Córka Ewy; Sekrety księżnej de Cadignan/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Córka Ewy; Sekrety księżnej de Cadignan
Wydawca Instytut wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
CÓRKA EWY
SEKRETY KSIĘŻNEJ DE CADIGNAN
PRZEŁOŻYŁ BOY
WYDANIE DRUGIE, PRZEJRZANE PRZEZ TŁÓMACZA
WARSZAWA 1922
»INSTYTUT WYDAWNICZY BIBLIOTEKA POLSK



Zakłady graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy.



OD TŁÓMACZA

Nazwisko Balzaka budzi dziś w naszem pojęciu obraz głębokiego, surowego niemal myśliciela, człowieka, który, jak nikt przed nam ani po nim, zważył, osądził i opisał całokształt życia społecznego, układ i stosunek jego grup, mechanizm walk i namiętności, i zaklął je w nieśmiertelną galeryę typów Komedyi ludzkiej. Balzac jest dziś lekturą, w której smakują raczej mężczyźni. Inaczej rzecz się miała w epoce, w której wielki pisarz żył a działał. Nazwisko Balzaka, dla współczesnych, było przedewszystkiem mianem spowiednika serc i dusz kobiecych, człowieka, który, znowuż jak nikt przed nim, zrozumiał i zanalizował kobietę, podchwycił ją i uwiecznił w jej wielkości i małostkach, jej prawdzie i kłamstwach, i stworzył cały orszak niezapomnianych postaci kobiecych. Każdy nowy romans Balzaka budził echo w rzeczypospolitej kobiecej daleko poza granicami Francyi, znajdował odzew aż gdzieś w szlacheckim dworze na zapadłej Ukrainie; z całej Europy szły doń poufne listy, prośby o radę, zwierzenia, poza którymi kryły się nieraz aspiracye tkliwszej i bardziej osobistej natury. Dziś jeszcze, dla znacznej części publiczności obeznanej jedynie ze słychu z jego dziełem, Balzac jest przedewszystkiem autorem Kobiety trzydziestoletniej, mimo że ten tak szczęśliwie ipoczęty tytuł kryje jeden z jego wyjątkowo lichych romansów, właściwie zlepek kilku opowiadań powstałych w różnych epokach.
Ta pozorna sprzeczność jest jednakże bardzo logiczna i zrozumiała. Balzac, wielki obserwator i analista życia społecznego, zajęty odmierzaniem i wykreślaniem linii sił poruszających społeczeństwem, a zarazem zdający sobie sprawę z całej wagi imponderabiljów życiowych, nie mógł, jako Francuz zwłaszcza, nie spostrzedz, jak olbrzymi motor dynamiki społecznej stanowi Kobieta, w wyższem pojęciu typu; jak potężną sprężyną wszelkiego ruchu jest światek kobiecej zalotności — a, z drugiej strony, czem jest ta narkotyczna atmosfera buduaru i sypialni, w której gnie się i topi najtęższa nieraz stal charakterów. Przejrzał on i ogarnął w mnóstwie przekrojów fenomen nazwany miłością, który życie społeczne uczyniło tak złożonym i tak odbiegającym od pierwotnego instynktu. Zawsze zajmował go głęboko problem małżeństwa, ta kwadratura kola współżycia dwojga istot: Fizyologia małżeństwa rozpoczyna, z ogromnym hałasem, jego wielką karierę pisarską; — w Małych niedolach pożycia małżeńskiego, Balzac powraca do tego samego tematu na jej schyłku.
Miłość w pojęciu Balzaka bardzo jest odmienna niż w całej poprzedzającej go literaturze. Omawiając, w swoim czasie, utwory Marivaux, miałem sposobność zaznaczyć, jakim krokiem naprzód, w stosunku do dawnej komedyi, jest subtelna analiza tego pisarza, rozszczepiająca ów rzekomy pierwiastek na cały szereg składników; ale terenem obserwacyi Marivaux było wnętrze duszy ludzkiej, izolowane poniekąd od zewnętrznego życia, tak jak społeczeństwo które służyło mu za materyał było od tego życia izolowane swojem wyjątkowo uprzywilejowanem położeniem. Przypomnijmy sobie Niebezpieczne związki Laclosa, ten późny kwiat cieplarniany skazanego na rychłą zagładę ancien regime’u! Ale Balzac staje się poetą nowo tworzącego się demokratycznego świata, w którym dominującą cechą jest obalenie wszystkich barier, otwarcie wszystkim wszelkich możliwości i dostępu, a co za tem idzie, kolosalne napięcie ambicyi, woli i ludzkiego wysiłku. Fałszem byłoby pojmować w tem społeczeństwie miłość w rozumieniu dawnych map Krainy czułości; wyzbywa się ona najzupełniej swojej arystokratycznej wyłączności; jest najściślej związaną z całokształtem nowoczesnego życia, jego walk, wysiłków a ambicyi, których godłem staje się symboliczny skrót całego tego zmagania — pieniądz. Miłość, aż nazbyt często, z celu — staje się środkiem. Równocześnie, obserwator, który za zadanie postawił sobie odmalowanie wiernego i całkowitego obrazu społeczeństwa, musiał uświadomić sobie, że zdolność do prawdziwej, bezwzględnej miłości, ten geniusz serca, jest równie rzadkim jak wszelki inny geniusz[1], a to, co w świecie ma obieg pod mianem miłości, to tylko gruby i mniej lub więcej zanieczyszczony aliaż. Ten świat uczuć mięszanych, złożonych, jest światem który z niezrównanem mistrzowstwem i prawdą kreśli Balzac; a nieustanna gra tych trzech elementów: zmysłów, próżności i pieniądza, występujących we wszystkich możebnych kombinacyach i splatających się wciąż niby w ironiczne tryolety, nadaje jego dziełu jemu tylko właściwy i osobliwie niepokojący charakter. Jeżeli, tu i ówdzie, na łamach tych głęboko mądrych i przenikliwych książek, wykwitnie uroczy kwiat prawdziwej miłości, zdolnej zapomnieć o sobie i roztopić się w bezwzględnem, depcącem wszelkie kombinacye życiowe oddaniu, to najczęściej wyrasta on nie wśród subtelnych i rafinowanych dam wielkiego świata, ani w środowisku spokojnej mieszczańskiej cnoty, ale w sercu tych nieszczęśliwych wyrobnic miłości, w których uczucie to, tylekroć sponiewierane, gromadzi bezcenne skarby dla tego, komu się odda z własnej woli i wyboru. Taką jest Ester w Blaskach i Nędzach życia Kurtyzany, taką Koralia w Straconych złudzeniach. Jest w tem zapewne coś z panującej mody Romantyzmu, lubującego się w tym typie „jawnogrzesznicy odrodzonej przez miłość“, typie który tyle łez wycisnął z oczu czytelnikom i widzom, powtórzony raz jeszcze w najgłośniejszym swym egzemplarzu, słynnej Damie Kameliowej; ale jest niewątpliwie i świadoma intencya myśliciela, który śmielej niż ktobądź inny miał odwagę spojrzeć w oczy brutalnym paradoksom życia.
Balzac był rasowym powieściopisarzem, zatem epikiem; większość dzieł jego nie ma nic z osobistych wylewów owych dość częstych powieści „lirycznych“, w których jedyną istniejącą naprawdę osobą jest sam autor, przeglądający się w różnych pozach i różnych zwierciadłach, inne zaś postacie dają jedynie usłużną replikę jego monologom. Mimo to, potężna indywidualność Balzaka wkłada w każdy utwór dużo z niego samego; — i nie mogło być inaczej. Bardzo interesującem jest, znając epizody życia samego autora, śledzić, jak odbijają się one w jego dziele; ile i co z siebie lub swego otoczenia włożył w tę lub ową figurę. Omawiając w swoim czasie Kawalerskie gospodarstwo, wskazałem, iż figura Józefa Bridau — która zresztą wieloma szczegółami pokrywa się z karjerą słynnego malarza Delacroix — mieści sporo przeżyć i rysów samego Balzaka. Tem bardziej może nas to interesować w tych dwóch opowiadaniach, których bohaterami są dwaj wybitni pisarze, dwaj wielcy ludzie — jeden fałszywy, drugi prawdziwy — zajmujący zresztą miejsce i w innych utworach z cyklu Komedyi Ludzkiej: Natan i d‘Arthez[2].
Młodość Balzaka przypada na lata Restauracyi monarchicznej; lata, w których świetne arystokratyczne towarzystwo Francyi skupia — mimo zmienionych warunków społecznych i tylko na krótki czas — wszystkie środki, pokusy i wpływy. Młodociany głód pełni życia, oraz wrażliwość artysty na wszystko co jest blaskiem i pięknem, ściągnęły oczy ambitnego chłopca w tę stronę. Przydomek de, który wcześnie zaczyna dodawać do nazwiska (bez żadnego uprawnienia w tej mierze: jeszcze dziadek Balzaka zapisany jest w metrykach pod nazwiskiem Balssu i był prostym rolnikiem), ma służyć za pomost do tego świata, wyobrażającego dlań realizacyę wszystkich pragnień i ambicyj. Toruje mu doń drogę sława, tem bardziej, że pierwsze lata rozgłosu Balzaka przypadają na początki nowej „lipcowej“ monarchii, pod której berłem następuje znaczne wymieszanie warstw społecznych i zdemokratyzowanie nawet tego tak wyłącznego światka. Pośród mnóstwa bezimiennych wielbicielek, próbujących nawiązać korespondencyę z głośnym pisarzem, znalazła się i margrabina (później księżna) de Castries, młoda, piękna, należąca do „śmietanki“ towarzystwa, zarazem — jak się zdaje — osoba zalotna, próżna i zimna. Z czasem, pani de Castries odsłoniła anomim, otwierając Balzakowi drzwi swego pałacu, a co za tem idzie, wszystkie prawdziwe salony Paryża. I oto Balzac, najmniej przez naturę przeznaczony do zawodu dandysa i światowca (był krępy, niezręczny, rubaszny, pospolity, ale — wedle świadectwa współczesnych — zapominało się o tem pod wpływem wspaniałego blasku jego oczu i porywającej rozmowy), sili się, na krótki czas zresztą, przedzierzgnąć w lwa salonowego, rozwija przepych fantazyjnych kamizelek[3], ugania w kabryolecie po lasku Bulońskim, wciąż nadskakując pięknej margrabinie i prowadząc z nią podjazdową wojnę miłosną. Balzac przeszedł na własnej skórze wszystkie problemy tego konfliktu, który skreślił w Córce Ewy: konfliktu między stylem miłości, tkwiącym jeszcze w epoce kiedy bohaterowie pięknego świata nie mieli, prócz miłości, innego zatrudnienia, a straszliwymi warunkami nowoczesnego życia, w którem czynny i ambitny człowiek zaledwie ma dość sił aby nastarczyć wszystkim koniecznym wydatkom energii. Okres ten w życiu pisarza trwał niedługo; z jednej strony, nieubłagana kwestya czasu i rozbieżność pomiędzy olbrzymiemi pracami jakie go wołały a tem światowem rozprószeniem, z drugiej poczucie nierównej stawki jaką obie strony wnosiły w grę, kazały mu się wyrwać, mimo iż z krwawiącem sercem, z tej pajęczej sieci, aby się oddać już niepodzielnie twardym wymaganiom życia artysty-pracownika.
Interesującem jest, w jaki sposób samozachowawczy instynkt geniuszu Balzaka potrafił pogodzić marzenia jego o wytwornej miłości „hrabiny“, z pochłaniającą wszystek czas pracą. Poprostu, przerzucając ideał — mimo iż realny — w świat prawie że czystej wyobraźni. Pośród korespondencyi licznych „nieznajomych“, szczególną uwagę pisarza zwrócił list datowany z Odessy, 28 lutego 1832. Autorką jego była pani Hańska, z domu hr. Rzewuska (siostra powieściopisarza, autora Listopada), zamieszkała w majątku Wierzchowni na Ukrainie. Po tym liście, nastąpiła wymiana dalszych, potem pierwsze spotkanie i poznanie się w Szwajcaryi, gdzie pani Hańska bawiła z mężem i rodziną, i stosunek guasi-miłosny, z wzajemnemi obietnicami małżeństwa, ciągnący się przez lat 17 na przestrzeń kilkuset mil, z przerwami czasem po 7 lat pomiędzy jednem widzeniem a drugiem, wreszcie, na kilka miesięcy przed śmiercią pisarza, zakończony małżeństwem, którego harmonia nie przetrwała ani tych kilku miesięcy. Dzięki tej „fincie“, geniusz Balzaka nie tylko nie pozwolił sobie odkraść ani litery z dzieła miał do wydania na świat, ale jeszcze dorzucił doń paręset listów, ogłoszonych niedawno p. t. Lettres à l‘Etrangère. Ta odległa, tak „dekoracyjna“ miłość, której promień przyświecał mu przez kilkanaście lat życia, pozwoliła Balzakowi obronić się ponętom świata i wytrwać w swojej celi pustelnika przy pracy pochłaniającej stale po kilkanaście godzin na dobę. W jaki sposób ten wielki samotnik potrafił w przelotnych skokach nurka w społeczeństwo wyłowić te arcydzieła przenikliwej, wszechstronnej i w każdem słowie nowej obserwacyi, pozostaje tajemnicą osobliwych darów istoty twórczości.
Każda zatem z dwu figur Balzaka, będących bohaterami tych opowiadań, zawiera coś z niego samego. W intencyach autora, Natan, ze swoim fałszywym i krótkotrwałym blaskiem, jest przeciwieństwem wytrwałego i świadomego siebie geniuszu Balzaka, d‘Arthez zaś jego — może nieco chłodnem, jak zwykle u „dodatnich“ typów Balzaka — urzeczywistnieniem. Ale w zewnętrzne koleje Natana wchodzi bardzo dużo z przejść samego autora, który przez całe życie tańczył pomiędzy kaprysami zbytku a grozą pozwów i komornika, i który, w gorączce zdobycia „silnej pozycyi“, niejednokrotnie próbował się rzucać to w teatr, to w politykę, to wreszcie w — awanturnicze przedsięwzięcia, które nieodmiennie kończyły się katastrofą. Bezład finansowego życia Balzaka stanął na przeszkodzie i jego ambicyom politycznym i nawet wejściu do Akademii; niejednokrotnie odbił się ujemnie na jego dziele, zmuszając do zbyt pospiesznego tworzenia i wypruwania sobie z wnętrzności niedonoszonych płodów. Co do wielu innych figur tych opowiadań, pamiętać należy, że wszystkie te postacie, jak pani d‘Espard, Rastignae, Blondet, Lousteau, etc., to galery a Balzakowiskiego świata, powtarzająca się w szeregu powieści, i że, tem samem, autor nie zadaje sobie trudu ponownego ich charakteryzowania.
Powtarzam zatem jeszcze raz to, na co zwracałem uwagę na innem miejscu, iż dzieło Balzaka trzeba brać jako całość; im bardziej czytelnik się w nie zagłębi, tem więcej znajdzie w niem zadowolenia, które hojnie opłaci poniesione trudy. Zatem, cierpliwości!

Boy.
Kraków, w listopadzie 1918.





CÓRKA EWY



W jednym z najpiękniejszych pałaców przy ulicy Neuve-des-Mathurins, o wpół do dwunastej wieczór, dwie kobiety siedziały przy kominku w buduarze. Buduar obity był owym niebieskim aksamitem o miękkich i pieściwych tonach, jaki przemysł francuski zdołał wytworzyć dopiero w ostatnich latach. U drzwi i okien, tapicer — artysta w swoim rodzaju — zawiesił miękkie, kaszmirowe firanki, harmonizujące barwą z niebieskim kolorem obicia. Srebrna lampa, ozdobiona turkusami a utwierdzona na trzech misternie kowanych łańcuchach, zwiesza się z ładnej różyczki umieszczonej na środku stropu. Dekoracya pokoju obmyślona jest w najdrobniejszych szczegółach, aż do tego stropu z niebieskiego jedwabiu, poprzecinanego w kształt gwiazdy białym kaszmirem, którego długie sfałdowane smugi, przypięte węzłami pereł, spływają w równych odstępach na ściany. Nogi toną w ciepłej tkaninie belgijskiego dywanu, gęstego. Jak trawnik, w kolorze lniano-szarym, usianym w niebieskie bukiety. Meble, rzeźbione w litym palisandrze wedle najpiękniejszych dawnych wzorów, podnoszą swymi bogatymi tonami koloryt całości, nieco mdły, jakby powiedział malarz. Grzbiety krzeseł i foteli połyskują szmatem pięknej materyi z białego jedwabiu, haftowanej w niebieskie kwiaty i bogato oprawnej w liście misternie rzezane w drzewie. Po obu stronach okna, dwie etażerki dźwigają tysiące kosztownych drobiazgów, kwiaty sztuk rękodzielniczych rozwite przy ogniu myśli. Na kominku z białego marmuru leciuchne figurynki z saskiej porcelany, owi pasterze którzy śpieszą na wieczne gody trzymając w ręku misterne bukieciki, rodzaj niemieckiej chińszczyzny, otaczają zegar inkrustowany arabeskami. Nad kominkiem, błyszczy rżniętym kryształem weneckie zwierciadło, oprawne w heban, i pochodzące z jakiejś starej rezydencyi królewskiej. Dwie żardiniery roztaczają chorobliwy przepych cieplarni, blade rozkoszne kwiaty, istne perły botaniki. W tym buduarze zimnym, schludnym, utrzymanym w porządku jakgdyby był ma sprzedaż, próżnio szukalibyście owego figlarnego i kapryśnego nieładu, który uchyla rąbek tajemnicy szczęścia. Na teraz, wszystko było w harmonii, dwie kobiety bowiem obecne tam w tej chwili płakały. Wszystko zdawało się nosić znamiona cierpienia. Nazwisko właściciela, jednego z najbogatszych bankierów paryskich, usprawiedliwia szalony przepych pałacu, któremu buduarek ten może służyć za program. Mimo iż bez rodziny, mimo iż dorobił się, sam Bóg wie jak! du Tillet[4] zaślubił, w 1831, ostatnią córkę hrabiego de Granville[5], jednego z najgłośniejszych przedstawicieli sądownictwa francuskiego, para Francyi od czasu Rewolucyi lipcowej. Małżeństwo to okupił ambitny bankier kwitując przy kontrakcie posag którego nie otrzymał, równie znaczny jak posag starszej siostry, która wyszła za hrabiego Feliksa de Vandenesse. Naiodwrót, hrabstwo de Granville uzyskali niegdyś ten związek z Vanidenesse‘ami dzięki olbrzymiej sumie posagu. W ten sposób, „finanse“ załatały uszczerbek, jaki zadało stanowi urzędniczemu szlachectwo. Gdyby hrabia de Vandenesse mógł przewidzieć, iż, w ciągu trzech lat, zostanie szwagrem imć Ferdynanda wołającego się du Tillet, nie byłby może zaślubił swej żony; ale któż, pod koniec 1828, mógłby odgadnąć osobliwe przewroty, jakie r. 1830 miał wnieść w ustrój polityczny, w stan fortun i pojęć moralnych we Francyi? Za szaleńca uchodziłby ten, ktoby powiedział, że hrabia Feliks de Vandenesse, postrada, w tym kontredansię, koronę para, i ujrzy ją na głowie swego teścia.
Zanurzona w nizkim i głębokim fotelu, w pozie pełnej skupienia, pani du Tillet przyciskała z macierzyńską czułością do piersi siostrę, Feliksową de Vandenesse, całując, od czasu do czasu, jej rękę. W towarzystwie, dodawano zazwyczaj do nazwiska rodowego imię chrzestne, aby odróżnić hrabinę od jej szwagierki, margrabiny, żony byłego ambasadora, Karola de Vandenesse, który zaślubił bogatą wdowę po hrabi de Kergarouët, z domu pannę de Fontaine. Wpół-leżąc na kozetce, z chustką w drugiej ręce, z oddechem przerywanym od zduszonego szlochania, z wilgotnemi oczami, hrabina była właśnie w pełni zwierzeń, jakie kobieta czyni jedynie bardzo kochającej i kochanej siostrze; te zaś kochały się nader tkliwie. Żyjemy w czasach, gdzie dwie siostry tak rozbieżnie wydane za mąż mogłyby łatwo wcale się nie kochać; toteż, historyk czuje się w obowiązku przytoczyć źródła tej tkliwości, zachowanej bez szwanku i skazy pośród wzajemnej wzgardy, jaką darzyli się ich mężowie i pośród rozdźwięków społecznych. Pospieszny rzut oka na dziecięctwo obu sióstr wytłómaczy ich stosunek.
Wychowane w posępnym pałacu dzielnicy Marais przez kobietę nabożną, o ciasnej inteligencyi, która, przejęta ważnością swoich obowiązków (klasyczny frazes), dopełniła pierwszych zadań matki, Marya-Aniela i Marya-Eugenia doszły do chwili zamążpójścia, pierwsza w dwudziestym, druga w siedmnastym roku, nie wyszedłszy nigdy ze sfery domowej, gdzie królowało oko matki. Aż do tej chwili, noga ich nie postała na żadnem widowisku, kościoły paryzkie były ich teatrem. Słowem, wychowanie w domu matki było równie surowe, jak mogłoby być w klasztorze. Od czasu wyjścia z dzieciństwa, sypiały zawsze w pokoju przylegającym do pokoju hrabiny de Granville, od którego drzwi w nocy były otwarte. Czas nie poświęcony gotowalni, powinnościom religijnym lub naukom nieodzownym dla dobrze wychowanych panien, spływał na szyciu dla ubogich, na przechadzkach, w rodzaju owych na jakie pozwalają sobie Anglicy w Niedzielę, mówiąc: „Nie idźmy tak szybko: wyglądałoby że się bawimy“. Wykształcenie nie przekraczało granic zakreślonych przez spowiedników, wybranych między duchownymi najdalszymi od tolerancyi a najbliższymi jansenizmu. Nigdy chyba żadna panna nie przeszła w objęcia męża bardziej czystą i dziewiczą: zdawałoby się, iż matka widzi w tym punkcie, dosyć ważnym zresztą, dopełnienie wszystkich obowiązków wobec nieba i ludzi. Do chwili zamęźcia, biedne istoty nie czytały żadnej powieści, nie rysowały nic innego prócz postaci, których anatomia wydałaby się Cuvierowi arcydziełem niemożliwości, kopiowanych z rycin, zdolnych odmężczyć samego Farnezyjskiego Herkulesa. Rysunku „udzielała“ ich pewna stara panna. Czcigodny ksiądz nauczył ich gramatyki, języka francuskiego, historyi, geografii i nieco arytmetyki na kobiecy użytek. Lektury ich, dobrane pośród autoryzowanych książek, jak Budujące listy i Kurs literatury Noela, odbywały się wieczorami na głos, ale w towarzystwie matczynego spowiednika, mogły bowiem zdarzyć się ustępy, które, bez światłych komentarzy, rozbudziłyby dziewiczą wyobraźnię. Telemak Fenelona wdał się niebezpieczny. Hrabina de Granville kochała córki ma tyle, aby chcieć z nich uczynić anioły chodzące po ziemi; ale córki wolałyby matkę mniej cnotliwą a milszą. Wychowanie to wydało owoce. Religia, nałożona jak jarzmo i przedstawiona pod najsurowszą postacią, znużyła swemi praktykami te niewinne serca, wciąż pomawiane niejako o zbrodnicze instynkty; zdławiła uczucia, i, mimo że zapuściła w dziewczętach głębokie korzenie, nie zyskała miłości. Obie Marye musiały albo do szczętu zidjocieć, albo też wzdychać do niezależności; jakoż, pragnęły wyjść zamąż od chwili gdy im było dane ujrzeć nieco świata i wytworzyć sobie jakiś sąd; co się tyczy natomiast własnego wzruszającego wdzięku i wartości, tych zupełnie były nieświadome. Nie znały własnej niewinności, w jaki sposób miały znać życie? Bez broni wobec nieszczęścia, równie jak bez doświadczenia dającego ocenić szczęście, jedynie w sobie samych czerpały pociechę pośród tej macierzyńskiej katorgi. Ich niewinne zwierzenia, szeptane wieczorem pocichu, kilka zdań wymienionych ukradkiem poza plecami matki, zawierały niekiedy więcej myśli niż słowa zdolne są wyrazić. Często, spojrzenie umknięte wszystkim oczom, spojrzenie którem udzielały sobie swoich wzruszeń, było istnym poematem gorzkiej melancholii. Widok nieba bez chmur, zapach kwiatów, przechadzka pod ramię dokoła ogrodu, stawały się źródłem niesłychanych przyjemności. Chwila ukończenia haftu sprawiała (im niewinną radość. Towarzystwo matki nietylko nie dawało im żadnej słodyczy ani podniety, ale mogło jedynie pognębić ich myśli i osmęcić uczucia: składało się bowiem ze starszych kobiet prostych, suchych, bez wdzięku. Rozmowa toczyła się koło zalet kaznodziejów lub spowiedników, ich małych niedyspozycyi, i drobnych wydarzeń ze świata zakrystyi. Co się tyczy mężczyzn, ci byliby zdolni zagasić samą pochodnię miłości, tak twarze ich były zimne i pełne smutnej rezygnacyi; wszyscy byli w wieku, w którym mężczyzna staje się zgryźliwym i niechętnym, w którym wrażliwość jego budzi się jedynie przy stole i przywiązuje się do wygód życia. Egoizm religijny wysuszył te serca poświęcone obowiązkom, zamurowane poza praktykami wiary. Milczące posiedzenia wypełnione kartami zaprzątały ich prawie cały wieczór. Dwie małe, ofiary tego sanhedrynu podtrzymującego macierzyńską surowość, chwytały się na uczuciu nienawiści dla tych rozpaczliwych figur o zapadłych oczach i chmurnych twarzach. Wśród mroków tego życia, zarysowała się silnie jedna jedyna twarz człowieka, mianowicie nauczyciela muzyki. Spowiednicy orzekli, że muzyka jestto sztuka chrześcijańska, zrodzona w kościele katolickim i przezeń rozwinięta. Pozwolono tedy dziewczynkom uczyć się muzyki. Stara panna w okularach, która udzielała solfedżjów i fortepianu w sąsiednim klasztorze, znużyła je ćwiczeniami. Ale, kiedy starsza z córek doszła do dziesięciu lał, hrabia de Granville wykazał potrzebę nauczyciela. Pani de Granville nadała temu koniecznemu ustępstwu całą wagę małżeńskiej uległości: regułą dewotek jest czynić sobie zasługę ze spełnionych obowiązków. Wybrany nauczyciel był to Niemiec, katolik, jeden z tych ludzi którzy rodzą się starzy i którzy zawsze będą mieli pięćdziesiąt lat, nawet w ośmdziesiątym. Twarz jego, poorana, pomarszczona, ciemna, zachowała coś dziecięcego i naiwnego w swoich grubych bruzdach. Błękit niewinności ożywiał jego oczy, na wargach mieszkał wesoły uśmiech wiosny. Siwe włosy, układające się naturalnie jak na wizerunkach Chrystusa, przydawały ekstatycznemu wejrzeniu poczciwca coś jakby uroczystego, zdolnego omylić co do jego charakteru: umiałby popełnić szaleństwo z najbardziej przykładną powagą. Ubiór jego był nieodzowną skorupą, na którą nie zwracał żadnej uwagi: oczy jego błądziły zbyt wysoko w chmurach, aby kiedykolwiek parać się z zewnętrznością. Toteż, ten nieznany wielki artysta należał do miłej kategoryi dystraktów, którzy oddają czas i duszę drugim, tak jak zostawiają rękawiczki po wszystkich stołach i parasole u wszystkich drzwi. Ręce jego miały tę właściwość, iż były brudne zaraz po umyciu. Wreszcie, sędziwe jego ciało, źle osadzone na starych węzłowatych nogach, i mogące służyć za przykład do jakiego stopnia człowiek może zrobić zeń przyczynek duszy, należało do owych osobliwych tworów, które dobrze odmalował jedynie Niemiec, Hoffmann, poeta tego co zdaje się nie istnieć a co ma wszelako życie. Takim był Schmuke, dawny organista margrafa Anspachu. Nim powierzono mu te funkcye, poddano go radzie przybocznej dewotek i zapytano czy pości. Mistrz miał ochotę odpowiedzieć: „Spójrzcie na mnie!“ ale jak tu żartować wobec dewotek i spowiedników-jansenistów? Ten niepoczesny starzec zajął tyle miejsca w życiu dwóch Maryi, powzięły tyle przyjaźni dla tego naiwnego wielkiego artysty, który zadowalał się rozumieniem sztuki, iż, wyszedłszy za mąż, każda zapewniła mu po trzysta franków dożywotniej renty, która to suma wystarczała staremu na mieszkanie, piwo, odzież i fajkę. Sześćset franków renty, połączone z dochodem z lekcyi, stworzyły mu raj na ziemi. Schmuke zdobył się na odwagę zwierzenia swojej nędzy i swych marzeń jedynie tym dwom czarującym dziewczątkom, tym sercom rozkwitłym pod śniegiem surowości macierzyńskiej i lodem dewocyi. Fakt ten objaśnia całego Schmukego i dziecięctwo obu Maryi. Nikt nie umiał później powiedzieć, co za ksiądz, co za stara dewotka odkryła tego Niemca zabłąkanego w Paryżu. Z chwilą gdy matki dowiedziały się, że hrabina de Granville znalazła nauczyciela muzyki dla córek, wszystkie zaczęły wywiadywać się o jego nazwisko i adres. Niebawem, Schmuke miał lekcye w trzydziestu domach. Spóźniony sukces zaznaczył się trzewikami o sprzączkach z oksydowanej stali, i częstszą zmianą bielizny. Jego wrodzona wesołość, długo zduszona przez szlachetną i pełną godności nędzę, znów zakwitła, objawiając się w naiwnych i ciężkich dowcipach, wygłaszanych germano-gallicką gwarą i tonem który rozbrajał szyderstwo. Był tak szczęśliwy, gdy mógł sprowadzić śmiech na wargi swoich dwóch młodziutkich uczenic, których smutne życie przeniknął, iż chętnie słałby się śmiesznym z umysłu gdyby nim nie był z natury; ale serce jego zdolne było odświeżyć najbardziej pospolite trywialności. Wedle ładnego wyrażenia nieboszczyka Saint-Martin, byłby ozłocił błoto swoim niebiańskim uśmiechem.
W myśl jednej z najpiękniejszych zasad religijnego wychowania, obie Marye odprowadzały z szacunkiem swego mistrza aż do drzwi. Tam, poczciwe dziewczyny mówiły mu jakichś parę miłych słów, szczęśliwe iż uszczęśliwiają tego człowieka: pozwolono im być kobietami jedynie dla niego! Aż do chwili małżeństwa, muzyka stała się tedy dla mich drugiem życiem w życiu, tak samo jak podobno chłop ruski bierze swoje sny za rzeczywistość, życie zaś za przykry sen. W żądzy bronienia się przeciw małostkom które groziły im zalewem, przeciw straszliwym ideom ascetycznym, rzuciły się rozpaczliwie w labirynt sztuki. Melodya, harmonia, kompozycya, te trzy córy nieba, których korowód prowadził ów stary faun katolicki pijany muzyką, wynagrodziły je za ich pracę i stworzyły im wał ochronny ze swych eterycznych pląsów. Mozart, Beethoven, Haydn, Paësiello, Cimarosa, Hummel i pomniejsi mistrze rozwinęli w nich tysiące uczuć, które nie wyszły poza niewinny okrąg ich zakwefionych serc, ale które wniknęły w przestwór stworzenia, gdzie bujały pełnemi skrzydłami. Kiedy dziewczynki, wykonując jakiś utwór, dosięgły doskonałości, ściskały się za ręce, rzucały się sobie w ekstazie w objęcia, stary zaś nauczyciel dał im miano św. Cecylij.
Obie Marye zaczęły bywać na balach dopiero w szesnastym roku i tylko cztery razy na rok, w paru wybranych domach. Oddalały się od boku matki uzbrojone ścisłymi przepisami postępowania, a przepisy te były tak surowe, że ledwie wolno im było odpowiadać tak i nie. Oko hrabiny nie opuszczało dziewczątek i zdawało się zgadywać słowa z samego poruszenia warg. Biedne małe ubrane były z nieskazitelną skromnością, w muślinowe suknie aż pod brodę, z nieskończoną mnogością obfitych zakładek, z długimi rękawami. Strój ten, trzymając w spowiciu wdzięk ich i urodę, dawał im niejakie podobieństwo do mumij egipskich; mimo to, z tych żywych zwojów materyi, wyłaniały się twarzyczki rozkoszne swą melancholią. Wściekały się, widząc iż są przedmiotem łagodnego współczucia. Odzież jest kobieta, bodaj najniewinniejsza, któraby nie pragnęła budzić zazdrości? Żadna niebezpieczna, niezdrowa lub nawet dwuznaczna myśl nie skalały tedy białej kory ich mózgu: serca ich były czyste, ręce straszliwie czerwone, tryskały wprost zdrowiem. Sama Ewa nie wyszła z rąk Boga bardziej niewinna, niż te dwie dziewczyny, kiedy opuściły dom macierzyński aby się udać do merostwa i do kościoła, z prostem ale straszliwem zaleceniem aby były we wszystkiem posłuszne mężczyznom, przy których miały spać lub nie spać tej nocy. Wedle ich pojęcia, nie mogło im być gorzej w obcym domu, dokąd je rzucano, niż pod dachem macierzyńskiego klasztoru.
Dlaczego ojciec dziewczątek, hrabia de Granville, ów wielki, uczony i nieskazitelny urzędnik, mimo że niekiedy dający się ponosić polityce, nie chronił młodych istotek przeciw miażdżącemu despotyzmowi? Niestety! wskutek pamiętnego układu, zawartego po dziesięciu latach małżeństwa, małżonkowie żyli rozdzieleni we własnym domu. Ojciec zastrzegł sobie synów, zostawiając żonie wychowanie córek. Wpływ tego dławiącego systemu wydawał mu się o wiele mniej niebezpieczny dla dziewcząt niż dla chłopców. Obie Marye, przeznaczone aby znosić jakąś tyranię — tyranię miłości albo małżeństwa — mniej na tem ponosiły szkody, niż chłopcy, u których inteligencya powinna się rozwijać swobodnie i których charakter spaczyłby się pod gwałtownym uciskiem idei religijnych, wyciągniętych do ostatecznych konsekwencyi. Z czworga ofiar, hrabia uratował dwie. Synowie, obaj przeznaczeni do wysokich karjer urzędniczych, byli, w oczach hrabiny, nazbyt źle wychowani, aby im mogła pozwolić na najmniejsze zbliżenie z siostrami. Wszelka styczność między biednemi dziećmi otoczona była surowym nadzorem. Zresztą, kiedy hrabia zabierał synów z kolegium, starał się aby jaknajmniej przebywali w domu.
Chłopcy siadali do śniadania wraz z matką i siostrami, następnie, ojciec brał ich z sobą na miasto: restauracye, teatry, muzea, wycieczki na wieś w porze letniej, dostarczały obficie rozrywek. Wyjąwszy uroczyste dnie, jak imieniny matki lub ojca, Nowy Rok, rozdanie świadectw, w które to dni chłopcy przebywali w domu rodzicielskim, czując się bardzo nieswojo, nie śmiąc uściskać sióstr strzeżonych przez hrabinę która nie zostawiała ich ani na chwilę razem, biedne dziewczynki widywały braci tak rzadko, iż nie mógł istnieć pomiędzy nimi żaden węzeł. W te dni, zapytania: „Gdzie Aniela? — Co robi Eugenia? — Gdzie dziewczęta?“ rozlegały się przy każdej sposobności. Skoro była mowa o synach, hrabina podnosiła ku niebu zimne i umęczone oczy, jakby prosząc Boga o przebaczenie iż nie wydarła ich z objęć bezbożności. Wykrzykniki jej i niedomówienia w tej mierze równoznaczne były z najbardziej żałośliwymi wersetami Jeremiasza i wprowadzały w błąd córki, które uważały braci za głęboko zepsutych i zgubionych na zawsze. Kiedy chłopcy doszli do ośmnastu lat, hrabia dał im dwa pokoje w swoim apartamencie. Zapisał obu synów na wydział prawny, stawiając ich pod nadzorem adwokata, swego sekretarza, któremu poruczył wprowadzanie ich w tajniki przyszłego zawodu. Obie Marye znały tedy siostrzane uczucia jedynie w abstrakcyi. W okresie kiedy wychodziły za mąż, jeden z braci był generalnym prokuratorem przy odległym trybunale, drugi stawiłał pierwsze kroki na prowincji; żaden z nich nie mógł przybyć. W wielu rodzinach, życie wewnętrzne, które możnaby sobie wyobrażać jako serdeczne, blizkie, związane, toczy się w ten sposób: bracia są daleko, zajęci karjerą, przyszłością, zagarnięci służbą publiczną; siostry pochłonięte sprawami rodzin nie będących ich rodziną. Żyją dalecy, zapominając jedni o drugich, związani jedynie słabymi więzami, aż do chwili w której ich duma obudzi, interes skupi, a niekiedy rozdzieli w sercach, jak byli już rozdzieleni faktycznie. Rodzina żyjąca w jedności ciała i ducha, jest rzadkim wyjątkiem. Prawo nowoczesne, rozdrabniając rodzinę na rodziny, stworzyła zło najstraszliwsze ze wszystkich: indywidualizm.
Pośród głębokiej samotności, w której upłynęła ich młodość, Aniela i Eugenia rzadko widywały ojca, który zresztą, ilekroć zjawiał się w apartamencie żony, wnosił weń twarz smutną i zgnębioną. Zachowywał w domu surową i uroczystą fizyognomię urzędnika na krześle sędziowskiem. Kiedy dziewczynki wyrosły z wieku zabawek i lalek, kiedy zaczęły się w nich budzić przebłyski rozumu (około dwunastu lat, w wieku w którym przestały się śmiać ze starego Schmukego), podchwyciły tajemnicę trosk, które sfałdowały bruzdami czoło hrabiego, odgadły, pod tą surową maską, zacną naturę i przemiły charakter. Zrozumiały, iż ojciec ich ustąpił religii miejsca w pożyciu domowem, zawiedziony w nadziejach męża, a zarazem zraniony w najdelikatniejszych włóknach ojcostwa, miłości dla córek. Podobne cierpienia osobliwie wzruszają młode dziewczęta odarte z czułości. Niekiedy, przechadzając się z niemi po ogrodzie, objąwszy je wpół i stosując się do ich dziecinnego kroku, ojciec zatrzymywał się pod kępką gęstych drzew i całował je kolejno w czoło. Oczy jego, usta, i cała fizyognomia wyrażały wówczas najgłębsze współczucie.
— Nie jesteście bardzo szczęśliwe, drogie maleństwa, mówił, ale postaram się wydać was wcześnie za mąż i rad będę kiedy wydostaniecie się z domu.
— Ojczulku, mówiła Eugenia, jesteśmy gotowe wyjść za pierwszego z brzegu...
— Oto, wykrzyknął, gorzki system podobnego wychowania! Chcąc zrobić święte, robi się...
Nie dokończył. Często dziewczynki czuły serdeczną tkliwość w uścisku jaki dawał im na pożegnanie, lub w spojrzeniach jego, kiedy, przypadkiem, obiadował w domu. Żal im było tego ojca, tak rzadko oglądanego, a zazwyczaj kocha się tego kogo się żałuje.
To surowe i religijne wychowanie było przyczyną małżeństwa dwu sióstr, zespolonych z sobą nieszczęściem niby siostry syamskie. Wielu mężczyzn, przystępujących do małżeństwa, woli młodą dziewczynę wychowaną w klasztornej dewocyi, od panien wzrosłych w wirze światowym. Nie pośredniego nie istnieje. Mężczyzna musi zaślubić albo pannę bardzo uświadomioną, która czyta anonse dzienników i komentuje je, która walcowała i tańczyła galopadę z tłumem młodzieży, która bywała na wszystkich widowiskach, pochłaniała romanse, której nauczyciel tańca wyłamywał kolana opierając je o własne, która nie troszczy się ani krzty o religię i sama sobie stanowi zasady moralne; albo też młodą dziewczynę nieświadomą i czystą, jak Marya-Aniela i Marya-Eugenia. Być może, i jedne i drugie są równie niebezpieczne. Mimo to, olbrzymia większość mężczyzn, którzy nie mają lat Arnolfa, wolą jeszcze raczej nabożną Anusię, niż zadatek przyszłej Celimeny[6].
Obie Marye, drobne i szczupłe, miały jednaką figurę, nogę, rękę. Eugenia, młodsza, była blondynką jak matka; Aniela miała ciemne włosy ojca. Ale obie miały tę samą płeć: skórę o perłowej białości, która zwiastuje bujność i czystość krwi, ubarwioną kolorami żywo odcinającymi się na tkance podobnej do listka jaśminu, i jak on delikatnej, gładkiej i tkliwej w dotknięciu. Niebieskie oczy Eugenii, ciemne oczy Anieli miały wyraz naiwnej beztroski, nieobmyślonego zdziwienia, malującego się w zamglonych nieco źrenicach. Obie były dobrze zbudowane; ramiona, nieco szczupłe, miały się zaokrąglić z czasem. Biusty ich, tak długo osłaniane, zdumiały spojrzenia swą doskonałością, kiedy, na prośby mężów, przywdziały na bal wycięte suknie: obaj rozkoszowali się tym czarującym wstydem, który, najpierw w czterech ścianach domu, a później przez cały czas balu, przyprawiał o rumieniec te niewinne istoty. W chwili gdy zaczyna się opowiadanie, kiedy starsza z sióstr płakała i szukała pociechy u młodszej, ręce ich i ramiona stały się białe jak mleko. Obie były już matkami, obie wykarmiły, jedna chłopca, druga córkę. Eugenia wydawała się matce zawsze bardzo pustą: toteż, otaczała ją podwójną bacznością i surowością. W oczach tej groźnej matki, Aniela, szlachetna i dumna, uchodziła za duszę pełną egzaltacyi i zdolną ustrzedz się samej, podczas gdy psotna Eugenia potrzebowała hamulca. Zdarzają się w życiu urocze istoty, jakgdyby zapoznane przez los, którym wszystko powinnoby się powodzić, a które żyją i umierają nieszczęśliwe, dręczone przez złego geniusza ofiary nieprzewidzianych okoliczności. Tak, niewinna, wesoła Eugenia, wyszedłszy z więzienia macierzyńskiego, popadła w dokuczliwą tyranię parwenjusza. Anielę, z natury stworzoną do wielkich walk serca, los rzucił, bez żadnego wędzidła, w wysokie sfery paryskiego towarzystwa.
Pani de Vandenesse, która widocznie upadała pod brzemieniem zbyt ciężkich dla jej duszy utrapień, jeszcze naiwna po sześciu latach małżeństwa, spoczywała wyciągnięta, z wpół-zgiętemi nogami, z ciałem złamanem, z głową zwisającą na grzbiet kozetki. Przybiegłszy do siostry po krótkiem zjawieniu się we Włoskim, miała jeszcze we włosach parę kwiatów, reszta leżała rozsypana na ziemi wraz z rękawiczkami, wraz z jedwabną podbitą futrem narzutką, zarękawkiem i kapturkiem. Błyszczące łzy mięszające się na białej piersi z perłami, wilgotne oczy, zwiastowały niezwykłe zwierzenia. W otoczeniu tego zbytku, czyż to nie było straszne? Hrabina nie czuła siły aby mówić.
— Biedna mała, rzekła pani du Tillet, jakże fałszywe masz pojęcie o mem małżeństwie, skoro mogło ci przyjść do głowy prosić mnie o pomoc!
Słysząc to zdanie, wydarte z głębi serca siostry gwałtownością burzy jaką w nie wlała, tak jak topnienie śniegów podnosi najmocniej osadzone w łożysku kamienie, hrabina popatrzyła tępym wzrokiem na żonę bankiera. Błysk grozy osuszył jej łzy, oczy stały się nieruchome.
— Czyżbyś i ty znajdowała się w otchłani, mój aniele? rzekła pocichu.
— Moje niedole nie ukoją twoich cierpień. — Opowiedz je, dziecko drogie. Nie jestem jeszcze natyle egoistką, abym nie miała cię słuchać! Wciąż zatem cierpimy razem, jak za naszej młodości?
— Ale cierpimy rozłączone, odparła melancholijnie żona bankiera. Żyjemy w dwóch wrogich społeczeństwach. Ja bywam w Tuilleryach, podczas gdy ty już nie. Mężowie nasi należą do przeciwnych obozów. Jestem żoną ambitnego bankiera, złego człowieka, mój drogi skarbie! ty, masz za męża istotę dobrą, szlachetną, zacną...
— Och! bez wyrzutów, rzekła hrabina. Aby mieć prawo mi je czynić, kobieta musiałaby przejść nudę mdłego i bezbarwnego życia, wyjść zeń aby wstąpić w raj miłości; musiałaby poznać szczęście jakiego doznajemy czując całe swoje życie w drugiej istocie, poślubiając nieskończone wzruszenia duszy poety, żyjąc zdwojonem życiem: towarzysząc mu w jego lotach w przestworza, w świat ambicyi; cierpiąc jego cierpieniem, siadając na skrzydła jego potężnych upojeń stąpając po szerokiej scenie, a równocześnie, w oczach śledzącego ją świata, zostając chłodną, spokojną, pogodną. Tak, droga, często trzeba nam zamykać cały ocean w sercu, siedząc, jak my oto, u siebie, przy kominku, na kozetce. Cóż za szczęście wszelako, posiadać, w każdej minucie, potężne zainteresowanie, które mnoży fibry serca i wzdyma je, nie być na nic obojętną, czuć własne życie zespolone z przejażdżką w czasie której ujrzy się w tłumie oko gaszące słońce swym blaskiem, przechodzić męki za lada opóźnieniem, mieć ochotę zabić natręta kradnącego jedną z rzadkich chwil, w których szczęście drga w najdrobniejszych żyłkach! Cóż za upojenie żyć nareszcie! Och, droga, żyć, podczas gdy tyle kobiet modli się na kolanach o wzruszenia które je mijają! Pomyśl, dziecko, że, dla takich poematów, jest tylko jeden czas, młodość. Za kilka lat, przyjdzie zima, chłód. Ach! gdybyś ty posiadała te żywe bogactwa serca, i gdyby ci groziło że je stracisz...
Pani du Tillet, przerażona, zasłoniła twarz, słuchając tego straszliwego dytyrambu.
— Nie miałam zamiaru czynić ci najlżejszej wymówki, droga moja, rzekła wreszcie, widząc twarz siostry zwilżoną gorącem! łzami. W jednej chwili rzuciłaś w mą duszę więcej płonących żagwi, niż łzy moje zdołały ich ugasić. Tak, życie które pędzę, usprawiedliwiałoby w mem sercu miłość taką jaką mi odmalowałaś. Pozwól mi wierzyć, iż, gdybyśmy się widywały częściej, nie zaszłybyśmy tam gdzie jesteśmy. Gdybyś patrzała na moje cierpienia, oceniłabyś własne szczęście, ośmieliłabyś mnie może do oporu i byłabym szczęśliwa. Twoje nieszczęście jest przygodne, lada przypadek rozwieje je, podczas gdy moje jest nieustanne. Jestem, dla męża, manekinem do rozwieszenia zbytku, szyldem ambicyi, jednem z zadowoleń próżności. Nie ma dla mnie ani prawdziwego uczucia ani zaufania. Ferdynand jest suchy i gładki jak ten marmur, rzekła, uderzając po obramieniu kominka. Nie ufa mi. Wszystko, czego zażądałabym dla siebie, skazane jest z góry na odmowę; ale, co się tyczy tego co mu schlebia i jest świadectwem jego fortuny, nie potrzebuję nawet pragnąć: stroi moje apartamenta, wydaje nieprawdopodobne sumy na przyjęcia. Służba, loże w teatrze, wszystko co błyszczy na zewnątrz, jest w najlepszym smaku. Próżność jego nie szczędzi niczego; ten człowiek obsypie koronkami pieluszki swych dzieci, ale nie usłyszy ich krzyku, nie odgadnie potrzeb. Rozumiesz mnie? Jestem pokryta dyamentami, kiedy zjawiam się na dworze; w mieście noszę najkosztowniejsze drobiazgi; ale nie rozporządzam ani szelągiem. Pani du Tillet, która, być może, budzi tyle zazdrości, która zdaje się pływać w złocie, nie ma na własność ani stu franków. Jeżeli ojciec nie troszczy się o dzieci, jeszcze mniej troszczy się o ich matkę. Och! twardo mi dał uczuć że mnie zapłacił, i że mój osobisty majątek, którym nie rozporządzam, został mu wydarty. Gdyby chodziło tylko o opanowanie jego samego, może i umiałabym go zdobyć; ale podlegam wpływowi obcemu, wpływowi kobiety przeszło pięćdziesięcioletniej, pełnej pretensyj i żądzy panowania, jakiejś wdowy po rejencie[7]. Czuję to, wolną będę aż z chwilą jego śmierci. Tutaj, życie moje jest uregulowane jak życie królowej: dzwon oznajmia śniadanie i obiad jak w twoim zamku. Wyjeżdżam na spacer nieodmiennie o pewnej godzinie, aby się udać do Lasku. Towarzyszy mi zawsze dwóch lokai w pełnej liberyi, i zawsze mam być z powrotem o tej samej godzinie. Miast bym dawała rozkazy, podlegam im. Na balu, w teatrze, lokaj przychodzi oznajmić: „Powóz jaśnie pani zajechał“, i muszę odjeżdżać, często w pełni rozbawienia. Ferdynand pogniewałby się, gdybym nie była posłuszną etykiecie jaką stworzył dla swej żony, a ja... boję się go. Po śród tego przeklętego bogactwa, doświadczam żalów, i myślę, że matka nasza była jednak dobrą: zostawiała nam bodaj noce, mogłam rozmawiać z tobą. Ostatecznie, żyłam obok istoty, która kochała mnie i cierpiała ze mną, podczas gdy tu, w tym wspaniałym domu, jestem jak na pustyni.
Słysząc to straszne zwierzenie, hrabina pochwyciła z kolei rękę siostry i ucałowała ją płacząc.
— Jak mogę ci dopomódz? rzekła Eugenia po cichu do Anieli. Gdyby nas zaskoczył, powziąłby podejrzenie, chciałby wiedzieć o czem mówiłyśmy od godziny; trzebaby kłamać; rzecz nader trudna z człowiekiem chytrym i przebiegłym: zastawiałby mi pułapki. Ale zostawmy moje nieszczęścia i myślmy o tobie. Twoje czterdzieści tysięcy franków, droga, byłyby niczem dla Ferdynanda, który, wraz z drugim wielkim bankierem, baronem de Nucingen[8], obraca milionami. Niekiedy biorę udział w obradach, gdzie mówią rzeczy od których dreszcz przechodzi. Du Tillet zna moją dyskrecyę, toteż mówi bez ceremonii: pewni są mego milczenia. Morderstwa na gładkiej drodze wydają mi się aktami miłosierdzia w porównaniu do pewnych komhinacyi finansowych! Nucingen i on tyle dbają o to że zrujnują kogoś, ile ja dbam o ich przepychy. Często, przyjmuję tutaj biedne ofiary: ludzi, których bilans słyszałam dnia poprzedniego, a którzy rzucają się w interesa, aby w nich zostawić majątek: bierze mnie ochota, jak owego Leonarda w jaskini zbójców, wołać na nich: „Strzeżcie się!“ Ale coby się ze mną stało? Milczę. Ten wspaniały pałac jest prostą jaskinią. A du Tillet, Nucingen, wyrzucają tysiącfrankowe banknoty dla swoich kaprysów. Ferdynand kupił w Tillet ruderę dawnego pałacu, aby go przebudować, chce doń dołączyć las i wspaniałe dobra. Twierdzi, że syn jego będzie hrabią, i że w trzeciej generacyi będzie szlachcicem. Nucingen, sprzykrzywszy sobie dom przy ulicy św. Łazarza, buduje pałac. Żona jego liczy się do moich przyjaciółek... Ach! wykrzyknęła, ona może być nam użyteczna, jest śmiała z mężem, rozporządza swojem mieniem, ona cię ocali.
— Droga pieszczotko, mam już tylko kilka godzin, chodźmy tam dziś wieczór, w tej chwili, rzekła pani de Vandenesse, rzucając się w ramiona pani du Tillet i rozpływając się we łzach.
— Och! czyż ja mogę wyjść z domu o jedenastej wieczór?
— Mam powóz.
— Co wy tu spiskujecie? rzekł du Tillet, otwierając drzwi.
Ukazał siostrom bezbarwną twarz, rozjaśnioną fałszywie-uprzejmym grymasem. Dywany zgłuszyły jego krok, obie zaś kobiety zanadto były pochłonięte rozmową, aby słyszeć turkot powozu. Hrabina, u której obycie ze swatem i swoboda jaką się cieszyła rozwinęły spryt i dowcip, dławione jeszcze u siostry despotyzmem małżeńskim, stanowiącym dalszy ciąg macierzyńskiego, spostrzegła na twarzy Eugenii przestrach mogący ją zdradzić, i ocaliła ją szczerą odpowiedzią.
— Uważałam siostrę za bogatszą niż jest w istocie, odparła hrabina patrząc na szwagra. Kobiety miewają niekiedy kłopoty, z których nie chcą zwierzać się mężom, jak Józefina z Napoleonem: przyszłam tedy prosić ją o przysługę.
— Może ci ją oddać bardzo łatwo, siostrzyczko. Eugenia jest bardzo bogata, odparł du Tillet ze słodko-kwaśnym uśmiechem.
— Tylko dla ciebie, szwagrze, odparła hrabina uśmiechając się z goryczą.
— O cóż idzie? rzekł du Tillet, który nie był od tego aby omotać szwagierkę.
— Oj, mądralo, czyż nie powiedziałam, że nie chcemy dopuszczać mężów do sekretu? odparła przezornie pani de Vandenesse, zdając sobie sprawę, że wydałaby się w ręce człowieka, którego portret, na szczęście, siostra skreśliła jej przed chwilą. Wstąpię po Eugenię jutro.
— Jutro... odparł chłodno bankier. Nie. Żona jest jutro na obiedzie u przyszłego para Francyi, barona de Nucingen, który oddaje mii swój manidat w Izbie posłów.
— Czy nie pozwolisz jej przyjąć miejsca w mojej loży w Operze? rzekła hrabina, nie patrząc nawet na siostrę, tak lękała się aby pani du Tillet nie zdradziła tajemnicy.
— Ma swoją, odparł du Tillet, dotknięty.
— Dobrze więc, ja przyjdę...
— Pierwszy raz uczyni nam pani siostra ten zaszczyt, rzekł du Tillet.
Hrabina uczuła wymówkę i zaczęła się śmiać.
— Bądź spokojny, nic pana to nie będzie kosztowało tym razem, rzekła. Bądź. zdrowa, siostrzyczko.
— Impertynentka! wykrzyknął du Tiillet, podnosząc kwiaty, które wypadły z włosów hrabiny. Powinnabyś, rzekł do żony, studyować panią de Vandenesse. Chciałbym, abyś w świecie umiała być taką impertynentką jak siostra przed chwilą. Twoje mieszczańskie cielątkowate wzięcie doprowadza mnie do rozpaczy.
Eugenia, za całą odpowiedź, podniosła oczy ku niebu.
— Ejże, moja pani, cóżeście wy tu robiły? rzekł, po chwili pauzy, bankier, wskazując kwiaty. Co się takiego dzieje, że siostra przychodzi jutro do loży?
Biedna helotka wymówiła się sennością, i wyszła aby się położyć, w obawie śledztwa. Wówczas, du Tillet ujął żonę za ramię, przyciągnął ją ku sobie w blasku świec płonących w kryształowych świecznikach, między dwiema rozkosznemi wiązankami kwiatów, i zatopił w niej bystre spojrzenie.
— Siostra przyszła pożyczyć od ciebie czterdzieści tysięcy: potrzebne są na zapłacenie długu człowieka który ją obchodzi, a który, za trzy dni, znajdzie się pod kluczem w więzieniu za długi, rzekł chłodno.
Biedna kobieta uczuła, iż chwyta ją nerwowe drganie; powściągnęła je siłą.
— Przestraszyłeś mnie, rzekła. Ale siostra moja zbyt jest dobrze wychowana, zanadto kocha męża, aby interesować się kimś do tego stopnia.
— Przeciwnie, odparł sucho. Dziewczyny wychowane jak wy obie, w niewoli i praktykach religijnych, mają żądzę wolności, pragną szczęścia, a szczęście które posiadają nie jest nigdy tak wielkie ani tak piękne jak to o którem marzyły. Z takich dziewcząt, robią się złe żony.
— Mów tylko o mnie, rzekła biedna Eugenia tonem gorzkiego szyderstwa, ale uszanuj siostrę. Hrabina de Vandenesse jest zbyt szczęśliwa, mąż zostawia jej zbyt wiele swobody, aby nie miała być doń przywiązaną. Zresztą, gdyby przypuszczenie twoje było prawdą, nie powiedziałaby mi tego.
— Jest prawdą, rzekł du Tiillet. Zabraniam ci czynić najmniejszego kroku w tej sprawie. Jest w moim interesie, aby ten człowiek dostał się do więzienia. Zapamiętaj to sobie.
Pani du Tiillet wyszła.
— Nie usłucha z pewnością; otóż, śledząc je, będę wiedział wszystko co uczynią, rzekł do siebie du Tillet, zostawszy sam w buduarze. Te biedne gąski chcą walczyć przeciw nam!
Wzruszył ramionami i udał się do żony, lub, aby być ścisłym, do swej niewolnicy.
Zwierzenie, jakie pani de Vandenesse uczyniła siostrze, wiązało się w tylu punktach z jej sześcioletnią historyą, iż byłoby niezrozumiale bez zwięzłego przedstawienia głównych wypadków jej życia.
Między wybitnymi ludźmi, którzy zawdzięczali swój los Restauracyi, i których, nieszczęściem dla siebie, Restauracya trzymała, wraz z p. de Martignac, poza sekretną polityką rządu, liczono Feliksa de Vandenesse, odstawionego, jak wielu innych, za ostatnich dni Karola X, do Izby parów. Niełaska ta, mimo że — jak sądził — chwilowa, obudziła w nim myśl o małżeństwie, ku któremu skierował go, jak bywa u wielu mężczyzn, rodzaj odrazy do przygód miłosnych, owych dzikich kwiatów bujnej młodości. Przychodzi taki podniosły moment, w którym życie społeczne objawia się w całej powadze. Feliks de Vandenesse bywał kolejno szczęśliwy i nieszczęśliwy, częściej to drugie, jak ludzie, którzy, stawiając w świecie pierwsze kroki, spotkali miłość pod najpiękniejszą jej postacią. Tacy wybrańcy losu stają się zbyt wymagający. Następnie, doświadczywszy życia i poznawszy ludzi, dochodzą do tego, iż zadowalają się jakiemś mniejwięcej i szukają ucieczki w bezgranicznej pobłażliwości. Nie można ich oszukać, ponieważ nie łudzą się nigdy; ale wkładają pewien wdzięk w swoją rezygnacyę; będąc na wszystko przygotowani, mniej cierpią. Mimo to, Feliks mógł jeszcze uchodzić za jednego z najprzystojniejszych i najbardziej interesujących młodych ludzi w Paryżu. W oczach kobiet zalecała go zwłaszcza pamięć jednej z najszlachetniejszych istot naszych czasów[9], zmarłej, jak powiadają, z bólu i miłości dla niego; ale w szczególności urobiła go piękna lady Dudley. Feliks, pasowany na bohatera romansu, zawdzięczał, w oczach większości Paryżanek, sukcesy swoje tajemniczo-gorszącej opinii. Pani de Manerville zamknęła listę jego przygód. Nie będąc Don Juanem, wyniósł ze świata miłości toż samo rozczarowanie co ze świata polityki. Zwątpił, aby kiedykolwiek mógł spotkać ten ideał kobiety i miłości, którego wzór, na jego nieszczęście, rozświecił jego młodość i zaciążył na niej. Około trzydziestki, hrabia Feliks postanowił, zapomocą małżeństwa, położyć koniec utrapieniom swoich szczęśliwości. Poglądy jego na tym punkcie były bardzo zdecydowane: chciał mieć młodą dziewczynę wychowaną wedle najsurowszych zasad katolicyzmu. Wystarczyło mu dowiedzieć się w jaki sposób hrabina de Granville wychowuje córki, aby prosić o rękę starszej. I on także, w swoim czasie, jęczał pod despotyzmem matki: dość jeszcze pamiętał własną okrutną młodość, aby, poprzez osłonki niewieściej wstydliwości, odgadnąć do jakiego stanu jarzmo to doprowadziło serce młodej dziewczyny: czy to serce jest zgorzkniałe, pełne niechęci i buntu, czy też pozostało spokojne, miłe, rwące się do pięknych uczuć. Tyrania wydaje dwa wręcz przeciwne następstwa, których symbole istnieją w dwóch wielkich postaciach starożytnego niewolnictwa; Epiktet i Spartakus, nienawiść i jej złe uczucia, rezygnacya i jej chrześcijańska tkliwość. Hrabia de Vandenesse poznał samego siebie w Maryi-Anieli de Granville. Biorąc za żonę naiwną, niewinną i czystą panienkę, ten młody starzec umyślił z góry zaprawić miłość małżeńską uczuciem jakby ojcowskiem. Czuł, iż serce jego wysuszone jest światem, polityką; wiedział, iż, w zamian za młodociane życie, może dać tylko resztki. Obok wiosennych kwiatów miał położyć lody zimowe i przysypane szronem: doświadczenie obok kipiącej, bezpamiętnej nierozwagi. Osądziwszy w ten sposób zdrowo swą pozycyę, obwarował się w łożu małżeńskiam z bogatymi zapasami. Pobłażanie i ufność, oto dwie kotwice, na których umocował swój statek. Matki powinny szukać podobnych mężów dla córek: rozum jest opiekuńczy jak bóstwo, rozczarowanie przenikliwe jak chirurg, doświadczenie przewidujące jak matka. Te trzy uczucia, to teologiczne cnoty małżeństwa. Wyszukania, rozkosze, których znajomość nabył w karjerze zdobywcy serc i światowca, doświadczenia wysokiej polityki, obserwacye życia naprzemian czynnego, myślącego, literackiego, słowem wszystkie siły obrócił na to, aby uczynić żonę szczęśliwą, i włożył w to wszystkie zasoby bogatego umysłu. Wyszedłszy z czyśćca macierzyńskiego, Marya-Aniela wstąpiła nagle do małżeńskiego raju, jaki jej wzniósł Feliks przy ulicy du Rocher, w pałacyku, którego najdrobniejsze szczegóły miały zapach arystokratyczny, ale w którym polor dobrego towarzystwa nie krępował harmonijnej swobody, jakiej spragnione są kochające i młode serca. Marya-Aniela kosztowała zrazu słodyczy życia imateryalnego w całej pełni: mąż uczynił się na dwa lata jej intendentem. Zwolna i z wielkim artyzmem, Feliks objaśnił żonie sprawy życia, wtajemniczył ją stopniowo w sekrety świetnego towarzystwa, nauczył ją genealogii wszystkich arystokratycznych domów, wytłómaczył świat, stał się jej przewodnikiem w sztuce stroju i rozmowy, oprowadził ją po teatrach, wyłożył kurs literatury i historya. Dopełnił tego wychowania z troskliwością kochanka, ojca, nauczyciela i męża; ale dawkował przyjemności i nauki z dobrze zrozumianą wstrzemięźliwością, nie burząc pojęć religijnych. Słowem, wywiązał się ze swego przedsięwzięcia po mistrzowsku. Po upływie czterech lat, miał to szczęście, iż stworzył z hrabiny de Vandenesse jedną z najmilszych i najwybitniejszych kobiet współczesnych. Marya-Aniela miała dla Feliksa właśnie to uczucie jakie on pragnął w niej budzić: prawdziwą przyjaźń, żywą wdzięczność, miłość braterską, zdolną, w danej chwili, przybrać odcień szlachetnej i godnej tkliwości, słowem taką jak powinna być między mężem a żoną. Była matką i dobrą matką. Feliks przywiązał tedy żonę wszystkimi możliwymi więzami bez pozorów skrępowania, licząc iż powab przyzwyczajenia zapewni mu szczęście bez chmurki. Jedynie człowiek wypróbowany w sekretach życia i który przebiegł krąg rozczarowań politycznych i miłosnych, zdolny jest posiąść tę wiedzę i użyć jej tak umiejętnie. Zresztą, Feliks znajdował w dziele swojem rozkosze, jakie znajdują w swoich kreacyach malarze, poeci, twórcy pomników; cieszył się podwójnie, pracując nad dziełem i wadząc jego sukces, podziwiając w swojej żonie istotę światłą a naiwną, dowcipną a naturalną, rozkoszną a czystą, młodą dziewczynę i matkę, zupełnie wolną a skutą w kajdany. Historya dobrych małżeństw jest jak historya szczęśliwych ludów, zamyka się w dwóch wierszach i nie ma nic literackiego. Toteż — jako że szczęście tlómaczy się jedynie samem sobą — te cztery lata nie przedstawiają nic, coby nie było czułe jak gołąbkowa barwa doskonałych miłości, mdłe jak manna, i zabawne jak romans Astrea.
W, r. 1833, budowla szczęścia wzniesiona przez Feliksa blizka była zawalenia się, podminowana u samych podstaw, bez najmniejszej jego świadomości w tej mierze. Serce młodej kobiety w latach dwudziestu pięciu nie jest już sercem ośmnastoletniej dziewczyny, tak samo jak serce kobiety lat czterdziestu nie jest sercem kobiety trzydziestoletniej. Istnieją cztery wieki w życiu kobiet, a każdy z nich stwarza niejako nową kobietę. Vandenesse znał bezwątpienia prawa tych przeobrażeń, zrodzonych z naszych nowoczesnych obyczajów; ale zapomniał o nich w odniesieniu do siebie, tak jak najtęższy gramatyk, pisząc książkę, może zapomnieć reguł; jak, na polu bitwy, w pełnym ogniu, zaskoczony niespodziankami terenu, największy generał może zapomnieć kardynalnej reguły sztuki wojowania. Ten, kto potrafi nieustannie wtłaczać myśl w uczynki, jest człowiekiem genialnym; ale i najbardziej obdarzony geniuszem człowiek nie roztacza go w każdej chwili; nadto byłby podobny do bóstwa. Po czterech latach tego życia bez jednego wewnętrznego starcia, bez słowa któreby wywołało rozdźwięk w słodkim koncercie duszy, czując się zupełnie rozwiniętą niby piękna roślina w sprzyjającym gruncie, pod pieszczotą pogodnego słońca jaśniejącego pośród eteru o niezmiennej barwie lazuru, hrabina doświadczyła jakby jakiegoś przełomu. Ta kryzys jej życia, przedmiot niniejszego opowiadania, byłaby niezrozumiała bez objaśnień: złagodzą one może, w oczach kobiet winę młodej hrabiny, równie szczęśliwej żony jak matki, i która, na pierwszy rzut oka, zdawałaby się nie do usprawiedliwienia.
Życie wypływa z gry dwóch sprzecznych pierwiastków: kiedy jednego z nich zbywa, żyjąca istota cierpi. Vandenesse, zadowalając wszystko, wyłączył z życia pragnienie, tego króla stworzenia, który zużywa olbrzymią sumę sił moralnych. Ostateczny żar, ostateczne nieszczęście, zupełne szczęście, wszystkie czynniki absolutne królują w przestworach wyzutych z wszelakich produktów: chcą być same, dławią wszystko co nie jest nimi. Vandenesse nie był kobietą, a tylko kobiety znają sztukę urozmaicenia szczęścia: stąd pochodzi ich zalotność, wzdragania, obawy, sprzeczki, i te mądre, wyrafinowane dzieciństwa, zapomocą których kwestyonują nazajutrz to, co poprzedniego dnia nie przedstawiało żadnych trudności. Mężczyzna może znużyć swą stałością, kobieta nigdy. Vandenesse był naturą zbyt głęboko dobrą, aby z wyrachowania dręczyć ukochaną kobietę; rzucił ją w najbardziej błękitne, wolne od chmurki bezkresy miłości. Problem wiekuistej szczęśliwości jest z rzędu tych, których rozwiązanie znane jest jedynie Bogu, w drugiem życiu. Na tym padole, wzniośli poeci wiekuiście znudzili czytelników, skoro się wzięli do malowania raju. Vandenesse rozbił się o tę samą rafę co Dante: cześć nieszczęśliwemu bohaterstwu! Żona jego zaczęła w końcu znajdować pewną monotonię w tak dobrze urządzonym Edenie. Doskonałe szczęście pierwszej kobiety w raju ziemskim, przyprawiło ją o mdłości jakie sprawia zbyt długie sycenie się słodyczami, i obudziło w hrabinie pragnienie, jak u Rivarola podczas lektury Floriana, aby spotkać jakiegoś wilczka wśród tej pasterskiej idylli. Oto, jak się zdaje, wiekuiste znaczenie symbolicznego węża, do którego Ewa zwróciła się prawdopodobnie z nudów. Morał ten wyda się może nieco śmiały w oczach protestantów, którzy biorą Genezą bardziej na seryo niż sami Żydzi. Ale położenie pani de Vandenesse da się wytłómaczyć bez figur biblijnych: czuła w duszy olbrzymią niezużytą siłę, szczęście nie sprawiało jej cierpienia, spełniało się bez trosk i niepokojów, nie drżała o jego utratę, objawiało się co rano w tym samym niebieskim kolorze, z tym samym uśmiechem, z tem samem miłem słowem. Żaden powiew, nawet zefiru, nie marszczył tego czystego jeziora: pragnęłaby nieco sfalować tę taflę. Pragnienie jej zawierało coś jakby dziecinnego, co powinnoby ją usprawiedliwić; ale społeczeństwo nie bardziej jest pobłażliwe niż nim był Pan Bóg z Genezy. Przy swej inteligencyi, hrabina rozumiała doskonale jak bardzo to uczucie musi być, obrażające, i nie ważyłaby się zwierzyć z niem drogiemu mężusiowi. W prostocie swojej, nie wynalazła innego słowa miłości, nie kuje się bowiem na zimno tego rozkosznego słownika napęczniałego przesadą, jakiego, w żarze płomieni, miłość uczy swe ofiary. Vandenesse, szczęśliwy z tej cudownej harmonii, utrzymywał, z uczonem wyrachowaniem, żonę w umiarkowanych strefach małżeńskiej czułości. Ten wzorowy mąż uważał zresztą za niegodne szlachetnej duszy uciekać się do szarlatańskich środków, któreby go powiększyły w oczach żony i odświeżyły jej uczucia; chciał być kochanym dla samego siebie, nic nie chciał zawdzięczać błyskotkom fortuny. Hrabina Marya uśmiechała się widząc w Lasku niedość lśniący lub źle zaprzężony ekwipaż; oczy jej zwracały się wówczas z upodobaniem na własny pojazd, którego konie, prowadzone na sposób angielski, swobodne mimo uprzęży, trzymały się we właściwem oddaleniu. Feliks nie zniżał się do zbierania nagród za trudy jakie sobie zadawał; żona uważała jego zbytek i dobry smak za rzecz naturalną; nie czuła dlań wdzięczności za to, iż nie cierpiała żadnego draśnięcia miłości własnej. Tak było we wszystkiem. Dobroć ma swoje niebezpieczeństwa: przypisujemy ją charakterowi, rzadko chcemy w niej uznać tajemne wysiłki szlachetnej duszy: podczas gdy ludzi złych nagradza się za złe którego nie robią. W tej epoce, pani de Vandenesse osiągnęła stopień wyrobienia światowego który jej pozwolił porzucić dość nikłą rolę nieśmiałego, obserwującego, słuchającego komparsa, jaką — powiadają — grała przez jakiś czas Julia Grisi w chórach teatru Scala. Młoda hrabina czuła się na siłach, aby sięgnąć po partję primadonny, ii odważyła się na nią raz i drugi. Ku wielkiemu zadowoleniu Feliksa, zaczęła brać czynny udział w rozmowach. Błyskotliwe repliki i subtelne spostrzeżenia zasiane w jej umyśle przez obcowanie z mężem, zwróciły na nią uwagę, powodzenie zaś ośmieliło ją. Vandenesse, którego żonie przyznano już urodę, zachwycony był iż zdobyła i palmę dowcipu. Za powrotem z balu, koncertu, rautu, na którym Marya błyszczała, w domu, zrzucając strój wieczorowy, przybierała radosną i pewną siebie minkę aby powiedzieć Feliksowi: „Byłeś ze mnie zadowolony dziś wieczór?“ Hrabina rozbudziła nieco zawiści, między innemi w siostrze męża, margrabinie de Listomère, która, aż dotąd, patronowała jej, sądząc iż popiera cień służący do uwydatnienia jej własnych zalet. Hrabina, nosząca to nazwisko co Marya, ładna, dowcipna i cnotliwa, muzykalna i nieco zalotna, cóż za wspaniały żer dla świata! Feliks de Vandenesse liczył w towarzystwie kilka kobiet z któremi zerwał lub które z nim zerwały, ale którym małżeństwo jego nie było obojętne. Kiedy, te kobiety ujrzały w pani de Vandenesse niepozorną kobietkę z czerwonemi rękami, dość zakłopotaną swą osobą, mówiącą mato, nie wyglądającą na to aby myślała zbyt wiele, uważały się za dostatecznie pomszczone. Przyszła katastrofa lipcowa r. 1830, towarzystwo rozproszyło się na dwa lata, ludzie bogaci przeczekiwali krytyczny czas w swoich majątkach lub podróżowali po Europie; salony otworzyły się aż w 1833. Dzielnica Saint-Germain dąsała się, ale uważała kilka domów, między innymi salon ambasadora austryackiego, za teren neutralny: sfery legitymistyczne i nowe społeczeństwo spotykały się tam, reprezentowane przez swych najświetniejszych przedstawicieli. Przywiązany tysiącem więzów serca i wdzięczności do wygnanej rodziny, ale silny swemi przekonaniami, Vandenesse nie czuł się w obowiązku naśladowania niedorzecznej przesady swojej partyi. W dniach niebezpieczeństwa, spełnił swój obowiązek z narażeniem życia, przedostając się przez morze tłumów aby ofiarować rokowania: wprowadził tedy żonę w świat, pewien iż nikt nie odważy się podawać w wątpliwość jego wierności. Dawne przyjaciółki Feliksa z trudnością poznały świeżo upieczoną mężatkę w wytwornej, dowcipnej, lubej hrabinie, która roztoczyła w świecie najwykwintniejsze wzięcie arystokratycznej damy. Panie d‘Espard, de Manerville, lady Dudley, kilka innych mniej znanych, uczuły węże budzące się w ich sercu; usłyszały cichy świst podrażnionej ambicyi, uczuły się zazdrosne o szczęście Feliksa; dałyby wiele aby mu się zdarzyła jaka zła przygoda. Zamiast odnosić się wrogo do hrabiny, zacne niegodziwe duszyczki otoczyły ją, okazywały jej nadmierną przyjaźń, wychwalały ją przed mężczyznami. Dostatecznie zdając sobie sprawę z tych intencyj, Feliks miał oko na stosunki Maryi, zalecając jej ostrożność. Panie te odgadły niepokój, jakie ich towarzystwo sprawia hrabiemu, i nie przebaczyły mu tej nieufności. Podwoiły uprzejmość i względy dla rywalki, której zgotowały niezmierny sukces, ku wielkiemu niezadowoleniu margrabiny de Listomère, nie rozumiejącej tego manewru. Ogłoszono hrabinę Feliksową de Vandenesse za najbardziej uroczą, najdowcipniejszą kobietę w Paryżu. Druga bratowa Maryi, margrabina Karolowa de Vandenesse, odczuwała nakształt tysiącznych ukłuć szpilką omyłki jakie powodowała niekiedy tożsamość nazwiska, i porównania jakie sprowadzała. Mimo że margrabina była również bardzo piękna i obdarzona, rywalki przeciwstawiały jej bratowe tem skuteczniej, iż była o dwanaście lat młodsza. Panie te wiedziały, ile kwasu musi wprowadzić powodzenie hrabiny w stosunki jej z obiema szwagierkami, które też stały się chłodne i nieżyczliwe dla tryumfującej Maryi-Anieli.
Były to niebezpieczne krewniaczki, poufne nieprzyjaciółki. Każdemu wiadomo, że literatura broniła się wówczas przeciw powszechnej obojętności spowodowanej żywym dramatem politycznym, wydając dzieła mniej lub więcej bajroniczne, w których była mowa jedynie o zdradach małżeńskich. Piosenki, powieści i sztuki teatralne pełne były tej materyi. Wieczny ten temat był w modzie bardziej niż kiedykolwiek. Kochanek, ów straszak mężów, był wszędzie, z wyjątkiem może w ich domu, gdzie, w owej mieszczańskiej epoce, mniej niż kiedykolwiek święcił tryumfów. Czyż wówczas będą grasować złodzieje, kiedy wszystko co żyje pędzi do okien, krzyczy: „Policya!“ i oświetla ulice? Jeżeli, podczas tych lat obfitych w społeczne, polityczne i moralne zamieszki, zdarzyły się jakieś katastrofy małżeńskie, stanowiły one wyjątki, mniej naogół zwracające uwagę niż za Restauracyi. Bądź co bądź, kobiety wiele rozmawiały między sobą o tem co wypełniało wówczas dwie formy poezyi: książkę i teatr. Często była mowa o kochanku, tej rzadkiej, a tak upragnionej istocie. Głośne przygody dostarczały tematu do dyskusyj, a dyskusyom tym, jak zawsze, oddawały się głównie kobiety nieskazitelne. Faktem godnym uwagi jest niechęć, jaką, do tego rodzaju rozmów, objawiają kobiety cieszące się niedozwolonem szczęściem: te zachowują się w świecie surowo, wstrzemięźliwie, prawie że nieśmiało; wyglądają jakgdyby prosiły każdego o dyskrecyę lub cały świat o przebaczenie za swoje słodkie chwile. Kiedy, przeciwnie, kobieta z lubością słucha rozmów o tych katastrofach, kiedy pozwala sobie tłómaczyć rozkosze będące usprawiedliwieniem występku, bądźcie pewni iż znajduje się na rozdrożu i nie wie jaką decyzyę obrać. Podczas tej zimy, hrabina de Vandenesse zapoznała się z huczącym koło jej uszu wielkim głosem świata, wicher burz gwizdał dokoła niej. Rzekome przyjaciółki, które wyrastały ponad swą reputacyę całą wysokością nazwisk i pozycyi, kreśliły jej niejednokrotnie powabną postać kochanka i rzucały w duszę Maryi-Anieli gorące apologie miłości, tego słowa zagadki jaką życie podsuwa kobietom, tej namiętności przemożnej, wedle pani de Staël, która poparła teoryę przykładem. Kiedy hrabina pytała naiwnie, w ścisłem kółku, jaka jest różnica między mężem a kochankiem, każda z kobiet życzących nieszczęścia Feliksowi siliła się odpowiedzieć w sposób zdolny podrażnić ciekawość, rozpalić wyobraźnię, zainteresować duszę i serce.
— Z mężem wegetuje się, moja droga, żyje się jedynie z kochankiem, szeptała jej bratowa, margrabina de Vandenesse.
— Małżeństwo, moje dziecko, to nasz czyściec, miłość to raj, mówiła lady Dudley.
— Nie wierz jej, wykrzyknęła panna des Touches, to piekło!
— Ale piekło w którem się kocha, dorzuciła margrabina de Rochefide. Często więcej jest rozkoszy w cierpieniu niż w szczęściu: przykładem, męczennicy!
— Z mężem, mała gąsko, żyjemy, można powiedzieć, własnem życiem; ale kochać, znaczy żyć życiem drugiej istoty, mówiła margrabina d‘Espard.
— Kochanek, to owoc zakazany: słowo, które, dla mnie, streszcza wszystko, mówiła, śmiejąc się, śliczna Moïna de Saint-Heren.
O ile hrabina nie szła na raut dyplomatyczny lub na bal do jakichś bogatych cudzoziemców jak lady Dudley albo księżna Galathiomne, bywała prawie co wieczora w tem kółku, po Włochach lub Operze, czy to u margrabiny d’Espard[10], czy u pani de Listomère, panny des Touches, hrabiny de Montcornet lub wicehrabiny de Grandlieu, jedynych arystokratycznych domach które wówczas przyjmowały. Nigdy nie zdarzyło się jej opuścić salonu, aby nie posiano zatrutych ziarnek w jej serce. Mówiono jej o dopełnieniu życia, — słówko podówczas bardzo w modzie; — o szczęściu jakie jest w tem aby być zrozumianą: również słówko któremu kobiety dają osobliwe znaczenia. Wracała do domu niespokojna, wzruszona, ciekawa, zamyślona. Znajdowała jakgdyby lukę w swojem życiu, ale nie zdawało się jej ono jeszcze pustką.
Z salonów, w których bywała pani Feliksowa de Vandenesse, towarzystwo najweselsze ale najbardziej mięszane gromadziło się u hrabiny de Montcornet, przemiłej kobietki, która przyjmowała głośnych artystów, świeczniki finansów, wybitnych pisarzy, ale przesianych przez tak surowe sito, iż ludzie najbardziej wymagający nie potrzebowali się obawiać spotkania jakiejś podrzędnej figury. Największe pretensye mogły się czuć zupełnie bezpieczne. Podczas zimy, kiedy towarzystwo zaczęło się skupiać, niektóre salony, w ich liczbie salon pań d‘Espard i de Listomère, panny des Touches i księżnej de Grandlieu, wyłowiły nieco narybku między nowemi sławami sztuki, nauki, literatury i polityki. Towarzystwo nie zrzeka się nigdy swoich praw, zawsze chce aby je bawiono. Na koncercie jaki hrabina wydała pod koniec zimy, zjawił się u niej Raul Natan[11], współczesna znakomitość literatury i polityki. Wprowadził go jeden z najbardziej utalentowanych, ale zarazem najbardziej leniwych pisarzy, Emil Blondet[12], również sława, ale w zamkniętem kółku; wychwalany przez dziennikarzy, ale nieznany poza rogatkami. Blondet wiedział o tem; zresztą, nie czynił sobie żadnych złudzeń: pośród innych wzgardliwych aforyzmów, mawiał, iż sława jestto trucizna, którą należy zażywać w małych dawkach.
Z chwilą kiedy, po długiej walce, Raul Natan wybił się na wierzch, skorzystał z nagłego zacietrzewienia na punkcie form zewnętrznych, jakie głosili wykwintni sekciarze „Średniowiecza“, tak pociesznie nazwani młodą Francyą. Przystroił się w kostyum genialnego dziwactwa, zaciągając się w szeregi tych fanatyków sztuki, których intenicye były zresztą nader chwalebne; miemasz bowiem nic śmieszniejszego, niż strój Francuzów w XIX w., było tedy aktem wagi odwagi starać się go odrodzić. Raul, oddajmy mu tę sprawiedliwość, przedstawia, jako zjawisko, coś wielkiego, fantastycznego i niezwykłego, coś co wymaga ramy. Przyjaciele i nieprzyjaciele — a jedni warci drugich — przyznają, że forma jego harmonizuje najzupełniej z duchem. Raul Natan byłby może bardziej rażący w naturalnej postaci niż w swoich przebraniach. Zmięta, poorana fizyognomia stwarza mu wygląd człowieka który się bije z aniołami albo demonami; podobna jest do oblicza jakie niemieccy malarze dają umarłemu Chrystusowi: ujawniają się w niej tysiączne oznaki wiekuistej walki między słabą naturą ludzką a wyższą potęgą. Ale głębokie fałdy twarzy, guzy nieregularnej i pooranej bruzdami czaszki, rozpadliny któremi znaczą się oczy i skronie, nie zdradzają bynajmniej cech słabości. Jego twarde ścięgna, rysujące się kości, posiadają niezwykłą tęgość; mimo iż skóra, wytrawiona ekscesami, obciska je tak jakby ją wysuszył żar wewnętrznych ogniów, szkielet, który pokrywa, jest, bądź co bądź, potężny. Jest chudy i wysoki. Włosy długie i zawsze w nieładzie wyglądają jakby obliczone na efekt. Ten Byron źle uczesany, źle zbudowany, ma nogi czaple, grubo wiązane kolana, przygarbiony kark, ręce powęźlone muskułami, silne jak odnóża kraba, o chudych i nerwowych palcach. Raul ma oczy napoleońskie, niebieskie oczy których spojrzenie przeszywa duszę na wylot; nos nieregularny, ale pełen wyrazu; śliczne usta, ozdobione zębami, których białości pozazdrościłaby każda kobieta. Jest w tej głowie ogień i życie; to czoło błyszczy geniuszem. Raul należy do niewielkiej ilości ludzi, którzy zwracają uwagę od pierwszej chwili: w salonie tworzą odrazu świetlny punkt, dokąd biegną wszystkie spojrzenia. Zwraca również na siebie uwagę swojem zaniedbaniem; ubranie jego czyni wrażenie jakby je ktoś umyślnie zmiął, poskręcał i wygniótł, iżby harmonizowało z fizyognomią. Trzyma zazwyczaj rękę zatkniętą za kamizelkę, w pozie którą uwiecznił Girodet w portrecie Chateaubrianda; ale przybiera tę pozę nietyle aby być doń podobnym — nie chce być podobnym do nikogo — ile aby pomiąć regularne zakładki koszuli. Krawat przekręca się w jednej chwili pod wpływem konwulsyjnych poruszeń głowy, gwałtownych i żywych niby u rasowego konia, który niecierpliwi się w uprzęży i podnosi głowę aby się uwolnić od munsztuka i wędzidła. Długa i kończysta broda nie jest uczesana, upachniona, wyszczotkowana, wymuskana jak broda owych elegantów którzy noszą ją w kształcie wachlarza lub ściętą w szpic; daje jej rosnąć jak sama zapragnie. Włosy wciskające się między kołnierz ubrania a krawat, spływają na ramiona, zostawiając tłuste ślady. Ręce, suche i żylaste, nie znają szczoteczki do paznokci ani cytryny; wielu felietonistów twierdzi, iż woda nie odświeża zbyt często ich pergaminowej skóry. Słowem, demoniczny Raul ma wejrzenie dość dzikie. Ruchy są nieregularne, jakgdyby działy się za sprawą niedoskonałego mechanizmu. Chód urąga wszelkim pojęciom ładu swoimi entuzyastycznymi zygzakami, niespodzianymi pauzami, które tamują krążenie spokojnych obywateli, zażywających przechadzka po bulwarach Paryża. Rozmowa Natana, pełna gryzącego dowcipu, ostrych ucinków, podobna jest do jego gestów: porzuca nagle ton krwawy i staje się, bez szczególnego powodu, łagodna, poetyczna, życzliwa; przerywają ją niewytłómaczone napady milczenia, wyskoki humoru, które często nużą. Wnosi w towarzystwo zuchwałą niezręczność, lekceważenie form, ducha krytyki wobec wszystkiego co w niem zażywa szacunku. Natan stanowi przedmiot zgorszenia ludzi miernych, jak również osób silących się zachować tradycje dawnej dworności; ale, razem, jestto coś oryginalnego, nakształt owych produktów chińskiej sztuki, coś co dosyć przypada do smaku kobietom. Wobec nich zresztą, Raul staje się niekiedy wyszukanie nadskakującym; zdawałoby się, iż chce dać zapomnieć dziwactwo swoich form i odnieść nad antypatyami zwycięstwo, pochlebiające jego miłości własnej, próżności lub dumie.
— Dlaczego pan jest taki? spytała go raz margrabina de Vandenesse.
— Czyż perły nie kryją się w skorupie? odparł pompatycznie.
Komuś innemu, kto zadał to samo pytanie, odparł:
— Gdybym był miłym dla całego świata, w jaki sposób mógłbym być milszym dla osoby wybranej wśród wszystkich?
Raul Natan wnosi w swoje życie (intelektualne nieporządek, który jakgdyby wziął za godło. Pozory u niego nie kłamią. Talent jego przypomina owe biedne dziewczęta, które zgłaszają się do mieszczańskich domów do wszystkiego. Był zrazu krytykiem, i wielkim krytykiem; ale to rzemiosło wydało mu się szalbierstwem. Artykuły jego warte były tyle co książki, powiadał. Skusiły go zyski teatru; ale, niezdolny do powolnej i wytrwałej pracy jakiej wymaga dawkowanie scenicznych efektów, zmuszony był stowarzyszyć się z pewnym wodewilistą, nazwiskiem du Bruel[13], który wprowadzał w życie jego pomysły i stale obracał je w sztuczki „robiące kasę“, pełne konceptu, zawsze skrojone na miarę jakiegoś aktora lub aktorki. Oni dwaj wynaleźli Flarynę[14], aktorkę nad wyraz „kasową“. Upokorzony tą spółką, przypominającą braci syamskich, Natan wystawił sam, w Komedyi Francuzkiej, wielki dramat, który upadł z wszelkimi honorami wojennymi, pod salwą piorunujących artykułów. W młodości, pokusił się wspiąć na deski wielkiego szlachetnego francuskiego teatru wspaniałą sztuką romantyczną w rodzaju Pinto. Było to w epoce wszechwładnego panowania klasycyzmu: Odeon stał się przez trzy wieczory widownią takich burz, że sztuki zabroniono. W oczach wielu ludzi, ta druga sztuka uchodziła, jak i pierwsza, za arcydzieło, i zyskała mu więcej reputacyi — niż wszystkie kasowe sztuki napisane do współki; ale była to opinia świata zażywającego mało posłuchu, świata znawców i prawdziwych ludzi smaku.
— Jeszcze jeden podobny upadek, rzekł mu Emil Blondet, a staniesz się nieśmiertelnym.
Ale, miast kroczyć tą trudną drogą, Natan, z konieczności, wrócił do pudru i muszek ośmnastowiecznego wodewilu, do sztuki z kostyumami i przeróbek scenicznych. Mimo to, uchodził za wielki umysł, który nie wypowiedział jeszcze ostatniego słowa. Rzucił się też zresztą i w „wysoką“ literaturę: wydał trzy powieści, nie licząc tych, które hodował „pod prasą“, niby rybki w słoju. Jedna z tych trzech książek, pierwsza — jak u wielu pisarzy którzy umieli stworzyć jedynie pierwsze dzieło — zyskała świetne powodzenie. Utwór ten, nierozważnie wysunięty wówczas na pierwszy plan, prawdziwe dzieło artysty, Natan rad był, przy każdej sposobności, nazywać najpiękniejszą książką epoki, jedynym romansem współczesnym. Mimo to, skarżył się bardzo na wymagania sztuki; był jednym z tych, którzy najbardziej przyczynili się do skupienia wszystkich dzieł, obrazu, posągu, książki, budowli, pod jednym sztandarem Sztuki. Zaczął od tomu poezyj, który zyskał mu miejsce w plejadzie współczesnych piewców; w tomiku tym znajdował się mglisty poemacik, cieszący się dość znaczną popularnością. Zmuszony brakiem majątku do płodności, przerzucał się od teatru do prasy i od prasy do teatru, rozpraszając się, rozdrabniając i wciąż wierząc w swą wena. Rozgłos jego nie był tedy rzeczą prywatną, jak u wielu agonizujących „sław“, podtrzymywanych tytułami utworów będących „w przygotowaniu“. Natan miał wszystkie cechy genialnego człowieka; gdyby wstąpił ma rusztowanie, jak miewał na to chętkę, mógłby uderzyć się w czoło, na wzór Andrzeja Chenier[15]. Owładnięty ambicyą polityczną, widząc tuzin autorów, profesorów, metafizyków i historyków, którzy zdołali się docisnąć do władzy podczas przewrotów między 1830 a 1833, żałował iż nie pisze artykułów politycznych miast uprawiać literaturę. Uważał się za wyższego od tych parwenjuszów, których powodzenie obudziło w nim palącą zazdrość. Należał do tych umysłów zazdrosnych o wszystko, zdolnych do wszystkiego, którzy każde cudze powodzenie uważają za osobistą krzywdę i obijają się o tysiąc punktów świetlnych, nie mogąc się ustalić przy żadnym. W tej chwili, przechodził od saint-simonizmu do republikanizmu, aby zawrócić może do ministeryalizmu. Węszył we wszystkich kątach za kością do ogryzienia,i szukał bezpiecznego miejsca, z którego, zasłonięty od razów, mógłby szczekać ii stać się groźnym; ale, ku swemu wstydowi, nie zdołał osiągnąć tego, aby wszechwładny de Marsay[16] raczył go brać na seryo. De Marsay, który stał wówczas na czele rządu, bardzo lekko szacował autorów, nie znajdując w nich tego, co Richelieu nazywał zmysłem ciągłości, lub, lepiej jeszcze, ciągłością myśli. Zresztą, wszelkie ministeryum liczyłoby na ustawiczny nieład w interesach Raula. Wcześniej czy później, potrzeba musiała go doprowadzić do sytuacyi, w której przyjmuje się a nie dyktuje warunki. Prawdziwy, a starannie ukrywany charakter Raula, zgodny jest z jego charakterem publicznym. Jest to komedyant w dobrej wierze, egotyczny tak jakgdyby Państwo to był on, i bardzo zręczny deklamator. Nikt nie umie lepiej grać podniosłych uczuć, ubierać się w koturny, stroić w piękności moralne, licytować samego siebie w słowach i pozować na Alcesta postępując jak Filint[17]. Egoizm jego drepce osłonięty zbroją z malowanego kartonu i często dosięga ukrytego celu jaki sobie zamierzył. Człowiek ten, leniwy do ostatecznych granic, nigdy nie zrobił nic inaczej, jak tylko party ostrogą konieczności. Ciągłość pracy obróconej ku stworzeniu budowli, jest mu czemś nieznanem; ale, w paroksyzmie wściekłości w jaki wprawi go draśnięta próżność, lub pościg wierzyciela, przeskakuje Eurotas i tryumfalnie przebywa najcięższe przełęcze ducha. Następnie, wyczerpany, zdziwiony iż coś stworzył, popada z powrotem w marazm uciech Paryża. Znów zjawia się nieubłagana konieczność: zastaje go bezsilnym; wówczas Natan abdykuje, i zniża się do kompromisów. Wiedziony fałszywem pojęciem swej gwiazdy, oraz przyszłości której miarę bierze z karjery jednego z dawnych kolegów, jednego z rzadkich talentów ministeryalnych, wysuniętego na czoło przez rewolucję lipcową, Natan, gdy chodzi o wydobydć się z doraźnego kłopotu, pozwala sobie, w stosunku do tych którzy mu są oddani, na bezwzględności sumienia, zagrzebane w tajnikach życia prywatnego, o których nikt nie mówi i nie skarży się na nie. Elastyczność jego serca, bezwstyd uścisku dłoni, którym jednako szafuje wobec każdej przywary, każdego nieszczęścia, każdej zdrady, każdego przekonania, uczyniły go nietykalnym jak konstytucyjnego króla. Grzeszek powszedni, który rozpętałby straszliwy gwałt na człowieka wielkiego charakteru, u niego jest niczem; postępek wątpliwy pod względem etycznym zaledwie że coś waży, każdy usprawiedliwia go, usprawiedliwiając w ten sposób samego siebie. Człowiek, który byłby skłonny nim gardzić, podaje mu rękę, lękając się iż może go potrzebować. Mia tylu przyjaciół, ilu pragnie nieprzyjaciół. Ta pozorna dobroduszność, która wprowadza w błąd naiwnych i nie wyklucza żadnej zdrady, która pozwala sobie i usprawiedliwia wszystko, która podnosi głośny krzyk otrzymawszy cios, ale wnet go przebacza, jest jedną z charakterystycznych cech dziennikarza. Ta kamaraderja, słowo ukute przez człowieka znającego życie, kazi najpiękniejsze dusze: ściera z nich dumę, zabija źródło wielkich czynów i uświęca nikczemność ducha. Wymagając tej mdłości sumienia u całego świata, pewni ludzie zabezpieczają sobie rozgrzeszenie za swoje przeniewierstwo, za swoje koziołki polityczne. Oto, w jaki sposób, najbardziej oświecona część narodu staje się najmniej godną szacunku. Biorąc z literackiego punktu widzenia, brakuje Natanowi wykształcenia i stylu. Jak większość młodych arriwistów literatury, wylewa dziś na papier to, czego nauczył się wczoraj. Nie ma ani czasu, and cierpliwości: nie obserwuje, lecz słucha. Niezdolny powziąć szeroko i silnie zbudowanego planu, [ratuje się poniekąd rozmachem rysunku. Robi w namiętności, wedle terminu gwary literackiej, ponieważ w sferze namiętności wszystko jest prawdziwe; podczas gdy zadaniem geniusza jest szukać, poprzez przypadkowość prawdy, tego co musi wydać się prawdopodobne całemu światu. Bohaterowie jego, to wydęte indywidualności, które, zamiast budzić idee, budzą jedynie ulotne sympatye; nie łączą się z wielkimi interesami życia, i, tem samem, nie reprezentują nic; ale Natan ratuje się błyskotliwością umysłu i tymi szczęśliwymi trafami, które gracze w bilard ochrzcili brzydkiem mianem. Jestto zręczny myśliwiec strzelający w lot myśli, które opuszczają się na Paryż lub też wznoszą się z niego. Płodność jego nie jest własnością jego, ale epoki; żyje chwilą, i, aby nad nią panować, przesadza jej doniosłość. Wreszcie, nie jest szczery, styl jego jest kłamstwem; jest w nim, jak mówił hrabia Feliks, coś z jarmarcznego kuglarza. Pióro jego czerpie atrament w gabinecie aktorki, i to się czuje. Natan przedstawia obraz dzisiejszej młodej literatury, jej fałszywych wielkości i prawdziwych nędz; wciela ją z całym kaprysem rysunku w jej pięknościach, z jej głębokimi upadkami, życiem mieniącem się od wrzących kaskad, nagłych klęsk, niespodzianych tryumfów. Jestto prawdziwe dziecko tego wieku żartego zazdrością, w którym tysiączne rywalizacye, pod osłoną systemów, hodują, we własnym interesie, hydrę anarchii, mszcząc się za swe niepowodzenia; tego wieku, który chce mienia bez pracy, gloryi bez talentu i powodzenia bez trudu; ale który, po wielu buntach i utarczkach, siada potulnie u wspólnej misy w oficynach władzy. Kiedy tyle młodych ambicyj wyruszyło pieszo i wszystkie naznaczyły sobie schadzkę w tym samym punkcie, muszą wyniknąć z tego zderzenia woli, niesłychane nędze, zajadłe walki. W tej okropnej bitwie, naj brutalniejszy lub najzręczniejszy egoizm osiąga zwycięstwo.
Kiedy, w charakterze wroga nowej dynastyi, wprowadzono Raula do salonu pani de Momtcornet, fałszywa wielkość tego trybuna znajdowała się w pełnym rozkwicie. Uznawano w nim satyryka politycznego de Marsayów, Rastignaków, la Roche-Hugonów, świeżych tryumfatorów władzy. Emil Blondet, który wprowadził Natana, sam ofiara swoich nieszczęsnych wahań i wstrętu do czynu, trwał dalej w roli wiecznego kpiarza, nie trzymając z nikim a żyjąc ze wszystkimi. Był przyjacielem Raula, przyjacielem Rastignaka, przyjacielem Montcorneta.
— Ty przedstawiasz trójkąt polityczny, mawiał śmiejąc się de Marsay, kiedy go spotkał w Operze; ta forma geometryczna przystoi tylko Bogu, który nie ma nic do roboty; ale ludzie ambitni powinni iść linią krzywą, która, w polityce, jest najkrótszą drogą.
Oglądany na odległość, Raul Natan był bardzo pięknym meteorem. Moda uprawniała jego styl i wzięcie. Pożyczany republikanizm dawał mu chwilowo ową jansenistyczną surowość, uprzywilejowaną pozę obrońców sprawy ludowej, z których zresztą drwił sobie w duchu. Poza ta nie jest bez wdzięku w oczach kobiet. Kobiety lubią działać cuda, kruszyć skały, topić charaktery które wydają się z bronzu. Tualeta moralna była tedy wówczas u Raula w harmonii z jego strojem. Musiał być, i stał się w istocie, dla Ewy znudzonej rajem przy ulicy du Rocher, wężem mieniącym się, barwnym, pełnym wymowy, o magnetycznym wzroku, harmonijnych ruchach, który zgubił pierwszą kobietę. Skoro hrabina Marya ujrzała Raula, doświadczyła owego wewnętrznego skurczu którego gwałtowność wprawia w przerażenie. Rzekomy wielki człowiek wywarł na nią, swojem spojrzeniem, wpływ fizyczny, który przeniknął aż do serca i wprowadził w nie zamęt. Uczucie to sprawiło jej przyjemność. Purpurowy płaszcz, jakim rozgłos odkrył na chwilę ramiona Natana, olśnił naiwną kobietę. Skoro podano herbatę, Marya opuściła miejsce, na którem, wśród kilku kobiet zajętych rozmową, zmilkła na widok tego niezwykłego zjawiska. Milczenie to zwróciło uwagę jej udanych przyjaciółek. Hrabina zbliżyła się do kwadratowej kanapy umieszczonej w środku salonu, gdzie perorował Raul. Przystanęła tam, ująwszy pod ramię panią Oktawową de Camps. Zacna ta kobieta zachowała dla siebie tajemnicę mimowolnych drgnień, jakiemi zdradzało się wewnętrzne poruszenie hrabiny. Mimo że oko rozkochanej lub zdjętej podziwem kobiety wypromienia z siebie niepojęte słodycze, Raul, zmieniony w tej chwili w prawdziwy fajerwerk, nadto był przepełniony swymi epigramami które strzelały jak race, inwektywami rozłaczanemi nagle jak słońca świetlne, iskrzącymi portretami które kreślił ogniową smugą, aby zauważyć naiwny podziw biednej małej Ewy ukrytej w grupie otaczających go dam. Ciekawość ta, podobna pędowi jaki rzuciłby cały Paryż w stronę botanicznego ogrodu. aby tam ujrzeć jednorożca (w razie gdyby znaleziono taki okaz wśród słynnych gór na księżycu, jeszcze nietkniętych stopą Europejczyka), upaja dusze podrzędnej miary w tym samym stopniu w jakim zasmuca umysły naprawdę wyższe. Raula ona zachwycała; zanadto tedy należał do wszystkich kobiet, aby mieć oczy dla jednej.
— Uważaj, droga, rzekła do ucha Maryi słodka i urocza towarzyszka, oddal się stąd.
Hrabina spojrzała na męża, aby, jednem z tych spojrzeń które mężowie nie zawsze rozumieją, poprosić go o ramię; Feliks przeprowadził ją. — Mój drogi panie, rzekła pani d‘Espard do ucha Raula, szczęśliwe ladaco z pana. Zawróciłeś dziś wieczór niejedną głowę: między innemi i główkę tej uroczej kobietki, która opuściła nas tak nagle.
— Czy nie wiesz, co miała na myśli margrabina d‘Espard? spytał Raul Blondeta cytując mu słowa tej wielkiej damy, skoro, między pierwszą a drugą po północy, znaleźli się mniej więcej sami.
— Ba! Dowiaduję się właśnie, że hrabina de Vandenesse rozkochała się w tobie na umór. Można ci pozazdrościć.
— Nie widziałem jej, rzekł Raul.
— Och! zobaczysz ją, hultaju, rzekł Emil Blondet parskając śmiechem. Lady Dudley zaprosiła cię na bal umyślnie po to abyś ją spotkał.
Raul i Blondet wyszli wraz z Rastignakiem[18], który ofiarował im swój powóz. Wszyscy trzej zaczęli się śmiać z tego zebrania podsekretarza stanu konstytucyjnego Rządu, dzikiego republikanina i politycznego ateusza.
— Gdybyśmy tak machnęli kolacyjkę na koszt bieżącego porządku rzeczy? rzekł Blondet, który chciał wskrzesić dawne tradycye „kolacyjek.“
Rastignac zawiózł ich do Veryego, odesłał powóz, i wszyscy trzej siedli do stołu, analizując współczesne społeczeństwo i śmiejąc się rabelesowskim śmiechem. Po paru szklaneczkach, Rastignac i Blondet zaczęli radzić swemu papierowemu wrogowi, aby nie zaniedbał kapitalnej zdobyczy, która mu się oddaje w ręce. Dwaj wyjadacze nakreślili drwiącym stylem historyę hrabiny Maryi de Vandenesse; skalpelem cynizmu i rylcem konceptu przeorali to niewinne dziecięctwo, to małżeństwo bez chmurki. Blondet winszował Raulowi spotkania kobiety, która była w życiu winna jedynie paru lichych rysuneczków pastelem, chudych pejzaży akwarelą, pantofli wyhaftowanych dla męża, sonat wykonanych z najbardziej zbożną intencyą; przyszytej przez ośminaście lit do spódnicy matczynej, zamarynowanej w praktykach religijnych, wychowanej przez Feliksa i skruszałej w małżeństwie w samą miarę aby się stać godnym przysmakiem miłości. Przy trzeciej flaszce szampańskiego, Natan przeszedł do wywnętrzeń szczerszych niż sobie na nie kiedykolwiek pozwolił.
— Moi drodzy, rzekł, znacie stosunki wiążące mnie z Floryną, znacie moje życie, nie zdziwi was, kiedy się przyznam, że absolutnie nie mam pojęcia o smaczku miłości hrabiny. Często czułem się bardzo upokorzony myślą, że nie mogę sobie zafundować Beatryczy, Laury, inaczej niż na papierze! Kobieta szlachetna i czysta, sto jak sumienie bez zmazy, odbijające nas naszym własnym oczom pod piękną postacią. Gdzieindziej, możemy się zbrukać; ale tam zostajemy wielcy, dumni, nieskalani. Gdzieindziej prowadzimy życie od stu diabłów; ale tam wdycha się spokój, świeżość, zieloność oazy.
— Jedź dalej, moje dziecko, rzekł Rastignac, rżnij modlitwę z Mojżesza na czwartej strunie, jak Paganini.
Raul siedział niemy, z martwym i stępiałym wzrokiem.
— Ten plugawy parobek ministerialny nie rozumie mnie, rzekł po chwili milczenia.
Tak więc, podczas gdy biedna Ewa, przy ulicy du Rocher, układała się na spoczynek w białych prześcieradłach wstydu, przerażała się rozkoszą z jaką przysłuchiwała się rzekomemu wielkiemu poecie, i bujała między głosem wdzięczności dla Feliksa a złoconemi słowami węża, te trzy wytarte dusze deptały po tkliwych i białych kwiatach jej rodzącej się miłości. Och! gdyby kobiety znały cyniczny ton, jaki ci mężczyźni, tak cierpliwi, tak obleśna przy nich, przybierają zdala od nich! jak sobie drwią z tego co ubóstwiają! Jakże analizował i rozbierał błazeński żart tę świeżą, wdzięczną i wstydliwą istotę; ale też co za tryumf! Im więcej traciła osłon, tem więcej jawiła piękności.
W tej chwili, Marya porównywała Raula i Feliksa, nie podejrzewając niebezpieczeństwa na jakie wystawia się serce czyniąc podobne zestawienia. Trudno znaleźć w świecie większy kontrast, niż zaniedbany, żywiołowy Raul, a Feliks de Vandenesse, wypielęgnowany jak strojnisia, ubrany na ostatni guzik, obdarzony uraczą disinwolturą, zwolennik angielskiej elegancyi do jakiej zaprawiła go niegdyś lady Dudley. Taki kontrast przemawia do wyobraźni kobiet, dość skłonnych do przerzucania się z jednej ostateczności w drugą. Hrabina, osoba cnotliwa i nabożna, zabroniła samej sobie myśleć o Raulu; obudziwszy się nazajutrz w swoim raju, wyrzucała sobie, że jest niewdzięczną żoną.
— Co sądzisz o Raulu Natanie? spytała przy śniadaniu męża.
— Kuglarz jarmarczny, odparł hrabia, jeden z tych wulkanów, które się uspokaja zapomocą trochy złotego piasku. Hrabina de Moncarnet źle czyni przyjmując go u siebie.
Odpowiedź ta zmroziła Maryę, tem bardziej iż Feliks, wtajemniczony w kulisy literackiego światka, poparł swój sąd dowodami, opowiadając co wiedział z życia Raula, życia nawskroś nieporządnego, splecionego z życiem modnej aktorki Floryny.
— Ten człowiek ma dar, rzekł w końcu, ale nie ma ani wytrwania, ani cierpliwości które go uświęcają i czynią boskiem narzędziem. Chce narzucić się światu, próbując żyć na stopie na której nie może się utrzymać. Prawdziwe talenty, ludzie pracowici, szanowni, nie postępują w ten sposób: kroczą odważnie swoją drogą, godzą się ze swą nędzą i nie pokrywają jej szychem.
Myśl kobiety obdarzona jest nieprawdopodobną elastycznością: kiedy otrzyma cios maczugi, ugina się napozór zmiażdżona, i wraca do formy w danym czasie i okolicznościach.
— Feliks z pewnością ma słuszność, rzekła sobie zrazu hrabina.
Ale, w trzy dni później, myślała o wężu, przyciągana tem słodkiem zarazem i okrutnem uczuciem, które budził w niej Raul, a którego Vandenesse, nieszczęściem dla siebie, nie dał jej nigdy poznać. Państwo Feliksowie udali się ma bal do lady Dudley, gdzie de Marsay pojawił się w świecie po raz ostatni, umarł bowiem w dwa miesiące później, zostawiając reputacyę męża stanu olbrzymiej miary, którego doniosłość, zdaniem Blondeta, nie dość jeszcze zrozumiano. W zebraniu tem, odznaczającem się skupieniem wielu aktorów politycznego dramatu, bardzo zdumionych iż znaleźli się razem, Vandenesse i hrabina zastali Raula Natana. Była to jedna z pierwszych uroczystości wielkiego świata. Salony przedstawiały magiczny wygląd: kwiaty, djamenty, świetne fryzury, całe puzdra klejnotów, wszystkie wyszukania stroju. Możnaby przyrównać ów salon do pysznej cieplarni, w której bogaty amator gromadzi najwspanialsze rzadkości. Ten sam blask, ta sama delikatność tkanin. Przemysł ludzki, zda się, wystąpił do walki z żywymi tworami. Wszędzie gazy białe lub barwne jak skrzydła najpiękniejszej ważki, krepy, koronki, blondyny, tiule mieniące się niby kapryśne twory świata owadów, powycinane, sfalowane, pozębione, nitki pajęcze ze złota, srebra, mgły jedwabiu, kwiaty haftowane przez wróżki lub ukwiecone przez spętanych garnuszków, pióra barwione ogniami tropików, spływające z dumnych głów w kształt wierzby płaczącej, perły skręcone w warkocze, materye prążkowane, wycinane, wyciskane, jakgdyby geniusz arabesków wspomagał przemysł francuzki swym podszeptem. Zbytek ten harmonizował ze zgromadzonemi tam pięknościami. Oko pieściłO najbielsze ramiona, jedne koloru ambry, drugie lśniące tak iż możnaby mniemać że są szlifowane, te o połysku satyny, inne matowe i pulchne jak gdyby Rubens ulepił je ze swej farby, słowem wszystkie odcienie jakie człowiek znalazł dla białości. Widziało się oczy błyszczące jak onyksy lub turkusy, okolone czarnym aksamitem lub jasnemi frendzlami; owale twarzy przypominające najwdzięczniejsze typy różnych krajów, czoła wzniosłe i majestatyczne, to znów łagodnie wysklepione jakby od kłębiących się myśli, lub płaskie jakgdyby się krył pod niemi niezwyciężony opór; następnie — niemały urok tych festynów zgotowanych dla wzroku — biusty pełne, takie jak je lubił Jerzy IV, lub rozdzielone modą XVIII wieku, lub ściśnięte ku sobie jak pragnął Ludwik XV; ale ukazywane śmiało bez osłonek, lub pod owymi ładnymi marszczonymi napierśnikami z portretów Rafaela. Najładniejsze nóżki napięte w kroku tanecznym, kibicie omdlewające w objęciach walca, ścigały oczy nawet najbardziej obojętnych. Szmery najsłodszych głosów, szelesty sukien, szepty tańca, zderzenia walcujących, towarzyszyły kapryśnie muzyce. Pałeczka wróżki zdawała się kierować tem duszącem czarodziejstwem, melodyą zapachów, światłami iryzującemi w kryształach dźwigających zapalone świece, obrazami mnożonymi przez zwierciadła. To zebranie najpiękniejszych kobiet i najpiękniejszych strojów odrzynało się od czarnej masy mężczyzn, w której zwracały uwagę wytworne, delikatne i poprawne profile szlachty, płowe wąsy i poważne twarze Anglików, pełne uroku fizyognomie francuzkiej arystokracyi. Wszystkie ordery Europy migotały na piersiach, zawieszone na szyi, lub opadające na biodra. Kiedy się patrzyło na ten świat, przedstawiał on nietylko błyszczące barwy w stroju, miał duszę, żył, myślał, czuł. Ukryte namiętności dawały mu fizyognomię; podchwycilibyście wymienione sprytne spojrzenia, spostrzegli młode dziewczęta oszołomione ii zaciekawione, dyszące powstrzymywanem pragnieniem, zawistne kobiety wymieniające złośliwości pod wachlarzem lub obsypujące się przesadnemi komplementami. Wystrojone, ufryzowane, upachnione towarzystwo rzucało się w szał zabawy który uderzał do głowy niby zawrotne opary. Zdawało się, że, ze wszystkich tych ciał, jak ze wszystkich serc, wydzielały się uczucia i myśli, które się zagęszczały i których masa oddziaływała podniecająco na osoby nawet najchłodniejsze.
W momencie największego ożywienia tego odurzającego wieczoru, w kącie złoconego salonu w którym grało paru bankierów, ambasadorowie, dawni ministrowie i stary, cyniczny lord Dudley, który przypadkiem się zjawił, pani Feliksowa de Vandenesse uczuła nieprzeparty pociąg porozmawiania z Natanem. Być może, ulegała owemu szałowi balu, który często wydarł wyznania najbardziej powściągliwym.
Na widok tego igrzyska i przepychów świata w który wstępował po raz pierwszy, Natan uczuł w sercu ukąszenie zdwojonej ambicyi. Widząc Rastignaka, którego młodszy brat otrzymał właśnie infułę w dwudziestym siódmym roku, którego szwagier, Marcyal de la Roche-Hugon był ministrem, który sam był wicesekretarzem stanu i miał, wedle głosu opinii, zaślubić jedyną córkę barona de Nucingan; widząc w ciele dyplomatycznem nieznanego pisarza, tłómacza zagranicznych pism dla dziennika który od 1830 stał się dynastycznym, widząc wreszcie wyrobników artykułu którzy przeszli do Rady Stanu, profesorów którzy wyrośli na parów Francyi, ujrzał z bólem, że wszedł na złą drogę głosząc zwalenie tej arystokracyi, w której błyszczą szczęśliwę talenty, zręczność uwieńczona powodzeniem, istotne wyższości. Blondet, tak nieszczęśliwy, tak wyzyskiwany w dziennikarstwie, ale tak dobrze przyjmowany w tym świecie, mogący jeszcze, gdyby chciał, wejść na drogę fortuny dzięki stosunkowi z panią de Montcornet, stal się w oczach Natana uderzającym przykładem wszechpotęgi „towarzystwa“. W głębi serca, postanowił zadrwić sobie z przekonań na wzór de Marsaya, Rastignaka, Blondeta, Talleyranda, patrona tej sekty, liczyć się tylko z faktami, wykręcać je —na swoją korzyść, widzieć w każdym systemie broń, i nie zakłócać społeczeństwa tak dobrze urządzonego, tak pięknego, tak zgodnego z naturą.
— Przyszłość moja, powiedział sobie, zawisła od kobiety należącej do tego świata.
W tej myśli, powziętej w ogniu palącego pragnienia, spadł na hrabinę de Vandenesse niby jastrząb na zdobycz. Ta urocza istota, tak ładna w stroiku z marabutów, przywodzącym na myśl rozkoszną miękkość obrazków Lawrenca i harmonizującym ze słodyczą jej charakteru, uległa wrażeniu kipiącej energii oszalałego ambicyą poety. Lady Dudley, której oku nic nie uchodziło, ułatwiła tę rozmowę, wydając hrabiego de Vandenesse na łup pani de Manarville. Silna swoim dawnym wpływem, kobieta ta ujęła Feliksa w sidła mocno drażliwych wyjaśnień, zwierzeń upiększonych rumieńcami, żalów delikatnie rzuconych niby kwiaty pod jego stopy, rekryminacyj w których występowała w swojej obronie aby wywołać jago zarzuty. Para zwaśnionych kochanków rozmawiała pierwszy raz tak poufnie. Podczas gdy dawna Beatrice męża rozgrzebywała popiół wygasłych rozkoszy, aby w nim odnaleźć jakich parę węgielków, pani Faliksowa de Vandenesse odczuwała te gwałtowne wzruszenia o jakie przyprawia kobietę pewność iż schadzi z prostej drogi i stąpa po zakazanym teranie: wzruszenia, które nie są baz uroku i które budzą tyle uśpionych potęg.
Dramaturg, dobrze bity w Szekspirze, rozwinął swe nędze, opowiedział swą walkę z ludźmi i losem, uchylił rąbek wielkości bez podstaw, nieznanego politycznego geniuszu, życia bez szlachetniejszego przywiąznia. Nie mówiąc o tem ani słowa wprost, nasunął uroczej kobiecie myśl odegrania wobec niego szczytnej roli jaką gra Rebeka w Iwanhoe: kochać, otaczać opieką. Wszystko odbyło się w eterycznych regionach uczucia. Niezapominajki nie są bardziej błękitne, lilie bardziej czyste, czoła serafinów bardziej białe, niż były w tej rozmowie obrazy, rzeczy, oraz rozjaśnione, promienne czoło artysty, który mógłby posłać rozmowę swoją wprost do drukarni. Natan dobrze się wywiązał z roli kuszącego płaza; zamigotał przed oczyma hrabiny wszystkiemi barwami nieszczęsnego jabłka. Marya opuściła bal szarpana wyrzutami które podobne były do nadziei, łechtana pochwałami głaskającemi jej próżność, poruszona w najgłębszych zakątkach serca, ujęta przez swoje cnoty, uwiedziona litością dla nieszczęścia.
Być może, pani de Manerville przyciągnęła Vandenessa aż do salonu gdzie żona jego rozmawiała z Natanem; może przybył tam sam, szukając Maryi aby już odjechać; może rozmowa, którą prowadził, obudziła jakieś drzemiące żale... Jakbądź się rzeczy miały, kiedy hrabina zbliżyła się aby przyjąć ramię męża, zauważyła iż czoło jego powleka chmura smutku i zadumy. Hrabina zlękła się, czy mąż nie zauważył czego. Gdy została sama w karecie z Feliksem, rzuciła mu uśmiech pełen domyślników i rzekła:
— Czy mi się zdawało, czy w istocie rozmawiałeś z panią de Manerville?
W chwili gdy powóz wjeżdżał w bramę, Feliks nie zdołał jeszcze wybrnąć z pełnych wdzięku przekomarzań w jakie zaplątała go żona. Był to pierwszy podstęp dyktowany przez miłość. Marya uczuła się szczęśliwa, iż odniosła tryumf nad człowiekiem, który, aż dotąd, zdawał się tyle od niej wyższy. Zakosztowała pierwszy raz radości, jaką, w tych drobnych bitwach, daje uczucie wygranej.
Między ulicą Basse-du-Rempart i Neuve-des-Mathurins, na trzeciem piętrze mizernego i brzydkiego domu Raul posiadał małe mieszkanko, nagie, opuszczone i zimne. Tu miał rezydencję dla obcej publiczności, dla neofitów literackich, wierzycieli, natrętów i różnych nudziarzy, których osadza się w miejscu na progu swego poufnego życia. Jego istotne mieszkanie, jego pełna egzystencya, reprezentacya, mieściły się u panny Floryny, aktorki wprawdzie drugorzędnej, ale którą, od dziesięciu lat, przyjaciele Natana, dzienniki, uczynni autorowie, wszrubowywali między znakomitości sceniczne. Od dziesięciu lat, Raul przywiązał się do tej kobiety tak, iż spędzał u niej pół życia; jadał u niej, kiedy nie podejmował przyjaciół ani też nie miał proszonego obiadu. Z ostatecznym stopniem zepsucia, Flory na łączyła przemiłe zalety umysłu, które rozwinęło u niej obcowanie z artystami, a które subtelniały z każdym dniem pod wpływem światowego wyrobienia. Bogactwa duchowe uchodzą za rzadki przymiot u aktorów, tak naturalnem jest przypuszczenie, iż ludzie, którzy trawią życie na wystawianiu wszystkiego zewnątrz, nie posiadają nic wewnątrz! Ale, jeżeli zważyć niewielką liczbę aktorów i aktorek każdej epoki, oraz mnogość autorów dramatycznych i czarujących kobiet jaką wydaje ta gmina, ma się wszelkie prawo odeprzeć te opinię. Polega ona na wiekuistym zarzucie stawianym artystom dramatycznym, których oskarża się w czambuł, że zatracają swe osobiste uczucia w plastycznem wyrażeniu namiętności, podczas gdy oni obracają na to jedynie siły umysłu, pamięci i wyobraźni. Wielcy aktorzy, to istoty, które, wedle określenia Napoleona, umieją pochwycić łączące nici jakie natura rzuciła między zmysłami a myślą. Molier i Talma byli, w podeszłym wieku, bardziej rozkochani niż się to zdarza zwyczajnym ludziom.
Zmuszona przysłuchiwać się rozmowom dziennikarzy którzy odgadują i obliczają wszystko, pisarzy którzy wszystko przewidują, obserwować pewnych ludzi politycznych czyhających w jej saloniku na momenty szczerości u drugich, Floryna przedstawiała mięszaninę demona i anioła która czyniła ją godną amfitrjonką tych wygów: czarowała ich zimną krwią. Zepsucie jej umysłu i serca podobało się im nieskończenie. Mieszkanie Floryny, wzbogacone wotami miłości, jawiło ów krańcowy przepych właściwy kobietom, które, mało dbałe o cenę rzeczy, dbają jedynie o rzeczy same i dają im wartość swego kaprysu; które, w przystępie gniewu, łamią wachlarz lub puzderko godne królowej, a podnoszą głośny krzyk, gdy kto stłucze fajansową miseczkę ich pieska. Jadalnia Floryny, pełna najwykwintniejszych darów, może posłużyć za obraz bezładu tego królewskiego i niedbałego zbytku.
Ściany, sufit nawet, pokrywały boazarje rzeźbione w prawdziwym dębie, ożywione nitkami matowego złota. Tutaj, pociągnął oczy świetny szkic Decampsa; tam rzeźbiona figura anioła trzymającego kropielnicę, dar Antonina Moine; dalej powabny obrazek Eugeniusza Deveria, posępna figura hiszpańskiego alchemika pendzla Ludwika Boulanger, autograf lorda Byrona pisany do Karoliny, a oprawny w heban rzeźbiony dłutem Elschoeta; naprzeciwko, list Napoleona do Józefiny. Wszystko to rozmieszczone bez symetryi, ale z niepochwytną sztuką. Była w tem jakaś zalotność i niedbałość zarazem, dwie właściwości które kojarzą się jedynie u artystów. Na drewnianym, uroczo rzeźbionym kominku, nic prócz oryginalnej florenckiej statuetki, przypisywanej Michałowi Aniołowi: faun odkrywający kobietę pod skórą młodego pasterza. Oryginał tej figurki znajduje się w skarbcu wiedeńskim. Po obu stronach, świeczniki, które wyszły z pod dłuta z czasów Odrodzenia. Zegar Boule‘a na postumencie z szyldkretu, inkrustowanym arabeskami z miedzi, widniał na konsolce, między dwiema figurkami ocalałemi z grabieży jakiegoś opactwa. W rogach, błyszczały na piedestałach lampy o królewskim przepychu, któremi fabrykant opłacił jakąś szumną reklamę swego systemu. Na wspaniałej etażerce, puszyło się srebrne nakrycie, sumiennie nabyte w pojedynku miłosnym w którym jakiś lord uznał przewagę francuzkiego narodu; serwis porcelanowy, słowem zbytek artysty który niema innego kapitału prócz swego umeblowania. Sypialnia w kolorze fioletowym była marzeniem aktorki w początkach jej kariery: aksamitne firanki podbite białym jedwabiem, upięte na tiulowych zasłonach; sufit z białego kaszmiru podkreślonego fioletowym atłasem; u stóp łóżka, dywan z gronostajów; pod oponami, podobnemi do wywróconej lilii, znajdowała się lampka, aby można było czytać dzienniki jeszcze przed ich wyjściem. Żółty salonik, ożywiony ornamentami w kolorze florentyńskiego bronzu, harmonizował z tym przepychem; ale dokładny opis uczyniłby te stronice nazbyt podobnemi do ogłoszenia licytacyi z wyroku trybunału. Aby znaleźć porównanie dla wszystkich tych pięknych rzeczy, trzebaby iść o dwa kroki stamtąd, do Rotszylda.
Zofia Gringoult, która, pospolitym dziś obyczajem, przybrała imię Floryny, rozpoczęła karjerę, mimo swej piękności, na podrzędnych scenach. Powodzenie i los zawdzięczała Raulowi Natanowi. Skojarzenie tych dwojga artystów, nierzadkie w teatralnym i literackim świecie, nie przynosiło ujmy Raulowi, który zachowywał wszelkie pozory należne swemu wybitnemu stanowisku. Mimo to, fortuna Floryny nie posiadała trwałych podstaw. Bieżące dochody pochodziły z gaży, z gościnnych występów w czasie urlopu i ledwie wystarczały na stroje i gospodarstwo. Natan nastręczał jej, tu i ówdzie, kontrybucye, jakiemi okładał nowopowstające przedsięwzięcia przemysłowe; ale, mimo że zawsze znajdywała w mim pomoc i oparcie, oparcie to nie było ani regularne ani pewne. Ta niepewność, to życie w powietrzu, nie przerażało Floryny. Wierzyła w swój talent, wierzyła w swoją piękność. Jej niezłomna wiara miała coś komicznego dla tych, którzy słyszeli, jak, wobec przyjacielskich przestróg, hipotekowała na tych danych swoją przyszłość.
— Będę miała miliony, kiedy mi przyjdzie ochota, mówiła. Mam już pięćdziesiąt franków renty na Wielkiej księdze.
Nikt nie pojmował, w jaki sposób, przy swej urodzie, mogła pozostać siedm lat nieznana. W rzeczywistości, Floryna wstąpiła na scenę jako figurantka w trzynastym roku; w dwa lata później, debiutowała w pokątnym teatrzyku na bulwarach. W piętnastu latach, uroda ani talent nie istnieją: kobieta jest wówczas zadatkiem, obietnicą. W tej chwili, aktorka miała lat dwadzieścia ośm, moment w którym piękność francuskich kobiet dochodzi pełni blasku. Malarze widzieli we Florynie przedewszystkiem ramiona lśniącej białości, zabarwione w okolicy karku oliwkowymi tonami, ale jędrne i gładkie; światło ślizgało się po nich niby po sztuce mory. Kiedy odwracała głowę, szyja jej tworzyła cudowne zagięcia, przedmiot podziwu rzeźbiarzy. Na tej tryumfalnej szyi, mała głowa rzymskiej imperatorowej, wytworna i delikatna, krągła i energiczna głowa Poppei, rysy regularne lecz pełne wyrazu, gładkie czoło kobiet które pędzą od siebie precz troski i refleksye, które ustępują łatwo, ale zacinają się też nakształt mułów i wówczas nie słuchają niczego. Czoło to, wycięte niby jednem uderzeniem dłuta, podnosiło blask pięknych popielatych włosów, prawie zawsze rozdzielonych na przodzie w dwie równe części, po rzymsku, i spięte w pukiel w tyle głowy aby ją przedłużyć i podnieść swą barwą białość karku. Czarne i delikatne brwi, jakby narysowane przez chińskiego malarza, służyły za oprawę miękkim powiekom w których widniała siatka różowych żyłek. Źrenice, migocące żywem światłem, ale pocentkowane ciemnymi prążkami, dawały jej spojrzeniu okrutną nieruchomość dzikich zwierząt i odsłaniały zimną przebiegłość kurtyzany. Cudowne oczy gazeli były szare i ocienione długiemi rzęsami: czarujący kontrast, potęgujący jeszcze wyraz skupionej i spokojnej rozkoszy. Obwódki koło oczu nosiły cechy znużenia, ale Floryna umiała w artystyczny sposób toczyć źrenice na skraj albo ku górze, aby coś obserwować lub aby udawać zamyślenie; umiała je ustalić, każąc im strzelać całym blaskiem bez poruszenia głowy, nie wytrącając twarzy z jej nieruchomości: sztuczka wyuczona ze sceny. Ta nieodparta gra źrenic aktorki, żywość jej spojrzeń kiedy ogarniała niemi całą salę szukając w niej kogoś, czyniły jej oczy czemś najstraszliwszem, majsłodszem, najniezwyklejszem w świecie. Ruż zniszczył rozkoszne i przejrzyste tony policzków; ale, jeżeli nie mogła już rumienić się ani blednąc, posiadała wzamian delikatny nosek, wycięty w różowe i namiętne nozdrza, sposobny do wyrażania ironii i prześmiechu Molierowskich subretek. Usta zmysłowe i hojne, równie podatne do sarkazmu jak do miłości, zdobne były dwiema bruzdkami, któremi warga górna łączyła się z nosem. Biały podbródek, nieco gruby w rysunku, zwiastował pewną żywiołowość w igraszkach miłości. Ręce i ramiona godne były królowej. Nogę natomiast miała krótką i grubą, niezatarty znak nizkiego pochodzenia. Nigdy żadne dziedzictwo nie było przedmiotem większych utrapień. Floryna próbowała wszystkiego, z wyjątkiem amputacyi, aby ją zmienić. Nogi jej były uparte, jak Bretończycy którym zawdzięczała życie; oparły się wszystkim uczonym, wszystkim kuracyom. Floryna nosiła długie i wypchane od wewnętrz trzewiki aby nadać rysunek stopie. Była średniego wzrostu, zagrożona otyłością, ale dość giętka w pasie i dobrze zbudowana. Pod względem moralnym, znała na wylot wszystkie mizdrzenia się, scenki, zaprawy i przymilności swego zawodu; dawała im osobliwy smak przybierając minki dziecka, i wślizgując, pośród niewinnych śmieszków, swoją szelmwoską filozofię. Na pozór ignorantka, roztrzepana, znała się bardzo dobrze na finansach i, na całem prawodawstwie handlowem. Przeszła przez tyle nędzy, nim doszła dni swego wątpliwego sukcasu! Schodziła, aż do dzisiejszego pierwszego piętra, przez tyle pięter i tyle przygód! Znała życie, począwszy od tego które zaczyna się przy kawałku chleba z serem, aż do tego które wysysa pączki z ananasów; od tego które gotuje i myje się w żelaznym garnku na poddaszu, aż do tego które zwołuje całe wiece brzuchatych majordomów i bezczelnych kuchcików. Umiała podtrzymywać kredyt, nie zabijając go. Znała wszystko to, czego nie znają uczciwe kobiety; umiała mówić każdym językiem; gminność płynęła u niej z doświadczeń życia, szlachectwo z wytwornej piękności. Trudna do podchwycenia, podejrzewała zawsze wszystko jak szpieg, jak sędzia lub stary polityk, i, dzięki temu, wszystko umiała przeniknąć. Znała sposoby postępowania z kupcami i wszystkie ich sztuczki, znała ceny wszystkich rzeczy jak taksator lombardu. Kiedy spoczywała wyciągnięta na szezlongu jak młoda oblubienica, biała i świeża, trzymając w ręku rolę i ucząc się jej, rzeklibyście szesnastoletnie dziecko, naiwne, nieświadome, wątłe, bez innej broni prócz swej niewinności. Niechby zjawił się wówczas jaki niewczesny wierzyciel, zrywała się na nogi jak pantera, i klęła jak stary huzar.
— Ech, mój panie, pańskie natręctwo jest dostatecznym procentem od sumy jaką jestem winna, mówiła; dość mam pańskiego widoku, przyślij mi pan komornika, wolę to niż pańską tępą facyatę.
Floryna wydawała przemiłe obiady, koncerty i wieczory bardzo uczęszczane: grywano u niej diabelnie grubo. Przyjaciółki jej były wszystkie ładne. Nigdy stara kobieta nie pojawiła się w jej salonie: nie wiedziała co to zazdrość, uważała ją zresztą za pewne przyznanie się do niższości. Znała niegdyś Koralię[19], Drętwę[20], znała Tulliię, Eufrazyę, Akwilinę, panią du Val Noble[21], Miaryetę[22], wszystkie te kobiety, które snują się nad Paryżem niby babie lato w powietrzu, o których nikt nie wie skąd przychodzą ani dokąd idą, dziś królowe, jutro niewolnice; dalej aktorki, rywalki swoje, śpiewaczki, słowem całe to wyjątkowe społeczeństwo kobiet tak dobroczynne, tak urocze w swojej beztrosce, których cygańskie życie zagarnia tych co się dadzą porwać w zawrotny taniec jego pustoty, werwy, lekceważenia przyszłości. Mimo że życie cygańskie przewalało się w domu Floryny w całym swym bezładzie, pod rozigraniem artystki królowa mieszkania miała dziesięć palców i umiała rachować jak nikt z jej gości. Tam odbywały się tajemne saturnalia literatury i sztuki, pomięszanych z polityką i finansami Tam, żądza panowała wszechwładnie:; tam, spleen i kaprys były święte, jak u mieszczki honor, i cnota. Tam schodzili się Blondet, Finiot, Stefan Lousteau — siódmy kochanek Floryny który uchodził za pierwszego — felietonista Felicyan Vernou, Couture, Bixiou, niegdyś Rastignac, krytyk Klaudyusz Vignon, bankier Nucingen, du Tillet, muzyk Konti, słowem ta piekielna legia najbardziej nieubłagalnych rachmistrzów we wszelakim rodzaju; następnie przyjaciele śpiewaczek, tancerek i aktorek które żyły z Floryną. Cały ten światek nienawidził się lub kochał, zależnie od okoliczności. Ten dom otwarty, gdzie wystarczało być sławnym aby zyskać przyjęcie, był czemś niby zamtuz ducha, galery initeligencyi: nie wchodziło się doń nie uszczknąwszy legalnie kęsa fortuny, nie przebywszy dziesięciu lat nędzy, nie zdławiwszy paru świętych uczuć, nie nabywszy sławy jakiegobądź rodzaju; przez książki albo kamizelki, dramat lub faeton nowego kroju. Tam, knuło się szelmowskie sztuczki, roztrząsało środki prowadzące do fortuny, drwiło z zamieszek jakie podszczuło się wczoraj, ważyło widoki zwyżki i zniżki giełdowej. Każdy członek, wychodząc stamtąd, przywdziewał z powrotem liberyę swoich przekonań; tam, mógł, nie narażając się, krytykować własne stronnictwo, przyznawać wiedzę i zręczność przeciwnikom, dawać upust myślom do których nikt głośno się nie przyznaje; słowem, mówić wszystko, między ludźmi zdolnymi do zrobienia wszystkiego. Paryż jest jedynem miejscem na świecie, gdzie istnieją owe eklektyczne domy, w których wszystkie smaki, przywary, wszystkie mniemania, mają, w przyzwoitej formie, prawo obywatelstwa. Toteż, nie jest jeszcze powiedziane, iż Floryna ma zawsze zostać drugorzędną aktorką. Życie Floryny nie jest zresztą bynajmniej próżniacze ani godne zazdrości. Wiele osób, uwiedzionych pysznym piedestałem jaki teatr stwarza dla kobiety, wyobraża sobie aktorki tonące w uciechach nieustającego karnawału. W głębi niejednej izdebki odźwiernego, pod poszyciem niejednego poddasza, biedne istoty marzą, za powrotem z widowiska, o perłach i dyamentach, sukniach naszywanych złotem i wspaniałych futrach; widzą same siebie w promiennych fryzurach, oklaskiwane, kupowane na wagę złota, ubóstwiane, wydzierane, ale żadna z nich nie zna istotnych warunków tego życia cyrkowego konia, w jakiem aktorka zniewolona jest, pod grozą grzywny, do prób, do wspólnych czytań sztuk, do nieustannego studyowania nowych ról. A żyjemy w epoce, w której grywa się w Paryżu dwieście do trzystu sztuk rocznie! Podczas każdego przedstawienia, Floryna zmienia dwa albo trzy razy kostyum i wraca często do garderoby wyczerpana, wpół martwa. Wówczas, zmuszona jest, przy pomocy kosmetycznych środków, usuwać z twarzy ruż albo blasz, wyczesać puder, jeżeli grała rolę z XVIII wieku. Zaledwie miała czas zjeść obiad. Aktorce, kiedy gra, nie wolno ani ściskać się, ani jeść, ani mówić. Floryna, tak samo, nie ma czasu wieczerzać. Za powrotem z tych widowisk, które, za naszych czasów, trwają niemal do poranka, czyż nie czekają jej obowiązki tualety nocnej, wydania dyspozycyi? Położywszy się o pierwszej lub drugiej, musi wstać dosyć wcześnie aby powtórzyć rolę, zamówić kostyumy, odbyć naradę z krawcową, przymierzyć, następnie zjeść śniadanie, odczytać czułe bileciki, odpowiedzieć na nie, konferować z dyrektorami klaki aby zapewnić sobie wejście i zejście ze sceny, wyrównać rachunki tryumfów z ubiegłego miesiąca, oraz zakupić je hurtownie na miesiąc bieżący. Za czasów św. Genesta, aktora kanonizowanego, który wypełniał swoje powinności religijne i nosił włosienicę, można przypuszczać, iż teatr nie wymagał tak ogromnej sumy energii. Często, aby módz wymknąć się po mieszczańsku na trawkę, na wieś, Floryna musi udać chorobę. Te czysto mechaniczne zajęcia niczem są w porównaniu do intryg które trzeba prowadzić, do utrapień zranionej miłości własnej, stronniczości autorów, ról wydartych lub do wydarcia, wymagań aktorów, dokuczliwości rywalek, wyzysku dyrektorów, dziennikarzy, co wszystko wymagałoby nowej doby w ciągu dnia. Aż dotąd, nie wspomnieliśmy jeszcze nic o sztuce, o wyrażeniu namiętności, o szczegółach mimiki, o warunkach sceny, gdzie tysiąc lornetek odkrywa plamy na każdem słońcu, które to sprawy zużywały życie, myśl takiego Taimy, Lekaina, Barona, Kantata, Clairon, Champmeslé. W tych piekielnych kulisach, miłość własna nie ma płci: artysta który tryumfuje, mężczyzna czy kobieta, ma przeciw sobie mężczyzn i kobiety. Co do strony majątkowej, to, mimo iż gaża Floryny jest znaczna, nie pokrywa wydatków garderoby teatralnej, która, nie licząc kostyumów, wymaga niezmiernie dużo długich rękawiczek, trzewików, i nie wyklucza tualet wieczorowych i spacerowych. Jedna trzecia tego życia schodzi na żebraniu, druga na trzymaniu się w pozycyi, trzecia na bronieniu się: wszystko w nim jest pracą. Jeśli kobieta kosztuje w niem namiętnie chwil szczęścia, to dlatego, że są jakby ukradzione, rzadkie, długo wyczekiwane, znalezione przypadkiem wśród ohydnych przymusowych uciech i uśmiechów dla parteru. Dla Floryny, potęga Raula była niby opiekuńcze berło. Oszczędzał jej wielu przykrości, wielu trosk, jak niegdyś wielcy panowie swoim kochankom, jak dziś niektórzy starcy, którzy biegną błagać dziennikarzy kiedy jakieś słowo w brukowym świstku zraniło ich bożyszcze. Trzymała się go więcej niż kochanka, trzymała się go jak podpory, dbała oń jak o ojca, oszukiwała go jak męża; ale byłaby dlań poświęciła wszystko. Raul był skarbem bezcennym dla próżności artystki, dla spokoju miłości własnej, dla przyszłości w teatrze. Bez poparcia wielkiego autora, niema wielkiej aktorki: Champmeslé zawdzięcza wszystko Racinowi, jak panna Mars Monvelowi i Andrieux‘mu. Floryna natomiast nie mogła nic uczynić dla Raula; pragnęłaby bardzo być mu użyteczną lub potrzebną. Liczyła na lep przyzwyczajenia, była zawsze gotowa otworzyć swoje salony, rozwinąć zbytek swego stołu dla jego projektów, dla jego przyjaciół; pragnęła wreszcie być dlań tem, czem pani de Pompadour dla Ludwika XV. Aktorki zazdrościły losu Floryny, jak znów niejeden z dziennikarzy zazdrościł losu Raula. Obecnie, ci, którym znane jest dążenie duszy do sprzeczności i przeciwieństw, rozumieją łatwo, iż, po dziesięciu latach tego rozrzuconego, cygańskiego życia, pełnego wzlotów i upadków, zabaw i wizyt komornika, przednówków i orgij, pociągał Raula powab czystej i niewinnej miłości, spokojny i harmonijny dom wielkiej pani, tak samo jak hrabina Feliksowa pragnęła, w swoje życie monotonne od nadmiaru szczęścia, wprowadzić udręki namiętności. To prawo życia jest zarazem prawem wszystkich sztuk, które istnieją jedynie przez kontrasty. Dzieło stworzone bez tego środka, jest najwyższym wyrazem geniuszu, jak klasztor najwyższym wysiłkiem chrześcijaństwa.
Wróciwszy do domu, Raul zastał słówko od Floryny, przyniesione przez pokojówkę. Niezwyciężona senność nie pozwoliła mu go odczytać; ułożył się do łóżka w świeżem upojeniu niewinnej miłości, której brakowało jego życiu. W kilka godzin później, wyczytał w liście kilka ważnych nowin, o których Rastignac ani du Marsay nie puścili ani pary. Dzięki pewnej niedyskrecyi, aktorka dowiedziała się, że Izba ma być rozwiązana tuż po posiedzeniu. Raul udał się natychmiast do Floryny i posłał po Blondeta. W buduarze aktorki, Emil i Raul, z nogami, wyciągniętemi przed kominkiem zanalizowali sytuacyę polityczną Francy w r. 1834. Po jakiej stronie znajdują się lepsze widoki fortuny? Przeszli, w tym przeglądzie, republikanów czystych, republikanów z prezydenturą, republikanów bez republiki, konstytucyjnych bez dynastyi, konstytucyjnych dynastycznych, ministeryałów absolutystycznych; następnie prawicę kompromisową, prawicę arystokratyczną, prawicę legitymistyczną, henrykopiątową i karlistyczną. Co się tyczy stronnictwa oporu i stronnictwa ruchu, nie było się co wahać: toby było tyle, co dysputować o życiu lub śmierci.
W epoce tej, ogromna ilość dzienników stworzonych dla każdego odcienia, świadczyła o przerażającym zamęcie politycznym, który możnaby nazwać kulinarnie bigosem. Blondet, najbardziej jasnowidzący umysł epoki, ale jasnowidzący dla drugich, nigdy dla siebie, podobny do tych adwokatów którzy licho prowadzą własne interesa, był niezrównany w takich poufnych dyskusyach. Poradził tedy Natanowi, aby nie zmieniał frontu w sposób gwałtowny.
— Napoleon powiedział: nie da się zrobić młodej republiki ze starej monarchii. Toteż, mój drogi, zostań bohaterem, podporą, twórcą lewego centrum przyszłej Izby, a staniesz się figurą polityczną. Raz dopuszczony, raz dostawszy się do rządu, człowiek może być czem chce, bierze wszelkie przekonania które są górą!
Natan postanowił stworzyć codzienne pismo polityczne, stać się w niem absolutnym panem, przyczepić do tego dziennika jeden z owych małych dzienniczków od których roi się w prasie, i ustalić związki z jakimś tygodnikiem. Prasa była środkiem tylu karjer dokoła niego, że Natan nie słuchał przestrogi Blondeta, który nie radził zbytnio polegać na tej myśli. Blondet wykazał mu, że jestto zły interes, tyle było wówczas dzienników które wydzierały sobie abonentów, i tak bardzo prasa wydawała się użytą. Raul, silny rzekomymi „przyjaciółmi“ i własną odwagą, zerwał się pełen wiary; podniósł się dumnym ruchem, i rzekł:
— Zwyciężę!
— Nie masz ani grosza!
— Napiszę dramat!
— Padnie.
— To padnie, rzekł Natan.
Przebiegł, ścigany przez Blondeta, który myślał że Natan oszalał, apartament Floryny; następnie, objął chciwem okiem nagromadzone tam bogactwa: wówczas, Blondet zrozumiał.
— Jest tu z jakie sto i więcej tysięcy franków, rzekł Emil.
— Tak, rzekł wzdychając Raul, przystanąwszy przed wspaniałem łóżkiem Floryny; ale wolałbym zostać na resztę życia przekupniem obwarzanków, i żyć kartoflami bez omasty, niż sprzedać z tego bodaj jedną łyżkę.
— Nie łyżkę, rzekł Blondet, ale wszystko! Ambicya jest jak śmierć, musi położyć rękę na wszystkiem, wie że życie depce jej po piętach.
— Nie! po sto razy tnie! Przyjąłbym wszystko od wczorajszej hrabiny, ale odbierać Fiorynie jej gniazdko?...
— Tak, jej warsztat, zapewne, to rzecz poważna...
— Wedle tego co zrozumiałem, chcesz brać się do polityki zamiast do teatru, rzekła Floryna ukazując się nagle.
— Tak, dziecko, rzekł dobrodusznie Raul, ujmując ją lekko za kark i całując w czoło. Krzywisz się? Czy źle wyjdziesz na tem? czy pan minister nie potrafi, lepiej od dziennikarza, uzyskać dla królowej sceny lepszego engagement? Czy nie będziesz miała ról i urlopów?
— Skąd weźmiesz pieniędzy? rzekła.
— Od wuja, odparł Raul.
Floryna znała wuja Raula. To słowo symbolizowało lichwę, tak jak, w popularnem narzeczu, ciotka oznacza pożyczkę na zastaw.
— Nie niepokój się, mój klejnocie, rzekł Blndet do Floryny klepiąc ją po ramionach, wystaram mu się o udział Massola[23], adwokata, który, jak wszyscy adwokaci, chciałby pewnego dnia zostać ministrem sprawiedliwości, du Tilleta, — który chce być posłem, Finota który tkwi jeszcze w małym dzienniczku, Plantina który chce być referendarzem i macza palce w jakimś tygodniku. Tak, ocalę go wbrew niemu samemu: ściągniemy Stefana Lousteau[24], który poprowadzi felieton, Klaudyusza Vignon, który obejmie krytykę; Felicyan Vernou będzie panną do wszystkiego; adwokat będzie kręcił, du Tillet zajmie się Giełdą i przemysłem, i zobaczymy dokąd dojdą te wszystkie wytężone wole i ci niewolnicy zebrani do kupy.
— Do szpitala lub do ministeryum, tam gdzie idą ludzie zrujnowani na ciele i duchu, rzekł Raul.
— Kiedy ich podejmujesz?
— Tu, rzekł Raul, za pięć dni.
— Powiesz mi ile ci będzie trzeba, rzekła poprostu Floryna.
— Hm, adwokat, du Tillet i Raul nie mogą puścić się na wodę nie wnosząc każdy jakich stu tysięcy, rzekł Blondet. W ten sposób dziennik może iść półtora roku; co wystarcza aby w Paryżu wybić się lub upaść.
Floryna kiwnęła głową z aprobującą minką. Przyjaciele wsiedli do dorożki, aby się puścić na połów biesiadników, piór, myśli i interesów. Piękna aktorka znowuż sprowadziła czterech możnych handlarzy mebli, starożytności, obrazów i klejnotów. Zagroziła im publiczną licytacyą, w razie gdyby oszczędzali swoje sumienie na lepszą sposobność. Grając średniowieczną rolę, wpadła — jak mówiła — w oko pewnemu angielskiemu lordowi, chce tedy ulokować w gotówce cały ruchomy majątek, aby uchodzić za biedną i skłonić go do ofiarowania wspaniałego pałacu, który umeblowałaby w sposób idący o lepsze z Rotszyldami. Mimo całej sztuki jaką rozwinęła aby ich omotać, ofiarowali tylko siadmdziesiąt tysięcy, za urządzenie które warte było sto pięćdziesiąt tysięcy. Targ w targ, Floryna ofiarowała się oddać wszystko za tydzień za ośmdziesiąt.
— Macie wóz albo przewóz, rzekła.
Dobito targu. Skoro kupcy ustąpili z placu, aktorka zaczęła skakać z radości jak pagórki króla Dawida. Szalała poprostu z uciechy, nie przypuszczała iż posiada takie bogactwa. Kiedy przyszedł Raul, zaczęła udawać urazę. Wyrzucała mu, że ją chce porzucić, zastano wiła się nad tem: ludzie nie przechodzą tak z jednego stronnictwa do drugiego, ani z teatru do Izby, bez przyczyny: czuje w tem rywalkę! Co to znaczy instynkt! Kazała sobie zaprzysiądz wieczną miłość. W pięć dni później, wydała najwspanialszą w świecie ucztę. Chrzest dziennika, którego imię utonęło już w fali zapomnienia, odbył się w potokach wina i konceptów, przysiąg wierności, koleżeństwa i niezłomnej przyjaźni. Po licznych opisach orgij znamiennych dla tego okresu literatury, a tak rzadkich i skromnych na poddaszach gdzie kreślono te opisy, trudno odmalować ucztę Floryny. Jedno słowo tylko. O trzeciej po północy, Floryna mogła się rozebrać i położyć jakgdyby była sama, mimo że nikt nie wyszedł. Świeczniki epoki spały jak susły. Kiedy, wczesnym rankiem, tragarze, posłańcy i rzemieślnicy przyszli wynosić cały przepych głośnej aktorki, zaczęła się śmiać, widząc jak draby biorą te „sławy“ niby wielkie meble i składają na podłodze. W ten sposób powędrowały w świat owe piękne rzeczy. Floryna posiała wszystkie swoje wspomnienia w składach kupców, gdzie nikt z wyglądu nie mógłby poznać, u kogo, i jak te kwiaty zbytku zostały nabyte. Zostawiono Florynie, zgodnie z warunkami umowy, pewne rzeczy zastrzeżone aż do wieczora: łóżko, stół i serwis, aby mogła podać gościom śniadanie. Zasnąwszy pod wytwornemi oponami bogactwa, sławy literackie obudziły się w zimnych i ogołoconych ścianach nędzy, upstrzonych gwoździami, zbezczeszczonych pstrokacizną brudu, która kryje się pod dywanami, niby sznurki poza dekoracyami Opery.
— Patrzcie, patrzcie, fantują Florynę, biedne kobieciątko! wykrzykną! Bixiou[25], jeden z biesiadników. Dalej! do portmonetek! subskrypcja!
Słysząc te słowa, zgromadzenie zerwało się na nogi. Wszystkie kieszenie, wypróżnione do szczętu, dały trzydzieści siedm franków, które Raul szyderczo przyniósł śmieszce. Szczęśliwa kurtyzana wychyliła głowę z poduszek i rozsypała na kołdrę stos biletów bankowych. Raul przywołał Blondeta.
— Zrozumiałem, rzekł Blondet. Szelmeczka załatwiła się z tem, nic nam nie mówiąc. Ślicznie, aniołku.
Czyn ten sprawił, iż aktorkę wniesiono w tryumfie i w negliżu do jadalni, na barkach przyjaciół, którzy pozostali jeszcze. Adwokat i bankierzy poszli już. Wieczorem, Floryna była w teatrze przedmiotem szalonych owacyi. Rozgłos jej poświęcenia obiegł widownię.
— Wolałabym, aby mnie oklaskiwano za talent, rzuciła Florynie rywalka na kurytarzu garderoby.
— Pragnienie bardzo naturalne u artystki, którą sławią dotąd tylko za jej... uczynność, odparła Floryna.
W ciągu wieczoru, pokojówka Floryny zainstalowała panią w pasażu Sandrié, w mieszkaniu Raula. Dziennikarz miał rozbić obóz w domu gdzie pomieszczono redakcyę.
Taką była rywalka pani de Vandenesse. Fantazya Raula zespoliła niby ogniwem aktorkę z hrabiną; potworny węzeł, który pewna księżna, za Ludwika XV, przecięła, każąc otruć pannę Lecouvreur; zemsta bardzo usprawiedliwiona, kiedy się zważy ogrom zniewagi.

Floryna nie krępowała początków miłości Raula. Przewidując kłopoty pieniężne w jego trudnem przedsięwzięciu, poczyniła zabiegi o półroczny urlop. Raul poparł energicznie te starania i przeprowadził je tak pomyślnie, iż słał się przez to tem droższym sercu Floryny. Ze zdrowym rozsądkiem kmiotka z bajki Lafontaina, który krząta się koło obiadu podczas gdy panowie rozprawiają, aktorka udała się po złote runo na prowincyę i za granicę, aby zapewnić byt sławnemu człowiekowi w czasie pościgu za władzą.

Aż do dziś, niewielu malarzy pokusiło się o obraz miłości takiej, jaką jest ona w wysokich warstwach społecznych, pełna wzniosłości i tajemnych nędz, straszliwa w swoich pragnieniach dławionych przez najgłupsze, najpospolitsze przypadki, uśmiercona często znużeniem. Być może, to studyum odsłoni kilka jej strzępów. Nazajutrz po balu wydanym przez lady Dudley, nie uczyniwszy, nie usłyszawszy nawet najbardziej nieśmiałego oświadczenia, Marya wierzyła, iż jest kochaną przez Raula wedle programu swoich marzeń, Raul zaś wiedział iż Marya pasowała go w duszy na kochanka. Mimo iż żadne z nich nie doszło do tego przełomu w którym tak mężczyźni jak kobiety skracają preliminarya, oboje pomknęli szybko do celu. Raul, nasycony rozkoszą, tęsknił za światem idealnym; podczas gdy Marya, daleka od myśli o występku, nie wyobrażała sobie aby mogła wyjść z tego świata. Toteż, nie było małości bardziej czystej i niewinnej w uczynkach niż miłość Raula i Maryi; ale też nie było miłości bardziej namiętnej i rozkosznej w myśli. Hrabina natchnęła się pojęciami godnemi czasów rycerstwa, ale nawskróś unowożytnionemi. W duchu tej roli, odraza męża dla Natana nie była już przeszkodą dla jej miłości. Im mniejby Raul zasługiwał na szacunek, tem czułaby go dlań więcej. Płomienna wymowa poety więcej miała oddźwięku w jej łonie, niż w sercu. Litość zbudziła się na głos pożądania. Ta królowa cnót uświęciła niemal w oczach hrabiny wszystkie wzruszenia, rozkosze, gwałtowne burze miłości. Wydało się jej pięknem być dla Raula Opatrznością na ziemi. Co za słodka myśl! białą i wątłą ręką podtrzymywać tego kolosa, którego glinianych nóg nie chciała widzieć, tchnąć życie tam gdzie go brakowało, być potajemnie twórczynią wielkiej przyszłości, pomagać genialnemu człowiekowi w zmaganiu się z losem i pokonaniu go, haftować dań szarfę na turniej, dostarczać broni, dać mu amulet przeciw czarom i balsam na rany! U kobiety wychowanej jak Marya, religijnej i szlachetnie myślącej jak ona, miłość musiała być pełnem rozkoszy miłosierdziom. Stąd pochodziła jej śmiałość. Pyszna wzgarda z jaką czyste uczucia depcą ostrożność, podobna jest do bezwstydu kurtyzan. Z chwilą gdy, zapomocą sofistycznego rozróżnienia, upewniła się iż nie narusza wiary małżeńskiej, hrabina rzuciła się całą siłą w rozkosz kochania. Najdrobniejsze okoliczności nabrały dla niej uroku. Buduar, w którym myślała o nim, zmienił się w sanktuaryum. Nawet ładne biureczko budziło w jej duszy tysiąc rozkoszy przez myśl o korespondencyi: miała odbierać, ukrywać listy, odpowiadać na nie! Tualeta, ta wspaniała poezya życia kobiety, wyczerpana lub zapoznana przez Maryę-Anielę, objawiła się na nowo, przybrana niepostrzeżoną dotąd magią. Ileż rozkoszy w obmyślaniu stroju, poto aby się jemu podobać, aby jemu przynieść zaszczyt! Oddała się z naiwnym zapałem tym czarującym błahostkom, które zajmują tyle miejsca w życiu Paryżanek, i dają tak bogate znaczenie wszystkiemu co się widzi u nich, w nich, na nich. Bardzo mało kobiet biega po sklepach bławatnych, modniarkach, krawcach jedynie we własnym interesie. Zestarzawszy się, nie myślą już o stroju. Skoro, w czasie przechadzki, ujrzycie postać kobiecą, zatrzymującą się na chwilę przed szybą wystawy, przypatrzcie się jej dobrze: „Czybym mu się podobała...?“ Oto zdanie wypisane na rozjaśnionych czołach, w oczach błyszczących nadzieją, w uśmiechu igrającym na wargach.
Bal lady Dudley odbył się w sobotę; w poniedziałek, hrabina wybrała się do Opery, parta pewnością ujrzenia Raula. Raul stał, w istocie, na schodkach prowadzących do krzeseł. Spuścił oczy, kiedy hrabina weszła do loży. Pani de Vandenesse zauważyła z rozkoszą staranność, jaką „kochanek“ jej rozwinął w tualecie! ów człowiek tak oporny prawom elegancyi, kędziory miał starannie uczesane, połyskujące i wonne; kamizelka odpowiadała wymaganiom mody, krawat wykwintnie zawiązany, koszula lśniła nienaganną powierzchnią. Przy panującej wówczas wszechwładnie żółtej rękawiczce, ręce wydały się jej bardzo białe. Raul skrzyżował ramiona na piersi jakgdyby pozował do portretu, wspaniały swą obojętnością dla całej sali, pełen źle powstrzymywanej niecierpliwości. Oczy jego, mimo że spuszczone, zwracały się wyraźnie ku obramieniu z czerwonego aksamitu, na którem spoczywała ręka Maryi. Feliks, siedzący w drugim kącie loży, zwrócony był plecami do Natana. Przebiegła hrabina umieściła się w ten sposób, aby mogła patrzeć w stronę kolumny o którą opierał się Raul. Od jednego tedy zamachu, Marya doprowadziła tego niepospolitego człowieka, iż wyrzekł się swego cynizmu w kwestyi ubrania. Zarówno najbardziej pospolita jak i najwyższa kobieta doznaje upojenia, widząc w tego rodzaju metamorfozie pierwszy symbol swej władzy. Wszelka zmiana jest przyznaniem się do niewoli.
— Miały słuszność, to wielka rozkosz czuć się zrozumianą, rzekła w duchu, wspominając maksymy niegodziwych nauczycielek.
Skoro kochankowie objęli salę owym szybkim rzutem oka który spostrzega wszystko, wymienili porozumiewawcze spojrzenie. Było to dla obojga tak, jakgdyby jakaś niebiańska rosa odświeżyła ich serca spalone wyczekiwaniem. „Jestem od godziny w piekle, obecnie zaś otwiera mi się niebo, mówiły oczy Raula. — Wiedziałam że tu jesteś, ale czyż jestem wolna?“ powiadały oczy hrabiny. Złodzieje, szpiegi, kochankowie, dyplomaci, słowem wszyscy niewolnicy — i oni tylko — znają zasoby i rozkosze spojrzenia. Oni jedni wiedzą, ile porozumienia, słodyczy, inteligencyi, gniewu i występku mieni się w migotaniu tego światła przepojonego duszą. Raul uczuł, jak jego miłość spina się pod ostrogami konieczności, ale wzrasta na widok przeszkód. Między stopniem na którym tkwił, a lożą hrabiny Feliksowej de Vandenesse było zaledwie trzydzieści stóp, a niepodobieństwem mu było unicestwić tę przestrzeń. Dla człowieka pełnego rozpędu, który, aż dotąd, niewiele znajdował oddalenia pomiędzy pragnieniem a użyciem, ta otchłań wysłana suchym lądem ale niepodobna do przebycia, budziła żądzę skoczenia aż do hrabiny ruchem tygrysa. W paroksyzmie wściekłości, próbował zmacać teren. Skłonił się jawnie hrabinie, która odpowiedziała lekkiem i wzgardliwem skinieniem głowy, jakiem kobiety umieją swoim wielbicielom odjąć ochotę powtarzania jeszcze raz tej próby. Hrabia Feliks zwrócił się aby zobaczyć kto to taki; spostrzegł Natana, nie ukłonił mu się, zmierzył go oczyma jakby żądając rachunku za jego śmiałość i odwrócił się zwolna, rzucając parę słów, w których pochwalał niewątpliwie fałszywą wzgardę hrabiny. Drzwi loży były, całkiem oczywiście, zamknięte dla Natana, który obrzucił Feliksa piekielnem spojrzeniem. Pani d‘Espard, jedna z najbardziej dumnych i nieprzystępnych kobiet owego czasu, widziała wszystko z loży; umyślnie podniosła głos, dając jakieś zdawkowe brawo. Raul, który znajdował się tuż pod jej lożą, odwrócił się w końcu; skłonił się i otrzymał w zamian wdzięczny uśmiech, który zdawał się tak wyraźnie mówić: „Jeżeli cię wypędzają stamtąd, chodź tutaj!“ iż Raul opuścił swoją kolumnę i poszedł złożyć wizytę pani d‘Espard. Czuł potrzebę pokazania się tam, aby nauczyć tego panicza de Vandenesse, że sława warta jest szlachectwa i że przed Natanem wszystkie uherbione drzwi otwierają się na oścież. Margrabina kazała mu usiąść nawprost siebie na przedzie; chciała wziąć Raula na śledztwo.
— Pani Feliksowa de Vandenesse czarująca jest dziś wieczór, rzekła komplementując go za jej tualetę jakgdyby za świeżo puszczoną w świat książkę.
— Tak, odparł Raul obojętnie, w marabutach jest jej bardzo do twarzy; ale też jest im wierna, miała je już przedwczoraj, dodał niedbałym tonem, aby tą krytyką oddalić urocze wspólnictwo o jakie zdawała się go pomawiać margrabina.
— Zna pan przysłowie? odparła. Niema dobrej uczty bez jutra.
W grze na słowa, literackie sławy nie zawsze są równie mocne jak margrabiny. Raul starał się ratować udając naiwność, co jest często ostatnią deską ratunku ludzi inteligentnych.
— Przysłowie sprawdziło się dla mnie, rzekł obrzucając margrabinę miękkiem spojrzeniem.
— Drogi panie, pański madrygał przychodzi zbyt późno abym go miała przyjąć, odparła śmiejąc się. Nie róbże pan takiego niewiniątka; więc cóż, znajdowałeś widocznie wczoraj rano, na balu, iż pani de Vandenesse cudownie wygląda w marabutach; wie o tem, włożyła je znowu dla pana. Kocha cię, pan ją ubóstwiasz; przyszło to nieco prędko, ale, w zasadzie, nie widzę nic naturalniejszego. Gdybym się myliła, nie skręcałbyś w tej chwili rękawiczki jak człowiek który wścieka się że jest tu obok mnie, miast znajdować się w loży swego bożyszcza od której trzyma go zdala oficyalna wzgarda, i że słyszy pocichu to, co chciałby słyszeć mówione bardzo głośno.
Raul w istocie szarpał kurczowo rękawiczkę, odsłaniając rękę zdumiewająco białą.
— Uzyskała od pana, ciągnęła margrabina przyglądając się uparcie tej ręce w sposób najbardziej impertynencki, ofiary jakich towarzystwo nie mogło wymódz na tobie. Musi być zachwycona swym tryumfem, będzie zeń bezwątpienia nieco próżna, ale, na jej miejscu, byłabym nią bardziej jeszcze. Dotąd jest tylko sprytną kobiecinką, zacznie uchodzić za kobietę genialną. Odmalujesz ją nam w jakiejś czarującej książce, z tych których sekret posiadasz ty jeden. Mój drogi panie, nie zapominaj tam o Vandenesse, zrób to dla mnie. Doprawdy, nadto jest pewny siebie. Nie przebaczyłabym tej promiennej miny samemu Jowiszowi Olimpijskiemu, jedynemu z bogów mitologicznych, wolnemu, jak powiadają, od wszelkiej przygody.
— Pani, wykrzyknął Raul, przypisujesz mi duszę bardzo nizką, jeżeli sądzisz mnie zdolnym frymarczenia memi wzruszeniami, mą miłością. Tego rodzaju podłostki literackie wydają mi się czemś garszem niż angielski zwyczaj zarzucania kobiecie postronka na szyję i prowadzenia jej na targ.
— Ale ja znam Maryę, sama tego zażąda od pana.
— Niezdolna jest do tego, odparł Raul z ogniem.
— Znasz ją pan tedy dobrze?
Natan zaczął się śmiać z samego siebie, fabrykanta scen, który dal się złapać na sztuczkę sceniczną.
— Nie tam gra się komedję, rzekł ukazując rampę, ale tu, w tej loży.
Ujął lornetkę, i, dla dodania sobie swobody, zaczął rozglądać się po sali.
— Gniewa się pan na mnie? rzekła margrabina spoglądając nań z pod oka. Tak czy inaczej, czyż nie musiałam wpaść na trap pańskiej tajemnicy? Pogodzimy się z łatwością. Przyjdź pan do mnie, przyjmuję co środę; droga Marychna nie opuści ani wieczoru, skoro pana raz zastanie. Ja zyskam na tem. Niekiedy zachodzi do mnie między czwartą a piątą; będę dobra dla was, zamieszczam pana w liczbie uprzywilejowanych, którym dozwalam wstępu o tej godzinie.
— Mój Boże, rzekł Raul, co to jest świat! powiadają o pani, że pani jest zła.
— Ja! rzekła, jestem gdy trzeba. Czyż nie musimy się bronić? Ale co do pańskiej hrabiny, przepadam za nią; będziesz z nią szczęśliwy, doprawdy jest urocza. Jesteś pierwszym, którego imię będzie wyryte w tem sercu z ową dziecinną radością, jaka każe wszystkim kochankom, nie wyłączając kaprali, wycinać swoje litery na korze drzew. Pierwsza miłość kobiety, to rozkoszny owoc. Później, widzi pan, w naszej tkliwości, w naszych staraniach, jest dużo sztuki. Stara kobieta, jak ja, może wszystko powie[ dzieć, nie lęka się już nikogo, nawet dziennikarza. Otóż, w dojrzalszym wieku, umiemy dać wam szczęście, ale, kiedy zaczynamy kochać, same jesteśmy szczęśliwe i dajemy wam w ten sposób tysiąc rozkoszy miłości własnej. Wszystko jest u nas wtedy czarująco niespodziewane, serce pełne jest naiwności. Nadto pan jesteś poetą, aby nie przekładać kwiatów nad owoce. Powiesz mi co myślisz o tem za pół roku!
Raul, jak każdy winowajca, rzucał się w system zaprzeczań; ale to znaczyło tylko dostarczyć broni tej groźnej zapaśniczce. Zagmatwany niebawem w misterne węzły owej sprytnej, niebezpiecznej rozmowy w jakiej celują Paryżanki, uląkł się iż pozwolił wymknąć się z ust wyznaniom, które margrabina natychmiast spożytkuje w swoich drwinach; wycofał się tedy ostrożnie, widząc wchodzącą lady Dudley.
— I cóż, rzekła angielka, jak daleko zaszli?
— Kochają się do szaleństwa, Natan zwierzył mi się przed chwilą.
— Pragnęłabym aby był brzydszy, odparła lady Dudley obrzucając hrabiego Feliksa spojrzeniem bazyliszka. Pozatem, odpowiada w zupełności moim życzeniom: jest synem Żyda tandeciarza, zmarłego jako bankrut w pierwszych dniach małżeństwa. Matka była katoliczką, tak iż on kam, na nieszczęście, jest chrześcijaninem.
Pochodzenie to, które Natan ukrywał troskliwie, doszło świeżo do wiadomości lady Dudley; cieszyła się z góry przyjemnością, z jaką spożytkuje je kiedyś, ku tem większemu pognębieniu Vandenessa.
— A ja dopiero co zaprosiłam go do siebie! rzekła margrabina.
— Czyż nie był u mnie wczoraj? odparła lady Dudley. Są, moja złota, przyjemności, które drogo musimy opłacać.
Wieść o wzajemnej miłości Raula i hrabiny de Vandenesse krążyła w świecie podczas tego wieczoru, przyczem nie obyło się bez zapytań i powątpiewania; ale przyjaciółki hrabiny, lady Dudley, panie d‘Espard i de Manerville broniły jej z niezręcznym zapałem, który mógł obudzić nieco wiary w tę pogłoskę. Zwyciężony koniecznością, Raul udał się we środę wieczór do margrabiny d‘Espard, gdzie znalazł całą zbierającą się tam śmietankę. Ponieważ Feliks nie towarzyszył żonie, Raul zdołał wymienić z Maryą parę zdań bardziej wymownych akcentem niż treścią. Hrabina, którą pani Oktawowa de Camps ostrzegła o plotkach, zrozumiała ważność swego zachowania w obliczu świata i dała to zrozumieć Raulowi.
Wśród świetnego zebrania, oboje mieli tedy za całą przyjemność owe wzruszenia, tak głęboko wówczas wnikające w istotę człowieka, jakie dają myśli, głos, ruchy, postawa ukochanej osoby. Dusza czepia się z całą siłą tych błahostek. Niekiedy, dwie pary oczu wlepiają się z dwu stron w jakiś przedmiot, wyciskając w nim, można powiedzieć, myśli zaplatające się o siebie. Podziwia się, w czasie rozmowy, lekko wysuniętą nóżkę, rękę która drga nieco, palce igrające z ujmowanym i porzucanym w znaczący sposób klejnotem. To już nie myśli, ani słowa, ale rzeczy mówią: mówią tak bardzo, że często rozkochany mężczyzna zostawia innym troskę o przyniesienie filiżanki, cukierniczki, czegobądź żąda ukochana kobieta, z obawy aby nie okazać swego pomieszania oczom, które zdają się nic nie widzieć, a widzą wszystko. Mirjady pragnień, szalonych życzeń, niedorzecznych myśli przepływają jakby zdławione w spojrzeniach. Wówczas, uścisk ręki odkradziony tysiącznym oczom Argusa nabywa wymowy długiego listu i rozkoszy pocałunku. Miłość potęguje się wówczas wszystkiem tem czego sobie wzbrania, i wspiera się na wszystkich przeszkodach aby uróść tem wyżej. Słowem, bariery te, które częściej się przeklina niż łamie, miłość rąbie na kawałki i wrzuca do ognia aby go podsycić. Wówczas, kobiety mogą zmierzyć rozciągłość swego panowania ową małością do jakiej dochodzi olbrzymia1 miłość która skupia się sama w sobie, kryje się w zmienionem spojrzeniu, w nerwowym skurczu, poza zdawkową formułką grzeczności. Ileż razy, na samem rozstaniu, kobieta wynagradza jednem słowem tajemne cierpienia, nieznaczące frazesy całego wieczora! Raul, człowiek mało liczący się ze światem, wyładował swą furyę w rozmowie, i był świetny. Ściany salonu napełniły się rykiem lwa, zrodzonym z przymusu którego artyści tak bardzo niezdolni są znosić. Ta wściekłość Rolandowa, iskrzenie się ducha który łamał, druzgotał wszystko, posługując się szyderstwem jak maczugą, upoiły Maryę i zainteresowały zebranie tak, jakby patrzono na byka upstrzonego chorągiewkami, szalejącego w hiszpańskim cyrku.
— Próżno wszystko walisz na ziemię, nie zrobisz pustki dokoła siebie, szepnął mu Blondet.
Te słowa otrzeźwiły Raula, przestał dawać widowisko ze swego podrażnienia. Margrabina podeszła doń ofiarując filiżankę herbaty i rzekła dość głośno aby pani de Vandenesse mogła usłyszeć:
— Jest pan doprawdy paradny; niech pan zajrzy do mnie czasem o czwartej.
Raul uczuł się obrażony słowem paradny, mimo że użyto go aby posłużyło za paszport dla zaproszenia. Zaczął przysłuchiwać się, jak ci aktorzy którzy przyglądają się sali, zamiast pamiętać iż są na scenie. Blondet zlitował się nad nim.
— Mój drogi, rzekł pociągając go do kąta, zachowujesz się w świecie tak, jakbyś był u Floryny. Tutaj nikt się nie unosi, nie robi długich artykułów; każdy rzuca, od czasu do czasu, sprytne słówko, przybiera spokojną minę w chwili gdy ma największą ochotę wyrzucać ludzi przez okno, drwi nieznacznie, udaje że zaledwie wyróżnia kobietę którą ubóstwia, i nie tarza się po ziemi jak osieł na gościńcu. Albo wykradnij panią de Vandenesse, albo zachowuj się jak gentleman. Zanadto jesteś kochankiem z własnych książek.
Natan słuchał ze spuszczoną głową, był niby lew spowity w prześcieradła.
— Nigdy noga moja tu nie postanie, rzekł. Ta margrabina z porcelanki za drogo sprzedaje mi swoją herbatę. Znajduje mnie paradnym! Rozumiem teraz, dlaczego Saint-Just wyprawiał cały ten światek na gilotynę.
— Wrócisz jutro.
Blondet miał słuszność. Namiętności są równie podłe jak okrutne. Nazajutrz, po długiem bujaniu między: „Pójdę, nie pójdę“, Raul opuścił swoich wspólników w pełni ważnej dyskusyi i pobiegł do pani d‘Espard. Widząc jak szumnie wjeżdża świetny kabryolet Rastignaka, podczas gdy on płacił u bramy dorożkę, Natan uczuł ukąszenie próżności, postanowił mieć wytworny kabryolet i obowiązkowo grooma. Pojazd hrabiny stał w dziedzińcu. Na ten widok, serce Raula wzdęło się rozkoszą. Marya kroczyła pod ciśnieniem swych pragnień z regularnością wskazówki zegara poruszanej sprężyną. Hrabina znajdowała się w małym saloniku, przy kominku, wyciągnięta w fotelu. Zamiast spojrzeć w stronę Natana, kiedy go oznajmiono, patrzała nań w lustrze, pewna iż pani domu zwróci się ku niemu. Miłość, nękana czujnością oczu świata, zmuszona jest uciekać się do tych drobnych podstępów: daje życie zwierciadłom, zarękawkom, wachlarzom, mnóstwu rzeczy, których użyteczność nie odrazu jest zrozumiała i których wiele kobiet używa nie posługując się niemi.
— W chwili gdy pan wchodził, rzekła pani d‘Espand, zwracając się do Natana i wskazując spojrzeniem de Marsaya, pan minister twierdził właśnie, że rojaliści i republikanie są na drodze do porozumienia; musi pan coś o tem wiedzieć?
— A gdyby i tak było, rzekł Raul, gdzież w tem zbrodnia? Nienawidzimy tego samego, jesteśmy zgodni w nienawiści, różnimy się jedynie w miłości. Oto wszystko.
— Skojarzenie conajmniej dziwne, rzekł de Marsay, obejmując rzutem oka hrabinę Feliksową i Raula.
— Nie będzie trwałe, rzekł Rastignac, który zanadto nieco myślał o polityce, jak wszyscy nowicyusze władzy.
— Co myślisz o tem, droga? spytała pani d‘Espard hrabiny.
— Nie rozumiem się nic na polityce.
— Wciągnie się w nią pani, rzekł de Marsay, i wówczas staniesz się podwójnie naszą przeciwniczka.
Natan i Marya zrozumieli to odezwanie dopiero gdy de Marsay odszedł. Rastignac udał się za mim, zaś pani d‘Espard przeprowadziła ach aż do drzwi pierwszego salonu. Kochankowie nie myśleli już o przycinkach ministra, sycili się temi kilkoma minutami, które mieli dla siebie. Marya podała żywo rękę bez rękawiczki Raulowi, który ucałował ją jakgdyby miał ośmnaście lat. Oczy hrabiny wyrażały taką pełnię szlachetnej czułości, iż Raul uczuł pod powiekami ową łzę, jaką mają zawsze ma usługi mężczyźni o nerwowym temperamencie.
— Gdzie panią widzieć? mówić z panią? rzekł. Umarłbym, gdyby zawsze trzeba było maskować głos, spojrzenia, serce, miłość.
Wzruszona tą łzą, Marya przyrzekła być w lasku na przejażdżce za każdym razem kiedy nie będzie zbyt brzydko. Przyrzeczenie to sprawiło Rautowi więcej szczęścia, niż mu go dała. Floryna przez pięć lat.
— Mam tyle rzeczy do powiedzenia! Tak cięży mi milczenie na które jesteśmy skazani.
Hrabina patrzała nań z upojeniem, nie mogąc odpowiedzieć, kiedy weszła margrabina.
— Jakto! nie umiał pan nic odpalić de M’arsayowi? rzekła wchodząc.
— Trzeba szanować zmarłych, odparł Raul. Czy nie widzi pani, że on dogasa? Rastignac jest jego siostrą miłosierdzia, ma nadzieję znaleźć kompensatę w testamencie. Hrabina udała że ma wizyty i pożegnała się aby się nie zdradzić. Za cenę tego kwadransa, Raul poświęcił swój najszacowniejszy czas i najbardziej palące interesy. Marya nie znała jeszcze szczegółów tego życia ptaka na gałęzi, życia splecionego z najbardziej zawikłanymi interesami z najbardziej pochłaniającą pracą. Kiedy dwie istoty, zespolone wiekuistą miłością, prowadzą życie zacieśnione z każdym dniem węzłami zwierzeń, wspólnem roztrząsaniem wyłaniających się trudności; kiedy dwa serca wymieniają co wieczór lub rano swoje żale jak usta wymieniają westchnienia, spotykają się w tych samych niepokojach, drżą wspólnie na widok przeszkody, wówczas wszystko się liczy: kobieta wie, ile miłości kryje się w umkniętem spojrzeniu, ile wysiłku w darowanej chwili; współdziała, krząta się, biega, żyje nadzieją, szamoce się wraz z mężczyzną zajętym, udręczonym; szemrania swoje zwraca przeciw okolicznościom; nie wątpi już, zna i ocenia szczegóły życia.
Ale, w początkach uczucia, kiedy rozwija się tyle żaru, nieufności, wymagań, kiedy ludzie nie znają się wzajem; ale wobec kobiet niezatrudnionych, u których drzwi miłość powinna być zawsze na posterunku; ale wobec tych, które, szrubując przesadnie swój punkt honoru, żądają posłuszeństwa we wszystkiem, nawet wówczas gdy nakazują błąd zdolny zrujnować człowieka, miłość nakłada w Paryżu, w naszej epoce, niemożliwe wysiłki. Kobiety światowe żyją dotąd pod władzą tradycyi XVIII weku, gdzie każdy miał pewne i określone stanowisko. Mało kobiet zna kłopoty istnienia większości mężczyzn, którzy wszyscy mają jakąś pozycyę do zdobycia, wyrabiającą się sławę, fortunę do umocnienia. Dzisiaj, ludzi których egzystencya jest niewzruszona, liczy się na palcach; jedynie starcy mają czas kochać, młodzi ludzie żeglują na galerach ambicji jak Natan. Kobiety, jeszcze niedość pogodzone z tą odmianą w obyczajach, same mając czasu do zbytku, przypisują równą jego ilość tym którzy nie mają go dosyć; nie wyobrażają sobie innych zatrudnień, innych celów niż ich własne. Gdyby kochanek zwyciężył Lernejską hydrę aby przybyć na schadzkę, nie ma żadnej zasługi; wszystko zachodzi w cień wobec szczęścia oglądania go; czują dlań wdzięczność jedynie za swoje wzruszenia, nie dowiadując się co kosztują. Skoro one, w ciągu swoich bezczynnych godzin, wymyślą jedną z owych sztuczek które mają na zawołanie, pysznią się nią jak klejnotem. Ty skręciłeś sztaby żelazne jakiejś konieczności, podczas gdy one wzuły mitenki, przywdziały płaszczyk jakiegoś podstępu; im należy się palma i nie próbuj się o nią spierać! Mają zresztą słuszność; w jaki sposób nie skruszyć wszystkiego dla kobiety, która kruszy wszystko dla was? Wymagają tyle ile dają. Wracając, Raul spostrzegł, jak trudno mu będzie równocześnie prowadzić romans w świecie, dziesięciokonny wóz dziennikarstwa, sztuki teatralne i swoje zabagnione interesy.
— Dziennik będzie dziś haniebny, rzekł do siebie, nie będzie mojego artykułu, i to w drugim numerze! Pani Feliksowa de Vandenesse była trzy razy w lasku Bulońskim nie mogąc spotkać Raula, wracała zrozpaczona, niespokojna. Natan nie chciał się tam pokazać inaczej, niż w blasku książęcia prasy. Obrócił cały tydzień na wyszukanie pary koni, przyzwoitego kabryoletu i grooma, na przekonywanie wspólników o konieczności oszczędzania czasu równie cennego jak jego i pomieszczenia jego ekwipażu w ogólnych kosztach dziennika. Wspólnicy, Massol i du Tillet, zgodzili się tak chętnie na to życzenie, iż stali się w jego oczach najpoczciwszymi chłopcami pod słońcem. Bez tej pomocy, życie byłoby dla Raula niemożliwe; stało się zresztą tak ciężkie, mimo iż przeplatane najbardziej delikatnemi rozkoszami idealnej miłości, iż wielu ludzi nawet najtęższej konstytucyi nie podobałoby takim ekspensom. Gwałtowna i szczęśliwa miłość zajmuje już wiele miejsca w zwyczajnej egzystencyi; ale kiedy podnosi oazy na kobietę postawioną tak wysoko jak pani de Vandenesse, musi pochłonąć życie człowieka zajętego jak Raul. Oto wymagania, jakie namiętność jego narzucała mu przed wszystkiemi innemi. Trzeba mu było znajdować się prawie codziennie, między drugą a trzecią, konno, w lasku Bulońskim, w stroju najbardziej próżniaczego gentlemana. Tam, dowiadywał się, w jakim domu, w jakim teatrze ujrzy wieczorem panią de Vandenesse. Opuszczał salony dopiero koło północy, schwyciwszy w lot parę zdań długo wyczekiwanych, kilka okruchów czułości uszczkniętych pod stołem, w przejściu drzwi lub na wsiadanem do powozu. Marya, która pchnęła go w wielki świat, uzyskała dlań zaproszenia ma obiady w domach gdzie bywała sama. Czyż to nie całkiem proste? Przez dumę, porwany namiętnością, Raul nie śmiał mówić o swej pracy. Trzeba było być posłusznym kapryśnym zachceniom niewinnej władczyni, a równocześnie śledzić debaty parlamentarne, wir polityki, czuwać mad redakcyą, i wystawić dwie sztuki, z których dochód był nieodzowny. Wystarczało, aby pani de Vandenesse zrobiła minkę kiedy Raul chciał się zwolnić od bytności na balu, koncercie, przechadzce, aby poświęcił swoje interesy dla jej przyjemności. Opuszczając towarzystwo około pierwszej lub drugiej nad ranem, wracał pracować aż do ósmej lub dziewiątej, ledwie że spał trochę, budził się aby konferować co do opinii dziennika z wpływowymi ludźmi od których był zawisły, aby roztrząsać tysiąc i jedną wewnętrzmych kwestyj pisma. Dziennikarstwo styka się, w naszej epoce, ze wszystkiem; z przemysłem, z interesami publicznymi i prywatnymi, z nowemi przedsięwzięciami, ze wszystkiem! ambicyjkami literatury i jej płodami. Zmęczony, wyczerpany, Natan biegł z gabinetu redakcyjnego do teatru, z teatru do Izby, z Izby do któregoś z wierzycieli, a równocześnie trzeba mu było okazywać się spokojnym, szczęśliwym wobec Maryi, galopować u drzwiczek jej powozu ze swobodą człowieka bez trosk, który nie zna innych trudów niż trudy szczęścia. Kiedy, za cenę tylu nieznanych poświęceń, otrzymywał jedynie bardzo słodkie słowa, najtkliwsze zapewnienia wiecznego przywiązania, gorące uściski dłoni uzyskane w ciągu paru chwil samotności, namiętne wykrzykniki odwzajemniające jego zaklęcia, sądził iż jednak popełnia pewną naiwność, tając olbrzymią cenę jaką płaci te drobne daniny uczucia. Sposobność do wyjaśnień niedługo dała ma siebie czekać. W piękny kwietniowy dzień, hrabina przyjęła ramię Natana w ustronnej okolicy lasku Bulońskiego; zamierzała mu wytoczyć miluchną sprzeczkę, mającą za przedmiot owe nic, na których kobiety umieją wznosić góry. Zamiast powitać go z uśmiechem na ustach, z czołem promiennem od szczęścia, z oczyma ożywionemi jakąś sprytną i wesołą myślą, ukazała się poważna i surowa.
— Co pani? spytał Natan.
— Niech się pan nie zajmuje temi drobiazgami; powinien pan wiedzieć, że kobiety to dzieci.
— Czy uraziłem czem panią?
— Byłażbym tutaj?
— Ale nie uśmiechasz się do mnie, nie wydajesz się szczęśliwa że mnie widzisz.
— Dąsam się, nieprawdaż? rzekła, spoglądając nań z ową poddańczą minką, zapomocą której kobiety umieją przybierać wygląd ofiary.
Natan szedł obok z uczuciem niepokoju, ze ściśniętem sercem, przygnębiony.
— Będzie to zapewne, rzeki po chwili milczenia, coś z rzędu owych błahych obaw, owych mglistych podejrzeń które pani stawia powyżej największych spraw życia; ma pani sztukę przeważania szali świata rzucając na wagę ułamek słomki, źdźbło.
— Ironia?... Spodziewałam się tego, rzekła spuszczając głowę.
— Maryo, czy nie widzisz aniele mój, że rzekłem te słowa aby ci wydrzeć tajemnicę?
— Moja tajemnica będzie zawsze tajemnicą, nawet wówczas kiedy ją panu zwierzę.
— Dobrze więc, powiedz...
— Nie kochasz mnie, ciągnęła, rzucając mu owo skośne i podstępne spojrzenie, jakiem kobiety umieją tak chytrze indagować mężczyznę, wówczas gdy go chcą dręczyć.
— Nie kocham?... wykrzyknął Natan.
— Tak, zajmuje się pan zbyt wieloma rzeczami. Czem ja jestem pośród całego tego ruchu? zapomnianą przy każdej sposobności. Wczoraj, byłam w Lasku, czekałam na pana...
— Ależ...
— Włożyłam dla pana nową suknię i pan się nie zjawił; gdzie byłeś?
— Ale...
— Nie wiedziałam. Jadę dc pani d‘Espard, nie zastaję tam pana.
— Ale...
— Wieczorem, w Operze, oczu nie spuściłam z balkonu. Za każdym razem kiedy drzwi się otwierały, serce biło mi tak, że mało nie pękło.
— Ale...
— Cóż za wieczór! Nie ma pan nawet pojęcia o tych burzach serca.
— Ale...
— Zycie ściera się w takich wzruszeniach...
— Ale...
— Zatem? rzekła.
— Tak, życie ściera się, rzekł Natan, i pani, w kilka miesięcy, pochłoniesz moje. Twoje szalone wymówki wydzierają mi również moją tajemnicę... Ha! nie kocham cię?... Zanadto kocham...
Odmalował żywo swoje położenie, opowiedział prace nocne, wyszczególnił obowiązki wiążące go o oznaczonych godzinach, konieczność wywalczenia sukcesu, nienasycone wymagania dziennika, gdzie jest się zniewolonym sądzić, wcześniej od ogółu, wypadki, nie myląc się pod grozą utraty władzy, wreszcie ileż pośpiesznych studyów nad kwestyami, które w tej gorączkowej epoce, przepływają równie pospiesznie jak chmury!
Raul zmazał łatwo swoje winy. Margrabina d‘Espard powiedziała mu: niema nic bardziej naiwnego niż pierwsza miłość. Okazało się niebawem, iż hrabina winną była przez nadmiar miłości. Kobieta kochająca oddziałuje na wszystko rozkoszą, skruchą lub przyjemnością. Widząc roztaczające się przed nią to olbrzymie życie, hrabina uczuła podziw. Już wprzódy, Natan wydał się jej bardzo wielkim, obecnie stał się wzniosłym. Oskarżała siebie iż nadto go kocha, prosiła aby przy chodził kiedy może; spłaszczyła te mozoły ambitnego człowieka spojrzeniem podniesionem ku niebu. Będzie czekała! Odtąd potrafi poświęcić swoje przyjemności. Chcąc być jedynie podnóżkiem, była przeszkodą!... płakała z rozpaczy.
— Kobiety, rzekła ze łzami w oazach, mogą tedy tylko kochać; mężczyźni mają tysiąc sposobów działania: my możemy jedynie myśleć, modlić się, ubóstwiać.
Tyle miłości wymagało nagrody. Rozejrzała się, jak słowik który chce sfrunąć z gałęzi do źródła, czy jest sama w pustkowiu, czy cisza nie kryje jakiego świadka, następnie podniosła głowę ku Raulowi, który pochylił swoją; pozwoliła mu uszczknąć pocałunek, pierwszy, jedyny jakiego miała użyczyć pokątnie, i uczuła się w tej chwili hardziej szczęśliwą niż kiedykolwiek od lat pięciu. Raul uczuł, iż otrzymał zapłatę za wszystkie trudy. Oboje szli, nie bardzo wiedząc dokąd, drogą z Auteuil do Boulogne. Trzeba było wracać do pojazdów; posuwali się zwolna, owym równym i rytmicznym krokiem, który znają kochankowie. Raul miał wiarę w ten pocałunek, dany z ową skromną prostotą, jakiej użycza świętość uczucia. Wszystko złe płynęło ze świata, nie z tej kobiety tak zupełnie mu oddanej. Raul nie żałował jego udręczeń swego opętanego życia, o których Marya musiała zapomnieć w ogniu pierwszego pragnienia, jak wszystkie kobiety, które nie widzą, godzina po godzinie, straszliwych walk owych wyjątkowych egzystencyj. Przejęta tym pełnym wdzięczności podziwem jaki cechuje miłość kobiecą, Marya biegła pewnym, zwinnym krokiem po delikatnym piasku bocznej alei, mówiąc, jak i Raul, mało, ale z serca i do serca. Niebo było czyste, drzewa puszczały pączki, tysiączne brunatne pędzle ożywiały się tu i ówdzie zielonemi perłami. Krzewy, brzozy, wierzby, topole barwiły się pierwszą, delikatną, jeszcze przejrzystą zielonością. Żadna dusza nie zdoła się oprzeć podobnym harmoniom. Miłość dała hrabinie zrozumieć naturę, tak jak jej wytłómaczyła społeczeństwo.
— Chciałbym, abyś nie kochał nikogo przedemną! rzekła...
— Twoje życzenie jest spełnione.. Objawiliśmy sobie wzajem prawdziwą miłość.
Mówił prawdę. Przybierając, wobec tego młodego serca, pozę czystości, Raul wziął się na lep własnych frazesów. Zrodzona zrazu wyłącznie z wyrachowania i próżności, miłość jego stała się szczera. Zaczął od kłamstwa, skończył na tem iż mówił prawdę. Istnieje zresztą u każdego pisarza trudne do zdławienie uczucie, które skłania go do podziwu wobec moralnego piękna. Wreszcie, w miarę ponoszonych ofiar, człowiek przywiązuje się do istoty która ich wymaga. Damy światowe, tak samo jak kurtyzany, mają instynkt tej prawdy; może nawet praktykują ją bez świadomości. Toteż, po pierwszym wylewie wdzięczności i zdumienia, hrabina oczarowana była iż natchnęła kogoś tylą poświęcenia, iż zmusiła do przezwyciężenia tylu trudności. Była miłością człowieka godnego jej. Raul nie wiedział do czego zobowiąże go fałszywa wielkość; kobiety bowiem nie pozwalają kochankowi zejść z piedestału. Nie przebacza się bogu najmniejszej małostki. Marya nie znała słowa zagadki, jakie Raul zwierzył przyjaciołom na wieczerzy u Veryego. Walka tego pisarza w pośledniejszych szeregach zajęła dziesięć pierwszych lat młodości; chciał być kochany przez jedną z królowych-wielkiego świata. Próżność, bez której miłość jest bardzo wątła, powiedział Chamfort, podtrzymywała jego namiętność i miała ją wzmagać >z dnia na dzień.
— Czy możesz mi przysiądz, rzekła Marya, że nie należysz i nie będziesz nigdy należał do żadnej kobiety?
— Zarówno nie byłoby w mojem życiu czasu dla innej kobiety, jak nie byłoby dla niej miejsca w mem sercu, odpowiedział, szczery w tej chwili, tak bardzo gardził Floryną.
— Wierzę ci, rzekła.
Skoro doszli do alei w której czekały powozy, Marya porzuciła ramię Natana, który przybrał postawę pełną szacunku tak jakby ją właśnie spotkał; przeprowadził ją z odkrytą głową aż do pojazdu; następnie, pomknął za nią aleją Karola X, wdechając pył wznoszący się z pod kół kolaski i ścigając wzrokiem pióra w kształcie wierzby płaczącej powiewające na wietrze.
Mimo szlachetnych wyrzeczeń Maryi, Raul, party namiętnością, znajdował się wszędzie gdzie ona była; ubóstwiał tę niezadowoloną zarazem i szczęśliwą minkę, jaką przybierała hrabina, daremnie siląc się go połajać iż trwoni czas tak bardzo mu potrzebny. Marya ujęła w ręce kierunek prac Raula, udzieliła mu formalnych rozkazów co do użytku godzin, nie wychodziła z domu aby mu odjąć wszelki pozór do rozproszeń. Czytywała co rano dziennik, stała się heroldem sławy Stefana Lousiteau, felietonisty który wydał się jej czarujący, Felicyania Vernou, Klaudyusza Vignon, słowem wszystkich współpracowników Natana. Wpłynęła na Raula aby oddał sprawiedliwość de Marsayowi kiedy umarł, i przeczytała z upojeniem wielką i piękną pochwałę, jaką Raul skreślił dla zmarłego ministra, potępiając zarazem jego machiawelizm i nienawiść mas. Była oczywiście obecna w prosceniowej loży Gymnase, na premierze sztuki na którą Natan liczył i której sukces zdawał się olbrzymi. Dała się oszukać burzy kupionych oklasków.
— Nie byłaś dzisiaj pożegnać się z Włochami? spytała lady Dudley, do której udała się po przedstawieniu.
— Nie, byłam na premierze w Gymnase.
— Nie mogę cierpieć wodewilu. Jestem na tym punkcie jak Ludwik XIV na punkcie Teniersów, rzekła lady Dudley.
— Ja, rzekła pani d‘Espard, uważam, że autorowie zrobili pstępy. Wodewil zmienił się dziś w urocze komedye, pełne dowcipu i wymagające dużo talentu; toteż, bawię się ma mich przednio.
— Aktorzy są zresztą wyborni, rzekła Marya. W Gymnase grali dziś wieczór znakomicie; sztuka trafiała im do przekonania, djalog jest żywy, dowcipny.
— Jak u Beaumarchaisg’o, rzekła lady Dudley.
— Pan Natan nie jest jeszcze Molierem; ale... rzekła pani d‘Espard, patrząc na hrabinę.
— Robi wodewile, rzekła pani Karolowa de Vandenesse.
— I zwala ministerya, dodała pani de Manerville.
Hrabina milczała; byłaby chciała odpowiedzieć wyostrzonym epigramem; czuła iż serce jej wzbiera od napływu wściekłości; nie znalazła nic lepszego nad odpowiedź:
— Będzie je może stwarzał.
Wszystkie kobiety wymieniły wzrok tajemniczego porozumienia. Skoro Marya de Vandenesse odeszła, Moina de Saint-Heren wykrzyknęła:
— Ależ ona ubóstwia Natana!
— I nawet nie kryje się z tem zbytnio, rzekła pani d‘Espard.
Nadszedł maj; YVandenesse zabrał żonę na wieś, gdzie jedyną jej pociechą były namiętne listy Raula, do którego pisywała codziennie.
Nieobecność hrabiny byłaby mogła wyratować Raula z otchłani w której postawił nogę, gdyby Floryna była przy nim; ale był sam, pośród przyjaciół którzy stali się tajonymi wrogami od chwili gdy objawił chęć górowania nad nimi. Współpracownicy nienawidzili go w danej chwili, gotowi zresztą podać mu rękę i pocieszyć w razie upadku, a ubóstwiać go w razie tryumfu. Tak toczy się światek literacki. Lubi się tam jedynie niższych od siebie. Każdy jest nieprzyjacielem tego, kto dąży do wywyższenia. Ta powszechna zawiść zdziesięciokrotnia widoki ludzi miernych, którzy nie budzą zazdrości ani podejrzeń. Ci posuwają się swoją drogą na sposób kretów, i, mimo swej tępoty, zdobywają w Monitorze tłuste posadki, podczas gdy ludzie z talentem biją się jeszcze u drzwi aby sobie przeszkodzić wejść. Głucha nieprzyjaźń tych rzekomych przyjaciół, którą Floryna byłaby przeniknęła z wrodzoną kurtyzanom sztuką odgadnięcia prawdy wśród tysiąca hipotez, nie była największem niebezpieczeństwem. Dwaj wspólnicy, adwokat Massol i bankier du Tillet, umyślili zaprządz jego zapał do wozu w którym się rozpierali, wyparować go gdy już nie będzie zdolny dostarczać dziennikowi żeru, i pozbawić go tej wielkiej siły z chwilą gdy oni zechcą się nią posłużyć. Dla nich, Natan reprezentował pewną sumę do pożarcia, potęgę literacką o sile dziesięciu piór do zużycia. Massol, jeden z tych adwokatów którzy sztukę mówienia bez końca biorą za wymowę, którzy, wedle znanej definicyi, posiadają sekret znudzenia mówiąc wszystko, plaga zgromadzeń ma których obniżają wszelką rzecz, chcąc, za każdą cenę, wysunąć się na pierwszy plan, nie marzył już o tece Sprawiedliwości; widział, jak, w ciągu czterech lat, przesunęło się pięciu czy sześciu tych dygnitarzy i zniechęcił się do ministeryalnego fraka. Jako odszkodowanie za tekę, chciał katedry fakultetu prawnego, miejsca w Radzie Stanu, wszystko zaprawne krzyżem Legii honorowej. Du Tillet i Nucingen gwarantowali mu krzyż i godność referendarza, jeżeli będzie im szedł na rękę; osądził iż dają większe gwarancye niż Natan i słuchał ich ślepo. Aby lepiej uśpić Raula, ludzie ci pozwalali mu wykonywać w dzienniku władzę bez kontroli. Du Tillet posługiwał się dziennikiem jedynie w interesach giełdowych, na których Raul nic się nie rozumiał; ale przez barona de Nucingen zawiadomił już Rastignaka, że dziennik będzie pocichu popierał rząd, pod jedynym warunkiem aby wspomógł jego kandydaturę w zastępstwie p. de Nucingen, przyszłego para Francyi. Nucingen został, swego czasu, posłem w jakimś zapadłym kącie o szczupłej liczbie wyborców, dokąd obecnie wysyłano dziennik obficie i gratis. Tak więc, Raul był igraszką w ręku bankiera i adwokata, którzy z nieskończoną przyjemnością patrzyli na to jak króluje w dzienniku. Korzystając ze wszystkich przewag, zgarniając wszystkie owoce miłości własnej i inne, Natan, zachwycony, uważał wspólników, jak w czasie owej kwestyi funduszów lokomocyjnych, za najpoczciwszych chłopców w świecie, i sądził że ich wyprowadził w pole. Nigdy ludzie wyobraźni, dla których nadzieja jest podstawą życia, nie chcą sobie powiedzieć, że, w interesach, najniebezpieczniejszym momentem jest tem, kiedy wszystko ludzie wedle ich życzeń. Była to chwila tryumfu, z której zresztą skorzystał Natan, zdobywając sobie wejście w świat polityczny i finansowy; du Tillet przedstawił go Nucingenom. Pani de Nucingen przyjęła jaknajlepiej Raula, nietyle dla niego, ile dla pani de Vandenesse; ale kiedy natraciła parę słów o hrabinie, Natan, sądził, iż okaże niepospolitą delikatność czyniąc sobie parawan z Floryny; rozwiódł się z zadowoloną z siebie szlachetnością nad stosunkiem swoim z aktorką, niepodobnym do zerwania. Czyż opuszcza się pewne szczęście dla paru zalotnych minek arystokratki? Natan, wodzony za nos przez Nucingena i Rastignaka, przez du Tilleta i Blondeta, użyczył szumnie swego poparcia oportunistom, celem stworzenia lich przelotnego gabinetu. Następnie, aby dojść do władzy czystym, uchylił się ostentacyjnie od korzyści w kilku przedsiębiorstwach, które zawiązały się przy pomocy dziennika; on, który nie wahał się, „wpakować“ przyjaciół i postąpić sobie niezbyt skrupulatnie z paroma przemysłowcami w pewnych krytycznych momentach! Kontrasty te, zrodzone z próżności i ambicyi, spotyka się w wielu podobnych egzystencyach. Potrzeba aby płaszcz był wspaniały dla publiczności, ściąga się tedy sukno u przyjaciół aby pozatykać dziury. Mimo to, w dwa miesiące po wyjeździe hrabiny, Raul przeżył kwadransik, który, pośród całego tryumfu, zdjął go pewnym niepokojem. Du Tillet zaliczył już naprzód sto tysięcy franków. Pieniądze dane przez Florynę, pierwszy wkład Natana, pochłonął fiskus i koszta puszczenia w ruch pisma, które były olbrzymie. Trzeba było myśleć o przyszłości. Bankier przyszedł psarzowi z poimocą, przyjmując jego weksle na pięćdziesiąt tysięcy z terminem czteromiesięcznym. W ten sposób, du Tillet trzymał Raula na uzdzie. Przy pomocy tego dodatku, koszta dziennika były zapewnione na pół roku. W oczach niektórych pisarzy, to wieczność. Zresztą, przy pomocy anonsów, komiwojażerów, dzięki złudnym korzyściom ofiarowanym abonentom, zebrano ich dwa tysiące. Ten połowniczny sukces ośmielał do rzucania banknotów w to palenisko. Jeszcze trochę wysiłków talentu, niech przyjdzie jakiś proces polityczny, pozorne prześladowanie, i Raul stawał się jednym z owych nowoczesnych kondotjerów, których atrament zastępuje dzisiaj dawny proch armatni. Na nieszczęście, układ ten zawarto w chwili gdy Floryna wróciła, przywożąc około pięćdziesięciu tysięcy franków. Zamiast stworzyć sobie fundusz rezerwowy, Raul, pewien powodzenia, które było mu tak nieodzowne, już upokorzony iż poprzednio przyjął pieniądze aktorki, urósłszy wewnętrznie we własnych oczach przez swą miłość, odurzony podstępnemi pochwałami swych dworaków, oszukał Florynę co do położenia i zmusił ją aby użyła tej sumy na stworzenie na nowo domu. Aktorka, której nie było trzeba dwa razy tego powtarzać, wpakowała się w trzydzieści tysięcy franków długu. Wynajęła rozkoszny domek, cały dla siebie, przy ulicy Pigalle, gdzie wróciło jej dawne towarzystwo. Dom dziewczyny postawionej tak jak Floryna stanowił neutralny teren, bardzo sposobny dla ambitnych polityków, którzy traktowali, jak Ludwik XIV u Holendrów, bez Raula u Raula. Natan zachował na powrót aktorki sztukę, której główna rola znakomicie się jej nadawała. Sztuka ta, rodzaj dramatycznego wodewilu, miała być pożegnaniem Raula ze sceną. Dzienniki, których ta uprzejmość dla Raula nic nie kosztowała, przygotowały taką owacyę dla Floryny, że Komedy a Francuzka zaczęła mówić o engagement. Felietoniści wskazywali we Florynie następczynię panny Mars. Tryumf ten dostatecznie oszołomił aktorkę, aby jej przeszkodzić w studyowaniu terenu po którym kroczył Natan; żyła w świecie uczt i festynów. Królując nad tym dworem pełnym cisnących się suplikantów, ten za swoją książką, ten za sztuką, ten za tancerką, za teatrem, za przedsiębiorstwem, za reklamą, pogrążała się we wszystkich rozkoszach potęgi prasy, widząc w nich przedświt ministeryalnych wpływów. Wedle głosu tych którzy ją odwiedzali, Natan był wielkim mężem politycznym. Natan nie przerachował się w swojem przedsięwzięciu, będzie posłem, z pewnością i ministrem przez jakiś czas, jak tylu innych. Aktorki z trudnością powiadają nie temu co im schlebia. Krytyki teatralne przyznawały Florynie zbyt wiele talentu, aby mogła nie ufać dziennikowi i tym co go robią. Zbyt mało znała mechanizm prasy, aby troszczyć się o środki. Dziewczęta z rodzaju Floryny widzą zawsze jedynie rezultaty. Co do Natana, wierzył wówczas, że, z następną sesyą, dojdzie do upragnionego celu, wraz z dwoma dziennikarzami, z których jeden, wówczas minister, starał się wyparować kolegów aby się umocnić. Po półrocznej nieobecności, Natan ujrzał Florynę z przyjemnością i wrócił niedbale do swych przyzwyczajeń. Ciężkie brzemię tego życia zahaftowywał tajemnie najpiękniejszymi kwiatami idealnej miłości, oraz przyjemnościami jakie siała w niem Floryna. Listy jego do Maryi były arcydziełem miłości, wdzięku i stylu. Natan czynił z niej światło swego życia, nie przedsięwziął nic nie poradziwszy się swego dobrego geniusza. Zrozpaczony iż znajduje się po stronie gminu, chciał chwilami chwycić się sztandaru arystokracyi, ale, mimo iż mistrz nad mistrze w ekwilibrystyce pióra, widział absolutną niemożliwość przeskoczenia z lewicy na prawicę; łatwiej było zostać ministrem. Cenne listy Maryi spoczywały w portfelu z tajemniczym zamkiem, ofiarowanym przez Hureta czy Ficheta, jednego z dwóch mechaników, bijących się w tej chwili w Paryżu, na ciosy anonsów i afiszów, który z nich wykona bardziej nieprzenikniony i dyskretny zamek. Portfel ten spoczywał w nowym buduarze Floryny, gdzie Raul pracował. Niema istoty łatwiejszej do oszukania, niż kobieta której się zwykło wszystko mówić; nie wystrzega się niczego, sądzi że wszystko widzi i wie. Zresztą, od czasu powrotu, aktorka patrzała na życie Natana i nie widziała w wiem nic nieprawidłowego. Nigdy nie wpadłaby na myśl, że portfel ten, ledwie że zauważony, zamykany bez afektacyi, zawiera skarby miłości, listy rywalki, które, zgodnie z prośbą Paula, hrabina adresowała do redakcyi. Położenie Natana zdawało się tedy nad wyraz świetne. Miał wielu przyjaciół. Dwie sztuki napisane do współki dostarczały środków zbytku i odejmowały wszelką troskę o przyszłość. Zresztą, nie troszczył się absolutnie o wierzytelność du Tilleta, swego druha.
— Jak podejrzewać przyjaciela? powiadał, kiedy, w pewnych momentach, Blondet, w swoim zwyczaju analizowania wszystkiego, wyrażał niejakie obawy.
— Ależ nieprzyjaciół nie potrzebujemy podejrzewać, mówiła Floryna.
Natan bronił du Tilleta. Du Tillet był to najlepszy, najuczynniejszy, najzacniejszy człowiek. Ta egzystencya tancerza na linie bez drążka utrzymującego równowagę przeraziłaby każdego, nawet obojętnego świadka, gdyby przeniknął jej tajemnicę; ale du Tillet patrzał na nią ze stoicyzmem i z suchem okiem parwenjusza. Przyjacielska dobroduszność w stosunkach z Natanem kryła piekielne szyderstwo. Jednego dnia, uścisnął mu dłoń wychodząc od Floryny i patrzał jak wsiada do kabryoletu.
— Pędzi to do Lasku z miną urodzonego księcia, rzekł do Stefana Lousteau, wcielonego zawistnika, a za pół roku, znajdzie się może pod kluczem za długi.
— On? Nigdy! wykrzyknął Lousteau; Floryna do tego nie dopuści.
— Któż ci ręczy, mój chłopcze, że będzie dbała oń jeszcze? Co do ciebie, który wart go jesteś tysiąc razy, będziesz z pewnością za pół roku naszym naczelnym redaktorem.
W październiku zapadł termin weksli; du Tillet odnowił je uprzejmie, ale na dwa miesiące, pomnożone eskontem i nową pożyczką. Pewien zwycięztwa, Raul czerpał w worku, nie myśląc o przyszłości. Pani de Vandenesse miała wrócić za kilka dni, o miesiąc wcześniej niż zwykle, sprowadzona szalonem pragnieniem widzenia Natana; nie chciał tedy kłopotów pieniężnych w chwili gdy znów zaczynało się dlań życie walki. orespondencya, w której pióro zawsze jest śmielsze od słowa, w której przystrojona kwiatami myśl wszystkiego sięga i wszystko może powiedzieć, doprowadziła hrabinę do najwyższego stopnia egzaltacji; widziała w Raulu jednego z najświetniejszych geniuszów epoki, szlachetne i zapoznane serce bez skazy i godne ubóstwienia; widziała go ściągającego rychło śmielszą rękę ma różdżkę władzy. Niebawem, słowo jego, tak piękne w miłości, zagrzmi z trybuny. Marya żyła już tylko tem życiem, zamkniętem niby klamrami globusu w których środku znajduje się świat. Niewrażliwa na spokojne słodycze małżeństwa, istniała wzruszeniami tego zawrotnego życia, dawkowanemi umiejętnem i rozkochanem piórem; całowała te listy pisane pośród szczytnych walk myśli, odkradane godzinom wytężonej pracy i czuła całą ich cenę. Była pewną, że jest jedyną miłością i że ma za rywalki jeno ambicyę i sławę. W ten sposób, w swojej samotni, żyła całą pełnią sił, czuła się szczęśliwa iż tak dobrze wybrała: Natan był aniołem. Na szczęście, wyjazd hrabiny na wieś i zapory jakie istniały między nią a Raulem, ukręciły głowę plotkom wścibskiego świata. W ostatnich dniach października, Marya i Raul podjęli tedy swoje przechadzki w Lasku; aż do chwili w której salony się otworzą, mogli się widywać jedynie tam. Raul mógł nieco swobodniej kosztować czystych, niezrównanych rozkoszy swego idealnego życia i kryć je przed Floryną: pracował nieco mniej, dziennik wszedł już na regularniejsze tory, każdy redaktor znał swoje obowiązki. Zaczął mimowoli czynić porównania, które, bez uszczerbku dla hrabiny, wypadły wszystkie na korzyść aktorki. Zmiażdżony na nowo wysiłkami na jakie skazywała go miłość dla kobiety z wielkiego świata, absorbująca wraz serce jego i głowę, Raul znalazł nadludzkie siły aby istnieć naraz na trzech teatrach: świata, dziennika i kulis. W chwili gdy Floryna, która była mu wdzięczna za wszystko, która dzieliła niemal pracę jego i niepokoje, ukazywała się i znikała w porę, sypiąc mu garściami rzeczywiste szczęście, bez frazesów, bez akompanjamentu wyrzutów, hrabina, o nienasyconych oczach, o czystem łonie, zapoznawała te olbrzymie prace i wysiłki czynione często aby ją widzieć na chwilę. Miast dążyć do panowania, Floryna pozwalała się brać, opuszczać, brać nanowo, z gibkością kota który spada na cztery łapy i wstrząsa uszkami. Ta łatwość obyczajów zgadza się doskonale z potrzebami człowieka myśli; każdy artysta byłby z niej korzystał, jak to czynił Natan, nie porzucając pościgu za tem pięknem idealnem uczuciem, za tą wspaniałą namiętnością która czarowała instynkty poety, jego ukryte kulty, próżnostki społeczne. Przekonany o katastrofie jaka byłaby następstwem niedyskrecyi, powiadał sobie: „Hrabina ani Flora nie dowiedzą się o miczem!“ Były tak daleko jedna od drugiej! Z początkiem zimy, Raul znów ukazał się w świecie na szczycie blasku: stał się niemal osobistością. Rastignac, który postradał tekę usunięty z powodu śmierci de Marsaya, wspierał się na Raulu i wspierał jego swemi pochwałami. Wówczas, pani de Vandenesse zapragnęła dowiedzieć się, czy jej mąż zmienił zdanie co do Natana. Po upływie roku, zagadnęła znowu o niego, w mniemaniu że zyskała prawo do wspaniałego odwetu, tak miłego sercu każdej kobiety, nawet najszlachetniejszej, najmniej ziemskiej; można bowiem iść o zakład, że anioły, kupiąc się koło Świętego świętych, podlegają jeszcze walkom miłości własnej.
— Brakowało mu jeszcze tego, aby się stał zabawką w ręku intrygantów, odparł hrabia.
Feliks, któremu doświadczenie światowca i polityka pozwalały widzieć jasno, przeniknął położenie Raula. Wytłómaczył spokojnie żonie, że zamach Fieschiego miał za rezultat to, iż skupił ludzi obojętnych dokoła interesów zagrożonych w osobie Ludwika Filipa. Dzienniki bez wyraźnie zdecydowanej barwy stracą w tych warunkach abonentów, ponieważ dziennikarstwo uprości się wraz z polityką. Jeżeli Natan postawił swą fortunę na kartę dziennika, padnie wkrótce. Ten rzut oka, tak prosty, tak jasny, mimo iż udzielony w intencyi oświetlenia obojętnej kwestyi przez człowieka który umiał obliczać widoki każdej partyi, przeraził panią de Vandenesse:
— Interesuje cię tedy ta figura? zapytał Feliks żony.
— Ot, jak człowiek którego dowcip mnie bawi, którego rozmowa mnie zajmuje.
Odpowiedź tę rzuciła tak naturalnym tanem, iż hrabia nie domyślił się niczego.
Nazajutrz, o czwartej, u pani d‘Espard, Marya i Raul mieli ściszanym głosem długą rozmowę. Hrabina wyraziła obawy, które Raul rozproszył, szczęśliwy iż może podkopać szyderstwem małżeńską wielkość Feliksa. Natanowi też leżał odwet na sercu. Odmalował hrabiego jako umysł małej miary, wstecznika który chce sądzić rewolucyę lipcową skalą Restauracji, który wzdraga się widzieć tryumf klasy średniej, nowe siły społeczeństwa, przemijające lub trwałe, ale rzeczywiste. Pojęcie wielkich panów stało się już niemożliwe, nadchodziło królestwo prawdziwych wyższości. Zamiast wziąść pod rozwagę pośrednie i bezinteresowne przestrogi wytrawnego i obojętnego w danej kwestyi polityka, Raul wdrapał się na szczudła i udrapował się w purpurę powodzenia. Któraż kobieta nie uwierzy raczej kochankowi niż mężowi? Pani de Vandenesse, upewniona, zaczęła tedy to życie stłumionych podrażnień, drobnych ukradkowych radości, tajemnych uścisków ręki, jakimi żyła poprzedniej zimy. Ta gra pociąga w końcu kobietę poza zamierzone granice, o ile mężczyzna którego kocha ma nieco determinacyi i zniecierpliwi się przeszkodami. Szczęściem dla niej, Raul, ostudzany przez Florynę, nie był niebezpieczny. Zresztą, pochłonęły go interesa, które nie pozwoliły mu korzystać ze swego szczęścia. Mimo to, nagły cios jaki groziłby Natanowi, wznowione przeszkody, zniecierpliwienie, mogły popchnąć hrabinę w przepaść. Raul przejrzał to usposobienie Maryi; wśród tego, pod koniec grudnia, du Tillet zażądał spłaty weksli. Bogaty bankier, który powiadał iż jest w kłopotach, poradził Raulowi, aby pożyczył tę sumę na dwa tygodnie u Lichwiarza, niejakiego Gigonnet, dwudziestopięcioprocentawej opatrzności młodych ludzi w potrzebie. Za kilka dni, dziennik będzie miał znaczny wpływ z odnowionej prenumeraty, kasa się napełni, wszystkie trudności się ułożą. Zresztą, dlaczego Natan nie miałby napisać sztuki? Przez ambicyę, Natan chciał spłacić dług za wszelką cenę. Du Tillet dał Raulowi list do lichwiarza, w myśl którego Gigonnet wyliczył potrzebną sumę na weksle z terminem dwudziestodniowym. Zamiast szukać przyczyn podobnej łatwości kredytu, Raul żałował że nie zażądał więcej. W ten sposób zachowują się ludzie wybitni potęgą myśli; w poważnych faktach życia widzą jedynie przedmiot do żartu! Możnaby rzec, iż chowają wszystkie zdolności duchowe na swe dzieła, i, z obawy uszczuplenia ich, nie posługują się niemi w sprawach osobistych. Raul opowiedział układ z lichwiarzem Blondetowi i Florynie; odmalował im całego Gigonneta, jego pokoik, schodki, astmatyczny dzwonek z wiszącą sarnią nóżką, zużytą słomiankę, wygasły kominek zarówno jak spojrzenie; uśmiali się wspólnie z tego nowego wuja; nie zastanawiali się ani nad du Tilletem, rzekomo w kłopotach pieniężnych, ani mad lichwiarzem, tak łatwo rozwiązującym sakiewkę. Ot, kaprysy!
— Wziął tylko piętnaście ad sta, rzekł Blondet, powinieneś mu był podziękować. Przy dwudziestu pięciu ad sta, przestajemy się kłaniać tym panom; lichwa zaczyna się od pięćdziesięciu od sta: za tę taryfę, pogardza się nimi.
— Co? pogardza! rzekła Floryna. Gdzież jest przyjaciel, któryby pożyczył na tę stopę, nie przybierając mim dobroczyńcy?
— Ma słuszność, szczęśliwy jestem, że już nie nie jestem winien du Tilletowi.
Czem się tłumaczy ten brak przenikliwości w osobistych sprawach u ludzi przyzwyczajonych wszystko przenikać? Być może, duch nie może być na wszystkich punktach doskonały; być może, artyści zanadto żyją w chwili obecnej aby studyować przyszłość; być może, zanadto dobrze spostrzegają śmiesznostki aby dojrzeć pułapkę, ii sądzą iż niktby nie śmiał z nich zadrwić. Przyszłość nie dała na siebie czekać. W trzy tygodnie potem, weksle zaprotestowano; ale Floryna poczyniła starania w trybunale handlowym i uzyskała dwadzieścia pięć dni czasu na zapłatę. Raul ogarnął swoje położenie, zażądał rachunków: wynikało z mich, że wpływy dziennika pokrywają zaledwie w dwóch trzecich koszta i że abonament słabnie. Wielki człowiek stał się niespokojny i ponury, ale tylko dla Floryny, której się zwierzył. Floryna poradziła mu, aby wziął zaliczkę na przyszłe sztuki teatralne, sprzedając je ryczałtem i zrzekając się tantjemy. Tym sposobem uzyskał Natan dwadzieścia tysięcy i spłacił dług do czterdziestu tysięcy. 10 lutego, dwadzieścia pięć dni dobiegło końca. Du Tillet, który nie chciał Natana za konkurenta w okręgu wyborczym gdzie miał sam stawać, zostawiając Massolowi inny okręg oddany rządowi, polecił Gigonnetowi aby ścigał Raula w najostrzejszy sposób. Człowiek przywalony długami nie może forsować swej kandydatury. Dom karny w Clichy mógł pochłonąć przyszłego mintistra. Floryna sama znajdowała się w nieustannej styczności z komornikami z przyczyny osobistych długów; w przesileniu tem, jako jedyny środek pozostawało jej tylko owo Ja! Medei, meble bowiem były zajęte. Ambitny pisarz słyszał ze wszystkich stron trzask walenia się w świeżym gmachu, wzniesionym bez fundamentów. Zaledwie już mając dość sił aby podtrzymać tak rozległe przedsięwzięcie, czuł się niezdolnym podjąć je na nowo; miał tedy zginąć pod ruinami swej fantazyi. Miłość hrabiny dawała mu jeszcze jakieś przebłyski życia; ożywiał swą maskę, ale wewnątrz nadzieja zamarła. Nie podejrzewał du Tilleta, widział jedynie lichwiarza. Rastignac, Blondet, Lousteau, Vernou, Finot, Massol strzegli się pilnie oświecić tego człowieka, który się okazał tak niebezpiecznie żywotnym. Rastignac, pragnący wrócić do władzy, wspierał po cichu grę Nucingena i du Tilleta. Inni doświadczali nieskończonych rozkoszy, patrząc na agonię jednego z kamratów, który zuchwale pokusił się zostać ich władcą. Żaden nie byłby pisnął słówka Florynie; przeciwnie, chwalono przed nią Raula. „Natan ma barki zdolne udźwignąć świat, da sobie radę, wszystko pójdzie cudownie“.
— Wczoraj zyskaliśmy dwóch abonentów, mówił Blondet z poważną miną, Raul będzie posłem. Skoro budżet przejdzie, ukaże się dekret rozwiązania Izby.
Natan, ścigany, nie mógł już liczyć na lichwę, Floryna, zafantowana, mogła już liczyć jedynie na traf namiętności zbudzonej w jakim dudku, który nigdy nie zjawia się w porę. Przyjaciele Natana byli to wszystko ludzie bez pieniędzy i kredytu. Dekret uwięzienia zabijał jego nadzieje jako męża politycznego. Na domiar nieszczęść, zabrnął w olbrzymie prace zapłacone z góry; nie widział dna w otchłani nędzy, w którą się miał stoczyć. W obliczu tych klęsk, odwaga opuściła go. Czy hrabina de Vandenesse zostanie mu wierna, czy też ucieknie odeń daleko? Kobiety wciąga zazwyczaj w tę przepaść jedynie pełna miłość, ich zaś uczucie nie skuło wzajem z sobą tajemniczymi więzami szczęścia. Ale, gdyby nawet hrabina podążyła za nim za granicę, zostałaby bez majątku, ogołocona i biedna, i byłaby tylko jednym ciężarem więcej. Dusza pośledniej miary, człowiek żyjący jedynie ambicyą jak Natan, musiał widzieć i ujrzał w istocie w samobójstwie miecz zdolny przeciąć te gordyjskie węzły. Myśl iż ma upaść w obliczu tego świata w który się wcisnął, nad którym chciał zapanować, iż ma zostawić tam hrabinę tryumfującą i stać się z powrotem zabłoconym piechurem, była mu nie do zaniesienia. Szaleństwo tańczyło i podzwaniało ironicznymi dzwoneczkami u wrót urojonego pałacu zamieszkałego przez poetę. Doszedłszy do tego krańca, Natan oczekiwał przypadku, chcąc się zabić aż w ostatecznej konieczności.
W ciągu ostatnich dni, wypełnionych gotowaniem wyroku, ogłoszeniem nakazu osobistego pojmania, Raul obnosił wszędzie, pomimowoli, ów chłodno posępny wyraz, jaki człowiek umiejący obserwować mógł zauważyć u ludzi skazanych na samobójstwo lub obmyślających je. Grobowe myśli jakiemi się pieszczą, stroją lich czoło w szare i mgliste pomrocza; uśmiech ich ma coś złowrogiego, ruchy są uroczyste. Nieszczęśnicy chcą, zdawałoby się, wyssać do ostatka złocący się owoc życia; spojrzenia ich sondują przy każdej sposobności głąb serca, Słyszą w powietrzu dzwon pogrzebowy, przy niczem nie mogą skupić uwagi. Jednego wieczora, w salonach lady Dudley, Marya spostrzegła te przerażające objawy: Raul został sam na kanapce w buduarze, podczas gdy wszyscy rozmawiali w salonie. Hrabina stanęła w drzwiach, on nie podniósł głowy, nie usłyszał ani oddechu Maryi, ani szelestu jedwabnej sukni: patrzał na kwiat w dywanie, z oczami martwemi, otępiałemi bólem: wolał raczej umrzeć niż abdykować. Nie każdemu dany jest piedestał Św. Heleny. Zresztą, samobójstwo srożyło się wówczas w Paryżu; czyż nie musi być ono ostatnim słowem społeczeństwa niedowiarków! W tej chwili właśnie, Raul postanowił umrzeć. Zwątpienie mierzy się miarą powziętych nadziei, dla Raula nie było tedy innego wyjścia jak grób.
— Co tobie? rzekła Marya biegnąc ku niemu.
— Nic, odparł.
Istnieje, między kochankami, sposób wymówienia owego nic, który oznacza coś wręcz przeciwnego. Marya ruszyła ramionami.
— Dziecko z ciebie! rzekła. Zdarzyło ci się jakie nieszczęście?
— Nie mnie, rzekł. Zresztą, i tak dowiesz się o tem zbyt wcześnie, Maryo, dodał tkliwie.
— O czem myślałeś kiedym weszła? spytała tonem słodkiego rozkazu.
— Chcesz wiedzieć prawdę?
Skłoniła głową.
— Myślałem o tobie, powiadałem sobie, iż, na mojem miejscu, niejeden mężczyzna chciałby być kochanym bez zastrzeżeń: kochasz mnie tak, nieprawdaż?
— Tak, rzekła.
— I, ciągnął Raul, ujmując ją wpół i przyciągając ku sobie, aby ją pocałować w czoło bez względu na niebezpieczeństwo, zostawiam cię czystą i bez wyrzutów. Mogę cię wciągnąć w przepaść, i oto pozostajesz na brzegu w całej chwale, bez zmazy. Jednakże, jedna myśl mnie gnębi...
— Jaka?
— Będziesz mną gardzić.
Uśmiechnęła się dumnie.
— Tak, nie uwierzysz nigdy w świętość mojej miłości; a zresztą, będą mnie zohydzać, wiem o tem. Kobiety są zdolne pojąć, iż, z głębi naszego śmietnika, podnosimy oczy ku niebu, aby tam ubóstwiać bez podziału jakąś Maryę. Mięszają do tej świętej miłości mizerne kwestye; nie rozumieją, że ludzie wysokiej inteligencyi i szerokiej poezyi mogą wyzwolić duszę z użycia, aby ją zachować dla jakiegoś ubóstwianego ołtarza. A jednak, Maryo, kult ideału bardziej jest żarliwy u nas niż u was: znajdujemy go w kobiecie, która nawet go u nas nie szuka.
— Poco ten feljeton? rzekła drwiąco jak kobieta pewna siebie.
— Opuszczam Francyę; dlaczego i jak, dowiesz się jutro z listu, który ci przyniesie mój służący. Żegnaj, Maryo.
Raul wyszedł, przygarnąwszy hrabinę do piersi w straszliwym uścisku i zostawił ją otępiałą z bólu.
— Co tobie, droga? rzekła margrbina d‘Espard wchodząc, cóż ci takiego powiedział p. Natan? Pożegnał nas z wielce melodramatyczną miną. Jesteś może zanadto rozsądna, albo zanadto nierozsądna.
Hrabina ujęła pod ramię hrabinę d‘Espard, aby wrócić do salonu, który opuściła w kilka chwil później.
— Idzie może na pierwszą schadzkę, rzekła lady Dudley do margrabiny.
— Przekonam się, odparła pani d‘Espard wychodząc i każąc jechać za powozem hrabiny.
Ale pojazd pani de Vandenesse skierował się ku przedmieściu św. Honoryusza. Kiedy pani d‘Espard skręcała do siebie, ujrzała, hrabina Feliksowa jedzie dalej w stronę ulicy de Rocher. Marya położyła się, nie mogła jednak usnąć. Spędziła noc na czytaniu jakiejś podróży do bieguna, nie rozumiejąc ani słowa. O wpół do dziewiątej rano, otrzymała od Raula list i otwarła go spiesznie. List zaczynał się od tych klasycznych słów:
„Ukochana moja; kiedy ten papier znajdzie się w twych rękach, mnie już nie będzie...“
Nie dokończyła, zmięła papier nerwowym skurczem, zadzwoniła na pannę służącą, narzuciła spiesznie peniuar, obuła pierwsze z brzegu trzewiki, zawinęła się w szal, wzięła kapelusz; następnie wyszła, polecając pannie służącej aby powiedziała hrabiemu że udała się do siostry, parni du Tillet.
— Gdzie zostawiłeś pana? spytała służącego Raula.
— W redakcyi.
— Chodźmy tam, rzekła.
Ku wielkiemu zdziwieniu całego domu, wyszła pieszo, przed dziewiątą rano, miotana wyraźnem szaleństwem. Szczęściem dla miej, panna służąca poszła powiedzieć hrabiemu, że pani otrzymała od pani du Tillet list który wstrząsnął nią niesłychanie, i że pobiegła do siostry w towarzystwie oddawcy. Vandenesse czekał aż żona wróci i udzieli wyjaśnień. Hrabina wsiadła do dorożki i pomknęła do redakcyi. O tej godzinie, rozległe apartamenty zajmowane przez dziennik w starem domostwie przy ul. Feydeau były opustoszałe; znajdował się w nich jedynie służący redakcyjny, bardzo zdziwiony widokiem młodej i ładnej kobiety, pomykającej wpół-przytomnie i pytającej o p. Natana.
— Z pewnością jest u panny Floryny, odparł biorąc hrabinę za rywalkę, która chce zrobić scenę zazdrości.
— Gdzie pracuje tutaj?
— W gabinecie, od którego klucz nosi przy sobie.
— Chcę tam wejść.
Służący zaprowadził ją pod drzwi ciemnego pokoiku wychodzącego na dziedziniec. Hrabina, otworzywszy okno przyległego pokoju, mogła widzieć przez okno gabinetu co się dzieje wewnątrz: Natan rzęził wpół-leżąc na swoim fotelu naczelnego redaktora.
— Wysadź drzwi i milcz! opłacę twoje milczenie, rzekła. Nie widzisz, że p. Natain kona? Służący pobiegł do drukarni po sztabę żelazną, którą zdołał otworzyć drzwi. Raul truł się jak zwykła szwaczka przy pomocy piecyka do węgli. Skończył właśnie list do Blondeta, w którym prosił go, aby upozorował jego samobójstwo nagłym udarem mózgowym. Hrabina przybyła na czas; kazała przenieść Raula do dorożki, i, nie wiedząc gdzie go ratować, zajechała do hotelu, wzięła pokój i posłała po lekarza. W ciągu kilku godzin, Raul znalazł się poza niebezpieczeństwem, ale hrabina nie opuściła jego wezgłowia, zanim nie uzyskała generalnej spowiedzi. Skoro złamany wielki człowiek wylał w jej serce owe straszliwe elegie bólu, wróciła do domu, wydana na pastwę wszystkich mąk, wszystkich myśli, które, poprzedniego dnia, oblegały czoło Natana.
— Znajdę sposób na wszystko, rzekła laby wlać weń życie.
— I cóż, co się stało siostrze? spytał Feliks, widząc żonę z powrotem. Wydajesz mi się bardzo zmieniona.
— To straszna historya, co do której trzeba mi zachować najgłębszą tajemnicę, odparła, odzyskując dość siły aby udać spokój.
Aby być samą i oddać się spokojnie myślom, hrabina pojechała Wieczór do Włochów, następnie udała się wylać serce na sercu pani du Tillet, opowiadając jej straszliwą ranną scenę, prosząc o radę i pomoc. Ani jedna ani druga nie mogła wiedzieć wówczas, że to du Tillet rozpalił ogień w owym pospolitym piecyku, którego widok tak przeraził hrabinę Feliksową de Vandenesse.
— Ma tylko mnie na świecie, rzekła Marya do siostry, i ja go nie opuszczę.
To słowo zawiera tajemnicę wszystkich kobiet: są heroiczne wówczas, kiedy mają pewność iż są wszystkiem dla wielkiego i nieskalanego człowieka.
Du Tillet słyszał mniej lub więcej wiarygodne pogłoski o miłości bratowej dla Raula; ale należał do tych, którzy przeczyli tym wieściom, lub uważali je za niepodobne do pogodzenia ze stosunkiem Raula i Floryny. Aktorka wypędziłaby hrabinę lub odwrotnie. Ale, kiedy, wróciwszy do domu, ujrzał szwagierkę, której twarz zwiastowała mu już w teatrze gwałtowne wstrząśnienie, odgadł iż Raul zwierzył się hrabinie ze swoich utrapień: zatem, hrabina kochała go, zatem, przyszła prosić Maryi-Eugenii o sumę jaką był winien staremu Gigonnet. Pani du Tillet, która nie znała tajemnic tej przenikliwości z pozoru nadnaturalnej, okazała takie zdumienie, iż podejrzenia du Tilleta zmieniły się w pewność. Bankier sądził, iż pochwycił w rękę nici tajemnic Natana. Nikt nie wiedział, iż nieszczęśnik znajduje się w łóżku przy ulicy du Mail, w umeblowanym pokoju, pod nazwiskiem służącego redakcyjnego, któremu hrabina przyrzekła pięćset franków jeśli dochowa sekretu. Jakoż, Franciszek Quillet sumiennie opowiedział odźwiernej, iż Natan zasłabł wskutek nadmiernie wytężonej pracy. Du Tillet nie zdziwił się, iż nie widzi Natana. Było naturalnem, iż dziennikarz ukrywa się, wobec wydanego już dekretu uwięzienia. Skoro szpicle przyszli zasięgnąć wiadomości, dowiedzieli się, iż, rankiem, dama jakaś zjawiła się, aby uprowadzić naczelnego redaktora. Upłynęły dwa dni nim odkryli numer dorożki, wzięli na spytki woźnicę, rozpoznali, przetrząsnęli hotel, w którym przychodził do życia biedny dłużnik. Tak więc, roztropne kroki poczynione przez Maryę zyskały Natanowi trzydniową zwłokę.
Obie siostry spędziły okrutną noc. Podobna katastrofa rzuca jaskrawy odblask na całe życie: oświetla jego czeluści, zaułki, bardziej niż szczyty które dotąd zaprzątały spojrzenia. Wstrząśnięta straszliwym obrazem młodego człowieka umierającego w fotelu, w obliczu swego dziennika, spisującego po rzymsku ostatnie myśli, poczciwa pani du Tillet nie miała innej troski, prócz tej aby mu przyjść z pomocą, aby wrócić życie tej duszy, przez którą żyła jej siostra. Jest w maturze naszego umysłu widzieć skutki zanim się zanalizuje przyczyny. Eugenia umocniła się w powziętym zamiarze, mianowicie aby zwrócić się do baronowej Delfiny de Nucingen, u której miała być na obiedzie; nie wątpiła o powodzeniu. Wspaniałomyślna, jak wszystkie osoby których nie ścisnęły jeszcze polerowane stalowe tryby nowożytnego społeczeństwa, pani du Tillet postanowiła wziąć wszystko na siebie.
Ze swej strony, hrabina, szczęśliwa iż ocaliła już życie Natanowi, strawiła noc na obmyślaniu sposobów wydobycia czterdziestu tysięcy franków. W tego rodzaju przesileniach, kobiety są cudowne. Wiedzione swem uczuciem, dochodzą do kombinacyj, które zdumiałyby złodziei, spekulantów i lichwiarzy, gdyby te trzy klasy mniej lub więcej patentowanych przemysłowców mogły czemukolwiek się dziwić. Hrabina sprzedawała w myśli swoje dyamenty, zamierzając nosić fałszywe. Postanawiała poprosić o tę sumę Vandenessa dla siostry, już raz wprowadzonej w grę; ale za wiele miała szlachetności duszy, aby się nie cofnąć przed tymi poniżającymi środkami; obmyślała je i odtrącała natychmiast. Pieniądze Vandenessa dla Natana! Wzdrygnęła się w łóżku, przerażona własną zbrodniczością. Kazać wprawiać fałszywe dyamenty! mąż spostrzegłby się w końcu. Chciała iść prosić o tę sumę Rotszyldów którzy mają tyle złota, arcybiskupa Paryża który powinien wspierać biednych, przeskakując w ten sposób od jednej religji do drugiej, żebrząc wszędzie. Rozpaczała, iż znajduje się zdala od rządu; niegdyś byłaby zdołała pożyczyć potrzebne pieniądze w pobliżu tronu. Myślała o tem, aby się uciec do ojca. Ale dawny urzędnik żywił niechęć do nielegalności; dzieci jego miały sposobność przekonać się, jak mało sympatyzował z sercowemi nieszczęściami; nie chciał o tem słyszeć, stał się mizantropem; miał wstręt do wszelkich komplikacyj miłosnych. Co do hrabiny de Granville, ta żyła w Normandyi w swoim majątku, ciułając grosze i modląc się, kończąc swoje dni pośród księży i worków srebra, zimna aż do ostatniej chwili. Gdyby nawet Marya miała czas dotrzeć do Bayeux, czyż matka dałaby jej tyle pieniędzy, nie wiedząc na jaki użytek? Zmyślić długi? Tak, być może, dałaby się wzruszyć swej ulubienicy. Zatem, w razie niepowodzenia, hrabina udałaby się do Normandyi. Hrabia de Granville nie odmówiłby pomocy w upozorowaniu podróży, udzielając fałszywej wiadomości o ciężkiej chorobie jaka rzekomo nawiedziła jego żonę. Straszliwe widowisko które przeraziło ją dziś rano, pomoc użyczona Natanowi, godziny spędzone przy jego wezgłowiu, jego urywkowe opowiadania, ta agonia wielkiego umysłu, lot geniusza wstrzymany przez pospolitą, nikczemną zaporę, wszystko stanęło w pamięci Maryi aby podsycić jej miłość. Przebiegła myślą swoje wzruszenia: nędze te porywały ją stokroć bardziej niż wielkości. Czy byłaby ucałowała to czoło uwieńczone tryumfem? Nie. Ostatnie słowa, jakie Natan wyrzekł do niej w buduarze lady Dudley, wydały się jej czemś nieskończenie wzniosłem. Coś tak świętego było w tem pożegnaniu! Co za szlachetność w wyrzeczeniu s:ię szczęścia, które stałoby się dla niej męczarnią! Hrabina pragnęła wzruszeń w swojem życiu; miała ich poddostatkiem, straszliwych, okrutnych, ale kochanych. Więcej żyła cierpieniem niż rozkoszą. Z jakiem upojeniem powtarzała sobie: „Ocaliłam go już raz, ocalę jeszcze!“ Słyszała jego wykrzyknik: „Jedynie nieszczęśliwi wiedzą dokąd sięga miłość!“ kiedy uczuł wargi Maryi spoczywające na jego czole.
— Czyś chora? spytał mąż, który wszedł do pokoju aby oznajmić śniadanie.
— Jestem straszliwie udręczona dramatem, jaki rozgrywa się u siostry, rzekła, mówiąc prawdę.
— Popadła w bardzo złe ręce; to hańba dla rodziny posiadać takiego du Tilleta, człowieka bez iskry duchowego szlachectwa; gdyby siostrze zdarzyło się jakie nieszczęście, nie znalazłaby u niego litości.
— Gdzież jest kobieta, która zadowoliłaby się litością, rzekła hrabina z konwulsyjnym ruchem. Kiedy jesteście bez litości, srogość wasza jest łaską dla nas.
— Nie od dziś znam twoje szlachetne serce, rzekł Feliks całując rękę żony, wzruszony tą dumą. Kobieta, która tak myśli, nie potrzebuje aby jej strzedz.
— Strzedz? podjęła. Także hańba która spada na was.
Feliks uśmiechnął się, ale Marya się zaczerwieniła. Kiedy kobieta potajemnie schodzi z prostej drogi, rozwija ostentacyjnie najwyższy stopień dumy kobiecej. Jestto obłuda duszy, za którą trzeba im być wdzięcznym. Oszukaństwo staje się wówczas pełnem godności, wielkości niemal. Marya napisała parę słów do Natana, pod nazwiskiem Quilleit, aby donieść że wszystko idzie dobrze, i przesłała mu je przez posłańca do hotelu. Wieczorem, w Operze, hrabina zebrała korzyści swego kłamstwa, mąż bowiem uważał za zupełnie naturalne, że opuściła lożę aby odwiedzić siostrę. Feliks powstrzymał Maryę do chwili w której du Tillet zostawi żonę samą. Jakie wzruszenia przechodziła mijając korytarz, wchodząc do loży siostry i zasiadając z czołem pogadnem i spokojnem dla świata, zdumionego iż widzi siostry razem!
— I cóż? rzekła.
Twarz Maryi Eugenii była odpowiedzią: tryskała z niej naiwna radość, którą wiele osób przypisywało zadowoleniu próżnostki.
— Będzie ocalony, droga moja, ale tylko na trzy miesiące, przez które pomyślimy nad tem aby go wyratować bardziej skutecznie. Pani de Nucingen żąda czterech weksli, każdy po dziesięć tysięcy, podpisanych przez kogobądź, aby ciebie nie narażać. Wytłómaczyła mi, jak należy je wygotować; nic nie zrozumiałam, ale p. Natan się tem zajmie. Przyszło mi zarazem na myśl, że Schmuke, nasz dawny nauczyciel, może nam być użyteczny: podpisałby z pewnością. Skoro dołączysz do tych czterech obligów list, w którym zaręczysz pani de Nucingen iż będą spłacone, jutro otrzymasz pieniądze. Załatw wszystko sama, nie polegaj na nikim. Mam nadzieję, że Schmuke nie będzie robił żadnych kwastyi. Aby odwrócić podejrzenie, powiedziałam, że chcesz przyjść z pomocą naszemu dawnemu nauczycielowi muzyki, staremu Niemcowi, który popadł w nędzę. Mogłam tedy prosić o najgłębszą tajemnicę.
— Sprytna jesteś jak anioł! Byleby tylko baronowa de Nucingen nie zdradziła się z niczem przed wypłaceniem pieniędzy! rzekła hrabina, wznosząc oczy jak gdyby z modlitwą do Boga, mimo iż rozmowa toczyła się w Operze.
— Schmuke mieszka na małej uliczce de Nevers, koło wybrzeża Conti, nie zapomnij, idź sama do niego.
— Dziękuję, rzekła hrabina, ściskając rękę siostry. Och! dałabym dziesięć lat życia...
— Tych ostatnich zapewne...
— Aby nigdy nie przechodzić podobnie strasznych wzruszeń, rzekła hrabina, uśmiechając się mimowoli.
Osoby, które lornetowały w tej chwili obie siostry, mogły mniemać, podziwiając ich niewinne śmieszki, iż zajmują je jakieś błahostki; ale któryś z owych światowych wygów, przychodzących do Opery więcej dla studyowania tualet i fizyognomij niż dla przyjemności słuchania, odgadłby może tajemnicę hrabiny, uważając gwałtowne wzruszenie które zgasiło radość tych dwóch uroczych twarzyczek. Raul, który w godzinach nocnych nie obawiał się już pościgu, blady i wycieńczony, z niespokojnem okiem, z posępnem czołem, ukazał się na stopniu gdzie zwykle zajmował miejsce. Szukał oczyma hrabiny w jej loży, nie znalazł, utopił czoło w dłoniach.
— Czyż mogłaby być dziś w Operze, pomyślał.
— Spójrzże ku nam, biedny wielki człowieku, rzuciła mu szeptem pani du Tillet.
Co się tyczy Maryi, ta, nie zważając iż się naraża, skierowała nań owo gwałtowne i usilne spojrzenie, przez które wola tryska z oka tak jak ze słońca tryskają fale świetlne: spojrzenie, które, wedle magnetyzerów, wnika w osobę na którą jest zwrócone. Raul, jakgdyby tknięty czarnoksięską laseczką, podniósł głowę: oko jego spotkało nagle oczy dwu sióstr. Z cudowną przytomnością umysłu, która nigdy nie opuszcza kobiet, pani de Vandenesse ujęła krzyżyk igrający na jej piersi i wskazała go szybkim i znaczącym uśmiechem. Klejnot rzucił swój odblask aż na czoło Raula, który odpowiedział radosnym wyrazem: zrozumiał.
— Czyż to nic nie jest, Eugenio, rzekła hrabina do siostry, wracać w ten sposób życie martwym?
— Możesz wstąpić do towarzystwa ratowniczego, odparła Eugenia z uśmiechem.
— I cóż, jakże się miewasz, drogi? rzekł du Tillet, ściskając rękę Raula i zbliżając się doń z objawami serdecznej przyjaźni.
— Ba! jak człowiek, który otrzymał najlepsze wiadomości co do wyborów. Mandat mam w kieszeni, odparł Raul.
— Cieszę się niezmiernie, odpad du Tillet. Trzeba nam będzie pieniędzy dla dziennika.
— Znajdziemy, rzekł Raul.
— Kobiety są w zmowie z djabłem! rzekł du Tillet nie dając się jeszcze omamić słowom Raula, którego nazywał Szarnatanem.
— Do czego to mówisz? rzekł Raul.
— Pani szwagierka jest w loży mojej żony, rzekł bankier; w tem siedzi jakaś intryżka. Hrabina, jak się zdaje, szaleje za tobą, daje ci znaki przez całą salę.
— Patrz, rzekła pani du Tillet do siostry, mówią że my jesteśmy fałszywe. Mój mąż czuli się z Natanem, a to on doprowadził go do więzienia!
— I mężczyźni ważą się nas obwiniać! zawołała hrabina: otworzę mu oczy.
Wstała, podała ramię mężowi, który czekał ma nią w korytarzu, wróciła promienna do swej loży, następnie opuściła Operę, zamówiła powóz na jutro przed ósmą rano i znalazła się o wpół do dziewiątej na wybrzeżu Conti, zawadziwszy wprzódy o ulicę du Mail.
Powóz nie mógł wjechać w małą uliczkę de Nevers; ale, ponieważ Schmuke mieszkał w domu położonym na rogu wybrzeża, hrabina nie potrzebowała brnąć w błocie. Skoczyła prawie ze stopnia powozu, w zabłoconą i zrujnowaną sień starego szarego domu, odratowanego nakształt fajansowego garnka i pochylonego w sposób niepokojący dla przechodniów. Stary kapelmistrz mieszkał ma czwartem piętrze, gdzie cieszył się pięknym widokiem Sekwany, od Nowego Mostu aż do pagórków Chaillot. Poczciwiec tak się zdumiał kiedy lokaj oznajmił mu wizytę dawnej uczenicy, iż, w swojem osłupieniu, pozwolił jej wejść do pokoju. Nigdy hrabina nie byłaby wyobraziła sobie ani podejrzewała egzystencyi, jaka odsłoniła się nagle jej oczom, mimo że oddawna znała głęboką wzgardę Schmukego dla tualety i beztroskę z jaką odnosił się do spraw tego świata. Kto byłby mógł uwierzyć w niedbalstwo podobnego życia, w tak zupełne zapuszczenie? Schmuke był Dyogenesem-muzykiem, nie wstydził się swego nieporządku, byłby się go wyparł, tak był doń przyzwyczajony. Nieustający użytek poczciwej wielkiej niemieckiej fajki rozlał ma suficie, na nędznych tapetach, poszarpanych w licznych miejscach przez kota, płowy odcień, który dawał przedmiotom wejrzenie złotawych płodów Cerery. Kot, przystrojony wspaniałą szatą o długiem rozstrzępionem włosiu, odgrywał tam rolę niby gospodarza domu, długobrody, poważny, spokojny. Z wysokości wybornego wiedeńskiego fortepianu, gdzie zasiadał uroczyście, obrzucił wchodzącą hrabinę obleśnem i zimnem spojrzeniem, jakiem byłaby ją powitała każda kobieta, zaskoczona jej pięknością. Nie zmienił miejsca, wstrząsnął jedynie srebrnemi kiśćmi sterczących wąsów, i zwrócił złociste oczy na Schmukego. Stary i pochylony wiekiem fortepian, z drzewa pomalowanego na czarny i złoty kolor, ale brudny, powycieramy, poszczerbiony, ukazywał klawisze zużyte jak zęby starego konia, i pożółkłe od oparów fajki. Na pulpicie, małe kupki popiołu świadczyły, że, poprzedniego dnia, Schmuke grał, na starym instrumencie, na jakiś sabbat muzyczny. Podłoga pełna zaschłego błota, podartych papierów, fajczanego popiołu, niewytłómaczonych szczątków, podobna była do podłogi w niezamiatanej od tygodnia oberży. Oko bardziej wyćwiczone niż oko hrabiny, byłoby tam znalazło objaśnienie życia Schmukego w łupkach kasztanów, w ogryzkach, skorupkach jajek, w talerzach stłuczonych przypadkiem i zawierających resztki Sauerkraut. Owo niemieckie cmentarzysko szczątków tworzyło niby dywan zapylonych paskudztw, który chrupał pod nogami i spotykał się z kupą popiołu, spływającą majestatycznie od kominka z malowanego kamienia, gdzie tronowało zwęglone polano obok dogorywających dwóch żarzących się głowienek. Nad kominkiem, zwierciadło, w którem twarze tańczyły sarabandę; obok, z jednej stromy wisiała wspaniała fajka, z drugiej stał chiński garnek, w którym profesor przechowywał tytoń. Dwa fotele, kupione gdzieś okazyjnie, podobnie jak chudy i płaski tapczan, jak zmurszała i pozbawiona marmurowego blatu komódka, jak kulawy stół na którym widniały resztki skromnego śniadania, składały owo umeblowanie, równie skromne jak w wigwamie Mohikana. Lusterko do golenia, zawieszone na oknie bez firanek, wraz z kawałkiem szmaty pocentkowanej od czyszczenia brzytwy, wskazywało na jedyne poświęcenie jakie Schmuke czynił Gracyom i światu. Kot, istota słaba i potrzebująca opieki, miał najlepszą cząstkę; posiadał na swój użytek starą poduszkę na berżerce, koło której widać było filiżankę i talerz z białej porcelany. Ale czego żaden styl nie zdoła opisać, to stanu, do jakiego Schmuke, kot i fajka, ta żywa trójca, doprowadziła te meble. Fajka spaliła stół w wielu miejscach. Kot i głowa Schmukego natłuściły utrechcki aksamit foteli, odejmując mu właściwą aksamitowi szorstkość. Gdyby nie wspaniały ogon kota, który częściowo służył do sprzątania pokoju, nigdy niezagracone miejsca komody i fortepianu nie doczekałyby się otarcia z kurzu. W kącie stały trzewiki, któreby zasługiwały na epicko-szczegółowy opis. Wierzch komody, i fortepianu zawalone były nutami obstrzępionemi na grzbietach. Wzdłuż ściany wisiały, przylepione zapomocą opłatka, adresy uczenic. Liczba opłatków wskazywała wygasłe już adresy. Na obiciu widniały rachunki kreślone kredką. Komoda strojna była wypitymi wczoraj kuflami piwa, które, pośród tych rupieci i papierów, wydawały się dziwnie nowe i lśniące. Hygienę reprezentował dzbanek na wodę uwieńczony ręcznikiem, i kawałek pospolitego mydła, biały, centkowany niebiesko, który ubarwił w wielu miejscach drzewo. Dwa kapelusze, oba jednako stare, spoczywały na wieszadle, z którego zwisał ten sam niebieski tużurek o potrójnym kołnierzu jaki hrabina zawsze widziała na Schmukem. Pod oknem, trzy doniczki kwiatów, kwiatów niemieckich z pewnością, a tuż obok trzcinowa laska.
Mimo, że wzrok i powonienie hrabiny wystawione były ma ciężką próbę, uśmiech i spojrzenie Schmukego przesłoniły jej tę nędzę niebiańskimi promieniami, które daty blask spłowiałym barwom i wlały życie w ten chaos. Dusza boskiego człowieka, który znał i odsłaniał tyle boskich rzeczy, promieniowała niby słońce. Śmiech jego tak szczery, tak naiwny, ma widok jednej z jego świętych Cecylij, rozpylił wkoło blask młodości, niewinności, wesela. Rozlał skarby najdroższe sercu człowieka i uczynił z nich sobie płaszcz, który zakrył jego ubóstwo. Najbardziej pyszałkowaty dorobkiewicz uważałby może za coś nizkiego myśleć o ramie, w której poruszał się ów wspaniały apostoł religii muzycznej.
Jagim dzutem dudaj, moja troka hrabina?[26] rzekł kalecząc język francuski okropną niemiecką wymową. Mamsz odźbiefać gantidżgę Zymejona tla meko anjola?
Ta myśl podsyciła na nowo jego nieumiarkowane wybuchy śmiechu.
Żarna, f gafalersgim mieżgangu? dodał jeszcze z filuretną miną.
Następnie, zaczął się znowu śmiać jak dziecko.
Bżychociż tla musygi, nje tla bietneko nieporaga. — Fiem o dem, dodał melancholicznym tonem; ale bżychoć tla dżeko dylgo chzeż, fież sze dutaj fżyzdgo jezd dfoje, siało, tuża, fżyzdgo!
Ujął za rękę hrabinę, ucałował ją i uronił łzę; poczciwiec zawsze czuł się jak nazajutrz po otrzymaniu dobrodziejstwa. Radość odjęła mu przez chwilę pamięć, aby następnie przywrócić mu ją z całą siłą. Natychmiast chwycił kredę, skoczył na fotel stojący przed fortepianem; następnie, z żywością młodzieńca, wypisał na obiciu wlelkiemi literami: 17 lutego 1835. Gest ten, tak ładny, tak naiwny, wykonał z wyrazem tak szalonej wdzięczności, że hrabina uczuła się żywo wzruszona.
— Siostra też przyjdzie, rzekła.
I traka dagsze? Gięty? szepy to było sanitn umrą! dodał.
— Przyjdzie podziękować panu za wielką przysługę, o jaką chcę prosić w jej imieniu, ciągnęła.
Brędgo, brądgo, brędgo, wykrzyknął Schmuke, dzo mam sropidź? Mam iśdź to sameko tjapła? — Nie, tylko napisać: „Otrzymano za sumę 10 tysięcy franków“ na każdym z tych papierów, rzekła, wydobywając z zarękawka cztery akcepty wypełnione wedle formuły przez Natana.
Och, i mik pęzie kodofe, odparł Niemiec z powolnością baranka. Nie fiem dylgo, kcie bióro i adramend. — Ruszsze zię zdajt, meinherr Murr, krzyknął na kota, który przyglądał mu się zimno.
Do mój god, rzekł pokazując go hrabinie. Pietne sfiesze, gdóre szyje s pietnym Schmuke! Łatny, prawda?
— Bardzo, rzekła hrabina.
Kce ko pani? rzekł.
— Szaleństwo! odparła. Czyż to nie jest pański przyjaciel?
Kot, który zakrywał kałamarz, domyślił się, że Schmuke szuka tego sprzętu i skoczył ma łóżko.
Zprydny jag małpa! rzekł Niemiec wskakując zwierzę siedzące na łóżku. Nasfałem go Murr, na dżeżdź naszego fielkiego Hoffmana z Perlina gdóreko topsze snąłem.
Poczciwiec podpisał z niewinnością dziecka które czyni to co matka mu każe, nie rozumiejąc nic, ale pewne że czyni dobrze. O wiele więcej zaprzątnięty był prezentacją kota niż papierami, przez które mógł, na zasadzie praw odnoszących się do cudzoziemców, postradać na zawsze wolność.
Bofiata pani, sze te zdemblofane babirgi...
— Niech się pan niczego nie obawia, rzekła hrabina.
Ja zie nie opafiam nidżeko, odparł. Bydam, dży de zdemblofane babirgi zbrafią bżyjemnożdż bani tu Dilled?
— Och, tak, rzekła, odda jej pan taką usługę, jakgdybyś był jej ojcem...
Parcom dety żdżęślify, sze mokę sdadź zie jej na dzo. Bosluchaj mojej musygi! rzekł, zostawiając weksle na stole i rzucając się do pianina.
Już ręce tego anioła biegły po starych klawiszach, już spojrzenie jego sięgało nieba poprzez dachy, już najrozkoszniejsze melodye kwitły w powietrzu i wnikały do duszy; ale hrabina nie pozwoliła naiwnemu tłómaczowi rzeczy niebiańskich budzić drzewa i strun, jak czyni św. Cecylia Rafaela dla słuchających jej aniołów, dłużej niż czas potrzebny do osuszenia pisma: wsunęła weksle do zarękawka i ściągnęła swego rozpromienionego nauczyciela z nadobłocznych przestrzeni w których bujał, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Mój dobry Schmuke... rzekła.
Jusz! wykrzyknął z bolesnem poddaniem. Bodzo pył o dety bżychocidź?
Nie szemrał, wyprostował się — niby wierny pies, aby wysłuchać słów hrabiny.
— Mój dobry Schmuke, rzekła, idzie w tej sprawie o śmierć i o życie, każda minuta oszczędza krew i osusza łzy.
Safże da zama, rzekł. Ić, ić, anjale, ozużadź łsy trukich! Fiec, sze pietny Żmuge lidży dfoją fisydę za fiędzej nisz rende gdórą ma ot dziepie!
— Zobaczymy się, rzekła, przyjdzie pan muzykować i zjeść ze mną obiad co niedzielę, jeżeli nie chcesz abym się pogniewała. Czekam pana w najbliższą niedzielę.
Nabrafte?
— Proszę o to, a siostra z pewnością także umówi z panem jakiś dzień.
Żdżężdże moje dety pęcie subelne, rzekł, fityfałem fas pofiem dylgo na Bolach Elisejsgich, gietyżdzie bżejesztszaly bofosem, parco szatgo!
Myśl ta osuszyła łzy, kręcące mu się w oczach. Ofiarował ramię pięknej uczenicy, która uczuła jak serce starca bije gorączkowo.
— Myślał tedy mistrz o nas? rzekła.
Safże gięty jatłem chlip! odparł. Raz jag o moich toproziejgach, a bodem o bierfżych tfóch młodych ciefcządgach kotnych miłozdzi jagie zbodgałem!
Hrabina nie śmiała już nic dodać: była w tem zdaniu jakaś nieprawdopodobna i pełna czci wierna i religijna uroczystość. Ten pokój zadymiony i pełen ochłapów był świątynią zamieszkałą przez dwa bóstwa. Uczucie gromadziło się w nim z każdą chwilą, bez świadomości tych które go budziły.
— Ten człowiek kocha nas szczerze, pomyślała.
Wzruszenie, z jakiem Schmuke patrzał na hrabinę wsiadającą do powozu, udzieliło się i jej. Końcami palców przesłała mu delikatny pocałunek, jaki kobiety dają sobie zdaleka ma powitanie. Na ten widok, Schmuke pozostał niby wrosły w ziemię, długi czas po zniknięciu powozu. W kilka chwil później, hrabina wjeżdżała w dziedziniec pałacu pani de Nucingen. Baronowa jeszcze nie wstała, ale, aby nie dać czekać dystyngowanej kobiecie, zawinęła się w peniuar i szal.
— Chodzi o dobry uczynek, pani, rzekła hrabina, pośpiech jest w takich wypadkach łaską; inaczej, nie poważyłabym się trudzić pani o tak wczesnej godzinie.
— Och! szczęśliwa jestem, że mogę... rzekła żona bankiera, biorąc cztery świstki i list z gwarancyą hrabiny.
Zadzwoniła na pokojówkę.
— Tereso, powiedz kasyerowi, aby natychmiast sam mi przyniósł czterdzieści tysięcy franków.
Następnie, schowała w skrytce biurka list parni de Vandenesse, zapieczętowawszy go wprzódy.
— Ma pani rozkoszny pokój, rzekła hrabina.
— P. de Nucingen odbiera mi go, buduje nowy dom.
— Ten odda pani zapewne córce. Mówią w świecie o jej małżeństwie z panem de Rastignac.
W chwili gdy pani de Nucingen miała odpowiedzieć, wszedł kasyer. Wzięła banknoty i oddała mu cztery akcepty.
— To się wyrówna, rzekła baronowa do kasyera.
Posa esgondem, rzekł kasyer. Den Żmuge do pył musyg s Anzpachu, dodał wybitnie niemieckim akcentem, widząc podpis i przyprawiając tą uwagą o dreszcz hrabinę.
— Czyż ja robię interesa? rzekła pani de Nucingen, karcąc kasyera wyniosłem spojrzeniem. To moja rzecz.
Kasyer daremnie śledził kolejno twarz hrabiny i baronowej, obie były niewzruszone.
— Może pan odejść. — Pani, hrabino, zechce może zostać kilka chwil, aby nie wyobrażano sobie, że pani gra jaką rolę w tej transakcyi, rzekła baronowa do pani de Vandenesse.
— Jako dopełnienie tylu uprzejmości, odparła hrabina, poproszę jeszcze o zachowanie sekretu.
— Gdy chodzi o dobry uczynek, rozumie się to samo przez się, odparła baronowa z uśmiechem. Odeślę powóz pani na koniec ogrodu, odjedzie próżny, następnie przejdziemy przez ogród razem, nikt nie zobaczy pani wychodzącej: będą to istne czary!
— Ma pani wdzięk osoby która dużo cierpiała w życiu, rzekła hrabina.
— Nie wiem czy mam wdzięk, ale wiele cierpiałam, odparła baronowa; pani nabyłaś swój tańszym kosztem, mam nadzieję.
Dawszy rozkaz, baronowa wzięła wysokie ciepłe pantofle, futro i odprowadziła hrabinę do furtki.
Kiedy ktoś uknuł plan taki, jak ten który przysposobił du Tillet przeciw Natanowi, nie zwierza go nikomu. Nucingen wiedział cośniecoś, ale żona jego była zupełnie obca tym machiawelicznym kombinacyom. Mimo to, baronowa, która wiedziała że Raul jest w kłopotach, nie dała się omamić obu siostrom; odgadła dobrze w jakie ręce przejdą te pieniądze, była niezmiernie rada iż może zobowiązać hrabinę, miała zresztą głębokie współczucie dla takich kłopotów. Rastignac, którego pozycya pozwalała czytać w machinacyach obu bankierów, zaszedł do pani de Nucingen na śniadanie. Delfina i Rastignac nie mieli dla siebie tajemnic; opowiedziała mu tedy scenę z hrabiną. Rastignac, który nie wyobrażał sobie aby baronowa mogła być kiedy wmięszana w tę sprawę, uboczną zresztą w jego oczach, jeden środek z pomiędzy całego jego arsenału, oświetlił sytuację. Delfina zniszczyła może nadzieje poselskie du Tilleta, udaremniła matactwa i ofiary całego roku. Wówczas, Rastignac wtajemniczył baronową we wszystko, zalecając sekret co do błędu jaki popełniła.
— Byleby, rzekła, kasyer nie wspomniał nic Nucingenowi.
Na kilka chwil przed południem, podczas śniadania, oznajmiano du Tiilletowi Gigonneta.
— Niech wejdzie, rzekł bankier, mimo że żona była przy stole. I cóż, stary Schyloku, ptaszek już w klatce?
— Nie.
— Jakto! czyż nie mówiłem ci: ulica du Mail, hotel...
— Zapłacił, rzekł Gigonnet, dobywając z portfelu czterdzieści biletów bankowych.
Twarz du Tilleta przybrała wyraz rozpaczy.
— Nie trzeba nigdy kwaśno przyjmować talarów, rzekł niewzruszony wspólnik du Tilleta, to może przynieść nieszczęście.
— Skąd wzięłaś te pieniądze? rzekł bankier obrzucając żonę spojrzeniem, pod którem zaczerwieniła się po same włosy.
— Nie wiem co znaczy to pytanie, rzekła.
— Przeniknę tę tajemnicę, odparł, wstając wściekły. Obaliłaś moje najdroższe plany.
— A pan obalisz stół, rzekł Gigonnet, który przytrzymał obrus zaczepiony o połę szlafroku bankiera.
Pani du Tiillet podniosła się zimno, aby wyjść, odezwanie bowiem męża przeraziło ją. Zadzwoniła, zjawił się lokaj.
— Każ zaprzęgać, rzekła do służącego. I zawołaj Wirginię, chcę się ubierać.
— Dokąd jedziesz?
— Dobrze wychowani mężowie nie indagują żon, odparła, a ty masz pretensye uchodzić za szlachcica.
— Nie poznaję cię od dwóch dna, odkąd widziałaś dwa razy tę impertynentkę... twoją siostrę.
— Zaleciłeś mi, abym była impertynentką, rzekła, próbuję się na tobie.
— Sługa państwa, rzekł Gigonnet, nie ciekawy sceny małżeńskiej.
Du Tillet popatrzył bystro na żonę, która patrzała nań tak samo, nie spuszczając oczu.
— Co to znaczy? rzekł.
— Że nie jestem już małą dziewczynką, którą będziesz mógł nastraszyć, odparła. Byłam i będę dla ciebie całe życie dobrą i wierną żoną; będziesz panem, jeżeli chcesz, ale tyranem, nie.
Du Tiillet wyszedł. Po tym wysiłku, Marya Eugenia przeszła do siebie, wyczerpana.
— Gdyby nie niebezpieczeństwo siostry, rzekła w duchu, nigdy nie odważyłabym się na takie wystąpienie; ale, jak mówi przysłowie, każde nieszczęście zda się na coś.
W ciągu nocy, pani du Tillet przeszła w pamięci zwierzenia siostry. Pewna tyła ocalenia Raula, rozsądku jej tedy nie ćmiła myśl o wiszącym nad głową niebezpieczeństwie. Przypomniała sobie straszliwą energię, z jaką hrabina objawiała gotowość ucieczki z Natanem, aby go pocieszyć po klęsce, jeżeli nie zdoła jej zapobiedz. Zrozumiała, że ten człowiek, w nadmiarze wdzięczności i uczucia, mógłby nakłonić siostrę do kroku, który dla rozsądnej Eugenii był oczywistem szaleństwem. Były, w świetnem towarzystwie, świeże przykłady tego rodzaju zapomnień, w następstwie których wątpliwe rozkosze opłaca się wyrzutami, ruiną opinii wynikłą z fałszywej pozycyi. Eugenia przypomniała sobie fatalny obrót takich postanowień. Odezwanie du Tilleta dopełniło jej przerażenia; lękała się aby się wszystko nie wykryło; wyobraziła sobie podpis hrabiny de Vandenesse w portfelu bankowym Nucingena; chciała błagać siostrę aby wyznała wszystko Feliksowi. Pani du Tillet nie zastała hrabiny. Feliks był w domu. Jakiś wewnętrzny głos zawołał na Eugenię, aby ratowała siostrę. Być może, jutro będzie już zapóźno. Przebyła ciężką walkę, ale postanowiła wszystko powiedzieć hrabiemu. Czyż nie okaże się pobłażliwym, widząc iż honor jego jest jeszcze nietknięty? W postępowaniu hrabiny było więcej zbłąkania niż zepsucia. Eugenia przelękła się, iż popełni podłość i zdradę odsłaniając tę tajemnicę, której dochowuje całe społeczeństwo, jednomyślne w tem bez zastrzeżeń; ale, w końcu, uzmysłowiła sobie przyszłość siostry, zadrżała iż ujrzy ją pewnego dnia samą, zrujnowaną przez Natana, biedną, znękaną, nieszczęśliwą, w rozpaczy: przestała się wahać i kazała się oznajmić hrabiemu. Feliks, zdziwiony tą wizytą, odbył z siostrą żony długą rozmowę, w czasie której okazał tyle spokoju i panowania nad sobą, iż Marya Eugenia zadrżała, lękając się iż waży może jakie straszne postanowienie.
— Niech pani będzie spokojna, rzekł Vandenesse, postąpię sobie w taki sposób, iż, kiedyś, siostra będzie błogosławiła panią. Mimo, iż rozumiem jak przykrem jest dla pani taić się przed nią, powiadomiwszy mnie o wszystkiem, zechciej mi udzielić kilkudniowej zwłoki. Te kilka dni są mi potrzebne, aby przeniknąć tajemnicę, której się nie domyślasz, a zwłaszcza aby działać z przezornością. Być może, dowiem się wszystkiego w jednej chwali! Ja jeden jestem tu winien, siostrzyczko! Wszyscy kochankowie gnają swoją komedyę; ale nie wszystkie kobiety mają szczęście oglądać życie takiem jakie jest.
Pani du Tillet wyszła uspokojona. Feliks de Vandenesse pobiegł natychmiast wziąść w Banku Francuzkim czterdzieści tysięcy franków i udał się do pani de Nucingen: zastał ją, podziękował za zaufanie okazane żonie i zwrócił pieniądze. Hrabia wytłómaczył tę tajemniczą pożyczkę seatem dobroczynności której pragnie położyć granice.
— Niech mi pan nie daje żadnych wyjaśnień, skoro pani de Vandenesse wszystko panu wyznała, rzekła baronowa de Nucingen.
— Wie wszystko, pomyślał Vandnesse.
Pani de Nucingen oddała list hrabiny i posłała do kasy po cztery obligi. Przez ten czas, Vandenesse objął baronową przenikliwem okiem dyplomaty; zaniepokoił ją niemal, i osądził iż chwila sposobna jest do negocyacyi.
— Żyjemy w epoce, pani, gdzie nic nie jest pewne, rzekł. Trony wznoszą się i padają we Francyi z przerażającą łatwością. Piętnaście lat, to okres czasu zdolny uporać się z wielkiem cesarstwem, monarchią, a także rewolucyą. Nikt nie odważyłby się ręczyć za przyszłość. Zna pani moje przywiązanie do prawej Monarchii. Te słowa nie mogą dziwić w moich ustach. Niech pani przypuści katastrofę: czy nie byłabyś rada mieć przyjaciela w stronnictwie przy którem zostałoby zwycięstwo?
— Z pewnością, rzekła uśmiechając się.
— Więc dobrze, czy chce pani mieć we mnie, po cichu, człowieka zobowiązanego, który mógłby, w danym razie, zachować pana de Nucingen przy parostwie o które się zabiega?
— Czego pan żąda? wykrzyknęła.
— Niewiele, odparł. Wszystkiego co pani wie o Natanie.
Baronowa powtórzyła ranną rozmowę z Rastignakiem, i rzekła, oddając ex-parowi Francyi cztery akcepty przyniesione właśnie przez kasyera:
— Niech pan nie zapomni obietnicy.
Vandenesse tak dalece nie zapomniał o tej kuszącej obietnicy, że błysnął nią przed oczyma barona de Rastignac, aby uzyskać odeń jeszcze kilka objaśnień.
Wychodząc od barona, podyktował publicznemu pisarzowi następujący bilecik do Floryny:
„Jeżeli panna Floryna chce wiedzieć jaka będzie najbliższa jej rola, zechce potrudzić się na przyszły bal Opery, postarawszy się o towarzystwo p. Natana“.
Oddawszy list na pocztę, poszedł do swego pełnomocnika, człowieka bardzo zręcznego i sprytnego, mimo iż nieposzlakowanej uczciwości; poprosił go o odegranie roli przyjaciela, któremu Schmuke zwierzył się rzekomo z wizyty pani de Vandenesse, zaniepokoiwszy się nieco późno słowami: Akcept na dziesięć tysięcy franków, powtórzonemi cztery razy, i który przychodzi żądać od p. Natana weksla na czterdzieści tysięcy franków jako zabezpieczenia. Była to gra bardzo śmiała. Natan mógł już wiedzieć w jaki sposób sprawy się ułożyły, ale trzeba było nieco zaryzykować, aby wiele wygrać. W pierwszem pomięszaniu, Marya mogła zapomnieć prosić Raula o skrypt dla Schmukego. Pełnomocnik udał się natychmiast do redakcyi, i o piątej wrócił tryumfalnie do hrabiego, przynosząc oblig na czterdzieści tysięcy: po pierwszych słowach wymienionych z Natanem, mógł przedstawić się jako posłany przez hrabinę.
Sukces zależał od tego, czy Vandenesse zdoła zapobiedz aby żona nie widziała Raula aż do balu Opery, dokąd miał zamiar ją zaprowadzić i pozwolić jej samej wejrzeć w stosunki łączące Natana z Floryną. Znał zazdrosną dumę hrabiny; chciał, aby sama z siebie wyrzekła się swej miłości... i nie musiała rumienić się w jego obliczu. Wreszcie, w sposobnej chwili, miał jej pokazać własne jej listy do Natana, sprzedane przez Florynę, od której spodziewał się je odkupić. Ten roztropny plan, powzięty tak błyskawicznie i częściowo wykonany, miał chybić przez igraszkę trafu, który wszystko odmienia na ziemi. Po obiedzie, Feliks sprowadzał rozmowę na bal Opery, podnosząc że Marya nigdy jeszcze nie była na tej zabawie; zaproponował jej tę rozrywkę na dzień następny.
— Dam ci kogoś do intrygowania, rzekł.
— Och, z przyjemnością.
— Aby żart był naprawdę udany, kobieta powinna wziąść za cel nielada ofiarę, jakąś sławę, człowieka na świeczniku, i doprowadzić do tego by kąsał palce z wściekłości. Chcesz, bym ci dał na pastwę Natana? Mogę, przez kogoś kto zna Florynę, mieć sekrety zdolne przywieść go do szaleństwa.
— Floryna, rzekła hrabina, ta aktorka? Marya spotkała już to imię ma ustach du Quilleta, służącego w redakcyi: przeszyło jej duszę niby błyskawica.
— No tak, jego kochanka, odparł hrabia. Czy jest w tem coś dziwnego?
— Sądziłam, że p. Natan zbyt jest zajęty, aby mieć kochankę. Czyż autorowie mają czas kochać?
— Nie powiadam, że kochają, moja droga; ale są zmuszeni gdzieś mieszkać, jak wszyscy inni ludzie; i, kiedy nie mają własnego domu, kiedy ich ścigają komornicy, mieszkają u swoich kochanek, co może ci się wydać nieco płoche, ale co jest nieskończenie milsze niż mieszkać w więzieniu.
Policzki hrabiny oblały się płomieniem.
— Chcesz zabawić się jego kosztem? przerazisz go, ciągnął hrabia, nie zwracając uwagi na fizyognomię żony. Dam ci sposób udowodnienia mu, że twój szwagier du Tillet wodzi go za nos jak dziecko. Ten nędznik chce go wtrącić do więzienia, aby usunąć go jako konkurenta w okręgu wyborczym, z którego wyszedł Nucingen. Wiem od przyjaciela Floryny cyfrę, jaką uzyskała ze sprzedaży ruchomości i dała na założenie dziennika; wiem, ile mu przesłała ze żniwa na jakie się wybrała w tym roku na prowincyę i do Belgii, które to pieniądze wyszły ostatecznie na korzyść du Tilleta, Nucingena i Massola. Wszyscy trzej z góry już sprzedali dziennik rządowi, tak są pewni że uprzątną tego wielkiego człowieka.
— Pan Natan nie byłby zdolny przyjąć pieniędzy od aktorki.
— Nie znasz wcale tych ludzi, moja droga, rzekł hrabia, on sam nie zaprze ci tego.
— Pójdę na bal, z pewnością, rzekła hrabina.
— Zabawisz się, odparł Vandenesse. Mając podobną broń, wysmagasz ostro miłość własną Natana, i oddasz mu przysługę. Ujrzysz, jak będzie się wściekał, jak opanuje się, to znowuż skoczy pod twymi przycinkami! Niby żartując, oświecisz tego utalentowanego człowieka co do niebezpieczeństwa w jakiem się znajduje, i będziesz miała przyjemność ochłostania komików złotego środka w Ich własnej stajni... Ale ty nie słuchasz, drogie dziecko.
— Przeciwnie, zanadto słucham, odparła. Powiem ci później, dlaczego zależy mi na tem aby mieć pewność tego wszystkiego.
— Pewność? odparł Vandenesse. Zostań w masce, urządzę rzeczy tak, iż będziesz wieczerzać z Floryną i Natanem. Bardzo zabawne będzie dla kobiety twego stanowiska zaintrygować aktorkę puściwszy wprzódy w ruch sławnego człowieka, który będzie się kręcił niby bąk podcięty batem. Postaram się odnaleźć trop niewierności Natana. Jeżeli zdołam pochwycić szczegóły jakiej świeżej przygody, będziesz się mogła napawać wściekłością kurtyzany, rzecz w istocie wspaniała! Furya, w jaką wpadnie Floryna, będzie kipieć jak potok alpejski; ubóstwia Natana, jest wszystkiem dla niej, zrośnięta jest z nim jak skóra z kością, będzie walczyć o niego jak lwica broni młodych. Przypominam sobie, iż widziałem w młodości sławną aktorkę (która, nawiasem mówiąc, pisała jak kucharka), kiedy przyszła żądać zwrotu listów od jednego z mych przyjaciół; nigdy, od tego czasu, nie oglądałem podobnego widowiska, tej spokojnej furyi, tego bezczelnego majestatu, tej... Maryo, co tobie?...
— Nic, zanadto napalono.
Hrabina rzuciła się na kozetkę. Nagle, pod wpływem niespodzianego odruchu obudzonego piekącym bólem zazdrości, zerwała się ma drżące nogi, skrzyżowała ręce i podeszła zwolna do męża.
— Co ty wiesz? spytała. Nie jesteś człowiekiem zdolnym mnie torturować; zmiażdżyłbyś mnie, nie dając mi cierpieć, w razie, gdybym była winna.
— Co takiego mam wiedzieć, Miaryo?
— A zatem, Natan?...
— Zdaje ci się, że go kochasz, odparł, ale kochasz jedynie urojony twór ulepiony z frazesów.
— Wiesz zatem?...
— Wszystko, rzekł.
To słowo spadło na głowę Maryi jak maczuga.
— Jeżeli chcesz, nie będę nigdy wiedział nic, odparł. Znalazłaś się nad urwiskiem, moje dziecko, trzeba cię wydobyć, pomyślałem już o tem. Masz. Wydobył z bocznej kieszeni list gwarancyjny i cztery akcepty Schmukego, które hrabina poznała, i rzucił je w ogień.
— Coby się z tobą stało, biedna Maryo, za trzy miesiące. Komornicy wlekliby cię przed trybunały. Nie opuszczaj głowy, nie wstydź się: byłaś ofiarą najpiękniejszych uczuć, zawróciłaś sobie głowę poezyą nie człowiekiem. Każda kobieta, każda, słyszysz, Maryo? dałaby się uwieść na twojem miejscu. Czyż nie byłoby niedorzecznością u nas, mężczyzn, którzy popełniliśmy tysiąc głupstw w dwudziestym roku, żądać abyście wy nie były nierozważne ani jeden raz w ciągu życia? Niech mnie Bóg broni bym miał tryumfować nad tobą, lub przygniatać cię litością którą kiedyś odtrąciłaś tak żywo. Być może, ten nieszczęśliwy był szczery kiedy pisał do ciebie, szczery odbierając sobie życie, szczery kiedy, tego samego wieczora, wrócił do Floryny. My jesteśmy mniej warci od was. W tej chwilii, nie mówię w mojej, ale w twojej sprawie. Ja jestem pobłażliwy, ale społeczeństwo nie: stroni od kobiety, która dopuściła się skandalu, nie chce aby można było kojarzyć doskonałe szczęście z poważaniem. Czy sprawiedliwie, nie umiałbym odpowiedzieć. Świat jest okrutny, oto wszystko. Być może, bardziej jest zawistny gromadnie, niż po szczególe. Siedząc na galeryi, złodziej oklaskuje tryumf niewinności, wyszedłszy zaś z teatru okradnie ją. Społeczeństwo wzdraga się koić niedole jakie płodzi; przyznaje zaszczyty zręcznym oszustwom, nie ma zaś nagród dla cichych poświęceń. Wiem i widzę to wszystko; ale, jeżeli nie mogę zreformować świata, jest przynajmniej w mojej mocy chronić cię przeciw tobie samej. Chodzi tu o człowieka, który przynosi ci jedynie same brudy, a nie ową świętą i wzniosłą miłość, która zniewala nas niekiedy do wyrzeczeń, która zamyka w samej sobie swoje usprawiedliwienie. Być może, błądziłem w tem, iż nie dość się starałem urozmaicić twoje szczęście, iż spokojnym przyjemnościom nie przeciwstawiałem uciech bardziej żywych, podróży, rozrywek. Skłonność która popchnęła cię ku sławnemu człowiekowi, mogę zresztą wytłómaczyć sobie zazdrością otaczających cię kobiet. Lady Dudley, pani d‘Espard, pani de Manervlle i bratowa moja Emilia odegrały w tem też niejaką rolę. Te kobiety, przed któremi cię ostrzegałem, podsycały twą ciekawość bardziej aby mnie sprawić przykrość, niż aby ciebie wtrącić w burze, które, mam nadzieję, huczały nad twoją głową nie dosięgając cię.
Słuchając tych słów napojonych dobrocią, hrabina była pastwą tysiąca sprzecznych uczuć; ale nad tym huraganem dominował żywy podziw dla Feliksa. Szlachetne i dumne dusze rychło uznają delikatność z jaką się ktoś do nich odnosi. Ten akt jest dla uczuć tem, czem wdzięk dla ciała. Marya oceniła tę wielkość, która, aby nie widzieć rumieńca kobiety, gotowa jest schylić się do stóp winnej. Uciekła jak szalona, ale wróciła rychło, sprowadzona myślą o niepokoju męża.
— Zaczekaj, rzekła znikając.
Feliks przygotował jej zręcznie drogę do usprawiedliwienia, jakoż, spotkał się z nagrodą swej zręczności; wróciła bowiem z listami Natana i podała mu je.
— Sądź mnie, rzekła przyklękając.
— Czyż można dobrze sądzić, kiedy się kocha? odparł.
— Wziął listy i rzucił je w ogień, później bowiem żona mogłaby mu nie darować tego iż je czytał. Marya, z głową na kolanach hrabiego, rozpływała się we łzach.
— Moje dziecko, a gdzie twoje listy? rzekł podnosząc jej głowę.
Na to pytanie, hrabina nie czuła już nieznośnego żaru jaki palił jej policzki, mróz ją przebiegł.
— Abyś nie posądzała męża iż spotwarzył człowieka któregoś mniemała godnym siebie, postaram się, aby Floryna oddała ci sama te listy.
— Och! czemuż on sam nie miałby mi ich oddać na mą prośbę?
— A gdyby odmówił?.
Hrabina opuściła głowę.
— Świat mnie brzydzi, rzekła, nie chcę już bywać nigdzie, będę żyła samotnie przy tobie, jeżeli mi przebaczysz.
— Mogłabyś się znowu znudzić. Zresztą, co powiedziałby świat, gdybyś go porzuciła tak nagle? Na wiosnę puścimy się w podróż, pojedziemy do Włoch, przebiegniemy Europę, w oczekiwaniu aż zaprzątną cię troski macierzyństwa. Nie możemy uchylić się od pójścia do Opery jutro, niepodobna nam bowiem uzyskać w inny sposób twoich listów bez niebezpieczeństwa; skoro zaś Floryna ci je przyniesie, czyż tem samem nie stwierdza swej władzy?
— I zobaczę to?... rzekła hrabina przestraszona.
— Pojutrze rano.
Nazajutrz, około północy, na balu Opery, Natan przechadzał się po foyer, podając z miną dosyć małżeńska ramię jakiejś masce. Skoro obeszli parę razy salę, dwie zamaskowane kobiety podeszły do mich.
— Biedny głupcze, gubisz się, Marya jest tu i widzi cię, rzekł do Natana Vandenesse, który się przebrał za kobietę.
— Jeżeli chcesz mnie posłuchać, dowiesz się tajemnic które Natan ukrywa przed tobą: miłość twoja jest w niebezpieczeństwie, rzekła, drżąc cała, hrabina do Floryny.
Natan puścił nagle ramię Floryny aby biedź za hrabią, który zgubił się w tłumie. Floryna usiadła koło hrabiny, która pociągnęła ją na ławeczkę tuż koło Vandenessa; hrabia wrócił aby czuwać nad żoną.
— Wytłómacz się, moja droga, rzekła Floryna, i nie sądź iż dłużej będziesz mnie nabierać. Nikt na świecie nie wydrze mi Raula, rozumiesz: trzymam go przyzwyczajeniem, a to warte conajmniej tyle co miłość.
— Przedewszystkiem, czy ty jesteś Floryna? rzekł Feliks odzyskując naturalny głos.
— Dobre pytanie; jeżeli tego nie wiesz, jakże chcesz abym aż wierzyła, filucie?
— Spytaj Natana, który w tej chwili goni za ubóstwianą, gdzie spędził noc przed trzema dniami? Zaczadził się, moja mała, bez twojej wiedzy, dla braku pieniędzy. Oto, jak starasz się o jego interesy: niby go kochasz, a zostawiasz go bez grosza i pozwalasz aby się zabijał; a raczej nie zabijał nawet... Chybiane samobójstwo, to rzecz tak śmieszna jak pojedynek bez draśnięcia.
— Kłamiesz, rzekła Floryna. Jadł u mnie obiad tego dnia, ale po zachodzie słońca. Biednego chłopca ścigają, ukrył się, oto wszystko.
— Idźże tedy spytać się na ulicę du Mail, do hotelu du Mail, czy nie przywiozła go tam bez życia piękna kobieta z którą jest w stosunkach od roku.
Listy twojej rywalki są ukryte pod twoim nosem, w twoim domu. Jeżeli chcesz dać Natanowi dobrą lekcyę, pójdziemy wszyscy troje do ciebie: tam, udowodnię ci dokumentami, że, jeżeli zechcesz być poczciwą dziewczyną, mażesz uchronić go od spaceru, na ulicę Clichy, do więzienia za długi.
— Próbuj brać na kawał inne, ale nie Florynę, mój kotku. Jestem pewna, że Natan nie może kochać się w nikim.
— Chcesz mi dać do zrozumienia, że podwoił czułość dla ciebie od jakiegoś czasu, ale to właśnie dowód, że jest bardzo zakochany...
— W wielkiej damie, on?... rzekła Floryna. Nie kłopocę się o takie bzdury.
— Więc dobrze, czy będziesz zadowolona, skoro sam przyjdzie ci powiedzieć, że nie odprowadzi cię dziś rano do domu?
— Jeżeli potrafisz to sprawić, odparła Floryna, pójdziemy do domu i poszukamy listów. Uwierzę, skoro zobaczę.
— Zostańże tu, rzekł Feliks i patrz.
Podał ramię żonie i przystanął o dwa kroki od Floryny. Wkrótce, Natan, który błąkał się tam i sam po foyer, szukając na wszystkie strony straconej maseczki tak jak pies szuka pana, wrócił w pierwotne miejsce. Czytając na jego czole łatwą do zauważenia troskę, Floryna stanęła przed pisarzem jak posąg i rzekła rozkazująco:
— Nie chcę abyś się sam wałęsał: mam swoje racje.
— Miarya!... szepnęła wówczas, za poradą męża, hrabina do ucha Raula. Kto jest ta kobieta? Zostaw ją natychmiast, wyjdź i czekaj na dole.
Poddany tej straszliwej próbie, Raul szarpnął gwałtownie ramię Floryny, która nie spodziewała się tego obrotu; mimo że trzymała mocno, zmuszona była go puścić. Natychmiast, Natan zginął w tłumie.
— Cóż ci mówiłem? zawołał Feliks do ucha zdumionej aktorki, podając jej rękę.
— Dalej, rzekła, kimkolwiek jesteś, chodźmy. Masz powóz?
Za całą odpowiedź, Vandenesse uprowadził śpiesznie Florynę i pobiegł połączyć się z żoną. W kilka chwil, trzy maski, wiezione ostro przez konie Vandenessa, przybyły do aktorki, która zrzucała maskę. Pani de Vandenesse nie mogła powstrzymać dreszczu zdumienia na widok Floryny, dławiącej się od wściekłości, wspaniałej zazdrością i gniewem.
— Jest tu, rzekł Vandenesse, pewna teczka, od której klucza nigdy ca nie powierzono; listy muszą tam być.
— Daję słowo, intrygujesz mnie, wiesz rzecz która niepokoiła mnie od kilku dni, rzekła Floryna, rzucając się do gabinetu aby szukać teczki.
Vandenesse ujrzał, iż żona blednie pod maską. Pokój Floryny więcej powiadał o zażyłości aktorki i Natana, niżby pragnęła wiedzieć o tem idealna kochanka. Oko kobiety umie przeniknąć rzeczy tego rodzaju w jednej chwili; jakoż, hrabina spostrzegła w pomięszaniu przyborów domowych najżywsze potwierdzenie tego co jej mówił Vandenesse.
Floryna wróciła z teczką.
— Jak otworzyć? rzekła.
Aktorka posłała do kuchni po wielki nóż, i, kiedy pokojówka go przyniosła, Floryna potrząsnęła nim w powietrzu, mówiąc szyderczo:
— Doskonale! tem się zarzyna kurczęta!
Wykrzyknik ten, który przyprawi} o drżenie hrabinę, wytłómaczył jej, jeszcze lepiej niż mąż poprzedniego dnia, głębie otchłani, w którą omal się nie stoczyła!
— Jakaż ja głupia! rzekła Floryna, brzytwa będzie lepsza.
Poszła po brzytwę, którą Natan dopiero co się golił, i przecięła fałdy safianu. Otworzyły się, ukazując listy Maryi. Floryna wzdęła jeden na los szczęścia.
— Hoho, to naprawdę jakaś dama! Wygląda mi, że tam niema ani jednego błędu ortograficznego!
Vandenesse wziął listy i oddał żonie, która poszła sprawdzić na stoliczku czy są wszystkie.
— Czy chcesz je odstąpić, w zamian za to? rzekł Vandenesse pokazując Florynie pokwitowanie na czterdzieści tysięcy franków.
— Cóż za cymbał, żeby podpisywać takie świstki!... Pokwitowanie na weksle, rzekła Floryna czytając papier. Hoho! ja cię oduczę od hrabin! A ja, która zatracałam dało i duszę na prowincyi aby dla niego zbierać pieniądze, ja, która byłabym się puściła z maklerem giełdowym byle jego ocalić! Oto mężczyźni! Kiedy się człowiek wypruwa dla nich, przejadą mu po brzuchu! Zapłaci mi za to.
Pani de Vandenesse uciekła unosząc listy.
— Hola, czekaj maseczko, zostaw mi jeden, abym go mogła przekonać.
— To niemożliwe, rzeki Vandenesse.
— Dlaczego?
— Ta maska jest twoją ex-rywalką.
— Hm, mogłaby mi choć powiedzieć: dziękuję! Wykrzyknęła Floryna.
— Czemuż bierzesz tedy czterdzieści tysięcy? rzekł Vandenesse z ukłonem.
Niezmiernie rządkiem jest, aby młodzi ludzie, którzy spróbowali samobójstwa, wracali doń jeszcze poznawszy jego cierpienia. Toteż, Raulowi nie przyszła już ochota zabijać się, mimo iż ujrzał się w położeniu straszniejszem jeszcze niż to, z którego się wydobył. Akcept jego na imię Schmukego znajdował się w rękach Floryny, która widocznie miała go od hrabiego de Vandenesse! Próbował się starać o rozmowę z hrabiną, aby jej wytłómaczyć charakter swej miłości, która jaśniała w sercu jego żywiej niż kiedykolwiek. Ale za pierwszym razem kiedy, w towarzystwie, hrabina ujrzała Raula, rzuciła mu owo martwe i wzgardliwe spojrzenie, które stawia nieprzebytą zaporę między kobietą a mężczyzną. Mimo swej pewności siebie, Natan nie odważył się, przez resztę zimy, odezwać do hrabiny ani zbliżyć do niej.
Zwierzył się Blondetowi; nawiązując do pani de Vandenesse, zaczął mówić o Laurze i Beatryczy. Sparafrazował ten piękny ustęp pióra jednego z najwybitniejszych poetów współczesnych: „Ideale, niebieski kwiecie o złotem sercu, którego włókniste korzonki, tysiąc razy bardziej rozgałęzione niż jedwabne warkocze wróżek, zatapiają się w głębi duszy aby z niej pić najczystszą substancyę; ty kwiecie tak słodki i tak gorzki zarazem! nie można cię wyrwać nie skrwawiając serca, iżby twoja złamana łodyga nie sączyła czerwonych kropel! Och! kwiecie przeklęty, jakżeś wzrósł w mojej duszy!“[27]
— Bredzisz, mój drogi, rzekł Blondet; przyznaję ci, że kwiatek był ładny, ale nie był wcale idealny. Zamiast śpiewać jak ślepy przed próżną niszą, powinienbyś pomyśleć o tem, aby umyć ręce dla pojednania z władzą i ustatkować się. Jesteś nadto wielkim artystą, aby być politykiem; byłeś igraszką w ręku ludzi, którzy ci do pięt nie dorośli. Pomyśl o nowej roli, ale w innym teatrze.
— Marya nie może zabronić bym ją kochał, rzekł Natan. Uczynię z niej swoją Beatryczę.
— Mój drogi, Beatrycze była dwunastoletnią dziewczynką, której Dante nie widział od tego czasu na oczy; inaczej, czyżby była Beatryczą? Aby sobie uczynić z kobiety bóstwo, nie trzeba jej widzieć dziś w mantylce, jutro wygorsowanej, pojutrze na bulwarze targującej zabawki dla swej najmłodszej pociechy. Kiedy się ma Florynę, która kolejno jest księżną z wodewilu, mieszczanką w dramacie, murzynką, margrabiną, pułkownikiem, szwajcarską wieśniaczką, dziewicą Słońca w Peru — jedyny sposób w jaki może być dziewicą — nie rozumiem jak ktoś ma ochotę bawić się w damy z towarzystwa.
Du Tillet, wedle gwary giełdowej, wygolił Natana, który, dla braku funduszów, odstąpił swój udział w dzienniku. Sławny człowiek zyskał zaledwie pięć głosów w okręgu w którym wybrano bankiera.
Kiedy, następnej zimy, po długiej i szczęśliwej podróży po Włoszech, hrabina de Vandenesse wróciła do Paryża, Natan usprawiedliwił wszystkie przepowiednie Feliksa: w myśl rady Blondeta, parlamentował z władzą. Co do osobistych spraw pisarza, były one w takim nieporządku, iż, jednego dnia, na polach Elizejskich, hrabina Marya ujrzała dawnego wielbiciela pieszo, w nader opłakanym stroju, prowadzącego pod rękę Florynę. Mężczyzna obojętny dostatecznie jest już brzydki w oczach kobiety; ale, kiedy przestała go kochać, wydaje się jej ohydny, zwłaszcza kiedy jest podobny do Natana. Pani de Vandenesse uczuła drgnienie wstydu, na myśl iż mogła interesować się Raulem. Gdyby nie była uleczona z wszelkiej pozamałżeńskiej miłości, kontrast jaki przedstawiał wówczas hrabia, w zestawieniu z tym człowiekiem ó wiele mniej już godnym publicznego faworu, wystarczyłby, aby uczynić jej męża piękniejszym od anioła.
Dzisiaj, ten ambitny człowiek, tak bogaty w atrament a tak ubogi w wolę, skapitulował zupełnie i ulokował się na jakiejś synekurze, jak mierny pisarek. On, który popierał wszystkie opozycyjne hasła, żyje w spokoju, w cieniu ministeryalnego dziennika. Krzyż legii honorowej, obfity temat żarcików Natana, zdobi klapę jego surduta. Pokój za każdą cenę, na którym tak ostrzyła sobie języki redakcya rewolucyjnego pisma, jest dziś przedmiotem pochwalnych artykułów Raula. Dziedziczności, tak atakowanej niegdyś frazesami a la Saint-Simon, broni dzisiaj z całym autorytetem racyi Stanu. To nielogiczne postępowanie ma swoje źródło i przyczyny w zmianie frontu niektórych ludzi, którzy, w czasie ostatnich ewolucyj politycznych, postąpili sobie jak Raul.

Jardies, grudzień 1838.




SEKRETY
KSIĘŻNEJ DE CADIGNAN


Teofilowi Gautier.

Po klęskach rewolucyi Lipcowej, która zniszczyła wiele arystokratycznych fortun podtrzymywanych przez Dwór, księżna de Cadignan miała ten spryt, aby złożyć na karb wypadków politycznych zupełną ruinę sprowadzoną swą własną rozrzutnością. Książę opuścił Francyę wraz z rodziną królewską, zostawiając księżnę w Paryżu, nietykalną przez fakt jego nieobecności, ponieważ długi, na których umorzenie sprzedaż dóbr możebnych do sprzedania nie mogła wystarczyć, ciążyły tylko na mim. Dochody majoratu zajęto. Słowem, interesy tego wielkiego rodu znajdowały się w równie złym stanie, jak interesy starszej linii Burbonów.
Kobieta ta, tak sławna pod pierwszem nazwiskiem diuszessy de Maufrigneuse[28], powzięła wówczas roztropne postanowienie aby się usunąć w głębokie zacisze; chciała dać o sobie zapomnieć. Przez Paryż powiał tak zawrotny wicher wypadków, iż niebawem, diuszessa de Maufrigneuse, zagrzebana w księżnej de Cadignan — zmiana nazwiska nieznana większości nowych aktorów wypchniętych na widownię przez rewolucję Lipcową — stała się jakgdyby cudzoziemką.
We Francyi, tytuł diuka góruje nad wszystkimi innymi, nawet nad tytułem księcia, mimo że, wedle wiedzy heraldycznej wolnej od wszelkiego sofizmatu, tytuły nie znaczą absolutnie nic, i że panuje zupełna równość między szlachtą. Cudowną tę równość podtrzymywał niegdyś starannie królewski dom Francuzki; za naszych dni, istnieje ona jeszcze, przynajmniej nominalnie, w obyczaju, wedle którego królowie dają swoim dzieciom prosty tytuł hrabiów. W myśl tego-to systemu, Franciszek I zmiażdżył wspaniałość tytułów jakimi się puszył pompatyczny Karol V, podpisując swą odpowiedź: Franciszek, pan na Vanves. Ludwik XI uczynił jeszcze lepiej, wydając córkę za szlachcica bez tytułu, za Piotra de Beaujeu. Ludwik XIV złamał system feudalny tak gruntownie, iż tytuł diuka stał się, w jego monarchii, najwyższym zaszczytem arystokracyi i najwięcej budzącym zazdrości. Mimo to, istnieją we Francyi dwie lub trzy rodziny, w których księztwo, bogato uposażone, stoi powyżej diukostwa. Dom Cadignan, który posiada tytuł diuka de Maufrigneuse dla starszych synów, gdy inni nazywają się poprostu kawalerami de Cadignan, jest jedną z tych wyjątkowych rodzin. Jak niegdyś dwaj książęta domu Rohan, książęta de Cadignan mieli prawo u siebie do tranu; mogli mieć paziów, szlachtę w swojej służbie. To wytłómaczenie jest potrzebne, zarówno dla uniknięcia głupich krytyk ludzi nie mających o niczem pojęcia, jak dla stwierdzenia wielkich zabytków świata, który, jak powiadają, znika, a który tylu ludzi spycha w nicość nie rozumiejąc go. Dzisiaj, wobec znacznej ilości cudzoziemców napływających do Paryża, oraz wobec powszechnej prawie ignoracyi heraldycznej, zaczyna wchodzić w modę tytuł księcia. Prawdziwymi książętami są tylko ci, którzy byli udzielni i którym przynależy tytuł Wysokości. Lekceważenie szlachty francuzkiej dla tytułu księcia, i racye jakie, za Ludwika XIV, stworzyły przewagę diuka, były powodem, iż Francya nie upomniała się o tytuł Wysokości dla tych kilku książąt jacy istnieją we Francyi, prócz Napoleońskich. Oto przyczyna, dla której książęta de Cadignan znajdują się w niższej, mówiąc nominalnie, pozycyi w stosunku do innych książąt kontynentu.
Osoby z towarzystwa t. zw. dzielnicy Saint-Germain miały względy dla księżnej przez szacunek dla jej nazwiska, jednego z tych które czcić się będzie zawsze, dla jej nieszczęść których już nie roztrząsano, oraz piękności, jedynej rzeczy jaką zachowała ze zgasłego blasku. Świat, którego była wprzód ozdobą, miał dla niej u znamię, iż włożyła poniekąd welon klasztorny, zamykając się u siebie. Ten akt dobrego smaku był dla niej, bardziej niż dla jakiejkolwiek innej, ogromnem poświęceniem. Rzeczy wielkie znajdują zawsze we Francyi tak żywe odczucie, iż księżna odzyskała swojem zamknięciem wszystko, co mogła stracić w mniemaniu publicznem za czasu swego blasku. Widywała tylko jedną z dawnych przyjaciółek, margrabinę d’Espard[29]; a i u niej nie bywała na wielkich zebraniach ani balach. Odwiedzały się wcześnie rano, jakgdyby w tajemnicy. Kiedy księżna była u przyjaciółki na obiedzie, margrabina nie przyjmowała nikogo. Pani d‘Espard była idealna dla księżnej; zmieniła lożę we Włoskim, opuściła pierwsze piętro dla głębokiej lóżki na parterze, tak iż pani de Cadignan mogła przyjść do teatru nie będąc widzianą i opuścić go incognito. Mało kobiet pozbawiłoby się satysfakcyi wleczenia w swoim orszaku upadłej dawnej rywalki i głoszenia się jej dobrodziejką. Zwolniona w ten sposób od rujnujących tualet, księżna korzystała poufnie z pojazdu margrabiny, którego nie byłaby przyjęła publicznie. Nikt nigdy nie dowiedział się pobudek pani d‘Espard; ale postępowanie jej było szczytne, i obejmowało, przez długi czas, cały świat drobiazgów, które, brane pojedynczo, zdają się głupstwem, natomiast oglądane w sumie mają coś gigantycznego.
W r. 1S32, trzy lata przyprószyły śniegiem awanturki diuszeszy de Maufrigneuse, i wybieliły ją tak dokładnie, iż trzeba było wielkich wysiłków pamięci, aby sobie przypomnieć drażliwe okoliczności jej poprzedniego życia. Z królowej ubóstwianej przez tylu dworaków, i której wybryki mogłyby wypełnić liczne tomy romansów, została kobieta jeszcze rozkosznie ładna, licząca lat trzydzieści sześć, ale mająca wszelkie prawo przyznawać się tylko do trzydziestu, mimo że była matką diuka Jerzego de Maufrigneuse, dziewiętnastoletniego młodzieńca, pięknego jak Antinous i pełnego najświetniejszych nadziei. Matka chciała go przedewszystkiem bogato ożenić. Być może, projekt ten był tajemnicą zażyłości z margrabiną, której salon uchodzi za pierwszy w Paryżu i gdzie mogła z czasem wybrać między herytierami żonę dla Jerzego. Księżna widziała jeszcze pięć lat dzielących ją od małżeństwa syna; lat pustych i samotnych, aby bowiem zasłużyć dobre małżeństwo, prowadzenie jej musiało być bez zarzutu.
Księżna mieszkała przy ulicy de Miromesnil, zajmując, za umiarkowaną cenę, parter ładnego pałacyku. Umiała spożytkować ze smakiem resztki dawnej wspaniałości. Wytworność wielkiej damy oddychała tam jeszcze. Żyła otoczona pięknemi rzeczami, świadczącemi o wyższym typie istnienia. Na kominku, widać było wspaniałą miniaturę, portret Karola X, pendzla pani de Mirbel, pod którą wyryte były te słowa: Ofiarowane przez króla; zaś, jako pendant, portret księżnej de Berri, która była dla niej tak szczególnie łaskawa. Na stole błyszczało album olbrzymiej ceny, jakiego żadna z mieszczek, królujących obecnie w naszem przemysłowem i wścibskiem społeczeństwie, nie ośmieliłaby się pokazać publicznie. Odwaga ta cudownie malowała kobietę. Album zawierało portrety, między którymi znajdowało się ze trzydziestu blizkich przyjaciół, mienionych przez świat jej kochankami. Ta liczba była oszczerstwem; ale, co się tyczy jakiego tuzina, była to może, mówiła pani d‘Espard, jedynie prosta obmowa. Portrety Maksyma de Trailles, de Marsaya, Rastignaka, margrabiego d‘Esgringon, generała Montriveau, margrabiów de Ronquerolles i d‘Adjuda-Pinto, księcia Galathionne, młodych diuków de Grandlieu, de Rethoré, pięknego Lucyana de Rubempré, były zresztą oddane z wielką kokieteryą pendzla przez najsłynniejszych artystów. Ponieważ księżna przyjmowała ledwie parę osób z tej kolekcyi, nazywała żartobliwie tę księgę katalogiem swych omyłek. Nieszczęście uczyniło tę kobietę dobrą matką. Przez piętnaście lat Restauracyi, nadto się bawiła aby myśleć o synu; ale, cofnąwszy się w ustronie, ta świetna egoistka pomyślała, że uczucie macierzyńskie posunięte do ostatnich gnanie stałoby się dla jej życia rozgrzeszeniem; jest wielu ludzi tkliwego serca, którzy darowują wszystko wybornej matce. Kochała syna tem lepiej, ile że nie miała już nic innego do kochania. Jerzy de Maufrigneuse jest zresztą z tych dzieci, które mogą głaskać wszystkie macierzyńskie próżności; toteż, księżna uczyniła dlań wszelkie poświęcenia. Zdobyła się dla Jerzego na stajnię i remizę, ponad któremi najmował on sam apartamencik, złożony z trzech rozkosznie umeblowanych pokoi; nałożyła sobie wiele prywiacyj, aby zachować dlań konia pod siodło, kabryolet i małego grooma. Sama zatrzymała jedynie pokojówkę, za kucharkę zaś dawną dziewczynę kuchenną. Groom młodego diuka miał wówczas służbę nieco ciężką. Toby, dawny groom nieboszczyka Beaudenord — taki bowiem koncept obiegał w świecie na poczet tego zrujnowanego eleganta — ów młody groomik, który, w dwudziestu pięciu latach, zawsze uchodził za czternaście, musiał znaleźć czas ma chędożenie koni, czyszczenie kabryoletu lub tilbury, towarzyszenie swemu panu, sprzątanie mieszkania i wystawanie w pokoju księżnej — dla oznajmiania gości, jeżeli, przypadkiem, oczekiwała uroczystszej wizyty. Kiedy się pomyśli, czem była, za Restauracyi, piękna diuszessa de Maufrigneuse, jedna z królowych Paryża, królowa pełna blasku, której zbytek zawstydziłby może najbogatsze damy Londynu, było coś niemal wzruszającego w tem skromnem gniazdku przy ulicy Miromesnil, o kilka kroków od jej wspaniałego pałacu, którego żadna fortuna nie była w stanie zamieszkać, i który młot spekulantów zburzył aby uczynić zeń ulicę. Kobieta zaledwie przyzwolicie obsłużona przez trzydziestu lokai, która posiadała najpiękniejsze salony, najładniejsze apartamenciki, buduarki w Paryżu, która dawała w nich tak wspaniałe zabawy, żyła w mieszkaniu z pięciu ubikacyj: przedpokój, jadalnia, salon, sypialnia i gotowalnia z dwiema kobietami za całą usługę.
— Och, Dyana jest cudowna dla syna, mówiła szczwana kumosia, margrabina d‘Espard, i to cudowna bez emfazy, czuje się szczęśliwa. Nikt nie byłby przypuścił, że ta kobieta tak lekka może być zdolna do postanowień przeprowadzonych z podobną wytrwałością; toteż, nasz dobry arcybiskup otoczył ją opieką, robi co może dla niej, właśnie skłonił starą hrabinę de Cinq-Cygne aby jej złożyła wizytę.
Przyznajmyż to zresztą! Trzeba być królową, aby umieć abdykować i zstąpić z godnością z wysokiej pozycyi, która nigdy nie jest zupełnie stracona. Ci tylko, którzy mają świadomość iż są niczem przez siebie samych, okazują żal upadając, lub też szemrzą i czepiają się przeszłości. Zmuszona obchodzić się bez rzadkich kwiatów, wśród których przyzwyczajona była żyć i które tak podnosiły urok jej osoby, ponieważ niepodobieństwem było nie porównywać jej do kwiatu, księżna dobrze wybrała swoje parterowe mieszkanko: miała przy niem ładny ogródek, pełen krzewów, z zielonym trawnikiem który rozweselał tę spokojną ustroń. Mogła mieć około dwunastu tysięcy franków renty, a i na ten skromny dochód składało się roczne wsparcie wyznaczone przez starą księżnę de Navarreins, ciotkę po mieczu młodego diuka, oraz drugie wsparcie przesyłane przez księżnę d‘Uxelles, z zapadłego majątku, gdzie ciułała tak, jak umieją ciułać stare księżne, których Harpagon mógłby być uczniem. Książę żył na obczyźnie, wciąż oddany na rozkazy swoich wygnanych panów, dzieląc ich złą dolę, i służąc im z inteligentnem i bezinteresownem poświęceniem. Pozycya księcia de Cadignan umacniała jeszcze pozycyę jego żony w Paryżu. U księżnej-to, w jej mieszkaniu, generał, któremu winni jesteśmy zdobycie Afryki, miał, w czasie usiłowań księżnej de Berri w Wandei, narady z wodzami legitymistów, tak bardzo księżna znajdowała się na uboczu, tak mało smutne jej położenie budziło podejrzeń w obecnym rządzie. Widząc jak zbliża się straszliwe bankructwo miłości, owa czterdziestka poza którą tak niewiele już istnieje dla kobiety, księżna rzuciła się w królestwo filozofii. Czytała, ona, która, przez szesnaście lat objawiała największy wstręt do rzeczy poważnych. Literatura i polityka są dziś dla kobiet tem, czem niegdyś była dewocya, ostatniem schronieniem zalotności. W salonach mówiono, iż Dyana chce pisać książkę. Od czasu jak, z ładnej, uroczej kobiety, księżna przeszła na rozumną, w oczekiwaniu aż czas jej minie zupełnie, uczyniła z przywileju bywania w swoim domu najwyższy zaszczyt, osobliwe wyróżnienie. Pod osłoną tych zajęć, mogła oszukać jednego ze swych pierwszych kochanków, de Marsaya, najwpływowszą osobistość mieszczańskiej polityki ukoronowanej w Lipcu 1830; przyjmowała go niekiedy wieczorem, podczas gdy marszałek i kilku legitymistów rozmawiało po cichu, w jej sypialni, o opanowaniu królestwa, rzeczy, której nie można było dokonać bez udziału idei, jedynego czynnika powodzenia o którym spiskowcy zapominali! Była to ładna zemsta ładnej kobiety, zażartować tak z pierwszego ministra, czyniąc zeń parawan dla spisku przeciw własnemu rządowi. Zdarzenie to, godne pięknych dni Frondy, stało się treścią najdowcipniejszego w świecie listu, który księżna napisała do JEJMOŚCI, zdając sprawę z negocyacyj. Diuk de Maufrigneuse pospieszył do Wandei i zdołał wrócić potajemnie, nie skompromitowawszy się, ale nie uchyliwszy się od podzielenia niebezpieczeństw JEJMOŚCI, która, na nieszczęście, odesłała go, skoro wszystko zdawało się stracone. Być może, żarliwa czujność młodego człowieka byłaby udaremniła zdradę. Mimo iż ciężkie, zaiste, były winy diuszessy de Maufrigneuse w oczach mieszczańskiego świata, zachowanie syna wymazało jez pewnością w oczach arystokracyi. Była w tem niewątpliwie szlachetność i wielkość, aby tak narazić jedynego syna i dziedzica historycznego domu. Bywają osoby, rzekomo sprytne, które naprawiają błędy życia prywatnego usługami politycznemu i naodwrót; ale u księżnej de Cadignan nie było żadnego wyrachowania. Być może, niema go tak samo u wszystkich, którzy postępują w ten sposób. Wypadki odgrywają dużą rolę w tych sprzecznościach.
Podczas pierwszych ładnych dni maja 1833, margrabina d‘Espard i księżna kręciły się — nie można powiedzieć przechadzały — po jedynej ścieżce biegnącej dokoła trawnika, w blasku ostatnich promieni słonecznych, około drugiej popołudniu. Wygrzane słońcem mury tworzyły ciepłą atmosferę w tej małej przestrzeni, którą napełniały swą wonią kwiaty, dar margrabiny.
— Stracimy niebawem de Marsaya, rzekła pani d‘Espard; a razem z nim zniknie ostatnia nadzieja losu dla diuka de Maufrigneuse; od czasu bowiem jak go tak dobrze wystrychnęłaś ma dudka, ten wielki polityk rozkochał się w tobie na nowo.
— Mój syn nie pogodzi się nigdy z Orleanami, rzekła księżna, choćby miał umrzeć z głodu, choćbym ja miała pracować na niego. Ale Berta de Ginq-Cygne nie wydaje mu się niechętna.
— Dzieci, rzekła margrabina d‘Espard, nie mają tych samych zobowiązań co ojcowie.
— Nie mówmy o tem, rzekła księżna. O ile nie zdołam urobić margrabiny de Cinq-Cygne, ostatecznie mogę ożenić syna z jaką córką kowala, jak zrobił ten smarkacz d‘Esgrignon!
— Czyś go kochała? spytała margrabina.
— Nie, odparła poważnie księżna. W naiwności d‘Esgrignona było coś z prowincyonalnego dudka, na czem spostrzegłam się nieco za późno, lub za wcześnie, jeżeli wolisz.
— A de Marsay?
— De Marsay bawił się mną jak lalką. Byłam taka młoda! Nie kochamy nigdy mężczyzn, którzy występują w roli guwernerów, nadto urażają nasze próżnostki. Oto niebawem trzy lata zupełnej samotności, i wierz mi, ten spokój nie miał w sobie nic przykrego. Tobie jednej ośmielę się powiedzieć, że tutaj czułam się szczęśliwą. Byłam znudzona adoracyami, zmęczona bez przyjemności, drażniona powierzchownemu wzruszeniami, którym serce było obce. Wszyscy mężczyźni których znałam wydali mi się mali, płascy, powierzchowni; żaden nie sprawił mi najlżejszej niespodzianki, żaden nie miał prostoty, wielkości, delikatności. Byłabym pragnęła spotkać kogoś, ktoby mi zaimponował.
— Czyżby z tobą było tak jak ze mną, spytała margrabina, czyżbyś, mimo chęci kochania, nigdy nie napotkała miłości?
— Nigdy, odparła księżna, kładąc rękę ma ramieniu margrabiny.
Usiadły na prostej drewnianej ławce, pod krzakiem rozkwitłego jaśminu. Obie wyrzekły słowa uroczyste dla kobiet w ich wieku.
— Tak samo jak ty, ciągnęła księżna, wzbudziłam może więcej miłości niż inne kobiety; ale, wśród tylu przygód, czuję to, nie poznałam szczęścia. Popełniłam dużo szaleństw, ale miały one cel, a ten cel oddalał się w miarę jak się posuwałam! W zestarzałem mojem sercu czuję niewinność której nikt nie uszczknął. Tak, pod tyloma doświadczeniami, spoczywa pierwsza miłość którą możnaby obudzić; tak samo jak, mimo tylu skaz i udręczeń, czuję się młodą i ładną. Można kochać nie będąc szczęśliwą, można być szczęśliwą i nie kochać; ale kochać i posiąść szczęście, skojarzyć te dwie olbrzymie rozkosze, to cud. Ten cud nie ziścił się dla mnie.
— Ani dla mnie, rzekła pani d‘Espard.
— Prześladuje mnie w mojem schronieniu okropny żal: bawiłam się, ale nie kochałam.
— Cóż za nieprawdopodobny sekret! wykrzyknęła margrabina.
— Och, droga, odparła księżna, takie sekrety możemy powierzyć tylko sobie wzajem: nikt, w Paryżu, nie uwierzyłby nam.
— I, rzekła margrabina, gdybyśmy nie przekroczyły obie trzydziestu sześciu lat, nie uczyniłybyśmy sobie może tego zwierzenia.
— Tak, kiedy jesteśmy młode, miewamy bardzo niemądre próżności! rzekła księżna. Podobne jesteśmy nieraz do tych ubogich młodych ludzi, którzy bawią się wykałaczką, aby wmówić w publiczność że jedli dobry obiad.
— Ostatecznie, żyjemy jeszcze, odparła z wyzywającym wdziękiem pani d‘Espard, czyniąc prześliczny gest świadomej niewinności: a żyjemy, jak sądzę na tyle, aby umieć znaleźć sobie odwet.
— Kiedyś mi powiedziała, swego czasu, że Beatrix wyjechała z Contim, myślałam o tem całą noc. Trzeba być bardzo szczęśliwą, aby poświęcić w ten sposób pozycyę, przyszłość, i wyrzec się na zawsze świata.
— To gąska, odparła poważnie pani d‘Espard. Panna des Touches była uszczęśliwiona iż pozbyła się Contiego. Beatrix nie domyśliła się, jak bardzo ta rezygnacja niepospolitej kobiety, która nie broniła ani przez chwilę rzekomego szczęścia, wskazywała na nicość Contiego.
— Będzie tedy nieszczęśliwa?
— Już jest, odparła pani d‘Espard. Poco rzucać męża? Czyż to nie jest u kobiety przyznanie się do niemocy?
— Przypuszczam zatem, że pobudką pani de Rochefide nie była chęć kosztowania w spokoju doskonałej miłości, tej miłości której słodycze są, dla nas obu, jeszcze tylko marzeniem?
— Nie, małpowała poprostu panią de Beauséant i panią de Langeais, które, mówiąc między nami, w epoce mniej pospolitej niż nasza, byłyby, jak i ty zresztą, postaciami równie wielkiemi jak la Vallière, Montespan, Dyana de Poitiers, księżna d‘Estampes i de Chateauroux.
— Tylko bez króla, moja droga. Ach! chciałabym módz wywołać te kobiety i spytać ich, czy...
— Ależ, rzekła margrabina przerywając, niepotrzeba świadectwa zmarłych, znamy kobiety żyjące, które są szczęśliwe. Oto już więcej niż dwadzieścia razy wyciągam na zwierzenia hrabinę de Montcornet, która, od piętnastu lat, jest najszczęśliwszą w świecie ze swoim Emilkiem Blondet: ani najlżejszej niewierności, ani jednej postronnej myśli; są tak jak byli pierwszego dnia; podczas gdy nam zawsze przeszkadzano, przerywano w najbardziej zajmującym momencie. Te długie przywiązania, takie jak Rastignaka i pani de Nucingen, jak twojej kuzynki, pani de Camps i jej Oktawa, mają jakąś tajemnicę, a tej tajemnicy my, moja droga, nie znamy... Świat czyni nam niezmierny zaszczyt aby nas brać za rozpustnice godne dworu Regenta, podczas gdy jesteśmy niewinne jak dwie pensyonarki.
— Szczęśliwa byłabym jeszcze z takiej niewinności, wykrzyknęła szyderczo księżna; ale nasza jest gorsza, upokarzająca. Cóż chcesz? ofiarujmy Bogu to umartwienie, jako pokutę za nasze bezowocne poszukiwania; nie jest bowiem prawdopodobne, moja droga, abyśmy, w jesieni życia, znalazły piękny kwiat którego nam brakło w czasie wiosny i lata.
— Nie w tem kwestya, odparła margrabina po pauzie pełnej zadumy. Jesteśmy jeszcze dość piękne aby obudzić miłość; ale nie przekonamy nigdy nikogo o naszej niewinności ani cnocie.
— Gdyby to było kłamstwo, nic łatwiejszego jak ozdobić je komentarzem, podać z ładną zaprawą która je czyni wiarygodnem i pozwala przełknąć niby rozkoszny owoc; ale kazać uwierzyć w prawdę! Och! najwięksi ludzie załamali się na tem, dodała księżna z owym głębokim uśmiechem, który zdołał oddać jeden tylko pendzeł Leonarda de Vinci.
— Głuptasy umieją niekiedy dobrze kochać, podjęła margrabina.
— Ale, zauważyła księżna, ma to nawet głuptas nie jest dość łatwowiernym.
— Masz słuszność, rzekła śmiejąc się margrabina. Ale bo też nie głupca, ani nawet nie człowieka z talentem trzeba nam szukać. Aby rozwiązać podobny problem, trzeba mam człowieka genialnego. Geniusz jedynie posiada dziecięcą wiarę, religię miłości, i pozwala sobie chętnie wiązać oczy. Otóż, jeżeli spotykałyśmy niekiedy ludzi genialnych, byli ani może zbyt daleko ad nas, zbyt zajęci, a my zbyt puste, zbyt rozbawione, zbyt pochłonięte...
— Ach! nie chciałabym jednak rozstać się ze światem, nie poznawszy rozkoszy prawdziwej miłości, wykrzyknęła księżna.
— Budzić miłość, to nic, rzekła pani d‘Espard: chodzi o to, aby ją czuć. Znam wiele kobiet, które są jedynie pretekstem uczucia, zamiast być równocześnie jego przyczyną i skutkiem.
— Ostatnia namiętność jaką wzbudziłam, to była święta i piękna rzecz, rzekła księżna: miała przyszłość. Przypadek dał mi w ręce, tym razem, owego genialnego człowieka, do którego mamy prawo, a którego tak trudno pochwycić, ponieważ więcej jest ładnych kobiet niż geniuszów. Ale dyabeł wmięszał się w tę sprawę.
— Opowiedz, droga, to coś dla mnie zupełnie nowego.
— Spostrzegłam się na tej pięknej miłości dopiero w zimie 1829 r. Co piątek, w Operze, widziałam w parterowych krzesłach młodego człowieka lat około trzydziestu, przybyłego tam dla mnie, zawsze w tej samej stalli, wpatrującego się we mnie oczyma z płomienia, ale często zasmuconego oddaleniem między nami, lub może też i brakiem wszelkiej nadziei.
— Biedny chłopiec! kto kocha, robi się bardzo niemądry, rzekła margrabina.
— Prawie w każdym międzyakcie wsuwał się w kurytarz, podjęła księżna, uśmiechając się z przyjacielskiego docinku margrabiny; czasem, aby mnie widzieć, lub aby zwrócić na siebie uwagę, przykładał twarz do szybki w loży naprzeciw mojej. Kiedy przychodził ktoś do mnie, widziałam jak czatował tuż u drzwi: wówczas mógł mi rzucić ukradkowe spojrzenie; nauczył się w końcu poznawać moich znajomych, szedł za nimi kiedy się kierowali w stronę loży, aby wyzyskać moment uchylenia drzwi. Biedny chłopiec dowiedział się zapewne niebawem kim jestem, znał bowiem z widzenia p. de Maufrigneuse i mego teścia. Od tego czasu, widywałam tajemniczego nieznajomego we Włoskim, w stalli z której podziwiał mnie prosto w twarz, w naiwnem zachwyceniu: bajeczny był poprostu! Przy wyjściu z Opery, tak samo jak z Farsy, widziałam go wciśniętego w tłum, w nieruchomej postawie; popychano go, poszturkiwano, nie drgnął. Oczy jego zasnuwały się mgłą, gdy mnie widział wspartą na ramieniu jakiego oblubieńca. Pozatem, ani słowa, żadnego listu, znaku. Przyznaj, że to było w dobrym guście. Niekiedy, wjeżdżając rano do pałacu, widziałam nieznajomego siedzącego na kamiennym słupku koło bramy! Wielbiciel ten miał bardzo ładne oczy, długą i gęstą brodę w kształcie wachlarza, wąsy i faworyty; widać było jedynie białe policzki i ładne czoło; prawdziwa głowa antyczna. Jak ci wiadomo, książę, w czasie dni lipcowych, bronił Tuilleryj od strony Wybrzeża. Wrócił wieczorem do Saint-Cloud, kiedy wszystko było stracone. „Wiesz, moja droga, rzekł, omal minie nie zabito około czwartej; mierzył do mnie jeden z powstańców, kiedy młody człowiek z długą brodą, którego, zdaje mi się, widywałem we Włoskim i który prowadził atak, odwrócił lufę“. Strzał ugodził nie wiem już kogo, jakiegoś kwatermistrza, dwa kroki od męża. Ten młody człowiek musiał być tedy republikaninem. W r. 1831, kiedy osiedliłam się tutaj, spotkałam go opartego plecami o mur tego domu; zdawał się rad z moich nieszczęść, które, być może, dawały mu nadzieję zbliżenia; ale, od czasu sprawy w Saint-Merry, nie widziałam go już: zginął tam. W wilię pogrzebu generała Lamarque, wyszłam piechotą z synem; republikanin towarzyszył nam, to z tyłu, to przed nami, od św. Magdaleny aż do pasażu Panoramy.
— To wszystko? rzekła margrabina.
— Wszystko, odparła księżna. A! prawda: w dzień zdobycia Saint-Merry, jakiś chłopiec zażądał koniecznie widzieć mnie samą; oddał mi list kreślony na pospolitym papierze, podpisany nazwiskiem nieznajomego.
— Pokaż mi go, rzekła margrabina.
— Nie, moja droga. Zbyt wielką i zbyt świętą była miłość tego człowieka, abym pogwałciła jego tajemnicę. Ten krótki i straszliwy list, szarpie mi serce kiedy pomyślę o nim. Ten nieboszczyk przyprawia m/i o więcej wyrzutów niż wszyscy żywi, często myślę o nim.
— A nazwisko jego? spytała margrabina.
— Och! bardzo pospolite, Michał Chrestien.
— Dobrze żeś mi je powiedziała, odparła żywo pani d‘Espard, często słyszałam o nim. Ów Michał Chrestien był przyjacielem sławnego człowieka którego już kiedyś chciałaś poznać, Daniela d’Arthez[30]: bywa u mnie raz albo dwa razy w ciągu zimy. Ów Chrestien, który w istocie padł w Saint-Merry, miał sporo przyjaciół. Słyszałam zdanie, że był to jeden z tych wielkich polityków, którym, jak de Marsayowi, brakło jedynie balonu okoliczności, aby się stali odrazu tem czem być mieli.
— Lepiej w takim razie że umarł, rzekła księżna melancholijnym tonem pod którym ukryła swą myśl.
— Chcesz spotkać się, któregoś wieczora, z d‘Arthezem u mnie? spytała margrabina; porozmawiasz o swoim upiorze.
— Chętnie, moja droga.
W kilka dni po tej rozmowie, Blonidet i Rastignac, którzy znali d‘Artheza, przyrzekli pani d‘Espard, iż nakłonią go aby przyjął zaproszenie na obiad. Przyrzeczenie to byłoby, z pewnością, nierozważne, gdyby nie nazwisko księżnej, której spotkanie nie mogło być wielkiemu pisarzowi obojętne.
Daniel d‘Arthez, jeden z rzadkich za naszych czasów ludzi, którzy łączą charakter z talentem, uzyskał już, wprawdzie nie całą popularność jaką miały mu zjednać jego dzieła, ale pełne szacunku uznanie wybranych dusz. Rozgłos jego niewątpliwie urośnie jeszcze, ale wówczas dosięgnął w oczach znawców swego szczytu: istnieją autorowie, którzy, wcześniej lub później, zajmują swe prawdziwe miejsce i już się zeń nie ruszają. Szlachcic z rodu, ale biedny, zrozumiał epokę i liczył wyłącznie ma osobiste talenty. Walczył przez długi czas na arenie paryzkiej, wbrew woli bogatego wuja, który, przez sekret łatwej do zrozumienia próżności, zostawiwszy go długo na pastwę nędzy, zapisał sławnemu człowiekowi fortunę, której odmawiał nieznanemu pisarzowi. Ta nagła zmiana nie zmieniła obyczajów Daniela: wiódł dalej swoje prace z prostotą godną starożytności i nałożył sobie nowe, przyjmując mandat do Izby, gdzie zajął miejsce po prawicy. Od czasu dojścia do sławy, pokazywał się niekiedy w świecie. Jeden z jego starych przyjaciół, wielki lekarz, Horacy Biamchon[31], zapoznał go z baronem de Rastigniac, podsekretarzem stanu w ministerstwie i przyjacielem de Marsaya. Ci dwaj politycy zgodzili się dość wspaniałomyślnie, aby Daniel, Horacy i kilku blizkich przyjaciół Michała Chrestien, przenieśli ciało republikanina do kościoła w Saint-Merry i uczcili je pogrzebem. Wdzięczność za przysługę, która stanowiła kontrast z represyami owej epoki gwałtownych namiętności politycznych, związała, można powiedzieć, d‘Artheza z Rastignakiem. Podsekretarz stanu i znakomity minister byli zanadto zręczni, aby nie skorzystać z tego; toteż, zjednali sobie kilku przyjaciół Michała Chrestien, którzy nie dzielili zresztą jego poglądów i którzy zbliżyli się z nowym rządem. Jednego z nich, Leona Giraud, zamianowano zrazu referendarzem, potem radcą Stanu. D‘Arthez pochłonięty jest całkowicie pracy, widuje społeczeństwo jedynie urywkami, jest ono dlań niby sen. Dom jego to klasztor, w którym pędzi życie benedyktyna; ta sama surowość, ta sama regularność. Przyjaciele jego wiedzą, że, aż dotąd, kobieta była dlań jedynie przygodnem zjawiskiem zawsze budzącem lęk; nadto się jej przyglądał, aby się nie miał jej obawiać; ale tak długo ją studyował, aż w końcu przestał zupełnie ją znać, podobny w tem do owych głębokich taktyków, zawsze ponoszących klęskę ma nieprzewidzianym terenie, gdzie ich pewniki naukowe ulegają zmianom i sprzecznościom. Ten najprzenikliwszy obserwator został zarazem najnaiwniejszem dzieckiem. Ten kontrast, na pozór niemożliwy, bardzo jest zrozumiały dla tych, którzy i zdołał i pojąć głębię dzielącą myśl od uczucia: jedna pochodzi z głowy, drugie z serca. Można być wielkim człowiekiem i niegodziwcem, jak można być głupcem i cudownym kochankiem. D‘Arthez jest jednym z tych uprzywilejowanych, u których bystrość inteligencyi, pojemność mózgu, nie wykluczają siły ani głębi uczuć. Jest, mocą rzadkiego daru, równocześnie człowiekiem czynu i myśli. Życie jego prywatne jest szlachetne i czyste. Jeżeli starannie uciekał przed miłością aż dotąd, to dlatego iż znał się dobrze; wiedział z góry jaką władzę zdobyłaby nad nim namiętność. Przez długi czas, wyczerpujące prace zapomocą których przygotował pewny grunt dla swoich chlubnych dzieł, jak również chłód nędzy, były cudownym środkiem ochronnym. Kiedy przyszedł dostatek, d‘Arthez zawiązał najbardziej pospolity i niezrozumiały stosunek z kobietą dość ładną, ale nizkiej klasy, bez wykształcenia, bez obycia; który to stosunek ukrywał zresztą starannie przed ludźmi. Michał Chrestien przyznawał genialnym ludziom władzę przeobrażenia najbardziej gnuśnych istot w sylfidy, gęsi w kobiety rozumne, chłopek w markizy: im bardziej kobieta jest doskonała, tem więcej traci w ich oczach; wówczas bowiem — mówił — wyobraźnia nie ma nic do roboty. Aby usprawiedliwić d‘Artheza, powoływał się na przykład Rafaela i Fornariny. Byłby mógł podać jako przykład samego siebie, on, który widział anioła w księżnej de Maufrigneuse. Dziwaczny kaprys d‘Artheza można było zresztą usprawiedliwić rozmaicie; może zwątpił zasadniczo w spotkanie tu na ziemi kobiety, któraby odpowiadała rozkosznej chimerze, jaką każdy człowiek wyższy śni i pieści; może miał serce zbyt drażliwe, zbyt delikatne, aby się wydać w ręce światowej damy; może wolał dać upust naturze, a zachować w duszy swój ideał; może usunął ze swego życia miłość jako nie dającą się pogodzić ze swemi pracami, z regularnością mniszego trybu, w którym namiętność byłaby wszystko zburzyła. Od kilku miesięcy, d‘Arthez był przedmiotem drwin Blondeta i Rastignaka, którzy mu wytykali, że nie zna ani świata ani kobiet. Wedle ich sądu, zdziałał już dosyć, aby sobie pozwolić na rozrywkę: miał ładny majątek, a żył jak student; nie używał niczego, ani swego złota ani sławy; nie znał słodyczy szlachetnego i delikatnego uczucia, jakie tylko kobiety dobrze urodzone i wychowane umieją obudzić lub odczuwać; czyż to nie jest niegodne jego, znać jedynie najgrubszą stronę miłości! Miłość, sprowadzona do tego czem czyni ją natura, była, w ich oczach, rzeczą najgłupszą w świecie. Jedną z chwał społeczeństwa jest to, iż wyhodowało kobietę, tam gdzie natura stworzyła samicę; iż stworzyła ciągłość pragnienia, tam gdzie natura myślała jedynie o ciągłości gatunku; słowem, iż wymyśliła miłość, najpiękniejszą ludzką religię. D‘Arthez nie znał owych uroczych delikatności języka, owych nieustających całopaleń uczucia; owych wysubtelnionych pragnień, anielskich kształtów jakich wytworne kobiety umieją jej użyczyć. Znał może kobietę, ale nie znał bóstwa. Aby osiągnąć ideał miłości, trzeba u kobiety niesłychanie dużo sztuki, pięknych tualet duszy i ciała! Słowem, sławiąc rozkoszne duchowe deprawacye paryzkiej zalotności, kusiciele ubolewali nad d‘Arthezem, który żył zdrowym i prostym pokarmem, iż nie kosztował jeszcze rozkoszy wysokiej kuchni paryzkiej i podniecali żywo jego ciekawość. Doktór Bianchon, przed którym d‘Arthez się wywnętrzał, wiedział iż ta ciekawość obudziła się wreszcie. Długi stosunek tego wielkiego pisarza z pospolitą kobietą, nietylko nie wyrodził się w powab przyzwyczajenia, ale był mu nieznośny; wstrzymywała go tylko nadmierna nieśmiałość, której pastwą stają się wszyscy samotnicy.
— Ba, mówił Rastignac, kiedy ktoś pieczętuje się starym pikardzkim herbem, czemu miałby sobie odmówić przyjemności pomieszczenia go na drzwiczkach pojazdu! Masz trzydzieści tysięcy renty i dochody z pióra; usprawiedliwiłeś swą dewizę, która tworzy kalambur tak poszukiwany przez naszych przodków: ARS TUESaurusque virtus, i nie paradujesz w kolasce w lasku Bulońskim! Żyjemy w epoce, w której cnota winna się pokazywać.
— Gdybyś czytywał swoje dzieła tej grubawej klempie, która ci daje kosztować ziemskich rozkoszy, darowałbym ci że się jej trzymasz, rzekł Blondet. Ale, mój drogi, jeżeli jesteś na suchym chlebie w znaczeniu materyalnem, w zamian, pad względem duchowym, wcale nie masz chleba...
Ta przyjacielska wojna podjazdowa między Danielem a jego druhami trwała od kilku miesięcy, kiedy pani d‘Espard poprosiła Rastignaka i Blondeta aby ściągnęli do niej d‘Artheza na obiad, dodając iż księżna de Cadignan niezmiernie pragnie poznać tę sławę. Ciekawość taka jest dla pewnych kobiet tem, czem latarnia magiczna dla dzieci; przyjemnością dla oczu, dość ubogą zresztą i pełną rozczarowań. Im więcej utalentowany człowiek rodzi uczuć na odległość, tem mniej odpowie im zblizka; im bardziej wyobrażano go sobie błyszczącym, tem bardziej będzie matowym. Pod tym względem, zawiedziona ciekawość posuwa się często aż do niesprawiedliwości. Ani Blondet ani Rastignac nie mogli oszukać d‘Artheza, ale powiedzieli mu ze śmiechem, iż nastręcza mu się najbardziej ponętna sposobność ucywilizowania swego serca oraz poznania najwyższych rozkoszy jakie daje miłość paryzkiej damy. Księżna jest w nim formalnie zakochana; wszelkie obawy są zbyteczne, może tylko zyskać na poznaniu; niepodobieństwem mu będzie zstąpić z piedestału jaki mu wzniosła pani de Cadignan. Blondet ani Rastignac nie mieli żadnych skrupułów ubierając księżnę w tę improwizowaną miłość; mogła udźwignąć to oszczerstwo, ona, której przeszłość była tak obfita! Na wyprzódki, zaczęli opowiadać d‘Arthezowi przygody księżnej: pierwszą z de Marsayem, drugą z margrabią d‘Adjuda, którego odebrała żonie, mszcząc w ten sposób panią de Beauséant, trzeci stosunek z młodym d‘Esgrignon, który towarzyszył jej do Włoch i straszliwie naraził się dla miej; jak potem była nieszczęśliwa ze sławnym ambasadorem, szczęśliwa z generałem rosyjskim; jak była Egeryą dwóch ministrów spraw zagranicznych, etc. D‘Arthez rzekł, iż wie o niej więcej, niż mogliby mu powiedzieć, a to przez swego biednego przyjaciela, Michała Chrestien, który ubóstwiał księżnę tajemnie cztery lata i omal tego nie przypłacił szaleństwem.
— Towarzyszyłem mu często, rzekł Daniel, do Włoskiego, do Opery. Nieszczęśliwy biegł ze miną przez ulicę, pędząc na równi z końmi i podziwiając księżnę przez szyby karety. Tej-to miłości książę de Cadignan zawdzięcza życie: Michał przeszkodził aby go jakiś ulicznik nie zabił.
— No więc! będziecie mieli gotowy temat, rzekł, uśmiechając się, Blondet. Oto kobieta jakiej ci potrzeba: będzie okrutną jedynie przez delikatność, i wtajemniczy się bardzo wdzięcznie w sekrety elegancyi; ale strzeż się! pożarła już niejedną fortunę. Piękna Dyana jest jedną z tych rozrzutnie, które nie kosztują ani centyma, a dla których wydaje się miliony. Oddaj się ciałem i duszą, ale trzymaj w garści pieniądze.
Po tej rozmowie księżna zyskała w oczach artysty głąb otchłani, wdzięk królowej, zepsucie dyplomacyi, tajemniczość kultu, niebezpieczeństwo syreny. Ci dwaj bywalcy, niezdolni przewidzieć następstw tego żartu, zrobili z Dyany d‘Uxelles najbardziej potworną Paryżankę, najzręczniejszą kokietkę, najbardziej upajającą w świecie kurtyzanę. Mimo iż mieli słuszność, kobieta którą traktowali tak lekko była dla d‘Artheza świętą i nietykalną; zresztą, ciekawość pisarza nie potrzebowała takiej podniety; zgodził się przyjść bez wahania, dwaj przyjaciele zaś nie żądali odeń czego więcej.
Skoro pani d‘Espard miała już odpowiedź, udała się do księżnej.
— Moja droga, czy czujesz się w wenie urody, zalotności? rzekła; przyjdź do mnie za kilka dni na obiad, a uraczę cię d‘Arthezem. Nasz genialny człowiek jest co się zowie dziki, boi się kobiet i nigdy nie kochał. Zbuduj plan w tym duchu. Jest nadzwyczaj inteligentny, przytem ma prostotę, która wprowadza w błąd, odejmując wszelką nieufność. Przenikliwość jego, na wskroś retrospektywna, działa wstecz i niweczy wszelkie rachuby. Zaskoczyłaś go dziś, jutro już przejrzał wszystko.
— Och! gdybym miała trzydzieści lat, zabawiłabym się przednio. Czego mi brakowało aż dotąd, to genialnego człowieka, któregobym mogła wywieść w pole. Miałam zawsze tylko partnerów, a nigdy przeciwników. Miłość była grą, zamiast być walką.
— Przyznaj, droga, że jestem bardzo wspaniałomyślna? ostatecznie bowiem... miłość bliźniego zaczyna się...
Obie kobiety spojrzały sobie w oczy śmiejąc się, i ujęły się za ręce z przyjaznym uściskiem. Niewątpliwie, musiały je łączyć ważne sekrety, nie pierwszy to był mężczyzna i nie pierwsza usługa między niemi; aby bowiem, między kobietami, stworzyć szczerą i trwałą przyjaźń, trzeba aby ją pieczętowały jakie małe zbrodeńki. Kiedy dwie przyjaciółki mogą się zabić wzajem i każda widzi zatruty sztylet w ręku drugiej, wówczas przedstawiają wzruszający widok harmonii, która mąci się aż w chwili gdy jedna z nich, przez nieuwagę, wypuści broń.
Zaczem, w tydzień później, odbył się u margrabiny wieczór w małem kółku, w jednym z dni zachowanych dla najbliższych, w które nikt nie zjawia się bez ustnego zaproszenia i podczas których drzwi są zamknięte. Zaproszonych było pięć osób: Emil Blondet i hrabina de Montcornet, Daniel d‘Arthez, Rastignac i księżna de Cadignan. Licząc panią domu, było tyluż mężczyzn co kobiet.
Nigdy traf nie pozwolił sobie na bardziej wyszukane przy gotowania, niż w tem spotkaniu d‘Artheza i parni de Cadignan. Księżna uchodzi dziś jeszcze za jedną z największych mistrzyń tualety, co, dla kobiet, jest pierwszą ze sztuk. Włożyła suknię z niebieskiego aksamitu z powłóczystymi białymi rękawami, z tiulowym lekko marszczonym kołnierzem. Niebieski szlak sięgał na cztery palce poniżej szyi i pokrywał ramiona, jak na niektórych portretach Rafaela. Pokojówka upięła kilka białych kwiatów pomiędzy kaskadami blond włosów: jeden z wdzięków którym księżna zawdzięcza swą sławę. To pewna, iż Dyana nie wyglądała ani na dwadzieścia pięć lat. Cztery lata samotności i spoczynku wróciły blask jej cerze. Czyż nie bywają zresztą chwile, w których chęć podobania się daje kobietom, jakąś nową piękność? Jeżeli gwałtowne wzruszenia mogą przyciemnić białe tony u sangwiników lub melancholików, pozielenić twarze limfatyczne, czyliż pragnienie, radość, nadzieja, nie mogą mieć daru rozjaśnienia cery, ozłocenia spojrzeń żywszym blaskiem, okraszenia piękności niby światłem pięknego poranka? Słynna białość księżnej przybrała odcień dojrzalszy, który dawał jej wyraz dostojeństwa. W tym momencie życia, kiedy przeszła przez tyle prób, tyle poważnych myśli, czoło jej, marzące i wyniosłe, cudownie się godziło z blękitnem, spokojnem i majestatycznem spojrzeniem. Najbieglejszy fizyognomista nie wyczytałby śladu rachuby ani decyzyi pod tą niesłychaną delikatnością rysów. Bywają twarze kobiece, które, spokojem swoim i subtelnością, oszukują wiedzę i mylą obserwacyę; trzebaby je śledzić podczas gry namiętności, co jest trudne; lub też po ukończonej grze, co nie zda się na nic: wówczas kobieta jest stara i już się nie maskuje. Księżna jest jedną z tych nieprzeniknionych kobiet, może się zrobić czem chce: pusta, dziecinna, rozpaczliwie niewinna, lub też subtelna, poważna, głęboka wręcz niepokojąco. Przybyła do margrabiny w charakterze słodkiej i prostej kobiety, znającej życie jedynie przez swoje zawody, w charakterze kobiety pełnej duszy; spotwarzanej, ale dźwigającej to z rezygnacyą, niby umęczony anioł. Przybyła wcześnie, aby zawczasu upozować się na kozetce, przy kominku, w pobliżu pani d‘Espaird, tak jak chciała aby ją widziano, w pozie której sztuka kryje się pod uroczą naturalnością, jednej z tych póz ułożonych, wyszukanych, uwydatniających piękną wężową linię, która zaczyna się u stopy, wstępuje wdzięcznie do bioder, i wiedzie się, poprzez czarujące okrągłości, aż do ramion, wydając spojrzeniom cały profil ciała. Kobieta naga byłaby mniej niebezpieczna, niż w spódnicy tak umiejętnie rozłożonej, która wszystko pokrywa i wszystko uwydatnia zarazem. Przez wyrafinowanie, na które wiele kobiet nie byłoby wpadło, Dyana, ku wielkiemu zdumieniu margrabiny, przyszła w towarzystwie młodego de Maufrigneuse. Po chwili zastanowienia, pani d‘Espard uścisnęła rękę księżnej porozumiewawczo.
— Rozumiem cię! Dając przełknąć d‘Arthezowi wszystkie trudności od pierwszego razu, nie będziesz zmuszona pokonywać ich póżniej.
Hrabina de Montcornet przyszła z Blondetem. Rastignac przyprowadził d‘Artheza. Księżna nie przyjęła sławnego człowieka żadnym z owych komplementów jakimi zasypują go ludzie pospolici; ale rozwinęła dlań względy nacechowane wdziękiem i szacunkiem, będące wyraźnie ostatnim kresem jej łaski. Zdawała się szczęśliwa, iż widzi tego wielkiego człowieka, i rada iż go szukała. Osoby pełne smaku, jak księżna, odznaczają się zwłaszcza sposobem słuchania, pełną powagi i wdzięku uprzejmością. Kiedy sławny człowiek mówił, przybierała uważną pozę, pochlebniejszą niż najlepiej dobrane komplementy. Margrabina dopełniła prezentacyi bez emfazy i z prostotą. Przy obiedzie posadzono d‘Artheza obok księżnej, która, daleka od przesadnej wstrzemięźliwości na jaką silą się wytwornisie, jadła z doskonałym apetytem i starała — się we wszystkiem okazać kobietą prostą, bez pretensyj. Między jednem a drugiem daniem, skorzystała z chwili gdy rozmowa stała się ogólną, aby nawiązać z d‘Arthezem parę słów na osobności.
— Przyjemność jaką znalazłam w spotkaniu z panem, rzekła, zdwaja się chęcią dowiedzenia sięczegoś o nieszczęśliwym przyjacielu pana, poległym za sprawę inną niż nasza, ale wobec którego zaciągnęłam wielkie zobowiązania, bez możności podzięki i wypłacenia się. Książę de Cadignan podzielał mój żal. Wiem, że pan byłeś jednym z najlepszych przyjaciół biednego chłopca. Nie zadziwi tedy pana, że pragnęłabym wiedzieć wszystko, co mógłbyś mi powiedzieć o tym który ci jest tak drogi. Jestem przywiązana do wygnanej rodziny i uchodzę za monarchistkę; ale to nie znaczy abym była z liczby tych, którzy myślą, iż niepodobna jest być równocześnie republikaninem i szlachetnym człowiekiem. Monarchia i republika, to jedyne dwie formy rządu, które nie dławią wzniosłych uczuć.
— Michał Chrestien był aniołem, odparł Daniel wzruszonym głosem. Nie znam, wśród bohaterów starożytności, człowieka któryby był odeń wyższy. Niech pani nie uważa go za jednego z owych ciasnych republikanów, którzy by chcieli przywrócić Konwent i miłe procedery Komitetu ratunku publicznego; nie, Michał marzył o federacyi szwajcarskiej zastosowanej do całej Europy. Przyznajmy to, między nami: po wspaniałym rządzie jednego człowieka, który, jak sądzę, najbardziej odpowiada naszemu krajowi, system Michała jest zniesieniem wojny w starym świecie, i jego odbudowaniem na podstawach innych, niż zasady podboju z których wywiódł się niegdyś ustrój feudalny. Republikanie byli, z tego tytułu, ludźmi najbardziej blizkimi jego idei: oto, czemu użyczył mi ramienia w lipcu i pod Saint-Merry. Mimo że krańcowo sprzecznych przekonań, pozostaliśmy w ścisłej zażyłości.
— To najpiękniejsza pochwala obu charakterów, rzekła nieśmiało parni de Cadignan.
— W czterech ostatnich latach życia, odparł Daniel, mnie jednemu zwierzył się z miłości do pani, a zwierzenie to zacieśniło bardzo już silne więzy braterskiej przyjaźni.
On jeden, pani, kochał panią tak, jak pani powinna być kochaną. Ileż razy mokłem na deszczu biegnąc wraz z nim za pani powozem aż do pałacu, idąc w szybkości o lepsze z końmi, aby utrzymać się na tej samej linji i módz panią widzieć i podziwiać.
— Ależ, panie, rzekła księżna, czem ja się wypłacę...
— Czemuż Michała niema tutaj! odparł Daniel z akcentem melancholii.
— Nie byłby mnie może długo kochał, rzekła księżna potrząsając głową ruchem pełnym smutku. Republikanie są jeszcze bardziej absolutni w swoich ideach, niż my absolutyści, którzy grzeszymy pobłażaniem. Marzył pewnie o mnie jako o istocie doskonałej, byłby doznał okrutnych rozczarowań. Nas, kobiety, ściga tyleż oszczerstw, ile wy ich musicie znieść w życiu literackiem, a my nie możemy się bronić ani sławą, ani dziełami. Stajemy się dla ludzi nie tem czem jesteśmy, ale czem świat nas zrobi. Nieznana kobieta, która jest we mnie, zginęłaby niebawem jego oczom pod fałszywym portretem kobiety urojonej, która jest prawdziwą dla świata. Uznałby mnie niegodną szlachetnych uczuć jakie miał dla mnie, niezdolną go zrozumieć.
Tu, księżna potrząsnęła głową, poruszając, prześlicznym gestem, piękne blond pukle. Ile rozpaczliwego zwątpienia, ukrytych bólów wyrażała w tej chwili, tego nie da się wymówić. Daniel zrozumiał wszystko; popatrzył na nią z żywem wzruszeniem.
— Mimo to, w dniu w którym go ujrzałam, na długo po buncie lipcowym, podjęła, byłam już skłonna uledz pragnieniu jakie mnie parło aby go ująć za rękę, aby mu ją uścisnąć w obliczu całego świata, pod perystylem włoskiego teatru, podając mu wiązankę kwiatów, które miałam w ręku. Pomyślałam, że ten objaw wdzięczności żleby zrozumiano, jak tyle innych szlachetnych rzeczy, które uchodzą dziś za szaleństwa pani de Maufrigneuse, i których nigdy nie będę mogła wytłómaczyć, jedynie bowiem mój syn i Bóg będą mnie znali kiedykolwiek.
Słowa te, wyszeptane do ucha słuchacza w ten sposób aby uszły świadomości biesiadników i z akcentem godnym najświetniejszej aktorki, miały iść prosto do serca: jakoż sięgnęły w samą głąb serca d‘Artheza. Nie chodziło tu o sławnego pisarza, ta kobieta starała się usprawiedliwić w obliczu zmarłego! Mogli ją spotwarzać, chciała wiedzieć czy nic nie skalało jej w oczach tego który ją kochał. Czy umarł wnosząc wszystkie iluzye?
— Michał, odparł d‘Arthez, był jednym z ludzi którzy kochają bez zastrzeżeń i którzy, jeśli wybiorą źle, mogą cierpieć, ale nigdy wyrzec się tej którą wybrali.
— I kochał mnie w ten sposób?... wykrzyknęła z wyrazem egzaltacji i rozmarzenia.
— Tak, pani.
— Byłam tedy jego szczęściem?
— Cztery lata.
— Niepodobna kobiecie dowiedzieć się takiej rzeczy bez uczucia radosnej dumy, rzekła, obracając słodką i szlachetną twarz ku d‘Arthezowi ruchem pełnym wstydliwego pomięszania.
Jednym z najbardziej umiejętnych manewrów tych komedyantek jest powściągać wyraz i gesty, kiedy słowa są zbyt wymowne, a kazać mówić oczom kiedy mowa jest powściągliwa. Te misterne dyssonanse, wsunięte w melodyę fałszywego lub prawdziwego uczucia, wywierają nieprzeparty urok.
— Nieprawdaż, rzekła, zniżając jeszcze głos i upewniwszy się iż uczyniła wrażenie, nieprawdaż że to znaczy spełnić swój los, jeśli się dało szczęście, i bez zbrodni, wielkiemu człowiekowi?
— Czyż nie napisał tego pani?
— Tak, ale chciałam być zupełnie pewna; niech mi pan bowiem wierzy, iż, stawiając mnie tak wysoko, nie omylił się.
Kobiety umieją dawać swym słowom osobliwą uroczystość; udzielają im jakiejś wibracyi, która rozszerza znaczenie myśli i użycza im głębi; jeżeli później oczarowany słuchacz nie zdaje sobie sprawy z tego co mówiły, cel jest w zupełności osiągnięty, co jest właściwością wymowy. Gdyby księżna nosiła dyadem Francyi, czoło jej nie byłoby bardziej majestatyczne niż w tej chwili pod pięknym dyademem upiętych wysoko i strojnych białem kwieciem włosów. Ta kobieta zdawała się kroczyć po falach potwarzy, jak Zbawiciel po nurtach jeziora, owinięta w całun tej miłości, niby anioł w swoje nimby. Nie było w tem nic coby trąciło intencyą, ani też chęcią stworzenia sobie piedestału: było to spokojne i proste. Żywy człowiek nie mógłby nigdy oddać księżnej usług jakie wyciskała z tego nieboszczyka. D‘Arthez, samotny pracownik, któremu praktyki świata były obce, i którego Myśl otoczyła opiekuńczemi zasłonami, dał się omamić akcentowi i słowom księżnej. Był pod urokiem wytwornego objęcia, podziwiał tę doskonałą piękność, dojrzałą przez nieszczęście, wypoczętą w zaciszu; zachwyciło go to tak rzadkie połączenie subtelnego umysłu i pięknej duszy. Słowem, zamarzył o spadku po Michale Chrestien. Początkiem tej namiętności była, jak u większości głębokich pracowników, myśl. Widząc księżnę, studyując kształt jej głowy, tak słodką harmonię rysów, kibić, stopy, delikatnie wyrzeźbione ręce, oglądając to wszystko bardziej z bliizka niż wówczas kiedy towarzyszył przyjacielowi w szalonych pościgach, zauważył zdumiewający fenomen drugiego wzroku moralnego, jaki człowiek podniecony miłością znajduje w samym sobie. Z jakąż jasnością Michał Chrestien czytał w tem sercu, w tej duszy, rozświecowej ogniami miłości! i ona również odgadła tę duszę! bezwątpienia Michał byłby szczęśliwy. Toteż, księżna zyskała w oczach d‘Artheza wielki urok, aureolę poezyi. Podczas obiadu, pisarz przypomniał sobie rozpaczliwe zwierzenia federalisty, jego nadzieje kiedy sądził iż jest kochanym; piękne poematy jakie dyktuje prawdziwe uczucie... Nie wiedząc o tem, Daniel miał skorzystać z tych przygotowań, będących dziełem przypadku. Rządkiem jest, aby mężczyzna przeszedł bez wyrzutów od roli powiernika do roli rywala, d‘Arthez zaś mógł to uczynić bez zbrodni. W jednej chwili ujrzał olbrzymie różnice pomiędzy kobietą z towarzystwa, tym kwiatem wielkiego świata, a kobietą pospolitą, którą znał wszelako tylko z jednej próbki; uczuł się tedy sięgnięty w najbardziej dostępnych, najtkliwszych strunach duszy i umysłu. Popychany naiwną gwałtownością swych pragnień ku tej kobiecie, uczul równocześnie barjery, jakie świat, formy, i, powiedzmy, majestat księżnej stawiał między nimi dwojgiem. Toteż, dla człowieka przywykłego nie szanować tej którą kochał, było w tem coś osobliwie drażniącego; była ponęta tem bardziej potężna, ile że zmuszony był połykać ją i dławić w sobie potajemnie. Rozmowa, która wytrwała przy Michale Chrestien aż do deseru, była, zarówno dla Daniela jak dla księżnej, cudownym pozorem aby mówić pocichu: miłość, sympatia, harmonia dusz; dla niej, aby się pozować ma kobietę zapoznaną, spotwarzoną; dla niego, aby wleźć, obiema nogami w pantofle zmarłego. Być może, ten naiwny człowiek pochwycił się na tem, iż, w tej chwili, mniej żałował przyjaciela! W chwili gdy cuda deseru zabłysły na stole, przy blasku kandelabrów, pod osłoną bukietów naturalnego kwiecia które rozdzielały biesiadników świetnym żywopłotem, bogato ubarwionym owocami i cukrami, księżna uznała za właściwe zakończyć ten ciąg zwierzeń uroczem słówkiem, przy akompaniamencie bardziej jeszcze uroczego spojrzenia, wyrażając subtelnie tę myśl, iż Daniel i Michał były to dwie bratnie dusze. D‘Arthez rzucił się w wir ogólnej rozmowy, wnosząc w nią radość dziecka i godne uczniaka zadowolenie z siebie. Księżna przyjęła z zupełną prostotą ramię pisarza, aby przejść do buduaru. Mijając salon, szła wolno; kiedy się zaś znalazła w pewnem oddaleniu od margrabiny którą prowadził Blondet, zatrzymała d‘Artheza.
— Nie chcę być niedostępną dla przyjaciela tego nieszczęśliwego, rzekła; mimo że wzięłam sobie jako zasadę nie przyjmować nikogo, pan jeden na świecie będziesz miał wstęp do mego domu. Niech pan tego nie uważa za łaskę. Łaska może istnieć jedynie dla obcych, a ja mam wrażenie że jesteśmy starymi przyjaciółmi; chcę widzieć w panu brata Michała.
D‘Anthez mógł jedynie przycisnąć ramię księżnej, nie znalazł odpowiedzi Skoro podano kawę, Dyana de Cadignan zawinęła się zalotnym ruchem w szal i powstała. Blondet i Rastignac byli zbyt wytrawnymi politykami i światowcami aby podnieść jakikolwiek mieszczański wykrzyknik i chcieć zatrzymywać księżnę; ale pani d‘Espard posadziła z powrotem przyjaciółkę, biorąc ją za rękę i szepcąc do ucha: „Zaczekaj aż ludzie zjedzą obiad, powóz jeszcze nie gotów“. I dała znak pokojowcowi, który odnosił tacę. Pani de Montcornet odgadła że księżna i pani d‘Espard mają sobie coś do powiedzenia i pociągnęła d‘Artheza, Rastignaka i Blondeta, zabawiając ich fajerwerkiem paradoksalnej wymowy, w której Paryżanki tak celują.
— I cóż! rzekła margrabina do Dyany, jak ci się wydaje?
— Ależ to przemiłe dziecko, prosto z powijaków. Doprawdy, i tym razem, będzie, jak zawsze, tryumf bez walki.
— To rozpaczliwe, rzekła pani d‘Espard: ale jest rada.
— Jakto?
— Pozwól mi zostać swą rywalką.
— Jak chcesz, odparła księżna, ja już jestem zdecydowana. Geniusz, to sprawa mózgu: nie wiem jak na tem wychodzi serce, pomówimy o tem później.
Słysząc te ostatnie słowa niepodobne do adcyfrowania, pani d‘Espard przeszła do ogólnej rozmowy, i nie zdawała się ani zraniona tem jak chcesz, ani ciekawa dowiedzieć się do czego to spotkanie doprowadzi. Księżna przetrwała jaką godzinę na kozetce koło ognia, w owej niedbałej i pełnej zadumy postawie, jaką Guérin dał swojej Dydonie. Słuchała z uwagą; od czasu do czasu, spoglądała na Daniela, nie ukrywając podziwu, ujętego zresztą w dyskretne karby. Wysunęła się skoro powóz zajechał, wymieniwszy uścisk z margrabiną i skinienie głowy z panią de Montcornet.
Do końca wieczoru nie było mowy o księżnej. Skorzystano z niezwykłego podniecenia d‘Artheza, który rozwinął skarby swego umysłu. Niewątpliwie, miał w Rastignaku i Blondecie partnerów pierwszorzędnej siły, i jako subtelność dowcipu i jako rozciągłość inteligencji. Co do kobiet, obie te panie liczą się oddawna między najświetniejsze zjawiska „towarzystwa“. Było to więc niby wytchnienie w oazie, szczęście rzadkie i wysoko cenione przez te osoby, zwyczajnie wydane na pastwę krępującego wzroku świata, salonów i polityki. Istnieją jednostki, mające ten przywilej, iż są między ludźmi niby dobroczynne gwiazdy, których blask oświeca umysły, promienie ogrzewają serca. D‘Arthez był jedną z tych pięknych dusz. Pisarz, który wzbije się do tej wyżyny, przyzwyczaja się wszystko ogarniać myślą, i zapomina niekiedy że nie wszystko trzeba mówić; niepodobieństwem mu jest zachować powściągliwość ludzi którzy żyją w świecie ustawicznie; ale, ponieważ wybryki jego zawsze naznaczone są piętnem oryginalności, nikt na nie nie wyrzeka. Ta zaprawa tak rzadka u ludzi talentu, ta pełna-prostoty młodość, która czyni d‘Artheza tak szlachetnie oryginalnym, sprawiły iż wieczór spłynął jak rozskoszna chwila. Daniel wyszedł z baronem de Rastignac, który, odprowadzając go do domu, zaczął, oczywiście, mówić o księżnej, pytając jak mu się wydała.
— Michał miał słuszność że ją kochał, odparł d‘Arthez, to niezwykła kobieta.
— Bardzo niezwykła, odparł drwiąco Rastignac. Po twoim akcencie widzę że już ją kochasz; złożysz jej wizytę nim trzy dni upłyną, a jestem nadto starym paryzkim wyjadaczem, aby nie wiedzieć co z tego wyniknie. Otóż, drogi Danielu, błagam, wystrzegaj się najmniejszego splątania interesów. Kochaj księżnę, jeśli ci serce dyktuje, ale myśl o swojem mieniu. Nigdy nie wzięła ani nie żądała dwóch groszy od nikogo w świecie, zanadto jest na to d‘Uxelles i Cadignan; ale, wedle tego co wiem, poza własnym majątkiem, który był bardzo znaczny, pękło przez nią kilka milionów. Jak? dlaczego? jakim cudem? nikt nie wie, ona sama nie wie. Widziałem ją, jak, trzynaście lat temu, połknęła, w półtora roku, fortunę przemiłego chłopca oraz starego rejenta.
— Trzynaście lat temu! rzekł d‘Arthez, ileż tedy ona ma lat?
— Nie widziałeś, odparł śmiejąc się Rastignac, przy stole jej syna, Jerzego de Maufrigneuse, dziewiętnastoletniego młodzieńca? Otóż, dziewiętnaście a siedmnaście, czynią...
— Trzydzieści sześć, wykrzyknął pisarz zdumiony, ja jej dawałem dwadzieścia lat.
— Przyjmie je, odparł Rastignac; zresztą, bądź bez obawy; zawsze będzie miała dwadzieścia lat dla ciebie. Wejdziesz w świat co się zowie fantastyczny. Dobranoc, jesteś u siebie, rzekł baron, widząc iż powóz wjeżdża w ulicę de Bellefond, gdzie mieszkał d‘Arthez w ładnym domku będącym jego własnością, zobaczymy się w tym tygodniu u panny des Touches.
D‘Arthez pozwolił miłości wniknąć w serce bez najmniejszego oporu, brnął w adoracyi bez krytyki, w absolutnym podziwie. Księżna, ta piękna istota, jedna .najniezwyklejszych kreacyj potwornego Paryża, gdzie wszystko, tak w dobrem jak w złem, jest możebne, stała się — mimo iż słowo to straszliwie spospoliitowano w naszych smutnych czasach — marzonym aniołem. Aby dobrze zrozumieć nagłe przeobrażenie znakomitego autora, trzebaby wiedzieć ile niewinności zostawia w sercu samotność i ustawiczna praca, ile pragnień i fantazyj rozwija miłość sprowadzana do prymitywnej potrzeby i która dzięki lichocie swego przedmiotu — stała się ciężarem; ile budzi żalów i rodzi boskich uczuć w najwyższych regionach duszy. D‘Arthez był w istocie dzieckiem, studentem, jak to księżna natychmiast odgadła instynktem. Prawie takież samo olśnienie spełniło się w pięknej Dyanie. Spotkała tedy wreszcie owego niepospolitego człowieka, którego wszystkie kobiety pragną, choćby tylko poto aby z nim igrać; tę potęgę, której godzą się poddać, choćby tylko poto aby mieć przyjemność ujarzmienia jej; znalazła wreszcie blask inteligencyi złączony z naiwnością serca, ze świeżością uczucia; a wreszcie, niesłychanem szczęściem, wszystkie te bogactwa kryły się w farmie która była Dyanie sympatyczna. D‘Arthez wydał się jej piękny; może był nim w istocie. Mimo iż doszedł do pełni lat męzkich, trzydziestu ośmiu lat, zachował, dzięki wstrzemięźliwemu i skromnemu życiu, puszek młodości; zarazem, jak wszyscy ludzie pracujący przy biurku, jak mężowie stanu, osiągnął przyzwoitą tuszę. Za młodu, przedstawiał pewne podobieństwo z Bonapartem, gdy był generałem. Podobieństwo to trwało jeszcze, o tyle o ile człowiek z czarnemi oczami, gęstym i ciemnym włosem, może być podobny do tego monarchy o niebieskich oczach i włosach kasztanowatych: ale błysk żarliwej i szlachetnej ambicya palący się niegdyś w oczach d‘Artheza złagodniał poniekąd pod wpływem powodzeń. Myśli, któremi czoło jego było brzemienne, rozkwitły, zapadłe linie twarzy wypełniły się. Dobrobyt rozlewał złotawe odcienie tam, gdzie, w młodości, nędza znaczyła się żółtymi tonami temperamentu, napinającego siły aby podtrzymać miażdżące i ustawiczne walki. Jeżeli przyjrzycie się bacznie postaciom starożytnych filozofów, ujrzycie, iż zboczenia od doskonałego typu twarzy ludzkiej, jakim każda fizyognomia zawdzięcza swoją oryginalność, łagodzą się u nich nawykiem medytacyi, spokojem nieodzownym dla pracy ducha. Najbardziej nieregularne, wymęczone twarze, jak n. p. Sokratesa, nabierają, z upływem czasu, niemal boskiej pogody. Ze szlachetną prostotą jaka zdobiła jego imperatorską głowę, d‘Arthez łączył wyraz naiwności, naturalność dziecka i wzruszającą dobrotliwość. Nie miał owej zawsze nasiąkłej fałszem grzeczności, jaką najlepiej wychowane i najmilsze osoby podrabiają zbywające im często przymioty, zostawiając ranę, w sercu tych których zdołają oszukać. Mógł chybić pewnym prawidłom świata wskutek nawyku do samotności; ale nie raziło to nikogo. Ten pieprzyk dzikości dodawał jeszcze wdzięku wylaniu właściwemu ludziom niepospolitym, którzy umieją zostawić swą wyższość w domu aby się znaleźć na poziomie otoczenia, i, ma sposób Henryka IV, użyczać swego grzbietu dzieciom a inteligencji głupcom.
Wracając do domu, księżna tak samo nie dysputowała z sobą, jak d‘Arthez nie bronił się urokowi który ona nań rzuciła. Wszystko spełniło się w niej i dla niej: kochała swoją wiedzą i swoją nieświadomością. Jeżeli pytała samą siebie, to tylko o to czy zasługuje na tak wielkie szczęście, i co mogła uczynić niebu iż jej zsyła podobnego anioła. Chciała być godną tej miłości, utrwalić ją, przyswoić ją sobie na zawsze i zakończyć słodko życie ładnej kobiety w raju który widziała przed sobą. O oporze, o tem aby się drożyć, kokietować, nawet nie myślała. Myślała o bardzo czemś innem! Zrozumiała wyższość genialnych ludzi, odgadła iż nie poddają wybranej kobiety zwyczajnym prawom. Toteż, w błyskawicznym rzucie oka, właściwym tym wielkim umysłom kobiecym, przyrzekła sobie uledz za pierwszym pragnieniem. Wedle pojęć, jakie stworzyła sobie, od pierwszego widzenia, o charakterze d‘Artheza, odgadywała iż to pragnienie nie wypowie się tak wcześnie, i że będzie miała czas uczynić się tem czem chciała, czem powinna być w oczach szczytnego kochanka.
Tutaj rozpoczyna się jedna z tych nieznanych komedyj, odgrywanych, we wnętrzu sumienia, między dwiema istotami z których jedna ma paść ofiarą. Komedya ta rozszerza wszelkie granice przewrotności; jest to czarny i ucieszny dramat, wobec którego taki Świętoszek jest błahostką. Ale dramaty takie nie są z zakresu sceny; — są naturalne, zrozumiałe i usprawiedliwiane koniecznością; straszliwe dramaty, które należałoby nazwać odwrotnym medalem występku. Księżna zaczęła od tego, iż posłała po dzieła d‘Artheza; nie czytała and jednego słówka, a, mimo to, podtrzymywała, przez dwadzieścia minut, entuzyastyczną dyskusyę, bez jednej „sypki“. Przeczytała wszystko. Następnie, chciała porównać te książki z tem co współczesna literatura wydała najlepszego. Miała istną niestrawność mózgu w dniu w którym d‘Arthez przyszedł ją odwiedzić. W oczekiwaniu, codziennie gotowała tualetę wysokiej klasy, jedną z tych, które wyrażają myśl i narzucają ją oczom, niewiadomo jak i dlaczego. Była to harmonijna kombinacya szarych kolorów, rodzaj pół-żałoby, wdzięk prostoty, strój kobiety która jest związana z życiem już tylko paroma naturalnymi więzami, naprzykład dzieckiem, i która czuje się niby na wygnaniu. Wyrażała tym strojem wytworną mizantropię, w której nie posuwała się wszelako aż do samobójstwa, ot, dożywała swoich dni w tej kaźni ziemskiej. Przyjęła d‘Artheza jak kobieta która go oczekuje, i tak jakgdyby był już u niej sto razy; uczyniła mu ten zaszczyt iż przyjęła go niby dawną znajomość, ośmieliła go jednym gestem, wskazując kozetkę podczas gdy sama kończyła zaczęty list. Rozmowa zawiązała się w sposób najpospolitszy w świecie: czas, mnisteryum, choroba de Marsaya, nadzieje legitymizmu. D‘Arthez był absolutystą, księżna nie mogła nie znać — zapatrywań człowieka zajmującego miejsce w Izbie wśród szczupłej garstki osób przedstawiających stronnictwo legitymastyczne; znalazła sposobność opowiedzenia jak sobie zażartowała z de Marsaya; następnie, nawiązując do poświęceń p. de Cadignan dla rodziny królewskiej, sprowadziła uwagę d‘Artheza na księcia.
— Ma przynajmniej za sobą to, iż kocha swoich panów i jest im oddany, rzekła. Jego charakter publiczny pociesza mnie po wszystkich cierpieniach jakie mi sprawił jego charakter prywatny. Czy pan nie zauważył, rzekła, zręcznie zostawiając na stronie księcia, pan który wiesz wszystko, że mężczyźni mają dwa charaktery: jeden dla domu, dla żon, dla swego poufnego życia, i to jest ów prawdziwy; tam, niema już maski, niema udania, nie zadają sobie trudu grania komedyi, są tem czem są, i są częstokroć straszni! Z drugiej strony, świat, ludzie, salony, dwór, monarcha, polityka: tam znów są wielcy, szlachetni, wielkoduszni, w kostyumie haftowanym cnotami, strojni wymową, pełni najcenniejszych przymiotów. Cóż za straszliwy żart! I świat dziwi się nieraz uśmiechowi kobiet, ich pobłażliwemu tonowi w stosunku do przyjaciół, ich obojętności...
Opuściła rękę wzdłuż poręczy, nie kończąc, ale ten gest cudownie uzupełniał jej wykrzyknik. Skoro ujrzała iż d‘Arthez zajęty jest jej giętką kibicią, tak wdzięcznie układającą się w głębi przytulnego fotela, grą fałdów sukni i ładnym medalionikiem falującym wraz z piersią, podjęła tok myśli, jakby mówiła do siebie.
— Nie chcę rzec więcej. Wy, panowie pisarze, ośmieszyliście do gruntu kobiety które się głoszą jako zapoznane, są nieszczęśliwe w małżeństwie, robią się dramatyczne, interesujące, co, w istocie, wydaje mi się w najwyższym stopniu mieszczańskie. Albo się kobieta ugnie, i wtedy koniec wszystkiego, albo opiera się i szuka zabawy. W obu wypadkach, powinna milczeć. Prawda, że ja nie umiałam ani zupełnie się ugiąć, ani zupełnie się oprzeć; ale to była może jeszcze ważniejsza racya aby rachować milczenie. Cóż za głupstwo ze strony kobiety skarżyć się! Jeżeli okazała się słabszą, to znak iż brakło jej sprytu, taktu, przenikliwości: zasługuje na swój los. Czyż kobieta nie jest we Francyi królową? Robi sobie z was zabawkę jak jej się podoba, kiedy się jej podoba i ile się jej podoba. Tu potrząsnęła lornetką, cudownym ruchem kobiecej impertynencyi i drwiącego rozbawienia. Często słyszę, jak jakieś niebożątka żałują że są kobietami, zazdroszczą mężczyznom: zawsze patrzałam na nie z politowaniem, ciągnęła. Gdybym miała wybierać, i tak jeszcze wolałabym być kobietą. Ładna przyjemność zawdzięczać swoje tryumfy sile, wszystkim potęgom jakie wam dają prawa ukute przez was! Ale, kiedy widzimy was u naszych stóp, mówiących i robiących głupstwa, czyż to nie jest upajające szczęście czuć w sobie słabość która tryumfuje? Kiedy postawimy na swojem, powinnyśmy tedy zachować milczenie, pod grozą utraty władzy. Kobieta pokonana również powinna milczeć, przez dumę: milczenie niewolnika przeraża tyrana.
Ten szczebiot wypowiedziany był tak łagodnie drwiącym, tak lubym głosem, z tak zalotną mimiką, że d‘Arthez, który zupełnie nie znał tego rodzaju kobiety, był niby kuropatwa urzeczona przez wyżła.
— Proszę, rzekł wreszcie, niech mi pani wytłómaczy, w jaki sposób mężczyzna mógł panią uczynić nieszczęśliwą. Niech pani będzie pewna, że tam gdzie każda inna kobieta byłaby pospolitą, pani byłabyś wytworną: i to gdybyś nawet nie posiadała sposobu wyrażania myśli, zdolnego uczynić zajmującym samą książkę kucharską.
— Szybko posuwa się pan w przyjaźni, rzekła głębokim tonem, który sprawił iż d‘Arthez spoważniał i uczuł się niespokojny.
Rozmowa zmieniła temat, godzina stała się późna. Biedny genialny człowiek odszedł strapiony, iż okazał się ciekawym, iż zranił tkliwe serce. Wierzył, że ta kobieta musiała wiele cierpieć: ona, która spędziła życie na zabawie, była prawdziwym żeńskim don Juanem, z tą odmianą że nie, na wieczerzę zaprosiłaby kamienny posąg, i z pewnością odniosłaby zwycięztwo nad posągiem.
Niepodobieństwem jest iść dalej, nie rzekłszy słowa o księciu de Cadignan, bardziej znanym pod nazwiskiem de Maufrigneuse; inaczej, pieprzyk przedziwnych wymysłów księżnej ulotniłby się. Ktoś nieświadomy nicby nie zrozumiał z przerażającej komedyi paryzkiej, jaką miała odegrać dla swego wielbiciela.
P. de Maufrigneuse, -jako prawdziwy syn księcia de Cadignan, jestto długi i suchy mężczyzna, bardzo rasowy, pełen wdzięku i uprzejmości. Został pułkownikiem z Bożej łaski, a stał się dobrym żołnierzem przez przypadek; pozatem dzielny jak Polak, dzielny przy każdej sposobności, trzeba czy nie trzeba, i ukrywający pustkę pod gwarą salonowca. Od trzydziestego szóstego roku życia stał się, z musu, równie obojętny na płeć piękną jak jego pan król Karol X; ukarany, jak jego pan, za to, iż, jak on, za wiele miał powodzenia w młodości. Będąc przez ośmnaście lat bożyszczem dzielnicy Saint-Germain, prowadził, jak wszyscy młodzi panicze, życie hulaszcze, wyłącznie zapełnione przyjemnościami. Ojciec jego, zrujnowany przez Rewolucyę, odzyskał swoje godności za powrotem Burbonów, gubernatorstwo królewskiego ziarnku, dochody, pensye; ale stary książę przejadł bardzo rychło tę łataną fortunę, zostawszy tym samym wielkim panem jakim był przed rewolucyą. Kiedy przyszło prawo o odszkodowaniach, sumy wypłacone Cadignanom pochłonął zbytek jaki książę rozwinął w olbrzymim pałacu, jedynej majętności, którą odnalazł za powrotem, a której największą część zajmowała jego synowa. Książę de Cadignan umarł na jakiś czas przed rewolucyą Lipcową, w ośmdziesięciu siedmiu latach. Zrujnował żonę, i długi czas był w naprężanych stosunkach z księciem de Navarreins, który zaślubił jego córkę w pierwszem stadle: zaledwie zdołał wybrnąć z zawiłych rachunków. P. de Maufrigneuse miał stosunek z księżną d‘Uxelles. Około 1814, w chwili gdy dosięgał trzydziestego szóstego roku życia, księżna, widząc go biednym, ale w wielkim faworze, dała mu córkę, która posiadała około pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu tysięcy renty, nie licząc widoków po matce. Dyana d‘Uxelles stawała się w ten sposób księżną, matka zaś wiedziała, że będzie miała prawdopodobnie zupełną swobodę. Osiągnąwszy niespodziewane szczęście iż zyskał dziedzica, p. de Maufrigneuse zostawił żonie najzupełniejszą wolność i zabawiał się po garnizonach, spędzając zimę w Paryżu, robiąc długi które ojciec ciągle płacił, głosząc najzupełniejszą pobłażliwość małżeńską, ostrzegając żonę na tydzień przed swoim powrotem do Paryża, ubóstwiany w pułku, kochany przez następcę tronu, zresztą bez najmniejszej afektacyi. Nigdy żona nie mogła go nakłonić, aby wziął sobie jaką figurantkę z Opery, dla decorum i przez wzgląd dla niej, jak mówiła żartem. Diuk, który miał dziedziczyć godności po ojcu, umiał spodobać się dwom królom, Ludwikowi XVIII i Karolowi X, co dowodzi iż potrafił wcale nieźle wygrywać swą nicość; ale to prowadzenie się, to życie, wszystko było powleczone najpiękniejszym pokostem: wysłowienie, szlachetność form, wzięcia, doprowadzone do szczytu. Dość powiedzieć, iż liberałowie mieli doń słabość! Niepodobna mu było podtrzymać tradycyi Cadignanów, którzy, wedle starego księcia, znani byli z tego iż rujnują żony, ponieważ diuszessa sama zjadła swój majątek. Te szczegóły stały się tak publiczne w świecie dworskim i w dzielnicy Saint-Germain, iż, przez ostatnich pięć lat Restauracji, wyśmianoby tego ktoby o nich wspomniał, tak jakby chciał opowiadać śmierć Tureniusza albo Henryka IV. Toteż, żadna kobieta nie mówiła o uroczym diuku inaczej jak tylko z najwyższemi pochwałami: był doskonały dla żony; trudno mężczyźnie okazać się bardziej dworskim niż Maufrigneuse dla księżnej; zostawił jej swobodę rozporządzania majątkiem; bronił i wspierał ją przy każdej sposobności. Czy to przez dumę, czy przez dobroć, czy przez rycerskość, p. de Maufrigneuse uratował księżnę w wielu okolicznościach, w których każda inna byłaby się zaprzepaściła, mimo swego otoczenia, mimo wpływów starej księżnej d‘Uxelles, księcia de Navarreins, siwego teścia i ciotki mężowskiej. Dziś, książę de Cadignan uchodzi za jeden z najpiękniejszych charakterów arystokracyi. Być może, wierność jego w złej doli jest najpiękniejszem zwycięztwem jakie może dworak odnieść nad samym sobą.
Księżna d‘Uxelles miała czterdzieści pięć lat, kiedy wydała córkę za p. de Maufrigneuse; patrzała tedy od dawna bez zazdrości a nawet z zainteresowaniem na powodzenia dawnego kochanka. W małżeństwie córki, postępowanie jej odznaczało się wielką szlachetnością, ratującą niemoralność tej kombinacyi. Mimo to, złośliwość dworskiego towarzystwa znalazła materyał do drwin, i twierdziła iż to piękne postępowanie niewiele kosztowało księżnę, mimo iż, blizko od pięciu lat, poświęciła się dewocyi i skrusze kobiety wiele nadącej do odpokutowania.
Przez szereg dni, Dyana coraz więcej olśniewała Daniela znajomością literatury. Poruszała z nadzwyczajną swobodą najtrudniejsze kwestye, dzięki lekturom dziennym i nocnym prowadzonym z wytrwałością godną najwyższej pochwały. D‘Arthez, zdumiony i niezdolny przypuścić iż Dyana powtarza wieczór to co wyczytała rano, jak czyni wielu pisarzy, uważał ją za niepospolity umysł. Rozmowy te oddalały Dyanę od celu; próbowała wrócić na teren zwierzeń z których wielbiciel jej ostrożnie się wycofał; ale nie łatwo było obłaskawić człowieka tej miary, skoro się go raz spłoszyło. Mimo to, po miesiącu kampanij literackich i rozpraw platońskich, d‘Arthez ośmielił się i zaczął przychodzić codziennie o trzeciej. Wychodził o szóstej i zjawiał się, z regularnością wytęsknionego kochanka, o dziewiątej wieczór, aby zostać do dwunastej lub pierwszej. Kiedy d‘Arthez się zjawiał, księżna była już ubrana, mniej lub więcej wyszukanie. Ta wzajemna wierność, ta dbałość o siebie, wszystko wyrażało uczucia których nie śmieli sobie wyznać: księżna bowiem zgadywała doskonale, że to wielkie dziecko lęka się rozprawy w tym samym stopniu w jakim ona jej pragnie. Mimo to, szacunek jaki d‘Arthez wkładał w swoje ustawiczne nieme oświadczyny, podobał się księżnej. Oboje czuli się z każdym dniem mocniej spojeni, tem milej iż nic umówionego ani określonego nie narzucało kierunku ich myślom: podczas gdy, między kochankami, zawsze występują, z jednej strony formalne żądania, z drugiej szczera lub udana obrona. Podobnie jak wszyscy ludzie młodsi niż ich wiek, d‘Arthez był pastwą tych wzruszają cych niezdecydowań, spowodowanych potęgą pragnień a obawą niepowodzenia. Jestto położenie, z którego młoda kobieta nie zdaje sobie sprawy wówczas kiedy je dzieli; ale księżna stwarzała je świadomie nazbyt, często, aby nie miała smakować wszystkich jego przyjemności. Toteż, Dyana syciła się temi rozkosznemi dzieciństwami z tem większym urokiem, iż mogła w każdej chwili położyć im koniec. Podobna była do wielkiego artysty, który lubuje się w mglistych liniach szkicu, pewny iż, w godzinie natchnienia, dokończy arcydzieła jeszcze bujającego w otchłani poczynań. Ile razy, widząc d‘Arthetza gotowego się zbliżyć, czyniła sobie uciechę z tego aby go powstrzymać surowem spojrzeniem! Tłumiła tajemne burze tego młodego serca, wzniecała je, uśmierzała spojrzeniem, ręką podaną do pocałowania lub nieznaczącemi sławy wyrzeczonemi wzruszonym i tkliwym głosem. Ten system, obmyślany na zimno ale bosko odegrany, wyciskał jej obraz coraz głębiej w duszy niepospolitego pisarza. Z przyjemnością doprowadzała go do tego, iż stawał się przy niej dzieckiem, prostym, ufnym, prawie głupim; ale miewała również chwile refleksyi, i wówczas niepodobna jej było nie podziwiać tyle wielkości połączonej z taką naiwnością. Ta gra kokietki w wielkim stylu przywiązywała nieznacznie ją samą do jej niewolnika. Wreszcie, zniecierpliwił ją ten rozkochany Epiktet, i, kiedy uznała iż przygotowała go do zupełnej łatwowierności, umyśliła zawiązać mu na oczy najgęstszą przepaskę.
Jednego dnia, Daniel zastał Dyanę zamyśloną, z łokciem opartym na małym stoliczku, z piękną blond główką skąpaną w świetle lampy; bawiła się listem, podrzucając go po serwecie. Skoro d‘Arthez spostrzegł papier, zwinęła go i wsunęła za pasek.
— Co pani? rzekł d‘Arthez, wydaje mi się pani podrażniona?
— Otrzymałam list ad p. de Cadignan, odparła. Mimo iż wielkie są winy jego wobec mnie, pomyślałam, przeczytawszy to pismo, że jest wygnany, bez rodziny, bez syna którego kocha...
Sława te, wypowiedziane głosem pełnym duszy, odsłaniały anielską wrażliwość. D‘Arthez uczuł się w najwyższym stopniu wzruszony. Ciekawość kochanka stała się, można powiedzieć, ciekawością niemal psychologiczną i literacką. Chciał wiedzieć, do jakiego punktu sięga wielkość tej kobiety, jakie zniewagi ogarnia jej przebaczenie, w jaki sposób te światowe damy, pomawiane o lekkość, bezczułość, egoizm, zdolne są być aniołami. Pamiętał, że już raz odepchnięto go, skoro pragnął poznać to niebiańskie serce; toteż, znać było drżenie w jego głosie, kiedy, ujmując przejrzystą, wiotką, o smukłych paluszkach rękę Dyany, rzekł: — Czy jesteśmy już natyle przyjaciółmi, aby mi pani mogła powiedzieć co wycierpiała? Dawne zgryzoty muszą z pewnością odgrywać rolę w tej zadumie.
— Tak, rzekła, wydychając tę zgłoskę niby najsłodszą nutę fletni.
Znowu popadła w zadumę, oczy jej zamgliły się. Daniel trwał w oczekiwaniu pełnem lęku, przeniknięty uroczystością chwili. Wyobraźnia poety ukazywała mu niby chmury, które rozpraszały się zwolna, odsłaniając sanktuaryum, gdzie, u stóp Boga, miał ujrzeć zranionego baranka.
— I cóż?... rzekł łagodnym i spokojnym głosem.
Dyana spojrzała na tkliwego powiernika: następnie, spuściła powoli oczy, tocząc powieki ruchem ujawniającym najszlachetniejszą wstydliwość. Potwór chyba byłby zdolny wyobrazić sobie bodaj cień obłudy we wdzięcznie falistym ruchu, jakim sprytna dama podniosła główkę, aby zatopić jeszcze jedno spojrzenie w chciwych oczach wielkiego człowieka.
— Czyż mogę?... czy powinnam?... rzekła, czyniąc ruch mimowolnego wahania i patrząc na d‘Artheza z cudownym wyrazem rozmarzonej tkliwości. Mężczyźni tak mało dają wiary tego rodzaju rzeczom! tak mało ozują się zobowiązani do dyskrecyi!...
— Och! jeżeli pani mi nie ufa, pocóż jestem tutaj!... wykrzyknął d‘Arthez.
— Ach! mój przyjacielu, odparła dając swemu wykrzyknikowi cały powab mimowolnego wyznania, kiedy kobieta przywiąże się na życie, czyż zdolna jest wtedy do rachuby? Nie chodzi o odmowę (czegóż mogłabym panu odmówić?) ale o pojęcie jakie będziesz miał o mnie po mojem wyznaniu... Odkryję panu chętnie położenie w jakiem się znalazłam, osobliwe jak na kobietę w moim wieku: ale co pomyślałbyś o kobiecie, któraby odsłoniła tajemne rany małżeństwa, któraby zdradziła tajemnice cudze? Tureniusz dotrzymywał słowa danego złodziejowi; czyż nie jestem winna moim katom uczciwości Tureniusza?
— Czy dała pani komu słowo?
— Pan de Cadignan nie uważał za potrzebne żądać odemnie tajemnicy. Chcesz pan tedy więcej niż mojej duszy? Tyranie! Chcesz tedy, abym pogrzebała w tobie mą uczciwość, rzekła obrzucając d‘Artheza spojrzeniem, którem podnosiła nieskończenie cenę tego fałszywego zwierzenia.
— Ma mnie pani za człowieka nazbyt pospolitego, jeżeli się pani lęka czegokolwiek z mej strony, rzekł ze źle ukrywaną goryczą.
— Przebacz, przyjacielu mój, odparła ujmując go za rękę, i wodząc po niej palcami ruchem arcysłodyczy. Wiem, ile jesteś wart. Opowiedziałeś mi całe swoje życie, jest szlachetne, piękne, wzniosłe, godne twego imienia; może, nawzajem, ja winna ci jestem moje? ale lękam się zbyt wiele stracić w twych oczach, opowiadając tajemnice które należą nietylko do mnie. Może nie uwierzy pan, pan, człowiek samotności i poezyi, w ohydy świata. Ach! kiedy tworzysz swoje dramaty, nie wiesz jak dalece przewyższa je to, co się rozgrywa w łonie rodzin, napozór najbardziej zgodnych. Nie znasz rozmiarów pewnych złoconych niedoli!...
— Wiem wszystko! wykrzyknął.
— Nie! odparła, nie wiesz nic. Czyż córka ma kiedykolwiek prawo oskarżać własną matkę?\
Słysząc to słowo, d‘Arthez uczuł się niby człowiek zbłąkany w ciemną noc w Alpach, który, w pierwszych blaskach poranku, spostrzega, iż stąpa nogą w przepaść bez dna. Popatrzył na księżnę tępym wzrokiem, uczuł zimno w grzbiecie. Dyana sądziła już że ten genialny człowiek jest słabą duszą, ale ujrzała w jego oczach błysk, który ją upewnił.
— Tak, trudno, pan stałeś się dla mnie niemal sędzią, rzekła rozpaczliwym tonem. Mogę mówić, na zasadzie prawa, które wszelkiej spotwarzanej istocie pozwala się odwołać do swej niewinności. Byłam, jestem jeszcze (o ile wogóle ktoś sobie przypomina o biednej samotnicy, zmuszonej przez świat do usunięcia się ze świata!) oskarżana o tyle płochości, o tyle złych rzeczy, iż mam chyba prawo, w sercu w którem znalazłam przytułek, ułożyć się w ten sposób aby mnie zeń nie wygnano. Usprawiedliwianie zdało mi się zawsze plamą dla niewinności, dlatego gardziłam wszystkiem coby niem trąciło... Do kogóż zresztą miałam mówić? Tego rodzaju okropności można zwierzyć albo Bogu, albo komuś kto jest w naszem poczuciu bardzo blizko niego, kapłanowi, komuś wreszcie kto jest niby nasze drugie ja... Słuchaj więc! jeżeli moje tajemnice nie będą tutaj, rzekła przykładając rękę do serca d‘Artheza, tak jak były tu (ugięła pod palcami fiszbiny sznurówki)... nie byłbyś wielkim d‘Arthezem, omyliłabym się!
Łza zwilżyła oazy d‘Artheza, Dyana zaś pochłonęła tę łzę skośnem spojrzeniem, od którego nie drgnęła źrenica ani powieka. Było to zwinne i sprawne niby ruch kotki chwytającej mysz. D‘Arthez, po pierwszy raz, po sześćdziesięciu dniach ścisłej etykiety, odważył się ująć tę ciepłą i pachnącą rękę, podniósł ją do warg, złożył na niej długi pocałunek ciągnący się od garstki aż do paznogci z tak delikatną rozkoszą, iż księżna skinęła głową wnosząc bardzo dobrze o literaturze. Pomyślała, iż genialni ludzie muszą kochać w sposób o wiele doskonalszy, niż fircyki, dudka światowe, dyplomaci, a nawet żołnierze, którzy wszelako tylko to mają do roboty. Była znawczynią, wiedziała że temperament miłosny wyraża się poniekąd w błahostkach. Kobieta inteligentna może wyczytać swą przyszłość w prostym geście, jak Cuvier umiał powiedzieć, widząc kawałek łapy: — To należy do zwierzęcia takich a takich rozmiarów, z nogami lub bez, mięsożernego, trawożernego, amfibii, etc... liczącego tyle tysięcy lat. Pewna, iż znajdzie w d’Arthezie tyleż wyobraźni w miłości ile jej wkładał w styl, uznała za potrzebne doprowadzić go do najwyższego stopnia namiętności i wiary. Cofnęła żywo rękę wspaniałym gestem wzruszenia. Gdyby rzekła: — Przestań, zabijasz mnie! nie miałoby to — tak energicznej wymowy. Pozostała przez chwilę z oczami w oczach d‘Artheza, wyrażając równocześnie szczęście, skrupuł, obawę, ufność, niemoc, mętne pragnienie i wstydliwość dziewicy. Miała wówczas tylko dwadzieścia lat! Ale liczcie, iż przygotowała się do tej teatralnej scenki z niesłychaną sztuką tualety, wynurzała się z fotela jak kwiat gotowy rozwić się za pierwszym promieniem słońca. Wszystko to, fałszywe czy szczere, coraz bardziej upajało Daniela. Jeżeli wolno wtrącić tutaj osobiste mniemanie, wyznajmy iż rozkosznem byłoby długo być oszukiwanym w ten sposób. Niewątpliwie, często, na scenie, Talma wznosił się o wiele ponad naturę. Ale czy księżna de Cadignan nie jest największą aktorką współczesną? Brakuje tej kobiecie jedynie widowni znawców. Na nieszczęście, w epokach nękanych politycznemi burzami, kobiety giną niby lilie wodne, które, aby kwitnąć i roztaczać się naszym zachwyconym spojrzeniom, potrzebują czystego nieba i cieplejszych zefirów.
Godzina nadeszła: tuż, tuż, a Dyana miała zaplątać wielkiego człowieka w nierozerwalne liany przygotowanej oddawna powieści, której gotował się wysłuchać, jak neofita za czasu pierwszych chrześcijan słuchał listu apostoła.
— Mój przyjacielu, matka moja, która żyje jeszcze w Uxelles, wydała mnie za mąż w siedmnastu latach w 1814 (widzisz, że jestem bardzo Stara!), za p. de Maufrigneuse, nie przez miłość dla mnie, ale przez miłość dla niego. Spłacała dług, wobec jedynego człowieka którego kochała, za szczęście jakie otrzymała odeń. Och! nie zdumiewaj się tą straszliwą kombinacyą, zdarza się ona w świecie często. Wiele kobiet czuje się więcej kochankami niż matkami, tak jak większość jest lepszemi matkami niż żonami. Te dwa uczucia, miłość i macierzyństwo, w postaci jaką przybierają w naszych obyczajach, zwalczają się często wzajem w sercu kobiety; jeśli nie są równej siły, jak u kilku wyjątkowych kobiet stanowiących chwałę naszej płci, z konieczności jedno musi uledz. Człowiek genialny, jak pan, musi rozumieć te rzeczy, które przyprawiają o zdumienie głupców, ale które, mimo to, są bardzo prawdziwe, i — powiem więcej jeszcze — możliwe do usprawiedliwienia rozmaitością charakterów, temperamentów, uczuć, sytuacyi. Ja, naprzykład, w tej chwili, po dwudziestu latach nieszczęść, zawodów, dźwiganych potwarzy, gniotącej nudy, czczych przyjemności, czyż nie byłabym gotowa rzucić się do nóg człowieka, któryby mnie pokochał szczerze i na zawsze! I ot! czyż świat-by mnie nie potępił? A mimo to, czy dwadzieścia lat cierpień nie usprawiedliwiłoby dziesięciu lat jakie mam jeszcze przed sobą, oddanych czystej i świętej miłości? To się nie stanie, jestem tylko na tyle głupia aby uszczuplać moje zasługi w oczach Boga. Dźwigałam ciężar dnia i żar spiekoty aż do wieczora, dopełnię swego trudu i zyskam nagrodę...
— Cóż za anioł! pomyślał d‘Arthez.
— Zatem, nigdy nie miałam żalu do księżnej d‘Uxelles, iż bardziej kochała p. de Maufrigneuse, niż tę oto biedną Dyanę. Matka widywała mnie bardzo mało, zapomniała o mnie; ale postąpiła sobie źle wobec mnie, jako kobieta wobec kobiety; a to co jest złe w stosunku kobiety do kobiety, staje się straszne ze strony matki wobec córki. Matki, które prowadzą takie życie jak księżna d‘Uxelles, trzymają córki zdala od siebie, weszłam tedy w świat na dwa tygodnie przed zamężciem. Osądź pan mą niewinność! Nie wiedziałam nic, byłam niezdolna przeniknąć tajemnicę tego związku. Miałam ładny majątek; sześćdziesiąt tysięcy renty w lasach, których rewolucya zapomniała czy nie mogła sprzedać, przynależnych do pięknego zamku Anzy[32]; p. de Maufrigneuse był przywalony długami. Jeżeli, później, zrozumiałam co to znaczy mieć długi, wówczas nadto byłam nieświadoma życia aby to podejrzewać. Oszczędności z mego majątku posłużyły na załatanie interesów męża. P. de Maufrigneuse miał trzydzieści ośm lat kiedy zań wyszłam; ale te lata, niby lata wojny, powinny się liczyć podwójnie! Och! miał o wiele więcej niż siedmdziesiąt sześć lat. W czterdziestu latach, matka miała jeszcze pretensye, znalazłam się wtłoczona między dwie zazdrości. Cóż za życie wiodłam przez dziesięć lat!... Ach! gdyby kto wiedział, co cierpiała ta biedna tak osławiana kobiecina! Być strzeżoną przez matkę zazdrosną o własną córkę! Boże!... Wy, autorzy którzy piszecie dramaty, nie wymyślicie nigdy czegoś równie czarnego, okrutnego... Zwyczajnie, wedle mojej słabej wiedzy literackiej, dramat jest szeregiem czynów, rozmów, zdarzeń, pędzących ku katastrofie; ale to o czem panu mówię jest najstraszliwszą katastrofą w czynie! To lawina, która spada na nas rano aby znowu spaść wieczór, i znowu nazajutrz. Zimno mi w chwili gdy mówię do pana i kiedy oświetlam tę mroźną i ciemną jaskinię bez wyjścia w której żyłam. Jeżeli mam wszystko powiedzieć, urodzenie mego biednego dziecka, które zresztą jest żywą mną — musiało pana uderzyć podobieństwo: to moje włosy, moje oczy, krój mojej twarzy, moje usta, mój uśmiech, moje zęby — otóż, urodzenie jego jest albo przypadkiem, albo wynikiem układu pomiędzy matką a mężem. Długo po ślubie zostałam dziewczyną, opuszczona zaraz nazajutrz... byłam matką, nie bywszy żoną. Księżna z umysłu starała się przedłużać mą nieświadomość: aby zaś osiągnąć ten cel, matka ma wobec córki straszliwe przewagi. Ja, biedna mała, wychowana w klasztorze niby róża mistyczna, nie wiedząc nic o małżeństwie, rozwinięta bardzo późno, czułam się bardzo szczęśliwa i cieszyłam się zgodą i harmonią rodziny. Zresztą, od myśli o mężu, który nie podobał mi się woale i nie czynił nic aby okazać się miłym, odciągnęły mnie pierwsze radości macierzyństwa: były tem żywsze, iż nie podejrzewałam innych. Tyle mi nakładziono w uszy o szacunku jaki matka winna jest samej sobie! Zresztą, młoda dziewczyna zawsze lubi bawić się w mamusię. W wieku w jakim byłam, dziecko zastępuje lalkę. Czułam się tak dumna, iż mam ten piękny kwiat, Jerzy bowiem był piękny... cud! Jak myśleć o świecie, kiedy się ma szczęście karmić i pielęgnować małego anioła! Ubóstwiam dzieci, kiedy są zupełnie małe, białe i różowe. Widziałam tylko syna, żyłam z synem, nie pozwalałam piastunce ubierać go, rozbierać, przewijać. Te starania, tak nudne dla matek które mają całe pułki dzieci, były dla mnie tylko przyjemnością. Ale, po kilku latach, ponieważ nie jestem całkiem głupia, mimo wytrwałości z jaką silono się wiązać mi oczy, wreszcie doszło do nich światło. Czy wyobraża pan sobie moje przebudzenie, w cztery lata później, w 1819? Bracia-wrogowie są bladą tragedyą wobec matki i córki w położeniu tem co księżna i ja: wyzywałam ich wówczas, ją i mego męża, za pomocą publicznych nieostrożności, które ściągnęły gadania świata... Bóg wie jakie! Rozumiesz pan, drogi panie, iż mężczyźni o których mnie pomawiano, mieli dla mnie wartość sztyletu, którym posługujemy się aby ugodzić w serce wroga. Pochłonięta zemstą, nie czułam ran, jakie zadawałam samej sobie. Niewinna jak dziecko, uchodziłam za przewrotną, za najgorszą kobietę w świecie, i nic nie wiedziałam o tem! Świat jest bardzo ślepy, bardzo głupi, bardzo naiwny; przenika jedynie sekrety które go bawią, które służą jego złośliwości; gdy chodzi o rzeczy najbardziej wielkie, szlachetne, kładzie sobie rękę na oazy aby ich nie widzieć. Ale zdaje mi się, że, w owym czasie, miewałam spojrzenia, gesty zbuntowanej niewinności, odruchy durny które stałyby się fortuną dla wielkiego malarza. Musiałam olśniewać sale balowe burzami mego gniewu, potokami wzgardy. Stracona poezya! stwarzamy owe szczytne poematy jedynie w oburzeniu jakie nas chwyta za gardło w dwudziestu leciech! Później, człowiek nie oburza się, czuje się zmęczony, nie dziwi się już złemu, jest tchórzem, boi się. Och, ja nie oszczędzałam siebie! Odgrywałam najgłupszą rolę w świecie: dźwigałam wszystkie ciężary występku, nie mając jego korzyści. Tyle sprawiało mi przyjemności narażać się! Och, płatałam istne psoty dziecka. Pojechałam do Włoch z młodym szaleńcem, którego rzuciłam z miejsca, skoro mi, zaczął mówić o miłości ale, kiedym się dowiedziała, że naraził się dla mnie (dopuścił się fałszerstwa aby zdobyć pieniądze!), poleciałam go ratować. Matka i mąż, którzy znali moją tajemnicę, silili się mi nałożyć pęta, jako kobiecie rozrzutnej! Och, tym razem, poszłam do króla. Ludwik XVIII, ten człowiek bez serca, wzruszył się, dał mi dwieście tysięcy franków ze swej szkatuły. Margrabia d‘Esgrignon, ów młody człowiek którego pan spotkał może w świecie i który skończył bardzo bogatem małżeństwem, wyszedł nietknięty z otchłani w jaką zanurzył się dla mnie. Ta przygoda, spowodowana mą nieopatrznością, pobudziła mnie do zastanowienia. Spostrzegłam, że byłam pierwszą ofiarą własnej zemsty. Matka, mąż, teść, mieli za sobą świat, zdawali się ochraniać moje szaleństwa. Matka, która wiedziała dobrze, że jestem zbyt dumna, zbyt wielka., zanadto d’Uxelles aby postąpić w czemkolwiek pospolicie, przeraziła się wówczas krzywdą jaką mi uczyniła. Miała pięćdziesiąt dwa lata, opuściła Paryż, osiadła w Uxelles. Kaja się obecnie za winy, pokutuje za nie przesadną dewocyą i bezgranicznem do mnie przywiązaniem. Ale, w 1823, zostawiła mnie sam na sam z p. de Maufrigneuse. Och, wy mężczyźni, wy nie możecie wiedzieć, co to jest stary ex-donżuan! Cóż za życie z człowiekiem przyzwyczajonym do adoracyi światowych lalek, który nie znajduje w domu ani kadzidła ani kadzielnicy, umarły dla wszystkiego, i, tym samym faktem, zazdrosny! Chciałam, wówczas kiedy p. de Maufrigneuse był wszystkiem dla mnie, chciałam być dobrą żoną; ale poraniłam się o wszystkie kanty zgryźliwej natury, o wszystkie zachcenia niemocy, dzieciństwa, głupoty, o wszystkie próżnostki zarozumienia, o człowieka najnudniejszego w pożyciu pod słońcem, który mnie traktował jak małą dziewczynkę, silił się upokarzać przy każdej sposobności mą miłość własną, przygniatać mnie swem doświadczeniem, dowodzić że nie mami pojęcia o niczem. Ranił mnie wciąż i wszystkiem. Słowem, uczynił co mógł abym go miała prawo nienawidzić, zdradzić nawet! ale byłam ofiarą swego głupiego serca i chęci czynienia dobrze, przez przeciąg trzech czy czterech lat! Wie pan, jakie bezecne słowo pchnęło mnie do nowych szaleństw? — Księżna de Maufrigneuse wróciła do męża, powiadano. — Ba! przez rozpustę: to przecież tryumf wskrzeszać zmarłych, to jedno tylko jej pozostawało, odpowiedziała moja najlepsza przyjaciółka, krewna, u której miałam szczęście pana spotkać.
— Pani d‘Espard! wykrzyknął Daniel, czyniąc gest zgrozy.
— Och! przebaczyłam jej. Zresztą, słówko jest bardzo dowcipne. Kto wie, mnie samej może zdarzyło się smagać bardziej jeszcze okrutnymi ucinkami biedne kobiety równie czyste jak ja.
D‘Arthez znów ucałował rękę świętej osoby, która, podawszy mu matkę poszatkowaną na kawałki, zrobiwszy z księcia de Cadignan (którego znacie) Otella dziesiątej próby, przyprawiła bigosik z siebie samej, obciążając się zarzutami, aby sobie nadać w oczach naiwnego pisarza to dziewictwo, które nawet majgłupsza kobieta pod słońcem sili się wmówić za wszelką cenę kochankowi.
— Rozumiesz, mój przyjacielu, że rzuciłam się z powrotem w świat, ze skandalem i poto aby robić w nim skandale. Przeszłam nowe walki, trzeba mi było zdobyć niezależność i wyzwolić się z pod jarzma. Prowadziłam tedy, dla innych celów, życie lekkomyślne. Aby się ogłuszyć, aby utopić realność fantazyi, błyszczałam, wydawałam uczty, grałam „księżnę“ i robiłam długi. W domu, zapominałam we śnie o zmęczeniu, odradzałam się piękna, wesoła, szalona dla świata; ale, w tej smutnej walce wyobraźni przeciw rzeczywistości, strawiłam mój majątek. Nadszedł bunt r. 1830, w chwili właśnie gdy, na końcu tej egzystencyi z Tysiąca i jednej nocy, spotkałam miłość czystą i świętą, jaką (jestem szczera!) pragnęłam poznać. Przyznaj pan! czy to nie było naturalne u kobiety, której serce, zdławione przez tyle przyczyn i wydarzeń, budziło się w wieku gdy kobieta czuje że ją oszukano i kiedy widziałam dokoła siebie tyle kobiet szczęśliwych przez miłość? Ach! czemuż Michał Chrestien był tak pełen szacunku? I w tem szyderstwo losu! Cóż pan chce? Upadając, straciłam wszystko, nie miałam żadnych złudzeń; wycisnęłam wszystko, z wyjątkiem jednego owocu, na który nie mam już smaku ani zębów. Słowem, byłam zmierzona światem, w chwili kiedy mi przyszło opuścić świat. Jest w tem coś opatrznościowego, jak w upadku sił który przygotowuje nas do śmierci. (Uczyniła gest religijnego namaszczenia).
— Wszystko mnie wspomogło wówczas, podjęła, klęski monarchii i jej ruiny pomogły mi zagrzebać się... Syn pociesza mnie po wielu rzeczach. Miłość macierzyńska opłaca nam wszystkie inne oszukane uczucia! Świat dziwi się memu pustelnictwu: ja znalazłam w niem szczęście. Och! gdyby pan wiedział, jak bardzo czuje się tu szczęśliwa ta oto biedna istota! Poświęcając wszystko memu synowi, zapominam o słodyczach których nie znam i nie poznam nigdy. Kto mógłby uwierzyć, iż, dla księżnej de Cadignan, życie streszcza się w lichej nocy poślubnej, wszystkie zaś przygody jakie jej przypisują, w wyzwaniu rzuconem przez małą dziewczynkę dwom straszliwym namiętnościom? Nie, nikt... Dziś, lękam się wszystkiego. Odepchnę z pewnością szczere uczucie, prawdziwą i świętą miłość, przez pamięć tylu fałszów, tylu nieszczęść; tak samo jak bogacze, załapani przez hultajów udających nieszczęście, odtrącają cnotliwą nędzę, zrażeni już do miłosierdzia. Wszystko to jest straszne, nieprawdaż? ale wierzaj mi pan, to dzieje wielu kobiet.
Te ostatnie słowa wypowiedziane były lekkim i żartobliwym tonem, który przypominał kobietę wytworną i drwiącą. D‘Arthez był ogłuszony. W jego oczach, ludzie których trybunały wysyłały na galery, jednego za to iż zabił, innego za kradzież z włamaniem, owego iż się pomylił w podpisie co do nazwiska, byli świętymi w porównaniu do „wielkiego świata“. Tę okrutną elegię, ukutą w arsenale kłamstwa i zanurzoną w wodach paryzkiego Styksu, księżna wyśpiewała z akcentem prawdy niepodobnym do naśladowania. Pisarz patrzał jakiś czas na tę czarującą kobietę, zanurzoną w fotelu, której obie ręce opadały wzdłuż poręczy niby dwie krople rosy zwisające z kwiatu, wyczerpaną swem zwierzeniem, przytłoczoną niem, i zdającą się przeżywać, w tem opowiadaniu, wszystkie cierpienia swego życia: słowem, anioła melancholii.
— I osądź, rzekła, prostując się nagłym ruchem i podnosząc rękę, a zarazem strzelając błyskawicami z oczu w których gorzało dwadzieścia lat rzekomej czystości, osądź, jakie wrażenie musiała zrobić na mnie miłość pańskiego przyjaciela; ale, przez okrutne szyderstwo losu... lub może Boga... wówczas bowiem, wyznaję, mężczyzna, ale mężczyzna godny mnie, byłby mnie znalazł słabą, tak byłam spragniona szczęścia! i ot! umarł, i umarł, ocalając życie komu?... panu de Cadignan! I dziwi się pan, iż zastajesz mnie zadumaną...
To był ostatni cios. Biedny d‘Arthez nie mógł się opanować, ukląkł, utopił głowę w rękach księżnej, płakał temi słodkiemi łzami jakie wylewałyby anioły, gdyby anioły płakały. Podczas gdy Daniel wtulił głowę, po wargach pani de Cadignan błądził złośliwy uśmieszek tryumfu, ten uśmiech który miałyby małpy, płatając jakąś przednią sztukę, gdyby małpy uśmiechały się. — No, trzymam go, pomyślała: ii w istocie trzymała go dobrze.
— Ależ pani jesteś... rzekł, podnosząc swą piękną głowę i patrząc z miłością na księżnę.
— Dziewicą i męczennicą, odparła, uśmiechając się z pospolitości tego starego konceptu, ale dając mu urocze znaczenie przez ten uśmiech pełen okrutnej wesołości. Jeżeli widzisz że się śmieję, to stąd, iż myślę o tej księżnej którą zna świat, o tej diuszessie de Maufrigneuse, której przypisują i de Marsaya, i bezecnego de Trailles, bandytę politycznego, i głuptaska d‘Esgrignon, i Raistignaka, Rubemprégo, ambasadorów, ministrów, generałów rosyjskich, czy ja wiem kogo? całą Europę! Ileż nagadano o tym albumie, który kazałam zrobić, wierząc iż wszyscy którzy mnie uwielbiali byli mymi przyjaciółmi. Och! to straszne. Nie rozumiem, w jaki sposób cierpię mężczyznę u swoich stóp: gardzić nimi, to powinno być moją religią.
Podniosła się, podeszła ku oknu krokiem pełnym dostojeństwa.
D‘Arthez usiadł z powrotem, nie śmiejąc iść za księżną, ale patrząc ma nią; usłyszał jak uciera nos, na pozór, oczywiście. Któraż księżna uciera nos? Dyana próbowała niepodobieństwa, aby przekonać o swej uczuciowości. D‘Arthez sądził iż anioł jego płacze, podbiegł, ujął ją w pół, przycisnął do serca.
— Nie, zostaw mnie, szepnęła słabym głosem, zawiele jest we mnie zwątpienia aby można coś ze mnie wykrzesać. Pogodzić mnie z życiem, to zadanie nad siły mężczyzny.
— Dyano, będę cię kochał, za całe twoje zmarnowane życie.
— Nie, nie mów tak do mnie, odparła. W tej chwili jestem zawstydzona i drżąca, jakgdybym popełniła największe występki.
Wróciła całkowicie do niewinności małych dziewczynek, pozostając, mimo to, dostojną, wielką, wspaniałą jak królowa. Niepodobna opisać wrażenia tej sztuczki tak zręcznej iż sięgała szczerej prawdy, na duszy równie świeżej i szczerej jak d‘Artheza. Wielki pisarz stał we framudze, niemy z podziwu, bierny, czekając słowa, gdy księżna czekała pocałunku; ale była mu nazbyt święta. Skoro księżna zmarzła nieco, wróciła aby usiąść z powrotem w fotelu, nogi miała skostniałe.
— To będzie długa przeprawa, pomyślała, patrząc nań z wyniosłem czołem i głową promienną od cnoty.
— Czy to kobieta? pytał sam siebie ten głęboki znawca duszy ludzkiej. Jak do niej przystąpić?
Aż do drugiej w nocy spędzili czas na mówieniu głupstw, które kobiety genialne — jak księżna — umieją zaprawić osobliwym czarem. Dyana twierdziła że jest zanadto zużyta-, stara, zwiędła; d‘Arthez dowodził jej, o czem była przeświadczona, że ma skórę najbardziej delikatną, najbardziej rozkoszną w dotknięciu, nieporównanie białą, pachnącą; że jest młoda, w pełni rozkwitu. Spierali się o każdy rys piękności, o jeden szczegół po drugim, zapomocą: — Czy wierzysz? — Pan jest szalony. — To z pragnienia! — Za dwa tygodnie będziesz mnie widział taką jaką jestem. — Ostatecznie, dochodzę czterdziestki. — Czy można kochać tak starą kobietę? D‘Arthez rozwinął płomienną i studencką wymowę, upstrzoną najbardziej przesadnymi epitetami. Słysząc tego niepospolitego pisarza mówiącego bzdurstwa godne podporucznika, księżna słuchała go z twarzą skupioną, roztkliwiona, ale śmiejąc się w duchu.
Kiedy d‘Arthez znalazł się na ulicy, zapytał sam siebie, czy nie powinien był okazać mniej szacunku. Przeszedł w myśli te osobliwe zwierzenia, które, oczywiście, tutaj mocno skrócono; wymagałyby całej książki, aby je oddać w ich miodopłynnej obfitości, z grą sceniczną która im towarzyszyła. Retrospektywna przenikliwość tego tak naturalnego i tak głębokiego człowieka dała się oszukać naturalności tego romansu, jego głębi, akcentowi księżnej.
— To prawda, mówił sobie nie mogąc usnąć, istnieją w świecie takie dramaty; świat hoduje podobne ohydy pod kwiatami elegancyi, pod haftem potwarzy, pod dowcipem ploteczek. Nie wymyślimy nigdy nic ponad prawdę. Biedna Dyana! Michał przeczuwał tę zagadkę; powiadał, że, pod tą powłoką lodów, są wulkany! I Bianchon, Rastignac mają słuszność: kiedy mężczyzna może skojarzyć wielkość ideału i rozkosze pragnienia w miłości kobiety wykwintnej, pełnej dowcipu, delikatności, to musi być niewymowne szczęście! I zgłębiał swą miłość, i wydawała mu się nieskończoną.
Nazajutrz, około drugiej, pani d‘Espard, która przeszło od miesiąca nie widziała księżnej i nie otrzymała od niej ani słówka, przyszła sprowadzona żywą ciekawością. Nic ucieszniejszego nad rozmowę dwóch sprytnych gadzinek przesz pierwsze dwadzieścia minut. Dyana d‘Uxelles strzegła się, niby żółtej sukni, wspomnieć o d‘Arthezie. Margrabina krążyła dokoła tej kwestyi, jak Beduin dokoła karawany. Dyana bawiła, się; margrabina była wściekła. Dyana czekała, chciała spożytkować przyjaciółkę, uczynić z niej sobie psa myśliwskiego. Te dwie kobiety, tak głośne we współczesnym świecie, nie były równe co do siły. Księżna przerastała margrabinę o głowę, margrabina zaś uznawała w głębi tę wyższość. W tem, być może, mieściła się tajemnica przyjaźni. Słabsza tkwiła przyczajona w swojem fałszywem przywiązaniu, śledząc godzinę, tak długo wyczekiwaną przez wszystkich słabych, w której będzie mogła skoczyć do gardła silniejszego i wycisnąć tam ślad radosnego ukąszenia. Dyana czytała w niej jasno. Cały świat dał się omamić serdecznościom tych dwu kobiet. W chwili gdy księżna spostrzegła pytanie na ustach przyjaciółki, rzekła:
— A więc, moja droga, winna ci jestem szczęście zupełne, olbrzymie, nieskończone, niebiańskie.
— Co chcesz powiedzieć?
— Przypominasz sobie to, cośmy przetrawiały, przed trzema miesiącami, w tym ogródku, na ławce, w słońcu, pod jaśminem? Och! jedynie ludzie genialni umieją kochać. Zastosowałabym chętnie do mego wielkiego Daniela powiedzenie księcia Alby do Katarzyny Medycejskiej: „Głowa jednego łososia warta więcej niż głowy wszystkich żab“.
— Nie dziwię się, że już cię nie widuję, rzekła pani d‘Espard.
— Przyrzeknij md, jeśli go zobaczysz, że mu nie powiesz ani słowa o mnie, moja najdroższa, rzekła księżna, ujmując rękę margrabiny. Jestem szczęśliwa, och! ale to szczęśliwa nad wszelki wyraz, a wszak wiesz, jak daleko, w naszym świecie, idzie słówko, żart... Jedno słowo zabija, tyle umieją włożyć jadu w jedno słowo! Gdybyś wiedziała, jak bardzo, od tygodnia, pragnęłabym dla ciebie podobnego uczucia! Ach, tak, jakaż to słodycz, jakiż to tryumf dla nas, dokończyć swego kobiecego życia, dając się ukołysać miłości gorącej, czystej, oddanej, zupełnej, całkowitej, zwłaszcza jeśli się jej szukało tak długo.
— Dlaczego prosisz mnie abym dochowała wiary najlepszej przyjaciółce, rzekła pani d‘Espard. Uważasz mnie tedy za zdolną do wypłatania ci niegodziwej sztuczki?
— Kiedy kobieta posiada taki skarb, obawa postradania go jest zbyt naturalnem uczuciem... Jestem niedorzeczna, przebacz mi, droga.
W kilka chwil potem, margrabina wyszła; patrząc za odchodzącą, księżna powiedziała sobie: Jak ona mnie urządzi! obyż mogła powiedzieć wszystko co wie o mnie; ale, aby jej oszczędzić trudu wyciągania stąd Daniela, poślę go jej.
O godzinie trzeciej, w kilka chwil później, przybył d‘Arthez. Wśród zajmującej rozmowy, księżna przerwała w pół słowa, i położyła mu piękną dłoń na ramieniu.
— Daruj, drogi przyjacielu, rzekła przerywając, ale zapomniałabym o rzeczy, która wydaje się głupstwem, a wszelako jest niezmiernej wagi. Nie pokazałeś się u pani d‘Espard od owego po tysiąckroć szczęśliwego dnia w którym cię spotkałam; idź tam, nie dla siebie, ani przez grzeczność, ale dla mnie. Może zrobiłeś mi w niej nieprzyjaciółkę, jeżeli przypadkiem dowiedziała się, że, ad czasu tego obiadu, nie ruszyłeś się, można powiedzieć, z mego domu. Zresztą, mój przyjacielu, nie byłabym rada widzieć, iż dla mnie opuszczasz stosunki a świat, swoje zatrudnienia, dzieła... Znowuż stałabym się przedmiotem osobliwych potwarzy. Czegóżby nie mówiono? że cię trzymam na pasku, że cię zagarniam, że lękam się porównań, że chcę jeszcze świat zaprzątać sobą, że dobrze się biorę do rzeczy aby zachować zdobycz, wiedząc że to już ostatnia... Kto mógłby odgadnąć, że jesteś moim jedynym przyjacielem? Jeśli mnie kochasz tak jak mówisz, dasz światu do poznania, że jesteśmy jedynie i poprostu bratem i siostrą. Mów dalej.
Daniela podbita na zawsze niewymowna słodycz, z jaką ta pełna wdzięku kobieta układała fałdy sukna aby upaść z całą wytwornośoią. Było coś nieskończenie szlachetnego, delikatnego w tem przemówieniu: rozczuliła go do łez. Księżna wyrastała ponad niegodne i mieszczańskie targi kobiet które się spierają i prawują, kawałek po kawałku, po wszystkich kanapach; roztaczała niesłychaną wielkość; nie potrzebowała tego mówić, związek ich miał w sobie coś szlachetnego, prostego. To nie było ani wczoraj, ani jutro, ani dziś; będzie kiedy zechcą oboje, bez nieskończonych spowijań w to, co kobiety pospolite nazywają poświęceniem: bezwątpienia wiedzą ile na tem muszą stracić, podczas gdy to święto jest tryumfem dla kobiet pewnych iż zyskują na niem. W tem zdaniu, wszystko było nieokreślone jak obietnica, słodkie jak nadzieja, a mimo to pewne jak prawo. Przyznajmy to! Tego rodzaju wielkości są przywilejem jedynie owych świetnych obłudnic; pozostają władczyniami jeszcze tam, gdzie inne kobiety stają się podwładnemi. D‘Arthez mógł zmierzyć przepaść, jaka istnieje między temi dwoma rodzajami kobiet. Księżna okazywała się zawsze godna i piękna. Tajemnica owej szlachetności leży może w sztuce, z jaką wielkie damy umieją się obnażyć ze swych zasłon; dochodzą, w danej sytuacyi, do tego, iż są jak grecki posąg: gdyby zachowały bodaj szmatkę, byłyby bezwstydne. Mieszczka stara się zawsze w coś zawijać.
Opancerzony czułością, podtrzymywany przez najwspanialsze cnoty, d‘Arthez usłuchał i poszedł do pani d‘Espard, która rozwinęła dlań najbardziej czarującą zalotność. Margrabina strzegła się wspomnieć d‘Arthezowi. bodaj słowo o księżnej, zaprosiła go jedynie na obiad za kilka dni.
Tego dnia D‘Arthez zastał liczne zgromadzenie. Margrabina zaprosiła Rastignaka, Blondeta, margrabiego d‘Adjuda-Pinto, Maksyma de Trailles, margrabiego d‘Esgrignon, obu Vandenessów, du Tilleta, jednego z najbogatszych bankierów w Paryżu; barona de Nucingen, Natana, lady Dudley, dwóch modnych sekretarzy ambasady, i kawalera d‘Espard, jedną z najbardziej głębokich osobistości tego salonu, sprężynę polityki swej bratowej.
Śmiejąc się, Maksym de Trailles zagadnął d‘Artheza:
— Bywa pan często u księżnej de Cadignan?
D‘Arthez odpowiedział suchem skinieniem głowy. Maksym de Trailles[33] był to rzezimieszek wyższej kategoryi, bez czci i wiary, zdolny do wszystkiego, rujnujący kobiety które się doń przywiązały, każący im zastawiać dla siebie dyamenty, ale pokrywający to postępowanie błyszczącym pokostem, urokiem manjer i piekielnym dowcipem. Budził u całego świata jednaki lęk i wzgardę, ale, ponieważ nikt nie był dość odważny aby mu okazać co innego niż najdworniejszą uprzejmość, nie mógł spostrzedz się na tem lub udawał iż się nie spostrzega. Hrabiemu de Marsay zawdzięczał ostatni szczebel wywyższenia jaki mógł osiągnąć. De Marsay, który znał Maksyma oddawna i na wylot, odgadł w nim talent do niejakich sekretnych i dyplomatycznych funkcyj które mu powierzał, i z których tamten wywiązywał się znakomicie. D‘Arthez był, od roku, na tyle wmięszany w sprawy polityczne aby znać do gruntu tę osobistość, i on jeden miał może dość charakteru aby wyrazić głośno to, co cały świat myślał po cichu.
Do tla nij s befnoździą sanietpujeż ban Ispę, rzekł baron de Nucingen.
— Och! Księżna jest niewątpliwie jędną z najniebezpieczniejszych osób których próg mężczyzna może przestąpić, wykrzyknął z cicha margrabia d‘Esgrignon. Jej to zawdzięczam zakałę mego małżeństwa.
— Niebezpieczną? rzekła pani d‘Espard. Proszę nie mówić w ten sposób o mojej najlepszej przyjaciółce. Nigdy nie słyszałam ani nie widziałam u księżnej nic, coby nie płynęło z najbardziej podniosłych uczuć.
— Niechże pani pozwoli mówić margrabiemu! zawołał Rastignac. Kiedy ładny koń wysadzi kogo ze strzemion, zaraz doszukuje się w nim wad i sprzedaje go.
Dotknięty tem odezwaniem, margrabia spojrzał na Daniela i rzekł; — Nie jest pan, mam nadzieję, z księżną w tego rodzaju stosunku, aby nas. to miało krępować w rozmowie o niej?
D‘Arthex zachował milczenie. D‘Esgrignon, któremu nie zbywało sprytu, nakreślił, w odpowiedzi Rastignakowi, apologetyczny portret księżnej, który przyprawił cały stół o wesołość. Ponieważ koncept ten był dla d‘Artheza zupełnie niezrozumiały, nachylił się do pani de Montcornet, swej sąsiadki, i spytał o znaczenie tych żartów.
— Ależ, z wyjątkiem pana (wnosząc z dobrego mniemania jakie pan ma o księżnej), wszyscy biesiadnicy cieszyli się, jak słychać, jej względami.
— Mogę panią upewnić, że niema ani cienia prawdy w tej opinii.
— Jednakże, oto tu obecny p. d‘Esgrignon, szlachcic z Perche, doszczętnie zrujnował się dla miej przed dwunastu laty, i, z jej powodu, omal nie dostał się na rusztowanie.
— Znam tę sprawę. Pani de Cadignan ocaliła p. d‘Esgrignon od ławy oskarżonych, i oto jak się jej odwdzięcza.
Pani de Montcornet popatrzyła na d‘Artheza ze zdumieniem i ciekawością prawie ogłupiałą, następnie zwróciła oczy ma pandą d‘Espard, pokazując go jej jakby dla powiedzenia: „Urzeczony jest!“
Przez czas tej krótkiej rozmowy, pani d‘Espard występowała w obronie pani de Cadignan, ale obrona ta podobna była do gromochronów które ściągają pioruny. Skoro d‘Arthez wrócił do powszechnej rozmowy, usłyszał to słówko, rzucone przez Maksyma de Trailles: — U Dyany zepsucie nie jest rezultatem, ale źródłem; być może, temu właśnie zawdzięcza ona swą cudowną naturalność; nie szuka, nie wymyśla nic; najbardziej wymyślne wyrafinowania ofiaruje niby natchnienie najnaiwniejszej miłości, i niepodobna jej nie wierzyć.
Zdanie to, jakby umyślnie przygotowane dla człowieka na miarę Daniela, było tak silne, iż padło niby konkluzya. Porzucono temat, księżna wydawała się dorżnięta. D‘Arthez popatrzył na Maksyma de Trailles i na d‘Esgrignona z drwiącą miną.
— Największą winą tej kobiety jest to, że wstępuje w ślady mężczyzn. Trwoni jak oni rodowe dobra, wysyła swoich kochanków do lichwiarzy, pożera posagi, rujnuje sieroty, topi w rękach stare zamczyska, podsuwa i popełnia może i inne zbrodnie, ale...
Nigdy żadna z dwóch osobistości którym odpowiadał d‘Arthez nie słyszała nic równie silnego. Na to ale, cały stół oniemiał, każdy znieruchomiał z widelcem w powietrzu, z oczyma kolejno zwróconemi na odważnego pisarza i na potwarców księżnej, oczekując w straszliwem milczeniu konkluzyi.
— Ale, rzekł d‘Arthez z drwiącą lekkością, księżna de Cadignan ma nad mężczyznami jedną przewagę: kiedy ktoś naraził się dla niej na niebezpieczeństwo, ratuje go i nie mówi źle o nikim. Dlaczegóż, na tyle kobiet, nie miałaby się znaleźć jedna, któraby się bawiła mężczyznami, jak mężczyźni bawią się kobietami? Dlaczego płeć piękna nie miałaby mieć, od czasu do czasu, odwetu?
— Geniusz okazał się mocniejszy od dowcipu, rzekł Blondet do Natana.
Ten deszcz szyderstwa byt w istocie niby ogień bateryi przeciwstawiony strzelaninie z fuzyii. Rozmowa przeszła corychlej na inny temat. Ani hrabia de Trailles ani margrabia d’Esgrignan nie kwapili się jakoś do zwady z d‘Arthezem. Kiedy podano kawę, Blondet i Natan podeszli do pisarza z żywością której nikt nie śmiał naśladować, tak trudno było pogodzić podziw obudzony jego zachowaniem z obawą uczynienia sobie dwóch potężnych wrogów.
— Nie od dziś wiemy, jak bardzo twój charakter stoi na wysokości talentu, rzekł Blondet. Zachowałeś się przed chwilą już nie jak człowiek, ale jak Bóg: nie dać się ponieść ani sercu ani wyobraźni; nie wziąć w obronę ukochanej kobiety, którego-to błędu oczekiwano po tobie i który dałby tryumf w ręce temu światu, pożeranemu zazdrością wobec aureoli pisarskiej... nie! pozwól sobie powiedzieć, to szczyt dyplomatycznego taktu.
— Och! pan jesteś mężem stanu, rzekł Natan. Równie zręcznem jak trudnem jest pomścić kobietę nie broniąc jej.
— Księżna jest jedną z bohaterek legitymistycznego stronnictwa, czyż nie jest obowiązkiem każdego człowieka z honorem ochraniać ją mimo wszystko? odparł chłodno d‘Arthez; to, co zrobiła dla sprawy swego króla, okupiłoby najbardziej szalone życie.
— Ostro się trzyma, rzekł Natan do Blondeta.
— Zupełnie tak, jakby księżna była tego warta, odparł Rastignac, który zbliżył się do nich.
D‘Arthez poszedł do księżnej, która czekała nań, wydana na pastwę najżywszych obaw. Wynik tego doświadczenia, które Dyana sama wyzwała, mógł być dla niej opłakany. Po raz pierwszy w życiu, ta kobieta cierpiała w sercu i oblewała się zimnym potem. Nie wiedziała jak się zachować w razie gdyby d‘Arthez uwierzył światu który mówił prawdę, miast wierzyć jej która kłamała; nigdy bowiem równie piękny charakter, człowiek równie pełny, dusza tak czysta, umysł tak naiwny nie nastręczyły się jej oczom i dłoniom. Jeżeli utkała tak okrutne kłamstwa, popchnęło ją do tego pragnienie poznania prawdziwej miłości. Czuła tę miłość jak wylęga się w jej sercu, kochała d‘Artheza; była skazana na oczekiwanie go, chciała bowiem zostać dlań tą wspaniałą postacią której rolę grała w jego oczach. Kiedy usłyszała krok Daniela, doświadczyła wzruszenia, drżączki, która wstrząsnęła ją aż do szpiku. Odruch ten, którego nie doznała nigdy podczas najbardziej awanturniczej — jak ma kobietę jej stanowiska — egzystencyi, przekonał ją w tej chwili, iż postawiła na kartę swoje szczęście. Oczy jej, które spoglądały w przestrzeń, ogarnęły całego d‘Artheza; przejrzała go przez skórę, przeczytała w jego duszy: podejrzenie nie musnęło go nawet swojem skrzydłem nietoperza. Po straszliwym odruchu trwogi, nastąpiła reakcya, radość omal nie zdławiła szczęśliwej Dyany; niema bowiem istoty, któraby nie znalazła więcej siły dla zniesienia zmartwienia, co dla oparcia się nadmiernemu szczęściu.
— Danielu, spotwarzono mnie i ty mnie pomściłeś! wykrzyknęła podnosząc się i otwierając mu ramiona.
W głębokiem zdumieniu jakie sprawiło mu to odezwanie którego korzenie były dlań niewidzialne, Daniel pozwolił sobie ująć głowę pięknemi rękami; księżna ucałowała go nabożnie w czoło.
— Jakim cudem pani wie...
— O dudku genialny! czyż nie widzisz, że kocham cię do szaleństwa?
Od tego dnia, nie było już mowy o księżnej de Cadignan ani o d‘Arthezie. Księżna odziedziczyła po matce jakiś majątek, spędza lato z wielkim pisarzem w swojej willi w Genewie, i wraca na kilka zimowych miesięcy do Paryża. D‘Arthez pokazuje się tylko w Izbie, a utwory jego stały się niezmiernie rzadkie. Czy to rozwiązanie? Tak, dla ludzi umiejących czytać; nie, dla tych, którzy chcą wszystko wiedzieć.

Jardies, czerwiec 1839.


KONIEC.




  1. Fizyologia małżeństwa.
  2. Jednym z głównych węzłów, spajających w organiczną całość poszczególne utwory Balzak?, jest powieść p. t. Stracone studzenia.
  3. Słynna była w Paryżu legendarna laska Balzaka, niezmiernej grubości, o olbrzymiej złotej gałce, rzeźbionej i wysadzanej drogimi kamieniami otrzymanymi rzekomo od wielbicielek; wewnątrz, gałka była próżna, i zawierała skrytkę na „włosy kochanek“. Balzac, z owem dziecinnem rozbawieniem i zapalczywością jakie go cechują, tak przywiązany był do tej laski, iż w dniu w którym zapomniał ją w dorożce omal nie zemdlał.
  4. Wielkość i upadek Cesara Birotteau.
  5. Ostatnie wcielenie Vautrina.
  6. Arnolf, Anusia ze Szkoły Żon Moliera; Celimena z Mizantropa Moliera.
  7. Wielkość i upadek Cesarae Birotteau.
  8. Cezar Birotteau, Ojciec Goriot, Blaski i nędza życia kurtyzany.
  9. Pani de Mortsauf, bohaterka Lilii w dolinie.
  10. Stracone złudzenia. Blaski i nędze życia Kurtyzany, Ostatnie wcielenie Vautrina.
  11. Stracone złudzenia, Muza z zaścianka.
  12. Stracone złudzenia, Muza z zaścianka.
  13. Kawalerskie gospodarstwo, Stracone złudzenia.
  14. Kawalerskie gospodarstwo, Stracone złudzenia.
  15. Andrzej Chenier, zadatek na jednego z największych poetów francuzkich, zginął młodo na gilotynie, w czasie dni terroru.
  16. De Marsay, jedna z ukochanych przez Balzaka figur Komedyi ludzkiej, świetny dandys i lew salonowy, dostał się. po 1830, do steru władzy.
  17. Alcest i Filint, postacie z Molierowskiego Mizantropa.
  18. Ojciec Goriot, Stracone złudzenia.
  19. Stracone złudzenia.
  20. Stracone złudzenia.
  21. Blaski i nędze życia kurtyzany.
  22. Kawalerskie gospodarstwo.
  23. Ostatnie wcielenie Vantrina.
  24. Stracone studzenia, Muza z zaścianka.
  25. Kawalerskie gospodarstwo, Stracone złudzenia, Muza z Zaścianka, Blaski i nędze życia kurtyzany.
  26. Zachowuję ten niecierpliwiący dla czytelnika sposób przekręcania wymowy, ponieważ Balzac bardzo ściśle i uporczywie, nieraz przez całe stronice trzyma się go w oryginale, ilekroć przemawia ustami Schmukego lub barona de Nucingen. (Przyp. tłumacza).
  27. Gautier, Panna de Maupin, przełożył Boy.
  28. Ostatnie wcielenie Vautrina
  29. Stracone złudzenia, Ostatnie wcielenie Vautrina.
  30. Stracone Złudzenia.
  31. Ojciec Gonił, Muza z zaścianka.
  32. Muza z zaścianka.
  33. Ojciec Goriot.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.