Róża i Blanka/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

Róża i Blanka.
XXIV.[1]

Rząd wersalski, pragnąc położyć koniec gwałtom Komuny wydał po porozumieniu się z generałami, rozkaz wzięcia szturmem stolicy, od dwóch miesięcy wydanej na pastwę „rewolucyi.“
Bombardowanie rozpoczęło się od bramy Auteuil.
Opór powstańców był tak rozpaczliwym, iż wkrótce zrozumiano, że jeżeli nie uda się wejść do Paryża podstępem, to przyjdzie się zamienić go w stos gruzów, by zmusić Komunę do poddania się.
Merlin, który namówił Duplata do wydania wojsku wersalskiemu bramy św. Gerwazego, był jednym z wielu szpiegów, pozostającym na żołdzie generała Valentin, w którego rękach była skoncentrowana cała policya bezpieczeństwa publicznego. Oni to w dniu 22 maja wydali bramę Auteuil wojsku wersalskiemu.
Sądzono z początku, że będzie to dostatecznem, lecz zawiedziono się.
Wiadomość o wejściu doprowadziła do wściekłości członków Komuny, Komitetu centralnego i Komitetu ocalenia publicznego, którzy zamiast złożyć broń wobec grożącego niebezpieczeństwa i prędzej lub później nieuniknionego upadku, z tem większą zaciekłością rzucili się do obrony.
W całej stolicy powystawiano czerwone chorągwie, straszny, bezustanny huk dział mieszał się ze śpiewem Marsylianki. Powołano pospolite ruszenie, rozdawano broń kobietom i dzieciom.
Ale gdy jedna część rozegzaltowanej ludności gotowa była bronić się do ostatniego tchu, inni, niezdecydowani, rządzący się jeszcze odrobiną zdrowego rozsądku, zamyślali o rzuceniu broni do kanału i spaleniu mundurów.
Na każdej ulicy bębny były pobudką, wszystkie dzwony wzywały ludność do broni.
Pozamykano sklepy, wznoszono barykady i zataczano na nie działa.
Dnia 23-go wojska wersalskie obozowały już na Polu Marsowem, na przedmieściu St-Germain, na Muette i wokoło Łuku Tryumfalnego a ich przednie straże zajmowały stacye Montparnasse, Batignolles i zagrażały ulicy Pepiniére i nowej Operze.
Rewolucjoniści ufortyfikowali ulice: Auber, Cbaussée d‘Antin Drouot, Chateaudeau, Męczenników i Montmartre, nadto wszystkie place i wzgórza najeżone były armatami.
Na głównych arteryach komunikacyjnych gromadzono kamienie z bruku, beczki, wory przewrócone i wszelkie znajdujące się pod ręką przeszkody, w celu utrudnienia pochodu wojsk wersalskich.
I po drugiej stronie Sekwany organizowano obronę z równą zaciekłością; przygotowywano się do walki francuzów z francuzami, walki potwornej, bratobójczej, do wytaczania potoków krwi własnej.
Dnia 25 została wydaną brama Ornanas, jak poprzednio Auteuil.
Generał Valentin wysłał Merlina do Paryża, gdyż dopiero po opanowaniu bramy św. Gerwazego można było Komunie zadać cios stanowczy.
Merlin z największą ostrożnością przedostał się przez barykady i dnia 26-go rano dotarł do merostwa jedenastego okręgu.
Miał nadzieję znaleźć tam Serwacego Duplat.
Z 57-go batalionu pozostała zaledwie połowa, reszta ukryła się, lub uciekła.
Były furyer dowodził kompanią złożoną z najrozmaitszych żywiołów, z których część miała bronić merostwa.
W siedzibie rządu rewolucyjnego Merlin zapytał o kapitana Duplata.
— Kapitan — odpowiedziano mu — został wraz z plutonem wysłany na służbę do więzienia Roquette z rozkazem rozstrzelania zakładników.
Merlin, nie żądając więcej objaśnień, pośpiesznie udał się do więzienia, w którem przesiadywali arcybiskup Darboy, ksiądz Deguerry i senator Bonjeau.
Gdy przybył na ulicę Servan, usłyszał huk strzałów.
Zatrzymał się i spojrzawszy po nad mur otaczający więzienie, spostrzegł unoszące się w powietrze kłęby białego dymu.
Postąpił kilka kroków, zatrzymał się znowu i czekał,
Wkrótce brama więzienna otworzyła się i dwunastu ludzi pijanych po dokonaniu strasznej zbrodni pod dowództwem Duplata, wyszło z więzienia.
Zielona bladość pokrywała wstrętną twarz kapitana.
Spostrzegłszy Merlina, kazał sierżantowi odprowadzić żołnierzy do ratusza, poczem podszedł do swego wspólnika.
— Coś ty uczynił, nieszczęśliwy! — zawołał Merlin, drżąc z przestrachu.
— Gdybym był odmówił posłuszeństwa, rozstrzelanoby mnie!
— Ależ to zbrodnia!
— Cóż miałem robić? Chodziło o moją głowę.
— Musisz teraz odkupić tę zbrodnię — rzekł Merlin po cichu.
— W jaki sposób?
— Wydaniem bramy św. Gerwazego.
— Dziś nie można.
— Więc kiedy?
— Jutro, gdy pójdę na zmianę garnizonu.
— O której godzinie będziesz mógł otworzyć bramę?
— O dziewiątej wieczorem.
— Czy mogę liczyć na ciebie?
— Możesz; dość mam już tej komuny! A pieniądze?
— Oto masz — rzekł Merlin, wtykając mu w rękę pięć biletów tysiąc-frankowych.
— Kiedy będzie reszta?
— Jutro... ale pamiętaj — dodał Merlin tonem pogróżki — jeżeli zobowiązania swego nie wypełnisz sumiennie, lub oszukasz, to choćbyś się ukrył pod ziemię, znajdą cię i rozstrzelają tak, jak tyś rozstrzelał zakładników.
Kapitan uczuł dreszcz przechodzący po ciele.
— Nie lękaj się, dotrzymam słowa. Jutro o godzinie dziewiątej brama św. Gerwazego będzie otwartą.
— Więc do widzenia! Merlin udał się na Pere Lachaise, gdy tymczasem Duplat pospieszył do merostwa jedenastego okręgu dla zdania raportu o dokonanej egzekucji.
— Tegoż dnia wieczorem generał Dąbrowski wyznaczył na dzień następny stanowiska i kompanie, przeznaczone do strzeżenia ich.
Były to ostatnie rozkazy tego wodza, który w kilka godzin później poległ od kuli na barykadach na ulicy Myrrha.

XXV.

Serwacy Duplat otrzymał polecenie pilnowania fortu Montreuil, zaś jego porucznik miał strzedz Bramy św. Gerwazego.
— Zamieniajmy się na stanowiska, — zaproponował mu kapitan.
— Dobrze, odrzekł porucznik. — Czy masz tam jaką dziewczynę?
— Mam.
— Więc zgoda, ale nic darmo, musisz za to zafundować.
Udali się do restauracji, gazie przesiedzieli do wieczora.
O godzinie dziewiątej kapitan rozstał się z porucznikiem i poszedł wprost na ulicę Parmentier, do niedokończonego domu, w którego piwnicy po raz pierwszy porozumiał się z Merlinem.
— Niewiadomo co się stanie — mówił do siebie, — lepiej więc pieniądze zachować tutaj, aniżeli nosić przy sobie. Jeżeli komuna zostanie zduszoną, bezpiecznie będę mógł powrócić i zabrać je.
Zeszedł po schodach do piwnicy, z pomocą zapałek wybrał miejsce zasypane gruzem, usunął go, nożem zrobił w ścianie jamę głęboką na dziesięć centimetrów, następnie starannie obwinąwszy w gazetę otrzymaną od Merlina paczkę biletów bankowych, położył ją w jamę i zasypał ziemią oraz gruzem.
Praca ta zajęła mu pół godziny czasu.
— Teraz mogę być spokojnym — mówił sobie, zacierając ręce. — Tutaj mam w depozycie pięć tysięcy franków, jutro dostanę dziesięć tysięcy i mam przy sobie zaledwie bez kilku luidorów tysiąc franków zadatku. Jestem więc bogatym i skoro tylko Paryż uspokoi się, będę mógł użyć życia.
Upojony tym pięknym snem, wyszedł z piwnicy i udał się do swego mieszkania przy ulicy Saint-Maur pod nr 157.
Czytelnicy może pamiętają, że w tym samym domu w kwietniu mieszkały Janina Riwat i matka Weronika.
Pokój jego znajdował się na końcu korytarza z którego prowadziły drzwi do mieszkania obu kobiet.
Wiadomość o śmierci męża przyprawiła Janinę o kilkotygodniową ciężką chorobę, z której zaledwie powstała, wydała na świat dwie dziewczynki, bliźniaczki.
Matka Weronika przez cały czas choroby Janiny nie odstępowała jej ani na chwilę, pielęgnowała i zaspakajała wszystkie jej potrzeby.
Gdy Serwacy Duplat po zakopaniu pieniędzy wchodził do mieszkania, spotkał się na schodach z Weroniką, idącą po wodę.
Szła ze świecą w ręku, oddawna już bowiem zaprzestano oświetlać korytarze gazem, posłuszni zaś swym panom oddźwierni odmawiali oświetlania lampami naftowemi.
— Dobry wieczór, matko — odezwał się Duplat, spostrzegłszy swą sąsiadkę z dzbankiem w ręku, — czy niesiecie naftę dla naszych braci?
— Milcz, podpalaczu jakiś! — odrzekła z gniewem — to wy tylko umiecie wojować z naftą! Idź spać nie rób hałasu, przechodząc około drzwi pani Rivat.
— Więc obywatelka Rivat jeszcze chora.
— Odbyła wczoraj słabość i leży w gorączce.
— Ma gorączkę? To głupstwo, przejdzie...
Duplat odszedł do swego pokoju, lecz przed udaniem się na spoczynek zrobił przegląd swej garderoby, wybrał całkowity garnitur i położył na krześle.
— Skoro tylko wydam wersalczykom bramę, wpadnę do domu, zmienię skórę i nikt mnie nie pozna.
Położył się i zasnął snem twardym, nawet nie myśląc o wstrętnej zbrodni ostatniej, — zamordowaniu zakładników.
Nazajutrz wstał wcześnie i udał się do merostwa jedenastego okręgu, gdzie miał objąć dowództwo nad dwudziestoma żołnierzami, przeznaczonemu do strzeżenia bramy św. Gerwazego.
Podczas nocy wojska wersalskie znowu posunęły się naprzód i zajęły plac św. Trójcy, oraz ulicę św. Łazarza i męczenników, Montmartre i Clignancourt. Artylerya ich zasypywała pociskami cmentarz Pere-Lachaise, z którego odpowiadały im baterye komunistów, utrzymując nieprzerwany ogień na ulicy Rivoli, zajętej przez wojska regularne po zdobyciu barykad lewej strony Sekwany.
Dalszy ich pochód wstrzymał wzniecony przez rewolucyonistów pożar ulic du Bac i Rivoli.
Paliły się gmachy: Rady państwa, Izby obrachunkowej, pałac Legii honorowej, ministerym skarbu, Tuillerie, ratusz, teatr Porte-Saint-Martin i szereg domów prywatnych.
Gęste chmury czarnego dymu unosiły się nad stolicą.
Co chwila wybuchały płomienie w jakimś domu, dachy zawalały się z trzaskiem, działa huczały, pociski ze świstem opisywały łuki na czerwonem niebie.
Komuna konając, mordem i spustoszeniem znaczyła ostatnie chwile swoje, jak pies wściekły, rzucający się i kąsający przed śmiercią.
A tam z wyżyn fortów śmieli się prusacy, patrząc na francuzów palących stolicę własną, jak oni palili Bazeilles i Saint-Cloud.
Resztki potwornego, pokrytego krwią i błotem rządu schroniły się do okręgu jedenastego.
Komitet Ocalenia publicznego ustanowił w merostwie punkt szalonego i dzikiego oporu ludzi, którzy widząc się zgubionymi, wiedzieli, iż niema dla nich przebaczenia.
Kartacze jak grad ognisty padały na dachy domów, dziurawiły je, wybuchały.
Przerażeni mieszkańcy opuszczali mieszkania i szukali schronienia w piwnicach.
Dom, w którym mieszkał Gilbert Rollin, posiadał, zarówno jak większość domów tej dzielnicy, dwa piętra piwnic.
Lecz nie wszystkie one były zajęte.
Wielka liczą lokatorów znalazła sposób opuszczenia Paryża i postanowiła powrócić dopiero po stłumieniu powstania.
Gilbert, przestraszony stanem swej żony i objawami zbliżającej się słabości, ukrył się wraz z nią w piwnicy piętra niższego, dokąd zniósłszy pościel i nieco żywności, przy świetle naftowej lampki oczekiwał rozwiązania Henryki, nie wiedząc jak w krytycznej chwili poradzić sobie w braku lekarza, którego znaleźć było niepodobna.
O godzinie ósmej Henryka wydała na świat dziewczynkę, która żyła zaledwie kilka minut.
Gilbert wziął w ręce małego trupa, przyłożył ucho do jego piersi w okolicy serca i, nieodczuwszy jego uderzeń, wydał wściekły okrzyk, podobny do ryku zwierzęcia, poczem odrzucił martwe ciało i nakrył je prześcieradłem.
Pozostająca w gorączce Henryka niewiedziała co się w około niej dzieje i nie poznawała męża.
Gilbert, blady, drżącemi ustami zapytywał siebie, czy wszystko już skończyło się dla niego w tem życiu?
Jakaś fatalność zawzięła się na niego!
Skoro wikary od św Ambrożego dowie się o śmierci dziecka, będzie uważał sobie za obowiązek natychmiast powiadomić o tem stryja Henryki, a ten nieubłagany w swym gniewie, zpewnością zniszczy napisany na korzyść dziecka testament.
W tej chwili ksiądz przebywał w Wersalu, lecz gdy po stłumieniu powstania powróci do Paryża, niepodobna będzie skryć przed nim prawdę.
Wtedy wszystkie marzenia Gilberta przepadną, powróci niedostatek i jeszcze straszniejszy od dotychczasowego!
Na chwilę wpadł w rozpacz i pragnął, by jedna z bomb zasypujących ulicę, zburzyła dom i zasypała go wraz z Henryką w gruzach.
Lepiej umrzeć, niż bez światełka nadziei pędzić życie mizerne.
Nagle, jak promień światła w noc ciemną, dziwna myśl zabłysła w jego mózgu.

XXV.

Gilbert przypomniał sobie Weronikę, która przychodziła do niego z prośbą o pomoc dla swej protegowanej, wdowy po Pawle Rivat.
Według jej zapewnienia, Janina miała wkrótce zostać matką.
Jeżeli rozwiązanie już nastąpiło, a mniejsza o to, czy urodził się chłopczyk lub dziewczynka, czy niemożnaby dziecięcia tego zabrać, kupić lub skraść?
Potrzebował dziecka żywego dla zastąpienia nim trupa, aby hr. Emanuel nie miał powodu do zniszczenia testamentu, i aby on Gilbert, mógł zostać użytkownikiem czterech milionów pięciuset tysięcy franków, logowanych dziecku Henryki.
Sto siedmdziesiąt tysięcy franków renty!
I taka suma miałaby być dla niego straconą!
— Ach gdyby tu był Duplat! — szepnął. — Ten łotr gotów na wszystko! Z nim możnaby porozumieć się.
Po chwilowym namyśle postanowił zobaczyć się z nim jak najprędzej.
Znał on go dobrze i wiedział, że kapitan komuny, fanfaron, a z natury tchórz, nie poległ na barykadach, ale z chwilą wejścia wersalczyków, mógł ratować się ucieczką na prowincyę, lub jeżeli go schwytano, został rozstrzelanym.
Przypuszczenie to było prawdopodobnem.
— Nie, on musi żyć, — rzekł Gilbert do siebie po nowym namyśle. — Ale gdzie go znaleść?... Muszę go odszukać!
Podszedł do Henryki i przekonawszy się, że jest ciągle nieprzytomną, od lampki nocnej zapalił świecę, wyszedł z piwnicy, zamknął ją na klucz i udał się na korytarz, którego drzwi, wiodące na ulicę, otwarte były na oścież.
Przed progiem, leżące na podłodze martwe, pokryte krwią ciało zagradzało drogę.
Gilbert nachylił się i poznał w nim odźwiernego domu.
Nieszczęśliwy pragnął zobaczyć co dzieje się na ulicy i życiem przypłacił swą ciekawość.
Kula armatnia przeszyła mu piersi.
Gilbert przestąpił przez trupa i wyszedł na ulicę.
Choć noc już zapadła, działa jednak grzmiały bez przerwy.
Ulica Servan była w tej chwili pustą.
Gilbert przymknął za sobą drzwi i zwrócił się na ulice Zieloną.
Zaledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, spotkał się z grupą żołnierzy, eskortujących nosze, na których spoczywali ranni rewolucyoniści.
Gdy tragarze zatrzymali się na chwilę by odpocząć, Gilbert poznał pomiędzy żołnierzami niejakiego Firmina, który podczas wojny z niemcami służył w jego kompanii.
— Co to takiego? — zapytał.
— Ach, to obywatel Rollin! — zawołał żołnierz. — Dla czego pan w ubraniu cywilnem? To pan już nie z nami.
— Owszem, ale żona moja jest umierającą, szukam więc lekarza.
— Oho, wątpię czy pan znajdzie którego. Pochowali się wszyscy. Na ulicy Servan nie mogliśmy znaleść ani jednego!
— Czy odprowadzacie do ambulansu rannych?
— Rannych; jest ich siedmiu.
— Więc wersalczycy zajęli już dzielnicę?
— Oho! niedoczekanie ich! Przygotowaliśmy się na ich przyjęcie! Niech się pokażą a żywa noga nie ujdzie! Ci ranni sami sobie winni. Obsługiwali bateryę artyleryi na Pere-Lachaise, ale popili się jak świnie, źle nabili armatę i pocisk zamiast wylotem, wyszedłszy tyłem działa, poranił ich śmiertelnie.
— Niema go tam; zapewne strzeże bramy św Gerwazego, gdyż widziałem go rano idącego tam z ludźmi.
Gilbert pożegnał Firmina i udał się ku wzmiankowanej bramie.
Były furyer 3-ej kompanii 57-go batalionu, decydując się na zajęcie pozycyi, nie wyznaczonej mu, lecz ustąpionej przez jego porucznika, obmyślił plan, rozważył wszelkie szanse powodzenia i doszedł do wniosku, że wykonanie go nie przedstawia wielkich trudności.
Był tak uradowanym, że udając się na stanowisko, żartował z żołnierzami, śmiał się i dowcipkował.
— Nasz kapitan w dobrym dziś humorze — mówili sobie żołnierze — pewnie będzie funda.
Dziwni ci ludzie, nawet w chwili tak ważnej, gdy osadzone na Montmartre baterye wersalskie groziły im zagładą, myśleli tylko o upojeniu się alkoholem.
Odważnie szli pod wodzą Duplata, który w przekonaniu, iż odgrywa wielką rolę patryotyczną, wrzeszczał na całe gardło.
— Strzelajcie łotry! — Komuna kpi sobie z was!... Ale wyjdźcie-no z zapłotu i pokażcie się... zgnieciemy was, bandyci!...
Oddział przebył kilka ulic najeżonych barykadami i wszedł na ulicę Haxo, prowadzącą — wprost do bramy św. Gerwazego.
Na przecięciu z ulicą Menilmontant Duplat musiał zwolnić pochód swego oddziału, spotkał się bowiem z nadchodzącą ze środka Paryża bandą komunistów, wśród których z dumnie podniesionemi głowami spokojnie postępowało kilkudziesięciu jeńców, urzędników municypalnych, obywateli miasta i księży.
Wokoło tej garstki skazanych na śmierć niewinnych ludzi, cisnął się tłum pospólstwa, wznosząc okrzyki bluźniercze, przekleństwa i zniewagi.
— Do muru tych zdrajców! do muru szczurów kościelnych!... Niech żyje komuna!...
Wstrętne kobiety publiczne garściami zbierały z bruku błoto i rzucały je w twarz więźniów.
Nad wrzaskiem tym panował jeden, złożony z tysiąca głosów okrzyk:
— Na ulicę Haxo!... na ulicę Haxo!...
— Idziemy tam!... odpowiadał konwój, otaczający idące na śmierć ofiary.
Duplat wstrzymał się i był świadkiem jak męczennicy ci, ustawieni pod murem, padli wszyscy pod trzykrotną salwą wystrzałów, i spoglądał obojętnie jak później kaci ich podchodzili do drżących ciał jeszcze i, rozbijali im głowy kamieniami i obcasami swych butów[2].
Widok ten nie pozbawił Duplata wesołości, nasunął mu tylko myśl:
— Trochę za gorliwi... Zapominają o odwecie... a będzie on straszny! Potrzeba, jak najprędzej usunąć się od tego wszystkiego...
Oddział podszedł do bramy św. Gerwazego, wyjawił hasło, objął posterunek i rozstawił szyldwachów.

XXVII.

Poczem Duplat wydał rozkaz.
— Trzech ochotników naprzód!
Z szeregu wystąpiło trzech żołnierzy.
— Co mamy robić? — zapytał jeden z nich, przybrany w garybaldyjską koszulę czerwoną.
— Rzeczy nie trudne... Pójdziecie do Saint-Gervais i zamówicie w traktyerni śniadanie dla nas wszystkich. Funduję wam!
— Hura! Niech żyje kapitan! — z zapałem zawołali żołnierze.
Możemy dziś pohulać swobodnie. Z tej strony Paryż jest bezpiecznym.
Wyjął z kieszeni garść monety złotej i rzekł:
— Śniadanie po trzy franki na osobę nie licząc wina, czyni sześćdziesiąt trzy franki. Zapłacisz zgóry i powiesz, że jeżeli będzie złe, to z karabinami przyjdziemy po pieniądze.
— Dobrze, a wino?
— Znajdziemy je tutaj.
— A kawa?
— Należy do obiadu.
Garybaldczyk wziął pieniądze, wyszedł za bramę i pobiegł do odległej o kilkaset kroków restauracyi.
Po jego odejściu, Duplat zwrócił się do ochotników:
— Pójdziecie do składu win przy zbiegu ulic Lemiére i Belleville i weźmiecie: pięćdziesiąt litrów wina, dwadzieścia pięć litrów rumu i pięć litrów absyntu. Ruszajcie!
— A pieniądze? — rzekł żołnierz wyciągając rękę.
Duplat roześmiał się.
— Co? co? pieniądze? Kpisz, czy co? Jesteśmy panami Paryża, więc mamy prawo do żywienia się kosztem miasta. Kupcy powinni nazywać się szczęśliwymi, zaspakajając pragnienie swych obrońców.
Wziął arkusz papieru i napisał:

Rekwizycya.

Bon na „pięćdziesiąt litrów wina, dwadzieścia pięć litrów rumu i pięć litrów absyntu.

Paryż, 27 maja 1871 r.

Naczelnik posterunku u bramy św. Gerwazego.
Podpisał się nieczytelnie i oddał papier żołnierzowi.
— Czego jeszcze czekasz? — zapytał widząc, że ten nie odchodzi.
— A jeżeli kupiec nie zechce wydać?
— Weź z sobą karabin i gdy kupiec będzie się opierał, wsadź mu bagnet w brzuch.
Wskazany przez Duplata kupiec wiedział czego spodziewać się można po tych ubranych w mundury wojskowe bandytach, nie rzekłszy ani słowa, wydał żądane trunki.
— Szczęście, że to już koniec! pomyślał. — Oby tylko prędzej przybyli wersalczycy.
Dwaj żołnierze, obładowani zrabowanemi trunkami, powrócili jednocześnie z garybaldczykiem, który oświadczył, że śniadanie będzie gotowe na godzinę jedenastą.
Powitano butelki entuzjastycznem okrzykiem, odkorkowano butelki absyntu i zaczęto go pić pełnemi szklankami.
Po tej pierwszej kolejce zmieniono szyldwachów.
Nikt nie zauważył, że wbrew zwyczajowi, kapitan ustami zaledwie dotykał kieliszka.
Nastąpiła druga kolejka na cześć komuny, po niej trzecia i czwarta.
Rozwiązały się języki i rozgorzały mózgi.
Pomiędzy pojedynczemi daniami obfitego i wykwintnego śniadania znowu wzniesiono toasty lecz wianem, a po podaniu kawy wypijano rum pełnemi filiżankami.
Gdy który z biesiadników rozlał trunek na stole, zlizywał go językiem, by nic nie zostało straconem.
Ucztę zakończono wazą ponczu, który do reszty upoił hultajów.
— Bawimy się doskonale, — rzekł jeden z żołnierzy, — brak nam tylko kobiet... Wartoby sprowadzić z tuzin obywatelek.
Kapitan wyjął z za pasa rewolwer i krzyknął:
— Nie waż mi się nawet proponować, bo roztrzaskam łeb. Komuna powierzyła nam obronę bramy! Kobiety przeszkadzają tylko!... Pijcie, śpiewajcie, bawcie się, róbcie co chcecie, ale nie wolno sprowadzać kobiet!
Zaczęto znowu pić.
— Tego by tylko brakowało, — myślał Duplat. — Wszystkie moje plany upadłyby.
Duplat parę razy jeszcze zmieniał straże i upajał, sam nalewał im kieliszki, lub niemogącym już ująć ich, podsuwał do ust.
Nadeszła noc.
Pijani żołnierze pokotem leżeli na trawie i chrapali.
Niebo było zachmurzone i zaczynał padać drobny deszcz.
Kapitan komunistów wyjął z kieszeni klucze, otworzył bramę wiodącą do fortyfikacyj i nadstawił ucha. Zdala dochodził odgłos głuchego huku, jak gdyby wywołanego pochodem wielkiego oddziału wojska i stawał się coraz głośniejszym.
Nagle kapitan zadrżał i odwrócił się.
Za nim, więc od strony Paryża, rozległ się tentent pędzącego po bruku konia, i za chwilę jeździec, kapitan sztabu komuny zatrzymał się przed kordegardą.
— Zapewne przynosi mi rozkazy, — pomyślał Duplat.
Widząc, iż byłby zgubionym, gdyby przybyły oficer wszedł do budynku, pocichu odwiódł kurek rewolweru i podstąpił do niego.

XXVIII.

— Gdzie jest dowódca posterunku? — zapytał oficer,
— Ja nim jestem, — odrzekł Duplat.
— Dlaczego brama nie zamknięta?
— Przez ostrożność, wysłałem patrol na zwiady.
— Dlaczego nie postawiłeś pan przy niej szyldwacha?
— Gdyż sam pilnuję.
— Przywołaj pan żołnierzy, gdyż chcę...
— Rozległ się wystrzał i oficer, niedokończywszy frazesu, zwalił się z konia.
Jedna jego noga uwięzła w strzemieniu.
Wystraszony koń stanął dęba, a nie czując się wstrzymywanym, popędził po bruku, ciągnąc za sobą jeźdźca, którego głowa odbijana od kamieni, utworzyła wkrótce bezkształtną masę krwawą.
Zauważony przez Duplata huk zbliżał się coraz więcej.
Kapitan powrócił na swe obserwacyjne stanowisko u bramy.
Nagle huk ustał i jakaś ciemna zbita masa zatrzymała się w odległości pięćdziesięciu kroków.
Była to awangarda wojsk wersalskich.
Duplat pośpiesznie zapalił latarkę i wzniósł ją do góry.
Z ciemnej masy oddzielił się jakiś człowiek i z eskortą kilku żołnierzy podszedł do kapitana komuny.
Miał on na sobie kostyum marynarski i w każdej ręce rewolwer.
— Wersal, — rzekł półgłosem.
— Merlin, — orzekł Duplat, poznawszy w nim swego wspólnika.
— To ja... Czy droga wolna?
— Wolna.
Merlin odwrócił się i dał sygnał gwizdnięciem.
Wtedy zbliżyły się dwie kompanie marynarskie, przebyły bramę, ustanowiły się na drodze i spuściły broń do nogi.
Za nimi zjawił się generał ze swym sztabem, za którym weszła kompania piechoty pod dowódctwem kapitana i objęła pozycyę.
Kapitan, spostrzegłszy pijanych żołnierzy rewolucyjnych, rozkazał wynieść ich za bramę fortyfikacyi i ułożyć w fosie.
— Gdzie szyldwachy? — zapytał Duplata oficer wersalski.
— Taksamo pijani, znajdują się na swych stanowiskach.
— Zaprowadź nas pan do nich — rzekł i wziąwszy dziesięciu ludzi, udał się na fortyfikacye.
Wersalczycy wzięli nieprzytomnych na ręce i odnieśli do fosy.
Tymczasem generał z nadeszłemi już czterema bateryami artyleryi, dwoma batalionami strzelców i dwoma pułkami piechoty liniowej pośpiesznym marszem ruszył ku Paryżowi.
Tym sposobem wojska Komuny zostały wzięte w dwa ognie.
Duplat wszedł do kordegardy, gdzie oczekiwał nań Merlin.
— Dotrzymałeś słowa, masz więc resztę nagrody — rzekł szpieg, wsuwając mu w rękę dziesięć tysięcy franków biletami bankowemi. A teraz ruszaj w pole i ukryj się nim nadejdą wojska inne.
— Mam uciekać! — zawołał Duplat zdziwiony, — ależ ja potrzebuję powrócić do domu, nie mogę przecież opuścić Paryża w mundurze oficera Komuny.
— Masz słuszność, więc idź do siebie, zmień skórę i ukryj broń. Łatwo możesz jeszcze dostać się na ulicę Saint-Maur, ale śpiesz się, gdyż za dwie godziny Belleville będzie już w naszych rękach, jak również i okrąg jedenasty i każdy schwytany w mundurze gwardyi narodowej zostanie na miejscu rozstrzelanym.
Duplat zbladł.
— Ja, rozstrzelanym!
— Bez sądu!
— Przecież służyłem armii wersalskiej!
— To ja robaku służyłem, ty zaś byłeś tylko prostym figurantem; o tobie nikt nie wie.
Duplat na chwilę miał chęć skorzystać z otwartej bramy i uciec z Paryża, ale powstrzymała go myśl, że zdradzi go mundur, a przytem żałował pieniędzy, zakopanych w piwnicy domu przy ulicy Parmentier.
— Złapałem się, — rzekł do Merlina. — Ładnieś mnie urządził.
— Ciekawym dlaczego? Ażeby przekonać cię że jestem lepszym niż myślisz, sam odprowadzę cię do domu.
Po przejściu wojska nadciągnął szereg agentów policyjnych i zawczasu mianowanych urzędników, gotowych do objęcia czynności natychmiast po owładnięciu jaką dzielnicą, następnie wielu obywateli i księży spieszących do swych kościołów.
Merlin podszedł do grupy agentów, którym jakiś wysoki pan w orderach wydawał rozkazy.
— A ja otrzymam jakie instrukcje? — zapytał.
— Postaraj się dowiedzieć, co dzieje się w okręgu jedenastym i wracaj tu jaknajśpieszniej.
— Dobrze, ale chciałbym pierwej odprowadzić do domu tego gwardzistę, który wydał nam bramę św. Gerwazego.
— Odprowadź go.
W niewielkiej za nimi odległości posuwały się kompanie marynarskie, mające zająć cmentarz Pere-Lachaise, zkąd artylerya rewolucyjna sypała pociskami bezustannie.
O godzinie dziewiątej cała akcya koncentrowała się na przestrzeni pomiędzy ulicą św. Antoniego, targiem Enfants-Rouges, bramą Saint-Martin i przedmieściem Temple.
Komuniści walczyli rozpaczliwie, lecz liczba ich zmniejszała się z każdą chwilą.


∗             ∗

Rollin, po rozstaniu się z konwojem odprowadzającym do ambulansu siedmiu rannych artylerzystów, przyśpieszonym krokiem udał się do Belleville.
Ogień na cmentarzu z braku kanonierów słabł coraz więcej.
Dowodzący tą bateryą kapitan artyleryi rewolucyjnej otrzymał na usilne domaganie się, kilkudziesięciu ludzi, ale tak pijanych i niezdolnych do obsługi dział, że źle kierowane strzały żadnem niebezpieczeństwem nie groziły wersalczykom.
Nad głową biegnącego Gilberta pociski zakreślały łuki, a on, nie zdając sobie sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa, myślał tylko o odszukaniu Duplata, jedynego człowieka, mogącego dopomódz mu w obmyślonej zbrodni podstawienia dziecka.
Gilbert postępował tą samą drogą, jaką tegoż dnia rano kapitan komuny szedł na objęcie swego stanowiska u bramy.
Minął Pére-Lachaise i wkroczył na ulicę Amandier.
Omijając wznoszące się co paręset kroków, lecz opuszczone w tej chwili barykady, z głową pochyloną, w przesiąkłem od deszczu ubraniu, przemykał się pod ścianami domów.
Kanonada nie ustawała, ciemny, pokryty chmurami horyzont w kilkunastu miejscach jaśniał czerwoną łuną pożarów.
Na ulicy Ménitmontaut o dziesięć metrów przed Gilbertem padł pocisk i wyrwał kawał bruku, po kilku sekundach nieco dalej pękł granat, zasypując odłamkami okna i zamknięte drzwi sklepowe.
Na szczęście, strzały nieudolnych kanonierów z cmentarza Pére-Lachaise zmieniły znowu kierunek i dozwoliły Gilbertowi posuwać się dalej.
Ale zaledwie postąpił dwadzieścia kroków, gdy natknął się na barykadę, na którą ze strony przeciwnej wchodziło dwóch ludzi.
Spostrzegłszy jednego z nich, Gilbert krzyknął zdziwiony.
— Kapitan Duplat!
— Ja — odrzekł były jego podwładny. — Co pan tu robi?
— Szukam pana.
— Tutaj?
— Szedłem do bramy św. Gerwazego, gdzie, nam powiedziano mi, jesteś na służbie.
Właśnie ztamtąd idę, ale wersalczycy już bramę zdobyli, część moich ludzi rozstrzelali bez sądu, a ja zdołałem uratować się i uciekam.
— Idziesz pan bronić barykady?
— Ani mi to w głowie.
— Więc dokąd?
— Do domu, zmienić skórę i ukryć się tak, by mnie nie znaleźli.
— Pójdę z panem.
— Po co?
— Potrzebuję pomówić w ważnym interesie.
Mówiąc to, wzrokiem wskazał Merlina, którego obecność krępowała go.
Szpieg domyślił się tego i rzekł do Duplata.
— Mogę cię tutaj już opuścić. Tu jesteś bezpiecznym. Do widzenia.
Duplat i Gilbert poszli dalej razem.
Mąż Henryki, jak widzimy, słusznie przypuszczał, że niedawny spór jego z byłym furyerem nie ma żadnego znaczenia.
Duplat już zapomniał o nim. Jedyna myśl zajmowała go teraz: zabrać ukryte w piwnicy pieniądze i następnie udać się do mieszkania, w celu zniszczenia munduru.

XXIX.

Wspólnik Merlina postępował tak szybko, że Gilbert z trudnością podążał za nim.
— Powiedziałeś pan — rzekł Duplat, że szedłeś do bramy św. Gerwazego, ale zważywszy na ten grad pocisków i deszcz, przypuszczam, że dla tego, by podziwiać moje męztwo w walce z wersalczykami.
— Rzeczywiście odrzekł Gilbert.
— Więc masz pan interes bardzo ważny?
— Tak.
— Obchodzący mnie, czy pana?
— Obu nas.
— Więc mów pan prędko, gdyż nie mam czasu.
— O takich rzeczach nie można mówić na ulicy.
— W takim razie idź pan swoją drogą, a ja pójdę swoją. Nie mam czasu słuchać pańskich dykteryek.
— Nawet gdybyś miał zarobić sto tysięcy franków?
Duplat zatrzymał się nagle, jak gdyby wrósł w ciemię i ująwszy Gilberta za ramię, spojrzał mu w oczy.
— Coś pan powiedział?
— Powiedziałem, że możesz pan zarobić sto tysięcy franków.
— Więc od czasu, w którym widzieliśmy się ostatni raz, musiałeś pan odziedziczyć majątek. Może ten klecha, co chciał mnie zabić, zapisał panu swoje pończochy wypchane złotem?
— Dość tych słów pustych! — rzekł Gilbert, — potrzebuję pana...
— Nie kpisz pan, mówiąc o stu tysiącach franków?
— Mówię seryo.
— Co potrzeba uczynić, by zarobić je?
— Powtarzam panu, że nie można o tem rozprawiać na ulicy.
— Chodź pan do mnie na ulicę Servan.
— A mundur mój?
— Zmienisz pan u mnie.
— Zgoda! Chodźmy.
Po drodze, Duplat, natrafiwszy przy chodniku no odkryty otwór kanału, rzucił weń swe rewolwery, pas, szablę i ładownicę.
Gdy podeszli do domu, zastali drzwi tylko przymknięte, jak zostawił je Gilbert i leżące u progu zimne sztywne ciało odźwiernego.
Przeskoczyli je poczem Gilbert zapalił świecę i poprowadził towarzysza swego nie do piwnicy, lecz na piętro wyższe.
Duplat, rozmyślając o stu tysiącach franków, w milczeniu postępował za nim.
Szczęście sprzyjało mu.
Dołączywszy sto tysięcy franków do posiadanych już piętnastu tysięcy, zostanie właścicielem kapitału, stanowiącego wcale pokaźny majątek, on, który dotychczas żył z dnia na dzień i często dzięki zajęciom bardzo podejrzanej natury.
I majątek ten spada na niego jak gdyby z nieba!
Pozostawało dowiedzieć się, co należy uczynić, by sumę tę zagarnąć w swe ręce, ale to niewiele obchodziło go.
Sumienie jego z góry zgadzało się na wszelkie łotrostwo, nawet na zbrodnię, gdyby jej wymagano.
Jakaż zbrodnia, choćby nawet zabójstwo, nie opłaciłoby się za sto tysięcy franków?
Gilbert zaprowadził go do swego mieszkania i zamknął drzwi za sobą.
— Chodźmy do pokoju sypialnego — rzekł Rollin — znajdę tam dla pana ubranie, a ponieważ jesteśmy prawie równego wzrostu, więc będzie pasowało.
Wybrał całkowity garnitur i podał go Duplatowi.
Po kilkunastu minutach chyba tylko blizki znajomy mógłby w gościu Gilberta poznać byłego kapitana komuny.
— Ale gdzież jest obywatelka Rollin? — zapytał oglądając się po pokoju. — Czy wyjechała z Paryża?
— Nie, przeniosłem ją do piwnicy.
— Dlaczego?
— Bo tutaj niebezpiecznie. Bomba mogłaby paść na dach i zburzyć wyższe piętro. Właśnie o mojej żonie pragnąłem pomówić z panem. Dziwi go to, prawda? lecz wkrótce zrozumiesz pan.
Wprowadził gościa do pokoju stołowego i wskazawszy mu krzesło, przystąpił do interesu.
— Żona moja ubiegłej nocy powiła dziecko.
— Winszuję panu ojcowstwa.
— Dziecko to w kilka chwil zmarło...
— Do dyabła!...
— A teraz przystępuję do rzeczy. Stryj mojej żony, stary dziwak, przed pół rokiem sporządził testament śmieszny, ale tak prawny, że zwalić go nie można.
— Jaki mianowicie?
— Cały swój majątek zapisał na rzecz dziecka. Rozumiesz pan teraz?
— Doskonale, — odrzekł Duplat.
— Testament ten dawał żonie mojej i mnie prawa korzystania z majątku do czasu pełnoletności lub małżeństwa dziecka.
— Bez różnicy płci?
— Bez różnicy.
— Ile wynosi majątek?
— Cztery miliony i pół.
Były furyer rzucił się na krześle.
— Te cztery miliony pięćset tysięcy dają dochodu sto siedmdziesiąt tysięcy.
— Które zagarnąłbyś pan, gdyby stary wyciągnął nogi a dziecko żyło.
— Tak. Stary nienawidzi mnie i stosunki nasze są bardzo złe...
— Oho! Musi być bardzo wymagającym!
— Dodam nadto, że tylko na prośby jednego z krewnych mojej żony zgodził się zapisać majątek jej dziecku. Gdyby ona wówczas nie spodziewała się zostać matką, byłby ją wydziedziczył.
— Z czego wynika — przerwał Duplat, pragnąc dać dowód swej domyślności, — że gdy stryj dowie się o śmierci dziecka, może zmienić ostatnią swoją wolę, a w takim razie dostaniesz pan figę...
— Tak jest.
— Ależ to głupi stary! ile on ma lat?
— Siedmdziesiąt pięć.
— No, proszę pana, czyż nie lepiejby zrobił, gdyby był zmarł nie bawiąc się w pisanie testamentu? I bydlę zapewne zdrowe?
— Miał atak apoplektyczny i dla tego to sporządził testament.
— Głupiec! No, ale drugiego ataku nie wytrzyma! Powiedziałeś mi pan rzecz ciekawą... Ale dotychczas nie rozumiem, co ja w tem mogę pomódz?
— Potrzeba znaleźć jakiejkolwiek płci dziecko nowonarodzone i podstawić je na miejsce zmarłego.
— Czyż pan myślisz, że mam skład nowonarodzonych dzieci?
— Nie, ale mogę wskazać panu miejsce, w którem znajdziesz jedno.
— Więc pomyślałeś już pan o tem? — zapytał Duplat, zachwycony sprytem Gilberta. — Winszuję, jesteś pan dzielnym!
— Pomogło mi pewne wspomnienie.
— Jakie?
— Przypomniałem sobie pewnego żołnierza, poległego w bitwie pod Montretout i jego żonę, Janinę Rivat.
Duplat, usłyszawszy to nazwisko, odrazu zrozumiał sytuacyę.
Powoli przysunął krzesło do stołu, oparł się na nim łokciami, złożył pod brodę dłonie i rzekł:
— Powtarzam: jesteś pan dzielnym... Oddawna już musiałeś ułożyć ten plan. Prawda?
— W zarysach ogólnych — rzeczywiście; ale Janina Rivat przyszła mi na myśl dopiero przed kilkoma godzinami.
— Z jakiego powodu?
— Przypomniałem sobie pewien wypadek, z którego wyprowadziłem wniosek, że powinna odbyć słabość jednocześnie z moją żoną.
— Wniosek pański był trafny, gdyż rzeczywiście odbyła ją.
— Miała córkę czy syna?
— Nie wiem, wiadomo mi tylko, że dziecko to żyje, dowiedziałem się zaś o tem, jak również i o chorobie matki wczoraj wieczorem.
— Więc Janina Rivat jest chorą?
— Nawet bardzo niebezpiecznie.
— W takim razie popełnimy czyn miłosierny uwalniając tę biedną chorą kobietę od kłopotów i troski o dziecko.
— Phi! jaki pan jesteś filantrop! — rzekł Duplat śmiejąc się. Zdaje mi się, że chodzi panu więcej o dziecko niż o matkę.
— Mniejsza o to, dość, że daję panu sto tysięcy franków, jeżeli przyniesiesz mi to dziecko jeszcze dziś w nocy.
Duplat, nagle zmienił ton i zapytał brutalnie:
— Pokaż pan te sto tysięcy franków.
Pytanie to zmieszało Gilberta, chociaż powinien był przewidzieć, że będzie mu ono postawione wyraźnie.
Duplat korzystając z jego zakłopotania, mówił dalej:
— Nie masz ich pan i żądasz bym pracował dla niego na kredyt.
— Możemy się porozumieć — rzekł Gilbert.
— Przedewszystkiem, ile jest prawdy w opowiadaniu pańskiem a testamencie?
— Ależ...
— Tylko bez wykrętów, — przerwał Duplał. — Zanim się zobowiążę, potrzebuję przeczytać testament. Kuzyn żony pańskiej, który wstawiał się za nią do stryja, musiał wręczyć panu kopię. Proszę pokazać mi ją, tylko prędko, gdyż nie mam czasu.
Gilbert wyjął z szufladki biurka pozostawioną mu przez księdza d’Areynes kopię testamentu i podał ją Duplatowi.
Ten po uważnem odczytaniu jej namarszczył brwi i rzekł:
— Rzeczywiście; ze wszystkiego widać, że stary nie zachwyca się panem. Gdyby testament ten został wykonanym, to dostałbyś pan kiedyś zaledwie dwanaście tysięcy franków renty, co na takiego kata pieniędzy, byłoby nieco zamało. W zapustach miałbyś pan post.
— Ale — odparł Gilbert, — do pełnoletności dziecka lub do dnia jego małżeństwa, ja i żona moja otrzymywalibyśmy sto siedmdziesiąt tysięcy franków rocznie.
— Wiem, że to cyfra ładna, ale kiedy ją pan dostaniesz? Stryj żyje i może żyć długo.
— Mówiłem panu, że miał atak apoplektyczny, a rozumiesz, że po takiem wstrząśnieniu nie pociągnie długo.
— Kto wie?
— To rzecz niemożliwa.
— Za nic nie należy ręczyć. Znam dziadów mających duszę przyśrubowaną do ciała! Stryj pańskiej żony może pożyć lat pięć, a nawet dziesięć, a dopóki nie umrze, nie dostaniesz ani grosza... Mówmy rozsądnie... Dajesz mi pan sto tysięcy franków z hipoteką na świstku, nie mającym w chwili obecnej najmniejszej wartości. Tymczasem ja, przychodząc mu z pomocą, musiałbym popełnić zbrodnię, to jest naraziłbym się na zesłanie do ciężkich robót, gorzej nawet — na rozstrzelanie przez wersalczyków, gdyby nie udało mi się jeszcze dziś w nocy opuścić Paryża. I co zyskałbym za to?
— Mogę wystawić panu formalny oblig na sto tysięcy franków z obowiązkiem wypłaty natychmiast po otrzymaniu sukcesyi!
— Oblig!... Pański podpis!... co on wart? Nie pan zapłacisz, tylko żona pańska, gdyż ona jest sukcesorką... Czy żona pańska podpisze oblig?
— Nie; żona moja nie powinna wiedzieć o niczem.
— Tak?
— Ona nie wie o śmierci dziecka.
— A to jakim sposobem?
— Od chwili rozwiązania znajduje się w gorączce i jest nieprzytomną.
— A więc, mówił Duplat powoli, ważąc każde słowo — interes ten ułożyłby się tylko między nami dwoma.
Duplat powstał, namarszczył brwi i zaczął chodzić po pokoju.
— Będę go miał w rękach — myślał — gdyż posiadam jego tajemnicę: Stryj może umrzeć niedługo, a z jego śmiercią obywatelka Rollin zacznie pobierać swą rentę. Mąż jej wymoże na niej co zechce... a obawiając się skandalu, będzie musiał wypełnić zaciągnięte względem mnie zobowiązania... Nie mam więc potrzeby obawiać się, że będę pracował na próżno... Ten interes powinien udać się.
Gilbert zaniepokojony długim namysłem Duplata, zaczynał już tracić cierpliwość.
— No, decyduj się pan — rzekł — czas nagli.
— Masz pan słuszność — odrzekł Duplat. — Czy masz pan pięć blankietów wekslowych?
— Mam — odrzekł Gilbert i wyjąwszy je z szuflady, położył na stole.
— Ażeby nie popsuć ich, napisz pan naprzód na papierze zwyczajnym to, co podyktuję.
Gilbert ujął pióro i zaczął pisać:
„Ja niżej podpisany winien jestem panu Serwacemu Duplat sumę sto pięćdziesiąt tysięcy franków...“
Gilbert rzucił się na krzesło.
— Powiedziałem: sto tysięcy franków — zawołał.
— A ja mówię: sto pięćdziesiąt tysięcy — odrzekł kapitan komuny.
— Zgadzam się zostać pańskim wspólnikiem i przynieść jeszcze dzisiejszej nocy dziecko dla podstawienia go na miejsce zmarłego, lecz żądam za to sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Jeżeli ta cena wydaje się panu za wysoką, to nic z naszej umowy... nie mówmy o tem i bywaj pan zdrów!... Szkoda czasu i tak dużo straciliśmy go...
— Ależ to wyzysk!...
— Tak się panu zdaje... Zastanów się tylko... Co pan ryzykujesz? Nic! Tymczasem ja stawiam na kartę wszystko!... Żandarmi, sąd, Nowa Kaledonia i może gorzej!... Widzisz pan... Nie targuj się! Postawiłem cenę tak przystępną, że dla rodzonego brata nie spełniłbym tej roboty taniej! Nie trać pan czasu i pisz dalej.
Gilbert ujął pióro, a były furyer dyktował:
„Ja niżej podpisany winien jestem panu Serwacemu Duplat sumę sto pięćdziesiąt tysięcy franków, które zobowiązuję się wypłacić za okazaniem podpisanych przezemnie czterech obligów, każdy po trzydzieści siedm tysięcy pięćset franków, w terminach cztero-miesięcznych, rachując od dnia, w którym pani Henryka Rollin z domu d‘Areynes zostanie użytkowniczką majątku swego stryja, hrabiego Emanuela d‘Areynes.
Paryż, 27 maja 1871.“
— Zgadzasz się pan na to? — zapytał kapitan.
— Niezupełnie.
— Dlaczego?
— Na wypłatę całkowitej sumy dajesz mi pan tylko szesnaście miesięcy.
— A ile pan chcesz?
— Dwa lata.
— Mniejsza o to. Jestem człowiekiem zgodnym. Zamiast w terminach cztero-miesięcznych napisz pan półrocznych... wyjdzie dwa lata.
Gilbert zrobił na brulionie poprawkę.
— A teraz — mówił Duplat — przepisz pan to na papierze stemplowym i wystaw cztery obligi, każdy po trzydzieści siedm tysięcy pięćset franków.

Mąż Henryki skopiował akt, podpisał go, następnie rozłożył przed sobą cztery blankiety wekslowe.

XXX.

— Dyktuję dalej — rzekł Duplat.
„W dniu piętnastym marca 1872 r. zapłacę ja — niżej podpisany...
— Po co ta ścisła data? — przerwał Gibert — przecież pan wiesz, że wypłata zależną jest od terminu objęcia w posiadanie spadku.
— Daję panu więcej czasu — odrzekł były furyer — mamy teraz maj, więc do marca roku przyszłego zyskujesz pan dziesięć miesięcy... Jestem twoim dobroczyńcą, nie kapryś więc i pisz dalej.
Gilbert pochylił głowę, by ukryć błyskawicę gniewu, jaka po tych słowach trysnęła z jego oczu.
Gdyby Duplat był ją spostrzegł i z jego twarzy mógł wyczytać myśli ukryte, byłby się rzucił, na niego i udusił na miejscu.
Ale nie widział, nie domyślił się niczego i dyktował dalej:
„Zapłacę ja niżej podpisany, za tym moim własnym Sola Wekslem, panu Serwacemu Duplat lub na jego zlecenie, sumę trzydzieści siedm tysięcy pięćset franków. Walutę w gotowiznie otrzymałem.“
— Dobrze, a teraz podpisz pan i wystaw jeszcze trzy takie same weksle z terminem wypłaty każdy o pół roku później.
Gdy Gilbert skończył pisanie, Duplat uważnie odczytał weksle i rzekł:
— Zachowaj je pan teraz u siebie, a gdy przyniosę bębna, dopełnimy wymiany. Ach! zapomniałem zapytać coś pan zrobił z ciałem dziecka zmarłego?
— Zostawiłem w piwnicy przy matce.
— Dobrze; zajmiemy się niem po moim powrocie. Czy zastanę pana tutaj?
— Nie, będę pana czekał przed domem, pod drzwiami wiodącemi do piwnicy, Jak prędko spodziewasz się pan powrócić?
— Nie pytaj pan nawet o to. Nie wiem jeszcze, jakim sposobem zabiorę dziecko Janiny Rivat. Rozumiesz pan doskonale, że powinienem uczynić to zręcznie i tak, by nikt mnie nie widział. A teraz w drogę.
Wyszli z mieszkania, poczem Duplat pobiegł ulicą, Gilbert zaś udał się do piwnicy.
Były furyer nie wiedział w jaki sposób dokona swego zobowiązania, przewidywał jednak, że największą przeszkodą może być Weronika.
Po rozstaniu się z Gilbertem zaczął zastanawiać się nad trudnościami, które w pierwszej chwili nie przyszły mu do głowy. Ale powiedział sobie, że musi je przezwyciężyć, chociażby zamiast jednej, potrzebował popełnić dwie zbrodnie.
Na ulicach ogłuszająca kanonada trwała ciągle i drobny przenikający deszcz nie ustawał padać.
Przedewszystkiem należy zabrać moje pieniądze.
Rzucił w otwór kanału swój uniform wojskowy i udał się na ulicę Saint-Maur, ale zaledwie uszedł paręset kroków, przecięła mu drogę barykada, strzeżona rzez kilkunastu rewolucyonistów.
— Kto idzie? — zapytał szyldwach, powstając nagle zza kupy kamieni, usłyszawszy zbliżające się kroki.
Jednocześnie kilka innych głów pokazało się na wierzchu barykady. Duplat podszedł do żołnierza i rzekł po cichu:
— Paryż.
— Dąbrowski--odrzekł szyldwach.
Było to hasło wydane rano i niezmienione dotychczas.
Gdy przedzierał się przez barykadę, jeden z żołnierzy zapytał go.
— Dokąd idziesz obywatelu?
— Do jedenastego okręgu, do Komitetu Ocalenia publicznego.
— Ach, to ty, obywatelu Duplat! — rzekł żołnierz poznając go. — Po cywilnemu! Myślałem, że jesteś u bramy św. Gerwazego.
— Byłem tam, lecz otrzymałem rozkaz przybycia do Komitetu.
— Po cywilnemu?!
— Tak.
— Oho! to musiało się stać coś ważnego!
— Rzecz bardzo ważna. Mam zdać raport i otrzymać instrukcye.
— To idź kapitanie, bo tutaj będzie zaraz gorąco. Patrz, co się dzieje na Saint-Martin i na przedmieściu Temple. Oczekujemy na posiłki, ale, przyjdą czy nie przyjdą, będziemy się bronili do ostatniego tchu. Może zginiemy, lecz i Paryż zginie wraz z nami! Patrz, wszędzie się pali!... i wskazał ogromną łunę krwawem światłem rozjaśniającą ciemność nocy.
Duplat, nic nie odrzekłszy, oddalił się pospiesznie.
Po kilku minutach przybył do niedokończonego domu, zeszedł do piwnicy, odgrzebał pugilares z biletami bankowemi i schował go do kieszeni.
Poczem wyszedł na ulicę.
Odgłos strzałów dochodził ze wszystkich stron, działa grzmiały bez przerwy.
Pociski, zakreślając na ciemnem niebie półkola, pękały nad ulicami, rozdzierały powietrze i wzniecały pożary. Nowe łuny zjawiały się na zachmurzonym horyzoncie, snopy iskier, jak bukiety olbrzymich fajerwerków, ulatywały w przestrzeń.
Walka zbliżała się coraz bardziej.
Ogromna barykada na Château-d‘Eau została wziętą, równa jej rozmiarami na ulicy Voltaire wkrótce miała uledz takiemuż losowi.
Powstańcy na ulicy św. Antoniego musieli bronić się na raz z trzech stron; wojska regularne, po zajęciu i czwartego i piątego okręgu, rozpoczęły gwałtowny ogień kartaczowy, pod którym obrońcy komuny padali gromadami.
Duplat minął jeszcze parę barykad i zatrzymywany równie jak przy pierwszej, ocalał dzięki niezmienionemu hasłu.
U barykady wzniesionej naprzeciwko kościoła św. Ambrożego usłyszał znowu głos szyldwacha:
Kto idzie?
Paryż i Dąbrowski — odrzekł, — lecz uciekajcie! Wersalczycy zbliżają się! — Jesteśmy zdradzeni! Otaczają nas!
Powstańcy przerażeni tą wiadomością w popłochu zaczęli uciekać w stronę ulicy Voltaire.
Już tylko dwadzieścia kroków dzieliło Duplata od jego domu, ale niebezpieczeństwo stawało się coraz groźniejszem.
Wokoło głowy jego świstały kule, pociski armatnie pękały na dachach.
— Do pioruna! jeżeli z pod tego gradu wyjdę cały, to zapracuję dobrze na te sto pięćdziesiąt tysięcy franków — szeptał kapitan, przytulając się do ściany domu.
Nagle jakaś postać ludzka ukazała się na opuszczonej przez, komunistów barykadzie św. Ambrożego.
Duplat rozpoznał w niej księdza.
— No — pomyślał — ten klecha może pochwalić się odwagą.


∗             ∗
Od dwudziestu czterech godzin matka Weronika drżała o życie Janiny Rivat, bredzącej bez przerwy w najstraszliwszej gorączce, i z powodu niemożności znalezienia lekarza, pozbawionej wszelkiej pomocy.

— Co ja pocznę z temi dziećmi — zapytywała siebie — jeżeli Janina umrze.
Miała jeszcze dla nakarmienia niemowląt odrobinę mleka z dnia poprzedniego, ale jak zaopatrzyć się w nowy zapas podczas tej strasznej walki, grożącej zagładą całej stolicy?
Biedna kobieta cały ten dzień przepędziła w niewymownym niepokoju.
Wieczorem, gdy zdawało się jej, że nieco ucichło na ulicy, odważyła się wyjść do apteki i po żywność.
Z trudnością dostała tylko chleba, gdyż wszystkie sklepy były pozamykane; nadto udało się jej dostać do apteki, gdzie przyrządzono jej lekarstwo dla, złagodzenia gorączki.
Po przyjęciu go Janina zasnęła snem twardym.

XXXI.

Tymczasem na ulicach walka wrzała coraz gwałtowniejsza, kościelne dzwony złowieszczym jękiem powoływały ludność do obrony.
W ubogim, oświetlonym nocną lampką pokoju, matka Weronika siedząc obok śpiącej Janiny i dwojga spokojnie śpiących niemowląt, drżała z przerażenia.
Z ulicy dochodziły dzikie krzyki, nawoływania do broni, huk bębnów, śpiewy i od czasu do czasu łoskot pękającego granatu. Osłabiona ciągiem czuwaniem, pragnęła zasnąć choć na godzinę, by pokrzepić wyczerpane siły, lecz nieustanny hałas piekielny nie pozwolił skleić powiek ani na chwilę.
Wtem usłyszała jakieś szybkie kroki na schodach.
Czyżby to było złudzenie?
Podeszła do drzwi i otworzyła je.
W tejże chwili Janina przebudziła się i wsparłszy się na łokciu, spojrzała wokoło siebie.
— Moje dzieci... — szepnęła głosem osłabionym.
Weronika, nie zamykając drzwi, podbiegła do chorej.
— Czy lepiej ci, Janino? — zapytała. — Może chcesz...
Straszny huk przerwał jej słowa.
Spadający granat przebił dach, sufit i pękł w pokoju.
Jeden jego odłam ugodził w piersi matkę Weronikę i powalił na podłogę.
Janina krzyknęła przeraźliwie i z twarzą zakrwawioną opadła na poduszkę.
Prawie w tejże chwili drugi pocisk padł na ten sam dach i wzniecił ogień.
I rzecz dziwna, pomimo podwójnego wstrząśnienia powietrza, wywołanego dwoma wybuchami, oświetlająca pokój lampa nie zgasła, lecz świeciła dalej wśród dymu, rzucając słaby blask na kołyskę, w której spały bliźnięta.
Słyszane przez Weronikę kroki na schodach zbliżyły się i stawały się szybsze, wkrótce rozległy się w korytarzu i za chwilę ksiądz Raul d’Areynes, zadyszany i z twarzą ociekającą potem, stanął na progu pokoju.
Przybywający z Wersalu wikary od św. Ambrożego, dowiedziawszy się, że rząd postanowił skończyć ostatecznie z komuną, zapragnął wrócić do Paryża i wraz z wojskiem generała Vinoy wkroczył do stolicy przez bramę św. Gerwazego.
Pamiętając o swem przyrzeczeniu, danem umierającemu Pawłowi Rivat i nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, udał się wprost do mieszkania Janiny.
Przez otworzone drzwi wszedł do pokoju i spostrzegłszy wśród dymu kołyskę, trupa na podłodze i leżącą na łóżku zakrwawioną kobietę, miał już się rzucie ku niej, gdy wtem usłyszał rozlegające się w w korytarzu kroki.
Przyszła mu myśl, że może to jego szukają, może to ten oficer komuny, który w mieszkaniu Gilberta zaprzysiągł mu zemstę, widział go wchodzącego do tego domu i ściga go, by oddać w ręce bandytów?
Ksiądz d‘Areynes nie lękał się śmierci, ale nie chciał umierać przed spełnieniem danego Pawłowi Rival przyrzeczenia: rozciągnięcia opieki nad jego żoną i dzieckiem...
Wszedł do drugiego pokoiku i stanął za uchylonemu drzwiami.
Mały pokój napełniał się coraz więcej dymem, ogniste języki zaczynały pokazywać się na ścianach.
Zza uchylonych drzwi wikary zobaczył wchodzącego człowieka i poznał w nim Serwacego Duplat.
Kapitan komuny, spostrzegłszy trupa Weroniki i nieprzytomną oblaną krwią Janinę, wstrzymał się zdziwiony, lecz w tejże chwili oprzytomniał, pochwycił kołyskę i uciekł z nią.
Pożar rozszerzał się.
Księdzu d’Areynes nie przyszło na myśl, że kapitan komuny popełnił zbrodnię.
Mieszkał on w tym samym domu i znał położenie biednej kobiety.
Zmiana ubrania dowodziła, że nie miał udziału w ostatnich walkach komuny.
Widocznie, pomimo pozorów, zachował on w głębi duszy nieco uczucia ludzkości, gdyż przybył z pomocą nieszczęśliwej wdowie.
— Uratował dziecko — pomyślał. — Zobaczymy, może matka żyje.
Podszedł do łóżka i przyłożył ucho do ust Janiny.
Chora oddychała, a więc żyła.
Dym stawał się coraz gęstszym, ogień obejmował już meble.
Wikary pośpiesznie obwinął chorą w kołdrę, poczem wziął ją na ręce i wybiegł z pokoju.
Z trudnością przebył wązkie schody i po kilku minutach znalazł się na ulicy, w tej chwili dość spokojnej.
Raul zamierzał zanieść Janinę do siebie i powierzyć ją swej służącej Magdalenie, która przez czas pobytu jego w Wersalu nie opuszczała mieszkania, ale zaledwie stanął na chodniku, spostrzegł przechodzący pluton marynarzów z oficerem na czele.
— Pan Kernoël!
— Ksiądz d’Areynes!
Dwa te nazwiska wypadły jednocześnie z ust dwóch ludzi znajomych a nieprzygotowanych do spotkania się.
— Dokąd ksiądz idzie? — zapytał zdziwiony kapitan okrętu.
— Chciałem z tego palącego się domu uratować tę biedną kobietę umierającą i dotrzymać zobowiązania danego w pańskiej obecności w szpitalu wersalskim.
— Potrzeba ją zanieść do ambulansu.
— A gdzie jest najbliższy?
— Bardzo blisko, na ulicy Servan. Przed chwilą zostawiłem tam na straży dwudziestu pięciu ludzi. Moi marynarze zaniosą ją.
Na rozkaz kapitana czterej żołnierze wystąpili z szeregu i urządzili nosze z swych karabinów.
— Niech ksiądz wraca do domu, — rzekł hrabia Kernoël, bo wkrótce kule zaczną tu świstać na dobre.
Wypierają komunistów z przedmieścia Temple, będziemy mieli zaraz z nimi robotę. O świcie będzie już wszystko skończone. Jutro może ksiądz przyjść do ambulansu dowiedzieć się o swej protegowanej.
Czterej marynarze odnieśli Janinę, ksiądz zaś pożegnał się z kapitanom i udał się w stronę ulicy św. Ambrożego.
Już tylko trzysta kroków dzieliło go od mieszkania, położonego, jak wiemy, przy rogu ulicy Papincourt.
Na przecięciu bulwaru Woltera i Richard-Lenoire armaty grzmiały bez przerwy.
Powstańcy zajmowali ciągle ogromną, wzniesioną w tem miejscu barykadę, uzbrojoną w dwa działa potowe i gęstym ogniem odpowiadali na strzały wersaklczyków.
Kanonada wzmagała się ze stron obu; wojska Wersalskie, w celu otoczenia barykady wzniesionej na ulicy Woltera, bronionej z dziką zawziętością, weszły na ulicę Papincourt.
Ksiądz d’Areynes znalazłszy się wśród tego huraganu kartaczy, zwątpił czy uda mu się dotrzeć do domu.
Nakoniec doszedł do rogu ulicy Papincourt i miał już tylko przekroczyć jej szerokość.
Wikary polecił Bogu duszę i przyśpieszonym krokiem puścił się ku wpółotwartym drzwiom swego domu.
Miał przekroczyć próg, gdy wtem padł na oba kolana.
— Boże mój! — jęknął — jestem ranny...
Powstał z największym wysiłkiem, miał tyle przytomności, że przymknął za sobą drzwi i powoli, krwią znacząc ślad za sobą, doszedł do schodów.
Chciał wejść na nie, lecz zdawało mu się, że zabrakło mu gruntu pod nogami i że szerokie koła jasne, podobne do kręgów ogni sztucznych, migają wokoło niego w ciemności.
Jednocześnie jakiś wielki szum, podobny do szumu wzbierającego morza, napełnił jego uszy.
Później już nic nie widział i nie słyszał i nieprzytomny padł na schodach.

XXXII.

Powiedzieliśmy już, że Gilbert Rollin po rozstaniu się z Duplatem udał się do podziemia, gdzie od trzech dni zajmował z żoną piwnicę na piętrze niższem, gdy tymczasem inni lokatorowie tegoż domu mieszkali na miejscu.
W mieszkaniu zastał Henrykę wprawdzie żyjącą, lecz nieprzytomną, i leżącą w tak mocnem odrętwieniu, iż przestraszył się o jej życie.
Nachylił się nad nią i ujął jej dłonie.
Były rozpalone, co dowodziło, że gorączka nie ustąpiła.
Gilbert nalał nafty do lampki, poczem wyszedł na korytarz, stanął przy uchylonych drzwiach, wychodzących na ulicę i nasłuchując, wyczekiwał powrotu swego wspólnika.
Z rozlegających się na ulicy nierównych i pośpiesznych kroków domyślał się ucieczki powstańców, następnie rozróżnił miarowy regularny krok wojsk wersalskich.
Od czasu do czasu rozległ się w powietrzu pojedynczy strzał.
Czas uchodził, zimny pot występował na skronie Gilberta.
Serwacy Duplat nie przybywał.
Może nie przyjdzie?
Może nie udało mu się?
Może padł w drodze od kuli wersalczyków lub komunistów?
Słyszał zapytania brutalne i drżące odpowiedzi Zatrzymywanych na ulicy ludzi.
— Stój!
— Dokąd idziesz o tej porze?
— Co robisz tutaj?
— Ruszaj!
— Do posterunku!
— Do muru!
I następnie strzały, krzyki i odgłos na bruk padających ciał...
Rozpoczynał się odwet! To znowu następowała cisza, przerywana dochodzącemi zdala wystrzałami karabinowemi, lub armatniemi.
Wkońcu nastąpił spokój zupełny.
Zwycięzcy i zwyciężeni oddalili się.
Nagle Gilbert drgnął.
Jakiś człowiek szedł po błocie i zatrzymał się przed drzwiami.
Gilbert wychylił głowę i spostrzegł swego wspólnika z kołyską w rękach.
— Czekam — rzekł — idź pan po cichu, aby nie usłyszeli nas lokatorzy.
Zamknął drzwi, oświetlił schody latarką i poprowadził Duplata do swego mieszkania w piwnicy.
Henryka, nic nie widząc i nie słysząc, leżała jak w letargu.
— Uf! — rzekł kapitan komuny, stawiając kołyskę na podłodze i ocierając pot z czoła. — Dziwię się, że wyszedłem cały... Mogę się pochwalić, żem zapracował.
Gilbert nachylił się nad kołyską, odkrył prześcieradło i spostrzegłszy spoczywające obok siebie dwie główki z przymkniętemu oczami, zawołał zdziwiony:
— Dwoje!
— To być nie może! — odrzekł Duplat.
— Patrz pan!
Z kolei łotr nachylił się nad kołyską.
— Ach! do kroćset piorunów! — zawołał — prawda!
— Dwie dziewczynki — rzekł Gilbert po chwili. — Co robić?
— Potrzeba wziąć obie.
— Zwaryowałeś pan!
— Cóż panu szkodzi zachować je? Zbytek dobrego nie zawadzi.
— Mogłoby to skłonić hrabiego d’Areynes do zmiany testamentu. Musiałby podzielić majątek. Zresztą zdaje mi się, że to skomplikowałoby interes na moją szkodę. Nie mogę wziąć obu! Potrzeba znaleźć jaki sposób...
— Jest bardzo łatwy...
— Jaki?
— Zaniosę dziecko do merostwa, powiem, że z narażeniem własnego życia uniosłem je z płonącego domu, zmyślę jaką historyjkę, za którą mogą mi przyznać nagrodę Monthyona; słowem, bądź pan spokojny, urządzę się tak, że nikt nie domyśli się prawdy.
— Jesteś pan pewnym?
— Najpewniejszym, tembardziej, że dom, w którym mieszkałem, spalił się.
— Cóż się stało z Janiną Rivat?
— Nie przemówi. Widziałem ją zakrwawioną na łóżku... Odłamek granatu trafił ją w głowę.
— Nie żyła już?
— Chociażby i żyła, to w tej chwili pozostał z niej już tylko popiół, jak również i z matki Weroniki, która w kałuży krwi leżała na podłodze. Dzięki właśnie tej okoliczności udało mi się tak łatwo zabrać dzieci. Żadna z tych kobiet nie upomni się...
— Więc nikt nie wie o tem porwaniu?
— Rzecz prosta, że nikt. Tylko my dwaj wiemy.
— W takim razie śmiało możesz pan to dziecko podać za córkę Janiny Rivat.
— Za nic w świecie! — energicznie odparł Duplat.
— Dlaczego.
— Bo mógłbym się załapać. Zaraz zrozumiesz pan. Kancelarye urodzeń i zgonów były ciągłe czynne w merostwie jedenastem, być może więc, że Weronika złożyła już deklaracyę o przyjściu na świat tych dzieci. Przypuściwszy nawet, że nie uczyniła tego, to przecież inne osoby muszą wiedzieć o rozwiązaniu Janiny Rivat. Gdybym zadeklarował tylko jedno dziecko mogliby zapytać mnie, co uczyniłem z drugiem... Ponieważ dom spalił się, mogą więc przypuszczać, że dzieci wraz z matką zginęły w płomieniach. Czy mam słuszność?
— Rzeczywiście, — odrzekł Gilbiert. — Cóż pan z jednem z nich będziesz robił do jutra?
— Już ci nie dam mu piersi, bo ich nie mam; ale delikatnie napoję wodą z cukrem, aby przeżyło dopóki nie nakarmi je mamka, wyznaczona przez Towarzystwo dobroczynności.
— Dalej, nie możesz pan pozostawać dłużej w piwnicy.
— I ja tak uważam.
— Dokąd więc pójdziesz?
— Do pańskiego mieszkania na piętro.
— Dobrze — odrzekł Gilbert — zaraz pójdziemy razem, lecz pierwej musisz pan pomódz mi ukryć zmarłe dziecko mej żony.
— Chętnie; wykopiemy jamę w tej piwnicy, pochowamy je i żywa dusza nie będzie wiedziała. Czy masz pan szpadel, lub jakie inne narzędzie?
— Mam tylko siekierkę do łupania drzewa.
— Wystarczy... Daj pan ją. Tymczasem przyrządź trochę cieplej wody z cukrem, aby była gotowa gdy dziecko przebudzi się.
— Czy jesteś pan pewnym, że żona pańska nie słyszy nas?
— Jestem o to spokojnym; w każdym razie staraj się robić jak najmniej hałasu.

XXXIII.

Duplat rozpoczął swą smutną czynność, gdy tymczasem Gilbert zajął się przyrządzeniem posiłku dla bliźniąt.
Ponieważ ziemia nie była ubitą, więc ex-kapitan z łatwością wykopał jamę na metr głęboką, poczem Gilbert obwinął dziecię w prześcieradło i bez jednej łzy żalu, bez wyrzutu sumienia, rzucił je w dół i przysypał ziemią, którą następnie udeptał nogami.
— Skończyliśmy — rzekł Duplat, — zaprowadź mnie pan teraz do swego mieszkania. Uf! jak jestem zmęczony! Ale wybierz pan pierwej jedną z dziewczynek... Jako ojciec masz prawo wyboru, lecz staraj się trafić szczęśliwie.
Gilbert nachylił się nad kołyską i wskazując dziewczynkę, leżącą po stronie prawej, rzekł:
— Biorę tę...
— A więc ja drugą...
Duplat wziął dziecko na ręce i udał się za Gilbertem go jego mieszkania, w którem znalazł tylko jeden materac i kołdrę, reszta bowiem pościeli zniesiona była do piwnicy.
Obwinął dziewczynkę w kołdrę i położył ją przy materacu na podłodze.
W tej chwili dziecina zakwiliła, lecz nie przebudziła się.
— W kuchni znajdziesz pan cukier, wodę, węgle, zapałki — rzekł Gilbert.
— Dobrze, znajdę. — A teraz uregulujmy nasze rachunki... Kochajmy się jak bracia, rachujmy się jak żydzi... Przyniosłem panu dziecko, oddaj mi więc weksle.
Gilbert wyjął z kieszeni papiery i podał je Duplatowi.
— Co zamierzasz pan robić, skoro porządek zostanie przywrócony?
— Nie myślałem jeszcze o tem...
— Czy pozostaniesz pan w Paryżu?
— Nie mam ochoty. Wolę prowincyę...
— Pytam o to dla tego, że mogę potrzebować pana. Gdzie więc mam cię szukać?
— Przyślę panu swój adres. Teraz pragnę przedewszystkiem ukryć się na czas odwetu i skoro tylko odniosę to dziecko do merostwa, postaram się jak najprędzej drapnąć po za fortyfikacye. Nie chcę czekać, aż zadenoncyuje mnie który z sąsiadów, a muszę przyznać się, że niewdzięcznicy ci nie bardzo kochają mnie.
— Masz pan jaką bezpieczną kryjówkę?
— Mam w Champigny pewną starą przyjaciółkę, dobrą dziewczynę, która chętnie ukryje mnie u siebie i przechowa, dopóki nie uspokoi się wszystko. Gdybyś mnie pan potrzebował, to znajdziesz mnie u niej. Posiedzę tam ze dwa tygodnie.
— Jak się nazywa?
— Palmira, praczka.
— Adres jej?
— Ulica Bretigny, nr 9. A teraz życzę dobrej nocy. Wracaj pan do siebie, a ja prześpię się tutaj.
W chwili gdy Gilbert wszedł do piwnicy, Henryka przebudziła się ze snu głębokiego i usiłowała podnieść się na posłaniu.
— Moja córka, — moja córka — szepnęła.
— Czy lepiej czujesz się, Henryko? — zapytał Gilbert troskliwie.
— Lepiej — odrzekła. — Podaj mi moją córkę, — może płakała... może chciała pić.
Gilbert spokojnie wziął dziewczynkę z kołyski i położył ją na rękach Henryki, która, uwałowawszy , chciała nakarmić, ale dziecina zaledwie dotknęła ustami jej piersi, poczęła krzyczeć.
Gorączka i cierpienie pozbawiły Henrykę pokarmu.
— Daj jej mleka — rzekła — nie mogę już karmić jej sama.
Gilbert nalał w szklankę trochę wody ocukrzonej i wlał w usta dziecku.
Wzruszenie to tak osłabiło Henrykę, iż zemdlona opadła na poduszkę. Wtedy mniemany ojciec dziecka ułożył je w kołysce, poczem w usta Henryki wlał łyżkę lekarstwa, po którem chora zapadła znowu w sen twardy, letargiczny.
Dnia następnego 28 maja pogoda była pochmurna.
Od samego rana padał deszcz drobny i gęste chmury przeciągały nad spalonym i zbroczonym krwią Paryżem, wzruszonym aż do podstaw ostatniemi podrygami komuny, która konając jak dzikie zwierzę, kąsała śmiertelnie.
Plac przed Bastylią przedstawiał widok straszny: zajmował go cały park artyleryi, a na każdej ulicy, na każdym wychodzącym na ten centralny punkt bulwarze, wznosiły się z zaciekłością bronione barykady.
W ambrazurach sterczących na ulicy św. Ambrożego trzy armaty wyszczerzały swe groźne, ziejące ogniem paszcze, a w pewnej odległości za niemi druga barykada zasłaniała ulice Charenton i la Roquette.
Wzdłuż domów ułożone były zapasy amunicyi.
Na przecięciu ulicy Bourdon z bulwarem Richard-Lenoir wznosiła się olbrzymia barykada, ułożona z wywróconych wozów, worków z piaskiem, kamieni brukowych i pak starej bielizny, przeznaczonej dla szpitali.
Naczynia z naftą, otoczone słomą trzęsioną, oczekiwały na podpalaczów i podpalaczki.
Za oknami wszystkich domów, zamienionemi na strzelnice, ukrywali się gotowi do walki powstańcy.
Były to resztki wszystkich korpusów wszelkiej broni; oficerowie i żołnierze, wygalonowani, przybrani w pióropusze, tworzyli istną maskaradę piekielną, śmieszną, lecz zarazem straszną.
Na środku placu wznosiła się odrapana od pocisków kolumna Lipcowa z geniuszem wolności, depczącym jedną nogą kulę złotą i otoczony dymem pożarów.
U jej to stóp miał zakończyć się ten krwawy melodramat.
Nagle na wszystkich frontach wojsk regularnych zagrzmiała kanonada.
Powstańcy odpowiedzieli z zapałem, godnym lepszej sprawy.
Lecz, podczas gdy na każdej barykadzie nachyleni nad działami kanonierzy nabijali działa i strzelali bez przerwy, gdy walczący: mężczyźni, kobiety, dzieci stojąc, klęcząc, lub leżąc sypali salwami strzałów karabinowych na wojska regularne, a zza domów, okien, ze wszystkich piętr padały kule z ukrycia — jeden batalion strzelców, wpadłszy na tyły powstańców, rozwinął się w tyralierkę i rozpoczął morderczy ogień.
Ogromny wrzask podniósł się z szeregów komunistów.
— Jesteśmy zgubieni! Jesteśmy zgubieni! — wrzasnęły setki głosów.
Powstańcy, wzięci w dwa ognie, musieli się poddać lub zginąć.
Wojska wersalskie przy dźwiękach trąb i huku bębnów przyśpieszyły marsz ściśniętemi szeregami.
Wtedy oczom wszystkich przedstawił się widok straszny.
Domy obrzucone materyałami palnemi i oblane naftą buchnęły płomieniem od piwnic aż do dachów.
Wszystkie nieszczęścia, jakie wściekłość szatanów w postaci ludzkiej wymyślić zdolna, zwaliły się na tę nieszczęśliwą dzielnicę.
Na szczęście, trwało to krótko.
Wkrótce nawet najzawzięciej bronione barykady owładnięte zostały przez wojska regularne.
Z wybrzeży, ulic i bulwarów nadbiegli naraz żołnierze liniowi, marynarze i żandarmi.
Wyrwane, podarte i rzucone pod nogi czerwone Sztandary zniknęły w zmieszanem z krwią błocie.
Powstanie było stłumione i komuna zduszoną.
Wojska regularne zajęły Paryż.
Zamknięci w swych domach obywatele, instynktem odczuwając upadek anarchii, odważyli się uchylać okna i wyjrzeć na ulicę.
Widok stojących na ulicach żołnierzy uspokoił ich.
Najśmielsi i niemający nic na sumieniu, zaczęli wychodzić z piwnic.
Gilbert Rollin był jednym z pierwszych, którzy opuścili podziemne mieszkanie, inni lokatorzy domu poszli za jego przykładem.
Wszyscy ci paryżanie, uspokojeni przez oficerów i żołnierzy, odetchnęli nareszcie po tylu dniach przestrachu i chętnie zgodzili się na rewizyę swych domów, wybadania mieszkańców i oddania pod sąd wojenny wszystkich podejrzanych o utrzymywanie stosunków z komuną.
Serwacy Duplat, ukryty za muślinowemi firankami okna, śledził wypadki, zachodzące na ulicy.
Widział jak żołnierze i przebrani po cywilnemu agenci policyjni zatrzymywali przechodniów i aresztowali nie umiejących wytłumaczyć się, lub których odpowiedzi nie były zadawalające.
Widział wyciągane z okien ręce, wskazujące agentom ludzi, umykających chyłkiem pod ścianami domów.
Policya zatrzymywała ich i uprowadzała.
Prosta denuncyacya sąsiada wystarczała za dowód oskarżający.
Były kapitan komuny zaczął drżeć ze strachu.
Był zanadto dobrze znany w całym okręgu, przez prawie dwa miesiące siał postrach i przerażenie, był zmorą spokojnych mieszkańców, zresztą dowodził plutonem, który w dziedzińcu więzienia la Roquette wymordował zakładników.
Jeżeli jaka ręka wskaże go na ulicy, nie oddadzą nawet pod sąd, a wprost postawią pod murem i rozstrzelają.

XXXIV.

Niewesołe te uwagi zasępiły czoło nikczemnika.
Umrzeć, być rozstrzelanym, — a cóż się stanie z pieniędzmi leżącemi w kieszeni, co z majątkiem, jaki miał otrzymać od Gilberta Rollina?
I wszystko to zagrzebanoby w ziemi wraz z jego kośćmi i to w chwili, w której życie zapowiadało się tak pięknie?
Co czynić?
Jeżeli opuści dom w celu odniesienia do merostwa jednej z córek Janiny Rivat, to nim zrobi dwadzieścia kroków, zostanie zadenuncyowanym...
Nagle wejście męża Henryki powiększyło jego przestrach.
— Jak stoi sprawa? — zapytał głosem zdławionym.
— Wszystko skończone — odrzekł Gilbert. — Komuna nie żyje, wersalczycy są panami Paryża, ogłoszono stan oblężenia i administracyę miejską oddano w ręce merów... Trzeba uciekać...
— Dlaczego?
— Gdyż we wszystkich domach odbywają rewizye, zabierają broń i uprowadzają skompromitowanych. Z pewnością przyjdą i do mnie.
Przeniosę żonę. Rozumiesz pan, iż nie możesz bawić tu dłużej.
Duplat zbladł jak płótno.
— Na ulicy mogą mnie poznać, zaaresztować, rozstrzelać?
— Lękasz się pan?
— Ludzie lękają się nawet mniejszych rzeczy.
— A jednak pozostając tutaj, oddasz się sam w ich ręce. Czem wytłumaczysz pan swoją obecność? I sam nie ocalisz się i mnie skompromitujesz... Powinieneś pan pomyśleć, o spełnieniu zaciągniętych względem mnie zobowiązań.
— Pańskie sto pięćdziesiąt tysięcy franków nie warte mojej głowy — gwałtownie odrzekł Duplat.
Teraz Gilbert przestraszył się.
Co będzie, jeżeli wspólnik ten nie zechce dokończyć tak pięknie rozpoczętego dzieła, od którego zależy przyszłość jego?
— Dziwię się, iż nie rozumiesz! pan — odrzekł — pozostając tutaj, narażasz się sto razy więcej, niż gdzeindziej! Jeżeli zastaną pana z drugą córką Janiny Rivat, to czem wytłumaczysz się? Jakież ja mogę dać objaśnienie? Cała sprawa wyda się!... Prędko dowiedzą się kim jesteś, gdyż znają cię w całym domu, a i ja będę oskarżony o ukrywanie komunistów. Wtedy wszystkie nasze projekty wezmą w łeb! Jeżeli gdzie grozi panu niebezpieczeństwo, to właśnie tutaj. Tymczasem na ulicy prędzej uda ci się przemknąć niepostrzeżenie. Tak przyzwyczajono się do twego munduru, że nikt cię nie pozna w ubraniu cywilnem. Zresztą powód skłaniający pana do udania się do merostwa, czyż nie przemawia za twoją uczciwością? Ocalenie dziecka i odniesienie go do kancelaryi Towarzystwa dobroczynności jest czynem tak chwalebnym, iż nikomu na myśl nie przyjdzie, iż przed kilkoma godzinami walczyłeś w szeregach komunistów. Zdecydowałeś się pan dobrowolnie, przyjąłeś względem mnie zobowiązania, mam więc prawo wymagać, byś dotrzymał słowa.
— Masz pan słuszność — odrzekł Duplat, odzyskawszy zimną krew podczas długiej przemowy Gilberta. — Kto nie ryzykuje, nic nie ma! Przyrzekłem i dotrzymam, ale biada tobie, jeżeli wyjdę cały, a ty w terminie wypłaty wyprzesz się podpisu! Do stu piorunów! nie chciałbym wówczas być w twojej skórze.
— Bądź pan spokojnym — odrzekł mąż Henryki — zapłacę.
— I ja mam nadzieję.
Duplat, nie namyślając się już dłużej, wziął na ręce dziewczynkę owiniętą w kołdrę, opuścił mieszkanie Rollina i udał się do merostwa.
— Ach, żeby go zabili wraz z dzieckiem! — myślał Gilbert, spoglądając za odchodzącym.
Nie bez śmiertelnego strachu były kapitan komuny postawił nogę na ulicy po wyjściu z domu przy ulicy Servan.
Nie posiadał on odwagi, ale był szalenie zuchwałym, nadto obdarzony umysłem bogatym w pomysły, rachował, że potrafi wybrnąć z grożącego mu niebezpieczeństwa.
Pragnął żyć, ażeby użyć uciech, jakich doznać można za piętnaście tysięcy franków już posiadanych i sto pięćdziesiąt tysięcy franków, spoczywających w kieszeni w formie obligów.
Naprzeciw domu ulica była pustą, ale na przecięciu z ulicą Zieloną Duplat spostrzegł grupę żołnierzy, którą otaczało kilkanaście osób z ludu, przeważnie kobiet.
Duplat nie ufał szczególniej kobietom i bał się ich długiego języka.
Będąc znanym i znienawidzonym, zwłaszcza przez sklepikarzy, nie odważył się pójść w tym kierunku, byłoby to bowiem szaleństwem, zawrócił więc na ulicę Roquette, gdzie również słała gromadka żołnierzy, ale mniej towarzyskich.
Nasunął kapelusz na oczy, wcisnął głowę w ramiona i przytuliwszy dziecko do piersi, jak prawdziwy ojciec, przyśpieszał kroku drżąc ze strachu przed każdym spotkanym przechodniem.
Na placu Roquette jeden pułk piechoty zamykał wszystkie wyjścia i pilnował bram dwóch więzień, do których setkami spędzano pochwyconych komunistów.
Chciał minąć placówkę, lecz zatrzymano go.
W tych chwilach strasznych, zaledwie po ukończeniu walki zajadłej, żołnierze nie przebierali w wyrażeniach i traktowali przechodniów bardzo brutalnie.
Zkąd idziesz, podpalaczu? — zapytał sierżant.
— Dokąd uciekasz? — zawtórował drugi.
— Śmierdzisz prochem...
— Pokaż ręce...
— Umyj pysk i odsłoń go...
— Co niesiesz?
— Czemu nie odpowiadasz?
— Nie odpowiadam, bo wszyscy naraz krzyczycie i nie dajecie czasu na odpowiedź — z zimną krwią odrzekł ex-kapitan. Widzicie, że niosę dziecko i idę do merostwa jedenastego okręgu zapisać je do akt stanu cywilnego. Ukrywaliśmy się w piwnicy z obawy pocisków.
I mówiąc to, pokazał dziewczynkę, która, odkryta nagle, zaczęła płakać.
— Dobrze... możesz iść!
Nieco dalej zatrzymano go powtórnie i znowu badano.
Dziecko Janiny Rivat było dla niego listem bezpieczeństwa.
Szedł dalej, co kilka kroków spotykając pikiety żandarmów prowadzących więźniów, lub nosze z rannymi i trupami zbieranemi z ulicy.
Na placu Woltera zatrzymano go po raz ostatni, zadowolono się odpowiedzią i przepuszczono.
Parter merostwa zajęty był przez dwie kompanie piechoty; wszędzie połyskiwały szable i bagnety.
Żołnierze, utrudzeni od tygodnia trwającą uporczywą walką, mieli twarze blade, wynędzniałe, okopcono dymem prochu, mundury podarte i zabłocone.
Niektórzy skrzyżowawszy ręce na lufie karabina, spali stojąc, inni uwijali się na chodnikach około kotłów.
W rynsztokach leżały kupy mundurów powstańczych, czapki, szable połamane, kolby karabinowe i lufy pokrzywione, a nieco dalej znowu trupy, lub ranni ociekający krwią.
Obok stały grupy kobiet płaczących, z dziećmi czepiającemi się ich spódnic, matek i wdów domagających się chleba, oddania mężów lub braci, zaginionych, może aresztowanych.
Duplat uczuł dreszcz przebiegający po calem ciele.
Przychodziła mu myśl, że dobrowolnie wpadł w paszczę wilka, ale już nie czas było cofać się.
Szedł dalej, udając pewnego siebie i przebył bramę merostwa.
Dziedziniec przepełniony był żołnierzami, policyą i szpiegami.
— Dokąd idziesz? — zapytano go.
— Idę złożyć deklaracyę o urodzeniu tego dziecka.
— Możesz iść.
Wszedł na schody, następnie na korytarz i korzystając z chwili, w której nikt na niego nie patrzał, otarł pot z czoła.
Nagle drzwi, przed któremi zatrzymał się, otworzyły się i jakiś człowiek, spostrzegłszy go, wydał okrzyk zdziwienia.
Był to Merlin, tajny agent wersalski.
— Czyś ty zwaryował? — zapytał zdumiony. — Więc chyba sam chcesz by rozstrzelali cię? Pocoś przyszedł tutaj, gdzie tyle osób cię zna?
Duplat zzieleniał.
— Przyszedłem złożyć deklaracyę o znalezieniu tego dziecka — rzekł odkrywając je.
— Powiedz prawdę, gdzieś je ukradł?
— Nie ukradłem, lecz uratowałem — rzekł.

XXXV.

— Tyś uratował? No, no! Gdzie?
— Na ulicy la Roquette.
— Jakim sposobem?
— Szedłem tam do jednego z przyjaciół, u którego chciałem się ukryć, ażeby przeczekać najgorętsze chwile, a następnie opuścić Paryż. Myślałem, że tam jest spokojnie, tymczasem natknąłem się na toczącą w pobliżu walkę. Pociski padały naokoło i domy za mną zaczęły się palić. W chwili gdym dochodził do mej kryjówki, grad kartaczy przegrodził mi drogę. Cała ulica la Roquette stała w płomieniach. Musiałem zawrócić. Mieszkańcy uciekali z płonących domów jak waryaci. Zebrałem wszystkie siły i pędziłem wśród gęstego dymu i kul świszczących. Naokoło mnie rozlegały się przeraźliwe wrzaski i wołanie o pomoc... Kobiety z dziećmi na rękach uciekały z płaczem. Jedna z nich wypadłszy na mnie z gorejącego domu, trafiona kulą w piersi, padła u nóg moich. Był to widok tak okropny, że choć przedewszystkiem myślałem o ocaleniu własnej głowy, wstrzymałem się, a ona wtedy podając mi dziecko, jęknęła.
— Ocal... ocal...
Wziąłem więc, trudno bowiem było rzucić na bruk i uciec; nieprawdaż? Byłoby to zbyt nikczemnie. Powiedziałem sobie tylko, iż skoro je wziąłem, to powinienem ocalić. A ponieważ kule padały dalej, popędziłem do swego mieszkania. Ale i mój dom już stał w płomieniach! Wypadłem na ulicę Zieloną i ukryłem się w piwnicy pustego domu, w którym umawiałem się z tobą w pewnym interesie. Myśl była dobra. Przesiedziałem spokojnie kilka godzin, a ponieważ sam nie mogłem nakarmić dziecka, wyszedłem, by odnieść je do przytułku.
Duplat całą tę naprzód obmyślaną anegdotkę opowiedział tonem tak naturalnym, że nawet znający go dobrze Merlin uwierzył mu zupełnie.
— Na ten raz popełniłeś czyn uczciwy. Jesteś więcej wart, niż myślałem. Ale narażasz tutaj życie. Twoi sąsiedzi już zadenuncyowali cię...
— A łajdaki! Ratuj mnie! Przybyłem tutaj by ocalić to dziecko. Ratuj!
— Uczynię wszystko co mogę. Czy nie znałeś matki tego dziecka?
— Nie znałem i nigdy nawet nie widziałem jej. Dziecko to ma najwyżej dwa lub trzy dni życia, więc — jak raz do przytułku...
— Czy wiesz numer domu spalonego, z którego wybiegła matka?
— Zmiłuj się, czy ja mogłem wtedy myśleć o numerze domu? Zresztą wszystkie domy paliły się naraz.
— To prawda. Ale to mała rzecz. Dziecko uratowane ma takie samo prawo do opieki co i znalezione. — Radź. — Znają mnie tutaj o tyle, że uwierzą mi na słowo. Tylko nie wymieniaj swego nazwiska. Wiedzą już, że kapitan Serwacy Duplat dowodził plutonem który rozstrzelał zakładników. Zgubiłbyś siebie i mnie skompromitowałbyś.
Merlin zaprowadził Duplata do biura urodzeń i wskazując urzędnikowi dziecko rzekł:
— Człowiek ten uratował z płomieni dziecię. Matka i ojciec nieznani. Niech pan będzie łaskaw zapisze objaśnienia jego, a ja tymczasem pójdę do pana mera powiadomić go o wypadku i zapytać co zrobić z dzieckiem?
Po chwili powrócił z gabinetu z oświadczeniem, że mer prosi ich wszystkich do siebie.
Gdy weszli, Merlin przedstawił swego przyjaciela.
— Pan Juliusz Servaize, o którym panu merowi mówiłem. Znam go oddawna. Udało mu się opuścić Paryż i wrócił dopiero z nami.
— Panie — odrzekł mer, podając rękę wspólnikowi Gilberta — winszuję panu takiego poświęcenia.
Pan Merlin opowiedział mi wszystko. Uczynię wszystko co będę mógł dla tej biednej sieroty.
Poczem zwróciwszy się do urzędnika, rzekł:
— Panie Merlin, wiesz co należy uczynić w takich wypadkach. Postaraj się, aby dziecko to bezzwłocznie oddano mamce. Porozumiej się pan w tej kwestyi z zarządem przytułku. Spisz protokół, który zastąpi metrykę, prawdopodobnie bowiem nie składano deklaracyi urodzenia. Urządź się wreszcie tak, aby nawet po dwudziestu latach można było udzielić objaśnień osobom, które chciałyby zasięgnąć wiadomości o dziecku.
— Dobrze, panie merze, ale kancelarya przytułku jeszcze nie funkcyonuje.
— A nie masz pan listy kobiet, którym powierzają dzieci podrzucone?
— Mam.
— Więc wybierz pan jaką, mieszkającą najbliżej Paryża, dziecko bowiem zapewne potrzebuje szybkiej pomocy.
— Lecz kto je odwiezie?
Bystry Merlin skorzystał z tego pytania:
— Może odwieźć sam wybawca — rzekł.
— Czy zechce pan spełnić ten czyn dobry? — zapytał mer, zwracając się do Duplata.
— Bardzo chętnie panie merze — rzekł ex-kapitan, a w duchu pomyślał: — Ach, szelma Merlin, jaki sprytny! Daje mi najlepszy sposób opuszczenia Paryża i dostania się do Champigny.
— Odwiozę go — mówił dalej Merlin — do bramy Bharenton, lecz będę prosił pana mera o wydanie w tym celu listu bezpieczeństwa, który następnie zawizuję w komisaryacie.
— Dobrze — odrzekł mer. — Żegnam panów.
Urzędnik wraz z Merlinem i Duplatem wyszli z gabinetu i udali się do biura, gdzie zajęli się sporządzeniem protokółu.
— Pańskie imię, nazwisko? — zapytał Duplata.
— Juliusz Servaize.
— Gdzie pa mieszka?
— Przy ulicy la Roqutte, nr 22, dom spalony — odrzekł Merlin.
— A pan, panie Merlin?
— Alfons Izydor Merlin, ulica Boulets, nr 14.
— Czy nie znacie panowie numeru spalonego domu, z którego wyszła matka tego dziecka?
— Nie, panie. Cały szereg domów stał w płomieniach, zresztą trudno było pod gradem kul myśleć o numerze.
— I o matce nic pan nie wie?
— Nic.
— Czy dziecko, gdyś pan je podjął, zawinięte było w tę samą kołderkę i bieliznę co teraz?
— W tę samą.
— Niech pan podyktuje mi szczegółowy jego opis.
Duplat spełnił żądanie.
— Czy na bieliźnie dziecka niema jakiego znaku?
— Nie wiem.
— Proszę zobaczyć.
Merlin odsłonił dziecko, które zaczęło płakać.
Biedna istotka miała na sobie tylko koszulkę perkalową.
— Na bieliźnie jest znak R.
— Czy niema na ciele znaków szczególnych?
— Niema — odrzekł Merlin po obejrzeniu dziecięcia.
— Ile może mieć życia?
— Najwyżej trzy dni i musi mieć rogatą duszę, skoro jest tak spokojne i ma się dobrze, choć przez tyle godzin pozostaje bez pokarmu.
— Panie Merlin, niech pan uda się z niem do apteki i poprosi o przygotowanie mu jakiego napoju, a ja tymczasem z panem Servaize dokończę protokółu.
— Masz pan słuszność — odrzekł agent i wyszedł.
Po dziesięciu minutach powrócił z jakimś płynem mlecznym i łyżką.
— Przeczytam panom protokół i poproszę o podpisanie go — oświadczył urzędnik.
— Słuchamy — rzekł agent.
„Dnia 28 maja 1871 r. o godzinie jedenastej rano, w kancelaryi mera okręgu jedenastego stawili się: p. Juliusz Servaize, zamieszkały przy ulicy la Roquette w domu nr 22, obecnie spalonym, oraz p. Alfons Izydor Merlin, zamieszkały przy ulicy Boulet nr 14, i przedstawili dziecię płci żeńskiej, znalezione na ulicy Roquette przez p. Juliusza Servaize, w chwili gdy jakaś kobieta, prawdopodobnie matka, wybiegłszy z płonącego domu, trafiona kulą, padła bez życia na bruk ulicy. Dziecię to, jak się zdaje urodzone przed trzema dniami, owinięte było w kołderkę białą i miało na sobie koszulkę, oraz czepeczek, oznaczone wyhaftowaną czerwoną bawełną literą R.“
Akt ten podaje powyższe szczegóły w celu udzielenia wskazówek osobom, któreby w przyszłości poszukiwały tego dziecięcia.
Dziecku temu dano imię...
Urzędnik przerwał czytanie i zapytał:
— Jakie imię chcecie panowie dać temu dziecku?
— To mała rzecz — odrzekł Duplat — niech pan da pierwsze lepsze.
— Na bieliźnie znajduje się litera R, — wtrącił Merlin — więc dajmy imię zaczynające się od niej.
— Więc niech będzie Róża — rzekł Duplat.
Urzędnik wpisał imię i czytał dalej.
„Dziecko to staraniem administracji miejskiej oddane będzie do mamki, wdowy Franciszki Leroux, zamieszkałej w Saint-Maur, pod opieką Rady dobroczynności publicznej, która zostanie o tem powiadomiona i otrzyma kopię niniejszego protokółu deklaracyi, zapisanej w regestrze urodzeń na str. 158“.

Paryż, 28 maja 1871 roku.
Niech panowie podpiszą — rzekł urzędnik, podając pióro Duplatowi.

Ex-kapitan podpisał nazwisko: Juliusz Servaize.
— Dopuściłem się fałszerstwa w dokumencie urzędowym — pomyślał — a to gruba sprawa... Ale jam temu nie winien... to Merlin. Zresztą po oddaniu dziecka do przytułku, nie będzie o niem mowy...
Z kolei podpisał Merlin.
— A teraz — dodał urzędnik — niech pan uda się i do pana mera po papiery potrzebne do umieszczenia dziecka u mamki.
Duplat i Merlin zabierali się do wyjścia, gdy wtem na progu kancelaryi stanął Gilbert, w towarzystwie swego sąsiada p. Lannay i akuszerki, niosącej dziecko na rękach.
Gilbert wymienił z Duplatem szybkie spojrzenie.
— Więc dotrzymał słowa — pomyślał mąż Henryki.
Duplat i Merlin udali się teraz do mera i znaleźli papiery gotowe.
— Zawizuj pan ten list bezpieczeństwa u komisarza wojskowego — rzekł urzędnik, wręczając papiery agentowi, następnie na koszt merostwa weźmiesz powóz i odwieziesz pana Servaize do bramy Charenton. Tamtędy będzie najbliższa droga do Saint-Maur, gdyż pociągi na kolei żelaznej jeszcze nie kursują.
A zwróciwszy się do Duplata, dodał:
— Jeszcze raz winszuję panu tak pięknego czynu. Gdyby nie pan, to dziecię nie żyłoby już. Postąpiłeś pan jak człowiek z sercem i honorowy... czyn pański przyniesie mu szczęście.
I uścisnął rękę łotra, który podając swoją, myślał:
— Jaki ty głupi jesteś mój panie! zdaje ci się, żeś bardzo przenikliwy i rozumny.
Merlin i kapitan Komuny po wyjściu z merostwa pojechali na plac Roquette, gdzie Merlin, mający wszędzie znajomych, udał się do komisoryatu dla zawizowania listu bezpieczeństwa, zaś Duplat wcisnąwszy się w róg powozu, starał się ukryć swą twarz przed oczyma przechodniów.
Po kilkunastu minutach agent powrócił i dorożka potoczyła się szybko do bramy Charenton.

Gilbert po wyjściu Duplata z drugą córeczką Janiny Rivat nie stracił ani minuty i z pomocą swych sąsiadów lokatorów przeniósł Henrykę z piwnicy do mieszkania, następnie wyszedł na miasto dla znalezienia lekarza dla matki i mamki dla dziecka.
Po długich poszukiwaniach udało mu się znaleźć jednego, za to z akuszerką poszło o wiele łatwiej.
Po udzieleniu Henryce pierwszej pomocy lekarskiej Gilbert wraz z jednym z sąsiadów, akuszerką i dzieckiem udał się do merostwa.
Widzieliśmy go tam przestępującego próg kancelaryi w chwili gdy Duplat i Merlin już opuszczali ją.
Gilbert był tem spotkaniem zachwycony, przekonał się bowiem, że ex-kapitan spełnił swe zobowiązanie sumiennie i że odtąd nie groziła mu żadna komplikacya i żadne niebezpieczeństwo.
Złożył deklaracyę, na mocy której dziecko Janiny Rivat zapisane zostało jako urodzone dnia 25 maja, o godzinie drugiej po północy, przy ulicy Servan pod nr. 39 z małżonków Gilberta Rollin i Henryki z domu d‘Areynes.
Dziecku temu dano imię Marya Blanka.
Dziwnym zbiegiem okoliczności na pozór nieprawdopodobnych i zmyślonych, a które przecież wydarzają się w życiu rzeczywistem częściej niż się zdaje, obie córeczki bliźniaczki Janiny Rivat zapisane zostały w księdze urodzeń merostwa, jednego dnia, na jednej stronicy i jedna po drugiej.
Gilbert przekonał się o tem dowodnie, czytając przez ramię urzędnika deklaracyę, podpisaną przez Juliusza Serwaize i Alfonsa Izydora Merlin.
— Duplat nie podpisał nazwiska własnego — myślał mąż Henryki. — Bał się i wziął sobie wspólnika. „Juliusz Servaize“ dobrze wiedzieć o tem.
Po otrzymaniu kopii aktu urodzenia, przyznającego Maryę Blankę za jego córkę legalną, Gilbert odetchnął swobodnie.
Przyszłość jego, na chwilę zaciemniona, nareszcie rozjaśniła się.
Pełen otuchy powrócił do domu i polecił akuszerce wyszukać mamkę.
W chwili tej, w której wszystko zdawało mu się uśmiechać, niepokoiła Gilberta jedna tylko myśl, mianowicie posiadanie wspólnika; powiedział sobie jednak, że pozbędzie się go niedługo.
W jaki sposób? — nie wiedział jeszcze, ale będąc przygotowanym do użycia wszelkich środków, był pewnym, że nie dozna zawodu.
Powóz unoszący Merlina i Duplata z dziewczynką nie przybył bez trudności do bramy Charenton. Co kilkaset kroków musiał agent wersalski dawać objaśnienie naczelnikom posterunków i pokazywać list bezpieczeństwa.
— Zrozumiałem — rzekł Duplat podczas przejazdu — dlaczego dałeś mi nazwisko zmyślone; ale jeżeli fałszerstwo to zostanie kiedy odkryte?
— Przez kogo? — odrzekł Merlin, — kto będzie sprawdzał deklaracyę? To sprawa już skończona. Zresztą, z dwóch niebezpieczeństw zawsze należy wybierać mniejsze... Gdyby nazwisko twoje zostało wymienione, byłbyś rozstrzelanym. Teraz już nie potrzebujesz obawiać się. Dziecko znajduje się pod opieką Towarzystwa dobroczynności, nikt również nie będzie zaprzątał sobie głowy Juliuszem Servaize. Dzięki mej, przezorności możesz opuścić Paryż najbezpieczniej. Jeszcze raz wydobędę cię z biedy. Jeżeli po wyjściu za fortyfikacye potrafisz się urządzić rozumnie, to możesz spać spokojnie.
— Bądź pewnym, że nie popełnię żadnego głupstwa.
— Radzę ci nie pokazywać się przez czas jakiś i ukryć się dobrze. Pamiętaj, że zadenuncyowano cię jako kapitana komuny i oskarżono o rozstrzelanie zakładników, a więc z pewnością będą cię poszukiwali. Dopóki nie otrzymasz odemnie wiadomości, zachowaj nazwisko Juliusza Servaize — jest ono zupełnie czyste.
— Tak, ale nazwisko to przecież należy do kogoś.
— Nie należy do nikogo, gdyż zmyśliłem je.
— A gdybym został aresztowany?
— Dlaczego? To nieprawdopodobne.
— Na tym świecie wszystko jest możliwe. Otóż czy w takim razie mogę powołać się na ciebie i na usługi wyświadczone armii wersalskiej przez wydanie bramy św. Gerwazego.
— Ani myśl o tem! — przerwał mu Merlin. — Stanowczo wyparłbym się ciebie, choćbyś Bóg wie jakie przedstawiał dowody. Powiedziałem ci już i powtarzam raz jeszcze, że rząd zna tylko mnie, mnie zapłacił i pozostawił wybór środków i ludzi. Nie chciałbym aby wiedziano, że byłeś moim współpracownikiem. Mimo to wdzięczny ci jestem i dowodzę tego, pomagając ci w ucieczce, choć jako agent rządowy powinienem wydać cię w ręce policji. Zresztą, jeżeli będziesz rozumnym, to nie masz powodu obawiać się aresztowania.
Powiedz mi, co myślisz robić na prowincji do czasu aż przestaną myśleć o tobie.

XXXVI.

— Myślę ukrywać się w Champigny — odrzekł Duplat.
— Czy znasz tam kogo pewnego? Prawda, zapomniałem... pannę Palmirę, praczkę.
— Tęga dziewczyna i kocha mnie! U niej będę bezpiecznym.
— Czy przyjmiesz odemnie radę?
— Chętnie. Ufam ci.
— Staraj się bawić u niej jak najkrócej.
— Dlaczego?
— Bo Champigny leży za blizko Paryża. Policja wytropi cię z pewnością. Ja na twoim miejscu puściłbym się w podróż zagranicę, ukryłbym się w Szwajcarii lub Belgii i oczekiwałbym amnestyi, która prędzej lub później musi nastąpić; a ponieważ masz pieniądze i nie jesteś głupim, więc wybrniesz z kłopotu.
— Może masz słuszność...
— Z pewnością mam. Przeczekaj trzy lub cztery dni i umykaj do Szwajcaryi.
— Ale jak przekroczę granicę, nie posiadając paszportu?
— Nic łatwiejszego.
— Jakim sposobem?
— Wysiądź z pociągu na parę stacyj przed punktem, na którym agenci czuwają już od kilku dni i pieszo przejdź boczną ścieżką granicę, spacerem, z laską w ręku, jak mieszkaniec miejscowy.
— Dobrze, uczynię tak!
Przybyli do bramy Charenton.
— Pożegnam cię już, gdyż muszę wracać do Paryża. Ty zaś jedź dorożką do Graneville, a ztamtąd możesz już dojść pieszo.
Brama Charenton była strzeżoną przez kompanią strzelców i przez żandarmów.
Agent wersalski wszedł do biura, przedstawił dowody i uzyskawszy wizę, powrócił do oczekującego w powozie Duplata.
— Masz papiery w porządku. A teraz ruszaj i nie zapominaj moich rad.
— Dziękuję ci — odrzekł Duplat i pojechał dalej.
W godzinę po tej rozmowie, Duplat, złożywszy dziecko u wdowy Leroux i otrzymawszy od niej pokwitowanie, puścił się w drogę do Champigny.
Ostatnie wypadki paryzkie wiadome już były wszystkim i Duplat co krok spotykał osoby, które przez czas panowania komuny ukrywały się w wioskach sąsiednich, obecnie zaś śpieszyły z powrotem do Paryża.
Ponieważ przed oblężeniem wysadzono w powietrze most pod Champigny, przeto ex-kapitan zmuszony był przebyć Marnę łodzią.
Przyjaciółka Duplata, Palmira, była dziewczyną bardzo przystojną, ale dzięki lekkomyślnemu postępowaniu swemu miała opinię opłakaną.
W Champigny, gdzie mieszkała od pięciu lat, posiadała wielu wielbicieli, a żaden z nich nigdy nie skarżył się na jej surowość, mimo to jednak, choć serce miała otwarte dla wszystkich, zachowała szczerą przyjaźń dla swego pierwszego kochanka, Serwacego Duplat.
Poznali się w Paryżu przed sześcioma laty i od tego czasu, pomimo osiedlenia się Palmiry w Champigny, widywali się niekiedy.
Palmira wiedziała o udziale Serwacego w rewolucyi paryzkiej. Widząc się z nim ostatni raz w marcu, radziła mu, by nie mieszał się do spraw tak niebezpiecznych, lecz niezdołała go przekonać.
Obdarzona zdrowym rozsądkiem, rozumiała doskonale, że cel, do którego dążyli komuniści, był chimerą, marzeniam niemoźliwem do spełnienia.
W Champigny prawie nikt nie znał Duplata, naprzód, że bywał tam rzadko, a powtóre, iż jeszcze rzadziej pokazywał się na ulicy wraz z Palmirą; gdy chcieli się widzieć, naznaczali sobie schadzkę w Paryżu.
Podczas oblężenia przebywała ona wraz z swą pracodawczynią, w stolicy i dopiero po zawarciu zawieszenia broni powróciła do Champigny, gdzie przez sześć dni w tygodniu pracowała z żelazkiem w ręku a w niedzielę flirtowała z chłopcami i towarzyszkami, wolnemi od przesądów zarówno jak i ona.
Zajmowała przy ulicy Bretigny mały, z trzech pokoików złożony domek włościański, położony w ogródku, otoczonym ze wszystkich stron palisadą drewnianą.
28 maja, w dzień Zielonych świąt cały poranek przepędziła w pracowni i odchodząc przyrzekła jednej z towarzyszek udać się wieczorem na obiad do utrzymywanej przez miejscowego rybaka restauracyi nad brzegiem rzeki. O godzinie trzeciej po południu, zaledwie ukończyła porządek w mieszkaniu, utrzymywany zwykle z wielką starannością, ktoś zadzwonił u drzwi.
Otworzyła je i spostrzegłszy Duplata, krzyknęła ze zdziwienia.
— Co ty tu robisz? — zapytała.
— Cicho! — odrzekł, wchodząc pośpiesznie i zamykając drzwi za sobą.
— Założyłabym się, że ścigają cię — rzekła, przewidując niebezpieczeństwo.
— Nie ścigają, ale jestem zagrożony i dla tego pragnąłbym, aby nikt nie wiedział, że jestem w Champigny i w twoim mieszkaniu.
— A mówiłam ci, że to źle się skończy! Nie chciałeś mnie słuchać.
— Miałaś słuszność... lecz stało się... Nie mówmy o tem.
Palmira objęła ramionami szyję łotra i ze współczuciem patrząc mu w oczy mówiła:
— Szczerze mi ciebie żal. — Więc szukają cię... Ach, czemu nie słuchałeś mojej rady? Wiedziałam, że cała ta wasza komuna była blagą i nie mogła trwać długo! Wszyscy jej przywódzcy byli to błazny, myślący tylko o napchaniu swych kieszeni! Nie rozumiem co z tobą się stało, żeś przyłączył się do nich. Ot, do czego doprowadzili cię!
I znowu uścisnęła go serdecznie.
— Powtarzam, żem popełnił głupstwo — odrzekł — lecz cóż chcesz, moja droga, ufałem im. Dziś trudno już to cofnąć, należy czekać aż zapomną...
— Cóż teraz? Odwet?
— Straszny!
— To samo mówią ci, co przybyli z Paryża.
— Czy bardzo jesteś skompromitowany?
— Dość mocno... Byłem głupi i rwałem się nagrzód... Zadenuncyowano mnie...
— Zadenuncyowano! — powtórzyła przestraszona Palmira. — A to nikczemni! I gdyby cię ujęto, co zrobiono by?
— Rozstrzelanoby.
— Boże miłosierny! Cóż myślisz uczynić dla zmylenia pogoni za sobą.
— Chciałem przez kilka dni ukryć się u ciebie.. Nie wiem czym dobrze zrobił licząc na ciebie...
— Kpisz czy o drogę pytasz? — Zawsze rachuj na mnie. Uczynię dla ciebie wszystko, chociażbym sama, miała narazić się... Nie puszczę cię od siebie... Ale, — dodała po chwili — czy sądzisz, że mogą cię szukać tutaj?
— Nie zdaje mi się, ale ponieważ należy przewidywać wszystko, więc po kilku dniach powinniśmy wyjechać.
— Dokąd?
— Do Szwajcaryi.
— Oboje?
— Rozumie się. Czyż sądzisz, że przybyłem dla tego, byś wyciągnęła mnie z biedy i naraziwszy cię, następnie opuścić? Byłoby to nikczemnością! Pojedziemy do Genewy, założysz tam pralnię i będziemy żyli spokojni, szczęśliwi, nie obawiając się nikogo...
Duplat myślał, że Palmira propzycyę tę przyjmie z zachwytem, ale ta odrzekła:
— Zapewne, że byłoby to dobrze. Wiem, że jestem robotnicą dobrą i potrafiłabym kierować zakładem, ale nie mam ani grosza oszczędności, żyję z dnia na dzień, a urządzenie takiego zakładu wymaga sporo pieniędzy...
— Jak myślisz — przerwał Duplat — czy pięć tysięcy franków wystarczy na taki interes?
— Nawet za wiele — odrzekła Palmira zdziwiona.
— Więc niech ci się zdaje, że sumę te posiadasz w kieszeni.
— Więc ty myślisz, że ją dostaniesz?
— Nie potrzebuję dostawać, gdyż mam.
— Nie żartujesz?
— Skoro nie wierzysz, więc patrz!
I powiedziawszy to, Duplat wyjął z kieszeni przygotowane naprzód pięć tysięcy franków i pokazał je Palmirze.
Uszczęśliwiona dziewczyna uścisnęła go serdecznie.
Duplat jako człowiek praktyczny i przezorny, przyznał się tylko do trzeciej części posiadanego majątku i ani słowa nie wspomniał o spodziewanym w przyszłości, to jest o zahypotekowanych na przyszłej sukcesyi Henryki stu pięćdziesięciu tysiącach franków.
— Pomówimy później o naszych projektach — rzekła Palmira — a teraz myślmy o najpilniejszem. Czy przypuszczasz, że mogą cię szukać u mnie?
— Nie sądzę, ale należy być ostrożnym.
— Czy który z twoich przyjaciół zna mój adres w Champigny.
— Tylko Merlin.
Duplat zapomniał o Gilbercie.
— Co to za jeden ten Merlin?
— Towarzysz, którego widziałem raz w Paryżu i który dopomógł mi do ucieczki.
— Czy jesteś pewnym jego?
— Ufam mu jak sobie.
— Więc dobrze.
— Przez czas bytności u ciebie nie pokażę nosa na ulicy. Ty zaś nie zmieniaj systemu życia, tylko zamiast stołować się w restauracji, jadaj zemną w domu.
— To łatwa rzecz... ale...
— Co takiego?
— W niedzielę odwiedzają mnie przyjaciółki, nie mogę zaś, nie wzbudzając podejrzenia, zamknąć drzwi przed niemi.
— Za tydzień już tu nas nie będzie.
— To też o niedzielę przyszłą nie obawiam się, ale dziś wieczorem, miałam pójść z jedną z przyjaciółek do restauracji nad rzekę, a wieczorem na zabawę tańcującą. Jeżeli nie pójdę, to ona gotowa przyjść po mnie.
— Do dyabła! — zawołał Duplat — obiad nad brzegiem rzeki — pyszna rzecz.
— Tylko nie myśl o tem. — Na krok nie puszczę cię z domu.
— Bo widzisz, jeść mi się chce, od wczoraj nic nie miałem w ustach.
— Czy możesz poczekać jeszcze z godzinę?
— Jeżeli ścisnę brzuch, to może wytrzymam.
— Pójdę do mojej przyjaciółki, powiem jej, że wypadł mi nagły interes, zmuszający mnie do wyjazdu na parę godzin i, że powrócę do domu późno. Powracając przyniosą ci obiad.
— Dobrze, idź i wracaj jak najprędzej.
Palmira wzięła koszyk i wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi na dwa spusty.
Duplat nabrał otuchy, ale będąc z natury przezornym, natychmiast po odejściu swojej przyjaciółki wyjął z kieszeni papiery, między któremi znajdowały się obligi podpisane przez Gilberta Rollina, list bezpieczeństwa wydany na nazwisko Juliusza Servaize, pokwitowanie mamki Leroux, wreszcie dziesięć biletów tysiąc-frankowych, otrzymanych za zdradę komuny i rzekł:
— Trzeba to zachować w miejscu bezpiecznem, ale tak, aby Palmira nie wiedziała o tem. Zabiorę przed wyjazdem do Szwajcaryi... Ale gdzie ukryć?
Rozglądając się po pokoju spostrzegł w szafce kuchennej kilka próżnych butelek.
— Mam już moją kasę ogniotrwałą.
Wziął jedną z nich, przekonał się, że byłą wewnątrz suchą, zwinął papiery w trąbkę, wsunął ją do butelki i zakorkował starannie.
Przy sobie pozostawił tylko kilka franków w złocie.
Poczem udał się do położonego za domem ogródka, wybrał jedno z większych drzew orzechowych i znalezionym pod palisadą szpadlem wykopał pod niem jamę głęboką na sześćdziesiąt centimetrów, następnie wpuścił butelkę i starannie zasypał jamę ziemią.
— Niech teraz szukają, — szepnął — zachwycony swym pomysłem.

∗             ∗

Pozostawiliśmy księdza Raula d’Areynes padającego od kuli w chwili, gdy wchodził do domu, w którym mieszkał.
Dom ten obejmował trzy piętra i zajęty był przez trzech lokatorów: ksiądz d‘Äreynes mieszkał na piętrze pierwszem, pewien stary dymisyonowany chirurg wojskowy na drugiem i pewna rodzina mieszczańska, przebywająca na prowincyi od wybuchu powstania — na trzeciem.
Odźwierny zmarł od miesiąca, zaś właściciel domu, również nieobecny w Paryżu, nie wiedział o jego śmierci i nie naznaczał następcy.
Tym sposobem dom pozostawał pod opieką lokatora, drugiego piętra i Magdaleny, wiernej służącej księdza d‘Areynes, która stosownie do rozkazu swego pana, nie opuszczała mieszkania.
P. Lebland dymisyonowany chirurg wojskowy, żonaty, utrzymywał z księdzem Raulem stosunki przyjacielskie.
Tego wieczora żaden z lokatorów nie myślał iść na spoczynek, cały dom bowiem drżał aż do fundamentów i zdawało się, groził zawaleniem.
Huk dział i strzały karabinowe zbliżały się do domu.
Chirurg wojskowy, stojąc w ciemnym pokoju u okna, przez żaluzye śledził wypadki na ulicy.
— Ciągle idą naprzód — mówił. — Nasze wojska wkrótce powinny zająć całą dzielnicę.
Rzeczywiście walka zbliżała się w kierunku kościoła św. Ambrożego.
— Trzej nasi lokatorzy z zapartym oddechem oczekiwali jej rezultatu.
Pomimo wytężonej uwagi, z jaką przysłuchiwali się zgiełkowi ulicznemu, żaden z nich nie słyszał krzyku padającego na schodach księdza.
Kanonada i huk dział głuszyły wszystkie inne głosy.
Nagle rozległy się uderzenia kolbami strzelb w drzwi wiodące na ulicę i głosy:
— Otwórzcie! to wojsko wersalskie...
Pan Lettland uchylił żaluzye i wyjrzawszy na ulicę, odrzekł:
— Poczekajcie, zaraz otworzę!
— Prędzej! — zawołał oficer. — Potrzebujemy zająć wasze okna! — Idę... — rzekł chirurg i zamknął żaluzye.
— Boże mój! Boże! — wołała pani Lebland na pół żywa, — będą się bili w domu... Wszyscy zginiemy!
— Jezu miłosierny! ulituj się nad nami! — szeptała Magdalena.
— Nie lamentujcie, owszem cieszcie się — rzekł chirurg — bo to nasi obrońcy. Magdaleno, weź świecę i chodź zemną otworzyć im.
Wyszli z pokoju, lecz na schodach pan Lebland natknąwszy się na jakieś ciało, cofnął się o krok.
— Trup!... Jakiś ksiądz...
Magdalena uklękła przy ciele i oświetliła jego głowę.
— Ksiądz wikary... Nie żyje!... Boże wielki!...
Uderzenia w drzwi wznowiły się gwałtowniej.
— Otwórzcie! — wołano już groźnie.
Pan Leblond podbiegł do drzwi i otworzył je.
— Dlaczego zwlekałeś pan tak z otworzeniem?-surowo zapytał oficer.
— W całym domu jest nas tylko troje — odrzekł chirurg — ja i dwie stare kobiety. Nie posiadamy młodzieńczej szybkości, a przytem baliśmy się wpaść w pułapkę komunistów. Niech więc pan daruje, że nie otworzyliśmy natychmiast.
— Czy niema w tym domu powstańców — zapytał oficer.
— Daję panu słowo starego żołnierza, że niema... Mamy tylko trupa, którego znaleźliśmy w tej chwili na schodach.
— Powstaniec?
— Nie; niech pan patrzy — rzekł wskazując ciał, przy którem klęczała Magdalena.
— To ksiądz!... To te łotry zamordowali go jak tylu innych. Czy znasz pan tę nieszczęśliwą ofiarę?
— Znam; jest to ksiądz Raul d‘Areynes i mieszka w tym domu, klęcząca zaś przy nim kobieta to jego służąca. Przed miesiącem wyjechał do Wersalu i nie rozumiem jakim sposobem znalazł się dzisiaj tutaj.
— Miałem zaszczyt poznać się z księdzem d‘Areynes w Wersalu — rzekł oficer — i powziąłem dla niego wielki szacunek. Więc pan mówisz, że mieszka w tym samym domu? — Tak, kapitanie.
— W takim razie trzeba przenieść go do mieszkania.
Wezwał kilku żołnierzy, którzy poprzedzani przez Magdalenę, oświetlającą im drogę, odnieśli wikarego do jego lokalu i złożyli na łóżku.
Chirurg zajął się księdzem, kapitan zaś ustanowił żołnierzy w oknach i sam przy jednem z nich zajął stanowisko obserwacyjne.
Ale powstańcy, naciskani przez wojsko i dziesiątkowani kartaczami, uciekali w popłochu.
Tymczasem chirurg rozebrał wikarego i zmywszy z górnej części ciała warstwę skrzepłej krwi, odkrył ranę od kuli karabinowej, która, trafiwszy w prawą część piersi, przeszyła ją na wylot i wyszła pod łopatką.
Trudno było przekonać się w tej chwili, jakie organa były najwięcej uszkodzone, ciało bowiem posiadało, sztywność trupa.
Magdalena jęczała i złorzeczyła komunistom.
— Zamordowali go, zbrodniarze!
— Uspokój się — odezwał się chirurg, podrażniony krzykami służącej. — Nie opłakuj go, bo może jeszcze żyje!
Pan Lebland zanadto był oswojony z ranami od kul, by nie wiedział, że stan wikarego jest groźny, mimo to z udanym spokojem dodał:
— Nie takie rany widziałem. Nie raz zdarzało mi się postawić na nogi żołnierzy, po pół tuzina kul mających w ciele, a o połowę słabiej zbudowanych od księdza. Starajmy się naprzód przywrócić go do przytomności, jeżeli jeszcze można.
Stary chirurg udał się do swego mieszkania i we własnej apteczce przyrządził lekarstwo, które następnie wlał w usta rannemu.
Dwa razy jeszcze co pół godziny ponawiał taką samą dozę, z niepokojem oczekując skutku, ale dopiero nade dniem wikary poruszył się otworzył oczy i westchnął.
Magdalena padła na kolana i z płaczem dziękowała Bogu.
— Panie doktorze, pan ocali księdza? — zawołała, całując rękę chirurga.
— Mam nadzieję, — odrzekł wzruszony.

∗             ∗

W dwa dni po tych wypadkach, spokój, przynajmniej na pozór, zapanował w Paryżu; część wojska powróciła do koszar, część zaś rozlokowała się w okolicy w promieniu dziesięciu kilometrów.
Należało trzymać się na ostrożności i mieć pod ręką środki obrony.
Paryż, choć wyczerpany krwawemi walkami, powoli się uspokajał i przybierał powierzchowność zwykłą.
Otworzono sklepy, teatra, sale koncertowe i balowe, wreszcie wszystkie miejsca rozrywek i publiczność zaczęła je nawiedzać.
Paryż zapomina prędko!

XXXVII.

Pani Henryka Rollin, po przeniesieniu jej do mieszkania, nie uległa żadnemu gwałtowniejszemu paroksyzmowi, grożącemu niebezpieczeństwem bezpośredniem, ale pozostawała w stanie odrętwienia, budzącym w lekarzu obawy poważne.
Ten ostatni nie chciał opinii swej wypowiedzieć stanowczo, miał przecież nadzieję, że młodość i mocna budowa pacyentki przezwycięży chorobę.
Malutka Marya-Blanka była zdrową.
Gilbert, patrząc na to dziecko czerstwe, mające dla niego wartość milionów, wesoło spoglądał w przyszłość i zawczasu snuł tysiące projektów.
Ale jeden cień czarny psuł mu harmonię obrazu na tem pogodnem niebie, a tym był Serwacy Duplat, jego wspólnik, człowiek mogący jednem słowem zmienić jego egzystencyę, zburzyć plany, zrujnować całe dzieło.
Myśl ta wracała mu do głowy bezustannie.
Gilbert żałował, że nieobezwładnił go tak, by groźny ten wróg nie pokazał się mu więcej.
Nie myślał w tej chwili ani o hr. Emanuelu d‘Areynes, ani o wikarym od św. Ambrożego, których z całej duszy nienawidził, gdyż postanowił zająć się nimi później.
Obecnie najpilniejszą i niecierpiącą zwłoki rzeczą było oczyszczenie drogi, którą sobie nakreślił, a na której zawadzał mu były komunista, grożący pozbawieniem go stu pięćdziesięciu tysięcy franków.
Gilbert miał ochotę nie dać mu ani grosza.
Wybiła godzina dziesiąta rano.
Lekarz po odbyciu zwykłej wizyty wyszedł, mamka siedząc przy łóżku Henryki, czuwała zarazem nad uśpioną w kołysce Blanką, zaś Gilbert, siedząc w pierwszym pokoju przy stole, powoli pisał list pismem zmienionem.
Powiedzieliśmy wyżej, że porządek w stolicy został przywrócony, wszelako dodać winniśmy, że policja w dalszym ciągu dokonywała dzieła odwetu.
Każdy podejrzany dom oddany był pod nadzór, na każdej ulicy poszukiwano ukrytej broni.
Wszyscy, mający jakikolwiek udział w działaniach komuny, byli ścigani za przywłaszczenie sobie władzy.
Było to rzeczą sprawiedliwą, potrzeba było bowiem oczyścić miasto z żywiołów szkodliwych, ale należy wykazać i odwrotną stronę medalu, a mianowicie, że wiele osób, pod pozorem służenia sprawie porządku, myślało tylko o zaspokojeniu swej nienawiści lub uraz osobistych.
Denuncyacye imienne i anonimowe napływały do prefektury policyjnej tysiącami, rozpoczęło się polowanie na winnych i niewinnych.
Stacye kolei żelaznych były przepełnione żandarmami i agentami policyjnymi, nikt nie mógł wyjechać z Paryża bez listu bezpieczeństwa lub pasportu, granice były dozorowane szczelnie.
Tylko człowiek bardzo zręczny mógł i to z wielką trudnością, omylić czujność policyi i uciec do kraju sąsiedniego.
Powróćmy teraz do Gilberta i przeczytajmy przez ramię list napisany pismem zminionem.
Oto co on pisał:

Panie!

„Każdy człowiek uczciwy powinien wskazać władzy ludzi, którzy przed kilkoma jeszcze dniami terroryzowali, zalewali krwią i palili Paryż.
Porządek społeczny nie miał zawziętszego wroga nad niejakiego Serwacego Duplata, kapitana komuny, wykonawcy najhaniebniejszych postanowień Komitetu centralnego.
Wygalonowany ten zbrodniarz przez dwa miesiące siał przestrach w jedenastym okręgu, prześladując uczciwych ludzi swą zemstą nieubłaganą; znieważając kapłanów, zatrzymując zakładników, rabując sklepy, mordując opierających się jego samowoli.
Złoczyńca ten zdołał umknąć z Paryża i w oczekiwaniu na sposobność opuszczenia Francyi, ukrywa się dzisiaj pod nazwiskiem Juliusza Servaize w Champigny u praczki, niejakiej Palmiry, zamieszkałej przy ulicy Bretigny.
Serwacy Duplat nie powinien uniknąć zasłużonej kary.“
Gilbert odczytał list i nieczytelnie podpisał go jakiemś przybranem nazwiskiem.
Ach! gdyby mu było wiadomem, że tenże Duplat na czele bandy pijanych komunistów rozstrzelał zakładników trzymanych w więzieniu la Roquette, z jakąż przyjemnością uczyniłby o tem wzmiankę — ale nie wiedział o tym czynie potwornym.
Zresztą przytoczone przestępstwa wystarczały do skazania Serwacego Duplata co najmniej na deportacyę.
Gilbert włożył list w kopertę, zaadresował do komisarza policyi dzielnicy la Roquette, poczem wyszedł na miasto i rzucił go do skrzynki reklamacyjnej, zawieszonej przy bramie ratusza.
W powrocie do domu, przechodząc około kościoła św. Ambrożego, oczyszczanego w tej chwili po znieważeniu go przez komunistów, wszedł do świątyni i zapytał zakrystyana:
— Czy ksiądz Raul d’Areynes powrócił już do Paryża?
— Powrócił 28 maja, w nocy...
— I objął już obowiązki wikarego?
— Nie, panie — odrzekł zakrystyan westchnąwszy.
— Dlaczego? — Ksiądz d’Areynes jest umierającym.
— Umierającym? Czyż to być może?
— Tak jest. Ksiądz proboszcz, który odwiedził go dziś rano, mówił, iż lęka się o życie księdza wikarego.
— Cóż się stało? Proszę powiedzieć mi...
— Ksiądz wikary, powróciwszy do Paryża wraz z wojskiem w nocy z dnia 28 na 29, został ugodzony kulą w piersi na progu swego domu.
Gilbert podziękował zakrystyanowi i wyszedł z kościoła.
Usłyszana wiadomość przestraszyła go, gdyż śmierć Raulaa d’Areynes mogła przynieść mu w przyszłości szkodę niczem niepowetowaną: hr. Emanuel uwolniony od wpływu bratańca, mógłby zmienić testament.
Nagle oczy Gilberta zajaśniały blaskiem szczególnym i twarz jego rozjaśniła się.
Przyszła mu do głowy myśl szatańska i wróciła utraconą na chwilę nadzieję.
— Przeciwnie — pomyślał — śmierć wikarego może przyśpieszyć objęcie majątku hrabiego. Jeżeli p. d’Areynes dowie się o niej niespodzianie, to pod wpływem tego ciosu nie przeżyje paroksyzmu drugiego. Należy wywołać go!
Po przybyciu do domu, nie zasięgając bliższych wiadomości o stanie zdrowia wikarego, siadł do stolika i napisał list następujący.

Paryż, 1 czerwca 1871 r.
„Panie hrabio, czcigodny stryju nasz!

Dziś, gdy oczy moje nie patrzą już więcej na straszne wypadki, które ojczyznę naszą wydały na łup barbarzyńców, gdym przestał drżeć na widok tylu ofiar krwawych, gdym już opłakał dymiące gruzy spalonego Paryża, uważam sobie za obowiązek powiadomić pana hrabiego o położeniu naszej rodziny, podziękować za jego dobroć dla nas i zapewnić o wdzięczności, którą zachowam przez całe życie.
Droga Henryka moja, a pańska bratanica, osłabiona wskutek niedostatku oraz moralnych i fizycznych cierpień, powiła przed trzema dniami, w piwnicy, gdzie szukaliśmy schronienia podczas bombardowania Paryża, zdrową i dobrze zbudowaną córeczkę, którą pan hrabia, jestem tego pewnym, będzie kochał tak, jak kochał dotychczas jej matkę.
Henryka była bardzo chora, przez jakiś czas życia jej zagrażało niebezpieczeństwo, lecz dzięki Bogu przeszło już i lekarz zapewnia, że nie wznowi się. Otoczona jest jak największą troskliwością i mam nadzieję, że wkrótce osobiście zawiezie panu nasze drogie dziecię.
Lecz niestety! panie hrabio, na ten obraz szczęścia rodzinnego padł cień żałoby. Nasz ukochany kuzyn, ksiądz Raul d‘Areynes, który, powodowany wrodzoną mu szlachetnością i miłością chrześciańską, wstawiał się do pana hrabiego za naszem dzieckiem, dogorywa na łożu boleści.
Gdy list ten dojdzie rąk pańskich, dusza jego będzie już w niebie.
Wracając do Paryża wraz z armią wersalską w zamiarze objęcia stanowiska, którego pozbawiła go komuna, trafiony został w piersi kulą na progu swego mieszkania. Był jedną z ostatnich ofiar zbrodniarzy wichrzycieli.
Uważałem sobie za obowiązek powiadomić pana hrabiego o tem okropnem nieszczęściu. Łączymy naszą boleść z boleścią pańską, mieszamy łzy nasze z jego łzami i prosimy Boga o zachowanie pana hrabiego przy życiu przez długie jeszcze lata.
Racz panie hrabio i czcigodny stryju nasz przyjąć zapewnienie głębokiego szacunku, przywiązania i dozgonnej wdzięczności.
Gilbert Rollin.“ List ten obmyślany na chłodno, wystarczy czytelnikom, jeżeli dotychczas jeszcze nie wiedzieli za dowód, że niegodziwość męża Henryki przekraczała granice pospolitej przewrotności ludzkiej.
Napisać podobny list, było to, według nas, to samo, co popełnić zbrodnię wstrętniejszą od pchnięcia nożem.
W dziesięć minut po ukończeniu swego dzieła nikczemnego Gilbert rzucił list do skrzynki pocztowej przekonany, że zadał hr. Emanuelowi cios w samo serce i że cios ten będzie śmiertelnym.

XXXVIII.

Wracając do domu Gilbert myślał:
— Czy tylko nie zanadto pośpieszyłem się? Co będzie, jeżeli lekarz omylił się i wikary nie umrze?
Ale obawa ta niepokoiła go nie długo.
— Więc cóż? — odrzekł sobie — jeżeli cios ten będzie śmiertelnym, to zyskam w każdym razie, jeżeli zaś chybi, mogę powiedzieć tylko, żem zapatrywał się pesymistycznie. Nie pisałem przecież, że Raul d’Areynes już umarł, a to gruba różnica. Jak mogłem nie wierzyć słowom zakrystyana od św. Ambrożego, mającego wiadomość od proboszcza, który tylko co powrócił od wikarego. Mogą mnie co najwyżej oskarżać o to, że na własne oczy nie przekonałem się o stanie chorego... Ale to nie jest zbrodnią. Mając serce czułe, za nic nie odważyłbym się patrzeć na męczarnie konania.
Teraz należy tylko czekać na wiadomość z Fenestranges. Jeżeli hr. Emanuel przeżyje cios — co wydaje mi się nieprawdopodobnemu będę miał dość czasu na zajęcie się wikarym i jeźli ten żyć będzie, wyrazić mu moją radość z jego ocalenia. Jeżeli zaś przeciwnie, hr. Emanuel zdecyduje się odejść do nieba po nagrodę za swą cnotę, wtedy nie dbam o Raula d’Areynes, bo cokolwiekbądź z nim się stanie, nic nie przeszkodzi Henryce objąć majątek po stryju!

∗             ∗

Złożona w komisaryacie przy ulicy la Roquette przez Gilberta przeciwko Duplatowi anonimowa denuncyacya, wywarła wrażenie.
Denuncyacya ta, w połączeniu z poprzednio nadesłanemu od osób innych, przekonywała, że kapitan komuny odgrywał podczas powstania rolę wielką.
Wszystkie wskazywały go jako zbrodniarza bardzo niebezpiecznego, ale dopiero ta ostatnia udzielała policyi wiadomości ułatwiających odszukanie go.
Agenci, mający rozkaz śledzenia go, otrzymali natychmiast wskazówki zawarte w liście Gilberta.
Należało było działać pośpiesznie, by nie dozwolić Duplatowi umknąć zagranicę.
Dwaj starzy, wytrawni agenci, wyćwiczeni w swym zawodzie jeszcze za czasów cesarstwa, chłopy silne jak dęby, a sprytni jak lisy, niejacy Boulard i Duclot wysłani zostali do Champigny.
Gilbert umyślnie nie wskazał szczegółowego adresu Palmiry, nie chciał bowiem, aby Duplat, w razie ujęcia go, powziął podejrzenie na niego. Będąc człowiekiem niezmiernie przezornym i przygotowanym zawsze na wszelkie niespodzianki, zawczasu zabezpieczał siebie furtką do odwrotu.
Nadszedł czwartek.
Boulard i Duclot, przebrani za mularzy poszukujących roboty, o ósmej rano wysiedli z pociągu w Champigny, zarówno jak Duplat przed czterema dniami przebyli Marnę łodzią i stanąwszy na drugim brzegu, zaczęli się oryentować.
— Gdzie teraz dowiemy się o naszej praczce? — zapytał Boulard.
— Gdzie? W tej pralni — odrzekł Duclot, zostawiając u brzegu statek będący własnością niejakiego Bordier, mającego cztery fachy, był bowiem właścicielem pralni, kąpieli zimnych, rybakiem i restauratorem.
— Masz słuszność. Chodźmy tam.
Weszli po drewnianym pomoście na statek, na którym klęcząc przy swych ławeczkach pracowały praczki, urozmaicając sobie robotę wesołą rozmową i śpiewem.
— Czego panowie życzą sobie? — zapytał właściciel pralni, podchodząc ku nim.
— Chcielibyśmy co przekąsić i wypić. Co pan masz?
— Mam chleb, ser, wino białe...
— A dobre?
— Jak najlepsze, po franku butelka.
— Prosimy podać.
— Niech panowie idą na górę, a ja zaraz przyniosę sam, gdyż żona jest w pralni a córka przy łazienkach.
Boulard i Duclot przebyli schody, następnie długi korytarz, ciągnący się wzdłuż kabin kąpielowych i weszli do obszernej sali, zastawionej stolikami i krzesłami.
Na jednym ze stolików Bordier postawił swym gościom butelkę wina i przekąskę.
— Jesteście panowie mularzami? zapytał, spoglądając na poplamione wapnem ich bluzy.
— A tak — odrzekł Boulard.
— Cóż, roboty jest dość?
— A jest trochę.
— I u nas jej nie brak. Prusacy i komuniści spalili wiele domów.
— To prawda.
Boulard napełnił szklanki i jedną z nich podsuwając gospodarzowi zakładu, zapytał:
— Napijesz się pan z nami?
— Dobrze, takiej propozycyi nie odrzuca się.
— Więc przynieś pan jeszcze jedną butelkę i szklankę.
Boulard spełnił żądanie i wszyscy trzej zajęli miejsca i stuknęli się szklankami.
— Nie gniewasz się pan chyba, że komuna została zduszoną... Jesteś pan przynajmniej teraz spokojnym?
— Nie widzieliśmy jej tutaj — odrzekł Bordier — i handel jakoś szedł. Ludzie tak samo jedli i kąpali się i praczki prały bieliznę jak gdyby nic nie zaszło. Nie zarabiało się wiele, ale też i nie traciło się, a to rzecz najważniejsza.
— Ba! pan miałbyś tracić? będąc na raz restauratorem, rybakiem, właścicielem łazienki i pralni!
— A jak się wiedzie mojej siostrze? — zapytał Duclot. Nieraz musiałeś pan smażyć dla niej rybę lub królika...
— Nie mam szczęścia i zaszczytu znać pańskiej siostry.
— Jest praczką i mieszkała dawniej w Champigny, a może i dotychczas mieszka.
— Jeżeli tylko mieszkała w Champigny, to ją znam, gdyż znane mi wszystkie praczki. Jak się nazywa?
— Palmira odrzekł Duclot.
— Palmira! — powtórzył Bordier — znam doskonale! Szykowna dziewczyna! Ale ona nie jest praczką, lecz prasowaczką. — Mieszka w Champigny dotychczas...
— Rad jestem z tego gdyż nie widziałem jej od początku wojny, a to już kawał czasu.
— Podczas oblężenia przebywała w Paryżu, — mówił Bordier — wraz ze swymi pracodawcami, którzy lubią ją bardzo, gdyż jest robotnicą doskonałą. Prawda, że zanadto lubi bawić się, ale po zatem dzielna dziewczyna. Chłopcy waryują za nią. Często przychodzi tutaj.
— Więc jesteś pan pewnym, że mieszka w Champigny?
— Jak nie mam być pewnym? Była u mnie zeszłej niedzieli. Naznaczyła sobie schadzkę z jedną ze swych przyjaciółek, niejaką Elodią, ale później wypadł jej jakiś interes i przyszła odwołać...
— To znaczy — pomyślał agent, — że tego dnia przybył Serwacy Duplat i z tego powodu odwołała schadzkę.
A głośno dodał:
— Powiedziałeś mi pan przyjemną wiadomość. Gdzież ona mieszka?
— Bardzo blizko ztąd, przy ułicy Bretigny nr 9.
— A nie wiesz pan o której godzinie wychodzi z pracowni?
— Późno, zwykle w nocy.
— Dziękuję panu, — rzekł Duclot. — A teraz wypijemy jeszcze po szklance i chodźmy.
Stuknęli się szklankami po raz ostatni, poczem zapłaciwszy należność, wyszli z zakładu i udali się na ulicę Bretigny.
— Widać, że to denuncyacya poważna — rzekł Boulard do swego towarzysza, gdy znaleźli się sami. — Palmira istnieje, a więc i nasz kapitan musi przebywać u niej. Oby tylko nie chciał stawić oporu...
— Ba! na to mamy nasze rurki — rzekł Duclot, spoglądając na kieszeń, w której ukryty był rewolwer wielkiego kalibru.
Duplat od czasu przybycia do Palmiry nie pokazał się ani razu na ulicy, nawet rzadko kiedy wychodził do ogródka, by odetchnąć świeżem powietrzem.
Oboje stosowali się ściśle do ułożonego planu.
Palmira wychodziła do pracowni o siódmej rano, o jedenastej wracała na śniadanie, przynosząc z sobą żywność na cały dzień, w południe wychodziła znowu i ostatecznie zjawiała się w domu o pół do ósmej wieczorem.
Wieczór schodził jej na rozmowie z Duplatem i na układaniu planów na przyszłość, stanowczo bowiem postanowili opuścić Champigny w końcu tego tygodnia i osiedlić się w Szwajcaryi.
Palmira wystarała się o przewodnika na kolejach żelaznych, który Duplat wystudyował starannie, wybrał najdogodniejszą linię kolei i stacyę, na której miał wysiąść i obliczył szanse powodzenia.
Uradzili, że on wysiądzie o dwie stacye od granicy i boczną ścieżką przejdzie je pieszo, ona zaś pojedzie wprost do Genewy, gdzie oczekiwać go będzie w hotelu Mont-Blanc.
Z Champigny mieli wyjść pieszo i bez żadnych pakunków, wsiąść do pociągu o kilka stacyj dalej i rozłączyć się przed granicą; dzień wyjazdu oznaczyli na sobotę.
Nadszedł czwartek.
Wybiła godzina dziesiąta rano, gdy agenci Boulard i Duclot opuścili restauracyę na statku.
Po wyjściu Palmiry Duplat sam pozostał w mieszkaniu, a ponieważ nie miał nic do roboty, leżał więc jeszcze w łóżku i palił papierosa, oczekując na dzienniki, które Palmira przynosiła mu, wracając na śniadanie.
Wstał nareszcie, ubrał się i rozmyślał, jakim sposobem zabije nudy w ciągu całego dnia.

XXXIX.

Boulard i Duclot weszli na ulicę Bretigny i zatrzymali się pod nr 9.
— Tutaj — rzekł Boulard, wskazując tabliczkę z numerem.
Podszedł do drzwi, zastukał.
Duplat wytężył słuch i zaniepokoił się.
— To nie Palmira — pomyślał — gdyż wzięła klucz z sobą. Może ktoś omylił się, a może jaka jej znajoma. Niech puka, jak zabolą go palce, odejdzie.
Agenci zapukali ponownie i nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczęli się niecierpliwić.
— A może w domu niema nikogo? — zapytał Boulard.
— Zaraz przekonamy się, — rzekł Duclot i zawołał głośno. Panie Servaize!... Panie Servaize!...
Duplat zerwał się z krzesła jak oparzony.
— Servaize... — szepnął — wymieniono nazwisko, dane mi w merostwie przez Merlina... Co to znaczy?
— Panie Servaize! — zawołano po raz trzeci.
Duplat nie miał już wątpliwości: ktoś miał interes do niego.
Podszedł do drzwi, otworzył je po cichu i nie odpowiadając, obserwował furtkę, do której stukano.
Przez szeroką szparę pomiędzy drzwiami i nierówną w tem miejscu ziemią dojrzał parę grubych trzewików, na które zwieszały się pantalony z płótna niebieskiego.
Duclot usłyszał szelest otwieranych drzwi domu.
— Ktoś jest — szepnął do ucha Boularda.
A głośno zawołał znowu:
— Panie Servaize! otwórz pan! Interes pilny i ważny!
— To nie głos Merlina — myślał Duptat. — A może to jaki posłaniec od niego?
Kapitan drżał od stóp do głowy, ale dręczony niepewnością, odważył się zapytać?
— Kto pan jesteś? Czego chcesz?
I popełnił ogromne głupstwo, Duclot bowiem, pewny już powodzenia, odrzekł:
— Przychodzę od jednego z pańskich przyjaciół.
— Od Medina? — naiwnie zapytał Duplat.
Sprytny agent wlot skorzystał z tej niezręczności.
— Od Medina — odrzekł. — Otwórz pan; chodzi o rzecz bardzo ważną dla pana... potrzebuję pomówić z nim natychmiast...
— Poczekaj pan chwilę, pójdę po klucz — odrzekł i udał się do mieszkania.
— A teraz baczność! — szepnął Duclot do Boularda. — Skoro tylko otworzy drzwi, pięścią między oczy i za kark! Gdybyśmy nie mogli dać mu rady, to kulą w nogę... wtedy nie ucieknie.
— Bądź spokojny, rozprawimy się z nim...
Boulard wyjął z kieszeni jedwabny sznurek i wsunął go w rękaw.
Zza furtki w palisadzie dały się słyszeć kroki, zaskrzypiał klucz w zamku i drzwi otworzyły się.
W tejże chwili Duclot rzucił się na Duplata i chwycił go za ręce, zaś Boulard wrzucił mu sznurek na szyję i zaciągnął.
Hultaj krzyknął z bólu i padł na ziemię.
W pół minuty miał już łańcuszki na rękach.
— Mamy cię ptaszku! — rzekł Boulard, zdejmując mu pętlę z szyi.
Bądź grzecznym, jeżeli nie chcesz, bym ci strzaskał łapy. Pójdziesz z nami pieszo do stacyi, gdzie posadziwszy cię, jak porządnego obywatela, do przedziału klasy drugiej i odwieziemy do Paryża.
Duplat z trudnością podniósł się z ziemi.
Wściekłość na kilka sekund pozbawiła go przezorności.
— Podłe policyanty! — zawołał — nie mieliście odwagi jak uczciwi ludzie zaatakować mnie jawnie, lecz uciekliście się do podstępu. Najemnicy cesarscy!
— Cicho, gaduło! — odrzekł Duclot, — jeżeli nie chcesz bym ci stulił pysk. Idź spokojnie, bo nie będziemy z tobą żartowali.
Duplat odzyskał nareszcie zimną krew i zrozumiał, że wszelki opór bądź w czynie, bądź w słowach może tylko pogorszyć jego pozycyę.
Widział, że dał się złapać jak ostatni głupiec.
Pochylił głowę i postępował z rezygnacyą.
Wszystkie projekty, nadzieje, marzenia przepadły!
Było rzeczą wyraźną, że został zdradzony.
Ale przez kogo?
Przez kogóż, jeżeli nie przez Merlina, tego szpiega, fałszywego przyjaciela, Judasza!...
Tak, nikt inny, tylko Merlin oddał go w ręce sądu wojennego, bo on jeden tylko znał jego przybrane nazwisko i miejsce schronienia.
Nawet nie przyszło mu do głowy, że denuncyantem jego był Gilbert Rollin, jakim sposobem bowiem mógł się domyśleć, że wspólnik jego przeczytał w księdze urodzeń w merostwie jego nazwisko Servaize?
— Pośpieszaj! — zawołał Duclot — bo inaczej...
I nie kończąc frazesu pokazał mu lufę rewolweru.
Duplat przyspieszył kroku, pozostawiając w ogrodzie Palmiry zakopaną pod drzewem butelkę, zawierającą cały jego majątek.
Na co mu on teraz?
Wszystko dla niego skończyło się...
Upominać się u Merlina?
I cóż z tego, skoro, on sam oświadczył, że wyprze się go stanowczo.
Nie mógł spodziewać się pomocy od nikogo i ta myśl rodziła w nim przeczucia najstraszniejsze.
— Wszystko przepadło!... — szepnął. — Do muru? Trudno. — Raz człowiek umiera...
Pośpiesznie uczynił kilka kroków, jak gdyby chciał uciec.
— Wolniej! — zawołał Duplot, wstrzymując go za ramię. — Zdążysz jeszcze do la Roquette.
Słowa te przestraszyły Duplata. W Roquette bowiem dowodził plutonem, który rozstrzelał zakładników.
Jeżeli go tam zaprowadzą — będzie poznanym!
— Nie męczcie mnie napróżno — rzekł do agentów. — Zaprowadźcie mnie wprost do Wersalu, gdzie zasiada sąd wojenny; niech mnie sądzą i rozstrzelają.
A w duszy myślał:
— W Wersalu mogą skazać mnie tylko na deportacyę, a to głupstwo... Niepodobna, by nie ogłoszono kiedyś amnestyi...
Polną ścieżką doszli do Marny, przeprawili się łodzią i następnie pociągiem kolei żelaznej ruszyli do Paryża.
W wagonie Duplat pogrążył się w milczeniu.
Pomimo pozornej rezygnacyi, pragnął żyć i szukał sposobności do ucieczki, ale nadzieja zawiodła go.
Przywieziono go do Paryża i osadzono w więzieniu, lecz nie w la Roquette, jak spodziewał się, a w Mazas.
Następnego dnia rano wraz ze stu pięćdziesięcioma komunistami, otoczonymi licznym konwojem, wyprawiono Duplata do Wersalu.

XL.

List Gilberta Rollina do hr. Emanuela, rzucony do skrzynki pocztowej w Paryżu d. 1 czerwca, przybył do Fenestranges dnia następnego.
Po częściowem ustąpieniu wojsk niemieckich w Lotaryngii, mieszkańcy jej powrócili do dawnych zajęć i w pracy szukali zapomnienia doznanych cierpień i nieszczęść.
Stryj Henryki, otoczony troskliwością i pędząc życie spokojne, nie doznał żadnego nowego wstrząśnienia, mimo to przecież stan jego zdrowia budził obawy w doktorze Portuiset.
— Hrabia — mawiał ten ostatni do Rajmunda Schlossera i Piotra Renaud — może pożyć jeszcze czas jakiś, ale pod warunkiem unikania wszelkich wzruszeń. Bóg pozwolił mi uratować go po ataku pierwszym, ale drugi zabije go. Pamiętajcie, że ma siedmdziesiąt pięć lat, a w tym wieku życie wisi na włosku. Powinniśmy wszelkiemi środkami usuwać od niego wzruszenia.
Rozumie się, obaj wierni słudzy stosowali się ściśle do tego zalecenia i czynili wszystko, byłe oszczędzić starcowi najmniejszej przykrości lub wzruszenia.
Postępowano z nim jak z dzieckiem słabowitem.
Hrabia Emanuel boleśnie odczuwał nieszczęśliwe skutki wojny, przypuszczalne oderwanie Alzacyi i Lotaryngii, ale dawny gniew jego już upadł.
Z listu ks. d‘Areynes, pisanego z Wersalu, dowiedział się o krwawej tragedyi komuny i bez uniesienia rozmawiał o niej z d-rem Portuiset, z dzienników zaś wersalskich był poinformowany o kolejach powstania.
Rajmund Schloss każdego poranka udawał się do wsi Fenestranges i przynosił z poczty adresowane do hrabiego dzienniki i listy.
W dniu 3-im maja hrabia otrzymał paczkę korespondencyi większą niż dni innych, składała się bowiem z pięciu czy sześciu listów i kilku pism codziennych i peryodycznych.
Zasiadł przy wielkiem oknie w sali, w której widzieliśmy go na początku tego opowiadania, rażonego apopleksyą na wiadomość o klęskach wojsk francuzkich, wziął przyniesione listy i zaczął rozcinać koperty, usiłując wprzód rozpoznać pismo i pragnąc znaleść list od Raula.
Adres jednego z nich zastanowił go; przyjrzał się pieczątce i przeczytał: „Paryż“.
— Paryż... — szepnął. — To nie od Raula. A jednak pismo to nie jest mi obcem... podobne do pisma Rollina. Ale wątpię, przecież on wie co o nim myślę... Po co pisałby do mnie?...
Przyszła mu na myśl Henryka, więc przeciął kopertę, spojrzał na podpis i wyczytał nazwisko męża swej bratanicy.
— Nie omyliłem się — szepnął.
Przy czytaniu pierwszych wierszy uśmiechnął się ironicznie i myślał:
— Co za obłuda! Czyż on myślał, że mu uwierzę?
Ale wrażenie to znikło po odczytaniu wiadomości o chorobie Henryki i przyjściu na świat jej córki.
Łza rozczulenia stoczyła się po policzku hrabiego.
Czytał dalej:
„Lecz niestety! panie hrabio, na ten obraz szczęścia rodzinnego padł cień żałoby. Nasz ukochany kuzyn, ksiądz Raul d’Areynes...
Oblicze hrabiego zmieniło nagle wyraz i zbladło. Zdawało mu się, że serce w nim bić przestało, że żelazne kleszcze ścisnęły mu piersi. Zaczął drżeć całem ciałem.
Nie czytał już dalej listu, lecz przeciągał go wzrokiem błędnym. Gdy oczy jego padły na frazes: „Ksiądz Raul d’Areynes dogorywa na łożu boleści“, krew uderzyła mu do twarzy, jakiś ciężar, jak młot spadł mu na czaszkę.
Powstał i chciał wezwać służącego, ale nie zdołał już przemówić i padł na posadzkę, trzymając zbójecki list w ręku.
Katastrofa stała się wiadomą dopiero w pół godziny, gdy Piotr Renaud wszedł do sali.
Spostrzegłszy leżącego na posadzce swego pana z twarzą czarną i nabrzmiałą, krzyknął z przerażenia, i ukląkł przy ciele hrabiego.
Na krzyk jego nadbiegli służący inni i prawie jednocześnie z nimi, ze zwykłą wizytą przybył doktór Portuiset.
Ten ostatni nachylił się nad ciałem, podniósł powieki i przyjrzawszy się im, oświadczył:
— Nie żyje!...
Dopiero gdy podniesiono ciało, doktór, spostrzegłszy zmięty w ręku list, rozwinął go i przebiegł wzrokiem.
— Raul — zawołał. — I on także!
— Ksiądz Raul! — zapytali jednocześnie Rajmund Schloss i Piotr Renaud. — Co się stało?
— Nie żyje!
— Ksiądz nie żyje?... Taki młody!... Taki zdrowy!
— Któż tak nieostrożnie przysłał tę wiadomość? — zapytał Schloss.
— Gilbert Rollin — odrzekł doktór.
— Ach, niegodziwy! Zabił stryja i dobroczyńcę własnej żony! — zawołał Renaud.

XLI.

Pomimo głębokiej boleści i przerażenia, wywołanego temi dwiema katastrofami, doktór Pertuiset nie utracił zimnej krwi, jaką umiał zachować zawsze w najtrudniejszych nawet okolicznościach.
— Przenieście ciało do pokoju sypialnego — rzekł a następnie w merostwie złożymy deklaracyę o zgonie. Ty Rajmundzie odniesiesz na stacyę telegraficzną depeszę do p. Gilberta Rollina, gdyż chciałbym, aby jak najprędzej dowiedział się o śmierci hrabiego i przybył jako legalny przedstawiciel swej żony. Zresztą przypuszczam, że zechce być na pogrzebie. Będziemy mogli dowiedzieć się od niego szczegółów o śmierci księdza Raula.
Ułożono ciało hrabiego na łóżku, ustawiono wielką liczbę świec, cały pokój zmieniono w kaplicę.
Gdy służba krzątała się około tych przygotowań doktór napisał depeszę następującą:
„Gilbert Rollin, ulica Tervan nr 39, Paryż.
Hrabia Emanuel d‘Areynes zmarł czytając list pana. Obecność pańska konieczna.

Pertuiset.“

Rajmund Schloss bezzwłocznie odniósł depeszę na stacyę.
W Paryżu Gilbert z niepokojem oczekiwał wiadomości z Lotaryngii.
Trzeciego czerwca przez cały dzień nie wychodził z domu, chciał bowiem sam odebrać telegram, którego spodziewał się z Fenestranges.
Niepokój nie dozwolił mu zasnąć przez całą noc; wstał z głową ociężałą, utrudzony i zdenerwowany bezsennością.
Henryka miała się nieco lepiej, gdyż gorączka ustąpiła i pielęgnujący ją lekarz wróżył szybki powrót do zdrowia.
Gilbert z roztargnieniem wysłuchał tej wiadomości, która przecież powinna była napełnić go radością.
Umysł jego przejęty był w tej chwili jedną tylko myślą.
— Hrabia Emanuel żyje, czy umarł?
Nakoniec o godzinie trzeciej po południu otrzymał tak niecierpliwie wyczekiwaną depeszę.
Przez parę minut spoglądał na nią jak zahypnotyzowany, nie mając odwagi otworzyć.
Wreszcie rozdarł kopertę i odczytał:
— Nie żyje! — szepnął, a ocierając pot z czoła. — Nie żyje! — powtórzył.
Uspokoił się i powtórnie, ważąc każdy wyraz, odczytał upragnioną wiadomość.
Postawiłem na kartę wszystko — rzekł — i wygrałem. Zresztą skutek był przewidziany... taki cios nie mógł chybić. Nim upłynie miesiąc, zagarnę wszystkie dochody hr. d’Areynes, gdyż ostatni frazes depeszy wyraźnie o tem mówi, — „Obecność pańska konieczna“ — pisze doktór. A skoro tak, więc hrabia nie zmienił swej woli ostatniej; doktór był jego powiernikiem, więc wie o tem dobrze i wzywa mnie jako przedstawiciela interesów mej żony i legalnego opiekuna córki, w celu uregulowania spadku.
Zamyślił się.
„Obecność konieczna“ — powtórzył. — A mimo to nie pojadę do Fenestranges... Choroba Henryki posłuży mi za pretekst bardzo dobry. Nie chcę okazać, że tak mi pilno objąć sukcesyę, której teraz już jestem pewnym. Odpowiem naprzód doktorowi depeszą, a następnie wyprawię list.
Nie zwlekając napisał telegram następujący:
„Doktór Pertuiset, Fenestranges. Lotaryngia.
„Wiadomość niespodziewana i okropna. Bolejemy. Henryka zapadła powtórnie. Nie mogę opuścić jej. Zajmij się pan wszystkiem. List wyślę.

Gilbert Rollin.“

— Wieczorem, gdy odpocznę, napiszę list — pomyślał — naprzód należy wyprawić depeszę.
Powstał i przygotował się do wyjścia.

∗             ∗

Chirurg Leblond dokonał prawie cudu.
Po dokładnem zbadaniu rany księdza Raula przekonał się, że żaden ważniejszy organ nie był naruszony, a wskutek tego życiu pacjenta nie zagraża niebezpieczeństwo natychmiastowe.
Ale, aby uniknąć możliwej komplikacji, należało zachować jak największą troskliwość i ostrożność.
Młody ksiądz, jak wiemy, miał organizm bardzo krzepki i posiadał siłę wyjątkową.
Na tę okoliczność rachował chirurg najwięcej i na niej opierał nadzieję ocalenia swego pacjenta.
Przez pierwszych kilka dni stan chorego był tak groźnym, iż można było obawiać się katastrofy.
Ale powoli, dzięki umiejętnym środkom, przedsiębranym przez zdolnego lekarza, stan ten zmienił się na lepsze.
Chory nie utracił przytomności, niemniej jednak Nie zdawał sobie sprawy z tego co zaszło. Myśli jego były niejasne, niewyraźne i w chwilach gorączki objawiała się maligna.
Żona chirurga i stara Magdalena czuwały nad wikarym nieustannie i z największą ścisłością stosowały się do przepisów lekarza.
Gdy stan chorego dawał już nadzieję wyleczenia, stary chirurg postanowił powiadomić rodzinę.
— Moja Magdaleno — rzekł tego dnia, w którym Gilbert otrzymał wiadomość o śmierci hr. Emanuela, — dziś jestem już pewnym, że nasz kochany ksiądz wyzdrowieje.
— Ach dzięki Bogu i panu doktorowi! — zawołała uradowana służąca.
— Otóż należy powiadomić o tem krewnych księdza wikarego. Dotychczas nikt z wyjątkiem proboszcza od św. Ambrożego, nie wiedział, że ksiądz Raul był ranny niebezpiecznie. Potrzeba więc uprzedzić rodzinę i zapewnić, że niebezpieczeństwo już minęło. Wszak ksiądz ma podobno stryja w Lotaryngii?
— Ma, panie doktorze, hrabiego d’Areynes, u którego wychowywał się i bawił podczas oblężenia.
— Otóż należy do niego napisać.
— Napisać! Jezus Marya! więc pan doktór chce chyba zabić go! — zawołała przestraszona Magdalena wznosząc obie ręce do góry.
— Dlaczego? — zapytał chirurg zdziwiony.
— Hrabia d’Areynes ma siedmdziesiąt pięć lat i przed kilkoma miesiącami uległ atakowi apoplektycznemu. Tylko dzięki niezmiernym staraniom udało się ocalić go, ale atak drugi z pewnością zabiłby go odrazu. Hrabia kocha księdza wikarego jak własnego syna i wiadomość o jego chorobie byłaby dla niego ciosem śmiertelnym.
— Skoro tak, to pisać nie można. Ala ksiądz wikary, ma podobno krewnych w Paryżu?
— Ma kuzynkę, która również wychowywała się w domu hrabiego.
— Zamężna?
— Tak, pani Rollin.
— Czy państwo Rollin przebywają obecnie w Paryżu?
— Nie wiem napewno.
— A czy nie mogłabyś przekonać się?
— Owszem.
— Znasz adres p. Rollin?
— Mieszka przy ulicy Servan. Chodziłam tam raz z polecenia księdza wikarego. Ksiądz nie często bywał u nich, gdyż nie bardzo lubi męża swej kuzynki, ale do niej jest bardzo przywiązany.
— Otóż trzeba ich powiadomić.
— Skoro pan doktór uważa to, za potrzebne, więc pójdę.
Jest to nie tylko potrzebnem, ale nawet jest moim obowiązkiem. Księdzu wikaremu nie grozi już żadne niebezpieczeństwo.

XLII.

Magdalena przypasała nowy fartuszek, nałożyła na głowę świeży czepek, na ramiona narzuciła szal wełniany i udała się na ulicę Servan.
Gilbert, jak wiemy, po napisaniu depeszy do doktora Pertniset przygotował się do odniesienia jej do biura telegraficznego, gdy w tem u drzwi rozległ się dźwięk dzwonka.
Schował telegram do kieszeni i poszedł otworzyć. Spostrzegłszy służącą wikarego, nie zdziwił się będąc bowiem przekonany na podstawie słów zakrystyana, że księdzu d‘Areynes pozostawało zaledwie kilka chwil życia, spodziewał się wiadomości o jego śmierci.
Prawdopodobnie Magdalena przyszła go o niej powiadomić.
Będąc doskonałym komedyantem, zawsze gotowym do odgrywania wszelkiej roli, uważał za właściwe udać zdziwienie.
— Magdalena! Co cię sprowadza do mnie? Czy może ksiądz Raul powrócił z Wersalu do Paryża?
— Niestety — odrzekła do łez wzruszona — ksiądz już od pięciu dni powrócił na swoje nieszczęście.
— Dlaczego? Cóż się stało? Tylko proszę mówić ciszej, bo żona moja chora i przed chwilą zasnęła.
— Przyniosłam panu wiadomość o księdzu wikarym...
Gilbert nie spodziewał się takiego frazesu.
Słowa: „Przyniosłam panu wiadomość o księdzu wikarym“, w żadnym razie nie mogły oznaczać — „ksiądz wikary nie żyje“!
Ale nie dał poznać po sobie zawodu i zapytał:
— Jaką wiadomość? Nie dręcz mnie dłużej, mów prędzej. Czyżby ksiądz był chory?
— Stał już nad grobem!
— Nad grobem? — powtórzył Gilbert. — Wielki Boże! cóż się stało?
— Ksiądz wikary po powrocie z Wersalu został ranionym niebezpiecznie u progu swego mieszkania.
— Okropna rzecz!
— Tak jest proszę pana, i byłby umarł, gdyby go nie ocalił lokator tego samego domu, stary chirurg wojskowy.
— Ocalił go? — zapytał Gilbert ze drżeniem w głosie, które mogło być poczytane za wzruszenie.
— Tak, dzięki Bogu, doktór zapewnia, że niebezpieczeństwo już minęło i dla tego kazał mi powiadomić pana o tem co zaszło, by pan z swej strony przesłał wiadomość tę hrabiemu Emanuelowi d‘Areynes, rozumie się, z zachowaniem wszelkich ostrożności.
Gilbert nie słuchał dalszych słów Magdaleny.
Więc ksiądz d‘Areynes, którego uważał za zmarłego, żyje i nawet nie grozi mu już niebezpieczeństwo.
Zapytywał w przestrachu, co teraz uczyni, by uchylić od siebie podejrzenie o działanie z obmyślanym z góry zamiarem zadania śmiertelnego ciosu stryjowi swej żony.
Wprawdzie hr. Emanuel już nie żył, a to była rzecz najważniejsza, niemniej jednak należało zachować pozory.
Przedewszystkiem uważał za właściwe ukryć przed Magdaleną śmierć starca, o której ksiądz d’Areynes dowie się później; o tej kwestvi należy pomyśleć gruntownie.
Na razie należało zjednać sobie służącą.
— Moja dobra Magdaleno — rzekł głosem słodziutkim, — nie będę ci robił wyrzutów, ale powiem, że mogłaś przecież zawiadomić wcześniej o nieszczęściu mego kochanego kuzyna.
— Ma pan słuszność, powinnam była, ale byliśmy wszyscy tak stroskani, że nie przyszło nam to do głowy.
Pojmuję i nie gniewam się. Proszę cię tylko, odpowiedz mi otwarcie, jak to się stało?
— Było to w nocy z 27-go na 28-my maja. — Nie wiedzieliśmy o niczem i niespodziewanie znaleźliśmy księdza wikarego, leżącego bez życia na schodach domu, w chwili, gdy otwieraliśmy drzwi żołnierzom wersalskim.
— Któż strzelił, komuniści, czy wersalczycy?
— Niewiadomo; doktór sądząc z kuli, mówi, że Strzał musiał paść z karabinu Chassepot.
— A ksiądz d‘Areynes nie objaśnił, w jaki sposób został ranionym?
— Ksiądz przez cztery dni znajdował się między życiem i śmiercią, był nieprzytomnym.
— A dzisiaj?
— Do dzisiejszego dnia. nie wyrzekł jeszcze ani słowa.
— Lecz mówisz, że niebezpieczeństwo już minęło?
— Przynajmniej tak zapewnia doktór.
— Czy będę mógł zobaczyć go?
— Jeżeli pozwoli doktór, ale wątpię; w każdym razie, choćby nawet pozwolił, to ksiądz wikary nie pozna pana. Przy tem doktór zabrania mówić do niego i wydał rozkaz stanowczy, by nie wpuszczać nikogo.
— Więc trudno, zastosuję się do życzeń lekarza, ale proszę cię, Magdaleno, zrób mi jedną grzeczność...
— Jaką?
— Powiadamiaj mnie jak najczęściej o stanie zdrowia mego kuzyna.
— Bardzo dobrze i tem chętniej, że będę przynosiła wiadomości coraz lepsze.
— I ja mam nadzieję, ale proszę przynosić mi je wszelkie, choćby były złe.
— Zgoda, będzie pan je miał. Więc pan mówi, że pani miała córeczkę?
— Tak, przed sześcioma dniami. Daliśmy jej imię Blanka i będziemy czekać z chrztem, dopóki ksiądz wikary nie wyzdrowieje.
— To dobrze pan zrobi, bo ksiądz wikary będzie z tego zadowolony.
— Jak się ma pani?
— Chora... Naprzód wycieńczył ją niedostatek podczas oblężenia, następnie słabość odbyła ciężką.
— Ale teraz już niema niebezpieczeństwa?
— Niema prawie żadnego.
— Chwała, Bogu! A mała Blanka?
— Zdrowa jak ryba.
— Przyjął pan mamkę?
— Przyjąłem i do tego bardzo dobrą kobietę, Gilbert, wiedząc już wszystko co potrzebował wiedzieć, powstał i rzekł:
— Wracaj teraz do domu i nie zapominaj jak najczęściej zawiadamiać mnie o stanie zdrowia księdza wikarego. Doktorowi, który go pielęgnuje, oświadcz odemnie moją serdeczną wdzięczność. Później przyjdę sam podziękować mu.
Magdalena odeszła zachwycona życzliwem przyjęciem Gilberta.
— W parę minut po jej wyjściu Gillbert pobiegł do biura telegraficznego, gdzie napisał i wysłał natychmiast następującą depeszę, zaadresowaną do hr. Emanuela d‘Areynes, jak gdyby nie wiedział o jego śmierci i nie otrzymał telegramu d-ra Portuiset:
„Hrabia Emanuel d‘Areynes. Fenestranges. Lotaryngia.
Cud! Raul żyje, lekarz ręczy.

Gilbert Rollin.“

— Telegram ten będzie dowodem, że nie wiem o niczem — myślał — nikczemnik. — Za godzinę poślę telegram poprzedni. Tym sposobem powiedzą, że depeszę d-ra Pertuiset otrzymałem po wysłaniu depeszy mojej, naprawiającej niezręczność, którą popełniłem będąc mylnie poinformowanym.
Po wysłaniu depeszy Gilbert udał się do sąsiedniej kawiarni, przeczekał w niej godzinę, potem wyprawił telegram drugi, przygotowany w domu przed przybyciem Magdaleny.
O piątej powrócił do domu i napisał list, zapowiedziany w telegramie wysłanym do doktora Pertuiset.
Ten ostatni wskutek nieobecności rodziny zmarłego zajął się sam przygotowaniami do pogrzebu, odłożył go na jedną dobę, ażeby dać Gilbertowi czas do przyjazdu i możność uczestniczenia w smutnej ceremonii.
Nie wątpił, że Rollin ze względu na interesa majątkowe nie zaniedba pośpieszyć na wezwanie.

XLIII.

Wszyscy przyjaciele i sąsiedzi zmarłego, bądź listownie, bądź za pośrednictwem telegrafu zaproszeni zostali na obrzęd żałobny.
Pomimo stanowiska i wielkiego majątku hrabiego, pogrzeb, stosownie do wielokrotnie wyrażonej woli nieboszczyka, miał odbyć się skromnie, bez żadnej ostentacyi.
Doktór Pertuiset, wykonawca jego woli, polecił aby po wyjściu z kościoła miejscowi włościanie na barkach zanieśli trumnę do rodzinnego grobu, w którym spoczywał już długi szereg zmarłych przodków hrabiego.
W pałacu z niecierpliwością oczekiwano przybycia Gilberta Rollina i przygotowano dla niego apartament.
Spodziewano się naprzód telegramu, mającego być odpowiedzią na depeszę d-ra Pertuiset i zawiadamiającą go o rychłem przybyciu Rollina; obliczano, że ponieważ depesza ta wyprawioną została o dziesiątej rano, musiała przybyć do Paryża przed południem, więc odpowiedź powinna nadejść około godziny drugiej. Przypuszczano nawet okoliczności nieprzewidziane, jak chwilową nieobecność Gilberta w mieszkaniu i spodziewano się ostatecznie nadejścia odpowiedzi na godzinę piątą.
Jeden z lokajów, już od południa oczekujący na nią w biurze telegraficznem, powrócił o godzinie czwartej i przyniósł telegram zaadresowany do hr. Emanuela d‘Areynes.
Doktór długi czas nie chciał go otwrzyć, tłómacząc się, iż nie ma prawa do tego, lecz nakłoniony przez Rajmunda Schlossa, rozdarł wreszcie kopertę.
Przeczytali depeszę ze zdziwieniem.
— Więc nie omyliło mnie przeczucie, — rzekł Schloss. — Spodziewałem się, że ta depesza przyniesie nam jakąś dobrą wiadomość. Ksiądz d’Areynes żyje! Skłamano przed nami...
— A tymczasem, kłamstwo zabiło hrabiego! — odrzekł doktór.
— Nikczemnik! — mruknął Rajmund.
A po chwili namysłu dodał.
— Ale nie odpowiada na pańską depeszę.
— Tak jest i nie rozumiem dlaczego, chyba, że wyprawił ten telegram przed otrzymaniem mojego.
Rajmund z niedowierzaniem potrząsnął głową.
— Doktór przyjrzał się depeszy i rzekł:
— Przyjęto o drugiej minut pięćdziesiąt, więc Rollin był nieobecnym w domu, gdy przyniesiono mu mój telegram. Chodził zapewne do księdza Raula i otrzymawszy wiadomość pomyślną, udał się wprost do biura telegraficznego i zakomunikował ją nam.
— To rzecz możliwa — odrzekł Rajmund — chociaż ja nie wierzę... dlaczego przysłał tak pośpiesznie i tak stanowcza wiadomość o śmierci księdza, skoro po upływie dwudziestu czterech godzin okazała się ona mylną!
— Mógł lekarz omylić się. Takie wypadki zdarzają się często.
— Zobaczymy!
O godzinie siódmej wieczorem posłaniec z biura telgraficznego przyniósł depeszę, zaadresowaną do doktora Pertuiset.
Stary przyjaciel nieboszczyka po przeczytania jej namarszczył brwi.
— Czy to od pana Rollina? — zapytał Rajmund.
— Tak.
— Zapewne zapowiada swój przyjazd?
— Przeczytaj! — odrzekł doktór, podając depeszę.
Rajmund odczytał znany już nam telegram:
„Wiadomość niespodziewana i okropna. Bolejemy. Henryka zapadła powtórnie. Nie mogę opuścić jej. Zajmij się pan wszystkiem. List wysyłam. Gilbert Rollin“.
— Kłamstwo! Kłamstwo! Kłamstwo! — zawołał Schloss. — Nie chce przyjechać, gdyż lęka się spojrzeć na swą ofiarę... mógłby się zdradzić!
— Cóż pan przypuszczasz? — zapytał doktór zdziwiony.
— Przypuszczam, że w Paryżu dzieje się coś, co przed nami ukrywają. W przekonaniu mojem pan Gilbert Rollin jest łotrem, a postępowanie jego wydaje mi się mocno podejrzanem.
Doktór Pertuiset oddawna znał wartość moralną Rollina, niejednokrotnie bowiem rozmawiał o nim z nieboszczykiem hrabią, nie miał odwagi jednak sformułować przeciw niemu tak stanowczego oskarżenia.
— Może się mylisz... — odrzekł.
— Wkrótce będę wiedział na pewno — rzekł Rajmund. — Pojadę do Paryża i zobaczę się z księdzem d‘Areynes. We dwóch łatwiej rozświetlimy tę intrygę.
— Dobrze, jedź, ale dopiero po pogrzebie.
— Naturalnie.
— Zresztą musimy czekać na zapowiedziany list pana Rollina.
List ten otrzymano następnego dnia rano, lecz nie dowiedziano się z niego nic nowego, był bowiem tylko rozwałkowaniem frazesów, zawartych w telegramie z dnia poprzedniego.
Gilbert zapewniał w nim o swym głębokim żalu, mówił o interesach swej żony, nad któremi nie mógł czuwać przykuty do łóżka ksiądz d‘Areynes; w imieniu chorej Henryki i prawnej sukcesorki całego majątku, Blanki, błagał doktora o poczynienie właściwych kroków u władz i oświadczał, iż gotów jest natychmiast wysłać wszelkie potrzebne dokumenty, jak metryki, plenipotencye i t. p.
Rajmund po odczytaniu tego listu rzekł:
— Tak przemawia tylko spadkobierca. Człowiek ten myśli tylko o jednem: objąć jaknajprędzej majątek hrabiego. To wyraźne!
Rzeczywiście, było to tak wyraźnem, że gdyby nie wzgląd na Henrykę, doktór byłby odmówił prośbie Gilberta.
Przyjął więc narzucony na siebie ciężar, wiedząc, że ksiądz d‘Areynes, który tak gorąco bronił przed hrabią sprawy jego bratanicy, będzie mu za to wdzięcznym.
Co go obchodził Gilbert?
Znając warunki testamentu hrabiego, wiedział, że Gilbert i jego żona będą tylko użytkowali z majątku, zapisanego na własność ich córce, bez prawa naruszenia kapitału.
Pod wpływem tych uwag postanowił przyśpieszyć załatwienie spraw spadkowych.
W południe odprowadzono zwłoki hrabiego na miejsce wiecznego spoczynku i tegoż dnia wieczorem Rajmund odjechał do Paryża.

XLIV.

Następnego dnia doktór udał się do sędziego pokoju w Fenestranges i wyjaśniwszy mu powód swej wizyty, prosił o przyśpieszenie postępowania spadkowego.
Wskutek tego, tegoż dnia jeszcze spisano inwentarz i nałożono pieczęcie.
Sędzia pokoju zabrał złożony przez hrabiego w biurku testament i wręczył go prezesowi trybunału pierwszej instancyi w Nancy.
Na żądanie doktora Piotr Renaud mianowany został dozorcą opieczętowanych ruchomości.
Ponieważ wykonawca testamentu ksiądz Raul d‘Areynes, nie mógł z powodu choroby przybyć dla spełnienia swego mandatu, należało więc w krótkim przeciągu czasu usprawiedliwić odpowiednim aktem jego nieobecność, a jednocześnie, uzyskać metryki urodzenia Maryi-Blanki i jej rodziców.
Wysłano do przebywającego w Paryżu notaryusza list z prośbą o nadesłanie złożonej w jego ręce kopii testamentu hr. Emanuela i wykazu wymienionych w testamencie walorów, pozostawionych u niego w depozycie.


∗             ∗

Zasiadający w Wersalu sąd wojenny rozwijał czynność niezmierną i codziennie wydawał setki wyroków przeciw osobom oskarżonym o udział w powstaniu komunistów.
Dziwny zbieg okoliczności! Tego dnia, o tej samej godzinie, w której zwłoki hr. Emanuela złożone zostały w grobie, Serwacy Duplat stawiony był przed sądem, złożonym z oficerów znających tylko kodeks wojenny, nieubłagany w swej sprawiedliwości.
Umysły uspokoiły się już nieco, oburzenie pierwszych chwil złagodniało, zbiorowe egzekucye ustały.
Rozbierano sprawy, ale szybko, bez szczegółowego badania, niepotrzebnego zresztą, oskarżeni bowiem ujęci zostali z bronią w ręku, lub aresztowani na podstawie popartych dowodami osób innych.
Duplat miał czas do zastanowienia się nad swem położeniem. Chociaż w pewnych chwilach pod wpływem rozpaczy mówił:
— Raz tylko człowiek umiera! Przegrałem, tem gorzej dla mnie! To obecnie, po głębszej rozwadze myślał:
— Nie wszyscy stawający przed sądem wojennym, zostają rozstrzelani... Niektórzy uzyskują nawet wolność, a wielu skazanych zostaje na deportacyę.
Zrobiłbym głupstwo, nie przedsiębiorąc wszelkich środków dla uniknienia kuli.
Hultaj pragnął żyć koniecznie.
Wszak życie jest tak przyjemne!
Umierać i pozostawić majątek zakopany w ziemi!
— Nie! nie chcę! — wołał. — Będę się bronił wszystkimi siłami! Oni są chytrzy, ale ja będę chytrzejszym!
Duplat wszedł do sali posiedzeń pełen nadziei, choć otoczenie w jakiem się znalazł, nie było zbyt obiecującem.
Ściany sali, oświetlonej przez dwa wielkie okna, pokryte były jakiemś ciemnem, brudnem obiciem.
W głębi, przymocowany do muru zwieszał się pęk chorągwi trójkolorowych, nad którym wielkimi literami wypisana była dewiza: „Honor-Ojczyzna-Obowiązek“.
Pod temi trofeami wznosiła się estrada, na którą wstępowało się po trzech schodkach, a na jej środku stał długi stół, pokryty suknem zielonem.
Po obu węższych bokach stołu stały biurka przeznaczone dla sekretarza i pisarza sądu, a za niemi siedziało kilkunastu różnego wieku oficerów, tworzących sąd wojenny.
Prezydował pułkownik, człowiek stary, o długich siwych wąsach i twarzy surowej.
Przed nim leżał kodeks wojenny i stosy papierów, oraz wyciągi praw, stosowanych do miast ogłaszanych w stanie oblężenia.
Wokoło gęstym szeregiem stali żołnierze z nabitą bronią i nałożonemi bagnetami, zaś dowodzący nimi oficerowie trzymali szable obnażone.
W sali panowała cisza głęboka.
Duplat, stanąwszy przed sądem, szybkim wzrokiem obrzucił sędziów, pragnąc z twarzy wyczytać ich myśli, ale twarze te były zimne, obojętne, nieme.
Prezydujący przerzucił kilka kartek leżących przed nim aktów i zapytał:
— Pańskie nazwisko?
— Serwacy Duplat.
— Służyłeś pan w wojsku?
— Tak panie pułkowniku, w 17 pułku piechoty.
— Podczas wojny byłeś sierżantem-furyerem 57-go batalionu gwardyi narodowej.
— Tak, panie pułkowniku. Miałem udział w bitwie pod Montretant i walczyłem mężnie, mogą zaświadczyć towarzysze...
— Dlaczego nie złożyłeś broni po zawarciu, rozejmu?
— Ponieważ nie ogłoszono rozkazu rozbrojenia, więc zachowaliśmy broń i działa, aby nie wpadły w ręce nieprzyjaciół.
— Wystąpiłeś do walki z rządem...
— Nie zastanawiałem się nad tem, panie pułkowniku... uczyniłem to przez patryotyzm, jak wielu innych.
— Starałeś się o stanowisko w wojsku Komuny...
— Właściwie przyjąłem je tylko.
— Byłeś kapitanem kompanii?
— Tak, panie pułkowniku.
Ostatnie pytanie prezesa przestraszyło Duplata.
Co będzie, jeżeli zacznie mówić o żołnierzach tej kompanii, którzy na dziedzińcu więzienia la Roquette pod jego dowództwem rozstrzelali zakładników?
— Dla czego zwróciłeś broń przeciw wojsku regularnemu, przeciw ojczyźnie, przeciw braciom własnym?
Duplat odetchnął.
Widocznie sąd nie wie o zakładnikach.
— Dałem się wciągnąć, a przytem nie miałem z czego żyć...
— Mogłeś, zamiast łączyć się z powstaniem, udać się do Wersalu i zaciągnąć się do wojska regularnego.
— Nie zastanowiłem się nad tem... Zresztą, nie miałem za co wyjechać z Paryża.
— Powiedz raczej, że wolałeś zostać w Paryżu, aby korzystać z bezrządu i zaspokoić swoje złe instynkta. Przez dwa miesiące w najbrutalniejszy sposób terroryzowałeś całą dzielnicę. Mam tutaj wydawane przez ciebie bony rekwizycyjne, które wręczałeś przemocą, z bronią w ręku, grożąc rozstrzelaniem kupcom, nie chcącym ich przyjmować.
Duplat pochylił głowę.
Więc Merlin nie kłamał, zapewniając o licznych na niego denuncyacyach.
— Czy przyznajesz się do tych zbrodni? — zapytał prezydujący.
Przsyznaję się, panie pułkowniku.
— I uznajesz się być winnym?
— Uznaję się, panie pułkowniku, nawet bardzo winnym... Lecz czyż ja mogę być odpowiedzialnym?
— A któż?
— Ci, którzy wywołali powstanie, — odrzekł Duplat z dziką wymową. — Naczelnicy, przywódcy, co pragnęli zamętu, by zagarnąć władzę i zbogacić się, co pchali nas naprzód pięknemi słowami, pobudzali, upajali kłamliwemi teoryami... a my głupcy, wierzyliśmy im!... Zapewniali nas, że powstanie wytworzy jedność i siłę, że po usunięciu rządu, który czynili odpowiedzialnym za wszystkie porażki armii, zawieszenie broni, poddanie Paryża, bronionego przez dwieście tysięcy ludzi — rozgromimy niemców do szczętu i wypędzimy za granicę Francy!... Wtykano nam w ręce broń i pełne szklanki... Zbrojono się i upijano... Jakiś szał ogarnął wszystkich... Jak dzieci lubowali się w pióropuszach, galonach, wstęgach czerwonych... Szczęk szabel ciągnionych po bruku, dźwięk trąb i huk bębnów wszystkim sprawił jakiś zawrót głowy! Braliśmy to wszystko na seryo... i w dobrej wierze gotowiśmy byli poświęcić życie. Ja przynajmniej, panie pułkowniku, przysięgam, iż byłem przekonany, że poświęcam się dla chwały Francy!! Dziś przejrzałem i widzę, żem źle czynił, a jeśli służyłem komunie, to jedynie z głodu i dla tego, że sprawę jej uważałem za dobrą.
Popełniłem błąd... na nieszczęście był on zbrodnią!
Dziwna ta, lecz zręczna obrona, wysłuchana uważnie przez członków sądu, wywarła na nich pewne wrażenie, nawet korzystne. Ex-kapitan spostrzegł je i lekceważąc rady Merlina, postanowił użyć argumentu decydującego.
— Czy masz co więcej na swoją obronę? — zapytał prezydujący.
— Mam, panie pułkowniku.
— Co takiego?
— Pomimo powszechnego szału, miewałem chwilami wyrzuty sumienia.
— Wyrzuty sumienia, ty — z ironią rzekł prezydujący. — ciekawym?
— Dałem dowody.
— Jakie?
— Czy znane jest panu pułkownikowi nazwisko oficera komuny, który, nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, otworzył wojsku regularnemu bramę św. Gerwazego?
— Nie ciekawiśmy go — odrzekł prezydujący sucho.
— Nie wymienię go więc, lecz zdaje mi się, że oficer ten czynem tym odkupił w części swą winę.
— W każdym razie za późno, gdyż dwie trzecie części Paryża były już w naszych rękach.
— Nie mógł uczynić tego wcześniej...
— Dość! — zawołał prezydujący.

XLV.

Pułkownik, rozkazawszy milczenie oskarżonemu, nachylił się do siedzącego obok komendanta i szepnął mu kilka słów.
Komendant podał mu jakiś papier i palcem wskazał dwa wyrazy ołówkiem podkreślone nazwisko Serwacego Duplat, obok którego czerwonym atramentem napisana była notatka:
„Serwacy Duplat, kapitan wojsk komuny, komendant straży u bramy św. Gerwazego, podstępem i z narażeniem własnego życia wydał ją Generałowi Vinoy“.
Tuż obok w rubryce „Uwagi“ ręką generała Valentin, generalnego dyrektora służby bezpieczeństwa podczas oblężenia i komuny, skreślone były słowa: „Nie przyznać tego za zasługę, gdyby oskrżony powołał się na nią, ale jeżeli będzie rzeczą możliwą, zastosować okoliczności łagodzące“.
Kilka słów wystarczy czytelnikom do zrozumienia, jakim sposobem i dla czego uwagi te znalazły się naprzeciw nazwiska Serwacego Duplat, wniesionego do listy więźniów, mających tego dnia stanąć przed sądem.
Wszystkie raporty agentów podrzędniejszych koncentrowały się w biurach generała, przy którym Merlin pełnił obowiązki inspektora i przez którego za swą gorliwość i zasługi był wielce cenionym.
Merlin, dowiedziawszy się z tych raportów o ujęciu Duplata u Palmiry w Champigny, postanowił po raz drugi ocalić mu życie i w tym celu powiadomił generała o jego przysłudze, wyświadczonej przez wydanie bramy św. Gerwazego.
Duplat doznawał śmiertelnej trwogi, widząc, jak sędziowie w milczeniu podawali sobie powyższą notatkę.
Czyżby w ostatniej chwili nadeszła jaka nowa denuncyacya, straszniejsza od poprzednich?
Zimny pot wystąpił na skronie łotra.
Pięć minut tego niemego porozumiewania się sędziów wydawały się Duplatowi pięcioma godzinami.
Nakoniec prezydujący, zamieniwszy kilka słów z sędziami, wygłosił wyrok następujący:
— „W imieniu Rzeczypospolitej francuzkiej i na mocy udzielonej sobie władzy, sąd wojenny na posiedzeniu d. 7 czerwca 1871 r., skazuje Serwacego Dupiata na deportację do miejscowości ufortyfikowanej“.
Ex-kapitan doznał wrażenia, jak gdyby kamień spadł z jego piersi.
Deportacya to życie!
— Kpię sobie z niej — pomyślał uradowany, niech wysyłają mnie choćby na koniec świata i z tamtąd powrócę. Prędzej lub później ogłoszą amnestyę.
W kilka dni później Duplat na fregacie wojennej Danae, wraz z trzystu towarzyszami wyprawiony został do Nowej-Kaledonii.
Gilbert Rollin, dowiedziawszy się o skazaniu Daplata, doznał przykrego zawodu, spodziewał się bowiem, że wspólnik jego będzie rozstrzelanym.

∗             ∗

W Paryżu, od samego początku oblężenia, zarówno z inicjatywy władzy miejskiej jak i osób prywatnych, gorliwie rzucono się do urządzania ambulansów.
Wszyscy pragnęli zapewnić schronienie rannym żołnierzom, przewidywano bowiem walkę długą, uporczywą, straszną.
Ogromna liczba wystawionych w oknach chorągwi Czerwonego Krzyża dozwalała przypuszczać, że wiele osób wystawiało je jako tarcze zabezpieczające od gwałtów w razie wejścia wojsk niemieckich do stolicy.
Wielu mężczyzn zapisywało się do służby sanitarnej, pragnąc tym sposobem uniknąć służenia w gwardyi narodowej.
Panowie ci paradowali po ulicach Paryża w czapce, ozdobionej krzyżem czerwonym i z tego powodu nazywano ich ironicznie „Kawalerami krzyża“.
W nocy z dnia 27-go na 28-my maja, około godziny trzeciej kompania marynarzy pod dowództwem kapitana Kernoëla objęła ambulans przy ulicy Servan i pozostawiła przy nim złożony z dwudziestu ludzi posterunek z porucznikiem na czele.
Było to w ostatnich chwilach zawziętej walki z, wojskami komuny, więc i liczba rannych ze stron obu z wzrastała z każdą godziną.
Pomiędzy rannymi były trzy kobiety, z których jedna Janina Rivat, przyniesioną została przez marynarzy kapitana Kernoëla.
Nikt nie znał jej nazwiska i z tego powodu nie, zapisano go w rejestrze ambulansowym, przytem panujący podczas tej strasznej nocy nieład nie dozwolił zasięgnąć jakichkolwiek o niej informacyj.
Złożono ją na materacu na podłodze, udzielono pierwszej pomocy i dopiero następnego dnia wieczorem, nieprzytomną i pozostającą w ciągłej gorączce, przewieziono do szpitala przy ulicy Lacepéde i umieszczono na łóżku nr 17 z napisem „Nieznana.“
Miała ona na czole powyżej brwi ranę niewielką i na wierzchołku czaszki drugą głęboką, sprawioną odłamkiem pocisku.
Naczelny lekarz szpitala doktór Besson, chirurg, bardzo zdolny i poważany w świecie naukowym, nie dowierzając dyagnozie wyrażonej w raporcie, zapragnął obejrzeć ranę własnemi oczami.
W tej chwili jednak, ze względu na niebezpieczeństwo sondowania, zadowolnić się musiał badaniem powierzchownem, mimo to jednak przekonał się, że o ile rana nad okiem nie groziła niebezpieczeństwem, o tyle głębokie naruszenie czaszki na środku głowy, wywoływało poważną obawę o życie rannej.
Chodziło przedewszystkiem o to, czy odłamek pocisku, który przedziurawił czaszkę był wyjęty, czy też pozostawał w ranie, a na pytanie to nikt nie mógł udzielić chirurgowi odpowiedzi.
Należało czekać, aż zapalenie zmniejszy się i wtedy dopiero dokonać sondowania, ażeby zdać sobie sprawę z uszkodzeń, sprawionych odłamkiem pocisku.
Wobec tej przeszkody dr Besson poprzestał na zastosowaniu środków, mających złagodzić zapalenie i przeszedł do badania innych rannych.

∗             ∗

Gdy wikary od św. Ambrożego odzyskał przytomność, której pozbawiony był przez tydzień i mógł zdać sobie sprawy ze swego stanu, dr Lebland, jego żona i Magdalena znajdowali się przy jego łóżku.
Z niepokojem oczekiwali oni przesilenia, od którego zależało życie chorego; gdyby było gwałtowne, powodowałoby śmierć, w razie przeciwnym dozwalałoby oczekiwać wyzdrowienia.
Należało więc oszczędzać jakiegokolwiek wzruszenia i niedozwolić mu mówić.
Wikary, odzyskawszy przytomność, powiódł wzrokiem wokoło siebie i usiłował zebrać wspomnienia.
Doktór Lebland, oczekujący na tę chwilę, spostrzegłszy pracę jego umysłu, by przerwać ją, rzekł:
— Niech ksiądz nie wysila swych myśli i przedewszystkiem o nic nie pyta, jeżeli nie pragnie pogorszyć swego stanu. Proszę posłuchać rad starego praktyka, który pielęgnował księdza w chorobie i ma nadzieję ocalić mu życie. Niech ksiądz pozwoli mi na jakiś czas myśleć i mówić za siebie. Żądam tego w imieniu wszystkich, którym zależy na życiu księdza.
— Raul uważnie wysłuchał doktora, wzrokiem wyraził mu swą wdzięczność, lecz nie odrzekł ani słowa.
Doktór mówił dalej:
— Był ksiądz ranionym niebezpiecznie... Kula przeszyła piersi na wylot... Ocalał ksiądz cudem. Tylko unikanie najmniejszego ruchu i najmniejszego słowa, może przyśpieszyć wyzdrowienie. Ręczę za nie, ale musi ksiądz ściśle stosować się do moich rozporządzeń.
Wikary lekko uścisnął dłoń doktora, przymknął oczy i usuwając wszelkie myśli, zaczął modlić się w milczeniu.

W tej samej chwili, w której scena ta odbywała się w pokoju księdza d‘Areynes, Rajmund Schloss wychodził z pociągu kolei żelaznej.

XLV.

Przywiązanie Rajmunda do rodziny swego zmarłego pana, nakłaniało go do porzucenia biernej roli, wynikającej z jego podrzędnego stanowiska i do odbycia podróży do Paryża.
Korzystając z pięknej pogody, po wyjściu z wagonu udał się na ulicę Papincourt.
Jakże zmienionym wydał mu się Paryż od owego czasu, gdy widział go po raz ostatni przed samem oblężeniem!
Nieporządek na ulicach nie został jeszcze zupełnie usunięty, na domach wszędzie widoczne były ślady kul karabinowych i armatnich, resztki barykad utrudniały komunikacyę, połamane, zbroczone krwią karabiny kupami leżały na bruku.
Schloss ze ściśniętem sercem spoglądał na to zniszczenie.
— Biedny Paryż! — szeptał. — I to uczynili francuzi, na oczach niemców... ach! nikczemni!..
Gdy zadzwonił u drzwi mieszkania wikarego, stary chirurg, obawiając się by dźwięk dzwonka nie przebudził chorego, zapytał niezadowolony.
— Kto to może być?
— Pójdę i zobaczę — odrzekła Magdalena.
— Ktokolwiekby był, proszę powiedzieć, że ksiądz wikary nie przyjmuje nikogo.
Magdalena otworzyła drzwi i spostrzegłszy Rajmunda, krzyknęła ze zdziwienia.
Doktór, usłyszawszy jej głos podniesiony podbiegł ku niej.
— Proszę mówić ciszej, Magdaleno. Wszak wiesz, że ksiądz wikary zasnął.
— To Rajmund Schloss, proszę pana doktora, — nadleśny hr. Emanuela, stryja księdza. Przybywa z Fenestranges... Chodź, panie Schloss.
Wzięła z jego ręki walizkę, którą położyła na krześle w przedpokoju i wprowadziła gościa do pokoju stołowego.
— Jak to dobrze, żeś pan przyjechał! Ale pewno jesteś głodny? Siadaj do stołu, zaraz przyniosę nakrycie... To pan doktór Leblond który ocalił życie naszemu księdzu... Ach mój panie co za nieszczęście! Raniony był śmiertelnie, ale pan doktór zapewnia, że wyzdrowieje...
Wobec tego potoku słów, których ton przez zapomnienie, stawał się coraz wyższym, chirurg uważał za właściwe przywołać Magdalenę do porządku.
— Mów ciszej — rzekł.
Ostatnie wyrazy Magdaleny zdziwiły Rajmunda.
— Wiemy o okropnym wypadku, jakiemu uległ ksiądz wikary — rzekł Schloss przytłumionym głosem, zwracając się do doktora. — Wiadomość tę otrzymaliśmy od p. Gilberta Rollina, kuzyna księdza... Ale wysłane przez niego depesze zawierają w sobie sprzeczność co do czasu wyprawienia... Przybyłem z największą trwogą w sercu... Ksiądz wikary żyje, gdyż Magdalena powiedziała, że pan doktór ręczy za wyzdrowienie, ale niech pan nie ukrywa przedemną prawdy...
— Rzeczywiście, życie księdza wisiało na włosku, ale dziś, jeżeli nie zajdzie jaka komplikacya, niebezpieczeństwo nie zagraża.
— Ach! więc go zobaczę! — rzekł Rajmund ze łzami w oczach.
— Nie zobaczysz go pan — odpowiedział doktór.
— Dlaczego?
— Dla tego, że najmniejsze wzruszenie, zarówno bolesne jak przyjemne, może zaszkodzić choremu... Aż do zupełnego wyzdrowienia nie powinien widzieć nikogo, a tembardziej pana.
— A jednek — odrzekł Schloss — muszę widzieć się z nim, muszę rozmówić się...
W tej chwili Magdalena, spostrzegłszy krepę czarną na rękawie Rajmunda rzekła głosem drżącym.
— Przybywasz pan z jakąś złą wiadomością...
Schloss nie odpowiadając jej zapytał:
— Czy widziałaś się z p. Rollinem.
— Widziałam się. Chodziłam do niego z wiadomością o chorobie księdza.
— Kiedy to było?
— Przed trzema dniami.
— I on nic ci nie mówił?
— Powiedział tylko, że żona jego miała córeczkę.
— Nic więcej?
— Nic więcej.
— Czy był w żałobie?
— Nie widziałam.
— Ach, moja Magdaleno, nie omyliłaś się mówiąc, że przyjechałem ze złą wiadomością. Hr. Emanuel nie żyje!
— Nie żyje! — powtórzyli na raz doktór, jego żona i Magdalena.
— Padł rażony apopleksyą, dowiedziawszy się o śmierci swego ukochanego bratańca, księdza d’Areynes.
Wiadomość ta wywarła na zebrane w pokoju osoby wrażenie spadającego pioruna.
— Co pan mówisz? — zapytał doktór Rajmunda, jak gdyby źle usłyszał.
— Mówię, że list p. Rollina, pisany d. 1 czerwca, otrzymany w Fenestranges 3-go, powiadamiający o śmierci księdza d’Areynes, zabił hr. Emanuela tak dobrze, jak uczyniłaby to kula karabinowa, wymierzona w serce. Niech pan doktór przeczyta ten list...
Rajmund wyjął z pugilaresu list Gilberta i podał go chirurgowi.
— Boże wielki! — jęknęła Magdalena. — Ulituj się nad nami!
— Jaki cel mógł mieć p. Rollin, pisząc list podobny? — zapytał doktór po odczytaniu go.
— Chciał prędzej objąć dochody z majątku, zapisanego jego żonie.
— Potwór! — zawołała Magdalena.
— Jest w tem wszystkiem coś, czego nie rozumiem — rzekł doktór.
— Co takiego? — zapytał Schloss.
— Pan Rollin, pisząc swój list dnia 1-go czerwca, nie widział się jeszcze z Magdaleną.
— A gdy byłam u niego, nie wiedział jeszcze, że ksiądz d‘Areynes był ranionym niebezpiecznie.
— A raczej udawał, że nie wie — zauważył Schloss.
— Bardzo być może — mruknęła Magdalena.

XLVII.

— Pamiętam dobrze, — mówił dalej doktór, — że Magdalena chodziła do pana Rollina w d. 3-im czerwca... Ja sam ją wysłałem. Wyszła około drugiej po południu.
— A byłam na ulicy Servan punkt o drugiej — dodała służąca.
— Tego samego dnia właśnie — rzekł Rajmund, — o godzinie dziewiątej rano hrabia otrzymał ów list zabójczy.
— Czy wysyłano do pana Rollina telegram o śmierci hrabiego?
— Wysyłano. Ponieważ wszyscy byli przekonani, że ksiądz Raul nie żył, więc w godzinę po śmierci hrabiego telegraficznie wezwano p. Rollina do Fenestranges, jako przedstawiciela rodziny.
— O której godzinie depesza ta była wysłana?
— O dziesiątej. Ja sam odwoziłem ją do biura telegraficznego.
— O której mogła być otrzymaną?
— O dwunastej, tak przynajmniej zapewniano mnie w biurze telegraficznem.
— Skoro tak, to p. Rollin, widząc się z Magdaleną, wiedział już o śmierci hrabiego.
— Nie ulega wątpliwości.
— Dla czegóż nie powiedział mi o tem? — zapytała służąca.
— Musiał mieć swoje powody, łotr jakiś! — odrzekł Schloss. — Wiedząc, że wymierzony przez niego cios nie chybił, po twojem odejściu wyprawił do Fenestranges depeszę pierwszą, powiadamiającą o uratowaniu księdza d’Areynes, a w dwie godziny później drugą, w której oświadczał, że nie może, z powodu choroby swej żony, przybyć na pogrzeb hrabiego. Oto obie depesze, niech pan doktór przeczyta je.
— Nie sądźmy zbyt pośpiesznie — rzekł chirurg po odczytaniu depesz. — W depeszy pierwszej, wyprawionej z Paryża o godzinie trzeciej minut trzydzieści pięć, Rollin zawiadamia hrabiego, że ksiądz d’Areynes nie umarł i może wyzdrowieć... W drugiej, wyprawionej o piątej minut cztery, odpowiada doktorowi Pertuiset, że nie może przybyć do Fenestranges. To dowodzi, że p. Rollin, widząc się z Magdaleną, nie wiedział jeszcze o śmierci hrabiego i pragnął złagodzić jego boleść, sprawioną fałszywą wiadomością, pochodzącą zapewne z mylnej informacyi. Depeszę d-ra Pertuiset musiał otrzymać po wyprawieniu pierwszej.
— To nieprawdopodobne.
— A ja powiem, że możliwe, z powodu naprzykład opóźnienia, zajęcia linii telegraficznej, urzędników.
— Wszystko to bardzo piękne — wtrąciła Magdalena — ale dlaczego pan Rollin tak mocno zdziwił się, gdym mu powiedziała, że ksiądz wikary był raniony? Przecież wiedział o tem, gdyż na trzy dni przed widzeniem się zemną sam pisał o jego śmierci.
Uwaga Magdaleny była bardzo logiczną.
— Może dowiedział się na probostwie, zauważył doktór.
— Mniejsza o to gdzie — odrzekł Schloss — ale faktem jest, że wiedział, iż hrabia, będący w tak podeszłym wieku, może żyć jedynie pod warunkiem unikania silniejszych wrażeń, wysyłając więc list o śmierci Raula, był przekonany, że zada mu cios śmiertelny. Pismo jego niczem nie różni się od noża zabójcy! Utrzymuję stanowczo, że człowiek ten na zimno obmyślił swą zbrodnię! Pan doktór nie zna go jeszcze, ale mój pan, hr. Emanuel wiedział co on wart! Człowiek ten, pozbawiony odrobiny serca i wszelkiego czucia szlachetniejszego, tylko w użyciu widzi cel życia! Zabił hrabiego, gdyż pragnął zagarnąć jego majątek! Niech pan doktór pozwoli mi zobaczyć się z księdzem i powiedzieć mu, że stryj jego został zamordowany!
— Jeżeli pan chcesz zabić go, to idź — odrzekł doktór.
— Ja, chcę go zabić? — zawołał Schloss przerażony!
— Tak silne wzruszenie zabiłoby go z pewnością. Zgadzam się, że powinien wiedzieć prawdę i będzie ją wiedział. Odkryjesz mu ją sam, ale wtedy gdy nie będzie zagrażała jego życiu! Ale do tego czasu nie pozwolę panu przystąpić do niego! Przyznaję, że misya pańska, dowodząca przywiązania dla rodziny księdza, jest piękną, ale i na mnie ciąży obowiązek! Obaj mamy do spełnienia zadanie ciężkie! Gdy spełnię moje, wtedy przystąpisz pan do swojego!
— Więc przynajmniej zobaczę się z tym łotrem! — zawołał Rajmund ze ściśniętemi zębami.
— Nie mam nic przeciwko temu, — rzekł doktór — to już rzecz pańska. Ale pozwól dać sobie jedną radę...? Zanim wmieszasz się w tak drażliwe interesa rodzinne, pomyśl, że ksiądz d‘Areynes kocha i szanuje swoją kuzynkę, p. Henrykę Rollin i może wziąć ci za złe, że bez jego upoważnienia postąpiłeś gwałtownie z jej mężem.
— Pan doktór ma słuszność — wtrąciła Magdalena — należy czekać, niech ksiądz sam postanowi.
— A więc — szepnął zniechęcony Rajmund — będę mógł zobaczyć się z księdzem dopiero po jego powrocie do zdrowia?
— Źleś pan zrozumiał mnie. Pozwolę panu zobaczyć się z nim i wcześniej, ale pod warunkiem, że nie powiesz mu ani o śmierci stryja, ani o swych podejrzeniach względem męża jego kuzynki. Nadto, podczas rozmowy z nim, nie będziesz pan miał na sobie żałoby.
— Ha, cóż robić, ale przynajmniej zobaczę go.
Podczas śniadania doktór zapytał.
— Jak długo zabawisz pan w Paryżu?
— Nie wiem, zapewne aż ksiądz wikary wyzdrowieje. Ale mogą mnie wezwać do powrotu.
— Rekonwalescencya potrwa długo, może więc byłoby lepiej, gdybyś pan powrócił do Fenestranges: gdy chory wyzdrowieje, zawiadomię pana listownie.
— Zobaczę. — W każdym razie muszę zabawić w Paryżu kilka dni, gdyż potrzebuję zobaczyć się z notaryuszem nieboszczyka hrabiego, następnie uzyskać świadectwo choroby księdza Raula, niedozwalającej mu przybyć do Fenestranges, w celu uregulowania interesów spadkowych.
— Ułatwię to panu dziś jeszcze — oświadczył doktór.
— Będę pana bardzo wdzięczny — odrzekł Schloss, a zwróciwszy się do Magdaleny, zapytał:
— Nie wiesz, czy niema tu w pobliżu jakiego hotelu, w którym mógłbym nająć sobie pokój?
— Jest obok, zaprowadzę pana.
Po śniadaniu Rajmund udał się wraz z Magdaleną do hotelu, zamówił pokój, następnie załatwił interesa z notaryuszem i o godzinie czwartej powrócił do mieszkania księdza d‘Areynes.
Doktór tymczasem napisał przyrzeczone świadectwo i zalegalizował je w merostwie.
Świadectwo to stwierdzało, że ksiądz Raul d‘Areynes, pierwszy wikary parafii św. Ambrożego, nie może z powodu ciężkiej choroby udać się na wezwanie prezesa trybunału pierwszej instancyi, jako egzekutor testamentu zmarłego hr. Emanuela d’Areynes.
Dokument ten i list, powiadamiający o stanie zdrowia księdza d’Areynes, tegoż dnia jeszcze wyprawił do Fenestranges.

XLVIII.

Umówiono się, że podczas pobytu swego w Paryżu Rajmund codziennie będzie przychodził do mieszkania wikarego, z warunkiem wszakże, iż nie będzie usiłował zbliżyć się do chorego księdza, bez zezwolenia doktora.
Ksiądz d’Areynes, jak wiemy, odzyskał już przytomność.
Około godziny szóstej stary chirurg dał mu nie wielką dozę opium, uważał bowiem, że to bezzwłocznie przeszkodzi utracie sił i przyczyni się do szybszego zagojenia rany.
O siódmej, sprawdziwszy pomyślny stan zdrowia księdza, wraz z żoną i Schlossem zasiadł do obiadu.
Zawieszona u sufitu naftowa lampa oświetlała stół, pozostawiając w cieniu dalsze części pokoju, nie objęte jej promieniami.
Rozmawiano półgłosem i rzecz naturalna, tylko o księdzu d’Areynes.
Żadna z tych osób nie mogła oderwać swych myśli od tego człowieka, tak młodego, dobrego, szlachetnego, tak drogiego wszystkim, który nie żyłby już, gdyby Opatrzność nie umieściła w tym samym domu, tuż obok niego, d-ra Leblond.
Obiad był krótki i miano już wstawać od stołu, gdy ktoś u drzwi zadzwonił gwałtownie.
Była wtedy godzina ósma wieczorem.
Magdalena wyszła do przedpokoju i otworzyła.
— Dobry wieczór Magdaleno — przemówił gość.
Zdziwiona służąca, poznawszy po głosie Rollina, cofnęła się o krok.
— Tak dziwi cię moja wizyta? — zapytał Gilbert.
— Rzeczywiście — wyjąkała Magdalena.
— Dlaczego?
— Późno już...
— Nie mogłem przyjść wcześniej... Potrzebuję zobaczyć się z moim kuzynem, księdzem Raulem.
— Ksiądz wikary nie przyjmuje nikogo.
— Ale mnie przyjmie.
— Ksiądz wikary śpi teraz.
— Więc cóż to przeszkadza! — odrzekł imponująco. — To obudzisz go!
— Obudzić!
— Powtarzam ci, że potrzebuję zobaczyć się z nim natychmiast! Mam zakomunikować mu wiadomość bardzo ważną, a nadto potrzebuję porozumieć się z nim bezzwłocznie. Nie mam czasu na rozmowę z tobą... Zaanonsuj!
Magdalena była oburzona. On, zabójca hrabiego Emanuela, on, nieprzyjaciel wikarego, on, bezwstydny, odważył się przyjść tutaj!
Zapanowała jednak nad gniewem i zagrodziła mu drogę.
— Nie mogę puścić pana — rzekła tonem stanowczym — bez pozwolenia pana doktora.
— Jak ty śmiesz mówić mi coś podobnego? — zawołał niecierpliwie i postąpił krok naprzód.
Ale ona nagłym ruchem zamknęła drzwi i wbiegła do pokoju stołowego.
— To pan Gilbert Rollin! — zawołała przestraszona.
— Czego on chce? — zapytał Rajmund, zrywając się z krzesła.
— Pragnie koniecznie zobaczyć się z księdzem wikarym... Chciał wejść przemocą, ale zamknęłam mu drzwi przed nosem!
— Czego chce ten nikczemnik? — zawołał Schloss, ściskając pięście. — Radzę mu, niech lepiej nie wchodzi!
— Dla czego? — zapytał chirurg.
— Bo go zabiję!
— Pojmuję, że zuchwalstwo jego może pana oburzać, ale uspokój się. — Powinniśmy przyjąć pana Rollin. Być może, że istotnie ma interes ważny. Ja sam rozmówię się z nim. Magdaleno poproś p. Rollin.
Służąca otworzyła drzwi.
— Przecież! — zawołał Gilbert. — Przyznam się, że tego zanadto!
Rollin z dumnie podniesioną głową wszedł do pokoju stołowego.
Stary chirurg podszedł ku niemu i rzekł:
— Nie mam zaszczytu znać pana i dopiero od Magdaleny dowiedziałem się kim pan jesteś. Życzył pan sobie widzieć się z księdzem d‘Areynes, podobno w ważnym interesie... Otóż ksiądz wikary znajduje się obecnie w stanie niedozwalającym na najmniejszą rozmowę... Jestem jego lekarzem i przyjacielem... mieszkam w tym samym domu... Udzieliłem mu pierwszej pomocy, gdy był prawie konającym, następnie pielęgnowałem go do tej chwili, to znaczy, że mam prawo rozporządzać się w tem mieszkaniu, jak w swojem własnem. Jakkolwiek ważnym może być pański interes, nie mogę pozwolić na rozmowę z chorym, ale, jeżeli uważasz mnie pan godnym zaufania, racz mi go powierzyć, a ja mu go zakomunikuję.
Doktór widział, że podczas jego przemowy Gilbert drżał z niecierpliwości, lecz nie dbał o to.
— Potrzebuję widzieć się z moim kuzynem! — zawołał Rollin tonem ostrym.
— Proszę pana mówić ciszej, — odrzekł doktór spokojnie — gdyż możesz obudzić chorego, a co do widzenia się, powtarzam, że to rzecz niemożliwa!...
— Co takiego?
— Stanowczo niemożliwa!
— Nie jest przecież chorym tak ciężko, by nie mógł zobaczyć się zemną.
— Ja jestem innego zdania.
— Przychodzę z wiadomością, o której powinien dowiedzieć się natychmiast, zarówno we własnym jak i moim interesie.
— Bywają wiadomości zabójcze! — odrzekł doktór kładąc nacisk na słowa i patrząc w oczy Gilbertowi.
Rollin zadrżał.
Czy doktór wymówił te słowa przypadkiem, czy pragnął uczynić aluzyę do tragicznej śmierci hrabiego d‘Areynes?
Nie wiedział, ale złagodniał i zmieszał się.
Doktór jakby nie spostrzegał tego, rzekł, wskazując mu krzesło:
— Raczy pan spocząć i powiedzieć mi, jakiego rodzaju jest pański interes.
— Ależ — odrzekł Gilbert, usiłują zapanować nad wzburzeniem — jakie masz pan prawo do wdzierania się w sprawy familjne?
— Nie mam do tego pretensyi, lecz sądzę, działam na zasadzie przysługującego mi prawa.
— Jakiego?
— Prawa lekarza, które dozwala rozporządzać się tylko jemu, gdy chodzi o zdrowie i życie chorego.
— Prawo bardzo wątpliwe...
— Jednak nie radzę panu zapominać o niem. — Źlebyś pan wyszedł i dowiodę tego.
— Ciekawym w jaki sposób?
— Wizyta pańska ma związek ze śmiercią hrabiego Emanuela d‘Areynes?
Gilbert zdziwiony nie zdołał ukryć wrażenia.
— Zkąd pan wie, że hr. Emanuel nie żyje? — zapytał.
Doktór wskazał ręką spokojnie siedzącego w cieniu Schlossa.
— Rajmund Schloss! — zawołał Gilbert zdziwiony.
— Ja — odrzekł lotaryńczyk. — Przybyłem z Fenestranges, by powiadomić księdza d‘Areynes o śmierci jego nieodżałowanego stryja.
— I kuzyn mój — ze sztucznym drżeniem w głosie zapytał Gilbert, — wie już o tym bolesnym wypadku?
— Nie wie, gdyż bywają wiadomości zabójcze, jak słusznie powiedział pan doktór, a taką byłaby i wiadomość moja. Ksiądz Raul, dowiedziawszy się o śmierci hrabiego, mógłby umrzeć, jak umarł hr. Emanuel, czytając list pański fałszywie powiadamiający go o tragicznej śmierci bratańca!
Gilbert spostrzegł, że go podejrzewają; przynajmniej ostatnie słowa lotaryńczyka uchylały pod tym względem wszelką wątpliwość.
— Pisząc mój list, byłem przekonany, że kuzyn mój nie żyje.
— Któż pana tak poinformował?
— Poinformowano mnie w kościele św. Ambre5ego. Zaszedłem tam, by dowiedzieć się, czy ksiądz wikary powrócił do Paryża i dowiedziałem się od zakrystyana, że jest ranionym śmiertelnie i konającym. On sam zaś słyszał o tem od proboszcza. Widzisz pan więc, że wiadomość miała wszelkie cechy prawdy.
— A pan, nie sprawdziwszy jej — odrzekł doktór surowo — nie zadawszy sobie trudu odwiedzenia chorego, do którego powoływała pana sama przyzwoitość, nie mówiąc już o życzliwości, brutalnie zawiadomiłeś hrabiego, wiedząc, że jest chorym, w wieku podeszłym i że po ataku pierwszym drugi będzie dla niego ciosem śmiertelnym. Możnaby przypuszczać, że działałeś pan z celem i osiągnąłeś go.
— Podejrzenia pańskie obrażają mnie — wyniośle odrzekł Gilbert.

XLIX.

— Jeszcze raz proszę pana mówić ciszej — rzekł dr. Leblond. — Postępowanie pańskie obchodzi mnie tyle, o ile dotyczy zdrowia księdza d’Areynes, za które uważam się odpowiedzialnym. Wszakże mam prawo oświadczyć panu, że dzisiejsza wizyta jego jest zbyt spóźnioną. Powinieneś pan był zjawić się zaraz po otrzymaniu wiadomości o śmierci hr. Emanuela, po bytności Magdaleny u pana i wtedy powiadomić nas o katastrofie!...
— Nie wiedziałem jeszcze wtedy — odrzekł Gilbert.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Jakto, jestem pewnym?
— Czy pamięć nie zawodzi pana w tej chwili?
— Pamiętam dobrze!
— Depesza z Fenestranges wyprawiona była rano.
— Ale otrzymałem ją dopiero po wyprawieniu do hrabiego Emanuela telegramu, uspokajającego o życie Raula.
— Nie chcę panu zaprzeczać, lecz uważam to za nieprawdopodobne.
— A jednak... — zaczął Gilbert.
— A jednak — przerwała Magdalena, nie mogąc powstrzymać się dłużej — nie byłeś pan wtedy szczerym jak nie jesteś i dzisiaj. Dlaczego, po zawiadomieniu hr. Emanuela o śmierci jego bratańca, odgrywałeś pan przedemną komedyę zdziwienia, gdym powiedziała panu, że ksiądz wikary był rannym, lecz doktór ocalił go? Udawałeś pan, iż nawet nie wiesz, że ksiądz powrócił do Paryża.
Uwaga ta zmieszała Gilberta.
Przyparto go do muru i dowodnie wykazywano jego hipokryzyę i zamiary zbrodnicze.
Pozycya była przykra; należało z niej wyjść jakimkolwiek sposobem.
— Cóż to — odrzekł Rollin udając obrażonego, — czy znajduję się przed sędzią śledczym i podlegam badaniu? A to dobre! Nie przywykłem do zdawania rachunków nikomu z mego postępowania i nie pozwolę by komentowano je w sposób znieważający mnie. Przyszedłem do tego domu dla spełnienia obowiązku... Stanąłeś pan na przeszkodzie, więc cofam się. Nie będę się widział z księdzem d‘Areynes, ponieważ pan lekarz jego, nie zezwala na to; ale odchodząc ztąd, nie mogę powstrzymać się, by nie wyrazić zdumienia wobec podobnego postępowania! Widzę, że znajduję się wśród ludzi uprzedzonych do mnie nieprzychylnie, gotowych oskarżać o jakąś nieistniejącą zbrodnię! Pogardzam podobnem oskarżeniem! Jestem mężem i ojcem, przybyłem zaś tutaj jako przedstawiciel mej żony i córki, sukcesorek hrabiego Emanuela d‘Areynes, w ich interesie wspólnym... Nie pan, lecz ksiądz d‘Areynes mógłby mi dostarczyć potrzebnych w tym celu dokumentów.
— A może i ja — odrzekł doktór. — O jakich dokumentach pan mówi?
Gilbert odrazu zmienił ton.
— Może panu niewiadomo — rzekł, — że stosownie do ostatniej woli hr. Emanuela, ksiądz d‘Areynes przyjął na siebie obowiązki egzekutora testamentu; nadto jest spadkobiercą testatora, w tym samym stopniu co i moja żona. Z tego powodu powinien być obecnym, przy otwarciu testamentu. Skoro zaś nie może udać się do Lotaryngii na wezwanie prezesa sądu, obowiązany jest bezzwłocznie przedstawić świadectwo choroby i dać upoważnienie swemu zastępcy.
— To już zrobione — odrzekł doktór.
— Zrobione! — powtórzył Gilbert zdumiony.
— Świadectwo i upoważnienie dziś wieczorem zostały wysłane na ręce doktora Pertuiset, który potrafi bronić interesu sukcesorów hr. Emanuela.
— W takim razie skłamałeś pan przedemną! — zawołał Gilbert gwałtownie. Więc kuzyn mój wie o śmierci swego stryja!
Doktór chciał odpowiedzieć, lecz nie miał czasu, gdyż drzwi nagle otworzyły się i na progu, blady, zmieniony, ledwie trzymający się na nogach w narzuconej naprędce sukni czarnej, stanął ksiądz d’Areynes.
Na szmer otwieranych drzwi wszyscy zwrócili się w tę stronę i, z wyjątkiem Gilberta, krzyknęli ze zdziwienia.
Doktór rzucił się ku choremu, Rajmund i stara Magdalena nie mieli siły poruszyć się, Gilbert pobladł.
Nagło zjawienie się księdza przestraszyło go.
Wikary groźnie wyciągnął ku niemu rękę i zawołał:
— Wiem o wszystkiem, panie Rollin. — Precz ztąd.
Gilbert, zmieszany w najwyższym stopniu, cofnął się parę kroków.
— Precz ztąd!... powtórzył Raul, — precz zabójco!
Nie mógł przemówić więcej, gdyż niezmierne wzruszenie odebrało mu siły.
Zachwiał się i padł na ręce doktora.
Magdalena jęknęła, zaś Rajmund Schloss rzucił się ku Gilbertowi, pochwycił go za ramię i zawołał:
— Jeżeli on umrze, ty będziesz winien jego śmierci! Precz zabójco!
Gilbert cofnął się ku drzwiom, otworzył je i uciekł.
— Teraz tylko cud może go ocalić! — zawołał doktór z rozpaczą.

L.

Pół roku upłynęło od owej okropnej nocy, w której wikary od św Ambrożego został raniony.
Recydywa, jakiej uległ, dowiedziawszy się od Gilberta o śmierci hr. Emanuela, była straszną i tylko najwyższe wysiłki starego chirurga zdołały ocalić go po raz wtóry.
Dzięki żelaznemu organizmowi swemu powrócił nareszcie do zdrowia, ale przez pięć miesięcy walczył ze śmiercią.
Rekonwalescencya trwała cały miesiąc.
Przez te pół roku zaszło wiele wypadków nowych.
Henryka Rollin, zdrowa już zupełnie, nie mając najmniejszego podejrzenia co do zamiany dziecka, pokochała je głęboką miłością macierzyńską jak własną krew, własne ciało, jak część duszy, własnej.
Jednocześnie ze zdrowiem odzyskała i majątek, który, uwalniając ją od niedostatku, dozwolił bez niepokoju spoglądać w przyszłość.
Boleśnie odczuła śmierć stryja, lecz zajęcie się dzieckiem prędko złagodziło smutek.
Gilbert Rollin, pragnąc jak najśpieszniej objąć dochody z majątku zapisanego Henryce, uzyskał od niej pełnomocnictwo i udał się do Benestranges, gdzie doktór Pertuiset czuwał nad interesami bratanicy swego zmarłego przyjaciela.
Po załatwieniu formalności prawnych objął w zarząd majątek ziemski, nadto po zdaniu rachunków przez notaryusza, otrzymał czek na dwieście dziewięćdziesiąt tysięcy franków, stanowiących dochód z dóbr, procent za rok bieżący, oraz zaległy za czas wojny i komuny.
Po załatwieniu tych spraw wyraził służącym zmarłego hrabiego chęć pozostawienia ich na służbie, ale ci, powiadomieni przez Schlossa i Piotra Renaud o jego przeszłości i charakterze, wszyscy dali odpowiedź odmowną.
Renaud powrócił do swojej okolicy rodzinnej, gdzie miał kawałek ziemi, zaś Rajmund Schloss, posiadający, dzięki hr. Emanuelowi środki zabezpieczające mu niezależność, postanowił osiąść w Paryżu, aby być bliżej księdza d’Areynes.
Pozostali służący przyjęli służbę w domach innych.
Powszechna ta odmowa zirytowała Gilberta, ale ponieważ zamierzał on często nawiedzać Fenestranges, gdzie nęciło go polowanie w obszernych lasach, nie chciał więc umniejszyć personelu służby i na miejsce ustępującej przyjął nową.
Posiadłszy tak poważną sumę, powrócił do Paryża, gdzie, zapominając o dniach niedostatku, w których dla utrzymania się musiał do współki ze swym furyerem Duplatem, okradać żołnierzy, rozpoczął życie wesołe i zbytkowne.
Osiadł w pałacu przy ulicy Vaugirard, tym samym, w którym Henryka jako młoda dziewczyna, pierwszy raz poznała go i pokochała, powiedzielibyśmy na swe nieszczęście, ale ona nie nazywała się nieszczęśliwą i pozostawała wierną swej miłości.
Znajomi, którzy przed kilkoma jeszcze miesiącami odwracali się od niego, dowiedziawszy się, że żona jego została dziedziczką wielkiego majątku, powrócili z wyciągniętemi dłońmi i słowami przyjaźni na ustach.
Co do tego dziedzictwa, Gilbert nie wyprowadzał ich z błędu i nigdy nie wspominał o warunkach testamentu.
Wkrótce do liczby dawnych przybyli nowi przyjaciele i pałac przy ulicy Vaugirard stał się miejscem schadzki towarzystwa mieszanego, pragnącego skorzystać z hojności pana domu.
Mówimy „pana“, gdyż Henryka, pogrążona całkowicie w swej miłości macierzyńskiej i zajęta tylko myślą o małej Blance, zostawiła mężowi zupełną swobodę i nie mieszała się do niczego.
Zresztą, znając treść testamentu swego stryja i wiedząc, że Gilbert nie może naruszyć kapitału, myślała, że otrzymywane od niego dochody wystarczą na utrzymanie domu.
Rozumie się, że o proponowanej niegdyś przez księdza d’Areynes oszczędności i odkładaniu pewnej części dochodów na kapitał, nie było nawet mowy.
Henryka, po zainstalowaniu się w pałacu, zapragnęła zobaczyć się z swym kuzynem Raulem.
Gilbert powiadomił ją o wypadku, jakiemu uległ wikary po powrocie do Paryża i o długiej jego rekonwalescencyi, ale ani jednem słowem nie wspomniał o recydywie, której sam był sprawcą.
Doktór Portuiset, pragnąc naocznie przekonać się o stanie zdrowia wikarego, przybył do Paryża, gdzie korzystając z gościnności p. Leblond, który w mieszkaniu swem ofiarował mu pokój, podzielał jego trudy nad wyleczeniem chorego.
Skoro tylko ksiądz d‘Areynes odzyskał siły, zapragnął zobaczyć się z swą kuzynką i powiadomił ją o tem listownie.
Przybyła natychmiast z córeczką na ręku.
Wikary powitał ją serdecznie, ucałował dziecinę, jednak pomimo rozrzewnienia na jej widok, nie cofnął się od powziętego postanowienia i powiadomił o haniebnym liście Gilberta który spowodował śmierć hrabiego Emanuela.
Henryka wiedziała, że wikary nigdy nie rzucał słów na wiatr, więc musiał posiadać dowody winy Gilberta, ale kochając swego męża, usiłowała bronić go.
— Gdyby chodziło tylko o mnie — odrzekł ksiądz — przebaczyłbym mu chętnie, ale nie mam prawa przebaczyć zabójcy naszego stryja.
— On nie popełnił tego ze świadomością! — zawołała zrozpaczona. — Gdybyś uważał go za zabójcę, zatrułbyś życie moje i przyszłość mej córki. Znękany niedostatkiem i cierpieniami, nie zastanowił się nad swym czynem i działał lekkomyślnie, lecz jestem najmocniej przekonaną, że bez planu z góry obmyślanego. Znasz jego słaby charakter, więc powinieneś być dla niego wyrozumiałym. Wierzył w to co pisał. Wiadomość ta pochodziła od proboszcza, więc miała wszelkie cechy wiarogodności. Gilbert uwierzył, jak uwierzyli wszyscy inni. Zapewne, powinien był przyjść do ciebie i sprawdzić, ale skoro nie uczynił tego, postąpił lekkomyślnie. Gilbert nieraz sprawił mi wiele cierpienia i przebaczałam mu zawsze, a ty Raulu miałbyś dla tego być nieubłaganym.
— Przebacz mu...
Wikary zawahał się.
Od początku tej rozmowy trzymał on na rękach Blankę.
Wtem dziecina podniosła swe drobne rączęta i wyciągnęła je ku Raulowi, jak gdyby chciała prośby swe połączyć z matczynemi.
Ksiądz ucałował ją i rzekł:
— Przebaczam mu ze względu na twą córkę.
— Ale przebaczenie nie jest zapomnieniem — dodała pani Rollin.
— Zapomnę.
Tym sposobem nastąpiła zgoda.
Po kilku dniach Gilbert odwiedził wikarego i wyraził żal za swe postąpienie lekkomyślne.
Odtąd stosunki pomiędzy nimi zostały wznowione Pomiędzy osobami, które na wieść o wyzdrowieniu wikarego pośpieszyły do niego z wizytą, był hrabia Kernoöl z żoną i synem Lucyanem.
Tegoż dnia i Henryka z swą córeczką, odwiedziła swego kuzyna.
Państwo Kernoöl ujęci wdziękami, pięknością młodej kobiety zwłaszcza jej przywiązaniem macierzyńskiem, powzięli wielką dla niej sympatyę i po kilku następnych widzeniach, chętnie zgodzili się trzymać do chrztu jej córeczkę.

W kościele św. Ambrożego odbywała się ceremonia religijna.
Długi szereg powozów z woźnicami owiniętymi w futra, stał wzdłóż ulicy po obu stronach kościoła, tłum ludzi, zdziwionych tym widokiem, rzadko zdarzającym się w ubogiej robotniczej dzielnicy, z ciekawością tłoczył się na chodnikach.
Z przybywających ciągle karet wysiadali mężczyźni o arystokratycznej postawie, wystrojone kobiety z dziećmi i wchodzili do wnętrza świątyni.
Dzwony kościoła wesołym rytmem obwieszczały jakąś ceremonię.
Wewnątrz ściany, jak podczas wielkich uroczystości, pokryte były aksamitnemi oponami, wielki ołtarz prawie gorzał od światła niezliczonych świec.
Stojące po obu stronach ołtarza rzeźbione stalle zajęte były przez księży.
Po stronie prawej, w samym środku stalli, pod baldachimem purpurowym siedział arcybiskup, następca męczennika, zamordowanego przez siepaczy komuny.
Pierwsze ławki głównej nawy zajmowali wojskowi rozmaitych stopni i broni, następne — delegaci rozmaitych towarzystw pomocy rannym podczas wojny, w końcu przedstawiciele wielkich rodzin francuzkich i parafianie dzielnicy św. Ambrożego. Za ławkami stali mężczyźni i kobiety z ludu.
Przestrzeń pomiędzy pierwszemi ławkami zastawiona była krzesłami, na których siedzieli: Henryka Rollin, jej mąż, hr. Kernoël z żoną i synem, chirurg Lebloud z żoną, dr. Pertuiset, stara Magdalena, Rajmund Schloss i Piotr Renaud.
Obok ubranej w żałobną suknię Henryki, siedziała mamka z kilkomiesięcznem dzieckiem na rękach, ubranem biało i owiniętem w białe futerko, obszyte koronkami.
Co znaczył ten tłum, ten przepych w kościele, położonym w dzielnicy ubogiej? Dlaczego ta obecność arcybiskupa, generałów, oficerów, żołnierzy i duchowieństwa, przybyłego ze wszystkich parafij okolicy? Co znaczyła ta uroczystość, w jakiej myśli wspólnej zebrali się przedstawiciele armii, szlachty, mieszczaństwa i ludu?
Oto — w celu złożenia, hołdu człowiekowi uczciwemu, podziękowania Opatrzności za cudowne zachowanie go przy życiu.
Ksiądz Raul d‘Areynes, organizator szpitali wersalskich, którego cała dzielnica Popincourt kochała jako dobroczyńcę i czciła jak świętego, miał odprawić pierwszą mszę dziękczynną z powodu powrotu do zdrowia, a następnie udzielić sakramentu chrztu świętego małej Maryi Blance, dziecięciu skradzionemu Janinie Rivat, które Henryka uważała za własne.
Wybiła godzina dziesiąta.
Do świątyni wszedł szwajcar kościelny, za każdym krokiem uderzając halabardą w posadzkę kamienną, za nim postępował ksiądz d’Areynes w otoczeniu dyakonów, subdyakonów i dzieci z chóru.
Szedł wolno, był blady, na obliczu nosił ślady długiego cierpienia.
Ukląkł przed wielkim ołtarzem, odmówił krótką modlitwę, poczem powstawszy ze złożonemi rękami, pochylił głowę przed arcybiskupem i zgromadzeniem wiernych.
Z organów rozległy się poważne dźwięki pieśni „Gloria in excels is Deo i ksiądz Raul rozpoczął ofiarę świętą.
Po ukończeniu mszy udał się do kaplicy Matki Boskiej gdzie dokonał ceremonii chrztu Blanki.
Powróciwszy do zakrystyi, zastał oczekującego nań arcybiskupa, który zwróciwszy się do niego rzekł;
— Rząd francuzki powierzył mi wielce przyjemną memu sercu misyę wyrażenia ci w jego imieniu czci za uorganizowanie w Wersalu szpitali dla rannych i następnie założenie wiekopomnej instytucyi „Towarzystwa kobiet, niesienia pomocy rannym podczas wojny“ — w dowód uznania swego przesyła ci krzyż Legii honorowej.
Po tych słowach dostojny prałat wyjął z pudełeczka order i przypiął go do sutanny księdzu, poczem uścisnął go.
Pobłogosław mnie, ojcze — szepnął Raul wzruszony, klękając przed arcybiskupem.
Ten wyciągnął nad jego głową ręce i rzekł:
— W imieniu Boga sprawiedliwości i dobroci błogosławię cię, mój synu!
Wikary powstał.
— Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego, — dodał arcybiskup, podając mu wielką kopertę.
— Minister sprawiedliwości i wyznań mianował cię jałmużnikiem więzienia la Roquette.
Ksiądz dlAreynes uczynił gest zdziwienia i przestrachu.
— Przyjmij mój synu — rzekł prałat — tam są ludzie zbłąkani z prawej drogi, potrzebujący ulgi w cierpieniach, tam wiele możesz uczynić. To piękne i szlachetne zadanie. Przyjmij!
— Przyjmuję — odrzekł Raul.

LI.

W kilka dni później wikary od św. Ambrożego, korzystając z wizyty kapitana Kernoëla, zapytał go czy niemógłby udzielić mu wiadomości o młodej kobiecie rannej, którą żołnierze jego odnieśli do ambulansu.
Kapitan nic nie wiedział o niej, lecz poradził, by wikary udał się do władzy wojskowej, która nakazała rannych z ambulansów przewieźć do szpitali paryzkich.
Młody ksiądz pragnął za jakąbądź cenę dotrzymać obietnicy, danej mężowi Janiny przed jego śmiercią i wrazie jeśliby ona żyła, rozciągnąć nad nią opiekę.
Co do dziecka, które, jak widział, uniósł Serwacy Duplat, łatwo było powziąć wiadomość po odszukaniu go; ksiądz bowiem nie wątpił, że ex-kapitan komuny ocalił mu życie, idąc za popędem serca.
Rozumie się, wikary nie domyślał się nawet, że w pochwyconej przez Duplata kołysce spoczywały dwie siostry bliźniaczki.
Przywołał Rajmunda i powierzył mu missyę odszukania Janiny Rivat.
Schloss, usłyszawszy to nazwisko, przypomniał sobie młodą kobietę, żonę gwardzisty, z którą odbywał podróż do Paryża.
Zapytał wikarego o bliższe szczegóły i przekonał się, że towarzyszka jego była osobą poszukiwaną przez księdza.
Następnego dnia rano Rajmund wybrał się na poszukiwania i rozpoczął je od domu, w którym mieszkała Janina, lecz pod wskazanym sobie numerem znalazł kamienicę nową i jeszcze nieukończoną.
Wszedł do sąsiedniego składu trunków, poprosił o szklankę wina i rzekł do kupca:
— Chciałem prosić pana o pewne objaśnienie.
— Służę panu.
— Czy zajmował pan ten sklep podczas komuny?
— Zajmuję go już od pięciu lat.
— W takim razie musiał pan znać choć niektórych lokatorów spalonego domu sąsiedniego, na miejscu którego budują nowy.
— Znałem ich wszystkich, zarówno mężczyzn jak i kobiety, gdyż kupowali u mnie wino.
— A znał pan niejaką Janinę Rivat?
— Znałem; porządna kobieta i jej mąż był dzielnym człowiekiem. Nie żyją już oboje.
— Oboje, jesteś pan pewnym?
— Najpewniejszym! on zabity został w bitwie pod Montretaut.
— A ona?
— Zginęła w płomieniach domu wraz z dwiema swemi córeczkami i sąsiadką, matką Weroniką.
— Z dwiema córeczkami? — powtórzył Schloss zdziwiony.
— Tak, bliźniętami, które powiła na parę dni przed śmiercią.
Widocznie kupiec nie wiedział, że Janina Rivat była wraz z dzieckiem uratowaną z płomieni.
— Czy pan jesteś pewnym, że Janina Rivat miała bliźnięta?
— Wiem to od matki Weroniki.
— A nie wie pan przypadkiem, czy złożono w merostwie deklaracyę o urodzeniu tych dzieci?
— Tego nie wiem...
Schloss zapłacił należność, podziękował i wyszedł.
— Bliźnięta! — pomyślał — a ksiądz wikary sądził, że w kołysce było tylko jedno dziecko... Zrobiłem odkrycie ważne... Należy dowiedzieć się, kto był dyrektorem owego ambulansu.
Udał się do domu, w którym podczas komuny mieścił się ów szpital tymczasowy, lecz dowiedział się tylko tyle, że w kilka dni po stłumieniu rewolucyi, wszyscy ranni przewiezieni zostali do szpitali miejskich.
Z powodu spóźnionej pory nie mógł już iść do ratusza, powrócił na ulicę Papincourt i zdał wikaremu raport z rezultatu swych poszukiwań.
Wiadomość o bliźniętach Janiny Rivat zdziwiła wikarego.
— Co Duplat mógł z niemi uczynić?|Należy to sprawdzić — odrzekł ksiądz. — Pójdziesz jutro do merostwa jedenastego okręgu i dowiesz się, czy złożona była deklaracya, o przyjściu na świat dzieci Janiny Rivat. Być może, iż złożyła ją matka Weronika, Jeżeli zaś deklaracyi nie było, w takim razie odszukamy Serwacego Duplat i od niego dowiemy się, co uczynił z temi dziećmi. Ale przed pójściem do merostwa należy zasięgnąć wiadomości w szpitalach.
Następnego dnia pomocnik wikarego rozpoczął swe poszukiwania od szpitala położonego przy ulicy Lacepéde.
— Czem mogę panu służyć? — zapytał dyrektor szpitala.
Rajmund odrzekł, iż przybywa w imieniu księdza d‘Areynes z prośbą o sprawdzenie w aktach szpitalnych, czy pomiędzy rannemi kobietami, przeniesionemi przed pięcioma miesiącami z ambulansu przy ulicy Servan, nie było jakiej Janiny Rivat.
Dyrektor wezwał pisarza i polecił mu przejrzeć rejestr chorych.
— Czy pan ją zna osobiście? — zapytał następnie Rajmunda.
— Znam.
— To dobrze, gdyż jeżeli nie znajdziemy jej w rejestrze, co jest rzeczą możliwą z powodu, iż posiadamy kilka kobiet chorych, których osobistość nie została sprawdzoną, to zaprowadzę pana do nich, a może pan w której z nich pozna poszukiwaną.
Po kilku minutach pisarz powrócił z oświadczeniem, że z przyjętych do szpitala 20 kobiet rannych, zapisanych w rubryce „Nieznane“, zdołano sprawdzić osobistość zaledwie pięciu,, lecz pomiędzy niemi niema Janiny Rivat, osiem zmarło a pozostałe siedm znajdują się na sali.
— Proszę pana za mną — rzekł dyrektor do Rajmunda,
— mam nadzieję, że w liczbie tych siedmiu pozna pan protegowaną księdza d‘Areynes.
Jedna z sióstr miłosierdzia, obsługująca chorych. na prośbę dyrektora o wskazanie pacjentek nieznanych, zaprowadziła go i Schlossa do łóżka nad którem widniała tabliczka z napisem nr. 4.
— Ta nieszczęśliwa jest stracona — rzekła. — Pozostaje jej zaledwie parę dni życia.
— Nie, to nie ona — rzekł Schloss.
Podeszli do nr. 6.
— I tej dni są policzone — szepnęła zakonnica.
— Nie ona.
Na łóżku oznaczonem nr. 16, leżała chora z głową prawie całkowicie obwiązaną bandażami.
— Ta — rzekła infirmierka — miała szczękę strzaskaną pociskiem. Dotychczas nie wymówiła ani słowa, przytem nie umie ani pisać, ani czytać.
Schloss spojrzał na chorą, poczem rzucił wzrok na numer łóżka sąsiedniego i drgnął.
W bladej jak płotno twarzy chorej poznał Janinę Rivat.
— To ona, panie dyrektorze — zawołał uradowany 1 przybliżywszy się do łóżka dodał: — Janino! Janino!
Kobieta otworzyła oczy, uniosła się na pościeli i spojrzała wkoło siebie wzrokiem bez wyrazu.
— Janino, powtórzył Schloss — przychodzę w imieniu księdza d‘Areynes, pierwszego wikarego parafii św. Ambrożego.
Oczy chorej pozostały błędnemi.
— Ona nie odpowie panu — rzekła zakonnica.
— A jednak słyszała...
— Słyszy, ale nie rozumie.
— Dlaczego?
— Ponieważ straszna rana pozbawiła ją zmysłów. Jest obłąkaną.
— Obłąkana!
— Pocisk ugodził ją w głowę, przedziurawił czaszkę i naruszył mózg.
— Ach, nieszczęśliwa!
— Dwa razy robiono już operację. Długi czas lękano się o jej życie, wyzdrowiała wreszcie, lecz utraciła rozum. Czy pan dyrektor otrzymał raport głównego chirurga? — dodała, — prosi on, ażeby nr 17 odesłany został do zakładu obłąkanych.
— Otrzymałem i odeślę go dzisiaj dyrektorowi rady dobroczynności publicznej.
— Czy niema nadziei wyleczenia jej? — zapytał Schloss.
— Nie ma żadnej, chociaż kto wie, czy nie wyzdrowiałaby w zakładzie dla obłąkanych pod troskliwą opieką specjalistów.
— Kiedy pan dyrektor odeśle ją?
— Za pięć lub sześć dni, gdy otrzymam rozkaz i wyznaczony będzie zakład. Ale proszę mi powiedzieć, czy pan jesteś pewny, że to Janina Rivat?
— Jestem najpewniejszy. — Poznaję ją doskonale pomimo zmiany w rysach oblicza, wywołanej cierpieniem. To ona! Zresztą i ksiądz d‘Areynes znał ją dobrze, gdyż dawał jej ślub. Jeżeli pan dyrektor życzy sobie, to przyjdzie i potwierdzi moje słowa.
— Owszem, bardzobym pragnął. Niech siostra będzie, łaskawą — dodał zwracając się do zakonnicy napisze na tabliczce nazwisko „Janina Rivat“.
Rajmund podszedł znowu do łóżka chorej, ujął jej ręce i pragnąc obudzić w jej umyśle wspomnienia zapytał:
— Janino, czy przypominasz sobie wojnę?
Blady uśmiech pokazał się na ustach chorej.
— Niebo bardzo wysoko... — odrzekła. — Jak ja się tam dostanę?
— Rzeczywiście, nie ma nadziei — rzekł ze łzami w oczach. — Biedna kobieta!...
Wypuścił z dłoni jej rękę i podszedł do dyrektora szpitala, poczem obaj pożegnali zakonnicę i opuścili salę.
Janina opadła na poduszkę i zamykając oczy, szepnęła jeszcze raz:
— Niebo bardzo wysoko...
Schloss podziękował dyrektorowi i wyszedł ze szpitala, ale przed powrotem do księdza d‘Areynes postanowił udać się do merostwa jedenastego okręgu, w zamiarze przekonania się, czy dziewczynki Janiny Rivat były zapisane w księdze urodzeń.
I tutaj, zarówno jak w szpitalu, dość było Schlosowi wymienić nazwisko księdza d’Areynes, by uzyskać gorliwe poparcie władzy w poszukiwaniach, ale były one bezowocne.
Od 24 do 28 nie było ani jednej deklaracyi o przyjściu na świat dziecka płci żeńskiej, Dnia 28 zapisanych było dwoje dzieci płci żeńskiej: jedno, córka Gilberta Rollina i jego żony Henryki; drugie rodziców niewiadomych, znalezione przy Ulicy la Roquette.
Deklaracyę ostatnią złożył pan Juliusz Servaize w asystencyi p. Merlina.
Pod datami następnemi nigdzie nie było wzmianki o siostrach bliźniaczkach.
Z merostwa Rajmund udał się do księdza d’Areynes.
— Jak ci się powiodło? — zapytał wikary.
— Odszukałem Janinę Rivat — odrzekł Rajmund — lecz lepiej byłoby, gdybym był jej nie znalazł między żyjącymi.
— Dlaczego? Cóż jej się stało?
— Jest obłąkaną!
— Biedna kobieta!
— Rozmawiałeś z nią?
— Próbowałem, lecz nic nie rozumiała.
— Cóż z nią uczynią?
— Za kilka dni mają odesłać do zakładu dla Obłąkanych.
Więc niema nadziei wyleczenia?
— Lekarze zapewniają, że tylko cud może jej powrócić zmysły. Przyrzekłem dyrektorowi szpitala, że ksiądz wikary odwiedzi ją przed wysłaniem.
— Uczyniłeś bardzo dobrze, odwiedzę ją.
— Dyrektor pragnął i z ust księdza usłyszeć potwierdzenie jej osobistości i przytem ma prosić o pewne objaśnienia.
— Jutro pojedziemy tam obaj. Może choć na chwilę odzyska przytomność, gdy usłyszy głos kapłan który dawał jej ślub. Nie masz nic więcej do powiedzenia mi?
— Owszem.
— Cóż takiego?
— Po wyjściu ze szpitala udałem się do merostwa jedenastego okręgu, gdzie dowiedziałem się, że nikt nie składał deklaracyi o przyjściu na świat córek Janiny.
— Przekonałeś się sam?
— Własnemi oczam, dzięki uprzejmości urzędnika, który dowiedziawszy się, że jestem przysłany przez księdza wikarego, pozwolił mi przejrzeć regestra i księgę deklaracyj urodzeń od 24 maja do końca miesiąca.
— To dziwne... — szepnął ksiądz.
— W księdze znalazłem deklaracyę p. Rollina o przyjściu na świat jego córki.
— Pod jaką datą?
— 28-go maja, a zaraz po niej deklaracyę znalezionego na ulicy la Roquette dziecka jakiejś kobiety, zabitej w chwili ucieczki z płonącego domu.
— Boże mój! ileż ofiar spowodowała ta nieszczęśliwa komuna! Jeżeli dzieci Janiny nie zostały zadeklarowane, więc cóż się stało z niemi? Co z niemi uczynił Serwacy Duplat?
— Należałoby odszukać go.
— Należy koniecznie. Muszę dotrzymać przyrzeczenia, danego Pawłowi Rivat.
— Dziś jeszcze rozpocznę poszukiwania. Czy wiadomo księdzu gdzie on mieszkał?
— Nie wiem, lecz dowiem się on mego kuzyna Gilberta.
— Czy mam pójść do niego?
— Nie potrzeba — Gilbert jest człowiekiem zdenerwowanym, mogłyby go drażnić niektóre kwestye. — Podczas wojny utrzymywał on z nim stosunki blizkie. — Poproszę go, by przybył do mnie.
Zaledwie wikary dokończył tych słów, gdy u drzwi rozległ się dźwięk dzwonka i za kilka chwil Magdalena zaanonsowała Rollina.
Ksiądz odprawił Rajmunda i kazał wprowadzić swego kuzyna.
Od czasu objęcia dochodów swej żony Gilbert zmienił się niedopoznania. Nie był to już ten sam wykolejony, zmuszony do rachowania się z wydatkami, zużywający swe ubranie aż do zdarcia barwy z sukna, czyszczący sam swe kamasze; obecnie był to światowiec, prześcigający w modzie najwytworniejszych elegantów.
— Siadaj, kuzynie — rzekł ksiądz do gościa — i powiedz mi przedewszystkiem, jak mają się Henryka i Blanka.
— Są zdrowe. Blanka rośnie w oczach i staje się coraz piękniejszą. Nie uwierzy ksiądz, ile sprawia mi ona szczęścia.
— I ja jestem uszczęśliwiony, że tak na seryo bierzesz swe stanowisko ojca. Nakłada ono wielkie obowiązki, lecz wierzę, że pomimo rozrywek światowych nie zaniedbujesz ich.
— Rzeczywiście, rola ojca ma dla mnie ogromny urok, wskazuje mi drogę postępowania, z której nie zejdę już nigdy. Daje mi szczęście dotychczas nieznane, o którego istnieniu nawet nie wiedziałem. Moja malutka Blanka jest teraz dla mnie wszystkiem!
Po kwadransie rozmowy na ten temat, gdy Gilbert chciał już odchodzić, wikary zatrzymał go i rzekł:
— Mój kochany kuzynie, pragnę prosić cię o pewne objaśnienie.
— Słucham księdza.
— Przedewszystkiem muszę cię przeprosić, że pytaniem mojem może wywołam w tobie przykre wspomnienie. Nie chciałbym przypominać ci tego nazwiska, ale przysięga, uczyniona człowiekowi umierającemu, zmusza mnie do mówienia o tym człowieku.
Gilbert nieco zaniepokojony tak tajemniczym wstępem, zapytał:
— O kogóż to chodzi?
— O Servacego Duplat.
Mąż Henryki, usłyszawszy to nazwisko uczuł przebiegający po ciele dreszcz.
Postanowił trzymać się na ostrożności.
— O Serwacym Duplat! — powtórzył. — Był to hultaj zdolny do wszystkiego, z którym, z powodu smutnych okoliczności, musiałem, na moje nieszczęście utrzymywać stosunki. Z jakiego powodu zajmuje on księdza?
— Z powodu bardzo ważnego. Posłuchaj. Podczas wojny, gdy byłeś kapitanem gwardyi narodowej, miałeś w swojej kompanii żołnierza, niejakiego Pawła Rivat.
Gilbert zaniepokoił się naprawdę, jednak zapanował nad zmieszaniem i odrzekł:
— Rzeczywiście... O ile przypominam sobie, ten Rivat był śmiertelnie raniony w bitwie pod Montretout.
— I wskutek tej rany zmarł po miesiącu w szpitalu wersalskim.
— Więc kuzyn go znał?
Dawałem mu ślub w kościele św. Ambrożego. Zapewne słyszałeś o jego młodej żonie?
— Być może, że słyszałem, lecz nie pamiętam, — odrzekł Gilbert, niewiedząc dokąd Raul zmierza.
— Ponieważ Paweł Rivat nie mógł przed śmiercią widzieć się z żoną, zobowiązałem się więc czuwać nad nią i jej dzieckiem i po powrocie do Paryża zobaczyć się z nią.
— I dotrzymał ksiądz słowa?
— Dotrzymałem.
Drobne krople potu wystąpiły na skronie Gilberta.
— Widziałem ją w nocy z d. 27-go na 28-my maja. Przybyłem do Paryża wraz z wojskiem wersalskiem i wprost udałem się do mieszkania Janiny Rivat. Gdy wchodziłem do domu, granat padł na dach, przebił go i wzniecił pożar. Pomimo niebezpieczeństwa wszedłem na schody, gdy wtem usłyszałem idącego za mną człowieka. Sądząc, że to ścigają mnie komuniści, przyśpieszyłem kroku. W mieszkaniu Janiny Rivat zastałem leżącą na podłodze zabitą jakaś kobietę starą i na łóżku zakrwawioną Janinę i obok niej kołyskę Miałem podejść do niej, gdy wtem ścigające mnie kroki stały się głośniejszemi. Ukryłem się za drzwiami drugiego pokoju i widziałem przez szybę, jak jakiś człowiek wszedł pośpiesznie, pochwycił kołyskę i uciekł z nią. W człowieku tym ze zdziwieniem poznałem Serwacego Duplata.
Opowiadanie to przeraziło Gilberta, który sądził przez chwilę, że wikary wie o wszystkiem.
— Serwacy Duplat wybawca — odezwał się z uśmiechem wymuszonym, — to rzecz niemożliwa!
— A jednak to prawda.
— W takim razie należałoby przypuścić — rzekł Gilbert, odzyskując zimną krew, że musiał znać Janinę Rivat i dla niej uczynił to.
— I ja tak sądziłem.
— A dziś ksiądz innego zdania?
— Rzeczywiście.
Gilbert pragnąc wybadać wikarego, zapytał:
— A matka? Co z nią się stało?
— Ja uratowałem ją.
— Ksiądz! — zawołał Gilbert przerażony, gdyż był przekonany, że Janina nie żyje. — Jakim sposobem?
— Pochwyciłem ją z pośród płomieni, wyniosłem na ulicę i oddałem marynarzom kapitana Kernoöla, którzy odnieśli ją do ambulansu przy ulicy Servan.
— I tam zapewne zmarła...
— Nie. Z Ambulansu odesłano ją do szpitala, gdzie Rajmund Schloss odszukał ją dziś rano.
— Wyleczoną?
— Wyleczoną, lecz obłąkaną.
Gilbert odetchnął swobodnie.
— Teraz nic już nie mogę dla niej uczynić — mówił dalej wikary — lecz pozostają dzieci.
Nowy przestrach ogarnął Gilberta. Raul powiedział: dzieci, wiedział więc, że Janina miała bliźnięta.
— Dzieci! — powtórzył z udanem zdziwieniem.
— A tak, gdyż na trzy dni przed tem powiła dwie dziewczynki.
— Cóż się z niemi stało?
— Nie wiem, ale myślałem, że dowiem się od ciebie.
— Odemnie? — zawołał Gilbert zdumiony. — Zkąd ja mogę wiedzieć?
— Rozumiem, że nie wiesz, lecz możesz pomódz mi do odszukania ich.
— A to jakim sposobem?
— Dzieci te nie były zapisane w księdze urodzeń merostwa jedenastego okręgu.
— Czy jest ksiądz pewnym?
— Zupełnie.
— Więc cóż się z niemi stało? — zapytał Gilbert już uspokojony.
— Jeden człowiek tylko mógłby o tem objaśnić, mianowicie Duplat, który uratował je z płomieni.
— Zapewne... — Ale czy go ksiądz znajdzie?
— Dlaczego nie miałbym znaleść?
— Dla bardzo prostej przyczyny. Duplat prawdopodobnie został zabity w obronie barykady, lub wzięty do niewoli i rozstrzelany.
— To prawdopodobne — odrzekł ksiądz — ale przypuszczenie to nie uwalnia mnie od dalszych poszukiwań. Ten Duplat przecież gdzieś mieszkał, i kto wie czy nie powierzył dzieci jakiemu lokatorowi tego samego domu... Przecież nie poszedł na barykadę z dwojgiem niemowląt na rękach! — Jeżeli aresztowano go w mieszkaniu i miał dzieci u siebie, to zabrała je władza. Nie mogę przerwać poszukiwań, dopóki mam ślad, nie pozwala mi na to sumienie... Wszak pan musisz wiedzieć gdzie mieszkał ten Duplat?
Gilbert nie chciał odrzec przecząco, mógł bowiem w wikarym wzbudzić podejrzenie, ale bojąc się również wyznać, że ex-kapitan komuny mieszkał w jednym domu z Janiną, wskazał jego adres dawniejszy, mianonowicie ulicę Zieloną nr 149.
Wikary zapisał go sobie i na tem zakończył rozmowę.
Po kilku minutach Gilbert pożegnał wikarego i wyszedł.
Gdy znalazł się na ulicy i otrząsnął się ze wzruszenia, jakie wywołała w nim rozmowa z księdzem d’Areynes, zastanowił się głęboko nad wszystkiem co słyszał i w rezultacie powiedział sobie, że niema powodu lękać się o przyszłość.
Janina Rivat, którą na podstawie słów Duplata uważał za zmarłą, żyła wprawdzie lecz jest obłąkaną.
Sam Duplat przebywał w Nowej-Kaledonii, na końcu świata i choćby nawet powrócił, nie przyznałby się do swej zbrodni.
Ale śmierć nie oszczędzi go, jak nie oszczędziła tylu innych komunistów, których akta zgonu codziennie przybywają do Francyi.
Wspólnik Duplata nie miał więc powodu do obawy.
Raul d‘Areynes nie dowie się nigdy, co stało się z dziećmi obłąkanej Janiny.
Po odejściu Gilberta wikary wezwał Schlossa i rzekł:
— Oto masz adres domu, w którym podczas wojny mieszkał Duplat: Ulica Zielona nr 149. Udaj się tam, rozpytaj i staraj się powrócić z wiadomością pomyślną.
W dziesięć minut Rajmund był już pod wskazanym adresem.
Był to dom stary, ponury, od suteryn do poddasza zajęty jedynie przez robotników.
Rajmund wszedł w brudny korytarz, odszukał lożę odźwiernej i zapytał:
— Czy mieszka tu pan Serwacy Duplat?
Odźwierna, usłyszawszy to nazwisko, jak oparzona zerwała się z krzesła, ujęła się pod boki i zawołała:
— Czy i pan należysz do bandy komunistów? Musisz być jego kolegą, skoro go szukasz! Strzeż się bo przywołam sierżanta i każę cię aresztować! Łajdak ten mieszkał przez trzy miesiące i nie zapłacił ani grosza! nabrał w moim sklepiku na kredyt, a później chciał nas rozstrzelać, by pozbyć się długu!
Rajmund spokojnie wysłuchał tej gwałtownej odpowiedzi i dopiero gdy odźwierna umilkła na chwilę by nabrać tchu, odrzekł:
— Przychodzę w imieniu księdza wikarego d’Areynes, który prosił mnie, bym zasięgnął wiadomości o Serwacym Duplat.
— Czemuż nie powiedział pan tego odrazu.
— Nie dałaś mi pani czasu.
— Rzeczywiście, jestem trochę prędka... Więc przychodzisz pan od księdza wikarego?
— Tak, ksiądz pragnie wiedzieć, czy ten Duplat mieszka tu jeszcze.
— Wyrzuciłam go już oddawna.
— Kiedy?
— Jeszcze na miesiąc przed wejściem wojsk wersalskich... w kwietniu.
— Nie wie pani, dokąd się wtedy przeniósł?
— Na ulicę Saint-Maur... ale go pan tam nie znajdziesz.
— Dlaczego?
— Dla tego, że ten dom spalił się, a choć jestem uboga, dałabym franka, gdyby mnie kto zapewnił, że i on się w nim upiekł.
— A od czasu wejścia wojsk wersalskich nie widziała go pani więcej?
— Nie widziałam i to jego szczęście, gdyż byłabym go oddała w ręce policyi.
Rajmund podziękował za objaśnienie i wyszedł.
Idąc, rozmyślał dokąd zwróci się teraz, gdy wtem na rogu ulicy Saint-Maur spostrzegł sklep, w którym dnia poprzedniego uzyskał wiadomość o Janinie Rivat.
Wszedł i zasiadł przy stoliku.
— Czem mogę panu służyć? — zapytał gospodarz podchodząc ku niemu:
— Przyszedłem jeszcze raz prosić pana o objaśnienie.
— I owszem.
— Czy podczas Komuny nie znał pan przypadkiem niejakiego Serwacego Duplat?
Kupiec skrzywił się, lecz odrzekł:
— Znałem go, na nieszczęście! Był on kapitanem komuny i zrabował mnie na kilkaset franków.
— Czy nie wie pan, co stało się z nim?
— Nie wiem, lecz przypuszczam, że został rozstrzelany, bo zasłużył na to. Terroryzował całą dzielnicę dopuszczał się nadużyć i dokuczył każdemu.
— Kiedy widział go pan ostatni raz?
— Ostatni raz widziałem go 25-go maja. Pamiętam ten dzień dobrze, gdyż zabrał mi wtedy pięćdziesiąt litrów wina i wydał na nie bon rekwizycyjny, który chowam jako pamiątkę owych pięknych czasów.
— Nie wie pan, czy znał on Janinę Rivat?
— Znał i był jej postrachem.
— Podczas wojny Paweł Rivat, człowiek bardzo porządny, był żołnierzem w kompanii, w której Duplat, pełnił obowiązki furyera. Otóż łotr ten dokuczał biednemu Pawłowi przy każdej sposobności.
— Więc pan nie przypuszcza, by pani Rivat powierzyła Duplatowi swe dzieci?
— Nigdy nie uczyniłaby tego!
Rajmund ze smutną miną powrócił do księdza d‘Areynes i zdał mu raport o swem niepowodzeniu.
Dobre chęci wikarego rozbiły się o fizyczne niepodobieństwo, mimo to postanowił następnego dnia odwiedzić Janinę Rivat.

∗             ∗

I rzeczywiście następnego dnia już o godzinie dziewiątej rano ksiądz d’Areynes wraz z Rajmundem zjawił się w gabinecie dyrektora szpitala.
— Dziękuję księdzu za ten pospiech, — rzekł przełożony zakładu — gdyż wiele zależy mi na stwierdzeniu tożsamości Janiny Rivat.
— Chętnie powiem wszystko, co wiem o niej.
Dyrektor usiadł przy stole dla zapisania słów wikarego.
— Przed ośmastu miesiącami — zaczął ten ostatni — dawałem ślub Janinie Rivat w kościele św. Ambrożego. Ścisłą datę oraz imiona jej rodziców znajdzie pan w księdze parafialnej. Mąż Janiny zmarł w szpitalu wersalskim przed siedmioma miesiącami.
— Więc ta biedna kobieta jest wdową?
— Wdową.
— Czy zna pan ścisłą datę śmierci jej męża?
— Paweł Rivat umarł 18-go kwietnia.
— Lekarz nasz stwierdził, że Janina Rivat odbyła słabość na kilka dni przed przybyciem do ambulansu.
— Rzeczywiście na trzy dni przedtem miała bliźnięta.
— Co stało się z niemi?
Nie wiadomo; wszystkie poszukiwania nasze okazały się bezskutecznemu.

LII.

Ksiądz d’Areynes opowiedział dyrektorowi szpitala znane czytelnikom wypadki.
Gdy kończył opowiadanie, do biura wszedł mężczyzna mający około czterdziestu pięciu lat, z odkrytą głową i przepasany białym fartuchem.
Skłonił się księdzu i podał rękę dyrektorowi, który uścisnąwszy ją z uszanowaniem, rzekł:
— Doktór Perrin, jeden z naszych lekarzy, — ksiądz d’Areynes, pierwszy wikary od św. Ambrożego.
— Kochany dyrektorze — zaczął lekarz, wymieniwszy ukłon, — Czy otrzymałeś dzisiejszy mój raport o numerze 17-ym z mej sali?
— Otrzymałem.
— Prosiłem w nim o odesłanie tej biednej kobiety do zakładu obkłąkanych. Czyniłem wszystko co mogłem i nie mogę dłużej trzymać jej w szpitalu.
— Raport pański przesłałem radzie dobroczynnego! publicznej i oczekuję tylko rozkazu odesłania Janiny Rivat.
— Mówisz pan: Janiny Rivat! — zawołał doktór zdziwiony. — Więc wiadome już jej nazwisko?
— Wczoraj pan Schloss — odrzekł dyrektor, wskazując na Rajmunda — a dzisiaj ksiądz d‘Areynes stwierdzili, że chora nr 17-ty jest Janiną Rivat, uratowaną z płonącego domu w nocy 28-go maja.
— Więc ksiądz zna tę nieszczęśliwą kobietę? — zapytał lekarz, zwracając się do wikarego.
— Znam.
— Czy może mi ksiądz opowiedzięć wszystko, co mu wiadome o niej?
— Owszem.
Wikary powtórzył szczegóły opowiedziane przed chwilą dyrektorowi.
Lekarz po wysłuchaniu za proponował księdzu by udał się z nim do chorej, w celu ożywienia w niej pamięci i wywołania wspomnień.
Wszyscy czterej udali się do sali, w której pomieszczona była chora nr 17.
Janina ze złożonemi rękami i oczyma utkwionemi w przestrzeni siedziała na łóżku.
Ksiądz, spostrzegłszy jej twarz zbiedzoną, nie mógł powstrzymać się od okrzyku litości.
— Cóż, poznaje ją ksiądz? — zapytał dyrektor.
— Poznaję. Schloss nie omylił się, to Janina Rivat.
— Niech ksiądz powie jej swoje nazwisko, wspomni o przeszłości i stara się obudzić w niej pamięć.
Wikary podszedł do łóżka i rzekł łagodnym głosem:
— Janino...
Chora bezwiednie podniosła głowę.
— Janino — powtórzył ksiądz głośniej.
Jakieś światło błysnęło w błędnych oczach chorej, otworzyły się usta i dreszcz przebiegł po ciele.
— Niech ksiądz do niej mówił Niech ksiądz mówi! — rzekł lekarz.
— Janino — odezwał się znowu wikary — czy poznajesz mnie? Jestem ksiądz d‘Areynes, wikary od św. Ambrożego. To ja połączyłem cię związkiem małżeńskim z Pawłem Rivat.
Głęboka fałda zarysowała się między brwiami obłąkanej, usta poruszyły się, jak gdyby pragnęły wypowiedzieć myśl jakąś, lecz nie wydały dźwięku.
— Paweł Rivat! — mówił dalej Raul. — Przypomnij sobie... był żołnierzem podczas wojny... walczył z niemcami... Długo czekałaś na niego, lecz nie powrócił.
Janina wyciągnęła rękę, pochwyciła dłoń księdza ścisnęła ją nerwowo i następnie głosem głuchym szepnęła:
— Paweł... Paweł Rivat...
— Niech ksiądz mówi — niech wywołuje najkrwawsze wspomnienia, chociażby nawet paroksyzm miał się objawić... będzie on dla niej zbawiennym, gdyż obudzi duszę.
— Paweł nie żyje — mówił ksiądz — słyszysz Janino? Paweł umarł!
Janina drgnęła, wypuściła rękę wikarego i opadła na poduszkę.
— Paweł nie żyje — byłem przy jego skonaniu i przysiągłem opiekować się tobą i twojemi dziećmi.
Dopiero po tych słowach Janina utraciła dotychczasową bezwładność. Ogarnął ją jakiś niepokój, czoło pokryło się zmarszczkami, oczy w orbitach poruszyły się, krople potu wystąpiły na skronie.
Widocznem było, że straszna praca odbywała się w jej przyćmionym mózgu.
Doktór Perrin widząc ten wysiłek, nachylił się nad chorą i tonem rozkazującym zawołał:
— Przypomnij sobie! Czy pamiętasz swe dzieci, dwie małe dziewczynki... bliźnięta... uśpione w kołysce objętej płomieniami.
Janina podniosła ręce do gardła i krzyknęła głosem chrapliwym.
— Przypomnij sobie! — powtórzył Perrin z okrucieństwem chirurga, uzbrojonego w skalpel lub sondę i nie myślącego o cierpieniu pacyenta, byle tylko ocalić go. — Dzieci twoje może żyją... należy odszukać je...
— Potrzeba odszukać Serwacego Duplata, który je porwał — dodał ksiądz d‘Areynes.
Janina, usłyszawszy nazwisko Serwacego Duplata jęknęła żałośnie.
— Duplat! — zawołała głosem chrapliwym i z dzikim wyrazem oczu — jest mordercą! On zabił Pawła!... zabił moje córki!
Jednocześnie nerwowy paroksyzm konwulsyjnie wstrząsnął jej ciałem.
Przyglądający się ze ściśniętem sercem świadkowie tej sceny rzucili się z pomocą lekarzowi, nie mogącemu powstrzymać gwałtownych rzutów chorej.
Po kilku, minutach paroksyzm zmniejszył się, w końcu ustał zupełnie.
— Co pan z tego wnosi? — zapytał ksiądz lekarza.
— Wnoszę, że wyleczenie jej jest możliwe.
— Więc zacznie pan ją leczyć?
— Nie. Należy powierzyć ją specyaliście... on miałby więcej szans powodzenia. Dołączę do mego raportu szczegółowy protokół moich usiłowań i gorąco pańską protegowaną polecę chirurgowi, któremu będzie powierzoną.
— Czy nie uważa pan, że może lepiej byłoby ulokować ją w zakładzie prywatnym? Byłaby otoczona większą troskliwością...

LIII.

Doktór przecząco potrząsnął głową.
— Poniosę wszelkie koszta jej kuracyi — dodał wikary.
— Niech ksiądz nie nalega — odrzekł lekarz — gdyż byłoby to ze szkodą chorej. Nie ufam prywatnym domom zdrowia i mam do tego powody ważne. Janina Bivat może wyzdrowieć, ale tylko w zakładzie rządowym, pod nadzorem rady dobroczynności publicznej i kierunkiem najznakomitszych specyalistów.
— Dobrze — rzekł wikary — pragnąłbym tylko wiedzieć nazwę przytułku, w którym będzie pomieszczoną.
— Zawiadomię księdza o tem.
Wikary opuścił szpital, pozostawiwszy dyrektorowi pięćset franków dla rekonwalescentów, wychodzących z zakładu bez środków do życia.
W kilka dni po tej wizycie ksiądz d’Areynes otrzymał od dyrektora szpitala list z zawiadomieniem, że Janina Rivat pomieszczoną została w zakładzie dla obłąkanych w Blois.
Rozstaniemy się teraz z księdzem d’Areynes i powrócimy do wypadków nieco dawniejszych.
Tego dnia, w którym agenci Duclot i Boulard ujęli Serwacego Duplata, Palmira, jak wiemy, udała się rano do roboty.
W południe wyszła z zakładu do domu, po drodze zaopatrzyła się w żywność dla swego gościa i gdy podeszła do drzwi, wyjęła z kieszeni klucz by je otworzyć.
Ale nie mogła tego uczynić, gdyż w dziurce zamku znajdował się klucz którym Duplat otwierał drzwi agentom.
— Pewnie ulicznicy włożyli kamyk — mruknęła ze złością. — Ach gdybym złapała którego, wydarłabym za uszy...
Wzywać Serwacego głosem wydało się się jej nieostrożnością, jednak, nie mając innego sposobu, musiała zdecydować się na to.
Miała już zawołać, gdy w tem, położywszy rękę na klamce i nacisnąwszy ją nieco, spostrzegła, że drzwi otwierają się same.
Zbladła, zobaczywszy w zamku klucz pozostawiany Serwacemu i pośpiesznie podbiegła do mieszkania.
Drzwi domu otworzone były na rozcierz.
— Serwacy! — Serwacy! — gdzie ty jesteś? — wołała przestraszona.
W domku panowała cisza.
— Ach, łotr! Oszukał mnie i uciekł sam!...
Ale podejrzenie to trwało tylko krótką chwilę, gdyż natychmiast pomyślała:
— Może go ujęli...
Powróciła do furtki w palisadzie i przyjrzawszy się ziemi, spostrzegła odciski kilku nóg różnej wielkości i ślady walki.
— Tak jest... ujęli go! Musieli go przywołać, zmyślili jaką bajkę a on głupiec otworzył im furtkę i wpuścił do ogrodu.
Palmira, jak widzimy, odgadła prawdę.
Ze ściśniętem sercem i nie bez obawy za udzielenie schronienia komuniście weszła do mieszkania, ledwie dotknęła posiłku i o zwykłej porze powróciła do roboty.
Przez cały tydzień była w śmiertelnej trwodze o bezpieczeństwo własne, mimo to, znajdując się w obecności towarzyszek, udawała zwykłą wesołość.
Gdy i w ciągu drugiego tygodnia nie zaszło nic szczególnego, uspokoiła się i rzekła sobie:
— Tem gorzej dla niego! Uczyniłam wszystko co mogłam! Nie moja będzie wina, jeśli go wyśliją lub rozstrzelają! Po co przystawał do tej bandy łotrów i podpalaczów?
Jakiś czas miała nadzieję otrzymania listu, ale Duplat nie pisał.
Zanadto zajęty był ocaleniem swej szanownej osoby, by zaprzątać sobie głowę Palmirą.
Dopiero gdy znalazł się na parostatku, unoszącym go do Nowej-Kaledonii, uczuł niejaki wyrzut sumienia, ale niewielki.
— Cóż ja jej napiszę? — myślał. — Ażeby nie zapomniała o mnie? Romanse!... Gdy powrócę, będzie już starą i zużytą jak miotła stróża ulicznego. Niema co o niej myśleć... skończona historya...
I rzeczywiście, obraz Palmiry powoli zatarł się w jego pamięci.
Uwożąca Duplata fregata Danae opuściła Belle-Isle d. 1-go lipca i przybyła do Numeś d. 27-go października, więc po stu dwudziestu dziewięciu dniach żeglugi. W drodze zatrzymywała się tylko dwa razy: u Las-Palmas, jednej z wysp Kanaryjskich, przez pół dnia i drugi raz u wyspy św. Katarzyny w pobliżu wybrzeża Brazylii, w celu zabrania bydła na pokarm dla więźniów.
Nowa-Kaledonia, położona na Oceanie Spokojnym na wschód od lądu australskiego, ma długości sto sześćdziesiąt i szerokości pięćdziesiąt kilometrów.
Po zarzuceniu kotwicy w porcie natychmiast wysadzono więźniów na ląd, lecz przy odczytywaniu nazwisk z listy okazało się, iż wielu z nich zmarło podczas podróży.
Gubernator wygłosił przemowę, której treść da się zawrzeć w słowach następujących:
— Od waszego zachowania się zależeć będzie postępowanie rządu. Wszelkie usiłowanie buntu lub ucieczki karane będzie surowo.
Przybyłych do Numei dwustu ośmdziesięciu więźniów rozdzielono na dwie partye, z których jedną wysłano na półwysep Ducos, drugą zatrzymano na miejscu, w celu wyprawienia jej później na wyspę Sosnową.
Do partyi pierwszej, złożonej z członków komuny i komitetu centralnego, oraz oficerów sztabu i osób wpływowych, zaliczony został i Serwacy Duplat.
Partya druga składała się z awanturników podrzędnych.
Pierwsze chwile wygnania były dla Duplata bardzo ciężkie.
Nie posiadając żadnego fachu, nie mógł, jak inni towarzysze jego, znaleźć zajęcia korzystnego.
Przez dwa miesiące służył u pewnego dystylatora, gdzie powierzono mu płukanie butelek, następnie przyjął służbę u kupca, u którego oprócz mieszkania i życia pobierał trzydzieści franków na miesiąc.
Miał nadzieję, iż tak przebieduje jakoś aż do amnestyi, która w przekonaniu wygnańców miała być niedługo ogłoszoną.
Ale ucieczka kilku głośniejszych komunistów pogorszyła sytuacyę pozostałych.
Gubernator otrzymał dymisyę, a jego następca zaczął stosować przepisy z największą surowością.
Przebywający w Numei wygnańcy wysłani zostali na miejsce przeznaczenia, jedni a wraz z nimi i Duplat na półwysep Ducos, drudzy na wyspę Sosnową.
Byłemu kapitanowi komuny udało się po kilku miesiącach znaleźć zajęcie w składzie win.
Tak upłynęło siedm lat w tęsknocie i wyczekiwaniu amnestyi.
Jednostajność tę przerwało dopiero powstanie krajowców w 1887 r.
Gubernator, nie posiadając dostatecznych sił zbrojnych do utrzymania ich w posłuszeństwie, zmuszony był uciec się do pomocy wygnańców, którzy w nadziei uzyskania przebaczenia i pozwolenia powrotu do Francyi, ofiarowali rządowi swe usługi.
Rzecz prosta, że Serwacy Duplat był pierwszym na liście ochotników.
Walczył więc z powstańcami, on, sam powstaniec i o wiele winniejszy, gdyż rozlewał krew własnych braci!
Po uśmierzeniu powstania spotkał wygnańców zawód, gdyż amnestya, na którą liczyli, nie była im udzieloną, zaś Serwacy Duplat zarobił na niem dziesięć lat ciężkich robót i z wygnańca politycznego stał się najzwyczajniejszym więźniem kryminalnym.
Oto w kilku słowach powód tej degradacyi.
Powstanie z największą furyą objawiło się w północnej części wyspy, gdzie ciągły zabór ziemi i napływ kolonistów poszukujących niklu i pokładów złotonośnych, skłonił krajowców do oporu zbrojnego.
Dla zabezpieczenia zagrożonych kolonij wysłano oddział piechoty i wygnańców uzbrojonych.
Nastąpił szereg walk drobnych, ale dzikich i strasznych.
Zaraz na początku powstania kilku żołnierzy z podficerem na czele, wysłanych do plemienia Oebeas dla najęcia przewodników, zostało zamordowanych i zjedzonych, a w tydzień później dwudziestu ludzi pod dowództwem podporucznika, otoczonych przez kilkuset kanaków, zginęło w płomieniach podpalonej osady.
Powodem zemsty krajowców miało być podobno postępowanie przedsiębiorcy, niejakiego Piotra Delphis; który ciesząc się protekcyą gubernatora wojennego i dyrektora kolonii poprawczej, zabierał krajowcom ziemie, obfitujące w cenne minerały.
Dzięki niestrudzonej pracowitości, dorobił się on w krótkim czasie wielkiego majątku i wraz z żoną i dwiema zrodzonemi na wyspie córkami od 1860 roku mieszkał w kolonii Outbache.
Obszerny i fundamentalnie zbudowany dom jego otoczony mocnemi palisadami, położony był obok płukalni złota.
Liczba robotników kopalni, składająca się z ludzi najętych i wygnańców, była znaczną, wszelako niedostateczną do skutecznego stawienia oporu zrewoltowanym krajowcom.
Wyprawiony na żądanie Delphisa oddział wojska w którym znajdował się i Serwacy Duplat, pobity po za Outbachem, zmuszony był cofnąć się do kolonii i wyczekiwać posiłków, by wznowić walkę z powstańcami.
Rozstawiono straże wokoło domu, w którym oprócz mieszkania właściciela mieściły się składy niklu i złota, przygotowanego do wysłania do Nancy, gdzie znajdowały się magazyny centralne kruszców, nadsyłanych ze wszystkich okolic Nowej-Kaledonii.
Przed i za palisadą rozstawiono łańcuch straży czuwających bezustannie.
Duplat miał wyznaczone sobie stanowisko podczas nocy u drzwi pawilonu, w którym przechowywane było złoto już przepłukane.
Wiedział on, nad jakiemi skarbami polecono mu czuwać, gdyż rozstawiając straż w dzień, był świadkiem, jak robotnicy w obecności właściciela kopalni, wnosząc baryłki ze złotem, upuścili jedną.
Jedna klepka baryłki pękła i przez otworzoną szparę trochę drogocennego proszku wysypało się na ziemię.
Zebrano go starannie, pękniętą zaś baryłkę postawiono na uboczu, w celu naprawienia w czasie swobodniejszym.
— Gdybym miał kilka garści tego proszku — pomyślał — nie wegetowałbym tak marnie w Nowej-Kaledonii! W Numei albo i na półwyspie łatwobym wymienił go na luidory.
Były kapitan komuny nigdy nie krępował się skrupułami i nie umiał opierać się pokusie.
Zamknięto drzwi, ale Duplat miał czas przyjrzeć się budowli. Jedno tylko okno i do tego bez kraty przepuszczało światło do wnętrza magazynu.
Następnego dnia o godzinie dziesiątej wieczorem wyznaczono Duplatowi to samo stanowisko.
Ogarnęła go pokusa jeszcze gwałtowniejsza.
Dość nacierpiał się biedy przez czas pobytu w kolonii, nieraz cierpiał głód i żałował tych szczęśliwych czasów, gdy będąc kapitanem komuny, dość mu było podpisać bon rekwizycyjny, by mieć wszystkiego wbród bez sięgania do kieszeni.
Duplat, jako człowiek przezorny, zasięgnął naprzód wiadomości o oddziale, mającym w nocy strzedz pawilonu i dowiedział się, że składał się on z żołnierzy utrudzonych, osłabionych wysoką temperaturą, do której nie byli przyzwyczajeni i zazwyczaj drzemiących w pozycyi stojącej, oparłszy się na karabinie.
Nadto byli to zaciągnięci do szeregów kryminaliści, nie dbający o służbę i deportowani, zabijający czas gawędką o ostatnich walkach komuny.
Wogóle był to żywioł jak najgorszy, nie dający najmniejszej gwarancyi bezpieczeństwa kolonii.
Noc była gorąca i ciemna, na czarnem jak atrament niebie ani jedna chmurka nie pokazała się od samego wieczora.
Zdala tylko błyskawice przerzynały horyzont, słychać było ryk fal morskich rozbijających się o rafy koralowe i świst gwałtownego wiatru.
Był to sezon burz i deszczów ulewnych.
Grube krople wody zaczynały padać na ziemię, zmuszając szyldwachów do szukania kryjówki przed nadchodzącą nawałnicą.
Jeden tylko Duplat czuwał sumiennie, to jest wytężał słuch na każdy szelest i wyczekiwał chwili odpowiedniej do spełnienia obmyślanego planu.
Wreszcie podszedł do okna pawilonu.
Wiemy, iż było ono niezakratowane, ale należało stłuc szybę.
Duplat przeczekał chwilę, poczem korzystając z największego huku burzy, rozbił szkło, włożył rękę i w otwór, odsunął zasuwkę, następnie po karabinie opartym o ścianę wdarł się przez okno do magazynu.
Dostawszy się do wnętrza, omackiem wzdłuż ściany doszedł do miejsca, w którem robotnicy złożyli pękniętą baryłkę.
Uchylił złamaną klepkę i czerpiąc garściami złoto, wypełnił niem kieszenie.
Uradowany tak łatwem powodzeniem, zabierał się już do odwrotu, gdy wtem tuż za nim rozległ się donośny krzyk:
— Złodziej!
Schwytany na gorącym uczynku, pochwycił przygotowany naprzód nóż i rzucił się do okna.
Ale zarowno ucieczka jak i obrona była już niemożliwą, odwróciwszy się bowiem spostrzegł żołnierza z latarnią i podoficera z wymierzonym ku sobie rewolwerem.
— Mógłbym cię zabić — zawołał podoficer — i miałbym prawo, lecz niech sąd rozprawi się z tobą. Wychodź łotrze tą samą drogą, jaką wszedłeś.
Duplat przekroczył okno i ciężko osunął się na ziemię.
— Ty, przestępca polityczny! — mówił podoficer z pogardą. — Ty! wygnaniec, coś urągał pospolitym zbrodniarzom, a jesteś podlejszym od nich, bo kradniesz to, co obowiązany byłeś pilnować! Ruszaj do posterunku.
Sierżant zamknął okno, postawił przy nim nowego szyldwacha i z rewolwerem, wymierzonym w głowę Duplata, odprowadził go do dowódzcy oddziału.

LIV.

Duplat, zazwyczaj pokorny, gdy czuł się słabszym, ukląkł przed oficerem i prosił o przebaczenie, ale ten, nie rzekłszy mu ani słowa, kazał go uwięzić i następnego dnia pod strażą żandarmów odesłał do Numei.
Po upływie miesiąca sąd wojenny skazał Duplata na dziesięć lat ciężkich robót, to jest na karę najniższą, według kodeksu wojskowego.
Przestępca polityczny Serwacy Duplat spadł do sfery pospolitych przestępców kryminalnych i wysłany został na wyspę Nau, do robót przy budowie szosy.
W trzy tata później w roku 1881-ym telegraf przyniósł tak długo i z takiem upragnieniem oczekiwaną wiadomość o ogłoszeniu amnestyi zesłanym komunistom.
Wtedy dopiero Duplat zrozumiał cały ogrom swej głupoty.
Gdyby był oparł się pokusie, opuściłby wraz z innymi wyspę i powróciłby do Paryża, gdzie mógłby się pysznić wobec gruzów nie odbudowanych jeszcze domów.
Tymczasem musiał, pozostać w Nowej-Kaledonii aż do ukończenia długich, okrągłych dziesięciu lat robót przymusowych.
Owładnięty wtedy gorączką odzyskania wolności, zaczął rozmyślać o ucieczce, ale pozbawiony środków pieniężnych, co mógł uczynić?
Z rezygnacyą podał się losowi i oczekiwał już tylko cudu.
W trzy lata po ogłoszeniu amnestyi opuścił nareszcie wyspę Nou.
Przez sześć lat od skazania go do robót starał się być wzorem uległości i dzięki takiemu postępowaniu uzyskał pewne ulgi w swem położeniu.
Po przeniesieniu do Numei użyty został przez inżynieryę wojskową do robót w porcie jako nadzorca nad partyą robotników i powierzone mu obowiązki spełniał sumiennie.
Nie potrzebujemy dodawać, że smutny nasz bohater przez trzynaście lat pobytu w kolonii zestarzał się wielce.
Głębokie zmarszczki zarysowały się na jego czole i policzkach, włosy zbielały, silny dawniej organizm zeszczuplał i zwiądł.
Duplat zaczął tracić nadzieję.
W r. 1888-ym t. j. w epoce swego wyzwolenia, miał by wprawdzie dopiero czterdzieści osiem lat, ale ciężka praca i nędza zużyły go tak dalece, iż życie zaczęło dlań tracić urok.
— Kto wie, czy nie lepiej — myślał z goryczą — umrzeć w Kaledonii, niż wracać do Francyi. Co ja tam będę robił? Rozciągną nademną nadzór policyjny i na mieszkanie wyznaczą miejsce, gdzie nie znając nikogo, nie znajdę nawet pracy. Mam wprawdzie pieniądze zakopane w ogrodzie Palmiry, ale ażeby je dostać potrzeba uciec z wyznaczonego mi miejsca zamieszkania i nadzoru policyjnego.
A chociażbym je i odnalazł, to czternaście tysięcy franków wystarczą nie na długo; bo upomnieć się u Gilberta Rollina o sto pięćdziesiąt tysięcy franków nie wiem czy byłoby bezpiecznie. Zresztą, kto mi zaręczy, że pieniądze te są dotychczas na miejscu, czy nawet domek Palmiry istnieje? Mogli go zburzyć i wystawić na tem miejscu kamienicę, a w takim razie majątek mój, mogący zapewnić mi byt wygodny, nazawsze pozostanie pod ziemią.
Duplat czynił sobie na przemiany te niewesołe uwagi, lub wściekał się na Merlina, w którym upatrywał sprawcę swej niedoli.
— Ach! gdybym go zastał jeszcze przy życiu. Niema cierpienia któregobym mu nie zadał! Z lichwą zapłaciłby mi za moją nędzę!
I po chwilowem oburzeniu wpadł znowu w rozpacz i zniechęcenie.
Do wyznaczonego wyrokiem terminu robót pozostawało mu już tylko trzynaście miesięcy.
Niewiele brakło, by śmierć uwolniła go i od tej reszty kary.
Rusztowanie, wzniesione przy latarni morskiej w celu naprawienia jej, runęło i przywaliło go deskami.
Dającego słabe oznaki życia, z rozbitą głową i złamaną ręką odniesionego do szpitala w Numei i oddano pod opiekę sióstr miłosierdzia i infirmerów przestępców kryminalnych, których kara nie przekraczała pięciu lat wygnania.
Rana była poważną i chirurg przebąkiwał o amputacyi ręki, ale niechcąc narazić Duplata na kalectwo, wstrzymał się z operacyą, zaleciwszy tymczasem troskliwość nad rannnym.
Klimat Nowej-Kaledonii jest zdrowym i gorączki epidemiczne zdarzają się tam rzadko, ale wysoka temperatura utrudnia wielce leczenie ran.
Duplat wiedział o tem i gdy odzyskał przytomność, oraz możność myślenia, doszedł do wniosku, że jest zgubionym i wpadł w rozpacz.
Dozorująca go siostra Łucya usiłowała uspokoić go, tłómaczyła mu, że lękał się niepotrzebnie, gdyż stan jego nie jest tak groźny i zdołała natchnąć go nadzieją.
Pomiędzy infirmerami, dodanymi siostrze Łucyi do pomocy, znajdował się przystojny dwudziesto-trzyletni chłopak, niejaki Gaston Duprety.
Skazany za fałszerstwo na pięć lat ciężkich robót, miał w aktach swych notę, zalecającą go względności dyrektora kolonii poprawczej. Z tego powodu pomieszczono go w służbie sanitarnej, przeznaczonej zazwyczaj dla przestępców zasługujących swem postępowaniem na względy administracyi.
Pochodząc z rodziny uczciwej, osiadłej w departamencie Sekwany i Marny, gdzie ojciec jego, dymisyonowany kapitan jazdy, żył ze szczupłej emerytury, Gaston Duprety tylko dzięki wpływowi uzyskał w wyroku okoliczności łagodzące i skazany został na najmniejszą karę pięciu lat robót.
Ale osoby bliżej znające Gastona wiedziały, że nie zasługiwał on na to pobłażanie sądu.
Ukończył studya prawne w Paryżu, lecz jednocześnie uległ gorączce życia wielkiego miasta, tak niebezpiecznej dla charakterów słabych, gotowych do ustępstw w rozrachunku z sumieniem.
Uzyskawszy stopień licencyata, powrócił do rodzinnego miasta i zaczął pracować przy adwokacie, przyjacielu swego ojca.
Obdarzony inteligencyą wyjątkową i ogromną lojalnością, sumiennie spełniał dzienną pracę swoją, ale większą część nocy spędzał na uciechach, nie odpowiadajcych jego szczupłym dochodom.
Nie mając szczęścia w grze, lecz wielkie powodzenie u kobiet z półświatka, nie zawahał się dla zaspokojenia namiętności dopuścić się kilku fałszerstw na sumy dość znaczne.
Osobiście nie zasługiwał więc wcale na współczucie, ale osoby wpływowe, przyjaciele ojca, pragnąc oszczędzić wstydu szanowanemu powszechnie staremu wojakowi, czynili wszystko, by złagodzić los syna, co udało im się tylko w połowie.
Po ogłoszeniu wyroku kapitan wyrzekł się syna, a matka umarła z rozpaczy.
Gaston Duprety nie odczuł najmniejszego wyrzutu sumienia, chyba ten tylko, że działał niezręcznie i dał się ująć.
— Pięć lat wygnania — mówił sobie cynicznie — będzie kuracją dla mego zdrowia mocno nadszarpniętego nocną grą w karty i zabawą z kobietami. W chwili uwolnienia będę miał dwadzieścia osiem lat... Ależ to wiosna życia! Odbiję sobie za te lata wstrzemięźliwości, a mając już doświadczenie, nie dam się złapać po raz drugi!...
Postanowił osiąść w Paryżu, a chociaż nie posiał środków żadnych, był jednak o nie spokojnym, nie próżno bowiem prawie cztery lata przebywał pomiędzy zbrodniarzami i z opowiadań ich czerpał dla siebie naukę.
— Społeczeństwo, mówił sobie, składa się z wyzyskiwaczów i wyzyskiwanych. Tylko głupcy i bogaci są wyzyskiwanymi, a ponieważ nie jestem ani pierwszym ani drugim, więc będę wyzyskiwał.
Od takiego osobnika można spodziewać się wszystkiego i wszystkiego obawiać się.
Ze zdumiewającą jednak hypokryzyą ukrywał to usposobienia, był najuleglejszym ze wszystkich infirmerów i dawał dowody bezgranicznej łagodności i współczucia dla powierzonych mu chorych.

LV.

Naczelny chirurg szpitalny, oceniając przymioty młodego infirmera, powierzył mu nadzór nad Duplatem, którego rana pod względem naukowym zajmowała go wielce.
Ex-kapitan komuny widział jego niezmierną troskliwość o siebie i nie miał dość słów na wyrażeniu mu swej wdzięczności.
— To tyś ocalił mnie — mówił, ściskając ręce infirmera. — Nie zapomnę ci tego.
Duprety odpowiedział uściskiem ręki, lecz pomyślał:
Wynagrodzisz mi to „mimo twej woli“. Na tym świecie nic darmo! to moja dewiza!..
Podkreślone przez nas trzy wyrazy „mimo twej woli“, miały znaczenie tajemnicze.
Duprety pamiętał wszystkie fazy gorączki, przez które przechodził Duplat podczas pierwszych dni pobytu w szpitalu.
Były komunista bredził w malignie, a Duprety siedząc u jego łóżka, starannie notował w pamięci każde jego słowo.
— Champigny — mówił ranny — ulica Bretigny...
dom Palmiry... pod drzewem orzechowem... cały mój majątek w butelce... Czternaście tysięcy franków biletami bankowemi... Sto pięćdziesiąt tysięcy franków w wekslach Gilberta Rollina... Musi wypłacić mi je gdy będę wolnym... a jeżeli odmówi, zagrożę mu wyjawieniem wszystkiego... sekretu, dotyczącego piwnicy przy ulicy Servan... Musi zapłacić!...
Uspakajał się i znowu gdy gorączka wracała, szeptał:
— Champigny... ulica Bretigny... nr 9... dom Palmiry... Czternaście tysięcy franków w ziemi... Zabiję Merlina... zgubił mnie łotr... zadenuncyował...
Gdyby Duprety jeden raz tylko słyszał te zdania urywane, może niezwróciłby na nie uwagi, w przypuszczeniu, iż wyrażają one wizye wyobraźni rozgorączkowanej, ale Duplat powtarzał je nieustannie i prawie w jednej i tej samej formie.
Były pisarz adwokata wywnioskował z tego, że w przeszłości komunisty tkwi jakaś tajemnica, z której należy skorzystać.
Nazwiska: Gilbert Rollin, Champigny, Palmira... wyrazy: czternaście tysięcy, sto pięćdziesiąt tysięcy franków... piwnica przy ulicy Servan — były dla niego zagadką, której na razie nie mógł rozwiązać, niemniej jednak doszedł do przekonania, że Duplat zakopał butelkę z pieniędzmi pod drzewem orzechowem w ogrodzie domu Palmiry przy ulicy Bretigny pod nr 9 w Champigny.
Była to dostateczna wskazówka dla niego.
Postanowił skorzystać z niej po powrocie do Francyi.
Oto dla czego gdy Duplat oświadczył: „Nie zapomnę ci tego“. Duprety pomyślał: „Wynagrodzisz mi mimo twej woli!“
Ex-kapitan komuny przeleżał w szpitala całe pięć miesięcy, po czem do czasu zupełnego wyzdrowienia wysłany został na wieś do pewnego kolonisty rolnika, który zażądał od administracyi człowieka do prowadzenia ksiąg gospodarczych.
Duprety miał już gotowy plan na przyszłość.
Postanowił mianowicie opuścić jak najprędzej, po powrocie do Francyi, wyznaczone mu miejsce nadzoru policyjnego i osiąść w Paryżu, gdzie łatwiej niż w mieście małem, ukrywać się przed okiem policyi, zwłaszcza pod nazwiskiem przybranem.
Ale znaleźć takie nazwisko, czyste, zabezpieczające od wszelkich przypuszczeń, było rzeczą niełatwą.
Duprety oddawna poszukiwał go napróżno, gdy wtem wypadek przyszedł mu z pomocą.
Do portu numeiskiego przybyła fregata Le Var i wysadziła na brzeg około stu kolonistów dobrowolnych i przestępców.
Żegluga była wyjątkowo trudną, wielu pasażerów po wysadzeniu ich na ląd, odstawiono natychmiast do szpitala.
Pomiędzy nimi znajdował się młody człowiek, któremu strzaskany podczas burzy maszt rozbił czaszkę.
Pomieszczono go na tem samem łóżku, które zajmował przedtem Serwacy Duplat.
Gaston Duprety otrzymał polecenie rozebrania go i udzielenia pierwszej pomocy.
Wraz z chorymi przysłano do szpitala ich papiery, ale zawierały one tylko wskazówki podane przez nich samych przy wsiadaniu na statek, a więc imię i nazwisko, gdyż pasażerowie wolni, nie byli obowiązani do podawania bliższych szczegółów, dopiero po wyjściu na ląd składali gubernatorowi paszporty lub inne dowody, stwierdzające ich osobistość.
Duprety, zabierając ubranie i rzeczy rannego, nie zapomniał zrewidować kieszeni, by znalezione w nich rzeczy wartościowe złożyć wraz z deklaracyą w kancelaryi szpitalnej.
Znalazł w nich zegarek złoty z łańcuszkiem, portmonetkę zawierającą około pięciuset franków, wypchany papierami pugilares i jakiś złożony w czworo papier z pieczęcią urzędową.
Rozwinął go i przeczytał:

„Rzeczpospolita Francuzka“.

My, prefekt departamentu Indry i Loary, prosimy władze cywilne i wojskowe o ułatwienie wolnego przejazdu p. wicehrabiemu Jerzemu de Grancey z bronią myśliwską przez terytorya, na których ma prawo polować, z zobowiązaniem go do stosowania się do praw i przepisów policyjnych dotyczących polowania i posiadania broni.“
„Okaziciel niniejszego obowiązany jest na każde zażądanie merów, żandarmów, stróżów polowych i wszelkich przedstawicieli władzy okazać pozwolenie na prawo posiadania broni.

Tours, d. 28 sierpnia 1886 r.“

W rubryce obok marginesu znajdował się rysopis wice-hrabiego:

Wiek — 28 lat.

Wzrost — jeden metr sześćdziesiąt pięć cm.
Włosy — ciemne.
Czoło — wysokie.
Brwi — ciemne.
Oczy — czarne.
Nos — prosty.
Usta — średnie.
Podbródek — okrągły.
Twarz — podłużna.
Cera — brunatna.

Znaki szczególne — niema.

Duprety czytając ten dokument uśmiechnął się z zadowolenia.
Wszystkie te cechy prawie w zupełności odpowiadały rysopisowi jego.
Schował dokument wraz z pugilaresem do swej kieszeni w zamiarze przejrzenia pozostałych papierów w czasie swobodniejszym.
Gdy po ukończeniu zajęcia otworzył go, znalazł akt urodzenia Jerzego de Grancey, dwa akty zgonu: Karola Pawła wice-hrabiego de Grancey i Maryi Heleny de Grancey z domu Bonnerile, różne notatki i kilka nic nieznaczących listów.
Ukrył to wszystko w miejscu bezpiecznem.
Następnego dnia Jerzy Grancey zmarł, nieodzyskawszy przytomności i po dwudziestu-czterech godzinach pochowany został na cmentarzu numejskim.
Do aktu zgonu jego wpisano tylko imię i nazwisko, więcej bowiem szczegółów władza nie posiadała.
Po upływie miesiąca Duprety wezwany został do dyrektora kolonii poprawczej.
— Jesteś pan wolny — oświadczono mu. — Czy pragniesz pozostać w kolonii?
— Nie — odrzekł — chcę powrócić do Francyi.
— Będziesz pan przez dwadzieścia lat pozostawał pod nadzorem policyi.
— Wiem o tem.
— Wyznaczą panu miejsce zamieszkania, ale będziesz miał prawo wybrać jedno z miast, przeznaczonych dla uwolnionych przestępców.
— Czy mogę wybrać Tours?
— Możesz pan.
— Więc niech pan dyrektor każe wydać mi paszport do Tours. Mam tam krewnych... u nich osiądę.
— Jutro rano otrzymasz pan swój zarobek i paszport, który po przybyciu do Brestu obowiązany jesteś zawizować w prefekturze policyi. Odjedziesz za trzy dni na parowcu Loire.
Suma, zapracowana przez Gastona przez czas pobytu w kolonii, wynosiła sześćset siedmdziesiąt dziewięć franków.
Następnego dnia Duprety po otrzymaniu pieniędzy i paszportu, zrzucił ubranie więzienne, przebrał się w elegancki garnitur, kupiony w jednym z magazynów numejskich, a w trzy dni opuścił Nową-Kaledonię.

LVI.

Przez lat siedmnaście Serwacy Duplat pokutował w ciężkich robotach za swe zbrodnie, i tyleż czasu Janina Rivat, niewinna ofiara fatalizmu, żyła, a raczej wegetowała w zakładzie dla obłąkanych.
Ksiądz d‘Areynes nie zapomniał o niej i nawiedzał ją od czasu do czasu, ale po każdej wizycie odchodził z coraz mniejszą nadzieją na jej wyzdrowienie.
Lekarz orzekł, iż obłąkanie Janiny jest nieuleczalnem.
— Janina Rivat — utrzymywali — zgaśnie powoli, nie odzyskawszy przytomności ani na chwilę.
Tak upłynęły lata.
Dwa razy w ciągu tego czasu naczelni lekarze szpitala, w którym pomieszczoną była Janina, zmieniali się i personel służbowy ulegał niejednokrotnym zmianom.
Pod koniec 1887 roku rada dobroczynności publicznej zamianowała na stanowisko głównego lekarza szpitala d-ra Boroet, cieszącego się już pewnym rozgłosem zdolnego specyalisty w zakresie chorób umysłowych.
Był to człowiek młody, liczący lat trzydzieści pięć, zamiłowany w swym fachu, starannie śledzący postęp nauki i wielce inteligentny.
Objąwszy powierzone mu stanowisko, szczegółowo przejrzał raporty swych poprzedników, porobił sobie notatki i podczas swych wizyt u chorych drobiazgowo badał ich stan.
Janina Rivat była najstarszą pacyentką zakładu.
Tak długi szereg lat pobytu w szpitalu zdziwił nowego dyrektora.
— Obłąkana od siedmnastu lat i jeszcze żyje? — pomyślał. — Szczególny wypadek! Waryaci prawie nigdy nie żyją dłużej nad dziesięć lat... Pierwszy raz zdarza mi się widzieć coś podobnego.
Zadzwonił na służącego i kazał mu poprosić swego pomocnika d-ra Verdier, jednego z najdawniejszych lekarzy zakładu.
— Szanowny kolego — rzekł — naruszę na ten raz porządek szpitalny i zamiast na sali, poproszę pana, byśmy w gabinecie moim zbadali niektórych chorych. Będzie nam tu dogodniej, gdyż mamy pod ręką raporty lekarskie, których trudno zabierać z sobą na salę.
— I owszem.
— Zacznijmy od Janiny Rivat.
— Janina Rivat. Sekcya pierwsza. Uszkodzenie czaszki odłamkiem pocisku. Nieuleczalna.
— Czy jesteś pan pewnym?
— Najpewniejszym. Siedmnaście już lat przebywa w zakładzie, dwa razy robiono jej operację i najznakomitsi lekarze uznali ją za nieuleczalną. Z tego powodu jestem przekonany, że zmiana w jej stanie jest niemożliwą. Ma mózg sparaliżowany...
— Zobaczymy...
Pomocnik uśmiechnął się ironicznie.
Niedowierzanie szefa wydało mu się nonsensem i zarozumiałością.
— Niech pan każe przyprowadzić ją do gabinetu.
Zakład obłąkanych w Blois, niezależny od szpitala ogólnego i pozostający pod wyłącznym zarządem rady dobroczynności publicznej, położony jest za miastem przy drodze wiodącej do Vendôme.
Powierzchowność jego jest dla oka przyjemną, wszystkie budynki bowiem są otoczone drzewami i klombami kwiatów, gęsto rozsadzonemi na zielonem tle trawników.
Zakład obejmuje tylko sześćdziesiąt łóżek, mieszczących się w celach pojedynczych, w pokojach oddzielnych i w sypialniach ogólnych.
Sypialnie przeznaczone są wyłącznie dla osób, dotkniętych obłąkaniem łagodnem; pokoje zajęte przez chorych wymagających ścisłego stosowania przepisów, w celach zaś mieszczą się waryaci, ulegający napadom gwałtownym.
Obsługa składa się z kobiet i tylko roboty cięższe powierzane są mężczyznom.
Główna infirmerka ma nadzór nad całym personelem kobiecym, liczącym dwadzieścia pięć osób, mianowanym przez radę dobroczynności publicznej i wybieranym z młodych dziewcząt, które w wieku niemowlęcym powierzane są jej opiece, bądź jako podrzutki, bądź jako sieroty pozbawione rodziców i krewnych.
Infirmerka, mająca nadzór nad sypialnią, w której mieściło się łóżko Janiny Rivat, była dziewczyną siedmnastoletnią, wzrostu słusznego i uderzająco piękną.
Nazywano ją tylko Różą, gdyż nazwiska nie miała i jako dziecko znalezione, od niemowlęctwa wychowywała się w przytułku.
Obowiązki infirmerki pełniła dopiero od trzech miesięcy.
Róża kończyła ubierać Janinę, gdy otrzymała rozkaz przyprowadzenia jej do gabinetu głównego ordynatora.
Biedna Janina, jak ona zmieniła się od owej chwili, w której ksiądz d‘Areynes, konającą uratował z płonącego domu. Czarne jej niegdyś włosy zbielały, twarz zżółkła jak stara kość słoniowa, w rysach oblicza odbił się wyraz długoletnich cierpień.
A przecież miała dopiero lat czterdzieści.
Tylko postawa pozostała tą samą, ramiona nie ugięły się, wzrok był błędny, ale nie idyotyczny, zresztą blady, niewyraźny uśmiech rozchylał niekiedy wargi ukazywał zawsze piękne zęby.
Często wznosiła ręce i dotykała niemi miejsce na głowie, w którem otrzymała ranę.
Róża od pierwszego dnia przyjścia do zakładu uczuła dziwny pociąg do Janiny Rivat.
Janina mówiła mało, lecz te kilka wyrazów, jakie zdolna była wypowiedzieć, wywierały na młodej infirmerce wrażenie, którego nie umiała określić. Nie były to nawet wyrazy, lecz dźwięki głosu, który, choć pozbawiony intonacyi, poruszał ją do głębi duszy i wywoływał bicie serca.
Róża nie zaniedbywała innych powierzonych jej opiece chorych, ale wyjątkową troskliwością otaczała jedną ofiarę losu od lat siedmnastu.
Z swej strony Janina okazywała bezwiedną, lecz głęboką sympatyę dla tego pięknego dziecka, otaczającego ją troskliwością rodzonej córki.
Nie spuszczała oczu z Róży, gdy ta siedziała przy niej i była posłuszną na każde jej słowo, na każdy jej gest.
Róża przywykła nazywać ją „mamą Janiną“.
Te dwa wyrazy czyniły na biednej obłąkanej wrażenie pieszczoty. Jakiś ogień wtedy błyskał w jej smutnych oczach, chwytała rękę Róży i niosła ją do swych ust.
Lekarze szpitalni nie umieli wytłómaczyć sobie tej dziwnej sympatyi.
Gdy młoda dziewczyna otrzymała rozkaz przyprowadzenia Janiny do gabinetu naczelnego lekarza, ujęła jej rękę i rzekła głosem łagodnym.
— Mamo Janino, chodźmy.
Chora powstała i udała się za swą opiekunką.

LVII.

Doktór Bordel ujął rękę Janiny, podprowadził ją do fotelu i posadził na nim.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
Janina spojrzała na niego i nic nie odrzekła, jak gdyby pytanie to zwrócone było nie do niej.
Doktór spojrzał na swe notatki, poczem zapytał:
— Gdzie są twoje dzieci?
I tym razem twarz chorej pozostała obojętną.
Lekarz zwrócił ją do pełnego światła i długo przygłądał się jej oczom.
Podczas tego badania Janina dwa razy podniosła ręce i nacisnęła niemi wierzchołek głowy.
Ten gest nienormalny zwrócił uwagę lekarza i wydał mu się wskazówką jakiejś myśli, czy cierpienia.
Odszukał ranę, zadaną odłamkiem pocisku przed siedmnastu laty, co łatwem było z powodu, iż włosy na tem miejscu nie porosły i, dotykając jej palcami, uczuł wypukłość, wielkości ziarnka grochu.
Janina krzyknęła z bólu.
— Boże mój — szepnęła Róża.
— Cicho, zawołał doktór, którego twarz nagle spoważniała.
— Co doktór dostrzegł? — zapytał pomocnik zdziwiony zmianą jego twarzy.
Pan Bordel, zamyślony, rozważający w myśli, możliwe skutki tego odkrycia, nie słyszał pytania.
— Powtórnie nacisnął znalezioną wypukłość, lecz silniej.
Tym razem Janina wydała jęk podobny do ryku zwierzęcia zarzynanego i zemdlała.
Pomocnik doktora rzucił się ku niej, by udzielić pomocy, lecz p. Bordel usunął go.
— To nic — rzekł — owszem, niech pozostanie zemdloną, gdyż łatwiej przekonam pana, że domysły moje były uzasadnione i że ta biedna kobieta, obłąkana od lat siedmnastu, mogła być wyleczoną po pierwszej operacyi.
— Wyleczoną! — powtórzył pomocnik zdziwiony tak śmiałem twierdzeniem.
— Tak jest, kochany kolego; ale niema co o tem mówić, należy działać.
Zbadał szczegółowo wypukłość na czaszce chorej, poczem zwróciwszy się do Róży zapytał:
— Od jak dawna, moje dziecko — pełnisz obowiązki infirmerki w tym zakładzie?
— Od trzech miesięcy, panie doktorze.
— A jak dawno jesteś przy tej chorej?
— Od samego wejścia do zakładu.
— Czy czeszesz ją codziennie?
— Codziennie, panie doktorze.
— Czy przeciągając grzebieniem, nie zauważyłaś jakiej narośli na ranie?
— Zauważyłam. Mama Janina często kładzie ręce na głowę... Pragnąc zrozumieć powód tego, zaczęłam przyglądać się i odkryłam narośl, o której pan doktór mówi.
— Czy mówiłaś o tem komu?
— Nikomu, gdyż nie przywiązywałam do tego żadnego znaczenia.
— Dobrze — odrzekł dr Bordel, a zwróciwszy się do swego pomocnika, dodał: — Kochany kolego, należy pomieścić chorą w pokoju oddzielnym i następnie użyjemy wszelkich środków, by wrócić jej zmysły. Skoro kobieta ta żyła przez siedmnaście lat, to dowodzi, że czaszka jej nie była tak bardzo narażoną, jak zaznaczają raporty moich poprzedników, następnie, że operacye nie były dokonane jak należy, lub lękano się ich. Sprawiona odłamkiem pocisku rana nie była zbadaną gruntownie i jakaś cząstka jego nie została wyjętą. Należy więc jeszcze raz dokonać operacyi. Istniejący pod skórą guz wykaże nam powód obłąkania... Jestem najmocniej przekonany, że uda się nam wyleczyć ją.
Infirmerce zaś doktór wydał polecenie:
— Skoro tylko chora odzyska przytomność, odprowadzisz ją do pokoju oddzielnego.
Róża rozpłakała się.
Doktór ujął jej ręce, uścisnął je życzliwie i zapytał:
— Dlaczego płaczesz?
— Bo pan doktór chce nas rozłączyć — wyjąkała łkając.
— Nie lękaj się — odrzekł wzruszony lekarz — wydam głównemu infirmerowi polecenie, by pozostawił cię przy Janinie Rivat. Widzę, że jesteś do niej przywiązaną... Wzajemna wasza sympatya może mi dopomódz do wyleczenia jej. Jeżeli wyzdrowieje, to część zasługi należeć się będzie tobie.
Róża w uniesieniu pochwyciła rękę doktora i pocałowała ją.
— Dziękuję panu doktorowi — rzekła. — Jaki pan dobry!
Janina poruszyła się i powoli zaczęła przychodzić do przytomności.
Gdy odzyskała nieco sił, Róża odprowadziła ją do wyznaczonego dla niej pokoju.
Wskutek odpowiedniego traktowania, guz na głowie Janiny Rivat, początkowo wielkości ziarnka grochu, powiększył się w przeciągu tygodnia do rozmiarów jajka gołębiego.
Tak spokojna i łagodna dotychczas Janina stała się dziwnie rozdrażnioną.
Nawet obecność Róży męczyła ją i denerwowała.
Młoda infirmerka boleśnie odczuwała tę zmianę, mimo to jednak zachowała dla niej dawne przywiązanie i otaczała ją tą samą pieczołowitością.
Po tygodniu Janina dostała gorączki, przeplatanej maligną.
Doktór Bordet uznał tę chwilę za właściwą dla dokonania operacyi, na którą tak wiele rachował.

LVIII.

W oznaczonym dniu przeprowadzono Janinę Rivat do sali operacyjnej, gdzie oczekiwali już: naczelny lekarz zakładu, jego pomocnicy i upoważnieni do uczestniczenia przy operacyi studenci wydziału medycznego.
Na prośbę Róży dr Bordet zezwolił pozostać jej przy chorej.
Położono Janinę na stole operacyjnym i uśpiono ją.
Doktór obmacał narośl, oraz czaszkę i z rąk pomocnika wziął nóż.
Na widok ostrego błyszczącego narzędzia, Róża zadrżała, upadła na kolana i zasłoniła twarz rękami.
Gdy po kilku sekundach odjęła je i spojrzała na Janinę, spostrzegła całą jej twarz zbroczoną krwią.
Dr Bordet, nachylony nad chorą, z lupą w ręku przyglądał się ranie.
Nagle twarz jego rozpromieniła się.
— Miałem słuszność! — zawołał.
Wziął podane sobie szczypczyki, przyłożył je do szwu czaszki, w którym tkwił jakiś przedmiot czarny, uchwycił go, pociągnął, lecz napotkał opór.
Okazała się potrzeba dokonania trepanacyi.
Przez trzy sekundy zęby piły okrągłej skrzypiały na czaszce.
Teraz dopiero czarny przedmiot mógł być wyjętym.
Był to malutki odłamek pocisku, pozostały w ranie od pierwszej operacyi.
— Ta kobieta wyzdrowieje — oświadczył uradowany dr Bordet. — Za parę tygodni odzyska pamięć, a następnie zmysły.
Róża przez cały czas operacyi modliła się klęcząc.
— Czuwaj nad nią starannie, moje dziecko, — rzekł do niej dr Bordet. Nie opuszczaj jej ani na chwilę i staraj się zapamiętać wszystko, co będzie mówiła.
Janina przebudziła się, lecz natychmiast zapadła w sen głęboki.
Odniesiono ją do pokoju szpitalnego, gdzie przez kilka dni spoczywała w stanie odrętwienia.
Dopiero szóstego dnia przebudziła się, siadła na posłaniu i zdumionym wzrokiem powiodła wokoło siebie.
Róża, która wyszła na chwilę i powróciwszy spostrzegła ją w tym stanie, krzyknęła z radości.
— Gdzie ja jestem? — zapytała chora.
Róża położyła jej dłoń na usta.
— Proszę cię mamo Janino nie mów nic. Jesteś jeszcze zbyt osłabioną... Zawiadomię lekarza, on sam ci odpowie.
Czysty metaliczny głos i nachylona piękna twarz Róży wprowadziły w zachwyt Janinę.
— Powiedz mi, moje dziecko, czy zastępujesz matkę Weronikę?
Róża powtórnie zaleciła jej milczenie, poczem przywołała drugą infirmerkę i posłała ją do doktora Bordet z prośbą o natychmiastowe przybycie do chorej.
Janina ujęła głowę w dłonie i zamyśliła się głęboko.
Jakaś wielka praca odbywała się w jej mózgu.
Przeszłość byłych lat siedmnastu zarysowała się w jej umyśle niejasno, jak sen w chwili przebudzenia się, lecz w miarę rozświetlania się myśli, zaczęła przybierać kształty wyraźniejsze.
Nagle coś przypomniała sobie i krzyknęła.
W tej chwili do pokoju wszedł doktór Bordet.
Chora wyciągnęła ku niemu ręce i rzekła głosem złamanym:
— Moje dzieci... moje córki... nie widzę kołyski.. gdzie one są?
Doktór pośpiesznie podszedł ku niej.
— Uspokój się — rzekł łagodnie — jesteś chorą, bardzo chorą i jeżeli chcesz zobaczyć swe dzieci, to powinnaś naprzód wyzdrowieć.
Doktór z raportów i od ksiądza d’Areynes znał jej przeszłość, ale z obawy pogorszenia jej stanu, nie mógł dać objaśnienia.
— Nie mogę ci teraz powiedzieć — powtórzył.
— Dla czego?
— Gdyż musiałbym odnieść się do Paryża.
— Alboż ja nie jestem w Paryżu? — zapytała.
— Nie; jesteś w Blois.
— W Blois! A to jakim sposobem? Ja tu nie znam nikogo i mnie nikt nie zna. Byłam w swojem mieszkaniu, z matką Weroniką, która pielęgnowała mnie i moje dzieci... Było to po wojnie, w której mój mąż został zabity... Podczas komuny... Przypominam sobie... było to wczoraj... choć zdaje mi się, że wiele czasu upłynęło od owych chwil... Byłam chorą... słyszałam huk dział, wybuchy granatów padających na dach, a matka Weronika siedziała przy kołysce. Jakim sposobem znalazłam się w Blois? Proszę mi powiedzieć.
— Dom w którym mieszkałaś pani, spalił się... Uratowano cię z płomieni i odniesiono do ambulansu przy ulicy Servan.
— A moje dzieci? moje dzieci?
— Uratowano je również.
Janina doznała wrażenia, jak gdyby wielki kamień spadł jej z piersi.
— Ponieważ wiadomo, że córki moje są uratowane, a więc musi być wiadomem, co się z nimi dzieje. Niech pan doktor powie mi teraz i nie każe mi cierpieć dłużej.
— Przysięgam pani, że nie wiem, skoro tylko pani wyzdrowiejesz, wtedy będzie można rozpocząć poszukiwania.
Czoło Janiny zachmurzyło się.
— Skoro wyzdrowieję — powtórzyła. — Prawda, powiedział pan, że jestem bardzo chorą... sama to czuję... Zdaje mi się, jak gdyby mi kto czaszkę ściskał obręczą żelazną i jakiś ciężar palący przytłacza mi wierzchołek głowy... Więc ja nie jestem w Paryżu?
— Nie, przeniesiono panią do Blois.
— I to pan doktór pielęgnował mnie ciągle?
— Nie, przedemną leczyli panią lekarze inni.
Janina podniosła ręce do głowy, jak gdyby chciała stłumić dolegający jej ból, lub rozproszyć ciemności, w których błąkały się jej myśli.
— Ależ — rzekła z rozpaczą — nie rozumiem... niech pan doktór pomoże mojej pamięci... Od czasu wydania ma świat moich dzieci straciłam przytomność... Wszystko co działo się w około mnie, wydaje mi się jakimś snem okropnym.
— Proszę cię, uspokój się, — rzekł doktór, widząc wzrastające jej ożywienie. Pogarszasz swój stan i wytężając pamięć, wyczerpujesz swe siły... Jeżeli chcesz wyzdrowieć i żyć, powinnaś zachować spokój bezwarunkowy...
— Dobrze — odrzekła — będę spokojną, lecz niech pan doktór powie mi, co się stało.
— Byłaś pani ciężko ranną odłamkiem granatu, który jednocześnie wzniecił pożar domu. Cudem ocalono cię od śmierci. — Pomieszczono cię naprzód w ambulansie, a następnie w szpitalu, gdzie dokonano operacyi, później przewieziono do Blois, gdzie znajdujesz się dotychczas. Jesteś tutaj oddawna...
— Oddawna... powtórzyła zdziwiona Janina.

LIX.

Nakoniec przed pięcioma dniami, pragnąc cię wyleczyć, dokonałem nowej operacyi.
— Więc ja jestem w szpitalu? — zawołała przestraszona.
Doktór Bordet zawahał się nad odpowiedzią.
— Niech pan doktór powie! — błagała.
— Znajdujesz się w zakładzie obłąkanych — odrzekł wreszcie, patrząc w jej oczy, by ocenić wrażenie, wywołane temi słowami.
— Więc ja byłam obłąkaną! — zawoła nieszczęśliwa. — Domyślam się... Czuję to... Ale dziś już nią nie jestem... Odzyskałam zmysły, gdyż wróciła mi pamięć... Niech pan doktór powie mi... błagam go, jak długo byłam obłąkaną?
— Przeniesiono panią do ambulansu 28 maja 1871 roku, w trzy dni później odesłano cię do szpitala la Pitié, a w grudniu tegoż roku przewieziono cię do Blois.
— A któryż rok mamy teraz?
— Dziś mamy 3 kwietnia 1888 r.
Janina zadrżała konwulsyjnie.
— 1871... — szepnęła po chwili: — 1888! Siedmnaście lat! Miałam dwie dziewczynki, bliźnięta... Co stało się z niemi? Czy żyją, czy umarły?
— Nie umiem odpowiedzieć pani — odrzekł lekarz.
— A moja matka? — mówiła nieszczęśliwa — a matka Weronika?... wszyscy, których znałam i kochałam? Siedmnaście lat!
Rozpłakała się.
Uspokoiwszy się po kilku minutach, rzekła:
— Powiedział pan doktór, że wyniesiono mnie z płonącego domu... Kto dał dowód takiego poświęcenia? kto ocalił mnie?
— Pewien ksiądz.
— Ksiądz? — zapytała Janina zdziwiona.
— Tak, ten sam, który w kilka miesięcy później poznał panią w szpitalu i powiedział kim jesteś.
— Jak ten ksiądz nazywa się? — Ksiądz d‘Areynes.
— Ksiądz d‘Areynes! — zawołała — wikary od św. Ambrożego! Niech Bóg będzie błogosławiony! Ponieważ to on ocalił mnie, więc uratował i moje dzieci, on nie opuścił ich! Znam go! To najszlachetniejszy człowiek na świecie! On dawał mi ślub...
Nagle twarz Janiny spochmurniała.
— Ale to już siedmnaście lat! kto wie, czy żyje... i czy dzieci moje nie pomarły...
— Nie trać nadziei — rzekł doktór wzruszony. — Może dzieci twe żyją... może Bóg zachował ci to szczęście i pozwoli kiedyś uścisnąć je. Możesz napisać, a jeśli będzie to niedostatecznem, to po powrocie do zdrowia rozpocząć poszukiwania.
— Napiszę... Chcę jak najprędzej opuścić ten zakład.
— Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by wrócić ci zdrowie, a i ta dobra dziewczyna — dodał doktór, wskazując Różę, będzie pielęgnowała cię jak dotychczas.
— Mamo Janino — zawołała młodą infirmerka — będę troskliwą o ciebie jak o rodzoną matkę. Pan doktór wyleczy cię... nie długo będziesz mogła rozpocząć poszukiwania.
Janina pociągnęła ją ku sobie i złożyła pocałunek na jej czole.
Ale wyczerpana wzruszeniami, przymknęła oczy i zemdlona osunęła się na ręce Róży.
— To nic nie szkodzi — uspokoił doktór przelęknioną infirmerkę. — Przewidywałem to. Zapiszę jej lekarstwo, które jej dasz po odzyskaniu przytomności.


∗             ∗

Powoli gorączka opuściła Janinę, rana na głowie zabliźniła się i rozpoczął się peryod rekonwalescencji.
Doktór Bordet pomieścił ją wtedy na stole posilniejszych i polecił codziennie jadać mięso pieczone i pić wino Bordeaux.
Róża uszczęśliwiona tą zmianą, której skutki prawie z dnia na dzień spostrzegała coraz wyraźniejsze, podwoiła swą troskliwość i poświęcenie, okazując tysiące tych drobnych przysług, które przenikają do serca i wywołują wdzięczność.
Janina w zupełności już odzyskała pamięć i jasność myśli.
Jakże wzruszające obrazy wywoływała w niej ta przeszłość, tak odległa, zapomniana przez lat siedmnaście!
Widziała pierwsze lata życia, opromienione szczęsciem i pieszczotami matki w pięknej okolicy na prowincyi.
Następnie drzwi świątyni otworzyły się przed nią; oświetlona i woniejąca kwiatami kaplica; ołtarz, u stopni którego ubrana w białą suknię, z wieńcem na głowie, klęczała obok narzeczonego i otrzymywała od młodego kapłana błogosławieństwo na przyszłą drogę życia.
Jakże się oni kochali! jak byli szczęśliwymi!
Niestety, szczęście to trwało krótko.
Wkrótce czarne chmury pokryły horyzont.
Rozległ się huk dział, i jęki, krew popłynęła, potokami, a wśród tego obrazu postać Pawła Rivat walczyła ze śmiercią.
Później — ciemny, duszący dym rozpostarł się nad Paryżem i trysnęły czerwone języki pożarów.
Obraz zmienił się.
Teraz widziała wnętrze poddasza.
Na łóżku wiła się w bólach młoda kobieta, a obok niej druga o białych włosach i twarzy noszącej ślady pracy i lat, kładła w kołyskę dwie, przybyłe na świat małe istotki, rozpoczynające życie, gdy wokoło nich śmierć rozpościerała swą władzę.
W końcu straszny huk i oślepiająca jasność, okropny i krótki ból, i później już nic więcej.
Wspomnienia te, często nawiedzające jej sen niespokojny, podtrzymywały w niej smutek, którego wszelkie wysiłki Róży usunąć nie były wstanie.
Pewnego poranka Janina pozostając pod wrażeniem tych wizyi, rzekła do swej infirmerki:
— Czuję się już znacznie lepiej, chciałabym więc dowiedzieć się, czy moja matka żyje i co stało się z mojemi córkami. Napiszę do Château-sur-Marne, gdzie matka mieszkała podczas wojny, oraz do księdza d‘Areynes, wikarego przy kościele św. Ambrożego. On objaśni mnie, co powinnam uczynić dla odszukania mych dzieci... A jeżeli matka i ksiądz już nie żyją...
Tegoż dnia Janina napisała dwa listy, jeden do księdza d’Areynes, zaadresowany do parafii św. Ambrożego w Paryżu i drugi do pani Lamblin w Châteaussur-Marne.

LX.

Po wyprawieniu listów należało cierpliwie czekać na odpowiedzi.
Ażeby ten czas wydał się Janinie krótszym, młoda infirmerka czytała głośno książki, otrzymywane z biblioteki zakładu, a gdy czytanie nie zawsze odrywało Janinę od jej smutnych myśli, brała jaką robótkę do ręki i wesołą rozmową usiłowała rozproszyć jej troski.
W takich chwilach rekonwalescentka nie spuszczała oczu z młodej dziewczyny i zachwycała się nią w milczeniu.
Wogóle Janina mówiła bardzo mało, pewnego dnia jednak zapytała:
— Powiedz mi moje dziecko, ile masz lat?
— Siedmnaście — odrzekła Róża.
— Siedmnaście!
— I moje córki, gdyby żyły, byłyby w tym wieku. Możeby równie jak ty były piękne, łagodne i dobre... Ach! gdyby one były podobne do ciebie.
— Nie martw się mamo Janino, odszukasz je... Wycierpiałaś wiele, ale przeczucie mówi mi, że Bóg ci to nagrodzi.
Janina westchnęła i wzrokiem podziękowała dziewczynie za tę pociechę.
— Czy pochodzisz z Blois? — zapytała.
— Nie, urodziłam się w Paryżu.
— Czy masz tam rodziców?
— Nie mam rodziców — odrzekła Róża głosem zmienionym.
— Jesteś sierotą! Biedne dziecko! Moje pytania wywołały w tobie przykre wspomnienia... Przebacz mi...
Ujęła rękę Róży, przyciągnęła ją ku sobie i ucałowała serdecznie.
— Więc i ty, choć tak młoda, wycierpiałaś wiele.
— Nie, ja nie cierpiałam, ale bardzo mi smutno. Nie wyobrazisz sobie, matko Janino, jak przykro jest żyć bez żadnych przyjemnych wspomnień. Nie znałam nigdy ani ojca, ani matki.
— Więc jesteś dzieckiem opuszczonem?
— Nie, znalezionem.
— Jakim sposobom?
— Było to podczas ostatnich dni komuny. Matka moja, uciekając zemną z domu objętego ogniem, została śmiertelnie ranioną na ulicy i przed skonaniem oddała mnie jakiemuś człowiekowi, który zaniósł mnie do merostwa jedenastego okręgu, gdzie sporządzono protokół, mający służyć za metrykę urodzenia i wskazówki dla tych, którzyby kiedyś chcieli mnie odszukać. Wychowano mnie kosztem dobroczynności publicznej. Naprzód oddano mnie do mamki w okolicy Paryża, a później wysłano do klasztoru w Blois i w końcu umieszczono w tym zakładzie. Tak dożyłam siedmnastego roku życia, bez rodziny, przyjaciół, podpory, z duszą i sercem zbolałem, ze smutną zawsze myślą: Nikt nie troszczy się o mnie, nikt mnie nie kochał.
— Ja ciebie kocham — odrzekła Janina, obejmując ją ramionami, a i ty powiedziałaś, że kochasz mnie także.
— Kocham cię — jak gdybyś była moją matką rodzoną. Ale nie jesteś nią!... Ach, jak ja pragnęłabym poznać moją matkę, jak ja bym ją kochała, jak chciałabym żyć z nią, jak chętnie oddałabym dla niej życie.
Janina zamyśliła się, poczem zapytała:
— Kiedy matka twoja została zabitą?
— Dnia 28-go maja, w ostatnią noc istnienia komuny, gdy prawie cały Paryż gorzał.
— 28-go maja... powtórzyła Janina. — A gdzie matka mieszkała?
— Zapewne przy ulicy la Roquette, gdyż tam była zabita, gdy wybiegła z domu.
— W jakim wieku byłaś wtedy?
— Miałam trzy dni życia.
— Zkąd wiesz o tem?
— Opowiadała mi niańka, a później zażądałam, pokazania mi protokółu znalezienia mnie. Miałam do tego prawo, gdyż był on zarazem metryką urodzenia.
— A człowiek, który cię wziął z rąk matki i odniósł do merostwa, nie zgłaszał się nigdy?
— Nigdy.
— Znasz jego nazwisko?
— Znam, gdyż podpisał protokół.
— Jak on nazywa się?
— Juliusz Servaize, a drugi świadek nazywał, się Merlin.
— A później gdyś dorosła, nie starałaś się odszukać tych świadków?
— Na co? Nie wiedzieli oni nic więcej nad to, co zeznali do protokółu.
Rzeczywiście! Co za dziwny zbieg okoliczności! 28-go maja, ostatniego dnia komuny zabrano i moje dzieci... Ach co się z niemi dzieje! Komu je powierzono?
— Dlaczego matko Janino dręczysz się niepotrzebnie? Poczekajmy na odpowiedź księdza d’Areynes.
— Jeżeli żyje jeszcze... Pomyśl tylko, siedmnaście lat! Ileż zmian mogło zajść przez czas tak długi... Ach, jak pragnęłabym, jak najprędzej opuścić ten zakład.
— A ja zostanę sama! — ze łkaniem w głosie rzekła Róża.
— Muszę, moje dziecko.
— Wiem, ale ja wtedy będę bardzo nieszczęśliwą... Wtedy dopiero odczuję moje położenie... Sama jedna na świecie... opuszczona... Nieraz mówiłam ci matko Janino, że kocham cię jak matkę rodzoną i wierz mi, że pragnęłabym nie rozstawać się z tobą nigdy... Przy tobie czuję się szczęśliwą... Nie rozumiem tego uczucia, nie umiem zdać sobie sprawy, dlaczego tak potrzebną mi jesteś do życia.
Wzruszona Janina uścisnęła Różę i twarz jej pokryła pocałunkami.
Ach gdyby ta biedna matka wiedziała, że tuli do swego serca jedną z swych córek...
Ale niestety, nawet nie domyślała się tego.
I ona także odczuwała dziwny pociąg do tej młodej dziewczyny, kochała ją instynktownie, nie wiedząc dla czego i znajdowała rozkosz w tej wzajemnej sympatyi.
— Różyczko moja — odrzekła — i ja kocham cię całą duszą, ale pomimo gorącego pragnienia posiadania cię przy sobie, rozsądek mi mówi, że nie mam prawa korzystać z twego poświęcenia. Czy ja wiem, co mnie spotka po wyjściu z tego zakładu! Świat! Nie znam go już! Wiele rzeczy zmieniło się przez te siedmnaście lat. Jeżeli moja matka i ksiądz d‘Areynes nie żyją, to co ja z sobą pocznę? Może będę zmuszona żebrać... Mam do spełnienia trudne zadanie, ale nie cofnę się przed żadnemi przeszkodami, dopóki będę miała choć odrobinę nadziei.
Czyż ja mogę powiedzieć ci: „Różo zostań moją córką?“ Nie mam do tego prawa. Tutaj jesteś zabezpieczoną od niedostatku, wszyscy kochają cię i szanują, popełniłabym czyn niegodziwy, wiążąc twe życie z „mojem, z przyszłością, może pełną zawodów i smutku. Nie zapomnę o tobie nigdy... Pozostaniesz nazawsze w mej pamięci i sercu i przysiągam ci, że tego dnia, w którym będę mogła powiedzieć ci: „Odszukałam moje córki“! dodam, a Bóg widzi, że z prawdziwą radością: Oczekuję trzeciej... ciebie... przybywaj droga Różo!
Biedna sierota była zbyt inteligentną, by nie rozumiała słusznych powodów Janiny, ale nie zmniejszyło to jej cierpienia.

LXI.

Dni ciągnęły się długie, nieskończenie smutne.
Janina, nie otrzymując odpowiedzi na swe listy, zaczęła tracić nadzieję.
Tak upłynęły dwa tygodnie.
Nakoniec, piętnastego dnia rano wręczono jej dwa listy.
Wzięła je drżącemi z radości rękami, lecz doznała zawodu.
Były to jej własne listy, zwrócone z powodu nieznalezienia adresatów, przytem na liście do matki widniał napis czerwonym atramentem: „Pani Lamblin zmarła 15 marca 1877 r., na liście zaś zaadresowanym do księdza d‘Areynes, napisano: „Nieznany“.
Janina zdumiała się.
Człowiek, który uczynił tyle dobrego, człowiek tak poważany w całym Paryżu, nieznany jest we własnej parafii.
Być może, że ksiądz d‘Areynes nie mieszka już przy ulicy Papincourt, może już nie jest wikarym przy kościele św. Ambrożego i jakiś głupi, czy niedbały urzędniczek pocztowy, niechcąc zadać sobie trudu poszukiwania, napisał na kopercie: „Nieznany“.
Ostatnia nadzieja, oparta na odpowiedzi księdza d‘Areynes, została utraconą.
Wszystko już dla niej skończyło się!
Do kogo teraz zwróci się zresztą, z czego żyć będzie w tym świecie, z którego wyrugowało ją obłąkanie przed siedmnastu laty.
Ogarnęło ją zniechęcenie tak wielkie, że nawet Róża nie miała odwagi wystąpić ze słowami pociechy.
Znowu upłynęły dwa miesiące, w ciągu których Janina powróciła do zdrowia w zupełności, a jednocześnie odzyskała nieco nadziei. Nie mogąc rachować na nikogo, zaczęła liczyć na wypadek, na Opatrzność, na zbieg nieprzewidzianych okoliczności.
— Skoro tylko wypuszczą mnie ztąd, przetrząsnę cały Paryż, choćby po kolei dom po domu. Kierowana instynktem macierzyńskim odszukam moje córki!
Młoda infirmerka, widząc coraz więcej zbliżająca się chwilę rozstania się z mamą Janiną, stawała się z każdym dniem smutniejszą.
Nakoniec chwila ta nadeszła i Janina zażądała uwolnienia.
Doktór podpisał je, zaś administracya zakładu wypłaciła koszta podroży i dodała dwadzieścia franków na pierwsze potrzeby w Paryżu.
Róża, troskliwa o swą „mamę Janinę“, urządziła składkę, ofiarując pierwsza pięćdziesiąt franków, stanowiących rezultat oszczędności kilkuletnich, za jej przykładem poszedł cały personel zakładu i dr Bordet, który też na prośbę swej infirmerki wręczył odjeżdżającej zebraną sumę w ilości sto dziewięćdziesiąt pięć franków.
— Zabierasz z sobą duszę moją — z płaczem mówiła Róża, żegnając po raz ostatni Janinę.
Przemocą oderwano ją z ramion Janiny i odprowadzono do zakładu.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Historyczne!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.