Złoto i błoto/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZŁOTO i BŁOTO
Powieść współczesna
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

Tom I.

LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
GUBRYNOWICZA i SCHMIDTA.
1884.



Drukiem Kornella Pillera.




La fornace prova l’oro,
E l’oro la donna.
Włoskie przysłowie.

Ze starego dworu w Rakowcach, wszyscy się w sąsiedztwie śmieli. Było we zwyczaju na wspomnienie samo o nim i o jego mieszkańcach ruszać ramionami dziwnie. Kto się od sądu lub szyderstwa wstrzymywał, dawał do zrozumienia przynajmniej, że to czyni nie przez jakie współczucie, ale nie chcąc powtarzać oklepanych rzeczy.
Dwór w Rakowcach poszedł niemal w przysłowie w Kobryńskiem...
Był on w istocie niepokaźny. Dawniej wieś należała do książęcego klucza, dwór ów był po prostu ekonomią, przeznaczoną dla oficyalisty, gdy dobra nabył pan Bonawentura Czermiński zostawił go w takim stanie jak zastał. Trudno się było nawet od niego dowiedzieć dla czego to czyni, bo w ogóle stary Czermiński mało mówił i z żadnej swej czynności przed ludźmi się tlómaczyć nie miał zwyczaju. Mruczał, spoglądał z ukosa, słuchał pilnie, a co myślał, o tem jeden Bóg tylko wiedział. Przed najbliższymi nawet spowiadać się nie lubił.
Odgadywano go po czynnościach, ale za język pociągnąć nie było sposobu. Nadzwyczaj ostrożny, obawiający się słowa i następstw jego, tchórzliwszy jeszcze, gdy uchowaj Boże, przychodziło do podpisu, pan Bonawentura doszedł do późnego wieku, coraz mocniej utwierdzając się w tem przekonaniu, że słowo wylatuje ptaszkiem, a nie wciągnąć go wołem, i że verba volant, scripta manent.
Można tedy miarkować, jak się bronił, gdy mu przyszło, okulary w mosiądz oprawne włożywszy zabrać się do niezgrabnego dosyć podpisu nazwiska. W ostatniej chwili już, choć trzymał pióro umoczone w atramencie i rękę nad papierem zwieszoną, zdawał się jeszcze wahać i walczyć z sobą, szukając sposobu, ażali się nie uda uniknąć fatalnego cyrografu...
Ta wielka oględność pana Czermińskiego była jedną z cech jego charakteru. W ogóle postępował sobie w całem życiu rozważnie, powoli bardzo, z namysłem, rozpatrując się w położeniu, nigdy nie radząc nikogo, ale gdy raz co postanowił, energicznie krocząc do celu.
Śmiano się, jakeśmy już powiedzieli, ze starego dworu w Rakowcach, ale bo też i pan i dwór wyglądali osobliwie...
Jeszcze za książęcych czasów, gdy dobra do klucza X. należały, księżna któraś upodobawszy sobie położenie w Rakowcach, miała pono myśl fundowania tu rezydencyi dla jednego ze swych synów. Skutkiem tego zasadzono ogród wielki szpalerowy, przez lat kilkanaście jako tako utrzymywany, opuszczony potem i zdziczały; założono fundamenta pod pałac i zbudowano obszerne lochy, lecz zaledwie nad ziemię doprowadziwszy mury, porzucono je i okryto małym daszkiem, który przegnił potem i porósł zielskiem i trawą.Stary Czermiński nie myślał wcale o pałacu, lochy mu służyły dobrze, zostawił więc tę niedokończoną ruinę z jej pokryciem w ogrodzie — i dach na nich tylko łatał, aby bardzo na sklepienie nie zaciekało... Fundamenta te obszerne, dzielące dwór od ogrodu, przedstawiały się bardzo nieforemnie, prawdę mówiąc brudno i brzydko, lecz piękności i wdziękowi nigdy stary Czermiński nie zwykł był nic poświęcać. Ogród też utrzymywał się więcej łaską bożą niż pracą i staraniem ludzkiem. Szpalery dawno nie obcinane zmieniły się w las dziki, nie wycinano ich prawda, lecz się nie troszczono o nie. Gdy burza stare obaliła drzewo, zwożono je na drewutnię, wśród trawników porobiono warzywne grzędy, plantacye bulw, szparagów, gdzieniegdzie agrestu i malin... tam i sam zaszczepiono sapieżankę, wsadzono smolankę, ktoś się postarał o bursztówkę, i był to niby sad, niby ogród, niby las, niby pustynia zarazem i coś pożytecznego. Czermiński wcale się tem nie zajmował...
Do przechadzki służyły ścieżki ani gracowane, ani wysypane, wydeptane ludzkiemi stopy, po części zaś przez chore owce i rekonwalescentów z obory, których tu pod strażą chłopca, albo na sznurku pasiono...
Gospodarował w ogrodzie kto chciał; sam pan, który się dochodu nie spodziewał ztąd, mało baczył nań. Pani więc rządziła tu z klucznicą. Dwór, dawna ekonomia, pobudowany był za lepszych czasów, gdy o drzewo grube i zdrowe nie było trudności, i temu zapewne zawdzięczał, że się do tej pory trzymał.
Nie potrzebowano doń architekta, ani wykwintnego planu; prości cieśle wiejscy tradycyjnie go pobudowali more antiqo, nie żałując miejsca na sień obszerną, a rozporządzając wnętrze tak, aby było ciepło i zaciszno... Dach niezmiernie wysoki i stromy pokrywał przysadzista, niską i dosyć obszerną budowę, z niewielkiemi oknami, które teraz wsunęły się tak ku ziemi, że z izby do ogródka wygodnie przez nie wchodzić i wychodzić było można. U każdego okna trzymała się gruba, ciężka z serduszkiem okiennica na haczyk wewnątrz zamykana. Ganek na nieforemnych słupach jeden stał od przodu, drugi przyczepiony do boku. A że, czy z razu nie dosyć dopilnowano budowania, czy czas nadwerężył niektóre części dworu — wyglądał jakby nim fale morskie miotały... Jedna część ganku musiała być podparta, bo groziła niemal obaleniem, pod słupek wypróchniały nakładziono cegieł, by się w równowadze utrzymał, ściany jedne skłaniały do wnętrza, drugie wydymały dziwacznie jak nabrzękłe... Z tego powodu i drzwi wszystkie w różnych epokach swojego bytu wymagały to podrzynania od dołu, aby się zamknąć mogły, to sztukowania, gdy z pod nich wiało i dęło... Okna też zatykano po bokach i łatano różnie, byle się trzymały. Od strony ogrodu, część wielka głównej ściany, tak jakoś zatrważająco zaczęła osiadać dołem, a wysuwać się górą, iż ją do rozumu przyprowadzić musiano za pomocą grubych podpór, które się grubszemi jeszcze wkopanemi kłodami podtrzymywały. Dach niegdyś gontowy z czasem i częściami przeszedł pod kalenicę, która skłonna będąc do gościnnego przyjęcia roślin, w wielu miejscach zielono i ładnie porastała...
Wszędzie widać było charakter gospodarza, nic niepoświęcającego dla oka i pozoru, a wielce praktycznego. Drabiny prowadzące do kominów wcale się ukrywać nie myślały i wstydzić swych chudych szczeblów, kominy okopcone nie udawały nic monumentalnego, stały odrapane i brudne jak należy.
Dworu też ani malowano, ani tynkowano, ani pieszczono — był to niby szałas na obozowisku... nic więcej. Podwórze, w którego stał głębi, także nie było wcale utrzymywane... i służyło więcej do celów gospodarskich, niż dla uprzyjemnienia przed dworem widoku.
Studnia z żurawiem zajmowała ze żłobami i statkiem często tu nagromadzonym, część jego znaczną, tu się bydło i konie pod okiem pańskiem napawały. Mała sadzaweczka zieloną pleśnią po części okryta, miała tę reputacyą, że w niej niegdyś były karasie, ale w istocie kaczkom i gęsiom oddana była na pastwę. Na żabach też nie zbywało. Latem wysychała znacznie i zapach z niej bywał nieznośny, lecz na to nie zważano...
Budowy gospodarskie do koła się gromadzące, nie grzeszyły też wykwintnością, ani okazałością żadną: odpowiadały celowi... Na okaz nic w nich nie uczyniono. Niektóre miały ściany z chrustu, inne z drzewa cienkiego, mała część trzymała się w murowanych słupach, pono jeszcze z książęcych czasów pozostałych tu remanentem.
Nieznajomy człowiek przejeżdżający mimo Rakowiec, przypatrując się im z daleka, musiał sobie pomyśleć mimowolnie, że tam bieda mieszka i puścić się w smutne dumania nad upadkiem powszechnym kraju, gospodarstwa, szlachty i t. p., nad przyczynami ruiny... Gdy się później, stanąwszy przed gospodą lub u sąsiada dowiedział z podziwieniem, że pan Bonawentura Czermiński jest najbogatszym obywatelem tej okolicy i znacznej kraju tego części — nie wiedział już co sądzić i naturalnie wpadał na przypuszczenie, iż to był sknera jakiś niesłychany. A i sknerą też Czermińskiego nazwać, w ścisłem wyrazu tego znaczeniu, nie było można. Czermiński dorabiał się namiętnie majątku, to prawda — nie wydawał grosza na nic, co mu się zbytecznem i bezpotrzebnem zdawało, lecz umiał sypnąć, gdy widział potrzebę lub konieczność. Lecz jak sam w szaraczkowej chodząc kapocie, do wykwintnego ubrania nie tęsknił, tak i majątkowi swemu i dworowi, w którym mieszkał, szat zbytkowych niedawał.
Gospodarz i dom w doskonałej z sobą byli zgodzie. Czermiński zdawał się stworzony do Rakowiec, a one dla niego... Gdy czasem stał w ganku, rozglądając się z niego po gospodarstwie swem, każdy w nim na pierwszy rzut oka poznać mógł pana. Otyły dosyć, silnie a krzepko zbudowany, z twarzą długą, czerstwą acz nieco bladą, z wąsem siwiejącym krótko u warg postrzyżonym, z włosem już dobrze przerzedzonym, z barwami wybujałemi, postawę miał może raczej ekonomską niż pańską, lecz nie mniej poważną i imponującą. Ręce duże, okryte włosami brunatnemi, jakby nabrzmiałe, prawie zawsze trzymał za sobą na plecach; spoglądał z pod brwi przenikliwie, ale ostrożnie, tak, aby go na badaniu nie pochwycono. Usta przez nawyknienie do milczenia zaciśnięte były i bez wyrazu... Twarz cała, nigdy się prawie uśmiechem i weselem nierozpogadzała, ponuro i surowo patrzał, acz bez gniewu. Zimne jakieś uspokojenie, znamionujące wolę żelazną, malowało się na obliczu, na które ludzie darmo spoglądali chcąc czytać z niego — była to księga na siedem zamknięta pieczęci. Nie zdradzał się Czermiński ani słowem, ani miną. Często bardzo, gdy go nagle pytaniem zaskoczono, nie odpowiadał wcale, choć przyzwoitość wymagała choć pół słowa. Wolał się narazić, niż skompromitować.
Prawda, że gdy słowo rzekł, lub podpis położył, słowo to było święte, a podpis ważył za czyste złoto; lecz obojga trudno od niego było dostać.
Od lat już dwudziestu kilku znano w okolicy Czermińskiego, który miał teraz pewnie około sześćdziesięciu, choć się zdrowo trzymał i krzepko. Po za temi laty dwudziestu z okładem leżała przeszłość ciemna, w którą tylko domysłami sięgano...
Zdawało się nie ulegać wątpliwości, iż musiał być szlachcicem, za takiego przynajmniej uchodził, rodziny wszakże i koligacyi, jakie cała szlachta miewa, nie widziano koło niego. Pytany o originem, odpowiadał jak z kamienia, ogólnikami, mruczeniem i puszczał pytanie per non sunt.
Wiadomo było, że niegdyś przed owemi laty dwudziestu kilku, pełnił jakąś służbę officyalistowską na dworze państwa Rawskich. Jedni mówili, że od pisarzowstwa przy gorzelni zaczął, drudzy że od ekonomii, inni, iż od miłej dzierżawy. Rawscy naówczas dojadali ogromnych dóbr, które nieopatrzność ich własna i dziadowska przyprowadziła do ruiny. Była rodzina bardzo można, z pierwszemi domami rzeczypospolitej skolligacona, wplątana za Sasów i za Poniatowskiego do wszystkich kabał i intryg ówczesnych, czepiająca się ciągle dworu, żyjąca w końcu długami i nadziejami nieokreślonemi... Gdy ów Czermiński zjawił się u Rakowskich, już oni jak tonący brzytwy chwytać się musieli, nie mogąc czy nie umiejąc chwycić oszczędności i pracy...
Rawski, który miał jednę tylko córkę spodziewał się dla niej świetnego losu, ciągle w podróżach, po dworach, w Wiedniu, Paryżu, Berlinie szukał czegoś, co sam podobno, ściśleby oznaczyć nie bardzo umiał. Ta córka była nieładna wcale, majątku nie miała tylko pozór jakiś wątły, stosunki ojcowskie nadwerężyło niepowodzenie, zmarła matka i sam Rawski wreszcie w podróży gdzieś na noclegu apopleksyą został tknięty...
Pozostała sierota napróżno się odzywała do rodziny, z którą dawniej z powodu różnicy w zapatrywaniach i opiniach — zerwano. Nikt jej na pomoc nie przybył...
W historyi tego domu i pana Bonawentury Czermińskiego następuje tu ciemny epizod, w którym najbystrzejsze oko rozwikłania wypadków dostrzec nie może. Nikt nie wiedział jak się to stało, iż ostatnia wielkiego imienia dziedziczka, wychowana do wielkiego świata, dumna, mogąca się odezwać do najświetniejszych pokrewieństw opieki, niepojętym sposobem oddała rękę — wielce niepewnego pochodzenia, bardzo wątpliwej ogłady i wychowania, gburowatemu Czermińskiemu.
Stało się to w ciszy — potajemnie — niespodziewanie; a gdy nowożeńcy się trocha na świat pokazali, jawnem było dla wszystkich, że mąż zamiast być najniższym sługą żony, jak wypadało na biednego szlachetkę, zdawał się łaskę czynić jej, że ją wziął, i obchodził się z nią surowo i bezwzględnie.
Z majątku Rawskich ocalił coś Czermiński prawdziwym cudem, ale to były deski tylko z rozbitej nawy... Na tych płynąc, począł się dorabiać, gospodarzyć, spekulować, brać dostawy, kupczyć, frymarczyć, we współki wchodzić z żydami — i w lat dwadzieścia kilka niepłonnie go rachowano na kilkakroć milionowego bogacza... Same dobra, chociaż wszystkie z bankowemi kupowane długami, szacowano na parękroć stotysięcy dukatów, a fama niosła, że kapitałem obracał daleko znaczniejszym, zawsze będąc gotów do kolosalnych przedsięwzięć, na które o kaucye nikogo nigdy nie prosił. Składał ją w gotówce, i na obrót nie potrzebował pożyczać.
Otaczał go też powszechny szacunek, i przed śmiesznym, starym, zrujnowanym dworem w Rakowcach z dala odkrywano głowę.
Czermiński mimo tylu milionów żył niemal po ekonomsku, nosił się szaro, chodził w butach kozłowych, jeździł kałamaszką, mieszkał pod słomą i w pychę się nie wzbijał wcale. Skłonniejszy był do udanej i przesadnej pokory, niż do buty i napuszenia. Ustępował z drogi chętnie, do żadnych dostojeństw się nie piął, od urzędów wymawiał i tryb życia wiódł nader skromny.
Popularności też w obywatelstwie mieć nie mógł, głównie z tego powodu, że — jak się wyrażano — uczynnym nie był wcale. Pieniędzy absolutnie nie pożyczał nikomu, chociażby na najpewniejszą w świecie hypotekę: na to nigdy gotówki nie miał. Próżno było stukać o to do niego. U drugich też na procenta nie brał, i stosunków pieniężnych w ogóle unikał, wyjąwszy z żydami, z którymi w konszachtach był nieustannych. Wynikło z tego naturalnie, że mszcząc się za nieuczynność, niektórzy mu semickie pochodzenie przyznawali, o czem on dowiadując się, tylko ramionami ruszał. Na twarzy zresztą nie było najmniejszego śladu krwi wschodniej.
Pracowite życie Czermińskiego nie dozwalało mu zawiązywać stosunków i zabawiać się po szlachecku. Mało kto u niego bywał, rzadko on u kogo. Zimno grzeczny dla wszystkich, nie stroniąc od nikogo, znał się z sąsiadami, ale ich nie zapraszał, nie ugaszczał, i na odwiedzinach czasu nie tracił.
Patrzano nań, po staremu mówiąc, jak na raroga, mało kto go mógł zrozumieć, zazdroszczono mu tylko ogromnej i rosnącej fortuny i podziwiano wytrwałość. Nie zbywało też na plotkach o domowem pożyciu, o stosunku z żoną, nad którą się litowano, o wychowaniu dzieci.
Państwo Czermińscy mieli dwóch synów dorosłych.
Pani Czermińska Leokadya z Rawskich, którą widywano w kościele co niedziela i święto, prawie równie była trudną do rozwikłania zagadką jak sam pan Bonawentura.
Starsza od niego, wysokiego wzrostu, chuda, żółta, surowej i smutnej twarzy, zawsze czarno ubrana, milcząca, bez uśmiechu, jakby zadumana, z ustami zaciśniętemi na wzór męża, nie dopuszczała nikogo do przyjaźni i poufałości, jakby się obojga lękała, jakby unikała, by oko zbyt ciekawe w stosunki jej domowe się nie wkradło...
Między nią a Czermińskim na oko panowała harmonia największa, nigdy nikt nie dostrzegł tu cienia nieporozumienia, sprzeczki, oporu, kwasu jakiegoś... Bonawentura był panem w domu, rozkazywał i słuchano go... Czułości między małżeństwem nie było też widocznych, ani tych przysług i troskliwości o siebie wzajemnej, które miłości i przywiązania dowodzą. Rzadko nawet rozmawiali z sobą: mąż miał nieustanne zajęcie, pani wolała samotność z książkami, wspomnieniami, robotą jakąś lub nabożeństwem, gdyż wielce była pobożna.
Z bliska się jednak przypatrując stosunkom domowym, służba bystrzejsza odgadywała między mężem a żoną utajoną jakąś walkę, nie wychodzącą na jaw nigdy, upartą, w której pokorna, cicha, zrezygnowana pani nie zawsze zwyciężoną bywała.
Pomiędzy nim a nią nie było zaufania, zażyłości, zwierzeń wzajemnych. Czermiński często nie wiedział nic o żonie, ona nigdy nie odgadła co miał poczynać, gdzie i z czem jechał, co przedsiębrał. Najczęściej po obiedzie na chwilę spotykali się w gościnnym pokoju, wymieniali słów kilka — Czermiński, gdy było potrzeba, coś zadysponował, — i rozchodzili się każdy w swoją stronę.
Skutkiem zapewne jakiegoś dawnego układu między małżeństwem, jakiejś umowy wzajemnej, nastąpił jakby podział dzieci między nimi. Starszy Leoś był ulubieńcem matki i pod szczególną jej opieką; młodszy Moryś należał wyłączniej do ojca. W wychowaniu ich obu czuć się to dawało...
Leoś piękny bardzo chłopak, arystokratycznych rysów, do matki podobny, ale nierównie wdzięczniejszą mający twarzyczkę, smukły, zręczny, żywy i chciwy życia, — pomimo cichych ojcowskich sarkazmów i gderania, wychował się na panicza. Moryś przysadkowaty, rysów nieregularnych, zdrów, silny, gburowaty, miał mrukliwy i milczący ojca charakter. Bracia nie bardzo przystawali do siebie i nie lubili się też bardzo...
Gdy obaj byli w domu, Leoś przesiadywał u matki, Moryś narzucał się ojcu do pomocy w gospodarstwie i rachunkach. Leoś żartował z brata i jego gustów, choć półgębkiem, bo się go lękał; Moryś wyśmiewał paniczyka otwarcie, choć matka go wzrokiem surowym karciła za to.
Potęgą, która domem, rodziną i wszystkiem rządziła, był ojciec zawsze. Starczyło jednego jego spojrzenia, by nakazać milczenie, rozwiązać spór, zakończyć rozmowę. Sprzeczać się z nim ani było podobna — nie wdawał się on w spory, — wyrokował i milczeć kazał. Żona naówczas spuszczała oczy, dawała znak dzieciom, i pierwsza była przykładem posłuszeństwa, choć twarz jej smutna i posępna, niekiedy żywym na chwilę rumieńcem okryta, świadczyła, że cierpi... Na to Czermiński mało zważał, czułym nie był wcale — obawiał się go zarówno Leoś, jak faworyt Moryś, jednemu bowiem równo jak drugiemu nie przebaczał. Posłuszeństwo żony czy było pozorne czy rzeczywiste... trudno o tem sądzić było. Gdy szło o Leosia, choć zamilczała, najczęściej w niepojęty sposób umiała na swojem postawić.
W chwili gdy opowiadanie się nasze poczyna, dwór w Rakowcach składał się z tych czterech osób, rodziny i bardzo niemłodej kuzynki samej pani, jej towarzyszki i powiernicy, panny Damianny Rawskiej. Tak chuda, żółta i słuszna jak pani Czermińska, równie milcząca w przytomności samego pana — na pozór cierpliwa i zrezygnowana, panna Damianna miała coś w spojrzeniu tak przeszywającego mściwie, gdy patrzała na Bonawenturę, że spotkawszy jej wzrok, mógłby się był ulęknąć, ale nigdy na nią nawet nie spoglądał i zdawał się nie widzieć że istnieje.
Panna Damianna, pomimo nader skromnego ubrania, wyglądała nadzwyczaj arystokratycznie, i widocznie szło jej o to, aby w niej wielkiego rodu dziecię poznać było można. Trzymała się prosto, sztywnie, chodziła krokiem mierzonym, mówiła cedzonemi słowy, poruszała się obrachowując wszystkie ruchy swoje... Czermiński jej nie cierpiał, odpłacała mu to sowicie panna Damianna, choć przy każdej zręczności usiłowała być dla niego pełną poszanowania i czci największej. Trochę gorzkiego sarkazmu kryło się w tych wyrazach przesadzonego szacunku i uległości.
Dwie niewiasty przy Czermińskim rozmawiały tylko z sobą oczyma, i to z ostrożnością największą, komentując wejrzeniami każde słowo i czynność pana. Leoś czasem także do tej rozmowy oczu należał. Stary zdawał się nie widzieć i nie zgadywać co go otaczało, tak na to był obojętny.
Starszy syn, ulubieniec matki miał lat dwadzieścia i dwa, Moryś o rok od niego był młodszy... Charakterami jak twarzami wcale do siebie nie byli podobni, wychowanie też ich różniło. Leoś skończywszy szkoły, pomimo woli ojca, za usilnem naleganiem matki oddany był do uniwersytetu. Sam on wolałby może inne zawczasu rozpocząć życie, lecz musiał się zgodzić z przeznaczeniem. Wybrawszy sobie wydział nauk administracyjnych, uczył się ich tyle tylko, ile koniecznie było potrzeba, aby jako tako przebrnąć przez egzamina, i uzyskać stopień choćby rzeczywistego studenta... W istocie Leoś się bawił na uniwersytecie, należał do złotej, roztrzepanej młodzieży, był sławnym tancerzem, wybornym fechtmistrzem, jeźdźcem doskonałym i ulubieńcem płci pięknej. Lecz zdolności mając niepospolite, łatwość wielką chwytania ogólników, sąd dosyć trafny i logiczny, wydobył się zwycięsko zarazem z intryg salonowych i egzaminów akademickich.
Ani się można dziwować, że matka go uwielbiała, obcy bowiem zarówno unosili się nad tym dziwnie od natury obdarowanym młodzieńcem, którego siły starczyły na wszystko, na życie najrozpasańsze, na chwytanie ułamków wiadomości najróżnorodniejszych, na miłostki, pojedynki, robienie długów, pisanie wierszyków i szydzenie z całego świata. Leoś mówił kilku językami doskonale, więcej zdawał się umieć niż w istocie umiał, imponował nauczycielom, w salonie czarował wszystkich, a że był przy tem urodziwy, piękny, miły — unoszono się nad nim, świetną mu wróżąc przyszłość.
Wiedząc że ma być kiedyś niezmiernie bogatym, chłopak zawczasu się wdrażał do używania fortuny. Gusta też miał wykwintne i charakter do rozrzutności skłonny. Ojciec surowy wyznaczał na utrzymanie szczupłe bardzo fundusze, robienie więc długów stawało się nieuchronnem... Jakim sposobem i z czego je matka płaciła, unikając gniewu męża, któremu o tem ani wspomnieć nie było można — nie wiedział nikt. Płaciła je wszakże potajemnie, zaklinając ulubieńca, aby na dal poprawić się starał — co Leoś, całując ją po rękach, przyrzekał jak najuroczyściej, a nigdy nie dotrzymał słowa... Tłómaczenia jego tak były przekonywające, tak wymowne, iż matka ręce łamiąc, zapłakana, przebaczała, i uściskiem kończyła rozmowę, starając się nieszczęśliwego, strapionego pocieszyć,..
Czermiński mógł się potrosze wydatków syna domyślać z jego stroju, obyczajów, fraszek, które z sobą przywoził, nawet z nieostrożnej rozmowy i z denuncyacyi Morysia, który dużo umiał podpatrzeć i domyśleć się, a nic nie myślał taić — ale nie dawał poznać po sobie, iż wie o syna postępowaniu. Szydził tylko czasem z niego półgębkiem, co matce serce zakrwawiało.,
Przywiązanie jej bałwochwalcze do Leosia, musiało zarazem wywołać najprzód obojętność dla Morysia, który do niego wcale nie był podobny, potem niechęć i wstręt za to, że Leosia ocenić nie umiał. Gdy raz podobnych uczuć choć nasionko wpadnie w serce, już wzrostu i rozwinięcia się ich powstrzymać niepodobna.
I stało się, że miłość dla jednego, prawie nienawiścią dla drugiego się dopełniła. Moryś i to miał w jej oczach odrażającego, że do tyrana był podobny. Czermiński bowiem, powiedzmy tu w sekrecie, gdy rozmawiały z sobą poufnie panna Damianna z kuzynką, nie zwał się inaczej tylko „tyranem“. Na to imię zasługiwał, jeśli nie okrutnem znęcaniem się nad żoną, bo na to czasu nie miał, ani do tego usposobienia, lecz chłodem i surowością nieubłaganą.
Moryś dokończył szkół razem z Leosiem, ale do uniwersytetu ani on się napierał, ani go ojciec myślał oddawać. Postanowił kształcić go na praktycznego gospodarza, puścił mu mały folwark dzierżawą, powołał do pomocy sobie i zrobił z niego wybornego officyalistę.
Moryś tym sposobem uzyskawszy pewną swobodę, mogąc dogodzić swym upodobaniom, puścił się na spekulacye i oddał cały gospodarstwu, handlarstwu, a potrosze młodzieńczym namiętnościom, których zaspokojenia szukał nie będąc wiele wymagającym... Jak matka unosiła się nad znakomitym Leosiem, tak Czermiński, choć się z tem nie odzywał, niezmiernie był uszczęśliwiony z Morysia. Z blizka się przypatrując każdemu krokowi jego, cieszył się, że w nim znajdzie następcę, wykonawcę swych planów, pomocnika... widział w nim siebie jednem słowem.
Chociaż rodzina dzieliła się na dwa obozy — dla obcych wewnętrzne jej sprawy prawie były zakryte... Odgadywano coś, lecz oboje Czermińscy mieli na tyle taktu i wstrzemięźliwości, iż się nie wydawali z tem co ich dotykało i bolało.
Pan Bonawentura nie mówił nigdy prawie o niczem, sama pani nie miała zręczności wydać się z troskami i bolami swemi. Ciekawe oczy zwrócone na dwór w Rakowcach, nie widziały nic z dala, oprócz spokojnego życia nader skromnego mimo bogactw ogromnych, prócz dworu w ruinie, nieustannego krzątania się i pracy starego pana, zabiegliwości Morysia i lekkomyślności Leosia.
Leoś obiecujący być lepszym sąsiadem i wnijść w obywatelstwo, którego żywot i obyczaje mu smakowały, był już na oku wszystkich... Starano się go wciągnąć do domów, poprzyjaźnić z nim, zaskarbić go sobie... Matki przypatrując mu się z daleka wzdychały na intencyą córek, córki z ukosa i ostrożnie mierzyły go bojaźliwemi oczkami, bracia szukali z nim znajomości, ojcowie podawali mu szerokie dłonie, zapraszając do domów, powołując na polowania i układając dlań zabawy.
— Jak ono jest to jest, mówiono, czy ten Czermiński z ekonomów, czy z wychrztów, ale łotr milionów się dorobił, i syn będzie całą gębą panem!
Przymioty osobiste pana Leona bezwątpienia wpływały wiele na wziętość, jaką miał u ludzi, lecz ojcowska szkatułka przyczyniała się także do uczynienia go wszędzie gościem pożądanym... Otaczała go złota aureola, która zawsze na świecie otwiera drogi i serca — cóż dopiero w tych czasach praktycznych, pozytywnych, rozumnych, nieznających nic nad to co się zmierzyć i zważyć daje!... Rachowano pana Leona, w najgorszym razie, na parę milionów, a to jedynie czyniło go najpowabniejszym z młodzieńców.
I wszystkie budowane na nim nadzieje rodzicielskie i panieńskie, choć tak wcześnie około ziszczenia ich zaczynano się krzątać — niestety! — zagrożone były mocno, bo Leoś już szalenie się kochał...
Matka i jej powiernica wiedziały o tem; ojciec co najmniej, mógł się czegoś domyślać. Moryś jeden z pierwszych wyszpiegował kochanego braciszka, ludzie dworscy już o tem między sobą szeptali, a w sąsiedztwie nie przypuszczano nic jeszcze, i cieszono się tem, że piękny chłopak towarzyski był i łatwy do zawierania znajomości... mógł więc paść ofiarą zręcznie zastawionych sieci.


Jakby na przekorę i zawstydzenie rakowieckiego dworu, którego niezgrabna strzecha słomiana kryła owe miliony w pocie czoła uciułane przez Czermińskiego, — o niewielkie pół milki od niego stały pałace i rezydencya pani marszałkowej Falimirskiej.
Świeciła ona po książęcemu z daleka. Jak się to bardzo często u nas przytrafia, dwór rakowiecki i zabudowania Holmanowa, umieszczone były niemal na skraju dóbr tego nazwiska, tak, że mimo obszerności obu majątków, blizko z sobą sąsiadowały. O ile Czermiński ukrywał się z tem co miał i unikał popisywania z rzeczywistą swą zamożnością, o tyle w Holmanowie, jeszcze za czasów nieboszczyka marszałka, i w skutek nawyknienia po jego zgonie, starano się rezydencyą uczynić wspaniałą, bijącą w oczy, jak najbardziej pańską a magnacką.
Stan fortuny po Falimirskim pozostałej nie usprawiedliwiał — jak mówiono — wcale tych zbytnich pretensyi; lecz nazwyczajono się do grania tej roli, i przy niej wdowa się chciała utrzymać.
Holmanów więc jaśniał pałacem z końca XVIII wieku budowanym wedle rysunku jednego z architektów Stanisława Augusta, miał park obszerny, kaplicę piękną, oficyny po obu skrzydłach rozległe, i utrzymywany był tak, iż bodaj panującego w nim przyjmować można było. Zachowywała się tu tradycya i pokazywano pokój, w którym na oglądanie kanału Ogińskiego jadący król, filiżankę kawy z rąk pięknej hrabiny wypić raczył, przyczem mu odśpiewano kantatę i opasano go wieńcem różanym...
W pośrodku pałacu była żółto marmoryzowana sala z chórem, w której dawano bale... apartamenta dla gości mnóstwo ciekawych zachowywały wspomnień z dawnych czasów...
Gmach w Holmanowie, utrzymywany, o ile się to dawało, na dawnej stopie, w czasie gdy się powieść nasza poczyna, zamieszkały był przez wdowę po marszałku Falimirskim, panią Euzebię z baronów Ingelheimów Falimirską i jedyną jej córkę pannę Felicyę. Za życia nieboszczyka stosunki jego z własną familią, z powodu małżeństwa, które nie w smak jej było, zerwały się zupełnie; śmierć nie przyczyniła się do ich odnowienia. Pani Falimirska więc dosyć była osamotniona, gdyż baronowie Ingelheimowie, jeśli gdzie jeszcze jacy byli, jakoś się nie zgłaszali do niej; wątpiono nawet po świecie o ich egzestencyi.
Tajemnicze to było owo pochodzenie, którego źródeł kazano szukać gdzieś między szlachtą kurlandzką. Pan Falimirski poznał swą żonę w Warszawie w domu książąt L... z którymi jakoby miała być w jakiś niezrozumiały sposób spokrewniona. To pewna, że książę L..., którego żona dobrze od niego była starsza, do ładnej panny Euzebii po ojcowsku był przywiązany, że ją wyposażył, dał wspomnianą wyprawę, losem się jej zawsze zajmował, bywał w domu marszałkowstwa i przesiadywał w nim bardzo często, i do ostatka opiekuńczym obowiązkom został wierny...
Że ludzie o tem najrozmaiciej mówili — temu się dziwować nie można. Przywiązanie bezinteresowne zawsze jest podejrzywane, tłómaczone, spotwarzane, bo ci co do niego nie są zdolni, w drugich go przypuszczać nie chcą...
Pani Euzebia, pomimo już niepierwszej młodości, dzięki staraniom usilnym około zachowania reszty swych wdzięków, była jeszcze, powiedzieć można — wcale piękna. Miała figurę prześliczną, postawę niezmiernie pańską, oczy czarne niezrównanego ognia i blasku, uśmiech czarujący, choć nieco sztuczny i wyuczony, rękę klassyczną (odlewano ją dwakroć z gipsu jako wzór dla rzeźbiarzy) nóżkę dziecinnej małości i cudownie ukształconą... Wszystko to, mimo lat czterdziestu kilku zachowało się jeszcze, prawie nietknięte zębem czasu... na twarzy tylko małe, niedostrzeżone prawie fałdziki zarysowywać się zaczynały. Większej elegantki nad panią Euzebię nie miała okolica; ona dawała ton, ona była mody wyrocznią, nikt nad nią lepiej nie znał i nie przeczuwał tych kapryśnych zmian mody, które zdają się urągać z daru wieszczego ludzi... Od rana do nocy, ilekroć się ukazywała światu, sługom nawet i gminowi, występowała zbrojna zawsze, zawsze piękna, wytwornie, choć niby skromnie ubrana... pachnąca, jaśniejąca... urocza... Ze wszystkimi też i zawsze umiała być panią, i nigdy nie dopuściła ani poufałości drugich, ani sama nie zapomniała co była winna baronom Ingelheimom i kuzynostwu z księciem L.... Uśmiechano się z tej sztywności zbytnie, z tego ceremoniału przesadnego, jaki zachowywano w Holmanowie, lecz musiano się do niego stosować...
Jedynaczka, ubóstwiane dziecię, panna Felicya, wychowana przez tak dostojną matkę, przejęła się zupełnie jej obyczajem, wynaśladowała ją wybornie. Była to piękność rzeczywista, której nawet pieszczoty i minoderye wyuczone od matki nie mogły popsuć, było to cudo, był to ideał. Tak ją ściskając, całując, wpatrując się w nią z zachwytem, w oczy po sto razy na dzień zwała mama...
Po niej odziedziczyła Felicya śliczną kibić i kształty zachwycające. Oczy czarne, uśmiech pociągający, rączki i nóżki cudowne, cały wdzięk, z dodatkiem jakiegoś wyrazu melancholicznego, rozmarzonego, który ją czynił niebezpieczniejszą jeszcze...
Było to bardzo dobre dziecię, łagodne, do szczęścia zrodzone i niedomyślające się nawet cierpienia, pewne, że los dla niego tylko jasne gotował niespodzianki. Córka chrzestna księcia L... który ją kochał jak własną, od kolebki nawykła widzieć świat na kolanach przed sobą, na usługach. Felicya śmiała się do życia, jak kwiatki do słońca. Nie mając nadzwyczajnych talentów, naturę nawet dosyć leniwą i obojętną, Felicya nie była umysłowo upośledzona... Być może, iż inne wychowanie uczyniłoby z niej było istotę jeszcze świetniej rozwiniętą, że macierzyńskie pieszczoty powstrzymały rozkwit jej duchowy... ale tak jak była — panna marszałkówna, samą twarzyczką, oczyma, uśmiechem zdolna była najrozumniejszego obałamucić człowieka. Każdemu jej słówku znaczenia dodawał wyraz twarzy i oczu tajemniczy, każde jej skinienie zdawało się pełne rozumu, dowcipu... czegoś mistycznie porywającego... Nie potrzebowała mówić... oczy, usta, kształty wymownie za nią przemawiały, jak mówią greckie posągi.
Wszystko co najstaranniejsze wychowanie dać może i powinno, wedle praw świata, do którego należała marszałkówna — miała ona, dzięki staraniem rozkochanej w niej matki. Mówiła po francusku jak Paryżanka, po angielsku wybornie, trochę po niemiecku, malowała kwiaty z natury guaszem, grała nawet Liszta transkrypcye, mimo drobniutkiej rączki, tańcowała jak istota powietrzna, a na wszelki przypadek, gdyby się lord chciał o nią starać — nauczono ją dobrze jeździć konno...
Czegóż więcej wymagać było można?
Nie ucząc się, z natury już miała ów wdzięk ruchów, pozy, — nieobmyślany, niewyszukany, który w każdej chwili czynił ją obrazkiem... Nie mogła, nie potrafiłaby być niezręczną i niezgrabną — wdzięk mieszkał w niej i kierował nią, choć się o to nie starała. Miała go dziecięciem jeszcze, urósł z nią potem i stał się niezrównanym... Matka z dala czasem stojąc, patrzała na nią, kazała się wpatrywać drugim, łamała ręce, szalała w zachwytach...
— Takiej drugiej na świecie nie ma...
Być może, iż ostatnia guwernantka Francuska, która choć się z tem ukrywała, była niegdyś artystką teatru „Variétés“, i uczyła ją trochę deklamacyi i mimiki — przyczyniła się też do rozwinięcia nieco teatralnych ruchów i poz, jakie Felicya przybierać lubiła...
Było to cudo — jednem słowem... była to pieszczoszka... i na to się godzili najzazdrośniejsi, że piękniejszej istoty znaleść było trudno. Szukano w niej wad i tylko tę odkryto, że była... arystokratyczną do zbytku, do wsi nie stworzoną...
Matki dziewic, które tych przymiotów nie posiadały, zawczasu utyskiwały nad losem tego, co się kiedyś miał z nią żenić!
W istocie kwiatek to był nie do uszczknięcia dla tych kawalerów, jacy tam na grzędach sąsiedzkich rośli, bo panna Felicya, jak roślina oranżeryjna, potrzebowała ciepła, światła, otoczenia, troskliwości, pieszczot, jakich życie nasze wiejskie dać nie może. Nie była stworzona ani do pracy, ani do cierpienia, ani do prywacyi... Pierwszy mróz mógł ją zwarzyć na łodydze.
Życie matki i jej, od dziecięctwa dało jej nawyknienie do zbytku, który się stał potrzebą... Bez pięknego stroju, bez mnóstwa drobnostek, bez życia wykwintnego, bez tego tysiąca dodatków, które dzikszym i zahartowanym wydają się ciężarem i śmiesznością, Felicya, jak bez powietrza żyć nie mogła...
Z rana noszono rękawiczki duńskie w Holmanowie; gdy ich zabrakło, dziewczę zalewało się łzami. Posyłano konnego do Brześcia, pisano o nie do Warszawy... jakże wyżyćby bez nich matka i córka potrafiły? Tak samo było ze wszystkiem innem, do czego nawykły.
Pani Falimirska miała kamerdynera, liczną służbę, fraucymer mnogi, kuchnię wykwintną, ogrodnika drogiego, ekwipaże eleganckie, a etykieta na jej dworze aż do przesady ściśle była zachowywana.
Gorszono się niesłychanie, gdy kto śmiał na obiad przybyć bez fraka i jasnych rękawiczek. Panie, czy się kogo spodziewały, czy nie, najmniej dwa razy na dzień zmieniały toalety... Felicya lubiła się stroić, i miała smak tak wytworny i wykształcony jak matka. Wszystkie prawidła życia wielkiego świata umiała doskonale, i z poszanowaniem nadzwyczajnem je zachowywała.
Za życia pana marszałka Falimirskiego, pani Euzebia wcale się nie zajmywała interesami, mąż i opiekun książę L... czuwali nad tem, ażeby jej nie zbywało na niczem. Co rok jeździła gdzieś do wód, często zimę spędzała w Warszawie, nigdy jej na nic nie zabrakło. Gdy nieboszczyk marszałek, wziąwszy na siebie niepotrzebnie ciężar urzędowania, a pragnąc występować, pozaciągał długi i poplątał interesa, książę przybywał w pomoc, i w życiu żadna nie zaszła zmiana....
Po śmierci Falimirskiego, który żonę kochał i i był dla niej sługą wygodnym, przyszło do rozpatrzenia się w interesach. Przybył książę opiekun, zaczęto się oryentować i stan majątkowy okazał się nieskończenie gorszym, niż można przewidywać było... Pani Euzebia, gdy jej o tem bardzo oględnie i ostrożnie oznajmił książę, nie mogła nawet zrozumieć o co chodziło... Rozpłakała się w końcu, zdała wszystko na opiekuna i oświadczyła, że bądź co bądź, zmiany trybu życia nie mogłaby ścierpieć, przypłaciłaby ją... życiem samem. Książę musiał wziąć wszystko na siebie...
Sam jednak będąc także podobno nie w najświeniejszem położeniu, zawczasu oświadczył, iż Felicyę trzeba będzie wydać bogato... i tym sposobem matce swobodny byt zapewnić.
Nie wątpiono bynajmniej, iż to cudo nieocenione, godne książęcych progów — najłatwiej w święcie będzie wydać za kogo się zechce... W ostatniej podróży za granicę wprawdzie Felicya robiła zjawieniem się swem furore wszędzie, lecz żaden książę udzielny, żaden lord angielski, żaden nawet milioner amerykański o rękę się jej nie zgłosił. Kochał się szalenie tylko jeden malarz i komissant banku od Torlonii.
Naówczas to, wróciwszy do Holmanowa, pani Falimirska powzięła myśl szczęśliwą, zobaczywszy Leosia w kościele — wydania córki za syna milionera Czermińskiego. Ojciec obrzydliwy, brudny sknera wcale nie wchodził w rachunek, matka była pięknego rodu, majątek spodziewany ogromny, a Leoś się prezentował tak ładnie, tak dystyngowanie, iż prawie niemal — został uznany godnym Felicyi...
Powziąwszy tę myśl, pani Euzebia, która nic nie czyniła bez porady i zezwolenia księcia opiekuna, siadła do niego pisać: Cher Prince! „une idée merveilleuse.. “ zapisała na cztery strony półarkuszek bujnym swym charakterem — wysłała go na pocztę natychmiast i miała pociechę otrzymać odpowiedź w której stało: „Vous êtes un ange“. Książę kładł tylko za warunek, aby owego pretendenta tak ściągnąć, żeby się ani śmiał, ani mógł domyślać, iż go pożądano... Wypadało nawet robić mu w początkach trudności...
Pani Euzebia, chociaż na wsi nieco straciła rutynę intrygi, zachowała wyborne tradycye, miała ten instynkt niewieści, który ciemnemi ścieżkami chodzić umie przedziwnie; nie trudno więc jej było, postarać się o znajomość z Leosiem, tak, by młodzieniec najpewniejszym był, że on sam jej pierwszy zapragnął.
Niejaki Malborzyński, od dawna z rekomendacyi księcia był rządcą i plenipotentem w Holmanowie... Chodziły głuche wieści, iż jakieś potajemne pokrewieństwo, do którego się przyznać nie było podobna, łączyły go ze starym księciem.... Był to piękny, wykształcony, salonowo wychowany człowiek, którego rysy twarzy wielce dystyngowanego typu, trochę nawet księcia L... przypominały. Nie zdawał się wcale na rządcę stworzonym, gusta miał pańskie, konie i myśliwstwo lubił, piękne towarzyszki nadewszystko — pieniędzy utrzymać nie umiał, ale był człowiek poczciwy, przywiązujący się, serdeczny, i — choć z nim często bywała bieda... utrzymał się na swem miejscu za marszałka, zachował je po jego śmierci. Wybryki Malborzyńskiego, jak fantazye pani Euzebii opłacał po cichu ów książę, który za grzechy młodości, pokutę odprawiał z rezygnacyą.
Pan Aleksy Malborzyński posiadał całe zaufanie marszałkowej, którą wielbił. Już wyłysiały kawaler, trochę wiejskiem życiem zardzewiały elegant, o ożenieniu nie myślał, losu sobie innego nie szukał, dobrze mu było w Holmanowie, robił co chciał, żył jak pan, przyjmował kogo mu się podobało, pracował tylko przymuszony — więc trzymał się tej, choć nie pańskiej klamki.
Na pierwszy rzut oka poznać w nim plenipotenta i rządcy nie było podobna, ubierał się z jaskrawą elegancyą, jeździł koczykiem, miał piękne konie wierzchowe, dawał wieczory w oficynach, przyjmowano go w sąsiedztwie, grywał grubo, paplał po francuzku i kobiety go niezmiernie lubiły...
Pomimo tej powierzchowności, która lekkomyślnego zdawała się człowieka oznaczać, Malborzyński nie najgorszym był do interesów. Lubili go wszyscy, a miał swój właściwy sposób załatwiania rzeczy najzawilszych... Śmiał się, ściskał, całował, śmieszył drugich, poił, karmił, dawał prezenta, i — zawsze się jakoś z biedy umiał wykręcić. Nawet gdy trzeba było pożyczyć pieniędzy — rzecz, jak wiadomo, najtrudniejsza i osobnego daru wymagająca — Malborzyński najtwardsze kruszył serca i najhermetyczniej zamknięte szkatułki otwierał. Prawda, że jego słowo było — święte. Co obiecał, tego dotrzymał, bądź co bądź.
Pan Aleksy był na pół przyjacielem domu, pół sługą; marszałkowa go pieściła i oszczędzała, on też padał przed nią, klękał przed Felicyą, a rządził się w Holmanowie... jak mu się podobało. Gdy trzeba było co mówić pani Euzebii, przekonać ją, nakłonić, pan Aleksy zawsze spełnił co chciał.
Potarł łysinę, zadumał się nieco, szedł do pałacu, zabawił godzinę, zaczynając rozmowę od zupełnie obcego przedmiotu — i — na końcu przeprowadził co mu było potrzeba.
Malborzyński był pięknym mężczyzną co się zowie, twarzy wesołej, nieco szyderskiej, z wąsikiem starannie podkręconym do góry — ubierał się zawsze wytwornie, ręce miał piękne i białe, w obejściu się znać w nim było obytego ze światem i lepszem towarzystwem... gładki był i łatwy... i marszałkowa miała słabość do niego...
Po odebraniu listu od księcia, jednego wieczorku wezwano pana Aleksego do marszałkowej. Był to wieczór letni. Felicyi matka poradziła przejść się po świeżem powietrzu, zostali sami. Piękna pani z tajemniczym wyrazem zbliżyła się do ulubionego plenipotenta, który za wczasu usiłował, patrząc jej w oczy, myśl odgadnąć.
— Mój panie Aleksy, odezwała się głosem pieszczonym, który był jej właściwy, pani marszałkowa — mam z tobą pomówić, o jednej, bardzo — ale to nadzwyczaj ważnej sprawie! Wielka tajemnica!
Malborzyński słuchał, udając poważnego.
— Idzie o... projekt niesłychanie dla nas... ważny! powiadam ci... Ale — sekret!
Położyła palec na ustach.
— Mam dla Felicyi męża!! szepnęła ledwie dosłyszanym głosem... Pisałam już o tem do księcia, zasięgając jego rady. Nons sommes d’accord... Mój panie Aleksy, ja na ciebie rachuję, musisz mi dopomódz...
Zerwał się plenipotent żywo...
— Ależ ja, choćby przyszło życiem przypłacić, jestem na usługi...
— Ja to wiem, ciągnęła dalej po cichu marszałkowa — i dla tego, wam się jednemu zwierzam... Nie domyślasz się o kogo chodzi?
— Nie mogę, nie umiem...
— Widziałeś młodego Leona Czermińskiego?
Na to zapytanie, jakby rażony mocno, zadumał się głęboko pan Aleksy.
— Słowo daję, zawołał z zachwytem — boski projekt! Słowo daję! Prawda! Czermiński po sobie zostawi miliony, chłopiec ładny, do rzeczy... miły... podobać się może — ale ojciec... ojciec...
Marszałkowa zamilkła...
— Ojciec — powtórzył jeszcze Malborzyński i westchnął.
— Przecież nie wieczny! odezwała się Euzebia.
Nastąpiło milczenie; z twarzy marszałkowej mógł wyczytać pan Aleksy, że się ojca nie ulękła tak dalece, i że od myśli swej nie chce ustąpić.
— Znasz pana Leona? dodała.
— A jakże! spotykałem go w sąsiedztwie na polowaniach, w mieście... Miły bardzo...
— Mój panie Aleksy — szepnęła rękę mu kładąc na ramieniu — coś trzeba zrobić takiego... żeby go nie prosić, nie ciągnąć... nie dać mu poznać, iż się go chce mieć... a... sprowadzić go do nas... rozumiesz?
— Doskonale! rzekł zamyślając się pan Aleksy — to się zrobi...
— Ale ostrożnie! pour l’amour de Dieu! żebyś nas nie skompromitował.
— Uchowaj Boże! o to niech pani będzie spokojna... ja w tem...
Marszałkowa ścisnęła go za rękę; Malborzyński pocałował ją w dłoń białą.
— Proszę się na mnie spuścić...
— Że zobaczywszy Felicyę, musi się w niej śmiertelnie rozkochać — to nie ma wątpliwości...
— Najmniejszej! rozśmiał się plenipotent — a gdyby nawet nie miał na to odwagi, łatwo podbić bębenka...
I powtórzył jeszcze, swym obyczajem: — Ja w tem, proszę spuścić się na mnie...
W tydzień potem było polowanie w Holmanowie, które wydawał Malborzyński. Znalazł się na niem pan Leon... Istnym przypadkiem wieczorem poszli się goście przejść do ogrodu, bo pań w domu nie było... Tymczasem wróciły one z przejażdżki wprost przez ogród, i tu w ulicy spotkały gości Malborzyńskiego. Plenipotent ich prezentował, marszałkowa na wieczerzę prosiła... Leoś zobaczywszy pannę Felicyę w amazonce, potem w sukience białej... został zachwycony — oszalał!
Przed wieczorem było trochę muzyki, zawiązała się rozmowa — złożyło się dziwnie, że nikt do niej Leosiowi nie przeszkadzał. Panna mówiła mało, on wiele, a jednak był najpewniejszym pan Leon, że cudowne rzeczy z ust jej słyszał... Patrzał jej w oczy i czytał jak w książce, poemata całe... Serce mu biło okrutnie; wszystkie piękności w których się już kochał dla wprawy, do których wzdychał jeszcze, znikły, zatarły się, zgasły — zapomniane zostały. Leoś po pierwszem osłupieniu, wpadł w jakąś gorączkę, mówił, dowcipował — śmiał się — nadskakiwał, popisywał — i potrafił podobać się najprzód matce, potem nawet pannie Felicyi.
Nienatarczywie, grzecznie, chłodno, proszono go, aby odwiedzał Holmanów; marszałkowa posunęła uprzejmość do tego stopnia, że wspomniała, iż radaby poznać jego matkę, o której wiele słyszała. Leoś powrócił do domu rozmarzony, lecz nie zaraz się matce przyznał...
Po odjeździe jego, pani Euzebia bardzo zręcznie córce dała poznać, iż pan Leon jest wielce przyzwoitym chłopakiem, w dodatku niesłychanie w przyszłości bogatym. Potajemne odwiedziny w Holmanowie rozpoczęły się od tego, że Leosia nie zawsze przyjmowano, że nawet czasem kwaskowatą mu twarz ukazywała mama, że córkę chowano. Gra była nadzwyczaj zręcznie prowadzona, ażeby młodzieńca rozognić. Pan Malborzyński wprosił się, narzucił na konfidenta. Przyjaźń między nimi zawiązała się serdeczna, gorąca... bezgraniczna... poprzysięgli sobie braterstwo...
Pan Aleksy wymógłszy umiejętnie wyznanie na Leosiu, nie krył przed nim, że pozyskanie serca i ręki panny jest zadaniem niesłychanie trudnem. Radził nie desperować, ale przewidywał straszliwe zawikłania... Książę opiekun, matka wiele wymagająca, rodowe wymagania, majątkowe sprawy... wreszcie samo serce dziewczęcia... wszystko stawało na drodze, o wszystko dobijać się, walczyć było potrzeba...
Malborzyński przyrzekał uroczyście dopomagać, uczył jak chodzić, rady dawał, pocieszał, i wziął w swe ręce wszystko... Dalej szło już wedle jego planów, skombinowanych z temi, które marszałkowa podawała.
Matka miała jednak tyle taktu, że córki nie wtajemniczała w to, co robiła — ograniczając się zręcznem tylko ułatwianiem przyzwoitego zbliżania się Leosiowi... i poddmuchywaniem ognia, który miał wybuchnąć. Młodych dwoje, kochali się tym trybem odwiecznym, dziecięcym, poetycznym, przez który każda młoda, świeża miłość przechodzi... Zaczepiali pół-słówkami, zrywali kwiatki, Leoś kradł małe pamiątki... poufałość rosła, serca biły, marzyły głowy, zrodziło się słodkie nawyknienie. Felicya posmutniała, Czermiński dostawał gorączki...
Matka Leosia domyśliła się wszystkiego, a zagadnięty syn wylał na jej łono tajemnicę swej miłości. Widziała ona Felicyę w kościele a gdyby nawet nie była tak piękną, polubiłaby była każdą ukochanego syna namiętność. Pałac, ekwipaż, elegancya, których tylko wspomnienia z dziecięctwa pozostały biednej pani Czermińskiej — ideały jej upragnione, — dodawały blasku pięknej marszałkównie. Ożenić z nią syna, było to wyprowadzić go z tej obrzydłej kałuży i śmieciska, w których całą rodzinę tyran utrzymywał...
Nie łudziła się wszakże matka Leosia, aby mąż jej mógł na to małżeństwo zezwolić. Znała ona jego usposobienie dla pani Falimirskiej i jej domu. Ilekroć wypadkiem mowa była o nim, Czermiński tak pogardliwą robił minę, iż o wstręcie dla tych — jak on ich zwał — bankrutów, nie było wątpliwości. Małomowny stary czasem nawet lakonicznych drwin z tego szychowego państwa pozwalał sobie.
Z razu ukradkowe odwiedziny Leosia uszły jego oka; potem, choć się o nich dowiedział stary, milczał, mierząc tylko syna groźnemi oczyma; naostatek, bodaj podżegnięty przez Morysia, surowo połajał.
— Nie włócz mi się do tego Holmanowa Po co to?... bankruty... Wszystko z kretesem kaduka warte.
Leoś zmilczał — z ojcem nie było sposobu się spierać; przed matką się użalił, postanowiono kryć się i taić, ale nie zrywać. Leoś groził że sobie w łeb strzeli — matka mało nie omdlała... Posądzając Morysia o zdradę, zawołała go do siebie, aby mu dać naukę. Moryś jak zwykle, stawił się hardo, począł brata wyśmiewać, a w końcu, gdy do łez przyszło, dał słowo, że się w to wdawać nie będzie i ojcu nic nigdy nie powie.
— Co mnie do tego, rzekł, że Leoś chce głupstwo zrobić. Albo to dla niego żona ta imościanka!... Książęca wychowaniczka... Ojciec nigdy w życiu nie pozwoli mu się żenić... Będzie tylko durzył sam siebie darmo i ją także. Jak sobie pościele, tak się wyspi... Wola jego...
Tak daleko zaszły rzeczy, że w końcu marszałkowa widziała się zmuszoną pana Leona zagadnąć o jego zamiary, grożąc niby zamknięciem mu domu. Rzucił się jej do nóg, oddając pod jej opiekę. Dała się zmiękczyć... Jednego dnia po nabożeństwie, marszałkowa spotkała się z matką Leosia... Rozmowa przy drzwiach zamkniętych trwała między nimi z godzinę. Pani Czermińska wyszła z niej poruszona, z oczyma zaczerwienionemi, ale z widocznym wyrazem energii na twarzy...
Leoś wieczorami mógł się wkradać do Holmanowa, pod różnemi pozory, widywać się z panną przy mamie, i — tymczasowo zamieniono nawet pierścionki, oczekując szczęśliwego czasu dla przyprowadzenia małżeństwa do skutku. Marszałkowej szło głównie o to, ażeby nieubłagany i nielitościwy Czermiński, syna, którego nie lubił nie wydziedziczył. Matka Leosia brała na siebie zwyciężyć jego opór...
Na pozór było to zadanie nad siły kobiety zawojowanej, przybitej, niemającej w domu najmniejszej woli, drżącej na każde zmarszczenie tyrana... Lecz, jak umiała pani Leokadya ulubionego syna wedle swej myśli wychować i poprowadzić, przeciwko woli męża — tak spodziewała się go też ożenić wbrew jemu. Nawet panna Damianna nie była wtajemniczona w sposoby, jakie posiadała pani Czermińska do zwalczenia żelaznego męża oporu — wiedziała tylko, że gdy co postanowiła, a rzecz warta była zachodu (bo w małych ustępowała zwykle), zachodziła co wieczór do kancelaryi, siedziała tam godzinę lub więcej, wracała czerwona, drżąca, poruszona, bezmowna, zawiązywała głowę i na świat się już tego dnia nie pokazywała. Czermiński wychodził do wieczerzy blady, milczący, pomięszany. Powtarzało się to dni kilka, czasem kilkanaście. Jeżeli pani Leokadya drzwi znajdowała zamknięte — co się trafiało, stała pod niemi aż się otworzyły. Rozmowy małżonków nikt nigdy nie podsłuchał, — ale gdy walka się skończyć miała, panna Damianna podchwyciła razy kilka jakby wybuch gwałtowny... piorunowy, po którym następowało głuche milczenie. Dnia tego Czermińska wracała blada, a on wychodził zaczerwieniony, z twarzą jakby nabrzękłą i oczyma osowiałemi... Najczęściej potem jechał do drugiego majątku i siedział tam dni kilkanaście.
Gdy wrócił, życie znowu szło swoim trybem powszednim, a pani Czermińska robiła to, co sobie postanowiła... Po każdem jednak takiem przesileniu zdrowie jej widocznie cierpiało, dostawała bolów głowy gwałtownych — kaszlała mocno... wypalone rumieńce nosiła na żółtej twarzy, nie mogła jeść, i kuzynka zastawała ją zapłakaną...
Jak wszystko na świecie, tak i te przesilenia, które z razu po sobie zostawiały ślady widome, — zacierały się w pamięci... Czermiński wracał do swego zwykłego humoru mrukliwego, do panowania absolutnego i nielitościwych szyderstw półgębkiem. Dostawało się z ukosa i żonie, i Leosiowi... a niekiedy pannie Damiannie, choć jej niby nie widział, tak nie znosił. Jeżeli był Moryś, zwykle ojciec jego sobie obierał do tej rozmowy we dwóch, w której ciskał zatrute strzały,.. zawsze krótko, dobitnie, niewyraźnie, półgębkiem. Niekiedy umiał syna wyprowadzić tak i podszczuć, aby on coś bąknął niezdarnego, z czego się mógł naśmiać, mierząc oczyma żonę, jej powiernicę i faworyta...


Pod strzechą przebutwiałą tego na pozór tak spokojnego domu, w istocie walka gorzała nieustanna, potajemna, z latami zdająca się wzmagać i zaostrzać. Lecz najbystrzejsze oko zaledwie mogło pochwycić jej symptomy, albo raczej się domyślać. Wszystko bowiem było tu pokryte tajemnicą, a najskrytszym był człowiek, który się zwał panem, bo tego ani żona, ani dzieci, ani domownicy nie znali słabości, nie wiedzieli myśli, nie mogli odgadnąć chodów. Czermiński mówiąc bardzo mało, zdawał się i w czynnościach swych zachowywać należytą ostrożność, aby ich celu nie dostrzegło obce oko. Wiedziano, że jest bardzo majętny, lecz ściśle a nawet przybliżenie nikt go obliczyć nie był w stanie. Często dowiadywano się dopiero po roku, że nabył majątek, gdy go już trzymał, nigdy o posiadaniu nie wspominając. Moryś, który mu był najulubieńszym, mało co więcej był wtajemniczony, niż drudzy. W domu faworytów nie miał, nie zwierzał się nikomu, nie mówił naprzód o tem co miał zrobić, kazał konie zaprzęgać i wyjeżdżał nagle, a nikt nie umiał powiedzieć ani dokąd pojechał, ani kiedy powróci. Siadając na bryczkę, gdy woźnica się ku niemu zwracał po rozkaz, dokąd ruszyć mieli, wskazywał ręką prosto, w prawo lub na lewo i na tem się kończyło. W podróży później kierował nią, a gdy czas przyszedł popasu lub noclegu, jednem słowem dysponował: Zajechać popaść — albo; Tu nocleg.
Nader przemyślni żydkowie, którymi się chętnie posługiwał podziwiali w nim tę wstrzemięźliwość w mowie, która im nigdy go nie dozwalała odgadnąć. Z przebiegłością sobie właściwą, gdy po jakich znakach sądzili go, że złapią, najczęściej mylali się i na śmiech narażali. Nadzwyczaj trafne oko, bystre pojęcie, wola energiczna czyniła go podziwem tych ludzi, ich wyrocznią. Zasięgali jego rady, której nie udzielał łatwo, wierzyli mu ślepo. W spekulacyach nie było prawie przykładu, ażeby się Czermiński omylił — omyłki przynajmniej nigdy się nie objawiły...
W obejściu z ludźmi wszelkich stanów był zawsze jednym, chłodnym, niedowierzającym, powściągliwym i niedającym sobie imponować niczem. Pochlebstwo najmniej miało skutku na nim, krzywił się gdy się bardzo uniżano przed nim — i odwracał...
Czułości nie okazywał dla nikogo, nawet dla Morysia, którego lubił, bo mu był dogodny, ale go nie pieścił i pilno wglądał w najdrobniejsze jego czynności, jakby chciał go poznać do głębi i opanować... dla posługiwania się umiejętnego...
Był dla wszystkich zagadką stary Czermiński, lecz że przez długie lata nikomu się jej nie udało rozplatać, w końcu wszyscy dali mu za wygraną — pozostał tajemnicą... Jednego jesiennego poranku stary przechadzał się mocno zadumany po swoim pokoju, zwanym kancelaryą... Izba ta na tyle domu od ogrodu, w której od dawna zwykł był Czermiński nad papierami przesiadywać, malowała człowieka, co w niej mieszkał. Słońce nigdy do dwóch jej okien nie zaglądało — oba opatrzone były żelaznemi kratami zardzewiałemi i okiennicami, które się od wnętrza zamykały. Sufit z belek i tarcic, dawniej pobielany, z którego opadła dawno glina, okryty był kurzawą, okopcony i pstrokaty. Gdzieniegdzie pajęczyny się po nim czepiały...
Ogromna szafa, prosta, sosnowa, niemalowana, ściemniała wiekiem, zawierała papiery poukładane w niej na półkach, powiązane sznurkami i tasiemkami. Czermiński miał zwyczaj chować do kieszeni wszystkie sznurki, jakie się gdzie walały. Nie było to skąpstwo, był to nałóg jakiś, w dziecięctwie powzięty i machinalnie zachowany... W szafce na boku był cały zapas tych strzępków, które wieczorem z kieszeni składał stary. Oprócz papierów walały się tu kłódki, ćwieczki, obłamki żelaza, rupiecie najróżnorodniejsze.
Stół jak najprostszy, duży, pokapany atramentem stał u jednego okna, na nim staroświecki przypłaszczony u dołu, niewytworny kałamarz, z korkiem do zatykania na sznurku do niego uwiązanym, kilka piór, trochę papieru, parę pieczątek w drzewo grubo oprawnych... Mosiężny lichtarz z kawałkiem świecy, linia, kalendarz, parę ksiąg z regestrami dosyć porządnie ułożone były przy kałamarzu... Stołek drewniany z wysiedzianą poduszką, jeden był na całą izbę, bo też tu Czermiński w obawie, aby go nie podpatrzono, nie przyjmował nikogo, tylko w przytykającym sypialnym pokoju. Nie wchodził tu nikt, oprócz chłopca, który czasem, w obecności pana, zamiatał. Wyjeżdżając zamykał on sam okiennice, a klucz brał z sobą do kieszeni. Dodać należy, iż drzwi zamykały się i na potężny klucz, i na olbrzymią kłódkę. Oprócz szafy i stołu — stało tu starych kufrów kilka, zielono pomalowany jeden, drugi wytartą skórą obity, trzeci sosnowy, okuty na wszystkie boki. Na ścianach wisiało pułek kilka, — jakimiś staremi szpargały były zajęte.
Nago, smutnie, więzienno wyglądała kancelarya Czermińskiego, chociaż on w niej, siedząc w domu, znaczniejszą część dnia przepędzał. Do tego przybytku raz na zawsze przystęp był wzbroniony bez wyjątku całej ludności dworu... Pukano do drzwi i wywoływano Czermińskiego, który wychodził do sypialni na rozmowę.
Ta była z równą urządzona prostotą: łóżko twarde, okryte kołdrą wełnianą, skórzana poduszka... szafa, stolik, komoda... parę krzeseł... stanowiły ściśle konieczne umeblowanie. Na ścianach żadnego obrazu, godła, oznaki jakiejś pobożności czy uczucia... U okna wisiał stary barometr tylko, a na komodzie stał zegar w drewnianej szafce, stary, syczący, ale idący od biedy...
Gdy w zimie kancelaryę opalać było potrzeba, sam pan przytomny był zawsze tej operacyi, a że do niej puszczać ludzi nie lubił, sam najczęściej juszkami piec zatykał, gdy się wypaliło. W sypialni jedyną ozdobą był kapelusz słomiany z ogromnemi skrzydłami na gwoździu, a w kącie stary siny parasol, duży, podróżny, i kilka różnych kijów do przechadzki.
Czermiński nie miał żadnych upodobań i słabości, odziewał się zawsze jednakowo, mając troje podobnych sukni, nowszą i stare... do przemiany — w niczem się nie kochał — o nic nie dbał. Jadł nawet z apetytem dość wielkim, ale nie zdając się zwracać uwagi na to, co pożywa. Wolał tylko potrawy proste, do których był nawykły... Wódkę czasem pił, niekiedy jej nie używał wcale, nałogów nie miał.
Cały wysiłek ducha tego człowieka skierowanym się zdawał na robienie majątku — bez myśli używania go... Gdy go interes zawiły rozgorączkował, siedział nad rachunkami po nocach... nie dosypiał, nie dojadał, — a z jego powierzchowności trudno było poznać, iż się roznamiętniał. Na oko umiał być chłodnym.
Dnia tego jednak — snadź nieobawiając się aby go kto podpatrzył, chodził po kancelaryi i wzdychał. Oczy miał spuszczone na ziemię, jedną ręką się trzymał w bok, drugą wąsy obcięte targał. Coś go widocznie niepokoiło. Wyjrzał przez zakratowane okna na ogród z liśćmi pożółkłemi, potem drzwi do sypialni nieco uchylił i na zegar rzucił okiem. Godzina była dziesiąta... W domu panowała cisza zwykła. Pani Leokadya z panną Damianną z dala od tego kąta mieszkały. Leosia w domu nie było. Czermiński starannie okiennice pozamykał, szafę przymknął i wyszedł do sypialni, ryglując drzwi kancelaryi, której klucze do kieszeni wpuścił. Wziął czapkę, i roztargniony przez sień, unikając gościnnych izb, gdzieby był mógł żonę spotkać — wyszedł na ganek.
Dziedziniec równie jak dom milczący... gęsi tylko chodziły około studni, a opodal pasło się chore cielę... Żywej duszy nie dopatrzył pan około budowli i niedługo postawszy w ganku, udał się ku stajni... Za ścianą wreszcie odkrył chłopaka, który z biczyskiem w ręku drzemał.
— Hrehor niech zaprzęga! rzekł krótko...
Chłopak pobiegł natychmiast, Czermiński wrócił siąść na ławce w ganku. Ręce pochował w kieszenie, dumał... Czoło miał sfałdowane, wzrok ponury.
Siedział tak chwilę, gdy już drzwi wozowni otwarły się i kałamaszka jegomości wytoczyła z nich, a chłopak począł ją smarować, a powołam Hrehor, człek barczysty, nieco przygarbiony, siwiejący, już na konie mrucząc kładł chomąty i sposobił się do zaprzęgania.
Miał on zwyczaj mówić sam do siebie pół głosem, z białoruska po polsku... i monologami się pocieszał w smutnem życiu swojem.
— Wże, wże — szeptał — czorty jeho nesuć! Bez obiadu, bez wyboru... a szczo? Skaczy wraże, jak pan każe... Sam głodem mre — co ma na cudze czerewo zważać... Aby hroszy... aby hroszy... Do mohyły nie woźmesz! Niedoczekanie twoja.. Sto czortiw!
Kopnął konia Hrehor. W złem był usposobieniu; ale — wybaczyć mu należało, był głodny.
Wiedział też o tem, że Czermińskiemu mówić o żołądku nie było sposobu. Sam on zapomniał o swoim, jakże miał o cudzych pamiętać? Na dobitkę Hrehor wyjrzawszy, zobaczył go siedzącego w ganku, co zawsze oznaczało, że mu już było pilno... Zwlec więc zaprzęgania nie mógł pod żadnym pozorem i klął po cichu... Chłopak żwawo zwijał się ze smarowaniem.
Zobaczywszy, że konie dyszlowe już wyprowadzano, Czermiński, jakby uspokojony, wstał z ławy i poszedł do izby jadalnej. Tu było obyczajem na wszelki wypadek stawić dla niego chleb, masło, kawałek zimnego mięsa i wódkę, aby o nic nikogo prosić nie potrzebował, a miał je zawsze pod ręką.
Zamyślony stary dobył to wszystko na stół, usiadł, chleba kawał ukroił, i zaczął jeść z ową żarłocznością człowieka, który o głodzie zapomniał, opanowany myślami, a poczuł upominające się o posiłek ciało. Jadł dziwnie jakoś, niby nie wiedząc, że je... nie myśląc co robi, patrząc na ścianę... Dopiero gdy już kałamaszka zaturkotała żywo, bo Hrehor zły konie zaciął gniewnie, ocucił się Czermiński, otarł usta, wstał i przeze drzwi na chłopca zawołał:
— Jędrek!
Zjawił się, pewnie już w kącie czatujący wyrostek, z głową krótko postrzyżoną i sterczącemi na niej włosami, blady, w samodziałowej kurtce i spodenkach...
— Słysz! tłomok na bryczkę...
Tłomok ten podróżny, maleńki, zawierający tylko nieodbicie potrzebną odzież i pościel konieczną, zawsze był w pogotowiu. Jędrek natychmiast zjawił się, dźwigając wytarte to skórzane zawiniątko, poumocowywane krajkami, które zamaszysto rzucił na bryczynę...
Zasługiwała i ona, jak wszystko, czem się Czermiński posługiwał, na baczność szczególną. Lekka była, krótka, trzęsąca, brudna, a tak mała, że dwom osobom obok pomieścić się w niej było trudno. Z Hrehorem też na koziełek z biedyby ledwie chudy Jędrek mógł się wcisnąć... Tłomok otkany sianem, trzymany przez gruby sznur z przodu, stanowił siedzenie niewygodne, osuwające się — lecz przez nawyknienie doń znośne... Pod kozłem uczepiona była maźniczka... Wiozły tę biedną kałamaszkę milionowego pana trzy konie, dosyć rosłe, trochę chude, sierścią niedobrane, na których uprząż nie czyniła honoru ani panu, ani utrzymującemu ją Hrehorowi. Skóra i sznurki były w niej zupełnie równouprawnione. Gdzie brakło jednej, drugie ją zastępowały, wcale się nie kryjąc. Ze czterech kół kałamaszki, jedno widocznie było nowe i jasnym się odznaczało kolorem; tylne zaś dwoma urwantami zmocowane zostało. Lusznie dla silniejszego przytwierdzenia, trochą siana skręconego na prędce ubezpieczone zostały... Kałamaszka miała niegdyś fartuch skórzany, ale ten będąc wystawiony na deszcze i słoneczne upały, pościągał się, skurczył, powydymał, skaprysił tak, iż dwa zwiedzione kółka, któremi się przytwierdzał w potrzebie, dla osłonienia kolan, nie dochodziły do kołków dla których były przeznaczone...
Nie wiedzieć też jakim wypadkiem, dziura się zrobiła w fartuchu, historye o niej prawiono różne, lecz pochodzenie jej nigdy dobrze wyjaśnione nie było. Silne podejrzenie padało na jednego parobka, iż ją rozmyślnie wyrznął, dla połatania butów. Bądź co bądź, musiano w tem miejscu wszyć łatę, skandalicznie wyglądającą. A że ją wstawiał szewc nie rymarz, cynicznie nader użył dratwy i nie dodawała fartuchowi ozdoby. Czermiński wcale na to nie zważał — byle nie ciekło...
W mgnieniu oka tłomok był na swem miejscu, do którego nawykły, dobrze się akkomodował, obetknięto go sianem, ściągnięto sznur, narzucono kilimek — Czermiński włożył szarą opończę, wziął parasol, i, z nikim się nie żegnając (to nie było we zwyczaju), usiadł, parę razy poprawiwszy się, aby kształt normalny nadać siedzeniu.
W tej chwili, gdy Jędrek jeszcze stał w ganku, a Hrehor z pochmurnem obliczem obracał się do pana po rozkazy, blada twarz pani Leokadyi i loki panny Damianny ukazały się w oknie od dziedzińca... Zdawało się, o ile szyby dosyć brudne widzieć dozwalały, że się obie nie bardzo wyjazdem tym martwiły...
Czermiński wskazał ręką na groblę, a Hrehor ze złością konie zaciął, nie szczędząc ani kałamaszki, ani pana... Chociaż stary się nigdy nie poskarżył, choćby bryczka najokrutniej trzęsła, woźnica ile razy się na nim chciał pomścić — wybierał najokropniejsze wyboje i najkamienistsze miejsca — dla rozbudzenia go do życia. Kałamaszka i pan wytrzymali...
Trzeba znać drogi w tamtych stronach, aby wiedzieć, czem jest podróż jesienna po kamiennej grobelce... Takich grobelek, śmiało powiedzieć można, nie ma na świecie całym... W gliniastej ziemi głęboko powyrzynane koleje wozów, byłyby niczem, choć trochę szersza bryczka, ani się w nich utrzymać może, ani ich zupełnie wyminąć, i najczęściej zapada i chyli się na jedną stronę... Niczem też są kałuże grzązkie, z których zaciąwszy dobrze szkapy wyrwać się można z biedą, niczem nawet są mostki z zużytą i miękką swą klawiaturą; najstraszniejsza rzecz — kamienie.
Zrzucający je z pola wieśniacy są w tem przekonaniu, że niemi naprawiają drogę, zarazem oczyszczając z nich role... Składają więc tu krągłe, owalne, małe i wielkie, pozostawując przejezdnym kołom uczynienie w nich porządku... W niektórych miejscach kupy ich leżą ogromne, w innych spotyka się je pod wodą jak niespodzianki... Koła się po nich oślizgają, bryczka musi być elastyczna, ażeby wytrzymała coraz zmieniające się ich pochylenia, zapadania i zwroty. Urwanty na tylnem kole tłómaczyć sobie było łatwo, gdy Hrehor wjechał na kamienną grobelkę pode dworem, i kałamaszka zaczęła ekwilibryczne dokazywać ewolucye. Czermiński chwytał się tylko za kołki, trochę pochylał to w tę, to w drugą stronę, lecz nie zdawało mu się to robić ani niepokoju, ani przykrości... Nie raz pierwszy przejeżdżał ze złym Hrehorem, niepoczciwą grobelkę. Niedaleko u krzyżyka kończyło się to piekło i poczynał piaseczek dający kościom wytchnienia nadzieję. Dopiero pod lasem była druga podobna grobeleczka, w której się czasem grzęzło, a łamały koła. Hrehor byłby się pomścił nawet do tej dopuszczając ostateczności, lecz wiedział, że toby mu nie uszło bezkarnie. Czermiński nie mówiąc słowa, za powrotem winowajcę na folwark odsyłał — a na folwarku krwawe tragedye bywały...
Kołysała się kałamaszka to spadając w koleje, to podnosząc na kamienie; Hrehor zacinał, gdy pod lasem ukazało się coś z przeciwnej strony dążącego tą samą drogą, jakby ku dworowi. Hrehor obejrzał się na pana. Czermiński od światła zasłonił — nie mówili nic.
Z razu nie można było dobrze rozpoznać ani zaprzęgu, ani koni — i po chwili dopiero woźnica mruknął:
— Herszko!
Naprzeciw wlokła się bieda, ale bieda, którą wytworną niemal nazwać się godziło, okuta, wysłana, paradna, niemal wygodna, na kołach wysokich, ciągniona przez tłustego konia, któremu się wcale dobrze dziać musiało...
Na siedzeniu zieloną gunią wysłanem, okrytem poduszką skórzaną, widać było piękną postać brodatą, w czapce z futrem, w płaszczu nowym... człowieka lat średnich, tak poważnego i imponującego, jakby nie na skromnej biedzie, ale w karecie jechał.
Herszko poznawszy snadź z dala całej okolicy znaną kałamaszkę, zwolnił tłustemu koniowi kroku, skręcił trochę w bok, zatrzymał się i zabierał wysiąść. Oczewistem było, że miał do dziedzica Rakowiec interes. Z dala już podjął nieco czapkę, starannie na głowie wstrzymując jarmułkę, i uśmiechał się witając Czermińskiego, który też stanąć kazał.
Żyd przystąpił do kałamaszki...
— A jaśnie pan dokąd? zapytał...
— Po drodze — i do was miałem wstąpić...
Spojrzeli sobie w oczy. Czermiński zamilkł...
— Jak jest interes to ja — powrócę — odezwał się Żyd.
— Nic pilnego...
— Nic też pilnego nie mam nigdzie, jechałem do Rakowiec...
Znowu się zmierzyli oczyma — Czermiński nie mówiąc dał znak głową, Żyd to zrozumiał, poszedł do biedki, zawrócił konia, kałamaszka ruszyła przodem, Herszko za nią.
Około południa i ona i bieda zatoczyły się do austeryi w miasteczku. Był to dom Herszka własny, nieskończenie piękniejszy od dworu starego w Rakowcach. Chlubił się nim kupiec, iż na okół, w Kobryniu, Prużanie i Szereszewie podobnego znaleść nie było można.
Austerya, choć w lichej mieścinie, wyglądała wspaniale, miała piąterko nad bramą, a pomalowana była z taką fantazyą i świetnością kolorytu, jakby do niej jaskrawe barwy lubiącego sprowadzono Włocha. Tymczasem malował ją domorosły artysta, który instynktem trafił na kombinacye tonów, wzajem się podnoszących. Galeryjki i balaski były niebieskie, okiennice zielone z czerwonemi brzegami... na uszakach wracała barwa lazurowa... a u góry na froncie dwa lwy kosz kwiatów utrzymywały. Tu złocisto musiał się trzymać kunsztmistrz, a inwencya w kwiatach i liściach dowodziła dziwnie poetycznej fantazyi. Żadna z roślin tych nie była podobna do znanych pod naszem słońcem — musiały one być marzeniami Judei, snem o dawnej Palestynie... Lwy także assyryjską rzeźbę dziwnie przypominały...
O innych ozdobach wytwornego domu Herszka zamilczymy... Był on tak porządny, iż mu współwyznawcy zbytkowność jego i chęć imponowania zarzucali. Sam też Herszko niepospolitym był człowiekiem, wielkiego rozumu, wziętości i uczciwości. W handlu drzewem i zbożem dorobił się był majątku znacznego, i szacowano go na jakie sto tysięcy rubli... Pomimo to jeździł biedą, jednym koniem, i pracował po staremu... Czermiński lubił Herszka, mógł się nieraz obejść bez niego w swoich handlach, bo pieniędzy miał podostatkiem, ale przypuszczając go do spółki, zyskiwał doskonałego kontrollera i nadzorcę, co przy rozlicznych jego zajęciach nie było do odrzucenia... Hersz więc stawał się wspólnikiem w spekulacyach Czermińskiego... i obu im z tem dobrze było...
Gdy do austeryi zajechali, wnet pokój gościnny otwarto dla przyjezdnego, który tłomoka z kałamaszki wyjmować nie kazał...
Hersz poszedł się rozebrać i powrócił... Gościnność kazała mu spytać czyby co nie zjadł przybyły, lub się nie napił herbaty?... Wiedział, że stary je co napadnie, rybę po żydowsku, śledzia, chleb, bodaj razowy... Czermiński ręką tylko kiwnął. Znaczyło to: — co sobie chcesz...
Hersz, który znał dobrze swojego wspólnika, zmiarkował, że jest czemś mocno zajęty... On także miał na myśli ważną sprawę. Zmierzyli się oba oczyma badającymi; ale jakby jeden na drugiego czekał, kto pierwszy rozpocznie — milczeli oba.
Czermiński stanął naprzeciw Żyda, ręce założył w tył i kolnął go oczyma, głową ruszając. Znaczyło to: — Mów...
Hersz rękę położył na piersiach, i z serdecznością niemal, odezwał się po cichu:
— No — prawdę powiedzieć? Jabym tego nie radził.
Czermiński cofnął się krok, zdziwiony, głową poruszył — Żyd mówił dalej:
— Majątek — no, prawda — przyległy... ale co to tam było i jest za gospodarstwo? — Ruszył ramionami. — A co panu z tych murów? to ciężar! Grunta osobliwie... rowy pozapuszczane, łąki mchem zarosłe... Świeci się to... a nu!....
Stary słuchał z uwagą, uśmiechając się kwaskowato, niezrozumiałym uśmieszkiem człowieka, który chce pokryć szyderstwem co myśli. Pilno Hersz patrzał mu w oczy... Widząc, że nie przekonywa, zamilkł nagle...
Czermiński się przeszedł po pokoju, i powrócił stanąć przed nim, z niezmienionym twarzy wyrazem. Dopominał się słuchać — co dalej? Hersz jednak stracił ochotę, zbił się z tropu, poprawił jarmułkę, westchnął...
— Mam prawdę powiedzieć? — Będzie z tego więcej hałasu, niż warto! Co ludzie powiedzą!
Spojrzał na starego, który się rozśmiał, już tak szeroko usta otwierając, że wszystkie swe zęby, jeszcze białe i zdrowe mimo wieku, pokazał.
Potem ręce, które trzymał z tyłu złożone, podniósł do góry, strzepnął niemi i poszedł do okna.
Znaczyło to: — Co mi tam — ludzie?
Hersz był przyzwyczajony do takiej mimiką wypełnianej rozmowy, ciągnął więc dalej:
— Zresztą, co mnie do tego?...
Czermiński mu rękę na ramieniu położył, zbliżył się do ucha i szepnął:
— Ile długów?
Snadź już przygotowany był do tego zapytania żyd, bo sięgnął po pugilares za nadrę, dobył go, rozwinął ze sznurków, któremi staruszek był umocowany, i wysunął z niego kawałek papieru. Stary sięgnął po niego, ale żyd zatrzymał, pisany był po żydowsku. Poszli czytać po cichu do okna. Regestr był długi i szczegółowy... Wszystko razem zliczone okrągłą sumę stanowiło, która twarz Czermińskiego rozjaśniła. Rad był, że się tego tyle znalazło... Pochodził po izbie z oczyma w sufit wlepionemi, licząc. Hersz stał z uwielbieniem patrząc na niego.
— Bankruty! wymknęło się Czermińskiemu... trącić to — padnie...
I ręką machnął, jakby wskazywał upadek.
Wtem Herszko przystąpił do niego, z nieco zachmurzoną twarzą.
— No — a książę?... rzekł: — on ich przecie nie opuści?
Znowu ręką pogardliwy ruch zrobił Czermiński, i palcami na dłoni pokazując liczenie pieniędzy, zakończył pustą wyciągając kieszeń z kapoty... Rozśmiał się.
— Albo — albo — dodał żyd — ma kredyt...
— Nie ma! krzyknął gorąco Czermiński jakby strzelił — nie ma! nie ma!
Żyd zamilkł... Starego nie sposób było przekonać, Hersz głową pokręcił.
— No i jeszcze jedna rzecz — począł powoli. Jaśnie pan nie zna Malborzyńskiego...
Pogardliwą minę zrobił stary...
— Tak, tak, ciągnął żyd dalej — tak się on wydaje... letkiewicz, szaławiła... do niczego, — a z ludźmi umie żyć i za nosy prowadzić. Ma wszystkich w kieszeni. Człowiek zręczny... wierz mi pan, daleko mądrzejszy niż się zdaje... I przeskoczyć i podpełznąć umie. Powszedniego dnia niewiele wart, a jak się podpali, na kieł weźmie... nie chciałbym z nim mieć do czynienia!
Zrobiła ta mowa pewne wrażenie na słuchającym, zapatrzył się i zamyślił. Hersz radby był odgadnąć co miał w głowie — lecz Czermiński, swoim zwyczajem, pary z ust nie puścił.
Młoda i ładna Żydóweczka weszła w tej chwili, uśmiechając się i niosąc w ręku fajansowe talerze, serwetkę, wszystek porządek do jedzenia potrzebny. Z wielką uniżonością ukłoniwszy się gościowi, zabrała się do nakrywania... W głębokim talerzu leżało dzwono szczupaka faszerowanego, od którego zapach przyjemny po izbie się rozchodził...
Zamyślony Czermiński, jak gdyby nic już pilniejszego do czynienia nie miał, siadł za stół i cały zajął się rybą. O Malborzyńskim mowy nie było... Wejście niewiasty zupełnie zmieniło tok rozmowy. Hersz z trafnością wielką sprowadził ją na ceny pszenicy i tegoroczne widoki handlowe. Czermiński jadł chciwie szczupaka, ale słuchał z uwagą.
Przy największych kłopotach, zmartwieniach, w najburzliwszych przejściach życia, Czermiński miał ten nieoceniony przymiot, że mógł zawsze jeść i spać, nie dając funkcyom duchowym wpływać na cielesne. Zdawał się w sobie mieć oddzielone te dwie natury, zwierzęcą i duchową, tak, że jedna na drugą wpływu żadnego nie miała. Dawało mu to niewyczerpaną siłę i zdrowie... Gdy rybę zjadł, kości z niej tylko zostawiwszy, skinieniem głowy podziękował gospodarzowi, i wnet wrócił do pierwszego przedmiotu...
— Trzeba robić! odezwał się stanowczo do Herszka — ale — nie ja — nie ja... Rozumiesz?...
Hersz głowę skłonił.
Jak pan chce — kłopotu nie będzie.
Ruszeniem ramion stary zdawał się mówić:
— Co bez kłopotu!...
Po namyśle ze środka izby poszli razem do oddalonego jej kątka. Tu szepty się poczęły, w których znowu żyd więcej mówił, a Czermiński słuchał; parę razy jakby się posprzeczali, stary odstąpił, wrócił, robił miny wyraziste — i w końcu przyszło do zgody...
Dobiwszy się do tego, gość pospieszył do drzwi, otworzył je i zawołał ogromnym głosem:
— Zaprzęgać!
— Czy pan do domu wraca?
Czermiński się rozśmiał.
— Ja? chyba za cztery tygodnie!
Hersz pokiwał głową...
W kwadrans potem kałamaszka stuknąwszy o próg austeryi wydobyła się z pod jej dachu, Czermiński pokazał ręką w ulicę na lewo, skinął na pożegnanie gospodarzowi, i w chwilę potem Hrehora plecy i czapka znikły za wysokim parkanem... Stary Hersz, jakby się potrzebował dobrze rozmyślić nad tem co się stało i co się dziać miało, z rękami w kieszeniach, pozostał w progu swojego pięknego domu.
Widocznie ciężyło mu coś, wzdychał, jakby zadanie wielkie i trudne miał przed sobą. Z głową zwróconą w tę stronę, gdzie kałamaszka mu z oczu znikła, rozmyślał może o Czermińskim, który ruszył tak spokojny i chłodny jak przyjechał... Na Herszku nawet czyniło to wrażenie, co tamtego wcale nie poruszało... Westchnienie mu się z ust wyrwało.
W tejże chwili, jakby niem wywołał niemiłe zjawisko, ujrzał Hersz od plebanii idącego drogą i poświstującego mężczyznę, na którego widok pospieszył się ukryć w głębi domu. Był to średnich lat człowiek, postawy męzkiej i zręcznej, silny, zdrowy, z twarzą rumianą i błyszczącemi oczyma, uśmiechnięty wesoło — rad widocznie z siebie i z życia. Znać na nim było i dobre śniadanie, i myśl spokojną... Ubrany po wiejsku, ale z pewnem staraniem i wdziękiem, szedł rozpatrując się po miasteczku, nie spiesząc — wprost do pięknej austeryi. Zobaczywszy, że Hersz mu zniknął, przyspieszył kroku nieco...
Był to pan Aleksy Malborzyński. Żyd już zamknął się w swoim pokoju, gdy usłyszał śmiech i witanie pode drzwiami. Malborzyński spotkawszy piękną żydóweczkę, rozpoczął wesołą rozmowę... Byłby ją dla pięknych czarnych oczek przedłużył pewnie nad miarę, gdyby nierad tej poufałości zbytniej Herszko nie otworzył swoich drzwi, i nie przerwał umizgów, od których Malborzyńskiemu trudno się było powstrzymać, bez różnicy narodowości w niewieście.
Rzuciwszy piękną Sorę, która zarumieniona uciekła, pan Aleksy raźno wskoczył na próg, podając rękę staremu żydowi.
— Jak się waćpan masz? zdrów? chwała Bogu... A wiesz co mnie tu sprowadza?
Hersz zmilczał skłopotany...
— Zgaduj! śmiał się Malborzyński — do trzech, do czterech.
— Trudno — odezwał się poważnie Hersz...
— Przychodzę... tu się schylił do ucha — prosić cię o pieniądze...
Żyd z pewnością i od pierwszegoby był razu odgadnął, ale nigdy mu tego rodzaju prośba ze strony Malborzyńskiego nie była nieprzyjemniejszą, kłopotliwszą.
Ręce rozstawił, ramiona ścisnął, głowę pochylił.
— Nie mam — rzekł krótko.
— Żartuj sobie zdrów! Hersz! Hersz nie ma pieniędzy!... A to zabawne — mówił pan Aleksy... Powiedz, że mi ich dać nie chcesz, że mi warunki postawisz twarde — bardzo dobrze... ale mówić, że nie masz!... Panie Hersz, to waćpanu — nie przystoi...
Żyd się zarumienił mimowolnie, uczuł, że Malborzyński miał słuszność, a nie chciał mu jej przyznać...
— Pan myślisz — odezwał się zakłopotany — że, żydzi kapitały w kuferkach trzymają dla tego, aby się patrzyli na nie... Nie mielibyśmy ich, gdybyśmy się niemi bawili w ten sposób.
— Przepraszam cię, panie Hersz, kapitał się trzyma bez procentu... gdy się wie, że lichwą za to zapłaci.
Wyraz „lichwa“ oburzył Hersza.
— Nie bierz mi za złe — poprawił się Malborzyński — mówię to ogólnie...
Rozmowa żywo rozpoczęta urwała się, ale gość humoru nie stracił.
— Niewiele potrzebuję — począł po chwili — trzy tysiące rubli na parę miesięcy... Spodziewam się przybycia księcia, który...
Tu jakby się zmiarkowawszy, zatrzymał nieco, i dodał spokojnie:
Książę nam jest winien... Mamy początek września, tak? Najdalej w listopadzie oddam... no i procent... to się rozumie...
Spojrzał na Hersza, który się bawił wyciągniętym mankietem koszuli, oczy trzymając wlepione w ziemię.
— No — jakże panie Hersz?
— Nie mam, nie mam — odezwał się żyd cicho... Wszystko włożyłem w handel...
— Gdyby nawet tak było — zawołał wesoły Malborzyński, który wcale humoru i przytomności nie stracił, zbliżając się do Hersza i usiłując go ująć swą poufałością — zacny, godny, uczynny pan Hersz, mógłby mi uczynić tę łaskę i dostać dla mnie te trzy tysiące... liche — trzy tysiące? Co to znaczy dla Hersza?
— A czemuż pan sam tych trzech tysięcy dostać nie może? odparł żyd spokojnie.
— Czemu? ależ to rzecz bardzo, zda mi się, jasna. Oto najprzód dla tego, że ja na handlu pieniędzy mało się znam, to nie moja rzecz; powtóre, że ja Hersza proszę, a do kogo innegobym o to nie poszedł. W waćpanu mam zaufanie... a...
Nie dokończył, można się było domyślić reszty. Było to wielce dla starego izraelity pochlebne, lecz nie poruszyło go wcale. Skłonił się zimno.
— Tak to się panu zdaje, że mnie o pieniądze łatwo być może dla tego, że ja obracam niemi... Pieniądze dziś się pochowały...
— No — a ja wiem gdzieby je Hersz znalazł na skinienie! odparł śmiejąc się Malborzyński. Jak Boga kocham.
Hersz rzucił nań oczyma ciekawemi.
— A gdzież? zapytał.
— Mam mówić? Przecież jesteście we współce i najlepszej komitywie z tym starym sknerą i dziwakiem Czermińskim... ten ci da ile zechcesz.
Nie chcąc ani zaprzeczyć, ani potwierdzać, Hersz ramionami tylko ruszył. Nie wiadomo co go w tej chwili tknęło jakoś, że się stał z posępnego uprzejmiejszym daleko, bo juścić nie pochlebstwo, którem mu pan Aleksy podkadził.
— Niech-no pan siada — odezwał się — może panu czem służyć mogę? Kieliszek starego francuskiego wina nigdy nie zaszkodzi...
— Na probostwie jadłem śniadanie! odparł Malborzyński siadając... no — i parę kieliszków się wypiło.
— To tem bardziej zapić je trzeba, rzekł Hersz idąc do szafy. U proboszcza ja wiem jakie jest wino. Spróbuj pan mojego...
To mówiąc uchylił drzwi do drugiego pokoju, zaszwargotał coś Hersz, i mocno zapłoniona piękna Sorka, z ukosa spoglądając na Malborzyńskiego, prędko wniosła parę lampeczek na tacce, i jeszcze prędzej, z brzękiem je postawiwszy na stole, uciekła.
Stary żyd dobył flaszkę i nalał lampki. Panu Aleksemu w to było grać, skosztował wina, cmoknął i ochoczo lampkę do połowy wypił...
— Niech pan kończy... pierwszą od razu — rozśmiał się Hersz, trzymając butelkę w pogotowiu — dzieci będą chorowały... Wino zdrowe i czyste...
Malborzyński nie dał się namawiać, zaczynał nabierać nadziei i przekonania, że w ten sposób robi interesa... Stare frankońskie wino, (pospolicie tu zwane francuskiem), nalane na poprzednio wypite u proboszcza, żwawo mu postąpiło do głowy. Wesoło zaświeciły oczy.
— Kochany panie Hersz, odezwał się: waćpan jesteś jedyny człowiek, w którym mam zaufanie. Szacuję go i kocham.
Kłaniał się żyd grzecznie.
— Pomóż nam i wygodź na ten raz, my... spodziewam się potrzebować później tego nie będziemy... Jeżeli istotnie nie masz pieniędzy — no — dostaniesz łatwo na swój rachunek u Czermińskiego. Ta bestya śpi na złocie jak smok, sam go nie używa, a ma po uszy...
Tu rozśmiał się zniżając głos pan Aleksy, widocznie coraz bardziej rozmarzony...
— Kto wie... dług ten się później może zmazać z jego własnej szkatułki...
Żyd popatrzał zdziwiony...
— A to jak?
Śmiał się Malborzyński...
— Waćpan mnie przecie nie zdradzisz, dodał cicho: jego starszy syn szalenie zakochany w marszałkównie, i niezawodnie się z nią ożeni! Rozumiesz waćpan?...
Z tryumfującą miną to rzekłszy, pan rządca stuknął kubkiem próżnym o stół.
Hersz stał chwilę oniemiały... Otwierały mu się teraz dopiero oczy, rozumiał dla czego Czermiński tak gorąco życzył sobie ruiny Holmanowa i nabycia go, chociaż przyczyny nawet przed nim nie wyjawił.
— Czermiński jeszcze podobno nie wie o niczem, mówił rządca, a przynajmniej nie domyśla się, jak daleko rzeczy zaszły! Gdy się te okoliczności wyjaśnią i na jaw wyjdą, my, z pomocą księcia opiekuna, spodziewamy się go zmusić czy skłonić... że synowi się ożenić dozwoli... Rozumiesz mnie? dodał natarczywie Malborzyński.
Ale żyd, rozumiał czy nie, stał z lampką w ręku, osłupiały, zdumiony, milczący, oczy wlepiwszy w stół, i zdawał się dumać głęboko o czem innem...
Malborzyński długo słowa z niego nie mógł dopytać.
Gdy po pół godzinnej rozmowie rozeszli się nareszcie, Hersz miał twarz posępną, a pan Aleksy choć udawał wesołego, klął go w duchu, bo ostatecznie nic zrobić nie mógł i pieniędzy nie dostał...


Życie w Rakowcach pod niebytność samego gospodarza wcale różne było od trybu i obyczaju, jakim szło gdy Czermiński siedział w swej kancelaryi lub sypialni. Starczyło turkotu oddalającej się kałamaszki, by ciężar spadł z piersi wszystkim... Pani Leokadya, w pewnych granicach, stawała się istotną panią domu; panna Damianna wychodziła z ukrycia śmielsza, ludzie mówili głośniej, w dziedzińcu czeladź obracała raźniej, na folwarku słychać było ludzkie głosy... Leoś, jeżeli się w domu znajdował pozwalał sobie daleko więcej i grał rolę panicza...
Wprawdzie domyślający się tego Czermiński, wyjeżdżając wydawał zwykle rozkazy, pewne rzeczy były wzbronione, inne pozamykane, lecz dawało się wiele wyminąć, wiele po cichu zgwałcić, a że wszyscy się tego dopuszczali, nikt nie wydał tajemnicy.
To co się w Rakowcach zwało pokojem bawialnym, izba z nizkim pułapem, podciągniętym płótnem, za którem szczury gościły — umeblowana była niegdyś szczątkami ocalonemi po Rawskich, ludziach majętnych i swojego czasu żyjących na wielkiej stopie.
Były to drogie po rodzicach, po dziadku pamiątki do samej pani należące; stały z bronzami, które w wielu miejscach poodskakiwały, kanapy materyą spłowiałą kosztowną, dziś wytartą do dziur pookrywane, gierydoniki z naśladowanemi etruskami, szafeczki kitajką zieloną spłowiałą zaciągnięte, wreszcie starożytny nawet fortepianik, na cieniuchnych nóżkach, na którym oddawna nikt grać nie mógł. Połowy strun mu brakło, reszta wydawała dziwne tony rozpaczy i boleści.
Wszystko to stało pyłem okryte, bo w bawialnym pokoju nikt się nigdy nie bawił, goście u Czermińskich byli rzadcy... On sam siedział w sypialni swej lub kancelaryi, ona w pokoju osobnym, który jej był ulubionym, bo jak najdalej leżał od mieszkania męża.
Panna Damianna i ona przesiadywały tam dnie całe, wieczory, często godziny nocy, gdy się rozmowa ożywiła. Pokój był ciasny, zagracony, ale go też ubierały stare pamiątki lat lepszych, meble do salonowych podobne, para pięknych szaf, bióro wytworne, kilka porcelanowych wazonów, mnóstwo fraszek, których ceny nie znano — najcenniejszych tem, że lat młodości świadkami były...
Tu Pani Leokadya czuła się u siebie... bo Czermiński nigdy tam nie zaglądał.
Lecz gdy on wyjechał i obawa spotkania się z przechodzącym w salonie (tak go zwano przez grzeczność) ustawała — pani Leokadya i panna Damianna chętnie się tu przenosiły, bo miały więcej miejsca i czuły się swobodniejsze, niż w ciasnocie izby, na którą tyran skazywał nieszczęśliwą żonę.
Życie też samo, uregulowane, gdy Czermiński je dzielił, nadzwyczaj skrzętnie, oszczędnie i prosto — płynęło szerzej, układało się dostatniej.
Pani Czermińska nie była nigdy gospodynią zapobiegliwą, nie miała zmysłu gospodarskiego, oszczędność i spekulacye mężowskie obrzydziły jej wszelki rachunek i skąpstwo — ze krwią Rawskich wzięła zamiłowanie dostatku, świetności, wygód... Nie umiała więc w szczupłym zakresie, który do niej należał, wielkich znaleźć zasobów, by niemi bez wiedzy męża rozporządzać mogła. Pomimo tego, z pomocą panny Damianny daleko przemyślniejszej, sekretnej sprzedaży ogrodowin, drobiu, różnych małych produktów folwarcznych, udawało się dwom kobietom, którym Czermiński szczupłe bardzo dawał fundusze, zebrać coś na uprzyjemnienie życia, na strój, na przysmak jakiś... Najczęściej jednak faworyt Leoś, któremu matka nic odmówić nie umiała, wyłudzał od nich grosz ten ostatni na swe przyjemności i potrzeby... Zapożyczano się u arendarzów, u oficyalistów, sprzedawano potajemnie czasem zachowane jeszcze klejnociki i pamiątki... Grosz tym sposobem zdobyty uprzyjemniał życie, dozwalał coś sprowadzić z miasteczka, zabawić się czemś i rozerwać.
Nie czuły tego biedne kobiety, że tyran swą oszczędnością, tym kradzionym przed nim drobnostkom nadawał smak daleko większy, niżby miały codziennem powszedniejąc użyciem.
Ile razy wyjechał Czermiński, pani Leokadya miała przyjemność dysponować, rozsiadała się w bawialnym pokoju, panna Damianna starała się o krem do obiadu, o kompoty, podawano wino, którego użycie zwykle bywało wzbronione... Fraszki te — wielkiej nabierały ceny...
Jędrek chodzący w samodziałowej kurtce musiał posługując do obiadu, gdy pani była sama, wdziewać spencer szaraczkowy ze starej pańskiej przerobiony kapoty, który zwykle na święta tylko występował. Dom, jednem słowem, przybierał postać cale inną... czynił złudzenie biednej pani Czermińskiej jej własnego domu...
I tym razem zaledwie kałamaszka znikła, odżyło i poruszyło się wszystko; głosy się śmielej podniosły. Kazano pyły ścierać służącej w pokoju, panna Damianna pobiegła dysponować do kuchni. Niepokój nawet i pospiech okazywał się większy daleko niż zwyczajnie, radość była żywsza.
Pani Leokadya natychmiast po wyjeździe męża poszła do komody, zawierającej odwieczną jej garderobę, i gorączkowo zajęła się wydobywaniem z niej sukni, chustek, kołnierzyków, które rozrzuciła po kanapach i krzesłach...
Panna Damianna, spełniwszy co dla niej najpilniejszego było, gdyż kuchnia stanowiła jej słabość, a przysmaki były jedynym życia urokiem — wpadłszy do pokoju tego przestraszyła się nieładem, jaki w nim panował.
— Cóż to jest moja Leosiu? zawołała.
— Przecie widzisz! poczęła Czermińska, której tchu brakło — dałam już znać do Holmanowa, musimy tam być dzisiaj... korzystając z dnia wolnego, bo kto kiedy odgadł kiedy ten tyran powróci? Zwlekać niepodobieństwo — chcę pomówić z matką, chcę z bliska poznać przyszłą Leosia... Serce mi bije — nie uwierzysz... ach mdło mi — powiadam ci... Jak się tam pokażę tym elegantkom! Ja nic świeżego nie mam... boję się być śmieszną. Co włożyć?... Wszystko stare. Gdybym nawet miała za co sprawić... nie mam gdzie, nie umiem... straciłam gust...
To mówiąc pani Leokadya Czermińska chwytała i rzucała co znalazła pod ręką, w oczach się jej łzy kręciły, drżały dłonie, słabo się jej robiło z tego wzruszenia. Jak wszystkie niewolnice i niewolnicy, którym swoboda życia skąpo jest mierzona, pani Czermińska miała większy zapas sił, niżby w swym wieku mieć mogła, gdyby ich używała. Była niemal dziecinną... Woli własnej użyć nie umiała, odzyskując ją.
Panna Damianna stała zadumana, patrząc na rozrzucone koronki, pomięte suknie, chustki zszarzane.
— Ale moja droga — odezwała się po namyśle — prosta rzecz — modne nie będziemy... to darmo... więc niech strój poświadczy, żeśmy choć dawniej coś miały! Wiedzą wszyscy, że Czermiński skąpy... Weźmiesz suknię jedwabną choć starą, a na nią twój szal prawdziwy indyjski po matce...
Szal ten indyjski w istocie, który niegdyś kilkaset czerwonych złotych kosztował, był najdroższą w całej garderobie pani Czermińskiej spuścizną. Trzymano go w pudełku oryginalnem, z kawałkiem piżma... Razy kilka, w wielkiej ostateczności gdy Leosia z długów trzeba było wyratować — jeździł już ten szal do Warszawy, bo się spodziewano sprzedać go drogo... Tymczasem ceny szalów spadły, tkanina pożółkła, mole, mimo piżma w kilku miejscach dziury poprzegryzały... Choć je pocerowano bardzo zręcznie, zawsze były widoczne...
Z westchnieniem dobyła Leokadya pudło z szuflady, zbliżyła się powiernica, otworzono je z należnem uszanowaniem, i wydobyto drogą tkań, z której rozeszła się woń nieznośna, przypominająca izbę konających... Szal rozłożony przedstawiał się wcale znośnie, choć lata na nim dobrze znać było... Drapowano go różnie, aby pokryć rany od molów zadane, i zawieszono na poręczy, aby zapach ckliwy zeń wywietrzał...
Uspokoiła się nieco Czermińska tem, że szal objętością swoją, mógł pokryć inne niedostatki ubrania... Z dodatkiem pozostałych staroświeckich klejnotów, pani Leokadya spodziewała się przystroić tak, by uszanowanie obudzić mogła. Damianna oświadczyła, że się ubierze jak najprościej, w duchu tylko o nowych lokach pomyślała. Nosiła bowiem długie angielskie, których jeden garnitur dni powszednich znacznie był zrudziały.
Czermińska niespokojna, patrzała już na zegar, liczyła kwadranse, chciała obiad przyspieszyć, aby się do Holmanowa iść mając pieszo, nie opóźniły.
Odwiedziny te, do których Leoś przygotował panie, musiały być tajemnicą; nie można było do nich użyć ani koni, ani ludzi, aby się nie wydały... Czermińska nawet obawiała się być w pałacu, ażeby widzianą nie była, i nie została wyszpiegowaną. Leoś umówił się o spotkanie w altanie ogrodowej. Kawał drogi ścieżkami przez zarośla i ściernie, brzegami rowów przejść było trzeba do Holmanowa. Ani Leokadya, ani panna Damianna, która jej towarzyszyć miała, nie nawykły były do długich przechadzek... Wyprawa ta sekretna napełniała je obawą. Nuż kogo spotkają! nuż kto podpatrzy! nuż się dowie Czermiński i całe tajemne rusztowanie runie!... Była bowiem pewną matka, iż ojciec nie wie nic i nie domyśla się jak układy zaszły daleko...
Rachowano więc troskliwie, ile czasu zostawało na obiad, ubranie, pieszą tę przechadzkę i powrót do Rakowiec... Damianna prawie gniewna obiadu smacznego, na który się wysiliła, nie chciała poświęcić — co rzadko się trafiło, zaczęły się spierać z sobą. Czermińska obawiała się opóźnienia, towarzyszka jej dowodziła, że na wszystko aż nadto mają czasu. Skończyło się to trzaskaniem drzwiami i łzami w oczach. Obiad przyśpieszono, jadła go autorka, pani Leokadya zaledwie do ust wziąwszy kilka łyżek zupy, nic więcej tknąć nie mogła, choć legumina cytrynowa była na jej intencyę zrobiona, co kilkakroć przypominała panna Damianna. Zaledwie od stołu wstały, poszły się ubierać... Tu, jak się często trafia — choć wszystko było obmyślone zawczasu, brakło wiele rzeczy... Naostatek ów szal, ostatnia nadzieja, gdy ubrawszy się weń Czermińska przejrzała w zwierciedle, wydał się jej do wycieczki przez pola dalekiej niemożliwym. Biała jego barwa widna była z daleka — niebo się zachmurzyło, deszcz mógł spaść w drodze i zmoczyć kosztowną pamiątkę... W chwili wychodzenia zrzuciła go z niecierpliwością pani Leokadya, mając mu i to do wyrzucenia, że się z jej położeniem nie zgadzał. Trzeba było świeższą, ale nader trywialną włożyć chustkę bagdadzką.
— Co mi tam! rzekła z rezygnacyą Czermińska — niech sądzą jak chcą... Wiedzą, żem Rawska z domu... i że mąż mój jest tyranem... Mogę się pokazać jak chcę, nic to nie zmieni...
Wymknęły się do ogrodu, niby niepostrzeżone, choć cała garderoba wyglądała z za węgłów, domyślając się czegoś nadzwyczajnego po stroju. Ukryć się z tą wycieczką nie było podobna. W milczeniu, z pośpiechem z razu szły takim, jakby uciekały... jakby zbrodnię jakąś popełnić miały... Czermińskiej tchu zabrakło... Za ogrodem trzeba było spocząć i zwolnić kroku...
Nikogo z sobą nie mogąc wziąć za przewodnika, kierowały się wydobywszy z zarośli ogrodowych, wedle opowiadania Leosia, który często tę drogę przebywał... Dwór też z daleka był widoczny, zbłądzić niepodobna. Parę tylko razy rowy, na których kładek nie było, doły, mokre niziny, zmusiły do kołowania.
W miarę jak się do parku pałacowego zbliżały — niepokój rósł. Rozmowa ustała — Czermińska musiała stawać, by nabrać sił i tchu... Czuła, że w obliczu męża popełnia bunt, że wypowiada mu walkę, że waży swą przyszłość. Szło jej o syna ukochanego — a dla niego nic nie było trudnem...
Tego przynajmniej jednego, wychowawszy wedle myśli, godnym Rawskich, których krew w nim płynęła — chciała połączyć z rodziną, coby mu w świecie stanowisko należne zapewniła... Z Morysia już nic być nie mogło... W swem przekonaniu ratowała go matka, postępowanie własne wydawało się jej heroizmem, i było niem w pewnym stopniu.
Mówiliśmy już, jak Holmanów wyglądał pańsko. Nietylko pałac był utrzymywany okazale, pani marszałkowa miała upodobanie w swym parku, bawiła się nim, lubiła tu iść na wyścigi z księżną Czartoryską i panią Morską. Ogród był jej słabością i chlubą. Kosztował on wiele, ale książę go lubił i słynął na okolicę, jako dowód wykwintnego smaku właścicielki.
W istocie był piękny; gdzie się ma do czynienia z naturą, choćby człowiek miał niewiele smaku, popsuć ją, odjąć jej wdzięk bardzo trudno. Drzewa rosną, trawniki się zielenią, kwiaty barwami kraśnemi błyszczą, a trzebaż więcej, aby się każdy kąt zarosły rajem małym uśmiechał? W parku holmanowskim, położonym na nizinach, drzewa bujały szybko, wegetacya była zdrowa i krzepka, lipy, topole nadwiślańskie, olchy, klony rwały się z gęstwiny ku słońcu... Gdzie niegdzie poprzecinane widoki, ukazywały w oddali różne frontoniki budowli, monumenta, nieciekawe posążki, wodę trochę spleśniałą, lecz smętny jakiś wdzięk miało to wszystko, a wijące się ścieżyny wysypane piaskiem żółtym, dowodziły starania o utrzymanie. Prawie u kraju parku stała chata w rodzaju tych, które niegdyś zdobiły Powązki księżny generałowej, na pozór bardzo licha, pokryta trzciną, zbudowana z nieociosanych bierwion sosnowych, z przedsienią wspartą na słupkach okrytych korą i suchemi gałęźmi ubranych. Dla sprzeczności z tą powierzchownością zaniedbaną, wewnątrz przystroiła ją niegdyś pani Falimirska z wielkim zbytkiem. Niewielkie okna były z szyb zwierciadlanych, w dawniejszych czasach bardzo drogich. Drzwi z jednej strony zewnątrz tarcicami prostemi obite, wyglądały nędznie, a wewnątrz wysadzane były markieteryą kosztowną. Całą ścianę jedną zajmowało, teraz na nieszczęście strzaskane, lecz trzymające się jeszcze zwierciadło. Zamiast obicia chatka była udrapowana festonami dwukolorowemi z wielką tapicerską sztuką... Wszystko to, prawda, zestarzało, zbladło, ale się zachowało dosyć starannie, i meble dawne były wykwintne... Pani Falimirska postanowiwszy w „Szomierce“ przyjąć sąsiadkę, przez kilka dni wprzódy krzątała się koło niej. Odświeżono ją bukietami, dywanami wysłano, uczyniono miłą i śliczną.
Ponieważ sługom wstęp był wzbroniony, za wczasu więc przygotowany zastawiono podwieczorek...
Marszałkowa, której szło o to wielce, aby się okazać wielką panią, wystroiła się ze smakiem, uczyniła młodą i piękną. Felicya zmieszana trochę, ubrana była cudnie i wyglądała jak nadziemskie zjawisko. Matka umyślnie dała jej skromną białą sukienkę, jedną różę we włosy tylko i aksamitkę czarną na szyję, ale ta spięta była brylantową broszą, darem księcia, szacowanym na kilkaset dukatów. Wahano się z popisem tego klejnotu, przemogła chęć pokazania, że milionom Czermińskiego odpowiadał dostatek narzeczonej Leosia...
Gdy umówiona nadeszła godzina, Leoś, który tu już był od rana, wysunął się za park naprzeciw matki, aby jej wejście ułatwić. Zobaczywszy go z dala, zarumieniła się Czermińska, odetchnęła lżej. Leoś tego dnia z radości, ze wzruszenia był piękniejszym niż kiedy, może na mężczyznę nadto wypięknionym... Antinousem, w którym wdzięk zacierał męzką energię i siłę.
Damianna nie mogła się wstrzymać od wykrzyku.
— Patrzże droga moja, jaki on śliczny! jaki cudnie piękny!...
— Anioł mój, odpowiedziała matka, wyciągając ręce....
Leoś pobiegł wesoły dziękować...
— Moje panie czekają! — zawołał — niedaleko... trzy kroki za fórtką, tuż w chatce...
Pani Falimirska wahała się, czy miała wyjść naprzeciw, czy pozostać w chatce... i w końcu została w niej. Felicya ciekawie wyglądała oknem... serce jej biło, rumieniec śliczną twarz oblewał. Dotąd matkę tę przyszłą widywała tylko z daleka, miała ją poznać raz pierwszy, chciała się jej podobać... nie wątpiła, że tego dokaże. W życiu jej nie trafił się nikt, kogoby nie oczarowała...
— Mamo... idą! — zawołała cofając się od okna i uciekając w głąb chatki... Pani Falimirska wstała z powagą niezmierną, którą doskonale przybierać umiała, czyniącą z niej w potrzebie królową. Spojrzała w zwierciadło... i posunęła się ku drzwiom powoli. W tej chwili otwarły się one i Leoś wprowadził matkę, zbladłą, pomięszaną, odwykłą od ludzi, niepewną jak ma sobie postąpić...
Pomimo dziwacznej trochę powierzchowności i stroju, mimo rysów twarzy znużonych, zestarzałych, które nigdy nie będąc pięknemi, teraz dziwnie ostry wyraz przybrały, pani Czermińska śmieszną nie była, raczej straszną. Coś tragicznego miała w sobie... Życie spędzone w tajonej walce wypiętnowało się na twarzy, przypominającej jakąś Lady Makbet... W oczach miała obłąkanie i gorączkę...
Milcząca postąpiła ku Falimirskiej, dwie łzy trysły jej z oczu, uścisnęły się... Czermińska ze wzruszeniem, które jej mowę odjęło, marszałkowa z doskonale odegranym sentymentem... Felicya zapłoniona stała w kątku; ku niej natychmiast rzuciła się łkając prawie pani Leokadya. Ten zbytek uczucia uczynił niemal ostudzające wrażenie na dwóch kobietach...
Trwało to jednak krótką chwilę. Przytomna jednak marszałkowa, posadziła panią Leokadyę przy sobie i odezwała się pierwsza:
— Jakżem rada poznać panią...
— Jam szczęśliwa! — przerwała Czermińska. — Dziękuję pani za to... przybyłam z serca za dziecko moje wyrazić jej wdzięczność...
Mówiąc to patrzała na śliczną Felicyę, i zachwycona nią, uśmiechała się.
— A! jakże ona cudnie piękna — przerwała ręce łamiąc — z daleka w kościele śliczną mi się wydawała, ale teraz... tu...
Ukryła twarzyczkę Felicya...
Wszystko widać było naprzód ułożone. Leoś wstał i pannie Damiannie zaproponował, razem z Felicyą, małą około chatki przechadzkę.
Dwie matki same zostały...
Gra była nierówna. Jedna z nich była doskonałą na scenie życia artystką, druga niemal męczennicą; w jednej królował rozum i przebiegłość, w drugiej wybuchało uczucie; z oczu jednej jeszcze strzelała zalotność, u tamtej płynęły łzy i płomienił się gniew; jedna była istotą sztuczną, druga znękaną i podrażnioną.
Falimirska mierzyła wzrokiem Czermińską, i z góry obrachowywała, jak ma podziałać na nią. Instynkt ją na drogę uczucia skierował...
Westchnęła...
— Nie uwierzysz, droga pani — jak jestem wzruszona... Jedynego, najdroższego mego dziecięcia los przyszły... własne życie... a! pani! w ręce wasze składam... Wszystko co mam! Pojmujesz...
Przypadek, los, przeznaczenie zrządziło — mówiła dalej — że się te dzieci pokochały... Ślepa, dojrzałam za późno... Przewidując przeszkody, chciałam rozerwać wszelkie stosunki. Lecz... jak zakrwawić serce dziecięcia!... Zabrakło mi siły...
— A, pani droga! — podchwyciła Czermińska gorąco — chciej mi wierzyć, zaprzysięgam to, że dla szczęścia ich poświęcę wszystko... Bądź spokojna.
Obejrzała się do koła oczyma niespokojnemi, i pochyliła ku marszałkowej.
— Pani znasz z odgłosu... mojego męża... surowość jego, dziwny charakter i upór... skąpstwo... Nie potrzebuję tego taić ani osłaniać. Słyszałaś pani o mojem życiu nieszczęśliwem. Mogło ją to strwożyć. Wszystko to prawda... lecz, przed nią jedną, dla uspokojenia jej wyznać to mogę, ja mam i siłę i środki złamania tego człowieka, uczynienia powolnym, gdy przyjdzie ostateczna potrzeba...
Kosztuje mnie to wiele, tak... lecz... dla syna, dla jego szczęścia... choćbym życie dać miała, wahać się nie będę.
Marszałkowa zdziwiona gwałtownością i stanowczością, z jaką te wyrazy wymówione zostały, zdawała się oczekiwać ich objaśnienia. Czermińska, jakby już powiedziała za wiele, spuściła oczy i umilkła...
— Więcej powiedzieć nie mogę — dodała głosem złamanym i osłabłym... lecz, com przyrzekła za to ręczę... W chwili gdy to uznamy za stosowne, skłonię męża, aby zezwolił na małżeństwo syna, które mu szczęście zapewnia, które jest dla nas zaszczytem...
Marszałkowa patrzała już zdziwiona i ostygła...
— Felicya jest jedynaczką — ozwała się — Holmanów będzie do niej należał. Książę L... który był moim opiekunem, którego jestem krewną — (dodała z przyciskiem) — i mojej córce i jej mężowi nie odmówi opieki. Przez niego będą mogli wejść w świat, do którego Felicya jest przeznaczona, w którym pan Leon też może piękną odegrać rolę... Z chlubą to mówię, iż Felicyi wybór zupełnie jest usprawiedliwiony, cieszę się nim... Pan Leon ze wszech miar...
Czermińska uściskała ją płacząc.
— A! pani go nie znasz jak ja — poczęła z zapałem — piękniejszej duszy, lepszego serca, większych zdolności nie ma na świecie... On, jak ta prześliczna Felicya, ten anioł, on też nie jest przeznaczony do wsi, do rdzawienia koło roli. Z jego talentami...
— O! nie wątpię — przerwała żywo Falimirska. — Musimy się też starać obie, aby tę parę postawić na właściwem jej, odpowiedniem stanowisku w świecie. Do tego mi — nam — książę pomoże skutecznie...
Felicya, on, muszą jaśnieć w tych sferach, do których los ich sam wyznaczył. Dziecię delikatne... istota taka powietrzna, pełna poezyi... godziż się... zamknąć ją tu na wsi?... Byłoby to zabójstwem!
— Leoś też do wsi nie jest stworzony... ma instynkta i gusta pańskie, nie wyżyłby w tym kącie — mówiła Czermińska. — Zupełnie się zgadzam na to... Środki mieć będą...
Marszałkowa spojrzała bystro na mówiącą...
— W tem właśnie, kochana pani, przewiduję trudność. Musimy z sobą mówić otwarcie. Moje interesa... wdowie... są trochę zawikłane. Potrzebują czasu, aby były przyprowadzone do porządku. Mój nieoszacowany Malborzyński obiecuje mi to, lecz nie tak rychło... Pokutuję za nieboszczyka męża marszałkowstwo... Mąż zaś pani tak jest podobno surowy i oszczędny...
— To prawda — podchwyciła Czermińska — jest skąpy... nie będę taiła... jest nieużyty. Jednakże, jak mówiłam pani, gdy będzie potrzeba tego, potrafię go skłonić do ustępstw dla syna. Powinien i musi ocenić szczęście, jakie go spotyka...
Wyraz oczu Czermińskiej przybrał nadzwyczajną, niemal dziką energię; wstrząsnęła się mimowolnie, drgnęła i kończyła, jakby się powstrzymując:
— Choćby mi to życiem przepłacić przyszło... uczynimy wszystko, by im dać szczęście... tym drogim dzieciom naszym...
I znowu łzy mając na powiekach pochyliła się, by uścisnąć marszałkową, która z niezmierną ciekawością chwytała każde jej słowo... Wiele dla niej pozostało zagadką...
Rada była wiedzieć koniecznie, jaką moc miała Czermińska skłonienia tego nieubłaganego męża do posłuszeństwa swej woli, i jeśli ją miała, dla czego tak rzadko się nią posługiwała... tylko doprowadzona do ostateczności. Dla czego wolała cierpieć, poddawać się, znosić niemal ubóztwo, zamiast wyłamać się z tej niewoli?
Marszałkowa miała zamiar posunąć dalej badanie, i byłaby to uczyniła, gdyby głosy i szelest u drzwi nie oznajmił przyśpieszonego powrotu Leosia z Felicyą i panną Damianną. Spojrzała zmarszczona ku drzwiom, prawie gniewna, ale wracających nazad odprawić ani wypadało, ani było sposobu... Leoś w najświetniejszym humorze, Felicya już zupełnie panią siebie, panna Damianna szczęśliwa, ukazali się we drzwiach, a Czermińska powstrzymać się nie mogąc, wstała jeszcze z bliska wielbić i zachwycać się przyszłą synową...
Z nią razem poszły ku oknu chatki... matka osypując ją czułościami, dziewczę uszczęśliwione i wesołe...
Marszałkowej pozostawała panna Damianna i rozmowa o zachwycającym ogrodzie, którą ona rozpoczęła z ową prozopopeją i wyszukanemi wyrazy, które są upodobane starym pannom, ilekroć chcą się popisać ze swem wykształceniem i smakiem.
Panna Damianna na wielkie takie wypadki miała zapas i dobór obfity wyrażeń, które się jej wydawały perłami... Haftowała niemi rozmowę, pewna, iż da jak największe wyobrażenie o sobie...
— Cóż to za zachwycająca, romantyczna pozycya!... raj istny, stworzony przez bóztwo, które jest jego ozdobą — mówiła do marszałkowej... Tu się traci zmysły z admiracyi... Te wzniosłe, majestatyczne drzew odwiecznych konary... te urocze głębiny zieleni... te srebrne wód zwierciadła, oprawne w łąki smaragdowe! A kwiaty... godne ślicznych rąk, z pod których wytrysnęły!
Marszałkowa słuchała z uśmieszkiem osobliwym. Kadzidło było nie wykwintne, ale pochlebiało... Gdyby nie angielskie loki, których cierpieć nie mogła, możeby pannę Damiannę znalazła nawet miłą. Nie było sposobu innego uwolnienia się od tych przesadnych pochwał, tylko zapraszając do podwieczorku.
W życiu pani Czermińskiej mało było chwil szczęśliwych nad tę, którą tu przeżyła. Zwykle ponura, milcząca, smutna, ożywiła się, stała aż do zbytku wywnętrzającą się, gadatliwą, zapomniała o powrocie do domu, i aż panna Damianna szepnąć jej musiała, że czas byłoby o nim pomyśleć.
Pożegnanie czułe było, łzawe, serdeczne. Marszałkowa wyprowadziła gości swych aż do furtki; chciał matce towarzyszyć do domu Leoś, ale mu tego wzbroniła, zapewniając, że we dnie z Damianną zabłąkać się nie mogą i bezpiecznie zajść potrafią. Czermińska przez całą drogę uspokoić się nie mogła... Pani Falimirska z dala stojąc przypatrywała się jej z rodzajem politowania i dumą. Nócąc powróciła do „szomierki“ zmęczona trochę i zajęta zagadką, w jaki sposób ta nieszczęśliwa kobiecina... mogła być pewna podziałania na okrutnego i upartego męża swojego? To się jej jakoś prawie nieprawdopodobnem zdawało.
Leoś był sobie na pozór lekkomyślnym, wesołym, nieopatrznym chłopakiem, pieszczotami macierzyńskiemi zarówno i ojcowską wzgardą nauczonym egoizmu — lecz życie wśród tych dwóch biegunów przeciwnych, których prądy przez niego przebiegały, nadało mu hart i zręczność wielką... Zmuszony naturą swą i wpływy temi, ciągle myśleć o sobie, bo matka mu przypominała nieustannie przez troskliwość o jego własne dobro, a ojciec groźbami zmuszał do obrony — Leoś, jak wszyscy egoiści, stał się mistrzem w prowadzeniu swych interesów. Wywijał się ojcu i wyślizgał jak wąż, narzucał matce w sposób tak zręczny, że jej zawsze inicyatywę zostawiał ofiary, niby jej nie wymagając, a umiejąc ją wywołać...
Ten egoizm instynktowy, zmuszał go ubezpieczać się ze stron wszystkich. Niepokoił się ojcem, lecz tego brała matka na swój dział do walki — i z nim on ani mógł pomyśleć stanąć ani do boju, ani do przejednania. W przymierzu z ojcem stał Moryś — Leosiowi się zdało, że przeciągnięcie go na swą stronę nie było niepodobieństwem... a narzucało się jako konieczność. Bracia od dziecięctwa różnili się wielce charakterami, nie godzili się już grając w piłkę i ciuciu-babkę, kłócili na ławie szkolnej, rozeszli potem zupełnie i przybrali prawie nieprzyjacielskie postawy, Moryś u ojca psuł Leosiowi, donosił na niego, wyśmiewał się z jego lekkomyślności; — miał żal do niego za niechęć, jaką mu okazała matka, a być też może, i piękność, elegancya, wyższe wykształcenie brata, budziło w nim zazdrość. Moryś przy starszym wydawał się innego świata dziecięciem, ani twarzą, ani rysami, ani postawą, ani mową i obyczajami nie byli do siebie podobni.
Leon stroił się wedle ostatniej mody i przywiązywał do tego wagę wielką; w salonie miał powierzchowność panicza wielkiego rodu... Moryś chodził ubrany jak pisarz prowentowy, najczęściej w długich, grubych butach kozłowych i szarej taratatce jak ojciec... z parobkami rad przestawał, a jego pierwsza miłość nie wyszła po za szranki garderoby maminej.
Choć mu z tem wszystkiem musiało zapewne być dobrze, jednak z pewną zazdrością spoglądał na brata, który porobił znajomości lepsze, i obracał się w kołach, do których Moryś przystępu nie miał. Szydząc z Leosia, młodszy czuł się nieco upokorzonym. Porzuciwszy szkoły, zamknięty na wsi, zdziczawszy przy drobnostkowem gospodarstwie, Moryś czuł jednak, że sprytem i zdolnościami dorównałby starszemu, a może go prześcignął. Gniewało go to, iż musiał pozostać w cieniu — ale mu szło o utrzymanie się w łaskach ojca.
Leoś nie obrachowywał się bardzo z uczuciami brata; instynktem raczej niż przebiegłością zimną doszedłszy do tego, że należało go sobie pozyskać... postanowił pracować nad tem i próbować.
Matce nic o tem nie mówiąc, gdyż wiedział, że byłaby się sprzeciwiała temu, Leoś nazajutrz pokryjomu wybrał się do Racic, folwarczku przyległego Rakowcom, w których Moryś mieszkał i gospodarzył... Od czasu jak ojciec tę wypuścił dzierżawę młodszemu, starszego pominąwszy i nie dając mu żadnego zajęcia — Leoś nie był ani razu u brata.
Stosunki ich od dawna dziwnie były chłodne, spotykali się jak obcy, najczęściej Moryś prześmiewał się z eleganta, a Leoś w końcu zagniewany odchodził. Gdy obaj przy ojcu byli w domu, rzadko mówili do siebie. Wstawszy od stołu, Leoś szedł za matką. Czermiński wołał do siebie młodszego. Na drodze mijając się, ledwie dla przyzwoitości głowami sobie kiwnęli.
Gdy Moryś był zmuszony w Rakowcach zajść czasem do mieszkania Leona, pełnego toaletowych przyborów, cacek, fraszek, przypatrywał się im, pytając o ich przeznaczenie, i drwił z tych babskich przyborów nielitościwie. Cygara Leosiowe palił, dodając za każdym razem:
— Pańskie to są rzeczy... my chudopachołki takich palić nie możemy — ale z łaski jego... dobrze choć zakosztować!!
W tym tonie wiodła się zwykle rozmowa...
Leoś gdy raz co postanowił, a powiedział sobie, iż mu posłużyć może, umiał być upartym.
Wiedział że w Racicach, będzie miał do przebycia utrapioną chwilę, ale do tego się przygotował...
Folwark ten, właściwie należący do Rakowiec i składający z nim jedną całość, wydzielił Czermiński Morysiowi dla tego szczególniej, że był blizki, i że mógł każdego czasu dojrzeć, jak jego faworyt gospodaruje. Nie było tam ani porządnego domu, ani ogrodu, ani coby najskromniejszym kawalerskim wymaganiom zadość mogło uczynić. Dworek podobny do chaty obszernej, w którym naprzeciwko mieścił się ekonom i czeladź, a na drugiej stronie Moryś, wiśniowy sadek za nim i kawał ogrodu warzywnego, w którym na len wydzielono dla gospodyni zagonów parę, liche zabudowania gospodarskie dokoła... stanowiły całą paradę.
Moryś się mieścił w dwóch izdebkach, z których jedna była jadalnią, gościnną, pracownią razem, druga ciupka na pół ciemna, alkierzyk właściwie mieścił łóżko i garderobę rozwieszoną na ścianach...
W pierwszej izbie stała szafa, która zawierała apteczkę i spiżarnię niewykwintnego Morysia. Trochę ostentacyjnie i na okaz młody gospodarz swą spartańską obyczaju prostotę wystawiał. Była w tem przesada dla przypodobania się ojcu, na przekorę matce i Leosiowi. Morysiowi może z tem nie zawsze było wygodnie, wolałby był inaczej, a no — wszedłszy na tę drogę już się nie cofał. Chwalił się tem, i w miasteczku pił siwuchę, zakąsując chlebem razowym z czosnkiem, nie dla smaku, lecz aby widzieli ludzie.
Leoś z domu wyjechał konno, na angielskiem siodle, w rejtroku eleganckim, w jokejskiej czapeczce, w butach ze sztylpami, ze szpicrutą, której gałka była misternie rzeźbiona, tak przybrany, że się i na warszawskim turfie mógłby był pokazać. Jechał powoli, zamyślony, a gdy nareszcie stanął u bramy dziedzińca, lichej i zbitej z kilku żerdzi, a spojrzał na dworek brata... aż mu twarz się zarumieniła z jakiegoś uczucia, którego sobie wytłómaczyć nie umiał. Brał go niemal strach... W tej chwili wolałby był może nie zastać Morysia.
Na biedę, było to popołudniu, a skrzętny gospodarz, który wstawał do dnia, właśnie o tej porze odprawiał drzemkę... Stanąwszy u wrot, Leoś zawołał, aby mu je otworzono, bo nikogo blisko nie było; czujny Moryś posłyszał ten głos i wyjrzał oknem.
Okrutnie się zdziwił i wybiegł sam. Choć już trochę chłodne były dnie, zahartowany jak parobek, pokazał się bez wierzchniego ubrania, tak jak się zerwał, z włosem bujnym rozczochranym, z miną szyderską.
— A słowo stało się ciałem! krzyknął podbiegając do wrot, które sam zaczął ciągnąć aby się otworzyły, mam oczom wierzyć! Pan Leon w mojej chacie ubogiej! Cóż to jest? Cud? łaska? awantura?
— Daj-no pokój, odparł wjeżdżając szybko Leon, uzbrojony już na szyderstwa — cóż dziwnego, że raz chcę — złożyć ci uszanowanie? Chyba mnie nie przyjmujesz!
— Owszem, owszem! nasyć ciekawość, śmiejąc się dodał Moryś, który stanął koniowi i jeźdźcowi przypatrując się, wziąwszy w boki.
Czeladź powybiegała... krzyknął na chłopca:
— Weź konia... słyszysz... przeprowadzaj go z wolna po dziedzińcu... A ostrożnie mi i z uszanowaniem dla tego jegomości... to nie to, co nasze bronowłóki! rozumiesz?
I śmiał się, Leoś zsiadł i podał mu dłoń zdejmując rękawiczkę.
— A gdzie ja tu ciebie przyjmę! począł Moryś, idąc za nim z rękami w kieszeniach. Tobie tu u mnie wszystko śmierdzieć będzie... Ale chodź — nasyć ciekawość...
To mówiąc wprowadził go na próg pierwszej izby...
— Otóż masz... rzekł — jak mnie widzisz tak mnie pisz i tyle! Cała parada... izba i alkierz... I dla mnie więcej nie trzeba — bom, dzięki Bogu, jak ty, niewymyślny... Z tem mi dobrze... Nie elegancko... no no — cóż robić! Ty za całą familię będziesz się dystyngował... a ja skazany jestem na ekonomowanie i robienie grosza...
Leoś nie mógł jeszcze do słowa przyjść, udawał, że nie patrzy, siadł na pierwszym stołku, szpicrutę i rękawiczki rzucając na stół. Czekał aż się Moryś wygada.
Zamilkł wreszcie.
— No — jakże ci się u mnie podoba? dodał po chwili...
— Jeżeli ci z tem dobrze... odezwał się Leoś.
— Doskonale... ale słuchaj... rzekł znowu w złośliwszy ton wpadając brat młodszy... Jeżeli cię tu ciekawość przyprowadziła — no — nasycisz ją... owszem, proszę; — jeżeli — jeżeli interes... bo i to być może — a uchowaj Boże, pieniężny — to się zawiedziesz. Trzymam się świętej metody ojcowskiej, nikomu nie daję.
Począł się śmiać Moryś, a Leon tylko ramionami ruszył, twarz przybrał poważną.
— Mylisz się — pieniędzy nie potrzebuję — rzekł.
— To lepiej — sobie i mnie oszczędzisz przykrości... Mam juścić — no — alebym nie dał, a jeśli komu, to tobie, i to przez braterską o dobro twe troskliwość.
— Dziękuję — zimno a cierpliwie dołożył Leoś...
Chwilka milczenia nastąpiła, bracia się mierzyli oczyma. Moryś był wielce zaintrygowany. Leon przez drogę układał jak miał przemawiać do brata a teraz... jakoś mu nie szło. Poprawiał się niespokojny na stołku, patrząc w okno.
— Przyjechałem do ciebie — odezwał się w końcu, sądząc, że czas, abyśmy może braćmi być zaczęli. Chciałem ci podać rękę i spytać cię — czy zawsze z sobą mamy niepotrzebnie się ucierać, stronić i dąsać?...
Moryś nie zupełnie przygotowany do takiego przemówienia, chwilę jakąś siedział milczący, twarz mu się mieniła. Nawykły do nastroju szyderskiego, z ojcem, z matką, z ludźmi, z bratem; był to ton, którym pokrywał kwas swój wewnętrzny, a może poczucie swej niższości... Morysia na seryo nikt nie widział prawie, szydził tak samo z parobków jak z brata, śmiał się całe życie, choć śmiech to był wymuszony, niewesoły, śmiech najczęściej brany jak maska przez głupotę, która się siebie wstydzi, i nie wie co zrobić z sobą.
Poważniejszy ton Leosia, zupełnie go zbijał z tego nastroju; trzeba się było namyśleć — co począć z tem?...
Krzywił się Moryś i ręką leżącą na stole pukał bezmyślnie po nim...
— Dalibóg, rzekł, nie rozumiem czego ty chcesz... at... dałbyś pokój... Co ci tam świta w głowie? Gadaj otwarcie, chcesz czegoś odemnie i puszczasz się na przełaj?... Ja, ty wiesz, nie jestem salonowy mędrek, u mnie wszystko prosto z mostu...
— Ale ja nic od ciebie nie żądam — odezwał się Leoś — oprócz żebyś mi nieprzyjacielem nie był... Nie mam rodziny prócz ciebie... chciałbym w bracie mieć brata nie wroga...
— Jakiego wroga? buchnął Moryś... Wroga... No, to policzmyż się — dodał trochę się poruszając. Ty mnie buty szyjesz u matki, a ja tobie oddaję za to u ojca... Kwita byka za indyka...
— Ja? u matki? przerwał Leon — ty sam sobie u niej szkodzisz nie ja...
Zamilkli.
— Słowem jednem, szczerem sercem, przemówił Leoś — podaję ci rękę, i żądam, a proszę o zgodę.
To mówiąc dłoń wyciągnął, Moryś się zawahał.
— Hm! mruknął — ty masz jakąś myśl inną. Co to zgoda, zgoda!... to gadanie... słowa... tobie chodzi o co innego. Chcesz żebym ci u ojca pomagał? ja się tego podjąć nie mogę — to by było darmo. Tobiebym nic nie poradził a zaszkodził sobie...
— Nie chcę byś pomagał — proszę tylko, byś mi nie psuł — odezwał się Leon.
Znowu tedy zamilkli oba i nadąsali się — szło trudno. Moryś jednak uczuł, że się zbyt znalazł ostro, brała go przytem ciekawość, rad był wybadać Leona, zmusił się więc do pewnego ustępstwa.
— Mów otwarcie o co idzie? zapytał powoli. Juściż — odezwał się zmuszając do poważniejszego tonu — nie jestem twoim nieprzyjacielem, ale między tobą a mną są różnice we wszystkiem tak wielkie, że się nam zrozumieć i zgodzić trudno. To darmo... Jam prosty człek, a ty panicz — ja ekonom, ty kroisz na wielkiego pana... ja jem ze smakiem chleb razowy, tobie trzeba przysmaków... Ty się rwiesz do państwa i salonów, a ja z gnojem lubię mieć do czynienia... dla mnie Paraska ładna, a tobie do smaku marszałkówny...
Tą marszałkówną ukąsił go Moryś; Leoś spojrzał nań jakby z wymówką, zarumienił się.
— Nie zapieram się przed tobą, odezwał się Leon, że się kocham w marszałkównie. Jeżeli chciałeś wyznania, to je masz. Jako człowiek uczciwy nie zdradzisz mnie...
Rozśmiał się Moryś.
— Przed kimże ja ciebie miałbym zdradzić? Myślisz, że ojciec nie wie o wszystkiem? — Ruszył ramionami. — Od dawna...
— Tak — przerwał starszy — i zapewne postarano mu się ten dom i tę pannę odmalować w kolorach jak najohydniejszych, a mnie jako głupiego szaleńca? nie prawdaż?
To mówiąc wstał Leon ze stoika, i żywo przechadzać się zaczął.
— Przyjechałem cię prosić, Moryś, abyś mi tę łaskę tylko zrobił, żebyś raz ze mną do Holmanowa pojechał... nic więcej, żebyś sam ją zobaczył i poznał...
Niezmiernie zdziwiony, z kolei i Moryś się podniósł z siedzenia... oczy mu się otwarły szeroko, ramionami dźwignął i parsknął od śmiechu naprzód, ale wnet zaczął mówić seryo...
— Upadam do nóg! chcesz mnie też wciągnąć w kabałę i skompromitować przed ojcem...
— Daję ci słowo, że ojciec o tem wiedzieć nie będzie — odparł Leoś. — Idzie mi o to, abyś zobaczywszy ją, poznawszy dom, matkę, mnie usprawiedliwił... Zrób to dla mnie...
Moryś zamilkł... Obawiał się jakiegoś podstępu, a ochota go brała niezmierna jednak zajrzeć do tego Holmanowa, widzieć te jejmoście, naocznie się przekonać, jak to wszystko wygląda... Bał się zarazem i kusiło go to niezmiernie... Widocznie walczył z sobą.
— Drażliwa rzecz — przebąknął — potrzebuję namysłu... Juścić grzechu w tem śmiertelnego nie będzie, wizyta do niczego nie obowiązuje... a no... to trudno. Znasz mnie, ja nawet fraka porządnego nie mam, ubrać się nie umiem, i w pałacu pani marszałkowej straszniebym śmiesznie wyglądał. Ani siąść, ani gadać po waszemu nie umiem.
Leoś się rozśmiał.
— Naśladujesz ojca tą dzikością, która i jemu na dobre nie wychodzi... Zawsze tak z parobkami żyć ci niepodobna... Spróbujże, skosztuj, a gdy ci się nie podoba, sam powiedziałeś, to cię do niczego nie obowiązuje...
Moryś zmilczał.
— Kusiciel z ciebie — rzekł. — No! przyznaję się, ciekaw jestem. — Chcesz, pojadę. Pal dyabli, pojadę. Ale z tym warunkiem, że o tem nikt wiedzieć nie będzie... i że pojedziemy rano z wizytą na godzinę... ja w surducie... nie zabawimy długo... i na powrót.
Leonowi twarz się wyjaśniła, odniósł niespodziewane zwycięztwo, zbliżył się do brata z wdzięcznością, jakby go chciał uścisnąć, ale Moryś się nachmurzył i cofnął.
— Co, u kata, dziękować, nie ma za co... Mam głupią ciekawość, i uległem jej, bylebym jeszcze za to nie pokutował.
Zmarszczyła mu się twarz, zamyślił się widocznie nie rad z siebie, jakby się jeszcze chciał wycofać, lecz Leoś nie dał mu długo dumać.
— Nie bądź dzieckiem — rzekł — ojciec o tem wiedzieć nie będzie... Jutro przyjadę po ciebie, zabiorę, zabawimy godzinę... i osądzisz sam, czy miałem prawo zakochać się w pannie marszałkównie. O więcej nic nie proszę. Wyśmiejesz mnie potem, gdy zechcesz...
To mówiąc i lękając się, aby Moryś nie cofnął danego słowa, Leon wziął zaraz za czapkę i szpicrutę, naciągnął rękawiczki, pożegnał milczącego i namarszczonego brata, wybiegł z dworku i zawołał, aby mu podano konia. Moryś go z wolna idąc przeprowadzał.
— Jutro o dziesiątej tu będę — szepnął Leon — słowo?
Młodszy tylko skinieniem głowy odpowiedział, zły był na siebie, że się dał wziąć... i mrucząc wrócił do chaty...
Nazajutrz około dziesiątej we dworku młody Czermiński klnąc wczorajszą słabość swoją, ubierał się, nie rad z siebie. Rzadko mu się trafiało staranniej przyodziewać, garderoby nie miał ani obfitej, ani wykwintnej, musiał komody wszystkie powysuwać, surduty oglądać, dobijać się do krawatu, szukać rękawiczek... robić przegląd butów, rozmyślać jak ma wystąpić. Wzgląd miał dwojaki: nie chciał być zupełnie śmiesznym i wyglądać brudno, a nie myślał udawać eleganta, i wolał trochę dziko się zaprezentować... W tem właśnie szukał pewnej miary, a nie łacno mu ją znaleźć było...
Klął z cicha własną nieopatrzność i niepotrzebną ciekawość, gdy zaturkotało i Leoś wyskoczył z karyolki, którą przyjechał.
Ubrany był jak na rano bardzo skromnie, z myślą tą, aby zbytnią elegancyą nadto się nie różnić od brata, mieli oba prawie jednakie suknie, ale na Morysiu leżało to i wydawało się wcale inaczej, niezgrabnie. Leoś wyglądał jak lalka.
Namarszczony Moryś darł stare rękawiczki, i przypatrywał się przybyłemu z pewną zazdrością i szyderstwem...
Kudy Kusomu do zajacia! — zawołał zdobywając się na żart — z ruska... Co pan Leon to nie parobek Maurycy...
— Cóż ty chcesz! — rozśmiał się przybyły — ja wyglądam jak marnotrawny syn, a ty jak kapitalista... Wierz mi, że w oczach kobiet... będziesz piękniejszy odemnie.
— To mnie jedynie pociesza! — odparł szydersko Moryś — a zatem, siadajmy. Słowo się rzekło, kielich nalany wypić potrzeba, przyznam ci się, że radbym się tego zbyć jak najprędzej... i że wróciwszy odetchnę, jakby mi pięcio-pudowy wór pszenicy z ramion spadł...
— No jedźmy!
Od wczorajszego dnia w Holmanowie już wiedziano o tych odwiedzinach... Marszałkowa rozumem i trafnością postępowania Leosia nie mogła się nacieszyć. W pierwszej chwili uniesienia przyszłego zięcia pocałowała w głowę. Zdało się jej to dowodem takiego taktu, takiej wyższości, iż się wychwalić dość nie mogła...
Felicya trochę niespokojna była, jak się ma przedstawić temu na pół dzikiemu bratu... Malborzyński chętnieby był się wkręcił dnia tego do salonu, aby odwiedzin być świadkiem, lecz zaklął go Leon, by nie przychodził, bratu przyrzekłszy tajemnicę...
Nadzwyczaj skromnie, jak zawsze, ale ze staraniem największem ubrały się panie, marszałkowa nie chciała występować, aby nie okazać, że była uprzedzoną, jednakże śniadanie, usługa, przybranie salonu kunsztownie były obmyślane, aby na człowieku nowym, nieoswojonym z obyczajami większego świata, uczynić wielkie wrażenie...
Ceremoniał i etykieta na dworze pani marszałkowej zawsze się pilnie zachowywały, niekiedy wszakże kamerdyner otrzymywał z rana przestrogę i skinienie, aby dnia tego nic uchybionem nie było...
Naówczas podwajano starań... troskliwość się wzmagała, i dom (pałac raczej, bo go inaczej nie nazywano) w świetniejszej jeszcze występował postaci. Tego dnia pani Falimirska szepnęła staremu kamerdynerowi, ażeby nie bardzo występować, ale nic nie chybić...
— I żeby wszystko było, skromnie, przyzwoicie, ale co się zowie, jak należy.
W ostatku dodała:
— A proszę cię, żeby Jerzy, jak ostatnim razem, nie włożył podartych rękawiczek, służąc do śniadania... Już lepiej żadnych.
Kamerdyner się skłonił nizko...
Gdy bryczka wioząca dwóch braci stanęła przed gankiem pałacu, dwóch lokajów w liberyi z ciżmami i akselbantami, wystąpiło wolnym krokiem z sieni... Na zapytanie o panią, odpowiedzieli ukłonem i wskazaniem na drzwi... W sieni stał stary kamerdyner. Moryś na widok jego się zmieszał, szyderskie usposobienie go odbiegło. Zaimponowała mu ta sień podobna do salonu marmoryzowanego. Tu cisza panowała uroczysta, parapety pootwierane na ogród dozwalały w oddaleniu widzieć zielone i pożółkłe klomby i śliczny krajobraz parku...
W sali nie było nikogo, Leoś na palcach poprowadził brata na prawo. Przeszli piękny gabinet zawieszony obrazami w złoconych ramach, i tu jeszcze nie było nikogo. Za nim dopiero następował mały salonik w którym marszałkowa zwykła była przyjmować, istne cacko... ubrane staremi sprzęty wytwornemi i nowemi fraszkami... Meble okryte gobelinami, portyery, podobne we drzwiach, pełno kwiatów, książek, porcelany, bronzu, marmurów...
Nic podobnego Moryś w życiu nie widział, uczuł się nie swój, zmieszany, okradziony, i choć mu się chciało szydersko wykrzywiać usta, jakoś nie szło... Nie umiał tu ani stanąć, ani się ruszać, nie wiedział co zrobić z rękami i kapeluszem. Wrażenie tego zbytku oddziaływało nań daleko silniej niżby mógł przewidywać... Gniewał się na siebie...
Leoś był jak w domu...
— Chwileczkę tylko — odezwał się — marszałkowa zaraz nadejdzie... Musi się ubierać... Prawda, że tu ładnie?
Moryś odpowiedzieć nie umiał, zapatrzył się na Chińczyka na kominie, który, jakby naumyślnie, język mu wystawiwszy, kiwał się w sposób nieprzyzwoity. Chińczyk ten go dobił, odwracał od niego oczy, nie było sposobu nie patrzeć nań... Gniewać go poczynał wreszcie. Zdało mu się, że umyślnie był postawiony, żeby mu się przekomarzał. Chciało mu się pięścią go uderzyć, aby tego błazeństwa poprzestał...
W tej chwili gdy jeszcze z językiem Chińczyka miał do czynienia, zaszeleściała zasłona we drzwiach, i po cichu, z wolna bardzo, majestatyczna, surowego oblicza, piękna matrona weszła do pokoju...
— A! pan Leon! — odezwała się głosem słodziuchnym. Nic nie wiedziałam! nie oznajmiono mi...
Postąpiła kroków parę, gdy Leoś zaprezentował jej brata.
— Mam honor pani marszałkowej dobrodziejce, przedstawić brata mojego...
— A! bardzo mi miło! podając mu uprzejmie rękę, odpowiedziała z uśmiechem na ustach piękna pani — od dawna pragnęłam go poznać, a nie łaskaw pan byłeś. Mieszkamy w tak bliskiem sąsiedztwie... Ale pan podobno tak wzorowym i nadzwyczaj pilnym jesteś gospodarzem... Przecież nie należy się tak zupełnie od towarzystwa usuwać...
Niech panowie siadają... Śliczny dziś dzień mamy...
Tak się rozmowa zaczęła, marszałkowa pierwsza siadła na kanapce, braciom wskazując fotele. Moryś ledwie się potrafił na przeznaczonym mu umieścić, tak był zmieszany... Siadł z razu na poręczy, co go rozgniewało, ale na to nikt nie uważał... Ochłonąwszy dopiero, począł się przypatrywać wszystkiemu, a najbardziej wspaniałej pani, której wdzięk niespodziany (wyobrażał ją sobie nierównie starszą) zachwycił go. Podobnej kobiety nietylko nie widział w życiu, ale o niej wyobrażenia nie miał. Było to coś jakby z innego zapożyczone świata.
Szczęściem, że Moryś siadł tyłem do Chińczyka i mógł o nim zapomnieć. Kobiety mają szczególny dar odgadywania wrażeń, jakie na mężczyznach czynią, i choć Moryś namarszczał się i krzywił, aby po sobie nie dać poznać admiracyi, w jaką go wprawiło zjawienie się marszałkowej, pani Falimirska jednem spojrzeniem ją odgadła. Uradowało ją to niezmiernie... Więc twarzyczce nadała z łatwością wyraz jeszcze milszy, ponętniejszy jeszcze, i zwróciła się ku temu gościowi, którego rada była oczarować.
Czyniła to w interesie córki i przyszłych interesów familijnych — Morysia skłopotanie nawet pochlebiało jej. Poczęła nacierać nań, wyciągając go na rozmowę, dopomagając mu do niej, podnosząc każde jego słowo, potakując mu, przypochlebiając się nadzwyczaj zręcznie.
Kto inny uczułby może strategię niewieścią w tem przyjęciu. Moryś był człowiekiem zupełnie nowym, a choć Paraski, z któremi obcował, są niewiastami w stanie natury, równie filuternemi, jak panie salonowe — tu wszystko tak jakoś inną przybierało postać, tak było wdzięczne, przysłonione, wycieniowane, delikatne, kunsztowne, iż Moryś zamiast uczuć ochotę do szyderstwa, doznał błogiego jakiegoś uspokojenia i niezmiernie mu się tu wydało przyjemnie.
Ukradkiem parę razy ośmielił się spojrzeć w oczy pięknej pani — w same oczy — wejrzenie się nie odwróciło, źrenice jeszcze pełne blasku uśmiechały mu się sympatycznie, łagodnie... Dźwięk nawet mowy pani marszałkowej miał dlań urok wielki. On co tu jechał z usposobieniem szyderskiem, z chęcią wyśmiewania się i popisu ze swą dobrowolną dzikością — sam nie wiedział jak czuł się zmieniony i zawojowany... innym niż być chciał...
Leoś przyczyniał się po trosze do rozmowy, nie przeszkadzając do niej. Marszałkowa z wielką zręcznością zastosowała ją do domniemanych usposobień gościa... Mówiła o wsi, o gospodarstwie, o pracy, o cichem życiu, jako o rzeczach, których urok doskonale pojmowała; chwaliła skromnie gusta pana Maurycego, o których jej brat wspominał...
Moryś z razu milczący, gdy raz pierwsze lody były skruszone, począł mówić, uczuł się natchnionym, pociągniętym, dziwił się, że mu to tak szło jakoś dobrze i łatwo, i towarzystwo, w którem osowiałym się być spodziewał, wydało mu się — przedziwnem.
Wszystko to było dziełem pół godziny... Ktoby mu był powiedział, gdy wchodził do tego saloniku i spotykał się z Chińczykiem, obrzydliwie popisującym się z językiem tym, że w tak krótkim czasu przeciągu, zapomni o nim i znajdzie się tu jak w domu! Ktoby mu to był powiedział — wyśmiałby go Moryś — a jednak...
Weszła śliczna Felicya... zarumieniona mocno... Leoś i jej przedstawił brata. Z ciekawością wpatrzył się w nią przyszły szwagier — wydała mu się bardzo piękną, nadewszystko skromną jakąś, potulną... ale — dziwna sprawa niezrozumiałej nigdy sympatyi i uroku — matkę znajdował daleko piękniejszą od córki... W tamtej widział coś niedojrzałego, nierozwiniętego, dziecięcego niemal, co mu się, jako z natury praktycznemu człowiekowi, podobać nie mogło... marszałkowa była dlań niewiastą dojrzałą... świadomą życia i nad wyraz ponętną...
A przytem z nią mu jakoś od razu tak szło łatwo... że jej był za to wdzięczny...
Gdy Leoś cichą był zajęty rozmową ze swą narzeczoną — Moryś wciągnięty w opowiadanie o sobie, o swem życiu, ani się spostrzegł, jak mu czas ubiegł do śniadania...
Kamerdyner wszedł w białych rękawiczkach i skłonił się milczący... Marszałkowa powstała z kanapy podając rękę Morysiowi, Leon wziął pannę Felicyę, i wolnym pochodem pociągnęli przez szereg cały wspaniałych pokojów do sali jadalnej.
Tu wszystko znowu nowem było dla zadomowionego wieśniaka, bufet pełny sreber, ściany zawieszone portretami staremi, na stole ustawione misternie szkła, porcelana, kwiaty i tysiączne drobne utensylia do jedzenia, których Moryś świadomym nie był użycia, najczęściej się posługując danemi od natury... palcami.
Marszałkowa, jakby przewidując to, że mógł być zakłopotany, spieszyła z rozpoczęciem... i ułatwiła mu inicyacyę... tem potrzebniejszą, że między innemi przysmakami występowały karczochy...
Moryś ciągle zajęty rozmową z nią, bo nad nim troskliwie czuwała, dawał sobie wina nalewać i wypijał je ochoczo, śmiał się, żartował nawet — i uszczęśliwiał Leona, który nigdy się nie spodziewał, aby odwiedziny w Holmanowie tak nadzwyczaj poszły szczęśliwie. Rozumiał to dobrze, iż winien był wszystko marszałkowej...
Dobry humor i łatwe przyswojenie dzikiego Morysia, miały skutek niespodziany i nadzwyczajny. Zaraz po śniadaniu bracia się zabrali do odjazdu. Marszałkowa za nic ich puścić nie chciała do obiadu. Z góry uwalniając od fraków, mówiąc, że obiad jeść będą en petit comité, dodała ciszej z uśmiechem: en familie... Leoś oglądał się z obawą na Morysia, nie śmiejąc się spodziewać, iż przyjmie zaproszenie. Stał się cud, został Moryś...
Leoś grał w bilardzik z Felicyą, marszałkowa bawiła gościa ciągle, a zabawiała go tak skutecznie, tak go przyswoiła i spoufaliła, iż w oczy jej patrzył i parę razy niby żartem w rękę ją pocałował.
Takiej ręki Moryś nie widział w życiu i ustami nie dotykał...
Sprawiła na nim wrażenie elektryczne... zarumienił się, zadumał...
— Ależ te kobieta! to kobieta! mówił sobie w duchu. — Szatan nie kobieta...
U stołu siedzieli we czworo... Obiad był wytworny, wina doskonałe, Moryś ten tryb życia znalazł nader przyjemnym. Gdy w domu po krupniku i kawałku mięsa brakło mu apetytu do pierogów z serem, tu jadł mnóstwo potraw, ciągle ochoczo, wszystko mu się zdawało smaczne, i tak się czuł silnym, lekkim jak nigdy.
— Umieją żyć! mówił sobie w duchu...
Marszałkowa w końcu obiadu wymogła na nim po cichu słowo, że będzie Holmanów odwiedzał. Wmówiła mu łatwo, że do tego jest obowiązany... Wejrzenie czarnych oczu pięknej pani tak poruszyło do głębi Morysia, iż najuroczyściej to przyrzekł — dodał nawet komplement, który mu się wyrwał nie wiedzieć jak:
— Kto raz był w Holmanowie, pani dobrodziejko, tego zapraszać nie potrzeba... raczejby go odpędzać należało...
Uśmiech słodki dostał w zapłacie...


Miał tyle taktu pan Leon, że gdy wieczorem wracali do Racic, nie tryumfował nad bratem, nie odzywał się prawie. Dość mu było tego, iż Morysia skłonił niejako do współuczestnictwa w swoich projektach. Podziękował mu tylko bardzo uprzejmie za to, że dał się nakłonić do odwiedzenia Holmanowa, i odwiózłszy go, chciał zaraz do Rakowiec powracać. Moryś był milczący, choć na twarzy jego dostrzec mógł brat nadzwyczajnego ożywienia.
W końcu, gdy się w ganku żegnali, odezwał się:
— Słuchajże Leoś, nie praw o tem nikomu... a jak będziesz uważał, że wypadnie mi tam oddać wizytę... no — nie jestem od tego — daj mi znać — pojadę...
Tak się rozstali. Moryś zostawszy sam jeden w swej chacie, długo bardzo chodził po niej, nie mogąc się uspokoić. Znajdował ją i siebie śmiesznym. Przeszłość wracała mu jakby ze zgryzotami sumienia, a dzień ten spędzony u Marszałkowej — dzień jeden, już miał tyle siły, że mu do niej smak odbierał...
Roztargniony dał gospodarskie rozporządzenia na dzień jutrzejszy, i położył się spać, ale zasnąć nie mógł.
Począwszy od Chińczyka, wszystko co widział, słyszał i doznał w Holmanowie, wracało mu na pamięć; rozbierał i krytykował każdy krok i słowo własne, i — choć w ogóle był z siebie dosyć zadowolony, znajdował, że w wielu rzeczach zręczniejszym się mógł okazać. Szło mu o to, jakie wrażenie na pięknej pani uczynił?
Świat ten elegancki, którego nigdy wprzódy nie widział, którym gardził wczoraj, pomścił się na nim teraz, owiawszy go swoim urokiem...
Wśród natrętnych myśli, wracało i wspomnienie groźnego ojca... niepokojące — straszne — lecz odpychał je teraz... Znużony wreszcie usnął, skończywszy na tem, że wszystko to jest głupstwem i że nazajutrz należy do zwykłego życia i zatrudnień powrócić.
Jakoż wstał nazajutrz o zwyczajnej godzinie, pojechał w pole, zmusił się do dawnego trybu i obyczaju — i... skwaszony powrócił do domu. Czegoś mu do życia brakło. Tęsknił prawie do Leosia, ażeby mógł z nim choć mówić o Holmanowie i pani marszałkowej. Uśmiech jej teraz go tak prześladował, jak wczoraj język Chińczyka.
Leoś powróciwszy do Rakowiec, trochę późno, znalazł matkę z panną Damianną w salonie. Wieczorami, gdy nie było Czermińskiego, zasiadały tam zwykle... Czekano na niego wiedząc, że w Holmanowie być musi. Gdy wszedł, matka, która czytała z jego twarzy jak z książki, spostrzegła, że coś nadzwyczaj szczęśliwego przynosił z sobą w duszy... Lecz że kochankom przed ślubem jeden listek uszczknięty z bukietu starczy często na takie nadzwyczajne uszczęśliwienie, nawet się nie spytała... co go tak rozpromieniało?
Leon zbierał się długo na wyjawienie czynu, do którego największą przywiązywał wagę.
— Wie mamcia gdzie ja byłem? zapytał.
— Tego się łatwo domyślić, bo powracasz jeszcze cały przejęty wonią Holmanowa — odpowiedziała matka... Oczy ci się szczęściem śmieją.
— Spodziewać się! odparł Leoś — i gdy się mama dowie, czem ja się cieszę, pewnie radość moją podzieli...
— Dzielże się nią ze mną... zawołała matka, ściskając go — co tam tak osobliwego przynosisz?
— Osobliwego... tak, istotnie, że osobliwego, począł Leoś. Mama się ani spodziewa, ani domyśla, jaki wielki polityk ze mnie i czego ja dziś dokazałem!...
— O! ty moja główko rozumna... zawołała Czermińska — ja po tobie się nawet cudów gotowam spodziewać...
— A właśnie cud zwiastuję! rzekł Leoś; ale o sekret, o największy sekret proszę.
To mówiąc pieszczoch się przysiadł do matki i figlarną zrobił minę.
— Obrachowałem sobie — począł, że mi Moryś nadto szkodzi i dokucza; musiałem go rozbroić.
— Moryś!! Moryś! marszcząc się przerwała matka widocznie niekontenta: — z nim nie ma co poczynać... to uparte stworzenie, i nikogo, oprócz ojca nie słucha.
— A tymczasem, zawołał śmiejąc się Leon — ja go uprosiłem dziś, że pojechał ze mną do Holmanowa. Zabawił zamiast pary godzin, cały dzień, i marszałkowa go oczarowała, że powrócił jak pijany.
Leoś się zaczął śmiać...
Panna Damianna, która nie spostrzeżona stanęła była za krzesłem Leosia, i matka, zawołały razem prawie:
— To nie może być?
— Tak jest, jak mamę kocham — potwierdził Leon — tak jest. Jeździł ze mną — i — jest nawrócony.
Osłupiały obie kobiety. Nigdy faworyt matce nie wydał się tak rozumny, tak nadzwyczaj przebiegły jak w tej chwili. Przeciągnąć Morysia na swoję stronę, z nieprzyjaciela zrobić wspólnika, odebrać tyranowi sprzymierzeńca, było czemś tak nie do uwierzenia wielkiem, tak mądrem, że Czermińska w milczeniu, ręce załamawszy, siedziała patrząc na syna i jeszcze niedowierzając, czy nie żartuje.
Leoś tryumfował...
— Powtarzam mamie, żem tego dokazał, i jeszcze raz — o sekret proszę... Moryś pewnie się do tego nie przyzna, boi się ojca, będzie się taił, ale — tak jest...
— To cud! szepnęła matka.
Panna Damianna wzniosła oczy w górę i dodała:
— Prawdziwie gienialny krok... chociaż pan Leon... nie wątpiłam — zdolny jest i urodził się na dyplomatę... ale to... ale to...
Matka tedy zaczęła rozpytywać o szczegóły, a Leon, trochę ubarwiając całą rzecz, walkę z bratem, środki, jakich użył, opisał wszystko. Spytała potem, czy się Moryś tam znaleźć umiał?
— Dość powiedzieć, rzekł Leon, że mi z początku ledwie się dał namówić na godzin parę, a potem dobrowolnie został na obiedzie — i dał się marszałkowej oczarować tak, że wyjechał upojony... i — sam mnie prosił, żebym go tam jeszcze zawiózł kiedy.
Do surowego Morysia tak to jakoś nie było podobne, iż matka tego pojąć nie mogła. Przez dziwną reakcyę Czermińska uczuła zazdrość ku marszałkowej, która potrafiła sobie tak rychło pozyskać tego, nad kim ona nadaremnie pracowała i nigdy się doń zbliżyć nie mogła. Przyszło jej mimowolnie na myśl, jak niebezpieczną, jak zręczną musiała być ta kobieta, co takich cudów, z taką łatwością dokazywała!
Westchnęła, nie mówiąc nic.
Był to wypadek istotnie wielkiej wagi... Umiała go ocenić Czermińska, widząc w nim nadewszystko odjęcie tyranowi prawej jego ręki. Zrobiła tylko uwagę, że teraz nad Morysiem czuwać należy, ażeby się nie zmienił... bo i to było możliwe. Leoś zaufany w sobie, śmiejąc się zapewnił, że to jego rzecz, i że dopilnuje brata, a w zgodzie z nim będzie się usilnie starał pozostać.
Cały wieczór do późna spędzono na szeptach i rozprawach o nadzwyczajnym wypadku. Leoś urósł jeszcze w oczach matki, powzięła o nim wyobrażenie nadzwyczajne... Niemal miłość dla niego poczęła się łączyć z poszanowaniem i obawą.
Tak samo jak w Rakowcach, w Holmanowie oceniono politykę Leosia, którą on podniósł się u marszałkowej.
— Nie zawiodłam się wcale, wybierając go dla Felicyi, mówiła sobie: chłopiec zdolności nadzwyczajnych... c’est un coup de maitre.
Nie mówiąc nic przed córką, gdyż tę uważała za dziecię i rozczarowywać jej nie chciała, Falimirska po odjeździe dwóch braci, poszła się zamknąć w swoim pokoju, miała wiele do myślenia.
Sieć rzucona z razu na jednego z Czermińskich, teraz — dzięki nadzwyczajnemu jakiemuś szczęściu — mogła objąć ich obu... zatem całą tę ogromną fortunę Czermińskiego.
Moryś tak patrzał w oczy pięknej pani, tak był wzruszony, tak posłuszny i widocznie oczarowany, iż dobra matka, dla dziecięcia — musiała, powinna była z tego korzystać.
Piękna marszałkowa — przebywszy różne życia koleje — zupełnie była ostygła. Uczuciową nigdy do zbytku nie była... wiek uczynił ją zimną i marzeniom nieprzystępną... Lecz ten sam wiek i doświadczenie dało jej broń, znajomość serca i namiętności ludzkich, panowanie nad sobą i wszystkie klucze do panowania nad drugimi...
Czuła, że z nasion dnia tego coś niezmiernie — niezmiernie ważnego mogło wyrosnąć. Mogła zawładnąć Morysiem... Odgadywała człowieka.... rozumiała go — była pewna, że roznamiętnić go potrafi — i owładnąć nim.
Nie była wcale pani Falimirska niewiastą ani tak bardzo zepsutą, ani tak przewrotną, jakby się z tych rachub wydawać mogło. Kochała swoje dziecię — no — i siebie — żądała życia w przepychu, w zbytku, na słońcu, dla tego coś warto było poświęcić...
Nie pomyślała wcale o wydaniu się za Morysia, coby może pospolitej kobietce najprzód się narzuciło, wiedziała, że toby było niezręcznością, żeby ją zdemaskowało, na charakter jej cień rzuciło, a nareszcie ze względu różnicy lat byłoby śmiesznem i niebezpiecznem... Morysia chciała mieć na uwięzi, przyjacielem... nie dopuszczając go nigdy do łask zbyt wielkich, zawsze mu dając ich nadzieję.
Do tego dosyć było odegrywać rolę kobiety cnotliwej, a chwyconej za serce, walczącej z sobą... i opierającej się zwycięsko słabości własnej. Tak, chodząc po pokoju, marzyła i układała pani Falimirska, i była najpewniejsza, że plan ten wykona. Nikomu się z niego zwierzać nie potrzebowała... Szczęściem pierwszy krok był uczyniony, pierwszy węzeł zadzierzgnięty... Przy pożegnaniu wlepiła w niego wzrok, którego on zapomnieć nie mógł...
Uczyńmy tu małą uwagę, na stronie: Essencye wyciągane z kwiatów, mocniej działają i upajają niż kwiaty; sztuczne i wyuczone sentymentów pozory silniejsze są od prawdziwych uczuć. Smutno to wyznać, ale tak jest, niestety! Prawdziwa miłość jest bojaźliwa, niezręczna, nieśmiała, popełnia omyłki... ukrywa się gdyby się odkryć chciała, zdradza się gdy się jej taić potrzeba. Zalotność dojrzałych pań, które przeszły szkołę życia, szczególniej dla młodych jest niebezpieczna, działa na pewno, rozumie każde słowo, domyśla się każdego wrażenia... korzysta z najmniejszej słabostki...
Chłodna, wyrachowana, obojętna zupełnie pani Falimirska, która nie miała już ani serca, ani zmysłów... mogła jeszcze doskonale uczucia i wzruszenia odegrywać. Nie uczyniłaby ona pewnie tego za nic w świecie, jak inne znudzone istoty, dla igraszki, dla zabawki, przez lekkomyślność, ale tu szło o los dziecięcia, o jej własny.
Pomimo świetnej na pozór egzystencyi, życie tej kobiety zeszło w niezaspokojonych pragnieniach... Uboga rzucona została w świat możnych, do którego z łaski przypuszczona była. Nabrała jego nawyknień, później na chwilę karmiła się nadzieją, że miłość i opieka księcia L... wprowadzi ją w to zaczarowane koło. To ją zawiodło... Pozbyto się jej wydając za Falimirskiego, który daleko w hierarchii społecznej stał niżej, niż jej pragnienia i nadzieje...
Życie było ciągłą sztuką, złudzeniem, udawaniem, walką... Rosły z niem nienasycone żądze świetności, wielkiej istotnie roli na świecie, blasku, znaczenia i wszystkich nasyceń, jakie daje, zbytek.
Marzeniem jej, snem, ideałem było owo życie prawdziwie pańskie, książęce, magnackie, nieznające prywacyi, olśniewające tłumy... zbliżenie się do sfer najwyższych... przyjęcia na dworze, stosunki ze znakomitościami, rozgłos imienia i rozumu... Chciała w tych krainach widzieć córkę, a jeśli można, wnijść w nie razem, kierować nią, nakarmić się hołdami pospolitych ludzi, po nad których wznieść się pragnęła.
Aby dojść do tego, nic dla niej nie było za drogie — gotowa była poświęcić wszystko... Lecz miała nadzieję, że tak daleko zajść nie będzie potrzebowała, że rozum zastąpi ofiary... których myśl była jej wstrętliwą.
Zyskując Morysia pochlebianiem jego miłości własnej, wciągając go w poufały, przyjacielski stosunek, marszałkowa stawała się prędzej, później, panią całej tej ogromnej fortuny Czermińskich, którą rachowano na miliony... Wczoraj jeszcze mogła się ograniczać jej połową, dziś zdawało się koniecznem mieć ją całą. Moryś pod pewnym względem niemal był jej droższy nad Leona: bo tego była pewna, już miała go — drugiego trzeba było nieodbicie pochwycić i opanować.
Im więcej myślała o tem, tem się bardziej rozgorączkowywała... Chodziła z temi projektami po swoim pokoju już dosyć długo, nie widząc nic i nie słysząc, gdy nagle przelękła się ujrzawszy w progu stojącego Malborzyńskiego, który spokojnie się jej przypatrywał. Wzdrygnęła się jakby ją podsłuchał.
— Pan tu jesteś... od jak dawna? — zawołała przestraszona...
— Przepraszam moją dobrodziejkę — rozśmiał się Malborzyński wesoło — ale bo nie śmiałem przerywać.
— To ja was, panie Aleksy, przepraszam... bom nie spostrzegła. Tyle rzeczy mam na głowie... tyle kłopotów... nie dziwuj się.
Pan Aleksy pocałował ją w rękę.
— E! e! — zawołał — niech bo pani marszałkowa tak nie morduje się myślami. Jakoś to będzie. Chwała Bogu, idzie wszystko doskonale. Możnaż lepiej żądać?... Miała pani matkę, przyjeżdżał brat...
— Cicho! zmiłuj się, nie wygaduj się z tem, mój Malborzyński...
Odeszła kilka kroków, zwróciła się i spytała nagle:
— A cóż tam z tym interesem?
— No — rzekł pan Aleksy — nie mogę się ja pochwalić, żeby mi tak szło, jak mojej dobrodziejce; ale ja, nie desperuję. Jakoś to będzie, to moje staropolskie przysłowie. Chciałem jedną sztuczkę spłatać, no, nie udała mi się.
— Jakąż to?
— Myślałem, że przez Herszka dostanę pieniędzy u Czermińskiego starego...
— A! zlituj się! — zaprotestowała marszałkowa.
— Nie wprost! przez Herszka — dodał Malborzyński — ale ten Żyd, paskudny, odmówił i pośrednictwa.
— Cóż teraz będzie? — zapytała Falimirska.
Malborzyński, który nigdy nie tracił nadziei i rezonu — rozśmiał się naprzód.
— A co ma być? — zawołał — poszukam pieniędzy gdzieindziej. Znaleźć się muszą, jednakże dobrzeby pani zrobiła, gdyby na wszelki wypadek napisała do księcia...
— Wiesz przecie jak nie lubię się udawać do niego... trochę kwaśno ozwała się marszałkowa...
— A to źle — rzekł śmiało pan Aleksy. — Taż to rok już jak książę o nas zupełnie zapomniał... Dla niego nic wielkiego przecie kilka tysięcy rubli. Pani go odzwyczai od dawania... i... to nie dobrze. Słowo daję. Ja jutro, bez wiedzy pani, napiszę.
— Proszę cię...
— Ja to biorę na siebie... Książę zapomina o nas zupełnie... Opiekun, ma obowiązki.
— Powie, że się rządzić nie umiemy...
— Ja się wytłumaczę — gorąco począł Malborzyński. — Trudno walczyć z suszą i deszczami i rozkazywać urodzajom... Skromniej żyć niepodobna...
Myśli pani Falimirskiej wśród tej urywanej rozmowy, widać gdzieindziej były zabiegły, zadumała się, poczęła chodzić roztargniona, i stanąwszy nagłe przed panem Aleksym, rzuciła mu po cichu pytanie:
— Powiedzże ty mnie — proszę — bo niepodobna, żebyś o tem nie słyszał i nie wiedział, jak ludzie oceniają majątek cały Czermińskiego?
— O! to bo trudne bardzo do rozwiązania pytanie — odezwał się Malborzyński. — Człowiek ten tak się tai z majątkiem, jak drugi ze zbrodnią...
Czy pani uwierzy, że ludzie nie wiedzą o dobrach nawet jego... które ma rozrzucone po całym kraju?
O kapitałach mowy nie ma, tych nie dojdzie nikt... Hersz dawniej mi mówił, że lekko go szacuje na dobrych kilka milionów rubli, tak około dziesięciu...
Marszałkowej zabłysły oczy.
— Doprawdy?
— Hersz prędzej nie doliczył, niż się przeliczył — mówił Malborzyński. Gdyby ten człowiek miał mniej, to już doszedł do tego, że przy skąpstwie, krociami co rok uskłada... A podrady, a budowle, a kolosalne dzierżawy rządowe...
Opowiadanie uśmiech błogi wywoływało na twarz pani Falimirskiej.
— Ale to istny smok co skarbów pilnuje, siedzi na nich, drugim przystępu nie daje, a sam z nich nie korzysta...
— Kiedyś przecie — westchnęła marszałkowa — dostanie się to synom...
— Kiedyś — tak — a no, to żelazny człek.
— Wiele on mieć lat może?
— Kto go wie!... sześćdziesiąt kilka — siedemdziesiąt... Na nim nie znać wieku... zawiędły... twardy. Może żyć nie wiedzieć jak długo...
— Otyły! — szepnęła cicho Falimirska zadumana — i jakby się przelękła tego wyrazu, który zdradzał myśl niedobrą, poprawiła się zaraz...
— Niech tam sobie jak najdłużej żyje, robi i zbiera, tem lepiej. Nasz pan Leon w jego ślady wstępować nie myśli, więc tem lepiej, gdy mu ojciec przysporzy...
Rozmowa ciągle potrącając o Czermińskich o interesa, trwała do wieczerzy... Malborzyński spoglądając na swą panią, znajdował ją dziwnie w sobie pogrążoną i niezwyczajnie poważną, jak gdyby nosiła jakąś myśl, która ją całą przepełniała... Musiał się jednak wyrzec badania... była milcząca.


Oprócz klucza Rakowieckiego, do którego należały Racice, w tej samej okolicy, o mil parę nabył w lasach pan Czermiński rozległe dobra, zrujnowane, zniszczone, osławione z lichej ziemi, z włościanami zubożałymi, z budowlami w gruzach... ale za bardzo tanie pieniądze. Nikt ich naówczas kupować nie chciał, bo ciężary były znaczne, a dochodu z nich dobyć zdało się niepodobieństwem. Proszono się z niemi. Stary spekulator korzystał z tego położenia, kilka dni objeżdżał i obchodził całą peryferyę, przerzynał się przez bagna i lasy... nie odpowiadając na pytania rozpatrywał się, stękał — i odjechawszy naprzód z niczem, ostatecznie podał cenę i warunki tak uciążliwe, jak gdyby chyba nabywać nie chciał.
Skończyło się jednak na tem, że rodzina na którą przypadała ta ruina, przymuszona zgodziła się na wszystko, i Czermiński kupił Zamoroczany... Śmiano się z niego... Tymczasem zaczął pędzić smołę, pobudował gorzelnie — i w lat kilka... ci co się z niego śmieli, zaczęli mówić, że niepoczciwie oszukał rodzinę, od której nabył majątek...
Główne fundum, niegdyś ekonomia pono królewska, tak było podupadłe, jak wszystkie folwarki. Dwór się był spalił, z jakiegoś pól murowanego lamusu zrobiono mieszkanie dla ekonoma. Rządców nigdzie nie trzymał Czermiński i brzydził się tem nazwiskiem... Ekonom i pisarz musieli starczyć, on sam dojeżdżał, a w Zamoroczanach, gdzie kontrola pono była trudna... posadził, Bóg wie z kąd ściągniętego starego człeka... którego się wszyscy lękali jak szpiega... Napróżno próbowano go ztamtąd wykurzyć, dwóch ekonomów wyleciało, a on został...
Ta bieda, nie wiadomo zkąd sprowadzona, siedząca na karku ekonomowi, w tej samej murowańce, zwała się po prostu: pan Łukasz.
Nazwiska jego nawet nikt nie wiedział... Człek dobrze stary, zaschły był, średniego wzrostu, silny tak, że łamał podkowy, a choć musiał mieć lat sześćdziesiąt kilka i siwiuteńki był, orzechy gryzł i pieszo chodził po całych dniach, kija tylko na psy, a czasem na ludzi w szkodzie używając. Ten pan Łukasz, z rozkazu Czermińskiego, miał do swego rozporządzenia konia, jakiego sobie wybrał, siodło lub wózek; chłopca, gdy go zapotrzebował; gospodynię, która mu jeść gotowała; ordynaryę bardzo sutą, bo i słoninę, sadło, kiełbasy i jaja pobierał, i rozmaite niesłychane dodatki. Tak wyposażonego oficyalisty nie było do koła. Dwa półsetki płótna nawet i skóry na buty mu wydawano ze dworu.
Było to narzekanie powszechne, bo brał wszystko i upominał się o najlepsze, a nic nie robił. Gdy czasu gorących żniw poprosił go najgrzeczniej ekonom, aby około robocizny postał, musiał mu się wprzódy wytłumaczyć — gdzie, jak, dla czego, i ledwie go skłonił, żeby się pofatygował.
Nie lubili go ludzie, ale zdawał się o to dbać mało; bali się go okrutnie, bo oko miał tak bystre, że podpatrzył czego nikt nie widział, a przynajmniej co się zdało zakryte, że nikt dojrzeć nie był powinien...
Czasami ten pan Łukasz absentował się dziwnie po całych tygodniach, nie wiedzieć dokąd wyjechawszy, ale nikt nie miał prawa go pytać.
Jeden z ekonomów, Milczyński, spróbował go o to oskarżyć przed Czermińskim i dostał okropnego nosa.
— Acanu co do tego? On tu nie do pomocy mu dodany... To moja sprawa... Proszę mi nosa nie wtrącać w to, co pan Łukasz czyni...
Inny znowu dopatrzył, że Łukasz ów bez niczyjego zezwolenia, posiał dla swojej gospodyni trzy zagony lnu; doniesiono Czermińskiemu, lecz zburczał, że mu nie dano pola więcej.
Słowem był to faworyt, zwano go zausznikiem, strzeżono się go jak ognia.
A był człek osobliwy... Coś w nim zdradzało starego żołnierza, lubił myśliwstwo, włóczył się po lasach, przytem po swojemu był pobożny. Krzyże stawił po drogach... i dzieci wiejskie lubił, a urwisowstwa ich tylko uczył. Śmiech było patrzeć.
Miał fantazye różne. Czasem do zbytku wesół, parł się między ludzi i gęba mu się nie zamykała; to znowu milczał, słowa z niego nie było dopytać, huczał, klął i łajał. Miewał jak mówiono „chandry“.
Zajmował w murowance najlepszą izbę dla siebie, alkierz dla gospodyni, spiżarnię i kuchnię.
Gospodynie, najczęściej młode rekrutki sobie wybierał, bo mówił, że stare mu obrzydliwość robiły, a tym na folwarku wolno było co chciały. Ekonomowe rady sobie z niemi dać nie mogły, kłótnie wrzały nieustannie... a pan Łukasz skarg ani chciał słuchać. Musiano to znosić, nie było sposobu.
Doświadczywszy że go wyrzucić nie mogli, ekonomowie i ekonomowe nawet w końcu mu się akkomodowały jak umiały, kłaniano się panu Łukaszowi i słuchano go we wszystkiem. Lecz, prawdą a Bogiem, nie wymagał wiele i nic takiego coby ukrywać było potrzeba.
Gdy stary Czermiński przyjechał do Zamoroczan, nigdy gdzieindziej nie stanął tylko w jego izbie, u niego siedział, jego gospodyni sobie gotować kazał, i jak zaczęli z nim gadać, to często całą noc przegadali.
Na widok dziś przybywającego, wysunął się zaraz z murowanki pan Łukasz jak stał, w samodziałowej świtce — i powitał ukłonem milczącym w progu. Czermiński na ekonoma i pisarza nadbiegających ledwie spojrzał, i wszedł do izby...
Ranek był z przymrozkiem... podróżny pono głodny... pan Łukasz wszystko to poznał z twarzy, i wnet zawołał gospodyni... krzycząc: jeść!
Sam z szafki dobywał chleb, masło, wódkę i kiełbasę wędzoną. Gospodyni, już w takich razach doświadczona, zarządziła szybko jajecznicę i nastawiła pekeflejsz.
Czermiński zrzucił ubranie i siadł przed kominem... Pan Łukasz... przyniósł mu tu flaszkę z wódką i przepił do niego... Oba po kieliszku wychyliwszy, zakąsili kiełbasą. Mogli już czekać cierpliwiej na jajecznicę, i nastawiony pekefleisz.
Dopiero Łukasz poszedł wyjrzeć za drzwi, czy kto nie stoi pod niemi, coś szepnął gospodyni, i wróciwszy do izby, stanął przed Czermińskim, ręce zakładając na piersiach.
Widać było i z postawy, i obejścia, że byli z sobą bardzo dobrze i poufale. Czermiński głowę podniósł ku niemu, zrobił znak jakiś ręką i słuchał.
— Po staremu — po staremu odezwał się cicho i zwolna pan Łukasz... Leoś jeździ do Holmanowa... to darmo... Jego trzeba będzie pchnąć chyba daleko, a tak go nawet na łańcuchu nie utrzymasz. Chłopiec zwaryowany.
Tu się zbliżył i pochylił.
— Tylko się ani złość, ani gryź — rzekł (panem go nawet nie nazywając) — na wszystko jest rada... Leon nietylko sam szaleje, ale i drugich bałamuci...
Czermiński nagle głowę podniósł, jakby pytał: — Kogo?
— Matkę, toby było nic... Wiadoma rzecz, ona z nim i za nim zawsze trzymała — a no Morysia woził do swojej belli, raz i drugi. Moryś z nim już trzyma...
Usłyszawszy to, porwał się ze stołka Czermiński, blady z zaciętymi usty — nie powiedział słowa, ale twarz wyraz tak straszny przybrała, że pan Łukasz spojrzawszy nań, przypadł i za rękę pochwycił...
— Nie alteruj się, na to radę znajdziesz — rzekł — com ci miał taić! To sprawa nie przelewki... Leoś intrygant, chłopiec zepsuty, z nim trzeba prędko radzić... bo w domu biedy naprowadzi. Moryś dobry człek, ale głupi, a to furfant i przebiegły...
— Moryś!.... nie może być!... krzyknął Czermiński. Wyrwało mu się to z gniewem, który go dusił — kłamstwo... Moryś — nie — nie! To mój!
— Ino słuchajże — chwytając go za rękę znowu rzekł pan Łukasz — ty wiesz, że ja bzdurstw nie powtarzam... Mogę ci autentycznie powiedzieć, kiedy go Leoś zawiózł do Holmanowa, i jak długo bawili — i kiedy byli powtórnie... jak go ten tam pani matki gagatek potrafił podejść i obałamucić — nie wiem — ino rzecz pewna, tak jest!
— Babę trzeba wykurzyć! stłumionym głosem zawołał Czermiński. Nie ma rady, przecz[1], fora, won...
I ręką machnął ze złością...
— A jak? myślisz że to łatwo! począł Łukasz chodząc. Ma opiekuna księcia...
— Hołysz...
Trząsł się Czermiński — wzdrygał, głową rzucał, i przemogłszy się, siadł na krześle znowu...
— Gadaj co wiesz...
— Com ci powiedział, odezwał się Łukasz, najważniejsza rzecz. Wolałem od razu dać ci siekierą w łeb, teraz już nie tyle poczujesz... bo przeciw tego reszta — głupstwo. Hersz do tej pory nie zrobił nic — dla czego nie wiem. Boję się czy z Malborzyńskim nie ma konszachtów...
Czermiński ruszył ramionami...
— Bredzisz — rzekł krótko...
— Malborzyński wszędzie szuka kilku tysięcy rubli... Podatki zaległe, nieopłacony bank, procenta, a w domu ani grosza. Nikt mu nie daje.
Wiadomość ta zdawała się przyjemną Czermińskiemu, spuścił głowę i zadumał się, może nad tem jak z niej będzie korzystał... Nagle spytał:
— A kwoka była tam?
— Obiedwie — razem, zaraz po twoim wyjeździe i dnia nie straciły... Ale ostrożnie, poszły pieszo, polami, i jejmość je przyjmowała w chacie w ogrodzie. Pewne, że o nich nikt nie wie...
Śmiał się Łukasz, Czermiński zaciął usta.
— Siedziały godzinę czy więcej... kończył pierwszy... Spiskowały...
Czermiński usłyszawszy ten wyraz, popatrzył na mówiącego długo, dobył z kieszeni kawał zmiętego papieru, w silnych rękach poszarpał go w drobne części i ze złością w komin rzucił. Wejrzeniem dawał do zrozumienia, iż tak sobie ze spiskującymi postąpi.
— Było mnie słuchać dopóki czas — odezwał się pan Łukasz z wolna. Prosiłem cię, abyś nie lazł w to błoto, i Rawskiej nie brał, z tą wszystką biedą i paskudztwem, które ona ci wniosła... Mówiłeś że chcesz mieć za co ręce zaczepić — a noś się stał niewolnikiem jej i pokutujesz... Co ci z tego przyszło? alboś ty się ze swoim rozumem nie dorobił i tak majątku? Masz czegoś chciał... Pociecha z dzieci — i wieczna groźba z tą kwoką, co gotowa wszystko wyśpiewać jak się rozzłości! Trzymasz ją w ręku! Ale, bodajeś tak... ona ciebie ma w garści... Co ty jej zrobisz? Masz czegoś chciał. Oto tobie Rawska! oto tobie pańskie ochłapy!...
Splunął mówiąc pan Łukasz. Czermiński, który się nie mógł był oburzyć za te zuchwałe wyrazy — zmilczał.
Trwało z obu stron to milczenie dosyć długo. Łukasz poszedł do stołu i powtórnie się wódki napił; chciał namówić Czermińskiego na nią, ale ten ręką kieliszek odtrącił.
— Leosia zasłać zaraz... gdzie pieprz rośnie...
— Dokąd? zapytał siedzący.
— Jak najdalej... Albo ja wiem?... A nie zechce być posłuszny? wydziedziczyć... Wszystko twoje, dorobkowe, masz prawo...
Nie zdawał się już słuchać przybyły, tak się dziwnie w ponurem dumaniu pogrążył... Twarz, jak zapomniana, straciła wyraz, opadła, usta się na pół otwarły bezsilne... oczy osłupiały. Łukasz dopatrzywszy tego, przystąpił i wstrząsnął nim biorąc za ramię...
Jak zbudzony ze snu Czermiński się odezwał boleśnie:
— Moryś! I ręką uderzył po kolanie... Posłać po niego, tu — niech przyjeżdża... parobka — zaraz...
Pan Łukasz postąpił ku drzwiom, czekając potwierdzenia.
— Posłać! powtórzył Czermiński — zaraz.
Ruszył się pan Łukasz posłuszny, a dostrzedz było można, iż gdy ludzie nań patrzyli, z panem Czermińskim inaczej się obchodził, wcale nie tak poufale jak sam na sam. Dziwny był stosunek między nimi. Stali jakby na równi z sobą, gdy drzwi były zamknięte, przy obcych pan Łukasz grał rolę oficyalisty.
Najroztropniejszego chłopaka ze stajni, na najlepszym fornalskim koniu wyprawiono do Racic, a już siedzącemu na siodełku sznurkami poprzymocowywanem, po kilkakroć powtórzył pan Łukasz, aby panicza koniecznie i niezwłocznie przystawił, bo tu na niego ojciec czeka. Kazano mu się spieszyć, konia nie zmarnować, ale też nie żałować. Chłopiec, któremu ta przejazdka swobodna lepiej smakowała niż robota w domu, kopnął się żywo... Ale do Racic był dobry kawał drogi, choć manowcami i na prostki.
Już nad wieczór, konia dobrze zmachawszy, stanął Iwaś w Racicach, a jak miał dyspozycyę, natychmiast, nie zajeżdżając nawet do stajni, poszedł do drzwi folwarku.
We drzwiach stał, z krótką fajeczką w ustach, w boki się wziąwszy, pan Ziombek, który u Morysia obowiązki ekonoma, pisarza i gumiennego pełnił.
— Zkąd? zapytał.
— A — z Zamoroczan — proszę pana...
— Z czem?
— Po panicza, żeby „czuj duch“ do starego pana przyjeżdżał, bo tam pilno czegoś potrzebny...
— Ale! rzekł obojętnie Ziombek, i fajkę palił, jak gdyby nigdy nic.
Chłopak stał.
— Muszę do panicza, rzekł, bo pilno przykazano.
— Będziesz go widział! odparł Ziombek — panicza nie ma w domu.
— A gdzież?
— Albo on mi mówi dokąd jedzie? Co to ja jego guwerner? zaśmiał się pisarz i ruszył ramionami.
Chłopcu się zrobiło markotno, poskrobał się w głowę. Pisarz widać się rozmyślił.
— Kto wie — trzebaby posłać chyba dowiedzieć się do Rakowiec...
Pomilczawszy, uśmiechnął się złośliwie, jedno oko mrużąc. — Chłopiec spuścił głowę.
Roztropny był — wziął się na fortel.
— Jak panicza nie ma — to co robić! pójdę konia postawię — a co stary pan powie... co mnie do tego! Przykazanie było strasznie pilne... Powiem, że panicz mnie z niczem odprawili.
Znowu tedy do głowy się wziął, z wielkiego frasunku. Ziombek pomiarkował, że może być odpowiedzialny.
— Trzebaby posłać do Holmanowa. Kto wie — może tam — a to bliżej.
— Jabym i sam dojechał — bo koń nie tak to jeszcze zmęczony...
— No to jedź — rzekł pisarz — jedź — jak go tam nie zdybiesz, pewnie już tu będzie...
Uśmiechnął się dziwnie.
Nie wiele myśląc, chłopiec się konia uczepił i na siodło wgramolił, a choć szkapie się od stajni odchodzić nie chciało — zaciął ją i ruszył. Ziombek patrzał obojętnie. Znów tedy kłusem, przez ściernie szłapał posłaniec za zgubionym paniczem. W istocie znajdował on się w Holmanowie.
Tych parę tygodni dziwną zmianę w życiu jego zrządziło. Moryś stał się doradcą i przyjacielem domu marszałkowej, która rady jego zasięgała, unosząc się nad jego rozumem i praktycznością, dając mu nawet pierwszeństwo na osobności nad Leosiem... dziwną serdecznością, która obiecywała Morysiowi w przyszłości... on sam dobrze nie wiedział co — lecz coś, co mu i miłe było i czem się czuł dumnym. Wśród tej przyjaźni jak promyki przelatywały wyrazy dwuznaczne, drżących rąk zbliżenia, które marszałkowa bardzo szybko usuwała, wejrzenia na przemiany surowe i łagodne. Morysiowi tu dziwnie było jakoś dobrze... wracał pod różnemi pozorami. Najczęściej radzono go się w sprawach gospodarskich, lecz rozmowa poczynała się od nich, a przechodziła na różne inne przedmioty, i kończyła się na tem, że właściwy jej cel odkładano na później.
Moryś był — zawojowany... i trzymany w przyzwoitem oddaleniu.
I on i Leoś znajdowali się właśnie na herbacie w Holmanowie, a Moryś poił się wzrokiem pięknej marszałkowej, gdy kamerdyner przyszedł mu coś szepnąć na ucho... Zmieszany bardzo wstał zaraz, przepraszając gospodynię; za nim ruszył się Leoś, wyszli oba w ganek, gdzie posłaniec, mnąc czapkę w rękach oczekiwał...
Po cichutku mu oznajmił, że stary pan oczekuje na niego w Zamoroczanach, i że kazał przybywać mu natychmiast. Bracia spojrzeli po sobie i odeszli trochę na bok...
Obaj pobledli i zmięszali się, popatrzali sobie w oczy. — Co tu robić?
— No — jedź, Moryś, nie ma rady — a co ci mówić wypadnie — będziesz miarkował...
Podali sobie ręce... Moryś błysnął oczyma.
— Kłamać czy stawić się wprost? — spytał.
— Albo ja wiem! — rzekł Leoś. Może ojciec dla jakiego interesu cię wzywa... kto to odgadnie!
Weszli do pokoju niespokojni. Marszałkowa oczekiwała na nich trochę wzruszona, i skinęła na Morysia. Miała już czas dowiedzieć się zkąd, do kogo był posłaniec i z czem... Przeczucie jej mówiło, iż Czermiński, sławny ze szpiegostwa, mógł odkryć Morysia odwiedziny w Holmanowie.
— Kochany panie Maurycy, rzekła słodko, pan co masz tyle taktu i rozumu... potrafisz w każdym razie wytłumaczyć się przed ojcem, jeżeliby (co być może) nie podobała mu się zabrana ze mną znajomość...
Nie masz pan potrzeby o niczem więcej mu mówić — oprócz... żeś szukał rozrywki w towarzystwie przyzwoitem. Rozumiem, że o projektach Leosia nie ma potrzeby wspominać.
— A! niech pani marszałkowa będzie spokojna — odezwał się Moryś nadrabiając fantazyą — już ja z ojcem wiem jak mówić...
Piękna pani westchnęła — spojrzała mu w oczy — niby mimowolnie, i zapominając się, z czułością wielką, niby poskramiając ten wyraz potęgą woli.
— Mnie tylko o to idzie, aby ojciec nie zabronił tu bywać panu... a! toby mi było bardzo — bardzo przykro... Wstydzę się — ale w tak krótkim czasie, potrafiłeś pan tak mi się stać niezbędnym... (uśmiechnęła się smutnie) — zatęskniłabym za nim...
Moryś się zaczerwienił.
— Gdyby nawet ojciec tak był nielitościwy — rzekł po cichu — nie wiem, chybabym mu się stał nieposłusznym...
— A! Broń Boże! ja tego nie chcę! — przerwała Falimirska — siać w rodzinie niepokój...
Moryś nic nie odpowiadając już, sięgnął po białą rękę, której mu nie odmówiono. Bojaźliwa, drżąca wysunęła się ku niemu ta śliczna rączka, pielęgnowana tak starannie, a gdy ją do ust niósł, mógł czuć leciuchny jej uścisk, chociaż natychmiast wyrwano mu ją z przestrachem. Marszałkowa niby mocno poruszona poszła do okna...
Leoś pożegnał ją także, musiał biedz matce oznajmić o zbliżającym się tyranie. Poszeptali coś z Felicyą, i dwie panie zostały same... Moryś nawet już nie wstępując do Racic, mimo nadchodzącej nocy, posłańca wziąwszy na swą bryczkę, konia uwiązać kazał za nią, i ruszył do Zamoroczan.
Nie chciał mieć sobie do zarzucenia oporu woli ojca i opóźnienia. Przez drogę dosyć mu zostawało czasu, by się namyślić, jak w każdym razie miał się tłumaczyć... Już to samo, że ojciec go powoływał nie do Rakowiec... dawało odgadywać sprawę ważną. Obawiał się Moryś, aby go gdzie daleko i na długo nie wysłano... Różne inne też myśli przychodziły.... Moryś wszakże, który dotąd był faworytem, polegał wiele na łasce ojca i na umiejętności znalezienia się z nim.
W nocy jadąc, pobłądzono trochę, droga była zła; nazajutrz do dnia dojechali do Zamoroczan... Chociaż dopiero na brzask się brało, tu już, po gospodarsku, świeciło na folwarku i ludzie się ruszali. W oknach pana Łukasza ogień widać było. Czermiński wstał od godziny. Jak mu tylko dano znać o synu, skinął na Łukasza, aby sobie precz szedł i samych ich zostawił. Gdy Moryś od progu przybliżał się dla ucałowania ojcowskiej ręki, pana Łukasza już w izbie nie było. Zostali sami, Czermiński stał blady, z rękami założonemi w tył, synowi jedną z nich wyciągnął i zaraz cofnął. Z twarzy poznał Moryś, że się źle święci. Lecz z razu stary ani słowa nie rzekł, oczyma mierzył... Moryś mu się uśmiechał.
— Cóż to i pan Maurycy... do Holmanowa już? Ha?...
Począł głos podnosić: — Do spódniczek! do Holmanowa! do jedwabnych! A parcianych waćpanu nie dosyć? Ha!! Paraski wasanu zbrzydły!
Zakrztusił się stary z gniewu.
Ten piorun z razu zmieszał Morysia niezmiernie, lecz wnet oprzytomniał.
— Leoś mnie namówił pojechać — rzekł — przecie w tem nie ma nic złego...
Czermiński milczał, łykając ślinę i rzucając się.
— Nie ma złego! Jest złe! Chcecie się dać opanować ladajakim babom... Ty — Moryś! — Niechże ten błazen Leoś — ale ty... ty!... Splunął.
— Dla czegoż się ojciec tak gniewa? odparł ufny w łaskę Moryś. Przecie mnie tam nie zjedli...
Odwrócił się od niego Czermiński...
— Służyć... temu sowizdrzałowi... dziewosłęby...
Klął niezrozumiale... Począł chodzić po izbie. Moryś stał. Parę razy zaczynał coś mówić, chcąc się tłumaczyć; nakazano mu milczenie — zamilkł...
Kwadrans czasu upłynął; ojciec się zdawał namyślać co ma począć.
— Dosyć tego! wybuchnął nareszcie. Wyście smarkacze, zguby nie widzicie, matka ślepa... ja nie dopuszczę. Dosyć romansów z temi bankrutami... Pojedziesz ztąd wprost do Zaczałowa, i ani mi się ruszysz... Leon gdzieindziej.
— Ale ja tak nie rozporządziwszy się w Racicach odjechać nie mogę! bąknął Maurycy...
— Co? przyskakując krzyknął ojciec. Czy to Racice twoje? Ty koszuli swojej własnej nie masz na grzbiecie. Racic więcej ani powąchasz, na ekonoma do Zaczałowa...
Z Leonem wiem co zrobię...
Do Zaczałowa — jak stoisz...
— Ale — kochany ojcze... począł Moryś.
Stary gdy wpadł w gniew przestawał być milczącym, wyrazy mu wylatywały z ust jak wrzątek z garnka na ogniu.
— Tu nie ma kochanego ojca... Zdrajcy! szpiegi... przechery... co godzicie na moje życie... spokój... I ty! i ty! Do Zaczałowa...
Zaczałów leżał o dobre mil piętnaście, kędyś za Słonimem... Maurycy nie ruszał się jeszcze w nadziei, że ojca zmiękczy; lecz gniewny był tem bardziej, im więcej dawniej ufał Morysiowi.
— Ja proszę ojca... począł zmieszany i wzburzony syn, cisnąc się do ręki.
Stary go popchnął z gniewem.
— Precz! do Zaczałowa — albo nigdy mi więcej na oczy... Ta baba mi moje własne dzieci chce pozabierać. Niedoczekanie jej — niedoczekanie!... I powtórzył raz jeszcze: — Do Zaczałowa...
Gdy w gniew taki wpadał Czermiński, nie było z nim co robić — należało mu zejść z oczu. Moryś też naostatek widząc, że go nie zmiękczy, zawrócił się ku drzwiom i wyszedł.
W progu murowanki spotkał pana Łukasza, który go oczyma dziwnemi zmierzył i ustąpił mu z drogi. Ponieważ konie były zmęczone, przy najlepszej chęci niepodobna było natychmiast wyruszyć. Maurycy po namyśle zaszedł do ekonoma, swobodnie dosyć oznajmił mu, iż ojciec kazał jechać w pilnej sprawie, poprosił, aby popas przyspieszono, a sam już ochłonąwszy, przymówił się o śniadanie.
Maurycy miał charakter szczególny... nic go tak dalece nie poruszało, żeby o życiu i sobie zapomniał... Wierzył w swoją energię, nie lękał się łatwo, i po pierwszem wrażeniu prędko do równowagi powracał...
Na rożku stołu napisał kilka słów, kazawszy sobie podać papieru... listów parę przygotował i do kieszeni je włożył. Zjadł co mu dano, i spokojnie na bryczkę oczekiwał... Wygnanie to, gniew ojca — zbytnio nim nie wstrzęsły — myślał już jak się ratować. — Ojciec przecie się nie obejdzie bezemnie, rzekł w duchu. Zobaczymy...
Tymczasem oczekiwano tu także na Leona, bo Czermiński rozmyśliwszy się, nocą po niego człowieka do Rakowiec wyprawił. W skutek narady z Łukaszem, obu teraz chciał internować w dalekich dobrach, nie dając się im z tamtąd ruszyć, dopókiby Falimirskiej precz nie wypędził z okolicy, i majątku nie zlicytował. Bronił się jak mógł. Przypuścić nawet nie chciał, aby syn jego miał się żenić z córką kobiety marnotrawnej i zrujnowanej — groziło to przyszłości jego fortuny, a nad nią nic droższego nie miał...
Leoś z oznajmieniem o ojcu przybiegł do matki, lecz ponieważ po niego nie przysłano, nic jeszcze tak groźnego nie widział. Zbudzono go w nocy rozkazem, aby natychmiast się stawił do ojca... To dawało do myślenia... Hałas, jaki zrobił przybywający posłaniec, zbudził panią Czermińską i pannę Damiannę. Wszystko się zbiegło na radę. Wiedziano już o zawołaniu Morysia, zwiastowało się coś groźnego...
Czermińska gniewnie chodziła po pokoju, to płacząc, to ręce łamiąc, to całując syna, to mrucząc coś i odgrażając się. Były narady różne. Chciano Leosia położyć w łóżko i uczynić chorym... panna Damianna ukryć go radziła i powiedzieć, że nie ma w domu. Matka sama nie wiedziała co począć, lecz on oświadczył się sam, że pojedzie — i — co ma być niech będzie — lepiej natychmiast... niż kiedyś!
— No, to jedź — energicznie rzekła matka... — Jak przyjdzie do ostateczności... choć ojciec uparty i ma swoją wolę — i ja coś potrafię.
W ostatnich słowach była groźba znacząca, zimna, pewna siebie.
— Chce — to będzie miał! dodała po cichu. Leoś natychmiast zaprzęgać kazał; matka go kawą napoiła na drogę, obwiązano mu szyję, list do Holmanowa obiecano raniuteńko odesłać — pojechał...
Moryś już był zmuszony do tego nieszczęsnego Zaczałowa wyruszyć, bo Łukasz trzy razy przyszedł od ojca napędzić go, aby natychmiast się wybierał, gdy o parę wiorst od Zamoroczan na drodze spotkał się z jadącym bratem.
Zsiedli obaj z bryczek. Moryś mu w kilku słowach oznajmił co go czeka, i jak strasznie gniewnym zastał ojca.
— Choćby nas porozpędzano — odezwał się Leon, zobaczysz, że to długo nie potrwa...
Poszeptali z sobą, ścisnęli się za ręce — Leon pospieszył na folwark.
Tu całkiem inne go niż Morysia czekało przyjęcie; Czermiński bowiem z nim zawsze był inaczej, gniew miał czas ostygnąć. Na faworyta mógł się passyonować, z gagatka matczynego zwykł był szydzić i urągać mu się, wiedząc, że to go więcej pewnie zaboli.
Przyjął go więc zimno... pogardliwie.
— Bardzo pana Leona przepraszam, że go tak pilno wezwałem nie dając mu się wyspać w ciepłej pierzynie... Pewnie to asindziejowi nie w smak będzie, miłe sąsiedztwo porzucić, i szacowne stosunki z babami... Tymczasem trzeba, byś raczył jechać do Borów... i tam siedział, dopóki nowych nie dam rozkazów.
A że Leoś nie wzruszony wcale stał i słuchał, nie okazując nawet, żeby to na nim zrobiło wrażenie, Czermiński dodał nagle zmieniając ton:
— Jedź kpie jakiś na rekolekcye... Dosyć mi tych romansów... świnie ci każę paść. Rozumiesz smarkaczu jakiś? Do Borów — wprost, natychmiast... Precz.. Wskazał ręką na drzwi. Leon słowa nie mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Ta zimna krew i posłuszeństwo, coby miały ukołysać starego, zrodziły w nim gniew większy jeszcze. Nie dając nawet wypocząć nawet synowi, kazał natychmiast konie mu dać folwarczne i wieźć na miejsce przeznaczone.
Bory leżały w Pińszczyźnie, w kącie zapadłym otoczone błotami, tak, że suchalejami tylko dostać się do nich było można, wygnanie to było istną męczarnią, bo Leon pozbawiony tu być musiał wszelkiego towarzystwa ludzkiego. Sąsiedztwa nie było żadnego, dom lichy... nawet samo przeżycie dla pieszczonego dziecka było trudne... Skazany był na stół ekonomski, równający się więziennemu.
Zawahał się z razu Leoś, bo znał z odgłosu ten Sybir (tak go nazywano pospolicie) — lecz duma pewna i nadzieja w matce nie zezwoliły mu prosić, o łaskę, której zresztą wcale się otrzymać nie spodziewał...
Blady, z usty zaciętemi, siadł pan Leon na bryczkę, i rzekł w duchu:
— Do Borów, to do Borów... co robić. Juściż z tego nie umrę... a całe życie tam siedzieć nie będę...


W Holmanowie następnego dnia panowała cisza smutna... Felicya otrzymawszy list, umyślnie napisany wesoło, nie straciła nadziei prędkiego widzenia narzeczonego; marszałkowa, choć ją Czermińska starała się uspokoić i zapewnić, że nic złego nie dopuści, niepokoiła się czując nadchodzącą burzę.
Była ona nieunikniona w każdym razie, prędzej czy później musiała przyjść — trzeba było walczyć z przeszkodami... lecz pani Falimirska spodziewała się mieć czas lepiej do tej się przygotować walki. Chodziła niespokojna bardzo, tając przed córką ten stan ducha i udając wielką pewność siebie. Obawiała się stracić Morysia szczególniej, wprzódy niżeli się zapewniła, że zawiązanej przyjaźni zostanie wiernym. Pomimo ufności, jaką miała w potędze swojego wdzięku i insynuacyi — czasem ogarniała ją trwoga, bo serca ludzkie są niestałe.
Przez cały ten dzień i następny z Holmanowa napróżno wyglądano wieści nowej... Trzeciego dnia Malborzyński, wróciwszy z okolicy, przywiózł plotkę chodzącą po sąsiedztwie, że stary Czermiński obu synów skazał na wygnanie, jednego osadziwszy w Zaczałowie, a drugiego w Borach. Nie bardzo temu wierzyć chciano, lecz na zajadłego człeka było to podobne.
Felicyi o tem nie powiedziano nic.
Wypadki te byłyby silniej zatruły spokój domu, gdyby szczęściem właśnie, jak gdyby umyślnie na pocieszenie zesłany, nie nadjechał trzeciego dnia, książę opiekun... Nigdy może tak pożądany tu nie był, tak radośnie go nie witano... Nie śmiano się go spodziewać, spadł jak z nieba... Czekał go i Malborzyński od dawna, nie mogąc nigdzie tych trzech tysięcy rubli wykołatać, a spodziewając się, że marszałkowa je od niego otrzyma.
Słówko o księciu Auguście, którego poufale i szydersko niektórzy, zamiast Augustem, Augustulem zwali.
A najprzód zacznijmy od rysopisu. Książę miał lat około sześćdziesięciu, lecz życie czynne i żwawe prowadząc, nie chcąc zestarzeć, a raczej nie umiejąc, wyglądał dosyć młodo... Nie starał się o to zbytecznie, nie farbował włosów, nie ściskał się, nie zapożyczał młodości od żadnych środków sztucznych — pozór jej dała mu poczciwa natura i może charakter, który nigdy głęboko w przepaści życia zapadać mu nie dawał. Trzymał się na jego powierzchni.
Słuszny, urodziwy, niegdyś bardzo piękny, dziś jeszcze przystojny i nadzwyczaj miły, książę miał fizyognomię dystyngowaną, po której od razu pochodzenie jego arystokratyczne poznać było można. Nie mówiła ona wiele, nie uderzała wcale oryginalnością, ale nie raziła też niczem przykrem, odstręczającem. Niebieskie jego, nieco spłowiałe już oczy, śmiały się zawsze, uśmiechały się usta, czoło było gładkie i niepomarszczone... Wesołość nigdy nie schodziła z tej twarzy. Tą wesołością i dowcipem pożyczanym, jak mówiono, książę swą nicość pokrywał — lecz jeżeli była to istotnie nicość, to tak wybornie osłoniona, że nie każdy mógł się na niej poznać.
Wiadomości miał książę mnóstwo, pamięć ogromną, łatwość przyswajania sobie myśli nadzwyczajną, a obojętność na zasady i przekonania, rodzaj sceptycyzmu instynktowego dla świętego spokoju, dozwalała mu ze wszystkimi być dobrze — nikomu się nie sprzeciwiać, śmiać się i cieszyć ze wszystkiego. Homme du monde, w całem znaczeniu tego wyrazu, brzydzący się tłuczeniem szyb i hałasem, przesuwał się książę przez życie... nikogo nie potrącając, aby nie być też szturkanym przez nikogo... grzecznie, cicho... jak na przyzwoitego egoistę przystało.
Egoizm jego rozumny, szerokich rozmiarów... potrzebował atmosfery całej, w którejby swobodnie mógł oddychać i obracać się. Dla tego książę dobroczynnym był, łatwym, uczynności pełnym, aby go kwaśne twarze i jęki a stękania nie otaczały, bo to mu truło jego błogi spokój... Kochał wszystkich i niezmiernie potrzebował być kochanym, walki żadnej nie znosił...
Z nim ludziom dobrze było, i jemu z tymi, których sobie dobierał... Pochmurny horyzont, najmniejsza groźba burzy odpędzały go... potrzebował módz być wesołym i szczęśliwym... a nadto szanował pewne przyzwoitości względy, aby urągać swem szczęściem cudzej biedzie... W ogólności był to człek bardzo dobry, kochany, miły i szanowany nawet powszechnie — bo się nigdy nic nieszlachetnego nie dopuścił. Uczciwym był może także przez egoizm i rachubę — lecz w pobudki się wchodzić nie godzi. Małe płochostki i miłostki chętnie mu wybaczano... Skandalu z nich nigdy nie było.
Całe życie dostojnego opiekuna pani marszałkowej, kuzynem się nazywającego, zeszło mu bez katastrof i krytycznych momentów — przepłynęło jak strumień po łące zielonej. Miał mnóstwo różnych tytułów i synekur honorowych, na oko był czynny różnostronnie, prezydował, zagajał, miewał misye... zdawał się czynnym, lecz nic nie robił. Właśnie może dla tego uskarzał się na nawał pracy i zajęcia... Majątkowo sprzyjało mu tak szczęście jak w innych sprawach, tracił dużo, lecz spadki, pensye, różne niespodziane ratunki z ręki losu, trzymały go w dostatkach... i dozwalały żyć wygodnie, niczego sobie nie odmawiając. Syna miał już ożenionego i wydzielił mu majątek, córkę zamężną bardzo świetnie; owdowiał i był zupełnie swobodny. Jeździł więc raz w rok do wód, czasem jeszcze do kąpieli morskich, spędzał resztę roku to u syna, to u zięcia, to w mieście, to u krewnych. Pod dożywociem mając ładną rezydencyę w Królestwie, czasem i tam zaglądał, gdy potrzebował spoczynku. Nie minęło nigdy kilku miesięcy, ażeby też do marszałkowej, choć na krótko, nie zajechał... Chociaż dawniejsze ściślejsze stosunki rozchwiały się, wiernym pozostał pięknej kuzynce, ceniąc równie jej rozum, charakter i wdzięki...
Kochał też Felicyę niezmiernie, i los jej żywo go obchodził.
Każde przybycie księcia Augustula do Holmanowa było uroczystością — wysadzano się na przyjęcie, starano utrzymać go, wygodzie we wszystkiem, upieścić... Zwykle też książę przybywał, zapowiadając, że zabawi dni kilka, a dawał się zatrzymać tygodni parę i więcej. Nie chcąc sobą czynić nikomu subjekcyi, a może nierad spaść niespodzianie na nieprzygotowanych, i doznać niewygody, której się lękał, książę miał zwyczaj oznajmować o sobie...
I teraz najprzód przyszło zawiadomienie do Malborzyńskiego, które całym Holmanowem poruszyło.
Radość była niezmierna. Książę nigdy nie przyjeżdżał bez podarunków; począwszy od marszałkowej do p. Aleksego, wszyscy się ich spodziewać mogli, a były książęce i zwykle wytwornego smaku... To także odwiedziny uprzyjemniało... choć na pozór było fraszką...
Apartament w pałacu na przyjęcie był zawsze gotów, nigdy w nim nikogo nie stawiano — książę czasem tu nawet rzeczy coś swych porzucał... Tu nie wiele było do czynienia, lecz ze stołem i kuchnią kłopot wielki. Na starość książę August coraz bardziej wymagającym robił się smakoszem. Kucharz marszałkowej był wyborny, i gdy chciał, mógł najbardziej wymagający smak zaspokoić — ale też na przybycie takiego gościa tysiąca rzeczy potrzebował. Malborzyński w pierwszej chwili rozesłał po ryby, zwierzynę, owoce... na wsze strony... Marszałkowa, choć jej smutek i niepokój dolegał, wiedziała, że się z niemi pokazywać nie godzi... Trzeba było przybrać twarz wesołą i ustroić się w uśmiechy.
Z listów pani Falimirskiej książę o staraniach pana Leona dawno był uwiadomiony, lecz szczegóły i trudności ukrywano przed nim. Marszałkowa za nic go martwić i kłopotać nie chciała, wiedząc, że to może nawet wyjazd jego przyspieszyć; jednakże przygotowana była — coś niecoś mu wyznać — bo wszystkiego utaić nie było podobna...
Bukiety stały już na wszystkich stołach, appartament książęcy wyświeżony był, ogrzany i uperfumowany, herbata gotowa, gdy kareta pocztowemi zaprzężona końmi ukazała się na gościńcu. Marszałkowa z córką i Malborzyński czekał w ganku. W karecie przy księciu siedział stary jego powiernik, kamerdyner, M. François, o którego prawie tyle dbano w domu, by mu dogodzić, co o samego pana — na koźle lokaj... Gdy się otworzyły drzwiczki powozu, z lekkością nadzwyczajną wyskoczył z nich książę, w króciuchnym surduciku podróżnym, rumiany, z twarzą uśmiechniętą, i rzucił się całować rączki pupilli... Na widok Felicyi wpadł w admiracyę — uściskał Malborzyńskiego do piersi go swych gniotąc z uczuciem niezmiernem... i otoczony witającymi wszedł tryumfalnie do pałacu...
Wszystko mu tu znowu, po dłuższem niewidzeniu, wydawało się jeszcze wdzięczniejszem niż kiedykolwiek. Stawał — patrzał, admirował, a zmrużone oczy marszałkowej z czułością wielką zwracały się ku niemu.
Wprost zaprowadzono go do podwieczorku.
Ce n’est pas de réfus! po podróży... zawołał śmiejąc się...
Do podanej herbaty były pieczone jakimś cudownym sposobem kuropatwy... i gruszki mające się w ustach rozpływać... Pamięć o kuropatwach i gruszkach do łez go rozczuliła niemal, i zmusiła obie ręce gosposi okrywać pocałunkami najgorętszemi. Nie dano jednak ostygnąć i owym kuropatwom... które okazały się — delicyonalne! Tysiące pytań i odpowiedzi krzyżowały się przy herbacie, a że służących odprawiono, i sami zostali z Malborzyńskim, który tak jak należał do rodziny — można więc było mówić swobodnie...
— Przyznam ci się, rzekł dyskretnie i po cichu, wysmoktując skrzydełko książę do pani Falimirskiej — los twej drogiej Felicyi... przyśpieszył nieco mój przyjazd... Wiesz jak ją kocham...
Napisałaś mi ogólnie oznajmując o świetnej partyi dla niej, która się nastręcza... nie kryjąc, że są do przełamania trudności. Otóż — ma chére — chcę o wszystkiem szczegółowo być objaśniony, aby, jeśli potrzeba, pomódz... wreszcie módz być spokojnym...
Tu kuropatwa na chwilę mowę przerwała, kosteczka była interesująca, której książę musiał poświęcić momencik... Falimirska westchnęła, mówił dalej.
— Napisałaś mi nazwisko młodego człowieka... zdaje się — jakże? Czeremczyński —? Czerniakowski?
— Czermiński.
Oui, c’est sa! mam je zapisane w pugilaresie... Przypadkiem mi się raz na usta nawinęło, car je ne suis pas allé aux informations... Ktoś mi mówił o ojcu tego młodego człeka... jakoś, przyznam ci się — dziwnie... Ekstrakcya ciemna...
— Szlachcic — majątek olbrzymi, a młody chłopiec co się zowie dystyngowany... przerwała marszałkowa. Wstydu nam nie uczyni. Niezmiernie mi żal, że go zaprezentować nie mogę, ale właśnie, jak na złość — nie ma go...
Co się tycze ojca... a! ale o tem mówić czas będzie...
Oh! je vous supplie! zawołał książę, — wiesz jak ja nie cierpię tych rzeczy odkładanych, które mają wisieć nademną. Mówmy zaraz — cest autant de gagne... Cóż ten ojciec?
— Okropny! szepnęła marszałkowa.
Książę aż jedzenie zawiesił, pochylił się na poręcz krzesła... zamilkł.
— Skąpiec i tyran — mówiła powoli Falimirska, — lecz żona ma tam jakieś sposoby zmiękczenia go, i zaręcza mi, że się wszystko ułatwi. Fortuna istotnie ogromna...
Par exemple? zapytał August.
— Liczą ojca na miliony... a że robi ciągle i pomnaża...
— Tak — to coś znaczy, — dla tego warto coś poświęcić — trochę znieść nieprzyjemności... A Felicya...
— On w niej zakochany — bo któżby tego anioła nie kochał? — ale i ona przywiązała się do niego... Chłopak ładny, miły... delikatny... i — dodała skromnie — da się poprowadzić jak zechcemy.
Książę uspokojony powrócił do talerza...
— A zatem wszystko dobrze! rzekł...
— Będziemy o tem nie raz jeszcze mówili...
Tego wieczoru, zbywszy w ten sposób co mu ciężyło, książę mógł już swobodnie mówić o sobie tylko, a był to przedmiot jego ulubiony. Ja — rozpoczynało niemal każdy frazes, i wracało pod rozmaitemi postaciami nieustannie... Lubił się chwalić, począwszy od szczęścia, jakie miał zawsze, aż do dowcipów, które powtarzał z upodobaniem.
Umęczywszy marszałkową, oddał się potem Felicyi, zabawiał ją; naostatek zwrócił się do Malborzyńskiego, który go najwięcej pono bawił, a w czasie bytności na chwilę nie odstępował... Z nim też razem, gdy przyszła godzina spoczynku, wyszedł książę do swojego appartamentu, i odprawiwszy p. François, służbę, kazał przy sobie pozostać.. Szło mu o zbadanie bliższe historyi tych Czermińskich, których nazwiska zapamiętać nigdy nie mógł lub nie chciał...
Malborzyński znając usposobienie księcia Augustula, z żartobliwego tonu rozpoczął opowiadanie smutne; umiał je ubrać tak, aby starego opiekuna nie zmartwić bardzo; lecz że się trochę inaczej na sprawę tę zapatrywał i obawiał z niej zbytnich kłopotów, nie taił.
Książę też nie był od razu za Czermińskimi, pocieszało go to, że matka była z domu Rawska. Znowu tedy na plac musiano wyprowadzić fortunę, nadzieje i rachunki przyszłości, aby niemi teraźniejszość ozłocić...
Zakończył rozumny pan Aleksy argumentem, który był najbardziej przekonywający:
— Marszałkowej i pannie Felicyi koniecznie potrzeba majątku. Nasze interesa po śmierci Falimirskiego bardzo poplątane, a one obie nie mogą myśleć o oszczędności... i zmianie trybu życia... Młody Czermiński przyniesie nam fortunę co się zowie pańską.
— Tak, rzekł książę, ale kochany mój Aleksy, z temi szlacheckiemi dostatkami... ty wiesz!
— A! juściż wiem, boć pamiętam staropolskie przysłowie, wtrącił śmiejąc się Malborzyński, że lepsze pańskie ostatki, niż szlacheckie dostatki, ale to tu razem połączone podobno, bo Czermiński potrafił najprzód per fas et nefas ocalić coś z fortuny Rawskich, którzy byli bardzo majętni, a do tego resztę sam dorobił.
— Tem lepiej, tem lepiej! odrzekł książę, jakby się rad był pozbyć utrudzającej go rozmowy, — niech Bóg da kochanej Falimirskiej jak najwięcej! wiem, że użyć potrafi... a potrzebuje wiele!
W ostatnich słowach, było coś z własnego doświadczenia, i pan Aleksy na ten raz wolał przejść do innego przedmiotu.
Zaczęto mówić o weselszych rzeczach, książę wpadł w humor wyśmienity, opowiadając swe dowcipy, i rozeszli się późno, obaj w najlepszem usposobieniu.
Nazajutrz przyjmowano księcia w zwykły sposób, zastosowując się z rozporządzeniem dnia, do jego gustu i zwyczajów. Było więc śniadanie ranne o dziewiątej, drugie o pierwszej, obiad o wpół do siódmej, herbata około dziesiątej. W interwallach, Felicya grała, oglądano ogród, bawiono się albumami, książę chodził odpoczywać na górę, czas spłynął jak najmilej. Falimirska trochę była zmęczona, ale twarz starała się mieć rozjaśnioną i okazywać się szczęśliwą. Otaczano księcia czułościami i pieszczotami...
Malborzyński zdawszy kłopoty gospodarskie na swych podwładnych, ciągle był na usługach książęcych...
Dnia tego rozdane zostały przywiezione prezenta, marszałkowa dostała bardzo piękną bransoletę ze starożytnych kamei, Felicya kolczyki brylantowe, Malborzyński szkatułeczkę podróżną paryzką od Tahana... Książę po spoczynku wyszedł tego dnia tak świeży, młody, rumiany, że mu wszyscy winszowali tego nieśmiertelnego zdrowia i siły. Wiek zdawał się wcale nie zostawiać na nim śladów przejścia...
Ile się dnia tego naśmiano i nacieszono sobą wzajemnie, naopowiadano historyek z wielkiego świata... wśród których często Felicyę pod różnemi pozorami po coś posyłano, aby niekoniecznie ich słuchała... wyliczyć trudno...
Malborzyński ponieważ zastępował razem marszałka dworu, często się musiał na jakiś czas absentować z pokoju. Uderzyło to bardzo marszałkowa, że gdy po dłuższej nieco niebytności wrócił, zawołany na obiad, przyniósł na twarzy, zawsze wesołej i uśmiechniętej, taki wyraz zakłopotania i frasunku, jakby się coś najokropniejszego w domu stało.
Było to tak uderzające, iż pani Falimirska ruszyła się z miejsca, i niespokojna, ostrożnie, dawszy mu znak jakiś, poprowadziła go do okna.
— Co panu jest, panie Aleksy?... zapytała.
— Mnie? ale nic — nic — rzekł zmieszany Malborzyński.
— Nie mówże mi tego, poznałam zaraz po twarzy, proszę nie taić przedemną — ja chcę wiedzieć.
— Słowo pani daję, u nas nie ma nic...
— Dla czegoż jesteś tak pomieszany?...
— Ja? chyba zmęczony — ja nie wiem. Wszystko w jak największym porządku — niech pani będzie spokojna.
— Chyba się rozgniewałeś na kogo?
— I to nie — nie było powodu.
— To rozjaśnijże twarz — księciu się może zdawać nie wiedzieć co... Obiad nam strujesz...
To mówiąc odeszła, a Malborzyński usunął się do jadalnego salonu, pod pozorem dopilnowania zastawy, ale w istocie, by z twarzą przyjść do porządku... Spojrzał się w źwierciadło — wyglądał jakoś dziwnie.
Ruszył ramionami i na gwałt twarz wyjaśnił... ale mu to się nie bardzo udało. Podano obiad, siedli do niego, pan Aleksy chciał być wesół — szło mu niezręcznie, zamyślony był i niespokojny widocznie. Książę to dostrzegłszy, spytał go o przyczynę, musiał złożyć na ból zębów.
Jak tylko wstali od stołu, Malborzyński, nie czekając czarnej kawy, umknął. Nie było go znów pół godziny, postrzegł to książę i zrobił uwagę, że się interesami zamęcza. Falimirska posłała po niego, i przyszedł wymawiając się pilnem zajęciem gospodarskiem. Coś mu widocznie ciężyło. Marszałkowej niepokój rósł, znała go nadto dobrze by mogła przypuścić, że to było fantazyą jakąś bez przyczyny. Mocno więc sobie postanowiła po herbacie, powołać go do siebie i zmusić do powiedzenia prawdy. Zły humor Malborzyńskiego odbił się na gospodyni, oddziałał na księcia, słowem struł wieczór cały. Skończył się on wreszcie, i marszałkowa szepnęła Aleksemu, ażeby do niej przyszedł, że czekać na niego będzie, mając z nim do pomówienia koniecznie.
Pożegnawszy więc księcia, stawił się Malborzyński do gabinetu pani, która niespokojnie się przechadzała, wyglądając jego przybycia.
Zaledwie go ujrzała, podeszła ku niemu z wymówką na ustach.
— Czy się to godzi, żeby mnie męczyć cały dzień... domysłami, co się stać mogło i pod pozorem menażowania, trzymać w niepewności!... Waćpan mi nie wyperswadujesz, że nie ma nic, i że go zęby bolą. Ja powinnam i muszę wiedzieć... co nosisz tak strasznego w sobie. Mówże już, choćby co było najgorszego...
Malborzyński stąpał z nogi na nogę.
— Nie ma nic — odparł. Nie chciałem pani mówić... właśnie dla tego, że rzecz niewyjaśniona. Nadjechał w południe Salomon... pani go zna, faktor, którym się ja posługuję. Otóż ten mi z karczmy rakowieckiej przywiózł wiadomość — plotkę... że w dworze u Czermińskich coś się stało... Wrócić jakoby miał stary, synów rozpędziwszy wprzód gdzieś po innych majątkach... i zaraz w progu z żoną się zadarł. Mieli potem oboje wejść do jego pokoju... powstała kłótnia, słyszę okropna... ludzie posłyszeli krzyk dziki... i Czermińska wypadła, wołając o doktora... bo mąż leżał rażony apopleksyą...
Tak opowiadają... Posłano po cyrulika, który mu krew puścił, potem po lekarzy... słyszę bardzo niebezpiecznie chory...
Falimirska stała słuchając niema...
— Więcej nie wiesz? spytała po cichu.
— Posłałem zaraz do karczmy i do znajomego mi pisarza do Rakowiec. Nie chciano tam nic mówić, oprócz że pan chory powrócił, i że doktor siedzi przy nim.
Gdy Malborzyński skończył opowiadanie, marszałkowa zadumała się głęboko... Nie dziwiła się teraz wcale, że p. Aleksy był, pomieszany. Czuła, że wypadek ten, jakikolwiek był, odbije się w stosunkach Holmanowa z Czermińskimi. Nie ulega wątpliwości, że do ostateczności doprowadzona Czermińska musiała użyć środków tych przeciwko mężowi, któremi groziła, i że to sprowadziło katastrofę.
Marszałkowa domyślała się, że w części mogła się obwiniać, iż była przyczyną pośrednią wypadku. Gniewy i kłótnia nie o co innego powstać musiały, tylko o Leosia... Niespokojna bardzo, nie mogąc znaleźć środka zasięgnięcia wiadomości z Rakowiec, poczęła ręce łamać milcząca...
— A, żeby się to jakim sposobem dowiedzieć... co to właściwie jest!...
Mój panie Aleksy... gdybyś pan — ale nie śmiem go prosić... pan znasz doktora Bobowskiego, który pewnie tam przy chorym być musi — gdybyś pan... niby dla kogoś do nas go wezwał... dowiedziawszy się, że tam jest... Możebyś kogo mógł spotkać, pannę Damiannę... nie wiem... głowę tracę... Możeby ci co powiedziano...
— Pani dobrodziejko — przerwał Malborzyński — pani wie, że dla niej, dla księcia, dla panny Felicyi, w ogień i wodę gotówem... Siadam zaraz na konia, lecę do Rakowiec, a juściż coś pewniejszego przywiozę...
— Kochany panie Aleksy! a! zrobisz mi największą łaskę, nie będę się kładła spać, choćby do rana... Będę czekała...
To mówiąc złożyła ręce, Malborzyński wprost pobiegł do stajni i kazał sobie wierzchowca kulbaczyć. Ponieważ nie chciał, aby wiedziano dokąd jedzie, nie wziął nawet nikogo z sobą, siadł u stajni i puścił się przez pola, które znał dobrze do Rakowiec, na folwark...
Dojeżdżając już mógł dostrzedz, że się tu coś niezwyczajnego w istocie stać musiało... Światła było pełno wszędzie, ludzie biegali, a choć cisza panowała we dworze, krzątanina była wielka. Bryczki stały pozaprzęgane około stajni, ze dworu wybiegali słudzy i wracali, jakby potraciwszy głowy. Pisarza, z którym się chciał widzieć, nie zastawszy, bo i ten był wysłany za czemś, konia oddał Malborzyński chłopakowi jakiemuś z dwuzłotówką, a sam ostrożnie starał się zbliżyć do dworu, nie będąc postrzeżonym. Ludzie też w tym jakimś zamęcie, który tu panował, nie bardzo na obcych zważali. Po drodze usłyszał potwierdzenie wiadomości, iż pan leży chory bez przytomności, że cyrulik i dwóch doktorów przy nim siedzą, i że po księdza posłano...
Trochę potem śmielej wsunął się Malborzyński w dziedziniec sam, i tu spotkawszy dziewczynę która go znać nie mogła, uprosił ją o wywołanie panny Damianny.
Służąca nie znalazła w tem nic dziwnego, wziąwszy go może za cyrulika lub doktora, i po chwili panna Damianna, bez loków, z głową związaną chustką żółtą, rozgorączkowana, przelękła, w ganku się zjawiła. Malborzyński podkradł się ku niej — i przedstawił.
— Pani marszałkowa Falimirska przysyła mnie do pani... Doszła do Holmanowa smutna wiadomość o chorobie pana Czermińskiego — jest bardzo niespokojna.
Pochlebiło to może pannie Damiannie, iż do niej się wyprost udano, schwyciła gorączkowo za rękę p. Aleksego i odprowadziła na stronę. Z wejrzenia na nią mógł się przekonać, że wypadki niezwyczajne, tragiczne starą pannę nastroiły jakoś do tonu dramatycznego, że była na pół ledwie przytomna. Zaledwie otworzyła usta — wiedział już, iż się nie mylił. Wyrazy z nich wyrywały się bezładne, niepowiązane... poplątane... i potrzebowała czasu, dopóki się na nieco jaśniejsze zebrała opowiadanie.
— Pan nie masz pojęcia... co się stało! Ja zawsze mówiłam — to się skończy tragedyą... Z tym człowiekiem nie można było inaczej... Nieszczęśliwa istota... tyran... Nawet najsłabsze zwierzę się broni... Uczucie macierzyńskie. Pan nie ma wyobrażenia. To są okropności. Co myśmy tu ucierpiały, słów na to nie ma w ludzkiej mowie...
Pierwszy ten wytrysk mętnej wody wytrzymawszy cierpliwie Malborzyński, spodziewał się, iż panna ukojona nieco — powie mu co się stało, i spytał nieśmiało:
— Cóż to było? proszę pani dobrodziejki, bo my nie wiemy nic.
— Okropności, powiadam panu! Nieszczęśliwa kobieta... — ciągnęła dalej dysząc i przerywając mowę chwytaniem gwałtownem powietrza stara panna... — Wystaw sobie pan... myśmy już wiedziały co na nas spadnie, gdy Leosia i Morysia nagle zawezwano... Dokąd? do Zamoroczan. W nocy! na gwałt... tak, że Leoś ledwie miał czas się odziać. On to może przechorować... Czermińska już wiedziała co ją czeka — ale powiedziała sobie: — Nie — tego już dosyć — matka jestem...
Więc, czekamy... Nadjeżdża Czermiński — jak burza, powiadam panu. Słyszymy ludzi łaje, drzwiami wali. Sądny dzień... — Myśmy się w jej pokoju zamknęły... siedzimy... Gdzie pani? ryczy, woła... Tej kobiecie aż krew uderzyła do głowy, wstała, idzie. Dokąd? ja ją zaklinam, wstrzymuję, zlituj się kobieto... Nie usłuchała mnie, zacisnęła usta, poszła. Ja na kolana padłam... już przeczuwałam co będzie... słowo panu daję, przed oczyma miałam wszystko... Najprzód... milczenie... słucham — nic... aż na raz podnosi on głos... Śmieje się, łaje... ryczy. W tem pisk... już poznaję Czermińską... woła... podnosi coraz wyżej głos ona... mówią oboje... okropność... aż na raz on zamilkł... ja słyszę... pioruny ciska... Potem śmiech... zarychotało...
Tu załamała ręce panna Damianna.
— I... brzdęk na ziemię coś padło... aż się okna wstrzęsły. Myślałam, że ją uchowaj Boże, uderzył, albo i zabił... lecę zapomniawszy o sobie — wpadam... ta leży pół omdlała na kanapie, a on — blady jak trup na ziemi. Ciął się padając głową o komodkę... krew ciecze...
Pobiegłam do niej... ale zerwała się zaraz na nogi... a ten... ani się rusza... Schyliłam się go cucić — już tylko mu gęba drgała... Apopleksya go tknęła... Sam się, jak bazyliszek, własną złością zabił...
— Cóż doktor powiada?
— Cyrulika sprowadziliśmy zaraz, krew puścił z medyanny... obficie... trochę mu się zrobiło lepiej, ale mowy nie odzyskał... Bobowski przybył... a — zachciałeś pan z doktorami... przez zazdrość teraz powiada, że niepotrzebnie mu krew puścili, że byłby żył... gdyby nie to...
— Jakto? więc nadziei ocalenia go nie robią...
— Ja tam nie wiem — odparła panna Damianna... bo ja sama ledwie żyję i ta nieszczęśliwa też... Lecz... mogę pana Bobowskiego wywołać...
Malborzyński podziękowawszy grzecznie, zgodził się na to chętnie.
Usłużna panna Damianna weszła do dworu, a w kilka minut wyszedł chustką się od chłodu wieczornego osłaniając, doktor Bobowski, dobrze znany i przyjazny p. Aleksemu.
— A acan tu co robisz? — spytał...
— Tak niepokojące rozsiano wieści, żem, przyznaję się, z ciekawości przybył dowiedzieć się — co się tu stało?
Bobowski, człowiek otwarty, chwilę się zawahał niby, czy miał mówić — nie znajdował potrzeby tajenia prawdy...
— Co się stało? bardzo prosta rzecz, która często apoplektyczne temperamenta spotyka. Zirytował się, zgrzał, rozgniewał — i palnęło go... Cyrulik głupi krew puścił i kwita...
Ruszył ramionami...
— Aleć nie grozi życiu niebezpieczeństwo? — zapytał Malborzyński.
— Albo ja wiem? — rzekł zimno doktor... — ja wcale za życie nie ręczę... Uderzenie silne i bodaj nie pierwsze... Między nami mówiąc — ksiądz tu potrzebniejszy niż ja, a i z tym chyba się na migi rozmówią.
Przeszedł się pan Bobowski po ganku i począł szukać cygara w kieszeni... Podsunął mu je Malborzyński i ognia zrobił... Doktor westchnął.
— Nic z niego nie będzie — rzekł po cichu. — Pociągnąć może, żyć — trudno. Cuduby na to potrzeba. Medycyna zrobi co umie — reszta — naturze i Bogu zostawiona... Człeczysko się całe życie bezmiernie zamęczał, gryzł... nie dosypiał, nie dojadał... Mówią, że się niedawno na synów mocno pogniewał, tu — słyszę — z żoną miał awanturę... niespokojny był, zły... to się inaczej skończyć nie mogło... Ja dawno mu apopleksyjkę przepowiadałem... była z jego temperamentem nieuchronna...
Co acan chcesz? — dodał cicho Bobowski — żona i dzieci będą miały czem łzy otrzeć, ażeby znów po nim tak bardzo płakać miały — nie wiem. Dojadał im despotyzmem za życia... okrutnie... Odetchną... Wszystko ma swój kres, panie Aleksy kochany...
— A ja wszelako żywię nadzieję, że stary przy pomocy pańskiej wyjdzie z tego...
— Żyw sobie tę nadzieję, jeśli ci tak wypada — rzekł doktor obojętnie. — Ja jej nie mam. Gdyby cyrulik był mu krwi nie puścił... No — tak czy tak... było niedobrze... Gdyby przypadkiem wyszedł... przytomności nie odzyska. Gorsza jeszcze bieda dla familii — kuratela... Takie życie kara boża — dla wszystkich, i życzyć mu go nawet się nie godzi...
— A sama pani Czermińska? — spytał pan Aleksy.
— Biedna kobieta... cóż? i ona chora, we łzach... choć płakać nie ma po kim... Posłano po synów... nie wiem czy na czas przyjadą, żeby ojca pożegnali, bo mnie się wszystko zdaje, że do jutra nie dociągnie.
Rozmawiali tak chwilę jeszcze, gdy rada że się w domu rozporządzać teraz mogła, panna Damianna, wyszła ich prosić na herbatę. Doktor nie odmówił — Malborzyński podziękował, zmuszony będąc powracać co rychlej do Holmanowa. Napróżno starała się go, choć na chwileczkę wstrzymać uprzejma kuzynka, aby módz się przed nim z wymową popisać, której przy pierwszem spotkaniu wzruszenie jej nie dało na jaw okazać...
Przemknął się pan Aleksy przez dziedziniec niępostrzeżony, dopadł swojego konia i przez pola nazad podążył do Holmanowa. Światło się jeszcze paliło w sypialni marszałkowej i ona sama niespokojnie czekała na powrót posła... Malborzyński musiał ze wszelkiemi szczegółami powtórzyć co słyszał...
— Mój panie Aleksy — zaklinam cię — odezwała się Falimirska — poszlij też do dnia dowiedzieć się co się tam dzieje...


Następującego dnia o świcie, ktoby był z bliska się przypatrzył gospodarstwu na folwarku w Rakowcach, domyśliłby się łatwo, iż tu zmiana panowania nastąpić miała, a tymczasowo bezkrólewie wszystkich na chwilę z pęt wyzwoliło. Kto mógł tylko korzystał z dogodności i uwijał się wśród zamętu, pomnąc o sobie. Około otwartego ostrożnie i niewidocznie spichrza ludzie po cichuteńku kręcili się, wynosząc worki o mroku... Maleńką baryłkę wprzód jeszcze odprawił ztąd pisarz ku karczmie. W innych też miejscach czynność była wielka, ale cicha i skryta... Ludzie obładowani wymykali się z zabudowań, a drudzy wślizgali się niepostrzeżeni — klucznica zajęta była wypróżnianiem częściowem spiżarni, ekonomowa odkładała motki pewne na stronę... Śpieszono się z tem segregowaniem własności bezpańskiej... szepcząc, namawiając się, biegając i widocznie chcąc jasny dzień uprzedzić...
W izbie ekonomskiej wielki ogień palił się na kominie, a sam pan Żarny chodził zamyślony po niej, fajkę paląc i coraz poprawiając, bo tytoń się opierał i rozżarzyć nie chciał. Więc węgle nań kładł, aby go zmusić do opamiętania.
Pani Żarnowa, osoba lat średnich, niegdyś ładna, dziś tylko pulchna i rumiana, z gołą głową, w szlafroczku, siedząc na kufrze, z założonemi rękami, w ogień patrzała i wzdychała.
— No — ktoby był przed kilku dniami powiedział — szeptała, że mu tak kończyć przyjdzie, bez daj racyi, — jak od pioruna? Człek był zdrów jak rydz... i nie taki stary...
— Ja jemu zawsze bo to prorokowałem, odparł Żarny — że skończy od apopleksyi... Bo się zwyczaj miał sierdzić i wszystko w sobie gniótł... Rzadko żeby co wypluł... bywało nabundziuczy się, panie mu tam odpuść... nadmie... naprycha... a to go w końcu musiało rozeprzeć...
— Niech już tam z Bogiem spoczywa — dodała ekonomowa — co to już dziś mówić! Kto to kiedy zgadnie jaki go koniec czeka! Albo i to! Ale co my teraz poczniemy?...
Żarny ramionami ruszył, zbliżył się do żony i rzekł:
— Jak Bo... kocham... gorzej nie będzie.
— Et — albo — albo...
— Wszędzie nieboszczyk nosa wtykał, i na wszystkiem się znał — jakby sam ekonomem był.
— Bo i był... a jużcić! dodała jejmość. Jemu to z oczu patrzało... A no z młodymi także kto wie co będzie...
Machnął ręką Żarny...
— E! e! to innego autoramentu ludzie... Zachciałaś! Leoś będzie szumiał...
— A Maurycy?
— No — ten znowu, rzekł ekonom — to ja nie wiem... Był czas, że bardzo się brał do gospodarstwa, ale go brat i te baby w Holmanowie na swoją wiarę nawróciły... A czego mają pracować? Albo to im mało stary zostawił?...
— Pewnie... westchnęła ekonomowa — jedz, pij i popuszczaj pasa... A no — jejmość została też... Jej pewnie Rakowce puszczą dożywociem... to one tu we dwie z tą starą kwoką z lokami jak zaczną po swojemu gospodarzyć...
Na to się Żarny rozśmiał.
— Tego to ja się nie boję — rzekł. Karaj Boże do wieku takiemi panami... Byle człek grzbieta umiał nałamać, a plotki nosił... jak pączek będzie w maśle.
Wszedł w tej chwili pisarz i zaczęła się cicha narada... do której i ekonomowa przystąpiła... Wszyscy byli w doskonałej zgodzie i porozumieniu, że sumienie kazało korzystać z chwili i wynagrodzić sobie ubytki dawne i pracę...
— Co to tam wielkiego dla takich panów! Oni tam do prószyny rachować się nie będą...
— Ale pewnie, potwierdzała ekonomowa; a głupiby był — ktoby teraz o sobie nie pamiętał...
W różnych rodzajach, z waryantami scena folwarczna powtarzała się i w innych częściach dworu. Żal po nagle zmarłym nie objawił się wielki, wszyscy oddychali swobodniej... Niektórzy się już śmieli, zapominając, iż płakać wypadało. Wielu smutek zalewało wódką obficie sprowadzoną od Salomona...
W samym dworze starym, teraz panowała cisza ponura... Nieboszczyk leżał jeszcze na łóżku w sypialni swej... doktór pił kawę w salonie z księdzem proboszczem, który przybył na próżno, bo Czermiński już ani mówić nie mógł, ani poznawał otaczających...
Sama pani w krześle siedziała u siebie, z oczami obłąkanemi, drżąca, na najmniejszy szelest porywając się z krzykiem, panna Damianna stała przed nią z lekarstwem jakiemś uspakajającem, które jej dawać usiłowała. Niekiedy łzy płynęły jej z oczu, to osychały powieki i źrenice się zapalały, jakby wznowionym gniewem...
Co kilka minut głosem poruszonym pytała o synów, ale ci przybyć nie mogli tak rychło, i przy największym pośpiechu Morysia wieczorem ledwie, a nazajutrz Leosia się było można spodziewać.
Stan pani Czermińskiej nawet w doktorze Bobowskim wzbudzał obawę, i dla tego uproszono go, aby do powrotu dzieci pozostał... Rozporządzeniem około pogrzebu nikt się dotąd nie zajmował. Katastrofa przyszła tak nagle, niespodzianie, tak osłupiła wszystkich, że nikt nie myślał o jej następstwach... Doktor i ksiądz tylko pośpieszyli zamknąć kancelaryę, i oddali klucz pannie Damiannie, aby się tam przed przybyciem dzieci kto nie dostał... Proboszcz naradzał się właśnie z doktorem, czyby nie wypadało mu wyręczyć chorej pani, ułatwiając rozporządzenia pogrzebowe... Panna Damianna wezwana powiedziała, że trzeba czekać na przybycie dzieci... tymczasowo prosząc księdza, by co najpilniejszego, chciał wykonać... Posłano więc po kobietę do zajęcia się ciałem, do kościoła po zakrystyana i świece... Wszystko to szło powolnie, nikt się ani spieszył, ani tak bardzo zajmował pilnie... Stary Hrehor, który zwykle jeździł z Czermińskim, i klął go po cichu, może jeden po nim zapłakał i do dworu przyszedł prosząc, aby go do ciała puszczono... Chciał mu jeszcze ostatnią oddać posługę, i przenieść go na katafalk własnemi rękami.
Wśród tych powolnych przyborów, nadeszło południe... Doktor i proboszcz po cichu gwarząc, siedzieli w bawialnym pokoju, gdy niepozorny mężczyzna stary, z potężnym wąsem, w kapocie samodziałowej i butach długich, wszedł na próg...
Oczy miał czerwone, wyraz twarzy posępny i groźny...
— Niech będzie pochwalony! odezwał się podchodząc poufale ku środkowi...
Proboszcz podniósł się i zbliżył ku niemu.
— A czego pan sobie życzy?
Chwilę na odpowiedź czekał.
— Zmarł Czermiński? spytał ponuro przybyły...
— Nad rankiem... odparł doktor...
Stary przybysz zwiesił głowę...
— Ubili go — rzekł pół głosem — ubili... zagryźli...
I dłonią opaloną oczy obtarł.
Ksiądz z doktorem spojrzeli po sobie.
— Kto pan jesteś? spytał proboszcz.
Wielkiemi oczyma, śmiało spojrzał, nań przybyły...
— No Łukasz — Łukasz! odezwał się.
Znowu dwaj przytomni popatrzali na siebie, jakby pytając, co to ma znaczyć?
— Łukasz — powtórzył podnosząc głowę przybyły... Czermiński — rodzony brat zmarłego, rodzony... A tak — dodał, widząc zdziwienie doktora i księdza: — póki on żył, nie chciałem się z tem chwalić, żem mu był bratem... teraz — co mi tam!! Brat jestem...
Gdzie ciało? Kto tu gospodarz? Ubili go, zagryźli, dobra żonka i dzieci — ja wiem, — to go może za jego własny miły grosz, poczciwie pochować nie zechcą... Ale ja tego dopilnuję...
To mówiąc posunął się pan Łukasz w głąb pokoju, jakby drogi szukał, którędy miał wnijść aby do ciała brata się dostać. Nie chcąc go rozjątrzać bardziej, proboszcz w milczeniu poprowadził go do pokoju, gdzie właśnie zmarłego odziewano... Łukasz, na widok nieboszczyka padł z płaczem, począł mu nogi ściskać i dziwnym głosem wywoływać... Ludzie przytomni patrzali w osłupieniu, nie mogąc zrozumieć ani tego żalu, ani przybycia człowieka, o którym ledwie kto z nich zasłyszał. Nie wiedział zaś nikt za życia Czermińskiego, że ten prosty, na inwalida starego wyglądający gracyalista, był jego bratem...
Łukasz płakał i narzekał, powtarzając ciągle:
— Zabili go i zagryźli...
Gdy się to stało w sypialni, doktor niespokojny, poszedł pannę Damiannę wywołać...
— Wiesz pani o jakim bracie nieboszczyka? zapytał jej.
— O jakim bracie? nieboszczyk żadnego brata nie miał! krzyknęła panna Damianna.
— A no, przybył tu jakiś stary, odarty; niepoczesny, co się bratem jego zowie, płacze i łaje... i nie bardzo się zdaje przy zdrowych zmysłach...
Przestraszona panna, ani śmiejąc już o tem donieść pani Czermińskiej, wysłała wnet po ekonoma i pisarza na obronę, dopókiby synowie nie przybyli, zaklinając doktora, aby on też tego mniemanego brata starał się uspokoić, oddalić i skłonić do oczekiwania na przybycie synów... Lecz z tym panem Łukaszem, rozżalonym i dziwnie usposobionym, sprawa była nie łatwa. Odpowiadał gburowato, a oderwać go od nieboszczyka nie było podobna... On teraz tu wydawał rozkazy, rozrządzał ubraniem, ustawieniem katafalku, i wszystkiem co do pogrzebu należało... Nikogo nie słuchał i nie uważał na nic... Ekonom i pisarz weszli, popatrzali, spróbowali się doń przybliżyć, i nie śmieli go zaczepić nawet, taką na razie surową i ostrą im dał odprawę. Użyć siły dla pozbycia się go nie wypadało, aby spokoju w domu nie zakłócić. Nic zresztą zdrożnego nie dopuścił się przybyły, prócz że sobie władzę i moc rozkazywania przywłaszczył. Ludzie, mimiwolnie byli mu posłuszni... Obszerną pustą izbę gościnną obrano już wprzódy na przeciwko dla złożenia ciała, pan Łukasz zarządził przeniesienie go, dopilnował, świece poustawiał, i ukląkł się modlić.
Łzy mu z oczu jak groch płynęły... wzdychał i ręce łamał...
Koń, na którym przyjechał, puszczony samopas w dziedzińcu, pasł się na trawie, dopóki go jakaś litościwa ręka nie zaprowadziła do stajni.
Wszystkich to zjawienie się niespodziane brata, o którym za życia nikt nigdy nie słyszał, zdziwiło niezmiernie i przelękło. Z jego mowy i śmiałości wnosić było można, iż się czuł w jakiemś prawie wdania się w sprawy nieboszczyka...
Nie było nikogo coby mógł i śmiał mu się opierać. Ekonom pierwszy wpadł na tę myśl, że mógł być jakiś testament, że stryjowi temu opieka powierzona być mogła, i nie chciał się narażać.
Nie przypuszczał nikt, ażeby przybysz ten samowolnie się tu wpierał, przyznając sobie prawo, jakiego nie miał...
Z większą więc jeszcze niecierpliwością niż wprzódy czekano i wyglądano przybycia Maurycego, który Leona miał poprzedzić. Pan Łukasz tymczasem na straży u ciała zająwszy miejsce, nie opuszczał go... Po południu wyszedł na chwilę, obejrzał się, skierował ku oficynie, gdzie czeladź była zgromadzona, kazał sobie gospodyni dać miskę krupniku, kieliszek wódki i kawałek chleba, w milczeniu się posilił, i znowu na dawne stanowisko powrócił.
Trwało to do nocy... Już było ciemno, gdy Maurycy przybiegł wreszcie, wprost naprzód śpiesząc do matki... Milczące było powitanie. Syn ten, niegdyś ulubieniec ojca, wprost od niej poleciał do ciała, i zachodząc się od płaczu, legł u nóg nieboszczyka... Żal jego był tak wielki i prawdziwy, iż pan Łukasz, który z razu na widok jego porwał się był z gniewną twarzą, jakby mu przystępu chciał bronić do ciała, upad! na kolana i sam się głośno rozpłakał...
Proboszcz z doktorem po chwili przyszli Morysia oderwać ztąd i uprowadzić, aby się uspokoił i odetchnął. Pilno im też było oznajmić mu o tym przybyszu, z którym nie wiedziano co począć. Domyślano się, iż Moryś, mający zaufanie nieboszczyka coś o tem wiedzieć może.
Proboszcz zagaił tedy pierwszy, oznajmując mu o przybyciu ojcowskiego brata... Maurycy podniósł głowę jakby mu się to przesłyszało.
— Jakiego brata? spytał...
— Mianuje się ten człowiek, przybyły z Zamoroczan, bratem nieboszczyka.
— Pan Łukasz? podchwycił Maurycy...
Właśnie domawiał tego wyrazu, gdy powołany wszedł do pokoju powolnym krokiem i stanął naprzeciw niego... Patrzał długo na Morysia z wyrazem jakiejś niepewności, niby się wahając, czy ma go zagadnąć łagodnie czy gniewnie?...
— Zdziwisz się może co ja tu robię — odezwał się i uderzył w piersi — alem ja jemu tak dobrze bratem, jak ty synem. Nie wiedzieliście o tem, nie było potrzeba. Nie chciał on, nie życzyłem ja. Po co? Żeby mu w oczy wytykali, że z charlaków wyszedł?... A — z charlaków... ale w pocie czoła się dorobił co miał... Ot co!... Tak — bratem mu byłem... Teraz o to nie dbam... co tam na to powiecie, kiedy jego już nie ma... Zostawił wam dosyć na pokrycie charłactwa...
I podniósł pięść.
— Za toście wy go zagryźli, zajedli — wy i matka wasza. Całe życie go żarła, aż dobiła...
Porwał się Maurycy, chcąc stanąć w obronie matki — ale pan Łukasz odwrócił się pogardliwie milczący... a po chwili dopiero dodał:
— Co mówię do tego mam prawo! tak! listy jego świadczą... Czarno na białem. Wiem dużo... i więcej niż wy... Nie zaprzeczycie mi gadać, gdy żal i ból gniecie... Zabili go i zagryźli... Ty, nie — wskazał na Maurycego — ja wiem... ale tamci...
A przyjdzie kara boża na wszystkich... przyjdzie, jak Bóg Bogiem... tylko poczekać aż dojrzeje...
I tyle — mruknął, odchodząc nazad do ciała...
Już był na pół drogi z pokoju, gdy Maurycy, który dopiero teraz oprzytomniał, rzucił się za nim i dogonił go u progu...
— Nie wiem czy mam was nazywać stryjem — odezwał się, biorąc go za rękę — na to przecie dowodu trzeba, gdy kto nagle występuje z pokrewieństwem, o którem nigdy mowy nie było... Nie wiem — powtórzył — ale obcy czy stryj — w tym domu i przy mnie, przy zwłokach nieboszczyka, jeśli obrazi nas, matkę, pamięć ojca...
— To co? szydersko ozwał się pan Łukasz podnosząc głowę. To co? Myślisz, że ja się ciebie przelęknę? że ty mi usta zamkniesz? Pamiętasz ty ojca? ja też mam jego naturę, ja sobie rozkazywać nie daję... a co mam robić — wiem i sam...
To rzekłszy, powolnym krokiem nazad do ciała powrócił, a Maurycy zmieszany w pierwszej chwili, już się ani odezwać nie śmiał, ani iść za nim. W istocie mową, głosem, nawet wyrażeniami niekiedy tak przypominał zmarłego Czermińskiego, iż w pokrewieństwo można było łatwo uwierzyć... Mało do niego podobny z twarzy, ruchami, a nadewszystko sposobem mówienia dziwnie był tym samym... Moryś się cofnął, jakby widmo nieboszczyka drogę mu zaparło...
Ten pan Łukasz przeistoczony nagle w groźnego jakiegoś opiekuna — już i tak przykre położenie rodziny przybyciem swem pogorszył jeszcze. Maurycy uczuł to, i chociaż matki nie chciał niepokoić, zdało mu się nieuniknionem oznajmić jej o tem...
Czermińska od tragicznego wypadku jeszcze była do siebie nie przyszła. Siedziała osłupiała w krześle, nie odpowiadając na pytania, pogrążona w sobie, zbolała...
Przybycie Morysia, choć ten już był część łask jej odzyskał, nie uczyniło na niej wielkiego wrażenia: uściskała go w milczeniu, rozpłakała się, i wróciła do pierwszego stanu.
Niecierpliwiło to poniekąd już pannę Damiannę, której dosyć było żalów i płaczów — odezwała się więc do kuzynki:
— Ale moja droga — masz teraz obowiązki... trzeba myśleć i dysponować w domu... Bez ciebie się tu nic nie zrobi... Otrząśnij się, zadaj sobie gwałt... Puścisz z rąk cugle, to je zaraz kto inny pochwyci... Zmiłuj się!
Ta uwaga praktyczna nie poskutkowała, — panna Damianna nie czekając więc dłużej, wzięła na siebie oznajmić o panu Łukaszu.
— Właśnie tu jest jedna okoliczność, rzekła... w której ty tylko objaśnić możesz. Zjawił się tu jakiś jegomość, kto go wie co za jeden, który się nazywa bratem nieboszczyka i tony sobie w domu daje...
Czermińska odwróciła głowę...
— Brat? jaki brat? odezwała się słabym głosem...
— Otóż to, że nikt go za brata nie znał za życia. Stary, odarty, licho wygląda... Wystawże sobie, jak się uczepi figurować nam tu na pogrzebie i skompromituje nas w oczach marszałkowej... Wszystkie projekta Leosia mogą się o to rozbić. Pomyślą sobie: Śliczna familia...
Czermińska wstała poruszona...
— Brat? gdzież on jest? chcę go widzieć? Nie znam żadnego brata.
Zdawała się oprzytomniać.
Panna Damianna wyszła zawołać Morysia... aby on, jeśli można, sprowadził tego nieznajomego.
Maurycy, który słyszał jak się wyrażał o całej rodzinie, zawahał się, obawiając przykrość uczynić matce i tak już znękanej.
Przyszedł tylko sam, ogólnie jej tłumacząc, że to był człek rozżalony, który plótł rzeczy niemiłe...
— Niech sobie gada co chce — zawołała rozkazująco matka... powiedz mu, że ja się z nim widzieć potrzebuję.
Czermińska odezwała się tak stanowczo, iż syn uległ. Pan Łukasz klęczał u ciała. Poszedł do niego.
— Matka moja chce z panem mówić — szepnął mu na ucho.
Łukasz się odwrócił, namarszczył, widać było, że z razu odprawić chciał Maurycego grubiaństwem; namyślił się jednak, wstał, przeżegnał się i poszedł za nim.
Stara Czermińska jak widmo straszne czekała nań we drzwiach swojego pokoju. Z dala go zmierzyła oczyma groźno.
— Kto waćpan jesteś? zapytała.
— Brat nieboszczyka, a szwagier waćpani — odparł bez ukłonu nawet pan Łukasz.
— Nie znałam żadnego brata mojego męża za jego życia — odpowiedziała Czermińska — i nie chcę znać po śmierci...
— Pewnie — rozśmiał się szydersko przywołany, pewnie, miłe to nie będzie, starego żołnierza obszarpanego dostać za krewnego... Ale co robić! Ja od was nic nie potrzebuję, niczego u was nie proszę... ale od pogrzebu mnie nie odpędzicie...
Żem brat, na to dowody mam — a czy wam z tem miło, wszystko mi jedno.
Czermińska pobladła... Skinęła nań, aby się zbliżył, poruszona była niemal do obłąkania...
— Waćpan kochałeś swego brata — ozwała się stłumionym głosem... Tak! i z miłości dla niego chcesz szkodzić. Cóż to ludzie powiedzą? żeśmy się z waćpanem taili? Ja przecie o nim nie wiedziałam i nie wypierałam się...
Chcesz mnie do waryacyi doprowadzić! Rób, rób co myślisz — dobrze... ale jeżeli co z tego spadnie i na głowę twojego brata... nie moja wina.
Groźnie wymówiła te słowa...
— Nie przyprowadzaj mnie do ostateczności... bo i na grób jeszcze co upaść może... rozumiesz?... Bratem byłeś... powinieneś o tem wiedzieć...
Łukasz stał, spoglądając na rozgniewaną kobietę, która ledwie się mogąc na nogach utrzymać, chwyciła za poręcz krzesła i padła na nie.
Dumał stary nie odpowiadając, zwiesiwszy głowę; zwolna go złamało coś, dostawszy się wewnątrz; ręce powoli złożył i ścisnął — drgnął pasując się z sobą i zmienionym głosem rzekł:
— Brat nie brat... sługa... zresztą... za pogrzebem mi pójść nie brońcie... Sługą będę...
Czermińska nie odpowiedziała, wskazała mu ręką na drzwi.
— Pamiętajcie com powiedziała... Zrobicie mu zło — pomszczę się nie na was, na nieboszczyku... Dosyć cierpiałam, milczałam dosyć — mam dowody w ręku... Pamiętaj!
Zmiękł całkiem gburowaty pan Łukasz — pochylił głowę — i wysunął się z pokoju... Krokiem cichym przeszedł izby, i wrócił na swe miejsce przy zwłokach. Padł tu na kolana i rozpłakał się...
Oczekiwano na Leosia... a tymczasem już ksiądz sam przygotowywał co było potrzeba do wyprowadzenia ciała i pogrzebu.
Przez całą noc niemal czuwali wszyscy, nikt się nie kładł. Moryś tylko znużony i spłakany, siadłszy na kanapie w salce, mimo że do koła przechadzano się i mówiono, twardym snem ujęty... odpoczął.
Dniało już, gdy Leoś, którego posłaniec na drodze jeszcze spotkał, nadbiegł, rzuciwszy swe konie i wziąwszy na pierwszej stacyi pocztowe. Rozbudzony nagle Maurycy, wybiegł naprzeciw niego, uściskali się w ganku ze łzami... i poszli najprzód pomodlić się u ciała.
Leoś wzruszony był, bo i najobojętniejszego widok śmierci przeraża... Miał też sobie do wyrzucenia, iż mógł się mimowolnie do tego nagłego końca przyczynić. Nie odezwała się w nim miłość, bo tej nie miał, ale przemówiło sumienie... Razem jednak swobodnie otwierające się wrota życia... ciężar jaki spadł z ramion, czyniły go śmielszym... Z po za smutku i żalu szeroki świat się uśmiechał... za żałobą tego dnia jaśniała mu twarzyczka Felicyi i marzone szczęście z nią, któremu teraz nic nie stawało na przeszkodzie.
W chwili gdy ukochany syn nadjeżdżał, macierzyńskiej miłości przeczuciem Czermińska zerwała się z pół snu, wołając na pannę Damiannę, iż Leoś musi być już, żądając, aby go natychmiast przyprowadzono.
Z łkaniem konwulsyjnem padli sobie w objęcia. Matka uścisnęła go nie chcąc wypuścić, nie mogąc rozjąć rąk drżących, które go opasały... Leon płakał... Niezrozumiałe wyrazy wyrywały się z ust obojga. Bóg wie tylko — boleści czy nadziei i pociechy... Panna Damianna aż musiała, obawiając się zbytecznego wzruszenia, niemal gwałtem ująć Czermińską, i posadzić ją w krześle. O przyczynie śmierci — o chorobie ojca mowy nie było. W ogóle zdawało się, że wszyscy unikali tego przedmiotu z umysłu, że nikt dotykać go nie śmiał nawet. Leoś też ani się spytał o zgon ojca, a matka nie wspomniała o nim...
— Teraz — odezwała się głosem drżącym — teraz wyście tu gospodarzami... ja matka na łasce waszej. Tyś starszy Leosiu... idźcie zgodnie... czyńcie co podyktuje sumienie... Niech Bóg błogosławi wam... Ja — nie wiem czy długo na was patrzeć i cieszyć się będę wami...
Nie żałujcie nic na pogrzeb... Rozporządzajcie się sami — mnie sił braknie...
Natychmiast też prawie, ucałowawszy raz jeszcze Leona, kazała się zaprowadzić do łóżka... Bracia obaj razem poszli na naradę do proboszcza. Nie było chwili do stracenia dla przygotowania pogrzebu...
Ksiądz Kaniewicz, człek bardzo zacny, a lubiący się rządzić wszędzie — było to słabością jego — rad był, że mu zdano pełnomocnictwo, nie ograniczając go w niczem...
— Bądźcie spokojni, rzekł co chwila zażywając tabaki, której przez roztargnienie więcej rozsypywał niż spotrzebowywał — bądźcie spokojni, moi panowie... wszystko się odbędzie jak nie można lepiej — ja w tem. Falimirskiego nieboszczyka chowałem... no, toście słyszeli — dziwili się ludzie. Po świece poszlemy zaraz do Brześcia... a choćby i dalej. Światła żałować nie można... Egzorty będą dwie. Zakonników sprowadzę... Katafalk ubierze się wspaniały. Żałować na ostatnią posługę się nie godzi, ani na chleb żałobny... Obyczajem u nas było zawsze, że na pogrzeb nie skąpiono...
— I my też nie myślimy na nic żałować, rzekł Moryś...
— Spuśćcież się na mnie. Wezmę do pomocy Pierzchałę — bo wy sami nie wydołacie...
Bracia radzi byli wyręczyć się kimkolwiek, nawet owym Pierzchałą, choć to był nieosobliwy człek, ale w razach ciężkich jedyny. Ponieważ jeszcze się nam z nim spotkać przyjdzie w ciągu naszej powieści, nie od rzeczy będzie kilka słów tu o nim powiedzieć...
Pierzchała mieszkał o milę w małej mieścinie, w której oprócz żydów i assessora prawie nikt nie przebywał. Miał tu nie wiedzieć jak nabyty, najęty czy darowany lichy dworek z małym ogródkiem. Był stary kawaler, niegdyś pono dworak Ogińskich, ale z przeszłości swej nie lubiący się tłumaczyć. Z czego żył i czem się teraz właściwie zajmował, nikt dobadać się nie mógł. Żył bardzo ubogo... Jedna gospodyni stara jeść mu warzyła, bieliznę prała, pilnowała chaty, gdy go nie było w domu... Pierzchałę znało całe sąsiedztwo, bo się wszędzie umiał wkręcać, nawet do marszałkowej. Jeździł to tu to tam, na Nowy Rok, imieniny, Zapusty, gdzie się mógł pożywić, niewiele dbając jak go gdzie przyjmą, skromnie siadając na ostatniem miejscu, a przy każdej okoliczności ofiarując swe usługi. W istocie czasem się nim posługiwano, choć było rzeczą dowiedzioną, że w sposób najniedelikatniejszy korzystał dla siebie z każdej zręczności, gdzie się tylko obłowić było można.
Pierzchała zajmował się pogrzebami, urządzaniem festynów, sprawunkami, handlem koni, poszukiwaniem sług i oficyalistów płci obojej i t. p. Był to rodzaj faktora całej okolicy... podejmującego się co kto chciał bez wyjątku, nawet dostawania pieniędzy na lichwę i sprzedaży rozmaitych rzeczy, które się stały niepotrzebnemu. Mówiono, że i małżeństwa kojarzył, a co gorsza, wielu rozerwania był przyczyną, nie osobą swą, lecz wpływami.
Zbyt ostrej moralności w nim nikt nie szukał; a zbrodni się też nie dopuścił, chodził temi drożynami ciemnemi, na których sprawiedliwość rzadko ludzi chwycić może... oględnie i bacznie.
Na powszednie dni Pierzchała czasem wyglądał tak zaniedbany, że go za zagrodowego ubogiego szlachcica wziąć było można; na święta i wizyty miał odwieczny frak, białą kamizelkę, kapelusz zrudziały i rękawiczki, które się prać dawały... Twarz miał bladą, pociągłą, ospowatą, niezmiernie ściągniętą i poważną, którą zdawał się trzymać wielkim wysiłkiem, aby go nie zdradziła. Patrząc nań, litość brała, tak widocznie silił się na to, by nie stracić komicznej miny seryo, wysznurowanej i przybranej z przekonania. Wszystkie też jego ruchy zbyt wyszukane były, i nienaturalne, aby uchodziły za dystyngowane... Ukłony, chód — potrząsanie głową, wyciąganie rąk, przypominało automat jakiś posłuszny wewnętrznej sprężynie... Blade, zżółkłe, nakrapiane oblicze śladami ospy, służyłoby mu dosyć dobrze do jego roli — gdyby nie nos. Dziwnem natury zrządzeniem, choć więcej niż inni i nad miarę wódki nie pijał, skutkiem jakiejś affekcyi wewnętrznej — nos miał kompromitująco czerwony, czasu chłodu siny... Radził się o to lekarzy, i zdaje się, że nawet leków musiał używać, ale te tylko pryszcze sprowadziły... nos pozostał w kolorze tym, jakim go fantazya natury obdarzyła. Pierzchała musiał się więc zgodzić z przeznaczeniem...
Proboszcz miał do niego słabość; prawda, że ile razy go spotkał, Pierzchała go w ręce całował, a czapkę przed nim zdejmował z daleka. Oprócz tego pobożny był, akkomodujący się duchowieństwu, nie szukając z tego innej korzyści nad protekcyą jego... Zarówno więc z potrzeby jak z miłosierdzia, ksiądz Kaniewicz polecił Pierzchałę, chcąc mu dać zręczność zaopatrzenia się jako tako na nadchodzącą zimę.
Posłano natychmiast po Pierzchałę... Z południa Leoś trochę wypocząwszy, zaczął się niepokoić, czy mu niewypadało choć na chwilę teraz pojechać do narzeczonej. Nie śmiał się do tego przyznać przed bratem... Moryś zaś w duchu myślał znowu, że powinien był może zastąpić Leona, i w jego imieniu udać się do Holmanowa. Obu zarówo chciało się tam dostać — mówić jednak o tem nie śmieli i zbyt jawnie tego czynić... Chwila jeszcze była nadto smutna i uroczysta, odstąpić im obu ciała ojca nie wypadało i strapionej matki... Wahali się tak, gdy z Holmanowa przybył posłaniec któremu kazano się do wiedzieć co się dzieje w Rakowcu... Spostrzegły znajomego sobie chłopaka, Leoś sam wyszedł w dziedziniec do niego.
Wiedziano już u marszałkowej o zgonie Czermińskiego, ale chciano co rychlej dowiedzieć się o przybyciu braci... Z podziwieniem od tego posłańca dopiero Leoś otrzymał wiadomość o przybyciu księcia opiekuna. Dziwnie się ona schodziła z tym niespodzianym zgonem...
O księciu tyle się Leon nasłuchał, że choć go dotąd nie widział, znał go już przez marszałkową i Felicyę — wiedział, iż lubił spokój i unikał wszelkich wzruszeń nieprzyjemnych... Nie wypadało więc teraz mu się nastręczać i jechać tam zakłócić wypoczynek opiekuna, od którego zręczna marszałkowa zawsze zależnym czyniła los Felicyi, udając, że pozwolenie jego na małżeństwo jest koniecznie potrzebne... Leoś nie życzył sobie w mniej może korzystnem świetle, pod wrażeniem świeżego sieroctwa, z twarzą zmieszaną, zaniepokojonym umysłem — stawić się przed księciem... Wyrzekł się więc podróży do Holmanowa... Moryś, Który także przez okno zobaczył posłańca, wyszedł też do niego...
— Jeżeli ty nie chcesz jechać, szepnął — mogę ja skoczyć w twem imieniu i na osobności pomówić z marszałkową.
Leosiowi zdawało się to bardzo przyzwoitem, i uścisnął brata, dziękując mu za tę posługę... Tym sposobem Moryś, któremu pilno było, nie wiedzieć dla czego, widzieć panią Falimirską, wymknąwszy się nieznacznie, poleciał natychmiast do Holmanowa.
Nie myślał się wcale prezentować księciu, ale zajechawszy do Malborzyńskiego, oświadczył mu, że w imieniu brata chciał powitać panią Falimirską, dowiedzieć się o jej zdrowie i kilka słów z nią pomówić.
Stało się jak sobie życzył, marszałkowa w swoim gabinecie go przyjęła. Obie ręce wyciągając ku niemu podeszła, poruszona, blada, z wyrazem wielkiego współczucia na twarzy, nie mówiąc nic... Milczenie to było wymowne. Moryś ucałował jej ręce...
— Mój drogi panie — odezwała się — cóż to za cios okropny — nagły — niespodziany!... Jak się ma szanowna matka wasza?... Co się dzieje z Leonem?... Mój Boże! co ja doznałam słuchając tu tylko z daleka... nie wiedząc nawet jak... co... Cóż to było?
— Apopleksya! rzekł Moryś ocierając oczy... Nie było ratunku...
— Musiało go coś poruszyć!
— Znużony był drogą...
— A pani Czermińska?
— Leży chora... Doczekała tylko przybycia naszego...
— A Leoś?...
— Nie mógł sam przybyć, dla tego ja za niego przyjechałem pani złożyć uszanowanie...
Spojrzał w jej piękne oczy, które natychmiast spuściła surowa, lecz wnet podniosły się mimowolnie — westchnęła...
— Felicya moja płacze — rzekła... niespokojna o niego, tak się biedna przywiązała...
Szepnęła po cichu, Moryś patrzał, myśli mu się plątały, nie wiedział co miał mówić...
— Pani ma właśnie gości...
— A! tak jest, mojego kuzyna i opiekuna... Potrzeba nieodzownie, aby mu się Leoś po pogrzebie przedstawił... Ja — ja sama nie wiem... zapewne będę na żałobnym obrzędzie... ale księcia nie zawiozę. Jest zbyt draźliwy; widoki smutne robią na nim wrażenie wielkie.
Wstrzymam go od wyjazdu, choć mi się wyrywa, aby pan Leon mógł mu się dać poznać. Zależy mi na tem wiele... Jest naszym opiekunem, a nie prędko znowu zdarzy się zręczność z nim spotkać.
Szło w istocie o to marszałkowej, ażeby Leoś nieodwołalnie był związany, na co książę łatwo mógł w rozmowie zręcznej naprowadzić. Nie bez przyczyny pani Falimirska lękała się jego młodości i wpływu nagle odziedziczonych bogactw... Żałoba po ojcu zmuszała z konieczności odłożyć wesele... było to niebezpieczne... Trzeba się było więc upewnić, iż Leoś nie wyrwie się z sieci.
Co do Morysia, przekonywała się pani Falimirska, iż postępowanie jej z nim najświetniejszemi rezultatami uwieńczone zostało. Drzał pod potęgą jej karcącego wzroku, uśmiechał się jakby o litość błagając; pełna surowości dlań i czułości razem, czuła, że trzymając go w oddaleniu tem i nęcąc zawsze spodziewanem zbliżeniem, potrafi przeciągnąć panowanie swoje.
Wielka ta surowość wchodziła w rachubę, była nieodzowną, dawała siłę, a razem i dla przyszłości Felicyi była potrzebą.
Pani Falimirska znała wagę ofiar; i gdy potrzeba było, zostać niezmiernie cnotliwą — umiała taką być... Nic to prawie nie kosztowało... serce było ostygłe... a namiętności wygasłe.
Było już po pogrzebie...
Pan Łukasz, który za nim szedł z daleka, razem z officyalistami — zaraz po złożeniu zwłok do nowo wymurowanego grobu znikł z Rakowiec. Dowiadywano się trochę niespokojnie o niego, lecz nikt go po żałobnym obrzędzie nie widział więcej.
Tydzień upływał już po nim. Wiadomo było wszystkim, iż młodzi Czermińscy, wezwawszy powszechnie szanowanego prawnika i zarazem obywatela, pana Kolembę, zajęli się inwentarzem, ocenieniem pozostałych po ojcu posiadłości, kapitałów, obligów i wszelkiego mienia.
Poszukiwania w papierach nie doprowadziły do znalezienia ani testamentu, ani nawet notat, któreby wolę zmarłego wskazać mogły. Obaj bracia zgodzili się na to, ażeby matce zostawić dożywocie na Rakowcach, i prawnie je ubezpieczyć...
Chodziły o tem zresztą wieści różne... Czermińscy w pierwszych chwilach tak obaj zajęci byli temi interesami, iż sami nikogo prawie nie widywali; a chociaż parę razy na krótko się stawili w Holmanowie, nie śmiano ich pytać o nic...
Marszałkowa, po części książę też — niesłychanie zaciekawieni byli tem, w jakim stanie fortuna po Czermińskim została... Podania o tem były najróżniejsze, niepewne, przesadzone jak się zdawało. Jedni im dawali za wiele, drudzy przez zazdrość utrzymywali, iż interesa nieboszczyk zostawił poplątane, zawikłane i daleko gorsze, niż się spodziewano.
Prawdy, jasnej i pewnej dowiedzieć się jakoś nie było podobna. Marszałkowa zaklęła Malborzyńskiego, aby użył jakich środków, a doszedł raz jak rzeczy stoją w istocie.
P. Aleksy był jedyny do śledztw podobnych; rzucił się zaraz, z gorącością wielką, zdawało mu się to rzeczą aż nadto łatwą. Pojechał do pana Kolemby, który wino lubił i przy niem się ze wszystkich grzechów spowiadał. Znalazł go w okularach, nad papierami, zakłopotanego, nieusposobionego, i mimo użycia wszelkich środków i dowcipu, insynuacyi, nic z niego nie dobył. Dostał grzeczną odprawę...
— Mam na głowie tyle, że ledwie dyszę... Daj ty mi święty spokój... Pić nie mogę, gadać nie mam siły... Bywaj — zdrów... ad videndum et componendum, ale nie wprzód aż to z karku zrzucę...
Proboszcz ksiądz Kaniewicz tyle tylko wiedział, że dziedzictwo było bardzo sute i nawet na dwóch rozdzielone magnatami ich czyniło. Proboszczowski jednak magnat nie wiele znaczył, bo ksiądz Kaniewicz każdego kto czterma końmi jeździł, nazywał magnatem. Z ostatniej biedy Malborzyński, któremu wstyd było z niczem powracać, musiał się odbijać na Pierzchale. Pierzchała wprawdzie człowieczek był mały, niby nic niesłyszący, a umiał jednak wiele wydobyć, zapamiętać, połapać.
W czasie pogrzebu i długo po nim, gdy już się inwentarz poczynał sporządzać, gościł w Rakowcach, dla uregulowania swoich rachunków, zdania różnych pozostałości i t. p. Sam ksiądz Kaniewicz powiadał o nim, że jeśli kto co wie — to on...
Pod pozorem więc, że srokatego konia potrzebuje koniecznie, Malborzyński obstalował sobie do Herszka na jakiś dzień Pierzchałę, nagotował przyjęcie, któreby mu język rozwiązało, i sam pierwszy przybywszy do miasteczka, oczekiwał na niego... Lepiej mu się tu powiodło niż się spodziewał, bo choć Pierzchała mocno się opóźnił, stary Hersz, dowiedziawszy się o gościu, zszedł do niego...
Od owej rozmowy nie widzieli się z nim. Stary Żyd, dosyć smutny i zamyślony, przywitał gościa.
— Pamiętasz — odezwał się — jakieśmy to z sobą ostatnim razem mówili... Była tam mowa i o Czermińskim... Podziękujcie Panu Bogu, że mu życia przykrócił. Teraz to wam dopiero otwarcie powiedzieć mogę: — chciał z Holmanowa marszałkową wypędzić... bo się bał o syna...
— Państwo się cieszyć możecie, że on nie żyje — ale my — ja — żałujemy go szczerze... To był człowiek!
Westchnął Herszko...
— Ja w nim straciłem wspólnika i przyjaciela, mogę powiedzieć.
— A my, jak powiadasz — nieprzyjaciela?
Herszko potwierdził głową.
Dopiero teraz przyszło na myśl Malborzyńskiemu, że przez stosunki swe i przenikliwość Hersz mógł najlepiej być świadomy stanu majątkowego Czermińskiego.
— Powiedz też mi, panie Hersz, co ten człowiek mógł po sobie zostawić?
Żyd długo stał milczący...
— A któż to wiedzieć może? odparł. W takich interesach jak jego, nie ręczę, żeby on sam wiedział co miał. Majątki znaczne, kapitały pewnie wielkie, ale za życia od niego nikt nic nie posłyszał... taił się ze wszystkiem... mówić nie lubił. I miał słuszność — dodał Hersz poważnie... Na co się zdało mówienie? chyba żeby człowiek sam się zdradził...
— Mniej więcej jednak — jak go ceniliście? spytał Malborzyński...
— Ten człowiek, rozumu miał miliony... a pieniędzy? pewno nie mniej niż rozumu...
Tak enigmatycznie z trudnego zadania wywiązał się Hersz i zamilkł, a gdy znowu mówić począł — rozszerzał się zwielkiemi pochwałami nad człowiekiem i wielkim żalem nad jego stratą.
Na tę rozmowę nadbiegł Pierzchała ze swą usznurowaną twarzą i postawą wykrygowaną, jakby do Malborzyńskiego szedł w konkury...
Na stoliku przygotowana już była butelka wina i przekąski — oczekiwano samowaru i herbaty... Malborzyński poruszył się na powitanie przybywającego bardzo uprzejmie, i — dla niepoznaki, zagaił o koniu srokatym.
— Pan co wszystko wiesz, co się w sercach ludzkich i stajniach dzieje — zmiłuj się, nastręcz mi — srokacza! Potrzebuję koniecznie do czwórki... Wydaję się sam z sekretu... to znaczy, że jeśli mi do miary przyjdzie i do składu — dobrze zapłacę...
Pierzchała tak pochwycony, stanął marszcząc się i namyślając z wielką powagą. Malborzyński podsuwał mu już kieliszek.
— Siadaj — pij i gadaj — zróbmy przegląd stajeń...
— Srokacz dobry — rzecz rzadka! raritas! sentencyonalnie odezwał się Pierzchała. Niełatwo o srokacza... Ma jednego ekonom w Czarnawczycach — ale to człowiek, z którym gadać trudno...
Zapytał tedy o miarę, a Malborzyński mu ją powiedział... Tymczasem nie próżnował kieliszek...
— Waćpan bo może dotąd jesteś zajęty w Rakowcach... i nie będziesz miał czasu zająć się moją sprawą? wtrącił pan Aleksy.
— Że jestem dotąd zajęty w Rakowcach, to nie ma kwestyi — odezwał się Pierzchała... Pogrzeb cały był na mojej głowie... a teraz nieustannie mnie na posyłki używają. To prawda — ale i na srokacza znajdzie się czas...
— Cóż tam w Rakowcach? dodał Malborzyński, obliczają co po starym zostało? hę? Jednak to ciekawa rzecz...
Uśmiechnął się Pierzchała.
— A — niewątpliwie... rzekł — osobliwie dla familii, która z pp. Czermińskimi mogłaby się połączyć.
Chrząknął i spuścił oczy... Srokatego konia zamatował, i Malborzyński się nieco zarumienił.
Zamilkli oba...
— Ludzie będą majętni, dołożył pan Aleksy po chwili, jakby od niechcenia.
— Czemu nie! bardzo nawet majętni...
— Czy się już obliczyli? spytał Malborzyński, nalewając kieliszek...
Pierzchała sznurował usta długo, i parsknął. Rękę wyciągnął ku kolanom Malborzyńskiego, i patrząc mu w oczy, począł cicho:
— I po co pan tym srokaczem zagaduje!... Słowo daję. Czy już Pierzchała taki głupi, żeby tego nie rozumiał o co idzie... hę?
— Ale — o cóż idzie? co? nie rozumiem...
— Panbyś chciał wiedzieć — jak stoją Czermińscy? W istocie rzecz ciekawa! Hm? Możnaby się dowiedzieć, ale... niech pan daruje... śpiewać darmo boli gardło...
Pogardliwie nań spojrzał Malborzyński.
— Nie jestem znowu tak bardzo ciekawy — ale... wieszże waćpan co?
Pierzchała minę nastroił wielce znaczącą.
— Coś się tam wie... rzekł.
— Pewnego?
— Zdaje się... pan Kolemba robił inwentarze, notował... Papierki się po ziemi walały, a człek co zna, że się i najbrzydszy kawałek papieru przydać może, z ziemi je zawsze podnosi. Ja mam ten zwyczaj...
— Niezły zwyczaj, a potem papierki te puszczasz na licytacyę...
— Jeśli się trafi amator — a czemu?
Malborzyńskiemu zdawało się, że mu nie wypada kupować tak wprost wiadomości i zdradzać niepokój a interesowanie się fortuną Czermińskich. Wahał się jeszcze — gdy Pierzchała uśmiechnął się, wyprostował, stawiając kieliszek i rękę znowu wysuwając ku kolanom Malborzyńskiego, począł:
— Wszystko to żarty, żarciki, niech się pan na sługę swojego nie gniewa. Czy to ja taki chciwy? Albo to ja nie wiem, że zawsze łaski pańskiej i pani marszałkowej potrzebuję, a państwo mojej usługi rzadko!... Miły Jezuseńku Nazareński — ja nie jestem z tych ludzi, co pan myśli. Pożartuję, ale respekt znam dla takich osób jak pan, i służę nie targując się.
To mówiąc, powoli z za surduta dobywać począł pugilaresu... Ciekawy to był zabytek sztuki nietylko introligatorskiej, lecz zarazem haftarstwa. Z jednej strony na niebieskiem tle paciorkami wyszyty był piesek srokaty... z drugiej stało, biało na czerwonem: Souvenir. Pugilares miał niegdyś zamykającą się klamerkę, dziś wiszącą bezsilnie i nietrzymającą nic. Tasiemka czarna, z przywiązanym do niej sznureczkiem białym, opasywała na krzyż wypchane notatkami, listami, regestrzykami archiwum to podręczne pana Pierzchały, które go nigdy nie opuszczało. Kładąc się nawet spać, zasuwał je pod poduszkę. Tu się mieściły arcana jego egzystencyi — nadzieje, wspomnienia, — plany...
Zwolna i ostrożnie przybliżywszy się do stolika, na którym złożył pugilares, Pierzchała rozwiązywać go zaczął, i z troskliwością wnętrze badał.
Mimowolnie ciekawe oczy Malborzyńskiego padły na te pozasmalane świstki, z taką troskliwością zachowywane. Pospłaszczane pieczątki, całe szeregi liczb, grezmoły różnych charakterów, kwitki... stare pasporta — wszystko się razem tuliło...
Pierzchała dobył wreszcie pół arkusza, rozłożył go i pomalutku czytać począł:
„Rakowiecki klucz z Racicami... primo...
„Zamoroczany ze wsiami przyległemi.
„Item, Bory, Borówka i Zasieki.
„Item, Zaczałów, z Wólką Zaczałowską.
„Item, klucz Drozdy z Mięsojadem i Parcianką.
„Nakoniec Bębny i Zarwańce“...
Tu podniósł głowę Pierzchała.
— Majętności w ziemi więcej nie ma panie dobrodzieju... i Rakowiecki klucz zostaje pod dożywociem pani Czermińskiej, a po najdłuższem jej życiu, przechodzi na pana Leona...
— A kapitały? zapytał Malborzyński, który wsparłszy się obu łokciami na stole, zaglądał ciekawie w arkusz zapisany.
Pierzchała głową pokiwał...
— Samych kaucyj „na podradach“ jest milion rubli, rzekł cicho i tajemniczo...
W obligach — o których nikt nie wiedział, bo zdawało się, że stary nie pożyczał nikomu — ale pewnych... do trzechkroć stu tysięcy...
— A gotówki? szybko dorzucił Malborzyński, gotówki?...
Praeter propter, w półimperyałach ma być sto tysięcy rubli, a papierami siedmkroć...
— Krezus! zawołał zrywając się Malborzyński... Niesłychana rzecz na te czasy! Lecz jestże to pewna?
— Jak to, że dziś dzień! dodał bijać się w piersi Pierzchała. Ja się panu dobrodziejowi przyznam — jestem też niezmiernie ciekawy... Skopiowałem to u Kolemby, gdy zasnął po obiedzie...
To mówiąc Pierzchała rzucił okiem na pana Aleksego, który stał upojony, i złożywszy papier, począł go znowu niezmiernie bacznie wsuwać w miejsce dlań przeznaczone...
Malborzyński po namyśle sięgnął także do kieszeni, dobył z niej dwie dziesięcio rublówki, i położył je przed Pierzchałą.
— To zadatek na srokacza — rzekł... ale — szepnął uśmiechając się — nie pilno mi... z kupnem się nie spiesz — a pieniądze przy sobie zatrzymaj...
Pierzchała, który się więcej czegoś spodziewał, popatrzał na leżące papiery, widać było, iż miał ochotę upomnieć się o dodatek, lecz rozmyśliwszy się, skłonił głową i papierki zapakował do pugilaresu... Śmielszy teraz, sam sobie — za pozwoleniem nalał wina, i oczyma mierzył zamyślonego błogo Malborzyńskiego...
— W tem nie ma sekretu, rzekł, że pan Leon się ożeni z marszałkówną, połowa tej fortuny przejdzie przynajmniej w dobre ręce... panie dobrodzieju... Chwalić Boga za to...
Chrząknął znacząco...
— Teraz, proszę szanownego pana... ciągnął dalej: i w Holmanowie i w Rakowcach będzie nieustannie do czynienia dosyć. Potrzebujecie państwo sług wiernych... Pan łaskawy sam wszystkiemu podołać nie możesz, i szkodaby pana do drobnych fatałaszek... Jabym się państwu przydał... za podręcznego... Niech tam pan o mnie nie zapomina, zobaczycie, że ja się zdam i nie zawiodę... Srokacz srokaczem, a jabym i więcej potrafił... Trzeba będzie może, niewiadomo co wypaść może, i pilnować się w Rakowcach, aby kto pana Leona nie zbałamucił... bo to rok czasu żałoby... a chłopiec młody, bogaty i wszystkim do smaku... no i w Holmanowie przygotowania... Pan nie da rady... Niech pan weźmie Pierzchałę... hę?
Malborzyński, który stał zamyślony, zwrócił na niego oczy. Pierzchała się uśmiechał błagająco i pokornie...
— A! może to być, że pana użyjemy, przebąknął, zobaczymy...
— Nie koniecznież w Holmanowie... polećcie mnie do Rakowiec... Będę tam stał na straży...
Tu ruszył się z miejsca stary wyga i przysunął poufalej do Malborzyńskiego.
— Niech pan nie sądzi, żebym ja interesów nie rozumiał — rzekł. Dajmy na to, że państwo pewni jesteście pana Leona... a i Maurycego trzeba też trochę pilnować, i na niego mieć oko. Zaraz tu na niego też sidła zechcą zastawić, a nuż go kto nieprzyjazny ułapi... hm! toby interesom szanownej marszałkowej też — jakby się to wyrazić — nie pasowało...
Malborzyński słuchał z uwagą, i choć widział wielką przenikliwość niepoczesnego człowieka nierad był zbytniej jego poufałości i takiemu wciskaniu się w tajniki najgłębsze polityki holmanowskiej.
— Człowiekby chciał uczciwie zarobić na kawałek chleba, ciągnął Pierzchała... nie przeczę temu...
Wielkich rzeczy ja nie pretenduję — ochłapami zwykłem żyć — chudy pachołek jestem, a gdzie trzeba choćby grzbietem, byle nie reputacyą nałożyć, jam na wszystko gotów...
Zyskanie tego sprzymierzeńca nie było do odrzucenia dla Malborzyńskiego; nie chciało mu się tylko okazać, że go potrzebowano... Rzekł więc uśmiechając się:
— Dobrze, dobrze — wszystko to może być... tylko sobie nie wystawiaj, kochany panie Pierzchała, żebyśmy tak znów potrzebowali twej pomocy. My jasnemi drogami chodzimy... nie obawiamy się nikogo... zbyt pilnować się nie potrzebujemy...
— Chociażby... z wolna mówił natrętny Pierzchała, pozwól pan sobie uczynić malusieńką uwagę, że nigdy nikt na ostrożności nie stracił... Pan Leon młody... pan Maurycy też... pieniądze magnes mają w sobie, przyciągną ludzi... dobrze będzie wiedzieć co się święci, aby tempore opportuno zapobiedz... Bo to, panie, spać zawsze niebezpiecznie... Jedno oko trzymać otworem nie szkodzi, ja sobie jestem kreatura licha... niepoczesna, ja to wiem... mnie się też nikt nie strzeże... wszędzie mogę wleźć i wszystko posłyszeć.
— Zobaczymy, zobaczymy! odparł półgłosem zmieszany nieco natrętnością faktora Malborzyński. Ale, wszakże waćpan się jeszcze kręcisz i tak około Rakowiec...
— Jeszcze bo strzępki od rachunków pozostały, i — rzekł Pierzchała, prostując się — człowiek tam teraz potrzebny... Jest wiele do roboty... A zawszeby rekomendacya ze strony pani marszałkowej nie zawadziła...
Pan Aleksy rozszerzać się już w tym przedmiocie nie miał ochoty, zaczął śpiewając chodzić po pokoju.
Więc ja — ufny w łaskę pańską... odezwał się, do odwrotu zbierając Pierzchała — polecam się względom jego... Nie chwaląc się — że się przydam to pewna — więc — rozkazów i informacyi czekać będę, a co do srokacza... dodał uśmiechając się — także nie zapomnę.
Przypomnienie srokacza niezbyt już było przyjemne Malborzyńskiemu, który w ogóle wstręt czuł do naciskającego mu się człowieka, zbyt, odgadującego myśli i nadto się wtajemniczającego w położenie.
Pierzchała zapinał surdut powoli, spoglądał, odchodzić mu się nie chciało, gdy Malborzyński zawołał nareszcie o konie, i trochę z pańska, a z góry go pożegnał.
— Bądź mi pan zdrów — odezwał się — będę się starał mu być pomocnym... proszę wierzyć... Zrobię co mogę...
Skłonił się z poważną miną Pierzchała.
— Do nóżek pańskich się ścielę.
Panu Malborzyńskiemu pilno już było do Holmanowa, gdzie nań oczekiwano. Książę szczególniej życzył sobie mieć jasne pojęcie sytuacyi. Choć śmierć i pogrzeb Czermińskiego, i następstwa tego wypadku, nieco zakłóciły spokój jego, nagrodziło się to skutkami. Wydanie Felicyi zdawało się zapewnionem, było świetne... a wpływ, jaki marszałkowa wywierała na rodzinę Czermińskich, zapewniał piękną przyszłość. Stosunki z Morysiem nie uszły baczności jego... zrozumiał je i nadzwyczaj pochwalał politykę...
Taić się z nią pani Falimirska nie widziała potrzeby, bo mogła się nią pochlubić. Książę był dumny swą pupilką. Sam na sam, zaraz po pogrzebie, otwarcie rozebrali ten przedmiot.
— Dla szczęścia Felicyi — mówiła piękna pani — nie ma czegobym nie poświęciła... Chłopak niedoświadczony, młody i wrażliwy... pokierować nim i utrzymać go spodziewam się.
— Z tym warunkiem, dodał książę z przyciskiem i uśmieszkiem, abyś mu za nadto nie dawała... swobody... Z dala go trzymać należy, a nie odstręczać; dawać nadzieję, okazywać przychylność, ale — żadnej słabości! żadnej słabości...
— A! to się rozumie — odparła marszałkowa — toć przecie był mój system i myśl moja od początku... Musi mnie szanować, inaczejbym urok straciła i władzę...
— Jesteś prawdziwie une femme superieure! odezwał się książę. Zawsze cię miałem za taką istotę, do wyższych przeznaczoną ról w świecie... ale teraz to cię wielbię...
Idzie tylko o to, czy — le jeu vaut la chandelle? chciałbym się dowiedzieć coś — pozytywnego o fortunie, i do niej moje rady zastosować, plan dalszy skreślić... Malborzyński po raz pierwszy w życiu — bo to człowiek też bardzo przenikliwy i zdolny — nie odpowiedział mojemu oczekiwaniu. Dotąd jesteśmy w ciemnościach. Wielka fortuna... cest bon àdire, ale trzeba raz wiedzieć jakich rozmiarów; a następnie — nous aviserons.
— Jestem pewna, że Malborzyński tę wiadomość nam przywiezie, dodała marszałkowa... Mnie się wypytywać szczegółowo Leosia nie wypada...
— Nie wypada! potwierdził książę... Il ne faut pas l’effaroucher.
Oczekiwano więc powrotu pana Aleksego, a gdy służący dał, wedle rozkazów znać, że przybył, posłano po niego natychmiast, aby przychodził jak stał, nie przebierając się. Felicya zajęta była muzyką, książę z marszałkową oczekiwał na niego w gabinecie...
Gdy wszedł, poznano zaraz po twarzy rozjaśnionej, iż żądane wiadomości przynosi...
— Siadaj, mów — zawołał książę, patrząc mu w oczy... A naprzód — ogólnie — zawiedliśmy się, czy nie? fortuna znaczna czy mierna?...
— Ogromna! rzekł Malborzyński — przechodzi, zdaje mi się, najśmielsze nasze rachuby i nadzieje.
Marszałkowa rozpromieniona przysunęła się do stołu. Książę uśmiechnął się szczęśliwy widocznie, siadł wygodnie... P. Aleksy, który sobie ponotował wszystko... dobył papierka...
— Najprzód, rzekł, posiadłości w ziemi... Rakowce z przyległościami, które pani Czermińskiej zostaną na dożywocie, a przejdą na dziedzictwo p. Leona...
— A! więc myślą się dzielić? odezwała się zamyślona Falimirska... Trzebaby to im odradzić...
Odwróciła się do księcia.
— Bardzo trafna uwaga...
Spojrzeli sobie w oczy...
— Maurycy może zarządzać całością, dodała Falimirska: gospodarzyć i pilnować wspólnego dobra... nie prawdaż? Ma do tego usposobienie i zdolności; my się musimy przenieść do miasta... Będzie do nas dojeżdżał...
— Genialna jesteś — rzekł książę, chwycił ją za rękę i pocałował... Ale kończ Malborzyński.
— Rakowiecki klucz znamy, ciągnął dalej pan Aleksy: wyśmienita ziemia, gospodarstwo wzorowe, intraty znaczne...
— A dalej? spytał książę.
— Zamoroczany, dobra rozległe, ale liche, reputowane były jako nędzne bardzo. Podniósł je Czermiński. Ziemi dużo...
Dalej idą Bory, Borówka i Zasieki, klucz co się zowie... złote jabłko... Dalej Zaczałów w Wólką Zaczałowską, dobra pańskie... Rzeka spławna...
Dalej...
— Jeszcze jest dalej? Ah! mais c’est magnifique! c’est princier! krzyknął książę rozentuzyazmowany.
— Drozdy, Miesojad i Parcianka... majątek duży i piękny, dobra już same mogące człowieka uczynić więcej niż zamożnym...
No — i Bębny i Zarwańce...
Książę milcząc przysunął się — i westchnął.
Et dire, że to jeden człowiek się tego dorobił...
— Tak, szepnęła Falimirska — ale musiał się wyrzec życia i stać tem czem był...
— Opatrzność daje rodzinom takich ludzi — zakończył opiekun. Dla nas to wyraźnie jest providentiel.
— I na tem koniec? wtrąciła marszałkowa; no — a kapitały? Ten człowiek obracał ciągle niemi, więc je mieć musiał?
Malborzyński tryumfująco się uśmiechnął.
— Zaraz zobaczymy, rzekł. Milion rubli kaucyi na podradach...
Książę porwał się z krzesła...
— Cudownie! zawołał — Podrady odstąpić — kaucyę cofnąć! Po co to?... Oni podradczykami być nie powinni.
— Trzykroć sto tysięcy rubli na pewnych obligach, kończył p. Aleksy. Sto tysięcy w złocie brzęczącem... Papierami siedmkroć... razem na gotówkę z milionem kaucyi, więc przeszło dwa miliony rubli...
Dobra warte dużo więcej niż drugie tyle, dosyć, że dwóch na pięć milionów rubli lekko rachować się godzi, a zatem na schedę pana Leona półtrzecia...
Spojrzał na milczącego księcia i marszałkową, która patrząc w okno dodała poważnie:
— Jestem stanowczo przeciwko podziałowi... Massa powinna być wspólna... zarząd przy Maurycym...
— Za pozwoleniem — wtrącił książę — pozwól mi uczynić uwagę. Co do dóbr, zgadzam się, wyśmienicie — ale co do kapitałów, nie. Proszę o chwilkę cierpliwości... Sama wiesz, że Felicyi i panu Leonowi na wsi się zakopać — niepodobieństwo. I po co?... Potrzeba nabyć dom... przyzwoity w Warszawie i urządzić, trzeba się stosownie wyekwipować. Wszystko to wymagać będzie znacznego kapitału, bo musi odpowiadać stanowisku, jakie w świecie zająć powinni. Na to Leon mieć musi gotówkę.
— Bez wątpienia — potwierdziła marszałkowa... ale ja... utrzymując niedzielność massy, mam moje w tem ważne konsyderacye... to się da ułożyć i pogodzić...
Zamilkli nieco — książę z rąk Malborzyńskiego wziął jego notatkę i wpatrywał się w nią bacznie.
— Mój drogi Olesiu — rzekł w końcu... bez urazy. Wiem, że jesteś człowiek baczny, sprytny i niełatwowierny, wybacz mi — ale muszę wiedzieć źródło tych informacyj. Jestem przeciwny wszelkim złudzeniom... je suis positif... Rachunek musi mieć podstawę realną.
Skinieniem głowy potwierdziła to marszałkowa...
— Cyfry są wyczerpnięte z notat do inwentarza przez Kolembę zrobionych... nic w świecie autentyczniejszego być nie może... odezwał się z odcieniem urazy Malborzyński. Książę mnie zna, że ja też marzeń nie lubię...
— A zatem, tysiączne ci dzięki, nieoszacowany mój Olesiu — odezwał się książę... Mamy podstawy, mówmy teraz i rozważajmy, czego po nich wymagać mamy?
— Rozumie się, wtrąciła żywo marszałkowa — że los Felicyi przedewszystkiem trzeba zapewnić. Felicya wnosi mu Holmanów, który ja tylko dożywotnio sobie zatrzymuję. Reprezentuje to?
Spojrzeli na Malborzyńskiego, który nasępiwszy się rzekł:
— Ocenić należy... grubo... No...
— Naprzykład?
— Trzykroć sto tysięcy rubli...
— Co najmniej drugie tyle powinien Felicyi zapewnić na swoim majątku p. Leon — to się należy, rzekł książę... Jest to obyczajem... rzecz naturalna. Nie chcemy łaski żadnej... ale oprawa zwykła...
— Mnie się zdaje — podszepnęła marszałkowa, że ja to lepiej jakoś potrafię ułożyć... mnie to zostawcie... Jestem matką...
Uśmiechnął się opiekun...
— Prezent na szpilki... rzekł — z takiej fortuny, mógłby też coś znaczyć...
— Ja to z nimi powoli, ostrożnie ułożę... zobaczycie... mówiła matka.
— Nie odkładając wszakże — dodał książę.
Malborzyński milczał...
— Ja wracam do pierwotnego programu — mówił rozkoszując się książę... Powinniśmy mieszkać w Warszawie... Ekskursye letnie, jesienne, za granicę, do wód... o tych nie ma co mówić. Powiadam: powinniśmy, powtórzył książę, gdyż spodziewam się, że mnie do gromadki przyjmiecie. Nabywając dom, mała różnica... trochę większy, abym ja w nim mógł dostać appartamencik. Wiele nie wymagam... Salon, gabinet, sypialnia, jadalny pokój, parę dla składu i wygody, jeden dla François... kuchni osobnej trzymać nie będę.
— To się zrobi! ale musi się zrobić! potwierdziła marszałkowa... Ja także muszę mieć apartament dla siebie i parę salonów... Dzieci zabiorą pierwsze piętro... Byłabym za tem, ażeby dla Maurycego też pied à terre nie zapomnieć. Musi przeto przyjeżdżać, nie można go ani z oczu tracić, ani dać mu się zupełnie wyemancypować...
— Ja jestem tego zdania — cicho rzekł książę... to się we wszystkich praktykuje rodzinach, że on się żenić nie powinien... i poświęcić dla brata i jego.... dzieci....
Na wzmiankę o dzieciach Malborzyński mimowoli się rozśmiał. Książę też i marszałkowa w ostatku.
— Spodziewam się — dokończył książę opiekun: że — dzieci supponując... nie powiedziałem nic nadzwyczajnego.
Ale — wracając do Maurycego — nad nim czuwać należy... i z oczu go nie spuszczać.
Spojrzał na marszałkową, która się nieco zarumieniła, i przy Malborzyńskim nie odpowiedziała nic. Trochę nawet za złe miała opiekunowi, że tę kwestyę — intime, jak ją nazywała — poruszył przynim...
Książę był widocznie rozmarzony, i mówił dalej:
— Dla tego to wszystko tu z wami chciałbym przedyskutować, abyśmy mieli stały plan w postępowaniu z tymi Czermińskimi i do jednego dążyli celu... Voilà... Więc — primo: Felicyi zapewnić — un douaire respectable... skłonić do zamieszkania w mieście... A ja biorę na siebie stosunki, ja ich w świat wprowadzę. Sous mon égide przyjdzie to łatwo, czegoby inaczej nigdy nie dostąpili. Będą bywali w zamku... Dom — pałac raczej, musi być na odpowiedniej stopie... bez rozrzutności, ale convenablement. W stajni ośm koni dosyć... dwóch, trzech ludzi najwięcej... Kamerdyner, lokajów trzech, kucharz i dwóch do pomocy... no... czeladź pomniejsza... Dwór skromny... Dwa razy na tydzień małe przyjęcia, raz obiad większy... Czasu karnawału... trudno z góry przewidzieć wymagań... Jeden bal, parę rautów, c’est de rigueur. Widzicie, że nadto nie jestem wymagający...
— Zupełnie się zgadzam... odezwała się pani Falimirska... ale niech mi wolno będzie dodać słowo... To wszystko trzeba najprzód Felicyi wpoić, nauczyć ją, a ona powoli mu to inkulkować będzie. Ja zostanę w rezerwie.
— Za pozwoleniem, dodał książę. Zgoda — ale pierwszą ideę konieczności osiedlenia się w mieście, ja w rozmowie rzucę p. Leonowi. Bądź co bądź... mam trochę powagi, i odemnie musi to przyjąć bez dyskusyi.
— Ale on do tego i sam jest przygotowany — odezwała się marszałkowa... chłopiec pełen ambicyi... Za nic się w świecie nie zakopie na wsi! Sto razy mi to mówił. Obawa tylko o to, aby nadto po pańsku i zbyt kosztownie nie chciał występować.
— Ale proszę cię, z taką fortuną! oparł się książę... Nie ma najmniejszego strachu... Owszem... nie należy go wstrzymywać... Niech sobie nieco pozwoli... niech Felicya użyje... elle en est digne.
Rozprawy te o błogiej zwiastującej się przyszłości, plany z góry powzięte bez udziału tych co je wykonywać mieli, śmiesznemiby się stały może, gdyby marszałkowa nie była tak pewna władzy swojej i pięknej Felicyi nad obu Czermińskimi. Młodzi panowie byli w istocie zawojowani, i nie ulegało wątpliwości, że z pewną zręcznością przeprowadzenie programu ściśle się ziścić miało... Leoś był zakochany, a usposobienie jego, natura, próżność pędziły go w świat ten, którego wszystkich rozkoszy był głodny. Matka dzieliła jego uczucia i pragnienia. Naostatek brat nie mógł się przeciwić, bo Falimirska nim władała zręcznie... i jego rodzącą się namiętność umiała zużytkować do swojego celu...
Felicya o tyle tylko wtajemniczona była, o ile jej potrzebowano jako narzędzia. Dziewczę młodziuchne, uśmiechało się też do życia, nie znając jego tajemnic. Nie widząc stron czarnych, nie domyślając się sprężyn, z uniesieniem i dobra wiarą kochała Leosia, i miłość tę rada była widzieć otoczoną blaskiem, oprawną w złoto, obwieszaną kwiatami...
Jednym z najszczęśliwszych był książę, który obiecywał sobie wyzyskać dla swojego egoizmu położenie, aż nadto opłacając to co miał otrzymać, tem co wnosił... Dawał tu imię swe, stosunki w świecie, znaczenie, doświadczenie, talent ten wślizgiwania się i wyślizgiwania bez szkody ze wszystkich położeń, do których się wcisnąć lub od których trzeba się było uwolnić... W szczęśliwych tych marzeniach upływały godziny w Holmanowie, przerywane tylko małą zmianą gammy i tonu, gdy przychodziła Felicya. Wówczas z poetyczniejszej strony malowano to, co między sobą współka rozbierała z naiwnością zimnej rachuby...
Pomiędzy Holmanowem a Rakowcami panował teraz ruch nieustanny odwiedzin, posłańców, listów, i nie było dnia, żeby oba Czermińscy, lub jeden z nich przynajmniej, nie wpadli tu choć na godzinę.
Unikano dotąd z delikatnością wielką wszelkiej wzmianki o interesach, Czermińscy też nie mówili o nich. Przedłużało się to jednak do zbytku, a że książę chciał wyjeżdżać, postanowiono, aby marszałkowa zręcznie to zagaiła nie z Leosiem, ale z dobrym swym przyjacielem Maurycym...
Spodziewała się przy tej zręczności naprowadzić go, nie prosząc sama, na zaofiarowanie małej pożyczki, z dniem każdym stającej się niezbędniejszą. Szło tylko o to, ażeby się z nią proszono ze strony Czermińskich, aby się nawet z przyjęciem podrożyć... i nie skompromitować. Marszałkowa była do tego jedyna, i pochlebiała sobie niepłonnie, iż przyprowadzi zamiar do skutku... Moryś nietylko nie stygł, ale teraz swobodniejszym będąc — okazywał coraz więcej, trochę nawet za niecierpliwego... przywiązania...
Śmiałość jego czasem przestraszała Falimirską, która surowym go wzrokiem gromiła i utrzymywała w przyzwoitej odległości. Nie przeszkadzało to, wkrótce po ukaraniu, do osładzania pokuty wzrokiem, którego wyraz namiętnego Morysia na nowo rozpłomieniał...
Przy pierwszej bytności jego, marszałkowa stanowczo się rozmówić miała.


Pani Czermińska ciągle jeszcze była chora, leżała w łóżku i miewała, szczególniej nocami, nerwowe ataki gwałtowne, w ciągu których jakiś przestrach, rozdraźnienie, konwulsye niemal ją porywały. Panna Damianna nie odstępowała jej na chwilę, siedział prawie ciągle dr. Bobowski, dawano leki, lecz niewiele one pomagały. Chorobę nie bez przyczyny, przypisywano wielkiemu wrażeniu, jakie wywarła śmierć męża i scena, która ją poprzedziła. O tej, oprócz doktora, bo temu musiano coś o tem napomknąć, prócz panny Damianny, nikt zresztą nie wiedział...
Przesilenia te gwałtowne kończyły się zwykle płaczem, omdleniem, a nareszcie snem gorączkowym, po którym nierychło następowało uspokojenie...
Bobowski, mimo gwałtowności tych ataków, obiecywał uzdrowienie; silna natura chorej, która już w życiu niejedno wstrząśnienie podobne przetrwała... dawała nadzieję powolnego zwycięztwa. Starania dzieci, czułość Leosia, szczęście, które się zdawało uśmiechać faworytowi, dowody współczucia ze strony Holmanowa, widocznie oddziaływały przeciw tym chorobliwym objawom...
Niekiedy już Czermińska uspokojona dopytywała o dom, o dzieci, posyłała po Leosia, troszczyła się o drobnostki...
W domu młodzi dziedzice mieli nawał zatrudnień — samo przez się prawie to czego pragnęła marszałkowa spełniało się już, nim się o to starać zaczęła. Leoś interesa zdawał na brata, zdolniejszego do nich... Maurycy podjął się chętnie... Było to tymczasowem niby, lecz łatwo mogło się stać trwałem.
Jednego wieczora Moryś znalazł chwilę, aby się wyrwać w odwiedziny do marszałkowej, pod pozorem doniesienia jej o zdrowiu matki i podziękowania za troskliwość o nie... Rzeczy musiały być ułożone... Felicyę bolała trochę głowa, książę u siebie na górze odpoczywał, Malborzyński nie nadszedł... Z początku sam na sam się znalazłszy z Morysiem, piękna pani udała strwożoną tem nieco i zakłopotaną. Wkrótce uległa — urokowi przyjaźni... zapomniała się. Siadła na kanapie, Moryś się zbliżył, rozmowa zaczęła być coraz swobodniejsza i poufalsza.
— Jakżeście panowie potrafili dać rady temu nawałowi interesów, które na was spadły? spytała marszałkowa. Mnie już nieraz na myśl przychodziło... dać wam w pomoc, na podręcznego, mojego Malborzyńskiego...
— A! już się wszystko ułożyło prawie — odparł Maurycy... My z Leosiem nie będziemy mieli... o nic sporu... podzielimy się łatwo i po bratersku...
Marszałkowa chwilę milczała.
— Kochany panie Maurycy, rzekła niby się wahając... Miarkujesz to dobrze, że dla mnie, co za niego Felicyę wydaję, podział byłby pożądany, ale mnie o was obu równo idzie, bo dla obu mam... równy szacunek... przyjaźń...
Tu się nieco zakłopotała o właściwe wyrażenie, i spuściwszy oczy, mówiła dalej po chwili:
— Po co się panowie macie dzielić?... szczególniej majątkami? Rządźcie wspólnie. Leoś do gospodarstwa niestworzony, pan weź wszystko w ręce i — nie puszczaj...
Trochę się zdziwił Maurycy... ale się uśmiechnąwszy dodał:
— Coś nakształt tego się gotuje...
— Ale bo tak być powinno — potwierdziła marszałkowa — wierzcie mi. Jabym życzyła... abyście się tak ułożyli... pan masz zdolności do prowadzenia wielkich interesów, Leoś ich nie ma... Dobry, serdeczny chłopak... ale sobie nie da rady...
Pochlebiło to widocznie Maurycemu.
— Ale tak! tak! dodała marszałkowa. Kochasz pan Leosia, spodziewam się, że i bratowa będzie panu miłą — wiesz, jaką ja mam dla niego przyjaźń serdeczną... Nie rozdzielajmy się, bądźmy razem.
Tu się zawahała nieco, jakby ją wypowiedzenie ostatka wiele kosztowało — i dodała ciszej:
— Pragnę tego właśnie z przyczyny, że ta wspólność pana do nas zbliży, przywiąże, i że drogiej twej przyjaźni dla mnie pozbawiona nie będę...
Powiem jeszcze otwarciej... Ludzie są złośliwi, moja przyjaźń dla niego, jakkolwiek czysta... i bez zarzutu, mogłaby ściągnąć niepoczciwe kommentarze... Wspólność interesów będzie ją usprawiedliwiała...
Podała mu rękę drżącą. Moryś był zachwycony! Porwał ją z gorączką młodzieńczą, i wydzierającą mu się wstydliwie, do ust przycisnął...
Marszałkowa obejrzała się trwożliwie, zawstydzona: jakby żałowała, że powiedziała za wiele. Komedya na chłodno, odegrana była ze znakomitym talentem i taką prawdą, że daleko starszego i doświadczeńszego byłaby mogła omamić, a Moryś życie poczynał.
— Pani jesteś aniołem dobroci! zawołał...
— A! ja jestem, niestety! tylko egoistką okropną, z uśmiechem goryczą zaprawnym mówiła dalej Falimirska. Mnie z tą pańską przyjaźnią dobrze, wygodnie, ona mnie uspakaja... Książę, mój dobry opiekun, lubi się o nic nie kłopotać — starzeje... ja w panu widzę podporę... opiekę...
— I na tem się pani nie zawiedzie! rzekł gorąco Moryś — proszę mi wierzyć.
Marszałkowa przybrała wyraz posępny.
— Nie bez przyczyny skarżę się wam, kochany panie Maurycy, na tego mojego serdecznie miłowanego, ale nieopatrznego księcia... Między nami mówiąc, i teraz jakiego mi figla piekielnego wyrządził! Zawsze był regularny w interesach, rachowałam na niego... Jest mi dłużny... mała to rzecz, ale zawsze wchodzi w mój budżet wdowi. W tym roku, gdy byłam pewna, że mi odwiezie... przyjechał, na wieki zapominając co mi winien...
— A! jeśli to pani robi różnicę, podchwycił Moryś — na Boga! proszę mi pozwolić...
— Ale nie — nie! nie! zawołała marszałkowa — za nic w świecie. Pan! ale nie! ja sobie dam rady, Malborzyński mi to znajdzie z łatwością...
— A po cóż ma szukać, kiedy ja mogę w tej chwili, natychmiast usłużyć?...
— Za nic w świecie od pana, od was nie wezmę — zawołała rękami się zasłaniając Falimirska — proszę mi o tem nie mówić, bo się pogniewamy. Przypadkiem i niepotrzebnie się z tem wygadałam po babsku, tylko aby panu dać pojęcie, jak na księcia mało mogę liczyć.
— Wie pani, że ta, doprawdy przesadzona delikatność, niemal mnie obraża — rzekł Moryś. Każe mi pani wierzyć w swą przyjaźń, a nie chce dać jej dowodu... O ileż to idzie?...
— A! o biedne trzy tysiące rubli!... jakby mimowolnie wyrwało się pani Falimirskiej.
— Zaklinam panią — pozwól mi.
— Nie mogę! nie mogę! Dla samego Leona... to niepodobieństwo. Nie mówmy o tem.
— Słowo honoru, że Leon o tem wiedzieć nawet nie będzie.
— Ale nie! nie! Po cóż?... Malborzyński dostanie...
— Samo szukanie już jest nieprzyjemne. Ja na to nie pozwolę! odezwał się Moryś. Pani mi dałaś prawo szczycić się jej zaufaniem i przyjaźnią — w imię jej... ja się domagam... koniecznie...
— Pan jesteś tak natarczywy... To mi przykrość zrobi...
— Nikt w świecie, oprócz nas dwojga wiedzieć nawet o tem nie będzie, daję na to słowo honoru...
Zawahała się jeszcze marszałkowa, zafrasowana wpatrzyła się w ziemię, Moryś nalegał ciągle. Westchnęła i podała mu rękę...
— Tak — dobrze — nie opieram się, rzekła — ale pod jednym warunkiem...
— Przyjmuję go z góry — zawołał Moryś — jakikolwiek on jest...
— Że pan nastaniesz na Leosia, aby majątku nie dzielić i sam rząd przy sobie zatrzymasz... Bądź pan naszym pełnomocnikiem...
Moryś przystał zachwycony i szczęśliwy nad wyraz wszelki...
Szeptano potem o różnych sprawach bieżących, aż i Felicya nadeszła, i książę się zjawił, przynosząc z sobą wesołość i lekkomyślność, która mu wszędzie i zawsze towarzyszyła...
Po pierwszej tej scenie przygotowawczej, oczekiwano Leona, dla odegrania z nim drugiej. Tu książę miał główną rolę. Postrzeżono od razu, że tytuł, obejście się, ton księcia Augustula czyniły wielkie wrażenie na Leosiu. Pochlebiało mu to niezmiernie, iż książę się z nim obchodził jak z równym i krewnym... Brał go pod rękę, po kilku dniach nazywał kochanym Leosiem, albo cher Léon... zwierzał mu się różnych szczegółów życia, okazywał dlań nadzwyczajne przywiązanie. Próżność była tem przyjemnie połechtana.
Leon, który zawsze pragnął wejść w ten świat wielki, wydający mu się niedostępnym, o którego progu przestąpienie walczyć było potrzeba — chwytał księcia jako przewodnika, przed którym wszystkie drzwi stały otworem. Jako ożeniony z kuzynką księcia — Leoś uzyskiwał wstęp wszędzie... a nie wątpił, że raz wszedłszy, pozyszcze sobie serca, względy i prawo obywatelstwa...
Piękność Felicyi, majątek, wychowanie — opieka książęca... starczyły aż nadto do przełamania zapór, które stawićby było mogło nieznane nazwisko... i pochodzenie wątpliwe...
Leoś więc przylgnął do księcia Augustula, namiętnie się przywiązując do niego... Opiekun naturalnie korzystał z usposobienia... Wszystko dla pani Falimirskiej składało się tak szczęśliwie, iż pomyślniej nie mogło...
Obu też Czermińskim i matce ich, ten stosunek z domem marszałkowej, wydawał się bożem błogosławieństwem. Rozumowi, zręczności, przymiotom Leona przypisywano to szczęście...
Po rozmowie z Morysiem, nazajutrz przybył Leoś z bukietem dla Felicyi, z prezentami, które sprowadził umyślną sztafetą... Unoszono się nad gustem jego i pamięcią serdeczną... Książę, dla którego w przepysznem pudełku z florenckiej mozaiki, przywieziono cygara hawańskie, ściskał i całował — ce cher Léon... Z temi cygarami i pudełkiem, które dziecinny Augustulus pokazał swemu faworytowi Mr. François — poszli na górę... siedli tam na kanapce... Książę zarządził przygotowanie ochładzającego napoju z wina i owoców, który François umiał wybornie robić, i zaczęto żartobliwą rozmowę.
Proszę sobie wystawić uszczęśliwienie chłopaka, który siedzi na jednej kanapce z księciem, prawdziwym... starym... i za pan brat jest przez niego traktowany, wtajemniczany w świat czarowny, w którym już, już jedną stoi nogą...
Książę Augustulus istnym się mógł nazwać czarownikiem... a był nim osobliwie dla tych, co z nim obcowali nie od dawna... bo się trochę powtarzał, gdy kto długo go słuchał. Dla Leosia wszystko to było nowe, szczególniej anegdoty o księżnie... o hrabinie... o tych i owych głośno brzmiących osobistościach, do których zbliżenie się niedawno zdawało mu się istnem niepodobieństwem — a dziś przedstawiało się jako rzecz najprostsza w świecie...
— Mój drogi panie Leonie — rzekł naostatek książę kładąc mu rękę poufale na ramieniu — mówmy-no trochę o przyszłości. Wiesz jak mnie los Felicyi obchodzi... Kocham ją jak córkę... a ciebie już zawczasu jak syna... słowo daję.
Leoś go w ramię pocałował...
— Ani ty, ani Felicya, nie jesteście do wsi stworzeni... Z twemi talentami, powierzchownością, rozumkiem, domyślnością... karyera cię może czekać świetna... Skończyłeś uniwersytet... i to coś znaczy... Wypadnie dla formy wejść w służbę. Ale chcąc do czegoś dojść, trzeba umieć iść — Voilà... O to się musimy porozumieć. Musimy zamieszkać w mieście — resztę ja biorę na siebie. Rozumie się, zamieszkać tak, aby od razu na poważnej stopie się umieścić. Dom... ekwipaż, un certain état de maison są niezbędne.
Spojrzał mu w oczy, Leoś słuchał chciwie...
— Ale ja — odrzekł gorąco — pójdę posłusznie za wskazówkami i radami księcia... ślepo... gdzie książę rozkaże...
— Więc dobrze — ja ci będę Mentorem... Dom trzeba kupić... to korzystniej daleko, niż najmować, gdy się raz ma kapitał, a juści kapitał macie?
Odwrócił się.
Leoś śmiejąc się zawołał:
— Ile tylko będzie potrzeba...
— Dom, appartament, ekwipaż, dobra kuchnia i piwnica, są to des elements du succés indispensables. Coś na to poświęcić trzeba, ale potem pójdzie jak z płatka... Felicya będzie miała z jednej strony niezmierne powodzenie; ty, kochany panie Leonie, z drugiej... zdobędziemy wprędce co zechcemy...
Ja się wpraszam do was na komorne, abym wam służył...
Nie było szczęśliwszego człowieka w tej chwili na świecie nad Leosia — rósł, jaśniał, śmiał się, głową sięgał do niebios...
— Naturalnie, ciągnął książę po małym przestanku — dajemy rok i sześć niedziel na żałobę... a przez ten czas właśnie wypada dom kupić, umeblować go, wyekwipować, ludzi sobie wyszukać, dwór urządzić. Czasu ledwie wystarczy...
Nie masz w tem wiele doświadczenia, ale, jeżeli chcesz, zrobimy tak... Jedźmy teraz — gdy zdrowie matki pozwoli — razem... ja wskażę ludzi, pomogę... i pierwsze twe kroki podyryguję. Entre nous, nie zaszkodzi ci, gdy nas razem zobaczą, i ja cię wprowadzę...
Znowu nastąpił uścisk serdeczny... Mówiono dalej zupełnie w tym sensie jak po raz pierwszy, gdy się układały plany. Leoś na wszystko przystawał w tem tylko, że chciał robić rzeczy na zbyt wielką skalę, od czego książę niby go z razu wstrzymywał, opponował, i dopiero niby złamany, przystawał, gustowi i usposobieniom pupilla oddając wielkie pochwały... Zwał go ciągle dystyngowanym, i pełnym wytwornego smaku. I z Leosiem więc wszystko się ułożyło bez najmniejszej trudności.
Leoś powracając z Holmanowa, biegł do pokoju chorej matki i spowiadał się potem przed nią ze wszystkiego... Czermińska, wciąż jeszcze chora, jakby na pół przytomna tylko, roztargniona, słuchała czasem, niekiedy jakby nie rozumiała — godziła się na wszystko zresztą, byle Leosiowi było z tem dobrze. A że Moryś teraz z nim trzymał, wszedł i on w łaski, zaczęła go kochać jak nigdy...
Maurycy, co dotąd macierzyńskiego prawie nie znał przywiązania, był niem przejęty, rozczulony, serce się w nim po długiem uśpieniu, budziło, otwierało dla uczuć, których długo był pozbawiony. Stawał się innym, nowym człowiekiem... nie mógł pojąć własnej przeszłości spędzonej na zgryźliwem przeciwieniu się bratu. Oprócz tego i miłość własna mile była połechtana zaufaniem w jego zdolności, jakie mu wszyscy okazywali. Matka powtarzała za Leosiem, że on będzie głową domu, żądała tego marszałkowa, Leoś o to go prosił... W ostatku tajemniczy ten węzeł, co go łączył z miłą panią, miał dlań urok nadzwyczajny.
Powierzchownie nawet zmienił się teraz Moryś; chciał mieć powierzchowność inną, ubierał się staranniej, i choć mu pewna cecha rubaszności jakiejś pozostała, było mu z nią do twarzy. Szczęście, choćby chwilowe i urojone, wypięknia człowieka, podnosi go, daje siłę... czyni go czasem lepszym nawet — choć nie zawsze!
W tym domu dawniej rozdartym głuchą walką — panował teraz pokój i cisza... Dom też zaczynał inną przybierać postać. Niepodobna go było pozostawić jak był opuszczony i zrujnowany... Myślano stawić nowy, ale się temu sprzeciwiała Czermińska; skończyło się więc na restauracyi zewnątrz i odświeżeniu wewnętrznem...
Panna Damianna, której się zdawało, że miała wiele smaku, podjęła się nowego urządzenia pokojów... Z wolna paroksyzmy, którym podlegała Czermińska, zmniejszać się i przechodzić zaczęły. Wstała nawet z łóżka i kuzynka ją zmusiła zobaczyć odświeżone mieszkanie... Nieostrożnie jednak wprowadziła ją do przerobionego pokoju, w którym odbyła się owa ostatnia scena małżeńskiego dramatu. Chociaż znacznie zmieniła się jego fizyognomia, jednak świeże jeszcze wspomnienie wypadku tak podziałało na biedną kobietę, że dostała na nowo attaku nerwowego, musiano ją zanieść na łóżko i przywołać doktora...
Skutkiem tego było, iż drzwi potem zamurowano od sypialni i zupełnie ją od domu odcięto...
Czermińska w dni kilka przyszła do siebie... ale panna Damianna już się wystrzegała oprowadzać ją po domu....
Cały dwór, życie, obyczaj w Rakowcach, ze śmiercią gospodarza uległy zmianom. Godzili się na to wszyscy, że stosownie do stanu żyć należało... Musiano zaraz postarać się o powozy, konie, liberyę, kucharza... Tysiące rzeczy brakło... Pierzchała okazał się tu nieoszacowany, bo, nie zapominając o sobie, podejmował się wszystkiego, sprowadzał, kupował, stręczył, biegał... i pośpiechem płacił za wiele niedokładności... Wkrótce też obejść się bez niego stało się niepodobieństwem... Posługiwali się nim kto żył, panna Damianna w imieniu pani, Leoś, Maurycy nawet. Niepotrzebną się stała rekomendacya Malborzyńskiego, tak przeważne zajął tu stanowisko ten niepoczesny człowiek, który w miesiąc przeodział się inaczej, zdobył na własne koniki i bryczynę, wkwaterował się do oficyny, i umiał sobie wyrobić rodzaj marszałkowstwa dworu ze stałym emolumentem pary tysięcy złotych...
Miał to do siebie, że w początkach niezmiernie będąc gładki, kłaniając się wszystkim, służąc ochotnie każdemu, zyskał sobie cały ten światek — i — uchodził za dobre boże stworzenie, które szkodliwem nikomu być nie mogło.
Było z nim wygodnie — a jemu z tem tak dobrze, iż sobie pewnie musiał przyrzec trzymać się klamki, za którą mu tak szczęśliwie pochwycić się udało...
Jeden Malborzyński nie był z niego kontent, gdyż Pierzchała, okazując mu należne uszanowanie, w pewnem oddaleniu się trzymał.
Miał może urazę do niego o to, że go nie popierał w pierwszej chwili, i do żadnej też wdzięczności się nie czuł obowiązany. Parę razy p. Aleksy próbował się od niego coś dowiedzieć, i zbyty został milczeniem... Dał mu jednak pokój, nie przywiązując wagi do niepozornego stworzenia — które mu ani było teraz potrzebne, ani mogło się stać groźnem.
Osamotnione dawniej Rakowce, od których sąsiedzi stronili, dziś zbyt wiele miały ponęt dla nich, by się z niemi w stosunki wejść nie starano. Wiedziano o ogromnej fortunie, jaką odziedziczyli Czermińscy, Leoś się żenił, na niego więc żadnej już rachuby nikt mieć nie mógł — pozostawał Maurycy... Jego stosunków serdecznych nikt się nie domyślał; wzdychały więc matki... i pragnęli go mieć ojcowie. Kapitały też rakowieckie, o których wiele mówiono, były niezmierną ponętą. Zdało się niejednemu, że młodzi Czermińscy dla zyskania sobie serc obywatelskich, chętnie pożyczać będą.
Ludzie co dawniej uciekali od nich, szukali wszelkich możliwych środków zbliżenia się, poprzyjaźnienia — zaznajomienia, wśliznięcia do domu... Działo się to niekiedy zręcznie, czasem dosyć niezgrabnie — ale w tem Czermińscy dobrą wolę i serce upatrywali — byli wdzięczni...
Któżby się tego był kiedy spodziewał, by wzgardzony Pierzchała, do którego dawniej ledwie kto przemówić raczył — z powodu rozgoszczenia się w Rakowcach — stał się figurą którą się starano sobie pozyskać! Tak było w istocie.
Najprzód od Pierzchały można się było czegoś dowiedzieć; powtóre, zdawało się niejednemu, że za jego pośrednictwem się tu wciśnie. Człeczę ostrożne, z głupia frant, dawał się częstować, przyjmować... ale gdy przychodziło do rzeczy — usta miał zesznurowane i na krok stanowczy się nie ważył...
Bijącem w oczy wszystkim było, iż marszałkowa opanowała Czermińskich, i kierowała nimi. Oburzało to najwięcej tych, co pragnęli sami podobnej władzy i wpływu. Zwiększała się przez to niechęć ku pani Falimirskiej, która nigdy i tak wielkiej miłości u ludzi nie miała. Przezywano ją intrygantką, szperano w przeszłości, opowiadano skandaliczne dzieje. Książę też grał w nich rolę... Ale działo się to po za sferą, w której się obracali Czermińscy, i do nich dochodzić nie mogło.
Z powodu tych intryg i plotek zmuszeni jesteśmy wprowadzić czytelników naszych do nowego domu w sąsiedztwie, który dotąd żadnych z Rakowcami nie miał stosunków. Nie był ogniskiem tych wieści — lecz w nim przeważnie jednoczyło się obywatelstwo okolicy, i dom ten podkomorstwa Wierzejów sprawom powiatowym nie mógł być obcy...
O milę od Holmanowa mieszkali państwo Wierzejowie, oboje ludzie niemłodzi i bezdzietni, majętni bardzo, lecz nazbyt gościnni...
Dom ten nazwać było można powiatową gospodą. Nigdy się tam drzwi nie zamykały, dnia nie było bez gości, stołu mniejszego nad osób kilkanaście... Folwark główny z dworem niezbyt dawno, wśród gaju brzozowego pobudowany, nazwany był Wierzejkami...
Dawniej mieszkali podkomorstwo w innym folwarku, ale tam domek był stary i ciasny... tu było przestronno, wygodnie, wesoło, choć wcale niewytwornie. Nie zbywało na niczem, osobliwie do jedzenia i picia, ale w zbytnie wykwinty się nie wdawano.
Pan Czesław Wierzeja, lat sześćdziesiąt mieć mogący, otyły bardzo, na nogach pobrzękłych trochę niepewny, twarzy wygolonej, otwartej, wesołej, był starym poczciwym szlachcicem dawnego obyczaju... Bawiły go trzy rzeczy: polowanie, stół dobry i mały wiseczek, maryasz albo kwindecz od biedy. Na tem i na kompromisach upływało mu życie. Był to rozjemca, sędzia, superarbiter wszystkich sądów polubownych, które na jego stole, winie, koszcie i w jego domu się odbywały... Gdy inaczej przejednać nie było można, gotów był do ofiary z własnej kieszeni... Ściskał, całował prosił, klękał, póki nie pogodził...
Sama pani Jadwiga imieniem z domu też Wierzejanka, stryjeczna swego męża, zupełnie się długiem pożyciem zmetamorfozowała na wzór męża... Dzieliła jego gusta, gotowa była z nim na polowanie, u stołu zachęcała do picia i jedzenia równo z nim, a niekiedy siadała czwarta do wista.
W domu, oprócz dwojga kochających się czule małżonków, była jeszcze siostrzenica samego pana, panna Malwina Okoniówna, w kwiecie lat, śliczna, żwawa, wesoła, dowcipna, nie wysoko edukowana — lecz niezmiernie obdarzona i zdolna... Trójka ta żyła w rajskiej zgodzie i pokoju, w niezamąconem szczęściu. Nie troszczono się bardzo o jutro — nie było dzieci, a dla Malwinki, niewymagającej, zawsze miało zostać dosyć... Więc żyło się tu ochoczo, a choć były długi i dłużki, choć czasem wierzyciel dokuczył, ratowało się przyjaciółmi i dom zawsze był otwarty jak przedtem. Dni powszednie wyglądały tu na święta, a świąteczne na festyny. Zapusty, Nowy rok, Wielkanoc, dzień Ś-go Czesława, imieniny pani Jadwigi, nawet panny Malwiny obchodzono tak, że bywało po sto i półtorasta osób. Ale tu się nigdy nie zakłopotano o liczbę. Kredens był tak zaopatrzony, że we dwójnasób tyle można było przyjmować. Piwnica nie mogła się wypróżnić, bo ją ciągle podsycano, zwierzyny dostarczało polowanie, ryb rzeka sąsiednia i sadzawki. Śpiżarnie Wierzejek warte były oglądania, gdyż do olbrzymich dochodziły rozmiarów. Ale też tu zjadało się wszystko co Bóg dał, i przejadał powoli majątek, tak poczciwie, tak wesoło, tak jakoś pobożnie nawet, że nikt na to sarknąć nie śmiał.
Dom ten nazwać też było można nietylko gospodą, ale instytucyą publiczną. Tu się zjeżdżano godzić, układać, swatać — bratać i weselić... Podkomorzy Wierzeja przyjmował tak samo najmożniejszego pana, jak najuboższego szlachetkę i officyalistę. Nie było u niego drugiego stołu, ani szarego końca, bo on sam zwykle na nim siadał, a jejmość i honorationes na drugim. Wino też nieosobliwe, ale czyste podawano jedne dla wszystkich... równie obficie u góry jak u dołu...
Każdy tu wszedłszy czuł się swobodny i od progu weselszy.
Stary pan Czesław znał na okół w kilku powiatach co żyło, i to fundamentalnie, kto kogo rodził, ile było dzieci, kolligacye, stosunki, pokrewieństwa. Po latach piętnastu niewidzenia na pierwszy rzut oka poznawał człowieka, przypominał jego curriculum vitae, i nigdy się nie omylił.
Nieprzyjaciela nie miał poczciwy podkomorzy... Ubolewano, że majątek traci i stracić musi, lecz szanowano go... i wszyscy serdecznie do tego marnotrawstwa wesołego pomagali. Sam pan Czesław godził i rozsądzał, pani Jadwiga równie gorliwie lubiła swatać... Skojarzyć małżeństwo było dla niej największem szczęściem. A że się małżonkowie kochali, więc jak ona pomagała mężowi do godzenia, tak on jej do swatów... Często i wesele sprawiali...
Słowem, był to dom wesela — w którym smutnemu człowiekowi wytrwać nie było podobna... Goście płynący przynosili tu z sobą codzień nowiny z okolicy, które tu się ogniskowały, obrabiały i przybierały formy, pod któremi krążyć miały dalej... Mieniał się tu ktoś codzień, choć byli i tacy, co po kilka tygodni wysiadywali. Podkomorzy każdego odjeżdżającego oprymował, zaklinał, błagał, prosił tak aby pozostał, iż często mu się oprzeć było niepodobieństwem. Porządek domowy sprzyjał tej natrętnej gościnności...
Z rana, ledwie się goście pobudzili, obnoszono im kawę i herbatę, z dodatkami potrzebnemi... Około dziesiątej, gdy gospodarz obszedł gości po stancyach, schodzili się wszyscy na pokoje, i tu dawano maluśką przekąskę, wódkę, likwory, wędliny, pierniki... Był to tylko wstęp do śniadania o trzech potrawach, oblanego winem i porterem... Następował obiad niebawem, poprzedzony wódką i przekąską... Po nim dawano kawę czarną i białą, pod wieczór owoce i herbatę, sutą wieczerzę na ostatku. Lecz że po niej siadano grać, a grywano do północy i później, podkurek więc należał koniecznie zgłodniałym. Ten już był leciuchny, kieliszek wina, zimne pieczyste, coś słodkiego...
W którejkolwiek więc dnia porze miał gość odjeżdżać — coś się zbliżało... na co go jeszcze wypadało prosić, aby pozostał... albo na obiad, lub na herbatę, na wieczerzę i t. p.
Jak tu ludzie wytrzymywali cały dzień jedząc i zakąsując lub zapijając, trudnoby wytłómaczyć, gdyby nie polowania... Męczyli się niemi i nabywali apetytu... Nie można zaprzeczyć, że na te wyprawy brano zawsze zapas wódki, wina, bigosu, pieczystego, bułek i t. p., lecz w lesie i na świeżem powietrzu człowiek, przy ruchu, spożywa i potrzebuje wiele.
W tym to gościnnym domu jednego dnia późnej jesieni, oprócz kilku szlachty okolicznej, niemal tu rezydującej, znajdował się wypadkiem doktor Bobowski, wezwany do chorego ekonoma, proboszcz ks. Kaniewicz... i nawet Pierzchała, który jadąc w pogoń za doktorem do słabej nieco pani Czermińskiej, zabłądził tu, a gdy go w dziedzińcu zobaczono, gwałtem go do jedzenia zabrano.... Zbierano się właśnie do obiadu... Pierzchała, mniej tu znany, może trochę żalu mający, że nie był dosyć ceniony, opierał się zaproszeniu. Sam p. Czesław wyszedł w ganek, i widząc go drożącego się... palnął argumentem nieprzełamanym:
— A nie bądźże d...m i chodź jeść kiedy cię z dobrego serca proszą...
Już tedy nie było sposobu dłużej mitrężyć, i delikwent wszedł do pokoju...
Dom w Wierzejkach, w którym co rok przejadano po kilkadziesiąt tysięcy, wewnątrz był urządzony tak skromnie, iż niemal się wydawał ubogim.
Sofy wygodne, ale okryte perkalikami, krzesła podobne, sprzęty stare i niepokaźne, parę lichych zwierciadeł, kilka stolików do gry... niewiele wazonów i kwiatów — oto było wszystko, co ubierało pokoje... Lecz ciepło w nich było, zaciszno i dobrze... a uprzejmość obojga państwa niezrównana, czyniła gospodę najmilejszą.
Przybycie Pierzchały, o którym wiedziano, że go Czermińscy wzięli za totumfackiego, naturalnie zwróciło rozmowę na Rakowce...
— Cóż tam mości Pierzchało, jak tam teraz u acaństwa? hę? weselej? Co porabiają młodzi? jak się ma jejmość? hę?
Pierzchała mruczał niezrozumiale...
— Słyszę starszy się żeni — dodał jeden szlachcic z boku — z piękną panną marszałkówną Falimirską.
— Wypadałoby i o młodszym pomyśleć — odezwała się podkomorzyna — partya piękna...
— Hę! mospanie! zawołał podkomorzy — już my go mieć nie będziemy pono... Starszy się żeni z Falimirską, a ta się kolligaci z księciem... dla młodszego też wyszukają albo gołą hrabiankę, lub coś podobnego z partesów. Nie wyrwą się z ich rąk... a fortuna słyszę piękna.
Pierzchała nie wahał się to potwierdzić, nietylko ruchem głowy wyrazistym, ale nawet voce viva, odzywając się, po odchrząknięciu:
— Fortuna pańska co się zowie...
— A jużby też wstyd było dla okolicy, gdybyśmy żony choć jednemu z nich nie znaleźli... dodała gospodyni domu.
— Dajmy za wygraną — odparł podkomorzy... nie chcą nas nawet znać... ani się do nich docisnąć.
— Tak źle nie jest, wtrącił proboszcz — owszem, od śmierci tego dziwaka nieboszczyka, Boże mu tam odpuść, Czermińscy radzi żyć z ludżmi... Nie są od tego...
— A czemuż ludzi nie szukają? Trudno wymagać znowu — mówił podkomorzy, — ażebyśmy za nimi gonili; mogłoby się wydać, że te ich tam skarby nas ciągną.
Doktor Bobowski ruszył się na to...
— Myślę, że oni zrobią kroki dla poznania sąsiedztwa — mówili o tem. Ale teraz matka jeszcze po tej katastrofie do zdrowia nie przyszła, dom niezupełnie urządzony...
— Pewnie, pewnie! dodał pojednawczo proboszcz: chłopcy niczego oba. Starszy paniczykowaty, ale ten stracony dla nas, bo nawet nie myśli na wsi mieszkać — a w młodszym szlachecka krew i temperament — dobry wcale człek... Za życia ojca był nieco inny; teraz się znacznie poprawił. Z bratem są bardzo dobrze...
Pierzchała, któremu tymczasem nalano wódki i podano wędliny, wypiwszy, potwierdzał wszystko... A lubo był wysłany po doktora do chorej, nie nalegał o wyjazd jego, dając się korrumpować nadzieją dobrego obiadu. Sławne bo były te obiady w Wierzejkach... w święto i dni powszednie jednakie prawie, kuchnia tłusta, półmiski sute, sosy korzenne, drób {{Korekta|wpaniały|wspaniały}, sztukamięsa przerastała — szczególniej zaś barszcze i kapuśniaki, bigosy i zrazy, jakim równych świat i nie znał... i nie zazna... Słynęły z nich Wierzejki... chlubił się gospodarz, pyszniła pani Jadwiga, a latem do nich przybywał chołodziec litewski niezrównany... Pamiętano jeszcze szlachcica, biednego Dębickiego, który tak się do chołodźcu przysiadł raz, że zjadłszy go trzy ogromne talerze, ledwie potem Bogu ducha nie oddał.
Ruszyli się tedy wszyscy viritim do stołu... a rozmowa szła z nimi. Ubolewali niektórzy nad tem, że sąsiedztwo żadnej korzyści nie miało z tego domu, i za żywota nieboszczyka i teraz z jego potomstwa.
— Waćpan dobrodziej — odezwał się podkomorzy do proboszcza, — jako ojciec ich duchowny, powinienbyś im to przecie na sumienie kłaść, że coś są winni obywatelstwu i stronić od niego nie należy im... Vae soli! można to i w tym sensie tłómaczyć! Trzeba ze swoimi żyć... i od społeczeństwa się nie oddzielać — kto nie chce być wrzodem...
— Ja tak dalece ręczę za Czermińskiego młodszego, odparł proboszcz, iż gdy zechcecie, to go się tu obowiązuję przywieść.
— A, bardzo prosimy! zawołał podkomorzy.
— Bardzo prosimy i za słowo bierzemy ks. kanonika dobrodzieja — dodała pani Jadwiga...
— Uczyni to — rzekł proboszcz — nie odmówi mi...
W tem miejscu rozmowy siedzący w szarym końcu szlachcic Suchywilk, człek złośliwy, pochylił się do ucha gospodarzowi...
— Nikomu z tego nic nie przyjdzie, szepnął... choćby go po całej okolicy obwozili... już i ten stracony...
Mrugnął oczyma i ruszył ustami.
— Jakim sposobem? spytał gospodarz, który właśnie serwetę umocował pod brodą i zabierał się do barszczu...
Si fabula vera! tego słyszę matuś sobie ekscypowała... rzekł Suchywilk.
— Jaka? jaka? co!
— A no — sama marszałkowa... kobieta jeszcze wcale niczego, warta grzechu... chłopak młody, niedoświadczony, a te atłasy to mają dla nich urok... Słyszę, łapki przed nią położył... Zgubiony człek... kogo stara baba pochwyci, temu na podzwonne dać.
— Ale pfe! co bo pleciesz od rzeczy! zawołał zgorszony podkomorzy: nie może to być... Fuj! plotka brzydka!
— Mówiłem si fabula vera! Tak ludzie gadają...
— Nie powtarzajże ty tego... horrendum! rzekł usta mu zamykając gospodarz.
W drugim końcu stołu spostrzeżono szepty, i ktoś się zapytał:
— A co to tam za sekreta panowie macie?
— Nic — nic mruknął gospodarz. Pan Suchywilk o polowaniu mi mówi, ale myśliwcom, jak wiadomo, nie zawsze wierzyć...
Ktoś się snadź domyślił o co chodziło i uśmiechnął, lecz oczyma sobie pokazywano Pierzchałę i zamilkli.
Już odmieniano talerze i miano obnosić pekeflejsz, od którego woń się rozchodziła przyjemna przez drzwi kredensowe, gdy — o wilku mowa, a wilk za płotem — chłopak przybiegł coś szepnąć do ucha podkomorzemu, ten się zerwał jak siedział z serwetą umocowaną pod brodą, i nie mówiąc nic nikomu, wybiegł co tchu do ganku.
Nie było w tem nic dziwnego, bo nieraz goście i czasu obiadu podążali do Wierzejek, lecz usłyszano certowanie się niezmierne, a że ucichło wszystko, każde słowo tu dochodziło...
— Ale, proszęż acana dobrodzieja — nim koło dopasują, nim bryczka zajdzie, nie czyńże mi tego dyzhonoru, abyś moim kawałkiem chleba szlacheckiego pogardzał... Usilnie proszę...
— Prawdziwie... że...
— Ża krzywdę to uważać będę... obliguję!
— Panie dobrodzieju...
— Suplikuję — nie puszczę... Łyżka barszczu...
I w progu ukazał się Moryś, którego podkomorzy do żony prowadził. Spojrzeli po sobie goście — zdumienie wielkie...
— Czermiński! zaczęto szeptać.
— Nie może być!
— Słowo daję...
Jadącemu panu Maurycemu prawie u wrot Wierzejek koło się rozsypało... Gościnni ludzie podkomorzego, niemal go zmusili zajść do dworu...
Zdumienie było wielkie, szczególniej z powodu świeżej rozmowy; zjawiał się jakby w obronie swojej.
Proboszcz się uśmiechał...
Wnet zrobiono miejsce i — wypadło tak, że nowego gościa posadzono przy pięknej pannie Malwinie...
Wybór nie mógł być szczęśliwszy, bo nikt lepiej nie umiałby był go zabawić od śmiałego dziewczęcia, które w prostocie ducha niczem się nigdy ustraszyć i zmieszać nie dało.
Ani więc imię, ani bogactwo pana Maurycego na obejście się jej wpłynąć nie mogły; śmiałemi oczyma zmierzyła go, uśmiechnęła mu się... i zagadnęła go o wypadek, któremu podkomorstwo winni byli tak miłą niespodziankę.
Młoda, figlarna twarzyczka panny Malwiny, miłe na panu Maurycym uczyniła wrażenie. Szczególniej po obliczu marszałkowej, w które się zwykł był wpatrywać, musiała go uderzyć świeżością swoją i wyrazem niewinnej prostoty.
Moryś żartobliwie zaczął opowiadać o kole i bryczce...
— Winniśmy temu kołu — odezwała się Malwina — że pana poznajemy... inaczej... tylko ze słuchu i wieści o mieszkańcach Rakowiec dowiedzieć się można.
— Przepraszam panią, byłbym w sąsiedztwie złożył wszystkim wizyty, rzekł Maurycy, lecz dotąd ledwieśmy po stracie, jakiej doznaliśmy, mogli się trochę rozpatrzyć i opamiętać...
Zaraz po sztucemięsa, gospodarz korzystając ze zręczności kazał podać kielich kolejny, wstał i wniósł zdrowie szanownego sąsiada i pomyślności całej rodziny...
Wypili wszyscy nie wyjmując Suchywilka — musiał pan Maurycy dziękować, a panna Malwina małym kieliszeczkiem trąciła się z sąsiadem i różowe usta dotknęła do złotego płynu.
— Życzę panu szczęścia! rzekła cicho...
Piła zdrowie i podkomorzyna...
Pierwszy raz w życiu Moryś znajdował się w takiej atmosferze i w podobnem towarzystwie. Uderzała go ta niezmierna serdeczność jakaś, ten ton braterstwa i życzliwości, który tu panował. Świata takiego nie znał ani przeczuwał... nie rozumiał go, lecz mimowolnie czuł się ku niemu sympatycznie pociągniony. Natura jego przypadała dobrze do tej rubaszności wesołej... Rozglądał się ciekawie, przysłuchywał i porównywał mimowoli ze sztywnym, zimnym salonem, w którym królowała marszałkowa.
Wkrótce, po małym przestanku nieco cichszym, który przybycie pana Maurycego wywołało... rozmowa się ożywiła, śmiechy zaczęły odzywać, twarze poweselały... zdrowia pito podżartowując — on sam śmielej spojrzał po twarzach współbiesiadników, i teraz dopiero dopatrzył między nimi, zdziwiony, siedzącego Pierzchałę. Zaniepokoiło go to widocznie... co widząc totumfacki, musiał aż wstać, przecisnąć się po za siedzącymi i wytłómaczyć panu Maurycemu, że wprawdzie po doktora przybył, ale pani Czermińska nie jest tak bardzo cierpiąca. Posłużyła ta wiadomość Morysiowi do śpieszniejszego wyrwania się z tego towarzystwa... o ile to możebnem było, gdy się miało do czynienia z podkomorzym. Posiłkowały mu wybornie żona i panna Malwina, do zatrzymywania raz złapanych gości.
Maurycy, który w tak hałaśliwych i wesołych towarzystwach mało bywał, z razu zmieszany, z pomocą swej miłej sąsiadki, która się nim opiekowała, obył się z wrzawą i tonem szlacheckim rozmowy.
— Wie pani — odezwał się do Malwiny — tu u państwa dziwnie jest wesoło... człowiek się czuje upojony... Nigdy w życiu tak miłego nie spotkałem towarzystwa i w któremby tak wszystkim było swobodnie...
— U wuja mego nigdy nie bywa inaczej — odpowiedziała panna. Oboje oni najszczęśliwsi są, gdy drugich mogą rozruszać i rozweselić. Zdaje się to ich życia celem... Mamy gości codziennie... nawykliśmy do tego... i schodzą nam lata, dzięki Bogu... tak jak pan widzisz — dzień dzisiejszy.
— Tu ludzie przybywać powinni, rozśmiał się Maurycy: jak gdzieindziej jadą dla kuracyi, dla wyleczenie się z melancholii...
— Jeśliby ona kiedy miała i pana napastować — prosimy... odpowiedziała Malwina.
— Z tym warunkiem, że pani się podejmie roli lekarza! rzekł grzecznie Moryś.
— O! ja najmniej podobno mam do tego zdolności — mówiła panna. Najlepszym ordynatorem jest wujaszek...
Zarumieniła się zniżając głos, bo Moryś spojrzał jej w oczy zbyt bystro. Nie była bardzo lękliwa, ale ten wzrok zmieszał ją trochę. Aby to pokryć żywiej na nowo zaczęła rozmowę, a Moryś dał się w nią wciągnąć i łatwo. Żartowali i sprzeczali się trochę o błahe rzeczy, lecz tak dobrze czas siedzenia u stołu zużytkowali, iż wstali jakby starzy znajomi. Z wielu swych usposobień i gustów wyspowiadał się jej p. Maurycy i dowiedział o nich jej zdania. Prawił jej rzeczy pochlebne, rumieniła się trochę, draźniła, i wzajemnie byli z siebie radzi. Uderzyło to nawet wszystkich, że pan Maurycy tak niemal wyłącznie zajął się piękną kuzynką, nie przeszkadzano mu wcale, owszem rada była niezmiernie podkomorzyna, i po obiedzie, zaledwie przez grzeczność odprowadziwszy gościa, nastręczyła mu znowu sposobność przy kawie do przedłużenia rozmowy z Malwiną.
Panna była bardzo śmiała, nie postała jej w głowie żadna myśl zuchwała, któraby ją uczyniła mniej odważną a uważniejszą. Była więc naturalną, i to właśnie podobało się Maurycemu, a nadało jej wdzięk nowy...
Zaraz po kawie, Czermiński musiał pożegnać gospodarzy, zabierając z sobą doktora i Pierzchałę. Odprowadzono go na ganek, gdzie podkomorzy, more antiquo, do strzemiennego kazał opleśniałą wynieść butelkę węgrzyna i zmusił do maleńkiego kieliszeczka.
Moryś wyjechał odurzony tym kipiątkiem, w który wpadł tak dziwnie... Ledwie się bryczka jego odtoczyła od ganku, pan Czesław w wyśmienitym humorze, wrócił z nowym kieliszkiem do pokoju, wypić zdrowie — Malwiny, winszując jej, że tak obcesowo potrafiła sobie zdobyć kawalera, który widocznie był nią zachwycony...
Wymawiała się cała zarumieniona biedna panna, śmiejąc się i protestując — a podkomorzy przy swojem stał...
— Doskonały waćpanna zrobiłaś początek. Szczęść Boże! zawołał... Weselisko sprawię huczne — co się zowie. Tylko trzeba żelazo bić póki gorące. Pan Maurycy musi teraz nam oddać wizytę, pilnujże się asindźka, aby na ten dzień wystąpić piękną, w dobrym humorze i do reszty go oczarować! Bóg widzi — gdyby co do czego przyszło... hopkibym poskoczył na weselu, choć z nogami opuchłemi...
Śmiano się z tych żarcików zwykłych panu Czesławowi.. ale nikt nie brał na seryo grzeczności chłopca, który wywdzięczając za gościnność, miłym dla wszystkich się być starał.
Maurycy powracając z doktorem, dużo mówił o domu Wierzejów, i — choć myślą i sercem był gdzieindziej, pannę znajdował śliczną, a nadewszystko naturalną i miłą.
— To jeszcze nic — rzekł doktor Bobowski — ale ją trzeba znać co to za złote serce i podpora domu. Ona tam pracuje za wszystkich, i bez niej radyby sobie nie dali. Prawdziwa to siostra miłosierdzia dla sierot i chorych... a uśmiech i pogoda nigdy z jej oblicza nie schodzą... Nic że się podobać może — a kto ją zna jak ja — ten czołem przed nią bić musi...
Zastanowiło to pana Maurycego...
— Prawdziwie obudzasz pan ciekawość moją — rzekł do doktora... Nigdym nie sądził, ażeby w naszem sąsiedztwie takie się perły ukrywały...
— Bo panowie z całego sąsiedztwa, dodał Bobowski, znaliście tylko jeden Holmanów... Sama ciekawość powinnaby pobudzić ich do zaznajomienia się i z innemi...
— Byle czasu na to stało, zawołał Maurycy... Mamy tyle do czynienia! Leosia ożenienie, uregulowanie interesów; gospodarstwo... nie wiem kiedy człek spocząć będzie mógł i odetchnąć...
Jakoż w istocie pan Maurycy, choć sobie dobrze przypominał pannę Malwinę i obiecywał dla niej samej pojechać do Wierzejek... długo, bardzo długo zamiaru tego nie mógł przyprowadzić do skutku...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być precz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.