Czterdziestu pięciu/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
KRÓLOWA MARGOT
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
TOM I.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.
1892.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Сентября 1892 года.
|
W poniedziałek, 18-go sierpnia 1572 roku, w Luwrze, obchodzono wielką uroczystość.
Okna dawnego zamku królewskiego, zawsze ciemne, zajaśniały dzisiaj rzęsistem światłem, a place sąsiednie i ulice, zwykle puste, skoro tylko uderzyła godzina dziewiąta na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, dnia tego jeszcze e północy były zapchane pospólstwem.
Tłum ten groźny, zwarty, niespokojny, można było wziąć w ciemnościach nocnych za ponure i kołyszące morze, które, wynurzając się z ulic des Fossés-Saint-Germain i de Lastruce, rozlewało się na bulwarkach; fale jego, podczas przypływu roztrącały się o ściany Luwru, w czasie zaś odpływu odbijały się o stojący naprzeciwko pałac Burbonów.
Pomimo uroczystości królewskiej, a może właśnie z przyczyny tejże, spostrzegać się dawały jakieś groźne oznaki pomiędzy tym ludem, który nie spodziewał się, że uroczystość ta jest tylko wstępem do nowej, w ośm dni nastąpić mającej, w której również miał wziąć udział czynny.
Dwór obchodził zaślubiny Małgorzaty Walezyuszówny, córki Henryka II-go i siostry Karola IX-go, z Henrykiem de Bourbon, królem Nawarry.
Rzeczywiście tego poranku na wzniesieniu, urządzonem przy wejściu do katedry Notre-Dame, kardynał de Bourbon pobłogosławił temu związkowi, według obrzędu, używanego zwykle przy zaślubinach francuskich księżniczek.
Małżeństwo to zadziwiło wszystkich i dało dużo do myślenia tym, którzy głębiej rzeczy pojmowali; w istocie, trudno było pojąć zbliżenie się dwóch nieprzyjaznych stronnictw, jakiemi byli: protestanci i katolicy.
Pytano się, czy młody książę Kondeusz, będzie mógł przebaczyć księciu Andegaweńskiemu, bratu króla, śmierć ojca swego, zabitego przez Montesquieu pod Jarnac; czy młody książę Gwizyusz będzie przebaczyć mógł admirałowi de Coligny śmierć ojca swego, zamordowanego w Orleanie przez Poltrot de Méré.
Nie dosyć na tem: Joanna de Nawarre, odważna małżonka słabego Antoniego de Bourbon, która doprowadziła do skutku zaręczyny syna swego Henryka, z księżniczką królewskiego domu, umarła przed dwoma miesiącami.
Z powodu jej nagłej śmierci, zaczęły się rozchodzić dziwne pogłoski. Wszędzie tylko mówiono, że Katarzyna de Médicis, obawiając się, ażeby wiadoma Joannie straszna tajemnica nie wydała się, otruła ją pachnącemi rękawiczkami, przyrządzonymi przez jej ziomka, nazwiskiem Réné, bardzo zdolnego do robót w podobnym rodzaju.
Wieść ta jeszcze bardziej rozeszła się i ustaliła, skoro po śmierci tej wielkiej królowej, dwaj lekarze, z których jeden był znakomity Ambroży Paré, w skutek żądania jej syna, upoważnieni zostali do sekcyi całego ciała, prócz głowy.
Ponieważ zaś Joanna de Nawarre otrutą została zapachem jadowitym, w mózgu więc jedynie należało szukać śladów strasznej zbrodni. Mówię — zbrodni, gdyż o spełnieniu jej nikt nie wątpił wcale.
To jeszcze nie wszystko.
Król Karol obstawał przy tym związku z uporczywą stałością; małżeństwo to bowiem, nietylko przywracało w jego królestwie pokój, lecz nawet sprowadzało do Paryża znaczniejszych hugonotów Francuzkich.
Ponieważ narzeczony był protestanckiego, narzeczona zaś, rzymsko-katolickiego wyznania, należało prosić o dyspensę zasiadającego wówczas na Stolicy Apostolskiej Grzegorza XIII-go.
Z wydaniem żądanej dyspensy ociągano się, co bardzo niepokoiło nieboszczkę królowę Nawarry.
Dnia pewnego powierzyła ona Karolowi IX swą w tym względzie obawę, na co jej król odpowiedział:
— Nie troszcz się bynajmniej, moja ciotko. Nie jestem hugonotem, lecz też nie dam się oszukać, w najgorszym razie sam wezmę Margot za rękę, i podczas kazania z synem twoim do ołtarza poprowadzę.
Słowa te rozniosły się po mieście i nadzwyczaj uradowały hugonotów, dały zaś dużo do myślenia katolikom, którzy sami nie wiedzieli, czy król ich zdradza, czy też odgrywa komodyę, której rozwiązania lada dzień należało oczekiwać.
Nadewszystko, niepojętem było postępowanie Karola IX-go, względem admirała de Coligny, już od pięciu czy sześciu lat prowadzącego z nim bezustanne kłótnie i ciągle mu odgrażającego.
Król oznaczył za jego głowę 150,000 talarów zlotem; pomimo to, na niego się tylko zaklinał, nazywał go swoim ojcem i oświadczył, że odtąd jemu powierzać będzie kierunek wojny.
Przemiana, ta w postępowaniu króla zaczęła wreszcie niepokoić samą Katarzynę de Médicis, dotychczas kierującą jego wolą, a nawet życzeniami; i rzeczywiście miała słuszny powód, mogący usprawiedliwić jej obawę, razu bowiem pewnego, Karol IX-ty w chwili wynurzenia swoich uczuć, powiedział do admirała, rozmawiającego z nim o wojnie Flandryjskiej:
— Mój ojcze, jest tu jeszcze pewna okoliczność, na którą niepodobna nie zwrócić uwagi. Idzie o to, aby królowa-matka, która, jak wiesz, wszędzie lubi wścibić swój nos, nic nie wiedziała o naszych planach względem wojny Flandryjskiej; potrzeba więc, ażebyśmy je trzymali w największej tajemnicy, gdyż na przypadek jej poróżnienia się z nami, wszystkohy popsuła.
Chociaż Coligny był bardzo rozsądnym i doświadczonym człowiekiem, nie zdołał jednak zadość uczynić zaufaniu, jakie w nim król pokładał.
i pomimo to, że przybył do Paryża pełen podejrzeń, pomimo to, że przy odjeździe z Châtillon, wieśniaczka jakaś rzuciła mu się do nóg, wołając „O! nasz dobry ojcze, nie jedź do Paryża, gdyż ty i wszyscy co z tobą, będą, zginiecie nieochybnie;“ pomimo to wszystko, podejrzenia te z biegiem czasu wygasły w sercu admirała i jogo zięcia de Téligny, z którym król pozostawał w bardzo przyjaznych stosunkach, nazywając go swoim bratem, tak jak admirała nazywał swoim ojcem, i tykając go, co tylko miało miejsce w rozmowach z swoimi najlepszymi przyjaciółmi.
Hugonoci, z wyjątkiem kilku ludzi słabych umysłów, zupełnie byli o swój los spokojni, a śmierć królowej Nawarry przypisywali pleurze.
Obszerne sale Luwru napełniły się mężnymi protestantami, którym małżeństwo młodego ich wodza Henryka obiecywało niczem niezakłóconą przyszłość.
Admirał Coligny, La Rochefoucault, młody książę Kondeusz i Téligny, jednem słowem, wszyscy naczelnicy protestanckiego stronnictwa, uroczyście obchodzili potęgę i dobre przyjęcie w Luwrze, właśnie tych samych hugonotów, których przed trzema miesiącami król Karol i królowa Katarzyna chcieli kazać wywieszać na szubienicach wyższych jeszcze od tych, które dla morderców przeznaczono.
Napróżno tylko wszyscy hugonoci szukali marszałka de Montmorency; jego bowiem żadna obietnica nie była zdolna ująć, żaden pozór oszukać; pozostał w swoim zamku de L’Ile-Adam, wymawiając się smutkiem, doznanym po śmierci ojca, wielkiego konstabla Anna de Montmorecy, zabitego strzałem z pistoletu przez Roberta Stuart w bitwie pod Saint-Denis.
Lecz skoro od tego wypadku upłynęło już przeszło dwa lata, a czułość była cnotą, prawie zupełnie w tej epoce wyszłą z mody, różni różnie przeto sądzili o tej długiej żałobie.
Wszystko jednak obwiniało marszałka de Montmorency, gdyż król, królowa, książęta d’Anjou i d’Alençon przewybornie przyjmowali swych gości.
Sami nawet hugonoci winszowali księciu Andegaweńskiemu zwycięztw, otrzymanych przez niego przy Jarnac i Moncontour w ośmnastym zaledwie roku życia; w tak młodym bowiem wieku ani Cezar, ani Aleksander Wielki, z którymi go porównywano, zwycięztw nie odnosili; oprócz tego, rozumie się, zwycięzców pod Issus i Farsallą niżej od niego stawiano.
Książę d’Alençon spoglądał na to wszystko swojemi przymilającemi i chytremi oczyma; królowa Katarzyna promieniała radością, i, przepełniona wszelkiemi grzecznościami, winszowała księcia Henrykowi Kondeuszowi małżeństwa, zawartego niedawno z Marya de Clèves; nakoniec, sami nawet książęta Gwizyuszowie, uśmiechali się do strasznych nieprzyjaciół swego domu, a książę de Mayenne prowadził rozmowę z panem de Tavannes i admirałem o wojnie, która bardziej teraz, aniżeli kiedykolwiek król gotował się wypowiedzieć Filipowi II-mu.
Pośród tych grup przechadzał się z pochyloną głową, a chwytający każde słówko, młodzieniec, lat dziewiętnaście mieć mogący, bystrego spojrzenia, czarnych krótko ostrzyżonych włosów, gęstych brwi, orlego nosa, porastających wąsów i brody i cierpkiego uśmiechu.
Młodzieniec ton, który dopiero zwrócił na siebie uwagę po bitwie pod Arnayle-Duc, gdzie osobistem odznaczył się męztwem, ulubionym był wychowańcem admirała dc Coligny, bohaterem logo dnia, i przedmiotem powszechnych pochwał.
Przed trzema miesiącami, to jest za życia jeszcze jego matki, nazywano go księciem de Béarn; teraz królem Nawarry, później Henrykiem IV-ym.
Czasami ponura chmura bystro przebiegała po jego czole; zapewne przypomniał sobie, że zaledwie przed dwoma miesiącami utracił matkę; on bowiem, bardziej niż kto inny, nie wątpił o jej otruciu.
Chmura ta jednak była przelotną i jak błyskawica znikała; gdyż ci właśnie, co z nim rozmawiali i składali mu powinszowania, byli zabójcami odważnej Joanny d’Albret.
O kilka kroków od króla Nawarry rozmawiał z Téligny’m młody książę Gwizyusz, o tyle zamyślony i stroskany, o ile król starał się być wesołym i otwartym.
Młody ten książę szczęśliwszym był od Bearneńczyka, w dwudziestym bowiem roku w sławie wyrównał swemu ojcu, wielkiemu Franciszkowi Gwizyuszowi.
Wzrost jego wysoki, piękna powierzchowność, dumno spojrzenie, nadawały mu okazałą, i prawdziwie książęcą postać.
— Chociaż był jeszcze bardzo młodym, katolicy uważali go już za swego jedynego obrońcę, podobnie jak hugonoci Henryka króla Nawarry, którego obraz tylko co skreśliliśmy.
Z początku nosił on tytuł księcia de Joinville; na polu bitwy pierwszy raz ukazał się przy oblężeniu Orleanu, pod dowództwem swego ojca, który, oddawszy ducha na jego ręku, wskazał mu admirała Coligny, jako swego zabójcę.
Wtedy młody książę, podobnie jak Hannibal, uczynił uroczystą, przysięgę: zemścić się za śmierć ojca na admirale i jego rodzinie, ścigać ciągle nieprzyjaciół religii bez litości, obiecując Bogu, dopóty być na ziemi aniołem niszczycielem, dopóki ostatni z hugonotów nie zginie.
Z zadziwieniem patrzano przeto na księcia, znanego z dotrzymywania swych obietnic, że podawał rękę, ludziom, którym poprzysiągł wieczną nienawiść, i rozmawiał z zięciem tego, którego przyrzekł zamordować, na rozkaz umierającego ojca.
Lecz powiedzieliśmy, już, że wieczora tego działy się w Luwrze zadziwiające wypadki.
Rzeczywiście, gdyby na uroczystość tę patrzył widz, obdarzony siłą przewidywania przyszłości, siłą, ludziom odjętą, i obdarzony łatwością czytania w sercach ludzkich, czyli władzą, którą tylko sam Bóg posiada, ujrzałby tu najciekawszy i zarazem najstraszniejszy widok, jakiego mogą dostarczyć dziwne przeciwieństwa tego świata.
Lecz widz taki nie znajdował się w salach Luwru; z ulicy tylko patrzał on wściekłym wzrokiem i groźnym huczał głosem.
Spostrzegaczem tym był lud, obdarzony instynktom, który nienawiść zaostrzała; widział on tańczące cienie swoich nieubłaganych nieprzyjaciół i tłumaczył ich uczucia z zupełną trafności.
Rzecz dziwna; lud ten był w stanie czynić spostrzeżenia nad tem, co się działo wewnątrz Luwru, stojąc tylko przed sala balową,, dobrze strzeżoną.
Muzyka unosi tańczących, gdy tymczasem ciekawy zewnątrz stojący, widzi tylko same poruszenia i śmieje się z nich, albowiem nie zna przyczyn, które je spowodowały; on nie słyszy muzyki.
Muzyką upajającą hugonotów był głos ich dumy.
Blaskiem, migającym przed oczyma Paryżan pośród tej nocy, były błyskawice nienawiści, oświecające przyszłość.
Pomimo to, wszystko uśmiechało się wewnątrz pałacu: w tej nawet chwili, przebiegł po całym Luwrze jakiś cichy i miły szept: Właśnie młoda narzeczona, włożywszy uroczyste ubranie, suknię z ogonem i długą zasłoną, weszła na balowę salę.
Towarzyszyła jej piękna księżna de Nevers, najlepsza jej przyjaciółka, król zaś Karol IX-ty jej brat, wiódł ją za rękę, przedstawiając znakomitszym gościom.
Narzeczoną tą była Margarita Walezyuszówna, córka Henryka II-go, perła Francuskiej korony, którą Karol IX-ty w dobrym humorze, nazywał zwykle: siostrą Margot, siostrą Małgosią.
Nową królowę Nawarry przyjęto oznakami wielkiego zachwytu, na co istotnie zasługiwała.
Małgorzata miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat, a była już przedmiotem pochwal wszystkich poetów, z których jedni porównywali ją z Aurorą, drudzy z Cyterą.
W samej rzeczy; na dworze, gdzie Katarzyna de Médicis zebrała najpiękniejsze wówczas kobiety, ażeby się otoczyć pocztem syren, żadna z nich z Małgorzatą porównania wytrzymać nie mogła.
Czarne lśniące włosy, świeża cera, tchnące rozkoszą oczy, długiem i rzęsy ocienione, wązkie usteczka malinowe, cudownie piękna szyja, kibić pełna, gibka, i dziecinna nóżka, w jedwabne pantofelki uwięziona, oto obraz Małgorzaty.
Francuzi pysznili się, że na ich ziemi rozkwitł tak wspaniały kwiat, a cudzoziemcy, przez Francyę przejeżdżający, powracali do swej ojczyzny, olśnieni jej pięknością, jeśli mieli sposobność widzieć ją, a zdumieni jej nauką, jeśli z nią rozmawiali.
Że Małgorzata była nietylko najpiękniejszą, lecz i najoświeceńszą kobietą owego czasu, dowodzą słowa pewnego uczonego Włocha, który był jej przedstawionym, a rozmawiając z nią całą godzinę po włosku, po hiszpańsku i po łacinie, wyrzekł w uniesieniu: „Widzieć dwór, nie widząc Małgorzaty Walezyuszki, jest to samo co niewidzieć ani Francyi ani dworu.”
Nie brakowało także rozmaitych mów, Karola IX-go i królowę Nawarry pozdrawiających; wszak wiadomo, że hugonoci byli doskonałymi mówcami.
W mowach tych zręcznie wspominali oni królowi o przeszłości i przyszłości; lecz na te wszystkie przymówki, Karol IX-ty odpowiadał z uśmiechem chytrym:
„Oddając mą siostrę Margot królowi Nawarry, oddaję ją wszystkim protestantom królestwa.”
Słowa te, które jednych uspakajały, a drugich zniewalały do uśmiechu, miały rzeczywiście dwa znaczenia: jedno familijne, którem Karol IX-ty nie chciał obciążać swojej głowy; drugie, krzywdzące młodą narzeczonę, jej męża i jego samego, gdyż zaczęły się już rozchodzić jakieś głuche i gorszące wieści, wynalezione przez plotkarzy dworskich, a mające na celu, splamić małżeńską suknię Małgorzaty.
Książę Gwizyusz rozmawiał, jak to już wyżej powiedzieliśmy z Téligny’m, lecz podczas tej rozmowy bardzo był nieuważny; czasami oglądał się i rzucał spojrzenie na grupę dam, wpośród których jaśniała królowa Nawarry.
Gdy wzrok jej i księcia spotykał się ze sobą, zdawało się, że po jej czole przebiegała chmurka, oświecona drżącym blaskiem dyamentów, głowę jej zdobiących; w ruchach zaś niecierpliwej i wzruszonej postawy widać było jakiś niepewny zamiar.
Księżna Klaudia, starsza siostra Małgorzaty, zaślubiona od kilku lat księciu Lotaryńskiemu, spostrzegła niespokojność siostry i chciała zbliżyć się do niej, aby się dowiedzieć, co jest tego przyczyną; lecz właśnie w tej chwili wszyscy ustępowali z drogi, dla zrobienia przejścia królowej-matce, która postępowała, wspierając się na ramieniu młodego księcia Kondeusza; księżniczka więc znalazła się bardzo oddaloną od swojej siostry.
Książę Gwizyusz, korzystając z ogólnego poruszenia, zaczął się zbliżać do pani de Nevers, swojej bratowej, a tem samem i do Małgorzaty.
Księżna Klaudia, nie spuszczająca z oczów młodej królowej, spostrzegła wówczas, zamiast chmury na jej czole, ogniem płonące lica.
Książę, coraz bardziej się zbliżając, wkrótce znalazł się od niej o kilka zaledwie kroków.
Małgorzata, która więcej przeczuwała, aniżeli spostrzegała zbliżanie się księcia, obróciła się, z trudnością nadając spokojny wyraz swej twarzy.
Książe oddal jej głęboki ukłon i półgłosem przemówił:
— Ipsc attuli.
To jest:
— Sam przyniosłem.
Małgorzata, nawzajem się księciu odkłoniwszy cicho odpowiedziała:
— Noctu pro more.
Co znaczyło:
— Tej nocy, jak zwykle.
Przyjemne te wyrazy dla ucha księcia odbiły się o wielki kołnierz karbowany ówczesnego kroju i mogły być tylko słyszane przez osobę, do której zostały zwrócone.
Chociaż rozmowa ta była bardzo krótką, jednakże Małgorzata i książę Gwizyusz zupełnie się porozumieli i natychmiast rozeszli się po tej wzajemnej zamianie słów, ona bardziej zachmurzona, on zaś więcej promieniejący szczęściom.
Człowiek, którego ta scena najbardziej powinna była obchodzić, nic zwrócił nawet na nią najmniejszej uwagi.
Król Nawarry zajmował się podobnież osobą, otoczoną nie mniejszem jak Małgorzata gronem obecnych; osobą tą była piękna pani de Sauve.
Karolina de Beaune Semblancay, wnuczka nieszczęśliwego Semblancay i żona Szymona de Fizes barona de Sauve, była jedną z dam dworu Katarzyny de Médicis i zarazem jej najstraszniejszą pomocniczką, podającą jej nieprzyjaciołom napój miłości, jeśli nie śmiała podać jadu trucizny florenckiej.
Mała ta blondynka, już to żywa jak merkuryusz, to znowu omdlewająca w melancholii, była zawsze gotową do miłości lub intryg, dwóch zatrudnień, od pięćdziesięciu lat przy dworze trzech królów bez ustanku panujących; jednem słowem; była to kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, słynąca zarazem z niepospolitych wdzięków, począwszy od niebieskich omdlewających lub też ogniem pałających oczów, aż do figlarnych nóżek, w aksamitne pantofelki obutych.
Od kilku miesięcy tak dalece zawładnęła ona królem Nawarry, wstępującym zaledwie na pole miłości i politycznego życia, że nawet wspaniała i prawdziwie królewska piękność Małgorzaty nie wzbudziła w sercu jej małżonka żadnego podziwu; pomijając już to, że mogła stłumić w nim wszystkie zdolności, któremi szczodrze od natury był uposażony.
Jeszcze bardziej dla wszystkich dziwnem było to, że Katarzyna de Médicis, pełna skrytości i tajemnic kobieta, tak silnie obstająca za projektem połączenia swej córki z królem Nawarry, nie przestawała popierać prawie jawnie miłostek Henryka z panią de Sauve.
Pomimo jednak tej możnej pośredniczki i wobec zbyt pobłażliwym obyczajom owego czasu, piękna Karolina dotąd się opierała, a niesłychanym i nie do uwierzenia opór ten, więcej niż jej wdzięki, obudził w Henryku namiętność, która, nie mogąc znaleźć swego celu, rzuciła w serce młodego króla nasiona bojaźni, dumy, a nawet tego na pół filozoficznego, na pół leniwego zaniedbania, będącego główną cechą jego charakteru.
Pani de Sauve dopiero przed chwilą weszła na salę balową, ponieważ, czy to wskutek niechęci, czy też z zazdrości, dość że postanowiła nie znajdować się na początkowym tryumfie swojej rywalki i, pod pozorem słabości, wysłała do Luwru swego męża, od pięciu lat urząd sekretarza stanu piastującego; lecz Katarzyna de Médicis, spostrzegłszy barona cle Sauve bez żony, zapytała go o przyczynę nieobecności swojej kochanej Karoliny, a dowiedziawszy się, że powodem tego jest lekka słabość, napisała do niej małą karteczkę, z zaproszeniem, któremu młoda kobieta nieomieszkała zadosyć uczynić.
Henryk, z początku zasmucony jej nieobecnością, wolniej jednak odetchnął, spostrzegłszy wchodzącego samego pana de Sauve; lecz w chwili, kiedy najmniej spodziewał się ujrzeć przedmiot swych ciągłych marzeń, i wzdychając chciał się zbliżyć do miłej Małgorzaty, którą nie będąc zmuszonym kochać, przynajmniej za swą żonę winien był uważać, spostrzegł na końcu galeryi panią de Sauve.
Jakby przykuty, zatrzymał się na miejscu, z oczyma, utkwionemi w tę Cyrceę, przyciągającą go do siebie magicznym łańcuchem, i, zamiast zbliżyć się do swej żony, jak zamierzał, po chwili wahani i udał się do pani do Sauve.
Dworzanie, spostrzegłszy, że król Nawarry, którego łatwość zakochania się była już im wiadomą, zbliża się do pięknej Karoliny, nie śmieli przeszkodzić ich spotkaniu; grzecznie się więc oddalili. i właśnie wtedy, kiedy Małgorzata i książę Gwizyusz zamieniali z sobą kilka wyrazów łacińskich, Henryk, znalazłszy się przy pani de Sauve, zaczął z nią rozmowę po francusku, gaskońskiem wprawdzie narzeczem, lecz daleko mniej tajemniczą.
— A!... kochana przyjaciółko — rzekł Henryk — nareszcie zjawiłaś się, i to właśnie wówczas, kiedy mi powiedziano, że jesteś słabą, i kiedy rudzieję oglądania cię już zupełnie straciłem.
— Czy nie raczy Wasza królewska mość przekonywać mnie — odpowiedziała pani de Sauve — że go wiele kosztowało rozstanie się z tą nadzieją?...
— Oh!.. na Boga, spodziewam się, że to widoczne — odparł Bearneńczyk. — Czyż jeszcze pani nic wie, że jesteś mojem słońcem we dnie, a gwiazdą w nocy? Teraz nawet zdawało mi się, że jestem pogrążony w głębokiej ciemności; nagle przy twojem zjawieniu się, wszystko naraz zajaśniało światłem.
— W takim razie niewielką okazałam Waszej królewskiej mości usługę.
— Co chcesz powiedzieć, kochana przyjaciółko?... — zapytał Henryk.
— Chcę powiedzieć, że, jeżeli kto jest panem najpiękniejszej kobiety we Francyi, powinien sobie życzyć tylko, iżby światło ustąpiło miejsca ciemnościom, w których nas szczęście oczekuje.
— Szczęście to, figlarko, wiesz dobrze, jest w rękach pewnej osoby, która się śmieje i naigrawa z biednego Henryka.
— O!... — odparła baronowa — ja sądzę przeciwnie; mnie się zdaje, że właśnie ta osoba jest igraszką i pośmiewiskiem króla Nawarry.
Henryk przeląkł się tych słów, nieprzyjaznym tonem wymówionych, lecz po chwili zastanowienia osądził, że ton ten zdradza tylko ukryte zmartwienie Karoliny, a zmartwienie jest zawsze maską miłości.
— Istotnie, kochana Karolino — rzekł — czynisz mi niesłuszne wyrzuty; nie pojmuję tylko, jak takie piękne usta mogą być tyle okrutnemi. Może jeszcze myślisz, że się żenię?... O, nie!... to nie ja się żenię!...
— To może ja — odpowiedziała uszczypliwie baronowa, jeżeli tylko można nazwać uszczypliwością słowa kobiety kochającej i wyrzucającej nam obojętność.
— I twoje piękne oczy, baronowo, tak blizko widzą?... Nie!.. nie!.. to nie Henryk król Nawarry żeni się z Małgorzatą.
— A któż więc?...
— Kto?.. religia reformowana zaślubili katolicką.
— O nie, nie, zagadki te nie zdołają mnie oszukać. Wasza królewska mość kochasz królowo Małgorzatę, czego mu wcale za złe nie uważam; uchowaj mnie Boże!... Taką piękność można przecież kochać.
Henryk na chwilę zamyślił się; lekki uśmiech igrał na jego ustach.
— Baronowo — rzekł — zdaje mi się, że zamierzasz pokłócić się ze mną, a jednak do tego nie masz najmniejszego prawa; zobaczmy, coś zrobiła, aby przeszkodzić mojemu małżeństwu z Małgorzatą?... Nic, przeciwnie nawet, zawsze mnie do rozpaczy przyprowadzałaś.
— To dla dobra Waszej królewskiej mości — odpowiedziała pani de Sauve.
— Jakto?...
— Bezwątpienia, gdyż Wasza królewska mość zaślubiasz teraz inną.
— O!.. zaślubię ją dlatego, że mnie nie kochasz.
— Gdybym cię kochała, Naj jaśniejszy panie, tobym musiała już umrzeć najdalej za godzinę.
— Za godzinę!... Co to ma znaczyć?... Cóż byłoby przyczyną twej śmierci?...
— Zazdrość... Za godzinę bowiem, królowa Nawarry rozkaże oddalić się swoim damom, a Wasza królewska mość dworzanom.
— I czy w samej rzeczy ta myśl cię tak wyłącznie zajmuje, moja przyjaciółko?...
— Ja tego nie mówię, powiadam tylko, że, gdybym Waszą królewską mość kochała, myśl ta strasznieby mnie trapiła.
— No dobrze!.. — zawołał Henryk, uniesiony radością, słysząc to pierwsze wyznanie z ust baronowej — a jeżeli król Nawarry nie odeśle dzisiaj wieczorem swoich dworzan?...
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała pani de Sauve, patrząc na króla z zadziwieniem, tym razem nieudanem — mówisz rzeczy niepodobne do prawdy?...
— Cóż więc wypada mi uczynić, ażebyś w nie uwierzyła?...
— Należy mi tego dowieść, czego Wasza królewska mość nie możesz uczynić.
— Dlaczego nie, baronowo?... Na świętego Henryka, dowiodę ci tego — zawołał król, pożerając młodą kobietę oczyma, płonącemi miłością.
— O!... Najjaśniejszy panie — szepnęła piękna Karolina, zniżając głos i spuszczając oczy — nie pojmuję tego... Nie, nie!... to niepodobna, ażebyś Wasza królewska mość wypuścił z rąk szczęście, które go oczekuje.
— W tej sali znajduje się czterech Henryków — odpowiedział król — Henryk Francuski, Henryk Kondeusz, Henryk Gwizyusz; lecz jest tylko jeden Henryk Nawarski.
— Cóż więc?...
— Co?... A gdyby ten Henryk Nawarrski całą noc przy tobie przepędził?...
— Jakto, całą noc?...
— Tak; czybyś uwierzyła wówczas, że jej nie przepędził z inną?...
— A!... gdybyś to uczynił, Najjaśniejszy panie — powiedziała pani de Sauve.
— Na honor, uczynię!..
Pani de Sauve, podniósłszy oczy zwilgotniałe skutkiem namiętnych obietnic, uśmiechnęła się do króla upojonego radością.
— Cóż powiesz więc w tym wypadku? — zapytał Henryk.
— W tym wypadku odpowiedziała Karolina — powiem, że Wasza królewska mość prawdziwie mnie kochasz...
— E!... powinnaś była powiedzieć to już dawno, gdyż tak jest rzeczywiście, baronowo.
— Lecz jak to urządzić?... — szepnęła pani de Sauve.
— O!... na Boga, musisz przecie mieć, baronowo, jaką pokojówkę lub służącą, w której pokładasz zaufanie.
— A jakże, mam Dariolę, duszą i ciałem mi oddaną, gotową nawet śmierć dla mnie ponieść, słowem, prawdziwy skarb.
— A więc, powiedz jej, baronowo, że ją uszczęśliwię, gdy zostanę królem Francyi, jak mi to astrologowie przepowiadają.
Karolina uśmiechnęła się.
— Cóż więc — rzekła — żądasz od Darioli?
— Bagateli, która jednak dla mnie jest wszystkiem.
— Lecz czegóż wreszcie?...
— Pokój twój jest nad moim.
— Tak.
— Żądam więc od niej, ażeby czekała za drzwiami. Skoro zapukam pocichu trzy razy, wpuści mnie, a wtedy, baronowo, będziesz miała dowód, któregoś żądała.
Pani de Sauve milczała chwil kilka, potem, niby to oglądając się, czy kto jej nie podsłuchuje, zatrzymała swój wzrok na grupie, otaczającej królowę-matkę; chociaż spojrzenie to było przelotne, jednak Katarzyna i jej dama dworska wspólnie się porozumiały.
— A gdybym toż chciała — rzekła pani de Sauve głosem syreny — zniewolić Waszą Królewską mość do kłamstwa.
— Spróbuj, moja przyjaciółko, spróbuj...
— Dalibóg, przyznaję, że mam wielką ochotę to uczynić.
— Poddaj się jej więc: kobiety są zwykle najsilniejsze po przegranej.
— A więc, gdy Wasza królewska mość zostaniesz królem Francyi, przypomnę mu obietnicę, dla Darioli uczynioną.
Henryk wydał okrzyk radości.
Stało się to właśnie w tej samej chwili, w której królowa Nawarry odpowiedziała księciu Gwizyuszowi.
— „Nocta pro more“.
Henryk rozłączył się z panią de Sauve, szczęśliwy, tak jak książę Gwizyusz po oddaleniu się od Małgorzaty.
W godzinę później, po opowiedzianych dwóch scenach powyższych, król Karol i królowa matka, powrócili do swoich pokojów.
Wkrotce też salony zaczęły się opróżniać, i można było już widzieć podstawy marmurowych kolumn, galerye podpierających. Admirała i księcia Kondeusza przeprowadzało, pomiędzy huczącym narodem, czterystu dworzan protestanckich.
Wkrótce też po nich opuścił Luwr Henryk Gwizyusz wraz z katolickimi panami Lotaryngii, pośród towarzyszenia okrzyków radości i oklasków ludu.
Małgorzata, król Nawarry i pani de Sauve, jak wiadomo, mieszkali w samym Luwrze.
Książę Gwizyusz, odprowadziwszy swoje bratowę, księżnę de Nevers, na ulicę du Chaume, do pałacu, wprost ulicy de Brac położonego, powierzył ją staraniom kobiet, a sam udał się do swego pokoju, ażeby zmienić ubiór.
Włożył na siebie płaszcz nocny i uzbroił się krótkim, ostrym sztyletem, który powszechnie znano pod nazwiskiem „uczciwości szlacheckiej” (uno foi de gentilhomme) i już zwykle przy nim nie noszono szpady.
Lecz, biorąc go ze stołu, spostrzegł pomiędzy ostrzem i pochwą, tkwiącą małą karteczkę.
Niezwłocznie ją rozwinął i przeczytał następujące wyrazy:
„Spodziewam się, że książę Gwizyusz nie wróci już tej nocy do Luwru, lub jeżeli to uczyni, nie zapomni przynajmniej włożyć koszulki żelaznej i przypisać ostrej szpady.”
— Ho!... ho!... — zawołał książę, zwracając się do swego kamerdynera — znalazłem tu, panie Robin, jakieś szczególne ostrzeżenie. Powiedz mi, kto tu był podczas mojej niebytności?...
— Był tu pewien pan.
— Co za jeden?...
— Pan du Gast.
— Tak, tak!.. prawda, pismo wydawało mi się znanem. Czy tylko wiesz z pewnością, że tu był du Gast?.. widziałeś go?...
— Nawet z nim mówiłem.
— A więc dobrze; usłucham jego rady. Podaj mi koszulkę żelazną i szpadę.
Kamerdyner, przyzwyczajony już do podobnych zmian ubioru swego pana, przyniósł natychmiast żądane przedmioty.
Książę przywdział koszulkę, której ogniwka stalowe były tak giętkie i tak ściśle z sobą spojone, że miały raczej podobieństwo do jakiejś cienkie tkaniny, niż do pancerza bezpieczeństwa; potem włożył kurtkę, spodnie i srebrem naszywany kaftan koloru szarego, swego najulubieńszego.
Nakoniec, wdziawszy huty z cholewami, dochodzącemi za kolana i wziąwszy na głowy czarny aksamitną, bez piór i drogich kamieni czapeczkę, owinął się w płaszcz ciemnego koloru, zatknął za pas sztylet i, oddawszy szpadę paziowi, jedynemu obrońcy, któremu kazał za sobą postępować, udał się do Luwru.
Kiedy wychodził z domu, pierwsza godzina wybiła na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois.
Chociaż było już nader późno, a ulice w owym czasie były nie bardzo bezpieczne, awanturniczy nasz książę nie doznał jednak żadnego przypadku.
Zdrów i cały zbliżył się do starego, olbrzymiego Luwru; we wszystkich oknach światła już pogaszono; sam tylko pałac wznosił się groźnie, pośród nocy i milczenia.
Przed zamkiem królewskim ciągnęła się głęboka fossa; na nią wychodziła większa część okien pokojów, zajętych przez książąt, w pałacu mieszkających.
Mieszkanie Małgorzaty położone było na pierwszem piętrze.
Lecz piętro to, bardzo dostępne, gdyby nie było rowu, w skutek tej przeszkody, wznosiło się nad ziemią o trzydzieści blizko stóp, tak że ani złodziej ani kochanek dostać się tam bez szwanku nie mogli, co jednakże nie przeszkodziło księciu Gwizyuszowi zejść odważnie do fosy.
W tejże chwili w otwieranem oknie dał się słyszeć szelest. Chociaż okno to opatrzone było kratą żelazną, jednakże jakaś ręka wyjęła z niej poprzednio wyłamany drążek i spuściła tym otworem sznurek jedwabny.
— Czy to ty, Gillonno?... — zapytał książę cichym głosem.
— Tak — odpowiedział jeszcze ciszej kobiecy głos.
— A Małgorzata?
— Oczekuje na Waszą książęcą mość.
Po tych słowach, książę dał znak swojemu paziowi, który natychmiast wydobył z pod płaszcza małą drabinkę sznurową i jeden jej koniec przywiązał do spuszczonego sznura.
Gillonna, pociągnąwszy drabinkę do siebie, mocno ją przy wiązała; wtedy książę, poprawiwszy szpady, zaczął odbywać przeprawę, która jak zwykle udała się szczęśliwie.
Po jego wejściu, pręt wyjęty powrócił na swe właściwe miejsce, okno się zamknęło, a paź przekopany, że książę szczęśliwie dostał się do Luwru, owinął się w płaszcz i położył w fosie na murawie, w cieniu, rzuconym od ściany.
Noc była ciemna; z przepełnionych elektrycznością obłoków, spadały czasami wielkie i ciepłe krople deszczu.
Książę Gwizyusz postępował za swoją przewodniczką, córką Jakóba de Matignon, marszałka Francyi, i najzaufańszą powiernicą Małgorzaty, nic dla niej nie mającej skrytego.
Mówiono nawet, że w liczbie tajemnic, jej prawej wierności powierzonych, niektóre były tak okropne, że ją zniewalały do milczenia o innych.
Żadne światło nie gorzało ani w pokojach, ani na korytarzach; kiedy niekiedy tylko blada błyskawica oświecała na chwilę ciemne pokoje niebieskawem światłem.
Książę, prowadzony za rękę przez swoję przewodniczkę, szedł ciągle dalej, aż nareszcie zbliżył się do krętych, w murze urządzonych schodów, wiodących przez drzwi ukryte do przedpokoju mieszkania Małgorzaty.
Przedpokój ten, podobnie jak salo balowo, korytarze i schody, w głębokiej pogrążony był ciemności.
W nim to zatrzymała się Giilonna.
— Czy Wasza książęca mość przyniosłeś z sobą przedmiot żądany przez królowę?... — spytała cichym głosem.
— Przyniosłem — odpowiedział książę Gwizyusz — lecz sam muszę go oddać królowej.
— Zbliż się więc, nie tracąc ani chwili!... dał się słyszeć pośród ciemności glos, na który książę zadrżał, poznał bowiem w nim głos Małgorzaty.
W tej samej właśnie chwili podniosła się portiera aksamitna, fioletowa, złotemi liliami ozdobiona i książę w ciemności poznał królowe, z niecierpliwością na niego oczekującą.
— Otóż jestem — powiedział książę i szybko wszedł za portierę, która opadła za nim natychmiast.
Teraz przyszła kolej na Małgorzatę, aby przewodniczyć księciu w pokoju, dobrze mu jednakże znanym; Gillonna, pozostawszy we drzwiach, uspokoiła królowę, przyłożywszy palec do ust.
Małgorzata, pojmując niby niespokojność księcia, zaprowadziła go do swojej sypialni, w której, zatrzymawszy się, rzekła.
— Cóż! czy jesteś książę zadowolony?
— Zadowolony?... — powtórzył tenże — a z czegóż? powiedz mi, pani?
— Z mojego postępku, który przekonywa — odparła Małgorzata trochę ironicznym tonem — że należę do człowieka, który pierwszej nocy po ślubie tak mało o mnie myśli, że nawet nie przyszedł podziękować mi za honor, jaki mu wyświadczyłam, przyjmując go za małżonka.
— O! uspokój się pani — smutnie powiedział książę — on przyjdzie, jeżeli to jest twojem życzeniem.
— I ty to mówisz, Henryku — zawołała Małgorzata — ty, który najlepiej znasz odwrotną, stronę tego, coś powiedział! Gdyby to było mojem życzeniem, czyżbym cię prosiła, ażebyś przyszedł do Luwru?
— Prosiłaś mnie, Małgorzato, ażebym przyszedł do Luwru; chcesz zapewne zniszczyć jedyny ślad naszej przeszłości, która nietylko pozostała w mojem sercu, lecz i w tej srebrnej szkatułce, którą z sobą przynoszę.
— Powiem ci, Henryku — odparła Małgorzata, wlepiwszy w niego swój wzrok — że wyglądasz w tej chwili na studenta, nie na księcia. Ja mam się wyrzec mojej miłości ku tobie! stłumić płomień, który, może być, zgaśnie, lecz jego odblask nigdy! Nie, nie, mój książę! Możesz zachować sobie listy twojej Małgorzaty i od niej otrzymaną szkatułkę. Z wszystkich listów, w szkatułce tej znajdujących się, chce ona tylko mieć jeden; a to dla tego, że on jej, również jak i tobie, grozi niebezpieczeństwem.
— Wszystkie należą do ciebie — odpowiedział książę — wybieraj więc ten, który chcesz zniszczyć.
Małgorzata szybko zaczęła przetrząsać otwartą szkatułkę i drżącą ręką przejrzała kolejno kilkanaście listów, spoglądając tylko na adresy; nakoniec spojrzała na księcia i, pokryta bladością, rzekła:
— Książe! listu, którego szukam, niema tutaj. Może go zgubiłeś przypadkiem? Spodziewam się, żeś go przecież nie oddał....
— Którego to pani szukasz listu?
— Tego, w którym ci radziłam, ażebyś się natychmiast ożenił.
— Dla uniewinnienia twego wiarołomstwa.
Małgorzata wzruszyła ramionami.
— Nie, lecz dla ocalenia twego życia. Jest to ten sam list, w którym ci pisałam, że król, spostrzegłszy naszą miłość i moje usiłowania w celu zerwania twego przyszłego związku z Infantką Portugalską, wezwał do siebie swego brata, d’Angoulême, i rzekł mu, wskazując dwie szpady: „Jedną z tych szpad musisz zabić dziś wieczorem Henryka Gwizyusza; w przeciwnym razie, sam cię jutro drugą zabiję. Gdzież więc jest ten list?
— Oto jest — odpowiedział książę, dostając go z zanadrza.
Małgorzata wyrwała mu prawie z rąk list, z chciwością go otworzyła i, przekonawszy się, że był to ten sam, którego żądała, wydała okrzyk radości i zbliżyła papier do świecy.
Papier zapalił się i po chwili pozostał tylko popiół.
Lecz Małgorzata, jakby się obawiając, ażeby i w popiele nie szukano śladów jej nierozsądnego zwierzenia, zdeptała go nogami.
Książę Gwizyusz śledził oczyma swą kochankę, podczas tej całej gorączkowej czynności.
— A więc, Małgorzato — zapytał po chwili — jesteś już teraz zadowoloną?
— Zupełnie; brat twój wybaczy mi twoją miłość, skoro zaślubiłeś księżnę de Porcian, lecz nie przebaczyłby mi nigdy odkrycia tajemnicy z której się tobie zwierzyłam.
— To prawda — mówił, książę Gwizyusz — w tenczas kochałaś mnie.
— I teraz kocham cię, Henryku, bardziej niż kiedykolwiek.
— Ty, pani?
— Tak ja; nigdy bowiem nie potrzebowałam tak szczerego i poświęcającego się przyjaciela, jak teraz. Ja, królowa bez tronu... żona bez męża...
Młody książę smutnie potrząsnął głową.
— Powiadam ci, mój mąż nietylko mnie nie kocha, lecz nienawidzi, nawet mną pogardza; wreszcie obecność twoja w pokoju, w którym on powinien się znajdować, najlepiej powinna cię przekonywać o jego nienawiści i pogardzie dla mnie.
— Jeszcze niezbyt późno; być może, że król Nawarry nie odesłał swoich dworzan... lecz zaręczam ci, że przyjdzie.
— A ja ci mówię — zawołała Małgorzata z wzrastającem rozdrażnieniem — mówię, że nie przyjdzie.
— Pani!... — powiedziała Gillonna, otwierając drzwi i podnosząc portierę. — Król Nawarry wychodzi ze swoich pokoi.
— A co? czyż nie mówiłem, że przyjdzie!... — zawołał książę Gwizyusz.
— Henryku — odezwała się Małgorzata lękliwie i, porywając księcia za rękę — przekonasz się teraz, czy można wierzyć mojemu słowu. Wejdź do tego gabinetu.
— Nie, pozwól mi lepiej uciec, jeśli jeszcze czas; wiedz bowiem, że za najpierwszą oznaką miłości z jego strony, wyjdę z gabinetu; a wtedy biada mu!
— Czyś oszalał? wejdź, wejdź, mówię ci; ja za wszystko odpowiadam.
Po tych słowach książę wszedł do gabinetu.
Zaledwie drzwi za nim się zamknęły, król Nawarry stanął we drzwiach, uśmiechając się.
Towarzyszyło mu dwóch paziów, niosących w dwóch kandelabrach ośm z różowego wosku świec.
Małgorzata pokryła swoje pomieszanie, oddając mu głęboki ukłon.
— Cóż to, pani jeszcze nie śpisz?... — zapytał król, a na twarzy jego malowała się radość i szczerość.
— Czy na mnie pani oczekiwałaś?
— Nie — odpowiedziała Małgorzata — wszak Wasza królewska mość jeszcze wczoraj mi oświadczyłeś, że nasze małżeństwo jest tylko politycznym związkiem i że nie mam żadnych innych obowiązków względem niego.
— Niech i tak będzie; z tem wszystkiem to nie przeszkadza nam do wzajemnego porozumienia.
— Gillono, zamknij drzwi i zostaw nas samych.
Małgorzata powstała i wyciągnęła rękę, jakby rozkazując paziom, ażeby nie wychodzili.
— Może każesz pani zawołać swoje kobiety?... — zapytał król.
— Zgadzam się i na to, chociaż przyznaję, że wołałbym być sam na sam.
Powiedziawszy to, król zbliżył się do gabinetu.
— Nie!... — zawołała Małgorzata, zastępując mu drogę — nie, niema potrzeby, jestem gotowa wysłuchać Waszą królewską mość.
Bearneńczyk wiedział już czego chciał rzucił bystre i przejmujące spojrzenie ku gabinetowi, jakby przez zasłaniającą go portierę chciał przeniknąć głęboką ciemność, w nim panującą.
Potem zwróciwszy wzrok na piękną i z przestrachu bladą żonę, rzekł zupełnie spokojnym głosem:
— A więc porozmawiajmy chwilkę.
— Jak się podoba Waszej królewskiej mości — odpowiedziała młoda kobieta drżącym głosem, siadając na krześle, które mąż jej wskazał.
Bearneńczyk usiadł obok niej.
— Niech sobie ludzie mówią, co chcą — powiedział Henryk — jednak ja nasze małżeństwo uważam za dobre. Ja do pani, a pani do mnie należysz.
— Lecz... — przerwała przestraszona Małgorzata.
— Dlatego też — mówił dalej król, jakby nie zważając na pomieszanie Małgorzaty — powinniśmy postępować względem siebie, jak dobrzy sprzymierzeńcy, związek bowiem nasz zaprzysięgliśmy dzisiaj przed Bogiem. Czyż nieprawda?
— Bezwątpienia.
— Znam, pani, twoją przenikliwość; znam przepaści, dwór otaczające, i chociaż jestem młody i nic złego nikomu nie uczyniłem, licznych mam jednak nieprzyjaciół... Powiedz mi pani, jak mam zaliczyć tę, która nosi moje nazwisko i przysięgła mi wierność na stopniach ołtarza?
— Panie, czyż możesz myśleć...
— Ja nic nie myślę; spodziewam się tylko i chcę się przekonać, czy moja nadzieja jest nieomylną. Wiadomo już, że nasze małżeństwo jest albo pozorem, albo też pułapką.
Małgorzata zadrżała; zapewne ta myśl i jej się nasunęła.
— Cóż więc z tego dwojga — mówił dalej Henryk Nawarski.
— Król, książę d’Alençon, książę Andegaweński nienawidzą mnie; Katarzyna de Médicis podobnież.
— O! panie, co mówisz?
— Mówię prawdę — odparł król — i życzyłbym sobie, ażeby mnie kto podsłuchał; mnie mają bowiem, że się nie domyślam zabójstwa pana de Mony i otrucia mojej matki.
— O! panie — spokojnie i z uśmiechem odpowiedziała Małgorzata — wiesz przecie, że jesteśmy sami.
— Dlatego też właśnie jestem tak otwartym; ośmielę się nawet powiedzieć pani, że nie oszukają mnie ani Francuskiego ani Lotaryńskiego dworu pochlebstwa.
— Najjaśniejszy panie — zawołała Małgorzata.
— Cóż takiego, moja przyjaciółko?... — zapytał Henryk z uśmiechem.
— Obce powiedzieć, że podobne rozmowy są bardzo niebezpieczne.
— Lecz nie wtenczas, kiedy jesteśmy sami — rzekł król — mówiłem więc, że...
Małgorzata siedziała jak na szpilkach; chciałaby zatrzymać na ustach króla, każdy, przez niego wymówiony wyraz; lecz Henryk prowadził dalej swą mowę z pozorną dobrodusznością:
— Mówiłem więc, że mi grożą: król, książę d’Alençon, książę Andegaweński, książę Gwizyusz, książę de Mayenne, kardynał Lotaryński, słowem, grożą mi ze wszystkich stron; pani wiesz, że to się przeczuwa jakoś instynktem. Wszystkie te groźby przemienią się zapewne w prawdziwy napad, od którego twoja, pani, pomoc, może mnie jedynie zasłonić; gdyż wszyscy, co mnie nienawidzą, ciebie kochają.
— Mnie?... — zapytała Małgorzata.
— Tak, ciebie — odparł Henryk z wybornie udaną szczerością — tak, kocha cię król Karol, kocha (wyraz ten dobitniej wymówił) książę d’Alençon, kocha królowa Katarzyna, kocha cię wreszcie książę Gwizyusz.
— Najjaśniejszy panie!... — wyjąkała Małgorzata.
— I cóż dziwnego, że cię wszyscy kochają? Ci, których wymieniłem, są twoimi braćmi, lub też rodzicami, których kochać nakazuje nam sam Bóg.
— Lecz do czego to wszystko zmierza?... — zapytała zgnębiona Małgorzata.
— Do tego, co już powiedziałem, że jeżeli będziesz... nie mówię już moim przyjacielem, ale moim sprzymierzeńcem, mogę tryumfować; w przeciwnym razie, zginę nieochybnie.
— O! nieprzyjacielem nigdy — zawołała Małgorzata.
— Lecz też i przyjacielem nigdy?...
— Być może.
— A moim sprzymierzeńcem?
— Będę nim.
I Małgorzata, odwróciwszy się, podała rękę królowi.
Henryk, wziąwszy podam} sobie rękę, grzecznie ją pocałował, i, nie wypuszczając jej, więcej raczej w chęci śledzenia żony, aniżeli z czułości, powiedział:
— Dobrze więc, wierzę ci pani i za sprzymierzeńca przyjmuję. Pożeniono nas, chociażeśmy się nie znali i nie czuliśmy ku sobie żadnego przywiązania, pożeniono nas, nie pytając nawet, czy się oboje na to zgadzamy. Jako mąż i żona, nie mamy nic więc sobie do wyrzucenia. Widzisz pani, że uprzedzam twoje życzenia, i stwierdzam dzisiaj to, co mówiłem wczoraj. Polityczny jednak związek zawarliśmy z dobrej woli i bez żadnego przymusu. Zawieramy go, jak dwoje uczciwych serc, które nawzajem wspomagać się winny. Nieprawdaż?
— Tak jest — odpowiedziała Małgorzata, usiłując uwolnić swoję rękę.
— Dlatego też — mówił dalej Bearneńczyk, nie spuszczając oczu ze drzwi gabinetu — w dowód szczerości naszego związku i zupełnego zaufania, opowiem pani po szczególe plan, przezemnie ułożony, za pomocą którego spodziewam się zwalczyć wszystkich swych nieprzyjaciół.
— Panie — wyszeptała Małgorzata, zwracając również oczy na drzwi gabinetu.
Bearneńczyk, spostrzegłszy, że wybieg udał mu się, mimowolnie się uśmiechnął.
— Oto, co zamierzam uczynić — mówił Henryk, jakby nie zważając na pomieszanie młodej kobiety — chcę...
— Panie!... — zawołała Małgorzata, nagle wstawszy i schwyciwszy króla za rękę — dozwól mi odpocząć; jestem wzruszona... gorąco mi... duszno...
Rzeczywiście, Małgorzata była blada i drżała; zdawało się, że upadnie na dywan.
Henryk poszedł do okna, mającego widok na rzekę, i otworzył je.
Małgorzata udała się za nim.
— Cicho! cicho! Najjaśniejszy panie! zlituj się!... — powiedziała królowa słabym głosem.
— Dlaczegóż?... — zapytał Bearneńczyk uśmiechnąwszy się — przecież mówiłaś mi pani, że jesteśmy sami.
— Tak; lecz czy Wasza królewska mość nie wiesz — że za pomocą tuby, przez sufit lub przez mur przeprowadzonej, można wszystko — słyszeć?
— Prawda, prawda — żywo i jak najciszej odpowiedział Bearneńczyk. — Nie kochasz mnie wprawdzie, lecz jesteś kobietą, uczciwą.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie?
— To, że gdybyś chciała mnie zdradzić, nie byłabyś mi przerywała, gdyż sam zdradziłbym się. Wstrzymałaś mnie; wiem teraz, że się tu ktoś ukrywa, że jesteś niewierną, żoną, lecz wiernym sprzymierzeńcem; zresztą mogę cię zapewnić — dodał Bearneńczyk, uśmiechając się — że wierność polityczna potrzebniejszą mi jest, niż małżeńska.
— Najjaśniejszy panie — wyjąkała pomieszana Małgorzata.
— Bobrze, dobrze, pomówimy o tem później skoro się lepiej poznamy — powiedział zcicha Henryk.
Potem, podnosząc głos, zapytał:
— Czy pani już lepiej?
— Już, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata.
— W takim razie, nie będę pani dłużej nudził. Powinienem jej tylko oświadczyć swój szacunek i przyjaźń. Racz więc pani przyjąć to uczucia, gdyż je ofiaruję z dobrego serca. Teraz zaś życzę spokojnej nocy.
Małgorzata rzuciła na męża wejrzenie, pełne wdzięczności, i podając mu rękę, powiedziała:
— Zgadzam się zupełnie.
— Czy na szczery i uczciwy związek polityczny?... — zapytał Henryk.
— Tak jest.
Bearneńczyk poszedł do drzwi, przyciągając ku sobie Małgorzatę, jakby oczarowaną jego spojrzeniem.
A gdy portiera opadła już pomiędzy nimi i sypialnią, rzekł prędkim i cichym głosem:
— Dziękuję ci, Małgorzato! Jesteś godną córą Francyi. Odchodzę zupełnie spokojny. Szczera przyjaźń zastąpi brak miłości. Rachuję na ciebie, równie jak i ty z swej strony na mnie liczyć możesz. Zegnam panią.
I Henryk pocałował żonę w rękę, z lekka ją uścisnąwszy; potem powolnym krokiem wracał do siebie, rozmawiając w korytarzu z samym sobą:
— Kto tu u dyabła może być u niej? Król, czy książę Andegaweński? książę d’Alençon, czy książę Gwizyusz? brat, czy kochanek? a może też jedno i drugie? W istocie, jestem prawie zły, że oznaczyłem baronowej schadzkę; lecz dałem słowo, a Dariola czeka... trzeba więc iść. Obawiam się tylko, czy nie będzie jej przykro, że idę do niej, wstępując pierwej do sypialni mojej żony, lecz do kata! Margot, jak ją nazywa Karol IX-ty, jest stworzenie godne kochania.
Zajęty temi myślami, król Nawarry niepewnym krokiem wszedł na schody, wiodące do pokojów pani de Sauve.
Małgorzata nie spuszczała z niego oczu, dopóki nie zniknął; potem weszła do swego pokoju.
Wchodząc, spostrzegła stojącego we drzwiach gabinetu księcia; na widok jego, uczuła odzywające się zgryzoty sumienia.
Książe był posępny; na twarzy jego malowało się głębokie zamyślenie.
— Małgorzata jest dzisiaj neutralną — powiedział — za tydzień będzie nieprzyjacielem.
— A! podsłuchiwałeś więc?... — zapytała Małgorzata.
— Cóż miałem innego robić?
— I uważasz, że nie postąpiłam tak, jak przystoi na królowę Nawarry?
— Nie, lecz nie tak, jak powinna była postąpić kochanka księcia Gwizyusza.
— Mogę nie kochać swego męża — odpowiedziała królowa — lecz nikt nie może wymagać odemnie, ażebym go zdradzała. Powiedz mi sumiennie, czybyś wydał tajemnice księżnej de Porcian, twojej żony?
— Przestańmy lepiej — rzekł książę, potrząsając głową. — Widzę, że już mnie nie kochasz tak, jak wtenczas, kiedyś mi opowiadała o spisku, uknutym przez króla, przeciwko mnie i moim sprzymierzeńcom.
— Król był wtenczas silnym, a ty byłeś słabym. Teraz Henryk jest słaby, a tyś znowu silnym. Widzisz więc, że nie zmieniłam swej roli.
— Tylko na jednej scenie dwie role odgrywasz.
— Sądzę, że nabyłam do tego prawa, ocalając ci życie.
— Dobrze, pani: gdy kochankowie rozłączają się, zwracają sobie ofiarowane podarki, nawzajem więc ocalę ci pani życie, a wtedy... skwitujemy się.
Mówiąc te słowa, książę skłonił się i wyszedł.
Tym razem nie zatrzymała go.
W przedpokoju książę zastał Gillonnę, która go odprowadziła do zakratowanego okna.
Zeszedłszy do fosy, znalazł w niej pazia, z którym powrócił do pałacu Gwizyuszów.
Tymczasem zadumana Małgorzata usiadła przy oknie.
Cóż to za noc okropna!... pierwsza po ślubie!... — mówiła do siebie w zamyśleniu.
— ucieka odemnie, a kochanek opuszcza!
W tej chwili, z drugiej strony fosy, przechodził z Tour de Bois ku młynowi de la Monnaie jakiś uczeń i, podparłszy się pod boki, śpiewał:
Gdy nasze łączą się losy,
Gdy kocham nie dla pozoru,
Milczysz, jak mniszka z klasztoru.
O nie bądź dla mnie tak srogą,
Bo pomnij, moja niebogo,
Że pójdziesz i ty w kraj cieni,
A wtedy twój wdzięk się zmieni:
Różowe usteczka zbledną
Czar będzie martwotą jedną,
I wyprę się w piekle czy w niebie,
Żem kiedyś ukocha! tu ciebie.
Więc serce mi swoje daj,
Następne dni upłynęły na uroczystościach, balach i turniejach.
Nieustanne zabawy — zawróciły głowy nawet naj zacieklejszym hugonotom.
Widziano ojca Cotton, obiadującego i hulającego z baronem de Courtaumer; księcia Gwizyusza, płynącego na Sekwanie łódką z księciem Kondeuszem.
Król, pogrążony w melancholii, która go często napadała, nie mógł się obejść bez swego szwagra Henryka.
Wreszcie królowa-matka tak była wesołą, zajętą haftowaniem i różnemi zabawkami, że nawet nie pomyślała o potrzebie udania się na spoczynek.
Hugonoci, zniewieściawszy cokolwiek w tej nowej Kapuj; zaczęli nosić jedwabne kaftany, pokazywać publicznie swoje herby i wyprawiać pod balkonami sławnych piękności serenady, naśladując w tem katolików.
Wszędzie widać było przewagę religii reformowanej, mniemano nawet, że cały dwór przejdzie na wiarę protestancką.
Sam admirał, chociaż mający tyle doświadczenia, był również tego mniemania, i tak dalece nabił sobie głowę tą myślą, że pewnego razu, podczas dwugodzinnej przechadzki, zapomniał piórka od zębów, którem zwykł był się bawić od godziny drugiej, to jest, od czasu odejścia od stołu, aż do godziny ósmej wieczorem, o której siadał do kolacyi.
Tego samego wieczora, w którym admirał tak dalece się zapomniał, król Karol IX-ty zaprosił do siebie na wieczerzę, Henryka Nawąrrskiego i księcia Gwizyusza.
Król, wstawszy od stołu, przeszedł z nimi do swego pokoju, i zaczął im opowiadać dowcipne urządzenie własnego pomysłu samołówki na wilki; nagle przerwał:
— A cóż?... Czy admirał nie przyjdzie dzisiaj?... kto go widział, i kto mi może cokolwiek o nim powiedzieć?...
— Ja — odrzekł król Nawarry. — Jeżeli Wasza królewska mość troszczysz się o jego zdrowie, mogę go zupełnie w tym względzie uspokoić; widziałem bowiem admirała dziś rano o szóstej, wieczorem zaś o godzinie siódmej.
— Ha!... ha!.. — rzekł król, a oczy jego niespokojne spoczęły z przenikliwą ciekawością na szwagrze — ranny z ciebie ptaszek, Henryczku, jak na młodego męża.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bearneńczyk — chciałem się tylko dowiedzieć od wszystko-wiedzącego admirała, czy szlachcice, na których oczekuję, są już w drodze.
— Jeszcze szlachta!... w dzień twojego ślubu było ich ośmiuset, a co dzień przybywają nowi; zanosi się na jakiś napad — odrzekł Karol IX-ty, śmiejąc się.
Książę Gwizyusz z marszczył brwi.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bearneńczyk — mówią o wojnie z Flandryą, i ja zbieram wokoło siebie wszystkich swoich ziomków, którzy, jak sądzę, mogą być użytecznymi Waszej królewskiej mości.
Książę Gwizyusz, przypomniawszy sobie mniemany projekt, o którym Henryk wspominał żonie w dzień swoich zaślubin, podwoił uwagę.
— Bobrze, dobrze — odrzekł król, ze zwykłym uśmiechem fałszywym — im więcej ich będzie, tem dla nas będzie przyjemniej. Zbieraj więc ich, zbieraj, Henryku. Lecz cóż to za jedni ci, panowie?.. spodziewam się, że ludzie odważni.
— Nie wiem, czy moja szlachta warta twojej, Najjaśniejszy panie, lub księcia Andegaweńskiego i księcia Gwizyusza, lecz ja ją znam, i jestem przekonany, że jej członkowie uczynią wszystko, co będzie w ich mocy.
— Jak wielu ich spodziewasz się?...
— Dziesięciu, a najwyżej dwunastu.
— Jakże się nazywają?...
— Wistocie nie pamiętam; wyjąwszy tylko jednego, którego przedstawiał mi Teligny, jako skończonego człowieka; nazwisko jego de La Mole; o drugich...
— De La Mole?... czy to czasem nie Lerac de La Mole, Prowensalczyk?... — zapytał król, posiadający obszerne wiadomości w genealogii.
— Właśnie ten sam; widzisz więc, Najjaśniejszy panie, że szukani ludzi aż w Prowancyi.
— Ja zaś — rzekł z szyderczym uśmiechem książę Gwizyusz — szukani ich jeszcze dalej, aniżeli Jego królewska mość król Nawarry; wynajduję bowiem wiernych katolików w Piemoncie.
— Czy katolicy, czy hugonoci — przerwał król — wszystko mi jedno; idzie mi o to, ażeby byli odważnymi. Król wyrzekł te słowa z tak obojętnym wyrazem twarzy, że nawet książę Gwizyusz zadziwił się.
— Wasza królewska mość zajmuje się naszymi Fiamandczykami — rzekł wchodząc admirał, któremu Karol IX-ty przed kilku dniami pozwolił wchodzić, bez opowiadania się.
— A!... otóż mój ojciec admirał — rzekł Karol IX-ty — tylko cośmy zaczęli mówić o wojnie i odważnych, a on tuż; zawsze to natura ciągnie wilka do lasu; mój szwagier Henryk i brat Gwizyusz, oczekują posiłków dla swej armii. O tem właśnie mowa.
— Posiłki te już nadciągają — odpowiedział admirał.
— Czyś pan odebrał jakie wiadomości?... — zapytał Bearneńczyk.
— Tak, mój synu, a szczególniej o panu de La Mole; wczoraj był on w Orleanie, jutro więc a najdalej pojutrze, przybędzie do Paryża.
— Niech dyabli wezmą!... nie wiedziałem, że pan admirał jest czarnoksiężnikiem, kiedy wie, co się dzieje o trzydzieści lub czterdzieści mil od Paryża. Co do mnie, chciałbym wiedzieć z podobną pewnością, co się stało lub stanie pod murami Orleanu.
Nie wzruszył bynajmniej Colignyego ten ostry pocisk księcia Gwizyusza, który go widocznie wymierzył, dla przypomnienia mu śmierci Franciszka Gwizyusza, swego ojca, zabitego pod Orleanem, przez niejakiego Poltrot de Méré, z namowy, jak mniemano, admirała.
— Zawsze jestem czarnoksiężnikiem — odparł zimno i poważnie admirał — ile razy chcę
dokładnie dowiedzieć się o tem, co się tyczy spraw moich, lub mego króla. Mój goniec przybył z Orleanu przed godziną i, dzięki poczcie, odbył przez jeden dzień trzydzieści dwie mile. Pando La Mole, który jedzie na własnym koniu, robi tylko dziesięć mil dziennie, przybędzie więc dopiero dwudziestego czwartego. Otóż i cała magia.
— Wybornie, mój ojcze!... — zawołał Karol IX-ty. — Pokaż tym młokosom, że nie tylko wiek, lecz i mądrość ubieliła twe włosy; niech oni sobie mówią o turniejach, miłostkach, a my pomówmy o wojnie; dobrzy doradcy są podporą królów. Idźcie, panowie, muszę się rozmówić z admirałem.
Obaj młodzieńcy wyszli; najprzód król Nawarry, a za nim książę Gwizyusz, lecz za drzwiami, ozięble nawzajem się ukłoniwszy, każdy poszedł w swoję stronę.
Coligny śledził ich oczyma z jakąś niespokojnośmą; gdyż skoro tylko zobaczył razem tych dwóch ludzi, wzajemną nienawiścią pałających, obawiał się zawsze jakiego smutnego wypadku.
Karol IX-ty zrozumiał jego myśl, zbliżył się do niego i, wziąwszy go za rękę, powiedział:
— Bądź spokojny, mój ojcze, wszak na to tu jestem, ażeby utrzymać każdego w posłuszeństwie i w granicach przyzwoitości. Jestem prawdziwym królem od czasu, jak moja matka nie jest już królową; ona zaś przestała być nią, skoro tylko Coligny został moim ojcem.
— O!... Najjaśniejszy panie!... królowa Katarzyna...
— Swarliwa kobieta. Z nią niepodobna żyć w spokoju. Jej katolicy włoscy są jakby wściekli, wszystko tylko niszczą; ja zaś przeciwnie, nie tylko chcę wszystkich uśmierzyć, lecz i ustalić władzę protestantów. Reszta jest bardzo rozwiązłą, mój ojcze, i gorszy mnie swemi miłostkami i rozpustą. Czyż mam ci wyznać otwarcie?... — mówił dalej Karol IX-ty podwajając, swoję szczerość — nie dowierzam nikomu z otaczających mnie, wyjąwszy nowym mym przyjaciołom. Pycha Tavannesa podejrzana. Vieille-Ville lubi tylko dobre wino i gotów mnie zdradzić za beczkę dobrej małmazyi. Montmorency myśli tylko o polowaniu, i przepędza czas miedzy swemi psami i sokołami. Hrabia de Retz jest Hiszpanem, książęta Gwizyusze Lotaryńczykami. Zdaje mi się, co Boże odpuść, że w całej Francyi prawdziwymi Francuzami są: ja, mój szwagier Henryk, i ty. Lecz ja jestem przykuty do tronu i nie mogę dowodzić wojskiem. Jest to już wiele, jeśli mi wolno polować w Saint-Germain i Rambouillet. Mój szwagier Henryk, jest jeszcze zbyt młodym, i mało ma doświadczenia. Wreszcie, zdaje mi się, że zupełnie się przejął charakterem swego ojca Antoniego, którego pociągnęły do zguby kobiety. Tylko ty, mój ojcze, jesteś odważny jak Juliusz Cezar, a mądry jak Plato. Ja sam nie wiem, co mi robić wypada: czy cię zostawić moim doradzcą, czy też posłać jako dowódzcę armii?... Lecz jeżeli będziesz doradzcą, któż będzie dowódzcą?... Jeżeli będziesz dowódzcą, któż będzie znowu doradzcą?...
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Coligny — trzeba pierwej zwyciężyć; rada znajdzie się po zwycięztwie.
— Więc takie twe zdacie, mój ojcze?... zgoda. W poniedziałek udasz się do Flandryi, a ja do Amboise.
— Wasza królewska mość opuszczasz Paryż?
— Tak. Ciągły zgiełk i uroczystości już mnie znudziły. Nie jestem stworzony na człowieka czynnego, lecz na marzyciela. Urodziłem się nie na króla, lecz na poetę. Dopóki będziesz na wojnie, będziesz zarazem kierował sprawami państwa, i oby tylko matka moja nie wmieszała się do tego, wszystko pójdzie dobrze. Uwiadomiłem już Ronsard’a, żeby przybył do Amboise, a tam obaj, zdala od światowego zgiełku, od ludzi, w cieniu olbrzymich drzew, przy miłym szmerze strumyków, będziem rozstrzygali kwestye religijne. Oto posłuchaj moich wierszy, które napisałem dziś rano, zapraszając go do siebie.
Coligny uśmiechnął się.
Karol IX-ty powiódł ręką po zżółkłem i gładkiem jak słoniowa kość czole, i przeciągłym tonem zadeklamował wiersze.
— Wybornie, Najjaśniejszy panie — zawołał Coligny — chociaż znam się lepiej na wojnie, jak na poezyi, zdaje mi się jednak, że wiersze te są lepsze od najpiękniejszych poezyj Ronsard’a, Dorat’a i nawet Michała de l’Hospital, kanclerza Francyi.
— A! mój ojcze — zawołał Karol IX-ty — oby to było prawdą! Powiem ci otwarcie, że tytuł poety najwięcej ma dla mnie powabu i przekładam go nad wszystko w świecie; wyraziłem to właśnie w wierszach, kilka dni temu do Ronsard’a pisanych.
I teraz muszę odpowiedzieć na nowy wiersz, przysłany mi przez mego ulubionego wielkiego poetę. Dlatego też, nie mogę udzielić ci teraz wszystkich papierów wyjaśniających kwestye, które mnie poróżniły z Filipem II-im. Oprócz tego znajduje się tam jeszcze jakiś plan bitwy, przez moich ministrów ułożony. Wyszukam to wszystko i jutro rano ci wręczę.
— O której godzinie, Najjaśniejszy panie?
— O dziewiątej; lecz jeżeli przypadkiem będę pracował w gabinecie... nie zważaj na to: wejdź i weź wszystkie papiery, które znajdziesz zamknięte w czerwonej tece, na tym oto stole; kolor jej jest zbyt rażący, ażebyś się miał omylić; teraz idę pisać do Ronsard’a.
— Do widzenia, Najjaśniejszy panie.
— Do widzenia, mój ojcze.
— Najjaśniejszy panie, pozwól mi ucałować swoję rękę?
— Co mówisz, ucałować moję rękę? w objęciach moich, przy mem sercu, tam twoje miejsce. Zbliż się, zbliż, stary wojowniku.
I Karol IX-ty przyciągnąwszy do siebie admirała de Coligny, z uszanowaniem schylonego, dotknął ustami jego posiwiałej głowy.
Admirał wyszedł, ocierając spadającą łzę.
Karol IX-ty, dopóty za nim spoglądał, dopóki go nic stracił z oczów, i tak długo przysłuchiwał się, aż zupełnie ucichł jego ciężki chód; potem, jak zazwyczaj, pochyliwszy na piersi swą głowę, udał się wolnym krokiem do zbrojowni.
Gabinet ten był najulubieńszym pokojem króla; tutaj uczył się fechtować od Pompée’go a poezyi od Ronsard’a.
Tutaj zgromadził on mnóstwo odpornej i zaczepnej broni w najlepszym gatunku.
Wszystkie ściany były pokryte siekierami, tarczami, dzidami, halabardami, pistoletami i muszkietami; dnia nawet dzisiejszego, przyniósł mu słynny puszkarz przepyszną rusznicę.
Karol IX-ty wszedł więc, jakieśmy już wyżej powiedzieli, do tego gabinetu, i, zamknąwszy główne drzwi, podniósł kobierzec zakrywający mały korytarzyk.
Korytarzyk ten prowadził do pokoju, w którym młoda kobieta, klęcząc przed modlitewnikiem, odmawiała pacierze.
Król szedł tak cicho, dywan bowiem tłumił odgłos jego kroków, że można go było wziąć za jakie widmo.
Klęcząca kobieta, nic nie widząc ani słysząc, nie przestawała się modlić.
Król zatrzymał się chwilę, z zamyśleniem się jej przypatrując.
Była to kobieta trzydzieści cztery, lub trzydzieści pięć lat mieć mogąca.
Świeża jej piękność nabierała jeszcze większego blasku, przez ubiór wieśniaczki z okolic Caux.
Miała ona na głowie wysoki czepek, bardzo modny strój na dworze francuzkim, za panowania Izabelli Bawarskiej; czerwony jej stanik był cały zahaftowany złotem, jak teraz noszą wieśniaczki z Nettuno i Sora.
Pokój, który od dwudziestu lat zajmowała, przytykał do sypialni króla, i przedstawiał dziwną mieszaninę wykwintności z sielską prostotą.
Rzekłbyś, że pałac odbił się w chatce, a chatka w pałacu.
W pokoju tym było coś pośredniego miedzy skromnością wiejskiego mieszkania, a zbytkownością buduaru jakiej znakomitej damy.
W rzeczy samej, modlitewnik, przed którym klęczała, zrobiony był z dębowego drzewa, cudowną ozdobiony rzeźbią i pokryty aksamitem, złotemi frenzlami obszytym; gdy tymczasem Biblia (kobieta ta była protestantką), z której się modliła, była z liczby tych starych, prawie podartych książek, które nawet w najbiedniejszych domach można napotkać.
Reszta przedmiotów była w podobnym stosunku, jak modlitewnik i biblia.
— Magdaleno!... — rzekł król.
Kobieta, klęcząca, usłyszawszy znajomy głos, z uśmiechem podniosła głowę; potem wstając, powiedziała:
— A! to ty mój synu.
— Tak, mamko; przyjdź do mnie.
Karol IX-ty spuścił portierę i wszedłszy do swego gabinetu, usiadł na poręczy fotelu.
Mamka weszła.
— Czego chcesz odemnie, Karolku?... — zapytała.
— Zbliż się i odpowiadaj jak najciszej.
Mamka zbliżyła się z poufałością, pochodzącą z tej czułości macierzyńskiej, jaką okazuje kobieta wykarmionemu przez siebie dziecku.
— Już jestem — powiedziała — mów, czego chcesz?
— Czy człowiek, którego kazałem zawołać, jest już tu?
— Od pół godziny.
Karol wstał, zbliżył się do okna, popatrzył, czy kto nie podgląda, przyłożył do drzwi ucho, dla przekonania się, czy kto nie podsłuchuje, otrząsnął kurz ze swej zbroi, pogłaskał ogromnego charta, krok w krok za nim chodzącego, nareszcie zatrzymawszy się przy mamce, rzekł:
— Dobrze, każ mu wejść.
Mamka wyszła, król zaś oparł się o stół, na którym leżało mnóstwo rozmaitego rodzaju broni.
W tej chwili uchyliła się znowu portiera i weszła osoba, na którą król oczekiwał.
Byłto człowiek, około czterdziestu lat mający, szarych, fałszywych oczu, nosa zakrzywionego na podobieństwo dziobu sowy, i wystających na policzkach kości; wchodząc, starał się przybrać na twarzy wyraz szacunku, zamiast którego pokazywał się tylko obłudny uśmiech na zbladłych ze strachu ustach.
Karol lekko wyciągnął po za siebie rękę i, oparłszy ją na gałce od pistoletu nowego wynalazku, z którego wystrzał następował nie za pomocą lontu, lecz od zetknięcia krzemienia ze stalowem kółkiem, spoglądał na przybyłego swoim zamglonym wzrokiem, gwiżdżąc przy tem jednę z ulubionych łowieckich piosnek.
Po kilku chwilach, podczas których twarz nieznajomego coraz hardziej się zmieniała, król powiedział:
— Nazywasz się Franciszek de Louviers Maurevel?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Jesteś dowódzcą minierów?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Chciałem cię widzieć.
Maurevel skłonił się.
— Wiesz — mówił Karol z przyciskiem — że kocham zarówno wszystkich moich poddanych.
— Wiem — wybąkał Maurevel — że Wasza królewska mość jest ojcem swego narodu.
— I że hugonoci również, jak i katolicy są memi dziećmi.
Maurevel zaniemiał; tylko dreszcz, przebiegający po ciele jego, nie uszedł przenikliwego wzroku króla, pomimo że przybyły był prawie ukryty w ciemności.
— Więc ci to nieprzyjemność sprawiło — mówił dalej król — prowadziłeś przecież zaciętą wojnę z hugonotami.
Maurevel padł na kolana.
— Najjaśniejszy panie — wyjąknął — chciej wiedzieć...
— Już wiem — rzekł Karol IX-ty, coraz bardziej przenikając Maurevela swemi oczami, które ze szklanych stały się prawie płomienistemi — wiem, że chciałeś zabić w Moncontour pana admirała, wiem, że ci się to nie udało i że przeszedłeś do armii księcia Andegaweńskiego, naszego brata; nakoniec wiem i to, żeś po drugi raz przeszedł na stronę książąt i wpisałeś się do oddziału pana de Mouy dc Saint-Phale?
— O! Najjaśniejszy panie.
— Odważnego szlachcica z Pikardii — nie przestawał mówić król.
— Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel — nie dobijaj mnie!
— Był to zacny oficer — mówił ciągle Karol IX-ty, na którego twarzy malował się wyraz prawie zwierzęcego okrucieństwa — przyjął cię, jak syna, dał ci mieszkanie, odzież i jedzenie.
Maurevel ciężko westchnął.
— Nazywałeś go, zdaje mi się, swoim ojcem — mówił król bez litości — i czuła przyjaźń łączyła cię z młodym de Mouy, jego synem.
Maurevel, klęcząc ciągle, coraz bardziej się przechyla], jakby przygniatany wyrazami Karola IX-go, który, stojąc niewzruszenie i obojętnie, podobny był do posągu tylko z ustami, obdarzonymi życiem.
— Ale!... — odpowiedział król — książę Gwizyusz przyrzekł ci dziesięć tysięcy talarów za zabicie admirała.
Strwożony morderca czołem uderzył o podłogę.
— Co się tyczy pana de Mony, twojego dobrego ojca, pojechałeś z nim razu pewnego na rozpoznanie miejsca do Clevreux! Jadąc, upuścił bicz, zeszedł więc z konia, ażeby go podjąć. Byłeś z nim sam; wyjąłeś pistolet z olstrów, i gdy on się schylił, zastrzeliłeś go; skoro już wydał ostatnie tchnienie, uciekłeś na koniu, którego ci darował. Nieprawdaż, że tak było?
Ponieważ zaś Maurevel nie odpowiadał ani słowa na to oskarżenie, dokładne we wszystkich szczegółach, król więc zaczął znowu gwizdać piosnkę łowiecką na tę samą nutę co i poprzednio.
— Czy wiesz, morderco — — powiedział po chwili — że mam wielką ochotę kazać cię powiesić?
— O! Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel.
— Młody de Mony prosił mię o to jeszcze wczoraj, i ja prawdziwie nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć, gdyż jego prośbie niema nic do zarzucenia.
Maurevel złożył ręce.
— Tem bardziej zasługuje ona na uwagę, gdyż, jak sam mówisz, jestem ojcem swojego narodu, i że teraz kiedy się pogodziłem z hugonotami, są oni dla mnie takiemiż jak i katolicy dziećmi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maurevel, zupełnie zgnębiony — życie moje w twoim ręku; rób z niem, co ci się podoba.
— Prawdę mówisz; nie dałbym za niego ani grosza.
— Lecz czy niema już środka, dla odkupienia mej zbrodni?... — zapytał morderca.
— Nie wiem... Z tem wszystkiem będąc na lwem miejscu, co, dzięki Bogu, nie jest...
— Cóż więc? gdyby Wasza królewska mość był na mojem miejscu — szepnął Maurevel, nie spuszczając oczu z ust Karola.
— Sądzę, że wywinąłbym się z tego — rzekł król.
Maurevel podniósł się na jedno kolano, i, oparłszy się ręką o podłogę, bacznie spoglądał na Karola, chcąc się przekonać, czy z niego nie żartuje.
— Wprawdzie kocham bardzo młodego de Mony’a — mówił dalej król — lecz również lubię mego brata Gwizyusza, i gdyby jeden z nich prosił mnie o życie dla człowieka, którego śmierci domagałby się drugi, przyznaję, że byłbym w wielkim kłopocie. Jednak, ze względu na politykę i na religię, powinienbym przenieść żądanie mego brata Gwizyusza, gdyż de Mouy chociaż jest walecznym oficerem, w porównaniu z księciem Lotaryńskim jest mało znaczącą figurą.
Podczas tej mowy, Maurevel zwolna wyprostował się, jak człowiek, powracający do życia.
— Ważną więc byłoby dla ciebie rzeczą, iżbyś w swojem położeniu teraz niej szem, starał się pozyskać względy mego brata Gwizyusza; przypominam sobie właśnie, co mi on wczoraj opowiadał.
Maurevel zbliżył się na krok.
— Wystaw sobie, Najjaśniejszy panie — mówił mi książę Gwizyusz — że co rano o dziesiątej godzinie, przechodzi ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, powracając z Luwru, mój śmiertelny nieprzyjaciel; widzę go zawsze przez kratę w oknie dolnego piętra; okno to jest w pokoju dawnego niego nauczyciela, kanonika Pierre-Pille. Codziennie widzę przechodzącego obok mnie mego nieprzyjaciela i codziennie wzywam szatana, ażeby go wtrącił w otchłanie piekielne. Powiedz więc, panie Maurevel — mówił dalej Karol — czy czasem nie zechcesz być tym szatanem; może sprawisz tem przyjemność memu bratu Gwizyuszowi.
Maurevel odzyskał swój piekielny uśmiech a jego blade jeszcze ze strachu usta wymówiły następne wyrazy:
— Lecz, Najjaśniejszy panie, ja nie mam władzy nad piekłem.
— Jednakżeś wtrącił tam, jeśli się nie mylę, odważnego de Mouy’a. Gotów jesteś powiedzieć, że to za pomocą pistoletu... Ale! ale! masz jeszcze ten pistolet?
— Wybacz, Najjaśniejszy panie — odparł zbójca prawie już uspokojony — z rusznicy strzelam jeszcze lepiej, niż z pistoletu.
— O!... — rzekł Karol IX-ty — czy pistolet, czy rusznica, wszystko to jedno, a mój brat Gwizyusz, przekonany jestem, nie będzie przemyśliwał nad wyborem środków.
— Lecz — powiedział Manrevel — ja potrzebuję broni, na której mógłbym polegać: spuścić może trzeba będzie strzelać z daleka.
— Mam tu dziesięć rusznic — odrzekł Karol — strzelam z każdej do złotego talara, w odległości stu pięćdziesięciu kroków. Sprobój której.
— O!.. z największą przyjemnością, Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel, idąc w stronę, gdzie stała rusznica, przyniesiona Karolowi właśnie tegoż samego dnia.
— Nie, tej nie bierz — powiedział król — tę zatrzymuje sobie. Wyprawię w tych dniach wielkie polowanie, na którem, spodziewam się, że mi się ta rusznica przyda; wybierz więc inną.
Maurevel zdjął pierwszą lepszą rusznicę ze ściany.
— Teraz, Najjaśniejszy panie, racz wskazać mi tego nieprzyjaciela — zapytał morderca.
— Alboż ja go znam?... — odpowiedział Karol IX-ty, gnębiąc Maurevela spojrzeniem pełnem wzgardy.
— A więc zapytani się księcia Gwizyusza — wyjąkał Maurevel.
Król wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie pytaj się, Gwizyusz i tak nic ci nie powie. Czyż się odpowiada na podobne pytania?.. Kto niechce, ażeby go powieszono, powinien się sam domyśleć.
— Lecz wreszcie, poczem mogę go poznać?..
— Mówię ci, że co rano o godzinie dziesiątej, przechodzi przed oknami kanonika.
— Lecz przed temi oknami przechodzi wielu. Niech Wasza królewska mość raczy mi wskazać cokolwiek, po czembym go mógł poznać?...
— O!.. to bardzo łatwo. Jutro, naprzykład, będzie niósł pod pachą tekę z czerwonego safianu.
— Wskazówka ta jest dla mnie dostateczną, Najjaśniejszy panie.
— Czy masz ciągle tego szybkiego konia, którego ci de Mony darował?...
— Mam nawet prawdziwego arabskiego, Najjaśniejszy panie.
— O!... ja się o ciebie nie troszczę; ale może ci nie zaszkodzi wiedzieć, że w klasztorze z tylu znajduje się brama.
— Dziękuję Waszej królewskiej mości: teraz módlcie się za mnie do Boga.
— Co?... do kroćset dyablów!.. raczej do szatana; bo jego tylko pomoc, może cię uratować od stryczka.
— Do widzenia, Najjaśniejszy panie.
— Bądź zdrów. Ale!., ale... zaczekaj, panie Maurevel; gdyby z jakichkolwiek bądź powodów, zaczęto o tobie mówić w dniu jutrzejszym przed rodziną dziesiątą, lub wspomniano później, pamiętaj, że w Luwrze są rozmaite kryjówki...
I Karol IX-ty zaczął pogwizdywać spokojniej i donośniej, niż zwykle, ulubioną piosnkę.
Bezwątpienia czytelnik przypomina sobie szlachcica de La Mole, o którym mowa była w poprzedzającym rozdziale i którego z niecierpliwością oczekiwał król Nawarry.
Młodzieniec ten, jak to zapowiedział admirał, przybył do Paryża bramą Śgo-Marcela, przy schyłku dnia 24 sierpnia 1572 roku.
Rzucając okiem pogardy na liczne domy zajezdne, które wskazywały znaki rozmaitych kształtów i kolorów, po prawej i po lewej stronie wiszące, dojechał na zmordowanym koniu do środka miasta, minął plac Maubert, Petit-pont, most Notre-Dame, bulwary, i zatrzymał się dopiero na ulicy de Bresec, nazwanej potem ulicą de l’Arbre-Sec.
Wspaniała blacha żelazna, skrzypiąc na zawiasach przy towarzyszeniu dzwonów, zwróciła jego uwagę.
Spojrzał więc na lewo, zatrzymał się i przeczytał wyrazy: — „Pod piękną gwiazdą”, umieszczone, pod widokiem najbardziej nęcącym zgłodniałego przechodnia: na ciemnem tle blachy piekł się ptak, poniżej zaś stał człowiek w czerwonym płaszczu, wyciągając do tego nowego rodzaju gwiazdy, ręce i pieniądze.
— To musi być dobra oberża — pomyślał sobie szlachcic — a gospodarz bezwątpienia jest miłym człowiekiem. Słyszałem, że ulica de l’Arbre-Sec znajduje się w dzielnicy Luwru, jeżeli więc zakład nie jest gorszy od znaku, spodziewani się, że będzie mi tu bardzo dobrze.
Podczas, kiedy przybysz rozmyślał, co ma uczynić, nowa osoba, która wjechała na ulicę de l’Arbre-Sec, lecz od strony przeciwnej, to jest przez ulicę Saint Honoré, zatrzymała się, z zadziwieniem przyglądając się znakowi oberży: „Pod piękną gwiazdą”.
Ten, którego już znamy przynajmniej z nazwiska, siedział na białym koniu hiszpańskim, w czarnym kaftanie, ozdobionym agatami. Miał na sobie płaszcz z aksamitu ciemno-fioletowego, buty czarne, szpadę z cyzelowana stalową rękojeścią i takiż sztylet.
Był to człowiek, około dwudziestu pięciu lat mieć mogący, twarzy ściągłej, oczów niebieskich, wąsów pięknych, białych połyskujących zębów, które jakby oświecały jego twarz, skoro uśmiechał się, uśmiechem łagodnym i smutnym.
Drugi podróżny stanowił z pierwszym zupełną sprzeczność.
Z pod zawiniętych skrzydeł kapelusza dawały się widzieć gęste, kędzierzawe, rudawe włosy. Szare jego oczy, przy najmniejszem wewnętrznem wzruszeniu, błyskały takim ogniem, że wydawały się wtedy czarnemi.
Cera twarzy była różową, usta zdobił was płowy, i dziwnej piękności zęby. Jednem słowem był to przystojny, wysoki i barczysty młodzieniec.
Od godziny zaglądając do wszystkich okien, pod pozorem wynajdywania znajomego sobie szyldu, zwracał na siebie uwagę kobiet.
Co się tyczy mężczyzn, ci gotowi byli śmiać się z jego wązkiego płaszcza i butów jakiegoś kształtu odwiecznego, lecz śmiech ten kończył się wkrótce łagodnym »Niech was Bóg strzeże!« skoro spotrzegali jego twarz, przybierającą w jednej chwili kilka odmiennych wyrazów, wyjąwszy zakłopotania, które zwykle cechuje oblicze znajdującego się w stolicy prowincyonalisty.
On pierwszy zwrócił się do drugiego szlachcica, patrzącego również jak i on, na oberżę „Pod piękną gwiazdą.”
— Czy daleko ztąd do Luwru?... — zapytał akcentem góralskim, który dał w nim poznać Piemontczyka.
— W każdym razie, zdaje mi się, że pan masz ze mną gust jednakowy, co mi bardzo pochlebia.
— Tak jest, panie — odpowiedział drugi akcentem prowensalskim, nie mniej uderzającym, niż akcent piemoncki jego towarzysza — ta oberża jest w istocie blizko Luwru. Zresztą, nie wiem, czy będę miał szczęście być jednego z panem zdania. Co do mnie, ja się jeszcze waham.
— Jakto?... więc się pan jeszcze nie namyśliłeś?... Jednakże dom ten ma dosyć ponętną postać. Musisz pan przynajmniej przyznać, że szyld jest wcale niezły.
— Bezwątpienia, lecz właśnie to samo zmusza mnie powątpiewać o rzeczywistości. Paryż, jak słyszałem, pełen jest filutów, i szyld tak może oszukiwać, jak i co innego.
— O!... — odpowiedział Piemontczyk — oszukaństwa wcale się nie obawiam, bo jeżeli go spodarz poda mi kapłona, gorzej upieczonego niż na zamku, sam wetknę go na rożen i dopiekę. Wejdźmy, panie.
— Zmuszasz pan i mnie abym zdecydował się, — rzekł, śmiejąc się, Prowensalczyk — bądź pan łaskaw wejść pierwszy.
— O!... na honor, nie uczynię tego, jestem tylko pański najuniżeńszy sługa, hrabia Anibal de Coconnas.
— Ja zaś jestem hrabia Józef Bonifacy de Lerac de La Mole, do usług pańskich.
— W takim razie weźmy się pod ręce i wejdźmy razem.
Skutkiem tej ceremonii było to, że młodzi ludzie zsiedli z koni, podali cugle mastalerzowi, wzięli się pod ręce i udali do oberży, na której progu stał gospodarz.
Lecz, wbrew zwyczajowi tego rodzaju ludzi, szanowny właściciel nie zwrócił na nich żadnej uwagi i nic przestawał rozmawiać z wysokim, chudym człowiekiem, owiniętym w szary płaszcz, jak sowa w pióra.
Obadwaj podróżni zbliżyli się do rozmawiających; hrabi de Coconnas nie podobało się, że gospodarz tak małą zwraca uwagę na niego i jego towarzysza, szarpnął go więc za rękaw.
Oberżysta podskoczył i pożegnał tego, z którym rozmawiał, słowami:
— Do widzenia. Za godzinę oczekuję cię.
— I cóż, hultaju — zapytał Coconnas — czyż nie widzisz, że mamy do ciebie interes?...
— A!... wybaczcie, panowie — odpowiedział gospodarz — nie spostrzegłem.
— Eh!... do kroćset dyabłów!... trzeba było nas spostrzedz, teraz zaś, kiedy już nas widzisz, zechciej mówić: „panie hrabio”, zamiast poprostu: „panie”.
La Mole stał w tyle, pozwalając wygadać się swemu towarzyszowi, który przyjął ten obowiązek na siebie.
Jednak z jego brwi nachmurzonych łatwo można było poznać, że gotów jest pośpieszyć na pomoc, skoro nadejdzie pora działania.
— Czegóż pan hrabia żądasz?... — zapytał gospodarz, zupełnie spokojnym głosem.
— Ot tak,., to lepiej, nieprawdaż?... — powiedział Coconnas, zwracając się do La Mola, który skinął głową na znak potwierdzenia.
— Ja i pan hrabia, zwabieni twoim szyldem, żądamy od ciebie kolacyi i pokoju do przenocowania.
— Panowie — odpowiedział gospodarz — jestem w rozpaczy; mam tylko jeden pokój, który nie wiem, czy się panom spodoba.
— Tem lepiej — rzekł La Mole — pójdziemy dokąd indziej.
— Nie, nie — powiedział Coconnas. — Ja pozostaję; koń mój bardzo zmordowany. Biorę więc pokój, kiedy pan nie chcesz.
— A to co innego — odpowiedział gospodarz flegmatycznie. — Jeśli pan zostaniesz sam, nigdzie nic będę go mógł pomieścić.
— Do kroćset dyabłów — zawołał Coconnas — a to, na honor, zabawna kreatura; dopiero co dwóch mu było za dużo, a teraz jednego znowu mu za mało!... No, jakżeż, bultaju, nic przyjmiesz nas?...
— Kiedy panowie, w ten sposób zaczynacie postępować, odpowiem szczerze.
— No!... odpowiadaj, tylko prędko.
— A więc wołałbym nie mieć honoru zostawienia u siebie panów.
— Dlaczego?... — zapytał Cuconnas, zbladłszy z gniewu.
— Dlatego, że panowie nie macie lokajów, i jeśli panom oddam pokój gościnny, zostaną mi próżne dwie stancyjki, dla służących przeznaczone, które, nie wiem, kto będzie chciał w takim razie zająć.
— Wiesz pan co — rzekł Coconnas, obracając się do La Mola — mam wielką ochotę dać dobrą nauczkę, temu zuchwalcowi. Co pan na to mówisz?...
— Dla czegóż nie?... — odpowiedział La Mole, również jak Coconnas, gotując się do wygrzmocenia oberżysty.
Pomimo tych pogróżek, które wcale na żart nie zakrawały, nie widać było żadnego przestrachu na twarzy gospodarza; cofnąwszy się w tył o krok, ażeby być na własnym gruncie, odezwał się z przekąsem.
— Zaraz widać, że panowie przybywają z prowincyi. W Paryżu minęła już moda bicia oberżystów, jeśli nie chcą wynająć swoich stancyj. Teraz biją tylko znakomitych panów a nie mieszczan, i jeżeli panowie będziecie za głośno krzyczeli, zawołam sąsiadów, a wtenczas wy sami zostaniecie pobici. Spodziewam się, że to nie bardzo będzie pochlebnem dla was, panowie szlachta.
— Ależ on sobie drwinki z nas stroi — zawołał Coconnas rozjątrzony.
— Grzegorzu, daj mi moją rusznicę — rzekł oberżysta do swego służącego tonem, jakim by powiedział: Podaj krzesła panom.
— Niech żyje Papież!.. — wrzasnął Coconnas, obnażywszy swą szpadę — rozgrzyj się, panie do La Mole.
— Nie, bądź pan łaskaw uwolnić mnie od tego. Kolacya nam ostygnie, gdy się będziemy rozgrzewali.
— Jak więc pan sądzisz?... — zawołał Coconnas.
— Ja sądzę, że oberżysta ma słuszność, tylko nie umie przyjmować podróżnych, a nadewszystko szlachty. Zamiast nam po grubijańsku odpowiadać: „Nie przyjmę panów”, należało mu grzecznie powiedzieć: „Raczcie panowie wejść”, a na rachunku umieścić: „za pokój dla panów tyle, za pokój dla lokajów, tyle;” gdyż powinien był spodziewać się, że, jeśli nie mamy lokajów, możemy ich sobie wynająć.
To powiedziawszy, La Mole lekko odepchnął gospodarza, wyciągającego rękę po rusznicę, i wpuścił swego towarzysza do oberży, sam zaś wszedł za nim.
— Ja jednak — rzekł Coconnas — nie mam chęci włożyć szpady do pochwy, nie spróbowawszy, czy lepiej kole, niż rożen tego hultaja.
— Cierpliwości, kochany towarzyszu — powiedział La Mole — cierpliwości! Wszystkie oberże napełnione są szlachtą, przybywającą do Paryża na wesele, lub też z powodu blizkiej wojny z Flandryą; nie znajdziemy więc innego mieszkania. Wreszcie, może to już. taki zwyczaj w Paryżu przyjmowania podróżnych.
— A! jakżeś cierpliwy, panie de La Mole — odrzekł Coconnas, pokręcając ze złości rude wąsy i przerażając gospodarza wzrokiem, — Jednakże, słuchaj łajdaku: strzeż się, bo jeśli jedzenie będzie złe, pościel twarda, wino mniej niż trzy lata mające, a usługa niezręczna...
— Dobrze, dobrze, mój panie — przerwał gospodarz ostrząc, nóż na rzemieniu — bądź pan spokojny; przecież pan jesteś w Paryżu.
Potem, pochyliwszy głowę, mruknął:
— Musi to być hugonot; gdyż zdrajcy ci stali się bardzo zuchwałymi, od czasu małżeństwa ich Bearneńczyka z panną Margot.
Po chwili, z uśmiechem, na którego widok zadrżeliby jego goście, dodał:
— E! e! byłoby to śmiesznem, gdyby mi tu wpadli teraz w ręce hugonoci... i gdyby...
— Jakżeż! będzie tam kolacya?... — kwaśno zapytał Coconnas, przerywając monolog swego gospodarza.
— Tak pan rozkażesz?... — odpowiedział tenże, uradowany bezwątpienia ową ostatnią myślą.
— Chcę, ażeby wszystko było jak najprędzej — odrzekł Coconnas.
Następnie, zwracając się do La Mola rzekł:
— Dopóki nam nie przygotują pokoju, powiedz mi, panie hrabio, jak pan uważasz, czy Paryż wesołe miasto?...
— Na honor, nie — odpowiedział La Mole-zdaje mi się, że wszystkie osoby, które tylko spotkałem, mają jakąś nieprzyjemną i odrażającą, postać. Lecz może, paryżanie boją, się burzy. Patrz pan, jak niebo jest czarne, a przytem jak powietrze ciężkie.
— Zdaje mi się, hrabio, że szukasz Luwru?..
— I pan także, panie de Coconnas.
— A więc!.. jeżeli pan chcesz, pójdziemy szukać go razem.
— Hm!... czy to czasem nie będzie już zapóźno?... — zapytał La Mole.
— Czy późno, czy nie, muszę wyjść. Rozkazano mi przyjechać jak najprędzej do Paryża i bezzwłocznie po przybyciu, przedstawić się księciu Gwizyuszowi.
Gospodarz, usłyszawszy nazwisko księcia Gwizyusza, zbliżył się i zaczął bacznie uważać.
— A!, patrz pan, ten łajdak nas podsłuchuje — rzekł Coconnas, który, jako Piemontczyk, był bardzo zawzięty i nie mógł przebaczyć właścicielowi oberży, jego niegrzecznego obejścia.
— Tak, przysłuchuję się — powiedział ten że, przykładając rękę do czapki — lecz dlatego, ażeby w czem panom dopomódz. Słysząc bowiem wymówione nazwisko wielkiego księcia Gwizyusza, zaraz przybiegłem. Powiedzcie, panowie, czem wam mogę służyć?...
— Aha!.. a to jakieś czarodziejskie nazwisko, gdyż z grubiana stałeś się uniżonym sługą. Jakże się nazywasz?...
— La Hurière — odpowiedział, kłaniając się, gospodarz.
— Cóż to, panie La Hurière, sądzisz, że moja ręka lżejsza od ręki księcia Gwizyusza, która ma wyłączne prawo robienia cię tak grzecznym?...
— Mie, panie hrabio — odpowiedział La Hurière — lecz ona jest nieco krótsza. Wreszcie, muszę panu oświadczyć — dodał — że ten wielki Henryk jest bożyszczem dla nas niektórych paryżan.
— Który Henryk?... — zapytał La Mole.
— Zdaje mi się, że tylko jest jeden — odpowiedział oberżysta.
— Któryż więc?... — Henryk Gwizyusz.
— Wybacz, mój przyjacielu, lecz jest jeszcze i drugi, o którym nie radzę ci mówić nic złego; jest to Henryk król Nawarry, nie licząc Henryka Kondeusza, który także ma swoje zalety.
— Tych nie znam — odpowiedział gospodarz.
— Lecz ja ich znam — rzekł La Mole — i ponieważ przyjechałem do Henryka, króla Nawarry, proszę cię, ażebyś go w mojej obecności nie obmawiał.
Gospodarz, nie odpowiedziawszy nic La Molowi, dotknął się zlekka swojej czapki i, uniżenie spoglądając na hrabiego de Coconnasa, powiedział:
— Więc pan będziesz mówił z wielkim księciem Gwizyuszem?... Pan jesteś bardzo szczęśliwy; i pan przyjechałeś jedynie na?...
— Na co?... — zapytał Coconnas.
— Na uroczystość — odpowiedział gospodarz z dziwnym uśmiechem.
— Powiedz na uroczystości; gdyż Paryż, jak słyszałem, opływa w nie; przynajmniej o niczem nie mówią tylko o balach, biesiadach, karuzelach. He!... bardzo się bawią w Paryżu?...
— Dotąd jeszcze nie bardzo; lecz, sądzę, że będą się bawili.
— Jednak zaślubiny Jego królewskiej mości króla Nawarry ściągają mnóstwo osób do Paryża — powiedział La Mole.
— Mnóstwo hugonotów — odrzekł z ofuknieniem La Hurière; lecz, nagle poprawiając się, dodał: Ah! przebaczcie panowie, jesteście może protestantami.
— Ja, protestantem?... — zawołał Coconnas — jestem katolikiem, również dobrym, jak nasz Ojciec Święty.
La Hurière zwrócił się następnie do hrabiego de La Mole, jakby z zapytaniem; lecz La Mole, czy nie zrozumiał jego spojrzenia, czy też osądził, że lepiej będzie na nie nie odpowiadać — dość, że milczał.
— Jeżeli, panie La Hurière, wcale nie znasz Jego królewskiej mości króla Nawarry, może znasz pana admirała. Słyszałem, że on w łaskach jest u dworu, i ponieważ wspomniano mu już o mnie, chciałabym więc dowiedzieć się gdzie też mieszka.
— Mieszkał przy ulicy de Béthisy, oto tutaj na prawo — odpowiedział gospodarz z wewnętrzną radością, która jednak odbiła się na jego twarzy.
— Jakto, mieszkał!... — zapytał La Mole — czy się przeprowadził?
— Tak, lecz na tamten świat.
— Co to znaczy?... — wrzasnęli razem La Mole i Coconnas — admirał wyprowadził się na tamten świat!
— Jakto! panie de Coconnas — mówił gospodarz ze złośliwym uśmiechem — pan należysz do stronnictwa księcia Gwizyusza i nic o tem nie wiesz?
— Czego nie wiem?
— Że onegdajszego dnia, gdy admirał przechodził ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, koło domu kanonika Pierre-Pille, wystrzelono do niego z rusznicy.
— I zabito go!... — krzyknął La Mole.
— Nie, wystrzał strzaskał mu tylko ramie i urwał dwa palce, lecz spodziewają się, że kule były zatrute.
— Jakto, nędzniku!... — zawołał La Mole — spodziewają się!...
— Chciałem powiedzieć, że domyślają się — odparł gospodarz — nie kłóćmy się o jeden wyraz; omyliłem się.
I La Hurière, obróciwszy się tyłem do La Mola, z szyderczym grymasem pokazał język hrabiemu de Coconnas, znacząco na niego spojrzawszy.
— Czy być może?... — zapytał Coconnas, promieniejąc z radości.
— Czy być może!... — szepnął La Mole w bolesnem osłupieniu.
— Tak, jak już miałem honor panom powiedzieć — odrzekł gospodarz.
— W takim razie — rzekł La Mole idę do Luwru, nie tracąc ani chwili. Nie wiem tylko, czy znajdę tam króla Henryka?...
— Bezwątpienia, wszakże tam mieszka.
— I ja idę do Luwru — powiedział Coconnas. — Czy zastanę tam księcia Gwizyusza?,..
— Zapewne, gdyż przed chwilą widziałem go, przechodzącego tędy ze swoją szlachtą.
— A więc pójdźmy, panie de Coconnas — rzekł La Mole.
— Służę panu — powiedział Coconnas.
— A kolacya, panowie?... — zapytał La Hurière.
— A!.. ja może będę wieczerzał u króla Nawarry — powiedział La Mole.
— A ja u księcia Gwizyusza — dodał Coconnas.
— Ja zaś — rzekł gospodarz, odprowadzając wzrokiem swych gości, którzy udali się w stronę Luwru — pójdę wyczyścić szyszak, przygotować rusznicę i wyostrzyć halabardę. Niewiadomo bowiem, co się może wydarzyć.
Coconnas i La Mole, zapytawszy pierwszego spotkanego przechodnia o drogę do Luwru, udali się, według otrzymanego objaśnienia, ulicą d’Averon, następnie przeszli Saint-Germain-l’Auxerrois i wkrótce znaleźli się przed zamkiem, którego zewnętrzne kształty wieź, zaczęły już spływać się z horyzontem, który pokrywał się ciemnościami nadchodzącej nocy.
— Cóż się panu stało?... — zapytał Coconnas La Mola, spostrzegłszy, iż ten zatrzymał się i z jakiemś uszanowaniem patrzył na zwodzone mosty, wązkie okna i spiczaste wieże, które się nagle przedstawiły jego oczom.
— Dalibóg, sam nie pojmuję — odpowiedział La Mole. — Tak mi mocno serce bije... Nie jestem tchórzem, lecz nie wiem, dlaczego ten pałac wydaje mi się ponurym, nawet strasznym.
— Ja zaś — powiedział Coconnas — nie mogę znowu pojąć, dlaczego jestem bardzo wesoły.
Wprawdzie, ubrany jestem cokolwiek niedbale — mówił dalej, rzuciwszy oczyma na swe podróżne ubranie — lecz to nie powinno mnie nawet obchodzić!.. zaniedbanie nadaje zuchowatą minę. Przytem, rozkazano mi nie tracić ani chwili czasu. Zaniedbania więc w ubraniu za złe wziąć mi nie mogą, bo za to wykonywam rozkazy akuratnie.
I obadwaj poszli dalej, miotani odmiennemi uczuciami.
Luwr był mocno strzeżony; wszystkie warty podwojono.
Te środki ostrożności zakłopotały nieco dwóch naszych młodzieńców.
Lecz Coconnas, przypomniawszy sobie, że nazwisko księcia Gwizyusza działa na Paryżan, jakby jaki talizman, przystąpił do placówki i odwołując się do tego wszechwładnego nazwiska, zapytał, czy może wejść do Luwru.
W samej rzeczy, zdawało się, że nazwisko księcia wywarło niejaki wpływ na żołnierza, lecz tenże po chwili zapytał go o hasło.
Naturalnie Coconnas zmuszony był przyznać się, że hasła nie zna.
— To idź pan precz!.. — zawołał żołnierz.
W tym samym czasie jakiś człowiek, rozmawiający z oficerem służbowym usłyszawszy, że Coconnas prosi o pozwolenie wejścia do Luwru, przerwał rozmowę i zbliżywszy się ku niemu, zapytał go silnym niemieckim akcentem:
— Czego pan chcesz od księcia Grwizyusza?...
— Chciałbym z nim pomówić — odpowiedział Coconnas.
— Niepodobna, książę jest teraz u króla.
— Lecz ja otrzymałem rozkaz na piśmie ażebym przybył do Paryża.
— A!.. pan masz rozkaz na piśmie?..
— Tak jest, i przybyłem umyślnie z bardzo odległych stron.
— A!.. pan przybyłeś z bardzo odległych stron?...
— Przybyłem aż z Piemontu.
— Dobrze!... dobrze!... To co innego. Jak się pan nazywasz?...
— Hrabia Annibal de Coconnas!...
— Bardzo dobrze!... daj mi pan list, panie Annibalu.
— Na honor, to jakiś grzeczny człowiek — pomyślał de La Mole — gdyby to i mnie udało się dostać podobnego przewodnika do króla Nawarry.
— Dajże mi pan list — mówił dalej Niemiec, wyciągając rękę do Annibala, który stał nie wiedząc, co ma uczynić.
— Lecz — odparł Piemontczyk z niedowierzaniem, cechą właściwą ludom włoskim — nie wiem, czy mogę... Nie mam honoru znać pana.
— Jestem Pesme; należę do dworu księcia Gwizyusza.
— Pesme!... — powtórzył Coconnas — to nazwisko nie jest mi znane.
— To jest pan de Besme — powiedział żołnierz, stojący na warcie.
— Jest cudzoziemcem, źle więc wymawia po francuzku. Oddaj mu pan list i o nic się nie obawiaj.
— A!.. pan de Besme!... — zawołał Coconnas. — Proszę, proszę, oto mój list. Bądź pan łaskaw darować mi, żem tego nie uczynił odrazu. Lecz pan zapewne wiesz, że wierny sługa inaczej nie może...
— Dobrze, dobrze — odpowiedział de Besme — nie warto się, panie, usprawiedliwiać.
— Ponieważ pan jesteś tyle grzeczny — rzekł La Mole, zbliżywszy się z kolei — ośmielam się więc prosić go, czybyś nie raczył także przyjąć niego listu?
— Jak się pan nazywasz?
— Hrabia Lerac do La Mole.
— Nie znam tego nazwiska.
— Nic dziwnego że nie mam szczęścia być panu znanym, nie jestem tutejszy, i również jak hrabia de Coconnas przybyłem zdaleka.
— Zkądże?
— Z Prowancyi.
— Czy także z listem?
— Z listem.
— Czy do księcia Gwizyusza?
— Nie, do Jego królewskiej mości króla Nawarry.
— Nie jestem sługą króla Nawarry — odpowiedział de Besme, stając się nagle oziębłym — nie mogę więc mu wręczyć pańskiego listu.
I Besme, obróciwszy się tyłem do La Mola, poszedł do Luwru, dając znak hrabiemu de Coconnas ażeby udał się za nim.
La Mole pozostał sam.
W tejże samej chwili, z dalszych drzwi Luwru, nieopodal od tych, w których znikli Besme i Coconnas, wyszło około stu ludzi.
— Patrz! — powiedział stojący na warcie żołnierz do swego towarzysza. — Otóż i de Mouy ze swymi hugonotami; jak się też wszyscy radują. Bezwątpienia król przyrzekł im, że zginie morderca, który się targnął na życie admirała i który już zabił ojca de Mouy’a. Tym sposobem syn za jednym zamachem odpłaci za dwóch.
— Powiedz mi, bądź łaskaw — zapytał La Mole, zwracając sic do żołnierza — zdaje mi się, żeś mówił, że to jest pan de Mouy?
— Tak.
— I że ci panowie, co mu towarzyszą, są...
— Heretykami. Wistocie mówiłem to.
— Dziękuję — powiedział La Mole, nie zważając niby na pogardliwy sposób wyrażania się żołnierza o protestantach. — Więcej już wiedzieć nie pragnę.
La Mole, przystąpiwszy do naczelnika hugonotów, rzekł:
— Dowiedziałem się, że pan nazywasz się de Mouy.
— Tak, panie — odpowiedział grzecznie oficer.
— Pańskie nazwisko, znane jako filar kościoła protestanckiego, ośmiela się upraszać go o jednę łaskę.
— O jaką, panie? Lecz pierwej pozwól mi pan zapytać, z kim mam zaszczyt mówić?
— Z hrabią Lerac de La Mole.
Obaj nawzajem skłonili się.
— Słucham pana — powiedział de Mouy.
— Przyjechałem z Aix i przywiozłem list od pana d’Aunac, gubernatora Prowancyi. List ten jest zaadresowany do króla Nawarry i zawiera w sobie wiadomości bardzo ważne i żadnej nie cierpiące zwłoki. Racz mi więc pan powiedzieć, jakim sposobem mógłbym się dostać do Luwru i wręczyć ten list królowi?
— Nic łatwiejszego jak dostać się do Luwru — odpowiedział de Mouy — zdaje mi się tylko, że król Nawarry bardzo jest teraz zajęty. Zresztą, jeżeli pan chcesz, mogę go zaprowadzić do pokojów królewskich. Reszta do pana należeć będzie.
— Bardzo jestem panu obowiązany.
— Chodźmy więc — powiedział de Mouy.
De Mouy zsiadł z konia, rzucił cugle masztalerzowi, oznajmił żołnierzowi hasło, wprowadził La Mole’a do zamku i otwierając drzwi do pokojów króla, rzekł:
— Wejdź pan.
Po tych słowach de Mouy skłonił się i wyszedł.
La Mole, pozostawszy sam jeden, obejrzał się na około.
Przedpokój był pusty; jedne z drzwi prowadzących wewnątrz pałacu, były otwarte.
Postąpił kilka kroków naprzód i znalazł się w wązkim korytarzu.
Zapukał i zapytał, żadnej jednak nie odebrał odpowiedzi.
W tej części Luwru panowała jak najgłębsza cisza.
— Mówiono mi o wielkiej etykiecie — pomyślał La Mole — a tu można wejść, jak na plac, potem wyjść, i nikt cię nie zaczepi.
Zawołał raz jeszcze, lecz jak przedtem było cicho.
— Chodźmy więc dalej — powiedział do siebie — przecież muszę nareszcie kogoś napotkać.
La Mole szedł korytarzem, coraz ciemniejszym.
Nagle drzwi, przeciwległe tym, któremi wszedł, otworzyły się i ukazali się dwaj paziowie, którzy, niosąc w rękach świece, oświetlali drogę kobiecie wysokiego wzrostu, wspaniałej postawy i cudownie pięknej.
Światło zupełnie olśniło La Mola; zatrzymał się więc.
Kobieta także stanęła.
— Czego pan żądasz? — zapytała młodzieńca głosem, który mu się zdał czarodziejską, melodyą.
— Wybacz mi, pani — odpowiedział La Mole, spuszczając oczy. — Pan de Mouy wprowadził mnie tutaj: szukam króla Nawarry.
— Jego królewskiej mości niema tu; sądzę, że musi być u swego szwagra. Lecz czy pod jego niebytność, nie mógłbyś pan objawić swego żądania królowej?
— Uczyniłbym to — odrzekł La Mole — gdyby mnie kto raczył zaprowadzić do niej.
— Królowa stoi przed panem.
— Jakto! — zawołał La Mole.
— Jestem królowa Nawarry — odpowiedziała Małgorzata.
Twarz La Mole’a wyrażała takie przerażenie i zdumienie, że królowa uśmiechnęła się.
— Mów pan prędzej — rzekła Małgorzata — śpieszę się, gdyż mnie oczekuje królowa-matka.
— O! królowo, jeżeli nie masz czasu, dozwól mi oddalić się, w tej chwili nie jestem w stanic dwóch słów powiedzieć... Nie mogę zebrać myśli, królowo! olśniłaś mię. Ja nie myślę, tylko cały jestem w zachwycie.
Małgorzata z wdziękiem postąpiła ku młodemu człowiekowi, który pomimowolnie powiedział taki komplement.
— Uspokój się pan — rzekła królowa. — Zaczekam, i na mnie zaczekają.
— O! daruj, królowo, żem nie oddal ci pokłonu, jakiego należało się spodziewać od twego najpokorniejszego sługi, lecz...
— Lecz pan wziąłeś mnie za jednę z moich dam dworskich.
— Nie, pani; lecz za cień pięknej Dianny de Poitiers. Powiadają, że ona pokazuje się.
w Luwrze.
— Dobrze — rzekła Małgorzata — jestem już o pana zupełnie spokojną, i mam nadzieję że się pan u dworu spodobasz. Czy masz pan list do króla? Tamte grzeczności wcale niepotrzebne. Zresztą, wszystko jedno; gdzież list?.. Oddam go... Tylko się pan śpiesz.
W mgnieniu oka La Mole rozpiął kaftan i wydostał list, owinięty w jedwabną materyę.
Małgorzata odebrała list i spojrzała na charakter pisma.
— Czy pan nie jesteś czasem hrabią de La Mole? — zapytała.
— Tak jest, w samej rzeczy... Lecz, mój Boże! Czyż miałbym być tyle szczęśliwym, iżby moje nazwisko było znane Waszej królewskiej mości?
— Słyszałam je od mego męża króla i od mego brata księcia d’Alençon. Wiem, że na pana oczekują.
Królowa wsunęła list, ciepły jeszcze od piersi młodego człowieka za stanik, cały wyszyty haftem i przybrany brylantami.
La Mole bacznie śledził wszystkie poruszenia Małgorzaty.
— Teraz — powiedziała królowa — zejdź pan do galeryi na dół. i oczekuj, dopóki kto nie przyjdzie od króla Nawarry lub od księcia d’Alençon. Paź mój wskaże panu drogę.
Po tych słowach, Małgorzata udała się dalej.
La Mole przycisnął się do ściany.
Lecz korytarz był tak wązki, a jedwabna suknia królowej tak szeroka, że się lekko otarła o młodego człowieka.
Czarujący zapach rozchodził się za oddalającą królową.
La Mole zadrżał i, czując, że może upaść, oparł się o ścianę.
Małgorzata zniknęła, jak widziadło.
— Czy pójdziemy? — zapytał paź, które mu rozkazano zaprowadzić La Mole’a do galeryi na dół.
— Tak, tak — odrzekł La Mole w upojeniu.
Paź wskazywał mu drogę w tym kierunku, w którym znikła Małgorzata, a hrabia, mając nadzieję ujrzenia jej jeszcze, zaczął pośpieszać.
Wistocie, doszedłszy do ostatniego stopnia schodów, La Mole spostrzegł królowę na niższem piętrze i czy przypadkowo, czy też dla tego, że odgłos jego kroków doszedł do jej uszu, Małgorzata obejrzała się, i La Mole jeszcze ją raz zobaczył.
— Dokąd pan idziesz? — zapytał paź.
— A! to tędy — odpowiedział La Mole — bądź łaskaw wybaczyć mi.
Paź udał się naprzód, zeszedł o piętro niżej, otworzył jedne drzwi, potem drugie i, stanąwszy na progu, rzekł:
— Oto tutaj masz pan zaczekać.
La Mole wszedł do galeryi, i drzwi się za nim zamknęły.
Galerya była pusta, przechadzał się tylko jakiś człowiek, widocznie także na kogoś oczekujmy.
Wieczór ogromnymi płatami cieni, rzucanych od sklepień, usłał całą podłogę galeryi, tak, że znajdujący się w niej poznać się nawzajem nie mogli, chociaż oddaleni byli od siebie zaledwie o dwadzieścia kroków.
La Mole pierwszy zbliżył się do swego towarzysza.
— A! na honor! — zawołał — wszak to pan hrabia de Coconnas! Piemontczyk obrócił się i z zadziwieniem patrzał na Mole’a.
— A! na Boga — zawołał — to pan deLa Mole, albo niech mnie dyabli porwą! Oj! cóż ja mówię? jestem u króla i przeklinam; lecz co to szkodzi! sam król, zdaje mi się, przeklina nie gorzej odemnie, podobno nawet w kościele. No i cóż, jesteśmy więc w Luwrze?...
— Jak pan widzisz; czy de Besme tu pana wprowadził?
— Tak, kochany niemiec ten Besme... A pana któż wprowadził?
— Pan de Mouy... Mówiłem już panu, że hugonoci nie są bez wpływu u dworu... Ale, widziałeś się pan z księciem Gwizyuszem?
— Jeszcze nie... A pan, miałeś posłuchanie u króla Nawarry?
— Także nie, lecz to wkrótce nastąpi. Przyprowadzono mnie tutaj i kazano czekać.
— Zobaczysz pan, że idzie tu pewno o jaką wspaniałą ucztę i że będziemy w liczbie zaproszonych. W samej rzeczy, jak dziwaczny los! Już od dwóch godzin przeszło, jak przypadki bezustannie nas łączą.. Lecz co panu jest?... wydajesz się głęboko zamyślonym...
— Ja? — szybko i ze drżeniem odparł La Mole. (Był on jeszcze pod wpływem uroczego widziadła). — Nie! lecz miejsce to, budzi we mnie tysiące myśli.
— Filozoficznych, nieprawdaż? Ja również tego doświadczyłem. Właśnie w chwili kiedyś pan tu wchodził, przyszły mi na myśl wszystkie przestrogi mego nauczyciela. Czy, znasz, hrabio, Plutarcha?
— Naturalnie! — odparł z uśmiechem La Mole — jest to jeden z moich ulubionych autorów.
— A więc — mówił dalej z powagą Coconnas — sądzę, że ten wielki pisarz nie omylił się, porównywając dary natury z balsamicznemi roślinami, których zapach nigdy nie wietrzeje i które są obdarzone siłą gojenia ran, — Czy umiesz po grecku, panie de Coconnas? — zapytał La Mole, bacznie patrząc w oczy swemu towarzyszowi.
— Nie, lecz mój nauczyciel umiał i radził mi, ażebym, będąc przy dworze, często rozmyślał o cnocie. Rozmyślanie takie, mawiał on, przedstawia człowieka z dobrej strony. Uprzedzam jednak pana, że na te jego przestrogi pozostałem nieczuły. Ale, czyś pan głodny?
— Nie.
— Zdaje mi się jednak, żeś pan mile spoglądał na pieczoną zwierzynę, wymalowaną na znaku oberży: pod „Piękną Gwiazdą“;, co zaś do mnie, umieram z głodu.
— To śliczna jest sposobność zastosowania pańskich prawd o cnocie i okazania Plutarchowi czci należnej, gdyż ten wielki pisarz mówi: Prepon esti ten men psuchen odune ton de gastera semo askin[1].
— To ty, hrabio, umiesz po grecku? — zawołał zdumiony Coconnas.
— Tak — odpowiedział La Mole — mój nauczyciel nauczył mnie.
— W takim razie, hrabio, twój los zabezpieczony; będziesz pisał wiersze z Karolem IX, a rozmawiał po grecku z królową Małgorzatą.
— Nie licząc jeszcze tego — dodał, śmiejąc się La Mole — że będę mógł mówić z królem Nawarry narzeczem gaskońskiem.
W tejże chwili drzwi, znajdujące się w końcu galeryi, dotykającej pokoi króla, roztworzyły się; dały się słyszeć kroki, i w ciemności można było dostrzedz zbliżający się cień.
Cień przybrał wkrótce kształty człowieka.
Człowiekiem tym był pan de Besme.
Zbliżywszy się ku dwom młodzieńcom, spojrzał im w twarze, chcąc poznać tego, którego potrzebował, i dał znak hrabi de Coconnas, ażeby udał się za nim.
Coconnas pożegnał ręką La Mole’a.
De Besme, doszedłszy z hrabią de Coconnas do końca galeryi, otworzył drzwi, i wówczas znaleźli się na pierwszym stopniu schodów.
W tem miejscu zatrzymali się obaj, a Besme, obejrzawszy się na wszystkie strony, powiedział:
— Gdzie mieszkasz, panie de Coconnas?
— W oberży pod Piękną Gwiazdą przy ulicy de l’Arbre-Sec.
— Dobrze, dobrze! to niedaleko ztąd... Idź pan teraz prędko do domu, tej zaś nocy...
I znowu obejrzał się na wszystkie strony.
— Cóż tej nocy? — zapyta! Coconnas.
— Tej nocy powrócisz pan tutaj z białym krzyżem na czapce. Hasło będzie: „Gwizyusz” Tss! cicho!
— Lecz o której godzinie mam przyjść?
— Skoro tylko uderzą w dzwon na gwałt.
— Jakto, na gwałt? — zapytał Coconnas.
— No na gwałt; ot tak: bum! bum!...
— A! rozumiem. Dobrze! będę tu — odpowiedział Coconnas.
I, skłoniwszy się niemcowi, pobiegł po schodach, zadając sam sobie pytanie:
— Co on u dyabła chciał powiedzieć? dlaczego uderzą na gwałt? Zresztą, wszystko mi jedno! ja pozostaję przy mojem mniemaniu: ten pan de Besme to poczciwe Niemczysko. Czyby czasem nie należało zaczekać na hrabiego de La Mole?... Lecz nie; on bezwątpienia pozostanie na wieczerzy u króla Nawarry.
I Coconnas udał się na ulicę de l’Arbre-Sec, dokąd, jak magnes, przyciągał go znak pod Piękną Gwiazdą.
Tymczasem otworzyły się po drugiej stronie galeryi drzwi, prowadzące do mieszkania króla Nawarry, i paź, zbliżywszy się do La Mole’a, zapytał go:
— Czy pan jesteś hrabią, de La Mole?
— Tak jest.
— Gdzie pan mieszkasz?
— Na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą.
— Dobrze! to niedaleko od Luwru. Słuchaj pan... Jego królewska mość kazał panu oświadczyć, że nie może go teraz przyjąć, lecz być może, że przyśle po pana w nocy. Gdybyś pan jednak do jutrzejszego dnia nie odebrał od niego żadnej wiadomości, przyjdź sam do Luwru.
— A jeżeli mnie warty nie wpuszczą?
— A! prawda... Hasło będzie: Nawarra. Wymów pan tylko to słowo, a wszystkie drzwi staną mu otworem.
— Dziękuję.
— Ale, zaczekaj no pan; rozkazano mi doprowadzić pana aż do bramy, ażebyś znowu nie zabłądził w Luwrze.
— A Coconnas? — pomyślał La Mole, wyszedłszy z pałacu.
— Aha! pewno został na kolacyi u księcia Gwizyusza.
Lecz pierwszą osobą, jaką napotkał, wchodząc do oberży La Hurière’a, był Coconnas, siedzący przy olbrzymiej jajecznicy ze słoniną.
— Oho! — zawołał Coconnas, śmiejąc się na całe gardło — zdaje się, że pan tak jadłeś kolacyę u króla Nawarry, jak ja u księcia Gwizyusza?...
— Tak jest.
— I głód napastuje pański żołądek?..
— Tak sądzę.
— Na złość Plutarchowi?..
— Hrabio!... — powiedział La Mole, śmiejąc się — Plutarch mówi w innem miejscu: „mający, powinien dzielić się z niemającym”. Czy idąc za radą Plutarcha, nie podzielisz pan swojej jajecznicy ze mną?... Przy jedzeniu pomówimy o cnocie.
— O!.. nie — odpowiedział Coconnas — dobrze jest mówić o cnocie w Luwrze, gdzie się obawiasz, ażeby cię nie podsłuchano, i kiedy masz żołądek próżny. No!... siadaj, hrabio, i jedz.
— Teraz już, jak uważam, los połączył nas ze sobą nierozerwalnym węzłem. Czy pan nocujesz tutaj?...
— Nie wiem.
— I ja podobnież.
— W każdym razie, wiem, gdzie przepędzę noc.
— No, gdzież?...
— Nieochybnie tam, gdzie i pan.
I obaj zaczęli się śmiać, z gorliwością zmiatając jajecznicę, usmażoną przez La Huriere’a.
Jeżeli czytelnik ma chęć dowiedzieć się teraz, dlaczego król Nawarry nie przyjął pana de La Mole, dlaczego pan de Coconnas nie mógł się widzieć z księciem Gwizyuszem i dlaczego obadwaj, zamiast zajadania w Luwrze bażantów, kuropatw i pieczeni sarnich, musieli poprzestać na jajecznicy ze słoniną w oberży pod „Piękną gwiazdą”, poprosimy go, aby raczył wejść z nami do starego zamku królewskiego i pójść za Małgorzatą królową Nawarry, którą La Mole stracił z oczu przy wejściu do galeryi.
W czasie, kiedy Małgorzata zstępowała ze schodów, książę Henryk Gwizyusz, znajdował się w gabinecie króla.
Na schodach, po których schodziła Małgorzata, było wyjście.
Z gabinetu zaś, w którym był Gwizyusz, wychodziły drzwi; drzwi te i wyjście prowadziły na korytarz, a korytarz do pokoi królowej-matki, Katarzyny de Médicis.
Katarzyna de Médicis siedziała sama jedna przy stole, oparłszy się łokciem na rozwartej książce do nabożeństwa i spuściwszy głowę na rękę uderzającej jeszcze piękności, co zawdzięczała kosmetykom florentczyka René, pełniącego przy niej dwoiste obowiązki: perfumiarza i truciciela.
Wdowa po Henryku II-im miała na sobie żałobę, której nie zdejmowała od czasu śmierci męża.
Była to kobieta przeszło pięćdziesiąt dwa lat licząca, która, dzięki swej tuszy, zachowała jeszcze rysy dawnej piękności.
Pokój, również jak i ubiór królowej, nosił na sobie cechę wdowieństwa.
Wszystko w nim było ponure: ściany, meble, materye.
Tylko nad baldachimem, wznoszącym się po nad krzesłem królewskiem, widać było wyobrażenie tęczy z następującą dewizą grecką, przez króla Franciszka I-go nadana: Phos pherei e de kai aithzen, co znaczy:
Na krześle leżała ulubiona charciczka królowej-matki, podarowana jej przez zięcia Henryka, i nazwana mitologicznem mianem Febe.
Nagle, i właśnie w tej chwili, kiedy królowa pogrążona była w dumaniach najgłębszych, które wywołały na jej usta karminowe lekki uśmiech, ktoś otworzył drzwi, uchylił pokrywający je kobierzec i, ukazując bladą twarz, powiedział:
— Wszystko źle idzie.
Katarzyna podniosła głowę i poznała księcia Gwizyusza.
— Jakto! źle — odrzekła. — Co mówisz, Henryku?
— Król coraz bardziej przywiązuje się do tych przeklętych hugonotów i, jeżeli będziemy czekali na jego przyzwolenie, potrzebne dla dokonania naszego wielkiego przedsięwzięcia, być może, bardzo długo jeszcze poczekamy.
— Cóż więc takiego się stało?... — zapytała Katarzyna, nie okazując żadnego wzruszenia na twarzy, której tak dobrze, stosownie do potrzeb i okoliczności, nadawała zupełnie odmienny wyraz.
— Przed chwila, może już po raz dwudziesty zadałem Jego królewskiej mości pytanie, czy też długo jeszcze znosić będziemy wszystkie zuchwalstwa hugonotów, których osobliwie dopuszczają się po zranieniu admirała.
— I cóż ci na to mój syn odpowiedział?... — zapytała Katarzyna.
— Odpowiedział mi: „Książę! Naród musi cię mieć w podejrzeniu, żeś chciał zamordować mojego drugiego ojca admirała; broń się więc, jak ci się podoba. Co zaś do mnie, jeśli przypiszą mi ten czyn, sam się będę starał oczyścić z zarzutu”... Po tych słowach odwrócił się odemnie i poszedł karmić psy swoje.
— I nie próbowałeś go zatrzymać?
— Owszem. Lecz wtedy odpowiedział mi znanym Waszej królewskiej mości głosem, rzuciwszy na mnie pierwej jedno z tych spojrzeń, jemu tylko właściwych: „Książe! moje psy są głodne i nie można ich zmusić, ażeby czekały: psy nie są ludźmi”... Przychodzę więc zawiadomić o tem Waszą królewską mość.
— Bardzo dobrze uczyniłeś — odpowiedziała królowa-matka.
— Cóż teraz robić?
— Użyć należy ostatniego środka.
— Któż się tego podejmie?
— Ja! Czy król jest sam?
— Nie. Jest u niego pan de Tavannes.
— Zaczekaj tu. Albo lepiej idź za mną w oddaleniu.
Katarzyna powstała i udała się do pokoju, w którym na dywanach tureckich i aksamitnych poduszkach wylęgały się ulubione charty króla.
Na prętach, umocowanych w ścianie, siedziały trzy sokoły i mała sroczka, którą Karol IX-ty bawił się, łapiąc małe ptaszki w ogrodach starego Luwru i Tuilleries, zaczynających się wówczas budować.
Podczas tego przejścia, królowa ułożyła sobie bladą i przepełnioną wyrazem smutku twarz, na której zabłysła ostatnia, a raczej pierwsza łza.
Bez szmeru przystąpiła do Karola IX-go, rozdającego psom kawałki ciasta, na równe pokrajanego cząstki.
— Mój synu — przemówiła Katarzyna z tak sztucznem drżeniem głosu, że król zadrżał.
— Czego pani żądasz?... — zapytał kroi, szybko odwracając się.
— Oto przyszłam prosić cię, mój synu, o pozwolenie dla odjechania do któregokolwiek z twoich zamków, byleby tylko w jak najodleglejszej stronie Francyi położonego.
— Dlaczegóż to?... — zapytał Karol IX-ty, utkwiwszy w matkę szklanne oczy, które w niektórych razach stawały się bardzo przenikliwemi.
— Dlatego, że codziennie obrażają mnie hugonoci; dlatego, że dzisiaj słyszałam cię grożącego protestantami wśród Luwru. Nie chcę więc dłużej być świadkiem podobnych scen.
— Lecz cóż mam robić, moja matko — odpowiedział Karol IX-ty z wyrazem głębokiego przekonania — chciano zabić admirała; podły morderca zabił już im odważnego de Mouya. Na Boga! Przecież trzeba, moja matko, ażeby była w królestwie jakaś sprawiedliwość.
— O! bądź przekonanym, mój synu — zawołała Katarzyna — że twa sprawiedliwość nie zakończy ich zemsty; gdyż, jeżeli tej im odmówisz, sami sobie dadzą zadosyćuczynienie. Dzisiaj mnie, jutro księciu Gwizyuszowi, a pojutrze tobie będą się starali odpłacić.
— Tak sądzisz, pani?... — odpowiedział Karol IX-ty głosem, w którym pierwszy raz przebiło się lekkie wahanie.
— Czyż nie widzisz — mówiła Katarzyna, oddając się zupełnie gwałtowności swoich myśli — że tu już nie idzie o zamordowanie Franciszka Gwizyusza lub też admirała, nie o protestancką lub katolicką religię, lecz poprostu o strącenie z tronu syna Henryka II-go i o posadzenie syna Antoniego de Bourbon.
— O! już zaczynasz, moja matko, przesadzać — rzekł król.
— Jakież więc twoje zdanie, mój synu?
— Czekać, matko, czekać. W tem słowie zamyka się cała mądrość ludzka, i, podług mnie, ten jest największym, najsilniejszym, a osobliwie najzręczniejszym, kto umie czekać.
— Więc czekaj; lecz ja czekać nie myślę.
Przy tych słowach, Katarzyna skłoniła się i chciała wyjść.
Karol IX-ty zatrzymał ją.
— Cóż więc mam czynić, moja matko?... — zapytał.
— Jestem przedewszystkiem sprawiedliwym, i chciałbym, żeby ze mnie wszyscy byli zadowoleni.
Katarzyna zbliżyła się.
— Panie hrabio — rzekła do pana de Tavannes, bawiącego się ze sroką — powiedz królowi, cobyś uczynił, będąc na jego miejscu.
— Czy Wasza królewska mość pozwalasz?... — zapytał hrabia.
— Mów, Tavannes, mów.
— Co Wasza królewska mość robi w takim razie na polowaniu, kiedy dzik ranny rzuca się na niego?
— Z odwagą go oczekuję i przebijam oszczepem — odparł Karol TX-ty.
— Jedynie dla uniknienia rany — dodała Katarzyna.
— I dla rozrywki — podjął król z uśmiechem, znamionującym jego odwagę, do wściekłości posuniętą — lecz ja nie będę się bawił, zabijając swoich poddanych a hugonoci w moich cezach mają równą z katolikami wartość.
— W takim razie — powiedziała Katarzyna — poddani twoi protestanci zrobią ci to samo, co dzik, którego nie przebito oszczepem; oni cię strącą z tronu.
— O! czy tak pani myślisz?... — rzekł Karol IX-ty tonem, okazującym wyraźnie, że niewielką pokłada wiarę w przepowiednie matki.
— Czyż nie widziałeś dzisiaj de Mouya z jego towarzyszami?
— Widziałem; właśnie niedawno wyszli odemnie. Lecz czyż wymagał on czego niesprawiedliwego! Żądał śmierci mordercy swego ojca i admirała. Czyż nie ukarałem hrabiego de Montgommery za śmierć mojego ojca, a twojego męża, pomimo że śmierć ta zadana była przypadkiem?...
— Dosyć już, Najjaśniejszy panie — powiedziała urażona Katarzyna — nie mówmy już lepiej o tem. Wasza królewska mość znajdujesz się pod opieką Boga. Bóg dał ci siłę, mądrość i wiarę. Lecz ja, nędzna kobieta, opuszczona zapewne przez Niego za grzechy moje, drżę z obawy i ustępuję.
Po tych słowach, Katarzyna skłoniła się po raz drugi i wyszła, dając znak księciu Gwizyuszowi, który wszedł podczas ostatniej rozmowy, ażeby pozostał i po raz ostatni spróbował nakłonić króla.
Karol IX-ty odprowadził matkę wzrokiem, już jej jednak nie zatrzymując teraz; potem zaczął pieścić się z psami, pogwizdując piosnkę łowiecką.
Nagłe przerwał.
— Matka moja ma szczególny dowcip; nigdy nad niczem nie pomyśli. U niej nic nie znaczy zabić kilkudziesięciu hugonotów za to, że przyszli prosić o sprawiedliwość. Czyż oni nie mają do tego prawa?...
— Kilkudziesięciu?.., — powtórzył książę Gwizyusz.
— A!.. książę tutaj — powiedział król, udając, że go dopiero teraz spostrzega. — Tak, kilkudziesięciu; niezły ubytek! O! gdyby kto do mnie przyszedł i odezwał się temi słowy: „Najjaśniejszy panie! uwolnię cię odrazu od wszystkich nieprzyjaciół, tak, że nazajutrz nikt ci ich śmierci wyrzucać nie będzie”, a! w takim razie, to co innego.
— A więc, Najjaśniejszy panie...
— Tavannes — przerwał król — zmordujesz Margo. — Posadź ją na miejsce. Dlatego że nosi imię mojej siostry, królowej Nawarry, nie idzie jeszcze zatem, ażeby wszyscy mieli się z nią pieścić.
Tavannes posadził srokę na pręcie i zaczął skręcać i rozkręcać uszy charta.
— Więc gdyby kto powiedział Waszej królewskiej mości: „Najjaśniejszy panie! jutro będziesz uwolniony od wszystkich swoich nieprzyjaciół”, to...
— A za którego świętego orędownictwem stałby się ten wielki cud?
— Dzisiaj mamy 24-go Sierpnia, a zatem za orędownictwem Ś-go Bartłomieja.
— Ha! znakomity święty — mruknął król — dal się żywcem obedrzeć ze skóry.
Książę złowieszczo się uśmiechnął.
— I to ty, kochany braciszku — mówił dalej król — ty, swoją małą szpadą ze złotą rękojeścią, chcesz zamordować do jutrzejszego dnia dziesięć tysięcy hugonotów. Ha! ha! ha! No proszę! co to z ciebie za żartowniś!
<poem> król parsknął od śmiechu, lecz tak udanego, że echo powtórzyło go jakimś ponurym dźwiękiem.
— Najjaśniejszy panie! tylko jedno słowo — odezwał się książę, mimowolnie zadrżawszy na ten śmiech, w którym nic nie było ludzkiego — dość skinąć, a wszystko będzie gotowe. Mam szwajcarów, przeszło tysiąc szlachty, lekką jazdę, mieszczan; Wasza królewska mość ma swoję gwardyę, przyjaciół, szlachtę katolicką... Jest nas dwudziestu przeciwko jednemu.
— Jeżeli książę jesteś tak silny, dlaczegóż u dyabła, brzęczysz mi o tem nad uszami... Rozporządź się bezemnie...
I król obrócił się do psów.
Portiera podniosła się i znowu ukazała się Katarzyna.
— Wszystko idzie dobrze, cel już blizki — szepnęła księciu — nalegaj na niego, a ustąpi.
Portiera znów opadła.
Małej tej sceny Karol IX nie widział, a może udawał, że nie widzi.
— Obciąłbym jednak wiedzieć — rzekł książę Gwizyusz — czy rozporządzenia moje podobają się Waszej królewskiej mości, w razie, jeżeli sam zacznę działać?
— Doskonale, Henryku, przykładasz mi nóż do gardła; lecz nie sądź, że ci się poddam, czyż nie jestem królem?
— Nie, jeszcze nie, Najjaśniejszy panie; lecz jeśli zechcesz, jutro możesz nim zostać:
— Tak... a więc — mówił Karol IX-ty — mam pozwolić, żeby zamordowano króla Nawarry, księcia Kondeusza... u mnie w Luwrze... co?
Potem głosem stłumionym dodał:
— Za Luwrem, to co innego.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł książę — dziś wieczorem pójdą oni na hulankę z księciem d’Alençon.
— Tavannes — zawołał król, doskonale udając zagniewanego — czego drażnisz psa? Pójdź tu, Akteon.
I Karol IX, nie słuchając więcej, wyszedł z pokoju, pozostawiwszy w zadziwieniu księcia i Tavannesa.
Tymczasem zupełnie inna scena odbywała się w pokojach Katarzyny, która, skinąwszy księciu Gwizyuszowi ażeby nie ustępował, wróciła do siebie i zastała osoby, zwykle zbierające się u niej wieczorami.
Katarzyna wyszła ponura, wróciła zaś z uśmiechem na ustach.
Wkrótce pozwoliła odejść swoim damom i dworzanom; pozostała tylko Małgorzata, która, siedząc na kufrze przy otwartem oknie, spoglądała na niebo, zatopiona w głębokiej zadumie.
Królowa-matka, pozostawszy sam na sam z córką, po kilkakroć otwierała usta, chcąc przemówić; lecz straszna myśl spychała jej słowa z ust w głąb piersi.
W tejże chwili wszedł król Nawarry.
Piesek, leżący na krześle, skoczył i pobiegł do niego.
— Czy ty tutaj, mój synu? — zapytała Katarzyna, zadrżawszy — pozostajesz na wieczerzy w Luwrze?
— Nie, pani — odpowiedział Henryk — wychodzimy dziś na miasto z panami d’Alençon i Kondeuszem. Sądziłem nawet, że ich tu znajdę.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Idźcie, panowie, idźcie... — powiedziała. — Mężczyźni są szczęśliwi, że mogą zawsze wychodzić... Nieprawdaż, moja córko?
— W samej rzeczy — odparła Małgorzata — swoboda jest nieocenioną!
— Czy nie chcesz pani przez to powiedzieć, że to ja ci ją wydzieram? — rzekł Henryk, kłaniając się żonie.
— Nie, panie; ja nie ubolewam nad sobą, lecz wogóle nad wszystkiemi kobietami.
— Czy czasem, mój synu, nie odwiedzisz admirała? — zapytała Katarzyna.
— Być może, że wstąpię do niego.
— Uczyń to, a dasz dobry przykład. Jutro zaś zawiadomisz mnie o jego zdrowiu.
— Pójdę więc, jeżeli mój zamiar uważasz pani za dobry.
— Ja? — odrzekła Katarzyna — ja nic nie pochwalam... Lecz kto tam?... Odpraw, mój synu; nie przyjmuję nikogo.
Henryk postąpił kilka kroków ku drzwiom, aby wypełnić rozkaz królowej-matki; lecz w tej chwili uchylono portierę, i maleńka główka pani de Sauve wsunęła się do pokoju.
— Pani — powiedziała Karolina — perfumiarz René, którego Wasza królewska mość raczyłaś zawołać, przyszedł.
Katarzyna rzuciła na króla Nawarry spojrzenie szybkie, jak błyskawica.
Młody książę cokolwiek zaczerwienił się, potem nagle straszną pokrył się bladością.
Nazwisko, które wymówiono, nosił zabójca jego matki.
Henryk, czując, że twarz jego zdradza wewnętrzne wzruszenie, oparł się na krawędzi okna.
Piesek zaszczekał.
W tej chwili weszły dwie osoby: jedna, którą już oznajmiono, i druga, mająca zawsze wolny wstęp.
Pierwszą był perfumiarz René.
Zbliżył się on do królowej, pełen uniżonej grzeczności sług florenckich, trzymając w rękach otwartą szkatułkę, której wszystkie przegródki napełnione były proszkami i flakonikami.
Drugą osobą była księżna Loto, starsza siostra Małgorzaty.
Weszła ona tajemnemi drzwiczkami, prowadzącemi do gabinetu króla.
Księżna była blada i drżała; spodziewając się, że Katarzyna, zajęta z panią de Sauve oglądaniem szkatułki przyniesionej przez Renégo, nie spostrzeże jej, usiadła obok Małgorzaty; król Nawarry stał obok żony, spuściwszy głowę na rękę, jak człowiek, starający się przyjść do siebie, z powodu nagłego olśnienia przez światło.
Prawie w tejże chwili Katarzyna zwróciła się do Małgorzaty i rzekła:
— Moja córko, możesz już odejść do siebie. A ty, mój synu, możesz iść pobawić się na mieście.
Małgorzata wstała; Henryk obrócił się, zamierzając wyjść.
Księżna Lotaryńska pochwyciła Małgorzatę za rękę.
— Siostro — powiedziała cicho i prędko — na imię Gwizyusza, któremu ocaliłaś życie i który teraz ratuje twoje, zaklinam cię nie oddalaj się ztąd, nie chodź do swoich pokoi.
— A co tam mówisz, Klaudio? — zapytała Katarzyna.
— Nic, matko.
— Ej! ty coś szepnęłaś Małgorzacie.
— Życzyłam jej dobrej nocy i zarazem oświadczyłam, że księżna de Nevers przesyła jej swoje uszanowanie.
— A gdzież jest ta piękna księżna?
— U swego szwagra, księcia Gwizyusza.
Katarzyna spojrzała na swoje córki podejrzliwie i zmarszczyła brwi.
— Pójdź tutaj, Klaudio — zawołała królowa-matka.
Klaudia była posłuszną. Katarzyna wzięła ją za rękę.
— Coś jej powiedziała, pleciuchu? — mruczała królowa, ściskając ją silnie za rękę.
Henryk, nic nie słysząc, lecz, nie straciwszy z oczu ani jednego poruszenia królowej, księżnej Klaudyi i Małgorzaty, zwrócił się do żony:
— Pozwól mi pani ucałować swoję rękę.
Małgorzata wyciągnęła doń drżącą rękę.
— Co ci Klaudya mówiła?... — szepnął Henryk, nachylając się do jej ręki.
— Żebym nie wychodziła ztąd. Na Boga!.. nie wychodź także.
Te słowa przebiegły w głowie Henryka jak błyskawica; lecz blask ten był jednak dostateczny, ażeby oświecić Henryka, co do całego spisku.
— To jeszcze nie wszystko — powiedziała Małgorzata — oto list, przyniesiony przez szlachcica prowansalskiego.
— Pana de La Mole?...
— Tak.
— Dziękuje — odrzekł Henryk, chowając list.
I, odszedłszy od pomieszanej żony, położył rękę na ramieniu Florentczyka.
— No i cóż, panie René — zapytał — jakże tam idzie handel?...
— Dosyć dobrze — odpowiedział truciciel ze zwykłym uśmiechem zdradzieckim.
— I ja tak myślę — rzekł Henryk — skoro posiadasz za klientów wszystkie ukoronowane głowy, nietylko we Francyi, ale i zagranicą.
— Wyjąwszy głowy króla Nawarry — uczynił zuchwałą uwagę Florentczyk.
— Tak, tak!... — zawołał Henryk — masz słuszność; a jednak biedna moja matka, która u ciebie wszystko kupowała, polecała, umierając pamięci mej perfumiarza Renégo. Jutro lub pojutrze przyjdź do mnie i przynieś, jakie masz, najlepsze perfumy.
— To wcale nie zaszkodzi — wtrąciła z uśmiechem Katarzyna — mówią...
— Że odemnie nieosobliwie pachnie — przerwał Henryk, śmiejąc się także — lecz któż ci, matko, o tem powiedział?... Czy Małgorzata?..
— Nie, mój synu — odrzekła Katarzyna — pani de Sauve.
W tejże chwili księżna Lotaryńska, pomimo swoich usiłowań, nie mogąc wytrzymać zadawanego jej przez matkę bólu, przeraźliwie krzyknęła.
Henryk nawet się nie obejrzał.
— Co ci jest, siostro?... — zawołała Małgorzata, rzucając się do Klaudyi.
— Nic — odpowiedziała Katarzyna, stawając pomiędzy niemi.
— Miewa ona często gorączkę nerwową, którą Mazille radzi leczyć ziołami.
I znowu z większy jeszcze siłą ścisnęła rękę starszej córce; następnie obracając się do młodszej rzekła:
— No i cóż, Małgorzato, czyż nie słyszałaś, żem cię prosiła, ażebyś, odeszła do siebie?... Jeżeli to niedostateczne, w takim razie, rozkazuję ci.
— Przebacz mi, matko — powiedziała Małgorzata, blada i drżąca.
— Życzę spokojnej nocy Waszej królewskiej mości.
— Spodziewam się, że twoje życzenie spełni się. Dobranoc ci.
Małgorzata odeszła wolnym i niepewnym krokiem, napróżno starając się spotkać wzrok męża, który nawet nie obejrzał się na nią.
Nastała chwila milczenia. Katarzyna nie spuszczała z oczu księżnej Lotaryńskiej, z założonemi rękoma spoglądającej na matkę.
Henryk stał odwrócony tyłem, lecz całą tę scenę widział w lustrze, udając, że sobie smaruje wąsy pomadą, tylko co wziętą od Renégo.
— Cóż, Henryku — zapytała Katarzyna — czy wyjdziesz nareszcie?..
— A!... prawda — zawołał król Nawarry — Na honor!... zapomniałem, że książę d’Alençon i książę Kondeusz czekają na mnie. Ten cudowny zapach upoił mnie; zdaje mi się, że pamięć straciłem. Do widzenia pani.
— Do widzenia!... A jutro nie zapomnij zawiadomić mnie o zdrowiu admirała.
— Nie zaniedbam tego uczynić. Febe, czego chcesz?...
— Febe!.. — krzyknęła ze złością, Katarzyna.
— Zawołaj ją pani do siebie — rzekł Bearneńczyk — gdyż nie chce mnie ztąd wypuścić.
Królowa-matka wstała i przytrzymała małego pieska za obróżkę, dopóki Henryk nie wyszedł z tak wesołą i spokojną twarzą, jak gdyby nie czuł w głębi serca, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo.
Piesek, puszczony przez Katarzynę, czując się wolnym, rzucił się za Henrykiem, lecz, znalazłszy drzwi zamknięte, ponuro tylko zawył, wsadziwszy długą mordkę za portierę.
— Teraz, Karolino — powiedziała Katarzyna do pani de Sauve — zawołaj mi panów: Gwizyusza i Tawannes, znajdujących się w mojej modlitewni. Po powrocie, odprowadzisz do domu księżnę Lotaryńską, gdyż jest cokolwiek słabą.
Skoro La Mole i Coconnas zjedli w oberży pod „Piękną gwiazdą” lichą wieczerzę (gdyż pieczone ptaki były tyłka na szyldzie), Coconnas wyciągnął nogi, podparł się łokciami o stół i, dopijając ostatniej szklanki wina, zapytał:
— I cóż, czy zaraz idziesz spać, panie de La Mole?...
— Na honor, myślę to uczynić, gdyż być może, iż mnie w nocy obudzą.
— I ja także — powiedział Coconnas — jednak zdaje mi się, że w takim razie, zamiast iść spać i dać na siebie czekać tym, co po nas przyślą, lepiej kaźmy sobie podać karty i grajmy.
Tym sposobem zastaną nas gotowych.
— Chętnie bym się na to zgodził — odrzekł La Mole — lecz na karty nie mam pieniędzy; całego majątku mam zaledwie sto talarów złotem.
— Sto talarów złotem!.. — zawołał Coconnas — i jeszcze pan się uskarżasz?... Kroćset dyabłów, ja mam tylko sześć.
— Wątpię — odparł La Mole — widziałem przecież, jak pan wyjmowałeś z kieszeni worek, który wydawał mi się nietylko pełnym, lecz nawet tęgo nabitym.
— Eh!.. — powiedział Coconnas — to są pieniądze, przeznaczone na uiszczenie dawnego długu, który muszę oddać staremu przyjacielowi mego ojca, zdaje się, takiemu hugonotowi jak i pan. Tak — mówił dalej Coconnas, uderzywszy się po kieszeni — jest tu sto sztuczek złota, lecz należą one do pana Mercandon. Moja spuścizna ogranicza się, jak już panu powiedziałem, do sześciu talarów.
— Więc jakżeż będziemy grali?...
— Właśnie też dlatego chciałem grać... Zresztą, wiesz pan co, jaka mi przyszła myśl...
— Jakaż?..
— Obydwaj przyjechaliśmy do Paryża w jednym celu?...
— Tak jest.
— Każdy z nas ma protektora silnego?...
— Tak jest.
— Pan, bezwątpienia, tak polegasz na swoim, jak ja na moim.
— Tak jest.
— A więc, przyszło mi na myśl, ażebyśmy najprzód grali o pieniądze, a następnie o najpierwszą otrzymaną łaskę u dworu, lub też o pierwszą miłość kochanki.
— Wistocie to bardzo dowcipnie — rzekł, uśmiechając się La Mole — lecz przyznam się, że nie jestem tak zapalonym graczem, ażebym ośmielił się powierzyć cały mój los przyszły, karcie albo kościom; gdyż tak panu, jak i mnie, bezwątpienia całe życie zależeć będzie od pierwszej łaski u dworu.
— Więc nie stawiajmy na kartę pierwszej łaski u dworu, lecz grajmy o pierwszą miłość kochanki.
— Wykonaniu tego zamiaru przeszkadza tylko jedna okoliczność — powiedział La Mole.
— Jakaż?...
— Ze wcale nie mam kochanki.
— I ja również; lecz spodziewam się, że sobie niezadługo jaką wynajdę. Dzięki Bogu!... nie będę postacią swoją odstraszał kobiet, ani też mi tutaj na nich nie zbraknie.
— A więc pod tym względem nie uczujesz braku, panie de Coconnas; lecz ponieważ nie bardzo wierzę w swoją, gwiazdę miłosną, grać więc z panem o miłość kochanki byłoby to samo, co pana okraść. Dlatego też, postaw pan lepiej na kartę swoje sześć talarów; jeżeli je przegrasz, a będziesz chciał grać dłużej, przecie jesteś szlachcicem, a słowo szlacheckie warte jest tyle co złoto.
— To co innego!.. — zawołał Coconnas — masz pan słuszność; słowo szlacheckie warte jest złota, zwłaszcza, gdy szlachcic jest w laskach u dworu. Wierz mi pan, że niewiele ryzykuję, stawiając na kartę pierwszą u dworu otrzymaną łaskę.
— Bezwątpienia, możesz ją pan przegrać, lecz ja jej nie mogę wygrać; gdyż, będąc w usługach króla Nawarry, nic nie mogę otrzymać od księcia Gwizyusza.
— A heretyku!.. zwąchałem cię — mruknął, gospodarz, nie przestając czyścić starego kasku.
Lecz zaraz zamilkł i przeżegnał się.
— Aha!.. pokazuje się ztąd — mówił Coconnas, tasując podane przez chłopca karty — że pan jesteś?...
— Czem?...
— Hugonotem.
— Kto, ja?...
— Tak.
— Przypuśćmy, że tak jest w istocie — — rzekł La Mole, uśmiechając się. — Czy się to panu mc podoba?...
— O!... dzięki Bogu, nie. Mnie to wszystko jedno. Z całego serca nienawidzę hugonotyzmu, lecz nie jestem nieprzyjacielem hugonotów; zresztą, taka teraz moda.
— Tak — odpowiedział, śmiejąc się, La Mole — dowodem tego jest wystrzał z rusznicy do admirała. Czy czasem nie zechcesz pan grać o wystrzał?...
— Zostawiam to do woli pańskiej — rzekł Coconnas — ja bylebym tylko grał, mało mnie obchodzi o co.
— Zaczynajmy więc — powiedział La Mole, zbierając rozdane karty i układając je w ręku, podług kolorów.
— Dobrze; graj pan śmiało i z zaufaniem, gdyż, jeżeli przegram sto talarów zlotem, jutro zwrócę je panu.
— A więc szczęście nawiedzi pana we śnie?..
— Nie, pójdę go szukać.
— Dokąd, powiedz mi pan?... Pójdziemy razem.
— W Luwrze.
— Czy pan tam idziesz tej nocy?...
— Tak jest; mam oznaczoną schadzkę z wielkim księciem Gwizyuszem.
Skoro tylko Coconnas powiedział, że pójdzie szukać szczęścia w Luwrze, La Hurière przestał czyścić szyszak i stanął za La Molem tak, że sam tylko Coconnas mógł go widzieć.
Ztąd zaczął pokazywać mu różne znaki, lecz Piemontczyk zupełnie zajęty grą i rozmową, wcale ich nie postrzegał.
— Dziwna rzecz — powiedział La Mole — prawdę pan mówiłeś, żeśmy się urodzili pod jedną gwiazdą. I ja także mam tej nocy oznaczoną schadzkę w Luwrze tylko nie z księciem Gwizyuszem, lecz z królem Nawarry.
— A hasło znasz pan?...
— Znam.
— I umówiony znak?...
— Nie.
— A ja wiem; moje hasło jest...
Przy tych słowach Piemontczyka, La Hurière zrobił tak wyraźny gest, że Coconnas, właśnie w chwili, kiedy podniósł głowę, aby powiedzieć swą tajemnicę, zatrzymał się jak wryty; mina gospodarza uderzyła go bardziej, aniżeli przegrana trzech talarów.
La Mole, zauważywszy zdziwienie malujące się na twarzy swego partnera, obrócił się, lecz ujrzał za sobą oberżystę z założonemi rękoma i ubranego w kask, który przed chwilą czyścił.
— Co panu jest?... — zapytał swego towarzysza.
Coconnas spojrzał na gospodarza, następnie na. La Mole’a, nie odpowiedziawszy ani słowa, gdyż zgoła nie pojmował znaków La Hurièra.
La Hurière poznał, że już czas pośpieszyć mu na pomoc.
— Ja także bardzo lubię grę — rzekł nagle oberżysta — i właśnie, kiedy przyszedłem przyjrzeć się, jak panowie gracie, zobaczył mnie pan hrabia w kasku, co bezwątpienia zdziwiło go, że zobaczył w takiem ubraniu biednego mieszczanina.
— Zabawna figura, niema co mówić — zawołał La Mole, parsknąwszy od śmiechu.
— I cóż — powiedział La Hurière, z wielką zręcznością, udając człowieka ograniczonego i wzruszając ramionami, jakby chciał przekonać o swej niższości — myśmy nie rycerze i wcale nie mamy postaci wykwintnej!.. Taka, jak panowie, szlachta, łatwo może paradować, mając złocono kaski i ozdobne rapiry; a my, bylebyśmy tylko dobrze odbyli wartę...
— Czy chodzisz na wartę?... — zapytał La Mole, z kolei tasując karty.
— A jakże, panie hrabio. Jestem sierżantem w oddziale policyi miejskiej.
Powiedziawszy to, La Hurière skorzystał z czasu, w którym La Mole rozdawał karty, położył palec na ustach na znak milczenia i odszedł.
Coconnas, jeszcze bardziej zdumiony i roztargniony, przegrał wkrótce resztę swoich pieniędzy.
— Dobrze, już przegrałeś pan całe sześć talarów. Czy chcesz jeszcze odegrać się na rachunek swego przyszłego szczęścia?
— Jak najchętniej — odrzekł Coconnas.
— Lecz mówiłeś pan, zdaje mi się, że masz oznaczoną schadzkę z księciem Gwizyuszem?
Coconnas zwrócił swe spojrzenie ku miejscu, gdzie była kuchnia, i zobaczył gospodarza, pokazującego mu wielkiemi oczami, też same co i poprzednio znaki.
— Tak jest — powiedział — lecz jeszcze wcześnie. Lepiej oto pomówmy o tobie, panie de La Mole.
— Ja myślę, że lepiej będzie pomówić o grze, kochany panie de Coconnas; gdyż jeżeli się nie mylę, powinienem wygrać jeszcze sześć talarów.
— A prawda... zawsze mi mówiono, że hugonoci są szczęśliwi w grze. Niech djabli porwał mam wielką chęć zostać hugonotem.
Oczy La Hurièrea błysnęły jak dwa węgle; lecz Coconnas, zupełnie zajęty grą, nie spostrzegł tego.
— Uczyń to, hrabio, uczyń!... — powiedział La Mole — przyjmiemy cię wszyscy z radością.
Coconnas podrapał się za uchem.
— Gdybym był przekonany, że pańskie szczęście pochodzi w skutek tego...
— A przytem — przerwał La Mole — religija nasza tak jest piękna, prosta, czysta!...
— I w modzie — dodał Coconnas — a co najgłówniejsza, przynosi szczęście w kartach; gdyż niech mnie dyabli porwą, jeżeli za każdym razem nie masz pan w ręku asa, chociaż uważam na pana od samego początku gry. Pan grasz śmiało i honorowo.
— Winieneś mi pan znowu sześć talarów więcej — spokojnie wtrącił La Mole.
— Ab!... jak pan mnie zgrywasz — powiedział Coconnas — jeżeli tej nocy nie będę zadowolony z księcia Gwizyusza...
— To cóż?...
— To jutro poproszę pana, ażebyś mnie przedstawił krolowi Nawarry; bądź pan jednak spokojny, gdyż jeżeli zostanę hugonotem będę lepszym, aniżeli Luter, Kalwin, Melanchton i wszyscy reformatorowie w całym świecie.
— Tss! — powiedział La Mole — pogniewasz się pan z naszym gospodarzem.
— Prawda — odrzekł Coconnas, oglądając się w kierunku kuchni.
— Lecz nie, on nas nie słucha; bardzo jest teraz zajęty.
— Cóż on tam robi? — zapytał La Mole, który nie widział La Hurièrea.
— On rozmawia z.... Niech mnie djabli wezmą! To on!
— Kto taki?
— Jeden z tych ptaków nocnych, z którym rozmawiał właśnie wtedy, kiedyśmy przyjechali; pamiętasz pan tego człowieka w żółtym kaftanie i szarym płaszczu. A! jak się oburza! jak się gniewa! La Hurière! powiedz no, czy rozstrzygasz losy Europy, czy co? Lecz tym razem La Hurière odpowiedział tak energicznym gestem, że Coconnas, jakkolwiek bardzo lubił grać w karty, wstał i zbliżył się do niego.
— Dokąd pan idziesz? — zapytał La Mole.
— Czy pan rozkaże dać wina? — rzekł La Hurière, żywo chwytając Piemontczyka za rękę — zaraz dadzą, Grzegorzu, podaj wina!
Następnie szepnął mu do ucha:
— Milczenie, milczenie, jeżeli ci, hrabio, życie miłe! Odpraw natychmiast swego towarzysza.
La Hurière był tak blady, a jego towarzysz tak posępny, że Coconnas uczuł, jak dreszcz przebiegł mu po calem ciele.
Następnie, zwróciwszy się do La Mola, powiedział:
— Daruj mi, panie de La Mole; przegrałem już pięćdziesiąt talarów; dzisiaj mi jakoś nie idzie. Już więcej grać nie myślę.
— Bardzo dobrze; jak się panu podoba — odrzekł La Mole. — Zresztą, cieszę się, że będę mógł cokolwiek odpocząć. La Hurière!
— Co pan hrabia rozkażesz?
— Jeżeli po mnie kto przyjdzie od króla Nawarry, natychmiast obudź mnie. Nie będę się rozbierał, ażeby być gotowym.
— I ja także — rzekł Coconnas — ażeby nie zmuszać Jego książęcej mości do oczekiwania na mnie choćby przez chwilę, pójdę przygotować sobie znak. La Hurière, podaj mi nożyczki i arkusz białego papieru.
— Grzegorzu! — zawołał La Hurière — papieru białego na napisanie listu i nożyczek na wykrojenie koperty.
— Istotnie, tu dzieje się coś nadzwyczajnego — pomyślał Piemontczyk.
— Dobranoc, panie de Coconnas — powiedział La Mole. — Ty zaś, mój gospodarzu, zaprowadź mnie do mego pokoju. Dobranoc.
I La Mole znikł z oberżysta na zakręcie schodów.
Wtedy, towarzysz La Hurièra schwycił Piemontczyka za rękę i, ciągnąc go w kąt, rzeki prędko.
— Sto razy byłeś pan gotów zdradzić tajemnicę, od której zawisł los królestwa. Bóg zamknął ci usta. Jeszcze jedno słowo, a byłbyś już nie żył. Teraz jesteśmy sami...
— Lecz któż pan jesteś, że śmiesz mówić do mnie takim rozkazującym tonem?...
— Czyś pan czasem nie słyszał o Maurevelu?...
— Mordercy admirała?...
— I kapitana de Mouy.
— Słyszałem.
— To pan wiedz, że ja jestem Maurevel.
— O!... — zawołał Coconnas.
— Słuchaj więc pan.
— Naturalnie, że słucham.
— Tss!... — powiedział Maurevel, kładąc palec na ustach.
Coconnas nadstawił ucha.
W tej chwili słychać było jak oberżysta zamykał drzwi w pokoju i następnie w korytarzu.
Po chwili powrócił, podał krzesła swoim gościom i sam, siadając, powiedział:
— Wszystko zamknięte, jak się należy. Panie de Maurevel, możesz mówić:
Jedenasta godzina biła na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois. Maurevel liczył uderzenia młotka, głucho i ponuro rozchodzące się pośród nocy, a kiedy ostatnie rozpłynęło się w powietrzu, zapytał:
— Panie Coconnas, czy jesteś dobrym katolikiem?...
Coconnas, zatrwożony wszystkiemi temi przedwstępnemi ostrożnościami, odrzekł:
— Tak sądzę.
— I jesteś pan oddany królowi?... — mówił dalej Maurevel.
— Duszą i ciałem. Z tem wszystkiem pan mnie obrażasz, czyniąc mi podobne zapytania.
— O to nie będę się kłócił; udasz się pan tylko za nami.
— Niech to pana wcale nie obchodzi. My już pana zaprowadzimy; idzie tu o pańskie szczęście, a może o samo życie.
— Uprzedzani pana, że o północy muszę być w Luwrze.
— Wszyscy tam idziemy.
— Książę Gwizyusz na mnie oczekuje.
— I na nas także.
— Lecz ja mam osobne hasło — mówił dalej Coconnas, rozgniewany, że musi dzielić zaszczyt znajdowania się na posłuchaniu z Maurevelem i La Hurièrem.
— I my również.
— Lecz ja mam jeszcze prócz tego umówiony znak.
Maurevel uśmiechnął się, dobył z zanadrza kilkanaście krzyżów, wyciętych z białej materyi, dał jeden La Hurière’owi, drugi hrabi de Coconnas, trzeci wziął sam.
La Hurière przypiął krzyż do kasku, a Maurevel do kapelusza.
— A więc posłuchanie oznaczone jest dla wszystkich?... — zawołał zdumiony Coconnas.
— Tak; to jest dla wszystkich dobrych katolików.
— To w Luwrze jest uroczystość, uczta królewska, nieprawdaż?... — zawołał Coconnas. — I chcą ztamtąd wypędzić tych psów hugonotów? Doskonale! wyśmienicie!
— Tak, tak, w Luwrze będzie uroczystość — powiedział Maurevel — bankiet królewski, na który hugonoci są zaproszeni. Nie dosyć na tem; oni będą bohaterami tej uroczystości, zapłacą nawet za ucztę; jeżeli więc pan chcesz należeć do naszych, pójdziemy przedewszystkiem zaprosić ich głównego obrońcę, ich Gedeona, jak mówią.
— Admirała?... — zapytał Coconnas.
— Tak, tego starego szczura, do którego spudłowałem jak jaki fuszer, chociaż strzelałem z rusznicy, należącej do króla.
— Otóż i ja dlatego, panie hrabio, czyściłem szyszak, ostrzyłem szpadę i sztylet — rzekł zadyszanym głosem La Hurière, zamieniony na rycerza.
Przy tych słowach Coconnas zadrżał i zbladł; zaczynał bowiem pojmować, o co rzecz chodzi.
— Czyżby?... — zawołał Coconnas — ta uczta... ta uroczystość...
— Przecież zaczynasz się pan domyślać — przerwał Maurevel. — Widać, że ci heretycy nie uprzykrzyli się panu, tak jak nam, swemi zuchwałymi postępkami.
— Więc pan zamierzasz iść do admirała i...?
Maurevel uśmiechnął się i pociągnął Piemontczyka do okna.
— Patrz pan — mówił — czy widzisz na placu, tam, na końcu ulicy, ten tłum, który pośród ciemności szykuje się w milczeniu?
— Widzę.
— Oni również, jak La Hurière, jak pan, jak i ja, mają krzyże na kapeluszach.
— Cóż więc?
— Tłum ten jest to oddział Szwajcarów z pomniejszych kantonów, zostających pod dowództwem Toquenota; pan wiesz, że oni trzymają stronę króla.
— O! o!... — rzekł Coconnas.
— Teraz, czy widzisz pan ten tłum rycerzy, przechodzący przez bulwar. Czy poznajesz pan ich dowódzcę?
— Jakżeż mam go poznać — powiedział Coconnas, drżąc na całem ciele — kiedy dopiero dzisiaj wieczorem przybyłem do Paryża.
— Jest to ten, który panu oznaczył schadzkę o północy w Luwrze.
— Książę Gwizyusz?
— On sam. Z nim idzie Maurevel były i Cuoron teraźniejszy starszy zgromadzenia kupców. Oni to podniosą na nogi cale mieszczaństwo; lecz otóż i kapitan tej dzielnicy wchodzi na naszą ulicę; uważaj pan dobrze, co on będzie robił.
— Puka do drzwi domów. Lecz cóż to widać na drzwiach, do których puka?
— Białe krzyże, takie same, jakie mamy na naszych kapeluszach. Dawniej, pozostawiano Bogu wybierać z tłumu swoich! Teraz jesteśmy bardziej oświeceni i uwalniamy go od tego trudu.
— A! z każdego domu, do którego puka, wychodzą uzbrojeni ludzie.
— Zapuka i do nas, a wtedy i my także wyjdziemy.
— Więc wszyscy tak się gromadzą dlatego tylko, ażeby zamordować jednego starego hugonota? Do djabła! to wstyd! Tak robią rozbójnicy a nie rycerze.
— Młodzieńcze! — powiedział Maurevel — jeżeli masz wstręt do starców, wybieraj młodych, gdyż będziesz miał w czem przebierać. Jeżeli nie lubisz sztyletu, weź szpadę; hugonoci nie są z tych ludzi, co to pozwalają się zarzynać, bez opierania; pan wiesz, że hugonoci, czy starzy czy młodzi, twardą mają skórę.
— Więc ztąd się pokazuje, że ich wszystkich wymordują? — zawołał Coconnas.
— Wszystkich.
— Z rozkazu króla?
— Z rozkazu króla i księcia Gwizyusza.
— I kiedyżto?
— Jak uderzą w dzwon na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois.
— Aha! więc to dla tego ten kochany Niemiec z dworu księcia Gwizyusza... jak się nazywa?...
— Pan de Besme.
— Tak, tak, prawda. Więc to dla tego pan de Besme mówił mi, ażebym śpieszył zaraz na pierwsze uderzenie w dzwon na gwałt?
— Widziałeś, hrabio, pana dc Besme?
— Widziałem, nawet z nim mówiłem.
— Gdzie?
— W Luwrze. On to wprowadził mnie, powiedział hasło i...
— Patrz pan.
— Na Boga! wszak to on!
— Czy chcesz, hrabio, pomówić z nim?
— Na mą duszę! toby nie zaszkodziło.
Maurevel szybko otworzył okno.
Besme w samej rzeczy tylko co przeszedł przed oknem, z oddziałem ze dwudziestu ludzi złożonym.
— Gwizyusz i Lotaryński — rzekł Maurevel.
Besme stanął — i domyślając się, że ktoś ma mu coś do powiedzenia, przybliżył się.
— A! to ty panie do Maurevel.
— Tak jest, to ja; kogo tu pan szukasz?
— Szukam oberży pod Piękną Gwiazdą, gdyż chciałbym uprzedzić pewnego pana Coconnas.
— Jestem tu, panie de Besme — odezwał się hrabia.
— A! bardzo dobrze... Jesteś pan gotów?
— Gotów; lecz cóż mam robić?
— Powie to panu de Maurevel, który jest dobrym katolikiem.
— A co, czy słyszysz pan? — zapytał Maurevel.
— Słyszę — odpowiedział Coconnas.
— A pan gdzie idziesz, panie de Besme?
— Ja? — zapytał de Besme śmiejąc się...
— Tak jest, pan.
— Ja pójdę tylko powiedzieć słówko admirałowi.
— Powiedz mu pan dwa, gdy się tego okaże potrzeba — dodał Maurevel — tak, że jeżeli na ten raz ocknie się po pierwszem, żeby się już nie ocknął po drugiem.
— Bądź pan spokojny, panie de Maurevel; weź tylko tego młodzieńca pod swoję opiekę.
— Dobrze — odpowiedział Coconnas — ja jestem chartem, a psy dobrej rasy polują węchem.
— Do widzenia.
— Spiesz pan.
— A pan?
— Zacznij pan polować, my nie spóźnimy się na podział łupu.
De Besme poszedł, a Maurevel zamknął okno.
— Słyszałeś młodzieńcze! — rzekł Maurevel.
— Jeżeli masz jakiego osobistego nieprzyjaciela, chociażby i nie ze wszystkim hugonotę, wszystko jedno, połóż go na swojej liście, a pójdzie na równi z innymi.
Coconnas, ogłuszony wszystkiem co słyszał i widział, spoglądał kolejne to na oberżystę, przybierającego groźne pozy, to na Maurevela, wyjmującego jakiś papier.
— Co się mnie tycze, oto moja lista — z zimną krwią powiedział Maurevel.
— Trzystu! Jeżeli każdy dobry katolik odbędzie się tej nocy, choćby z dziesiątą częścią tego, co ja na siebie liczę, to jutro nie będzie ani jednego heretyka w całem królestwie.
— Tss! — szepnął La Hurière.
— Cóż to? — zapytali razem Maurevel i Coconnas.
Pierwsze mierzenie dzwonu na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, dało się słyszeć.
— Sygnał! — zawołał Maurevel. — A więc zaczniemy wcześniej. Było umówione o północy... tem lepiej! Jeśli idzie o sławę Boga lub króla, lepsze są zegary, które pośpieszają, niż te co się spóźniają.
W samej rzeczy, dźwięk kościelnego dzwonu, ponuro rozlegał się pośród nocy.
Zaraz potem nastąpił pierwszy wystrzał, i prawie tejże samej chwili, mnóstwo pochodni jak błyskawice oświeciły ulicę de l’Arbre-Sec.
Coconnas powiódł po czole ręką zwilgotniałą od potu.
— A więc stało się — zawołał Maurevel. — W drogę!
— Zaraz, zaraz — zawołał gospodarz. — Pierwej, aniżeli wyjdziemy, zabezpieczmy swoje mieszkania, jak to zwykle wypada robić przed wojną. Alboż ja chcę, ażeby zamordowano moją żonę i dzieci, podczas, kiedy będę na mieście? Wszak u mnie w domu jest hugonota.
— Pan de La Mole — zawołał Coconnas, zerwawszy się ze stołka.
— A heretyk, sam wpadł w zasadzkę.
— Jak to?... — zapytał Coconnas — czyż śmiałbyś napaść na swego gościa?
— Wszak to na niego ostrzyłem mój rapir.
— O! o!... — mruknął piemontczyk, marszcząc brwi.
— Dotychczas zarzynałem tylko zające, kaczki i kury — powiedział szanowny oberżysta — nic wiem więc jak się trzeba brać do roboty, chcąc zabić człowieka. Otóż, spróbuję moich zdolności na tym zuchu. Jeżeli to nie uda mi się bardzo zręcznie, przynajmniej nie będę miał świadków, którzyby się ze mnie mogli wyśmiewać.
— Co na to, to już nie pozwolę — zawołał Coconnas. — Pan de La Mole jest moim towarzyszem, pan de La Mole ze mną jadł kolacyę, pan de La Mole grał ze mną w karty.
— Prawda; lecz pan de La Mole jest heretykiem — dodał Maurevel — pan de La Mole osądzony, i jeżeli my go nie zabijemy, zabiją go inni.
— Nie mówiąc jeszcze o tem — wtrącił gospodarz — że wygrał od pana pięćdziesiąt talarów.
— To prawda — odparł Coconnas — lecz jestem przekonany, że wygrał je sprawiedliwie.
— Czy wygrał je sprawiedliwie czy nie, zawsze musisz mu pan zapłacić; jeżeli zaś go zabiję, to się pan skwitujesz.
— Niema, czasu gawędzić! prędzej do roboty! — krzyknął Maurevel. — Zastrzel go, przebij go, rozbij mu łeb miotem, wszystko jedno, bylebyś tylko z nim skończył jak najprędzej; inaczej nie będziemy mogli dotrzymać danego słowa i spóźnimy się z pomocą księciu Gwizyuszowi, przeciwko panu admirałowi.
Coconnas westchnął.
— Zaraz idę! — zawołał La Hurière — zaczekajcie chwilkę.
— Lecz! — krzyknął Coconnas — on będzie męczył biednego, a może i okradnie go. Pójdę i ja, ażeby prędzej skończyć i nie dopuścić kradzieży.
Wiedziony tą szczęśliwą myślą, Coconnas wbiegł na schody w ślad za oberżystą i wkrótce dogonił go, gdyż La Hurière wchodząc zamyślony, coraz zwalniał kroku.
Kiedy już obaj zbliżyli się do drzwi, rozległo się na ulicy kilka wystrzałów.
W tej chwili słychać było, jak La Mole zerwał się z łóżka i zaczął chodzić po pokoju.
— Niech dyabli porwą! — mruknął La Hurière nieco rozgniewany — podobno się obudził.
— I mnie tak się zdaje — powiedział Coconnas.
— Będzie się zatem bronił.
— Można się po nim tego spodziewać. Ale, wiesz co, panie La Hurière, jeżeli on cię zabije to będzie zabawne.
— Hum! bum! — pomruknął gospodarz.
Lecz, przypomiawszy sobie, że w ręku ma dobrą rusznicę, uspokoił się i wybił drzwi silnem uderzeniem nogi.
La Mole bez czapki, lecz zresztą zupełnie ubrany, stał jakby oszańcowany za łóżkiem trzymając w zębach szpadę a w rękach pistolety.
— Aha! — powiedział Coconnas, nadymając nozdrza jak dziki zwierz, który krew zwęszył — zaczyna mnie to bawić. La Hurière! Najprzód, nie obawiaj się!
— A! — chcą mnie więc zamordować — wrzasnął La Mole, oczy którego błyszczały jak dwa żarzące się węgle — i to ty nędzniku! La Hurière zamiast odpowiedzi, wziął na cel La Molea. Lecz ten baczny na wszystko rzucił się na kolana właśnie w tej chwili, kiedy strzał nastąpił; kula więc przeszła po nad jego głową.
— Do mnie!... — zawołał La Mole. — Do mnie panie de Coconnas!
— Do mnie!.. panie de Maurevel, do mnie!.. — wrzasnął La Hurière.
— Na honor!... panie de La Mole — rzekł Coconnas — wszystko co mogę teraz zrobić dla ciebie, ogranicza się na tem, że nie będę cię napastował. Zdaje się, że dzisiejszej nocy mordują hugonotów na rozkaz króla. Broń się więc pan sam, jak możesz i jak umiesz.
— A zdrajcy!... To tak?... Czekajcież więc!...
I La Mole z kolei zmierzył, i odwiódł kurek pistoletu. La Hurière, który nie spuścił z niego oka, zdążył odskoczyć na bok, lecz Coconnas nie spodziewając się strzału, stał na miejscu i kula drasnęła go po ramieniu.
— Na szatana!... — ryknął Coconnas, zgrzytnąwszy zębami. — We mnie?... Więc broń się kiedy tego koniecznie wymagasz.
I dobywszy szpady, poskoczył ku La Molowi.
Bezwątpienia, gdyby Coconnas był sam, La Mole byłby gotów bronić się, lecz za piemontczykiem stał jeszcze La Hurière, nabijający swą rusznicę; przytem w tej chwili dały się słyszeć na schodach spieszne kroki Maurevela, biegnącego na wołanie oberżysty.
La Mole rzucił się więc do następnego pokoju i zamknął za sobą drzwi.
— Ali łotrze!... — wołał rozjuszony Coconnas, pukając do drzwi rękojeścią swej szpady. — Poczekaj!... poczekaj!... Przebiję cię tyle razy ile wygrałeś odemnie tego wieczoru talarów. Przyszedłem skrócić twe męczarnie!... ah!... przyszedłem, żeby cię nie okradziono, a ty zamiast wdzięczności, utkwiłeś mi w ramieniu kulę?... poczekaj więc łotrze.
W tej chwili La Hurière zbliżył się do drzwi, i rozbił je na kawałki kolbą swej rusznicy.
Coconnas rzucił się do pokoju, lecz tylko co nie uderzył nosem w ścianę; pokój był pusty, a okno otwarte.
— Bezwątpienia skoczył z okna — zrobił uwagę gospodarz; — a ponieważ mieszkamy na czwarteni piętrze, więc niezawodnie zabił się.
— Lub też ratował się ucieczką po dachu sąsiedniego domu — powiedział Coconnas, wskakując na okno i zamierzając ścigać go tą drogą.
Lecz Maurevel i La Hurière rzucili się ku niemu, i odciągnęli go nazad do pokoju.
— Czyś pan oszalał?.. — zawołali obydwaj razem. — Zabijesz się.
— Ale gdzie tam — odpowiedział Coconnas — jestem góralem i jestem przyzwyczajony chodzić po wierzchołkach lodowych gór. Zresztą, jeżeli mnie kto raz obrazi, gotów jestem polecić za nim do nieba, lub zejść do piekła drogą, jakakolwiekby tam prowadziła. Puśćcie mnie więc.
— Bardzo dobrze!... — zawołał Maurevel. — Lecz on albo się zabił na śmierć, albo uciekł już daleko. Chodź więc pan z nami; jeżeli ten wymknie się, mała szkoda, znajdziesz pan tysiące innych.
— Masz słuszność — zawołał Coconnas. — Śmierć hugonotom! Muszę się zemścić, im prędzej tem lepiej.
I wszyscy trzej zbiegli ze schodów jak szaleni.
— Do admirała!... — zawołał Maurevel.
— Do admirała!... — powtórzył La Hurière.
— A więc, do admirała, kiedy chcecie — wykrzyknął z kolei Coconnas.
Wszyscy trzej wypadli z oberży, pozostawionej obronie Grzegorza i innych służalców, i pobiegli do mieszkania admirała na ulicę de Béthisy.
Gwałtowne światło i huk strzałów wskazywały im drogę.
— Kto to?... — zapytał Coconnas.
— Co to za człowiek bez kaftana i szarfy.
— To ktoś umyka — uczynił uwagę Maurevel.
— No i cóż, czegóż stoicie?... — zawołał Coconnas. — Wszak macie rusznice.
— Ja chowam swój nabój na lepszą zwierzynę — odpowiedział Maurevel.
— Więc ty, La Hurière.
— Zaczekaj pan — odpowiedział oberżysta, biorąc nieszczęśliwego na cel.
— Tak, tak! zaczekaj — wołał Coconnas — a tymczasem heretyk ucieknie.
Coconnas rzucił się za uciekającym i wkrótce dogonił go, gdyż ten nieszczęśliwy był już rannym.
Lecz w tej chwili, kiedy Coconnas nie chcąc, go ciąć z tylu, zawołał: „Obróć się! obróć się!” strzał nastąpił, kula świsnęła, mu nad uchem? a uciekający padł jak zając postrzelony w podskoku.
Okrzyk zwycięzki dał się słyszeć w tyle za piemontczykiem.
Coconnas obejrzał się więc, i zobaczył La Hurièrea potrząsającego rusznicą.
— A!... — powiedział tenże — teraz już nie chybiłem.
— Lecz o włos żeś mnie nie zabił.
— Strzeż się hrabio, strzeż!... — wołał La Hurière, Coconnas rzucił się w tył.
Raniony podniósł się na jedno kolano; myśląc tylko o zemście, chciał pchnąć piemontczyka sztyletem właśnie w tej chwili, kiedy go ostrzegł La Hurière.
— A!.. żmijo — zawołał Coconnas.
I, rzuciwszy się na rannego, trzy razy zanurzył mu w piersi szpadę po samą rękojeść.
— Teraz do admirała!... — zawołał Coconnas, rzucając konającego hugonotę. — Do admirała!..
— Zdaje mi się, że pan zaczynasz w tem smakować — powiedział Maurevel. — Tak jest — odrzekł Coconnas. — Nie wiem, czym odurzał od prochowego dymu, czy też widok krwi dodaje mi zachęty, lecz znajduję wielką przyjemność w rzezi. Dotychczas polowałem na wilki i niedźwiedzie, lecz polowanie na ludzi, daleko większą sprawia mi rozrywkę.
I wszyscy trzej poszli dalej.
Pałac, zamieszkiwany przez admirała, znajdował się, jak już wyżej powiedzieliśmy, na ulicy de Béthisy.
Był to wielki gmach; w głębi obszernego podwórca wznosił się główny korpus, od którego ciągnęły się ku ulicy dwa skrzydła.
Na podwórze wchodziło się przez wielką bramę i dwie furtki, umieszczone w murze opasującym wszystkie zabudowania gmachu.
Kiedy nasi trzej znajomi weszli na ulicę Béthisy z ulicy des Fossés Saint-Germain-l’Auxerrois, ujrzeli pałac admirała otoczony Szwajcarami, żołnierstwem, i uzbrojonymi mieszczanami.
Każdy z nich w prawej ręce miał szpadę, pikę lub rusznicę, niektórzy zaś z nich trzymali w lewem ręku pochodnie, oświecające tę scenę drgającym płomieniem, ślizgającym się już to po bruku, już to po ścianach, już to nakoniec odbijającym sie nakształt błyskawic na ostrzach oręży.
Na około domu i w poblizkich ulicach: Tirechappe, Etienne i Bertin-Poirée, straszna rozpoczęła się już katastrofa.
Ze wszech stron dawały się słyszeć bolesne jęki, strzały; czasami w świetle można było ujrzeć przebiegające nieszczęsne — ofiary, na pół nagie, blade, pokrwawione.
W mgnieniu oka, Coconnas, Maurewel i La Hurière, zdaleka poznani po białych krzyżach i przyjęci z okrzykiem radości, znaleźli Się pośród ścieśnionej tłuszczy.
Bezwątpienia, nie mogliby postąpić ani kroku naprzód, gdyby nie kilku żołnierzy, którzy, poznawszy Maurevela, zrobili mu miejsce.
Coconnas i La Hurière przemknęli za nim, i wszyscy trzej weszli na podwórze.
W pośrodku tego podwórza, do którego wszystkie trzy wejścia były już wyłamane, stał człowiek, otoczony mordercami, trzymającymi się na około niego w przyzwoitej odległości.
Człowiek ten, oparłszy się na obnażonej szpadzie, skierował swój wzrok na ganek, wznoszący się mniej więcej na piętnaście stóp nad głównemi drzwiami domu.
Niecierpliwie tupał on nogą, i czasom zwracał swe zapytania do bliżej siebie stojących.
— I jeszcze nic!... — szepnął. — Nikogo... Czy go zawiadomiono, czy uciekł. Co myślisz o tem, Du Gast?...
— Niepodobieństwo, ażeby miał uciec.
— Dlaczegóż?... Czy nie sam mówiłeś mi, że na chwilę przed naszem przybyciem, przybiegł tu jakiś człowiek z odkrytą głową i dobytą szpadą; że człowiek ten, jakby ukrywający się przed pogonią, pukał tu do drzwi, i że mu je otworzono.
— Tak jest, powiedziałem to w samej rzeczy, lecz prawie tejże samej chwili przybył tu pan de Besme z żołnierzami; bramy wyłamano i dom otoczono. Nieznajomy wszedł, lecz nie wyszedł.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł Coconnas do La Hurièrea — to jest książę Gwizyusz.
— On sam. Wielki Henryk Gwizyusz czeka na wyjście admirała, żeby z nim zrobić to samo, co admirał zrobił z jego ojcem. Na każdego przyjdzie kolej, i chwała Bogu!.. przyszła dzisiaj na nas.
— Hola!... Besme!... hola... — zawołał książę swoim donośnym głosem — czyż jeszcze nie koniec?
Z niecierpliwości książę zaczął wydobywać iskry z kamieni, uderzając w nie końcem szpady.
Teraz dał się słyszeć w pałacu krzyk, potem wystrzały, potem szczęk broni, naraz wszystko ucichło.
Książę chciał się rzucić do domu.
— Mości książę! — zawołał Du Gast wstrzymując go — godność Wasza wymaga czekać i być cierpliwym.
— Masz słuszność Du Gast; dziękuję ci! zaczekam... Lecz doprawdy umieram z niecierpliwości i niepokoju. A! jeżeli on mi się wymknie!
Nagle dały się słyszeć kroki...
Szyby pierwszego piętra zajaśniały jakby od pożaru.
Okno, na które książę tak często spoglądał, otworzyło się a raczej rozleciało w kawałki, i na balkonie stanął człowiek z bladą twarzą i zakrwawioną szyją.
— Besme! — krzyknął książę. — Nakoniec. No i cóż! cóż!
— Patrz Mości książę! — z zimną krwią odpowiedział niemiec, pochyliwszy się i napowrót podnosząc się z natężeniem, jakby dźwigając jakiś znaczny ciężar.
— A inni gdzie są? — zapytał z niecierpliwością książę.
— Inni dobijają innych.
— A ty! ty, cóżeś zrobił?
— Zaraz książę zobaczysz. Niech Wasza książęca mość usunie się cokolwiek na bok.
Książę cofnął się na krok.
Teraz dopiero można było rozpoznać, co to był za przedmiot, który Besme podnosił z takiem natężeniem swych sił.
Był to trup starca.
Wzniósł on go nad balkon, pobujał nim trochę w powietrzu i rzucił pod nogi swego pana.
Głuchy łoskot upadku, krew, która daleko bryzgnęła, przejęła strachem nawet samego księcia.
Lecz trwoga ta, była jak błyskawica, chwilową.
Ciekawość przeważyła, i wszyscy posunęli sic naprzód na kilka kroków, aby oświecić i przypatrzeć się nieszczęsnej ofierze.
Wszyscy ujrzeli wtedy siwe włosy, poważną twarz i ręce skostniałe umierającego.
— Admirał! — krzyknęło i zamilkło na raz ze dwadzieścia głosów.
— Tak jest, admirał. To on rzeczywiście — rzekł książę zbliżając się do trupa, ażeby w milczeniu mógł się nacieszyć przyjemnym dlań widokiem.
— Admirał! admirał! — powtórzyli półgłosem wszyscy świadkowie tej sceny, cisnąc się jeden do drugiego, i z bojaźnią zbliżając się do trupa starca.
— A! jesteś nareszcie Gaspardzie — zawołał zwycięzko książę Gwizyusz. — Tyś kazał zabić mego ojca, ja mszczę się za niego.
I ośmielił się postawić nogę na piersiach bohatera protestanckiego.
Lecz w tej chwili, oczy umierającego otwarły się z trudnością, skrwawiona i strzaskana ręka zadrżała ostatni raz i admirał, uniósłszy się cokolwiek, przemówił grobowym głosem:
— Henryku Gwizyuszu! przyjdzie czas, w którym i ty także uczujesz na swej piersi nogę mordercy. Ja nie zabiłem twego ojca. Przeklinam cię! przeklinam!...
Książę zbladł pomimowoli, czuł, jak zimny dreszcz przebiegł po jego całem ciele.
Położył rękę na czole, jakby chcąc odpędzić okropne widziadło.
Kiedy opuścił rękę i znowu ośmielił się spojrzeć na admirała, oczy zabitego były już zamknięte na zawsze, ręka nieruchoma, a miejsce słów, tylko co wymówionych, zastąpiła na ustach czarna zsiadła krew.
Książę wzniósł szpadę na znak zwycięztwa, ze śmiałością, jaką tylko nadaje rozpacz.
— Czy Wasza książęca mość jesteś zadowolony? — zapytał Besme.
— Tak — odparł Henryk — gdyż tyś zemścił się...
— Za księcia Franciszka, nieprawdaż?
— I za religiję — głucho odpowiedział Henryk. — Teraz — mówił dalej, zwracając się ku Szwajcarom, żołnierzom i mieszczanom napełniającym podwórzec i ulicę — teraz, przyjaciele moi, do roboty!
— A! dzień dobry, panie de Besme — powiedział Coconnas, przybliżając się prawie z uszanowaniem do niemca, stojącego jeszcze na balkonie i spokojnie ocierającego krew ze szpady.
— Więc to pan, tak go pięknie sprowadziłeś, na dół — w uniesieniu zawołał La Hurière. — Jakimże sposobem pan to zrobiłeś?
— O! bardzo prostym,. bardzo prostym. Admirał usłyszał hałas, otworzył drzwi, a ja nadziałem go na szpadę. Ale to jeszcze nie wszystko; zdaje mi się, że się dostało i Telignyemu. Słyszycie? To on woła o pomoc.
W tym czasie, dał się słyszeć w samej rzeczy, krzyk rozpaczny, jakby kobiety.
Czerwonawe światło oświeciło jedno ze skrzydeł pałacu.
Wtedy, można było widzieć dwóch ludzi uciekających przed tłumom morderców.
Kula zabiła jednego; drugi w biegu znalazł się przed otwarłem oknem, i nie zmierzywszy wysokości, nie myśląc o tem, że na dole oczekują go nowi nieprzyjaciele, skoczył z nieustraszoną odwagą na podwórze.
— Zabić, zabić go! — krzyczeli mordercy, widząc, że ofiara może im się wymknąć.
Uciekający — podniósł się, porwał szpadę, która mu w czasie skoku z rąk wypadła, i nachyliwszy głowę, rzucił się pomiędzy morderców.
Obalił trzech czy czterech, jednego przebił szpadą, i pośród huku pistoletowych strzałów i przekleństw rozjuszonego żołnierstwa, przemknął się jak błyskawica około piemontczyka, który oczekiwał go w bramie ze sztyletem w ręku.
— Schwytałeś się — krzyknął Coconnas, przeszywając mu rękę cienką i ostrą klingą sztyletu.
— Podły! — odpowiedział uciekający i ciął szpadą przez twarz swego nieprzyjaciela, nie mogąc przebić go na wskróś, z powodu niedostatecznego miejsca.
— O! do kroćset dyabłów — zawołał Coconnas — to pan de La Mole!
— Pan de La Mole! — powtórzyli La Huriere i Maurèvel.
— To ten sam, który uprzedził admirała o grożącem mu niebezpieczeństwie — zawołało kilku żołnierzy.
— Zabić, zabić... — krzyknięto ze wszystkich stron.
Coconnas, La Hurière i z dziesięciu żołnierzy, rzuciło się za La Molem, który cały już skrwawiony, zebrał wszystkie siły człowieka będącego w rozpaczy, i uciekał przez ulice, wiedziony tylko instynktem.
Krzyki, rozchodzące się za nim i hałas goniących go nieprzyjaciół, dodawały mu jakby skrzydeł.
Czasami kula świsnęła mu nad uchem a czując, że może upaść, zaczynał znowu biedź z nową siłą.
Teraz już nie oddychał, lecz tylko głucho chrzypiał jak człowiek konający.
Pot i krew ciekąc z włosów, spływały mu po twarzy.
Wkrótce suknie stały się za ciasne dla uderzeń jego serca; zdarł je z siebie.
Szpada ciężyła mu w ręku; rzucił ją.
Czasami zdawało mu się, że kroki za nim ucichają i że niedługo ukryje się przed swoimi katami; lecz na wołanie zmęczonych morderców, zajmowali ich miejsce inni, i znów gonili go z nowemi siłami.
Nagle ujrzał po lewej stronie, spokojnie płynącą rzekę; jak konający jeleń uczuł nieopisany pociąg rzucić się w wodę, lecz wstrzymała go jeszcze siła rozsądku.
Na prawo wznosił się Luwr, ciemny, smutny, nieruchomy, lecz głucho brzmiący wewnątrz.
Po zwodzonym moście wchodzili i wychodzili ludzie w kaskach i zbrojach, słabo odbijających promienie księżyca.
La Mole pomyślał o królu Nawarry, jak wprzódy wspomniał o Colignym.
Byli to jedyni jego obrońcy.
Zebrał ostatek swych sił, wzniósł oczy ku niebu, i w milczeniu uczynił ślub, iż wyrzecze się swej wiary, na przypadek gdyby się uratował.
Oszukał zwinnym obrotem swych nieprzyjaciół, rzucił się prosto do Luwru, wpadł na most, zmieszał się z tłumem żołnierzy, otrzymał jeszcze w bok lekką ranę sztyletem i, nie zważając na krzyki: „Bij! zabij!” rozlegające się ze wszystkich stron; nie zważając na przeszkody czynione mu przez warty, jak strzała wpadł na podwórze, rzucił się do sieni, na schody, na drugie piętro, znalazł drzwi, i zaczął w nie pukać rękami i nogami.
— Kto tam? — zapytał głos kobiecy.
— O! Boże! Boże mój! — mówił cichym głosem La Mole — już idą... słyszę ich... już są blizko... widzę ich... To ja! ja!...
— Kto tam? — powtórzył tenże co i poprzednio głos.
La Mole przypomniał sobie hasło.
— Nawarra! Nawarra! — zawołał.
Drzwi natychmiast otworzyły się: La Mole nic nie widząc i nie dziękując Gilonnie, wpadł do przysionka, przebiegł korytarz, dwa czy trzy pokoje, i zatrzymał się dopiero w czwartym, oświeconym przez lampę, wiszącą u sufitu.
Za aksamitną kotarą, złotemi liliami haftowaną, na dębowem rzeźbionem łóżku, leżała kobieta w nocnem ubraniu, wsparta na ręku.
Na ten niespodziewany widok, kobieta przestraszona wytężyła swój wzrok.
La Mole rzucił się ku niej.
— Zabijają, mordują mych braci — zawołał. — I mnie chcą także zamordować. A! tyś królowa... ratuj mnie więc.
I rzucił się do jej nóg, zostawiając za sobą na dywanie, szeroki ślad krwawy.
Ujrzawszy tego bladego, wycieńczonego i klęczącego przed sobą młodzieńca, królowa Nawarry, która w skutek ostrzeżenia księżnej Lotaryńskiej, położyła się w łóżko nie rozebrana, zerwała się, i zakrywszy rękoma swą twarz, zaczęła wołać o pomoc.
— Dla Boga! królowo, nie przywołuj nikogo — powiedział La Mole, starając się podnieść — zginąłem jeżeli cię usłyszą! mordercy szukają mnie, wpadli za mną na schody. Słyszę ich... otóż oni! otóż oni!...
— Ratunku! — zawołała Małgorzata, odchodząc od zmysłów — ratunku!...
— A! więc ty królowo mnie zabijasz — zawołał La Mole w rozpaczy. — Usłyszeć wyrok śmierci, wyrzeczony tak słodkim głosem, umrzeć z tak pięknej ręki, sądziłem, że jest niepodobieństwem.
W tej chwili drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł tłum ludzi zadyszanych, wściekłych, z twarzami zbluzganemi krwią, uzbrojonych pikami, halabardami, szpadami i muszkietami.
Na przodzie był Coconnas.
Rude jego włosy rozczochrane, blado niebieskie oczy niezmiernie wytrzeszczone, poorany policzek, na którym La Mole swoją szpadą pozostawił krwawe bruzdy... czyniły piemontczyka tak okropnym, że strach na niego było patrzeć.
— A! na szatana! — ryknął, — otóż on! otóż on! A! teraz już nam nie ujdzie! De La Mole rzucił wzrokiem na około, szukając jakiej broni; lecz nigdzie żadnej nie dostrzegł.
Spojrzał na królowę; na twarzy jej malowało głębokie współczucie.
La Mole zrozumiał, że tylko ona może go uratować, rzucił się więc ku niej i objął ją rękoma.
Coconnas postąpił trzy kroki naprzód, i jeszcze raz ukłuł w ramię nieprzyjaciela końcem długiej szpady; kilka kropli czerwonej gorącej krwi, trysnęło na białe, pachnące ubranie królowej.
— Małgorzata widziała płynącą krew, czuła dreszcz ściskającego ją ciała, i rzuciła się z nim na łóżko.
Był też już czas po temu. De La Mole utraciwszy ostatek sił, nie mógł ani uciekać, ani bronić się.
Opuścił bezwładną głowę na łono młodej kobiety, ręce jego konwulsyjnie schwyciły jej suknie, rozdzierając delikatny haftowany batyst, pieszczący się z ciałem Małgorzaty.
— A! ratuj mnie pani!... — szepnął La Mole konającym głosem.
Więcej już nie mógł powiedzieć ani słowa.
Mrok śmierci pokrył jego oczy; ociężała głowa opadła w tył, opuścił ręce i padł na podłogę, nurzając się we własnej krwi i pociągając za sobą królowę.
W tej chwili Coconnas podburzony krzykami, chciwy krwi, rozdrażniony długim biegiem, wyciągnął rękę ku alkowie królewskiej. Jeszcze chwila a szpada jego przebiłaby serce La Molea, a może razem i serce królowej.
Czy to na widok gołego błyszczącego żelaza? czy też wskutek jakiejś niewytłomaczonej zuchwałej odwagi, królowa powstała i krzyknęła tak przenikliwym głosem przestrachu, oburzenia i zarazem wściekłości, że piemontczyk stanął jak wryty, przejęty nieznanem dotychczas uczuciem.
Zresztą, gdyby ta scena odbywała się pomiędzy ludźmi jednego i tegoż samego charakteru, uczucie to stopniałoby, jak śnieg od kwietniowego słońca.
W tejże chwili w ukrytych w murze drzwi czkach, ukazał się młodzieniec w siedmnastym zaledwie roku, cały czarno ubrany, blady z rozrzuconym włosem.
— Oto jestem, siostro! — zawołał.
— Franciszku! Franciszku! ratuj mnie! — krzyknęła Małgorzata.
— Książę d’Alençon! — szepnął La Hurière zniżając rusznicę.
— Francuski książę krwi! — mruczał pod nosem Coconnas, cofając się o krok w tył.
Książę d’Alençon obejrzał się na około.
Małgorzata z rozpuszczonemi włosami, jeszcze piękniejsza jak zwykle, stała oparta o ścianę, otoczona ludźmi z okrutnym wzrokiem, pianą na ustach, z twarzy których pot spływał w rzęsistych kroplach.
— Niegodziwcy! — zawołał książę.
— Ratuj mnie bracie! — powtórzyła osłabiona Małgorzata. — Chcą mnie zamordować.
Na bladej twarzy księcia zdawało się, że błysnął ogień.
Był on bezbronny, lecz bezwątpienia, pewnym swej powagi, z zaciśniętą pięścią postąpił ku piemontczykowi i jego towarzyszom, cofającym się ze strachu przed błyskawicami tryskające mi z jego oczu.
— Zobaczymy, czy zabijecie i księcia Francuskiego? — zapytał.
Mordercy ciągle cofali się, książę zaś dodał:
— Kapitanie! rozkaz natychmiast wywieszać wszystkich tych łotrów.
Coconnas uląkł się bardziej bezbronnego księcia, aniżeliby przestraszył się całym oddziałem rajtarów.
Rzucił się więc do drzwi.
La Hurière pędził po schodach jak spłoszony jeleń; żołnierze popychali się w przedsionku, starając się uciec jak można najprędzej; lecz drzwi były za wązkie ażeby razem mogły pomieścić wszystkich uciekających.
Tymczasem Małgorzata kierowana jakimś wewnętrznym instynktem, rzuciła na lezącego bez zmysłów La Mola kołdrę adamaszkową i odeszła cokolwiek na bok.
Kiedy już zniknął ostatni morderca, książę d’Alençon obrócił się.
— Czyś nie raniona siostro? — zapytał, spostrzegłszy na Małgorzacie krew.
I rzucił się ku niej ze skwapliwością, któraby przyniosła zaszczyt jego uczuciom, gdyby uczucia tego nie obwiniano o to, że nie było braterskiem.
— Zdaje się, że nie — odpowiedziała. — Jeżelim zaś ranna, to bardzo lekko.
— Lecz ta krew — zapytał książę, dotykając się drżącemi rękoma ciała Małgorzaty — zkąd ta krew?
— Nie wiem — odrzekła młoda niewiasta. — Jeden z tych nędzników schwytał mnie za rękę, może był ranny...
— Dotknął się mojej siostry! — zawołał książę. — A! gdybyś mi tylko go wskazała, gdybyś powiedziała kto był tym łotrem, gdybym wiedział gdzie go szukać!...
— Tss! — syknęła Małgorzata.
— Dla czego? — zapytał Franciszek.
— Dla tego, że jeżeli cię zobaczą o tej porze w moim pokoju...
— Czyż brat nie może przyjść do siostry?
Królowa rzuciła na brata wejrzenie tak groźne, że książę był zmuszony cofnąć się.
— Tak, tak, Małgorzato — powiedział — masz słuszność. Odchodzę. Lecz nie możesz zostać sama podczas tak okropnej nocy. Może zawołać Gillonnę?
— Nie, nikogo nie potrzebuję; idź Franciszku, powróć, zkąd przybyłeś.
Młody książę był posłusznym.
Zaledwie wyszedł, Małgorzata usłyszała za kotarą westchnienie; rzuciła się natychmiast do tajemnych drzwiczek, zaryglowała je, następnie zamknęła i drugie wejście właśnie w tej chwili, kiedy tłum żołnierzy szukający innych hugonotów mieszkających w Luwrze, przebiegł jak uragan w drugim końcu korytarza.
Obejrzawszy się uważnie na około, ażeby się przekonać, czy jest, w samej rzeczy sama jedna, Małgorzata postąpiła ku alkowie, podniosła adamaszkową kołdrę, pod którą ukryła La Mola przed wzrokiem księcia d’Alençon, z trudem wyciągnęła bezwładne ciało na środek pokoju, i, widząc, że nieszczęśliwy jeszcze oddycha, usiadła obok niego, położyła głowę na swych kolanach, skropiła twarz jego wodą, starając się przywrócić go do zmysłów.
Teraz dopiero, kiedy woda spłukała twarz, krew i proch z twarzy rannego, Małgorzata poznała w nim owego pięknego młodzieńca, który zaledwie przed czterema godzinami, pełen życia i nadziei, prosił ją o posłuchanie u króla Nawarry, i pozostawił ją w przyjemnym zachwycie.
Małgorzata krzyknęła przerażona, gdyż czuła teraz dla rannego coś więcej jak współczucie.
La Mole był już dla niej nie prostym cudzoziemcem, lecz znajomym prawie.
Pod staranną ręką królowej, piękna twarz La Mola wnet była czystą; pozostał jednak na niej ślad bladości i znużenia.
Małgorzata z konwulsyjnem drżeniem i prawie tak biada jak i raniony, przyłożyła rękę do jego serca; serce jeszcze biło. Wtedy wzięła z najbliższego stołu flakonik z trzeźwiącemi solami, i dała mu ich powąchać.
La Mole otworzył oczy.
— O!.. Boże mój!.. szepnął — gdzież jestem?...
— Jesteś ocalony!... Uspokój się!... — powiedziała Małgorzata.
La Mole z trudnością zwrócił oczy na królowę, i pochłaniając ją. wzrokiem, wyjąkał:
— O!.. jakże pani jesteś piękną!..
I, jakby oślepiony, natychmiast spuścił powieki i westchnął.
Małgorzata lekko krzyknęła.
Młodzieniec pobladł jeszcze bardziej; królowa westchnienie rannego wzięła już za ostatnie.
— O!... mój Boże!.. zmiłuj się nad nim — powiedziała.
W tej chwili zaczęto gwałtownie pukać do drzwi korytarza.
Małgorzata podniosła się trochę, trzymając na ręku La Mola.
— Kto tam?... — zawołała.
— To ja, ja!... — odezwał się głos kobiecy. — Ja, księżna de Nevers.
— Henrieta!... — zawołała Małgorzata. — O!.. niema niebezpieczeństwa, to przyjaciółka, czy słyszysz pan?...
La Mole wytężył siły i przykląkł na jedno kolano.
— Staraj się pan utrzymać o własnej mocy, ja tymczasem pójdę otworzyć drzwi — powiedziała królowa.
La Mole oparł się ręką o podłogę i zdołał utrzymać równowagę.
Małgorzata postąpiła ku drzwiom, lecz nagle zatrzymała się, zadrżawszy z przestrachu.
— A!... tyś nie sama?... zawołała królowa — usłyszawszy szczęk broni.
— Nie, nie sama; mam z sobą dla straży dwunastu ludzi z gwardyi, których mi zostawił szwagier mój, książę Gwizyusz.
— Gwizyusz — mruknął La Mole. — O!.. morderca!.. morderca!...
— Milcz — powiedziała Małgorzata — ani słówka.
I obejrzała się naokoło, szukając wzrokiem miejsca, gdzieby mogła schować rannego.
— Szpady, sztyletu... — szepnął La Mole.
— Dla obrony?... nie potrzeba; czyż pan nie słyszałeś?... Ich dwunastu, a pan sam jeden.
— Nie, nie dla obrony, ale dlatego, ażeby mnie nie dostali żywego.
— Nie, nie — rzekła Małgorzata — nie, ocalę cię. Al... wejdź pan do gabinetu.
La Mole, podpierany przez Małgorzatę, dowlókł się z trudnością do gabinetu.
Małgorzata zamknęła za nim drzwi i, chowając klucz do woreczka, napół głośno powiedziała przeze drzwi:
— Tylko bez krzyku, narzekań i westchnień, a będziesz ocalony.
Potem, zarzuciwszy na siebie nocny płaszczyk, otworzyła drzwi przyjaciółce, która rzuciła się w jej objęcia.
— A!.. — powiedziała Henrieta — nic ci się pani nie stało, wszak prawda?...
— Nic, nic — odparła Małgorzata — owijając się płaszczem, z obawy, żeby nie spostrzeżono plam krwawych na jej ubraniu.
— Tem lepiej, na wszelki jednak wypadek, zostawiam Waszej królewskiej mości sześciu żołnierzy, gdyż książę Gwizyusz dał mi dwunastu, ażeby mnie odprowadzili do domu, a ja nie potrzebuję tylu. Trzeba ci wiedzieć, że sześciu żołnierzy księcia znaczy tej nocy więcej, aniżeli cały pułk gwardyi królewskiej.
Małgorzata nie śmiała odmówić żądaniu księżnej: rozstawiła sześciu ludzi w korytarzu, i z wdzięcznością uściskała księżnę de Nevers, która z sześciu innymi żołnierzami szczęśliwie dostała się do pałacu Gwizyuszów, zwykłego swego zamieszkania podczas nieobecności męża.
Coconnas nie uciekł, lecz zniknął.
La Hurière był już na placu Saint-Germain-l’Auxerrois, gdy Coconnas wychodził dopiero z Luwru.
La Hurière, znalazłszy się sam z rusznicą, pośród tłumu biegnących ludzi, świstu kul i trupów, które leciały z okien, już to całe, już poszarpane, stchórzył i przemyśliwał nad sposobem, jak najprędzej dostać się do domu. Lecz, wychodząc z ulicy de l’Arbre-Sec, spotkał oddział Szwajcarów i lekkiej jazdy, pod dowództwem Maurevela.
— No!... — zawołał ten, co sam sobie nadał miano zbójcy królewskiego — czy już skończyłeś?... Idziesz do domu?... Gdzież zostawiłeś u dyabła naszego piemontczyka?... Spodziewam się, że mu się nic złego nie przytrafiło?... Szkodaby go było, gdyż się nam dzisiaj spisał dzielnie.
— Ja myślę, że nie — odparł La Hurière — mam nawet nadzieję, że się on wkrótce z nami połączy.
— Zkąd idziesz?...
— Z Luwru, gdzie, muszę przyznać, niegrzecznie nas przyjęto.
— Któż taki?...
— Książę d’Alençon. Czyż on nie jest z naszego stronnictwa?...
— Książę d’Alençon nie trzyma się partyi, ani katolickiej, ani protestanckiej, jego obchodzi tylko to, co jego osoby dotyczy. Zaproponuj mu, ażeby się rozprawił sam ze swoimi starszymi braćmi, jak z hugonotami, a zgodzi się, byleby tylko się nie skompromitować. No cóż, panie La Hurière, nie pójdziesz z tymi zuchami?...
— A dokąd oni idą?...
— O!.. mój Boże!... na ulicę Montorgueil; mieszka tam znajomy mi pastor protestancki, ma żonę i sześcioro dzieci. Ci heretycy strasznie się rozpleniają. Ciekawa rzecz...
— A pan dokąd idziesz?...
— E! ja mam swój interesik.
— Nie chodźże pan bezemnie — dał się słyszeć głos, na który Maurevel zadrżał — pan znasz dobre miejsca i ja obciąłbym je zwiedzić.
— A to nasz piemontczyk — powiedział Maurevel.
— Pan de Coconnas — rzekł La Hurière. — Ja zaraz myślałem, że pan poszedłeś za mną.
— Nie! niech dyabli wezmą; zboczyłem cokolwiek z drogi, ażeby wrzucić w rzekę jakiegoś szalonego chłopaka, który krzyczał: „Precz z papistami! niech żyje admirał!” Na nieszczęście, zdaje mi się, że hultaj umiał pływać. Jeżeli chcesz utopić którego z tych łotrów hugonotów, musisz ich rzucać do wody, jak szczenięta, póki jeszcze ślepe.
— Więc pan mówisz, że powracasz z Luwru. Czy to tam ukrył się wasz hugonot? — zapytał Maurevel.
— O! tak, tak, mój Boże.
— Strzeliłem do! niego z pistoletu, kiedy podnosił szpadę na podwórzu admirała, nie pojmuję jednak, dlaczegom chybił.
— O! ja nie chybiłem — odezwał się Coconnas — takie mu zadałem szpadą pchnięcie w grzbiet, że klinga na pięć palcy była we krwi. Zresztą, rzucił się on przy mnie w objęcia królowej Margerity... dalibóg, ślicznej kobiety. Jednakowoż, przyznaję, że byłbym bardzo zadowolony, gdybym się dowiedział, że umarł. Ale, ale, zdaje mi się, iż pan mówiłeś, że dokądciś idziesz?
— Więc pan chcesz iść ze mną?
— Nie, ja tylko nie chcę stać na miejscu. Kroćset dyabłów! Zabiłem tylko dwóch czy trzech; krzyż mnie boli, kiedy odpoczywam. Idźmy już...
— Kapitanie — powiedział Maurevel do dowódcy oddziału — daj mi trzech ludzi, z resztą zaś ruszaj rozprawić się ze swym pastorem.
Trzech Szwajcarów przyłączyło się do Maurevela.
Obydwa jednak oddziały szły razem do ulicy Tire-chappe.
Tutaj lekka jazda i Szwajcarzy zawrócili na ulicę de la Tonnellerie, a Maurevel, Coconnas, La Hurière z trzema żołnierzami, przeszli przez ulicę de la Ferronnerie, następnie Trousse-Vache i zakręcili na ulicę Sainte-Avoie.
— Dokąd pan u dyabla nas prowadzisz?... — zapytał Coconnas, którego zaczynała już nudzić ta długa bez celu droga.
— Prowadzę was na sławną i zarazem korzystną wyprawę. Po admirale, Telignym wszystkich książętach protestanckich, nie można nic znaleźć lepszego. Bądźcie więc cierpliwi. Celem naszej drogi jest ulica du Chaume; zaraz tam będziemy.
— Bądź pan tak łaskaw powiedzieć mi — zapytał Coconnas — czy ulica du Chaume nie jest położona w blizkości Temple?
— Tak jest, ale dlaczego się pan o to pytasz?
— A! mieszka tam stary wierzyciel naszej familii, niejaki Lambert Mercandon, któremu ojciec mój kazał oddać sto sztuk złota, znajdujących się na teraz w mojej kieszeni.
— A więc — rzekł Maurevel — śliczna sposobność do skwitowania się z nim.
— Jakim sposobem?
— No! dzisiejszy dzień jest przeznaczony na regulowanie starych rachunków. Czy Mercandon jest hugonotem?
— Aha! rozumiem — odpowiedział Coconnas — a tak, jest nim bezwątpienia.
— Tss! otóż jesteśmy u celu.
— Co to za ogromny pałac z pawilonem, wychodzącym na ulicę?
— To pałac Gwizyuszów.
— Tak, powinienem był tu przyjść — zrobił uwagę Coconnas — gdyż przybyłem do Paryża z polecenia wielkiego Henryka. Jednak, mój kochany, strasznie coś cicho w tej części miasta; zaledwie słychać strzały. Mogłoby się komu zdawać, że jest na prowincyi; niech dyabli wezmą, wszyscy śpią!
W samej rzeczy w pałacu Gwizyuszów było cicho, jakby wypadki szły zwyczajnym trybem.
Wszystkie okna były zamknięte, z jednego tylko okna w pawilonie dawało się widzieć z po za rolet światło.
Maurevel stanął opodal pałacu Gwizyuszów, na rogu ulic du Petit-Chantier i des Quatre-Fils.
— Oto mieszkanie tego, którego szukamy.
— To jest tego, którego pan szukasz — rzekł La Hurière.
— Ponieważ pan jesteś z nami, więc szukamy go wszyscy.
— Jakto! ten dom, w którym wszystko wydaje się pogrążonem w głębokim śnie...
— Ten sam! La Hurière oddaj rusznicę panu de Coconnas i idź zapukać. Jeżeli cię wpuszczą, powiedz, że chcesz pomówić z panem de Mouy.
— Aha! rozumiem — powiedział Coconnas — zdaje się, że pan masz także w dzielnicy Temple swojego wierzyciela.
— Zgadłeś pan — mówił dalej Maurevel. — Wejdziesz więc i udasz hugonota; opowiesz Mouy’emu o wszystkiem, co się dzieje... on nie tchórz, zejdzie na dół...
— A potem?... — zapytał La Hurière.
— Potem, poproszę go, ażeby raczył skrzyżować ze mną szpadę.
— Na honor, to nieźle — rzekł Coconnas — ja zaraz tak samo postąpię z Lambertem Mercandon. Jeżeli on już za stary, aby przyjąć moje wyzwanie, miejsce jego zastąpi którykolwiek z jego synów lub krewnych.
La Hurière, nic nie odpowiedziawszy, zaczął pukać do drzwi.
Na hałas rozchodzący się pośród nocnej ciszy, brama pałacu Gwizyuszów uchyliła się i ukazało się kilka głów.
Wówczas pokazało się, że było tam cicho tak, jak bywa zazwyczaj w fortecach; pałac ten bowiem był cały napełniony wojskiem.
Głowy te natychmiast zniknęły; bez wątpienia ci, do których należały, zrozumieli, o co rzecz chodzi.
— Więc to tutaj mieszka pan de Mouy?... — zapytał Coconnas, wskazując na dom, do którego La Hurière nie przestawał pukać.
— Nie, to dom jego kochanki.
— Kroćset dyabłów! co to za wyszukana grzeczność! Dajesz mu pan sposobność do obnażenia szpady w oczach jego ulubionej! Więc my będziemy sędziami pojedynku. Jednak mam wielką ochotę bić się z nim. Ręka mnie pali...
— A twarz pańska?... — zapytał Maurevel. — Wszak jej się porządnie dostało.
Coconnas wydał jęk podobny raczej do ryku.
— Na szatana!... — spodziewam się, że on już umarł; gdybym jednak wiedział, że żyje, gotów byłbym powrócić do Luwru, aby go dobić...
La Hurière pukał ciągle.
Wkrótce otworzyło się na pierwszem piętrze okno i ukazał się na balkonie mężczyzna w neonem ubraniu i bezbronny.
— Kto tam?... — zawołał.
Maurevel dał znak Szwajcarom, ażeby się ukryli za róg domu, gdy tymczasem Coconnas przysunął się do ściany.
— A! panie de Mouy — powiedział oberżysta — czy to pan?
— Tak, ja; więc cóż?
— Tak, to on — mruknął Maurevel, drżąc z radości.
— E! czyż pan nie wiesz, co się dzieje?... — mówił dalej La Hurière. — Mordują naszych braci współwyznawców, zabili już admirała. Śpiesz pan na pomoc!
— A!... — zawołał de Mouy — domyślałem się, że się coś knuje na noc dzisiejszą. A! nie powinienem był opuszczać moich odważnych towarzyszy. Zaraz, zaraz, zaczekaj, mój przyjacielu.
I, nie zamykając okna, przez które dawały się słyszeć krzyki i czułe narzekania przestraszonej kobiety, de Mouy poszedł szukać płaszcza i zbroi.
— Już idzie, idzie — szepnął Maurevel, blady z radości. — Miejcie się na pogotowiu!...
— rzekł cichym głosem do Szwajcarów.
Potem, wziąwszy rusznicę z rąk piemontczyka i dmuchnąwszy na lont, ażeby się przekonać, czy się dobrze żarzy — La Hurière! weź swoję rusznicę — powiedział do oberżysty, cofającego się ku towarzyszom.
— Kroćset dyabłów!... — krzyknął Coconnas — ot i księżyc wychodzi z po za chmur, aby być świadkiem tego pięknego spotkania. O! cobym ja dał za to, ażeby Lambert Mercandon był teraz sekundantem pana de Mouy.
— Zaczekajcie! zaczekajcie!... — rzekł Maurevel — jeden Mouy wart dziesięciu Judzi, jednak w sześciu może sobie z nim poradzimy. Naprzód!... — zawołał do Szwajcarów, dając im znak, ażeby się ukryli pod drzwiami, w celu rzucenia się na de Mouy’a, skoro tylko wyjdzie.
— Oho!... — powiedział Coconnas, patrząc na te przygotowania — zdaje mi się, że to wszystko nie pójdzie tak, jak się spodziewałem.
Już było słychać, jak de Mouy otwierał drzwi.
Szwajcarzy wyszli ze swej kryjówki i stanęli przed progiem.
Maurevel i La Hurière podchodzili na palcach; Coconnas, mając jeszcze w sobie cokolwiek uczucia honorowego, pozostał na miejscu.
W tej chwili młoda kobieta, o której już wszyscy zapomnieli, wyszła na balkon i przeraźliwie krzyknęła, spostrzegłszy Szwajcarów, Maurevela i La Hurièra.
De Mouy zatrzymał się w nawpół otwartych drzwi.
— Wróć się! wróć!... — krzyknęła młoda kobieta — widzę blask szpad i lont zapalony przy rusznicy. To zdrada!
— Oho!... — mruknął de Mouy — zobaczymy, co to wszystko znaczy?
I zamknął drzwi, zasunął rygle, spuścił zapory i wrócił na pierwsze piętro.
Skoro tylko Maurevel spostrzegł, że de Mouy nie wyjdzie, natychmiast zmienił bojowy porządek.
Szwajcarów odesłał na drugą stronę ulicy, La Hurière zaś z rusznicą w ręku oczekiwał na zjawienie się nieprzyjaciela na balkonie.
Czekał niedługo.
De Mouy wyszedł — mając w ręku dwa pistolety tak znacznej długości, że La Hurière, który już go wziął na cel, nagle pomyślał, że kule hugonota tak dobrze mogą upaść na ulicę, jak jego na balkon.
— Bezwątpienia — rzekł do siebie — mogę go zabić, lecz i on także może mnie zabić.
A ponieważ oberżysta został tylko żołnierzem z przypadku, postanowił więc cofnąć się i szukać schronienia za węgłem ulicy de Brac, zkąd z przyczyny znacznej odległości i ciemności, bardzo było trudno znaleźć linią, po której możnaby było posłać kulę de Mouy’owi.
De Mouy obejrzał się naokoło i nadstawił ucha; lecz nic nie było słychać.
— I cóż, panie donosicielu — rzekł — zdaje mi się żeś zapomniał rusznicy, stojącej przy drzwiach. Jestem, czegóż chcesz?
— Aha!... — powiedział do siebie Coconnas — a to w istocie jakiś zuch.
— I cóż — mówił dalej de Mouy. — Przyjaciele lub nieprzyjaciele, czyż nie widzicie, że na was czekam?
La Hurière milczał, Maurevel nie odpowiadał, Szwajcarzy wstrzymali oddech.
Coconnas chwilę czekał, lecz widząc, że nikt nie prowadzi dalej rozmowy, zaczętej przez La Hurièrea i przerwanej przez de Mouya, wyszedł na środek ulicy i rzekł:
— Panie! przyszliśmy tutaj nie po to, aby popełnić morderstwo, jak może sądzisz, lecz na pojedynek... Jestem sekundantem jednego z pańskich nieprzyjaciół, który chce honorowo zakończyć dawny spór. E! wychodźże, panie de Maurevel: czegóż się odwracasz? Pan de Mouy zgadza się.
— Maurevel!... — zawołał de Mouy — Maurevel, morderca mego ojca! Maurevel, zbójca królewski! A! tak, przyjmuję wyzwanie.
I, wycelowawszy do Maurevela, który zaczął pukać do pałacu Gwizyuszów, chcąc prosić tamże o pomoc, przestrzelił mu kapelusz.
Na huk wystrzału i na krzyk Maurevela, żołnierze, którzy odprowadzili księżnę de Nevers wybiegli z pałacu Gwizyuszów z trzema czy czterema szlachcicami i ich paziami i podstąpili pod dom kochanki młodego de Mouya.
Drugi strzał z pistoletu powalił żołnierza, stojącego obok Maurevela.
De Mouy bezbronny, a przynajmniej uzbrojony bezużytecznie, gdyż pistolety były już wystrzelone, szpady zaś przeciwko nieprzyjacielowi użyć nie było można, schował się za kratę balkonową.
Tymczasem okna w sąsiednich domach zaczęły się roztwierać.
Wskutek zaś usposobienia mieszkańców, będących bądź za pokojem lub walką, okna albo się natychmiast zamykały, albo błyszczały lufami muszkietów i rusznic.
— Do mnie! mężny Mercandonie — zawołał de Mouy, czyniąc znaki starcowi, który wyjrzał z okna domu, stojącego naprzeciw pałacu de Gwizyusza, i starał się rozeznać, co się dzieje.
— Wołasz mnie, panie de Mouy?... — zawołał starzec. — Więc to na ciebie napadają.
— Na mnie, na ciebie, na wszystkich protestantów, oto dowód.
W istocie, tej chwili de Mouy spostrzegł, że La Hurière celuje w niego. Wystrzał nastąpił, lecz młodzieniec przychylił się i kula roztrzaskała szybę nad jego głową.
— Mercandon!... — zawołał Coconnas, drżący z radości, że bójka zaczyna być powszechną, a zapomniał już o swoim wierzycielu, którego dopiero przypomniał mu de Mouy — Mercandon, na ulicy du Chaume; to on bezwątpienia! A! otóż jego mieszkanie! Doskonale! każdy z nas policzy się teraz ze swoim wierzycielem.
I kiedy żołnierze, którzy wyszli z pałacu Gwizyuszów, wysadzili bramę w domu de Mouya, a Maurevel, z pochodnią w ręku, starał się zapalić dom; kiedy przy wyłamanych drzwiach, rozpoczęła się straszna walka przeciwko jednemu człowiekowi, który, za każdym strzałem i każdem pchnięciem szpady, zmniejszał liczbę swoich przeciwników, Coconnas wyrwał kamień z bruku i próbował wyłamać mm drzwi w domu Mercandona, który, nie obawiając się wcale jego ciągłych usiłowań, bezustannie strzelał z okna.
Pusta ta i posępna ulica zajaśniała i jakby światłem dziennem napełniała się ludźmi i podobną się stała do wnętrza jakiegoś mrowiska.
Z pałacu Montmorency sześciu czy ośmiu szlachciców protestanckich ze służącymi i przyjaciółmi zrobili rozpaczliwą wycieczkę.
Popierani ogniem z okien, zaczęli nacierać na oddział Maurevela i posiłkujących mu żołnierzy z pałacu Gwizyuszów, tak dalece, iż zmusili ich odstąpić ku miejscu, z którego wyszli.
Coconnas natężał wszystkie swoje siły, lecz drzwi jeszcze mocno trzymały się na zawiasach.
Tłuszcza w bystrym biegu pociągnęła go za sobą.
Przycisnąwszy się do ściany i dobywszy szpady, zaczął nietylko się bronić, lecz nawet napadł z takim strasznym krzykiem na swych przeciwników, że wszystkich zupełnie zmieszał.
Rąbał na prawo i na lewo, nie rozróżniając nieprzyjaciół od przyjaciół, dopóki nie utworzył około siebie znacznej próżni.
Krew obluzgała mu ręce i twarz, oczy jego zdawały się wychodzić z osady, nozdrza nadymały się.
Zgrzytając zębami z wściekłości, zbliżył się wkrótce ku drzwiom, od których go odparto.
De Mouy, wytrzymawszy straszną walkę na schodach i w sieni, jak prawdziwy bohater wybiegł z palącego się domu.
Pośród bójki ciągle wołał; „Do mnie Maurevel! Maurevel, gdzie jesteś?” nic przestając go lżyć ostatniemi słowy.
Wreszcie wypadł na ulicę, trzymając w zębach sztylet, a na rękach swoję kochankę, na pół nagą i prawie bez czucia.
Szpada jego, błyszcząca w skutek wirowych obrotów, zakreślała to białe to czerwone koła, bo klingę to srebrzył blady blask księżyca, to znów ogień pochodni oświecał na niej ciepłą krew.
Maurevel uciekł.
La Hurière, odparty przez de Mouya aż do piemontczyka, który, nie poznawszy go, dotknął końcem szpady, prosił Boga, ażeby zachował ich obudwóch.
Lecz w tejże chwili Mercandon spostrzegł go i poznał w nim po białej szarfie mordercę.
Wystrzał nastąpił, La Hurière krzyknął, rozłożył ręce, upuścił rusznicę i starając dowlec się do ściany, ażeby o cośkolwiek się oprzeć, padł twarzą na ziemię.
De Mouy skorzystał z tego wypadku, rzucił się w ulicę Rajską i znikł.
Hugonoci bronili się tak rozpaczliwie, że żołnierze księcia Gwizyusza cofnęli się do pałacu i zamknęli drzwi z obawy, żeby ich nie napadnięto wewnątrz domu.
Coconnas, odurzony hałasem i krwią, doszedł do tego stanu, w którym, osobliwie dla mieszkańców południa, męztwo przechodzi we wściekłość.
Nic nie widział, nic nie słyszał; zauważył tylko, że w uszach już mu słabiej dzwoniło, że ręce, twarz, zaczęły obsychać i, opuściwszy szpadę, ujrzał przed sobą leżącego w kałuży krwi jakiegoś człowieka, i palące się na około domy.
Zawieszenie broni niedługo trwało, gdyż w chwili, kiedy Coconnas chciał przystąpić do leżącego człowieka, w którym poznał La Hurièra, drzwi domu, które oparły się jego sile, otworzyły się, i stary Mercandon z synem i dwoma krewnymi, rzucił się na piemontczyka, jeszcze odpoczywającego.
— Otóż on! on!... — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
Coconnas stał na środku ulicy:
Obawiając się, ażeby go nie otoczyło czterech ludzi razem napadających, ze zręcznością i silą dzikiej kozy, na które często polował w górach, rzucił się w tył i znalazł się pod ścianą pałacu Gwizyusza.
Będąc już spokojnym, stanął w obronnej postawie i przybrał ton pogardliwy.
— Aha! ojcze Mercandon — rzekł — nie poznajesz mnie?
— O! przeciwnie, dobrze cię poznaję, łotrze — zawołał stary hugonota — chcesz mnie więc zabić, mnie, przyjaciela swego ojca!
— I jego wierzyciela, nieprawdaż?
— Tak, jego wierzyciela, jak sam mówisz.
— W samej rzeczy — odrzekł Coconnas — przychodzę uregulować nasze rachunki.
— Schwyćmy, zwiążmy go — zawołał starzec do młodzieńców, którzy na jego głos rzucili się na piemontczyka.
— Zatrzymajcie się chwilę — rzekł z uśmiechem Coconnas. — Ażeby kogo schwytać, potrzeba mieć rozkaz, a wy zapomnieliście prosić o niego preweta.
To mówiąc, natarł na najbliżej stojącego młodzieńca, i za pierwszem cięciem, ręka nieszczęśliwego wraz z rapirem upadła na ziemię.
Raniony cofnął się z jękiem.
W tejże chwili okno, pod którem Coconnas szukał schronienia, otworzyło się z trzaskiem.
Piemontczyk nagle odskoczył, obawiając się napadu z tej strony, lecz, zamiast nieprzyjaciela, ujrzał kobietę, a zamiast zabójczej broni, którą miał spotkać, upadł mu pod nogi bukiet.
— Kobieta!... — zawołał Coconnas.
Oddał damie szpadą ukłon i schylił się, ażeby podnieść bukiet.
— Strzeż się, odważny katoliku, strzeż się! — zawołała dama.
Coconnas podniósł się, lecz drugi krewny zdążył go już drasnąć sztyletem w ramię.
Dama przeraźliwie krzyknęła.
Coconnas podziękował jej ukłonem i natarł na drugiego krewnego.
Przy drugiem podskoczeniu, młodzieniec poślizgnął się na krwi.
Coconnas z bystrością tygrysa rzucił się nań i przebił mu pierś na wskroś szpadą.
— Doskonale! doskonale! — wołała dama z pałacu Gwizyusza. — Doskonale! przyślę panu pomoc.
— Nie warto trudzić się — odpowiedział Coconnas. — Patrz pani lepiej do końca, jeżeli to ją zajmuje, a ujrzysz, jak hrabia Annibal de Coconnas rozprawia się z hugonotami.
W tejże chwili, syn starego Mercandona strzelił z pistoletu.
Coconnas upadł na jedno kolano.
Dama krzyknęła, lecz Coconnas wstał; przykląkł on tylko dlatego, aby uniknąć kuli, która uderzyła w mur, o dwie stóp od patrzącej pięknej damy.
Prawie w tymże samym czasie z okna mieszkania Mercandona dały się słyszeć straszne narzekania, i jakaś staruszka, poznawszy w piemontczyku po krzyżu i białej szarfie, katolika, rzuciła na niego wazon z kwiatami.
Wazon uderzył go powyżej kolan.
— Jeszcze lepiej — rzekł Coconnas — jedna rzuca mi kwiaty, a druga wazony.
— Dziękuję mamie, dziękuję! — zawołał młodzieniec.
— Idź sobie, żono, idź! — powiedział stary Mercandon — lecz miej oko na nas!
— Zaczekaj, panie de Coconnas, zaczekaj — rzekła dama z pałacu Gwizyuszów — każę strzelać z okien.
— A to piekło kobiece — zawołał Coconnas. Jedne za mną, drugie przeciwko mnie. O! do kroćset dyabłów! czas już skończyć.
Scena w istocie bardzo się zmieniła i miała się ku końcowi.
Przed piemontczykiem, prawda, ranionym, lecz będącym w całej sile młodzieńca dwudziestocztero-letniego, przywykłym do broni i bardziej rozdrażnionym, aniżeli osłabionym trzema czy czterema draśnięciami, był tylko Mercandon i syn jego.
Mercandon, starzec sześćdziesięciu czy siedemdziesięcioletni, syn jego, dziecię w siedemnastym zaledwie roku, blady, białowłosy, delikatny.
Ten ostatni rzucił pistolet wystrzelony, a zatem już nieużyteczny, i drżącą ręką zaczął machać szpadą, o połowę krótszą od szpady piemontczyka. Ojciec, uzbrojony tylko sztyletem i nabitą rusznicą, wołał o pomoc.
Staruszka w oknie, naprzeciw matki młodzieńca, trzymała w ręku kawał marmuru, gotowa go rzucić.
Nareszcie Coconnas, podburzony pogróżkami z jednej, a zachęceniami z drugiej strony, dumny z podwójnego zwycięstwa, odurzony wonią prochu i krwi, oświecony łuną pożaru palących się domów, roznamiętniony myślą, że walczy wobec kobiety, której piękność mówiła niezaprzeczenie o jej wysokiem urodzeniu, Coconnas, jak ostatni Horacyusz, uczul, że siły jego podwoiły się.
Widząc, że młodzieniec waha się, rzucił się nań i skrzyżował swój straszny i krwią zbroczony rapir z jego krótką szpadą.
Po dwóch uderzeniach, młodzieniec nie miał już szpady w ręku.
Wtedy Mercandon starał się odeprzeć piemontczyka, ażeby łatwiej mogły go dosięgnąć rzucane z okna kamienie.
Lecz Coconnas, przeciwnie, chcąc zniweczyć podwójny napad nieprzyjaciół, starca Mercandona ze sztyletem i matki młodzieńca, gotowej rzucić kamień, któryby mu zgruchotał czaszkę, schwycił syna wpół i, zasłaniając się nim, jak tarczą, od wszystkich ciosów, dusił go w swym herkulesowym uścisku.
— Ratunku!... ratunku!... — wołał młodzieniec — zgniecie mi piersi, ratunku!.. ratunku!..
I głos jego zaczął cichnąć w jakiemś głuchem chrzypieniu.
Wtedy Mercandon przestał grozić a zaczął błagać.
— Łaski!.. łaski!.. panie de Coconnas — wołał starzec — łaski!.. to moje jedyne dziecię.
— To syn mój!.. syn mój!.. — krzyczała matka — nadzieja naszej starości, nie zabijaj go, panie, nie zabijaj!...
— A!.. słusznie — zawołał Coconnas, wybuchnąwszy gwałtownym śmiechem — nie zabijać go!.. A cóż on chciał mi zrobić swoją szpadą i pistoletem?...
— Panie!.. — mówił dalej Mercandon, załamując ręce — weksel, podpisany przez twojego ojca jest u mnie; ja ci go powrócę. Mam dziesięć tysięcy talarów złotem, dam ci je; moje drogie kamienie są twoje. Tylko nie zabijaj go, nie zabijaj!...
— Ja zaś mam serce — rzekła półgłosem dama z pałacu Gwizyuszow — i oddam ci je.
Coconnas namyślał się przez chwilę; nagle obróciwszy się do młodzieńca, zapytał go:
— Jesteś protestantem?...
— Tak — odrzekło dziecię.
— W takim razie, musisz umrzeć — zawołał Coconnas, zmarszczywszy brwi i zbliżając do piersi swego przeciwnika sztylet.
— Umrzeć!.. — zawołał starzec — syn mój ma umrzeć!...
W tejże chwili dały się słyszeć bolesne narzekania matki.
Były one tak rozdzierającemi serce, że na jakiś czas zachwiały silne postanowienie piemontczyka.
— O!... księżno — zawołał ojciec, zwracając się ku damie, patrzącej z pałacu Gwizyuszów — wstaw się za nami, a imię twoje będzie zawsze co rano i wieczór wspominane w naszych modlitwach.
— Więc niech się wyrzecze swej wiary — odrzekła dama.
— Jestem protestantem!... — powiedziało dziecię.
— Więc giń!.. — zawołał Coconnas, wznosząc żelazo — giń! kiedy nie chcesz być wdzięcznym za życie, ofiarowane ci tak pięknemi usty.
Mercandon i jego żona widzieli, jak straszna broń zabłysła nad głową ich syna.
— Synu mój, mój Oliwierze!.. — zawołała matka — wyrzecz się wiary!.. wyrzecz się!..
— Wyprzej się mej wiary, drogie dziecię! — wołał Mercandon, padając do nóg piemnntczyka. — Nie zostawiaj nas samych na świecie.
— Wyrzeczcie się wszyscy swej wiary — krzyczał Coconnas — za jedno „Credo”, trzy dusze i życie.
— Zgadzam się — rzekł młodzieniec.
— Zgadzamy się — zawołali Mercandon z żoną.
— Na kolana! — powiedział Coconnas — niechaj syn twój powtórzy słowo w słowo modlitwę, którą ja będę odmawiał.
Ojciec pierwszy był posłuszny.
— Jestem gotów — rzekł młodzieniec i ukląkł.
Coconnas zaczął wtedy mówić po łacinie „Credo”.
Lecz czy to przypadkiem, czy też umyślnie, młody Olivier ukląkł blizko tego miejsca, gdzie leżała jego szpada.
Skoro tylko spostrzegł, że może ją dostać, nie przestając powtarzać słów piemontczyka, wyciągnął ku niej rękę.
Coconnas dojrzał to poruszenie, udając jednak, że go nie widzi.
Lecz w chwili, kiedy młodzieniec dotknął palcami rękojeści, rzucił się na niego i, wywróciwszy go, zawołał:
— A! zdrajco!
I wepchnął mu w piersi sztylet.
Młodzieniec krzyknął, podniósł się konwulsyjnie na jedno kolano i padł bez ducha.
— A!.. zbójco!.. — wrzasnął Mercandon — mordujesz nas, ażeby nam skraść sto sztuk złota, któreś nam winien...
— Nie, na honor nie — rzekł Coconnas — i oto na dowód...
Przy tych słowach, rzucił starcowi pod nogi worek z pieniędzmi, dany mu przy odjeździe przez ojca, w celu uiszczenia długu.
— I oto na dowód — mówił dalej Coconnas — oddaje ci twoje pieniądze.
— Masz śmierć! — zawołała kobieta z okna.
— Strzeż się, panie de Coconnas, strzeż się! krzyknęła dama z pałacu Gwizyuszów.
Lecz Coconnas nie miał czasu podnieść głowy, dla rozeznania, zkąd mu grozi niebezpieczeństwo.
Ciężka bryła ze świstem rozcięła powietrze, padła na kapelusz i strzaskała szpadę piemontczyka.
Coconnas padł bez zmysłów, nie słysząc okrzyków radości, które dały się słyszeć z prawej i lewej strony.
Morderca w tej chwili rzucił się ze sztyletem w ręku na młodego Coconnasa.
Lecz nagle drzwi pałacu Gwizyuszów otworzyły się.
Starzec, zobaczywszy połyskujące halabardy i szpady, uciekł, kiedy tymczasem ta, którą, nazywał księżną, oświecona przy całej swej szatańskiej piękności łuną pożaru i jaśniejąca drogiemi kamieniami i brylantami, do połowy wychyliła się z okna i wołała, do żołnierzy, wskazując im piemontczyka:
— Ten, ten!.. naprzeciwko mnie, w czerwonym kaftanie. Ten. tak, tak, ten sam!...
Małgorzata, jakeśmy powiedzieli, zamknęła drzwi i powróciła do pokoju.
Lecz wchodząc z bijącem sercem, spostrzegła Gillonnę, która, z trwogą nachyliwszy się ku drzwiom gabinetu, patrzała na ślady krwi na łóżku, meblach i dywanie.
— A!... pani — zawołała, ujrzawszy królowę — czyżby on umarł?...
— Milczenie, (rillonno — powiedziała Małgorzata tonem, wskazującym wielką doniosłość rozkazu.
Gillonna zamilkła.
Małgorzata wydobyła z woreczka maleńki kluczyk złoty, otworzyła nim drzwi gabinetu i wskazała służebnej młodzieńca.
La Mole zdążył wstać i zbliżyć się do okna.
Tutaj znalazł mały sztylecik, jaki wówczas nosiły kobiety.
Na hałas otwierających się drzwi, pochwycił go.
— Nie obawiaj się, panie, niczego — rzekła Małgorzata — zapewniam cię, jesteś bezpiecznym.
La Mole znowu padł na kolana.
— O!... pani — zawołał — jesteś dla mnie więcej, niż królową, jesteś bóstwem.
— Nie wzruszaj się panie tak bardzo — powiedziała Małgorzata — krew jeszcze ciecze. O!.. patrz, Gillonno, jak on blady... Gdzież pan jesteś raniony?...
— Pani — odpowiedział La Mole, starając się rozpoznać ważniejsze rany — zdaje się, że jestem raniony sztyletem w ramię i w pierś. Na inne rany niema potrzeby zwracać uwagi.
— Zobaczymy — rzekła Małgorzata — Gillonno, przynieś mi szkatułkę z balsamami.
Gillonna była posłuszną i wkrótce powróciła, niosąc w jednej ręce szkatułkę, a w drugiej