Zemsta za zemstę/Tom czwarty/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | czwarty |
Część | druga |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zawiadowca stacyi zająwszy miejsce przy telegrafie, służącym wyłącznie dla drogi żelaznej, wysłał do pierwszej stacyi przed Paryżem depeszę tej treści:
„Przekonać się i zawiadomić, czy dwudziestego czwartego wieczorem kto z pasażerów nie wysiadł na waszej stacyi biletem z Maison Rouge do Paryża. Pilne. Jeżeli potrzeba, podać depeszę do następnej stacyi.“
— Załatwiono, proszę pana... — rzekł następnie wstając z miejsca. Opuszczam pana na chwilę i odchodzę tam, gdzie mnie służba wzywa.
Paweł pozostawszy sam, przeszedł w swoim umyśle wszystkie poszukiwania jakim się oddawał.
Dla niego zbrodnia stawała się coraz widoczniejszą i jak doświadczony sędzia śledczy, odbudowywać on rozmaite fazy morderstwa, którego, jak mu się wydawało, prawie był świadkiem.
— Zamordowano biedną kobietę w wagonie — mówił do siebie — poczem trup wyrzucony na drogę został bądź zakopany, bądź wrzucony przez wspólnika do wody... Człowiek w kaszkiecie z galonem, fałszywy służący, zpewnością jest zabójcą; on to w wilię zastawił sidła, w które wpadła Renata i w których byłaby zginęła, gdyby nie ja! To on także miał śmiałość, posiadając kwity swych ofiar, odebrać ich bagaże, a zerwany łańcuszek stalowy musiał należeć do pani Urszuli...
Po chwili namysłu, syn Paskala mówił dalej:
— Ale co może być powodem tych zbrodni?... Dla czego chciano zabić te dwie kobiety?... Komu ich śmierć była potrzebną?... Jakiż umysł rozbójniczy uplanował te okropności i jaki wstyd ukrywa się pod tą krwawą tajemnicą?... Renata chciała ujrzeć swoją matkę, a to może jej matka poruczała i opłacała morderstwo!... Może to jej matka, dla zatarcia śladów błędu, nie cofała się przed zbrodnią... byłoby to straszliwem, lecz niestety! wszystko jest możliwem...
Podczas gdy Paweł prowadził ten monolog, zawiadowca powrócił do swego biura.
Przez pięć minut obadwaj rozmawiali o tem, co było przedmiotem ich wspólnego zajęcia.
Nagle odezwał się trzykrotnie dzwonek telegraficzny.
— Otóż i odpowiedź... — rzekł zawiadowca, zabierając się do odcyfrowania depesz, które jednocześnie przybywały z trzech punktów.
— A więc?... — zapytał student trzy razy.
I zawiadowca trzy razy odpowiedział:
— Wiadomości są przeczące...
Dzwonek znowu zabrzęczał.
Przybywała nowa depesza.
Zawiadowca odcyfrowawszy ją, wydał wykrzyk radości.
— Czy jest jaka wiadomość? — zawołał Paweł żywo.
— Tak panie i miałeś pan słuszność... zbrodnia została popełniona.
— Czy jest jaki dowód?
— Dowód jest w tej depeszy. Słuchaj pan: — „Stacya Nogent-sur-Marne; odebrano 24-go jeden bilet pierwszej klasy z Maison-Pouge do Paryża“
— Nogent-sur-Marne! — zawołał młodzieniec. — To tam morderca wysiadł z pociągu!
— Widocznie... Cóż pan teraz uczynisz?...
— Jutro pojadę do Nogent-sur-Marne i nie powrócę dopóki nie odkryję śladu nędznika...
— Daj Boże aby się panu powiodło, ale przedsiębierzesz pan rzecz bardzo trudną...
— Jakkolwiek byłaby trudną, doprowadzę ją do końca, tak mi mój instynkt powiada! Bóg nie zostawi morderców bez kary i ofiary zostaną pomszczone.
Student z wylaniem podziękował zawiadowcy, którego uprzejmość nie miała granic i odszedł.
Przy ulicy Szkoły Medycznej Juliusz Verdier odebrawszy depeszę wysłaną z Maison-Rouge, śpiesz nie ją zakomunikował komu należało; ale depesza ta była bardzo lakoniczna, nie dająca żadnego wyjaśnienia i zaniepokoiła Renatę zamiast ją uspokoić.
Czy Paweł znalazł pannę Urszulę w Hotelu Kolejowym?... Czy ją przywoził z sobą?
Córka Małgorzaty będąc pod tym względem w wątpliwości, doświadczała wielkiego niepokoju, powiększanego jeszcze przez milczenie zachowywane przez młodzieńca co do chwili jego powrotu.
Niepokój ten za nadejściem nocy zamienił. się w przestrach.
Wybiła szósta, potem siódma.
Co znaczyło to opóźnienie?
Gdzie Paweł był, co robił?
Juliusz i Zirza usiłowali uspokoić Renatę, którą? wyobraźnią się wysilała i która się obawiała nieszczęścia; ale nie mogli nic poradzić i sami zaczęli doznawać początków niepokoju.
Nareszcie na dwie lub trzy minuty przed ósmą na schodach dał się słyszeć odgłos szybkich kroków.
Renata nagle porwała się z łóżka, zmieniony z twarzą promieniejącą.
Wyciągnęła rękę ku drzwiom i zawołała tonera najzupełniejszego przekonania:
— Nadchodzi!... to on!...
Juliusz Verdier pobiegł otworzyć.
Dziewczę, uprzedzone przez instynkt serca, trafnie odgadło.
W istocie był to Paweł.
Wpadł jak uragan i potoczył ku Renacie, która o mało nie zemdlała, tak po największym niepokoju nastąpiła radość najwyższa.
— Poświęciwszy pierwsze chwile tej radości, dziewczę które przyszło do pamięci zadrżało, zbladło.
— Sam? — wyjąkało z pewnem wahaniem. — Sam pan jesteś?
— Tak, sam... — odpowiedział Paweł głosem cichym i smutnym.
— Dla czegożeś nie przywiózł pani Urszuli?...
Student nie odpowiedział.
— Czy nie chciała z panem jechać? — mówiła dalej Renata.
Toż samo milczenie.
— Ach! pan mnie przestraszasz! Czy się ma gorzej?
— Ona już wcale nie cierpi...
— Zatem ją wkrótce ujrzę?
— Nie ujrzysz jej nigdy.
— Dla czego??
— Bo nie żyje...
— Nie żyje! — powtórzyło dziewczę z pomięszaniem.
— Tak, nie żyje, zamordowana.
Renata wydała rozdzierający krzyk i ukryła zbladłą twarz w dłoniach.
Juliusz i Zirza siedzieli w milczeniu, wydani na pastwę nieopisanemu osłupieniu.
— Droga Renato! — mówił znowu Paweł ściskając jej ręce — uspokój się... przyjdź do siebie, błagam cię o to... Ja ci nie mogę oddać pani Urszuli, ale przysięgam że ją pomszczę!... Przysięgam że odkryję jej mordercę, który jest twoim zarazem.
— Czy masz na to dowody? — zapytało dziewczę głosem zaledwie dosłyszanym, dusząc się od łez.
— Mam...
— Cóżeś się dowiedział?
Paweł usiadł przy łóżku i opowiedział szczegółowo to, cośmy wyżej czytelnikom opisali.
Juliusz i jego kochanka doznawali dreszczu.
Renata przykładała chustkę do ust, tłumiąc łkanie.
Gdy student skończył zapytała drżąc cała.
— Któż więc nastawał na nasze życie? jacy są nasi nieprzyjaciele?
— Dowiemy się, kochana Renato, ale odpowiedz mi z początku... Potrzeba mi różnych objaśnień do skompletowania tych, które już posiadam...
— Co pan chcesz wiedzieć?
— Czyś zabrała jakie rzeczy wyjeżdżając z Maisaon-Rouge?
— Tak, walizę którą oddałam na bagaż w chwili wyjazdu... Kwit musi być w jednej z moich kieszenie...
— Nie... — odpowiedział Paweł — nie ma go tam.
— Zkąd wiesz?
— Widziałem go na dworcu kolei wschodniej... Ci co sądzili że cię zamordowali, ukradli ci ten kwit, tak samo jak odebrali list pisany, aby cię wciągnąć w sidła... i za pomocą tego kwitu odebrali z kolei twoją walizę...
— Co za okropna śmiałość!
— Czy w tej walizie nie było jakich ważnych papierów.
— Nic, prócz trochy bielizny i kilku sukien.
— W takim razie nędznicy zostali mocno zawiedzeni!
Renata uczyniła nagły ruch i poniosła ręce da szyi.
— Mój Boże! — szepnęła z bolesnym przestrachem.
— Co ci jest? — zapytał Paweł.
— Ci ludzie skradli mi skromny klejnot który nosiłam na szyi... pamiątkę z lat dziecinnych...
— Nie... nie... uspokój się pieszczoszko — rzek£& Zirza biorąc ze stołu medalion zdjęty z szyi Renaty. Oto jest przedmiot którego żałujesz.
I podała go rekonwalescentce, która go śpiesznie do ust przycisnęła.
— Zkąd masz ten klejnot? — zapytał Paweł.
— Nie wiem...
— Jak to być może abyś nie wiedziała?
— To bardzo proste.... W epoce gdy się zaczynają moje najdalsze wspomnienia, już go nosiłam. — Nie wiem od kogo go miałam, lecz nie opuszczałam go nigdy i on mnie napawa pewnym rodzajem czułogo i przesądnego szacunku... Patrzę na niego jak na relikwię i na talizman razem...
— Czy nie ma na nim jakich liter?
— Owszem, M i B.
— Nazwisko twoje nie zaczyna się ani od jednej ani od drugiej...
— To też nie wiem, co one mogą znaczyć, ale mi tak idzie o ten klejnot; jak o skarb najdroższy.
I Renata założyła na szyję łańcuszek medalionu.
Córka Małgorzaty milczała przez kilka minut dając się uspokoić swemu wzruszeniu, poczem podnosząc oczy na Pawła mówiła dalej:
— Mój przyjacielu, czy masz mnie jeszcze o co zapytać?
— Tak jest — odpowiedział student — zadam ci pytanie, ostatnie i najważniejsze...
— Pytaj...
— Czyń zauważyła w ręku pani Urszuli jaki woreczek?
— Bardzo dobrze.
— Czy możesz go opisać?
— I owszem... Był z czarnej skóry ze stalową klamerką i łańcuszkiem z tego samego kruszcu. Na tarczy wyryte były dwie litery U i S.
Paweł wyjął z kieszeni ogniwka ze stali niklowanej i podał je Renacie, mówiąc:
— Zatem ten kawałek łańcuszka mógł należeć do woreczka pani Urszuli?
Dziewczę z wielką bacznością przyjrzało się temu przedmiotowi.
— Nie śmiem stanowczo twierdzić... — rzekła — ale to rzecz pewna, że bardzo jest podobny do łańcuszka od tego woreczka...
— No... — szepnął Paweł — rzecz się rozjaśnia... Biedna kobieta musiała mieć woreczek na ręku... — Morderca wyrzucił ją na drogę; ogniwka zaczepiły się o stopień i zerwały przez szarpnięcie...
— Ależ — zawołał Juliusz Verdier. — to jest nader szacowną wskazówką!
— Spodziewam się! — odparł syn Paskala.
Poczem zwracając się do Renaty, mówił dalej:
— Czy wiesz co się znajdowało w woreczku?
— Pieniądze potrzebne na naszą podróż i prawdopodobnie list adresowany do osoby, do której Urszula miała mnie zawieźć do Paryża...
— Być może, że tym nędznikom o ten list chodziło... — zrobiła uwagę jasnowłosa Zirza.
Prawdopodobieństwo tego przypuszczenia żywo Pawła uderzyło.
— Może... w istocie... — odparł. Zdaje mi się, żeś trafnie odgadła... Otóż jeszcze jedną tajemnica więcej do wyjaśnienia, a tych jest dosyć... Błąkamy się w zupełnej ciemności! Ja się postaram rozproszyć te cienie; na początek jutro pojadę do Nogent-sur-Marne...
Czas biegł podczas tej długiej rozmowy którąśmy opisali.
Na zegarze brakowało kilku minut do jedenastej.
Paweł upadał ze znużenia.
Trzeba było pomyśleć o spoczynku.
— Ale, ale — rzekła Zirza w chwili gdy młodzieniec wstawał, aby się udać na wyższe piętro, gdzie jak nam wiadomo, Juliusz Verdier oddał mu do dyspozycyi posłanie, — zapomniałam... Coś tu jest dla pana...
— Cóż takiego?
— List oznajmiający...
Paweł otworzył kopertę z czarną obwódką.
— To o pogrzebie pana de Terrys — rzekł rzuciwszy — okiem na treść pisma — nic mi nie przeszkodzi być na nim...
Obadwaj młodzi ludzie powiedzieli Renacie i Zirzie dobranoc i wyszli.
∗
∗ ∗ |
Zdaje nam się, żeśmy już wspomnieli, iż pochód pogrzebowy miał wyjść z pałacu na bulwarze Malesherbes o godzinie dziesiątej.
Od godziny ósmej służba zakładu pogrzebowego przy bramie pałacu zawieszała draperye z czarnego sukna ze srebrnemi frendzlami.
Nad bramą widniała tarczą z herbem zmarłego i z koroną hrabiowską.
Honoryna żądała, aby wystawienie zwłok w bramie trwało jak najkrócej.
Chciała aby starzy przyjaciele jej ojca mogli od wiedzie zmarłego w jego pokoju, zamienionym na kaplicę pogrzebową.
Około dziewiątej zebrała się znaczna liczba zaproszonych.
Rzuciwszy po raz ostatni wzrokiem na spokojny i niezmienioną twarz zmarłego, zebrali się w salonie czekając chwili wyruszenia.
Panna de Terrys zamknęła się u siebie.
Nikomu nie wolno było przestąpić progu tego pokoju, w którym klęcząc przed wielkim krucyfiksem z kości słoniowej modliła się i płakała.
Ktoś lekko zapukał do drzwi.
Wstała i poszła otworzyć.
Ujrzała Filipa, kamerdynera zmarłego.
— Panienko, — rzekł — pani Bertin przyjechała. Kazała pani prosić, abyś ją przyjęła i pomimo zakazu pozwoliłem sobie...
— Dobrześ zrobił... — przerwała Honoryna. — Wprowadź panią Bertin...
W chwilę potem weszła Małgorzata i biedne dziecię z płaczem rzuciło się w jej objęcia.
— Mój ojciec... mój biedny ojciec... — wymówiła złamanym głosem. — Już go nie zobaczysz...
Małgorzata również płakała.
Nie usiłowała nawet odpowiadać frazesami pospolitych pocieszań, ale długo trzymała Honorynę przyciśniętą do piersi.
Podczas tego długiego i wymownego uścisku nie zamieniono ani słowa.
Nareszcie panna de Terrys podniosła głowę, otarła oczy, przytłumiła łkanie, nakazała milczenie objawom swej boleści i wyszeptała zcicha:
— Byłaś chorą, moja przyjaciółko... bardzo chorą... wiem o tem...
— Tak, drogie dziecię — odpowiedziała wdowa — ale już mi lepiej... wyzdrowiałam...
Honoryna zwróciła na Małgorzatę oczy zasłonięte łzami.
Uderzył ją wyraz niepokój u wyryty na twarzy biednej matki.
— Ach! — zawołała — jeszcze nie jesteś uleczoną... cierpisz jeszcze, ja to dobrze widzę...
— Prawda... — odpowiedziała Małgorzata głucho, przykładając rękę do lewej piersi — cierpię, lecz ciało jest uleczone... rana jest w sercu, a rana to nieuleczona.
— Nieuleczona! — powtórzyła panna de Terrys.
— Tak... najdroższa... Później o tem pomówimy... i lepiej byłoby nigdy o tem nie mówić...
— Czyś dawno wróciła do Paryża?
— Dopiero przedwczoraj i przybywszy natychmiast do wiedziałam się o wielkiem nieszczęściu które cię dotknęło...
— O wielkie!... tak... bardzo wielkie! — szepnęła Honory na boleśnie. — Ktoby się to spodziewał tej piorunującej katastrofy?...
— Ależ ty sama, moje dziecię... Nieraz mówiłaś do mnie, że widzisz zbliżający się koniec twego biednego ojca...
— Widziałam to, a jednak miałam nadzieję... — Nie sądziłam aby śmierć była tak blizką...
Łzy znowu się puściły strumieniem z oczu dziewczęcia.
— Zapewne, strata jaką poniosłaś jest niepowetowaną — mówiła Małgorzata — i nie będę usiłowała cię pocieszać wiedząc, że czyniłabym to napróżno, ależ nie trzeba się tak poddawać... Jesteś natury energicznej... Bądź odważną i spokojną w swojej boleści. Unikaj zgubnego osamotnienia... Zgódź się na przyjęcie mego szwagra i jego syna, którzy chcieliby ci wynurzyć, jak wielki udział przyjmują w twojej boleści...
— Pana Paskala i Pawła... — wyjąkała sierota.
— Czekają w salonie... Czy zechcesz ich przyjąć?
— Tak... i to z całego serca... Oni, wraz z tobą, są memi jedynymi, prawdziwymi przyjaciółmi.
Honoryna zadzwoniła.
Wszedł Filip.
— Poproś pana Lantier i jego syna — rzekło dziewczę do służącego.
Paskal i Paweł zostali prawie zaraz wprowadzeni.
Twarz Pawła nosiła wyraz szczerego wzruszenia.
Oblicze przedsiębiorcy wyrażało smutek przymuszony.
Nędznik przybywał bezwstydnie odegrywać nikczemną komedyę z panną de Terrys.
Szybko podszedł ku niej, wziął ją za ręce, ścisnął je w swoich i przerywanym głosem mówił o swoim głębokim smutku i gorzkim żalu.
— Kochałeś pan mego ojca, wiem o tem, panie Lantier — odpowiedziała sierota — wiem, że jego pamięć zawsze ci będzie drogą... Dziękuję w jego... dziękuję w swojem imieniu...
Odwróciła się od Paskala i podała ręce Pawłowi, któremu łzy spływały po twarzy i mówiła dalej:
— Nie starasz się mnie pocieszać... Płaczesz wraz ze mną... — Dziękuję!...
W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł kamerdyner, nie wołany.
W niepewnym wzroku przedsiębiercy zajaśniał jakiś niepokój.
— Co tam Filipie? — zapytała młoda panienka.
— Chwila się zbliża — odparł smutnie służący — a panienka mówiła, że ma chęć odwiedzenia po raz ostatni kaplicy pogrzebowej nim... nim...
Niedokończył.
— Dobrze — rzekła Honoryna — idę...
I blada jak widmo, lecz pozornie spokojna, młoda panienka włożyła na sploty jasnych włosów kapelusz żałobny, zarzuciła czarny szal na ramiona. Wzięła Małgorzatę pod rękę, poczem, wspierając się na niej, aby wzmocnić swój chód chwiejący, udała się ku pokojowi zmarłego.
W nim cisnął się tłum zaproszonych ze skupieniem milczący.
Za ukazaniem się córki hrabiego pochyliły się wszystkie czoła.
Usunięto się, by mogła przejść.
Ciało pana de Terrys złożone było w trumnie i całkowicie obwinięte w całun, tylko twarz była odkryta.
Służba pogrzebowa stała na pogotowiu do ukończenia swojej złowrogiej powinności, mając za otrzymaniem rozkazu zakryć twarz hrabiego i przyśrubować wieko trumny.
Honoryna puściła rękę Małgorzaty i powoli zbliżyła się do ciała.
Upadła na kolana i modliła się przez kilka sekund z twarzą ukrytą w dłoniach, poczem podniosła się blada z ponurem wejrzeniem.
Niektórzy z widzów tej sceny dziwili się po cichu, widząc że nie płacze. Nikt, niestety! nie wiedział, ile łez wylało od dwóch dni to biedne dziewczę.
Jedna tylko Małgorzata wiedziała dobrze, że jej przyjaciółka mdleje.
Pochwyciła Honorynę za ramię, mówiąc do niej po cichu:
— Moja biedaczko, zaledwie stoisz na nogach... Wesprzej się na mnie...
Zarządzający obchodem dał znak; żałobnicy zabierali się do zakrycia twarzy i zamknięcia trumny.
W tej chwili kamerdyner przedzierając się przez tłum, zbliżył się do Honoryny.
Był zmieniony, drżący i zdawał się nieprzytomnym.
— Panienko... — rzekł stłumionym głosem, — panienko...
— Czego? — zapytała sierota — co mi masz powiedzieć?
— Otoczono pałac... — mówił dalej Filip — komisarz policyi...
Paskal Lantier zadrżał.
— Komisarz policyi? — powtórzyła machinalnie panna de Terrys.
— Z naczelnikiem wydziału śledczego i agentami... idą na górę... nadchodzą za mną...
Honoryna zmarszczyła brwi.
Jej męzka natura brała górę.
— Po co oni tu przyszli?... czego chcą?... — zawołała.
Obecni wydawali się pomięszani. Głuche szepty dawały się słyszeć.
Córka hrabiego postąpiła ku drzwiom.
Na progu ukazał się naczelnik wydziału śledczego, komisarz przepasany szarfą, lekarz wezwany przez władzę, sekretarz, sędzia pokoju wraz ze swoim pisarzem i agenci w cywilnem ubraniu.
Ujrzawszy Honorynę stanęli.
Ta poszła prosto do komisarza, którego wskazywała jej jego szarfa.
— Panie — rzekła wyniośle — proszę mi wytłómaczyć swoją obecność u mnie w podobnej chwili.
Obecni tej scenie czekali zaniepokojeni.
Zamiast odpowiadać, komisarz zaczął badanie:
— Czy pani jesteś panna de Terrys? — zapytał.
— Tak panie... i powtarzam swoje zapytanie.
— Mam do spełnienia przykry obowiązek... Na mocy rozkazu prokuratora rzeczypospolitej, protestuję przeciwko pochowaniu zwłok pana hrabiego de Terrys.
Dreszcz przebiegł po tłumie.
Małgorzata nie bez trudu zdołała powstrzymać krzyk przestrachu, jaki się z jej ust wydzierał.
Naczelnik wydziału śledczego, bacznie przyglądał się sierocie i usiłował wyczytać z jej twarzy to, co się działo w jej duszy.
Osłupiała Honory na przez kilka sekund stała jak niema.
Poczem przesuwając rękami po czole, jak obłąkana powtórzyła:
— Protestujesz pan przeciw pochowaniu mego ojca!
— Oto jest rozkaz, pani...
— Ale zkądże ten rozkaz? Co chcecie zrobić z tem biednem ciałem?
— Zawieziemy je do Morgi, gdzie będzie dokonana na niem sekcya.
Szmer o którym wspominaliśmy, wzrastał.
— Mój ojciec w Mordze! — zawołała panna de Terrys z zaciśniętemi rękami, z błyszczącym wzrokiem. Ależ to szaleństwo, panie, to szkaradzieństwo i ja panu tego zabraniam! Ja jestem jedyny córką hrabiego!... Ciało mego ojca tylko do mnie należy!
— Ono należy do prawa, pani...
— Do prawa! Prawo jest ustanowione dla żyjących, a zmarłych nie dotyczę! Ja nie dam zabrać tego ciała!
Naczelnik wydziału śledczego wyrzekł z cicha słów kilka do komisarza.
Ten ostatni skinął twierdząco głową i nie przedłużając dalej sporu z Honoryną, dał rozkaz posługaczom ażeby zamknęli trumnę.
Ci natychmiast usłuchali.
Sierota poskoczyła ku nim.
— Nie! nie! nie!... — krzyknęła z wyrazem nadpisanego uniżenia — ja nie chcę, aby kto dotykał jego ciała!
Usiłowała rzucić się pomiędzy trumnę i żałobników.
— Pani — rzekł zimno komisarz — nie stawiaj mnie pani w przykrej ostateczności użyć gwałtu dla pozostawienia siły przy prawie... Uspokój się pani. radzę, i oddal się do swego pokoju, w którym masz pozostać aż do nowego rozkazu.
— Do nowego rozkazu... — wyjąkało dziewce której umysłem miotała burza pomięszanych myśli. Jestżem więc oskarżoną, skóro mam być więźniem?...
i co oskarżoną?... Co się dzieje, o mój Boże!... Nie rozumiem, lecz boję się...
Nagle złowroga myśl oświeciła umysł nieszczęśliwego dziewczęcia, jak błyskawica rozjaśnia ciemności w burzy nocnej.
Wydała okrzyk grozy, wyciągnęła przed siebie ręce, jak gdyby odpędzając straszliwe widzenie, zachwiała się, straciła równowagę i padła na posadzkę bez przytomności.
— Zanieść pannę de Terrys na łóżko... — wydał rozkaz naczelnik wydziału śledczego dwóm agentom.
I dodał zniżonym głosem:
— Nie wpuszczać nikogo do dziewczyny prócz pokojowej, z domu nie wychodzić i mieć oczy i uszy otwarte...
Paweł Lantier i Małgorzata poskoczyli ku Honorynie.
Agenci odsunęli ich stanowczo lecz grzecznie i podnosząc młodą panienkę, ponieśli ją prowadzeni przez Filipa, który płakał rzewnemi łzami.
Wtedy komisarz zabrał głos.
— Z żalem i jako wykonawcy prawa przyszliśmy tutaj zakłócić i przerwać obchód pogrzebowy, który tu państwa sprowadził... — rzekł zwracając się do obecnych. — W imieniu prawa proszę się rozejść.
Paskal Lantier postąpił naprzód.
Na jego twarzy czytać się dało udane oburzenie.
— Panie komisarzu policyi — zapytał przerywanym głosem — więc to biedne dziewczę pozostanie opuszczone?... Ja przeciw temu protestuję! Opuszczenie takie byłoby szkaradzieństwem...
— Opuszczenie to nie istnieje... — odparł sucho urzędnik. — Panna de Terrys ma służących...
Z kolei odezwała się Małgorzata:
— Czy mi pan pozwolisz czuwać przy mojej przyjaciółce tak okrutnie dotkniętej?
Komisarz odpowiedział z ukłonem:
— Pani, to jest niepodobieństwo...
— Jednakże...
— Proszę pani, niech pani nie nalega, byłoby to napróżno.
Pani Bertin wydała głębokie westchnienie, spuściła głowę, uklękła na parę sekund przy trumnie hrabiego i wyszła z pokoju z Paskalem Lantier i Pawłem.
Tłum już wyszedł, rozprawiając o strasznym wypadku który się wydarzył.
Przy bramie zdejmowano już żałobne draperye.
Katafalk odjechał.
Na dziedziniec zajechał, furgon prefektury policyi.
Na pierwszem piętrze nie było nikogo prócz Honoryny ciągle zemdlonej i pilnowanej przez pokojową, pomięszanych służących, urzędników, agentów przebranych po cywilnemu i czterech posługaczy pogrzebowych.
Trumnę zamknięto starannie, zniesiono i umieszczono w furgonie, który pod eskortą dwóch agentów, pojechał do Morgi.
Sędzia pokoju o obecności którego jużeśmy wspomnieli, do tej chwili nie brał wcale udziału, w tem co zaszło.
Gdy trumna została wyniesiona, naczelnik wydziału śledczego obrócił się do niego i rzekł:
— Teraz, panie sędzio, racz spełnić swój obowiązek.
— Opieczętować wszystko, czy tak? Odkąd że mam zacząć?
— Od gabinetu nieboszczyka hrabiego.
— Gdzież on jest?
— Zaraz się dowiemy.
Zaprowadziwszy agentów, którzy zanieśli Honorynę zemdloną, Filip powrócił i stał niemy, nieruchomy, zgnębiony i niejako przestraszony.
Naczelnik wydziału śledczego obrócił się do niego i zapytał:
— Czy ty byłeś kamerdynerem hrabiego?
— Tak, panie...
— Zaprowadź mnie do jego gabinetu.
— Jest on tuż obok... — odparł Filip otwierając drzwi boczne.
— Dobrze.
— Czy mam panu towarzyszyć?
— Niepotrzeba... możesz odejść...
Służący nie dał sobie tego powtórzyć dwa razy i oddalił się ukrywając w dłoniach twarz łzami zalaną.
Urzędnicy weszli do gabinetu.
Sędzia pokoju będąc tak wezwanym, zapalił świecę i przygotował czerwony lak dla przyłożenia pieczęci.
— Co pan myślisz o pannie de Terrys? — rzekł nagle komisarz policyi zwracając mowę do naczelnika wydziału śledczego.
— Ja myślę, że ona jest bardzo silna...
— Czy ją pan uważasz za winną?
— Najzupełniej. Nie mogła się spodziewać teatralnego rozwiązania, jakieś my jej przygotowali i pomimo zdziwienia, dala dowód przepysznej energii...
— Ależ to zemdlenie?...
— Wydaje mi się dowodem winy... Gdy trucicielka uczuła się zgubioną, niepokój moralny zwyciężył siłę fizyczną... Niewinna, panna de Terrys byłaby walczyła do końca, pojmując że błąd, którego się stała ofiarą, wcześniej czy później się wyjaśni...
— Krótko mówiąc, przekonanie pańskie jest ustalone?
— Jaknajzupełniej!... jaknajsilniej, niewzruszenie! Zobaczysz pan, że sekcya ciała potwierdzi moje zdanie. Odgłos publiczny wyświadczył znakomitą przysługę sprawiedliwości, która się niczego nie domyślała!... Nie ma dymu bez ognia... Potwierdza to mądrość narodów i ja jestem tego samego zdania.
— Czy będziemy robili rewizyę — zapytał komisarz?...
— Dopiero po sekcyi będziemy mieli prawo ją odbyć... Zresztą jestem przekonany, że nic nie znajdziemy... — odparł naczelnik wydziału śledczego.
— Dla czego?
— Od zgonu hrabiego upłynęło dwa dni i dwie noce, jest to aż nazbyt dosyć czasu, aby usunąć materyalne dowody zbrodni.
Do rozmowy wmięszał się sędzia pokoju.
— Panowie — rzekł wskazując na mebelek z czerwonego szyldkretu, przetrząśnięty w wilię tego dnia przez Leopolda Lantier. W zamku jest pęk kluczów. Czy nie zechcecie zajrzeć do środka?
— Naczelnik wydziału śledczego potrząsł głową i rzekł:
— Nie potrzeba... Przyłóż pan pieczęcie i zabierz klucze... Później to rozpatrzymy...
To mówiąc urzędnik z przyzwyczajenia prowadził wzrokiem w około siebie.
Na tym samym stoliku spostrzegł tacę z karafką szklanką i łyżeczkę srebrną, zanurzoną w odrobinę bezbarwnego płynu.
— Co to jest? — szepnął.
Komisarz policyi nadstawił ucha i podwoił baczność.
Naczelnik wydziału śledczego umoczył koniec palca w płynie i zamierzał ponieść go do ust.
— Strzeż się pan — zawołał komisarz policyi, kładąc mu rękę na ramieniu. — Gdyby to była trucizna!...
— Ba! — odpowiedział naczelnik z uśmiechem — byłem już dwa lub trzy razy otruty w podobnych okolicznościach i nie umarłem... Sądzę zresztą, że to jest płyn nieszkodliwy... Z pewnością niepopełnionoby nieroztropności, zostawiając truciznę przy, trupie otrutego...
Komisarz policyi wydobył łyżeczkę srebrną ze szklanki.
— Patrz pan, zwilżona część zupełnie zczerniała... Wydaje mi się to podejrzanem...
— I mnie także, ale może metal wprzódy się zoksydował...
— Zobaczymy... — odpowiedział komisarz odwracając łyżeczkę i zanurzając jej błyszczący koniec w płynie.
— Panowie — rzekł sędzia pokoju, który podczas gdy zamieniano te słowa, nie przerywał swojej czynności — pieczęcie przyłożone zostały na wszystkich meblach tego gabinetu...
— Zechciej pan toż samo zrobić w sąsiednich pokojach... Zaraz do pana przyjdziemy...
Sędzia pokoju wyszedł wraz z pisarzem.
Naczelnik wydziału śledczego i komisarz policyi nie spuszczali wzroku ze srebrnej łyżeczki.
Po kilku minutach błyszcząca część zciemniała, stała się niebieskawą, potem ciemno-czerwoną, a potem jak atrament czarną.
— A więc? — zapytał komisarz.
— Obecność silnej trucizny wydaje mi się niezaprzeczoną... Mamy dowód!... Ciało hrabiego musi być nasycone tą substancyą, która oksyduje metal...
Naczelnik wydziału śledczego przywołał jednego z agentów i wydał mu rozkaz, aby poszedł do kuchni pałacu po koszyk...
Agent spiesznie usłuchał i za chwilę potem powrócił z zamkniętym koszykiem.
Podczas jego nieobecności, urzędnik; wyjął stare papiery z kosza stojącego pod biurkiem.
Użył ich do opakowania na spodzie koszyka, łyżeczki, karafki i szklanki w ten sposób, aby te naczynia utrzymane w postawie stojącej, nie utraciły ani kropli z tego, co się w nich znajdowało.
To uczyniwszy, obwiązał koszyk szpagatem, zapieczętował przykładając kamień swego pierścionka i rzekł do agenta:
— Zanieś to do prefektury, do mego gabinetu... Pamiętaj unikać wszelkiego wstrząśnienia. Weź jeden z naszych powozów i śpiesznie powracaj...
Jak tylko agent odszedł, dwaj urzędnicy połączyli się z sędzią pokoju.
Pałac był obszerny; opieczętowanie trwało długo.
Nie będziemy śledzili krok w krok za tą czynnością prawną i poprosimy czytelnika o udanie się do panny de Terrys.
Pokojowa, którą przez uchylone drzwi pilnował jeden z agentów bezpieczeństwa, rozbierając i kładąc do łóżka swoją panią spuściła firanki.
Honory na choć ciągle pozbawiona przytomności doznawała, pierwszych gwałtownych napadów nerwowych.
Rzucanie podobne do tego, jakie bywa skutkiem, ataku konwulsyj wstrząsało jej członkami.
Zęby jej szczękały.
Jej powieki były przymknięte, lecz głuche jęki, chrapliwe wykrzyki wyrywały się z jej ściśnionego gardła.
— Mój Boże!... mój Boże!... — mówiła pokojowa objęta łatwem do pojęcia pomięszaniem — moja pani umiera!
Agent zbliżył się, odchylił firankę i popatrzał na dziewczę jak człowiek, dla którego widok podobnych ataków jest rzeczą zwyczajną.
— Nie bój się... — odpowiedział. — To nic... Nerwy są więcej wytężone niż rozum... więcej nic nie ma... Daj pannie powąchać trochę silnego octu, i to zaraz przejdzie.
Pokojowa wzięła flakonik z solami angielskiemi i dała powąchać pannie de Terrys, ale nie sprawdziły się przewidywania agenta, gdyż stan Honoryny pozostał bez zmiany.
U płynęła tak blizko godzina.
Po upływie tego czasu rzucania zmniejszyły się, — lecz stan jej zdrowia zdawał się pogarszać.
Członki dziewczęcia zesztywniały i stały się jak lód zimne.
Ogarnięta przestrachem pokojowa zawołała pomoc, z krzykiem wzywając doktora.
— Nie potrzeba! — odpowiedział agent nie zmięszany. — Przykryj tylko dobrze panią, przyłóż jej do podeszew mocno ogrzane żelazka do prasowania, a wszystko będzie dobrze... Ja się z tem znam!... — Lekarz nie zaleciłby nic innego.
Sposób ten udał się tym razem.
Stężałe i lodowate członki powoli zwolniały i rozpaliły się.
Honoryna wydala długie westchnienie i otworzyła oczy.
Wsparła się na łokciu, ujrzała naprzeciw siebie pokojową i popatrzała na nią, bezskutecznie usiłując odgadnąć, dla czego twarz dziewczyny wyrażała głęboki przestrach.
Zdawało się, że panna de Terrys utraciła pamięć zupełnie.
Nagle we drzwiach ujrzała agenta, który stojąc nieruchomy, w kapeluszu na głowie i z rękoma w kieszeniach wlepił w nią spojrzenie jednocześnie niedbałe i ciekawe.
Na widok tego człowieka, którego postać i ubranie zdradzały jego zajęcie, sierota zadrżała.
Jednocześnie wszystko co zaszło stanęło jej w pamięci.
— Panie — rzekła niepewnym głosem rumieniąc się z gniewu i ze wstydu razem — co pan tu robisz w tym pokoju?
Agent ukłonił się i odpowiedział:
— Wykonywam rozkazy swoich zwierzchników...
— Swoich zwierzchników! — powtórzyło dziewczę. — Nie mogłam im przeszkodzić w wykonywaniu nikczemnego dzieła!... Przy nich była siła, a ja miałam tylko słuszność za sobą!... Tego nie było dosyć!... Ale oni zapewne opuścili mój dom, splamiwszy go... Uczyń toż samo... Odejdź...
I tym słowom Honoryny towarzyszył gest energiczny.
— W żaden sposób nie mogę być pani posłusznym... — odparł nieznajomy.
— Dla czego?
— Obowiązany jestem pilnować wydanych mi rozkazów, jak gdybym był żołnierzem, chociaż nie noszę munduru... Otóż rozkazano mi nie spuszczać z pani oka i siedzieć w tym pokoju.... Zostanę w nim dopóki nie będę zmieniony ze straży... a im wcześniej to nastąpi, to tem lepiej!
Dziewczę tonem przygnębiającej pogardy zawołało:
— Pan mówisz o rozkazach! jak się zdaje te, któreś otrzymał nakazując nieuszanowanie dla kobiet!
— Cżem-że mogłem okazać to nie uszanowanie, pani?
— Upierając się, aby pozostać w pokoju, w którym powinnam być sama... Ja się chcę ubierać, słyszysz pan, ja chcę! Wychodź!
— Zapewniam panią, że to jest mojem najgorętszem życzeniem, ale mogę wyjść tylko na rozkaz moich przełożonych.
Gniew Honoryny wzmagał się w skutek zimnej krwi rozmawiającego i sprzeczka groziła przedłużeniem bez końca, gdy w sąsiednim pokoju dały się słyszeć kroki kilku osób.
Agent spiesznie usunął się na bok i na progu ukazało się trzech urzędników.
— Czego panowie jeszcze chcecie? — zawołała panna de Terrys przyprowadzona do rozpaczy.
— Dokończyć mego zadania... — odpowiedział sędzia pokoju z ukłonem...
— Jakież to jest zadanie, mój panie? Czyżeście nie dosyć już zakłócili spokój mego domu pogrążonego w żałobie?... Zkąd macie prawo działać tu jako panowie i narzucać mi obecność swoich podwładnych?... Rozkażcie temu człowiekowi wyjść... Ja chcę wstać z łóżka, ubrać się, a potem zażądać wyjaśnienia...
— Fakta mówią za siebie, moja pani... — rzekł naczelnik wydziału śledczego. — Pan sędzia pokoju przyłoży pieczęcie w tym pokoju, poczem zostawimy panią samą...
Honoryna jak trup zbladła.
— Pieczęcie w tym pokoju!... — wyjąkała. — Na moich meblach pieczęcie!...
— Tak jest pani — rzekł sędzia, pokoju. — Tak prawo mieć chce i ja śpieszę je wykonać...
I zwracając mowę do pokojowej, dodał.
— Wyjmij z tych mebli rzeczy do ubrania potrzebnych na kilką dni dla twojej pani.
— Zatem panowie mój dom gwałcicie — zawołała sierota.
— Jesteśmy sługami prawa, pani — odpowiedział naczelnik wydziału śledczego... — Jesteśmy biernie posłuszni... Nam wydają rozkaz, a my go wykonywamy.
— Ale jakaż przyczyna tego rozkazu?
— Nie wiemy, a gdybyśmy nawet i wiedzieli, to gdybyśmy nie byli upoważnieni do objaśnienia pani o tem, musielibyśmy milczeć.
— A to bierne posłuszeństwo, ta ślepa uległość, czy nie obruszają waszego sumienia?
— Sumienie nie obrusza się na wykonanie obowiązku, jakimkolwiek on by był!...
— Zatem — mówiła dalej z oburzeniem Honoryna — panowie wykonujecie obowiązek napadając na mój dom w obec tłumu zebranego ze skupieniem myśli i gotowego do odprowadzenia ciała mego ojca na wieczny spoczynek i wydzierając mi to ciało?
— Tak jest, pani, gdyż tego chciało prawo.
— Prawo! zawsze prawo!... Ależ czy myślicie, dla wymotywowania gwałtownej interwencyi jego przedstawicieli, że tutaj popełnioną została jaka zbrodnia?... A więc, zgoda, tylko jeżeli są jakie podejrzenia, to ja pierwsza powinnam o nich wiedzieć! Kazaliście mi panowie być na zawołanie, postawiliście przy mnie stróża, przykładacie pieczęcie aż w tym pokoju! Czyż sądzicie, iż jestem tak dalece pozbawiona rozsądku, że nie rozumiem iż honor mój jest w niebezpieczeństwie?... Ja jestem wmięszana w tę sprawę, więc obowiązkiem waszym jest odpowiadać mi i objaśnić... Posiadacie rozkaz prokuratora rzeczy pospolitej... Rozkaz ten musi być jasny... Ja go chcę widzieć... przeczytać... Czy mi tego odmawiacie?
Naczelnik wydziału śledczego pośpieszył z odpowiedzią.
— Tem mniej odmawiam zadosyć uczynienia । żądaniu pani, że prawo każę mi zostawić jej kopię tego rozkazu.
I jednocześnie wyjął dokument wydany przez sąd i podał dziewczęciu, które go pochwycało z chciwością.
— Proszę, niech pani przeczyta z uwagą... — mówił dalej urzędnik.
Honoryna czytała już co następuje:
— „My, prokurator Rzeczypospolitej departamentu Sekwany, oficer Legii honorowej, rozkazujemy panu komisarzowi do spraw sądowych, panu naczelnikowi wydziału śledczego i panu sędziemu pokoju ósmego okręgu:
„Pierwszemu, udać się do pałacu zmarłego hrabiego de Terrys, niedopuścić pochowania zwłok i zawieźć je do Morgi, w celu dokonania sekcyi.
„Drugiemu, przedsięwziąść środki jakie uzna za stosowne dla zapewnienia szacunku dla prawą, pod opieką którego panna de Terrys pozostaje.
„Panu sędziemu pokoju polecam opieczętować wszystkie meble, szafy i szuflady, znajdujące się w mieszkaniu pana de Terrys.
„W dowód czego i t. d. i t. d.“
Sierota przeczytała do końca.
— Nic!-zawołała z rozpaczą ukończywszy czytanie. Nic! Ani słowa wyjaśniającego powód, albo przynajmniej pozór tych niesłychanych ostrożności i tego niezasłużonego wstydu! Jestem pod opieką prawa i pod pańską, jak utrzymuje ten papier... dodała zwracając się do naczelnika wydziału śledczego. Wszak opieka znaczy to samo co protekcya. Broń mnie pan... Zlituj się nademną... Usuń te dręczące mnie wątpliwości... Co się dzieje? Jakiej natury są te podejrzenia? Czyż kto przypuszcza, że śmierć mego ojca jest skutkiem zbrodni?
— Nic nie wiem, paninko.
— To być nie może! Pan musisz wiedzieć...
— Nic nie wiem.
— Mój Boże o rzekła Honoryna załamując ręce zawsze niepewność! straszliwa niepewność!... Widzę dobrze, że tu myślą o zbrodni, lecz jakąż ona jest i kogo oskarżają.
Po raz trzeci naczelnik wydziału śledczego odpowiedział:
— Nic nie wiem.
Panna de Terrys spuściła na piersi głowę i uczyniła gest najwyższego zniechęcenia.
Sędzia pokoju zbliżył się do dwóch urzędników.
Moje zadanie skończone — rzekł do nich.
— Więcej nie mamy tu co robić, pani... — rzekł naczelnik wydziału śledczego. — Nasz przykry obowiązek dopełniony.
Honoryna nagle podniosła głowę. W jej oczach zajaśniała błyskawica.
— Panowie odchodzicie?
— Tak, pani.
— Zatem jestem wolna i oswobodzona od nadzoru?...
— Zapewne, lecz...
— A! jeszcze ograniczenia! — przerwało dziewkę z gryzącą ironią.
— Pozwól mi pani dokończyć... Jesteś pani uwolniona od wszelkiego nadzoru, ale aż do czasu odbycia sekcyi na zwłokach hrabiego de Terrys, zaleca się pani nie oddalać się z Paryża i być gotową na pierwsze wezwanie do stawienia się przed sędzią śledczym, jeżeli będzie, uważał za stosowne wezwać cię do siebie.
Bladość sieroty podwoiła się.
— Przed sędzią śledczym! — powtórzyła. — Czegóż on może chcieć odemnie i po coby mnie do siebie wzywał?
— On sam pani to powie, gdyż zdaje mi się na pewno, że pani będziesz badaną; powtarzam więc raz jeszcze, bądź pani gotową do stawienia się w sądzie...
Po skórze Honoryny przebiegł dreszcz gniewu, który jednakże potrafiła ukryć.
— Dobrze, panie! — rzekła z goryczą. — Zatrzymuję pozór wolności, lecz w istocie jestem uwięzioną i nadzór nademną, jakkolwiek niewidoczny, będzie niemniej rzeczywistym... Wszystko co się tu dzieje jest tak dziwne, że w końcu pomyślę iż ja jestem oskarżoną!... Dobrze.
Urzędnicy zeszli na dół i udali się do izby służących, których zastali w pomieszaniu.
Filipa, kamerdynera nieboszczyka, tam nie było.
Płakał na drugim końcu pałacu.
Rozkazano go poszukać.
— Jak ci imię i nazwisko? — zapytał sędzia pokoju, gdy służący przyszedł.
— Filip Edward Giret.
— Byłeś kamerdynerem zmarłego?
— Tak panie...
— Od jak dawna?
— Od dwunastu lat.
— Jesteś przeznaczony na stróża pieczęci...
Służący skłonił się.
Imię i nazwisko zostało zapisane do protokółu? poczem urzędnicy wyszli.
Zaledwie opuścili pokój, gdy panna de Terrys kazała się pokojowej ubierać.
Znamy zdecydowaną i trudną do powściągnięcia naturę młodej panienki.
Uczucie najzupełniejszej bezsilności w obec prawa nabawiało ją głuchą zapamiętałością. Z tą zapamiętałością łączyła się dręcząca niepewność i drażniące powątpiewanie.
Tak jak to powiedziała naczelnikowi wydziału śledczego, domyślano się zbrodni, o tem nie wątpiła i sędzia pokoju miał ją badać w tym względzie, ale jaka to była zbrodnia?....
Zdawało jej się niemożliwem, aby ktoś przypuszczał zabójstwo na osobie hrabiego, który od tylu lat gasł powoli i który zresztą nie miał nieprzyjaciół.
Jakże przypuścić, aby do tego stopnia nierozsądne podejrzenie zrodziło się w umysłach urzędników sądowych?...
Zkąd wychodził cios który ją dotknął..
Jaka nieprzyjazna ręka kierowała tą straszliwą bronią..
Honoryna zadawała sobie te pytania i nie znajdowała odpowiedzi.
— Ach! — rzekła nieprzytomna. — Nie byłam przy ojcu gdy umierał. Nie otrzymałam jego ostatniego błogosławieństwa... To na mnie ściągnie nieszczęście!
Od tej chwili duszę jej owładnął jakiś zabobonny przestrach i jeszcze jedną boleść dołączył do innych.
Kazała przywołać. Filipa.
Kamerdyner opowiedział jej co zaszło w pałacu od chwili, gdy utraciła przytomność.
∗
∗ ∗ |
Tłum który na rozkaz komisarza policyi opuścił pałac hrabiego de Terrys, w obec zgorszenia, jakiego nigdy prawie nie było przykładu, jak się można domyśleć, powziął stanowcze przekonanie.
Nikt nie powątpiewał o zbrodni.
Wszyscy, albo przynajmniej prawie wszyscy, uważali Honorynę za ojcobójczynię.
Z pomiędzy świadków złowrogiego dramaty dwoje zaproszonych na obrzęd pogrzebowy doświadczyło bolesnego zdumienia i uczuli najdotkliwsza zmartwienie.
Osobami temi były: Małgorzata Bertin i jej siostrzeniec Paweł.
Paskal Lantier wydawał się równie jak oni przy gnębionym i pozornie był tak samo smutnym jat oni, ale jego smutek i pognębienie były tylko obłudną maską.
— Czy rozumiesz co się dzieje? — rzekła Małgorzata złamanym ze wzruszenia głosem do swego szwagra.
— Niestety! — odpowiedział przedsiębiorca wydając długie westchnienie — chciałem się łudzić i zachować niejaką wątpliwość, ale gdzież sposób, skoro prawda uderza w oczy i skoro wszystko jasno przekonywa, że policya jest na tropie morderstwa?
Małgorzata zadrżała usłyszawszy ten wyraz.
— Ojciec ma zupełną słuszność... — szepnął Paweł. — Mówi głośno to, co inni myślą po cichu...
— Morderstwo popełnione na osobie hrabiego de Terrys! — rzekła pani Bertin ze zgrozą.
— Tak jest, ciociu... Mowa urzędników, a nadewszystko fakta są jasne i wyraźne... Podejrzywają pannę de Terrys... nad jej głową ciąży straszliwe oskarżenie...
— Honoryna ojcobójczynią! — zawołała wdowa z gestem gwałtownego przeczenia. — Cóż znowu, to niepodobna!
— Zapewne, że niepodobna — potwierdził Paskal i panna de Terrys pewnie się usprawiedliwi; ale zawsze to dla niej wielkie nieszczęście i wielki wstyd, że ją mogło dosięgnąć podobne podejrzenie.
— Biedna Honoryna! — szepnęła Małgorzata — jakaż dziwna fatalność uwzięła się ją ścigać!
Tym razem Paskal nie odpowiedział.
Pawłowi pilno było zobaczyć Renatę: Rozstał się z ojcem i z ciotką i udał się na ulicę Szkoły Medycznej.
Paskal chciał wybadać Małgorzatę i zaproponował jej odprowadzenie do domu.....
Przyjęła.
— Kochana siostro — rzekł gdy wsiedli do powozu pani Bertin — w obec nieszczęsnego wypadku, którego byliśmy świadkami, zaledwie mogłem się spytać co słychać u ciebie... Zaprawdę, masz się lepiej, skoroś i wróciła do Paryża, ale jesteś jeszcze bardzo blada i twoje znużone rysy i wzrok przygasły, każą mi się obawiać, czyś wyjechała z Romilly nie zbyt wcześnie, to jest przed zupełnem przyjściem do zdrowia...
— Czyż mogłam tam pozostać? — odparła Małgorzata — byłabym tam umarła z niecierpliwości! — Nie ukrywam przed tobą myśli która mnie ogarnęła... Wiesz jaki mam teraz cel życia... chciałabym jaknajprędzej pytać, szukać, nakoniec dowiedzieć się...
— I rozpoczęłaś poszukiwania? — zapytał żywo przedsiębiorca.
— Naturalnie!
— Czy osiągnęłaś już jaki skutek?...
Pani Bertin potrząsła przecząco głową.
— Nic się nie dowiedziałaś w zamku Viry-sur-Seine? — mówił dalej Paskal.
— Nic stanowczego... Jednakże nie żałuję mego kroku.
— Dla czego?
— Trafiłam na trop.
Paskal uczuł lekkie drżenie.
— Na trop?... — powtórzył tonem pytającym.
— Tak jest, alem go zaraz zgubiła w Troyes?
— Dla czego w Troyes?
— Dla tego że moja córka tam mieszkała...
— A! — rzekł Paskal udając zdziwienie.
— Tak jest — mówiła dalej Małgorzata — była, w Troyes na pensyi, — i zkąd w kilka dni po śmierci Roberta Vallerand, kobieta płatna przez tego ostatniego przybyła ją zabrać...
— Aby ją zawieźć?...
— Otóż — zawołała biedna matka ze zniechęceniem — tego właśnie nie wiem! Tajemnica nieprzenikniona.
— Ale, — zapytał przedsiębiorca, udając, że nieprzywiązuje wielkiej wagi do zadawanego pytania, — zdaje mi się żeś mówiła, iż czytałaś list, albo raczej adres listu, wskazującego miejsce, w którem miałaś nadzieję otrzymać pewne wskazówki?
— Prawda... — odpowiedziała Małgorzata, nie domyślając się, że podlega w tej chwili badaniu niby w gabinecie sędziego śledczego. — Przeczytałam adres p. Emila Auguy notaryusza w Paryżu...
— W istocie przypominam sobie, żeś mi wspominała i to nazwisko.... Zapewne powróciwszy, nie miałaś czasu, aby się udać do tego notaryusza?
— Pod tym względem się mylisz... Byłam na ulicy Piramid.
Paskal poczuł, że zimny pot zwilża mu skronie.
— Widziałaś się z panem Auguy? — rzekł z niepokojem.
— Tak jest.
— Zatem objaśnienia na któreś liczyła?
— Istniały tylko w mojej, wyobraźni.
— Zapewne notaryusz aby ci nie odpowiadać, zasłaniał się obowiązkiem swego urzędu?
— Nie, utrzymywał że nie wie o niczem...
— A jednak wiedział, że Robert miał córkę?
— Zaklinał się że nie... Nawet nie wiedział o śmierci Roberta...
— No! to niepodobna... Wszystkie gazety o tem wspominały!
— Powiedziałam mu to... odpowiedział że nie ma czasu na czytanie gazet...
— Czy to mówił w dobrej wierze?
— Co się tycze tego, to mogę zapewnić... ale co do reszty...
— Pod jakimże względem się krępował?
— Pod tym, że jest punkt na który nie chciał odpowiedzieć...
— Ważny?
— Bardzo ważny...
— Jaki?
— Oto ten: — List który przypadkiem dostał się w ręce, kazał mi się domyślać, że pan Auguy był depozytaryuszem ważnych papierów, powierzonych mu przez Roberta Vallerand, dla oddania tej osobie, która się zgłosi z tym listem do niego.
— A więc?
— A więc! notaryusz, zapytawszy mnie na jakiej zasadzie zadaję mu pytania, wyraźnie oświadczył że mi nie ma nic do powiedzenia...
— Czyś odwoływała się do jego serca w ów gorący sposób, tajemnica którego znana jest kobietom?
— Tak jest, ale moje prośby, moje błagania i łzy nic nie wskórały... Pan Auguy przyobiecał mi jedną rzecz tylko, to jest że mnie zawiadomi, jeżeliby się kiedy dowiedział o miejscu, gdziebym mogła odnaleźć córkę...
— No — pomyślał Paskal — wszystko idzie jak najlepiej... Moja kochaną siostra żony długo będzie czekała na zawiadomienie notaryusza.
— Przyjechali do pałacu Varennes.
Paskal wysiadł z powozu, pożegnał się z Małgorzatą i udał się na ulicę Tocanier wiedząc, że Leopold tam czeka na niego.
— Co trzeba robić? — zapytał tego ostatniego, opowiedziawszy mu kolejno co zaszło i o rozmowie z siostrą żony.
— Zająć się na seryo swojemi interesami i być cierpliwym... — odpowiedział były więzień. — Niezadługo zarządzone zostanie poszukiwanie prawego spadkobiercy Roberta Vallerand. W tem leży twoja siła, gdyż będziesz miał dowód, że istnienie nieprawej córki nieboszczyka naszego wuja nikomu w święcie nić jest znanem.
— A panna de Terrys?
— Tej nie ma się co obawiać. Będzie ona teraz miała co innego do roboty, jak upominanie się o pieniądze, a zresztą na czemżeby się gruntowała?... Otóż ładny milionik zarobiony bez wielkiego trudu... Cóż ty na to?
Paskal kompletnie ulegał wpływowi swego krewnego.
I słuchając jego słów spokojnych i pewnych, czuł się silnym i pełnym nadziei.
Zbieg z Troyes mówił dalej:
— Zatem, obecnie, żyjmy w pokoju, ty jak zajęty przemysłowiec, ja jako człowiek swobodnym szczęśliwy, że może użyć cokolwiek przyjemności, od których się przez dwadzieścia lat odzwyczaił...
— Jeżeli będziesz potrzebował pieniędzy... — zaczął Paskal.
— Nie będę się krępowały żądając ich od ciebie, to rzecz umówiona... — przerwał Leopold.
Dwaj krewni rozstali się z sobą.
Paweł Lantier wrócił do domu, a lecz, słusznie uważając, że sprawianie Renacie przykrego wrażenia opowiadaniem co zaszło w pałacu de Terrys byłoby sie użytecznem, starał się nadać swojej twarzy wyraz swobodny, który oszukał jego przyjaciół.
Wypadki tego dnia skłoniły studenta do odłożenia nad dwadzieścia cztery godzin podróży, jaką prowadząc dalej śledztwo, zamierzał odbyć do Nogent-sur-Marne.
Wyjechał nazajutrz bardzo wcześnie, spodziewając się że otrzyma użyteczne wiadomości i nareszcie wpadnie na trop mordercy Urszuli i Renaty.
Nadzieja ta najkompletniej go zawiodła.
W Nogent potwierdzono tylko to, o czem donosiła depesza, podana przez zawiadowcę do kolegi ze stacyi drogi wschodniej.
Odebrano przy wejściu bilet pierwszej klasy, sprzedany w Maison-Rouge i ważny do Paryża, ale nikt nie był w stanie dać jakiegokolwiek opisu osoby, która ten bilet oddała.
Odbiorca nawet sobie nie przypominał, czy osobą tą była mężczyzna czy kobieta...
Panowały więc najzupełniejsze ciemności i żadne, nawet najmniejsze światełko, nie ukazywało się horyzoncie, aby je rozjaśnić.
Paweł Lantier przyjechał do Paryża, jak najmocniej zniechęcony.
Renata miała się coraz lepiej, ale wyzdrowienie jej nie było kompletném.
— Doktór Marechal zalecał najzupełniejszy spoczynek i przewidywał, że wyzdrowienie będzie długie, oraz że w skutek straszliwego upadku, który byłby śmiertelnym, gdyby nie cud prawie, biedne dziewczę musiało długo leżeć w łóżku przed odzyskaniem władzy w członkach.
Zostawmy ją chwilowo pod bacznym dozorem jasnowłosej Zirzy i Juliusza Verdier, a przyjrzyjmy się dramatowi rozpoczętemu w pałacu de Terrys.
Opuszczając bulwar Malesherbes, naczelnik wydziału śledczego i komisarz policy i udali się do gmachu sądowego, dla zdania sprawy komu należało co do poruczonej im misyi.
Prokurator Rzeczypospolitej oczekiwał z niecierpliwością.
— No, panowie — zapytał jak skoro tylko przestąpili próg jego gabinetu — czy się znajdujemy rzeczywiście w obec zbrodni, czy też nasza wiara została złudzona przez kłamliwe doniesienia?
— Musimy powątpiewać aż do czasu odbycia sekcyi — odpowiedział naczelnik wydziału śledczego. — Zdaje mi się jednak, iż można śmiało utrzymywać, że bezimienne doniesienia nie były oszczerczemi.
— Czyś pan napotkał w pałacu hrabiego jakiś początkowe dowody.
— Być może.
— Czy pan nie jesteś tego pewnym?
— Nie, i tylko sam chemik delegowany do prefektury będzie mógł nam dać pewność pod tym względem. Kazałem zanieść do swego gabinetu resztę ostatniego napoju użytego przez hrabiego, a te kilka kropli zdają się zawierać silną dozę trucizny.
— A! do djabła! — zawołał urzędnik.
— Tak jest, panie prokuratorze rzęczypospolitej i ja sam wręczę chemikowi to, com zebrał tak starannie.
— Dopilnuj pan, aby analiza była zrobiona jak można najprędzej, aby można jej wynik poznać jednocześnie z sekcyą.
— Przyłożę do tego usiłowania... Czy pan prokurator już wyznaczył sędziego do przeprowadzenia tego śledztwa?
— Tak jest, pana Villeret, i teraz z nim będziesz się pań porozumiewał... i je mu także oddasz pan protokóły.
— Kiedyż się sekcya odbędzie? — zapytał naczelnik wydziału śledczego.
— Jutro — odpowiedział urzędnik. — Wydałem pod tym względem rozkazy. Zapewne pieczęcie na wszystkiem są przyłożone.
— Na wszystkiem...
— Jakież wrażenie wywarło na zaproszonych na pogrzeb pańskie ukazanie się?
— Zdziwienie blizkie osłupienia, lecz bez żadnego skandalu... Nikt nie protestował oprócz jednego z przyjaciół hrabiego de Terrys, pana Paskala Lantier, znanego przedsiębiorcy, którego warsztaty znajdują się przy ulicy Picpus.
— Zachowanie się panny de Terrys?...
— Gwałtowne, lecz o ile mi się zdaje, gwałtowne na zimno... Krzyki oburzenia, lecz bez łez.... Jednem słowem scena dramatyczna zakończona zemdleniem...
— Udaném?
— Nie zdaje mi się, lecz wywołaném przez przestrach... Albo się mylę, albo ta dziewczyna czuje się zgubioną...
— Zarządziłeś pan przy niej nadzór sekretny?
— Tak jest, panie prokuratorze... Panna de Terrys może uczynić ani kroku, nie będąc pilnowaną przez dwóch agentów. Gdyby usiłowała uciec, — zostałaby natychmiast aresztowaną...
— To dobrze moi panowie... Starajcie się ile sił, aby się rzecz wyjaśniło śpiesznie w sposób stanowczy... Im wyżej winowajcy są postawieni, tem kara powinna być szybszą... Zobaczcie się z panem sędzią, śledczym Villaretem i powtarzam raz jeszcze, porozumcie się z nim.
Naczelnik wydziału śledczego i komisarz pożegnali się i odeszli, poczem pierwszy z tych urzędników po krótkich odwiedzinach u sędziego śledczego, zaniósł sam do pracowni chemika prefektury szklankę, na dno której Leopold Lantier rzucił szczyptę proszku krotala.
Nazajutrz rano sędzia śledczy, naczelnik wydziału śledczego, chemik prefektury i słynny lekarz-prawnik, doktór V. zebrali się w Mordze, w sali przeznaczonej do odbywania sekcyj sądowych.
Trup hrabiego, prawdziwy szkielet obciągnięty pergaminową skórą, leżał na marmurowym stole.
Obok tego stołu pomocnicy doktora przygotowali instrument a chirurgiczne potrzebne do sekcyi i naczynia przeznaczone do przechowania organów, mających być poddanemi analizie chemicznej.
Miano rozpocząć operacyę.
Przez wzgląd na nerwy naszych czytelników, nie będziemy opisywali drobiazgowo tej trudnej i odrażającej czynności.
Dosyć powiedzieć, że mózg, serce, wątroba i część wnętrzności miały być złożone w oddzielnych naczyniach, szczelnie zamkniętych i zapieczętowanych, zaopatrzonych w napisy mu mera, co wszystko; miało być zamieszczone w protokóle
Zabierając się do roboty doktór V. przyglądał się przez lupę, tak samo jak i chemik prefektury, nie którym częściom trupa...
— Zdaje mi się rzeczą widoczną — rzekł — że badanie wnętrzności da nam dowód, że człowiek ten umarł otruty i to otruty powoli, małemi dozami; zupełne prawie wyschnięcie mięśni stanowczo tego dowodzi.
— Zadawana trucizna musi być gryzącą, zauważył chemik, — ale nie zdarzyło mi się nigdy widzieć podobnego skutku.
— Przed dwudziestu pięciu laty miałem podobny wypadek i w takich samych prawie warunkach, rzekł doktór. — Było to w okolicach Orleanu... Po rozpoznaniu z łatwością się przekonałem, że była zadawana trucizna roślinna. Należała ona do rodziny euforbiów abissyńskich...
— Przepraszam, kochany profesorze — odparł, chemik — ale według mnie, wypadek nie musiał być takim samym, gdyż euforbia nie mogłaby sprowadzić rozmiękczenia skórnego, które ja tutaj znajduję... — Zamiast się ściągać pod wpływem trucizny, włókna się rozciągają.
Doktór nic nie odpowiedział i wziął się za skalpel.
Najprzód wyegzaminowano mózg.
Na ścianach błony mózgowej ukazywały się białe plastry.
Serce miało niezwykłą objętość.
Część wnętrzności zajęta była białawemi wrzodami.
Na wątrobie i płucach znajdowały się takie same plamy jak i na mózgu.
— Ten człowiek — odezwał się doktór po chwili milczenia — musiał umrzeć w kilka minut po zażyciu zabój czego napoju...
— Zatem otrucie jest widocznem? — zapytał sędzia śledczy.
— O! jaknajwidoczniejszem w świecie, niezaprzeczonem, ale pozostaje nam oznaczyć naturę trucizny... Analiza nam ją odkryje.
Sędzia śledczy kazał zanieść część słojów do laboratoryum chemicznego prefektury i powrócił do pajacu sprawiedliwości wraz z naczelnikiem wydziału śledczego.
— Podpiszę rozkaz przyaresztuwania... — rzekł do tego ostatniego. — W obecnem położeniu rzeczy, gdy zbrodnia zostaje ujawnioną, panna de Terrys powinna być dzisiaj wieczorem-uwięzioną...
— Czy mi pan pozwoli uczynić jedną uwagę?
— Rozumie się! Pan wiesz, że mam zupełną ufność w pańskiej wiedzy.
— A więc, czy panu się koniecznem wydaje natychmiastowe aresztowanie?
— Przynajmniej mi się wydaje, że jest potrzebnem... Czy pan znajdujesz jaką niedogodność w przedsięwzięciu tego środka?
— Żadnej, jeżeli pan masz zamiar skonfrontowania panny de Terrys z trupem... Podług mnie, konfrontacya ta jest nieużyteczna.
— Więc każ pan aresztować tę panienkę dopiero po dokonaniu rewizyi w mieszkaniu jej ojca. Mimowolne słówko, gest, drżenie, mogą nas objaśnić...
— Masz pan słuszność, usłucham pańskiej rady... Uporządkuję papiery w swoim gabinecie... — Przed upływem godziny otrzymasz pan moje polecenia na jutro.
∗
∗ ∗ |
Zdaje nam się zbytecznem wspominać, że parnia de Terrys nawet ani pomyślała zrobić jednego kroku po za obręb pałacu z bulwaru Malesherbes.
Dręczona najokropniejszą rozpaczą, zamknęła się w swoim pokoju, — dręcząc swój umysł usiłowaniem odgadnięcia znaczenia straszliwej zagadki i nie mogąc tego dokonać.
Nic w świecie tak nie rozstraja i nie męczy, jak walka z nieznaném.
Honory na po upływie długich godzin, poczuła próżnię w umyśle; zdawało się jej, że pod jej rozpaloną czaszką, lada chwila wybuchnie szaleństwo.
Po tym Straszliwym dniu nastąpiła noc nie mniej straszna, potem, gdy zajaśniała jutrzenka, rodzaj względnego spokoju zastąpił kryzys gorączkowego wzruszenia.
Sierota mówiła sobie:
— Umysł mój gubi się szukając przyczyn nieiestniejącego niebezpieczeństwa!... Co mnie obchodzi pomyłka policyi wierzącej w zbrodnię, nie mającą prawdopodobieństwa?... Czegóż się mam obawiać nierozsądnych podejrzeń?... Wiem dobrze, że mój ojciec od lat dawnych bronił życia przed napadami nieubłaganej choroby! Jeżeli umarł, to dla tego, że nadeszła jego ostatnia godzina... Jeżeli mnie oskarżą, to odpowiem, lecz Bogu wiadomo, z jakiem oburzeniem, z jaką pogardą!...
Honoryna wstała, ubrała się sama, poczem zawołała pokojowej i wydała jej rozkazy.
W chwili gdy biła dziewiąta, odezwał się dzwonek pałacu.
W kilka minut potem, pokojowa zawiadomiła pannę de Terrys, że wczorajsi urzędnicy znowu, nadeszli.
— I wzywają mnie? — zapytało, dziewczę marszcząc brwi.
— Ci panowie proszą, aby panienka zeszła do salonu w którym czekają.
— Dobrze... idę...
Za chwilę sierota otwierała drzwi salonu, w którym się znajdowali: naczelnik wydziału śledczego, komisarz, sędzia pokoju i dwaj agenci.
Weszła z podniesioną głową i zmierzyła wzrokiem zebranych tu ludzi, z których żaden się przed nią nie skłonił.
W obec tego obejścia tak okrutnie znaczącego^ Honoryna poczuła mróz w sercu.
Urzędnicy już jej się nie kłaniali w jej własnym domu!
Czyż była wyjęta ż pod prawa?
Dotknięta boleśnie^ lecz kryjąc swą ranę, rzekła wyniosłym tonem:
— Żądaliście mnie, panowie?
— Tak jest, pani... — odparł naczelnik wydziału śledczego.
— Nie rozumiem, — na coby panam moja obecność była potrzebną...
— Przychodzimy wraz z panem sędzią pokoju, dla zdjęcia pieczęci.
— A więc, mój panie, skoro wczoraj przy ich przyłożeniu nie byłam wam potrzebną, zatem dziś tem więcej nie jestem potrzebną przy ich zdjęciu... Zawładnęliście tym domem w imię prawa... Postępujcież w nim jak panowie!
Naczelnik wydziału śledczego, jak wiemy, nie powątpiewał o winie panny de Terrys i sądził, że ma dowody.
— Obraził się ironicznym tonem, którym tak wielka zbrodniarka przemawiała do przedstawicieli sprawiedliwości, lecz nie okazał po sobie i rzekł zimno:
— Obecność pani jest potrzebną, gdyż musisz być obecną rewizyi szczegółowej, jaka się odbędzie razem że zdjęciem pieczęci.
— Dobrze, będę obecną...
Z kolei zabrał głos sędzia pokoju.
— Chciej pani — rzekł — oddać mi klucze od tych wszystkich mebli, które zostały opieczętowane...
Honoryna zadzwoniła i wydała pokojowej rozkaz, aby natychmiast przysłała Filipa z kluczami.
— Czy pan de Terrys miał intendenta? — mówił dalej sędzia pokoju.
— Nie panie.
— Sekretarza?
— Ani tęgo... Chociaż oddawna bardzo cierpiący? ojciec mój zachował całkowitą przytomnie umysłu i sam zajmował się swemi interesami...
— Czy pani masz krewnych?
— Nikogo... Ze śmiercią mojego ojca zostałam sama...
— Czy Pan de Terrys wtajemniczał panią w swoje interesa?
— Nigdy mi o nich nie wspominał.
— Jednakże pani wiadomo, że majątek jej ojca był znaczny? — rzekł sędzia pokoju.
— Słyszałam o tem, lecz nie znałam cyfry majątku... — odpowiedziała sierota.
— Jak się pani zdaje, czy hrabia de Terrys zrobił testament?
— Nie wiem, lecz to mi się wydaje nieprawdopodobnem...
— Wytłómacz się pani.
— Z jakiego powodu mój ojciec miałby robić rozporządzenia testamentowe?... Byłam jego jedyną córką, a zatem naturalną spadkobierczynią, a kochając mnie tak jak on mnie kochał, nie mógł pomyśleć o usunięciu czegoś z majątku, jaki mi miał zostawić.
Honoryna wymawiała te ostatnie wyrazy w chwili gdy wchodził Filip niosący klucze.
— Chciej pani nam towarzyszyć... — rzekł sędzia pokoju. — Zaczniemy od gabinetu pana de Terrys.
Sierota udała się za urzędnikami.
Przedewszystkiem przejrzano papiery nagromadzone na biurku hrabiego.
Pomimo najstaranniejszego poszukiwania, nie znaleziono nic, coby mogło objaśnić sprawiedliwość.
Obok tych papierów znajdowało się kilka ksiąg, mających wygląd prawie handlowy.
Sędzia pokoju przewrócił kilka kart.
— To są rachunki utrzymywane przez pana de Terrys... — rzekł.
— Zapakujesz pan te rejestra i zaniesiesz, do biura pana sędziego śledczego.
— Zdejmowano dalej pieczęcie i rewidowano.
W jednej z szuflad znajdowało się dwadzieścia pięć tysięcy franków w złocie i biletach bankowych, a prócz tego papiery wartościowe na sumę cztery kroć sto tysięcy franków.
Spisano te papiery, które tymczasowo pozostały w ręku sędziego pokoju.
Honoryna zachowywała minę obojętną, oblicze posągu i to co się w obec niej działo, nie zdawało się wcale jej obchodzić.
Naczelnik wydziału śledczego i komisarz policyi nie spuszczali ż niej oka.
Jej dziwnie zimna krew wprawiała ich w niezmierny podziw.
Wkrótce pozostał tylko do zrewidowania w gabinecie czerwony szyldkretowy mebelek.
Jak nam wiadomo, sędzia pokoju w jego zamku znalazł pęk kluczy, których użył do jego otwarcia.
Zdjęto pieczęcie i przetrząśnięto szuflady.
Znajdowały się w nich papiery urzędowe i korespondencye, które dołączono do rejestrów, dla późniejszego rozpatrzenia.
Kamerdyner Filip, obecny rewizyi, smutnym wzrokiem patrzał na poszukiwania urzędników..
Gdy się zbliżono do wspomnionego stoliczka zadrżał i zawołał:
— Panie sędzio pokoju, karafka, szklanka i łyżeczka, które się znajdowały na tej tacy kryształowej gdzieś znikły...
— Wiem o tem... — odpowiedział naczelnik wydziału śledczego. — Nie kłopocz się tem.
Honory na usłyszała uwagę Filipa.
Dojmujący niepokój ścisnął jej serce.
Pomyślała:
— Ci ludzie zabrali karafkę i szklankę... — Miałażby w istocie być popełnioną zbrodnia? Ale przez kogo? W jakim celu?
Komisarz policyi ujrzał, że dziewczę zbladło.
Pierwszy to raz od początku rewizyi dostrzegł on wzruszenie na jej posągowej twarzy.
— Czy pani wiadomo, do czego jej ojciec używał tej karafki? — zapytał.
— Mój ojciec — odparła sierota — miał zwyczaj pijać trochę syropu granatowego z wodą.
— Czy ci o tem wiadomo? — zapytał naczelnik wydziału śledczego, zwracając mowę do Filipa.
— Jaknajzupełniej.
— Kto przygotowywał ten napój?
— Pan sam, albo panienka.
— Ja, prawie zawsze... — dodała Honoryna.
— Gdzie jest butelka z syropem?
— Tu... — odpowiedziała Honoryna.
I ukazała szafkę w murze ukrytą w obiciu, obok stolika szyldkretowego.
Naczelnik wydziału śledczego otworzył tę szafkę i w istocie znalazł w niej flaszkę z syropem w trzech czwartych częściach próżną.
Wziął ją, i podał jednemu z towarzyszących agentów.
W gabinecie pana de Terrys rewizya była skończona.
Przetrząśnięto kolejno pokoje jeden po drugim i rewizya nie Wydała żadnego rezultatu.
Nareszcie doszli do pokoju panny de Terrys..
Szkatułki wszelkiego rodzaju, pudełka do klejnotów i rękawiczek, były przedmiotem kilkakrotnych poszukiwań, również nadaremnych.
— Gdzie klucz od tego mebelka? — zapytał naczelnik wydziału śledczego, wskazując małą szyfonierkę z drzewa różanego, Ozdobioną płatkami z sewrskiej porcelany.
— Oto jest, panie — rzekła Honoryna wydostając z kieszeni maleńki kluczyk — ale zwracam uwagę, panów, że w tym mebelku znajduje się tylko moją korespondencya panieńska...
— Musimy się o tem przekonać...
— I owszem...
W pierwszej szufladce znajdowały się związane trochę zmiętemi niebieskiemi wstążeczkami, listy pisane do panny de Terrys i noszące stemple z Troyes.
Naczelnik wydziału śledczego otworzył jeden.
Honoryna uczuła, jak rumieniec oblewa jej czoło i gniew huczy w duszy, — miała jednak siłę, aby się powstrzymać...
— Pani byłaś na pensy i w Troyes? — rzekł naczelnik wydziału śledczego.
— Tak panie... Są to listy jednej z moich przyjaciółek, daleko odemnię młodszej i zostającej jeszcze na pensyi, którą ja od dawna opuściłam... Przyjaciółka moja nazywa się Paulina Lambert.
— Kto to jest ta panna Renata, o której się panna Lambert wyraża w sposób tak szczególny?
— Bardzo młoda jeszcze pensyonarka, przybyła po moim odjeździe, i w skutek tego zupełnie mi nieznana.
Naczelnik wydziału śledczego nachylił się do komisarza i rzekł mu do ucha:
— Idzie o dziecko. otoczone tajemnicą... Trzeba, aby sędzia śledczy przeczytał tę korespondencyę...
I zawinął listy w gazetę, którą starannie obwiązał szpagatem.
Podczas trwania rewizyi, Honoryna dwa razy tylko wyłamała się z przymuszonego spokoju.
— Czy panowie skończyli? — zapytała.
— Tak jest, pani.
— Czy wolno mi zadać jedno pytanie?...
— Bezwątpienia.
— Czy możecie mi teraz objaśnić przyczyny tego wszystkiego, co się tu dzieje, w tym domu, od wczoraj?...
— Przyczyną tego jest popełniona tutaj zbrodnia...
Panna de Terrys zbladła jak trup...
— Jakiejże natury jest ta zbrodnia? — zapytała zaledwie słyszanym głosem.
— Otrucie dokonane na osobie hrabiego de Terrys...
— Czy to otrucie jest pewnem?
— Jest ono dowiedzione.
Honoryna straciła oddech.
— Więc znacie truciciela? — mówiła dalej.
— Znamy.
— Wymieńcie go...
Pomimo rozkazu aresztowania posiadanego w kieszeni i przekonania, jakie wyrobił w swoim umyśle, naczelnik wydziału śledczego wahał się przez jedną lub dwie sekundy.
— Mówcież panowie! — powtórzyło dziewczę. — Odpowiadajcie!...
— Odpowiedź będzie okrutna...
— Będzie ona więcej niż okrutna, będzie potworna... Odgaduję ją, lecz chcę ją usłyszeć z waszych ust...
Znalezienie się panny de Terrys wydawało się urzędnikowi; szczytem bez wstydu i cynizmu..
Nie wahał się więcej.
— Mam rozkaz aresztowania, który pani dotyczy... — odparł.
— Ciałem Honoryny wstrząsnęło nerwowe drżenie. Z gardła jej wydarł się krzyk chrapliwy.
— Rozkaz aresztowania... — powtórzyła powoli. A zatem?
— Muszę panią aresztować i czynię to w tej chwili...
Nieszczęsne dziewczę, zamknęło na chwilę oczy, jak gdyby chcąc w sobie skupić wszystkie myśli.
Głowa jej opadła na piersi.
Tę swoją złamaną postać zachowała tylko przez chwilę.
— Spodziewałam się tego — rzekła. — Wiem jak sprawiedliwość jest ślepą i wiele niewinnych głów spadło w skutek jej okrutnych pomyłek. Rozpoczyna się Walka pomiędzy mną i tą ślepą sprawiedliwością. Zgoda, przyjmuję ją... Zażądam rachunku od przedstawicieli prawa za moją zniweczoną spokojność, straconą wolność, skalany honor! Straszny to do zdania rachunek, panowie! Kiedyż mam udać się za wami?
— Natychmiast.
— Czy mi panowie dacie czas do załatwienia najkrótszych przygotowań?
— Zaczekamy na panią.
— Czy mogę wziąść z sobą pieniądze?
— Nic pani nie stoi na przeszkodzić.
— Proszę panów pozostawić mnie samą na chwilę.
Urzędnicy wahając się, spojrzeli po sobie.
Honoryna spostrzegła ich spojrzenia i odgadła co się dzieje w ich umysłach.
Na twarzy sieroty odmalował się wyraz niezmiernej pogardy.
— O! nie obawiajcie się, panowie! — zawołała z goryczą — nie myślę kryć się przed sprawiedliwością której jesteście przedstawicielami!... Jakkolwiek dziwnem jest jej obejście się ze mną, ja sama odwołałabym się do niej, gdyby się nie była wmięszała, bo jeżeli to prawda, że mój ojciec umarł otruty, ja mam tak silną, a nawet silniejszą niż wy wolę, gwałtowne pragnienie, poznanie jego zabójcy.
Słowa panny de Terrys, a szczególniej ton wyniosły i prawie rozkazujący, jakim były wymówione, wywarły na urzędników silne wrażenie, którego nie starali się ukrywać.
W skutek tego odeszli do sąsiedniego pokoju, gdy tymczasem Honoryna ubierała się do wyjścia.
— Każ zajechać powozowi na dziedziniec pałacu... — wydał rozkaz komisarz jednemu z agentów, który natychmiast zajął się wykonaniem rozkazu.
— Co panowie dziś myślicie o tej dziewczynie? zapytał sędzię pokoju naczelnika wydziału śledczego, który odpowiedział:
— Opinia moja od wczoraj nie uległa zmianie... Ja uważam ciągle i więcej, niż przed tem, pannę de Terrys jako winną, ale przyznaję jej niezwykłą intelligencyę, żelazną wolę, i znakomitą siłę moralną... Oto mi proces, który, da sędziemu śledczemu do rozplątania motek nici!...
— Jedna rzecz wydaje mi się niezrozumiałą?
— Jaka?
— Nie widzę żadnego interesu dla tej jedynaczki, pewnej że odziedziczy cały majątek, w popełnieniu potwornej zbrodni dla przyśpieszenia śmierci ojca.
— Któżby więc popełnił tę zbrodnię, której jest dowód oczywisty?... Panna de Terrys, u więziona, że się tak wyrażę, w tym pałacu, przy chorym starcu, którego życie mogło się jeszcze długo przeciągnąć, prowadziła bardzo smutne życie.... Gorączkowe pragnienie zakazanych rozkoszy, pragnienie wolności, mogły być powodami zabójstwa... Zresztą kto wie, czy panna de Terrys nie miała w sercu jakiej zabronionej miłości i nie marzyła o małżeństwie, na które się hrabia nie zgadzał?...
— To. prawda... — odpowiedział sędzia pokoju.
— Chcąc właściwie przeprowadzić tę sprawę — rzekł naczelnik wydziału śledczego — trzeba będzie drobiazgowo zbadać życie dziewczyny i dopełnić sekcyi serca tak samo jak jej dopełniono na trupie przesyconym trucizną...
Sędzia pokoju powtórzył:
— To prawda...
Wejście Honoryny przerwało rozmowę.
— Panowie, jestem gotowa... — rzekła stojąc w drzwiach uchylonych. — Pozwólcie zapytać przed odjazdem, co będzie ze służącymi?
— Jest to kwestya, którą pani załatwisz z sędzią śledczym... — odpowiedział komisarz.
— Dobrze, moi panowie... Sądzę, że panowie nie macie zamiaru prowadzić mnie przez cały Paryż pieszo... Czy będziecie łaskawi kazać zajść powozowi?...
— Życzenia pani zostały uprzedzone... Powóz czeka w dziedzińcu...
— Więc jedźmy...
Sierota poszła naprzód do drzwi prowadzących do przedsionka na pierwsze piętrze i otworzyła je.
Służący uwiadomieni przez Filipa, czekali na przejście młodej pani, zmięszani, z w:zrokiem łez pełnym.
Ujrzawszy ich, Honoryna nie miała siły zachować zimnej krwi przybranej przez siebie.
Długo, ukrywane wzruszenie wybuchło... Z piersi jej wyrwał się jęk przedłużony.
— O! panienko, panienko! — wyjąkał Filip, któremu po twarzy łzy ciekły.
Honoryna wzięła go za rękę.
— Mój dobry, Filipie, i wy wszyscy, moi przyjaciele — rzekła — nie płaczcie nademną! Wychodzę ztąd oskarżoną, spotwarzona... powrócę niedługo... — powrócę uniewinniona i wolna od wszelkiego wstydu... powrócę aby pomścić ojca!... Do widzenia, moi przyjaciele!...
Wszystkie piersi podnosiły się łkaniami.
Panna de Terrys szybko zeszła ze schodów, przeszła przedsionek na dole, wsiadła do powozu, którego drzwiczki jeden z agentów trzymał otworem i padła w kącie, kryjąc twarz w skurczonych rękach.
Naczelnik wydziału śledczego i komisarz usiedli naprzeciw niej.
Powóz ruszył.
Sierota nagle podniosła głowę i wychyliwszy się za okno, rzuciła rozczulonym, wzrokiem na pałac, w którym upłynęło prawie całe jej życie i który opuszczała, nie wiedząc, czy kiedy do niego powróci.
Jej się zdawało, że jej serce ściska żelazna ręka i łzy zaczęły jej płynąć powoli.
Wpół godziny później nieszczęśliwe dziewczę zostało osadzone w Conciergerie i drzwiczki się za nią zamknęły.
Naczolnik wydziału śledczego nie tracąc ani chwili, udał się do sędziego śledczego dla zdania sprawy, w jaki sposób wykonał otrzymane polecenie i dla wręczenia mu przedmiotów zabranych z pałacu na bulwarze Malesherbes.
Przedmiotami temi były pieniądze, papiery i rachunki zmarłego hrabiego, butelka z sokiem granatowym i listy pisane przez Pauline Lambert do Honoryny.
— Jakąż dziś ma minę panna de Terrys? — zapytał sędzia śledczy.
— Jednakową... Jej przymuszona, że tak powiem, siła, nie zawodzi jej... ani słabości, ani upadku... Przewidywała swoje aresztowanie...
— Przygnieciona widocznością nie dopuszczającą żadnego zaprzeczenia, przyzna się...
— Wątpię o tem...
— Jakież więc pańskie zdanie?
— Zdaje mi się, że pomimo widoczności, będzie zaprzeczała...
— Zobaczymy...
— Jest ona teraz w Conciergerie, na swoim koszcie, zanim pan zdecydujesz, do którego więzienia ma być odesłaną...
— Bardzo dobrze... Wyślij pan agenta bardzo intelligentnego, czynnego, niech zbierze wiadomości o przeszłość i przyzwyczajeniach oskarżonej; niech się dowie, gdzie bywała i kto ją odwiedzał... Zaznajomiwszy się pod zręcznym pozorem ze służącymi, nie będzie to dla niego wcale trudnem... Wiadomości te dopomogą mi rozciągnąć kontrolę nad objaśnieniami; które otrzymam z innej strony...
— Zwracam uwagę pana sędziego na znaczną ilość listów pisanych do oskarżonej przez jedną z przyjaciółek z pensyi...
— Rozpatrzę wszystko po przeczytaniu pańskiego raportu.
— Jutro rano go złożę z największemi szczegółami, zanim pan przystąpisz do badania oskarżonej...
— Jutro będę ją badał tylko dla formy i dla tego, że prawo tego wymaga... Aby prowadzić sprawę na seryo, poczekam na rezultat analiz i raportu agentów, których pan wyślesz na zwiady.
∗
∗ ∗ |
Dwa tygodnie upłynęło od czasu wypadków, któreśmy przedstawili czytelnikowi.
Honoryna de Terrys, badana pierwotnie, prosto tylko dla formy, z rozkazu sędziego śledczego została przeniesioną do więzienia św. Łazarza, do oddziału obwinionych.
Jej zwykła energia ustąpiła zupełnemu prawie upadkowi ducha. Policzki jej zapadły, oczy się zagłębiły i wzrok przygasł.
Samotność i bezczynność prowadziły za sobą zniechęcenie i rozpacz.
Honoryna miała nadzieję, że się prędko usprawiedliwi.
Jej się zdawało, że jej proste i prawe wyjaśnienia z łatwością zniweczą podejrzenia równie niecne, jak i nierozsądne.
Ale trzeba było dać te wyjaśnienia.
Otóż, od dwóch tygodni — od czasu przeniesienia do św. Łazarza — sędzia śledczy nie kazał jej używać.
Listy pisane do niego z błaganiem, aby mogła być przyjętą i wysłuchaną, pozostawały bez odpowiedzi.
Nadzorca więzienia, którego błagała o współdziałanie, oświadczył, że nic dopomódz nie może.
Panna de Terrys przestraszała się milczenia, jakie w około niej zapanowało.
Już nie wierzyła w sprawiedliwość ludzką.
Zaczęła wątpić o sprawiedliwości boskiej i jej upadek ducha stawał się z każdym dniem, i że tak powiemy, z każdą godziną, cięższym i zupełniejszym.
Jednakże p. Villeret, sędzia śledczy, najsumienniejszy z urzędników, nie pozostawał bezczynnym.
Wzywał do swego biura wszystkich, których zeznania, jak sądził, mogły rozjaśnić sprawę.
Nic nie wynagradzało powolności postępowania śledczego, gdyż z nich nie otrzymywano żadnego użytecznego objaśnienia.
Analiza dokonana przez chemika prefektury, potwierdzała pod każdym względem zdanie lekarza i zgadzała się, tak samo jak on, na otrucie.
Płyn znaleziony na spodzie szklanki używanej przez pana de Terrys, zawierał znaczną ilość trucizny.
Trucizna była najzupełniej podobna do tej, która nasycała ciało.
Wszystko przekonywało o zbrodni.
Jeden tylko punkt był niewyjaśniony.
— Nauka dowodziła istnienia i skutków trucizny użytej, ale nie mogła oznaczyć, jaka to była trucizna; — uznawała się nieumiejętną pod względem jej zdeterminowania.
Ztąd, w śledztwie, wielki kłopot.
Pan Vilhret wybadywał Filipa i wszystkich innych służących z pałacu na bulwarze Melesherbes.
Z ich odpowiedzi nie można było wyciągnąć żadnego innego wniosku prócz tego, że dziewczę samo przygotowywało napój przeznaczony dla swego ojca.
Rzecz ta, tak prosta, przybierała wielkie rozmiary w uprzedzonym umyśle sędziego i zmieniała się w jego oczach na dowód potępiający.
On nie wątpił o winie Honoryny.
Pani Bertin także żyła w samotności i smutku, myśląc nieustanie o swojej córce, lecz zachowując bardzo słabą nadzieję, że ją kiedyś odnajdzie.
Wiadomość o aresztowaniu panny de Terrys wprawiała ją w osłupienie.
Przekonaną o niewinności swojej młodej przyjaciółki, starała się z nią zobaczyć, ażeby ją pocieszyć i wzmocnić, ale spotkała się z nieugiętym zakazem, a ponieważ nic tak nie skłania do egoizmu jak boleść, znowu się pogrążyła w swej macierzyńskiej rozpaczy.
Przez chwilę miała myśl udać się do policyi, aby ta wysłała swoich agentów za śladem Urszuli i Renaty.
Namysł powstrzymał ją od tego.
Obawiała się, ażeby była powiernicą nieboszczyka Roberta Vallerand widząc się ściganą, chroniąc się przed poszukiwaniem, nie opuściła Francyi ze swoją wychowanką i nie postawiła pomiędzy matką i córką nieprzebytej przeszkody.
W skutek tego, Małgorzata pogrążyła się w bezczynności, licząc tylko na obietnicę uczynioną przez notaryusza z ulicy Piramid i licząc na nią bardzo nie wiele.
Paskal Lantier, którego podwójna zbrodnia chroniła chwilowo od niespokojności, szedł za radami swego krewnego, Leopolda.
Zajmował się ze swymi rysownikami przygotowaniem planów i anszlagów i czekał, jeżeli bez cierpliwości, to przynajmniej z pozornym spokojem, rozpoczęcia robót i majątku, który miał lada chwila dostać się w jego ręce.
Leopold prowadził wesołe życie, czerpiąc bez ceremonii w worku przedsiębiercy, i wynagradzając sobie szczodrze, za brak doświadczany przez długie lata niewoli.
Przeciwnie Jarrelonge wszystko widział w czarnych kolorach i znajdował, że życie zupełnie jest pozbawione powabów.
Wspólnik jego zostawiał go prawie zawsze samego w domu przy ulicy Tocanier, a samotność sprowadzała mu ponure myśli.
Zbieg z Troyes rzucił się w ukradkowe towarzystwo piękności i hulaków trzeciej kategoryi i nie mógł za sobą prowadzić swego wspólnika, bez silnej kompromitacyi.
Otóż Jarrelonge, uważający siebie za doskonałego gentlemana, tego nie przypuszczał.
Leopold co najmniej świadczył mu łaskę obiadując z nim raz lub dwa razy na tydzień.
To pogardliwe obejście drażniło bandytę.
Prócz tęgo irytowało go to że nie pracuje.
Naszym czytelnikom wiadomo, o jakiej to pracy mowa.
Umyśliwszy sobie zabrać prędko majątek, gryzł pięści widząc, że jego kapitał nie powiększa się i zazdrościł Leopoldowi, który żył jak człowiek bogaty.
Z natury będąc bardzo skrytym, nie okazywał zwiększającego się rozdrażnienia, ale przyrzekł sobie in petto wyprawić jakiego figla swemu byłemu wspólnikowi, jeżeli rzeczy będą się miały tak dłużej.
— Ten aristo — mówił do siebie, traktuje mnie przez nogę, a jednak jestem wart tyle co i on. Obadwaj wyszliśmy z więzienia, i ja mam tę nad nim wyższość, że jestem uwolniony, gdy tymczasem on uciekł! On pracuję na korzyść jakichsić jegomościów których doi!... Kiedyś ja wreszcie poznam tych ptaszków, a wtedy i ja odegram swoją rolę w tej komedyi, albo niech mnie djabli porwą!...
Leopold pełen ufności w siebie, nie domyślał się grożącego mu z tej strony niebezpieczeństwa, lecz opłakiwał i przeklinał swój związek z Jarrelongem.
Teraz, gdy wspólnictwo tego ostatniego zdawała mu się na przyszłość bezużytecznem, znajdował, że łączący ich łańcuch jest ciężki i ambarasujący i przyrzekał sobie, iż go zerwie, jak tylko przypadek nasunie mu przyzwoity pozór.
Wiktor i Ryszard, Berralowie ciągle pracowali w warsztatach przy ulicy Picpus.
Paskal cenił zasługi Wiktora, najpracowitszego i najzdolniejszego ze wszystkich podmajstrzych, a to czyniło go pobłażającym dla Ryszarda.
Ten ostatni, przez kilka dni, prowadził się prawie porządnie.
Już Wiktor zaczynał wierzyć w prawdziwą poprawę, lecz nieszczęśliwy nałóg Ryszarda wziął górę, to też matka Baudu patrzała nań zagniewanem okiem a ładna Wirginia często płakwała.
Ryszard takie spojrzenie matki Baudu spotykał ze drżeniem.
Zdawało mu się, że w małych oczach błyszczących pod zmarszczonemi brwiami czyta to zapytanie:
— A tysiąc franków które ci pożyczyłam, nicponiu, kiedy odbiorę?...
Jakaż narto odpowiedz?
Te tysiąc franków przyrzekł oddać na dwa dni przed podpisaniem kontraktu ślubnego Wiktora i Stefci.
Kontrakt miał być podpisany za trzy tygodnie, a Ryszard nie wiedział, zkąd weźmie summę, którą miał oddać.
Jak się wywikła z tego kłopotu?
Pytanie to było zagadką niepodobną do rozwiązania.
Wiktor nie domyślał się wcale pożyczki, jaką jego brat zaciągnął od jego przyszłej świekry i z całego serca pragnął przyśpieszenia chwili małżeństwa.
Od czasu jak razem z Pawłem Lantier opalił Renatę, lekcye udzielane mu przez studenta prawa, chwilowo ustały, ale podmajstrzy co tydzień odwiedzał młode dziewczę po parę razy.
W chwili gdy znowu prowadzimy czytelnika na ulicę Szkoły Medycznej, wyzdrowienie Renaty zbliżało się do końca.
Paweł od dwóch tygodni znów był zafrasowany, prawie ponury.
Nieustające poszukiwania śladu Urszuli nie przyniosły żadnego rezultatu.
Renata ze swej stromy wpadała w smutek i nie bez obawy spoglądała w przyszłość.
Z powrotem do zdrowia, z odzyskaniem sił fizycznych i bystrości umysłu, dziewczę zrozumiało, że jej położenie jest fałszywem, a nieszczęście wielkiem, ale do obecnej chwili nie pozwalała Pawłowi czytać w swoim umyśle.
Przywiązanie jasnowłosej Zirzy do Renaty ciągle wzrastało.
Pomimo swego fałszywego położenia i cokolwiek lekkich obyczajów, studentka uwielbiała Renatę za jej niewinność niepokalaną, za tę czystość bez zmazy, która jej czoło otaczała dziewiczą aureolą.
Znała ona położenie Renaty, lecz przekonaną, że dziewczę będzie żoną Pawła, nie kłopotała się jej przyszłością, — jednakże chciała mieć pewność pod tym względem.
Pewnego poranku — tego samego w którym powracamy do syna Paskala Lantier, Zirza, która ciągle sypiała przy Renacie, na improwizowanem łóżku, udała się do Juliusza Verdier, u którego Paweł od trzech tygodni korzystał z gościnności.
Przyjaciele pro wadzili z sobą rozmowę.
— Może Renata ma się gorzej? — zapytał żywo Paweł.
— Nie... nie, uspokój się pan... — odpowiedziała studentka siadając na krzesełku jak na koniu, w pozie przez siebie ulubionej, ale której nie śmiała przybierać na dolnem piętrze, — nasza kochana pieszczotka ma się zupełnie debrze... — Właśnie, wstała, ubiera się, i ja skorzystałam z tej chwili, aby z tobą pomówić poważnie...
— Poważnie! — powtórzył Juliusz Verdier z komicznem zadziwieniem. — O! to szalenie zmienia twoje przyzwyczajenia.
— Cicho, ty gaduło!... Ja mówię do Pawła, a nie do ciebie.
— Do mnie? — zawołał student prawa.
— Tak, do ciebie, ale się nie niepokój. — Jest to rzecz poważna, ale nie przestraszająca...
— No, o cóż idzie?
— O twoją miłość... Co ty myślisz zrobić z Renatą?...
— Wiesz dobrze że myślę się z nią ożenić... — odparł Paweł z żywością.
— Ożenić, bardzo dobrze... A w którym cyrkule?...
— Zirzo, ty myślisz coś złego! — rzekł młodzieniec ze zmarszczonemi brwiami.
— Wcale nie... — ja chciałabym się tylko objaśnić, ot i wszystko... Zatem chcesz Renatę wziąść za żonę, prawdziwą żonę, przed panem merem i księdzem proboszczem, jednym w szarfie, a drugim w ornacie?...
— Powiedziałem ci już, że to jest moje najdroższe życzenie...
— Dobre rzeczy zyskują na powtórzeniu...
— Bis repetita placent... — szepnął Juliusz Verdier z uśmiechem.
— I kiedyż wesele? — mówiła dalej Zirza.
— Jak tylko Renata zupełnie wyzdrowieje pójdziemy do ojca, który pełen ufności w moją roztropność, zostawił mi wolny wybór towarzyszki życia, przyrzekając go zatwierdzić...
— Renata dziś jest tak zdrowa jak rydz...
— No! to jutro pójdziemy do ojca — zawołał Paweł.
— Oboje?
— Tak, oboje...
— Weźmiesz z sobą Renatę, to bardzo dobrze! A potem ją przyprowadzisz?
— Rozumie się.
— Gdzie?
— Szczególne pytanie! Przyprowadzę ją tutaj...
— A więc! właśnie tego nie trzeba, i ja się stanowczo temu sprzeciwiam.
— Ty, Zirzo!
— Ja.
— A to dla czego?
— Dla najlepszych w świecie powodów... — Renata wyzdrowiała... Renata jest śliczna jak amorek... kocha cię... ty ją ubóstwiasz... a człowiek jest ułomny... ja wiem trochę o tem... Całus, jeden, drugi... To upaja... To mnie upoiło... To z kolei mogłoby, i ciebie upoić, wierz mi... Chcesz aby Renata została panią Lantier? A więc urządź się tak, aby w dniu kiedy przybierze twoje nazwisko, imię jej było tak czyste jak i honor... Trzeba aby twój ojciec pod tym względem nie miał żadnej wątpliwości... Jeżeli Renata zostanie tutaj aż do ślubu, każdy powie, będzie przekonanym, że jest twoją kochanką...
— To będzie fałszem!
— A jednak tak powiedzą, tak będą wierzyć... i choćbyś mnie nazwał zrzędą, powtarzam jeszcze raz że nie trzeba!
— Może ty masz i słuszność — rzekł Paweł mocno zaniepokojony.
— Zapewne ma słuszność... — odparła jasnowłosa Zirza.
— Cóż więc począć?
— Rzecz bardzo prosta... Renata w portmonetce swojej ma dosyć okrągłą sumkę w pięknych sztukach dwudziestofrankowych. Pieniądze te posłużą na wynajęcie pokoiku i zakupienie tanich mebelków. Renata cudownie robi koronki, jak mi mówiła... Będzie mogła dla rozrywki pracować i zarobić na utrzymanie... Tym sposobem dziewczę nie będzie ci nic winne i położenie jej będzie zupełnie uregulowanen, tem więcej, że od dnia dzisiejszego aż do chwili ślubu powstrzymasz się z wizytami w domu swojej narzeczonej... Renata od czasu do czasu wyjdzie ze mną i będziesz się z nią widywał tylko w mojej obecności. Ja ją kocham, tego aniołka! Mianowałam się jej dozorczynią i dowiodę ci, że dziewczyna bardzo może, tak jak piękna Helena, nie szanować swojej cnoty, a jednak pilnować cudzej! Tak!
— No, mój niebieski króliku, klasyczny smok z ogrodu Hesperyd niczem jest w porównaniu z tobą! — zawołał Juliusz Verdier, który paląc z długiej fajki, słuchał swojej kochanki z miną pełną ździwienia.
Zirza odpowiedziała ze śmiechem:
— Dla tego że smok pilnował tylko pomarańcz, a ja pilnuję kwiatu pomarańczowego!...
— Patrzaj! rzekł student medycyny — jaki koncept... i wcale zręczny...
— Doskonale!... oddają mi sprawiedliwość.
Paweł wstał.
Zbliżył się do Zirzy i podał jej rękę.
Studentka ujęła ją i serdecznie ścisnęła.
— Wszak mnie zrozumiałeś, nieprawda? — zapytała z uśmiecham.
— Tak jest i dziękuję ci, żeś mi ukazała niebezpieczeństwo... Potwierdzam wszystko coś powiedziała i wszystko co chcesz zrobić... Zaraz jutro zajmę się wyszukaniem mieszkania dla Renaty i jej umieszczeniem...
— Ja znam mężczyzn. Najlepszy nic nie wart... Zrobiłbyś odcisk zamku... Umieszczenie należy do mnie... Ja się tem zajmę z Renatą...
— Działaj jak chcesz sama...
— O! co się tego, tycze, to moja rzecz...
— Pozwól mi przynajmniej poprosić cię, zaczerpnąć w mojej sakiewce.
— Nie przyjmujemy tego od ciebie! — odparła Zirzą trzaskąjc różowym paznogciem o białe ząbki. Luidory Renaty wystarczą aa zapłacenie za mebelki... będą eleganckie. Dziś jeszcze pójdę za mieszkaniem...
— Ależ Renata sama, na śmierć się zanudzi.
— Już ja się w to wdam... I patrzaj, znam pewną wdowę, kobietę nadzwyczaj uczciwą, utrzymującą skład koronek... Poproszę ją ażeby wzięła Renatę do siebie i dała jej zajęcie... Będzie ona tam jak w domu i będzie pobierała płacę...
— Ale, na cóż to — zapytał Paweł — skóro się mamy pobrać.
— Małżeństwo, to zawsze długo się ciągnie, a gdy twoje dojdzie do skutku, gdy Renata będzie bogatą, to zawsze z niejaką dumą pomyśli, że mogła sobie sama dawać radę...
— Zirzo, jesteś aniołem!
— To rzecz wiadoma!... Ale w życiu anioła jest także kłopot niemały.
— Jaki?
— Wmówiłeś w Renatę, że Juliusz jest moim prawym mężem, i dręczy mnie myśl, że ona może się dowiedzieć czego innego... Niezmiernie mi idzie o jej szacunek... Nareszcie, ja się pod tym względem urządzę... dam sobie radę... Zaraz zabierzemy się do śniadania... Powiem słów parę Renacie...
Izabella złożyła na policzkach Juliusza jakie pół tuzina głośnych całusów, powtórnie ścisnęła Pawła za rękę i zeszła na niższe piętro.
— Chciała się ona porozumieć ze studentem prawa przed wytłómaczeniem Renacie, o ile jej położenie było fałszywem, gdy by po wyzdrowieniu nie przestawała korzystać z gościnności młodzieńca.
Paweł Lantier zrozumiał.
Teraz trzeba było przygotować córkę Małgorzaty do opuszczenia mieszkania narzeczonego.
Renata skończywszy się ubierać, czekała na Izabellę porządkując trochę pokój, który jej służył za mieszkanie.
Pobiegła na spotkanie Zirzy i ucałowała ją.
— Jakżeś ładna i świeża dzisiejszego poranka! — rzekła studentka. — Pyszną masz minę!... Niktby nie uwierzył, żeś przebyła ciężką chorobę... Zdrowie wróciło, ale trzeba unikać wszelkiego zmęczenia... — Porządkowanie skończę po śniadaniu... Teraz zaś, połóż tę trzepaczkę, siadaj i rozmawiajmy.
— Masz więc mi powiedzieć co szczególnego. — zapytała Renata.
— Tak jest.
— I to coś ważnego, gdyż masz minę poważniejszą niż zwykle.
— Coś po ważniejszego, tak jest... Siadaj tam, naprzeciwko mnie... Podaj mi swoje małe łapki i słuchaj.
— Mocno zaintrygowana i trochę niespokojna, Renata usiadła i podała ręce towarzyszce, która rzekła:
— Otóż jesteś uleczona, pieszczoszko, ale tylko ciało odzyskało zdrowie, dusza ciągle cierpi...
Renata silnie się zarumieniła.
Zirza mówiła dalej:
— Dusza cierpi, i mnie się zdaje żem zrozumiała, jakiego to jest rodzaju cierpienie, któreś przedemną trzymała w tajemnicy... Odpowiedz mi otwarcie, tak samo otwarcie jak ja mówię do ciebie... Czy ja sie mylę sądząc, że twoje tutaj położenie jest anormalnem, że twoja skromność oburza się na nim i godność twoja na tem cierpi?... Że ty się zapytujesz siebie samej, jaka cię przyszłość czeka, ciebie bez rodziny i samotną w świecie...
— Nie mylisz się... — szepnęło dziewczę, której oczy zaszły łzami... — Tyś pojęła wszystko co się dzieje w mojej duszy, wszystko co mnie zasmuca...
— Nie płaczmy, pieszczoszko! — rzekła jasnowłosa Zirza, przyciągając dziewczę do siebie i całując. — Od łez tylko oczy czerwienieją... Wszak tobie nie raz powtarzasz, czy prawda, że obecność twoja u młodego człowieka, którego prawy charakter i uczciwe zamiary są nieznane, może być źle tłómaczoną, i dać miejsce potwarczym domysłom.
Renatą ścisnęła Zirzę za rękę, wołając:
— Tak... tak... właśnie to samo!
— Paweł chcąc cię wziąść za żonę — mówiła studentka dalej — nie chce aby ktoś przypuszczał, że zanim został twoim mężem, był twoim kochankiem.
Córka Małgorzaty spuściła głowę, zarumieniła się i uwolniła swoje ręce, chcąc niemi twarz zakryć.
— A! ja wypowiadam wszystko jasno, wyraźnie, brutalnie... — zawołała Zirza. — Lepiej iść prosto krótszą drogą do celu, jak się zabłąkać na bocznych ścieżkach. Nic łatwiejszego jak uniknąć nawet cienia podejrzenia i przeszkodzić zrodzeniu się potwarzy...
— Jakim sposobem? — zapytała Renata.
— Dosyć będzie, jeżeli jak można najprędzej, opuścisz ten pokój i ten dom...
— Ależ ja jestem sama... bez opieki... bez funduszu...
— Nie bez opieki, pieszczoszko, ponieważ mnie masz — odparła studentka — a także i nie bez funduszu, gdyż usiłując cię zamordować, nie skradziono ci portmonetki, a ta, na honor, jest dobrze wypchana.
— Są to moje oszczędności z pensyi — rzekła była uczennica pani Lhermitte.
— Posłużą nam one na wynajęcie i umeblowanie małego pokoiku.
— Czyż to wystarczy?
— Aż nadto.
— Zgoda, lecz wynająwszy i umeblowawszy pokój trzeba żyć.
— Wypadek ten jest przewidziany... Lubisz pracować?
— Tak, bo próżnowanie napawa mnie zgrozą...
— A więc, aż do ślubu będziesz pracowała...
— Nic więcej nie pragnę, ale...
Renata zamilkła.
— Ale co?— zapytała Zirza.
— Nie znam się na żadnej robocie... zżadném rzemiośle...
— Tak sądzisz?
— Bezwatpienia.
— No, to się mylisz... Haftujesz cudownie...
— Tak mówią...
— Umiesz robić koronki...
— Dosyć dobrze...
— Lepiej nie trzeba.... Mam dla ciebie miejsce starszej panny u pewnej pani, bardzo zacnej i dobrej jak anioł, która utrzymuje magazyn koronek... Da ci na miesiąc sto franków i stół... Nie tylko będziesz mogła żyć, ale złożysz sobie oszczędności... Jak ci się to podoba?
— Zirzo, kochana Zirzo, ty jesteś moim aniołem opiekuńczym!...
— Coś podobnego w tym rodzaju powiedziano mi, przed chwilą, na górze! — zawołała Zirza ze śmiechem. — Jutro pójdziemy do tej pani, a dziś jeszcze zajmiemy się mieszkaniem... Zobaczmy no ile mamy do wydania... Ułóżmy budżet... Widziałam w twojej portmonetce sporo złota, alem go nie rachowała... Zróbmy to teraz.
Renata pobiegła po portmonetkę, którą otworzyła.
— Oto jest mój majątek... — rzekła wysypując na stół luidory, które się rozsypały z brzękiem metalicznym.
Zirza przerachowała je, poczem rzekła:
— Trzysta trzydzieści franków, prócz srebra... Kopalnia peruwiańska...
— I jeszcze to... dodała Renata wydostając z kieszeni bilet bankowy i rozwijając go.
— Papierek Garata na pięćset!... — rzekła Zirza wesoło. — Summa ośmset trzydzieści franków!... Filia domu Rotszylda!... Teraz łatwo ułożyć budżet... — Odłóżmy trzysta franków na ładne mebelki, dwieście na skromne zasilenie garderoby, potem na komorne z góry i na poczekanie pensyi.. Równowaga zupełna, a raczej bilans jest po naszej stronie... Wszystko dobrze!...
Z jednego przedziału portmonetki wypadł papier szarawy.
Co to jest? — zapytała studentka, Doprawdy nie przypominam sobie... —rzekła Renata rozkładając papier.
Nagle jej czoło pofałdowało się zmarszczkami.
Zirza spostrzegła to i rzekła:
— Cóż to jest znowu?
— Szczególnie i trochę przestraszające wspomnienie... szepnęła córka Małgorzaty.
— Przestraszające? Dla czego?
— Jest to list człowieka, który uciekł z więzienia w Troyes, kiedym była na pensyi u pani Lhermitte.
— Zbrodniarza! — zawołała Zirza.
— Paulina miała go za niewinnego... — odpowiedziała Renata, która wpadła w zamyślenie. — Opowiem ci to później...
U drzwi mieszkania zabrzęczał dzwonek.
Studentka pobiegła otworzyć.
Paweł z Juliuszem weszli do pokoju.
— Przyniosą śniadanie... — rzekł Juliusz. — Tyle tylko zostało czasu, aby stół nakryć...
Renata wyszła na spotkanie młodych ludzi z wyciągniętemi rękoma i uśmiechem na ustach.
— Twarz uśmiechnięta. — rzekł przyszły doktor. Brawo! umysł i ciało zarówno zdrowe.
— Tak jest — rzekła Zirza — umysł jest spokojny... Renata milczała, ale doznawała tych samych kłopotów co i ja... Gdy postanowienie faz zostało powzięte, troski znikły, jak gdyby czarami, i od jutra zaczynamy szukać skromnego gniazdka...
Paweł wydał głębokie westchnienie.
— Ja wiem, że to jest potrzebne — rzekł — ale Renata się z nami rozstanie, a to nie wesołe...
— Ponieważ tęgo koniecznie potrzeba... — wyszeptała córka Małgorzaty również wzdychając.
— Szczęściem rozłączenie będzie krótkiem... — rzekł student prawa. — Po zajęciu mieszkania, zaraz pójdziemy do mego ojca i panna Renata wkrótce przybierze nazwisko pani Lantier...
Odpowiedzią Renaty było długie wejrzenie, pełne wdzięczności i miłości?
Nakryto do stołu.
Gerson z poblizkiej restauracyi przyniósł śniadanie i dwie młode pary zasiadły do niego.
∗
∗ ∗ |
Wybiła ósma wieczorem.
Czas był suchy, zimno bardzo silne.
W sypialnym pokoju domu przy ulicy Tocanier, zajmowanym przez Leopolda i Jarrelonge’a, palił się spory ogień z węgli kamiennych.
Leopold zjadłszy obiad w Paryżu, tylko co po» wrócił i opanowany przez mocny katar, postanowił trzymać się ciepło i położyć do łóżka.
Siedząc w wygodnym fotelu przy kominku, przygotowywał sobie grog gorący, na sposób amerykański, lekarstwo swego pomysłu, o którego skutku nie wątpił.
Leopold był sam.
Jarrelonge, którego mocno zaniedbywał, — (o co słyszeliśmy skarżącego się tego ostatniego) — korzystał z zupełnej wolności, odwiedzając szynkownie i swoich dawnych znajomych.
Musimy nadmienić, ze postępowanie jego było szczytem oszczędności i postanowił stanowczo, nie mięszać się do jakiejkolwiek bądź operacyi, w której, by mu ofiarowano udział w niebezpieczeństwach i korzyściach.
— Wspólnicy — mówił sam do siebie — to kiepski inters! — Tego lub owego dnia następuje poróżnienie, rozdział i pierwszy złapany wydaje innych. Obejdzie się bez tego!... Gdy będę pracował, to sam... To rzecz pewniejsza...
Tymczasem życie pełne uciech i zupełnie bezczynne, nudziło wysłużonego łotra; — pił aby się rozerwać i upijał się, pijąc.
Dwa lub trzy razy powrócił do domu w stanie zupełnego opilstwa, lecz działo się to podczas nieobecności Leopolda, który zaleciwszy mu najnormalniej wstrzemięźliwość, byłby to bardzo źle przyjął.
Jarrelonge cały dzień przepędził przy rogatce Vincennes, chodząc od kawiarni do kawiarni, od jednej knajpy do drugiej.
Obiad jadł w garkuchni, w towarzystwie trzech czy czterech podejrzanych jegomościom, którzy, po obiedzie, zaproponowali mu partyę pikiety.
Czując, że mu głowa cięży i zresztą, nie zachwycając się nad miarę powabami pikiety, Jarrelonge nie dotrzymał swoim towarzyszom placu i udał się na ulicę Tocanier.
Przy wyjściu z szynku ogarnęło go zimno i w jednej chwili rozwinęło nieobjawiający się dotychczas stan opilstwa.
Potykał się co krok i ślizgał, abtego wieczora opilstwo jego było wesołe i przesuwało przed jego Oczyma widziadła różowego koloru.
Wskutek więc tego śpiewał.
Dwa wiersze zapożyczone z jednej piosenki, zwrotka z drugiej, pół kupletu z trzeciej, wszystko to następując po sobie, łącząc bez rymu i sensu, tworzyło prawdziwe pot-pourri, zakończone dziwnym wykrzykiem, któryśmy już raz słyszeli w okoliczności dramatycznej i który miał początek w improwizatorskiej werwie tego nędznika:
„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon.
Zaraz na moście Bercy
To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel!...“
Dziesięć zaledwie kroków dzieliło go od drzwi domu, gdy głosem opiłym lecz dźwięcznym, zaczął śpiewać tę zwrotkę złowrogiej pamięci.
Leopold Lantter. siedząc przy ogniu i przygotowując swój grog, usłyszał go.
Zadrżał na całem cięte, przypominając sobie, że te słowa były dlań sygnałem morderstwa, morderstwa, które, jak mu się zdawało, popełnił na osobie Renaty.
— To Jarrelonge! — szepnął, zaciskając pięści. — Ten idyota mógł był wybrać inną piosenkę!...
Drzwi od ulicy otworzyły się i zamknęły.
Ciężki krok odezwał się na dziedzińcu, śniegiem wysłanym, poczem z kolei drzwi od domu obróciły się na swoich zawiasach.
Jarrelonge otworzył trzecie drzwi, prowadzące do pokoju sypialnego i stanął, oparłszy się o futrynę dla utrzymania równowagi i patrząc na Lantiera.
— O! o! — rzekł bełkocąc z głupowatym śmiechem — widzę tu sobie sami wyprawiają małą ucztę Baltazara! Więc milord dzisiaj nie poszedł do klubu!... Milord dziś nie otrzymał zaproszenia od żadnego ambasadora?...
Leopold wzruszył ramionami.
— Pijany, jak bydlę! — pomyślał.
Poczem głośno i opryskliwie dodał:
— No, wchodź i zamykaj drzwi...
— Zamykać drzwi?... — powtórzył Jarrelonge.
— Tak, dokroćset.
— Czy to mam zamykać jak przyjaciel, czy jak służący?...
— Jak ci się podoba, bylebyś tylko zamknął!.. Tylko się śpiesz, bo zimno, a ja mam katar.
— Doskonale... ponieważ jak przyjaciel, więc jestem posłuszny...
Bandyta popchnąwszy drzwi, znowu się roześmiał bydlęcym śmiechem ludzi pijanych i zaczął mówić przez nos, naśladując Lantiera:
— A! jesteś zakatarzony! Więc mój kochany potrzeba ci lemoniady gorącej albo ziółek z mchu i jujuby... Co ty tam pijesz?
— Bardzo gorący grog amerykański...
— Podaj no mi butelkę z arakiem.
I Jarrelonge wyciągnął rękę, aby pochwycić flaszkę.
Leopold zamiast mu podać, szybko ją usunął.
— Hę? — rzekł Jarrelonge. — Co to jest? Odmawiasz mi kropelki?...
— Najzupełniej.
— A! ba, a to dla czego?...
— Boś już pił dosyć...
— Może i dosyć... — odparł pijak kwaśno. — Tak... dosyć... ale nie za wiele...
— I owszem, za wiele! i bardzo za wiele!... Dowodem zaś tego jest, że nie masz zimnej krwi...
— Nauki, papie?...
— Tak, lekcye, które jak się spodziewam, przypomnę ci o roztropności; Coś ty śpiewał na całe gardło idąc tutaj?
Jarrelonge przybrał zadowoloną minę.
— Com śpiewał? — powtórzył. — Piosnkę swojej kompozycyi, którą musisz pamiętać.
— Właśnie dlatego, że pamiętam, uważam ją za kompromitującą w najwyższym stopniu! Pamiętaj, że dosyć, aby ktoś jedno słowo zapamiętał z niej w owej nocy, gdyśmy byli na moście Bercy, aby nas zaprowadzić tam, gdzie iść żaden z nas nie ma ochoty.
— Gdzie, naprzykład?
— Pod rogatkę Świętego Jakóba! Prócz tego, mój stary, zanadto często się napijasz i jeżeli tak dłużej będzie, to kwita z przyjaźni...
— Co to jest?... Jaśnie pan mi grozi?
— Nie grożę... Ostrzegam...
Pijak stawił się opornie.
— Ja nie lubię ostrzeżeń, rozumiesz! — zawołał Jeżeli sobie trochę pozwolę, to twoja wina! Nie mam nic do roboty i nudzę się... Nudy mnie drażnią — a gdy jestem rozdrażniony, piję, à gdy piję, jestem wesoły... Zdaje mi się, że w tem nie ma nic złego... A zresztą, przeciężeśmy nie wzięli ślubu z sobą, nie prawda? jeżeli ci się moje postępowanie nie podoba, rzeknij tylko słówko, poszukam sobie innego mieszkania...
Leopold pomyślał, że mu się nadarza wyborna sposobność, bez hałasu, przywieźć do skutku swój projekt rozłączenia.
Myślał z tego skorzystać.
— To może będzie najlepszem... — odparł.
— Tak, naprawdę? Ten dobry chłopak Jarrelonge służył jaśnie panu, który teraz spoczywa na laurach i jest wypchany banknotami, jak gęś nadziewana jabłkami... Teraz, jaśnie pan nie potrzebuje tego dobrego Jarrelonge’a i naturalnie powiada mu: Na lewo w tył i wynoś się! to będzie najlepszej, co można zrobić! Śliczne rozumowanie!
— Ech! — odparł Leopold kwaśno — przecieżeś mi darmo nie służył! Zapłaciłem ci!
— Prawda... — rzekł Jarrelonge — zapłaciłeś mi, ale to mi nie zabezpieczyło przyszłości i mówiąc między nami otwarcie, miałem prawo się tego spodziewać, bo mi obiecywał złote góry, gdyś mnie potrzebował... Ha, zresztą cóż dziwnego, nie wdzięczność leży w naturze! Przestałem być użytecznym, więc jestem godzien tylko na śmiecie.
— Wszystko co było do zrobienia, zostało już zrobione... Ja się już nie chcę mięszać do niczego, lecz nie bronię ci pracować z kim innym... Wolność nieograniczona...
— I chcesz abym się wynosił?...
— Ponieważ ci się tu niepodoba...
— A prócz tego stoję ci na zawadzie...
— Ba! wzajemnie zawadzamy sobie...
— Tak mi się zaczyna zdawać...
— A ja, jestem tego pewny...
— A więc! mój stary, zgoda... Nie długo będę pleśniał w nieruchomości przy ulicy Tocanier.
— Masz słuszność, ale pomimo to, zostaniemy z sobą w przyjaźni.
— Ba!... inaczej przyniosłoby to obudwóm nieszczęście... Nie boimy się siebie wzajemnie, gdyż jeden drugiego trzyma w swojej mocy, a chcąc się rozstać w przyjaźni, musimy przedewszystkiem uregulować swoje rachunki.
Leopold rzucił na Jarrelonge’a rozgniewanym wzrokiem i zapytał groźnie:
— O jakich to mówisz rachunkach? Ja ci za każdy interes oznaczyłem wynagrodzenie... Czyś go nieodebrał?...
— Nic nie dostałem za zrobienie fałszywych kluczów...
— Turlututu!... — zawołał Jarrelonge szyderczo. Powiedz to komu innemu, tatulku! Tybyś pracował nadarmo? Nigdy! Wziąłeś za to grosze od jegomości, który cię używa...
— Ani grosika!...
— Djabelnie żartujesz!...
— Powiadam ci, żem nic nie wziął i to z bardzo ważnego powodu.
— Jakiego?...
— Fałszywe klucze na nic się nie przydały...
— Uwierzę, jeżeli ci to zrobi przyjemność, ale z tem wszystkiem nie mało się napracowałem, zanim zrobiłem słowiki... słusznie mi się więc należy zapłata.
— Zgoda... Dam ci pięćset franków.
— Zaraz?
— Czy się dziś oddalasz?
— Nie... Muszę poszukać pokoju. Muszę się umeblować... Więcej szyku i mniej kompromitacji... Właściciele zajazdów prowadzą księgi i policya tam nos wtyka... Nie lubię uwag tych ludzi...
— Więc dobrze... Dam ci pięćset franków gdy się będziesz przenosił.
— Dobrze... A teraz poczęstuj że mnie... O! ja wiem dobrze że już mam dosyć. To też poprzestanę na małej kropelce rumu i potem pójdę spać...
Leopold wołał ustąpić niż się spierać.
Wziął butelkę z rumem, nalał kieliszek i podał Jarrelonge’owi, który go wypróżnił za jednym łykiem.
— Dobrze idzie... — rzekł pijak, klaszcząc językiem. Dobranoc!
Poczem udał się do pokoju, w którym sypiał.
— No, — pomyślał zbieg z Troyes zacierając ręce — osiągnąłem swój cel prędzej i łatwiej, niż się mogłem spodziewać... prawda, że mi sposobność przyszła z pomocą.... Jak tylko Jarrelonge się oddali, wyprowadzam się z kolei, nie zostawiając swego adresu i nie będę miał tego ciężaru na ramionach.
Ze swej strony pijak rozbierając się, tak mówił sam do siebie:
— Leopold jest figlarz... To też go puszczam przez nogę... Ale mu się ztąd wyniosę, muszę starannie przetrząść budę.
Poczem rzucił się na łóżko i natychmiast zasnął snem ciężkim, z którego obudził się nazajutrz bardzo późno.
Były więzień już był wyszedł.
Złodzieje z powołania — (rzecz szczególna lecz niezaprzeczona) — mają względną ufność w uczciwość swoich wspólników i ta ufność rzadko bywa oszukaną.
Krewny Paskala nie podejrzywał Jarrelonge’a że ten ma zamiar go okraść, ale wiedział, że jest ciekawy i nie zaniedbywał zabierać z sobą, wychodząc, kluczów od wszystkich mebli.
Szczegół ten zwrócił uwagę uwolnionego więźnia, którego sen nie pozbawił myśli o poszukiwaniu.
— Doprawdy nie ufają Bibi! — mruknął wykrzywiając się szyderczo. — Zabierają klucze! A to mi głupstwo! Jak gdyby to zamki nie były ze mną znajome! Przyjaciel Leopold nie jest zręczny... Nasuwa on mi myśl, że w którejś szufladzie ma coś, czego nie chce żebym zobaczył... może nazwiska tych, dla których pracuje... A to by mi była gratka! Zresztą zobaczymy... Teraz trzeba pójść szukać mieszkania, i żadnych głupstw... bądźmy ostrożni. Chcę grypsnąć Leopoldowi co będzie można... jemu mogłaby przyjść do głowy ta sama myśl... Do kroćset!... już się to nie raz trafiało... zabezpieczmy się...
Jarrelonge otworzył szufladę, wydostał pulares zwierający jego oszczędności i wsunął do kieszeni.
Potem ubrał się, wyszedł, skierował na przedmieście Świętego Antoniego, zjadł obfite śniadanie w mleczarni, kazał sobie podać mazagranu i kieliszek wódki, zapalił cygaro i puścił się w drogę z nosem zadartym do góry, w poszukiwaniu za mieszkaniem, któreby natychmiast było wolne.
Szedł przedmieściem na los szczęścia.
Nie dojrzał ani jednej karty.
Minąwszy plac Bastylli wszedł na ulicę Świętego Antoniego.
Nic i nic.
— Może łatwiej znajdę na przyległych ulicach... pomyślał.
I wszedł na ulicę Beautreillis.
Zaledwie uszedł dwadzieścia kroków, gdy wzrok jego zatrzymał się na karcie.
Na niej był napis następujący:
„Pokój kawalerski do najęcia w każdym czasie. — Odźwierny wskaże“.
— Jeżeli jest wolny, to mam co mi potrzeba — rzekł Jarrelonge do siebie, wchodząc do sieni domu.
Była to duża budowla, stanowiąca niegdyś część pałacu przyległego do ogrodów kościoła Ś-go Pawła.
Uwolniony więzień otworzył drzwi od loży odźwiernego.
Odźwierna, osoba trzydziestoletnia, szyjąca na maszynie damskie buciki, podniosła głowę i spojrzała nań ciekawie.
— Masz pani pokój kawalerski do najęcia? — zapytał.
— Tak panie... to karta objaśnia.
— Na którem piętrze?
— Na czwartem.
— Cena?
— Dwieście franków rocznie, z zastrzeżeniem, że lokatorom nie wolno przyprowadzać kobiet...
Jarrelonge przybrał fizyognomię w najwyższym stopniu obłudną.
— Zastrzeżenie to pojmuję i pochwalam. — rzekł. — Dom uczciwy i porządnie utrzymywany tak jak ten, nie powinien być widownią nieprawych stosunków...
— Właściciel tego wymaga.
— Tem więcej go za to szanuję...
— Nie masz pan psa?
— Nie, pani, ani psa ani kota...
— Nie masz pan papugi?...
— Ani papugi, ani kanarka.
— Nie masz pan jakiej maszyny?... Maszyny są zabronione, z wyjątkiem dołu.
— Żadnej a żadnej... Jestem komisantem fabryki papieru kolorowego.
— Dobrze... Chcesz pan zobaczyć pokój?
— Tak, jeżeli jest wolny zaraz...
— Jeżeli pan masz ochotę, to możesz się dziś wieczorem wprowadzić... A! muszę pana o jednej rzeczy uprzedzić...
— O jakiej?...
— Opłata za kwartał z góry...
— Zastosuję się do tej reguły i to mi nie sprawi różnicy... Jak mnie pani widzisz, jestem dosyć zamożny...
— Tem lepiej dla pana... Zaprowadzę pana.
Odźwierna wzięła klucz, wyszła z loży, której drzwi zamknęła i weszła na szerokie schody, których poręcz była z żelaza kutego, z siedmnastego wieku.
Odstępy ha schodach były obszerne, sufity wysokie, okna szerokie.
Na czwartem piętrze poczciwa kobieta stanęła aby odetchnąć.
— Czyi już jesteśmy? — zapytał jej Jarrelonge...
— Prawie... — odpowiedziała, zabierając się do drogi i zapuszczając w korytarz jasno-oświetlony.
Stanęła przy jednych drzwiach i otworzyła drzwi.
— Wejdź pan — rzekła — to tu.
— Pokój, do którego wszedł Jarrelonge, był obszerny i wysoki...
Oświecony był szerokiem oknem, wychodzącym na ogród.
Były wspólnik Leopolda Lantier rzucił wokoło wzrokiem.
— Do djabła! — rzekł. — Nie ma kominka.
— Tak, boprzedzielono forsztowaniem pokój na dwie połowy i kominek znajduje się w drugiej połowię... Ale będziesz pan mógł mieć piecyk... To tak samo grzeje i jest wygodniejszem... A może pan chcesz pokój sąsiedni z przyległym gabinetem. — Tylko ze to cokolwiek za drogo.
— Ile?
— Dwieście pięćdziesiąt franków.....Czy się pan zgadzasz?
— Nie, nie, biorę ten i oto jest zadatek.
Jarrelonge włożył pięć franków odźwiernej w rękę i mówił dalej:
— Jutro sprowadzę rzeczy...
— No, to dzisiaj wyporządzę mieszkanie, dziś wieczorem będzie gotowe...
— Za chwilę przyślę tu piecyk, który pani będziesz łaskawa podpalić, aby było ciepło przy porządkowaniu... Oto jest sto sous na opał... Komorne za kwartał zapłacę po wprowadzeniu...
— I przy podpisaniu kontraktu... Taki jest zwyczaj gospodarza...
— Dobrze, pani...
Nowy lokator z odźwierną zeszli na dół.
Jarrelonge poszedł do handlarza żelazem, kupił piec lany z rurami i kazał natychmiast zanieść na ulicę Beautreillis.
— Teraz — pomyślał — kompletne łóżko, dwa krzesła, stół, szafa i mój Luwr będzie umeblowany.
Powrócił na przedmieście Świętego Antoniego; aby porobić zakupy.
W chwili gdy mijał plac Bastylii, Izabella i Renata jeszcze cokolwiek słaba w nogach, wychodziły z ulicy Szkoły Medycznej i szły ku stacyi dorożek, znajdującej się pod sztachetami ogrodu pałacu Cluny.
Zirza wsadziła swoją towarzyszkę do powozu o dwóch miejscach, kazała woźnicy jechać na bulwar Beaumarchais, powiedziała numer domu i usiadła obok Renaty.
— Kochane dziecię — rzekła do niej — nim się zajmiemy wyszukaniem lokalu, trzeba się dowiedzieć czy cię pani Laurier przyjmie, jak mam nadzieję... Jeżeli jej odpowiedź będzie przychylną (o czem nie wątpię) — po szukamy pokoiku w okolicach magazynu, abyś rano i wieczorem nie miała dużych kursów do odbywania...
Pani Laurier była w Paryżu bardzo znaną, jako kupcowa koronek, chociaż sklep jej miał powierzchowność skromną.
Żaden z magazynów w piękniejszych częściach miasta nie był lepiej zaopatrzony i urządzony.
Znaleźć w nim można było nie tylko nowe koronki różnego pochodzenia, ale także koronki stare, bardzo rzadkie, znacznej wartości.
Pani Laurier, której już minęła pięćdziesiątka, utrzymywała od dwudziestu pięciu lat ten sklep, odziedziczony po matce.
Lubiąc zajmować się sama wszystkiem, poprzestawała na dwóch pomocnicach pannie sklepowej, którą obdarzała dosyć znacznem zaufaniem i popychadle do odbywania kursów.
Pilnie ona bywała na sprzedażach w pałacu Drouot; — w czasie jej nieobecności, panna sklepowa odpowiadała za cały magazyn.
Otóż, od miesiąca blizko pani Laurier znajdowała się w niemałym kłopocie, gdyż jej zastępczyni opuściła ją dla wyjścia za mąż i założenia sklepu na swoją rękę.
Wiele młodych dziewcząt zgłaszało się o wakujące miejsce, ale pani Laurier okazała się wybredną.
Najprzód trzeba jej się było podobać z powierzchowności, a potem przedstawić dobre rekomendacye.
Żadna z konkurujących nie odpowiedziała tym dwóm warunkom.
Zirza znając oddawna kupcową koronek, wiedziała o tych okolicznościach i spodziewała się obrócić je na korzyść Renaty.
Przyjechano na bulwar Beaumarchais. Zirza wysadziła Renatę, odesłała powóz, minęła chodnik i podeszła do sklepu.
Za szybami, rozłożone były pyszne koronki, które uderzyły Renatę podziwem.
Kochanka Juliusza Verdier rzuciła do wnętrza okiem i rzekła:
— Pani nie ma... jest tylko popychadło... Zatem dotychczas nie wzięła nikogo. Mamy więc pomyślność za sobą... Wejdźmy...
Otworzyła drzwi.
Renata weszła za nią, drżąc trochę.
Popychadło, ruda, czternasto lub piętnastoletnia dziewczyna, z bystrą miną, z fizyognomią czysto paryzką, odpowiadająca na pretensyonalne imię Zenejdy, wstała i podeszła ku nim.
— Czy pani Laurier nie ma w domu? — zapytała Zirza.
— Nie ma, proszę pani, ale zaraz powróci. Może panie zaczekają?...
— I owszem.
— W takim razie proszę usiąść. Oto są krzesła.
— Dziękuję!
Dziewczęta nie miały czasu usiąść, gdy i drzwi się otworzyły.
— Ot i pani! — za wołało popychadło.
W istocie pani Laurier weszła, niosąc wielkie pudełko pod pachą...
— Co Zirzo, to ty? — wołała wchodząc. Już nie wiem od jak dawna cię nie widziałam... Sądziłam że się z tobą coś stało...
— Widzisz pani że mi nic nie jest... — odpowiedziała Zirza ze śmiechem.
— Dla czegóż więc pokazujesz się tak rzadko?
— Pilnowałam jednej przyjaciółki niebezpiecznie chorej... tej oto panny...
I mówiąc te słowa wskazywała na Renatę.
Pani Laurier spojrzała na nią i zdawała się być uderzoną jej pięknością...
— W istocie — rzekła: wzruszona — panienka jest jeszcze blada... Niech panienka siądą, bardzo proszę...
— Dziękuję pani... — rzekła Renata — silniejsza jestem niż się zdaje i nie czuję żadnego zmęczenia.
Głos dziecięcy, głos złoty, do reszty oczarował koronkarkę.
— Cóż mi sprawia przyjemność widzenia cię dzisiaj? — zapytała studentki.
— Czy się pani nic a nic nie, domyśla?
— Nie, nic wcale...
— Czy miejsce o którym mi pani wspominała, jest jeszcze wolne?
— Tak, zawsze. Wszak wiesz, że aby być przyjętą, trzeba mi się podobać, a ja jestem bardzo wymagająca.
— Przychodzę prosić panią o to miejsce...
— Jeżeli dla ciebie, to rzecz skończona...
— Nie, nie dla mnie...
— A więc dla kogo?
— Dla mojej przyjaciółki...
Renata oblała się szkarłatem.
Pani Laurier z podwójnym zainteresowaniem się rzuciła okiem na dziewczę i rzekła.
— Więc to dla panienki?
— Tak jest, pani... — odpowiedziała Renata niepewnym głosem, — i jeżeli pani przyjmiesz prośbę, którą moja przyjaciółka za mną zanosi, będę pani za to bardzo wdzięczna...
— Czy panienka się zna na handlu koronkami? zapytała — pani Laurier.
— Nie pani, na handlu się nie znam, ale znam się na wartości koronek, na rozmaitych haftach i jestem dosyć zręczna do naprawy.
— Czy panienka była w obowiązku w którym z handli paryzkich?...
— Nie, pani... Przyjechałam z prowincyi...
— Rodzina panienki... — zapytała pani Laurier.
— Już jej nie ma... — przerwała jasnowłosa Zirza. — Rodzice jej umarli... Sama jest na świecie i musi pracować, gdyż jest uboga i chce pozostać uczciwą...
Koronkarka nie nalegała i mówiła dalej do córki Małgorzaty.
— Wiele panienka ma lat?...
— Dziewiętnaście, proszę pani.
— Nazywasz się...
— Renata...
— Wszak musisz mieć i nazwisko?
— Nigdym go nie miała...
Wzruszenie pani Laurier było widocznem i poczciwa kobieta nie starała się go ukryć.
Wstała, wydęła z pudełka zwiniętą sztuczkę koronki i pokazała ją Renacie, pytając:
— Jaki to jest gatunek?...
— Rzuciwszy spiesznie okiem, Renata odpowiedziała:
— Koronka z Malines.
— I warta?...
— Czterdzieści do pięćdziesięciu franków za metr.
Pani Laurier wzięła drugą sztuczkę, pokazała ją Renacie i pytała dalej:
— A ta?
— To stara koronka Chantilly.
— Na ile ją oceniasz?...
— To są tak rzadkie koronki, że na nie nie ma ceny...
Właścicielka sklepu zrobiła jeszcze pięć lub sześć, nowych, prób i za każdym razem otrzymała zadawalniające odpowiedzi.
— Jesteś panienka w istocie znawczynią... — rzekła wreszcie. — Brak ci więc tylko łatwości w rozmowie z kupującymi paniami i przyzwyczajenia do usługiwania im, gdyż tu przeważnie kobiety tylko kupują... Zresztą przyzwyczajenie to nabiera się łatwo, jeżeli są dobre chęci...
— Ach! pani, uczynię wszystko, co tylko zależeć będzie odemnie, aby się podobać klijenteli pani — zawołała Renata.
— Odkądże będziesz mogła zająć miejsce?
— Od jutra, jeżeli mnie pani raczy przyjąć...
— Naturalnie, że przyjmuję, i zaczniesz nie od jutra, lecz od poniedziałku, to jest za cztery dni. — Obróć te cztery dni na nabranie sił, gdyż widzę żeś jeszcze bardzo słaba, chociaż utrzymujesz przeciwnie... Będziesz u mnie miała śniadanie i obiad, i na początek ośmdziesiąt franków miesięcznej pensyi... Do sklepu będziesz przychodziła o dziewiątej rano, wychodzić będziesz o dziewiątej wieczorem... W niedzielę będziesz wolną od południa, od śniadania... — Zgoda?
Córka Małgorzaty uczuła, że oczy jej zachodzą łzami.
— Ach! pani — wyrzekła z trudnością — jest to więcej niż mogłam się spodziewać, i dziękuję pani z całego serca.
Renata wzruszona podeszła do pani Laurier.
Ta z uśmiechem ujęła ją za ręce i rzekła:
— Wiem z góry, że będziemy z siebie zupełnie zadowolone... Do poniedziałku.
— Do poniedziałku, łaskawa pani.
— Gdzie mieszkasz?
Odpowiedź dała Zirza.
— Przy ulicy Szkoły Medycznej.
— Na końcu świata! — zawołała pani Laurier.
— O! my wiemy, że to zbyt daleko, to też wyszedłszy od pani, pójdziemy szukać mieszkania w okolicach bulwaru Beaumarchais.
— Wyborna myśl... akuratność więc nie będzie trudną.
— Pozwól mi pani podziękować sobie.. — rzekła Zirza — i to jak najszczerzej.
— Niepozwalam, owszem ja dziękuję ci za to, żeś do mnie przyprowadziła pannę Renatę.
Odwiedziny się skończyły; — interes doprowadzono do końca; — dziewczęta odeszły.
— No! pieszczotko, jestżeś zadowolniona? — rzekła Zirza ujrzawszy się na chodniku i biorąc swoją protegowaną pod rękę.
Renata odpowiedziała:
— Bardzo zadowolona, o tak, Zirzo... i to tobie, tobie tylko, zawdzięczam spotykające mnie szczęście.
— To bardzo dobrze — rzekła jasnowłosa studentka — ale już jest późno i idzie o wyszukanie gniazdka przed powrotem na ulicę Szkoły Medycznéj... Przyjrzyjmy więc karty. Udawajmy że patrzymy, czy deszcz nie będzie padał... Trzeba się oryentować... Na bulwarze wszystko jest nader drogo, nawet mieszkania kawalerskie... dla samych panien... ale na ulicy Świętego Antoniego albo na przyległych, możemy dostać co nam potrzeba...
— Prowadź mnie — rzekła Renata — ty wiesz, moja przyjaciółko, że ja nie znam Paryża.
— Tak... tak... bądź spokojna.
Dziewczęta weszły na ulicę Świętego Antoniego, gdzie nie mogły znaleźć wolnego przed kwartałem, i przybyły na ulicę Beautréillis;
— Może tam — rzekła Zirza — i może się dostanie nie drogo, tylko się boję czy nie jesteś zmęczona...
— Zaręczam ci, że nie; siły mi widocznie wracają.
— No to się rozpatrzmy....
Kochanka Juliusza i narzeczona Pawła zapuściły się na ulicę i zatrzymały przed domem, którego próg Jarrelonge przestąpił był parę godzin temu.
Wzrok ich uderzyła karta przyklejona na murze, obok bramy.
— Do najęcia pokój z gabinetem... — przeczytała Renata głośno.
— Dowiedzmy się... — odpowiedziała Zirza.
Weszły.
Izba odźwiernego była pusta i zamknięta, ale kartka napisana od ręki i zawieszona za szybą, dawała tę użyteczną wskazówkę:
„Zawołać odźwiernej na schodach“.
— Hej! pani odźwierna... — zawołała Zirza donośnym głosem.
Upłynęło ćwierć sekundy i z wysokości domu dał się słyszeć głos:
— A co tam?
I rozpoczęła się rozmowa.
— Macie pokój z gabinetem do najęcia?
— Tak jest.
— Na którem piętrze??
— Na czwartem.
— Jaka cena?
— Dwieście pięćdziesiąt franków rocznie...
— Czy zaraz wolny?
— Natychmiast.
— Można go zobaczyć?
— To się rozumie... Idę na dół po klucz...
Na schodach dały się słyszeć szybkie kroki, i znajoma nam odźwierna ukazała się przybyłym.
Ujrzawszy dwie panienki, zrobiła znaczący grymas.
— Czy to mieszkanie dla obudwa? — zapytała tonem, który nie będąc niegrzecznym, nie miał nić zachęcającego.
— Nie — odpowiedziała Zirza. — To dla tej panienki samej.
— Uprzedzam, że tu kochanków przyjmować nie wolno... To dom porządny.
Renata oblała się rumieńcem.
Zirza odparła z żywością:
— Uwaga ta jest zbyteczna... Ta panienka nikogo nie przyjmuje.
— Doskonale... Psów nie ma?
— Nie.
— Ani papugi?
— Żadnego ptaka.
— Ani maszyny do szycia?
— Nic coby sprawiało hałas. Panienka pracuje w magazynie, koronek na bulwarze Beaumarchais. Wychodzi o dziewiątej zrana, i wraca o dziewiątej wieczorem.
— Czy panna ma dosyć mebli, aby być pewnym o komorne?
— Mebli? Idziemy kupować...
— Komorne płaci się kwartalnie z góry. Taki jest tutaj zwyczaj...
— Zapłacimy z góry... Proszę pokazać mieszkanie...
Podczas wymiany przytoczonych wyrazów odźwierna wzięła klucz.
Weszła na schody, na które się za nią udały obie panienki i zatrzymała się dopiero na czwartem piętrze, otworzyła drzwi leżące obok mieszkania wynajętego przez Jarrelongea, i rzekła.
— Proszę wejść... Okna wychodzą na dziedziniec. Pokój z posadzką, kominek nie dymi, a tu jest gabinet.
I jednocześnie otwierała drzwi oszklone prowadzące do ciemnego gabinetu.
— Tu będzie można powiesić suknie — rzekła jasnowłosa Zirza: — główny pokój dobrze się przedstawia. Tu będzie łóżko. Tu szafarz lustrem... na środku stolik, toaleta pod oknem... Cóż ty mówisz, Renato?...
— Ja myślę, że lepszego nic nie znajdziemy.
— Szczególniej za taką cenę! — zawołała odźwierna. — Nie licząc tego, że jeżeliby kto obciął, — to można się dziś wprowadzać, i że kwartał liczyć się będzie dopiero od 8 stycznia... To rzecz nie mała...
— Najmujemy... — rzekła studentka.
— Dobrze, proszę pani...
— Damy zadatek i komorne za pierwszy kwartał z góry...
— Zapłacą panie przy podpisaniu kontraktu, który gospodarz przygotuje... Nazwisko panienki, jeśli łaska?
— Renata.
— Renata, jak?...
— Jednem słowem, Renata.
— To dobrze,.. Co się tycze zadatku, ten panie dacie, kiedy się wam podoba...
— Co to jest zadatek? — zapytała córka Małgorzaty[1].
Izabella wytłómaczyła jej:
Renata otworzyła portmonetkę i podała sztukę dziesięcio frankową odźwiernej, której twarz rozpromieniła się na widok złota i która uczuła nagłą sympatyę dla przyszłej lokatorki.
Schowała monetę z uprzejmym uśmiechem i niskim ukłonem i rzekła miodowym głosem:
— Dziękuję panience... A! będzie tu panience bardzo wygodnie... Jest to dom najspokojniejszy w tej części miasta... Nikt się lokatorami nie zajmuje... Aby mi tylko powiedzieć nazwisko wracając wieczorem, to dosyć, i ja tam nie patrzę, czy kto wraca sam, czy z kim jeszcze... Jeżeli panienka zechce to będę jej usługiwała, za dziesięć franków miesięcznie...
— Jak się panienka sprowadzi, to się o tem z wami rozmówi... — odpowiedziała Zirza.
— A kiedyż się wprowadzi?
— Jutro albo po jutrze...
— Kontrakt będzie gotów.
Dziewczęta zeszły z góry i wzięły dorożkę wracając na ulicę Szkoły Medycznej, gdzie Paweł i Juliusz oczekiwali na nie z niecierpliwością...
— A więc? — zapytał Paweł Renaty.
— A więc! mój przyjacielu, wszystko się załatwiło według życzenia, dzięki naszej kochanej Zirzie.
Renata opowiedziała odwiedziny u kupcowej koronek i syn Paskala Lantier bardzo serdecznie uścisnął Zirzę za obie ręce.
— To nie wszystko... — rzekła ta — najęłyśmy mieszkanie...
— Gdzie? — zapytał Paweł ciekawie.
— Będziesz pan wiedział wtedy, gdy zostaniesz zaproszony...
— Nie prędzej?
— Nie, nie prędzej...
— Więc to jest sekret?.
— Wielki sekret...
— Zatrzymaj go więc przy sobie i pójdźmy na obiad.
— Czy obiadu w domu nie będzie? — zapytała studentka.
— Nie... ułożyliśmy projekt, Juljusz i ja, aby was zaprowadzić na obiad do restauracyi, a potem do teatru...
— Do teatru!... — powtórzyła córka Małgorzaty prawie z przestrachem.
— Bez wątpienia... Jest to najniewinniejsza zabawa ze wszystkich.
— Ależ ja jestem w żałobie...
— Po obcym... Tego rodzaju żałoba nie zabrania ci rozrywki.
— Ja aprobuję! — zawołała Zirzą; — uwielbiam obiady w restauracyi i widowiska. Dokąd pójdziemy?...
— Najprzód do Halli, do Baratte’a... a ztamtąd do Châtelet...
Student nachylił się do Pawła i szepnął mu do ucha:
— Dla Renaty, wiesz, taka wycieczka jest kompromitująca... Wezmą ją za twoją kochankę. Ale zresztą, miejmy nadzieję, że nie spotkamy nikogo ze znajomych...
— Wkrótce będziemy połączeni — odparł młodzieniec — i ja swoją żonę z dumą będę mógł pokazać całemu światu! W niedzielę zaprowadzę Renatę do ojca...
Odległość z ulicy Szkoły Medycznej do Halli nie jest wielka.
Przebyto ją prędko i obie pary przyszły do Baratte’a, gdzie Paweł zażądał gabinetu i kazał podać obiad wyszukany.
∗
∗ ∗ |
Jak się zdaje, wspomnieliśmy, że wychodząc ze składu wyrobów żelaznych, gdzie kupił piecyk. Jarrelonge udał się w stronę przedmieścia Świętego Antoniego, przyglądając się sklepom handlarzy mebli.
Czerwono malowane szyldy jednego z nich, zwróciły jego uwagę.
Szyldy te wskazywały dużemi literami szczegóły i cenę ruchomości sprzedawanych prawie za darmo.
Jarrelonge przeczytał półgłosem:
Cena: dwieście czterdzieści pięć franków.
„Łóżko orzechowe,
„Siennik,
„Materac,
„Wałek pod głowę,
„Poduszka,
„Dwa krzesła,
„Komoda,
„Stolik nocny,
„Stół,
„Dywanik pod łóżko“.
Uwolniony więzień wszedł.
W kwandrans czasu wybrał sprzęty, zaplacił i wskazał adres swego nowego mieszkania, zalecając, aby meble odstawione były nazajutrz punkt o godżinie dwunastej.
Zadowolony z nabytku, który niezbyt naruszał jego oszczędności, uwolniony więzień udał się na ulicę Lappe, gdzie u pewnego handlarza nabywającego rzeczy kradzione, swego przyjaciela, kupił parę prześcieradeł, parę po włóczek na poduszki i kilka serwet, potem czując się w wesołym humorze, udał się w okolice Hall, wszedł na ulicę Feronnerie i wstąpił do pewnego kupca winnego, którego zakład napełniało bardzo mięszane towarzystwo.
Jarrelonge od dawna znał to miejsce.
Przeszedł więc bez wahania ze sklepu do sali leżącej od tyłu i tak samo pełnej gości jak frontowa, rzucił badawczym wzrokiem w około siebie, poczem z wypogodzoną twarzą zbliżył się do jednej gromadki.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do niego i wszyscy go po witali jednogłośnym okrzykiem.
Co raz więcej zachwycony tem pochlebiającem przyjęciem, zajął miejsce pośród odnalezionych przyjaciół i zażądał butelki wina, z kącika.
Rozpoczęta rozmowa ciągnęła się dalej, a Jarrelonge, którego ona nie zajmowała, nachylił się do swego sąsiada z prawej strony i szepnął mu do ucha te wyrazy:
— Mam z tobą do pomówienia.
— To dobrze — odpowiedział sąsiad — mów, słucham.
— To wyjdźmy...
— Nic pilnego, tylko wyjdźmy razem.
— Zgoda...
Przyjaciele Jarrelonge’a byli to wszystko złodzieje z profesyi, po większej części niejednokrotnie karani.
Jednakże nie mówili o swoich drobnych interesach, tak jak się tego można było spodziewać.
Nie! Rozmawiali z ożywieniem o polityce, na wyścigi attakując rząd, niby poważni wyborcy, używający wszystkich praw swoich.
Po ukończeniu rozpraw, nadeszła pora obiadowa.
Zaproszono Jarrelonge’a, który przyjął bez ceremonii.
Uczta ciągnęła się długo.
W pół do dwunastej wybiło, gdy jeden z współbiesiadników wywierający, jak się zdawało, niejaki wpływ na towarzyszów wstał i rzekł:
— Nie zapomnijcie o schadzce...
— Nie obawiaj się!... — odparł jeden z bandytów. — Stawimy się na oznaczony termin.
Jarrelonge łatwo zrozumiał, że tu szło o interes tej nocy; ale ponieważ go nie przypuszczano do tajemnicy, nie wybadywał wcale.
Współbiesiadnicy opuścili zakład i rozeszli się na wszystkie strony.
Uwolniony więzień wyszedł z człowiekiem, z którym poprzednio rozmawiał po cichu.
— Czego ty chcesz odemnie? — zapytał ów człowiek, kierując się ku wybrzeżu.
— Musisz mi wyświadczyć jedną przysługę.
— Jaką?
— Potrzebując przejrzeć parę mebli, od których nie mam kluczów, muszę dostać wytrychów i liczę, że ty mi ich możesz dostarczyć.
— Źleś trafił dzisiaj, mój stary... — odparł ów człowiek ze śmiechem.
— Dla czego?
— Bo dzisiejszej nocy mamy robotę i wytrychy po które właśnie idę, będą nam koniecznie potrzebne...
— Do milion! — szepnął Jarrelonge to nieprzyjemne...
— Czy nie możesz do jutra zaczekać?
— Muszę, skoro nie może być inaczej, ale mnie to drażni.
— Więc to bardzo pilny interes?
— Można go w ostateczności na jeden dzień odłożyć.
— I sam go załatwisz?
— Na cóż tu drugiego?... To nie jest interes pieniężny... Jest to mała zemsta...
— Blagierze!...
— Słowo...
— A więc przychodź jutro rano na ulicę Canettes pod numer... na piąte piętro, drzwi wprost schodów. Ja tam mieszkam... Zastukaj w odstępach trzy razy... najprzód dwa, a potem raz... Otworzę ci i pożyczę żelaztwa na dwadzieścia cztery godzin.
— Dobry z ciebie chłopak... Będę ci to pamiętał... Czy to jest co dobrego, to co zamierzacie dzisiejszej nocy?
— Tak sobie... Gotówki nie ma, ale jest sporo srebra i przedmiotów sztuki.
— Czy dom zamieszkany?
— Przez jednego służącego... Inni z rozkazu sądu zostali odprawieni. Pałac leży na bulwarze Malesherbes... Od strony parku Monceau wchodzi się do niego jak do swego domu.
— No, no, no! — rzekł Jarrelonge. — I dla czego też sprawiedliwość wetknęła nos do tego pałacu?
— Rzecz bardzo prosta... Jegomość, który w nim mieszkał, umarł... Miał córkę... Córka ta, obwiniona o otrucie papy, poszła do ula... Będziemy więc sobie pracować tam swobodnie, nie śpiesząc się... Zdaje się, że tam srebra są doprawdy szyk!...
— A to szczęśliwy! — rzekł Jarrelonge ze złością... — Prawdziwe dzieci szczęścia!... Mnie te się nic podobnego nie trafi!...
— Cóż chcesz!... — odparł ów człowiek. — To twoja wina.
— Jakto?...
— Stałeś się odludkiem... Zdajesz się zawsze niedowierzać kolegom. Pracujesz sam... To też cię pomijają... — A teraz odchodzę... Tyle mam tylko czasu, aby zajść na ulicę Canettes i przejść na bulwar Malesherbes, na termin... Do jutra rana, mój stary!...
— Do jutra rana!...
I Jarrelonge rozstał się ze złodziejem, odprowadziwszy go aż do płacu Ś-go Sulpicyusza.
Wybiła północ.
Były wspólnik Leopolda Lantiera wszedł na ulicę Szkoły Medycznej, idąc na bulwar Ś-go Michała, którym się miał udać na ulicę Rivoli, będącą prostszą drogą prowadzącą na ulicę Ś-go Antoniego, na ulicę Reuilly, a tem samem na ulicę Tocanier.
Przez całe po południe i wieczór pochłonąwszy ogromną dozę trunków, Jarrelonge miał trochę ciężką głowę i chód niepewny.
Jak zwykle, jego stan podchmielenia objawiał się śpiewem, w którym jego wspomnienia mięszały się z improwizacyami.
Przechodząc około prefektury policyi, na którą rzucił szyderczém okiem, zaczął nucić zwrotkę, za którą wczoraj Leopold Lantier tak mocno go wyłajał.
Potykając się, śpiewał na całe gardło:
„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon.
Zaraz na moście Bercy.
To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel!...“
W tej chwili na most Ś-go Michała wchodziło towarzystwo, składające się z czterech osób, które wyszło z teatru po dopiero co ukończonem przedstawieniu.
Towarzystwo to składało się z dwóch par, przyciśniętych do siebie i idących szybko, gdyż zimno było dokuczliwe.
Nasi czytelnicy poznali już Pawła i Renate, Juliusza i Zirzę.
Syn Paskala Lantier i córka Małgorzaty szli naprzód.
Nagle się zatrzymali.
Renata drżąca, zaledwie mogąc się utrzymać na nogach, zdawała się nagle ogarniętą obłąkaniem.
Puściła ramię Pawła, poniosła obiedwie ręce do czoła i cofnęła się do poręczy, okazując znaki głębokiego przestrachu.
— Renato... droga Renato... co tobie jest? wolał student z niepokojem. — Co to się stało? Zkąd ten przestrach?
— Słuchajcie... słuchajcie... — wymówiło dziewczę z trudnością i obłąkanym wzrokiem.
— Co? czego mamy słuchać? — zapytali od razu Paweł, Juliusz i Zirza.
— Ten śpiew... czy słyszycie?... ten śpiew...
Jarrelonge kierując się na lewo, szedł ciągłe i lubował się w rozmaitego rodzaju fioriturach i passażach.
— Ten śpiew? — odpowiedziała Zirza ze śmiechem. — Ależ to pewno zwrotka piły jakiegoś pijaka.
— Nie... nie... — odpowiedziało dziewczę stłumionym głosem. Ten śpiew, to sygnał śmierci... śpiewano go mordując mnie... on zapowiada nową zbrodnię...
— Droga Renato — szepnął Paweł — nadużyłaś dziś swoich sił i zmęczenie napowrót nabawiło cię gorączki... Uspokój się, błagam cię... pozostaw umysł w spokoju!... Wyobraźnia twoja każę ci wierzyć w nieistniejące niebezpieczeństwo...
Śpiew ustał.
Jarrelonge idąc obok teatru Narodów odzyskiwał oddech.
Renata szczękała zębami.
— Ach! — rzekła czyniąc gwałtowny wysiłek dla odzyskania zimnej krwi. — Sądzicie żem nieprzytomna, lecz mylicie się... — Ja nigdy nie zapomnę wyrazów i nuty, którąśmy słyszeli. Przypominacie sobie, że powóz — powóz morderco w — przyjechał po mnie na kolej, gdym przybyła do Paryża. — Powożący nim człowiek śpiewał tę zwrotkę w tej chwili, gdyśmy wjeżdżali na most, a ta zwrotka była sygnałem mojej śmierci... — Czy teraz rozumiecie?
— Przebóg! — zawołał Paweł. — Miałżebym trafić na ślad nędzników?...
I dodał żywo, zwracając się do Juliusza i Zirzy:
— Moi przyjaciele, odprowadźcie Renatę.
I poskoczył w tę stronę, którą szedł Jarrelonge.
Renata straciła oddech.
Zimny pot zwilżał jej skronie.
Zaledwie można było, dosłyszeć te prawie niezrozumiane wyrazy wyrywające się z jej ust:
— Pójdź, drogie dziecię — rzekł Juliusz Verdier, biorąc córkę Małgorzaty za rękę... nie masz się czego obawiać o naszego przyjaciela Pawła... Zapewniam cię, że będzie ostrożny... Zresztą głos który śpiewał, ustał teraz... On nie znajdzie człowieka za którym pogonił.
Izabella wzięła Renatę pod drugą rękę. Przez kilka chwil student medycyny i obie kobiety patrzały w stronę, w którą się Paweł oddalił, lecz nie dostrzegały, go już i udały się zwolna ku ulicy Szkoły Medycznej.
Syn Paskala pobiegł na oślep.
Zwrotka zauważona przez Renatę, ciągle dźwięczała mu w uszach, chociaż śpiewak już zamilkł.
Zdawało mu się że ją jeszcze słyszy.
Kilku spóźnionych przechodniów, idących bardzo prędko, mijało się z nim lub go wyprzedzało.
Przybywszy na skwer przy wieży Ś-go Jakóba, stanął, aby lepiej słyszeć.
Mróz ścisnął ziemię, i odgłos kroków rozchodził się po nocy.
Paweł rozróżnił w stronie ulicy Victoria odgłos niepewnych kroków.
Poskoczył w tym kierunku i ujrzał przed sobą w odległości piętnastu lub dwudziestu metrów sylwetkę męzką, rysującą się w świetle płomieni gazowych.
Sylwetka ta posuwała się, idąc pod murami domów.
Nagle człowiek ścigany zaczął nucić.
Student zadrżał.
Piosnka nucona przez idącego, była ta sama, którą słyszał na moście Ś-go Michała i którą Renata, objęta przestrachem, poznała.
— To on śpiewał... — szepnął Paweł z dreszczem niepokoju. Czy ten człowiek jest zabójcą szukanym przezemnie, czy też spokojnym przechodniem? Czy się Renata nie myli? Czy nie jest to zwrotka piosenki będącej w modzie, jak sądzi Zirza? Co robić? Iść za tym człowiekiem i schwycić go za kołnierz?...
Ależ, jeżeli on niewinny, to zawoła na gwałt, wezwie o pomoc policyę, i ja zostanę aresztowany. Może Renata się myli... Szaleństwem byłoby działać na traf.
Jarrelonge zakręcił obok zagrody chroniącej roboty przy odbudowaniu ratusza miejskiego.
Paweł powziął postanowienie.
— Unikać będę nieroztropnego skandalu — rzekł sobie w myśli — ale się dowiem, co to za jeden.
I puścił się dalej w pogoń.
Uwolniony więzień już nie nucił i przyśpieszał kroku.
Opilstwo jego zaczęło się rozpraszać; krok jego stał się pewniejszy i myśli wyraźniejsze.
Myślał o Leopoldzie Lantier i projektował sobie figla, którego mu miał wyprawić na ukaranie za jego niewdzięczność i samolubstwo.
Nagle nadstawił ucha, wykręcił głowę i ujrzawszy z tyłu, o dwadzieścia kroków, człowieka w kapeluszu nasuniętym na oczy, z rękami w kieszeniach, rzekł sobie w myśli:
— Ten jegomość idzie w tę samą stronę co i ja...
Ponieważ w tem nie było nic podejrzanego, więc wszedł na ulicę Ś-go Antoniego.
Student trzymał się w równej odległości i Jarrelonge słyszał jego kroki.
Ogarnęła go niejaka nieufność.
— Na honor — szepnął — możnaby myśleć, że ten facet mnie ściga... Czyby to przypadkiem był złodziej.
I dodał zapinając palto:
— Do kroćset!... bo ja mam przy sobie wszystkie swoje pieniążki, a ten zuch możeby chciał obedrzeć kolegę!... o, tak nie uchodzi! Czy on rzeczywiście idzie za mną?... Trzeba się przekonać...
Bandyta zatrzymał się.
Paweł uczynił toż samo.
— Patrz! patrz! patrz!... — mówił dalej były wspólnik Leopolda, — stanowczo on goni za mną i nawet się z tém nie kryje... — co to może znaczyć?
I puścił się krokiem gimnastycznym.
Student poszedł za jego przykładem. Zaczął biedź.
Paweł pobiegł także.
— Czekaj, czekaj poczciwcze, ja ci rozruszam nogi i jeżeli nie znasz, przedmieścia, to będziesz miał przyjemność je poznać...
Przybiegli na plac Bastylii.
Bandyta przebył go, zrobił półkole, aby się dostać na ulicę Daval, zakręcił na ulicę Roquette i pobiegł ulicą Lappe.
Student myślał:
— To jakiś łotr najgorszego gatunku... spostrzegł że go ścigam... bierze mnie za agenta policyjnego i chce, abym ślad jego zgubił... Renata się nie myliła...
Zaczęło mu tchu braknąć; z tem wszystkiem jednak podwoił szybkość, lecz Jarrelonge był zdała i pędził jak zając.
Ulica Lappe styka się z ulicą Charonne, która z kolei wychodzi na ulicę Przedmieścia Ś-go Antoniego.
W chwili, gdy uwolniony więzień wbiegał na tę ulicę, potknął się o człowieka, idącego z przeciwnej strony.
— Milion djabłów! Uważaj że głupcze! — rzekł ów człowiek z gniewem.
Uciekający był tuż o parę kroków.
Słysząc głos nazywający go głupcem, obrócił się i zbliżył do potrąconego przez siebie.
— Co, to ty? — zawołał.
— Jarrelonge! — rzekł Leopold zdumiony, gdyż to w istocie był krewny Paskala Lantier.
— W swojej własnej osobie.
— Czego żeś biegł tak prędko? Czy policya na twój trop wpadła?
— Nic nie wiem — odpowiedział złodziej zdyszany — ale od ratusza ściga mnie jakiś człowiek... No, słuchaj, przybywa z tej strony.
— A więc, zmykaj dalej i ukryj się... Ja biorę natręta na siebie...
Jarrelonge z całym pośpiechem posłuchał rady Leopolda.
Ten ostatni zatrzymał się na rogu ulicy pod latarnią gazową, wydostał z kieszeni cygarnicę, otworzył ją, wybrał jedno regalia dela reina i spokojnie je zapalił.
— Zatrzymawszy się przez chwilę, Paweł cokolwiek zakłopotany, znowu się puścił w stronę przedmieścia.
Leopold kończył zapalanie cygara.
Obrócił się do młodzieńca, którego twarz oświetlona była całem światłem gazu.
Paweł dyszał tak jak Jarrelonge, a może nawet więcej. Duże krople potu spływały mu po czole.
— Czy pan chce ognia? — zapytał Leopold z wyszukaną grzecznością, podając mu zapalone cygaro.
— Nie, dziękuję panu... odpowiedział student. Ale będę pana prosił o objaśnienie.
— Co pan każe? O co idzie?...
— Gonię człowieka, który się udał tą ulica... Człowiek ten jest to złodziej i morderca... jestem tego pewny... mam dowód..... Muszę go odnaleźć za jaką bądź cenę...
— W istocie, widziałem że ktoś przechodził — odparł Leopold — człowiek miny podejrzanej, biegnący z całych sił.
— Właśnie... właśnie... W którą stronę się udał?
— Wykręcił się na prawo ku Bastylii.
— Łotr wraca napowrót, aby swój ślad zatrzeć, rzekł Paweł, ale dzięki panu, nie zdoła tego uczynić! Dziękuję panu, bardzo dziękuję...
I pobiegł drogą ku placowi Bastylii, od którego, jak wiemy, Jarrelonge się oddalił.
Leopold puścił się w drogę, mocno zaintrygowany, mocno zajęty!
Zadawał sobie pytanie.
— Dla czego on ściga Jarrelonge’a? Dla czego sądzi, że to złodziej i morderca? Czy to bydlę, Jarrelonge, popełniło jakie głupstwo? Szczęściem, żem się znalazł w porę, aby zmylić napastnika.
Uszedłszy ze sto metrów, Leopold nagle ujrzał swego byłego wspólnika, wychodzącego z sieni, której drzwi nie były dobrze zamknięte.
— I cóż? zapytał uwolniony więzień.
— I cóż, jest daleko, jeżeli ciągle bieży... Ale powiedz mi, co to wszystko znaczy... Dla czego ta gonitwa?
— Odgadnij te zagadkę, jeżeli możesz — odparł Jarrelonge — ja na próżno usiłuję to uczynić... Widząc, że jestem ścigany zacząłem biedz, a tamten uczynił toż samo...
— Zkąd szedłeś?
— Z cyrkułu łacińskiego.
— Masz więc w tej stronie interesa?
— Nie, ale ta część miasta mi się podoba... szukałem mieszkania i zapóźniłem się.
— W jakiej knajpie?
— Nie, w miejscu bardzo szykowném, w piwiarni, gdzie usługują dziewczęta.. Było tam pełno studentów.
— I nie powiedziałeś, nie zrobiłeś nic kompromitującego? Nie szukałeś z kim kłótni?
— Słowo honoru, nie! Wypiłem parę kufli, przeczytałem gazety i trochem się poumizgał do panienek.
— To dziwna! — zawołał Leopold.
— Dla czego?...
— Bo człowiek, który cię ścigał, człowiek, z którym rozmawiałem i którego poznałbym natychmiast, gdybym go kiedy spotkał, powiedział mi, że jesteś złodziej i morderca...
— Na miłość boską wybełkotał Jarrelonge, szczękając zębami z przestrachu — on z policyi.
Leopold potrząsnął głową i odpowiedział:
— On na to za młody... To musi być student.
— No, to już nic a nic nie rozumiem.
— Co mi się wydaje jasnem, to że jesteś skompromitowany i że musimy się rozłączyć. W skutek tego wypadku pragnąłbym, aby to jak najprędzej nastąpiło... Czyś znalazł mieszkanie?
— Prawie... Oznaczyłem cenę... Jutro rano będę miał odpowiedź.
— Adres?
— Ulica la Harpe, numer 3...
Jarrelonge kłamał i nasi czytelnicy łatwo odgadną powód tego kłamstwa... chciał on ukryć swoje nowe mieszkanie przed byłym wspólnikiem.
— Zresztą mówił dalej Leopold-po jutrze ja sam się wyprowadzam z ulicy Tocanier.
— A! — rzekł uwolniony więzień i ty się wyprowadzasz?
— Tak będzie roztropniéj.
— I dokąd? Na ulice Trévise, numer 19.
— Pal cię licho! piękna część miasta!...
— Tak, dom jest bardzo elegancki, ale dwa pokoje składające moje mieszkanie, leżą na szóstem piętrze.
— Na pierwszem piętrze od nieba... i będziesz płacił?...
— Pięćset franków rocznie...
— Musisz mieć kieszeń dobrze nabitą?
— Trochę za drogo, ale lubię wygodę.
Zbieg z Troyes kłamał tak samo jak i Jarrelonge i ten ostatni nie dał się oszukać.
Tak rozmawiając dwaj nędznicy, doszli do ulicy Tocanier; weszli do domu i udali się do swoich pokojów. Jarrelenge zajęty jutrzejszą schadzką na ulicy Canettes, wstał o świcie i wyszedł wprzód, nim się Leopold obudził.
O godzinie w pół do dziewiątej, stukał do drzwi swego przyjaciela, złodzieja.
Ten ostatni spał snem głębokim i ranny gość musiał po kilka kroć pukać do drzwi aby go obudzić.
Nareszcie drzwi się uchyliły i Jarrelonge mógł przez próg przestąpić.
— Na dole słychać jak chrapiesz — rzekł. — Widać pracowaliście do późna!... Cóż, dobry był interes?
— Nie wspominaj mi o nim! odpowiedział przyjaciel tonem złego humoru; lepiej byłbym zrobił gdybym ci był wczoraj cacek pożyczył...
— Nie udało się?
— Nie można było nic zrobić.
— Jak to? Źle nas poinformowano... Za żaluzyami były żelazne okiennice.
Candy A! a! to nieszczęśliwie! Zatem gratka wam się wymknęła...
— Niestety! Co to za łajdak ten hrabia!
— A! więc to mieliście pracować u hrabiego?
— Zdaje się, żem ci to wczoraj powiedział... u hrabiego de Terrys... Umarł przed kilku dniami... Oskarżają jego córkę że go otruła i panienka siedzi pod kluczem...
— Jednem słowem, jesteś dotknięty.
— Naturalnie.
— I jest czego; ale sobie na czém inném wynagrodzisz.. No, czy możesz mi dać to, o com ci mówił?
W mansardzie panował mróz trzaskający i złodziej śpiesznie ukrył się pod kołdrę.
— Otwórz pierwszą szufladę komody — odpowiedział i weź co ci potrzeba...
Jarrelonge śpiesznie skorzystał z pozwolenia, i wsunął do kieszeni paltota pęk słowików.
— Kiedy mi je odniesiesz? zapytał złodziej.
— Jutro wieczorem z pewnością.
— O której?
— Punkt o ósmej.
— Będę tu czekał na ciebie... Teraz pozwól mi spać, bo umieram ze znużenia. Leć i zamknij drzwi.
Jarrelonge podał rękę koledze, wyszedł z mansardy i powrócił na ulicę Tocanier.
Leopold wyszedł.
Uwolniony więzień zasunął rygle, aby się zabezpieczyć od jakiej niespodzianki i rzekł do siebie:
— On tak prędko nie powróci... — mam dosyć czasu... Przejrzyjmy szuflady...
I wziąwszy wytrychy, otwierał szuflady jedną po drugiej, nie naruszając zamków i szukał pieniędzy i papierów, jakie według jego przypuszczenia, jego w spólnik posiadał.
Z początku nic nie znalazł.
— A! rozbójnik! — szepnął z wściekłością. — Czyż by on przez złośliwość wszystko pozabierał?...
Zostawał ostatni mebel do przejrzenia: komoda.
Bez względu nz ogarniające, go Zniechęcenie, Jarrelonge otworzył do niej.
Nagle wzrok jego zabłysnął i twarz się rozpromieniła.
W kącie górnej szuflady, ujrzał złoto i bilety bankowe, które pochwycił rękami drżącemi z radości, potem przystąpił, do przetrząsania drugiej szuflady i rzekł prawie głośno:
— Papiery... listy... gruby rękopis zatytułowany: „Wspomnienia mego życia i podróży“... Patrzcie! to musi być coś zabawnego... Przeczytam sobie to w wolnych chwilach... Prędko na spód walizy.
Jarrelonge zamknął napowrót komodę, wszedł do swego pokoju, włożył wszystkie papiery i rękopis do walizy, którą starannie pozapinał, dostał się do drzwi domu, otworzył je, poczem oddalił się z ulicy Tocanier nie myśląc na nią powracać.
Na rogu ulicy Reuilly jechała próżna dorożka.
— Hej! dorożkarz! — zawołał — zatrzymaj no swoje pudło!... I wskoczył do fiakra.
— Dokąd jedziemy? — zapytał woźnica.
— Róg ulicy Ś-go Antoniego i ulicy Beautreillis...
Powóz ruszył.
W miejscu wskazaném Jarrelonge wysiadł, zapłacił za kurs i wziąwszy walizę na ramię, udał się do domu, w którym wczoraj. wynajął mieszkanie.
— Dzień dobry panu — rzekła do niego odźwierna z uprzejmym uśmiechem. — Już się pan wprowadzasz?
— Tak jest, kochaną pani... Wszak moje rzeczy przyniesiono wczoraj?
— Wszystko jest już wstawione... Posłałam łóżko i dobrze napaliłam... Oto klucz...
Jarrelonge przebył cztery piętra, otworzył drzwi zastał pokój ogrzany, przyznał sobie, że jego mieszkanie było nadzwyczaj przyzwoite, postawił walizę w kącie i zamknął swój osobisty majątek i pieniądze skradzione Leopoldowi.
— Czegóż się go mam obawiać? — zapytał się sam siebie ze śmiechem. — Niczego a niczego! Nie ma obawy, aby mnie chciał skarżyć... wie on dobrze, ileby go to mogło kosztować! Dobrzem się dziś napracował, żołądek dopomina się o posiłek, idę na śniadanie.
∗
∗ ∗ |
Paweł Lantier skierowany przez Leopolda na fałszywy trop, uparcie gonił, chociaż nie mógł osiągnąć skutku.
Strawiwszy przynajmniej godzinę na przejrzenie okolic przyległych placowi Bastylii, zmęczonym do upadłego, dyszący, osłabionym krokiem udał się ku ulicy Szkoły Medycznej, gdzie Renata, Juliusz i Zirza zaniepokojeni nań oczekiwali.
Ujrzawszy go, córka Małgorzaty doznała tak silnego wzruszenia, że o mało nie utraciła przytomności.
— No i cóż? — zapytał go żywo student medycyny.
— Nadaremna moja fatygą... — odpowiedział Paweł.
— Byłam, pewna, że się Renacie przywidziało... rzekła Zirza.
— Nie, Renata się nie myliła! — zawołał student. — Wskazany przez nią śpiewak musiał być jednym z zabójców jej i pani Urszuli...
I młodzieniec opowiedział swoją gonitwę za nieznajomym, który uciekał przed nim i którego ucieczka dowodziła, iż się poczuwał do winy.
Z łatwem do zrozumienia. zajęciem słuchano tego interesującego opowiadania.
— Mordercy znajdują się w Paryżu — rzekł Paweł kończąc — teraz jestem tego pewny, mam dowód i przysięgam że ich odkryję!...
Córka Małgorzaty jeszcze słaba i złamana różnego rodzaju wzruszeniami tego dnia obfitego w wypadki, nie mogła utrzymać się na nogach.
— Już wielki czas udać się na spoczynek, droga pieszczoszko — rzekła do niej Zirza, — jutro musimy się dużo nachodzić za kupnem mebli dla ciebie.
Paweł i Juliusz weszli na wyższe piętro. pozostawiwszy razem dziewczęta, które się natychmiast położyły i zasnęły.
Wstawszy nazajutrz wcześnie, wyszły po śniadaniu i zajęły się kupnem niezbędnych sprzętów, trochy bielizny i niektórych sukien.
Wszystko pod nadzorem zostało zaniesione na ulicę Beautreillis i ustawione z pomocą odźwiernej, która wdzięczna za dziesięć franków zadatku, z wielką chęcią pomagała przy wprowadzaniu.
Następnie Renata i Zirza powróciła na ulicę Szkoły Medycznej.
Córka Małgorzaty miała objąć w posiadanie swój lokal od przyszłej niedzieli.
∗
∗ ∗ |
Leodold Lantier skłamał, mówiąc Jarrelonge’owi, że po jutrze ma się przenieść na ulicę Trevise, lecz w istocie opuszczał ulicę Tocanier i zajął się wynajęciem, rozumie się pod przybranem nazwiskiem, małego umeblowanego mieszkanka przy ulicy Navarin pod numerem piątym.
Wyszedłszy z pawilonu ugodził się z odźwiernym wydzierżawiającym lokal; zapłacił za miesiąc z góry i powrócił wieczorem do pawilonu po raz ostatni...
Jarrelonge, jak wiadomo czytelnikom, starannie zatarł wszystkie ślady włamania, popełnionego w owym dniu zrana.
Leopold widząc wszystko, w zwykłym stanie, nie domyślał się, że został okradziony, a nie mając potrzeby szukania w szufladach, nie spostrzegł, nic, i położył się spokojnie, po sprawdzeniu, że Jarręlpn?ge, do którego pokoju zajrzał, już się wyprowadził.
Walizy nie było, więc uwolniony więzień już dom opuścił.
— Otóż pozbyłem się go! — szepnął Leopold zacierając ręce. — Szczęśliwej podróży. Jedna rzecz mnie dziwi, że przed i oddaleniem się, nie upominał się o obiecane pięćset franków... Zgłosi się po nie na ulicę Trevise... — dodał ze śmiechem.
Poczem zasnął.
Nazajutrz rano, około dziesiątej, został przebudzony gwałtownem szarpaniem dzwonka.
— Otóż i ludzie, którym wyznaczyłem schadzkę — szepnął wstając i ubierając się na prędce i biegnąc otworzyć drzwi prowadzące na ulicę.
Dwóch ludzi oczekiwało drepcząc po śniegu.
— Chodźmy... — rzekł jeden.
— Chyba już nie ma szkapy do sprzedania... — rzekł drugi.
— Wybaczcie panowie, późno się położyłem i zaspałem... Pójdźmy do stajni.
Dwaj przybyli byli handlarze koni, którym Leopold zamierzał sprzedać ó ile można najdrożej, konia i powóz Paskala.
Klacz była silna, a powóz nowy. Warte były oboje przynajmniej sześć tysięcy franków.
Leopold wziął za nie dwa tysiące, które mu zostały wyliczone gotówką. Nabywcy zabrali ekwipaż a sprzedający czul się zadowolnionym ze swego handlu, osiągnąwszy dobry zarobek ze sprzedaży cudzej własności.
Były więzień powrócił sam.
— Teraz — rzekł sam do siebie — muszę oczyścić mieszkanie... Wpakuję wszystko co mam w szufladach do jednej z moich waliz i jazda na ulicę Navarin. Jutro odwiedzę kochanego kuzyna Paskala i zawiadomię go o zmianie mieszkania... Najprzód zajmijmy się pieniędzmi i papierami... Reszta to bagatela...
Wydobył z kieszeni pęk kluczy, podszedł do komody oporządzonej w dniu wczorajszym przez Jarrelonge’a i otworzył ją.
Nagle zbladł bardzo.
Jego złoto i bilety bankowe znikły.
— Czy mi się w oczach mieni? — zapytał nędznik sam siebie ze drżeniem.
I rękami przewracał różne przedmioty rozrzucone po szufladzie.
Prawie natychmiast jednak wyprostował się ż wykrzywioną twarzą, ognistym wzrokiem i zawołał tonem przerażającej wściekłości.
— Do milion kroć! jestem okradziony!... i okradziony przez Jarrelonge’a!... Ach! rozbójnik!... człowiek, któregom obsypał dobrodziejstwami!... Głupie bydle ze mnie.. osioł... kretyn... głupiec!... A ja mu dowierzałem!... nie domyślałem się niczego!...
Nagle Leopold przerwał łajanie.
Po głowie jego druga myśl się przesunęła.
Otworzył drugą szufladę i zachwiał się na nogach jak człowiek ogłuszony ciosem.
— Wszystko!... — wymówił z trudnością głosem syczącym przez zęby. Wszystko zabrał, zbrodniarz!... Te papiery, mogące ocalić pannę de Terrys, a oskarżające mnie i Paskala, wszystko zabrał!... Ale na co? W jakim celu? Czy chce mnie zgubić? To być nie może!... On wie dobrze, że zgubiłby siebie razem że mną, a gilotyny się boi. Zapewne chce ze mnie pociągnąć... Myśli mi odprzedać te papiery i to drogo... Żąda udziału o który się upominał, a którego mu odmówiłem... A więc! tym udziałem będzie śmierć!... Łotr wie za wiele?
Zbieg z Troyes ciągle przewracał machinalnie, chociaż mu się zdawało pewnem, że jego wspólnik nic nie zostawił.
Nagle wydał okrzyk radości i pochwycił małą puszkę kryształową, skradzioną u hrabiego de Terrys i zawierającą proszek krotala.
— Przynajmniej o tem zapomniał, lub zaniedbał... — mówił dalej. — Tem gorzej dla niego!... — Oto jest broń, która go z pewnością dosięgnie, ale gdzie go znaleźć?... Ulica la Harpe, numer trzeci, powiedział... To kłamstwo. Zdecydowany mnie okraść, nie byłby mi naiwnie dał swego adresu! A! mości Jarrelonge, Paryż jest wielki, ale pomimo to potrafię ja cię wyśledzić!...
Gwałtowny gniew nigdy nie trwa długo.
Leopold powoli się uspokoił i nalawszy sobie dużą szklankę wody, którą wychylił od razu, mówił dalej, ze względnie zimną krwią:
— Koniec końcem stało się... W obecnej chwili nie ma na tę chorobę lekarstwa, ale dobre rachunki utrzymują przyjaźń, i Jarrelonge nic na tem nie straci że trochę poczeka... Ja zaspokoję jego rachunek... zapłacę mu dług z procentem... Przed chwilą uniosłem się po głupiemu... to nierozsądek... Spokój jest siłą człowieka... Spokojnie dokończę swoich przygotowań do przeprowadzenia się... Mam tylko kilka łuidorów w portmonetce i gdy by nie sprzedaż konia i powozu, łajdak. byłby Innie? zostawił na czysto... Mój kuzynek Paskal zastąpi brak... Jednakże ukryję przed nim znakomity postępek Jarrelonge’a! — Umarłby ze strachu, do wiedz i a wszy się, — że się znajduje na łasce zbrodniarza tak niskiego rzędu.
Leopold zapakował rzeczy, zamknął walizę! wyszedł.
Udał się prosto do przedsiębiorcy.
Na zapytanie, czy pan Lantier jest w domu, kąsyer który go przyjął, dał odpowiedź:
— Pana nie ma.
— O której powróci?
— Wieczorem dopiero i to bardzo późno.
— Czy to na pewno?
— Jaknajpewniej!... pojechał za interesem do kamieniołomów w Courcelles, koło Chantilly.
Leopold wydawał się bardzo zakłopotanym.
Kasyer widząc jego ambaras, mówił dalej:
— Jeżeli pan zechce pofatygować się jutro rano, to zastanie, pana Lantier...
— Ale jutro niedziela.
— Właśnie... Pan Lantier w niedzielę z rana nigdy nie wychodzi.
— Dobrze! — odpowiedział wspólnik Paskala. — Przyjdę jutro rano...
— I rozstawszy się z kasyerem, poszedł po dorożkę, sprowadził ją na ulicę Tocanier i kazał jej zabrać swoje tłomoki; lecz myśląc, że go może Jarrelonge szpiegował, pomyślał, że będzie roztropnie przedsięwziąść niejakie ostrożności przy przeprowadzeniu.
Zamiast więc dać woźnicy adres na ulicy Navarin, kazał się zawieźć na dworzec Ś-go Łazarza.
Tam oddał rzeczy do składu i poszedł na obiad do małej restauracyjki przy ulicy Amsterdamskiej.
W godzinę powrócił z inną dorożką, odebrał swoje walizy i pojechał na ulicę Navarin.
Jego nowe mieszkanie składało się z dwóch małych pokoików na dole.
Pokoiki te służące niegdyś za sklep, miały drzwi na ulicę, co Leopoldowi pozwalało wchodzić i wychodzić, nie będąc widzianym przez odźwiernego.
Ten otrzymawszy od nowego lokatora hojną gratyfikacyę, nie miał najmniejszego w świecie zamiaru szpiegować jego kroków.
Leopold bardzo krótko zabawił w domu.
Udał się pieszo na bulwary, minął ulicę Richelien, przeszedł most Saint-Péres, poszedł wybrzeżem i wszedł na ulicę la Harpe, tę ostatnią część drogi niegdyś tak znanej w cyrkule łacińskim i skasowanej w dziewięciu dziesiątych częściach przez upiększenia nowego Paryża i założenie skweru Cluny.
Dom oznaczony numerem trzecim, miał ciemną sień, w głębi której znajdowała się nie mniej ciemna 3zba odźwiernego.
Były więzień zapuścił się w sień i zapukał do izby.
Otworzył się lufcik zakurzony. Głos kobiecy zapytał:
— Co pan żąda?
— Pan Jarrelong, jeśli łaska...
— Pan Jarrelonge...
— Co to za jeden?...
— Komisant podróżujący...
— Nie znam....
— Wczoraj się miał wprowadzić...
— Nie znam... — powtórzył głos kobiecy. — Nie mamy nowego lokatora w domu... Do widzenia!
I lufcik się zamknął.
Leopold wyszedł.
— Z góry byłem pewny — szepnął — adres nie mógł być prawdziwy, alem się chciał przekonać... — Łotr chciał mi się wymknąć tym podstępem... Myli się... Potrafię go odszukać... Dziś wieczorem nie mam co robić... Jarrelonge musiał się dać zwerbować jakiemuś łotrowi, obejdę różne dziury i chyba djabeł mi przeszkodzi, jeżeli go nie znajdę...
Zostawmy zbiega szukającego swego złodzieja, i poprosimy czytelnika, aby się z nami pofatygował do gabinetu sędziego śledczego Villereta, prowadzącego sprawę znaną w sądzie sprawą Terrys.
Śledztwo ciągnęło się powoli, jakeśmy powiedzieli i objaśniliśmy po wódy tej zwłoki.
Naczelnik wydziału śledczego otrzymał polecenie udania się do Troyes i wybadania pani Lhermitte co do charakteru i przyzwyczajeń panny de Terrys, którą przez długi czas liczyła się do grona jej pensyonarek.
Po powrocie, urzędnik ów natychmiast udał się do gabinetu pana Villaret.
Ten po raz dwudziesty może przeglądał papiery i listy znalezione w pałacu Terrys w gabinecie nieboszczyka hrabiego i w pokoju Honoryny.
Nic mu nie dawało żadnego wyjaśnienia.
Nic go nie informowało.
Nic nie oskarżało dziewczęcia.
A jednak była winną!... wątpliwość pod tym względem była niemożebną, gdyż otrucie było niezaprzeczonem, i ponieważ z zeznań służących przekonano się, że panna de Terrys sama przygotowywała napój dla ojca.
Zameldowano naczelnika wydziału śledczego.
Pan Villeret kazał go matychmiast wprowadzić.
Nowo-przybyły trzymał zwitek papierów w ręku.
— Siadaj pan, kochany panie... — rzekł sędzia pokoju, wskazując na krzesło. Czyś pan zadowolony ze swojej podróży? Czy mi pan przywozisz jakie wskazówki?
— Przywożę ich albo mało, albo wiele, kochany sędzio...
— Albo mało, albo wiele! — powtórzył pan Villaret. — O, to zagadkowa odpowiedź... Wytłómacz się pan, proszę...
— Rzecz bardzo prosta... Albom się nic nie dowiedział, albo bardzo wiele... To zależy od pana, co sam raczysz przyznać...
— Widziałeś się pan z przełożoną?
— Widziałem i wybadałem ją szczegółowo...
— Cóż powiedziała o charakterze panny de Terrys?
— Rzeczy znane... Od najpierwszej młodości panna Honory na była zimna, wyniosła, niepodległa i próżniąca się tytułem i majątkiem ojcowskim...
— Do ilu lat była w Troyes?
— Do ośmnastu... Wyjechała ztamtąd przed sześciu laty, na wezwanie ojca którego nawet nieznane na pensyi... Hrabia długo przebywał W Indyach i właśnie od czasu, jak córka z nim zamieszkała, dostrzeżono stopniowy upadek jego zdrowia.
— Czyś pan zapytywał, do jakich szczególnie nauk panna de Terrys miała upodobanie?
— Jej gust pod tym względem nie miał w sobie nic kobiecego... Lubiła nade wszystko nauki ścisłe, matematykę, fizykę, chemię...
— Powiadasz pan fizykę, chemię.... Jednak w pałacu nie znaleziono żadnej książki, mającej związek z temi naukami... Ale to nie dowodzi niczego... panna de Terrys mogła je zniszczyć...
— To rzecz widoczna.
— Czy nie zauważono na pensyi, aby panna de Terrys miała, usposobienie do intryg, do romantycznych miłostek?
— Moje i poszukiwania czynione były głównie w tym kierunku.
— I...
— Jednak osiągnęły rezultat przeczący... Nigdy najmniejszy zarzut tego rodzaju nie był skierowany ku tej pensyonarce.
— Co to za przyjaciółka, będąca dziś jeszcze na pensyi, od której odbiera listy?
— Panna Paulina Lambert?
— Tak jest.
— A ta druga — mówił dalej sędzia pokoju — o której Paulina Lambert wspomina w swoim ostatnim liście?
— Tu jest tajemnica... — odpowiedział naczelnik wydziału śledczego.
— Tajemnica?
— Tak, i list o którym pan wspominasz, odkrywa jej początek... To dziewczę, odwiedzam od czasu do czasu przez i niejakiego pana Roberta, było znane tylko pod imieniem Renaty i pani Lhermitte nic nie wiedziała o jej rodzinie, gdyż pan Robert, którego nie znano ani miejsca zamieszkania, ani położenia społecznego, a który wyglądał na człowieka z najlepszej sfery, słusznie czy niesłusznie, uchodził nie za jej ojca, lecz za opiekuna... Niedawno umarł, przynajmniej tak mówią, i natychmiast potem, jakaś pani Urszula, ta sama co niegdyś przy wiozła Renatę, przyjechała aby ją zabrać...
— Dokądże ją zawiozła?
— Niewiadomo... Renata przyrzekła Paulinie Lambert że do niej napisze...
— Czy do trzy mała obietnicy?
— Nie, i pani Lhermitte, jak również Paulina Lambert, uważają to milczenie za bardzo dziwne, szczególniej po tem, co zaszło....
— A cóż to zaszło? — zapytał pan Villaret.
— Renata od tygodnia wyjechała niewiadomo dokąd, gdy jakaś pani w grubej żałobie przybyła i badała przełożoną co do dziewczęcia... Osoba ta, zdawało się, przywiązywała niezmierną wagę do odpowiedzi pani Lhermitte, która nie wiedząc nic, nie mogła jej dać żadnej wskazówki.
— W istocie, to rzecz dziwna, ale jak mi się zdaje, to nie ma żadnego związku ze sprawą panny de Terrys...
— Być może...
— Nadaremnie szukam łącznika... — szepnął sędzia śledczy, patrząc z zadziwieniem na naczelnika wydziału śledczego.
— Jak panu de Terrys było na imię? — zapytał ten ostatni.
Pan Villaret przerzucił jeden plik papierów lezących przed nim i odpowiedział:
— Robert Adryan...
— A więc, opiekun Renaty nazywał Robert... — Renata weszła na pensyę pani Lhermitte w miejsce Honoryny de Terrys i na kilka dni przed śmiercią hrabiego, wtedy gdy można było porachować godziny pozostające mu do życia. Zabrano tajemnie dziewczę, które znikło, razem z towarzyszącą mu kobietą. Czy się to panu nie wydaje dziwnem?
— Cóż pan mniemasz z tego wnosić?
— Hrabia mógł mieć to dziecko po śmierci żony, gdyż Renata jest o cztery lub pięć lat młodsza od panny Honoryny... Ta, dowiedziawszy się przypadkiem o istnieniu córki naturalnej hrabiego i bojąc się, aby jej się nie wymknęła część spadku po ojcu, usunęła nieprawe dziecię i nie zatrzymując się na tym pierwszym występku, zgładziła ojca, chcąc być wolną i jedyną posiadaczką jego majątku.
Pan Villaret uczynił znak zgrozy.
— To byłoby potwornem!... — zawołał.
— Potworném, zgoda, ale nie możliwém...
— Panna de Terrys nie znała Renaty...
— Tak utrzymuje, ale może kłamać...
— List Pauliny Lambert wspomina o niej bardzo pobieżnie.
— To nic — nie znaczy, gdyż panna de Terrys z pewnością nie zwierzała się ze swemi planami przed swoją przyjaciółką.
— Ależ ta Urszula?...
— Może wspólniczka, zapłacona za to aby usunąć nieszczęśliwą Renatę...
— A ta kobieta w żałobie, zgłaszająca się po dziewczynę?...
— Dawna kochanka hrabiego, poszukująca swego dziecka.
Sędzia śledczy objął rękoma czoło, wsparł łokcie na biurku i przez kilką nagle potrząsnął głową.
— Pan nie wierzysz w związek tych dwóch zbrodni? — zapytał naczelnik wydziału śledczego. — Łączący je węzeł nie objawia się panu tak jak mnie?
— Nie... Według mnie przypadek sprowadził pana na trop drugiej sprawy zupełnie niezależnej od pierwszej... Pan wiesz, że podobne wypadki często się zdarzają.
— Prawda, ale tutaj zbieg okoliczności jest zbyt uderzający, aby nie zasługiwał przynajmniej na wystudyowanie.
— Zajmę się tem, bądź pan pewny, ale to tylko dla uspokojenia sumienia... Ja pannę de Terrys, uważam za winną tylko drugiej zbrodni, a zupełnie niewinną pierwszej...
— Zatem przekonanie pańskie pod tym względem jest niewzruszone?...
— Prawie...
— Na czem się ono opiera?
— Jakkolwiek umyślnie powiększona tajemnica co do znikłego dziewczęcia jest niezgłębioną, przypuszczając, że nieprawy węzeł łączy ją z rodziną de Terrys, znaleźlibyśmy w papierach hrabiego jakową$ wskazówkę.
— Można było usunąć papiery, tak samo jak osunięto trucizny, która zabiła hrabiego.
Pan Villeret znowu potrząsnął głową.
Naczelnik wydziału śledczego zrozumiał, że sędzia trwał w swojej niewierze, nie nalegał.
— Czyś pan jeszcze nie badał panny de Terrys?... — zapytał.
— Nie... — Z wyjątkiem pierwotnego biadania, wymaganego przez prawo i czysto dla formy.
— Dla czegóż to opóźnienie?
— Czekam na protokół chemika, któremu poruczono dokonać analizy... Potrzebuję znać naturę użytej trucizny, aby od razu zgnębić oskarżoną...
— Czy się pan spodziewasz otrzymać przyznanie?
— Tak, lecz nie bez trudu. Walka będzie ciężka z tak zatwardziałą zbrodni arką... Samotność, która zawsze zmiękcza najtwardsze charaktery, na nią nie wywiera żadnego. wpływu... Od czasu jak się znajduje w więzieniu, pisała do mnie kilka listów, i ja w nich znajduję dzikie postanowienie utrzymywania że jest niewinną, bez względu na wszystko... Wezwę ją niedługo przed siebie. Tymczasem zaś zajmij się pan panną Renatą i tą Urszulą, Ja zaś przygotuję wezwania do głównych świadków, aby się stawili...
— Nie zapomnij pan o tym Paskalu Lantier, którego zachowanie się uderzyło mnie w dniu zabrania ciała.
— Jest on w liczbie tych, którzy najpierwej będą badani... — Tajemnica otaczająca; oprowadzenie śledztwa powinna nam usłużyć... Sądzą, że jestem na fałszywym tropie, a ciosy jakie zadam, będą tylko więcej stanowcze.
— Czy Paskal Lantier nie znajdował się w stosunkach pieniężnych z hrabią?
— Tak jest. Według ksiąg pana de Terryś przedsiębiorca zaciągnął od niego pożyczkę...
— Dużą?
— Tak jest.
— Czy dług ten jest wymagalny, czy też spłacony?...
— Nie umiem panu tego powiedzieć... Jeszczem nie badał interesu z tego punktu widzenia... Zresztą książki nie są prowadzone regularnie... Są w nich przerwy i opóźnienia w zapisywaniu.
— Czy przy przeglądaniu papierów hrabiego, znalazłeś pan jakie pokwitowanie Lantiera?
— Nie... Byłoby mnie to uderzyło.
— Może on zapłacił...
— W istocie, to być może...
— Czy masz pan jakie wiadomości o tym człowieku?...
— Mam i bardzo dokładne...
— Dobre czy złe?
— Zadawalniające... Przedstawia się on jako człowiek inteligentny, czynny, pracowity... Jedną ma tylko wadę...
Jaką?
— Gra na giełdzie.
— Nie on jeden gra, na nieszczęście... W naszej epoce gra na giełdzie zrosła się z naszemi obyczajami... Każdy chciałby jak najprędzej używać... chciałby się prędko zbogacić...
— Obyczaje tego Lantiera są dobre i postępowanie porządne... — mówił dalej sędzia pokoju. — Jakkolwiek wdowiec, nie słychać ażeby miął kochankę... Ma tylko jednego syna, który chodzi na kursa prawne i sposobi się na adwokata... Lantier cały zajęty jest swemi przedsiębierstwami... Zimowa pora stawią mu znaczne przeszkody, nie szkodząc jednak jego kredytowi, który jest pewny...
— Czy on był przyjacielem hrabiego?
— Czasem się widywali, ale ich stosunki, jak się zdaje, wynikały jedynie z interesów... Sprawdzę tę okoliczność. Nie zapomnij pan, proszę, żadnego z moich zleceń.
— Bądź pan spokojny... Zastawię sieci i będę pana o wszystkiem zawiadamiał...
Naczelnik wydziału śledczego wyszedł.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz była niedziela.
Paweł wybrał ten dzień — czytelnicy zapewne o tem pamiętają — aby zaprowadzić Renatę na ulicę Picpus dla przedstawienia jej swemu ojcu.
Paskal rzekł do niego:
— Pozostawiam ci wolny wybór kobiety, która będzie towarzyszką twego życia...
Tę kobietę on wybrał, ocalił, kochał, — albo raczej uwielbiał; ale pomimo zapewnienia ojcowskiego, doznawał jakiejś niespokojności co do spotkania, którego rezultat naprzód byłby chciał wiedzieć.
Z gorączkówą więc niespokojnością i wielkiem pomieszaniem umysłu czekał na chwilę projektowanej wizyty.
Ze swej strony córka Małgorzaty była niemniej niespokojną od Pawła.
Wizyta owa miała stanowić ważną epokę w jej zyciu.
Czy ojciec jego narzeczonego otworzy dla niej swoje, ramiona i serce?
Czy to małżeństwo, urzeczywistniające jej marzenia, będzie mogło przyjść do skutku, nim Paweł zostanie zanominowany na adwokata i w możnoności zajęcia jakiejś pozycyi?
Czy długo wypadnie czekać?
Czy jaka czarna chmura, z nagromadzonem gromami, nie zaciemni niespodzianie jaśniejącego nieba?
Pomimo trochę ciemnej natury tych rozmyślań, Renata nie była smutną, a ponieważ zalotność kobieca nigdy swych praw nie traci, myślała, aby się uczynić o ile można ładną, stając przed tym, którego wkrótce miała nazwać ojcem i którego przyrzekała sobie kochać z całych sił swojej niewinnej duszy.
Zresztą, te rozliczne zajęcia, nie przeszkadzały jej myśleć o przeszłością, o Urszuli, o swojej matce.
— Matko nieznana — mówiła sama do siebie — matko nieznana, a jednak droga, czyż ty nie ujrzysz mojego szczęścia, jeżeli mam być szczęśliwą?
Jasnowłosa Zirza okręciła się po pokoju, z niezmordowaną czynnością, chodząc około gospodarstwa, nakrywając do stołu, gdyż narzeczeni po śniadaniu mieli się udać na ulicę Picpus. Paweł poprzedniego dnia pisał do ojca, uprzedzając go o swoich odwiedzinach i nie dawszy mu żadnego wyjaśnienia prosił, aby nań zaczekał.
Nadeszła chwila śniadania.
Studenci zeszli z góry.
Syn Paskala widząc Renatę tak zachwycającą w swojej żałobnej toalecie, nie mógł wstrzymać okrzyku podziwienia.
— Ach!... — rzekła Zirza z uśmiechem — słusznie znajdujesz ją ładną... Kochane dziecię ma twarz anielską...
— Pan Lautier będzie bardzo wybrednym, jeżeli nie będzie podzielał twego zapału... — dodał Juliusz Verdier. — Oto synowa, która z pewnością nie mały honor mu przy niesie...
Słysząc te komplementa, Renatą oblała się rumieńcem.
— Moi dobrzy przyjaciele — wyrzekła z pomięszaniem — zaślepia was wasze do mnie przywiązanie... ja ani słowu z tego nie wierzę...
— I nie masz racyi — odpowiedział Paweł — przyjaciele moi mówią szczerze... Tyś boskie wcielenie piękności i wdzięku!... Mój ojciec jest znawcą, będzie się pysznił tobą, tak jak ja się pysznię...
— Dałby to Bóg! — rzekło dziewczę — ale te odwiedziny nabawiają mnie strachu, patrz jak drżę...
— Dzieciństwo, droga Renato... Ja również jestem wzruszony, ale z radości i nadziei...
— Do stołu! — zawołała Zirza.
Dwie pary zajęły miejsca.
— Zatem — mówiła dalej studentka — postanowiono, że nie będziemy jedli obiadu w domu...
— To się rozumie... — odparł Juliusz... — Poczekamy na Pawła i Renatę w jednej z kawiarń w okolicy placu Bastylii. Po wizycie połączą, się z nami... Zjemy obiad w restauracyi, a wieczorem odprowadzimy Renatę do nowego mieszkania.
— Jednakżem przyrzekła — rzekła Zirza ze śmiechem — że aż do dnia osiedlin, ani jeden ani drugi z was, nogą nie stąpi w tem mieszkaniu...
— Uszanujemy twóją przysięgę, jeżeli potrzeba... — rzekł Paweł. — Zostaniemy za drzwiami... — ale to będzie za surowo...
Śniadanie było wesołe.
Było już w pół do pierwszej, gdy wstano od stołu.
Dziewczęta rzuciły ostatni raz okiem na swoją toaletę. Renatą na gęste sploty jasnych włosów włożyła czarny krepowy kapelusz i udała się z Pawłem na ulicę Picpus, na którą ich wyprzedzimy.
Wiemy już, że Leopold Lantier puścił się w pogoń za Jarrelongem.
Przejrzał kolejno podejrzane knajpy, podrzędne szynkownie, piwiarnie uczęszczane przez hołotę i bale podrogatkowe, gdzie spodziewał się pochwycić złodzieja.
Poszukiwania jego były bezowocne i straszliwie zmęczony, późno po północy powrócił do swego mieszkania na ulicy Navarin.
Zbytecznie się nie niepokoił, przekonany, że Jarrelonge nie będzie się posługiwał obosieczną bronią, któraby się zwróciła ku niemu, ale chęć odpłacenia dobrze, drażniła jego serce. Zadrwiono z niego, zażartowano, jego miłość, własna na tem cierpiała: niechciał przypuszczać, iż jego wspólnik będzie się śmiał dłużej na jego rachunek.
Leopold zasnął, szukając praktycznego sposobu osiągnięcia swojego celu i gdy się obudził, jego zamiary nie uległy zmianie, a raczej rozdrażnienie jego jeszcze się zwiększyło.
Przedewszystkiem szło mu o napełnienie swojej kasy, oczyszczonej przez byłego więźnia i pod tym względem liczył na kuzyna Paskala, którego miał zawiadomić o zmianie mieszkania, prosząc o zasiłek pieniężny.
Wskutek więc tego pewnym będąc, stosownie do zapewnienia kasjera, że spotka przedsiębiercę w niedzielę, ubrał się, poszedł do kawiarni na bulwarze, zjeść śniadanie i wsiadł do omnibusu, udając się na ulicę Picpus.
Paskal wysłał służącego gdzieś dosyć daleko.
Siedząc samotny w gabinecie, rozpatrywał plany ogromnych budowli, jakie zamierzał rozpocząć zaraz, jak tylko dziedzictwo Roberta Vallerand dostanie się w jego ręce.
Drzwi od ulicy na dziedziniec były uchylone.
Z okna Paskal widział cały dziedziniec.
Odezwał się brzęk dzwonka.
Przedsiębiorca podniósł głowę, spojrzał i zobaczył człowieka ciepło ubranego w palto podbite futrem, idącego ku domowi.
— To Leopold... — szepnął marszcząc brwi — czego on może chcieć odemnie.
Za chwilę były więzień pukał do drzwi gabinetu.
— Wejdź — rzekł Pąskal — ja wiem że to ty...
Zbieg wszedł do pokoju.
— Co cię sprowadza? — mówił dalej przedsiębiorca, zamieniając z nim uścisk ręki...
— Nasze interesa.
Pozwól mi usiąść i rozgrzać się trochę, bo na dworze mróz trzaskający... Pogadamy...
Paskal wziął krzesło, a na twarzy jego odmalował się najwyższy niepokój.
Leopold spostrzegł to i mówił dalej.
— Nie nabijaj że sobie niczem głowy... — Nie doniosę ci o żadnej katastrofie. Mam ci tylko udzielić wiadomości o zmianie w mojem położeniu, jaka zaszła od czasu ostatniego naszego widzenia.
— O jakiej zmianie?
— Najprzód zerwałem z tym łotrem podłego gatunku, używanym dla doprowadzenia do skutku wiadomych ci operacyj, który przestając być użytecznym, był ambarasującym.
— Czy zerwanie to nastąpiło w zgodny sposób? bez przykrych zajść? — żywo zapytał Paskal.
Zbieg z Troyes uczynił żywe poruszenie gniewu i zagryzł usta, ażeby nie wybuchnąć. Ale nie chcąc przestraszać krewnego, odpowiedział:
— Zupełnie zgodnie... — łotr został hojnie wynagrodzony i jest bardzo zadowolniony... on udał się W swoją stronę, a ja w swoją...
— Ty?...
— Tak... Z łatwością zrozumiesz, że moje zaufanie do Jarrelonge’a ma swoje granice... Ten biedak może być wplątany w jakie przykre interesa, o których ja nie wiem, coś wypaplać na mnie, zresztą popełnić jakąś nieroztropność... Na wszelki wypadek, przestając być z nim w stosukach, sądziłem, że dobrze będzie zatrzeć swój ślad za sobą i przynoszę ci klucze od domu na ulicy Tocanier.
To mówiąc, Leopold położył klucze na biurku Paskala.
— Opuściłeś pawilon? — zapytał ten ostatni z miną zdziwioną.
— Tak.
— Kiedy?
— Wczoraj... Powtarzam ci, że roztropność tego wymagała...
— Cóżeś zrobił z koniem i powozem?
— Sprzedane...
— Na twoją korzyść?
— Naturalnie.
Paskal się skrzywił...
Postępowanie takie wydało mu się lekkiem, ale nie śmiał tego okazać i mówił dalej:
— Gdzież mieszkasz?
— Przy ulicy Navarin, pod numerem piątym, na dole... Tam mnie znajdziesz gdybyś mnie potrzebował.
— O kogóż mam pytać?
— Pawła Pelissier... Stare pozwolenie na polowanie sztucznie podskrobane, w które wpisano to nazwisko, dowodzi tożsamości osoby...
— Czy się ze strony Jarrelonge’a niczego nie obawiasz?
— Czegóż u djabła miałbym się obawiać?
— Wyzyskiwania, gdyby cię odnalazł...
— Brak mu sposobu na mnie... Nie może się odgrażać, iż mnie zgubi, bo jednocześnie i siebieby gubił...
— A nasz spadek?
— Zawsze jednakowo... Musimy czekać i nic nie czynić gwałtownie... Pod koniec roku, jeżeli nikt prawnie nie wezwie spadkobierców Roberta Vallerand, zaczniemy działać... Czy nie wiesz co nowego o pałacu de Terrys?
— Nie... Cisza panuje w tym interesie, który powinienby wywołać ogromny hałas... Nawet gazety zwykle tak szczodre w udzielaniu szczegółów co do popełnionych zbrodni, milczą...
— Może to z rozkazu, ale to nas mało obchodzi... Nic nie ryzykujemy... Posiadasz w ręku dowody przekonywające w sposób nieprzeparty, że w chwili śmierci hrabiego nie byłeś jego dłużnikiem... Niepodobna jest podejrzywać dobrej wiary. Uspokój się więc. Rozpoczęty przeciwko tobie proces, z góry byłby przegranym.
— Z tej strony jestem zupełnie spokojny... — Miliony wuja Roberta w inny sposób mnie zajmują...
— Szalone zajęcie!... Postarałem się o informacye... Pan Audouard, notaryusz z Nogent-sur-Seine, jest człowiekiem uczciwym, w całém znaczeniu tego wyrazu, uczciwy głupiec, wierzący w te wszystkie banialuki zwane obowiązek, sumienie, i t. d. i wcale nie zdolny do przywłaszczenia sobie milionów, których jest depozytaryuszem... W dniu, w którym zawiadomimy sprawiedliwość, że te miliony są w jego ręku, i w którym ona ich od niego zażąda, on natychmiast je złoży.
— A pokwitowanie, jakie wydał Robertowi Vąllerand?
— Sprawiedliwość wyda mu inne, formalne.
— Mogą się trafić jakieś zarzuty.
— Ja przewiduję żadnego i zapytuję samego, ktoby czyniąc takowe, miał w tem jaki interes. Teraz, kochany kuzynie, opuszczę cię...
— Natychmiast, jak tylko otworzysz swoją kasą na moją korzyść.
Paskal tym razem nie zadawał sobie trudu wykrywaniu złego humoru i, zawołał:
— Czyś już pożarł pieniądze, pochodzące ze sprzedaży konia i powozu?
— No, nie, ale trzeba wszystko przewidywać. Może się trafić wypadek, zmuszający mnie do nagłego opuszczenia Paryża i chciałbym mieć trochę grosza do rozporządzenia...
Przedsiębierca wydał długie westchnienie i przekonany, że najuporczywszy opór na nic się nie zda, zapytał tonem narzekania:
— Ile ci trzeba?
Leopold zaczął się śmiać.
— Masz tak żałosną fizyognomię, że dzisiaj poprzestanę na dwóch tysiącach franków — odpowiedział. — Wszak to umiarkowanie, nie prawda?
— Tak i nie, gdyż mam wiele interesów i znaczne summy do płacenia, rzekł Paskal. — Zresztą dam ci te dwa tysiące franków...
— Czy zapisujesz to co mi dajesz?
— Rozumie się! i summa jest już znaczna...
— Potrąci się to przy obrachunku, i gdy się zlikwiduje spadek po Vallerandzie...
— Spodziewam się...
Przedsiębiorca otworzyć do kassy i wyjął z niej dwa bilety bankowe, które podał kuzynowi..
Ten stał z twarzą zwróconą do okna gabinetu.
Nagle zabrzęczał dzwonek u bramy.
Obadwaj spojrzeli w bramę uchyloną od ulicy.
— To musi być mój syn... — rzekł Paskal — uprzedził mnie o swoich odwiedzinach i czekam na niego...
Nagle Leopold zadrżał, wydał okrzyk przestrachu i chwiejąc się blady, cofnął się o kilka kroków.
— Co ci jest? — zapytał żywo Paskal.
— Czy to być może?... — wybełkotał były więzień, jak gdyby obłąkany. — Czy to marzenie?... widziadło?... Czy umarli wychodzą z grobów!... To ona... a on... to człowiek spotkany w nocy na przedmieściu Ś-go Antoniego.
Paweł i Renata przestąpili próg bramy od ulicy i szli przez podwórze.
Przedsiębiorca wcale nic nie rozumiał, co się działo, ale wyraz twarzy jego krewnego i jego wzrok obłąkany, nabawiały go instynktownego przestrachu.
— Jeszcze raz pytam, co ci jest? — powtórzył drżąc z kolei.
Leopold odpowiadając wybełkotał:
— Nadchodzą... zbliżają się...
W korytarzu słychać było odgłos kroków.
— Gdzie, drzwi... — wołał dalej zbieg z Troyes — gdzie drzwi... gdzie drzwi... ja chcę uciec...
Rzucał w około siebie błędnem spojrzeniem.
Do drzwi gabinetu zapukano zlekka.
Leopold zdawał się być blizkim zemdlenia, ale spostrzegł drzwi za biurkiem swego krewnego i odzyskując siły, poskoczył ku nim, otworzył, i znikł zamykając za sobą.
Paskal drżący sam nie wiedząc dla czego, wydany na pastwę obłędu łatwiejszego do zrozumienia niż do opisania, zapytał sam siebie:
— Co się dzieje?...
Powtórnie zapukano do drzwi.
— Proszę... — rzekł machinalnie ściskając w dłoniach czoło zroszone potem,
Drzwi obróciły się na zawiasach.
Paweł wpuścił przed sobą Renatę i pobiegł ku ojcu.
Ten z przestrachu wpadł w osłupienie.
Mniej jak kiedykolwiek tłómaczył sobie ucieczkę Leopolda i z podziwem patrzał na zachwycającą, zarumienioną twarzyczkę dziewczęcia.
Renata skłoniła się przed nim z uszanowaniem i bojaźliwością, ale bez niezgrabności i zachowała wdzięk nawet w pomięszaniu.
— Kochany ojcze — rzekł Paweł uściskawszy Paskala — zapowiadając moją — wizytę bez dodania, że nie przyjdę sam, obciąłem ci zrobić niespodziankę... Dałeś mi prawo rozporządzania swobodnie swojem sercem i pozwoliłeś mi, gdy zrobię wybór, przyprowadzić do siebie tę, która będzie nosiła moje nazwisko, i pójdzie razem ze mną w drogę życia... Drogi ojcze, przedstawiam ci pannę Renatę, którą kocham i która będzie moją żoną...
Córka Małgorzaty znowu się ukłoniła.
— Renata... — wyjąkał przedsiębiorcą, ze drżeniem i wpatrując się z dziwną, wytrwałością w narzeczoną Pawła — panienka ma imię Renata?
— Tak jest, mój ojcze...
Jasnowłose dziewczę postąpiło ku Paskalowi.
Serce jej biło gwałtownie, nogi się pod nią zginały, jednakże miała siłę powiedzieć głosem bardzo cichym i wzruszonym, który jednak nie tracił słodyczy:
— Przebacz pan, że się ośmielam tak niespodziewanie przychodzić... Jakkolwiek mam mało doświadczenia, wiem jednak, o ile krok, do którego mnie syn pański skłonił, jest przeciwny wszystkim zwyczajom... Młode dziewczę powinno wchodzić w nową rodzinę, otoczone przez swoją... ja wiem o tem... lecz niestety!... nigdym nie znała ani ojca ani matki i Paweł jest moją jedyną podporą... Jeszcze raz proszę o przebaczenie i przychylne przyjęcie.
Przedsiębiorca powtarzał zcicha:
— Nazywa się Renata i nigdy nie znała ani ojca ani matki...
Student, wlepiwszy wzrok w Paskala czekał na odpowiedź na wzruszające wyrazy Renaty i niepokoił się widząc go zakłopotanego i milczącego.
Po chwili przedsiębiorca spostrzegł, co się działo w umyśle Pawła i pojął, że jego milczenie mogło być źle tłómaczonem.
Przywołał więc na usta uśmiech przymuszony, wziął dziewczę za rękę i rzekł z udaną serdecznością.
— Witaj, moja dziecię... — Obecność twoja w mojej samotności jest promieniem słonecznym....
I jednocześnie prowadził Renatę do fotela przy kominku, dał znak Pawłowi ażeby usiadł i sam zajął miejsce...
Ten czyn grzeczności i uprzejme wyrazy Paskala, przełamały lody i rozproszyły zakłopotanie dwojga młodych ludzi.
Przedsiębiorca mówił dalej:
— Mój syn mówił mi już o pani, w wyrazach, które jak dzisiaj widzę, nic nie przesadziły... Liczyłem więc na twoje odwiedziny, lecz nie spodziewałem się, aby one nastąpiły tak prędko... Paweł mi mówił, że cię ocalił od śmierci i wiem, żeś była bardzo chora.
— W istocie, byłam bardzo chora... w wielkiem niebezpieczeństwie — odpowiedziała córka Małgorzaty — ale już jestem zupełnie wyleczona, dzięki troskliwym staraniom pana Pawła i oddanych mu przyjaciół...
— Dzięki niech będą niebu!... — mówił dalej obłudnie Paskal. — Dzisiejszy krok pani, czyni mnie bardzo szczęśliwym... Wiedziałem najprzód, żeś zachwycająca, ale jesteś nią jeszcze więcej niż sądziłem i niczyj zachwyt nie był więcej usprawiedliwiony, jak zachwyt Pawła...
Renata oblała się rumieńcem i spuściła oczy.
Przedsiębiorca dodał:
— Mój syn słusznie utrzymuje, że mu zostawiam zupełną wolność serca i wyboru. Znając wzniosłość jego intelligencyi i prawość duszy, byłem pewny, że złego wyboru zrobić nie może... Stokrotnie miał on słuszność, skoro wybrał ciebie. Dla Pawła szczytem szczęścia będzie nazwać cię swoją żoną, a ja z dumą cię nazwę swóją córką...
Dwie grube łzy zabłysły na długich rzęsach Renaty.
Paweł z wylaniem pochwycił ojca za ręce, wołając.
— O! jakżeś dobry, kochany ojcze i jakże cię kocham!...
Renata nie mogła zapanować nad wzrastającego wzruszeniem i wyszeptała głosem przerywanym przez łkanie:
— O panie! jakżem cię winna kochać, dziecięcą miłością i jakże ci jestem nieskończenie wdzięczną! Znajdę rodzinę, ja, biedne dziecię samotne w życiu, będę miała ojca, ja, któram nie znała swego...
Te ostatnie wyrazy znowu zwróciły uwagę Paskala.
— Zatem jesteś sierotą? — zapytał.
— Nie wiem, panie... — odpowiedziała Renata spuszczając głowę.
— Nie wiesz!
— Nie, panie...
— Jakto?
Paweł wmięszał się do rozmowy.
— Kochany ojcze — rzekł — w chwili gdy moja narzeczona jest prawie twoją córką, nie powinniśmy mieć żadnych dla siebie tajemnic... obowiązkiem naszym jest powiedzieć ci wszystko...
Łzy spływały po twarzy Renaty.
— Nie mieszaj się, moje dziecię... — rzekł Paskal najsłodszym głosem i ściskając ją przychylnie za ręce.
Poczem zwracając się do Pawła, dodał:
— Mów, kochany synu...
Student odpowiedział.
— Całe życie Renaty jest otoczone nieprzeniknioną dotychczas tajemnicą...
— Tajemnicą?
— Sam osądź... Renata, jak to sama przed chwilą mówiła, nie znała nigdy, ani swego ojca, ani matki...
— Czy przynajmniej wie, że nie żyją? — zapytał Paskal.
— Nie wie... Badając swoje najdalsze wspomnienia, widzi się porzuczoną płatnym staraniom mamki w małej wiosce, której nawet nazwiska nie pamięta. Tam odwiedzała ją pewna kobieta...
— Zapewne jej matka? — przerwał Paskal.
— Nie... zwykła służąca. Ta kobieta zabrała ją z sobą; obiedwie mieszkały w innej wiosce, poczem w kilka lat, Renata została oddana na pensyę.
— Gdzie?
— W Troyes.
Paskal powtórnie zadrżał, a zmarszczenie brwi zdradzało jego wewnętrzne pomięszanie.
— Na tej pensyi — rzekła Renata zabierając głos z kolei — corocznie po kilka razy odbierałam odwiedziny tej kobiety, która czuwała nademną od dzieciństwa; zdawało się, że mnie bardzo kocha, lecz z jej objawami czułości łączyło się uszanowanie, jakie służący okazują swoim państwu...
— Któż jest, ta dziewczyna? — zapytał Paskal sam siebie.
Renata mówiła dalej:
— Około pięciu lat temu, pani Urszula...
— Pani Urszula!... — zawołał pomimowoli przedsiębiorca, który zbladł bardzo.
— Czy ją znasz, ojcze? — zapytał Paweł ździwiony wrażeniem, sprawionem przez to imię. Paskal czuł, że się znajduje w położeniu dziwnem, straszliwem.
Zaczął pojmować przestrach Leopolda... W skutek więc tego miał się na ostrożności.
— Nie znam jej — odpowiedział — lecz zajęcie wywarte tem opowiadaniem, nabawia mnie głębokiego wzruszenia... Mów dalej, moje dziecię, bardzo proszę!...
— Pięć lat temu — mówiła Renata — odwiedziny pani Urszuli stały się rzadsze i zostały zamienione przez wizyty mego opiekuna, człowieka, który jak mi mówiono, zastępował mi ojca, a któregom, do tej pory, nigdy nie widziała... Człowiek ten nazywał się pan Robert...
— Nie ma najmniejszej wątpliwości — pomyślał Paskal Lantier. — To ona... to jego córka.
— Na pensyi nie znano ani nazwiska tego człowieka, ani miejsca jego zamieszkania,.. Nie zabierał mnie z sobą nigdy. Za nadejściem wakacyj, pani Urszula przyjeżdżała po mnie, podróżowałyśmy przez miesiąc, poczem zajmowałam swoje miejsce śród moich towarzyszek ze wzrastającym smutkiem, z żywszem poczuciem swego osamotnienia.
— Czyś nie wybadywała swego opiekuna i tej pani Urszuli? — rzekł Paskal. — Nie pytałaś ich, kto byli twoi rodzice.
— Zapytania moje pozostawały bez odpowiedzi, albo te były niejasne i nic mnie nie nauczały... mówiono mi o tajemnicy, która się miała później wyjaśnić.
„Blizko przed miesiącem, pani Urszula przyjechała w żałobie...
„Oznajmiła mi, że mój opiekun umarł, że mam opuścić pensyę i zabrała mnie z sobą...
— Dokąd że miała cię zawieźć?
— Do Paryża.
— Aby cię połączyć z rodziną?
— Nie, panie, lecz aby wręczyć notaryuszowi list; w zamian za ten list, miał mi on oddać zapieczętowany pakiet, od którego — jeżeli mam wierzyć pani Urszuli — zależała moja przyszłość...
— I widziałaś się z tym notaryuszem?
— Nie widniałam... a nawet nie wiedziałam jak się nazywa... — List został zagubiony, albo raczej skradziony przez nędzników, którzy zamordowali panią Urszulę.
Paskal już nie mógł pohamować swego przestrachu.
Spadkobierczyni Roberta Valleranda, dziecko, które Leopold uważał za umarłe było tu, przed nim, i ją to kochał syn jego!
Podniósł się, blady jak widmo, trzęsąc się z nerwowego drżenia i bełkocąc:
— Zamordowali!...
Paweł przypisał to widoczne pomięszanie naturalnemu wzruszeniu, wynikającemu z opowiadania dziewczęcia.
— Tak, mój ojcze — odpowiedział — zamordowano panią Urszulę, tak jak chciano, na dwa dni przed tem, zabić Renatę, zrzucając ją z mostu Bercy do Sekwany, lecz szczęśliwy wypadek zmylił wyrachowania morderców... Renata spadła na kupę śniegu który złagodził jej upadek... Bóg mnie zesłał, abym ją ocalił... kocham ją i chcę ją pomścić...
— Pomścić... — powtórzył Paskal ze drżeniem.
— Przysiągłem to, mój ojcze... Zbrodni nikt nie popełnia bez przyczyny... Celem tej było niedopuszczanie spotkania pomiędzy Renatą i jej matką, bez wątpienia żyjącą i bogatą, której pożądano majątku... Gdyby nie to, dla czegóźby zastawiano sidła na biedne dziecię, które nie mogło mieć nieprzyjaciół?... Pani Urszula miała sobie powierzone ważne papiery i zabito ją, aby jej takowe zabrać... — Onegdajszej nocy goniłem za jednym z morderców, jestem tego pewny, mam dowód; — udało mu się uciec lecz poświęcę życie na jego odszukanie. Bóg pozwoli mi go odnaleźć i wtedy biada mu, biada jego wspólnikom!
Paskal czuł, jak dreszcz obawy przebiega mu po ciele, a zimny pot zwilżał korzenie jego włosów.
A jednak trzeba było zachować dobrą minę.
Przedewszystkiem nie trzeba było się zdradzić. Następnie trzeba było odzyskać przytomność umysłu, skorzystać z dziwnej fatalności, która czyniła Pawła obrońcą Renaty, wybadać młodzieńca, poznać jego zamiary i trzymać się na ostrożności.
— Zatem — zapytał po chwili zmienionym, głosem, który starał się uczynić spokojnym, — spotkałeś jednego z zabójców?...
— Tak jest, ojcze...
— Zkądżeś się mógł dowiedzieć?...
— Renata go poznała.
— Widziałaś więc go z twarzy?
— Nie, panie — odpowiedziała córka Małgorzaty — a zresztą ja tej twarzy nie znałam... poznałam go po głosie... poznałam zwrotkę, którą śpiewał w chwili, gdy powóz przez niego powożony wjeżdżał na most Bercy, na którym miała być spełniona zbrodnia...
— To musiał być Jarrelonge — pomyślał przedsiębierca; — a Leopold mi nic o tem nie mówił!
I dodał głośno:
— Te dowody tożsamości wydają mi się wątpliwemi... wiele głosów jest do siebie podobnych i pierwszy lepszy przechodzień może najniewinniej powtarzać piosnkę śpiewaną wczoraj przez zbrodniarza...
— Masz słuszność, mój ojcze, ale jeżeliby ów człowiek miał czyste sumienie, czyżby uciekał, widząc, że ktoś za nim idzie?... Nie, po stokroć nie!... Bał się, więc był winnym... jest to nieprzeparta logika.
Na to nie było co odpowiadać.
Paskal mówił dalej:
— Przypuściwszy że się nie mylisz, jak ty odszukasz tego człowieka?...
— Przetrząsnę wszystkie kąty Paryża i mam nadzieję, że moje poszukiwania uwieńczone zostaną pomyślnym skutkiem...
— To może trwać długo...
— Będę cierpliwym...
Przedsiębiorca ujął syna za ręce.
— Dobrze, kochane dziecię! — rzekł. — Bierzesz na siebie szlachetne zadanie! Ja ci z całych sił będę pomagał do pomszczenia twojej drogiej Renaty i odnalezienia jej matki...
— Dokonam tego przy boskiej i twojej pomocy!...
Paskal przyszedł trochę do siebie po tym strasznym i nieprzewidzianym ciosie, jaki otrzymał. — Twarz jego wypogodziła się.
— Teraz — mówił dalej siadając — nie myślmy o przeszłości, lecz mówmy o twojej przyszłości... — Ożenić się w krótkim czasie nie możesz i oboje macie dosyć rozsądku aby to zrozumieć...
— Rozumiemy, mój ojcze... — odpowiedział Paweł.
— Cóż zrobicie?
— Będziemy czekali... Jak zostanę adwokatem... a gdy położenie moje będzie jeżeli nie świetnem, to przy najmniej zapewnionem, przyjdziemy, aby ci przypomnieć dzisiejszą rozmowę...
— Ale — odpowiedział przedsiębiorca najuprzejmiejszym tonem — sądzę, że nie będziesz czekał na tę chwilę, aby mnie od wiedzie z panną Renatą.
— Jeżeli pozwolisz, ojcze, bardzo nas to uszczęśliwi,.. — zawołał Paweł z radością.
— Pozwalam i proszę...
— Ach! panie — wyrzekła Renata — jakżeś dobry i jakżem ci wdzięczna...
— Dowiedź mi swójej wdzięczności kochając mnie trochę...
— Kocham już pana z całej duszy...
— Zatem ja jestem już obowiązany... Paweł wkrótce zostanie adwokatem... Wyposażę go i zostaniesz moją córką.
— Za sześć miesięcy, ojcze, będę na liście adwokatów paryzkich...
— Pośród których zajmiesz świetne miejsce, nie wątpię... Ale pozwól mi zadać jedno pytanie, którego jako dla przyszłego teścia, nie będzie niedyskretnem... Co panna Renata będzie robiła przez te sześć miesięcy.
— Znalazła niewielkie zajęcie, które jej pozwoli żyć skromnie, nie będąc nikomu obowiązaną... — odpowiedział Paweł.
— Niewielkie zajęcie? — powtórzył przedsiębiorca.
— Tak jest, mój ojcze... Renata jest biegła w koronkarstwie... Od jutra zajmuje miejsce u pani Laurier, której magazyn znany przez najwyższą klientelę kobiecą, znajduje się na bulwarze Beaumarchais...
— W istocie, stan skromny ale uczciwy...
— Czy to pochwalasz mój ojcze?...
— Najzupełniej... Zapewne panna Renata będzie mieszkała u pani Laurier?
— Nie, panie... — odpowiedziała córka Małgorzaty. — Wynajęłam: dwa małe pokoiki blizko Bastylii, przy ulicy Beautreillis pod Nr. *i*..
Wszystkie te wiadomości Paskal notował sobie w pamięci.
— Blizko bulwaru Beaumarchais... — rzekł. — To będzie bardzo wygodnie.. Wszak prawda, moje dzieci, że nie potrzebuję wam zalecać nąjwiększej ostrożności w waszem postępowaniu... Świat jest złośliwy, jak wiem, i chętnie upatruje złe tam, gdzie go nie ma... Paweł powinien nad wszystko w święcie dbać o nienaruszalność reputacyi tej, która będzie jego żoną.
— Bądź spokojnym, mój ojcze... Byłbym w rozpaczy gdyby cień podejrzenia dotknął moją narzeczoną... O jej honor idzie mi tak samo, jak o swój i jakkolwiek przykrą mi się wydaje ta ofiara, nogą nie stąpię w jej mieszkaniu. Będziemy się widywali od czasu do czasu, po za obrębem jej mieszkania i w obec jej przyjaciółki. Tem szczęśliwsi będziemy, gdy nas małżeństwo połączy...
Przedsiębiorca zdawał się namyślać i twarz jego wyrażała niepokój.
— Czyś ty pomyślał — rzekł następnie — że napotkacie dosyć ważną trudność?
— Jaką, mój Boże? — zapytał Paweł.
— Ciemności nagromadzoną w około Renaty w chwili małżeństwa, nabawią was niemałego kłopotu...
— Jakto?
— Czyż tego nie rozumiesz?
— Przyznaję że nie..
— Jak na tak biegłego prawnika, to mnie dziwi. Panną Renata nie wiedząc nic o swojej familii, zapewne nie posiada metryki urodzenia...
— To prawdą... — szepnęło dziewczę.
— A metryka ta — mówił dalej Paskal — będzie potrzebna, a nawet konieczna, przy ogłaszaniu zapowiedzi.
— W razie potrzeby można ją zastąpić aktem znania... — odpowiedział Paweł — a zresztą spodziewam się, że nim upłynie sześć miesięcy, Renata odszuka swoją matkę...
— Renata żyć nie będzie nim upłynie sześć miesięcy... — pomyślał przedsiębiorca. — Niema metryki urodzenia... Nic nie stracone...
— Pożegnamy cię, mój ojcze?
— Nie nadługo, czy tak?
— Pewno, nie na długo... ponieważ pozwalasz powrócić...
— Jeżeli się zobaczysz z ciotką Małgorzatą, nie mów jej o naszych projektach... Później będzie czas o tem ją uwiadomić i ja się tego podejmuję...
— Będę milczał.
Paskal wziął Renatę za rękę i przyciągając ją ku sobie, złożył na jej czole pocałunek Judasza.
— Do widzenia moje dzieci! — rzekł wzruszonym głosem — do widzenia droga moja córko!...
— Narzeczona Pawła czuła, że jej serce uderza przyspieszonem tętnem.
Student podał rękę córce Małgorzaty i młoda para odprowadzona aż do progu przez Paskala Lantier, opuściła dom przy ulicy Picpus.
— No, Renato, jestżeś szczęśliwa? — zapytał Paweł z uśmiechem.
— Przepełniona jestem szczęściem... — Dzień dzisiejszy zanotuję w swojem życiu... Jakże twój ojciec jest dobry.
— Wszak ci powiedziałem...
I oboje młodzi ludzie przyśpieszyli kroku, aby się połączyć z Juliuszem i Zirzą, którzy na nich czekali przy ulicy Saint-Mandé.
Była to kawiarnia, w której panowali państwo Baudu.
Nie mając innej w tych stronach, naturalnie tę im wskazał.
Przestąpiwszy próg, Paweł i Renata zostali zadziwieni i uradowani spotka wszy tam Wiktora Beralle, podmajstrzego z warsztatów Paskala, w towarzystwie Zirzy i przyszłego doktora.
— A! przebóg, to szczęśliwe spotkanie! — zawołał student ściskając Wiktora za rękę.
— Na honor, tak, panie Pawle i wiedząc od pana Verdier że nadejdziecie, czekałem na was z niecierpliwością. Papa i mama Baudu i moja mała Stefcia, chcę panu podziękować za trud, jakiś sobie zadał, chodząc ze mną do mego wuja do Bercy.
— To ja jestem i będę ci zawsze obowiązany, kochany Wiktorze, gdyż ten wieczór zdecydował moje szczęście.
I wskazywał na Renatę, która się uśmiechała do Wiktora.
— Pańskie szczęście było pogrzebane pod śniegiem... — odpowiedział ten ostatni — szczęściem wydostaliśmy je... Czyś pani zupełnie już przyszła do zdrowia?
— O! zupełnie... dzięki moim dobrym przyjaciołom...
— Ponieważ tu jesteście, czy pozwolicie przedstawić sobie moją narzeczoną?...
— Zachwycona będę z jej poznania i przepowiadając, że z takim jak pan mężem będzie szczęśliwa.
Baudu, jego zona i Stefania, szeptali przy kantorze.
Wiktor wezwał ich gestem.
Zbliżyli się i przedstawienie się odbyło; Baudu prosił, aby go zaszczycono przyjęciem absyntu przez mężczyzn, a madery przez damy, która to łaska była mu wyświadczona bez oporu.
Tymczasem jasnowłosa Zirza pytała po cichu Renaty:
— I cóż?
— Tak jestem uradowana; iż mi się wydaje że marzę!..
— Ojciec jego??
— Najlepszy w świecie człowiek... Przyjął mnie jak swoją córkę i małżeństwo zostało zdecydowane...
— Kiedyż się odbędzie?
— Zaraz jak tylko Paweł zostanie adwokatem... Najdalej za pół roku...
— Droga Renato!...
I dziewczęta z wylaniem uścisnęły się za ręce.
— Ale — rzekł Wiktor — spodziewam się, że nie po to przyszliście, aby zaraz powracać...
— Odejdziemy wtedy dopiero, gdy będzie czas na obiad — odpowiedział Paweł.
— Na obiad? Ależ tu są obiady i to bardzo dobre. Zapewniam was, że moja przyszła świekra gotuje tak, że można sobie palce oblizać!
— Nie słuchajcie — rzekła mama Baudu ze śmiechem. — Nie długo on gotów powiedzieć, że ja zakasuję najlepszych kucharzy w Paryżu.
— Powiem — potwierdził Wiktor — i powiem prawdę.
— Przekonamy się o tem — rzekł znowu Paweł — ale z warunkiem, że Wiktor i jego przyszła jeść będą z nami.
— Zbyt wiele honoru, panie Pawle, ale przyjmujemy... czy prawda Stefciu?
Dziewczę zarumienione jak wiśnia, z bojaźliwością potwierdziła.
Zakład był skromny, — prawdziwa restauracya podrogatkowa, — ale mama Bandu przewyższyła sama siebie; obiad był wyborny i zakropiony, jeżeli nie grubemi winami, to przynajmniej burgundem rzeczywistym i prawdziwym medokiem.
Paweł wpadł w wesołość i wszyscy podzielali jego usposobienie.
— Kiedyż wesele? — zapytał wypiwszy za zdrowie Stefanii.
Wiktor odpowiedział, patrząc na swoją przyszłą która znowu zarumieniła się po białka oczu.
— Niedługo, panie Pawle... W przyszłą niedzielę wywieszą ogłoszenia w merowstwie za kratką, a wieczorem cała rodzina zbierze się tu na obiad, szczerze i bez ceremonii... Przy tej sposobności załatwię polecenie do pana, jakie mi poruczono... Moi przyszli rodzice spodziewają się, że nam uczynisz przyjemność, jak równie panną Renata, pan Verdier i pani Zirza przychodząc na tę ucztę... Odmowa sprawiłaby nam wielkie zmartwienie.
— To też przyjmujemy z całego serca — odparł student — i w niedzielę stawimy się wszyscy...
Odpowiedź ta przyjętą została jednozgodnym oklaskiem.
Zostawmy naszych wesołych współbiesiadników przy stole i powróćmy do domu przy ulicy Picpus.
Gdy Paskal zamknął drzwi od dziedzińca za Pawłem i Renatą, wzrok jego przybrał wyraz nieopisanej nienawiści, usta mu się wykrzywiły i rozdął nozdrza, na podobieństwo dzikiego zwierza.
Nie mówiąc ani wyrazu, podniósł ścienioną pięść w stronę, w którą się udali młodzi ludzie, poczém powrócił do gabinetu.
Leopold Jeszcze blady ale uspokojony, stal ze skrzyżowanemi rękoma na środku pokoju.
Paskal z wzrokiem błyszczącym ód gniewu położył mu rękę na ramieniu i wstrząsnął, nim gwałtownie mówiąc głuchym głosem:
— Głupcze; co wierzysz w widziadła! Umarła żyje, słyszysz?... Żyje! Możecie być dumni, Jarrelonge i ty, żeście się pięknie popisali! Nie w rzekę wrzuciliście nieprawą córkę Roberta Valleranda, lecz w śnieg i Paweł, mój syn, wyciągnął ją z niego!... Paweł, który poszukuje zabójców Renaty i Urszuli Sollier!... Paweł, który w Jarrelonge’u odgadł jednego z zabójców i gonił za nim?... Paweł, który go w końcu wynajdzie i wydrze mu naszą tajemnicę... Stanowczo szatan jest przeciw nam! W chwili, gdyśmy się miełi za zupełnie wolnych od wszelkiego niebezpieczeństwa i blizkich odbioru spadku, córka Roberta wychodzi z grobu, w którym ją mieliśmy za pochowaną! Zginęliśmy, słyszysz Leopoldzie? Jesteśmy zupełnie zgubieni!...
— Słyszę, u kroćset! — odparł zbieg z Troyes.
— I cóż ty na to?
— Ja, przede wszystkiem powiadam abyś miał zimną krew...
— Czy to podobna aby ją mieć?...
— Ma się ją, jeżeli się chce, a strach jest złym doradcą...
Paskal upadł na krzesło, zgnębiony, dyszący.
— I to mój syn... — szepnął — mój syn stawia przedemną przeszkody! — Zaraz o nim pomówimy. Ale jeszcze raz, otrząśnij że się ze strachu.
— Czyż on nie jest usprawiedliwiony?
— Ja wiem, że w pierwszej chwili oprzeć się mu nie można. Ja sam przed chwilą straciłem głowę, widząc razem zmartwychwstałą umarłą i nieznajomego który ścigał Jarrelonge’a onegdaj wieczorem i gdyby nie ja, byłby go z pewnością dopędził.
— Jarrelonge nas zgubi... — wyjąkał Paskal narzekające.
— Jarrelonge będzie milczał... — odpowiedział Leopold.
— Czyś tego pewny?
— Tak, do kroćset, jestem tego pewny...
— Jakże mu nakazać milczenie.
— Czyniąc go niemym na zawsze... Obecnie on pierwszy powinien zniknąć... Ta przeklęta zwrotka zbyt często daje się słyszeć z ust jego... Trzeba mu ją wpakować w gardło.
— Jeszcze zbrodnia... — szepnął przedsiębierca.
— Ba! jedna mniej, jedna więcej... A zresztą czyż to zbrodnia?... Jesteśmy w wypadku prawnej obrony... Każdy ma prawo bronić swojej skóry...
— Masz słuszność.
— Jeszczeby też!
— Czy wiesz, gdzie wyszukać tęgo łotra?
— Nie, ale kto dobrze szuka ten z pewnością znajduje... a ja dobrze będę szukał...
— Co zaś do Renaty?
— Tym razem ona mi nie ujdzie...
— Czyż jej śmierć jest konieczna! Zastanawiam się, że ona nie zna ani swego ojca, ani matki i nie wie nazwiska notaryusza, do którego był adresowany list pochłoniony przez Marnę wraz z trupem Urszuli... Nic nią nie może kierować... Gdybyśmy ją zostawili przy życiu?...
Leopold wzruszył ramionami.
— Serce kurczęce! — zawołał. — W chwili, kiedy by się tego można najmniej spodziewać, ciebie porywają przystępy czułości, któreby mnie bardzo śmieszyły, gdyby nie przestraszały! Zrozumże, że Renata może kiedyś się znaleźć w obec swojej matki. Że twój syn Paweł — (jakkolwiek mu radziłeś aby nic nie mówił) — może o niej wspomnieć Małgorzacie Bertin i że od słówka do słówka, od zdania do zdania, od wywodu do wywodu, światło może zabłysnąć i matka odgadnąć swoją córkę!
— Prawda... — odpowiedział Paskal schylając głowę. — Trzeba ażeby znikła... Ale Paweł.
— Więc co?
— Paweł ją zechce pomścić...
— Tem gorzej dla niego...
Słysząc te wyrazy, Paskal zerwał się z krzesła na którem siedział, i ze zmienioną twarzą, ze wzrokiem pełnym ognia, zawołał:
— Paweł jest moim synem...
— Jest to nieprzyjaciel...
— Cóż to szkodzi? Skoro tylko Jarrelonge i Renata zostaną usunięci, nikt w świecie nie będzie mógł mu wskazać winnych. Zresztą, cokolwiek bądź zabraniam ci tknąć mego syna! Na twoje życie, zabraniam ci tego!
— Zgoda! nikt go nie tknie... — rzekł Leopold głośno.
A po cichu dodał:
— Zobaczymy!
— Teraz — rzekł Paskal — co będziemy robili?
— Zajmiemy się tem co jest najpilniejsze... — odpowiedział były więzień. — Od jutrzejszego poniedziałku, Renata obejmuje obowiązek u niejakiej pani Laurier, kupcowej koronek na bulwarze Beaumarchais...
— Zatem słyszałeś?
— Wszystko, nie tracąc ani wyrazu, przyłożywszy ucho do drzwi. Mieszkanie małej znajduje się przy ulicy Beautreillis pod numerem ***.
— Tak jest...
— Pozwól mi więc działać...
— Jakiż twój plan?...
— W obecnej chwili nie mam żadnego, ale bądź spokojny i licz na moją płodną imaginacyę...
— Czy masz mi dać jakie zlecenie?
— Jedno.
— Jakie?
— Staraj się wydawać spokojnym, nawet gdyby umysł twój był miotany niespokojnością... Udawanie jest zbroją, która dobrze broni człowieka. Staraj się więc, aby twoja twarz i wzrok nie zdradzał żadnej twojej myśli... Bądź jak z bronzu i z marmuru. Jak tylko będę potrzebował twego czynnego współdziałania, to cię uprzedzę... Obecnie, unikajmy widywania się z sobą, chybaby tego była ważna potrzeba i bądź dobrej myśli!... Umarli raz mogą zmartwychwstać, ale nigdy dwa razy!...
Leopold uścisnął lodowatą dłoń Paskala i wyszedł nucąc starą piosenkę, lecz w gruncie daleko mniej spokojny niż się chciał okazać i dając sam przykład udawania, które zalecał swemu krewnemu.
— Najprzód pomyślmy o Jarrelonge’u... — rzekł kierując się do środka Paryża... Ten głupiec może skompromitować i w końcu nabawić kłopotu...
Zbieg obecnie miał bardzo małą szansę znalezienia swego eks-wspólnika, nie bardzo chętnego, aby wpaść w szpony tego, którego tak bezwzględnie okradł.
Jeżeli się mało, a nawet wcale nie obawiał denuncyacyi, bał się bardzo gniewu Leopolda, który mógł się objawić czynnie.
Bardzo się bojąc narazić na jaki wypadek, prawie wtedy tylko wychodził z domu, gdy potrzebował posiłku.
I to jeszcze pamiętał wybierać miejsca, w których zwykle nie bywał i jak najprędzej powracał do domu.
Zresztą zdawało mu się, że to dobrowolne zamknięcie nie mogło być długotrwałem, gdyż beż najmniejszej wątpliwości gniew Leopolda musiał wybuchnąć i zgasnąć jak ogień słomiany.
Jarrelonge ułożył w szufladach swojej komody przedmioty zawarte w walizie i ukrył pieniądze w szafce w murze, której jedną półkę opuścił na spod, tworząc tym sposobem podwójne dno trudne do odgadnięcia.
Posiadał przeszło dziesięć tysięcy franków.
Summa ta wydawała mu się znaczną.
Myślał:
— Przy cierpliwości i roztropności urzeczywistnię swoje marzenie, aby żyć ze swoich dochodów jak poczciwy obywatel, nie bojąc się policyi... Mam o czem czekać na jakiś poważny interes, jeden z tych na które to się długo czeka... Wystudyuję go... załatwię go sam i na stare lata zapewnię sobie byt uczciwy... Bez wspólników!... precz z nimi!... Wspólnicy prędzej czy później sprowadzają kłopoty...
Skradzione papiery, tak samo jak pieniądze starannie zostały zachowane.
Jarrelonge chciał sobie zdać sprawę z korzyści, jaką mógł z nich wyciągnąć.
Poszedłszy na ulicę Canettes dla odniesienia fałszywych kluczy, otrzymanych w dniu wczorajszym, powrócił na ulicę Beautreillis, napalił dobrze w piecu, do którego przysunął stół i paląc fajkę, zaczął przeglądać papiery.
Większa część odnosiła się do rzeczy dla niego niepojętych.
Niemniej jednak odłożył je na stronę mówiąc.
— Nie wiadomo... Może się to kiedyś przyda.
Zostawał ostatni list.
Mieścił się on w kopercie rozdartej od góry i tej to kopercie, noszącej stemple Paryża i Maison-Rouge Jarrelonge długo się przyglądał.
— A! a! — mruknął bandyta — albo się bardzo mylę, albo to będzie coś dobrego.
Wydobył list z koperty, rozwinął go, przeczytał i rzekł prawie głośno z radosnym wyrazem:
— Sapristi! nie myliłem się! To pyszne... To skarb! List, który pisał do małej, aby ją w ciągnąć w sidła i zawieźć na most Bercy!... Mając taki dowód w ręku, mam obronę przed nim, gdyby chciał być złośliwym! Mogę to sprzedać bardzo drogo, temu dobremu koledze!... Dla kogo, to on pracował i mnie kazał pracować z sobą? Oto, co chciałbym wiedzieć i czego tu znaleźć nie mogę... Gdybym tak przypadkiem odkrył to w tym rękopisie... Właściwie mówiąc, co to jest ten manuskrypt?... Widzę to z pierwszej stronicy: — Pamiętnik mego życia... — Bardzo dobrze, ale czyj pamiętnik?
Jarrelonge przewróci! kartkę.
Na drugiej stronicy przeczytał;
Potem niżej:
„Pisanie tego pamiętnika zacząłem 4 Marca 1873 roku, według notat zbieranyc hprzez całe życie i prowadzić ją będę aż do chwili zgonu“.
Pod tem był podpis:
— Hrabia Robert de Terrys.
— Hrabia Robert de Terrys.. — przesylabizował Jarrelonge. Zmarły bogacz, o którym mi mówiono z okazyi wyprawy, jaką moi koledzy chcieli dokonać do jego pałacu i która się nie udała z powodu żelaznych okiennic... Szlachcic co umarł otruty i którego córkę aresztowano pod zarzutem ojcobójstwa... — Ależ te pamiętniki muszą być bardzo ciekawe.. Jestem pewny, że tam znajdę cudowne rzeczy... Gdzie to skradł, ten zbój Leopold?
I nie czekając, uwolniony więzień zagłębił się w czytaniu pamiętników hrabiego de Terrys.
Nie będziemy mu towarzyszyli w tem czytaniu, gdyż pierwsze karty rękopisu, niczem się nie łączą z naszem opowiadaniem.
∗
∗ ∗ |
Student prawa, student medycyny i jasnowłosa Zirza, zjadłszy śniadanie u papy Bandu, odprowadzili Renatę do nowego mieszkania przy ulicy Beautreillis.
Było już późno i młodzi ludzie opuścili ją na progu domu po gorącym uścisku ręki zamienionym z Pawłem i Juliuszem i serdecznem ucałowaniu z Izabellą.
Postanowiono że ta, nazajutrz wieczorem o dziewiątej, odniesie swojej przyjaciółce niektóre należące do niej drobiazgi, pozostawione przy ulicy Szkoły Medycznej i ułożono spotkanie na przyszłą niedzielę.
Miano się zejść u Renaty, przed udaniem się na ulicę Saint-Maude, na zaproszenie rodziców Baudu i Wiktora Beralle.
W chwili rozstania się, Paweł i córka Małgorzaty mieli bardzo rozżalone serca i myśl, że mieli przepędzić kilka dni nie widząc się z sobą, napędzała im łzy do oczu, lecz powstrzymywał ich rozum i najprostsza przyzwoitość.
Trzeba było być posłusznym.
Renata otrzymała od odźwiernej wesołe powitanie z powinszowaniem, spiesznie weszła na czwarte piętro i otworzyła drzwi.
Wchodząc do swego mieszkania, biedne dziecię uczuło niewypowiedziany niepokój.
Pierwszy raz w życiu miała się znaleźć sama w obcym domu.
To osamotnienie przypominało jej całą smutną przeszłość.
Łzy nabiegły jej do oczu.
Oparła się temu wzruszeniu i ukląkłszy przy łóżku, szukała w modlitwie spokoju i odwagi.
Oczekiwanie jej nie było zawiedzione... — Jej smutne myśli rozproszyły się niby czarem... Wstała uspokojona, wzmocniona i udała się na spoczynek, myśląc o nieznanej matce i o Pawle którego kochała, i prawie natychmiast zasnęła.
Nazajutrz wstała wcześnie.
Trzeba było objąć obowiązek wyszukany jej przez Zirzę.
Zrobiła ład w swojem małem gospodarstwie, prędko się ubrała i poszła na bulwar Beaumarchais, do magazynu pani Laurier.
Ta czekała na nią, przyjęła przyjaznym uśmiechem, pochwaliła ją za akuratność i aż do śniadania, obznajmiała z biegiem interesów.
Renata była intelligentna.
Wieczorem wydawało się, że już oddawna była obznajmiona z handlem, co przy odejściu znowu spowodowało pochwałę pani Laurier.
O dziewiątej dziewczę powróciło na ulicę Beautreillis.
Odźwierna zatrzymawszy ją w bramie, oddała jej list.
Był to list od Pawła.
Młodzieniec zapisał cztery stronice wyrażeniami czułości, frazesami, które czytane na zimno, zdają się zupełnie śmiesznemi, a wyszukanemi, gdy się jest x młodym, gdy się kocha i jest kochanym.
Prosił Renaty ażeby do niego pisała.
Przez chwilę miał myśl pójść czekać na nią, gdy będzie wychodziła z magazynu, ale przypomniał sobie rady ojca i Zirzy, podobne do siebie z gruntu, jeżeli nie z formy; powiedział sobie, że musiał szanować reputacyę swojej narzeczonej nad wszystko w świecie i zamiast pójść, napisał.
Renata pożerała wzrokiem ten długi list, poczem nie odkładając, odpowiedziała z całej duszy i z całego serca.
Górka Małgorzaty zakończyła swój list temi dwoma wyrazami: Do niedzieli i włożyła go w kopertę.
Z jednej i z drugiej strony niedziela niecierpliwie była oczekiwaną i dnie dla zakochanych płynęły powoli!
Nadszedł czwartek.
Od początku tygodnia Leopold Lahtier nie przestawał szukać Jarrelong’a, ale ten dzięki ostrożnościom, jakiemi się otaczał, pozostawał nieodnalezionym.
Były więzień uwierzył nareszcie, że jego wspólnik oddalił się przez ostrożność z Paryża i cieszył się in petto.
Jego bezużyteczne poszukiwania nie zajmowały go całkowicie.
Nie zapominał on o Renacie; Syn Paskala wiedział o zamachu, którego ofiarą była spadkobierczyni Roberta Valleranda, i marzył o głośnej zemście.
Tam istniało niebezpieczeństwo, większe niż kiedykolwiek bądź.
Po raz drugi nędznik skazywał biedne dziewczę, lecz aby osiągnąć jej zgubę, trzeba było usunąć poważne przeszkody.
Renata już się nie znajdowała w stanie zupełnego odosobnienia, bez opieki, bezobrony...
Miała w Paryżu mieszkanie, była znaną, była kochaną...
Paweł i jego przyjaciele czuwali nad nią...
Zatem trzeba było wyszukać sposób, któryby nie pozwolil podejrzywać ani Paskala Lantier, ani jego.
Leopold wysilał swój umysł, aby wynaleźć ten sposób i obrabiał swój przedmiot, jak autor pracuje nad sceną dramatu, ale napróżno się męczył i nie dochodził do żadnego pomysłowego i praktycznego rozwiązania.
Zgodził się więc z tą swoją chwilową niemocą, myśląc że Paskal posiadając całe zaufanie swego syna, zostanie uprzedzonym przez tego ostatniego, gdyby zaszło coś nowego, i przybiegnie natychmiast aby go uprzedzić.
Otóż przedsiębierca nie dawał znaków życia.
— Zatem wszystko w porządku — wywodził wniosek bandyta — i mam czas do skombinowania swoich planów.
Pewnego poranku miał wyjść, gdy gwałtowny brzęk dzwonka, odzywający się nagle, wstrząsnął go nerwowo.
Zawsze oględny i stawszy się bardzo niedowierzającym od czasu sprawy z Jarrelonge’m, Leopold świderkiem Wykręcił we drzwiach dziurkę prawie niewidoczną, która mu pozwalała poznać przychodzących.
Zbliżył się na palcach, nie chcąc zdradzić swojej obecności żadnym szmerem i przyłożył do tego otworku lewe oko.
— To Paskal... — szepnął bardzo niespokojnie. — Co się tam dzieje?...
I spiesznie otworzył.
Przedsiębiorca widocznie wzruszony wszedł.
Leopold zamknął drzwi za nim.
Paskal już minął przedpokój i przestąpił próg pokoju służącego za salon.
Za nim szedł jego krewny.
— Co cię sprowadza? — rzekł do niego.
— Dzieje się rzecz dziwna, niepojęta, która mnie mocno zajmuje...
— I cóż to za rzecz?
— Zagadka do odgadnienia.
— Wytłómacz się.
— Oto jest wyjaśnienie.
Przedsiębierca wyjął z kieszeni papier, który podał Leopoldowi.
Ten ostatni wziął go i rozwinął.
Był to blankiet drukowany, którego puste miejsca były zapełnione piórem.
U wierzchu znajdowały się te wyrazy, które wywierają przykry wpływ nawet na ludzi uczciwych, których sumienie jest w spokoju.
„Biuro prokuratora Rzeczypospolitej.“
Leopold zmarszczył brwi. Ręce mu lekko zadrżały.
— Co to jest? — wyjąkał.
— Czytaj... — rzekł Paskal.
Zbieg czytał:
„My, sędzia śledczy, zaliczony do biura prokuratora Rzeczypospolitej departamentu Sekwany, wzywamy i rozkazujemy P. Paskalowi Lantier, budowniczemu, przedsiębiorcy, stawić się w naszej kancelaryi w Pałacu Sprawiedliwości, we czwartek 4 Grudnia 1870 roku o godzinie drugiej.“ „podpisano: Villeret.“
— Nakaz stawienia się! — zawołał Leopold.
— Do sędziego śledczego... dziś... o godzinie drugiej... — rzekł Paskal niespokojnym głosem. — Możesz się domyśleć, jak jestem pomięszany... niespokojny...
— Co to znaczy?
— A! gdybym ja wiedział!... Ale się nie domyślam... Jakąż groźbę dla nas zawiera ten nakaz?... Czego odemnie chcą? Co się dzieje?...
W miarę jak gorączkowy niepokój Paskala wzrastał, Leopold przychodził do zimnej krwi.
— No, no!... — rzekł spokojnie. — Zbyt wiele nerwów, a za mało zastanowienia!...
— Czy odgadujesz tę zagadkę?
— Wcale nie.
— I jesteś spokojny?
— Dla czegóżby nie?
— Pomyśl, że te stawiennictwo w gabinecie sędziego śledczego musi mieć ważny powód!...
— To nie ma wątpliwości, ale dla czegóż powód ten miałby być groźnym. Prawdopodobnie, a nawet rzecz to pewna, że sędzia chce cię przesłuchać, nie jako obwinionego, lecz jako świadka...
— Świadka, czego? Nie wiem o żadnym interesie, w którymby moje świadectwo mogło być użytecznem...
Leopold uderzył się w czoło.
— Doprawdy? — zapytał z uśmiechem.
— Zaiste... tak mi się zdaje...
— To ci się źle zdaje...
— Odgadłeś?
— Od razu...
— A to jest?
— Sprawa Terrys, mój dobry!... Czyżbyś ty przypadkiem o niej zapomniał?...
Usłyszawszy te wyrazy: sprawa Terrys, Paskal zbladł jak trup.
Leopold ujrzał tę bladość i wzruszył ramionami.
— Do pioruna! — zawołał chwytając krewnego za ramię. Czy już nie pamiętasz o tem, co ci zalecałem? Jak to, samo nazwisko hrabiego wprowadza cię w ten stan tu, samego ze mną, nie mając się czego obawiać!... Zzieleniałeś!... Wyglądasz jak topielec! A cóż będzie w gabinecie sędziego pokoju, gdy będziesz badany?... Nawet nie będąc wmięszanym do sprawy (gdyż do obecnej chwili być nie możesz), wzruszenie t woje więcej niż podejrzane i twój a twarz z tamtego świata będą dostateczne, aby cię potępić... zgubić!... Pamiętaj, że ci ludzie mają oczy otwarte i że są podejrzliwymi z powołania,.. — Wchodzi się jako świadek, a wychodzi jako obwiniony, jeżeli się nie umie bronić i głupio poddaje! Bądź stanowczym, silnym, a nie masz się czego obawiać!...
Te wyrazy wywarły wyborny wpływ na moralny stan przedsiębiorcy.
— Będę silnym i stanowczym, przyrzekam ci — rzekł pewnym tonem.
— No, to zaręczam, że wszystko pójdzie dobrze!
— Czy ty w istocie myślisz, że mnie wzywają do sądu w sprawie Terrys?
— To uderza w oczy! Honoryna oskarżona usiłuje się bronić... Zapewne wskazała cię jako świadka ze swojej strony... Utrzymywałeś z nieboszczykiem jej ojcem przyjazne stosunki... Stosunki zaś z nią twoje były, jeżeli nie zbyt częste, to przynajmniej przychylne z jednej i z drugiej strony... — Ona sądzi, że dasz najlepsze świadectwo co do jej postępowania, zwyczajów, charakteru.
— Wskaż mi drogę postępowania.
— Bądź zręcznym... Udawaj dobrodusznego... Zamknij się o ile możesz w ogólnikach, w niepewnych określeniach... a nadewszystko pamiętaj o swoich odpowiedziach... Wszak termin naznaczony na dziś, na drugą...
— A teraz już dziesięć minut po pierwszej.
— Czyś przyjechał powozem?
— Tak jest.
— Wsiądę z tobą i odwiozę cię do sądu; po drodze dokończę informacji i pójdę na śniadanie w okolice teatru Châtelet do piwiarni Drehera, gdzie zaczekam na ciebie. Chciałbym się jak najprędzej dowiedzieć co tam zajdzie.
Dwaj wspólnicy pojechali.
Paskal wysadził krewnego na chodniku placu Châtelet, pojechał do pałacu sprawiedliwości i wszedł na korytarz, na który wychodzą gabinety sędziów śledczych i wręczył swoje wezwanie woźnemu, który po upływie dziesięciu minut wprowadził go do pana Villeret.
Przez te dziesięć minut Paskal usiłował przybrać spokój aż do obojętności i nie okazać na twarzy co się działo w jego duszy.
Gabinet do którego wszedł, był wyklejony ciemno-zieloliem obiciem, takiego samego koloru jak rypsowe firanki jedynego okna.
Za całe umeblowanie, pokój ten miał dwa biura zawalone papierami i kilka krzeseł.
Przy mniejszem z biur stojącem naprzeciw biura sędziego śledczego, siedział jego sekretarz.
Pan Villeret, w chwili gdy Paskal wchodził, stał cokolwiek pochylony, szukając papierów pośród pliku akt, tworzących prawdziwe piramidy po obudwu stronach biurka.
Kłaniając się zlekka przedsiębiercy, który przystępował z głębokim ukłonem, objął go szybkim rzutem oka.
— Proszę siadać — rzekł potem wskazując na krzesło stojące przy biurku i sam siadając.
Sekretarz położył na leżącej przed sobą bibule arkusz czystego papieru służyć mający do zapisywania zapytań sędziego i odpowiedzi świadka.
Umoczył pióro w atramencie i czekał.
— Imię i nazwisko pańskie?
— Paskal Lantier.
— Wiek?
— Czterdzieści trzy lat.
— Stan?
— Budowniczy-przedsiębierca.
— Zapewne panu wiadomo po co zostałeś wezwany do mego gabinetu?
— Wcale nie, panie sędzio, i przyznaję, że odbierając nakaz stawienia się, napróżno łamałem sobie głowę...
— Znałeś pan hrabiego de Terrys?...
— Leopold się nie mylił — pomyślał Paskal — idzie o hrabiego.
Potem głośno i przybierając melancholiczny wyraz twarzy, odpowiedział:
— Bardzo dobrze go znałem, panie sędzio, i śmierć jego mocno mnie zmartwiła.
— Tak samo jak i aresztowanie jego córki, czy tak?
— Przyznaję, że aresztowanie wprawiło mnie w głębokie osłupienie... Słysząc, jak wydawano rozkaz, aby ciało hrabiego zanieść do Morgi, widząc że nad panną Houoryną unoszą się okropne podejrzenia uczułem się zgnębionym.
— Od jak dawna byłeś pan z hrabią de Terrys w stosunkach?
— Prawie od pięciu lat.
— Czy to były stosunki z interesów?
— Z przyjaźni i z interesów.... Hrabia ulokował znaczne kapitały w moich przedsiębiorstwach.
— W istocie, książki pana de Terrys wykazują pożyczkę miliona franków, którą pan winieneś zaspokoić.
Paskal oczekujący na to zapytanie, okazywał się rzeczywiście silnym i Leopold byłby go podziwiał.
Walka miała się rozpocząć. On czuł się do niej gotowym.
Twarz jego była spokojna. Żadne drgnienie muskułów nie zdradzało jego wewnętrznego wzruszenia.
— Już ją zaspokoiłem — rzekł.
— Zapłaciłeś pan hrabiemu — zawołał sędzia śledczy nie ukrywając zadziwienia.
— Tak, panie.
— Kiedy?
— W dniu 16 zeszłego miesiąca. W tym dniu widziałem pana de Terrys po raz ostatni. W zamian za spłaconą summę hrabia z wrócił mi akt, który mnie czynił jego dłużnikiem.
— Zatem akt ten jest w pańskiem ręku.
— Bez wątpienia.
— I w pańskiej księdza kassowej zapisana jest wypłata miliona?
— Naturalnie.
— To dobrze.
Po chwili milczenia urzędnik zaczął:
— Znając hrabiego od pięciu lat, czyś pan wiedział o jego chorobie?
— Uwadze mojej nie mógł uniknąć stan jego powolnego wyniszczenia.
— Czy on mówił o swoich cierpieniach?
— Czasami, lecz rzadko.
— Czemu je przypisywał?
— Podeszłemu już wiekowi, a nadewszystko wycieńczeniu, będącemu następstwem jego długich podróży.
— Czyś pan podzielał jego mniemanie?
— Nie miałem żadnego powodu być przeciwnego zdania.
— Czy panu wiadomo, aby hrabia objawiał życzenie zasięgnięcia rady lekarza?
Zdawało się, iż przedsiębiorca przed udzielę ciem odpowiedzi waha się i namyśla.
— Nie przypominam sobie, abym go kiedy słyszał o tém mówiącego — rzekł nakoniec — ale. panna de Terrys nieraz w mojej obecności utrzymywała, że ojciec jej dla umiejętności lekarskiej i dla lekarzy, żywił uprzedzenia niemożebne do zwalczenia...
— Panna de Terrys tak utrzymywała?
— Tak, panie...
— Czy panu wiadomo, że śmierć hrabiego nie była naturalną?
— Wiem że odgłos publiczny mówi o otruciu...
— Sekcya dowiodła, — że zbrodnia została popełnioną...
— To okropne, ale nie wierzę, aby panna Honoryna była winną.
— Sprawiedliwość szuka światła i znajdzie je... Jeżeli pierwsze objaśnienia jakie otrzymałem, są rzeczywiste, w pałacu hrabiego mało przyjmowano gości?...
— Bardzo mało... Panna de Terrys bała się wizyt, które męczyły jej ojca.
— Powiadasz pan, że się obawiała aby się nie męczył?
— Tak, panie.
— Czy zwykle okazywała ona dla niego wielkie przywiązanie.
— Rozumie się... o tyle o ile to mogła okazać jej mało wywnętrzająca się natura.
— Co pan myślisz o charakterze tej panienki?
— Panna Honory na zawsze mi się wydawała zimną, dumną, chciwą niepodległości, ale według mnie, ona posiada wielkie przymioty...
— Jakaż była o niej opinia osób otaczających?
— Ta, jaką wyraziłem...
— Czy hrabianka otaczała ojca bacznem staraniem?
— Nie wiem.
— Czy ona przygotowywała mu napój?
— Nie wiem.
— Czy pan to znasz?
Zadając to pytanie, urzędnik pokazywał Paskalowi tackę z karafką, łyżeczkę i szklankę zabrane z gabinetu hrabiego i stojące na biurku, pod ręką.
Przedsiębierca przyjrzał się tym przedmiotom.
Pan de Terrys używał ich w jego obecności w dniu ostatniego widzenia się między niemi.
— Znam te przedmioty — odpowiedział.
— Gdzieś je pan zauważył?
— W gabinecie mego nieszczęśliwego przyjaciela... Na szklance znajduje się wyryta jego cyfra, a łyżeczka jest z jego herbem i koroną hrabiowską o dziewięciu gałkach.
— To prawda... Czy z podczas odwiedzin nie a uważałeś pan, aby do tej szklanki nalewano jaki płyn lub co innego i przygotowywano napój.
Paskal nieznacznie zadrżał.
Lekki dreszcz niepokoju przebiegi ma po skórze...
Jednakże potrafił zapanować nad swojem pomieszaniem i odpowiedział:
— Nigdy, panie!
— Czyś pannie widział, żeby panna de Terrys podawała tę szklankę hrabiemu:
— Jedyny raz. — Przypominam sobie doskonale... Siedziałem raz zrana przy chorym, któremu przyniosłem pieniądze... Panna Honoryna weszła trzymając tę szklankę pełną i podała ją hrabiemu.
— Czy pan jesteś tego pewny?
— Najzupełniej...
— Czy pan sobie przypominasz kolor napoju?
— Nie pamiętam...
— Szukaj pan dobrze...
— To napróżno. Nie mogłem przywiązywać do tego szczegółu, żadnej wagi.
— Czy panna de Terrys przynosząc napój dla ojca wiedziała, że pan jesteś u niego?
— Nie musiała wiedzieć, bo mnie służący wprost wprowadził...
— Czy spostrzegając pana wydawała się dotkniętą, przestraszoną?
— Dotkniętą że przerywa rozmowę o interessach, to być może, ale niesieni tego zapewniać.
— Jednakże podała napój ojcu?
— Podała.
— I pan de Terrys wypił?
— Do ostatniej kropli.
— Czy panna Honory na wychodząc, zabrała 2 sobą szklankę?
— Nie przypominam sobie.
— Jakież jest fańskie osobiste zdanie co do otrucia hrabiego.
— Ja nie mogę pojąć tej zbrodni, która według pańskiego zdania tutaj istnieje.
— Powtarzam panu, że mamy w rękach dowody.
— Szukam komu by śmierć pana de Terrys mogła przynieść pożytek i nie znajduję.
Sędzia śledczy przerwał rozmowę i przez kilka sekund zdawał się pogrążonym w rozmyślaniu.
Paskal przyglądał mu się utkwionym w niego wzrokiem.
Nagle urzędnik podniósł głowę i znienacka zapytał:
— Czyś pan wiedział, że pan de Terrys miał drugie dziecko?
Słysząc to niespodziewane zapytanie przedsiębiorca nie miał potrzeby udawać zadziwienia.
Zdumienie malujące się na jego twarzy było jak najrzeczywistszem.
— Drugie dziecko! — zawołał. — Hrabia miał drugie dziecko?
— Tak jest, córkę...
— Pierwszy raz słyszę O tem, panie sędzio, nią domyślałem się niczego podobnego. Zawsze sądziłem, że panna Honory na jest jedyną córką pana de Terrys...
— Prawą córką jedyną, prawda, ale tu idzie o dziecię zrodzone w nieprawem związku i w około którego naumyślnie zgęszczono ciemności.
— W istocie zgęszczono je dobrze, bo nikt w świecie nie domyśla się tego, o czem mi pan mówisz.
— Hrabia mógł, nie zwierzając się zupełnie, wspominać panu o dziecku, za opiekuna którego uchodził i które kazał wychowywać w zakładzie naukowym na prowincyi, u pewnej pani Lhermitte, przełożonej pensyi w Troyes...
Nie mamy potrzeby zapewniać, że Paskal słuchał urzędnika z wielką uwagą.
Ani drgnął na wspomnienie pensyi pani Lhermitte w Troyes, ale jego oczy utkwione w sędziego, nadmiernie się powiększyły.
Największe osłupienie, pómięszane z nieokreślonym niepokojem, ogarnęło jego duszę.
Znajdował się W położeniu człowieka, który na jawie marzył najdziwaczniej.
— Dziecię... w Troyes... na pensyi pani Lhermitte... — szepnął przedsiębiorca po chwili. — Ależ to tam, jeśli się nie mylę, panna de Terrys była wychowana.
— Tu nie idzie o pannę de Terrys — odparł urzędnik. — Ona się nazywa Honoryna, a dziewczę o którem mowa, nazywa się Renata.
Paskal uczuł gwałtowne ściśnienie.
Czuł że blednie, a z tém wszystkiem potrafił panować nad sobą.
— Co to znaczy? — zapytał sam siebie. — Co to za Renata?
Potem głośno i odpowiadając na zapytanie sędziego śledczego.
— Nie wiem co pan chcesz powiedzieć, panie sędzio, i imię to słyszę po raz pierwszy.
— Czy panna Honoryna nigdy panu nie dała poznać, że w życiu hrabiego podejrzywa jaką tajemnicę?
— Nigdy.
— Czy też nie mówił kiedy przy panu o jakiej kobiecie imieniem Urszula?
Wspólnik Leopolda otrzymał prosto w piersi cios jeszcze silniejszy od pierwszego.
Aby się nie zdradzić, trzeba mu było znowu uciec się do zimnej krwi, do siły swojej woli.
— Urszula? — powtórzył, udając że zapytuje swojej pamięci. — Co to za Urszula?
— Osoba, która przyjeżdżała do Troyes odwiedzać Renatę i która zabrała ją z pensy i w kilka dni po śmierci hrabiego.
Tym razem Paskal nie mógł zachować ani cienia powątpiewania.
Dziecię, którém się zajmował sędzia śledczy, było właśnie córką Roberta Villerand.
Ale jakiż węzeł łączył Renatę ze sprawą otrucia hrabiego i oskarżeniem Honoryny?...
2020 — Dla czego sprawiedliwość przypuszczała, że pan de Terrys był ojcem Renaty?...
W tém leżała nowa zagadka, a zagadka ta wydawała się dla Paskala nieodgadnioną.
Sędzia widząc że badany milczy, zapytał:
— Pan sobie przypominasz?
Pytanie to przyprowadziło przedsiębiercę do przytomności.
— Tak, panie sędzio.
— I cóż z tego wynika?
— Zupełnie nic... Znajduję się w obec rzeczy nieznanych i nie podejrzywam tajemnicy rodzinnej, o istnieniu której mi pan powiadasz.
— Wierzę w pańską szczerość.
— Jest ona najzupełniejszą, co mogę zaprzysiądz!...
— Mam panu zadać ostatnie pytanie: co pan osobiście myślisz o oskarżeniu ciążącem na pannie de Terrys?
— A! panie odparł żywo Paskal — jakże ja mogę wytworzyć sobie opinię? Z hrabią i jego córką żyłem w nie dosyć ścisłych stosunkach, abym sobie mógł pozwolić powątpiewań, zapewne błędnych... — Panna Honoryna wydaje się panu winną, gdyż ją pan kazałeś aresztować, ale ileż to razy zdarzało się, że fałszywe pozory potępiały niewinnych. Straszliwą jest ta zbrodnia, oburza mnie ona, przestrasza, ale mój rozum i serce nie chcę przypuścić, aby córka zabiła swego ojca.
Sędzia śledczy ukłonił się, jakby dając do zrozumienia, że był zadowolony z tej odpowiedzi.
— Nie będę pana dłużej fatygował... — rzekł. — Zeznanie pańskie będzie panu odczytane, pan je podpiszesz i będziesz swobodny...
Sekretarz sędziego śledczego natychmiast zaczął nosowym głosem czytanie zapytań zadawanych przez niego świadkowi, poczem położył papier przed Pakalem Lantier i podał mu pióro.
Przedsiębiorca podpisał pewną ręką.
— Już wszystko... — rzekł wtedy do niego pan Villeret, kłaniając mu się, Paskal oddał ukłoń i wyszedł.
Biegnąc prawie minął korytarz, mając twarz i minę człowieka, którego rozum szwankuje.
Zimna krew, siła woli, której dawał tak silne dowody, już znikły.
Są ludzie, co zaczynają drżeć, gdy sobie ¿dadzą sprawę z niebezpieczeństwa, w którem zachowali spokój.
Lantier należał do ich liczby, gdyż drżał na całem ciele.
Przybywszy do schodów, któremi się schodzi na dziedziniec pałacu sprawiedliwości, musiał się zatrzymać i oprzeć o mur.
Był jak śmierć blady.
Nogi jego nie mogły już utrzymać ciężaru jego ciała.
Przez kilka sekund myślał ze zemdleje i padnie na flizy.
Gdyby go sędzia śledczy zobaczył w tym stanie, kazałby go natychmiast na traf aresztować, uważając go za dobrą zdobycz.
Stan zupełnej prostracyi Paskala trwał tylko, kilką minut. Powoli wracała mu energia i nędznik mógł wyjść na dziedziniec.
Zimne powietrze zupełnie go orzeźwiło.
Minął most Św. Michała i udał się do piwiarni, gdzie nań czekał jego kuzyn Leopold..
Opuścimy go, wracając do gabinetu sędziego śledczego.
Ten podparłszy głowę czytał zeznanie Paskala.
— Rzecz staje się coraz, widoczniejszą — rzekł głośno skończywszy — i zeznanie Paskala Lautier zgadza się z tem, które już odebrałem... Panna de Terrys odosabniała swego ojca, ażeby żaden nadzór nie krępował wykonania zbrodni, której myśl powzięła... Sama przygotowywała napoje dla nieszczęśliwego starca i podawała mu je... służący to potwierdzili... Chciwa niepodległości i uważając, że spadek po ojcu nadchodzi powoli, dopuściła się ojcobójstwa!...
Sekretarz zabrał glos.
— Czy pan sędzia pozwoli mi uczynić jedną uwagę? — zapytał.
— Rozumie się... — rzekł pan Villeret.
— Zapomniałem, ile to wynosiła summa znaleziona u pana de Terrys, ale zdaje mi się, że ona nie była wielką...
— Summa ta wynosiła około cztery kroć dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— No, a milion zwrócony przez pana Lantier tak krótko przed śmiercią hrabiego?
— Tego ani śladu.
— Jak to być może.
— Klucze od kassy i od innych mebli były związane w pęk i zdawały się być dostępne dla każdego przed zejściem sądu... Kradzież została spełniona... Nic nie dowodzi, aby panna nie ukryła tego miliona... Tu trzeba przeprowadzić śledztwo, zajmę się tem później....
— Data wskazana przez pana Lantier, w której miał być wypłacony ów milion nie figuruje w księgach hrabiego — rzekł znowu sekretarz.
— Nie, ale w tem nie ma nic dziwnego... Pan de Terrys z każdym dniem tracił siły i księgi jego od miesiąca były prowadzone nieregularnie...
— Zapewne w papierach hrabiego znajdują się dokumenta, odnoszące się do tej wierzytelności... — mówił dalej podwładny.
— Te dokumenta miały być zwrócone panu Lantier w chwili gdy się uiścił — odparł sędzia — sprawdzę to we właściwym czasie... — W każdym razie nic mi się tu nie wydaje ciemnem... Hrabia tracił pamięć i będąc wprzód zbyt drobiazgowym w interesach, stał się pod tym względem nieporządnym jak dziecko.
Sekretarz zaprzestał swoich uwag, ale pozostał zamyślony i zajęty.
Pan Villeret zadzwonił.
Wszedł woźny.
— Idź każ natychmiast i przyprowadzić pannę de Terrys do mego gabinetu... — rzekł do niego.
Woźny wyszedł celem wykonania rozkazu.
Honory na owego poranku została przeniesioną z więzienia Św. Łazarza, do Conciergerie.
Po upływie paru minut ukazała się pod strażą dozorcy.
Ubrana była czarno. Jej złamany krok zdradzał przeniesione cierpienia i conocną bezsenność.
Twarz jej nikła pod gęstą zasłoną.
— Proszę podnieść zasłonę... — rozkazał dozorca.
Dziewczę usłuchało i odkryło twarz bladą wychudłą, na której ogień gorączki błyszczał w oczach przysłoniętych zaczerwienionemi powiekami.
— Nareszcie, panie — rzekła Honoryna. tonem pełnym goryczy — dowiem się, dla czego od dwóch tygodni trzymasz mnie w więzieniu, nie uczyniwszy mi honoru odpowiedzieć na moje listy, nie racząc mnie wysłuchać, nareszcie nie dając mi sposobu usprawiedliwienia się...
— Pytać mnie tylko wolno... — przerwał sucho sędzia pokoju... — Proszę siadać...
— Zatem — mówiła dalej panna de Terrys z przygnębiającą ironią — zatem to nie jest przykry sen, jaki miałam... Zostałam na prawdę aresztowaną, więzioną, zostałam oskarżoną o najohydniejszą zbrodnię i staję przed panem aby zostać badaną!... My siałam że tu przychodzę otrzymać wieść o swojem uwolnieniu i odebrać pańskie przeproszenie...
— Siadaj pani! — odparł sędzia pokoju. — Będę panią badał. Jeżeli pani jesteś niewinna, to możesz się usprawiedliwić.
— I oskarżenie jakie mam odpierać, jest oskarżeniem o zabójstwo?
— Pani wiesz o tem dobrze.
— Ależ to okropne i nierozsądne!...
— Dowiedź pani tego.
— Jakim sposobem?
— Swemi odpowiedziami.
— Więc mię pan pytaj!
— Z pierwiastkowego badania dopełnionego w dzień aresztowania pani widzieć się zdaje, że się nazywasz, Honoryna Emma, de Terrys, mająca lat dwadzieścia trzy i urodzona: w Paryżu...:. Jak dawno utraciłaś pani matkę.
— Będąc jeszcze bardzo małem, dzieckiem... — Miałam zaledwie trzy lata...
— Czyś się pani wychowywała przy ojcu?
— Nie. Mój ojciec wiele podróżował, a jego wycieczki zatrzymywały go przez długie lata zdala od Francyi...
— Gdzieś pani odbierała wychowanie? — mówił dalej sędzia pokoju.
— W Troyes, na pensyi pani Lhermitte — odpowiedziała Honoryna.
— Kiedyś ją pani opuściła?
— W epoce, w której mój ojciec, zmęczony podróżami i nie chcąc więcej wydalać się z Paryża, wezwał mnie do siebie do pałacu przy bulwarze Malesherbes... Jest temu sześć lat...
— Czy pan de Terrys często panią odwiedzał na pensyi w Troyes?
— Nigdy.
— A jednak on tam panią zawiózł?
— Nie, gospodyni.
— A kto panią ztamtąd przywiózł?
— Filip, kamerdyner mego ojca.
Sędzia śledczy rozważał:
— Hrabiego na pensyi nie znano, więc mógł tam się udawać incognito dla i odwiedzania drugiej córki, a młoda Renata dopiero od lat pięciu widywała tajemniczego protektora, który się kazał nazywać Robertem, to jest imieniem pana de Terrys... Wszystko to zgadza się doskonale, wszystko się z sobą łączy i zaczynam wierzyć że się naczelnik wydziału śledczego nie łudził.
Honoryna utkwiwszy wzrok w urzędnika czekała na zapytanie.
Pan Villeret rzekł:
— W jakim stanie było zdrowie ojca pani, gdyś do niego przybyła do Paryża? — Długie podróże mocno go zmęczyły, jednakże miał się dobrze...
— Czy on nie zachorował w jakiś czas po przyjeździe pani?
— Tak, panie.
— Choroba ta trwała dwa miesiące i od tej chwili hrabia zaczął zapadać w sposób widoczny, czem wszyscy co go otaczali zostali uderzeni...
— To prawda...
— Czyś pani wzywała lekarza gdy ojciec zachorował?
— Nie panie.
— Dla czego?
— Bo mi zabronił.
— Dziwny zakaz, a posłuszeństwo pani jeszcze dziwniejsze! — zawołał sędzia śledczy. — Ojciec pani, w jej oczach cierpiał i przywiązanie dziecięce nie dało pani odwagi do przełamania zakazu i wezwania pomocy sztuki lekarskiej!
— Mój ojciec nie wierzył w tę sztukę...
— Zgoda! ale surowym obowiązkiem pani było zwalczać tę niewiarę i powtarzam, nie zważać na nierozsądny zakaz...
— Jeszcze raz, panie, sądziłam, że obowiązkiem moi m było posłuszeństwo...
— To jest, że będąc nieograniczoną panią domu chorego starca, chciałaś oddalić przenikliwe oczy które jej mogły przeszkadzać w spełnieniu zbrodni...
— W spełnieniu zbrodni! — powtórzyło dziewczę z obłąkaniem. — Zbrodnia więc — została popełnioną, tak śmią mówić, i mnie podejrzywają!... Mnie oskarżają o ojcobójstwo!... Ależ to jest potworne! To szaleństwo!... Pan temu nie dajesz wiary!... Pan nie przypuszczasz, aby istniało dziecko tak nikczemne, tak podle, aby truć powolnie ojca, obojętnem okiem patrzeć na postęp zadawanej przez siebie śmierci, bez drżenia być obecnem pięcioletniemu konaniu!... Nie, nie, pan temu nie możesz wierzyć!... Pan wiesz, że Bóg nie pozwoliłby na czyn podobny... Mój ojciec z Indyj przywiózł zaród trawiącej go straszliwej choroby i przekonany że była nieuleczoną nie chciał z nią walczyć... Oto jest prawda...
Ton Honoryny był tak wzruszający, na twarzy jej malowała się taka siła boleści, że urzędnik pomimo woli uczuł wzruszenie...
Ale miał wyrobione przekonanie. Czytelnik wie o tem.
Walcząc z ogarniającem go wzruszeniem, rzekł zimno:
— Wytłómacz więc pani w trupie ojca obecność trucizny, która go zabiła.
Panna de Terrys potarła czoło obydwiema rękami z ruchem szaleństwa i z błędnym wzrokiem, chrapliwym głosem zawołała.
— Zatem była trucizna? Więc mój ojciec naprawdę został otruty?
— Pani wiesz o tem.
Honoryna spuściła głowę na piersi zamilkła.
Sędzia śledczy wziął tackę, na której znajdowała się znana nam karafka, szklanka i łyżeczka i postawił ją przed dziewczęciem.
— Czy pani znasz te przedmioty? — rzekł.
— Tak panie... Znajdowały się one w gabinecie mego ojca...
— Czy to nie w tej szklance podawałaś pani ojcu przysposobiony przez siebie napój?
— Ponieważ mój ojciec nie używał żadnego napoju, przeto nigdy go nie przygotowywałam...
— Przy twojem aresztowaniu co innego powiedziałaś pani naczelnikowi wydziału śledczego... Co innego powiadają pani domownicy... Utrzymują oni że nie raz widzieli, jak podawałaś panu de Terrys tę szklankę pełną napoju przygotowanego przez siebie...o
— Tć, panie, jest tylko nieporozumienie...
— Jakto?
— Mój ojciec, cierpiąc ciągłe pragnienie, lubił napoje orzeźwiające, i ja często przygotowywałam mu wodę z sokiem granatu...
— Nieszkodliwy napój, który pani potrafiłaś uczynić śmiertelnym...
— To fałsz!... panie! to fałsz!...
— W tej szklance znaleziono truciznę...
Honoryna zadrżała na całem ciele; — jej cera z bladej stała się siną; — długo powstrzymywane łkania wybuchły..
— Mój Boże — wyjąkała — mój Boże zlituj się nademną! — Jeżeliś mnie potępił, ześlij mi śmierć natychmiastową, ale mnie tak nie dręcz...
Sędzia śledczy czekał przez kilka sekund, chcąc dać pannie de Terrys czas do uspokojenia się poczem mówił dalej:
— Czyście państwo u siebie przyjmowali dużo gości?
— Nie panie, o ile można najmniej.
— Dla czego?
— Czyż przy chorym ojcu mogłam być światową i myśleć o przyjemnościach?
— Czy celem pani nie było rączej wytworzenie w około hrabiego samotności, przez odsunięcie od niego przyjaciół, którzyby się jego stanem niepokoili?
Honoryna ukryła twarz w dłoniach.
— Ach! panie! — rzekła następnie — już nie będę więcej odpowiadała... Na tak znieważające pytania nie ma odpowiedzi...
— Milczeniem mnie pani nie przekonasz...
— O czem pana mam przekonać?... Pan sądzisz że jestem winną, a ja jestem niewinną...
— Ja nic nie sądzę... ja się staram objaśnić... — Dopomóż mi pani swemi zeznaniami... Nie lubiłaś pani, aby kto odwiedzał twego ojca, fakt ten jest potwierdzony przez wiarogodnych świadków...
— Nie lubiłam aby go utrudzano... Był on napastowany przez ciągłe żądania pieniędzy... — W swoim chorobliwym stanie, mógł być oszukanym, nie mając siły oprzeć się natrętnym naleganiom...
— A pani obawiałaś się, aby fałszywe spekulacye nie zmniejszyły pożądanego przez ciebie majątku... Pani szło o to, aby pieniądze hrabiego zostały w jego kassie, a papiery wartościowe w jego portfelu a skutkiem tego w twoich rękach...
— Ależ, panie, wiedziałam że miał wielką summę umieścić w przedsiębierstwach jednego ze swoich przyjaciół, pana Paskala Lantier, ą nie zrobiłam żadnego kroku, ażeby go odwieść od tego...
— Czyś pani wiedziała, że pan Paskal Lantier był dłużnikiem twego ojca?
— Tak panie.
— Czy wiadomą była pani wysokość summy wypożyczonej mu przez hrabiego.
— Nie, lecz wiedziałam o tem że summa ta była znaczną.
— Czyś pani wiedziała, ze jej spłata nastąpiła na kilka dni przed śmiercią hrabiego.
— Nie, panie.
— To mi się wydaje trudnem do uwierzenia.
— A jednak tak jest.
— Ale ten milion (bo tu o milionie mową) nie został odnaleziony w pałacu Terrys.
— Dziwi mnie to...
— Hrabia nie zrobił wzmianki w swych księgach o tym wpływie, a jednak pan Paskal Lantier ma w sępich rękach dowody, że rzeczywiście zapłacił,.
— Umysł mojego ojca słabnął tak samo jak ciało... Instynkt właściwy; starcom może mu kazał ukryć summę w chwili jej odebrania... Znajdzie się później.
— Pani utrzymujesz żeś jej nie dotykała?
— Tak, panie.
— Będąc na pensyi, zajmowałaś się pani chemią.
— Tak panie, fizyką i chemią.
Znajdowałam pociąg w tych naukach.
— Czy panią zajmowało studyowanie trucizn?
— W istocie...
— Trudno sobie zdać sprawę z rodzaju interesu, jakie toxikologia może przedstawić dla młodej panienki.
— Interes, ciekawości i grozy.
Sędzia śledczy spojrzał pannie de Terrys prosto w oczy — i wywierając nacisk na każdy wyraz.
— Przygotowywałaś pani sobie przyszłość. — Jakiej trucizny użyłaś pani dla zabicia hrabiego?
Honoryna podniosła się jednym skokiem z drżącemi ustami, wzrokiem pełnym piorunów.
Dozorca stojący w rogu pokoju sądząc, że się miała rzucie na sędziego śledczego, poskoczył do niej i pochwycił ją za rękę.
Pan Villeret dał mu znak, aby się nie mieszał.
Z widocznym żalem usłuchał i powrócił na swoje miejsce.
— Ach! to straszne — zawołało dziewczę rozdzierającym głosem i załamując ręce. Przekonanie pańskie jest tak silne, że pan podstępem chcesz mi wyrwać przyznanie do zbrodni, której nie jestem winną! Pytasz mnie pan, jaka trucizna... Jeżeli ona istnieje, to nauka powinna o niej wiedzieć, — ja nie wiem...
— Wierz mi pani, że trzymasz się systemu zaprzeczań szkodliwego dla pani interesu... Radzę pani wyrzec się tego... Zupełne zeznania i szczery żal mogłyby wywołać litość sędziów dla pani.
— Ja nie chcę litości! — odpowiedziała dumnie panna de Terrys podnosząc głowę, — ja chcę tylko sprawiedliwości. Jeżeli mnie sędziowie potępią, to tem gorzej dla nich... umrę jak męczennica i nie mnie trzeba będzie żałować!
— Jaka to wielka komedyantka, — pomyślał sędzia śledczy.
Potem głośno rzekł:
— Zatem, pani zaprzeczasz?
— Ze wszystkich sił mojej, duszy, z całej mocy mego oburzenia! — odparło dziewczę gwałtownie. — Przecież, panie, dla popełnienia zbrodni trzeba mieć powód jaki bądź nienawiść, chciwość, zemstę... Nie zabija się, dla przyjemności zabijania, czy nieprawda? A więc! jakiż byłby mój cel? Majątek mego ojca był moim majątkiem, i mogłam dochodami rozporządzać podług swojej woli... W domu używałam zupełnej swobody i władzy bezkontrolnej, wszak pan sam to przed chwilą powiedziałeś... Kochałam czule, a raczej uwielbiałam, którego dobroć nigdy mnie nie zawodziła i który moje przywiązanie z lichwą mi oddawał... Dla czegóż miałabym, się stać jednym z tych potworów, o których roczniki sądowe mówią ze zgrozą, i którzy są potwornemi fenomenami ludzkości? Mam przyjaciółkę, kobietę najzacniejszą, która daleko starsza odemnie, mogłaby prawie być moją matką... Wezwij ją pan... wybadaj... — Ona mnie kocha jak swoją córkę i zna mnie dobrze... Ona panu przy sięgnie, dowiedzie, że nie jestem winną i bronić będzie mojej sprawy z taką wymową, że pan podzielisz jej przekonanie.
Honoryna łkała.
Nagle pan Villeret zapytał:
— Czy pani wiesz że masz siostrę?
Zapytanie to wprawiło Honorynę w osłupienie.
Patrząc na urzędnika z miną obłąkaną, wyjąkała:
— Siostrę?... Nie rozumiem co pan chcesz powiedzieć... Moja matka jedno tylko miała dziecię... Dziecięciem tem ja jestem, a ojciec nie ożenił się powtórnie...
— Wiem, ale ojciec mógł przed panią ukrywać urodzenie nieprawej córki.
— Panie, znieważasz jego pamięć!
— Sprawiedliwość stara się objaśnić i nie znieważa nigdy... Odpowiadaj pani bez dysput. Czy pani nie wiesz o istnieniu drugiego dziecka, hrabiego de Terrys.
— Nie wiem i nie wierzę.
— Czy ojciec nigdy pani nie dał do zrozumienia, że majątek jego może być podzielony?
— Nigdy.
— Czy nie mogłabyś mi pani powiedzieć, co się stało z testamentem, którego napróżno szukano w papierach ojca.
— Jeszcze raz, mój panie, ojciec nie potrzebował robić testamentu, gdyż ja byłam jego jedyną spadkobierczynią.
— Ta siostra, której pani istnienia zaprzeczasz, otrzymała wychowanie na tej samej pensy i co i ty...
Honory nie zdawało się że marzy.
— Na tej samej pensyi co i ja!... — powtórzyła.
— Tak, nazywa się Renata... To dziecię, którego urodzenie okryte było tajemnicą, wychowywane było od dzieciństwa przez niejaką panią Urszulę i znało swego tajemniczego opiekuna tylko pod imieniem Roberta.
— Ależ, panie — rzekła wtedy panna de Terrys, pan mi opowiadasz historyę dziewczęcia, o której mi wspomina moja przyjaciółka z pensyi, Paulina Lambert, w jednym z listów, któreś pan kazał zabrać w pałacu...
— Tak, idzie tu o to samo dziewczę... Na kilka dni przed śmiercią ojca pani, zostało one odebrane z pensyi w Troyes przez panią Urszulę, osobistość bezwątpienia płatną, która od owego czasu znikła... Czy nagle ujawnione istnienie tej nieznanej siostry, mającej odebrać pani połowę spadku, nie wydaje ci się dostatecznym powodem do wytłumaczenia pierwszej zbrodni, a może i drugiej?...
Honoryna słuchała każdego wyrazu sędziego z wzrastającym przestrachem.
Ciałem jej wstrząsało konwulsyjne drżenie; — wzrok jej przybierał ten nieokreślony wyraz, napotykany w oczach szaleńców.
Nagle wydała krzyk rozdzierający, poniosła obie ręce ku sercu, jak gdyby dla powstrzymania jego bicia i tracąc równowagę, stoczyła się z krzesła na podłogę.
Sekretarz i dozorca poskoczyli ku niej i podnieśli ją.
— Ach! — pomyślał z radością pań Villeret, przekonany, źe nareszcie dotknął czułej struny — tym razem celnie trafiłem... Czuje że jest zgubioną...
— Co trzeba czynić? — zapytał dozorca.
— Zawołaj woźnego i wynieście obwinioną...
Rozkaz ten został po kilku minutach wykonany.
Sekretarz usiadł, kiwając głową z wyrazem znaczącym.
— Protokół nie jest podpisany, panie sędzio — rzekł.
— Jutro pan pójdziesz do Ś-go Łazarza... i przeczytasz go pan obwinionej, która go podpisze...
— Dobrze, panie sędzio.
— A! ta dziewczyna jest nie byle jakiej siły!... — mówił dalej sędzia pokoju.
— Być może że ona za sobą ma siłę prawdy... — rzekł szczerze sekretarz.
Pan Villeret spojrzał na swego podwładnego z glębokiem zdziwieniem.
— Miałżebyś ją za niewinną? — zawołał.
— Nie uważam ją za winną.
— Ależ to nierozsądek! Ponieważ jest obwinioną, to samo to zemdlenie dostatecznie dowodzi o trafności zadanego przezemnie ciosu... Zrozumiesz to, zastanowiwszy się trochę...
Jako podwładny, sekretarz nie chciał i nie śmiał sprzeczać się ze swoim zwierzchnikiem.
— Co pan teraz rozkaże? — rzekł.
— Odczytaj mi pan protokół...
Zaczęło się czytanie:
Pan Villeret robił notatki.
Wysłuchawszy do końca zapytał:
— Czy pani Bertin, o której obwiniona wspominała, mieści się w liczbie świadków?
— Tak panie, wdowa Bertin z ulicy Varennes...
— Panna de Terrys powołuje się na jej świadectwo... Przesłucham tę panią...
— Czy wysłać jej nakaz stawienia się na jutro rano?
— Nie. Będzie czas na przyszły tydzień. Muszę przejrzeć zeznania i namyślić się... Przejdź pan dzisiaj do chemika, chciałbym jaknajprędzej wiedzieć o jego wnioskach co do natury trucizny.
— Dobrze, panie sędzio.
Sędzia śledczy podpisawszy rozmaite papiery, wyszedł z gabinetu.
∗
∗ ∗ |
Widzieliśmy, że Paskal Lantier spiesznie się udał do piwiarni Drehera.
Leopold niecierpliwy i niespokojny oczekiwał na niego.
Ujrzawszy że wchodził zadyszany, ze zmienioną twarzą, ponurem spojrzeniem, pojął, że w pałacu sprawiedliwości zaszło coś niezwyczajnego.
Paskal podszedł do stryjecznego brata.
— Mam ci coś powiedzieć... — rzekł do niego.
— Więc słucham.
— O! nie tutaj!...
— Masz powóz?
— Nie.
— Biegnij prędko, postaraj się o niego. Ja zapłacę i przyjdę do ciebie.
Przedsiębiorca opuścił piwiarnię i zawołał na próżną dorożkę, przejeżdżającą przed teatrem, wracając na stacyę przy wybrzeżu.
Były więzień prawie natychmiast wyszedł i połączył się ze swoim krewnym.
— Gdzie jechać? — zapytał woźnica.
Wspólnicy nie mieli oznaczonego celu.
Im szło tylko o to, aby mogli swobodnie porozmawiać, nie będąc podsłuchiwanemu.
— Jedz ulicą Rivoli i ulicą Ś-go Antoniego aż do Bastylii — odpowiedział Leopold; potem pojedziesz bulwarem Beaumarchais...
— Na godziny?
— Rozumie się!...
Woźnica spojrzał na zegarek i potrząsnął lejcami po nad grzbietem szkapy, która się puściła małym truchcikiem.
— No i cóż się tam dzieje? — zapytał zbieg z więzienia w Troyes. — Patrząc na twoją twarz pomięszaną, boję się, czyś nie zrobił jakiego głupstwa...
— Przeciwnie, dałem dowód zimnej krwi i największej siły woli, bom się ani zdradził, ani zmięszał... a jednak, przysięgam ci, że było czego stracić głowę...
— A! do djabla... o cóż więc szło?
— O sprawę hrabiego de Terrys.
— Widzisz, żem trafnie odgadł...
— Tak, aleś się nie domyślił, że będzie mowa także i o naszej kuzynce...
— O jakiej kuzynce?
— Do kroćset, o nieprawej córce! O Renacie i o pani Urszuli...
— Co ty bajesz? — szepnął Leopold, którego fizyognomia się zachmurzyła: — nic a nic nie rozumiem i nie cierpię zagadek...
— Wytłómaczę się... słuchaj...
Wtedy powoli, poważnie, Paskal powtórzył badanie, któremu uległ, dając czas swemu krewnemu rozważyć udzielane przez siebie odpowiedzi i zdać sobie sprawę z ich znaczenia.
Zdaje nam się niepotrzebnem zapewniać, że Leopold, największą uwagę przykładał do tego opowiadania.
Nieokreślona obawa ogarnęła go, gdy Paskal mówił o Renacie i o Urszuli, utrzymując, że sędzia pokoju uważał dziewczę za dziecko hrabiego, a dozorczynię jako najemnicę, będącą pod jego rozkazami.
— Co to znaczy? — szepnął. — Jakiż dziwny i złowrogi wypadek wmięszał Renatę w tę sprawę?
— Zadawałem sobie to samo pytanie i nie mogłem znaleźć odpowiedzi...
— Ten głupiec sędzia, ma Renatę za córkę hrabiego?
— Tak jest.
— Ależ to szaleństwo!
— Wiem, ale tak jest w istocie.
— Dokąd nas zaprowadzi ta djabelska gmatwanina?
— Może do naszej zguby... — rzekł Lantier głuchym głosem.
— E! — odparł Leopold wzruszając ramionami. — Zawsze jesteśmy panami położenia, ale Renata staje się coraz niebezpieczniejszą, ponieważ policya zaczyna jej szukać, czego dotychczas nie robiła... — Zatem potrzeba spiesznie z nią kończyć...
— Co się dzieje z Jarrelonge’m — zapytał Paskal po obwili milczenia.
— Nieodnaleziony... Musiał opuścić Paryż... Zresztą obecnie, oto mniejsza... On mnie obecnie nie zajmuje, lecz sprawiedliwość zbłąkana na fałszywym tropie i mięszająca Renatę do dramatu z bulwaru Malesherbes!... Jaka niepojęta tajemnica?... Błąkamy się omackiem w ciemności!...
Dorożka wioząca Paskala i Leopolda zwolniła kroku.
Przedsiębiorca wychylił głowę, chcąc sprawdzić przyczynę tego zwolnienia.
Ulica była zapchana powozami.
Wjeżdżano na bulwar Beaumarchais.
Nagle Paskal wydał krzyk zadziwienia.
— Co tam? — rzekł Leopold.
— Nowe zawikłanie... Patrzaj!
— Na co?
— Powóz prywatny zatrzymał się przy chodniku.
— Widzę...
— Wysiada z niego kobieta... Powóz ten należy do siostry mojej żony, Małgorzaty Bertin, i ona sama mija chodnik, wchodząc do sklepu pani Laurier.
— W którym się znajduje Renata?... — zawołał były więzień ze drżeniem.
— Tak.
Leopold spuścił przednie okno.
— Podjedz na drugą stronę bulwaru, tam, naprzeciw i zatrzymaj się... — polecił woźnicy.
Ten ostatni natychmiast usłuchał.
Paskal był jak śmierć blady. U korzeni włosów perliły mu się krople potu.
— Czyż Małgorzata wie, iż Renata jest jej córką? — wyjąkał. — Czyż po nią przybywa?... aby ją zabrać?...
Zbieg z Troyes nie odpowiadał.
Ze zmienioną twarzą, utkwił wzrok w sklep z koronkami.
— Trzeba się dowiedzieć co słychać... — mówił dalej Paskal.
— Czyżby twój syn widział się z ciotką i poinformował ją o tem, co się tycze Renaty? — zapytał Leopold.
— Jest to nie wiele podobnem do prawdy...
— Ale nie jest niemożebnem... Wszystkiego się należy obawiać.
Przekonam się o tem.
— Jakim sposobem? — Wybadując Pawła.
— Tylko ostrożnie! Dosyć niezręcznego zapytania, aby obudzić u wagę młodzieńca i kiedyś nas skompromitować... Musimy być coraz oględniejsi...
— A jednak ważna jest rzecz dowiedzieć się czego się trzymać i jak się kierować...
— Wysiądźmy i czekajmy przechadzając się, aż twoja siostra wyjdzie za sklepu...
— Może nas zobaczyć...
— Już prawie noc i nie pozna cię... Zresztą bulwar jest dla wszystkich i obecność twoja tutaj nie byłaby podejrzaną...
Wysiedli obadwaj i przechadzali się tam i napowrót nie spuszczając ani na chwilę oka ze sklepu pani Laurier.
Do kupcowej koronek rzeczywiście weszła Małgorzata, będąca oddawna jej klijentką, ale do sklepu sprowadzała ją wyłącznie potrzeba załatwienia różnych sprawunków.
Przesypując próg, biedna matka nie spodziewała się, iż się znajdzie w obec swojej córki, że ją będzie widziała, z nią mówiła.
Pani Laurier siedząc za kantorem, — przygotowywała rachunki.
Renata chowała do pudełek koronki wydobyte dla pokazania kupującym.
Mała Zenejda zapaliła gaz i usiadła przed krosienkami, w których naprawiała rozdartą zasłonę.
Zenejda miała lat czternaście i pół.
Była Ona typem popychadła, ciekawa, gadatliwa i szydercza, prawdziwy gawrosz żeński, obdarzona obficie tym dowcipem paryzkim który przebiega, ulice, złośliwa jak małpa, łakoma jak kot, cięta w języku, gotowa do odpowiedzi — i obdarzona przedwczesną zalotnością, która na przyszłość nie wróżyła nic dobrego.
Do tych ujemnych zdolności Zenejdy trzeba jeszcze dodać pierwszorzędną sztukę udawania. W magazynie danoby jej, jak mówią po prostu, komunię bez spowiedzi; ale jak się tylko wydostała po za obręb nadzoru pani Laurier, która nie żartowała i nie pozwalała ani na ciekawość, ani gadulstwo, ani na kłamstwo, Zenejda z całego serca zadawała się z młodemi robotnicami swojej okolicy zostającemi w nauce w magazynach bielizny lub mód, napotykanemi wieczorem gdy wracały na przedmieście Ś-go Antoniego, gdzie mieszkała jej: matka, poczciwa wdowa obarczona gromadą dzieci, która jak mogła tak zarabiała na życie, szyjce krawaty po siedm, ośm i jedenaście sous za tuzin.
Pani Laurier, Renata i Zenejda znajdowały się sam3 w sklepie, gdy Małgorzata jego próg przestąpiła.
Renata zbliżała się już ku nowo przybyłej, chcąc ją zapytać czego by żądała, ale kupcowa poznając, że ta pani jest jedną z jej klientek, opuściła kantor i pisanie i śpiesznie wyszła na jej spotkanie, mówiąc:
— Witam panią... Już tak dawno nie miałam honoru jej widzieć!... pozwól się pani zapytać o zdrowie... proszę siadać...
— Byłam ciężko chora — odparła Małgorzata siadając — i jeszcze jestem cierpiąca.
— W istocie, jesteś pani trochę blada... i co widzę! — w grubej żałobie!...
— Straciłam męża...
— Przyjmij pani wyrazy ubolewania... Ja wiem co to jest... Z początku się bierze zmartwienie do serca, potem się powoli pociesza... Sama to przechodziłam...
Małgorzata pokiwała głową i wydała westchnienie.
Mała Zenejda wierna swoim zwyczajom ciekawości, słuchała z całej siły.
Renata cofnęła się na swoje miejsce za kantorem i wzięła się do roboty, ale ona również nadstawiała ucha i nie przestając porządkować koronek, spoglądała ukradkiem na panią Bertin.
Sympatyczna i wychudła twarz ostatniej bolesny wyraz fizyognomii, pełna elegancyi prostota jej żałobnego ubrania, przyciągały i zatrzymywały jej uwagę.
Zdawało jej się, że w dalekich marzeniach widziała już tę bladą, wzruszającą kobietę.
Gdy usłyszała jej mowę, opanowało ją dziwne wzruszenie.
Głos nieznajomej aż do głębi duszy poruszał milczącą dotąd strunę.
— Czemuż mam przypisać honor odwiedzin pani? — mówiła dalej kupcowa.
— Przychodzę się dowiedzieć, czy pani nie ma tej koronki, której dwanaście metrów sprzedałaś mi w roku zeszłym?
— Koronki brukselskiej... pudełko Nr. 18... pamiętam doskonale... Nie mam jej już w sklepie. Obstalowałam ją w Belgii i czekam jej nadejścia. Czy pani bardzo pilno?
— Nie, — ale wołałabym nie czekać zbyt długo.
— Natychmiast napiszę powtórnie... Za pięć lub sześć dni z pewnością będę mogła panią zadowolnić... Ile metrów pani potrzebuje?...
— Dziesięć.
— Sama ją pani przyniosę, chcąc się przekonać, czy będzie zupełnie taka sama jak pani już ma. Gdybym jakim szczególnym wypadkiem nie mogła wyjść, to przyszlę do pani swoją starszą panię, która przyjdzie po jej rozkazy.
Mówiąca te słowa pani Laurier wskazywała na Renatę.
Małgorzata spojrzała za gestem kupcowej i zwróciła wzrok na Renatę, której wchodząc nie zauważyła.
Pani Bertin na widok tej twarzy anielskiej, tych rysów czystych i zachwycających, tej fizyognomii dziewiczej, nie mogła powstrzymać ruchu podziwienia.
Renata spostrzegła to, zarumieniła się i spuściła oczy.
Serce jej biło gwałtownie.
Tajemny instynkt popychał ją ku tej kobiecie, która ze swojej strony uczuła ku dziewczęciu podobny pociąg.
— Panienka tu jest od niedawna? — zapytała żywo Małgorzata.
— Tak pani, od niedawna, lecz spodziewam się, że mnie tak prędko nie opuści...
— I ja mam tęż samą nadzieję... — wyjąkała Renata. — Pani jesteś dla mnie dobrą i przez całe życie będę wdzięczną za przyjęcie, jakie mnie od pani spotkało...
Wspomnieliśmy już o wrażeniu wywartem na dziewczęciu przez głos pani Bertin.
Małgorzata słuchając Renaty doznała tegoż samego uczucia.
Pani Laurier przerwała czar zabierając miejsce i mówiąc z kupieckim wdziękiem:
— Czy pani więcej nic nie potrzebuje?
Pani Bertin przestała patrzeć na Renatę.
— I owszem — rzekła — chciałabym czegoś do ubrania dwóch sukien żałobnych.
— Z droższych koronek?
— W średniej cenię.
— Już wiem co pani potrzeba... Renato, moje dziecię, pokaż pani gipiury hiszpańskie, z pudełka Nr. 14... Ja napiszę do Brukselli kilka wierszy, które będą mogły być oddane na pocztę przed terminem odejścia poczty.
— Na imię „Renaty“, wymówione przez panią Laurier, Małgorzata zadrżała.
— Od czasu jak się dowiedziała czytając metrykę urodzenia spisaną w Romilly staraniem i przez zemstę Roberta Vallerand, że jej córka miała imię Renaty, imię to pierwszy raz było wymówione w jej obecności.
Wzruszenie jej się powiększyło.
Znowu spojrzała na dziewczę szukające w przegrodach wskazanego pudełka, które po znalezieniu, postawiła otwarte na kantorze, mówiąc bojaźliwie:
— Pani raczy się przekonać, czy się jej te gipiury podobają?
Małgorzata prawie nie patrzała na otwarte pudełko.
Uczuła pomięszanie aż do głębi duszy i nadaremnie usiłowała wytłómaczyć sobie powody tego pomięszania.
— Bardzo dobrze... — rzekła machinalnie. — Proszę dołożyć sztuczkę tych gipiur do koronek, które mi pani odeśle, gdy nadejdą z Brukselli.
— Dobrze, pani.
— Renata... Renata... — mówiła Małgorzata do siebie. — Nazywa się Renata, tak jak moja córka... Zdaje mi się, że moja córka musi być tak anielsko piękna i posiadać ten głos kryształowy...
Pani Bertin pogrążona w myślach, zaledwie pamiętała o miejscu, w którem się znajdowała.
— Czy to już wszystko, co pani chciała widzieć?... — zapytała Renata.
Małgorzata nagle przebudzona ze swego marzenia, zadrżała.
— Tak, panienko — odpowiedziała spoglądając znowu na dziewczę z rozczuleniem napędzającem jej łzy do oczu. — Wszystko...
— Zatem, moje dziecię — rzekła pani Laurier — weź prędko pudełka, które w tej chwili przygotowałam i udaj się na ulicę Tournelles Nr. 27, do pani Gilbert, dla przymierzenia zarzutki balowej, na którą czeka... Ty to lepiej załatwisz jak Zenejda.
— Natychmiast idę...
Popychadło zrobiło znaczącą minę i mruknęło przez białe, i spiczaste zęby...
— Teraz już mnie nie wysyłają z posyłkami!... Zawsze jak pies na uwięzi!... Potrzebnie ona tu wlazła do magazynu, ta pannica!...
Renata włożyła okrycie i kapelusz.
— Wzięła związane taśmą pudło stojące na kantorze, poczem ukłoniwszy się Małgorzacie wyszła.
Zenejda mruczała:
— Cóż ta pani tak się przygląda naszej sklepowej, a na mnie ani spojrzy?... Zdaje mi się, że jestem tyleż warta, co i ta lala, Renata...
— Skończyłam... — rzekła pani Laurier kładąc w kopertę list napisany do korrespondenta brukselskiego...
I postąpiła do Małgorzaty.
— Zachwycające dziewczę... — rzekła ostatnia głośno.
— Pani mówi o Renacie?
— Tak.
— W istocie zachwycające, łagodne, skromne, i szczególnie rozumne... Szczęśliwy to dla mnie nabytek.
— Doprawdy, ona wszystkim głowy zawróciła... — mówiło do siebie kwaśno popychadło. W końcu to robi się nudnem!....
— Czy jej rodzice mieszkają w Paryżu?
— Nie pani, ona jest sierotą...
— Sierotą?... — zapytała pani Bertin z żywością.
— Tak, i jak mi mówiła, nigdy nie znała ani ojca ani matki.
— Biedaczka!... — — mówiła dalej Małgorzata wzruszona. — Musiała należeć do dobrej familii, bo jest dobrze wychowana.
— To jest widoczne, ale, ja nic nie wiem jak była wychowaną.... Jest delikatną jak czułek... Byle co ją uraża... Chciałam jej oszczędzić wszelkiego zadraśnięcia jej cokolwiek drażliwej dumy i nie badałam jej, gdyż widziałam dobrze, że odpowiadanie sprawiłoby jej przykrość...
— Niuńka, przybyła niewiadomo zkąd — pomyślała Zenejda wzruszając nieznacznie ramionami. — Śliczna mi lala!... I to dla takiej mną poniewierają! I nie litować się tu nad tem?...
Małgorzata mówiła dalej:
— Czy ona oddawna jest w Paryżu?
— Przed dostaniem się do mnie przybyło niedawno z prowincyi... — odpowiedziała pani Laurier.
Wdowa uczuła, że jej wzruszenie się podwaja.
Ta sierota, której przeszłość otoczona była tajemnicą, to imię Renaty, wszystko to przypominało jej córkę.
Podobieństwo było tak dziwnem i tak uderzającem, że nią opanowała gwałtowna chęć rozjaśnienia ciemności.
Zaczęła dalej wypytywać.
— Któż pani przyprowadził tę panienkę.
— Jej blizka przyjaciółka, kwiaciarka, którą znam oddawna... poczciwa dziewczyna chociaż czasami narwana...
Te wyrazy: „jej bliżka przyjaciołka, kwiaciarka“, wystarczały do zbicia Małgorzaty z tropu.
Jej Renata, jej dziecko, opuściwszy przed kilku zaledwie dniami pensyonat pani Lhermitte, nie mogła mieć za blizką przyjaciółkę kwiaciarki paryzkiej, któraby nią kierowała, rekomendowała, umieszczała...
Zresztą wydawało się materyalnie niemożliwem, aby dziecię oddane pod nadzór pani Sollier, poufnej Roberta Vallerand, znajdowało się samo w Paryżu i było panną sklepową.
Niewyraźna nadzieja kołysząca Małgorzatą rozchwiała się.
Jednakże zapytała:
— Czy pani wie jak się Renata z rodziców, nazywa?
— Nie, pani... Nawet nie jestem zupełnie pewną, czy ona ma jakie nazwisko... Kilka słów Zirzy (jest to kwiaciarka o której wspominałam), każą mi przypuszczać, że Renata może być dziecięciem naturalnem...
— Biedna mała!... — powtórzyła wdowa.
— Wszak ona jest dla pani sympatyczną, nie, prawda?
— Przyznaję, że bardzo.
— Renata ten skutek wywiera na wszystkich...
— Zachwyciła mnie jej twarz i spojrzenie...
— Tak samo jak i mnie... przyznaję, że od razu mnie podbiła... Gdybym była miała z nieboszczykiem córkę, to chciałabym aby była podobna do Renaty.
Małgorzata wydała przeciągłe westchnienie i po chwili milczenia spytała:
— Kiedyż pani będziesz mi mogła odesłać te koronki?
— Powiedziałam pani, że najdalej za pięć lub sześć dni... Napisałam nalegająco:
— Zaraz po odebraniu, bądź pani łaskawa odesłać mi je przez pannę Renatę... Chciałabym ją znowu zobaczyć...
— I o wszem, pani...
— Jeszcze jedno wyjście i jeden dochód mniej!... — mruknęła Zenejda, której zły humor przybierał znaczne rozmiary. Oto mi lala, której wcale nie jestem przyjaciółką!... O! wcale nie!
Małgorzata zamieniła kilka ostatnich słów z kupcową koronek i wsiadła do powozu.
— Do domu! — rzekła do woźnicy, mieszcząc się. w kącie powozu.
Zamknęła oczy i zaczęła marzyć o Renacie.
— Napróżno sobie powtarzam że to jest niepodobieństwem — szepnęła. — Wątpię, pomimo woli... — Zkądże to wzruszenie, to pomięszanie, na widok tego dziewczęcia? Czyżby to głos krwi odzywał się we mnie? Czy to szalone złudzenie każę mi brać złudne zjawisko za rzeczywistość?
„Robert Vallerand był bogatym i z pewnością naszej córce zostawił cały majątek...
„Powiedział mi w Viry-sur-Seine na kilka godzin przed śmiercią, że nigdy nie ujrzę swego dziecka i że jego przyszłość jest zapewniona. Zatem to nie może Renata, która się zajmuje w magazynie koronek i pracuje na życie.
„Rozum mi to powiada, loika potwierdza, wszystko mi tego dowodzi... A jednak pragnę ją widzieć i wybadać... Pani Laurier mi to przyrzekła... Wtedy ją wypytam... Będę ją badała jak matka bada swoje dziecię, nie przestraszając jej, nie urażając... — Będzie miała do mnie zaufanie... zaufanie bezwzględne i dowiem się o tajemnicy jej urodzenia... a wtedy zobaczę, czy mnie Bóg nie postawił w obec mojej córki...
Małgorzata płakała.
— No, jestem szalona!... — mówiła do siebie otwierając sobie oczy.
I znowu powtarzała.
— To niemożebne... niemożebne... niemożebne...
Biedna kobieta powróciła do pustego pałacu w nieopisanym niepokoju, a ciągle jej się wydawało, że widzi, jak gdyby przez gazę, słodką twarz Renaty.
∗ ∗
∗ |
Leopold i Paskal Lantier czatowali ciągle na bulwarze Beaumarchais, tylko przeszli na przeciwny i chodnik.
Zapadła noc zupełna, nie obawiali się więc być poznanymi.
W chwili gdy Renata wychodziła ze sklepu z pudełkiem, które odnosiła na ulicę Tournelles, były więzień rzekł do swego wspólnika:
— Niepotrzebnie się niepokoimy... Oto mała wychodzi... Sam tylko przypadek sprowadził Małgorzatę do kupcowej koronek.. Renata by nie wyszła sama, gdy by jej matka wiedziała kto ona jest...
— A jednak z nią mówiła — odpowiedział Paska!. — Widziałem przez szybę, że moja siostra patrzała na nią ze szczególną uwagą... Literalnie pożerała ją wzrokiem...
— Przyznaję, że położenie jest niebezpieczne — odpowiedział Leopold — ale niebezpieczeństwo nie jest blizkiem. Poznanie może nastąpić lada chwila, jak w piątym akcie melodramy... Do nas należy przedsięwziąść ostrożności i cios odwrócić.
— Co Małgorzata robi obecnie? — szepnął przedsiębiorca.
Zbiegły więzień zbliżył się do okna.
— Rozmawia z panią Laurier... odpowiedział.
— Tam jest jeszcze ktoś trzeci.
— Tak, dziewczyna bardzo młoda... pewno jakaś uczennica...
— Co moja siostrą, ma tak długo do mówienia z kupcową?
— Prawdopodobnie rozmawiają o koronkach...
— Rozmowa wydaje mi się bardzo ożywioną. Małgorzatą jest wzruszoną...
— Bądź spokojny, dowiem się o przedmiocie rozmowy.
— A to jak?
— Przez uczennicę... — Cicho.... Oddalmy się o kilka kroków... Pani Bertin wychodzi...
W istocie Małgorzata otwierała drzwi oszklone i zmierzała do powozu.
Leopold ujrzał smutny wyraz jej bladej twarzy.
— Ma djabelnie smutną minę... — rzekł do Paskala. — Gdyby się czego domyślała, to byłaby weselszą. No, wszystko idzie dobrze i będziemy mieli czas działać...
— Czy zmykamy?
— Nie jeszcze.
Drzwi znowu się otworzyły i Zenejda wyszła trzymając dwa czy trzy listy w ręku.
Popychadło skierowała się szybkim i skaczącym krokiem małych robotnic paryzkich, ku wielkiemu biurowi pocztowemu na bulwarze Beaumarchais.
— Tak, wrzuci listy do skrzynki... Teraz byłoby niezręcznością używać sposobu o którym myślę... Jedną jednak rzecz obciąłbym wiedzieć natychmiast.
— Co?
— Godzinę, w której sklep bywa zamykany i w której uczennica wychodzi...
— Poczekajmy cierpliwie a dowiemy się...
— To wymagałoby warty zbyt długiej, zbyt nudnej i dosyć kompromitującej.
— Wiem — rzekł Paskal — że Renata wychodzi z magazynu po posiłku wieczorny mi wraca do siebie o dziewiątej.
Leopold wydobył zegarek.
— Piąta, rzekł... — już cię więcej nie potrzebuję... Idź do powozu, albo gdzie zechcesz, a mnie zostaw...
— Kiedyż cię zobaczę...
— Zaraz jak tylko będę miał ci coś powiedzieć lub czegoś zażądać...
— A do tej chwili czy mogę spać spokojnie?...
— Najzupełniej!
— A! otóż Renata powraca.
— Daj jej wejść i zmykaj...
— Do widzenia!...
— Dobrze!... Odejdź, przeszkadzasz mi...
Paskal ścisnął wspólnika za rękę i odszedł.
W trzy lub cztery minuty po powrocie Renaty, z kolei powróciła Zenejda.
— Jeżeli służba odchodzi o dziewiątej, po kolacyi — rzekł do siebie były więzień — to magazyn musi się zamykać około ósmej... Mam aż nadto wiele czasu aby zjeść obiad...
Niedaleko od sklepu pani Laurier, znajdowała się mała restauracyjka.
Leopold wszedł do niej, usiadł za stołem przy kantorze i nie mając jeszcze wielkiego apetytu, zażądał kieliszka absyntu i gazety, poczém popijając małemi łykami napój z odblaskiem opalowym, tak wychwalany przez jednych, a tak poniewierany przez drugich, zdawał się czytać, w istocie zaś zagłębił się w rozmyślaniu.
Prawie w pół godziny drzwi restauracyi się otworzyły przepuszczając Zenejdę, popychadło ze sklepu koronek.
Ten gawrosz żeński zbliżył się do kantoru podskakując według swego zwyczaju i odezwał się do gospodyni zakładu tonem poufałości zdradzającym ciągle stosunki:
— Dzień dobry pani Hurtin... Jakże idzie.
— Dziękuję ci mała, nie źle... Czy twoja pani potrzebuje co dzisiaj odemnie?
— Tak, pani Hurtin... Franciszka, kucharka, wyszła na parę godzin... Bądź pani łaskawą przysłać nam obiad na trzy osób.. tylko niech porcye będą duże i niech będzie legomina... naprzykład naleśniki... Och! naleśniki, przepadam za niemi! To nas trochę orzeźwi po potrawach tej trucicielki Franciszki, która nic nigdy nie soli ani pieprzy.
— Widać lubisz wykwintną kuchnię, ty... — rzkła pani Hurtin ze śmiechem.
— Czy ją lubię? Bardzo temu wierzę!... Mam kuzynkę która zna pewną młodą osobę, co raz jadła raki nadziewane... Zdaje się że one muszą być tak pieprzne, że człowiek sobie palce oblizuje! Gdyby wszyscy mieli mój gust, toby nigdy nie było dosyć pieprzu w potrawie, ani cukru w legominie...
— Żarłoku!...
— No i cóż, lubię to co dobre, przecież to nie jest nic głupiego... To nie tak jak nasza nowa panna, skromnisia, co pije tylko zafarbowaną wodę i zjadłaby niewiedzieć co, nie wiedząc czy dobre, czy złe. To mnie irytuje!...
― Jak zwykle.. Zamykamy o trzy kwandranse na ósmą... Przyszlij pani o ósmej...
— Dobrze, dobrze... Czy pani nie powiedziała co chce na obiad?
— Nie, mówiła abyś pani zrobiła tak jak gdyby dla siebie... Zatem, przez miłość własną, pani Hurtin, musisz się pani wysadzić i nie zapomnieć o naleśnikach...
— Dobrze.
— Pani wie, że naleśniki są lepsze, jeżeli przy rozrabianiu ciasta wleje się kieliszek koniaku...
— Jak to, Zenejdo, ty znasz się na kuchni?
— Znam, pani Hurtin... Jak będę bogata, to będę zajadała same przysmaczki... Mogę panią o tem zapewnić!...
— Więc będziesz bogatą?
— Dla czegóżby nie!
— I to przy koronkach zrobisz majątek?
— Przy koronkach, albo gdzieindziej... później zobaczymy... Do widzenia, pani Hurtin...
— Do widzenia, urwisie...
Zenejda wypadła galopem.
Leopold Lantier ani słowa nie stracił z poprzedzającej rozmowy.
— Doprawdy szczęście mi służy... — rzekł sam do siebie. — Dobrzem zrobił wchodząc tutaj... to mi oszczędza więcej jak godzinę oczekiwania i poznałem pannę Zenejdę, jak ją pani Hurtin nazywa... Gadatliwa, łakoma, złośliwego języka i nie cierpi nowej sklepowej... Wszystko jak najlepiej! Na honor, ta mała jest wyborna... — Jest ona obiecująca... i dotrzyma.
Zbiegły więzień zwracając się do gospodyni, rzekł głośno:
— Zabawną dziewczyna, ta co teraz wyszła... Postać prawdziwie typowa...
— Tak panie, zabawna... — odpowiedziała pani Hurtin, kiwając głową. — Nawet jak na swój wiek, to nazbyt zabawna. Jest to źle wychowany dzieciak, który lada chwila zejdzie z prawej drogi.
— Czy ona jest gdzie w sklepie na nauce?
— Tak panie, w zacnym domu. Matką biedna, dzielna kobieta z przedmieścia Ś-go Antoniego, została wdową z czterema dzieciakami, możesz więc pan sobie wystawić, że nie miała czasu czuwać nad najstarszą... Szczęściem jeszcze Zenejda dostała się do uczciwej kupcowej, mojej sąsiadki, gdzie napotyka same tylko dobre rady, ale bardzo się boję, że pani Laurier nie potrafi z niej zrobić poczciwej dziewczyny. A! obłudna łotrzyca! Przy swojej pani to cicho mówi, ale jak się tylko odwróci i gdy pani Laurier nie może jej słyszeć, jest taką, jaką ją pan widziałeś... i to jeszcze przy mnie się wstrzymuje...
— Wieleż ona ma lat?
— Jeszcze niema piętnastu... a zalotna jak dorosła panna... a język! Ludzie się śmieją z tego, co ona mówi, ale zastanowiwszy się, to sprawia przykrość... Takie dziewczyny mój panie, to zaród kokotek...
Leopold przerwał rozmowę i obstalował sobie obiad.
O wpół do dziewiątej zapłacił rachunek, wyszedł z restauracyi i poszedł chodnikiem zapaliwszy cygaro.
Sklep pani Laurier był zamknięty.
Punkt o godzinie dziewiątej Zenejda wyszła, lecz nie drzwiami od sklepu, tylko przez sień.
Dziewczyna szła w kierunku Bastylii, nucąc aryę z „Dzwonów Kornewilskich“ tak głośno, że się przechodnie obracali:
„Soczyste jabłko prosto z drzewa,
„Pamiętne zawsze dla nas to;
„Wszak mówią, że to matką Ewa
„Najpierwej skosztowała go.“
Leopold puścił się za nią.
Idąc rozmyślał, jakim sposobem ma się wziąść, chcąc rozpocząć rozmowę z popychadłem.
Rzecz nie wydawała mu się łatwa i nie była nią w istocie.
Rozpocząć rozmowę z dzieciakiem w tym wieku... Pod jakim pozorem i co powiedzieć?...
Zenejda sam mu dostarczyła szukanego pozoru.
Dziewczyny takie, prawdziwe córki Ewy, lubią stawiać przed sklepami jubilerów.
Przyciąga je do nich połysk złotą, podziw i chciwość zatrzymują przed niemi.
Uczennica, jak wiemy, była zalotną; czuła że rośnie, miała się za ładną; mówiła sobie, że klejnoty jeszcze ją upięknią i liczyła na to, że kiedyś, później, wyborze sobie z wystawy to co ją olśniewało.
Zkąd przyjdą pieniądze, któremi miała zapłacić przyszłe sprawunki?
Wcale się tęm nie zajmowała; że przyjdą, o tem nie wątpiła, a to była rzecz główna...
Zrodzona i wychowana wśród nędzy, nie miała nawet skromnego pierścionka, jakie widywała u swoich towarzyszek.
Z całego serca przywoływała ona owego dnia, w którymby mogła, tak jak jej młode towarzyszki, uczepić sobie złoto u uszów.
Dla tego więc i stosownie do swego niezmiennego, cowieczornego zwyczaju, zatrzymała się przed jednym ze sklepów położonych przy wejściu na przedmieście i zaczęła przyglądać się klejnotom, na które miała szczególniejszą ochotę.
Leopold stanął o parę kroków od dziewczyny, i przy świetle reflektorów przyglądał się jej twarzy.
Twarz ta, niezmiernie ruchoma i wyrazista, powalała mu czytać w myśli uczennicy.
— Mam ją... — pomyślał.
Poczem zbliżając się do sklepu stanął obok Zenejdy, która nie zwracała nań uwagi, pogrążonemu w prawdziwem uniesieniu.
Spojrzał w kierunku jej wzroku.
Oczyma pożerała parę kolczyków, przedstawijących małe kwiatki, ułożono z drobniutkich szafirów.
— Założyłbym się, moje dziecię — rzekł do miej nagle — że gdybyś miała co kupić w tym sklepie, to wybrałabyś te śliczne kolczyki z niebieskich kwitków...
Zenejda zadrżała, ale ta chwila mimowolnego zdziwienia, którego nie mogła powściągnąć, była krótkotrwałą.
Nie mniej jednak po chwili odzyskała całą sw0ją pewność, spojrzała mówiącemu w oczy i zaczęła się śmiać, pokazując podwójny rząd białych zębów.