynajmniej poruszyć.
— No! no! hej! Mości pachołku sądowy! — zawołał — pozwól mi na moment popuścić kotwicy, niechbym pozganiał trochę tych żartownisiów i dopytał się co mają za powód do tak głupiej wesołości.
— Nie mam czasu — śmiejąc się odpowiedział pachołek — trzeba, bym wracał do trybunału. Sam chciałeś być u pręgierza, bądź cierpliwy i posiedź póki nie wypuszcza więźnia.
Odgłosy śmiechu podwoiły się jeszcze po podejściu sądowego sługi, ale Beniamin widząc, że jego i groźby i usiłowania były równie daremne, nabierał cierpliwości zapatrując się roztropnie na wzorowy spokój swego towarzysza, stopniami rysy gniewu jego zmieniły się w pogardę. Odwracając się wówczas do towarzysza, chciał go temi słowy pocieszyć.
— Wszystko to fraszka panie Bumpo. Znałem na Boadicei wielu zacnych ludzi, których jednak przywiązywano tak samo do wielkiego masztu, jedynie za to, że zapomnieli iż wypili porcyę groku dla nich przypadającą i powtóre do podziału stanęli. Widzisz waszmość, jest to to samo jak gdyby statek jaki ciszą został zachwycony, natenczas najdoskonalszy żeglarz nic poradzić nie może, ale to ciągle nie trwa, pierwszy wiatr żagle wydyma i statek znowu tak dobrze płynie jak pierwej. Jak żyć pragnę panie Bumpo, że cię nie opuszczę i jak nam tylko pozwolą podnieść kotwice, popłynę razem do twojej budki na bobry. Nie dla tego to mówię, abym miał siebie za doskonałego strzelca, bo też i przeznaczenie mieściło mnie zawsze przy rozrządzaniu żywnością, ale nosić zwierzynę potrafię, a nawet mogę i sieci zastawiać. Dzisiaj z rana ukończyłem moje rachunki z Ryszardem, oznajmię mu jeszcze, żeby imię moje z listy ekwipażu wymazał póki wyprawa nasza nie będzie skończona, która podług wszelkiego podobieństwa długo nie potrwa, zważając na to, że równie dobrze oszczepu jak i fuzyi używasz.
— Nawykłeś do towarzystwa z ludźmi żyjąc Ben-Pompo, i nie mógłbyś się przyzwyczaić do lasu.
— Bynajmniej, mości Bumpo, nie jestem ja z tych żeglarzy, którzy w pogodę tylko płynąć umieją i burza mnie nie zastrasza. Kiedy jestem czyim przyjacielem, to rozumie się że do grobu. Ot tak naprzykład, pana Jonesa tak kocham jak baryłkę rumu, którą mistress Hollister ma z Jamaiki, ale wspomniawszy o rumie, chciałbym żeby kto oznajmił, a onaby nam trochę przysłała; zdaje mi się, że czuję nieco zdrętwienie w nogach, a toby odeszło po zwilżeniu wyższych części. Czyż nie zgadzasz się na myśl moją) mości Natty?
Natty siedział z głową pochyloną i oczami w dół spuszczonemi, nic nie odpowiadając zatopiony w dręczących i zasmucających go myślach.
Beniamin wziął za zgodę milczenie starca. Wydobył z kieszeni worek skórzany w którym były dollary, odwiązał, spojrzał na otaczających, których liczba zmniejszać się zaczynała, gdyż znaczna ich część wracała do zatrudnień i wypatrywał chcąc znaleźć takiego, któryby się podjął jego poleceń.
W tym czasie właśnie Hiram Doolittle w towarzystwie Jothama, wychodził z sali posiedzeń sądowych. Zbliżył się do pręgierza chcąc nasycić swą zemstę widokiem pognębienia ofiary przez się skazanej, stanął naprzeciw Nattego, który go spotkał wzrokiem pogardy raczej niż gniewu. Zmięszał się trochę architekt, chciał się oddalić, lecz żałując przyjemności jaką mu ten widok sprawiał, odwrócił się tylko do Jothama, podniósł do góry oczy, i obojętnie tak mówił:
— Nie ma i nie ma deszczu! zdaje mi się, że susza długo potrwa.
Natty nie rzekłszy słowa, w drugą stronę głowę odwrócił, jakby unikając przedmiotu, który mu przykrość sprawiał, lecz Doolittle ciesząc się ze swego tryumfu nad znękanym nieprzyjacielem, posunął się na prawo ku Beniaminowi, by stanąć znowu przed oczy starego strzelca.
— Możnaby pomyśleć, że kropli wody na niebie nie ma — mówił dalej — jeżeli to długo pociągnie, może być nie dobrze z plonami.
— Na cóżby miał deszcz z nieba spadać — przerwał mu Natty kiedy wyciśnionemi łzami starca skrapiacie ziemię, który was niczem nie obraził? Precz odemnie! precz odemnie! precz odemnie! możesz być stworzony na podobieństwo Boga, ale szatan duszę twoją opanował.
Beniamin widząc przybliżającego się Hirama, zawiązał dolary rzemykiem i znowu w kieszeń schował. Szeroką dłonią nagle pochwycił cieślę za nogę i ścisnął jak obcęgami. Sędzia pokoju tak niespodziewanie złowiony, nie miał ani czasu ani sposobu do użycia jakiejkolwiek obrony, gdyż Beniamin korzystając i z dogodnego położenia i przewyższającej swej siły, targnął go nagle i na ziemię obalił, przyciągnąwszy go potem za obie nogi, przymusił siedzieć naprzeciw siebie. Zebrani dokoła nie nadto sprzyjali Doolittlowi, aby go chcieli bronić, Jotham zaś zanadto tchórz, aby miał się narażać.
— A co, zgiąłeś pawilon, ty pyszny statku kontrabandowy — wykrzyknął Beniamin — ani mi rusz kotwicy, bo cię zatopię. Znam ja cię oddawna, wiem, że pod wszystkiemi znakami pływasz, stosownie do okoliczności. Płaszczysz się łotrze przed panem Jonesem w jego obecności, a za oczyma z babami staremi i wszystkiemi plotkami to go za żebra wieszasz. Czy nie dosyć ci było usidlić biednego i poczciwego starca, którego podeszwy nie wart jesteś? Przyszedłeś jeszcze urągać się odjąwszy mu wszelką obronę? Już to oddawna chciało mi się z tobą porachować, teraz czas dobry przyszedł, a więc gotuj się do obrony, bo zaraz sypnę ognia z obu rzędów okrętu.
— Jotham! Jotham! — krzyczał Hiram — przywołaj tu straż. Panie Pengillan, pamiętaj, że jestem urzędnik, zabraniam tedy panu naruszać pokoju publicznego.
— Nie masz tu między nami ani pokoju, ani rozejmu — odpowiedział Beniamin podnosząc nań rękę. Myślałbyś lepiej o obronie, bo widzisz pięść, która ciężej na cię spadnie, niż młot na kowadło, a możesz jeszcze prosić o pardon.
— Uderz mnie, jeśli masz śmiałość — odezwał się Hiram — uderz, a ja... Więcej już nie mógł powiedzieć, gdyż Beniamin lewą ręką przy dławił mu gardło i głos zatamował.
Już nie było żadnej wątpliwości o zamiarach Beniamina, bo i prawa ręka, którą trzymał podjętą ze ściśnioną pięścią, spadła z całą mocą na głowę sędziego pokoju i nie podjęła się chyba na spadnięcie powtórne. Nieład i zamieszanie rozeszło się po całem zgromadzeniu, jedni ze strachu, by mu o spólnictwo za zbicie urzędnika nie byli podejrzani, inni śmielsi, cisnęli się w koło bijących się, żeby lepiej sądzić o zadanych razach, kilku młodych pobiegło do domu Hirama, by mieć przyjemność uwiadomienia żony o przykrem położeniu jej męża, inni wpadali w bramy więzienia, wołając na gwałt ratunku.
Przez cały ten czas nie zabrakło Beniaminowi zatrudnienia. Za każdem uderzeniem obalał Doolittla i za każdym razem podejmował go lewą ręką, boby inaczej miał sobie za poniżenie bić leżącego przeciwnika, zachęcał go też co moment do mocniejszej obrony, obsypując go gradem kułaków, które już wysączyły krwi z nosa, podsadziły oko na łeb i wargi obżałowanemu z tej samej strony podbiły.
W tej chwili przybiegł zadyszany szeryf, uwiadomiony o akcyi, oświadczył natychmiast, że oprócz zgrozy jaką uczuł na widok pogwałconego porządku, mając na pieczy pokój całego powiatu, nigdy jeszcze w życiu takim smutkiem nie był przejęty, jak widząc niezgodę pomiędzy dwoma ulubionymi przez niego ludźmi. Hiram bowiem był koniecznie potrzebny jego dumie, a prawdziwy pociąg czuł do Beniamina. Jakoż, pierwsze jego słowa, dosyć są jasnym tego dowodem.
— Panie Doolittle! panie Doolittle! — powtarzał — wstyd mnie okrywa, gdy widzę jak pan szanować nie umiesz własnej powagi i do tego stopnia się zapominasz, że pod bokiem sądu gwałcisz pokój publiczny, napastując i bijąc tak nieuczciwym sposobem biednego Beniamina.
Beniamin zaś postrzegając zbliżającego się szeryfa, wstrzymał igraszkę swej pięści. Hiram też podniósł głowę 1 obrócił się do nadchodzącego pośrednika, a ośmielony obecnością jego, znowu płucami pracował.
— Będę miał sprawiedliwość za takie zuchwalstwo, nie ujdzie to bez kary! — krzyczał. Panie szeryfie! obowiązuję pana do przytrzymania tego śmiałka i wtrącenia go do więzienia.
Przez ten czas, Ryszard się lepiej w rzeczy objaśnił i obracając się do Beniamina rzekł mu:
— Jakże się to stało, żeś ty zamknięty u pręgierza, ty, którego zawsze miałem za człowieka łagodnego i spokojnego? Czyż nie wstydzisz się podobnego postępku? Zmuszasz jeszcze przyjaciół, by się za ciebie wstydzili. Ach! mój Boże! panie Hiram, wszak to Wpana i poznać z lewej strony nie można!
Hiram powstawszy i oddaliwszy się od groźnego intendenta, wściekał się wynajdując coraz nowe pogróżki zemsty. Szeryf zamyślony nad bezstronnością, której tak wielki dał przykład Marmaduk ogłaszając wyrok na Nattego i nad akcyą Beniamina spełnioną w oczach takiego zgromadzenia, wywiązał się z uciążliwej potrzeby osadzenia w więzieniu swego faworyta, i dał do tego stosowne rozkazy straży, która Nattego uwolniła z pręgierza, po upływie czasu przeznaczonego mu do siedzenia. Beniamin zrazu żadnej uwagi na swoją obronę nie podał, nie szukał nawet poręki za sobą, aby na wolność był wypuszczony, lecz szedł w milczeniu za szeryfem, który go z Nattym otoczonych strażą, do bram więzienia prowadził.
Stanąwszy Beniamin na miejscu, odwrócił się do szeryfa:
— Panie Jonesie — rzekł — nie troszcząc się wcale, że dwie lub trzy nocy prześpię obok Nattego, mam go zawsze za uczciwego człowieka i poważam jak mistrza w sztuce strzelania i używania haku. Ale mniemam, że zamiast kary za zbicie z jednej strony, jak to sam powiadasz do niepoznania policzku tego łotra, jakeś dobry chrześcianin i człowiek zdrowego rozsądku, powinienbyś mi za to podwójną porcyę ofiarować. Wszakże to jest najgorsze licho z całego kraju. Znam go oddawna, a rozumiem że i mnie dopiero musiał on trochę poznać, alboby pyski jego twardsze były od suchego drzewa. I co w tem tak złego widzisz panie Jonesie, że aż się sam wdałeś? Taka to była bitwa jak i wszystkie inne, mógł on tak na mnie walić jak i ja na niego. Prawda tylko, że nie jesteśmy jednego kalibru. A biliśmy się z zarzuconemi kotwicami, tak właśnie jak w porcie Port-Praja, gdzieśmy mieli potyczkę z Suffrenem.
Ryszard sądził, że mu godność nie pozwalała odpowiadać na taką rozmowę, kazał więc wstąpić więźniom do mieszkania przeznaczonego dla nich, drzwi za nimi zatrzasnął i zamknął żelaznemi prętami, poczem sam odszedł.
Przez resztę dnia, Beniamin zajęty był przyjmowaniem mnóstwa odwiedzających go osób u kraty jego więzienia i niejedną szklankę toddy i flipu ze znajomymi wychylił, Bumpo zaś przechadzał się z wyrazem niespokojności na twarzy, z głową na piersi pochyloną. Pod wieczór przyszedł Edward pod okno i cicho lecz z poruszeniem rozmawiał z Nattym, który się potem trochę uspokoił. Billy Kirby najdłużej pod oknem bawił, około ósmej, odniósł wypróżnioną flaszę do Śmiałego Dragona, stary strzelec zawiesił kołdrę na oknie, aby natrętni nie przychodzili mieszać jego spokojności i żadnego odtąd szmeru w izbie więźniów nie było.


ROZDZIAŁ XV.
Ażeby uniknąć wroga

Co im srogie przysiągł kaźni,
Lecą w czwał pełni bojaźni;

Skończyła się wreszcie droga.
Butler. Hudibras.

Skoro sądy odwołano, przysięgli, świadkowie i zebrani widzowie zaczynali się powoli rozchodzić. Około ósmej godziny z wieczora cisza już panowała w miasteczku, na ulicach prawie żadnego ruchu nie było.
Właśnie w tej samej godzinie sędzia Templ z córką swoją i w towarzystwie miss Grant przechadzał się po topolowych szpalerach, które do jego domu prowadziły.
— Nikt łatwiej jak ty, moja córko, nie potrafi ułagodzić tego wzburzonego umysłu — mówił pan Templ — lecz nie sądź, byś mogła go usprawiedliwić, świętość prawa szanowana być powinna.
— Trudno mi, mój ojcze, abym uważała te prawa za słuszne, które skazały na tak ciężką karę Nattego, za przewinienie tak błahe.
— Mówisz o tem, czego nie rozumiesz Elżbieto. Żadna społeczność nie może istnieć bez ustaw a te póty są zbawienne, póki ludzie szanują osoby, mające czuwać nad wykonywaniem onych i kiedy ubliżono temu poszanowaniu, cóżby powiedziano o sędzim, gdyby pobłażał przestępcy bo ten życie jego córki ocalił?
— Czuję, mój ojcze, trudność twojego położenia, lecz rozbierając całą winę biednego starca, nie umiem w tym razie oddzielić człowieka od urzędnika.
— Jeszcze się mylisz, moja córko; nie chodziło tu o wypędzenie Hirama Doolittla, lecz, że zagroził życiu urzędnika pełniącego obowiązek, że Natty...
— Mało mnie to obchodzi, co mu było do tegopow7odem — przerwała miss Templ, idąc bardziej za popędem serca swego niż rozsądku — wiem, że Natty nie winien, a będąc tak przekonaną, tych wszystkich mam za winnych, którzy go prześladują.
— A zatem i sędziego, który wydał nań wyrok, zatem ojca twojego, Elżbieto!
— O nie, nie, mój ojcze! Lecz nie pytaj mię więcej, czekam tylko na twoje rozkazy i śpieszę je wykonać.
— Serce twoje Elżusiu, za blisko twej głowy leży — odpowiedział uśmiechając się Marmaduk. Idź do więzienia, oto masz rozkaz, za którym cię wpuści do niego odźwierny. Weź jeszcze tę sakiewkę, w niej znajdziesz dwieście dollarów, nieś córko pociechę Nattemu i oddaj mu te pieniądze. Lecz wystrzegaj się zbytniej czułości, nie zapominaj nigdy, że bez praw bylibyśmy podobni do dzikich zwierząt, że Natty prawa naruszył, że sąd przysięgłych uznał jego winę i że ojciec twój wyrok na niego ogłosił.
Elżbieta nic nie odpowiedziała, przycisnęła tylko do serca rękę dającą sakiewkę i wziąwszy się za ręce ze swoją przyjaciółką, udały się główną ulicą miasteczka.
W milczeniu idąc omijały domy. Już było się zmierzchło i żaden odgłos nie przerywał panującej na ulicy cichości, oprócz pary wołów ciągnących wóz siana, postępujących zwolna w tęż samą stronę w którą szły dwie przyjaciółki. Ciężkim krokiem szedł obok nich woźnica, jak gdyby całodzienną był pracą znużony. Zatrzymał woły wzdłuż murów więzienia i zarzucił obu po garści siana. We wszystkiem tem nie nie było nadzwyczajnego, ani wóz zatem ani woźnica nie ściągnął szczególnej uwagi miss Templ. Ale gdy przechodziła koło niego, idąc do bram więzienia, które o kilka kroków były dalej, usłyszała go mówiącego do wołów, i głos ten ją mocno poruszył. Spojrzała na niego i pod grubem odzieniem woźnicy poznała Olmera Edwarda. Oczy ich spotkały się na chwilę i pomimo ciemności wieczora poznanie się było zobopólne.
— Miss Templ! Pan Edward! — jednocześnie krzyknęli, chociaż uczucie panujące w nich w tej chwili zdawało się wszelki głos tłumić.
— Czy się nie mylę? — rzekł Edward. Spotykamże w rzeczy samej miss Templ w blizkości więzienia? Pani zapewne idzie do plebanii? Dobry wieczór miss Grant, przepraszam, żem jej od razu nie poznał.
Ludwika westchnęła tak cicho, że ją zaledwo przyjaciółka usłyszeć mogła.
— Nie, nie idziemy do plebanii — odpowiedziała Elżbieta — lecz idziemy do więzienia. Chcemy przekonać Nattego, że nie zapominamy jego usług, i chociaż jesteśmy niewolnikami prawa, niemniej przeto do wdzięczności skłonne jesteśmy. Jeżeli pan także do niego idzie, będziemy prosiły o dziesięć minut cierpliwości. Bądź zdrów, panie Edwardzie, chcę... żałuję bardzo, że go widzę w takim stanie. Jeślibyś się zgodził, jestem pewna, że mój ojciec...
— Będę czekał, póki się pani podoba — zimno odpowiedział Edward. Mogęż prosie nawzajem, abyście panie nie mówiły nikomu o tem, żeście mnie tutaj spotkały?
— Możesz być pewnym — rzekła Elżbieta — że go nie wydamy. I poszła dalej, wziąwszy za rękę swoją przyjaciółkę.
Gdy przyszły pod bramę więzienia, miss Grant cichym głosem do niej rzekła:
— Czy nie byłoby dobrze, abyś część tych pieniędzy oddała 01ivierowi? Ojciec twój pewnoby tego nie zganił, a tylko połowy tej sumy potrzeba do okupienia Nattego. Wiesz sama. że pan Edward nie jest przyzwyczajony do tak ciężkiej pracy, zaręczam że i mój ojciec udzieliłby ze szczupłych dochodów swoich, aby go podnieść do stanu bardziej odpowiedniego jego osobie.
Elżbieta nie miała czasu na to jej odpowiedzieć, gdyż przybycie odźwiernego zwróciło znowu jej myśli na powód przyjścia.
Wszyscy wiedzieli o ważnej przysłudze Nattego dla tych dwóch panien, i odźwierny bynajmniej nie był zdziwiony, widząc ich troskliwość dla więźnia. Zresztą rozkaz sędziego Templa nie dozwalałby żadnych uwag, chociażby jaka myśl mu przyszła; zaprowadził więc je do mieszkania w którem siedział stary strzelec z Beniaminem. Skoro tylko kluczem zawiercił w zamku, usłyszano wewnątrz chrapliwy głos Beniamina: Baczność! Kto idzie!
— Idą osoby które rad będziesz witał — odpowiedział. Cóż wy tam w zamku zrobiliście? nie można otworzyć.
— Czekaj, czekaj — wołał Beniamin — zagwoździłem armatę żeby nieprzyjaciel przeciw nam jej nie użył. Dosyć jednej bitwy na dzień, chociaż wiem, że ten hultaj Doolitle dzisiaj nie powstanie i o to się nie troszczę. Lecz że to ktoś drugi nadchodzi, muszę więc sprzątnąć zawady do wnijścia.
Głuchy szelest dał się słyszeć w zamku na dowód, że intendent mówił prawdę, i wkrótce potem drzwi się otworzyły.
Jużeśmy o tem mówili, że od czasu wejścia do więzienia aż do ósmej wieczór, Beniamin ciągle przyjmował odwiedziny. Wdzięczen za taką troskliwość, wszystkich z kolei częstował, worek jego niejednokrotnie musiał się na to odwiązywać. A ztąd wynikło, że chwiał się teraz jak maszt okrętu burzą kołysanego. Jak tylko postrzegł wchodzącą młodą swoją panią, czując się, jeśli użyjemy jego sposobu mówienia, że nie był bezpieczny na swoich kotwicach, oparł się plecami o mur dla zachowania przyzwoitej do przyjęcia postawy.
— Mości Ben-Pompo! — rzekł odźwierny — jeżeli się ośmielisz drugi raz dotykać moich zamków, to ci ofiaruję na nogi takie obrączki, że się i na krok od łóżka nie oddalisz.
— U nas na okręcie takie prawa — powiedział Beniamin — że kiedy nas zamykasz zewnątrz, to my cię wewnątrz nie puścim.
Odźwierny postawił świecę na małym stoliku sosnowym, uwiadomił miss Templ że już czterdzieści dwie minuty na dziewiątą, a jak godzina wybije zamykać musi więzienie, i odszedł.
Jak tylko Elżbieta usłyszała, że odźwierny drzwi zamykał, zwróciła się do strzelca i rzekła:
— Natty! zacny mój przyjacielu, przychodzę tu wypłacić zaciągnięty dług wdzięczności. Jakżeś nieroztropny! czyżby się to wszystko stało, gdybyś się był poddał mandatowi rewizyi.
— Rewizyi w mojej chacie! — zawołał. Sądziszże, miss Elżbieto, że mógłbym wpuścić te jaszczurki do siebie? Nigdy. Wówczas, sarnie twe oczy nawet, które tak lubię, nie wyjednałyby tego pozwolenia. Teraz niech szukają w węglach i popiele, znajdą to samo co we wszystkich fabrykach potażu.
— Chatkę twoją Natty, można odbudować wygodniejszą nawet. Sama nad tem czuwać będę aby była gotowa po twojem uwolnieniu.
— Młode dziewczę! wynalazłażeś sposób wskrzeszania umarłych? Możnaż pójść do grobu ojca, matki, dzieci i powiedzieć im wstańcie? Nie możesz znać jeszcze tego przywiązania do belek, które przez lat czterdzieści głowę ochraniały, do murów, które się oglądało w najpogodniejszych czasach życia. Jesteś młoda, miss Elżbieto, ale Bóg nic od ciebie doskonalszego nie stworzył. Miałem myśl jedną, jedną nadzieję któraby się sprawdzić mogła, lecz teraz wszystko skończone, już więcej nie pomyśli po tem, co zaszło.
Znaczenie tych słów starego Strzelca, miss Templ zrozumiała lepiej niż jej przyjaciółka, gdyż kiedy ta zroszonemi oczami litości, najniewinniej poglądała na niego, córka sędziego niezwyczajny poczuła ogień na twarzy i oczy w dół spuściła. Wzruszenie to chwilę tylko trwało, wkrótce znowu wzrok na Nattego podniosła.
— A więc, wybawco mój — rzekła — głowę twoją mocniejsze belki ochraniać będą, oczy spoczną na wygodniejszych murach. Oby koniec więzienia twego jak najprędzej przyszedł, znajdziesz wówczas dom gotowy na przyjęcie twoje i przepędzisz resztę dni swoich w pokoju.
— Chęci twoje są dobre, miss Elżbieto, ale spełnienie niepodobne, wystawiony raz na wzgardę i pośmiewisko ludzi, nie zniosę więcej ich widoku.
— Niech dyabli porwą twój pręgierz! — krzyknął Beniamin potrząsając świeżo wypróżnioną flaszę. Patrz na tę nogę, jaka prosta, a dzisiaj jeszcze krępowana u słupa. To mnie tyle frasuje, ile próżna flasza. I stuknąwszy ją o ścianę rozbił na drobne części.
— Beniaminie — rzekła Elżbieta — zapominasz z kim jesteś.
— Ja miałbym zapomnieć miss Elżbieto! ja! prędzej Boadiceę bym zapomniał. Można zapomnieć jakie stare bacisko partacko sklecone, ciągnące wodę wszystkiemi bokami, jak naprzykład mistres Pettibonę, ale tak gładką fregatę świeżo wyszła z warsztatu, z najzdrowszym całym przyborem!
— Milcz! Beniaminie, rozkazuję, milcz.
— Jesteś moim kapitanem, miss Elżbieto, posłuszeństwo winienem. Szczęście moje żeś mi pić nie zabroniła.
— Więzienie twoje Natty, nie będzie zbyt długie — rzekła Elżbieta zwracając się znowu do Strzelca — chciałabym abyś resztę życia przepędził w wygodach i obfitości.
— W wygodach i obfitości! — powtórzył Natty. I jakąż wygodę w tym kraju mieć można, gdzie milę ujść trzeba, by drzewo znaleźć osłaniające od palących promieni słońca? Jakiejże można spodziewać się obfitości, gdzie czasem dzień cały polując, spotkać nie można jednego daniela, ani spłoszyć większego zwierza nad wiewiórkę? Bobry, których szukać muszę na opłacenie sumy nakazanej, stargają me siły. Sto mil ztąd pójść trzeba, aż ponad granice Pensylwanii, bo wasze trzebieże powyganiały te biedne stworzenia... Mospanie Pompo, jeżeli i tę flaszę jeszcze zechcesz wysuszyć, to ci nogi służyć nie będą jak przyjdzie potrzeba.
— Nie troszcz się panie Bumpo, niechno tylko nas zawołają, obaczysz jak raźno stanę.
— Otóż i moment już przyszedł — rzekł Natty przysłuchując cię pilnie — słyszę jak woły rogiem mur więzienia drapią.
— A więc, kapitanie — zawołał Beniamin — czekam twojego rozkazu i podnoszę kotwicę.
Natty spojrzawszy na Elżbietę z prostotą, rzekł:
— Nie zdradzisz nas Elżbieto. Nie chciałabyś wydawać starca, który powietrzem lasów potrzebuje oddychać. Krzywdy niczyjej nie pragnę i jeżeli prawo wymaga, abym sto dollarów zapłacił, wolności tylko potrzebuję, abym się z długu uiścił, a ten poczciwiec dopomoże mi do zbierania pieniędzy.
— Tak, tak — odpowiedział Beniamin — tylko nie na to abyśmy zebrawszy je do morza rzucili, o tem nie myślę, abyśmy się mieli onych pozbyć na zapchanie tej grzywny.
— Cóż przez to rozumiesz Natty? — przerwała Elżbieta. Trzeba, byś jeszcze tu siedział dni trzydzieści, o zapłacie nie myśl, przynoszę ci na to pieniędzy. A więc, miej cierpliwość mój przyjacielu, często cię przyjdę odwiedzać, zbywać ci na niczem nie będzie, o twojem odzieniu sama mieć będę staranie.
— Miałażbyś tyle dobroci miss Elżbieto — rzekł rozrzewniony Natty — tyle dobroci dla starca! Cóżem ci zrobił? Kosztowałoż mnie wiele zabicie źwierza dzikiego? dwa naboje prochu i dwa kawałki ołowiu! Zapomnienie więc przysług nie zaszczepia się we krwi. O! twoje drobne palce nie miałyby siły do sposzycia skóry daniela, nieprzyzwyczajone nie potrafiłyby ścięgny zamiast nitki używać. O! powiem mu wszystko, niechaj wie, że jest jeszcze istota, która o wdzięczności nie zapomina!
— Nie mów mu o niczem — rzekła Elżbieta — jeżeli masz dla mnie przyjaźni i łaski choć trochę, nie powtarzaj mu tego. Ciebie jednego Natty mam tylko na celu, dla ciebie tylko tutaj przyszłam. Mocno jestem zasmucona, iż prawo ci miesiąc tu jeszcze siedzieć kazało, lecz czas ten prędko przeminie.
— Miesiąc! — zawołał Natty otwierając gębę do cichego śmiechu, podług jego zwyczaju — ani dnia jednego, ani jednej nocy, ani godziny nawet, siedzieć tu nie będę! Sędzia skazać może na więzienie, lecz żeby w niem utrzymał, trzebaby lepszego niż to w którem nas zamknął — i odsuwając Beniamina z miejsca, pokazał że belka jedna ze ściany już była wypiłowana. Dosyć jest nogą trącić — dodał — abyśmy wyjść ztąd mogli.
— Do wioseł, do wioseł! — krzyknął Beniamin — wiatr mamy pomyślny, ruszajmy polować na bobry!
— Ben-Pompa czyni mnie bardzo niespokojnym — rzekł Natty. Ztąd do gór mamy dosyć wiele drogi; w ślad za nami iść będą niezawodnie, a on biedź nie jest w stanie.
— Nie myśl o ucieczce, Natty — rzekła Elżbieta — pomnij że prócz lasów, innego mieć nie będziesz schronienia, a starość coraz ci bardziej dokucza. Miesiąc, nie tak to wiele czasu, uzbrój się w cierpliwość a z honorem ztąd wyjdziesz.
— A bobrów czy znajdę tutaj, miss Elżbieto?
— Na cóż tu one potrzebne. Bierz tę sakiewkę, patrz, że będzie czem sumę zapłacić. Dwieście dolarów w złocie.
— Złoto! — odezwał się stary strzelec z niejaką ciekawością dziecinną — bardzo już dawno jak złoto widziałem. Pamiętam, że w dawnej Wojnie łatwiej było znaleźć złoto niż teraz daniela. Przypominam sobie jednego ubitego dragona z żołnierzy Dieskau, który ze dwanaście sztuk w koszulę był zaszył. Widziałem na własne oczy jak one wyporywano, chociaż nie dla mnie, o! większe były od tych.
— Są to gwineje angielskie, Natty; jest to mały zadatek tego cośmy później dla ciebie postanowili zrobić.
— Za cóż mnie dajesz te skarby?
— Za co, Natty? Czyż mi nie ocaliłeś życia? Czyż mnie nie obroniłeś od napaści wściekłego zwierza?
Stary strzelec wziął sakiewkę i zaczął przezierać sztuki złota, jedną po drugiej, mówiąc zarazem:
— Powiadają, że w dolinie wiśniowej jest do przedania fuzya bijąca dalej jak o sto kroków. Widziałem w życiu mojem dobre fuzye, ale takiej jeszcze mi się nie zdarzyło oglądać. Mieć zapewniony wystrzał na kroków sto, to nie źle. Bah! ba! jestem stary, a fuzya moja dłużej potrwa odemnie. Odbierz Elżbieto pieniądze. Ale już i czas nadszedł, słyszę jak mówi do swoich wołów, trzeba nam wychodzić. Nie powiesz nikomu, Elżbieto, nikomu nie powiesz?
— Czyżbym ja miała was wydawać! — rzekła Elżbieta. Lecz sakiewkę zachowaj Natty, chociażbyś upierał się aby ztąd umknąć, pieniądze zawsze mogą ci być pożyteczne.
— Nie, nie — odpowiedział Natty, wstrząsając głową i oddając sakiewkę jej do rąk. Za dwadzieścia najlepszych fuzyj, nie chciałbym cię pozbawiać tej sumy. Ale mam jedną prośbę, którą miss Elżbieta uskutecznić może, jeżeli tylko uskutecznić zechce, nie mam nawet kogo innego o to prosić.
— O cóż idzie? mów Natty.
— O to tylko, abyś dla mnie kupiła rożek dobrego prochu. Będzie to cię kosztowało dwa dollary. Ben-Pompa ma przy sobie pieniądze, ale nie ośmielamy się wchodzić do miasteczka. Znajdziesz proch w sklepie Francuza, ma on w najlepszym gatunku, właśnie taki, jaki mi jest potrzebny. Czy zrobisz mi tę przysługę, miss Elżbieto? czy zgadzasz się?
— Chętnie się zgadzam, Natty! Przyniosę, choćbym cię miała po lesie szukać przez dwadzieścia cztery godziny. Ale powiedz, gdzie ciebie będę mogła znaleźć?
— Gdzie? — powtórzył zamyślając się stary strzelec. Na górze Widzenia. Tam jutro przyjdę o samem południu. Pamiętaj tylko aby proch był równy i błyszczący, taki najlepszy.
— Nie zapomnę — rzekła Elżbieta.
Natenczas Natty popychając mocno nogą miejsce wypiłowane, którem miał wychodzić, wyrzucił kloc drzewa na ulicę i zrobił dość obszerny otwór do przejścia na jedną osobę, stuk jednak był tak cichy, jak gdyby coś ciężkiego spadło na siano. Obie przyjaciółki usłyszały to i domyśliły się natenczas przyczyny spotkania się z Edwardem przebranym w ubiór wieśniaka.
— Dalej w drogę, Ben-Pompo! — rzekł Natty — trzeba nam pośpieszać, bo za godzinę już księżyc wejdzie.
— Chwilę tylko, Natty — przerwała Elżbieta — niech twoja ucieczka z więzienia nie będzie w przytomności córki sędziego Templa. Daj nam moment czasu abyśmy wyszły.
W tem gdy kończyła to mówić, usłyszano odmykanie drzwi. Natty ledwo pospieszył pociągnąć Beniamina za nogi, aby posadzić i zakryć jego plecami dziurę w ścianie wyrobioną, gdy drzwi się otworzyły.
— Już wybiła godzina — rzekł odźwierny wchodząc do więzienia — czas już zamykać bramę, jesteśże pani gotowa do wyjścia.
— Idziemy, idziemy — odpowiedziała Elżbieta. Bądź zdrów, Natty.
— Drobny i błyszczący — zcicha rzekł Natty — taki sięga dalej, a wiek już mi nie daje dopędzać zwierzyny.
Elżbieta głowę tylko skłoniła i wyszła ze swoją przyjaciółką. Odźwierny idąc za niemi, drzwi na zamek zamknął, mówiąc że prętami zawaruje później gdy przegląd więźniów ogólny robić będzie, tak jak każdego wieczora. Odprowadził je aż za bramę, słyszały potem jak zamykał łańcuchem żelaznym i dwoma sztabami na kłódki, od których klucze przy sobie nosił.
— Ponieważ Natty nie chce przyjąć tych pieniędzy rzekła Ludwika — możesz one oddać Edwardowi, dodawszy do tych, te, które mój ojciec...
— Cicho! — rzekła Elżbieta słyszę szelest na sianie. Boże! żeby ich nie odkryto!
Przychodząc do miejsca przy którem wóz się był zatrzymał, postrzegły Nattego i Edwarda mocno zajętych wyciąganiem Beniamina przez otwór, którego korpus ledwo się mógł przecisnąć, leżał więc zadławiony jak belka której miejsce wtenczas zastępował. Wyciągnąwszy postawili go na nogach, lecz bez pomocy ściany równowagi nie mógł utrzymać.
— Wrzuć siano nazad do wozu — rzekł Natty — widzianoby bowiem jakiego użyliśmy sposobu do ucieczki.
W tej samej chwili światło przez otwór błysnęło z więzienia i razem prawie usłyszano głos odźwiernego.
Gwałtu! w pomoc! łapajcie! światło znikło, a kilka głosów powtórzyły podobne wołanie wewnątrz więzienia.
— Ten pijanica — rzekł Edward — nie jest w stanie iść z nami, trzeba go tu zostawić.
— Kogo... kogo... kogo to nazywacie pi... pijanica? — zawołał Beniamin.
— O nie, nie — odpowiedział Natty — on mnie połowę wstydu pręgierza oszczędził, nie zostawię go jednego w kłopocie.
Usłyszano natenczas jak kilka osób wychodziło z oberży Śmiałego Dragona, i poznano między innemi, głos Billego Kirby:
— Co tam za wrzawa — mówił — w więzieniu, pójdźmy zobaczym co się tam dzieje.
— Rzućcie go na wóz, na siano — szepnęła Elżbieta do Edwarda, mimo nich przechodząc — i zatnijcie woły.
— Bóg cię natchnął tą myślą — rzekł Edward.
Wziąwszy go więc z Nattym włożyli na siano, dali bicz w ręce i popędzili woły, które się powoli ruszyły. Sami tymczasem pomknąwszy wzdłuż murów, pod zasłoną ciemności, dostali się na uliczkę prowadzącą w drugi koniec miasteczka.
Z tem wszystkiem krzyki się podwajały, straż zbiegła się na odgłos, powód trwogi już był wiadomy, zebrało się też kilkunastu mieszkańców około więzienia, jedni się śmieli z przypadku, inni przeklinali. Głos Kirbego najdonośniej dawał się słyszeć, wrzeszczał na całe gardło że zbiegów do więzienia odprowadzi, Nattego wsadziwszy do jednej kieszeni, a Beniamina do drugiej.
— Biegajcie na górę, a żywo biegajcie — dodawał — bo niechno tylko do niej dojdą, to już ich nigdy wiecej nie zobaczycie.
Młode nasze panienki podwoiły kroku, by się czemprędzej od takiego zamieszania oddalić, wbiegając do topolowych szpalerów prowadzących do domu sędziego, postrzegły dwóch ludzi za niemi idących z pośpiechem i ostrożnością. Powróciły się i w tej chwili postrzegły przed sobą Nattego i Edwarda.
— Miss Templ — rzekł Edward — być może już cię nigdy nie zobaczę, przed rozstaniem się pozwól, abym podziękował za twoją dobroć ku nieszczęśliwemu starcowi. Nie wiesz, nie możesz wiedzieć jak wielkie mam obowiązki dla...
— Uciekajcie! uciekajcie! — przerwała Elżbieta — zwołano już na trwogę, wszyscy spieszą pod górę, w tej stronie nie jesteście bezpieczni. Bieżcie żywo nad brzegi jeziora, odbijcie czółno mojego ojca, tym sposobem łatwo dostaniecie się do lasu w jakiem zechcecie miejscu.
— Co na to powie pan Templ?
— To do mnie należy, uciekajcie! uciekajcie!
Edward zcicha do niej kilka słów powiedział, które od niej samej tylko były słyszane i odchodził śpiesząc za jej radą. Potem Natty się przybliżył i rzekł:
— Nie zapominaj o prochu, miss Templ, pamiętaj, żeby był drobny i błyszczący, i psy się moje starzeją jak ich pan, trzeba więc dobrej amunicyi!
— Idźmy Natty, idźmy — z niecierpliwością zawołał Edward.
— Idę, idę — odpowiedział stary strzelec. Niech was Bóg błogosławi oboje, zacna młodzieży, niech wynagrodzić raczy za dobre uczynki któremiście obsypały biednego starca!
Obie przyjaciółki stały jeszcze póki ich z oczu nie straciły, po czem przeszedłszy szpalery weszły do domu pana Templa.
Przez ciąg naszego opowiadania, Billy Kirby napotkał wóz na którym Beniamin był Faetonem. Wóz ten do Kirbego należał, zostawił go był przy małym mostku znajomym czytelnikom naszym, gdzie go woły już były przywykły czekać póki sam pan nie ugasi pragnienia pod Śmiałym Dragonem. Poznał swoje do razu.
— Ho! Golden, ho! — krzyknął do wołu przyprzężonego po przedzie dwóch drugich — czegóż do licha ruszyłeś się bezemnie?
— Dalej do rudla! — krzyknął Beniamin i machając ręką na wszystkie strony, zaciął biczem po plecach Kirbego.
— Ach! któż tam siedzi u dyabła? — odezwał się uderzony, nie mogąc naprędce po nocy poznać intendenta dworu sędziego.
— Ja, kto jestem? pytasz. Jestem sternik i mam sobie powierzoną komendę nad tym statkiem, którym widzisz kieruję... A mówiłem ci, do rudla, albo cię w ten moment utopię?
— Nie podnoś no tylko bicza raz drugi, bo cię uszy zabolą od moich pięści. Dokąd pędzisz moją uprząż?
— Uprząż!
— A tak, moje woły i powóz?
— Trzeba żebyś waszmość wiedział, panie Kirby, jeżeli to tylko waszmość jesteś panie Kirby, że Natty i ja, to jest Ben-Pompa... Czy ty nie znasz Ben-Pompy? Otóż Ben-Pompa i ja... Ej nie, nie... u sto dyabłów! nie wiem jak ci to wytłumaczę. Cała rzecz na tem jest, iż najęliśmy ten statek do naładowania go skórami bobrowemi. Ale wyznam ci panie Kirby, że nic wiosłem nie umiesz robić, baba piką potrafiłaby zręczniej wywijać, świnia na pieprzu lepiej się zna jak ty na marynarce.
Kirby poznał w końcu w jakim się stanie znajdował intendent, szedł więc przy wołach spokojnie, nic mu więcej nie mówiąc, a gdy Beniamin zasnął na sianie, Kirby bicz mu z rąk wyciągnął i popędził woły do lasu, gdzie nazajutrz o świcie miał pasiekę wycinać.
Elżbieta kilka godzin przez okno patrzała. Widziała u spodu góry pozapalane pochodnie w ręku tych, którzy zbiegów łowić powychodzili. Lecz po niejakim czasie powrócili bez skutku, i cichość do miasteczka wróciła.


ROZDZIAŁ XVI.
Niestety! i mnie ujrzą gdy będę łzy ronił!

Zawołał dzikich dowódzca sędziwy,
Lecz mi uledz boleści stan wodza zabronił,
I posępnej żałoby wyraz bojaźliwy

Mieszać do pieśni męztwa ja będę się chronił.
Gertruda Wyoming.

Nazajutrz z rana Elżbieta razem z Ludwiką udały się do sklepu pana Le Quoi aby czemprędzej wypełnić przyrzeczenie dane Nattemu. Znalazły już tam kilka kupujących osób, lecz Francuz w każdym razie uprzejmy, zostawił przy nich swego pomocnika, a przybyłe młode dwie przyjaciółki zaprosił do swego pokoju.
— Pan Le Quoi otrzymał zapewne jaką pomyślną wiadomość — rzekła Elżbieta siadając na podanem przez niego krześle — ma dzisiaj tak wesołą minę.
— Ach! miss Templ — z radością rzekł Francuz trzymając list w jednej ręce i uderzając po nim drugą — ten list! ten list! co tylko go otrzymałem. Radość mnie unosi! Jeszcze kochaną moją Francyę oglądać będę!
— Cieszę się ze wszystkiego co tylko pana Le Quoi rozwesela, mniemam jednak że nas nie zechce porzucać.
— Ach! miss Templ, gdybyś była zmuszona porzucić ojca, matkę, krewnych, przyjaciół, jakżebyś była rada znowu z nimi się połączyć! Słuchaj, słuchaj pani, przeczytam ci ten drogi list: A Monsieur, Monsieur Le Quoi de Mersereau, à Templeton, New-York, Etats-Unis. Przychodzi mi z Paryża. Mon trés cher ami. Je suis ravi d’avoir à Vous mander...
— Pan Le Quoi czy nie raczyłby nam treści listu po angielsku wyłożyć — rzekła Elżbieta, pomnąc na to że Ludwika języka francuzkiego zbyt mało rozumie — słaba nasza znajomość waszego języka — dodała mogłaby ująć przyjemności nam zrozumienia wszystkiego?
— O! zapewne, zapewne — odpowiedział pan Le Quoi. I zaczął tłumaczyć jak tylko mógł najlepiej powód swojej radości, ale tłumaczenie to oprócz tego że było niezmiernie długie, często jeszcze bywało niezrozumiałe i objaśnienia potrzebowało, gdyż po angielsku nie wiele umiał.
Rzecz była taka, że pan Le Quoi, tak jak i wielu opuszczających Francyę na początku rewolucyi, umykał bardziej ze strachu niż z potrzeby i udał się do Martyniki, gdzie miał wygodną własną posiadłość. Wpisany ztąd na listę emigrantów, gdy majątek uległ sekwestrowi, uciekł ztamtąd do Nowego Yorku z zebranemi pieniądzmi, któremi dosyć dobrze zarządził, idąc za radą i opieką pana Templa. List zaś otrzymany donosił mu, że już jest wymazany z fatalnego spisu, że sekwestr zdjęty z jego majątku, i że mógł bez żadnego narażenia się wracać do Francyi lub do Martyniki, podług swego upodobania.
W pośród tylu radości, pan Le Quoi w opowiadaniu powtarzał nieraz, że myśl tylko rozstania się z miss Templ jest mu nieznośna i nim ją opuścił, wyjednał pierwej przyrzeczenie pomówienia z nią na ustroniu w umówionym czasie, a mówił to z przybraną powagą, dla pokazania ważności przedmiotu o którym zamyślał. Elżbieta nabywszy rzeczy potrzebnej po którą była przyszła, znowu przez sklep wychodziła, gdzie zebrani wieśniacy i Billy Kirby między nimi z siekierą i sklutem na ramieniu, uszykowali się z poszanowaniem dając miejsce dla przechodzącej.
W milczeniu szły Elżbieta z Ludwiką aż pod górę Widzenia, która wyniosłem czołem panowała nad jeziorem i wioską, pod nią to stała poprzednio chatka Nattego. Zastanowiwszy się pod górą, postrzegła Elżbieta śmiertelną bladość na twarzy swej towarzyszki, siły zdawały się ją opuszczać i nogi się chwiały.
— Cóż ci to, Ludwiko? — spytała. — Czyś nie zasłabła?
— Nie — rzekła miss Grant — ale drżę cała ze strachu. Za nic, za nic, nie pójdę z tobą jedną na tę górę, gdzie nas spotkał tak okropny przypadek, nie mam sił, abym dalej iść mogła.
To niespodziewane oświadczenie wystawiło Elżbiecie całą przykrość jej położenia. Nie czuła ona żadnej obawy przed niebezpieczeństwem które dawno przeszło, ale ostrożność naturalna w jej wieku i słabość płci wstrzymywały ją na chwilę od dalszego samej jednej postępowania. Mocny rumieniec na twarz wystąpił przez czas chwilowego namysłu. Skutek tego zastanowienia się do dalszej ją drogi ośmielił.
— Pójdę więc sama — rzekła do przyjaciółki. Tobie samej tylko zwierzyć się w tem mogę, bez narażenia na schwytanie biednego Nattego, a gdybym obietnicy danej chybiła, pozbawiłabym go ostatniego sposobu utrzymania się. O to więc tylko proszę, byś na mnie tu zaczekała, nie chcę bowiem aby mówili że jedna biegam po górach, lub ściągnąć podejrzenia niesłuszne, jeśli... jeśliby przypadkiem... przyrzekaszże czekać tutaj, droga Ludwiko?
— Rok cały, jeśli potrzeba, abym tylko miasteczko nasze miała na widoku, lecz tego nie wymagaj, abym szła z tobą na górę, czuję, że to przedsięwzięcie nad moje siły.
Oddech przyśpieszony, obłąkane oczy i wszystkie członki Ludwiki drgające, dostatecznie przekonywały Elżbietę, że jej towarzyszka iść dalej nie mogła. Wybrała zatem dla niej miejsce na ustroniu, zkąd miasteczko i całą dolinę Templtonu widzieć mogła i razem zabezpieczona była od poglądań mogących przechodzić ludzi przez drogę, sama przyrzekłszy wrócić do niej jak będzie można najprędzej, zaczęła iść na górę. Chyżym i śmiałym krokiem postępowała, troszcząc się, by w porę przybyła na umówioną godzinę, przetrzymana zanadto długą historyą pana Le Quoi. Nieraz jednakże dla wytchnienia zastanawiać się musiała, przypatrywała się natenczas nagłym odmianom jakim dolina uległa. Długo trwające upały wysuszyły wszelką roślinność, pożółkła jej zieloność, znikł cały powab czarodziejskiej piękności pierwszych dni lata. Niebo nawet upragnione zdawało się równie z ziemią cierpieć, mgły podobne do piasczystych obłoków zachmurzały widok słońca, kropli wilgoci w atmosferze nie było. Wiatr niekiedy rozdzielał te masy pływające w powietrzu, wtenczas tylko błękit czystego nieba dawał się widzieć, jakby przyrodzenie samo zgromadzało sposoby do dania pomocy zmęczonej ziemi. Powietrze gorące zmuszało Elżbietę do częstego odpoczynku.
U szczytu tej góry, nazwanej przez sędziego Templ górą Widzenia, była mała płaszczyzna, wytrzebiona umyślnie dla pięknego z niej widoku na miasteczko, jezioro i całą dolinę. Tamto Elżbieta wyobraziła sobie, że na nią czekać będzie Natty, pośpieszyła więc o tyle o ile jej dozwoliły ułamki skał porozrzucane, powalone drzewa, pnie, krzaki, słowem wszystkie przeszkody lasu od wieków staraniom natury zostawionego. Mocne przedsięwzięcie wszystkie trudy przełamało, doszedłszy do miejsca, spojrzała na zegarek i kilku minut jeszcze nie dostawało do umówionej godziny.
Obejrzała się na wszystkie strony szukając Nattego i wkrótce przekonała się że nie było go na wytrzebionej płaszczyźnie. Sądziła jeszcze że się ukrył przez ostrożność, całą więc przestrzeń w koło obeszła przezierając gęstwinę o ile wzrok mógł w niej zasięgnąć, lecz go nie postrzegła nigdzie. Nareszcie przekonana że śmiało odezwać się może w tak odludnem miejscu, odważyła się zawołać.
— Natty! Natty Bumpo! — wołała po kilka razy odwracając się na wszystkie strony, ale oprócz echa które jej odpowiadało w lesie, nikt się nie odezwał.
W tem gdy wołać przestała, dał się słyszeć odgłos, w niejakiej odległości pod jej stopami, jakby w chwili mocnego dmuchnięcia, uderzył kto ręką po gębie i raptem oddech zatamował. Ani wątpiła że to Natty lękając się wydać, użył takiego sposobu by ją uwiadomić o miejscu schronienia, i zaraz udała się ku temu zkąd odgłos wyszedł. Zeszedłszy stóp ze sto, ujrzała małą płaszczyznę skalistą, ręką natury zdziałaną, drzew nie wiele wyrastających z otworów pomiędzy skałami dawało się widzieć. Elżbieta stanęła nad brzegiem wyniosłości, z przerażeniem spojrzała w przepaść otwierającą się pod nią, lecz szelest z pomiędzy suchych liści wydobywający się, w inną stronę zwrócił jej oczy. Pomimowolnie się wstrzęsła na widok ukazującego się przedmiotu, lecz nie z przestrachu, gdyż zaraz postąpiła ku niemu.
Stary Mohegan siedział na ogromnym pniu dębu nietkniętego ręką ludzką, oczy jego bystro były utkwione w Elżbietę, wejrzenie podobne przeraziłoby kobietę mniej odważną i mniej jego samego znającą. Sfałdowane na biodrach pokrycie zostawiało na widoku ramiona i wyższe części ciała. Medal Waszyngtona miał zawieszony na piersiach, wiedziała Elżbieta że tę ozdobę w ważnych tylko kładł wydarzeniach. Długie i czarne włosy zagładzone na głowie, okazywały czoło i oczy jego, które zazwyczaj pokrywał. Na uszach szeroko przeciętych, miał pozawieszane rozmaite cacka srebrne, pomieszane z paciorkami szklannemi, podług upodobania i zwyczaju Indyan. Podobne do tych ozdoby dźwigała chrząstka jego nosa, Czoło pomarszczone przerzynały w rozmaitym kierunku pomalowane linie czerwone, które się na twarzy wykręcały stosownie do dziwacznych myśli jego lub zwyczaju narodowego. Całe jego ciało tym samym sposobem pomalowane było. Jednem słowem, postać jego cała oznaczała indyjskiego wojownika przygotowanego do wydarzenia czegoś niezwyczajnego.
— Ha! Johnie — rzekła Elżbieta zbliżając się do niego — jakże ci zdrowie służy Moheganie? Dawnośmy cię w miasteczku widzieli. Przyrzekłeś mi wypleść koszyk z łozy, i miesiąc upływa, jak czekam na ciebie z uszytą koszulą.
Patrzał na nią Indyanin nie nie odpowiadając, po chwili cichym i gardłowym rzekł głosem:
— Ręka Johna już nie może wyplatać koszyków. Koszula już mu niepotrzebna.
— Lecz gdyby potrzebował, wie gdzieby ją mógł dostać. Wierz mi, stary Johnie, ciebie uważam jako mającego przyrodzone prawo do tego, abyśmy potrzeby twoje zaspakajali.
— Córko, słuchaj wyrazów moich. Sześć razy lat dziesięć upłynęło od czasu, kiedy John wiosnę życia swojego poczynał. Był on natenczas urodziwy jak sosna, prosty jak linia wystrzału Sokolego Oka, silny jak bawół, zręczny jak lampart i waleczny jak Młody Orzeł. Gdy naród jego miał Makwów do ścigania przez kilka słońc, oko Szyngaszguka umiało wynajdywać ich ślady. Żaden wojownik nie przynosił z bitwy tyle czaszek nieprzyjacielskich. Kiedy kobiety płakały, nie mając czem dzieci nakarmić, on był pierwszy do polowania, jego kula dościgała daniela najbardziej rączego. O koszykach, nie myślał on wówczas.
— Czasy się odmieniły, Johnie, zamiast bić nieprzyjaciół, nauczyłeś się Boga obawiać i w zgodzie żyć z ludźmi.
— Spojrzyj na to jezioro, córko moja, spojrzyj na góry i na dolinę, John młodym był jeszcze, kiedy wielka rada jego ludu, oddała Pożywaczowi Ognia ten kraj i wszystko co się w nim zawiera, poczynając od góry, której w oddaleniu widzisz błękitne czoło, aż do miejsca gdzie wzrok twój widzieć przestaje bieg Suskehanny. Żaden Delawar nie zabiłby daniela w tym lesie, ani ptaka przelatującego ponad tą ziemią, ani ryby w tej wodzie pływającej, bo oni to wszystko jemu oddali, bo jego kochali, gdyż on był mocny i nimi się opiekował. Młodym był John kiedy widział białych ludzi przepływających wielką wodę, aby swych braci z Albany wypędzić. Obawialiż się oni Boga natenczas gdy ich tomahawk krwią bratnią był zroszony? Obawialiż się Boga ci, którzy Pożywaczowi Ognia odebrali ziemię przez nas jemu oddaną, którzy onej pozbawili jego, jego dziecięcia i dziecko jego dziecięcia? Żyliż oni w zgodzie z ludźmi?
— Takie są zwyczaje białych, Johnie, a Delawarowie nie robią podobnież? Nie podbijająż oni innych pokoleń indyjskich? Czy nie zamieniają ziemi na proch, odzienie i inne towary?
— Gdzież jest odzienie, gdzie są towary które okupiły prawo posiadłości Pożywacza Ognia? Czy one do swego wigwamu poznosił? Czy powiedziano jemu: Bracie, daj nam twą ziemię, a bierz to srebro, tę odzież, ten rum, tę broń? Nie. Zdarli mu oni jego własność, tak jak się zdziera czupryna pokonanego nieprzyjaciela, ani się obrócili, by spojrzeć czy żywy został, lub umarł. Czy w zgodzie żyli z ludźmi, czy obawiali się Boga, ci którzy tak postępowali?
— Nie mogę ciebie zrozumieć, Moheganie? Nie dosyć znasz praw naszych, ani naszych obyczajów, abyś mógł nas osądzić. Ojcaż to mego oskarżasz o niesprawiedliwość?
— Nie. Brat Mikona jest dobry, mówiłem Sokolemu Oku; mówiłem to Młodemu Orłowi, bo wiem, że to zrobi co sprawiedliwe.
— Kogo nazywasz Młodym Orłem? — spytała Elżbieta spuszczając w dół oczy. — Kto on jest? i zkąd przychodzi?
— Takżeś długo z nim żyła, córko moja, abyś mnie o to się pytać miała? Starość ziębi krew w żyłach, tak jak zima zamraża wodę w jeziorze i w twardy lód ją przemienia, lecz młodość ogrzewa serce tak jak promienie słoneczne ożywiają naturę na wiosnę. Młody Orzeł ma oczy, nie miałżeby języka?
— Przynajmniej nie ma go do odkrycia przedemną swoich tajemnic — odpowiedziała Elżbieta trochę się śmiejąc, trochę czerwieniąc. — Zanadto przejął się Delawarami aby myśli swoich miał udzielać kobiecie.
— Córko moja, Wielki-Duch dał skórę białą twojemu ojcu, a mojemu czerwoną, lecz krew w nich wlał tęż samą. W młodości zapalczywy, porywczy, na starość zimny i spokojny. Czemże się różnią wewnątrz? Niczem. John dawniej miał żonę, miał z niej tylu synów. — I podniósł do góry rękę prawą wskazując trzy palce.
— Miał też i córki któreby mogły uszczęśliwić młodych Delawary wojowników. Dobra była moja córka, we wszystkiem wolę ojca spełniała. Wasze zwyczaje, odmienne są od naszych, ale czy przeto rozumiesz, iż John nie kochał żony swojej młodości i matki swych dzieci?
— Cóż się stało Johnie z całą twą familią? — spytała Elżbieta, mocno wzruszona smutkiem starca.
— Co się stało z lodem pokrywającym jezioro ostatniej zimy? Stopniał i zmieszał się z wodą. John żył zbyt długo, bo widział całą swoją rodzinę przenoszącą się w krainę duchów, lecz i jego godzina wybiła i on jest w pogotowiu.
Mohegan umilkł i głowę skłonił na piersi. Miss Templ nie wiedziała co począć. Chciałaby w inną stronę skierować grobowe myśli starego wojownika i odwrócić smutek w nim panujący, lecz tyle godności w smutku i odwadze Indyanina, milczącem poszanowaniem uwielbić musiała.
Po dosyć długiem milczeniu, wznowić jednak musiała rozmowę.
— Gdzie jest Natty, Johnie? Prosił abym mu tutaj przyniosła rożek prochu, a ja go nigdzie nie znajduję. Czy nie mógłbyś to wziąć do oddania?
Mohegan zwolna głowę podniósł, wyciągnął rękę do przyjęcia rożka i wzrokiem dręczącej go myśli pozierał.
— To jest największy nieprzyjaciel rodu mojego — powiedział — bez niego, mogliżby biali wygnać ztąd Delawarów? Duch wielki nauczył ojców waszych sposobu robienia prochu i broni, na wygładzenie z ziemskiej posady rodu Indyanów. Wkrótce skóry czerwonej nie będzie w tym kraju. John jest ostatnim z jego pokolenia, a ono zniknie z tych gór, gdy jego powołają.
Stary dowódzca pochylił się naprzód, łokieć na kolanach oparł i zdawał się oddawać dolinie ostatnie pożegnania. Wszystkie przedmioty jeszcze były wyraźne, chociaż powietrze coraz się bardziej chmurzyło i miss Templ czuła coraz większą w oddychaniu trudność. Wzrok Mohegana zmieniał się stopniami, oko smutku przybrało wyraz obłąkania, postać jego podobna była prorokowi w momencie natchnienia.
— Duch jego złączy się z duchem ojców jego w nadpowietrznej krainie, — mówił dalej — będzie miał źwierzyny tak obficie jak ryby w jeziorach. Kobieta żadna narzekać nie będzie na brak pokarmu. Polować będziemy na wyżywienie dzieci, tam ludzie czerwoni będą żyć w zgodzie.
— To nie jest niebo chrześcianina Johnie, nie, — przerwała Elżbieta; — wpadasz znowu w przesądy przodków swoich.
— Wszystko poszło, rodzice i dzieci, — mówił Mohegan, — wszystko straciłem! Jeden mi syn pozostał Młody Orzeł, i ten ze krwi białych pochodzi.
— Powiedz mi Johnie — rzekła miss Templ, chcąc przerwać ciąg myśli starca, albo też powodując się tajemnym pociągiem swojego serca, — kto jest ten Edward? Zkąd masz do niego tyle przywiązania? I gdzie jest jego familia?
Wstrząsł się Indyanin na te pytania nagle zwracające myśli jego ku ziemi.
Wziął potem Elżbietę za rękę, posadził ją przy sobie i wyciągnąwszy rękę ku północy:
— Patrzaj, moja córko, — rzekł do niej — wszystko co widzisz z tej strony, tak daleko jak wzrok twój zasięga, należało do jego...
Lecz, gdy tak mówić zaczynał, kłąb dymu wybuchnął nad ich głowami i gęstemi massami nasuwając się ze wszystkich stron, nieprzejrzaną powłoką zasłonił widok na który patrzali. Miss Templ przestraszona nagle powstała, spojrzawszy ku wierzchołkowi góry postrzegła tylko podobneż chmury, w odległości huk jakby srogiego uraganu dawał się słyszeć.
— Co się to znaczy, Johnie? — rzekła; — zewsząd dymem jesteśmy otoczeni i nieznośne czuję gorąco.
Pierwej nim stary dowódzca mógł na pytanie odpowiedzieć, dał się słyszeć głos z głębi lasu z niezwykłą troskliwością wołający.
— Johnie! gdzie jesteś? Moheganie! Las pali się! uciekaj, chwila jedna może cię zgubić!
Stary dowódzca nadął policzki i uderzając ręką po gębie wydał taki sam odgłos, jaki poprzednio ściągnął uwagę Elżbiety. W tymże czasie dał się słyszeć tentent biegącego z pośpiechem przez chrósty, i natychmiast ukazał się Edward z przerażeniem na twarzy.


ROZDZIAŁ XVII.
Miłość włada na dworze, po wsiach i po lasach.
WALTER SCOTT, Pienie ostatniego Barda.

— Niktby mnie nie pocieszył przez całe życie, gdybym cię stracił, mój stary przyjacielu tak okropnym sposobem — zawołał zadyszany Edward przybiegłszy po Mohegana. — Wstawaj co najprędzej i ruszajmy. Płomień już otoczył tę skałę, a gdy zamarudzim, ogień się wzmoże i niepodobna będzie ztąd się wydobyć.
Elżbieta przerażona, bez przytomności prawie, usunęła się na stronę słysząc głos Edwarda. John podniósł rękę i pokazując na nią, rzekł wzruszony:
— Tę istotę ocal — nie myśl o Szyngaszguku, śmierć już go przyjąć powinna.
Edward odwrócił się w tę stronę gdzie Mohegan wskazywał, lecz postrzegłszy Elżbietę strachem przejętą, sam nie wiedział co począć i słowa wyrzec przez jakiś czas nie mógł.
— Miss Templ! — zawołał wkrótce. — Pani tutaj! takaż to śmierć była dla ciebie przeznaczona?
— Czyż niepodobna nam się ocalić, p. Edwardzie? odpowiedziała Elżbieta szukając otuchy we własnych słowach. — Widzę wprawdzie wiele dymu, ale płomienia jeszcze nie postrzegam. Ufam, że znajdziemy sposób ucieczki.
— Daj mi rękę — rzekł Edward — nie w porę i zanadto cię może przeraziłem. Może jeszcze wrócimy tem miejscem, kędy przyszedłem. Ale śpieszmy, bo chwili nie mamy do stracenia.
— A starego Indyanina czy oddamy płomieniom? czy zostawimy go na śmierć, jak on sam mówi?
Okropne wzruszenie malowało się na twarzy Edwarda. Zbliżył się do Mohegana, pociągnął go za rękę, lecz ten nie nie mówiąc odepchnął i dał mu znak, że na miejscu chce zostać.
— Nie myśl o nim — rzekł Edward do swej młodej towarzyszki, ciągnąc ją pomimo jej woli prawie, i śpiesznym krokiem dążąc ku miejscu z którego był przyszedł. Przywykł on do lasów, zna górę i widział już podobne przypadki, potrafi siebie ocalić, albo może na miejscu bezpieczny.
Mówił jednak tak skołatany i myśl tak miał roztargnioną, że tem pocieszaniem podwoił przestrachu miss Templ.
— Edwardzie — rzekła do niego — wzrok twój i twoja mowa mnie przerażają. Mów otwarcie o całem niebezpieczeństwie jakie nas otacza. Jestże ono większe niż się być wydaje? Powiedz, mam dosyć odwagi do zniesienia.
To mówiąc ciągle naprzód postępowali, Elżbieta po raz pierwszy postrzegła płomień o kilka kroków.
— Jeżeli potrafimy dojść do końca skały, pierwej nim ogień przetnie tę drogę, będziemy ocaleni — mówił Edward głosem bardziej jeszcze wzruszonym — lecz pośpieszajmy miss Templ, idzie tu o życie.
Jużeśmy wyżej mówili, że miejsce to, na którem Elżbieta znalazła starego Indyanina, było jednem z tych skał wystających, na kształt okopu prostopadle spadającego do dołu, jakie się często napotykają w tym kraju. Podobna była do łuku napiętego, któregoby dwa końce łączyły się z górą w pochyłości mniej znacznej. Po jednem z tych niejako ramion Edward był przeszedł i teraz wracał na powrót ciągnąc Elżbietę tak prędko jak tego wymagała nagłość przypadku.
Obłoki dymu białego zasłaniały im dotąd postęp niszczącego ognia, lecz trzaskanie tego okropnego pożaru coraz bardziej dawało się słyszeć i gdy dochodzili do brzegu płaszczyzny, widzieli ciągle wybuchy ognia błyskającego niekiedy w powietrzu lub ciągnącego się po ziemi i zasilanego nowemi napotykanemi przedmioty. Przerażający ten widok pomnożył w nich usiłowania, aby doścignąć mogli tego miejsca na któremby byli bezpieczni. Wazka droga tylko została do przejścia, płomień jeszcze jej nie tknął, lecz na nieszczęście kupy chróstów suchych znajdowały się na niej, które jakby błyskawicą nagle przed niemi się zapaliły i objęły w pożar wszystkie drzewa dokoła, a przechodniom zastawiły ścianę ognia naglącego do cofnięcia się z miejsca. Żywo odbiegli nad brzeg płaszczyzny, tam się wstrzymali poglądając z przestrachem na wzrastające nagle płomienie po obu bokach góry, szerokim ogniem z wierzchu już przykrytej.
Mieszkańcy zwykli byli na tej górze ścinać drzewo do budowy potrzebne. Wyciągali z niej same tylko kłody, wierzchy i gałęzie zostawiali na miejscu. Te przez długi czas i ciągłe upały mocno wysuszone, zapalały się za dotknięciem najmniejszej iskierki, a niekiedy w jednym momencie całe ogniem płonąć się zdawały.
Widok ten również piękny był jak okropny, i oboje poglądali czas niejaki na postępy tego zniszczenia, zdjęci razem podziwieniem i przestrachem. Lecz Edward myślał o nowych usiłowaniach, i wziąwszy swą towarzyszkę, próbował w kilku innych przedzierać się miejscach, idąc nawet przez gęste dymy oddech duszące, i zawsze płomienie spotykał.
Tym sposobem całą płaszczyznę w półkole obeszli i znowu ponad spadzistość wrócili. Okropne przekonanie że byli zupełnie otoczeni ogniem, stanęło im na myśli. Póki zajęci byli szukaniem przejścia, póty jeszcze nadzieja utrzymywała Elżbietę, ale gdy już wyjście było niepodobne, okropność położenia całą moc na nią wywarła, jak gdyby dotąd zrozumieć jeszcze nie mogła ogromu nieszczęścia.
— Przeznaczenie chciało, aby ta góra zawsze dla mnie była fatalną — rzekła głosem przerywanym z przestrachu — grób nasz tutaj znajdziemy.
— Nie trać odwagi, miss Templ, jeszcze nas nie odbiegła nadzieja — rzekł Edward, ale pomieszanie na twarzy jego mówiło inaczej. — Trzeba rozpoznać tę stronę skały, może znajdziemy miejsce do zejścia podobne.
Przebiegli tę stronę ostatnią, ale wszędzie skała ostro ścięta kończyła się gładką ścianą, nawet nie miała szpary do postawienia nogi. Poznał Edward, że zejście było niepodobne i z rozpaczą wyszukiwał innych sposobów.
— Nasze ostatnie, nasze jedyne wybawienie — rzekł stroskany — byłoby spuszczenie pani na dół tej skały. Ale jak tego dokazać? Gdyby Natty był tutaj, gdyby z osłupienia ocucić można było starego Indyanina, możeby na to wynaleźli sposób, ich umysł jest twórczy, lecz ja w tym razie jestem dzieckiem, nic pojąć, nic wymyśleć nie zdolny. Jednakże, trzeba spróbować, tak, trzeba wszystkiego się chwytać, aby ciebie wyrwać z tak okropnej śmierci.
— Lecz nie myśl o mnie jednej, Edwardzie, pamiętaj też o sobie i o Moheganie.
Już on słów tych nie słyszał, gdyż pobiegł do starego Indyanina. Prosił go o wierzchnie odzienie, które John mu oddał natychmiast, nie pytając na co i z miejsca swego się nie ruszając, chociaż to było najniebezpieczniejsze z całej płaszczyzny, najgęściej bowiem drzewami pokryte. Podarł w długie szmaty wzięte i swoje odzienie i kurtkę swoją, pozwiązywał wszystkie części jedne z drugiemi, przyłożył jeszcze i szal Elżbiety, rzucił ten rodzaj sznura na przestrzeń wysokości skały trzymając ręką za koniec i z rospaczą przekonał się, iż nie dochodził do połowy głębokości spadu.
— Już więc po wszystkiem — rzekła Elżbieta — nie ma nadziei! Śmierć nam tylko została. Płomienie zwolna zbliżają się, ale zbliżają się ciągle. Patrz, ziemię nawet zdają się pożerać.
Gdyby płomienie skałę tak rychło chwytały, jak przelatywały z drzewa na drzewo w innych częściach lasu, to dręczące opowiadanie nie byłoby tak długie, jużbyśmy tylko opłakiwali tragiczny koniec dwóch istot, podwójnie w tem smutnem położeniu cierpiących z mocy wzajemnego jednej ku drugiej przywiązania. Lecz pęd ognia znajdował w tej stronie przeszkody, na pokonanie których czasu było potrzeba, ta więc tylko okoliczność obdarzyła Elżbietę i jej towarzysza momentem, jakiego użyli na usiłowania przez nas opisane, ku wydobyciu się z tak okropnego położenia.
Cienka powłoka nędznej ziemi pokrywająca skałę mało wydała roślin w tem miejscu, a i te zwiędły z niedostatku soków pożywnych. Wiele sosen, dębów i klonów wyrastających z otworów skały od dawnych lat wyschłe sterczały, inne też z niewielą liści z czarną powłoką gałęzi, okazywały widocznie, że nie długo żyć miały. Gdyby połączenie było tylko łatwe, lepszego zasiłku nad ten nie miałyby płomienie, ale ziemia nie była pokryta suchemi gałęźmi, ani opadłemi liśćmi, ani też temi chróstami, które po całym lesie gwałtownością potoku ogień rozniosły. Oprócz tego jeszcze, jedno z obfitych źródeł, tak licznych na górach Otsego, wypływało z tej skały, rozlewało się po mchu pokrywającym jej powierzchnią, i kręcąc się koło swego początku, na kształt strumyka wpływało do jeziora, idąc spadkami podziemnemi wydrążonemi w skale i ukazując się w niektórych miejscach na przestrzeni ziemi. W dżdżystej porze, w groźnej postaci ukazując się ten zalewał brzegi swego łożyska, lecz podczas suszy, ledwo go można było poznać po utrzymującej się wilgoci i znakach odwody pozostałych. Gdy ogień doszedł do tego przedziału, musiał wstrzymać niszczącą siłę, pókiby skupione zewsząd gorąco nie pokonało napotkanej zawady.
Straszna ta chwila zdawała się już nadchodzić. Zbytek gorąca wysuszył nakoniec strumień i źródło, wyciągnął całą wilgoć ze mchu ścielącego się w jego łożysku, ułamki kory odpadały palące się od pniów wysuszonych. Miss Templ nad brzegiem wyniosłości ponad przepaścią stojąc, na widok zbliżającego się ognia niczem nie wstrzymanego, czuła w przestrachu ziemię pod jej stopami się palącą. Niekiedy wiatr napędzał ponad płaszczyznę kłęby czarnego dymu, wówczas ciemność połączona z trzaskaniem ognia i łoskotem walącego się drzewa, powtarzanym jeszcze przez wszystkie echa, mnożyły okropność sceny. Ze trzech istot wystawionych na tę próbę, Edward najbardziej był poruszony. Elżbieta, straciwszy wszelką nadzieję, nabrała ostatecznej rezygnacyi, jaka zwykła bywać udziałem płci słabszej, gdy przychodzi się znosić nieszczęśliwe lecz nieuchronne ciosy. Mohegau, najbliższy niebezpieczeństwa, czekał jego przybycia ze spokojnością indyjskiego wojownika. Wzrok jego utkwiony w górach zdala się ukazujących, zwrócił się kilka kroć z wyrazem litości na młodą parę, poświęconą niewczesnej i okrutnej śmierci, lecz wkrótce odwracał się znowu ku temu samemu przedmiotowi, jak gdyby chciał przeniknąć odmęt ciemnej przyszłości. Cichym gardłowym głosem, zwyczajnym jego krajowcom, śpiewał przez ten czas pieśni w Delawarów języku.
— W takiej ostateczności — rzekła do Edwarda Elżbieta różnica stanu ustaje; nakłoń Johna by przyszedł do nas, umierajmy razem we troje.
— To niepodobna, znam ja jego — odpowiedział Edward, on się z miejsca nie ruszy. Zestarzały, od niejakiego czasu już czuł osłabienie, chwila ta zdaje mu się być najszczęśliwszą w jego życiu. Ach! pani, jeżeli w tej śmierci jest jaka pociecha, to chyba ta że z tobą ją znoszę.
— Nie mów tak, Edwardzie — rzekła Elżbieta — serca nasze w tej chwili głuche być powinny na ziemskie uczucia. Umrzemy, tak jest, umrzemy niezawodnie, taka jest wola Bożka i tej poddać się jako posłuszne dzieci winniśmy.
— Umrzeć! — zawołał Edward jękiem przerażającej rospaczy — nie, nie umrzesz! nie, jeszcze nie utraciłem nadziei.
— Jakąż mieć możesz na uniknięcie śmierci? — pytała Elżbieta, pokazując spokojnie zbliżający się ogień. — Patrz! płomień już pokonał zawadę, już wypalił ziemię wilgotną. Zwolna przybliża się, ale postęp ma nieodmienny. Ach! to drzewo! patrz na to drzewo w płomieniach!
Zbyt prawdziwe było postrzeżenie Elżbiety. Ogień zwyciężył żywioł sobie przeciwny, w tryumfie rozszerzał się po mchu na wpół już wysuszonym, sucha sosna w drugim końcu płaszczyzny nagle się zapaliła jakby czarodziejską mocą, dotknięta oderwanym płomieniem przez wiatry nagnanym. Jedno drzewo udzielało drugiemu zgubnego pożaru, chociaż wolniej niż w lesie, bo dalej od siebie rosły; już się nawet zajął po gałęziach wywrócony dąb na którego pniu Mohegan siedział. Stary dowódzca musiał już cierpieć gorąco, ale odwaga jego była wyższa nad cierpienie; nie zmienił ani położenia, ani twarzy nawet, śpiewał jeszcze w tej chwili przerażającej. Elżbieta patrzała nań ciągle, lecz znieść ostatnich chwil nie mogła i na dolinę oczy zwróciła. Wiatr natenczas w inną stronę odwrócił gęste massy dymu, całe miasteczko i okolice najwyraźniej się ukazywały.
— Mój ojciec! mój ojciec! — krzyknęła Elżbieta. — O Boże! mógłbyś oszczędzić mi tego jeszcze cierpienia! lecz poddaję się twoim wyrokom.
Odległość nie była zbyt wielka, wyraźnie więc można było widzieć sędziego Templa między domem swoim a jeziorem, poglądającego na palącą się górę i żałującego tylko zniszczenia lasu, nie wiedział bowiem wcale o nieszczęściu córki jedynej. Widok ten mocniej Elżbietę dręczył, niż zbliżający się coraz bardziej pożar; odwróciła się zatem do góry i piękne swe oczy ku niebu wzniosła..
— Czemuż nie mam połowy twojej odwagi — rzekł Edward głosem tłumionym z rozpaczy.
— Śmierci uniknąć już niepodobna Edwardzie; starajmy się zatem znieść ją jak przystoi chrześcianom. Jednak ty Edwardzie śmierci ujść możesz. Twój ubiór daje nadzieję że łatwiej przejdziesz przez ogień niżbym ja tego z moim dokazać mogła. Spróbuj raz jeszcze, mnie tutaj zostaw; przedrzyj się! Zobacz ojca mojego; mów wszystko coby go tylko pocieszyć mogło. Powiedz mu, że umieram szczęśliwa, spokojna; że się z radością połączę z matką ukochaną; że godziny tego życia są niczem w porównaniu z wiecznością; dzień przyjdzie widzenia się naszego. Powiedz — dodała z cicha, jakby się wstydziła słabości przywiązującej ją jeszcze do rzeczy ziemskich — powiedz jak dla mnie był drogim, jak go kochałam. Ach! moje przywiązanie do niego bardzo było podobne do miłości Boga.
— I mnie to mówisz pani, abym ciebie opuścił! Jażbym miał ciebie opuścić gdy może chwila tylko przedziela cię od grobu! Jakżeś mało dotąd mnie znała! Rozpacz mnie zapędziła do lasu, lecz tyś ugłaskała lwa ryczącego w mem sercu. W poniżeniu czas jakiś przeżyłem, ale ty mnie częste słodziłaś chwile obecnością anioła w twojej postaci. Nie pamiętałem na to com był winien imieniu memu, mojej rodzinie, bo ciebie ujrzawszy, nikogo już więcej na myśli nie miałem. Zapomniałem niesprawiedliwości na mnie domierzonych, boś ty mnie łagodności uczyła. Mogę z tobą umrzeć Elżbieto, ale ciebie opuścić nie zdołam nigdy!
Elżbieta nic na to nie odpowiedziała. Wszystkie jej myśli dotychczas nieba tylko sięgały. Smutek jaki była uczuła na widok jej ojca, że się z nim wkrótce rozdzielić miała, sama sobie osłodziła mocą religii i wzniesieniem myśli nad ziemię i nad słabość płci swojej. Lecz słuchając wyrazów Edwarda znowu kobietą została; śmiertelna bladość jej lica, krew ożywiła na powrót i rozlała po twarzy świeżość zachwycającej piękności. Walczyła ona z temi nowemi uczuciami, chcąc nakłonić myśli do ubóstwiania niebieskich wielkości, gdy ludzki głos, głos duszę przenikający, dał się słyszeć dość blizko.
— Miss Bessy! gdzie jesteś, miss Bessy? Pociesz czemprędzej serce starca, jeżeli jeszcze do liczby żyjących należysz!
— Słyszycie! — rzekła Elżbieta; — Natty mnie szuka.
— To Natty! — jednocześnie zawołał Edward; — więc nadzieja jeszcze nie stracona!
Rażące błyśnienie zaświeciło im w oczy i mocna eksplozya dała się słyszeć.
— To rożek z prochem! — tenże sam głos krzyknął tylko znacznie bliżej — biedna dziewczyna zgubiona!
W tejże chwili Natty wbiegł na płaszczyznę ze strony wyschłego strumienia, bez czapki, włosy miał opalone, poczerniałą koszulę i czoło potem zlane, tak bowiem biegł prędko i takiego gorąca doświadczył.


ROZDZIAŁ XVIII.
Wiecznych ciemności zamierzchła dzielnica,
Mnie ukazuje cień mego rodzica.
Campbell, Gertruda.

Miss Grant blizko godziny czekała na tem samem miejscu, gdzie ją umieściła Elżbieta. Przez cały ten czas doznawała największego niepokoju, wyobraźnia jej wystawiała wszystkie przypadki na jakie przyjaciółka w lesie mogła być narażona, wyjąwszy ten jedeń który jej rzeczywiście zagrażał. Niebo stopniami pokrywało się dymem rozciągającym się ponad doliną, a Ludwika jeszcze marzyła o drzewach walących się i drapieżnych zwierzętach, nie myśląc wcale o prawdziwej przyczynie niebezpieczeństwa. Stała ona za pierwszą zaraz zasłoną sosen i kasztanów, z przeciwnej strony lasu zagrożonego pożarem, i blizko bardzo od drogi do Templtonu. Ztamtąd widziała dokładnie dolinę, jezioro, miasteczko, drogę do niego prowadzącą i ten widok tylko wzmacniał ją trochę w przestrachu. Nakoniec postrzegła p. Templa i zgromadzonych mieszkańców, jak szli razem ku jezioru i w poruszeniu rozmawiali poglądając ciągle na górę, pod którą sama stała. Dziwiło to ją niepomału i nowym napełniało niepokojem, nie wiedziała co począć, ani odejść nie śmiała bez swej przyjaciółki, ani dłużej zostawać w samotności nie chciała w tak rażącym przestrachu. W tymże momencie usłyszała po krzakach w blizkości szelest, jakby człowieka z ostrożnością, przedzierającego się i już chciała uciekać, gdy Natty przybliżył się do niej:
— Cieszę się — rzekł — ze spotkania panny Ludwiki w tem miejscu, bo z drugiej strony góra już w ogniu i nim się krzaki i suche drzewa wypalą, iść tam byłoby bardzo niebezpieczno. Zdybałem tam głupca jednego szukającego teraz srebra w głębi ziemi, kamrat to tego gadu, co mnie wprawił w kłopoty; ja mu o niebezpieczeństwie mówię, a on się spiera i nie chce mnie słuchać, i jeśli się dotąd nie spalił i w jamie swej nie zagrzebał, to chybaby salamandry krew w nim płynęła. Ale i pani coś bledniesz, panno Ludwiko? Jak gdybyś panterę postrzegła, co ja, tobym ją chciał gdzie napotkać, prędzejbym zebrał pieniądze niż z bobrów. Ale gdzie jest poczciwa córka niegodnego ojca? gdzie jest miss Bessy? czy zapomniała obietnicy danej starcowi?
— Na górze! — rzekła Ludwika trzęsąc się cała — ona cię z prochem szuka po górze!
— Na górze Widzenia! — krzyknął Natty spojrzawszy na wierzchołek — nieba niech ją zasłonią! Już płomienie dosięgły! Drogie dziecię, jeżeli kochasz tę dziewczynę, jeżeli chcesz jeszcze mieć przyjaciółkę w potrzebie, biegaj do miasteczka i wołaj o pomoc. Oni oswojeni są z ogniem w trzebieniu, może potrafią dać radę. Ale biegaj, biegaj, ani się wstrzymuj dla odpoczynku.
To mówiąc, w głąb darł się przez krzaki, zrzucił z siebie skórę daniela, obwinął nią rękę i drapał się na gorę z zadziwiającą prędkością w takim starcu i z widoczną wprawą do podobnych trudów.
— Znalazłem więc ciebie! — zawołał przybiegłszy do Elżbiety — Bogu niech będzie chwała! Lecz pójdź ze mną; nie czas teraz gadać.
— Ale moja suknia? — rzekła Elżbieta — jednej iskierki dosyć aby ją zapalić.
— Nie lękaj się niczego — odpowiedział — ja temu zaradzę. I wkładając na nią swój ubiór ze skóry daniela, opasał ją jeszcze rzemieniem do koła i takim sposobem okrył zupełnie lekką z białego muślinu suknię.
— A teraz żywo idź za mną — dodał: — stanowi to bowiem los życia lub śmierci nas wszystkich.
— A Mohegan! — rzekł Edward — czy my starego przyjaciela tutaj na zgubę zostawimy?
Natty, patrząc w tę stronę gdzie Edward ręką wskazywał, postrzegł starego wodza, zawsze na tem samem miejscu siedzącego, chociaż mech pod nogami jego się palił. Podbiegł do niego i w jego języku krzyczał.
— Powstań, Szyngaszguku, powstań! Chceszże się tu upiec jak Mingo przywiązany do słupa? Bracia Morawscy lepszą ci dać byli powinni naukę. Boże zmiłuj się! rożek prochu musiał koło niego rozpęknąć, skórę mu na plecach popruło!.
— I na co Mohegan miałby powstawać? — odpowiedział ponuro Indyanin. — Oko jego orlim wzrokiem patrzało, a teraz mało co widzi. Poziera on na dolinę, na jezioro i góry i same tylko białe skóry postrzega, ani jednego Delawara nie widzi. Ojcowie jego do krainy Duchów go powołują. Żona jego, dzieci jego wołają: Przybywaj! Całe jego pokolenie nań czeka. Wielki Duch nawet znak daje. Nie, czas już przyszedł; Szyngaszguk umrze.
— Więc przyjaciela już zapominasz! zawołał Edward.
— To strata czasu, przekonywać Indyanina chcącego umierać — rzekł Natty, i biorąc szmaty podartej odzieży, nadzwyczaj zręcznie przywiązał niemi starego dowódzcę na swoje ramiona, który żadnego oporu nie robił. Idąc natenczas z zadziwiającą w jego wieku zręcznością i pomimo ciężar, jaki dźwigać musiał, udał się w tę stronę którą był przyszedł. Kilka kroków ledwo postąpili, gdy na to miejsce z którego odeszli padła ogromna sosna przepalona, i żarem, popiołem i dymem ziemię pokryła.
— Stąpajcie ciągle po najmiększej ziemi — mówił Bumpo do swych towarzyszów — idźcie w kierunku dymu białego. Ty zaś Oliwierze, strzeż ją dobrze i pilnuj, ażeby w którem miejscu skóra daniela nie rozeszła się. Piękny skarb trzymasz i powtarzam, że trudnoby było co podobnego znaleźć.
Edward i Elżbieta krok w krok postępowali za starym strzelcem stosując się do jego przestróg. Łożysko wysuszonego strumienia było drogą wybraną przez Nattego najstaranniej trzymał się on wszystkich jego zakrętów. Tam przynajmniej nie mieli na przeszkodzie gorejących chróstów, które się po całej przestrzeni lasu paliły; noga jednak nieraz się zawadzała o wywrócone i całe w ogniu drzewo. Człowiek tylko doskonale ten las znający, mógł przeprowadzać podobnie, wzrok albowiem mało co był potrzebny przechodząc przez gęsty dym oddech nawet tłumiący. Zimna krew i zręczność Nattego przełamały wszystkie przeszkody, po kwadransie trudnego przejścia przybyli na drugą skałę wystającą, na której ani drzewo, ani trawa nie rosła.
Łatwiej jest sobie wystawić niż opisać uczucia Edwarda i Elżbiety, gdy na to miejsce już przyszli, ale najweselszym zdawał się Natty. Obrócił się do nich, trzymając jeszcze Mohegana na plecach, i śmiał się swoim sposobem.
— Francuz cię nie oszukał, miss Bessy — rzekł Natty — znać proch dobry po wystrzale. Irokezanie nienajlepszy mieli gatunek, kiedym wojował w Kanadzie pod sir Williamem. Ale. ale, p. Oliwierze, czy opowiadałem ci utarczkę jaką miałem z...
— Poczciwy Natty, powiedz nam raczej czy jesteśmy bezpieczni tutaj — przerwała Elżbieta, przerażona pożarem o trzydzieści kroków za nią zajmującym się, widząc do tego, że na wszystkie się strony rozciągał.
— Czyście bezpieczni! — odpowiedział stary strzelec — tak jest, tak. Gdybyśmy dłużej jeszcze o dziesięć minut pozostali w miejscu, z któregośmy odeszli, za nichym nie ręczył, lecz ztąd ujrzycie pożarem płonące okoliczne lasy a ogień was nie dosięgnie, chybaby z taką siłą mógł palić skały, z jaką pożera drzewa.
Tak mówiąc oswobodził się od swego ciężaru i posadził starego Indyanina na ziemi, oparłszy grzbietem o złomek skały. Elżbieta także usiadła; zdawała się jeszcze być silnie poruszoną i głowę miała opartą na swych rękach. Edward pobiegł na brzeg skały i zawołał:
— Beniaminie! gdzie jesteś, Beniaminie?
— Hohe! ho! — odpowiedział głos chrapliwy, zdający się wychodzić z wnętrzności ziemi — tutaj jestem na spodzie okrętu, gdzie tak gorąco jak w kotle djabła. Jeżeli Natty nie wyprawi się wkrótce na bobry, nie omieszkam natychmiast odbić od brzegu i wrócić do miasteczka, chociażbym miał wysiedzieć kwarantannę wwiezieniu i wydać tam ostatnie moje hiszpańskie pieniądze.
— Przynieś szklankę wody i wina — zakrzyczał Edward, i miej się na baczności.
— Już idę kapitanie — odpowiedział intendent. — Wody i wina! a to tylko cieńkusz. Jeślibym jeszcze miał butelkę rumu, którąm przez ostrożność włożył w kieszeń wychodząc z więzienia! Lecz wypróżniłem ją z Billy Kirby, gdy mię przystawił do brzegu drogi, na której znaleźliście mię tego ranka, albowiem rozstaliśmy się z nim w dobrej przyjaźni. Jednakże winienem powiedzieć, iż się nic nie zna na robieniu wiosłem, chociaż żegluje bardzo dobrze zaprzęgiem wołów przez skały czy też karcze, horyzontalnie wystające po wszystkich naszych drogach.
Tak mówiąc wyszedł z pieczary tej samej, do której nieco wprzód Ryszard prowadził Marmaduka i wszedłszy na skałę dach jej stanowiącą, przyniósł Edwardowi żądany napój, Edward natychmiast podał go Elżbiecie, która się napiwszy, dała mu znak, iż chce być zostawioną własnym myślom i wróciła do pierwszej swej postawy.
Posłuszny jej chęciom odwracając się, spotkał wzrok Nattego będącego przy Moheganie.
— Godzina jego nadeszła, p. Oliwierze — rzekł stary strzelec — czytam to w jego oczach. Kiedy Indyanin wzrok wlepia, znakiem jest, iż się chce udać na miejsce, które nazywa krajem duchów, a to są stworzenia tak się powodujące swą chęcią, iż gdy co sobie wezmą do głowy, koniecznie muszą dopełnić.
Szelest kroków nadchodzącej osoby, nie dozwolił Edwardowi na to odpowiedzieć. Z powszechnem zadziwieniem postrzeżono p. Granta z trudnością wdzierającego się na górę, z tej strony, której nie dosięgały płomienie, jako obwarowanej nagiemi skały. Edward pobiegł na spotkanie jego, by mu ku pomocy podać rękę i po kilku minutach czcigodny kapłan już się znajdował obok nich.
Pierwszem jego poruszeniem było dziękczynienie niebu, iż wzięło Elżbietę pod swą obronę i zasiągnięcie wiadomości, jaki cud ją ocalił. Zapytano go potem jakim trafem znalazł się w tem miejscu.
— Widziano — odpowiedział — córkę moją na drodze ku górze Widzenia. Gdym ujrzał wierzchołek jej cały w ogniu, niespokojność znagliła mię biedź w tę stronę i spotkałem córkę pogrążoną w najsroższej obawie o bezpieczeństwo panny Templ; począłem więc wdzierać się na górę, by ją znaleźć i uratować, lecz przekonany jestem, iż gdyby opatrzność nie sprawiła, żem napotkał psy Nattego, niechybnie zginąłbym wśród płomieni.
— Tak jest, tak — rzekł Natty — zawsze iść za psami należy, i jeżeli tylko jest otwór kędyby one przejść mogły, potrafią go znaleźć. Węch im na to dany, aby posługiwał jak rozum ludziom.
— Oneto właśnie muie tu przywiodły — dalej mówił kapłan — i cieszę się, iż widzę was wszystkich w bezpieczeństwie i dobrem zdrowiu.
— W bezpieczeństwie — rzekł Natty — zgoda, lecz co się tycze zdrowia, tego nie można powiedzieć o Johnie, chybabyście chcieli utrzymywać, iż człowiek poraź ostatni oglądający słońce, w dobrem jest zdrowiu.
P. Grant zbliżył się do umierającego i patrzał nań z politowaniem i czułością, — To prawda — zawołał — zbyt wieje widziałem ofiar padających pod razami śmierci, bym nie miał poznać, iż ręka jej wymierzyła cios na tego starego wojownika. Niech błogosławiona będzie opatrzność, iż raczyła dozwolić, że on chociaż pochodzący z plemienia pogan, otworzył oczy przed światłem prawdy. Jest to podług słów Pisma, zarzewie z ognia wyrwane.
— Bez wątpienia, bez wątpienia — rzekł Natty — spojrzyjcie raczej na grzbiet jego całkiem od prochu uszkodzony. Lecz nie ta rana go o śmierć przyprawiła; jest to ostateczne osłabienie natury. Ciało nie z żelaza i człowiek nie na wieki trwać może, zwłaszcza gdy widział jak plemię jego daleko zagnane od cudzoziemców, i że jest ostatnim ze swego pokolenia. Pójdź tu, Hektor, pójdź tu!
— Johnie — rzekł kapłan głosem łagodnym i politowania pełnym — czy mię rozumiesz? Chcesz żebym nad tobą odmówił modlitwy kościelne w tej ostatniej chwili próby?
Stary naczelnik utkwił na chwilę czarne swe oczy w kapłana, żadnym nie dając zrozumieć znakiem, iż go poznał, a potem obrócił je na odległe góry, ku którym bezustannie kierowały się jego spojrzenia. I począł naówczas śpiewać we własnym języku, tym tonem gardłowym, o którym już niejednokrotnie wspominaliśmy.
— Przybywam, przybywam, oddalam się do krainy Duchów. Żaden z Delawarów nie lęka się swego końca, żaden Mohegan nie obawia się śmierci, staje on na wezwanie wielkiego Ducha. Czciłem mojego ojca, miłowałem matkę, byłem wierny memu pokoleniu, zabiłem siła Makwów, wielki Duch mię wzywa; przybywam, przybywam.
— Co to on mówi, Natty? — zapytał kapłan ze współczuciem — śpiewa-li on pochwały Zbawiciela?
— Nie, on opiewa własne — odpowiedział Natty zamyślony i ma do tego prawo, wiem bowiem, iż nigdy nic nie powiedział, coby nie było prawdą.
— Niech niebo oddali od serca jego wszelką myśl zarozumiałą — rzekł Grant — pokora i żal winny być piętnem chrześcianina. Pomnieć o swem wywielbianiu, w chwili kiedy ciało i dusza powinny się połączyć dla wysławiania Stwórcy! Johnie, miałeś szczęście słyszeć Ewangelią, czujeszże, iż dla usprawiedliwienia siebie, winieneś liczyć na zasługi krwi Odkupiciela, nie zaś na próżność własnych uczynków?
John dalej śpiewał, nie dając baczenia na to zapytanie.
— Któż może powiedzieć, iż Makwy kiedykolwiek widzieli podającego tył Mohegana? Jakiż Mingo wykrzyknął pieśń zwycięską po walce z nim? Mogą-li go obwinić, iż skalał siebie fałszem? Nie; wszystkie słowa jego były zawsze słowami prawdy. W młodości swej był wojownikiem, i ręce jego krwią się broczyły, później mawiał w radzie, a mowy jego na wiatr się nie rozpraszały.
— A teraz co on mówi? — zapytał poczciwy kapłan — Okazuje-li on zbawienną bojazń swej zaguby?
— Tak on wie dobrze jak i wy, iż koniec jego blizki — odpowiedział Natty — i nie sądzi, by to wielka była strata. Już jest stary, stężały jego nerwy, takeście zaś wypłoszyli źwierzynę i tak ją zrobiliście dziką, iż lepsi odeń strzelcy z trudnością zaledwo jej doścignąć mogą. On myśli, iż wkrótce stanie w krainie, gdzie polowanie zawsze szczęśliwe będzie, gdzie nie ma ludzi białych i gdzie znajdzie całe swe pokolenie. Nie wielka to będzie strata dla człowieka. którego ręka zaledwo była w stanie wyplatać koszyki z łozy. Jeśli jest strata, tedy mnie się da uczuć.
— Johnie — rzekł p. Grant — oto chwila w której myśl, że możesz się jeszcze uciec do pośrednictwa Zbawiciela, powinna wylać balsam na rany twej duszy, złóż u nóg jego brzemię swych grzechów, dał ci sam bowiem zapewnienie, iż nie będziesz wzywał go nadaremno.
— Wszystko to być może prawda — rzekł Natty — macie za sobą Pismo i Ewangelią, lecz są to słowa stracone. Nie widział on braci Morawskich od ostatniej wojny i trudno nic dozwolić Indyaninowi powrotu do swych wyobrażeń. Zostawmy go umierającego w pokoju. On teraz dopiero szczęśliwy, czytam to w jego oczach, a nie był nim odkąd Delawary oddalili się ku zachodowi. Ach! od tego czasu przebyliśmy z nim nie jeden dzień niefortunny.
— Sokole-Oko — rzekł Mohegan, w którym w tej chwili iskra życia zdawała się na nowo podniecać — słuchaj słów twego brata.
— Tak jest Johnie — odpowiedział stary strzelec, tonem serdecznym — żyliśmy jak prawdziwi bracia. Co masz mnie powiedzieć Szyngaszguku?
— Sokole-Oko, ojcowie moi wzywają mię do lasu pełnego zwierzyny. Widzę drogę, oczy me bowiem odmłodniały, postrzegam dzielnych Indyan, bynajmniej zaś nie skóry białe. Bywaj zdrów, Sokole-Oko; ty pójdziesz ze Spożywaczem Ognia i Młodym Orłem do nieba białych, ja się zaś połączę z moimi ojcami. Niech łuk, strzały, tomahawk i fajka Szyngaszguka będą położone na jego grobie, noc bowiem będzie gdy się on oddali, jak wojownik indyjski idący na wojnę, i nie będzie miał czasu szukać tego wszystkiego.
— Jakże więc, Natty — zapytał szanowny kapłan — czyliż przypomina on obietnice pośrednictwa Zbawiciela? Opiera-li on na tej opoce nadzieje zbawienia?
Wiara starego Strzelca nie była zbyt jasną; mimo to jednak ziarna pierwiastkowego jego religijnego wychowania, nie padły na pustynię w której żył tak długo. Wierzył on w Boga i w przyszłe życie, a czułość jego podniesiona pożegnaniem starego towarzysza, odebrała mu na czas niejaki władzę mówienia. Milczał więc przez chwilę.
— Nie — rzekł nakoniec — nie. On tylko myśli o Wielkim Duchu dzikich i o tem wszystkiem co sam zrobił dobrego za swego życia. Wierzy jak inni Indyanie, iż stanie się młodym, że polować będzie i będzie szczęśliwym aż do końca wieków. Ja sam nie wiem, co wam powiedzieć kapłanie, trudno mi wyobrazić, iż nie zobaczę więcej tych psów i strzelby w drugim świecie, a myśl, iż trzeba je opuścić nazawsze, sprawia, iż mocniej przywiązuję się do życia, niżliby to czynić należało w siedmdziesiątym roku.
Przez cały ten czas od przybycia ich na skałę, gęste chmury nagromadziły się w powietrzu, a głęboka cisza panująca w tej chwili, zapowiadała blizkie w atmosferze przesilenie się. Płomienie jeszcze opustoszające górę, już niemiotane pędem wiatru w rozmaite strony, wznosiły się ku niebu w linii prostej. Szerzący zniszczenie żywioł słabnął w swej pustoszącej sile, jak gdyby przewidywał, iż potężniejsza ręka wkrótce zatrzyma jego postępy. Dym pokrywający dolinę począł się podnosić i rozpraszać, a ogniste błyskawice w rozmaitym kierunku pruły obłoki wieńczące góry od strony zachodu. Jak skoro Natty przestał mówić, płomienista jasność jednej z tych błyskawic, przemykała się od jednego do drugiego końca widnokręgu, a łoskot wypadłego za nią piorunu, zdawał się wstrząsać skały aż do ich posad. Mohegan uczynił poruszenie by powstać, jakby chcąc być posłusznym danemu do oddalenia się hasłu i wyciągnął ramie ku wschodowi. Promień radości zabłysnął na chwilę na jego rysach; lecz wkrótce muskuły jego ściągnęły się, usta konwulsyjnem drgnęły poruszeniem, ramiona bez ruchu opadły, a oczy zgasłe lecz otwarte, zdawały się jeszcze być utkwione w góry wschodnie, jak gdyby chciały zmierzać śladem ducha co ciało ożywiał, w locie jego ku nowym sferom.
P. Grant, który na całą tę scenę patrzał z uczuciem religijnem, złożył ręce jak tylko Mohegan wydał ostatnie tchnienie i zawołał z pobożnym zapałem:
— O Panie! kto zbada twoje sądy? kto zgruntować zdoła głębokość twych dróg? Wiem, że żyje mój Odkupiciel, że się ukaże na ziemi w dzień sądu ostatecznego, i że chociaż robactwo zniszczy ciało moje, wszelako je odzyskam dla oglądania Boga.
Natty zbliżył się do zwłok swego przyjaciela, stanąwszy naprzeciw patrzał nań przez czas niejakiś w milczeniu, z twarzą, posępną i zadumaną i rzekł nakoniec tonem głębokiego wzruszenia:
— Skóra czerwona, skóra biała, wszystko się na tem kończy. Lecz sądzić go będzie sędzia sprawiedliwy, nie podług praw postanowionych stosownie do czasu i okoliczności. Zaiste! jeszcze śmierć, i nic mi na świecie nie pozostanie, oprócz psów moich. Ach! potrzeba czekać dobrej woli Boga, lecz się już życie przykrzyć poczyna. Połowy drzew którem znał, już nie ma, i nie ma więcej na świecie nad jednego człowieka, któregom znał w młodości.
Wielkie krople deszczu padać poczęły, błyskawice i łoskot piorunów następowały po sobie bez przerwy, wszystko zwiastowało burzę gwałtowną. Zaniesiono ciało Indyanina do pieczary, dwa psy szły za niem wydając żałobne wycia, jak gdyby raz ostatni żegnały się ze starym wodzem.
Założono wejście do pieczary pniakami drzew, jak się zdawało z umysłu do tego użytku przeznaczonemi. Edward usprawiedliwiał się przed Elżbietą, z nieśmiałością i pomięszaniem, iż jej nie zaprowadził pod tę samą osłonę, nadmieniając w kilku słowach, które ona zaledwo zrozumiała, o nieprzyjemności znajdowania się w ciemności przy trupie. Ochroną dla niej od deszczu lejącego potokami, był szczyt skały, stanowiący pewien rodzaj naturalnego dachu, lecz nim deszcz ustał, dały się słyszeć w lesie wołania wysłanych dla szukania Elżbiety i rozlegające się echo powtarzanego jej imienia.
Korzystając z najpierwszej przerwy deszczu, Edward doprowadził Elżbietę aż do drogi. Tu ją opuścił. Lecz nim się oddalił, rzekł tonem, który ona wiedziała jak wytłumaczyć:
— Minął czas tajemnicy, miss Templ. Jutro o tej samej godzinie zerwę zasłonę, która może na szkodę moją tak mię długo okrywała. Lecz miałem wyobrażenia romansowe, pewną słabość której szał kazał uledz. I jakże się od tego zawarować będąc młodym i miotanym namiętnościami? Słyszę głos waszego ojca, on cię szuka, potrzeba zaś, bym cię zostawił, nie mogę bowiem w tej chwili narażać się na uwięzienie. Żegnam was pani! Dzięki niebu, jesteś w bezpieczeństwie i z serca mojego spadł ogromny ciężar.
Nie czekając na jej odpowiedź udał się w głąb lasu. Elżbieta chociaż słyszała donośne wołania ojca, powtarzającego jej imię z oznaką rozpaczy, nie pierwej na nie odpowiedziała, aż nim nie straciła z oczu Edwarda, znikającego wśród drzew jeszcze dymiących. W kilka chwil potem Marmaduk z niewymowną rozkoszą ujrzał ulubioną córkę w swych objęciach.
Miano na pogotowiu powóz dla odwiezienia miss Templ, gdyby szczęście pozwoliło ją znaleźć. Ojciec i córka natychmiast doń wsiedli i rozmawiali w czasie drogi o niebezpieczeństwach jakich uniknęła. Wieść o jej znalezieniu rozbiegła się z ust do ust na całej górze, pomiędzy mieszkańcami jej szukającymi. Powrócili oni przemokli do kości, zaczernieni węglem, pokryci błotem i popiołem, lecz weseli, iż córka założyciela ich osady wydartą była okropnej i przedwczesnej śmierci.


ROZDZIAŁ XIX.
Weź Seliktarze wodza twego miecz dobyty,

Doboszu, twoje hasło przyrzeka bój krwawy.
Góry, co nas widzicie, obnażcie swe szczyty,

Zwyciężym lub nie wrócim nigdy z pola sławy.
Lord Byron, Pieśń Albańska.

Deszcz padający prawie bez przerwy przez resztę dnia, zupełnie wstrzymał szerzenie się płomieni, można jednak było widzieć szczątki ognia następnej nocy migające w rozmaitych częściach góry w miejscach, gdzie niszczący żywioł znajdował więcej podniety. Nazajutrz na przestrzeni wielu mil, drzewa okryte były szczerniałą korą i jeszcze się dymiły. Nie zostało w lesie ani drzew leżących ani chróstów; sosny jednak i dęby wzbijały się jeszcze w wyższe przedziały powietrza wspaniałemi wierzchołki, a pomiędzy innemi drzewy niektóre zachowały nawet pozór życia i wegetacyi. Wieść stugębna upowszechniała sto rozmaitych wiadomości o cudownym sposobie, jakim Elżbieta została ocalona; powszechnie mniemano, iż stary Mohegan zginął w pożarze. Tłumaczenie to wydawało się podobniejszem jeszcze do prawdy, gdy się dowiedziano, iż Jotham Riddel znaleziony został w jamie przez siebie wykopanej w stanie uduszenia i tak okropnie opalony, iż żadnej nie zostawiał nadziei życia.
W czasie nocy pierwszej po pożarze, fałszerze monety osądzeni i skazani, korzystając z przykładu Nattego i Beniamina, także potrafili się wymknąć, a wypadek ten powiększył powszechne zamięszanie. Doolite i Jotham mówili o pieczarze dostrzeżonej na górze Widzenia, przypuszczano, więc że ona służyć mogła za miejsce przytułku dla tych złoczyńców, i o niczem więcej nie mówiono, jak tylko o schwytaniu ludzi, którzy się stać mogli niebezpiecznymi dla publicznej spokojności.
Kiedy tak umysły wszystkich znajdowały się w pewnym rodzaju wzburzenia, inna wieść, której nikt nie znał źródła, która się jednak z taką rozszerzała bystrością, jak poprzedzającego dnia pożar, obwiniała Edwarda i Nattego, iż dobrowolnie wzniecili ogień. Prawdziwą zaś jego przyczyną, jak się później dowiedziano, była nierostropność jednego z tych, co ścigali w lesie Nattego i Beniamina, po ucieczce ich z więzienia. Człowiek ten rzucił w chrósty głownię sosnową niezgaszoną, która zrazu powolny podsycając ogień przez godzin kilka, stała się w końcu przyczyną straszliwego pożaru, któregośmy opisali okropne skutki. Jakkolwiekbądź jednak dało się słyszeć w miasteczku powszechne oburzenie przeciw mniemanym winowajcom. Ryszard nie był na to głuchym i postanowił jąć się siły dla schwytania zbiegów.
O południu udał się szeryf do oberży pod Śmiałym Dragonem i zalecił Hollisterowi kapitanowi lekkiej piechoty Templtonu powołać natychmiast do broni oddział ochotników, którym dowodził. Bęben dawał hasło do zbierania się po wszystkich ulicach miasteczka i dwudziestu pięciu do trzydziestu młodzieńców powoli zgromadziło się około swego wodza. Skoro się wojsko ściągnęło, p. Jones uwiadomił o celu podejmowanej wyprawy, i z tego powodu powiedział mowę, porównać się mogącą z tą, jaką Scypion miał do swych żołnierzy przed bitwą z Annibalem. Na nieszczęście nie znalazł się w Templtonie żaden Tytus Liwiusz, któryby tę mowę podał do potomności, a ztąd nie możemy jej przedstawić podziwieniu naszych czytelników.
Nie radzono się Marmaduku względem tej wyprawy, nie słyszał nawet o niej mówiących, w tej chwili bowiem zamkął się w swym gabinecie z panem Van der School. Hiram Doolitle, na którego twarzy malowały się wszystkie kolory tęczy, stanowił jedyną zwierzchność sędziowską, co się połączywszy z Ryszardem, miała w tem udział.
Druga była godzina, kiedy wojsko podzielone na sześć pocztów od czterech do pięciu ludzi, mając na czele Ryszarda i Doolitla, ruszyło w drogę. Kapitan Hollister z głową podniesioną pod kątem czterdziestu pięciu stopni, mając na niej mały kapelusz składany i trzymając w ręku ogromnej wielkości dragońską szablę, od której stalowa pochwa ciągnęła się za nim z hałasem prawdziwie wojennym, postępował na czele swego wojska. Nie bez trudności zdołał on wymódz na swych żołnierzach, iżby każdy z nich zwracał głowę w tę samą stronę; ztem wszystkiem w dobrym porządku wąski most przebyto i zaczęto wstępować na górę, a żadna nie zaszła zmiana w rozkładzie sił, wyjąwszy tylko, iż Ryszard i Doolitle, snadź zmordowani śpiesznem na przodzie dążeniem, zwolnili nieznacznie kroku, i nakoniec znaleźli się w tylnej straży.
Nim zdążono na miejsce położone naprzeciw pieczary, co było celem wyprawy, kapitan Hollister, jako dowódzca baczny, wysłał przodem kilku z przedniej straży na podjazdy i obejrzenie, którzy wróciwszy donieśli, iż zbiegi dalecy od tego, by się mieli poddać, lub w tył się cofnąć, jak oczekiwano, zdawali się mieć wiadomość o projekcie attaku, lub go przewidzieli i poczynili straszne przygotowania do obrony. Wiadomość ta zrządziła istotną zmianę w zamysłach naczelników i w fizyognomii żołnierzy, którzy patrzyli jedni na drugich z wyrazem zamyślenia się i pomięszania. Ryszard i Hiram oddalili się do pewnej odległości, by złożyć niejako radę wojenną. W tej krytycznej chwili spotkali Billego Kirby, który ze swym toporem na ramieniu, szedł na przodzie zaprzęgu wołów, jak Hollister na czele swego wojska. Wydawał się być zdziwionym ujrzawszy tak znaczną silę wojenną, rozwijającą się na górze, lecz szeryf chcąc korzystać z posiłku, jaki mu przypadek nadarzał, natychmiast go do wojska przyłączył. Billy przez wielkie uszanowanie dla p. Jonesa, nie śmiał najmniejszego czynić oporu, i wkrótce uchwalono, iż on winien był objawić oblężonym warunki poddania się, przed użyciem siły dla zmuszenia do tego.
Wojska rozdzieliły się wówczas na dwa oddziały: jeden pod dowództwem kapitana postępował ku pieczarze od strony lewej, kiedy drugi pod rozkazami jego porucznika, miał to dopełnić ze strony prawej. Ryszard i doktor Todd, którego jak rozumiano usługi mogły być użyteczne w tej okoliczności, obeszli lasem i wkrótce się ukazali na płaszczyźnie skały nad głowami swych nieprzyjaciół, lecz od nich nie widzeni. Hiram za przyzwoitszą osądził rzecz, pozostać z oddziałem wojska, postępował on za Kirbym do pewnej od fortyfikacyi odległości i napotkawszy drzewo niepomiernego obwodu, uczynił zeń wał dla siebie. Ochotnicy lekkiej piechoty Templtońskiej nie mniej się okazali sprawnymi, każdy z nich znalazł sposób postawić się bądźto za wielkiem drzewem, bądź za wystającym odłomkiem skały, by się zawarować od nieprzyjaciela, tak, iż oblężeni nikogo nie mogli dostrzedz, oprócz kapitana Hollistera z jednej i Billego Kirby z drugiej strony.
Wojsko szeryfa było podówczas na przeciw pieczary i mogło widzieć poczynione przygotowania do obrony. Mały okop znajdujący się przed jej otworem, otoczony był ze wszech stron wałem zrobionym z pniów i gałęzi; za tem oszańcowaniem można było widzieć Beniamina z jednej i Nattego z drugiej strony, a to obwarowanie tem mniej lekce ważonem być mogło, iż nie inaczej jak tylko po urwistej spadzistości przystępować doń należało, kiedy nadto deszcz wczorajszy i padający przez całą noc przeszłą, uczynił grunt wielce ślizkim.
Ani słowa jeszcze nie powiedziano z którejkolwiekbądź strony, lecz skoro szeryf z wysokości skały dał znak Billemu Kirby, drwal ruszył natychmiast na przód tak spokojnie i z taką, obojętną postawą, jak gdyby tylko mu polecono iść na zwalenie sosny.
Jak tylko przyszedł o sto kroków od okopu, długa i straszliwa fuzya Nattego ukazała się ponad przedpierśniem i stary strzelec zawołał w tymże samym czasie:
— Oddal się, Kirby, oddal. Nikomu nie chcę szkodzić, lecz jeżeli ktokolwiek z was o krok się jeden zbliży, krew między nami rozlana być musi. Niech Bóg odpuści temu, kto da do tego powód, lecz ostrzegam o tem, co ujrzeć możecie.
Można było miarkować z miny Nattego, iż mówił do prawdy, lecz że się nieskończenie wzdrygał nastawać na życie bliźniego.
— Powoli, powoli Natty — odpowiedział drwal nie przestając posuwać się z tąż zimną krwią — nie czyń nic złego i wysłuchaj co ci mówię. Co do mnie, nie mam żadnego w tej sprawie interesu i nie wiele się troszczę, lecz szeryf i p. Doolitle, którzy są oto tam ukryci poza tym wielkim wiązem, polecili mi skłonić cię do poddania się prawu. O to tylko i idzie.
— Widzę żmiję — zawołał Natty — postrzegam jego odzież, i jeśli tylko wysunie tyle ciała, ile potrzeba dla wsadzenia weń kuli, których trzydzieści idzie na funt, nauczę go mnie znać. Lecz tobie, Kirby, nie chcę nic zrobić złego, oddaliszże się więc? Wiedzieć bowiem winieneś, iż łatwiej w ciebie trafić, niż w gołębia w locie.
Kirby był wówczas tylko o piętnaście kroków od Nattego, i stanąwszy za wielką sosną odpowiedział:
— Wielkiej dokażesz sztuki, Natty, jeśli potrafisz przeszyć człowieka przez podobne drzewo, ale wiesz, że toporem mogę najwięcej w dziesięć minut zwalić je na twe barki.
— Wiem — odparł Natty — iż możesz zwalić drzewo gdzie zechcesz, lecz wiem także, iż nie możesz go podciąć nie wystawiwszy ręki lub ramienia, a w takim przypadku uprzedam cię, iż wypadnie krew zatamować lub kości nastawić. Jeżeli tak koniecznie chcą wejść do tej pieczary, dobrze, niech tylko zaczekają, dwie godziny, a natenczas niech wchodzi komu się podoba, lecz aż do tego czasu nikt w niej nie postawi nogi. Już się w niej znajduje ciało martwe, jest drugie, o którem ledwie że można powiedzieć, iż przy życiu, jeśli się ktokolwiek posunie, wielu będzie zabitych, tak wewnątrz, jak zewnątrz.
— Nic nie może być lepszego — zawołał drwal, zupełnie się odkrywając — nic nie ma lepszego! Jakżeż więc panowie! żąda on tylko, byście zaczekali dwie godziny, i ma w tem słuszność. Człowiek może się zastanowić, iż źle robi, gdy mu dadzą dosyć czasu, lecz gdy go posuniesz do ostateczności, stanie się on zawziętym jak wół zhukany, im więcej go bijesz, tem się bardziej miota.
Wyobrażenia Kirbego o niepodległości, bynajmniej się nie zgadzały z niecierpliwością Ryszarda, pałającego żądzą przeniknienia tajemnic tej pieczary, w której jak był przekonany, zajmowano się topieniem kruszczów, i głos jego zagrzmiał z wysokości skały:
— Kapitanie Hollister — zawołał — wzywam ciebie do dania mi siły zbrojnej dla wykonania prawa. Natty Bumpo, rozkazuję ci poddać się bez oporu. Ciebie zaś Benjaminie Pengillan ogłaszam więźniem, na skutek tego rozkazu aresztowania powinieneś udać się za mną do więzienia powiatowego.
— W każdym innym razie, mości Jonesie — odpowiedział intendent wyjmując fajkę z gęby, albowiem palił sobie spokojnie podczas całej tej sceny — w każdym innym razie pod jednym żaglem płynąłbym z wami aż na koniec świata, jeśli jest takie miejsce, co być nie może, ponieważ świat okrągły. Tedy widzisz mości Hollister, ty co całe swe życie przepędziłeś na ziemi, może i nie wiesz, że świat....
— Poddaj się! — wrzasnął weteran głosem tak straszliwym, iż całe wojsko jego wstecz się cofnęło — poddaj się Benjaminie Pengillanie, albo nie spodziewaj się żadnego pardonu.
— Do djabła mi twój pardon — odpowiedział Beniamin wstając z pnia, na którym siedział, spojrzawszy wyraziście na falkonet zabrany przez oblężonych podczas nocy, na którym z jego strony zależała obrona warowni. — Mniemasz więc mości Hollisterze, kapitanie Hollister, jeśli chcesz, ponieważ wątpię, abyś znał choć jedno nazwanie liny, oprócz tylko może powroza, który posłuży do powieszenia ciebie, mniemasz więc powiadam tobie, co tak głośno krzyczysz, jak gdybyś był na wielkim maszcie okrętu pierwszego rzędu i jak gdybyś mówił do głuchego, stojącego na pokładzie, mniemaszże więc powiadam ci raz jeszcze, iż macie prawdziwe moje nazwisko na waszym szmacie pergaminu? Nie, nie, dobry żeglarz nie puszcza się na te morza, nie mając więcej nad jedną banderę, która by mu usłużyła w potrzebie. Jeśli chcecie aresztować Pengillana, szukajcie tego uczciwego człowieka, na ziemi którego zarzuciłem pierwszą kotwicę w świecie. Szlachcic to jest, a nikt tego powiedzieć nie może ani o jednym członku familii Beniamina Stubbs.
— Przyszlij mi rozkaz — zawołał Hiram z poza swojego drzewa — a położę w nim inaczej rzeczony.
— Połóż tam osła p. Doolitle, a to twoje nazwisko — odparł intendent opatrując falkonet i zapalając na nowo fajkę.
— Daję wam tylko chwilę do poddania się — zawołał Ryszard — Beniaminie, tegoż się winienem był spodziewać po twej wdzięczności?
— P. Jonesie rzekł Natty, który się lękał wpływu szeryfa na swego towarzysza — chociaż rożek przyniesiony przez miss Bessy wyleciał na powietrze, uprzedzam was jednak, iż w tej pieczarze dosyć jest jeszcze prochu, aby wysadzić na powietrze skałę, na której stoicie. Podłożę ogień, jeśli mię nie zostawicie w pokoju.
— Mniemam, iż z poniżeniem mej godności byłoby dłużej się umawiać z rokoszanami — rzekł Ryszard do doktora — i obaj śpiesznie opuścili skałę, co Hollister wziął za hasło do boju.
— Natrzeć bagnetem — zawołał weteran — naprzód, marsz! Hasła tego należało oczekiwać, a jednak zmięszało ono nieco oblężonych. Hollister wdzierał się na górę, jak gdyby szedł do szturmu nie przestając krzyczeć: — Naprzód naprzód! nikomu nie przepuszczać jeśli się nie poddadzą! — Tym sposobem przyszedł pod palissadę, za którą był Beniamin, i zadał mu z dołu w górę cięcie szablą tak silnie wymierzone, iż zniósłby mu głowę, gdyby na szczęście ostrze nie zatrzymało się o część końcową falkoneta. Okoliczność ta podwójnie okazała się szczęśliwą, gdyż Beniamin w tej krytycznej chwili przyłożył swą fajkę do zapału, kiedy tymczasem cięcie szablą weterana zmieniło kierunek falkoneta, który Beniamin wierny swym prawidłom marynarki wycelował bardzo nizko, z czego wypadło, iż pięć lub sześć tuzinów małych kul wyleciało na powietrze, prawię w linii prostopadłej. Fizyka uczy, iż powietrze atmosferyczne nie jest tak ciężkie, by mogło utrzymać ołów, skutkiem więc tego było, iż funt lub dwa tego metalu, w kształcie małych kul, opisawszy elipsę spadło na głowy żołnierzy zdaleka postępujących za swym dowódzcą. Deszcz ten i huk mu towarzyszący, sprawiły między nimi poruszenie na wstecz i nie więcej jak w przeciągu minuty, szczęśliwy skutek napadu ze strony lewej zależał już tylko od bohaterskich działań generała.
Targnięcie falkonetu obaliło Beniamina, tak, iż leżał rozciągniony na ziemi w stanie osłupienia. Kapitan Hollister w przekonaniu, iż za nim postępuje wojsko jego, korzystał z tego, aby się wedrzeć na wał i jak tylko znalazł się wewnątrz bastyonu, to jest na terasie naprzeciw pieczary, począł wołać wielkim głosem:
— Zwycięztwo! zwycięztwo! zdobyliśmy zewnętrzne warownie!
Wszystko to było zupełnie wojenne; był to przykład jaki waleczny oficer winien był dawać żołnierzom. Lecz ten nieszczęśliwy krzyk właśnie zmienił postać rzeczy. Natty, który miał ciągle oczy zwrócone nieruchomie na drwala i sędziego pokoju, odwrócił się to usłyszawszy, i ujrzał swego towarzysza na ziemi, a Hollistera potrząsającego potężną szablą z miną tryumfu. Pierwszem poruszeniem jego było oprzeć swą fuzya o ramię, i przez chwilę życie weterana wisiało na nici bardzo wątłej. Lecz Natty wstydziłby się dać ognia do tak pewnego celu, strzelając w nieprzyjaciela; wziąwszy przeto za rurę fuzji tak potężnie ugodził kolbą nieco niżej grzbietu mężnego Hollistera, iż ten daleko prędzej musiał przeskoczyć przez palissadę cofając się, niżeli tam wstępując.
Miejsce, gdzie padł kapitan, tak było śliskie i pochyłość tak spadzista, iż nie prędzej zatrzymał się w spadaniu aż u stóp góry, u której małżonka jego przyjęła go w swe objęcia. Mistress Hollister tylko co przybyła z miasteczka ze dwadzieściorgiem dzieci, ciekawych widzieć co się działo na górze, trzymała ona jedną ręką kij zastępujący miejsce trzciny, na drugiem zaś ramieniu miała wielki wór próżny. Pierwszem uczuciem jakiego doznała, było oburzenie.
— Co! sierżancie! — zawołała — tyż to pierzchasz przed nieprzyjaciółmi i jeszcze przed takimi nieprzyjaciółmi? Ja, com tu idąc opowiadała tym dziatkom dzieje oblężenia Yorku i pełen chwały przypadek, przez który ty zostałeś raniony uderzeniem kopyta konia, przybywam tu, by widzieć uciekającego ciebie za pierwszym wystrzałem! Ha! ha! mogę rzucić mój worek. Jeśli będzie zdobycz do zbierania, nie twoja to żona będzie miała do tego prawo. Mówią jednak, że ta pieczara napełniona złotem i srebrem. Niech mi Bóg odpuści, że myślę o takich próżnościach! Lecz mam za sobą powagę Pisma, by utrzymywać, iż po bitwie łupy należą do zwycięzcy.
— Uciekającego! mnie uciekającego! — zawołał weteran. — Lecz gdzież są moi grenadyerowie?
— Straciłże on głowę ze swoimi grenadyerami? — rzekła jego połowica — Czyś zapomniał, żeś tylko nędznym kapitanem milicyi? Ach jeśliby prawdziwy kapitan, kapitan co jest na moim znaku, był tutaj, cale odmiennie rzeczby się skończyła.
Kiedy tak rozprawiali małżonkowie, inne wypadki zaszły na górze. Podczas tego kiedy Natty strącił swego nieprzyjaciela z okrętu, jak powiedziałby Beniamin, Kirby, który był o kilka tylko kroków, łatwoby mógł wleźć na wał i silnem swem ramieniem posłać w ślad za weteranem wszystek garnizon oblężonych. Lecz jak się zdawało, nie bardzo chciał należeć do kroków nieprzyjacielskich, gdyż widząc pośpieszne cofanie się Hollistera zawołał:
— Brawo! kapitanie, brawo! Oto co się nazywa lecieć krokiem natarcia! — I wydał głośne okrzyki śmiechu, któremi wszystkie obudził echa w lesie.
Okrzyk tryumfu weterana, za którym prawie bezpośrednio rozlegał się śmiech Kirbego, wzbudziły ciekawość Hirama Doolitla. Chciał on widzieć, jak się daleko posunęła bitwa, i nie mógł tej zaspokoić chęci, jak tylko nieco wychylając czoło z jednej strony poza drzewo służące mu za tarczę, kiedy z drugiej w takim stosunku odkrywała się część dolna jego ciała. Natty, który wrócił znowu do swej groźnej postawy i śledził okiem wszystkie poruszenia nieprzyjaciela, postrzegł, iż przyjazna była chwila do zemsty nad cieślą, lecz z umiarkowaniem jej dokonał, ponieważ poprzestał tylko na tem, iż wymierzył z tej strony, z której rana nie mogła być niebezpieczną. Wystrzał dał się słyszeć, a wierna kula zerwawszy kawał kory wiązu, przeszyła pantalony sędziego pokoju a nawet zadrasnęła skórę.
Nigdy baterya tak prędko nie była odkryta? Doolitle rzucił się przed drzewo, które mu służyło za ochronę, aż — do tej zgubnej chwili ciekawości, do tego czynu niepośledniej odwagi, podług wszelkiego podobieństwa do prawdy spowodowała go pewność, iż Natty nie miał jeszcze dosyć czasu do nabicia nanowo swej fuzyi.
— Goddam! — zawołał wyciągając rękę, a drugą trzymając na części zranionej — nie łatwo się ta sprawa zagodzi! będę ją popierał od sądów niższych aż do apellacyjnych. I obszedłszy wiąz naokoło, znowu się ukrył pod dobroczynną jego osłoną.
Tak wojenne zaklęcie w uściech urzędnika i nieulękniona postawa, z jaką się ukazał przed drzewem, zapaliły męztwo ochotników, którzy o wystrzał oddaleni byli. Razem przeto wydali krzyk potężny i społem wszyscy dali ognia, co innego nie miało skutku nad świst po gałęziach; jednakże ożywieni hukiem ruszyli naprzód do szturmu, kiedy sędzia Templ przybył. Dowiedział się on w miasteczku o wystąpieniu ochotników i celu ich wyprawy i spieszył, aby zapobiedz niepomyślnym wydarzeniom.
— Pokój! milczenie! — zawołał: — do czego te zbrojne tłumy? do czego te wystrzały? Czyliż wykonanie prawnie może się obejść bez przelewu krwi?
Jest to posse comitatus[4] — zawołał Szeryf znajdujący się w niejakiej odległości na wyżynie z doktorem Todd — i ja to...
— Powiedz raczej posse czartów! — odparł sędzia.
— Nie przelewajcie krwi! — ozwał się głos z wysokości skały, o którą się lękał Szeryf, aby nie była wysadzona na powietrze my się poddajemy, możecie wejść do pieczary.
Zadziwienie, rozkaz sędziego, to nagłe ukazanie się, wszystko się przyłożyło do wydania pożądanego skutku. Natty, który znowu nabił fuzyę, usiadł spokojnie na pniu drzewa, oparłszy głowę na rękach, a lekka piechota Templtońska zawieszając attak, oczekiwała w milczeniu wypadku tej sprawy.
Tymczasem Edward, którego tylko co słyszano głos, zeszedł ze skały. Towarzyszył mu major Hartmann, idąc za nim z szybkością zadziwiającą w jego wieku. Przybywszy obaj na taras mniej niż we dwie minuty, weszli razem do pieczary, zostawiając wszystkich widzów w oczekiwaniu.


ROZDZIAŁ XX.
Czy można! był to doktor? Poznałbym go przecie
Szekspir.

Przez pięć lub sześć minut upłynionych, nim Edward i major Hartmann ukazali się znowu, Ryszard Jones i większa część ochotników weszli na taras. Ostatni ci opowiedziawszy wzajem swe bohaterskie czyny, udzielalj sobie domysły względem ogólnego wypadku wyprawy. Lecz widok dwóch rozjemców wychodzących z pieczary, zamknął wszystkim usta.
Na krześle, pokrytem niewyprawną skórą daniela, nieśli starca, którego postawili ostrożnie i z uszanowaniem wpośród zgromadzenia. Miał on głowę pokrytą włosem białym jak śnieg, odzież jego starannej czystości podobna była do tej, jaką nosiły pierwsze stany społeczeństwa, lecz zużyta aż do nitki i łatana, na nogach zaś miał obuwie takie, jakiego używają naczelnicy indyjscy i z największą pracą wyrobione. Postawa jego była poważna, trzymanie się pełne godności, lecz oczy bez wyrazu, zwracające się koleją na wszystkich otaczających, widocznie przekonywały, iż doszedł do tego kresu, w którym starość wraca umysłowi słabość dziecinnego wieku.
Natty stojąc za krzesłem, oparty na swej fuzyi, okazywał wśród tych, co się zgromadzili dla przytrzymania go, spokojność, dowodzącą, iż był zajęty interesami, które miał za ważniejsze od własnych. Major Hartmann stojąc po prawej stronie starca, ocierał od czasu do czasu łzy toczące się mu z oczu, a Edward po lewej patrzał nań z wyrazem czułości i politowania.
Wszystkich oczy zwrócone były na tę gruppę, lecz każdy zostawał w milczeniu. Nakoniec starzec obejrzawszy naprzemian wszystkich otaczających, usiłował podnieść się nieco z krzesła, przez pamięć nałogowej grzeczności powitał naokoło i przemówił głosem zgasłym i drżącym:
— Chciejcie moście panowie usiąść, rada natychmiast się rozpocznie. Wszyscy, którzy kochają monarchę dobroczynnego i cnotliwego, powinni przykładać się do utrzymania władzy praw w tych osadach. Usiądźcie, proszę was, mości panowie, wojska się zatrzymają tej nocy.
— Kto wytłumaczy tę scenę? — rzekł Marmaduk — jest to obłąkanie umysłu.
— Nie. panie — odpowiedział Edward ze stałością — jest to upadek natury. Teraz pokazać należy, komu przypisać mamy godzien opłakania stan, do jakiego starzec ten przywiedziony został.
— Ci panowie obiadować będą z nami, mój synu — rzekł starzec obracając się do Edwarda i słysząc głos mu miły, który poznał. — Rozkaż przygotować ucztę godną oficerów Jego Król. Mości. Wszakże wiesz, że mamy zawsze najlepszą zwierzynę podług potrzeby.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Marmaduk głosem niespokojnym, okazującym, iż poczynał wpadać na pewne domysły.
— Kto jest ten człowiek? — powtórzył Edward spokojnie, lecz ze wzrastającem poruszeniem, w miarę tego jak mówił. — Człowiek ten mieszkaniec pieczary, mości panie, pozbawiony wszystkiego co życie może uczynić pożądanem, był niegdyś towarzyszem i radzcą rządzących tym krajem. Człowiek ten tak słaby i styrany, był wojownikiem dzielonym 1 nieulęknionym tak, iż wszystkie narody indyjskie przezwały go Spożywaczem Ognia. Człowiek pozbawiony chaty, w której spoczęłaby jego głowa, był niegdyś panem, sędzio Templu, i prawnym dziedzicem ziemi, na której się znajdujemy.
— A więc — zawołał Marmaduk głosem żywego wzruszenia — jest to major Effingham, który znikł od niejakiego czasu?
— On nim jest, sędzio — zawołał major Hartmann i ja cię o tem zapewniam.
— A wy — zapytał Templ, obracając się do Edwarda i z trudnością wymawiając — kim więc jesteście?
— Jego wnukiem — odpowiedział młodzieniec.
Przez minutę panowało głębokie milczenie. Wszystkich oczy zwrócone były na dwóch rozmawiających, a major Hartmann, jak się zdawało, oczekiwał wypadku tego objaśnienia z większą niecierpliwością, jak niespokojnością. Nakoniec Marmaduk podnosząc głowę dotychczas zwieszoną na piersi, nie ze wstydu, lecz by w milczeniu złożyć dzięki niebu, wziął za rękę młodego Effinghama, tak bowiem na przyszłość nazywać Edwarda będziemy, i ścisnął ją uprzejmie.
— Pojmuję wszystko teraz dopiero — rzekł: — przebaczam ci wszystkie uprzedzenia, podejrzenia, wszystko przebaczam, tego tylko darować nie mogę, i żeś ścierpiał, by starzec ten żył w tak opłakanym stanie, kiedy dom mój i majątek były na wasze rozkazy.
— Nie raz wam mówiłem! — zawołał major Hartmann — iż Marmaduk Templ człowiek dzielny i wierny jak stal, że nigdy nie opuściłby przyjaciela w potrzebie!
— To prawda p. Templ — rzekł Effingham, — iż moją opinię, jaką miałem o waszych postępkach, zachwiało to? co mi mówił szanowny major Hartmann. Wiedziałem, iż on był towarzyszem i przyjacielem mojego dziada, znałem jego sprawiedliwość i dobroć serca, i udałem się na brzegi Mohawku zasięgnąć jego rady, gdym postrzegł, iż niepodobna, aby ten nieszczęśliwy starzec mógł dłużej zostawać w schronieniu, które był winien staraniom poczciwego Bumpo. Major jest waszym przyjacielem Templu, lecz jeśli to, co mi powiedział, prawda, mój ojciec i ja możeśmy was zbyt surowo sądzili.
— Mówicie o swym ojcu, czyliż on rzeczywiście wsiadł na okręt? Czy prawda, iż zginął podczas rozbicia się okrętu?
— Niezawodnie. Zostawił mię w Nowej Szkocyi, udając się do Anglii, w celu otrzymania wynagrodzenia strat, jakie poniósł w tym kraju, dla swego poświęcenia się sprawie królewskiej. Po wielu krokach, po upływie znacznego czasu i po długiem oczekiwaniu, otrzymał zarząd jednej z wysp Antylskich i wybrał się dla objęcia go, spodziewając się później wyszukać mojego dziada w miejscu, w którem on zostawał w czasie wojny i potem.
— Lecz ty, młodzieńcze, ty! Mnie zapewniano, iż razem z nim zginąłeś.
Lekki rumieniec wystąpił w tej chwili na lice młodego Effinghama, który dostrzegł, iż ochotnicy Templtonu uszykowali się naokoło nich i z ciekawością przysłuchiwali się tej rozmowie. Zauważał to Marmaduk i obróciwszy się ku weteranowi, który więcej potrzebował czasu do powtórnego wejścia na taras, niż do zestąpienia z niego, rzekł:
— Kapitanie Hollister, odprowadź wojsko do Templtonu, niech każdy powraca do zwykłych zatrudnień. Gorliwość szeryfa w wykonaniu praw zadaleko go uniosła. Doktorze Todd, racz towarzyszyć p. Doolitlowi, aczkolwiek rana, którą odebrał, nie wydaje się niebezpieczną, może jednak będzie potrzebował waszej pomocy. Ryszardzie, bądź tak dobrym, chciej dopilnować, aby mi przysłano powóz pod górę. Beniaminie, wracaj do swych obowiązków w moim domu.
Rozmaite te rozkazy niezbyt były przyjemne dla odbierających, których obudzona ciekawość żądała całkowitego zaspokojenia, lecz weszło już we zwyczaj okazywać niezwłoczne posłuszeństwo Marmadukowi i natychmiast go usłuchano. Na tarasie pozostały osoby mające bezpośredni udział w tej sprawie.
— Nim nadejdzie powóz dla przewiezienia waszego dziada w mój dom rzekł Marmaduk do Effinghama — czy nie byłoby lepiej wnieść go do pieczary?
— Powietrze mu jest pomocne, staraliśmy się zawsze, by niem oddychał, ilekroć mogliśmy to uczynić bez niebezpieczeństwa. Lecz nie wiem co robić panie Hartmann, czy powinienem, czy mogę przystać na to, aby major Effingham mieszkał w domu sędziego Templa?
— Sam to osądzisz — zagadnął Marmaduk — — Ojciec twój był przyjacielem mej młodości. On mi powierzył staranie o swym majątku, a taką ufność miał we mnie, iż gdyśmy się rozstawali, nie chciał żadnego aktu prawnego, któryby poświadczał o depozycie zostającym w mych rękach. Musiałeś go o tem słyszeć mówiącego?
— Zaiste mości panie — odpowiedział Effingham z gorzkim uśmiechem.
— Każdy z nas jął się odmiennego stronnictwa politycznego. Jeśliby sprawa Ameryki odniosła tryumf, ojciec wasz nie narażał się na niebezpieczeństwo, nikt bowiem nie wiedział, iż mam w depozycie jego majątek, nie było na to żadnego dowodu ani śladu. Przeciwnie zaś, jeśliby Anglia odzyskała swe panowanie nad tym krajem, któżby mógł wziąć za złe, gdybym wrócił tak dobrze myślącemu poddanemu jak major Effingham, wszystko co mu należało? Czyli to nie jest rzecz jasna?
— Proszę mówić dalej, nie przerywam panu — rzekł Edward Effingham z tymże wyrazem niedowierzania.
— Istna to jest prawda! — zawołał major Hartmann, — ja mówiłem, iż ani jednego włosa nieszczerości nie ma na głowie sędziego Templa.
— Wszystkim nam wiadomo jaki był wypadek tej walki, dalej rzecz ciągnął Marmaduk — Dziad wasz pozostał w Konnektikut, gdzie regularnie od ojca waszego odbierał wsparcie. Wiedziałem o tem dokładnie, chociażem nigdy nie widział majora. Ojciec wasz udał się do Nowej Szkocyi i trudnił się poszukiwaniem wynagrodzenia, jakie mu winna była Anglia. Nie małej to było wagi, gdyż wszystkie jego dobra skonfiskowano, a ja nabyłem one. Czyliż nie było rzeczą naturalną życzyć, aby słusznym jego domaganiom się sprawiedliwość wymierzono? Upadłyby one same przez się, gdybym publicznie zeznał, iż okupiłem dobra jego, których wartość przemysł mój stokrotnie pomnożył, w zamiarze powrócenia mu, i że uważam siebie tylko za ich administratora. Wszakże wiesz, że od czasu wojny, w rozmaitych epokach, posyłałem mu znaczne summy?
— Tak jest, posyłaliście mu aż do czasu nim....
— Nim nie odesłał listów moich nieodpieczętowanych. Podobnym jesteś do swego ojca, Oliwierze, był on żywy i popędliwy. Nadto może mi na złe wyszło, iż zadaleko posunąłem moje rachuby. Może nie powinienem go był przez tak długi czas zostawiać w zupełnej niewiadomości o mych prawdziwych zamiarach, chcąc go pobudzić do popierania z większą czynnością swoich domagań się przeciw Anglii. Jednakże, gdym postrzegł, iż nie przyjmował posyłanych mu pieniędzy, pisałem dając mu poznać prawdziwy stan rzeczy, i zapewne oddałby mi sprawiedliwość prędzej, gdyby nie trwał w postanowieniu odsyłania listów nieotwieranych. Lecz cieszę się tem przekonaniem, iż mi oddaj słuszność przed śmiercią, albowiem jak mi doniósł mój agent, czytał list mój ostatni adressowany do Anglii. Umarł mój przyjaciel, Oliwierze, i mniemałem, że razem z nim zginąłeś.
— Ubóztwo nasze nie dozwoliło zapłacić za dwa miejsca na przejazd, zostawił mię przeto w Ameryce, a gdym otrzymał smutną wiadomość o jego śmierci, byłem prawie bez grosza.
— I jakże wówczas postąpiłeś mój biedny Oliwierze?
— Udałem się do Konnektikut szukać mojego dziada, wiedziałem bowiem, iż śmierć ojca zostawiła go bez wszelkiej pomocy. Nie znalazłem go tam, i nie bez trudności wymogłem na nędzniku, który opuścił go w biedzie, wyznanie, iż się on oddalił z jednym ze swych dawnych sług. Nie wątpiłem, iż to był Natty, albowiem ojciec mi często mówił...
— A więc Natty był na usługach waszego dziada?
— Nie wiedzieliżeście o tem?
— Zkądże miałem wiedzieć? Nigdy nie widziałem majora, nigdy nie słyszałem nazwiska Bumpo. Znałem go tylko jako człowieka żyjącego w lasach z myśliwstwa, a nie jest to rzecz nadzwyczajna w tym kraju, by mogła obudzić zadziwienie.
— Wychował się on w domu mojego dziada, odbył z nim wszystkie kampanie, a ponieważ lubił żyć sam jeden w lasach, był przeto zostawiony jako w pewien sposób locum trenens na gruntach, jakie stary Mohegan, któremu dziad mój ratował życie w jednej bitwie, dlań wyjednał od Delawarów, kiedy go przyjęli do swego pokolenia za naczelnika.
— I taki jest początek waszej krwi indyjskiej?
— Nie miałem innego. Majora Effiaghama przysposobił stary Mohegan, najznamienitszy wówczas naczelnik swego narodu. Ojciec mój w młodzieńczym wieku odebrał nazwanie Orła, z przyczyny, jak mi powiadano, składu jego twarzy, i Mohegan nigdy nie dawał mi innego, z tego to powodu nazywał mię Delawarem, a były takie chwile, w których chciałem nim zostać rzeczywiście.
Gdy młody Effingham skończył, rzekł Marmaduk:
— Mów dalej, proszę cię.
— Nie wiele mi zostaje do mówienia. Przybyłem tutaj, ponieważ słyszałem nieraz, iż Natty mieszkał nad brzegami tego jeziora, znalazłem go w samej rzeczy, okazującego w skrytości najczulsze starania dawnemu swemu panu; sam bowiem nie mógł znieść myśli, aby człowieka, na którego cały lud niegdyś patrzał z uszanowaniem, wystawić światu na widowisko w takim stanie, do jakiego wiek i nieszczęścia go przywiodły.
— I cóż natenczas uczyniłeś?
— Nie wiele pieniędzy pozostałych obróciłem na kupno strzelby i grubej odzieży; zacząłem polować z Nattym, Dalsze wypadki wiadome wam, panie Templu.
— I zgoła nie wspomniałeś o starym Frycu Hartmannie! — zawołał major tonem wymówki — Imię Fryc Hartmanna nigdyż nie wyszło z ust waszego ojca?
— Możem i źle postępował, panowie — odpowiedział Effingham — lecz miałem dumę i nie mogłem zniżyć się do zeznań, do jakich dzień dzisiejszy mnie zniewolił. Jeśliby mój dziad żył aż do jesieni, spodziewałem się go przeprowadzić do Nowego Yorku. Mamy tam dalekich krewnych, a oni winni byli najpierw nauczyć się przebaczać tym, którzy bronili sprawy królewskiej. Lecz nagle zasłabł, i lękam się, aby wkrótce nie spoczął obok Mohegana.
Powietrze było czyste i dzień piękny, pozostali przeto na tarasie aż do przybycia powozu p. Templa. Rozmowa dalej się ciągnęła, z interesem coraz bardziej wzrastającym, gdy każdy okres służył ku wystawieniu w czystszem świetle dobroczynnych zamiarów Marmaduka, i za każdą chwilą zmniejszały się uprzedzenia, jakie młody Effingham powziął przeciwko niemu, nie czynił więc żadnego oporu względem przeniesienia swego dziada do sędziego, i starzec okazał pewien rodzaj radości dziecinnej, ujrzawszy się w powozie. Gdy go zaniesiono do salonu, zwracał koleją oczy na wszystkie sprzęty, zdawało się jakoby ta myśl go opanowała, iż wrócił do swego domu, przemawiał bowiem kilką nieznaczącemi słowy grzeczności do wszystkich, jak gdyby był gospodarzem. Znużenie po podróży i praca, jaką przyczyniła jego umysłowi nagła zmiana zaszła w jego położeniu, wprawiły go wkrótce w pewien stan odrętwienia, wnuk jego i Natty zanieśli go do pokoju dlań przygotowanego i położyli w wygodnem łóżku, zbytek, jakiego, od roku już nie znał. Aggy natenczas oznajmił Effinghamowi, iż p. Templ chce z nim pomówić w bibliotece, Oliwier przeto zostawiwszy Nattego przy swoim dziadku, udał się tam natychmiast i znalazł sędziego z majorem Hartmannem.
— Przeczytaj ten papier Oliwierze — rzekł Marmaduk, ujrzawszy wchodzącego — a przekonasz się, iż daleki od tego, bym chciał szkodzić twej familii za życia, użyłem wszelkich środków, aby jej wymierzono sprawiedliwość, nawet po mojej śmierci.
Effingham wziął papier podany i z pierwszego rzutu oka poznał, iż to był testament Templa. Jakkolwiek pomieszany i wzruszony, postrzegł atoli, iż data w nim najdokładniej odpowiadała epoce, kiedy Marmaduk przez czas niejaki pogrążony był w strapieniu, odebrawszy wiadomości od swego korrespondenta z Anglii. W miarę postępu w czytaniu, oczy jego rosiły się łzami, a ręka zaledwo mogła utrzymać papier, gwałtownem poruszona drżeniem.
Testament poczynał się od zwyczajnego wstępu i Van der School nie zapomniał ani jednego wyrazu formy lub praktyki, lecz w dalszym ciągu można było poznać oczywiście styl Marmaduka. Wymieniał on jasno i najdokładniej obowiązki swoje względem pułkownika Effinghama, rodzaj ich stosunków, okoliczności jakie ich rozdzieliły i zupełną ufność, jaką przyjaciel jego w nim pokładał. Dalej wyjaśniał pobudki swego postępowania, które się mogło wydać podejrzanem dla pułkownika, mimo znacznych summ jakie mu posłał, w końcu nadmieniał, iż widząc że przyjaciel nie chciał odbierać jego listów, czynił bezskutecznie usiłowania w Konnektikut, by znaleźć majora Effinghama jego ojca, który nagle zniknął; i że należało wnosić, iż syn pułkownika zginął z nim razem w czasie rozbicia się okrętu. Wyłożywszy tym sposobem wszystkie fakta, na których związek winni dopiero czytelnicy nasi zwrócić uwagę, przystąpił potem do wykazania rachunku summ odebranych od swego przyjaciela. Zapisywał dalej majorowi Oliwierowi Effingham, pułkownikowi Edwardowi Effingham, albo Oliwierowi Edwardowi Effingham synowi ostatniego, lub ich potomkom w linii prostej, połowę wszystkich dóbr nieruchomych doń należących i mianował egzekutorów testamentu, obowiązanych czuwać nad wykonaniem tego rozporządzenia. Lecz jeśliby nie odkryto w przeciągu piętnastu lat nikogo z pomienionych osób, mających prawo do tego zapisu, stawał się on nieważnym i niebyłym, a ogół wszystkich dóbr przechodził do jego córki z obowiązkiem, iżby wypłaciła prawnym dziedzicom przerzeczonych Effinghamów, główne summy jakie przyjął od pułkownika i procenta podług prawa.
Łzy się rzuciły z oczu Oliwiera, gdy przeczytał to niezbite świadectwo prawości Marmaduka, i jeszcze spojrzenia jego zwrócone były na papier, kiedy głos, miły, którego dźwięk lekkiem go przejął poruszeniem, wyrzekł mu prawie do ucha:
— Jakże więc, Oliwierze, jeszczeż o nas powątpiewasz?
— Nigdym o pani nie wątpił, — zawołał Effingham biorąc rękę Elżbiety, — nie, moje zaufanie w was ani na chwilę nie zachwiało się.
— A w moim ojcu?
— Niech błogosławieństwo niebios nań się zleje!
— Dziękuję ci, mój synu — rzekł Marmaduk ściskając mu rękę. — Obaj możemy sobie uczynić niejakie zarzuty, ty byłeś nazbyt żywym, ja nadto powolnym. Połowa dóbr moich do ciebie należy od tej chwili, a jeśli mię podejrzenia nie mylą, mniemam, iż i druga połowa nie zostanie odłączona.
To rzekłszy wziął rękę swej córki, podał ją Effinghamowi i skinął na majora aby z nim wyszedł.
— Ach, ach, miss Templ! — rzekł major uśmiechając się, — już nie jestem tem, czem byłem gdym służył z jego dziadem na jeziorach, inaczej nie łatwoby mu było odnieść tak piękną nagrodę!
— Daj pokój temu, Fryc, — rzekł Marmaduk — pamiętaj, iż masz siedmdziesiąt lat i że Ryszard czeka na was z toddy podług jego przepisów zrobionym.
— Ryszard! — zawołał major — der Teufel! jego toddy dobry chyba tylko dla mego konia, zaprawia go melissem z cukru klonowego. Ja go nauczę jak robić.
Marmaduk wyprowadził go z pokoju i przymknął drzwi za sobą pożegnawszy z uśmiechem młodą parę.
Omylą się czytelnicy, gdy się spodziewają, iż drzwi te zaraz otworzymy. Powiemy tylko, iż rozmowa trwała bardzo długo, przerwało ją przybycie pana Le Quoi, który się domagał rozmówić na osobności z miss Templ, co mu przyrzekła dniem przedtem. Effingham się oddalił, a Elżbieta nie mało zdziwiła się, kiedy Francuz, bez ogródek ofiarował jej swoje serce, swą rękę, ojca, matkę, swą fabrykę cukru na Martynice i wszystkie swe nadzieje we Francyi. Potrzeba wnosić, iż córka sędziego musiała już przedtem uczynić jakieś postanowienie, albowiem jakkolwiek powabną była ta ofiara, odmówiła grzecznie jej przyjęcia, lecz tonem stanowczym.
P. Le Quoi poszedł pocieszać się po tem odmówieniu na toddy z Ryszardem i majorem, jeżeli tylko miał potrzebę tej pociechy, ponieważ ze sposobu, jakim zniósł tę przeciwność, można miarkować, iż miłość niewielki miała udział w tym postępku, i że sobie wyobrażał, iż przyzwoitość wymagała, aby przed oddaleniem się ze Stanów Zjednoczonych, uczynił tę propozycyę córce człowieka, który mu tak wiele zrobił dobrego.


ROZDZIAŁ XXI.
Dalej z tąd przyjacielu! Dla pieszczochów losu

Nie opuścim tych, którym on względu odmawia.
Uciechę, jaką im pomyślność sprawia
Zostawmy dumnym wpośród uniesień odgłosu;
Lecz z nami w tej skromnej łodzi

Wierna nam Muza uchodzi.
Sir Walter Scott.

Wypadki opisane w rozdziale poprzedzającym zaszły w lipcu. Przebiegłszy rok cały prawie, zakończymy naszą powieść w przyjemnym miesiącu październiku. Lecz w czasie tej przerwy, wiele wydarzeń miało miejsce, z których zdać sprawę należy.
Dwoma celniejszemi były, małżeństwo Oliwiera z Elżbietą i śmierć majora Effinghama. Oba te wypadki zaszły na początku września, a małżeństwo ledwo tylko kilką dniami śmierć poprzedziło. Starzec zgasł jak lampa dla braku oliwy. Strata przewidywana bolała jego przyjaciół, lecz zważając na stan, do jakiego był on przywiedziony, czuć łatwo, iż boleść ich nie długo trwała.
Najpierwszem staraniem Marmaduka było godzić to, co był sobie winien jako urzędnik z uczuciami, których doznawał jako ojciec i jako człowiek. Nazajutrz po owym dniu, w którym się odbył attak na pieczarę, Natty i Beniamin znowu osadzeni, byli w więzieniu, a sędzia miał staranie, aby im na niczem nie zbywało aż do powrotu umyślnego, wysłanego do Albany, który przyniósł przebaczenie dla starego strzelca. Wpływ jego na Hirama Doolitla łatwo wymógł na nim zaniechanie oskarżenia przeciwko Nattemu i Beniaminowi. Obaj wkrótce wypuszczeni byli na wolność. Benjamin wrócił do swych obowiązków w wielkim domu, a Bumpo do lasów.
Hiram Doolitle postrzegł, iż wiadomości jego w architekturze i w prawoznawstwie nie szły na równi z postępami, jakie każdodziennie czyniła osada Templtońska; przedsięwziął więc posunąć się ku zachodowi, gdzie zakładano nowe osady i dzisiaj jeszcze w wielu domach porządku składanego można widzieć ślady umiejętności tego sławnego człowieka.
Jotham Riddel, który urojeń swych życiem przypłacił, zeznał przed śmiercią, iż przekonanie jego o bytności kruszców w tem miejscu, gdzie ziemię rozkopał, było przyczyną zaręczenia pewnej wróżki, przypisującej sobie dar odkrywania ich za pomocą zwierciadła czarnoksięzkiego. Takie zabobony nie są rzadkie w nowych osadach i owa mina będąca przed kilką dniami przedmiotem wszystkich rozmów, poszła wkrótce w zupełną niepamięć. Lecz w tymże samym czasie, kiedy to zeznanie wytępiło w umyśle Ryszarda Jonesa niektóre powątpiewania w nim jeszcze pozostałe względem zatrudnień trzech strzelców, było i upokarzającą dlań nauką, a przyjazną spokojności Marmaduka: od tej bowiem epoki, skoro mu Szeryf podawał nowe jakie projekta z chwilowych wylęgłe urojeń, jeden wyraz mina wyrzeczony przez p. Templa, był talizmanem dostatecznym do ich ziszczenia.
P. Le Quoi znalazł wyspę Martynikę i swą fabrykę cukru w posiadaniu Anglików, lecz odzyskał w swej ojczyźnie ojca, matkę, przyjaciół i wszystkie środki utrzymania się, p. Templ z rozkoszą odbierał regularnie dwa razy do roku list, w którym Francuz malował szczęście doznawane w miłej swej Francyi i wdzięczność dla przyjaciół, którzy go tak dobrze w Ameryce przyjmowali.
Po tych szczegółach nieodbicie potrzebnych, wracamy znowu do ciągu dziejów naszych. Niech nasi czytelnicy amerykańscy wyobrażą sobie jeden z owych prześlicznych ranków w październiku, kiedy słońce lśni się jak srebrzysta kula ognia, kiedy się czuje, iż sprężyste powietrze którem oddychamy rozlew7a życie i krzepkość po całem ciele; kiedy ani zbyt gorąca, ani zbyt zimna temperatura, sprawia, iż krew żywiej krąży, nie przyczyniając znużenia, jakiego się zwykle doświadcza na wiosnę.
O takim to poranku, w połowie tego miesiąca, Oliwier wszedł do salonu, gdzie Elżbieta jak zwykle wydawała dzienne rozporządzenia i podał jej myśl przechadzki ponad brzegami jeziora. Wyraz łagodnej melancholii na obliczu męża, ściągnął uwagę Elżbiety, zarzuciwszy na ramiona szal z lekkiego muślinu i okrywszy krucze swe włosy kapeluszem słomianym, podała mu rękę niezadając najmniejszego pytania.
Szli oni w milczeniu aż nad brzeg jeziora, jakby szanując wzajem swe rozmyślania, którym całkowicie byli oddani. Nakoniec Effingham rzekł do swej małżonki:
— Domyślasz się bez wątpienia dokąd cię prowadzę, kochana Elżusiu, znasz moje plany, cóż o nich myślisz?
— Potrzeba naprzód, abym widziała jak one zostały wykonane, Oliwierze, lecz ja mam także i swoje, i czas już abym ci o nich coś powiedziała.
— Doprawdy! gotów jestem założyć się, iż to projekt jakiś na korzyść starego mojego przyjaciela Nattego.
— Zapewne, nie zapomnę i o nim, lecz mamy innych jeszcze przyjaciół, którym usłużyć winniśmy; zapominaszże o Ludwice i jej ojcu?
— Bynajmniej, czyliż nie dałem zacnemu kapłanowi najlepszego folwarku w okolicy? Co się zaś tyczy Ludwiki, sądzę, iż ona nie ma innych chęci jak tylko zawsze być przy tobie.
— Tak więc sądzisz? — rzekła Elżbieta zlekka ściskając usta. — Lecz biedna Ludwika może mieć inne widoki. Może za moim przykładem chciałaby wyjść za mąż.
— Wątpię o tem; nadto, nie widzę tam nikogo, coby był jej godnym.
— Lecz nie w jednym Templtonie znaleźć męża, Oliwierze; są jeszcze inne kościoły prócz naszego Świętego Pawła.
— Inne kościoły! nie chciałabyś jednak usunąć od nas zacnego p. Granta?
— A dla czegóż nie, jeśli tego własny jego interes wymaga? Powinniśmy kochać przyjaciół naszych dla nich samych.
— Lecz zapominasz o folwarku.
— Mógłby go puścić w dzierżawę, jak to czynią inni.
— W końcu jakiż jest twój plan?
— Oto następny: ojciec mój na moją prośbę wyjednał wezwanie p. Granta na plebana do jednego miasta nad Hudsonem. Będzie tam żył przyjemniej niż w naszych górach, gdzie obowiązany jest ciągłe przedsiębrać wycieczki z jednej do drugiej osady; tam spokojniej przepędzi zimę swojego życia, a towarzystwo, w jakiem się znajdzie, poda mu środki do przyzwoitego postanowienia o losie córki swojej.
— Zaprawdę, dziwisz mię Elżbieto. Nigdym nie podejrzewał w tobie widoków tak głębokich.
— Mogą one być głębsze niżeli wyobrażasz sobie, — odpowiedziała z uśmiechem, — lecz taka jest moja wola Effinghamie, i potrzeba, abyś się jej poddał. Czyliż mój ojciec ciebie nie uprzedził, iż rządzić będą tobą, jakem nim rządziła?
Oliwier ściśnieniem jej ręki na to odpowiedział, a ponieważ przybyli w tej chwili do kresu przechadzki, pasmo innych myśli położyło koniec tej rozmowie?
Dodamy tylko w tem miejscu, iż Elżbieta bez wielkiego trudu odkryła tajną skłonność przyjaciółki swojej ku Oliwierowi, a chociaż nie miała ona ni zazdrości, ni złej myśli, mniemała jednak, iż szczęście Ludwiki wymagało tego rozdzielenia. Nastąpiło to w kilka dni po tej rozmowie. Jak mistress Effingham przewidziała, tak się ziściło. Nieobecność zatarła powoli rysy Effingbama w pamięci Ludwiki i w ośmnaście miesięcy po wyjeździe z Templtonu, oddała ona serce i rękę małżonkowi, który ją uczynił szczęśliwą, jak na to zasługiwała.
Przybyli podówczas na ziemię, gdzie była przed kilką miesiącami chata Nattego; oczyszczono ją z belek na pół spalonych, zrównano, przyodziano darniną, której deszcze jesienne nadały wiosenną świeżość; nakoniec otoczono dokoła wałem z kamieni, a drzwi opatrzone prostą zasuwką, otwierały wejście do tego miejsca. Gdy się zbliżyli, postrzegli strzelbę Nattego o mur opartą, a Hektor i Slut leżący na boku, zdawały się być strażą czuwającą nad własnością pana swego. Stary strzelec leżał wewnątrz rozciągnięty na ziemi przed grobowym kamieniem, u spodu pomnika z marmuru białego, wyrywał zielsko, które już poczynało okrywać napis i ozdoby. Młodzi małżonkowie postępowali bez szelestu i stanęli za nim. Po kilku chwilach podniósł się, ręce na krzyż założył, mając oczy ciągle na tenże sam przedmiot zwrócone.
— Dobrze więc — rzekł do siebie samego — mogę powiedzieć, iż to wszystko nie źle jest zrobione. Jest tu cos podobnego do pisma, czego nie mogę wydecyfrowac; lecz dalej, łuk, strzały, fajka, łatwo się dają poznać, tomahawk nawet dosyć dobry dla tego, który go może nigdy nie widział. Tak więc, oto wszystko obok siebie w ziemi. I któż mnie w niej złoży, mnie, gdy godzina moja wybije?
— Kiedy ta nieszczęśliwa godzina nadejdzie, Natty, — rzekł Effingham, — znajdą się przyjaciele dla oddania ci tych ostatnich powinności.
Stary strzelec odwrócił się, lecz nie okazawszy najmniejszego zadziwienia, zwyczaj ten bowiem przejął Indyan, rzekł:
— Przyszliście więc zobaczyć groby? dobrze, dobrze! jest to widok zbawienny, równie dla młodych, jak dla starych.
— Spodziewam się, iż to ci się podoba, Natty; nikt nie ma większego prawa od ciebie, by się go radzono w tej mierze?
— Nie znam się na tem, p. Oliwierze, lecz wszystko to mnie się zdaje dosyć dobrem. Pamiętałeśże o tem, by głowę majora obrócić w stronę zachodu, a Mohegana ku wschodowi?
— Jak tego żądałeś.
— I lepiej tak, ponieważ Mohegan statecznie wierzył, iż oni nie powinni podróżować w jedne strony. Co do mnie ja wyobrażam sobie, iż jest istota wyższa nad wszystkie inne, która powoła wszystkich ludzi dobrych, gdy chwila woli jej nadejdzie; istota, która uczyni białą skórę z czarnej i postawi ja na równi z książęty.
— Nie powinieneś o tem wątpić, Natty, — rzekła Elżbieta; — pochlebiam, iż kiedyś się połączymy, i że wszyscy razem będziemy szczęśliwi.
— Tak mniemacie. A więc dobrze, wielką pociechę, myśl ta zawiera w sobie. Lecz nim się ztąd oddalę, chciałbym wiedzieć, co tu mówicie wszystkim do tych krajów przybywającym jak gołębie chmurami na wiosnę, o starym naczelniku delawarskim i o jednym z najdzielniejszych białym, jakiego kiedykolwiek na tych górach widziano.
Effingham obrócił się ku pomnikowi i czytał co następuje:

Pamięci
OLIWIERA EFFINGHAMA
Majora 60 pułku piechoty Króla lmści Angielskiego.
Godzien chwały
Dla swej waleczności jako żołnierz,
Dla swej prawości jako poddany,
Dla swych cnót jako człowiek,
Dla swej wiary jako chrześcianin,
Przebył poranek dni swych
W zaszczytach, bogactwie i znaczeniu;
Wieczór ich mrokiem zasępiły
Zapomnienie, cierpienia i ubóztwo;
Lecz te przeciwności osłodziło
Poświęcenie się
Starego sługi, wiernego przyjaciela,
Nattego Bumpo, przezwanego Kosmaty Kamasz.
Wnuk jego wystawił ten pomnik
Pamięci pana i sługi.

Natty zadrżał usłyszawszy swe nazwisko i uśmiech zadowolenia ożywił jego fizyognomią.
— Co mówisz p. Oliwierze? Kazałeśże wyrżnąć na marmurze imię starego sługi obok imienia starego jego pana! Niech Bóg ci nagrodzi! Jest to myśl dobra! myśl szlachetna! Pokażcie więc mi miejsce, gdzieście kazali wypisać moje nazwisko?
Z wielkim interesem ścigał on oczyma za palcem Effinghama wskazującym linią, gdzie się znajdowało jego nazwisko.
— Jest to zbytek dobroci — rzekł nakoniec — dla biednego człowieka, nie zostawującego nikogo ze swej krwi, ani swojego imienia w kraju, w którym tak długo mieszkał. Lecz cóżeście powiedzieli o skórze czerwonej.
— Zaraz usłyszysz.

Pamięci
Wodza Delawarskipgo, znanego pod nazwiskami
JOHNA, MOHEGANA, SZYNGASZGUKA.

— Gasz — zawołał Natty — Szyngaszguk jedno znaczy co Wielki Wąż. Nie należy się mylić co do nazwisk indyjskich, p. Oliwierze, zawsze one bowiem coś oznaczają.
— Każę to zmienić — rzekł Effingham, i dalej czytał napis:

On był ostatnim z narodu
Co kraj ten zamieszkiwał.
Jeżeli miał jakie przywary
One były wadami Indyanina;
Cnoty zaś jego
Były cnotami człowieka.

— Nic prawdziwszego, p. Oliwierze. Ach! gdybyście go znali, jak ja! jeślibyście widzieli młodego w tej bitwie, po której mąż dzielny, którego zwłoki obok spoczywają, zbawił mu życie, kiedy te łotry Irokezanie już go przywiązali byli do słupa! Własną ręką przeciąłem jego więzy i dałem mu mój tomahawk i mój nóż, ponieważ fuzya zawsze była ulubioną moją bronią. I jakże on ich użył, kiedyśmy ścigali tych łotrów! Wieczorem miał jedenaście czupryn. Zaiste, kiedy spoglądam na te góry, gdzie widziałem niekiedy aż do dwudziestu ognisk Delawarów, smutno pomyśleć, iż ani jedna skóra czerwona nie została, oprócz tylko jakiego pijaka tułającego się z Onejdy, lub tych pól Indyanów z nad brzegu morza, jacy zdaniem mojem nie są stworzeniem Bożem, ponieważ nie są ani biali, ani czerwoni. Nakoniec chwila już nastąpiła, potrzeba abym się oddalił.
— Byś się oddalił! — zawołał Effingham; — i gdzież się chcesz udać?
— Ręczę, iż chce iść polować w dalekie strony — zawołała Elżbieta, widząc go podnoszącego z ziemi tłómok na kształt tornistru, który leżał za pomnikiem, i wkładającego na barki. — Nie należy przedsiębrać tak dalekich wypraw w lasy Natty, w twoim wieku to jest rzecz nierozsądna.
— Słusznie Elżbieta mówi, Natty, — dodał Effingham, — jeżeli chcesz polować, niech to będzie na sąsiednich górach, lecz co za potrzeba skazywać siebie na życie tak ciężkie?
— Na życie tak ciężkie, p. Oliwierze — odpowiedział Natty, — jest to jedyna rozkosz, jaka mi na tym pozostała świecie! A wiedziałem jednak, że to rozłączenie się tak przykrem będzie, wiedziałem i dla tego to przyszedłem pożegnać te groby, by oddalić się, was nie zobaczywszy. Lecz nie bierzcie tego za skutek małej przyjaźni; w jakiemkolwiekbądź miejscu będzie ciało starego Natty, serce jego zawsze będzie z wami.
— Co więc przez to chcesz powiedzieć Natty? — zawołał Effingham — gdzie masz zamiar udać się?
— Dobrze więc p. Oliwierze — rzekł Natty przybliżając się, jak gdyby to co miał rzec, zbijało wszelkie zarzuty — mam zamiar udać się w okolice wielkich jezior, powiadają, że tam polowanie pomyślne, że nie ma tam człowieka, białego, oprócz może takiego, jak ja strzelca. Znudziło mię życie w miejscu, gdzie od ranka do wieczora obija się tylko o uszy huk topora i młota; i pomimo mego ku wam obojgu przywiązania, czuję potrzebę żyć w lasach, czuję to.
— W lasach! — powtórzyła Elżbieta drżąca — nie nazywasz więc lasami rozległych gajów w około nas otaczających?
— Ach! mistress Effingbam, czemże to jest dla człowieka do pustyń przywykłego! Nie miałem prawie innej żądzy w tym świecie, odkąd ojciec wasz przybył do tego kantonu. A jednak nigdybym się ztąd nie oddalił, póki niebo utrzymywało przy życiu dwa ciała tu się znajdujące. Lecz oto Szyngaszguk wyruszył, major udał się za nim; wy jesteście młodzi i szczęśliwi, nie mogę wam być do niczego przydatnym; czas już abym myślał o sobie i abym się starał przepędzić podług mych chęci i skłonności nie wiele dni zostających mi do życia. Lasy! nie, nie, nie daję nazwania lasów miejscu, gdzie tracę wszystkie dni mojego życia w gajach wytrzebionych.
— Lecz jeżeli nie dostaje czegokolwiek do zupełnego twego zaspokojenia, Natty — rzekł Oliwier — powiedz nam, a postaramy się o to, jeżeli to tylko dla nas nie będzie niepodobnem.
— Zamiary wasze są dobre, p. Oliwierze, lecz gusta nasze nie są też same, nie chodzimy jednemi drogami. Jest to tak jak z majorem i Szyngaszgukiem; oni się skierowali jeden na wschód, drugi na zachód, dla dojścia do nieba, i w końcu się spotkają z sobą. Toż samo będzie i z nami. Tak jest, znajdziemy się obok siebie w krainie sprawiedliwych, mam nadzieję, polegam na tem.
— Lecz to jest tak nowe, tak niespodziewane! — zawołała Elżbieta. — Jam sądziła Natty, że masz zamiar żyć i umrzeć z nami.
— Usiłowania nasze są bezskuteczne — rzekł Effingham do swej małżonki w pół głosem — dobrodziejstwa kilku dni, nie mogą przełamać nałogów czterdziestoletnich. Dobrze więc Natty, ponieważ się chcesz oddalić z Templtonu, nie zapuszczaj się przynajmniej tak daleko jak zamierzasz: pozwól mi wystawić dla ciebie chatę w miejscu jakie sam obierzesz, o dwadzieścia lub trzydzieści ztąd mil, abyśmy cię mogli w pewnych czasach widzieć, mieć wiadomości od ciebie, i być pewnymi iż ci niczego nie braknie.
— Nie obawiajcie się niczego względem mnie, Bóg mieć będzie pieczą o mych potrzebach. Powiadam wam, iż zamiary wasze są dobre, lecz drogi nasze nie są te same. Widok ludzi wam jedna rozkosz, ja lubię tylko osobność. Jem gdy głód czuję, piję gdy mnie pali pragnienie, dla was zaś potrzeba aby dzwon znak do tego dawał. Przez zbytek dobroci tuczycie nawet psy wasze, kiedy potrzeba aby one były nieco chude, do dobrego polowania. Nic Bóg bez celu nie stworzył, nawet ostatniego żyjątka, a mnie stworzył do pustyni. Jeśli więc macie przyjaźń ku mnie, dozwólcie mi żyć w sposób, jaki dla mnie jest jedynie przyjemnym.
Niepodobna było dłużej nastawać. Elżbieta odwróciła się płacząc, Effingham zaś wydobywszy pugilares z kieszeni, wyjął wszystkie bilety bankowe jakie się tam znajdowały i podał je staremu strzelcowi.
— Weźmij to przynajmniej — rzecze — może kiedykolwiek będziesz w potrzebie.
Natty obejrzał bilety bankowe z wyrazem ciekawości, lecz nie dotykając się, odpowiedział.
— Jest to bez wątpienia moneta owa papierowa? Nigdy jej nie widziałem. I cóż chcecie abym z nią zrobił? To tylko dobre jest dla uczonych. Nie mógłbym nawet użyć tego do zrobienia kłaku, ponieważ skóry na to używam. Nie, nie, zachowajcie to; na niczem mi nie zbywa, ponieważ przed wyjazdem Francuza podarowaliście mi wszystek proch dobry, pozostały w jego sklepie, a powiadają, iż się znajduje ołów w kraju do którego zmierzam. Mistress Effingham dozwól starcowi ucałować waszą rękę i niech wszystkie błogosławieństwa niebios staną się waszym udziałem.
— Błagam cię raz jeszcze Natty — zawołała Elżbieta — nie opuszczaj nas! Nie zostawiaj mię w okropnej niespokojności o człowieka, który mi dwakroć życie ratował. Sny straszliwe przedstawiać mnie będą ciebie umierającego z potrzeby, ze starości i nędzy, w pośród dzikich zwierząt, od jakich mię ocaliłeś i od których obronić się może już więcej nie będziesz miał siły. Pozostań z nami, zaklinam ciebie, zrób to przynajmniej dla nas, jeżeli nie dla siebie samego!
— Takie myśli i takie sny nie długo was dręczyć będą — rzekł stary strzelec tonem uroczystym — dobroć Boga nie dopuści tego. Połóżcie w nim nadzieję, a jeśli przypominasz kiedykolwiek panterę, niech to będzie powodem do złożenia dziękczynień nie mnie, lecz temu, który skierował me kroki dla wybawienia was od niej. Proszę Boga by miał pieczę o was, tego Boga który czuwa równie nad wytrzebionemi miejscami, jak i nad lasami; niech on was błogosławi jak to wszystko co do was należy, aż do owego wielkiego dnia, w którym nastanie sąd tak na skóry białe jak na czerwone, w którym prawem będzie sprawiedliwość nie zaś potęga.
Elżbieta podniosła głowę i zbliżyła do niego lice blade 1 łzami zroszone. On zdjął czapkę i dotknął się jej twarzy z poszanowaniem usty swemi. Effingham ścisnął mu rękę z konwulsyjnem poruszeniem, nie mogąc ani słowa przemówić. Stary strzelec natenczas poprawił swój pas i rzemyki przywiązujące tłomok do ramion, przygotował się do oddalenia, lecz z jakąś opieszałością pokazującą ile to rozłączenie się go kosztowało. Raz lub dwakroć jeszcze própróbował przemówić, lecz niè zdołał tego uczynić. Nakoniec uzbroiwszy się ostatecznem postanowieniem, położył strzelbę na ramie, zawołał głosem nadto mocnym, by można było postrzedz wzruszenie nim miotające:
— Dalej Hektor! w drogę Slut. Macie do przebycia drogę nim dójdziecie do końca podróży.
Dwa psy ruszyły się na głos jego i poszły za swym panem, oddalającym się wielkiemi kroki. Oliwier i żona jego byli podówczas oparci o pomnik swego dziada, z głową skłonioną na ręce, a gdy się odwrócili, by nań znowu nalegać, już on daleko odszedł. Wstąpiwszy na pagórek zatrzymał się chwilę, obrócił się ku nim, poruszył ręką w powietrzu jak na znak pożegnania, położył ją na oczach i zapuścił się w las.
Ostatni to raz widzieli oni Nattego. Napróżno go p. Templ kazał szukać wszędzie; nigdy nie otrzymano o nim wiadomości. Udał się on na zachód słońca, pierwszy z tej gromady osadników, zwanych pospolicie pionierami, którzy przez ląd rozległy, otwierają Amerykanom drogę ku drugiemu morzu.

KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO.




  1. Penny, drobna moneta angielska wartująca część dwunasta szelinga, czyli piec groszy naszych.
  2. Siła zbrojna hrabstwa czyli powiatu.
  3. Common law.
  4. Pewny gatunek pospolitego ruszenia pod rozporządzeniem urzędu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.