Zemsta Czokołdowa/Tom I
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Zemsta Czokołdowa | |
Pochodzenie | „Gazeta Warszawska” 1871, nry 96–175 | |
Wydawca | „Gazeta Warszawska” | |
Data wyd. | 1871 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
ZEMSTA CZOKOŁDOWA.
Z podań szlacheckich.
POWIEŚĆ
J. I. Kraszewskiego.
|
Część górzystego i malowniczego kraju, ciągnąca się po nad granicą węgierską i zowiąca ziemią Spizką, najobojętniejszego nawet na obrazy natury człowieka pociągnąć musi czarownym widokiem... Piętrzące się wzgórza, rozlane szeroko i wstęgami wijące się wody Dunajca, zielone łąki, ciemne lasy poczepiane po gór stokach, gdzie niegdzie na wyżynie sterczące ruiny zamków i strzelające ku niebu wieżyce kościołków, Tatry w dali z jednéj, Pieniny z drugiéj strony, tworzą szeroki krajobraz, nad którym mimowolnie zadumać się trzeba.
A gdy obłokami pozawieszane niebo w dzień jasny i słoneczny rzuci plamami cieniów i snopami świateł na wody, góry i lasy i umaluje to złotem a zielenią, szafirem i powietrznemi barwami, oku się od tego oderwać trudno. Majestatyczny, wielki to a rozległy pejzaż, wszakże smutny nieco i pusty.
Świat ten tak pięknie ubarwiony nie roi się ludem a pracą spokojną; zwierza i człowieka rzadko tu spotkasz. Po nad głowami przeciągnie ci czasem szary orzeł, płynący powoli, ospale, jakby od niechcenia z wiatrem gdzieś na żer i zdobycz, a na gościńcu czarny, opalony przesunie się cygan od Węgier, góral lub Słowak, śpieszący niewiadomo gdzie i po co i oglądający się po pustyni nieśmiało...
W końcu XVIII w. kraj ten jeszcze może dziczéj a straszniéj wyglądał; był to kąt jak pobojowisko opuszczony, pełen starych wspomnień o bojach i łupieżach, mało zamieszkały i niepowabny. Po nad nim mury odrapane odwiecznego Czorsztyna, już naówczas stały na pół rozbite, osmalone i zczerniałe. Nie był on jeszcze jak dziś kupą gruzu i ruiną, ale się na tę śmierć gotował. Jak w owę górę nad San Germano, na któréj stoi klasztor Monte‑Cassino, zwykły przechodzące burze zrzucać wszystkie swe pioruny, tak na Czorsztyn co lat kilka padał ów ogień z nieba, i ledwie dachy oprawiono, palił je lub rozbijał.
Podania ludu różnie tłómaczyły ten gniew boży; to pewna, że ani w Niedzicę, ani w okoliczne po górach zameczki, ani w Dunajec nie spadały pioruny tak często jak tutaj. W tych też czasach po dwukrotnym pożarze stał Czorsztyn już czekając tylko rychło też się rozpadnie. Nikt nie myślał o naprawie zamku, w którym nie było komu mieszkać. Gniazdo to dla innego rodu ptaków założone, na nic się nowym nie zdało. Niegdyś z téj góry czatował rycerz może po nad węgierskim gościńcem na kupiecką karawanę, aby się na nią rzucić z wysoka; dumny panek nagrzeszywszy zamykał się tu pewien że go nie łatwo sprawiedliwość doścignie i pochwyci; spokojnym ludziom po nim mieszkać już smutno było i straszno.
Mury wyglądały jakby pobryzgane krwią zaschłą, ściany jakby podrapane rozpaczliwemi dłońmi, okna zdawały się otworami rozburzonego więzienia... Ludzi już tu nie było, ptactwo i zwierz powoli po nich obejmowały puściznę. Kiedy niekiedy stoczony głaz wzięto w dół na nową budowę, stary Czorsztyn wszakże jeszcze dumnie sterczał po nad okolicą, a przy nim i Niedzica i cały przestwór wzgórz wydawały się bardzo pokornie i ubogo. Arystokratyczna ruina, naga, odarta, z wyłupionemi oczyma, trupio pusta królowała jeszcze po staremu krajowi, którego niegdyś była postrachem.
Jeżeli we dnie nie łatwo tu było kogo spotkać, gdy zapadła noc, gdy nadszedł mrok, wielki gościniec węgierski i okolica milczały jak cmentarz. Rzadko kiedy cygańska banda rozpaliła sobie ogień pod lasem i koczowała tém bezpieczna, że tu była sama. Podróżni zmuszeni udawać się tą drogą do Czerwonego klasztoru, do Krościenka lub też ku Krakowu, mierzyli tak dni swoje, aby zawczasu stanąć w gospodzie nim noc nadeszła. Niebezpieczeństwo od ludzi i zbójców włóczących się po nad granicą, równało się utrapieniu, jakiego doznawano przebywając złe drogi, na których po ciemku nie trudno było o przypadek. Gościniec bowiem sam Pan Bóg utrzymywał, wybiły go wozy, wydeptały konie, wychodzili ludzie, zresztą ręka i praca do poprawy się nie przyłożyła. Po deszczach i ulewie, gdy wody ze wzgórz popłynęły drogą, często w niéj wymyły przepaści, niejeden kamień co siedział w ziemi opłókany dobył się na wierzch, a byle mrok jużeś tego nie dostrzegł. Po tych więc wertepach chyba znaglony a zuchwały wędrowiec, któremu o gardło szło, puścił się przeciw nocy. W gospodzie lichéj zawsze bezpieczniéj było niż w polu, choć tutejsze zajazdy, nawet przy osadach, dobréj sławy nie używały. Po nad granicami wszędzie włóczy się tałałajstwa dosyć i wszelakich podejrzanych ludzi, którzy żyją z tego żeru, jaki po gościńcach łapią; gospody ich domowém, schronieniem, a gospodarze pomocnikami, boć to jedno drugiego warte. Szczególniéj u granicy Węgier zawsze tego było dosyć, bo co się ztamtąd chronić musiało od miecza i postronka, szło tutaj, a ze Spiżu inni zmykali na Węgry dla bezkarności. Dodawszy cyganów, na których tu nigdy nie zbywało, bo im góry i dziury a lasy wielce smakowały, można sobie wystawić, jak miłym pobyt być musiał. To też nie mieszkał tu nikt po dobréj woli, ani jechał dla satysfakcyi i ów wspaniały obraz boży oglądały ino takie oczy pono co go nie były warte.
Trafiło się wszelako czasem, że się tędy i komuś lepszemu przemykać było potrzeba, ale nie bawił długo, a jak najrychléj mógł ten zakąt opuszczał.
Komu z dalszych stron przyszło się wlec tym gościńcem, zwykle tak mierzył czas, ażeby na noc albo do gospody u Czorsztyna nad Dunajcem zaciągnął, lub do Czerwonego Klasztoru pod Pieninami nadążył.
Właśnie nadchodziła już noc, a miało się ku jesieni i pora jakoś była mglista, gdy wóz ładowny na przedzie, z uczepionym za nim koniem pod deką, zatrzymał się u karczemki nieopodal od Czorsztyna stojącéj. Na wozie oprócz dorodnego mężczyzny, dobréj tuszy, marsowego oblicza, z sumiastym wąsem, był olbrzymiego wzrostu woźnica i takiż człek ze służby, także szerokich ramion, nie licząc małego chłopaka, który uczepiony na drążku siedział rozpatrując się ciekawie do koła. Wóz był końmi pięknemi i zażywnemi zaprzężony, a snadź ich w drodze szczędzono, bo gładkie były i podróży na nich trudnoby kto poznał. Wóz, uprząż, ludzie i pan wyglądali zamożno i porządnie. Rzadko się, widać, podobni goście tutaj trafiali, bo ledwie wóz przystanął, z karczemki i głowy i cali ludzie przez wszystkie otwory wyglądać zaczęli... a sam arendarz pośpieszył z obowiązku przeciw podróżnym z respektem wielkim. Nikt nie wątpił, zwłaszcza że już dobrze ciemniało, iż bryka ta zanocować musi. Ale oprócz chłopaka, który z drążka zeskoczył, drudzy się nie brali jakoś do złażenia, a pan się jeno raz oglądnąwszy, skinął na arendarza. Ten przystąpił submittując się.
— Daleko do Czerwonego klasztoru? Zapytanie to o porze spóźnionéj tak dziwnie brzmiało w uszach żyda, iż mu je powtórzyć było potrzeba, nim je zrozumiawszy, ruszając ramionami, odpowiedział:
— Do Czerwonego klasztoru? Aj! aj! drogi kawałek! a kto tam po nocy pojedzie!
— Co za noc! odparł podróżny z wozu: ledwie zmierzch... konie wypoczęły.... godzina a choćby półtoréj... A droga dobra?
Żyd jakby mimowolnie ramionami zżymał; zdawało mu się czémś osobliwszém, by kto o téj porze, nieznajomym krajem chciał się puszczać daléj.
— Czy jasny pan chce jechać? zapytał złamanym językiem.
— Nietylko chcę, ale muszę, zawołał z wozu podróżny... a jeśli droga nic potém, przecież przewodnika znajdę.
Arendarzowi wszystko to musiało się niezmiernie dziwném wydawać, a snadź łatwiéj mu było ramionami ruszać niż się rozmówić.
— Tu nigdy nikt przewodników nie bierze, bo w dzień nie ma jak zbłądzić, a po nocy, przepraszam pana, ktoby tu jechał?....
Pan się rozśmiał i splunął jakby z gniewu.
— Hryszka! zawołał, skocz mi pierwszego lepszego chłopca weź, to nas przewiedzie.... a dłużéj bałamucić szkoda czasu. Chcesz, bym u ciebie zanocował! śmiejąc się dodał: a toż wolę trochę się przejechać, przynajmniéj w Czerwonym klasztorze izbę ludzką mieć będę.
Żyd ruch ręką uczynił, jakby mu to było wszystko jedno, i krok odstąpił; chłopak, który się Hryszka nazywał, już miał skoczyć do wsi, gdy do wozu zbliżył się w kapeluszu góralskim stary człek z kijem w ręku... pomarszczony, żółty, z włosami długiemi jakby przylepionemi do głowy, i kiwnąwszy na bryce siedzącemu półukłonem, spytał:
— Pan do Czerwonego klasztoru chcesz? Po nocy!
— Co mi to za noc? ledwo wieczór.
Chłop popatrzał po niebie i po podróżnych..
— A wy to zkąd? zapytał pan.
— Niedaleko, ze Sromowiec paneńku.
— Znacie drogę?
— Ktoby jéj tu nie znał!
— To prowadźcie....
Zadumał się stary... poskrobał po brodzie, spojrzał na żyda, westchnął, nieraźno mu było odpowiedzieć... Żyd na niego popatrzał, czy mu dał znak, czy się tak zdawało, zawahał się stary.
— A jużci, jak pan zapłaci! czemu nie?
— Zapłacę... siadaj na wóz... bo się ciemni.
— Ino węzełek zabiorę, szepnął chłop ciągle jakoś niepewny... Hryszka go popchnął żywo, poszedł trochę śpieszniéj do gospody, a żyd jakby nie było też tu co robić, pociągnął za nim.
Woźnica się obejrzał ku panu.
— Ej! jaśnie panie, rzekł... to czartowskie drogi.. a i chłopa... kto zna? a na biedę nie wiele potrzeba.....
— Czyż ty stchórzysz Janku! rozśmiał się pan...
Woźnica się obejrzał, wąsa pokręcił tylko....
Tymczasem na bryce siedzący pomacał koło nogi, brzęknęła szabla, ujął się za pas, widać było parę pistoletów za nim... Służący też roztworzył płaszcz, jakby się chciał poprawić i ręką swoje pistolety oba do góry nieco wysunął.... Hryszka patrzał i jakoś mu te nieme przygotowania dziwnemi się zdały.... A chłop też długo się w karczemce zabawiał....
Wyszedł wreszcie z głową spuszczoną, a choć podróżni nie widzieli tego, jeszcze wprzódy nim on, tyłami, ogrodem wysunął się żydziak przychylając się, i zbliżył co żywo nad Dunajec. Co się daléj z nim stało, dostrzedz było trudno... Chłopa wsadzono na brykę, i choć coraz ciemniało na dworze, woźnica cmoknął i konie dobrym kłusem ruszyły.
— Héj! héj! ozwał się chłop zaraz... O kłusie nie myśleć, droga powyrywana, noga za nogą, bo będziemy leżeli.. jak lepsza nastanie... ja oznajmię...
Nic nie odpowiedziawszy woźnica liców zwolnił i stępo szły poważne konie, gościńcem po nad Dunajcem, a krok miały tak spory, że wkrótce wioskę i zamek zostawili za sobą i wjechali w pustą okolicę... a wielkie milczenie otoczyło ich na pustkowiu.. Noc coraz się stawała ciemniejsza, chmury czarne, poszarpane gnały się po niebiosach, i wicher niekiedy jakby w złości coś zawył.
Wszyscy milczeli, oprócz samego pana, który niekiedy poświstywał. Po niejakim czasie przewodnik siedzący na wozie, mimo iż znaczniejszy gościniec szedł prosto, kazał się wciąż kierować na lewo, a pod kołami czuć było można zaraz, że na mniejszą i nieubitą drogę skierowano, Woźnica Janek miał jakąś wątpliwość, zawahał się zwracając ku panu, który ręką tylko skinął, i jechał daléj... Wkrótce owa drożyna jakby wąwozem wymytym, weszła w zarośla gęste. Tuż zaczynał się jodłowy las, rzadki, ale ciągnący się gdzieś daleko po obu stronach. W lesie stało się ciemniéj jeszcze. Konie musiały iść noga za nogą i pryskały jakoś jakby wystraszone. Woźnica czuł, że mu co chwila nie śmiejąc się wstrzymać, przystawały, jakby niepewne co począć z sobą. Przewodnik milczał.
— Ale coś ja téj drogi i tego lasu nie pamiętam, ozwał się wreszcie poruszając się na siedzeniu pan, i uderzył po ramieniu przewodnika, który drgnął i aż pochylił się ze strachu, jakby wyskoczyć myślał. Przytrzymał go ręką silny sługa.
— Kędy to ty prowadzisz? Co to jest? Ja dalipan téj drogi nie pamiętam...
Było milczenie przez moment, chłop się zawahał nieco, ale wnet zuchwałą nadrabiając fantazyą, począł wołać:
— Prowadzę was drogą, jaka jest! Dokądże miałbym prowadzić? To najprostsza.. najkrótsza.. A kiedyś pan drogę pamiętał, po co było przewodnika brać?
— Hę? tak mówisz? spytał siadając podróżny. No! to daléj jechać...
Znowu tedy milczeli, aż chłop ni z tego ni z owego, jakby się dopiero przebudził, począł poświstywać..
Woźnica się odwrócił ku panu, a sługa do chłopa, który głowę miał spuszczoną w dół.
— Daj ino pokój temu świstaniu, rzekł pan.
— E! bo mi też markotno, taka czarna noc, gdyby garnek smoły... bąknął przewodnik. Obejrzał się po za siebie dokoła lękliwie, a nim się siedzący na bryce opatrzyli, zsunął się z woza i... przepadł.
— Ha! coś się tu niedobrego święci! zawołał podróżny. Chłopcy, baczność!
Jeszcze nie domówił tych wyrazów, gdy po nad głowami ich z lasu kilka kul świsnęło i ogień błysnął z luf, a konie się żachnęły okrutnie i dyszel u wozu trzasł. Woźnica z całéj siły trzymając bystre szkapy, ledwie je zdołał powściągnąć, aż wszystkie postawały słupa, ale na bryce było pogotowiu, pistolety dobyte.
Jeden Hryszka pod wóz się zapakował, bo i bronić się nie miał czém. Razem z hukiem broni ozwały się i wołania z węgierska:
— Stój! poddaj się...
Jakaś ręka z ciemności pochwyciła konie, a inne tuż do wozu już się brały. Wśród nocy nic nie widać było, tylko jakieś postaci migały ze wszech stron, otaczając podróżnych do koła. Natychmiast na bliższych dano ognia, sługa, pan i woźnica lice ściągnąwszy, poczęli się odstrzeliwać. Hałas i wrzawa powstały okrutne.
Wpośród nich rozeznać było można i jęki, bo dwóch ludzi osunęło się na ziemię po wystrzale, a podróżny pistolet drugi dobywszy, szablę też trzymał w pogotowiu. Napastników liczby dojrzeć nie było podobna, ale się roili, bo gdy dwóch padło pod wóz ranionych, tuż skoczyli inni. Dano do nich ognia powtórnie, i znowu z krzykiem się zbóje odrzucili precz na chwilę, ale położenie było ciężkie, bo nabijać w nocy ani czasu, ani możności nie mieli, a tu rwano bryczkę zewsząd i siła widocznie przeważająca napastowała. Podróżny wszakże nie tracąc przytomności, płaszcz zarzucił na rękę i szabli dobył z pochwy, gotując się do obrony, gdy jakby Opatrzność sama czuwała nad nim, z dala ozwał się głos donośny na drożynie, zdający dodawać otuchy. Z razu nie można było wiedzieć jeszcze czy nie zbójom posiłek przybywa... ale ci odskoczyli od wozu spłoszeni i puścić się chcieli w las, gdy szlachcic nie mogąc wytrzymać palnął za nimi, sługa też, a o kilka kroków z tyłu dwa strzały razem huknęły na nich. W popłochu napastnicy z rannymi pospołu pchali się w krzaki, a tuż sługa zeskoczywszy z wozu, choć się potknął na trupie, jednego z uchodzących pochwycił, a z tyłu nadbiegło dwóch konnych, wołając:
— Dobra nasza! dobra nasza! nie dajta się!
O ile poznać było można po nocy, szlachcic konno nadbiegał właśnie, mając za sobą jezdnego. Skoczył wnet z konia i jął pomagać słudze, by rannego pochwycić, mimo oporu zbójców, którzy już nie śmiejąc stawić czoła, zostawili go w rękach, a sami pierzchnęli.
Jakiś czas nie można się było opamiętać i rozpatrzyć co się stało. Sługa padł na ziemię na zbója i wiązał go, własny pas z siebie zerwawszy. W ciemnościach gdzie niegdzie para kłaków od wystrzałów kurzyła się jeszcze. Wszyscy pod wrażeniem téj walki nocnéj stali drżący i niemi. Przybyły tylko szlachcic się krzątał krzycząc, ale wesoło i raźnie, jakby niepomiernie był rad z tego:
— A! juchy, wołał, a kanalie!... padłoż tam co? jest który schwytany? Naniecić trzeba ognia, bo tu się omackiem nic nie zrobi, a paskudztwo jeśli gdzie przyczajone leży koło wozu, to się porozłazi.
Podróżny też począł krzyczeć na skrytego ze strachu pod wóz Hryszkę.
— Hryszka! gdzieżeś tam zalazł?... Ognia naniecić, masz tam kłak co się kurzy, weź siarnika i suchych liści, albo choć siana z wozu. Jest latarnia podróżna.
Dopóki było ciemno, ani się obaczyć, ani rozmówić, ani podziękować, ani przywitać, ani o czém pomyśleć nie było sposobu; dopiero gdy Hryszka, który obok padłego w napaści dogorywającego złodzieja leżał pół żyw sam, dobył się z pod bryki i drżącemi rękami jakoś rozdmuchał światło, rozpatrzyli się zbłąkani co się z nimi stało.
Bryka zatrzymana w wąwozie ze złamanym dyszlem, przechylona trzymała się na kołach, ale dyszel strzaskany leżał między końmi, które się poplątały, i gdyby nie silna dłoń woźnicy, poszłyby były pozrywawszy się, w las rozbijać. Dokoła ciemna jedlina słupiasto w górę strzelała, spuszczonemi w dół gałęziami gdzie nie gdzie jakby sposobne do ukrycia tworząc namioty... Około bryki leżał niemal pod kołami konający zbój, czarna bestya, ogorzała, a że był w piersi strzelony i koszulę na sobie z boku poszarpał, całego oblewała posoka... oczy miał wywrócone i białe zębiska zacięte, a włos czarny ze łba na ziemię rozległ szeroko. Drugiego, ale chmyzowatszego wiązał rannego sługa, trzeci jęczał nieopodal pod krzem. Chcieli go byli unieść swoi, ale siły nie miał i legł bezwładny.
Szlachcic, który w pomoc na strzały nadążył ze sługą, był chudy, szpakowaty już i nie wyglądał wcale pańsko; twarz miał podługowatą, nos orli i wąs spuścisty. Sługa krępy i gruby co konie trzymał, patrzał dysząc. Patrzali też i pan i woźnica z bryki, jak przybysz nim się przywitał z nimi, poszedł zaraz w oczy zaglądać zbójom na pobojowisko. A pilno mu snadź było, bo świecąc naprzód podglądnął pod wóz i rzekł tylko:
— A no! dobrze, temu się już nie należy wiele, diabli duszę wezmą jak swoją. Hej! héj! Janasz, nie trza ci było poczciwych ciemiężyć, zdrówbyś chodził po świecie.
Poszedł potém pod krzak do dyszącego i zaśmiał się mu w oczy.
— Dobry wieczór Kuźma! héj! a no! dobry, boś na swego trafił... nie łypaj oczami, już mnie nie zjesz! cha! cha!
Aż zbliżył się do związanego i począł mu się przyglądać. Ten wyglądał na cygana i pewno nim był.
— Ten, rzekł, to w gościnę na polowanie przybył czy co? bo go nie znam, ale jak się zawiezie do Czerwonego klasztoru, dowiemy się co zacz. Tych ichmościów już na brykę ładować żal się Boże, bo to trupy, niech tu sobie na wolném powietrzu zdychają.
Obejrzawszy tak wszystko, odwrócił się do stojącego na wozie podróżnego, który fantazyi nie straciwszy pistolety wydmuchywał, podniósł czapeczkę i popatrzywszy nań, począł się uśmiechać.
— Mój bracie, panie a dobrodzieju, podając mu rękę począł ów z wozu: pan Bóg sam cię tu przyniósł nam na pomoc, niech ci podziękuję, niech uściskam.
— Ale kogoż miałem honor? spytał szlachcic.
— A! prawda, w tym rozgardyaszu anim się wam dał poznać. Jestem Podlasiak rodem, więc z daleka, ani mnie ani mojéj familii znać nie możecie, zowię się Lambert Cieszym Kobyliński z Ćwikłów.
Chciał mówić daléj, gdy słuchający go cofnął się jak rażony w tył parę kroków; zdało się, że z czémś wybuchnie, potém czy się powstrzymał, czy mu to przeszło, z usty otwartemi daléj słuchał.
— Matka méj żony z Węgier była...
Wtém szlachcic machnął ręką i przerwał:
— Co mi mówić będziecie, już to wiem wszystko, a chociaż acindzieja nie miałem honoru znać... te strony i nazwiska nie są mi obce.
— A waćpan dobrodziéj zkąd jesteś i jakże?
— Długoby o tém gadać, odłóżmy na potém, chmurno odparł szlachcic; pilniejsze są rzeczy do roboty... Zowię się...
Tu się się zająknął, podumał, podniósł głowę i rzekł:
— Nazywam się Jan Czokołd... i kwita, niegdyś bene natus et possessionatus, bywało Litwin, dziś włóczęga... co o tém gadać!
— A coż tu robicie? spytał zdumiony podróżny.
— Co? hę! po nocach się włóczę i ludzi od zbójców ratuję, jak widzicie, gorzko się uśmiechając zawołał stary szlachcic. Dajmy pokój rozmowie.
Obejrzał się na dyszel.
— Hę! dyszel diabli wzięli! rzekł.
— A tak, proszę pana, ozwał się woźnica: jeszcze dobrze, że sworzeń utrzymał, bo dyszel...
— Niewielka rzecz, musicie przecięż w drodze mieć siekierę i postronki...
— Mój panie a bracie, cóż tandem daléj począć, czy nocować w lesie przy trupach?
— Ale! co zaś! zawołał szlachcic, jeno mi dajcie się rozgospodarować, pojedziemy na noc do Czerwonego klasztoru, księdza tam znajomego mam, nocleg jeszcze będzie niczego.
— Ale wy?
— A ja was przeprowadzę, wesoło rzekł Czokołd: nie mam nic lepszego do roboty.
To rzekłszy jął się sam ku ludziom, koniom i do dyszla. Dopieroż wszyscy też ruszyli się, inaczéj zabiegając, aby prędzéj z téj dziury wyleźć.
Hryszka ognia pilnował, a że się okrutnie ciemności przy trupach lękał, naniecił ognisko, przy którém wołuby upiec było można, i cały obóz oświecił. Dorzucał coraz suchych gałęzi, a las w ich blasku bardzo pięknie wyglądał; ale bliższy oka obraz nie był wcale wdzięczny. Ludzie za nogi zbójców wyciągnąwszy kładli ich kopą, związanego żywego rzucili na tego, który już zastygał i drugiego co chrypiał dogorywając. Daléj krzątano się przy wozie, stały konie, ten co był przywiązany z tyłu i dwa Czokołdowe, wąchając się a strzygąc uszami. Sam szlachcic o mało nie jak prosty chłop z ludźmi podróżnemu pomagał, a dokładając ręki, gwarzył i pytał.
— Jakżeście się u kaduka w nocy tu dostali?
— Przez moją niepotrzebną ambicyę, odparł pan Cieszym. Nie lubię lada jako nocować i lada strachowi ulegać. Chcieli mnie tą drogą i węgierskimi zbójami natrwożyć, wziąłem przewodnika z karczemki. Ten mnie tak ładnie zawiódł...
— Zkąd?
— Z karczemki u Czorsztyna, rzekł sługa.
— Gdzie złodziejska przystań właśnie, odparł Czokołd: no! dobrzeście się wybrali. A kogoż to wam dali na prowodyra?
— Chłopa ze Sromowiec.
— Ani chybi musiał Jonasz być, szepnął szlachcic, a to szajka cyganów i włóczęgów, która na gratkę tylko czatuje. Ale im się dobrze dostało, trzech stracili.
Podbiegł Czokołd ku rannemu a związanemu.
— Ilu was było? gadaj! spytał nachylając się ka niemu.
— Idź precz stary czorcie! zaryczał zbój: jeszcze ci oni, co zostali, kości policzą.
— Albo ja im! rozśmiał się pan Jan. Zobaczymy, na dwoje babka wróżyła.
— Proszę pana, przerwał woźnica, który konie uspakajał i uprząż poprawiał: ile ja mogłem zmiarkować, musiało ich być bodaj do dziesięciu, za pierwszym strzałem kule świstały niczego.
— Na ten ci to strzał jam pośpieszył, dodał Czokołd.
— Ale zkądże? ale jak? zawołał pan Cieszym.
— E! ja bo tu w okolicy od niejakiego czasu niby mieszkam, wzdychając począł szlachcic. A mam taką naturę, że jak puszczyk noc lubię i włóczyć się po drogach to moja passya. Gdy się strzały rozległy, że drogi dobrze znam, leciałem na przełaj i szczęśliwiem też trafił.
— Szczególniéj dla mnie, odezwał się przystępując ku niemu Cieszym i pochwyciwszy go w ramiona uścisnął serdecznie. Hryszko! zawołał, już ognia będzie dosyć, bo od niego oślepniemy, a tu daléj po nocy wlec się potrzeba. Dobądź‑no puzderka i daj nam flaszki. Nie prawdaż panie Janie, że po takiéj przeprawie kieliszek nie zawadzi?
— I nam i ludziom nawet się święcie należy pogrzebowe, bo zwierzyny dosyć, rzekł wskazując na zbójów leżących na ziemi.
Hryszka tymczasem dobył puzderko, które stało w nogach, otworzył je Cieszym i odetknięto kminkówkę gdańską, którą się poczęstowali. Poszła potém koléj, począwszy od obcego chłopaka, po ludziach służebnych, i duch jakoś raźniejszy zaraz wstąpił we wszystkich.
Dyszel zmocowano tak, że jak mówił Janek, choć do domu mógł dociągnąć, koniska uspokojone dały się zaprządz, i szlachcic miał konia swego dosiąść, ażeby do Czerwonego klasztoru prowadzić, gdy kwestya się wszczęła co tu robić z dyszącym jeszcze zbójcą, którego Kuźmą nazwał? Myśl miano z razu zabrać go i do sądu odstawić, ale gdy na obładowany dobrze wóz przyszło brać jeszcze zbroczonego włóczęgę, ozwał się Cieszym:
— A po co ja go będę za sobą włóczył? Na sądy i rozprawy czasu nie mam; wątpię, żeby się wylizał, niech Pan Bóg sprawiedliwości domierzy. Zostawić go tu z nieboszczykami.
— Toć mi pasa szkoda, przerwał służący, dość go jakiém łykiem albo postronkiem okręcić.
Czokołd stał i patrzał zadumany.
— Hm, rzekł z wolna, prawdą a Bogiem, gdyby sprawiedliwość była na świecie, wartoby go dostawić do sądu: jakby wisiał, drudzyby mores znali. Jeno tu w tym kącie jak się zacznie inkwizycya, nie będzie temu końca do sądnego dnia. Może gra świeczki nie warta. Kuźma się wyskrobie, jemuby w łeb palnąć było najbezpieczniéj.
— Czorcie ty stary, jęknął ranny, ja tobie tego i w grobie nie zapomnę. Po coś ty tu wlazł? hę? Twoja to była rzecz! Albośmy na ciebie naszli?...
I począł mruczeć i rzucać się, a sługa, któremu snadź o pas szło, wiązał go sznurem, aby zabrać nazad dobro swoje.
— Czego ty na życie moje nastajesz? dodał ranny z gniewem: kiedy swoje może mnie winieneś.
— Dać mu tam pokój, dać mu pokój, rzekł Cieszym, niech sobie zdycha sam.
— Gdyby zdechł, przerwał Czokołd, nicbym nie miał przeciwko temu; ale się wyskrobie i będzie broił.
A miał szlachcic za pasem jeszcze krucicę, i gdy wszyscy osłupiawszy niemal stali nie wiedząc co począć, odwiódł kurek zbliżając się do leżącego Kuźmy, któremu oczy błysnęły białkami.
— Zbóju ty jakiś, wisielcze! rzekł podchodząc, jeśli Pana Boga masz w sercu, westchniéj do niego, aby ci winy przebaczył.
Wtém siedzący już na bryce Cieszym krzyknął:
— Mój dobrodzieju, dajcież mu pokój!
Czokołd jakby nie słyszał.
— Wartoby ci łeb roztrzaskać, rzekł, boś ty już niemało ludzi życia pozbawił, jeno litość bierze. Kuźma! słuchaj! przysiąż, że nie będziesz rozbijał, to ci życie daruję.
Było milczenie, jakby zbój stracił przytomność lub mowę; łypnął potém oczyma i tchnął całą piersią, a ktoby się mu przypatrzył, dostrzegłby, iż z całych sił, choć mu z ran krew płynęła, wyprężył się, aby porwać postronki, które przecież wytrzymały.
— Przysiąż mi, to ci życie daruję, powtórzył Czokołd.
Ten milczał.
— A nie, to palę w łeb jak psu, i przed trybunałem bożym wcale za to nie odpowiem. Gdyby tyle tylko grzechu na duszy...
— Panie Janie, rzucićby go tak...
— Kuźma, gadaj!
Zbliżył się szlachcic z krucicą niemal do twarzy, i dopiero ujrzał, że zbójowi po napróżném wysileniu z oczu łzy ciekły, pewno raczéj ze wściekłości niż skruchy, ale któż łzy pozna z jakiego źródła one płyną? nieraz w życiu mylimy się na nich.
Czokołd się zawahał.
— Płaczesz, rzekł, gdybyżeś za grzechy żałował i pokutował, ale to łzy wilcze.
— No, pal w łeb kiedy masz palić, krzyknął Kuźma; myślisz, że śmierci się zlęknę. Patrzałem ja jéj a ona mnie w oczy niemało razy.
Szlachcic popatrzał, krócicę podniósł, kurek spuścił z wolna i za pas ją schował.
— Żal mi cię, boś mężny choć zbój, zawołał. Żyj, katem ci być nie chcę, a kiedy ci Pan Bóg męztwo dał, pamiętaj go lepiéj używać.
To mówiąc odwrócił się szparko i skinął na sługę, by mu konia dał, na którego raczéj skoczył niż go dosiadł, a Cieszym i ludzie jego, którzy na tę scenę patrzali, jakoś odetchnęli lżéj. Więc Czokołd z koniem, oba zręczni, wdrapali się na wyższy brzeg parowu, aby brykę stojącą w nim wyminąć; jeno krzyknął szlachcic po za siebie:
— Za mną jechać proszę!
I tak ciemną znowu nocą, bo ognisko dogasało za nimi, powlekli się do Czerwonego klasztoru...
Już było późno w noc, gdy się dobili do gospody, stojącéj niedaleko kościoła i opustoszałego naówczas klasztoru. Brama była zamknięta, światła nigdzie, a że w murach też jeden ksiądz staruszek wikary podówczas mieszkał i z obawy napaści wcześnie się zamykał, nie było nadziei, aby się tam dostać można. Czokołd wszakże, który tu wszystkich podobno znał, do okna poszedł i póty w nie na różne sposoby kołatał, aż odpowiedzi się dobił i żyda gospodarza uprosił, aby mu wrota otwarto. Dobrze było, iż głos znany o to się dopraszał, inaczéj bowiem po nocy, podstępu się jakiego obawiając, pewnoby żyd nie puścił, a dobrze czas było po doznanych przygodach spocząć ludziom i koniom.
Izba gościnną zwana, wilgotna, znalazła się pustą, a choć w karczmie nic oprócz siana dla koni, razowego chleba i lichego wina węgierskiego nie było można dostać, i to się wielkiém wydało błogosławieństwem.
Służba Cieszyma nawykła do porządku, zabrała się też zaraz po swojemu, ażeby oczyścić izdebkę i mieszkalną ją uczynić. Matyasz, Hryszka i krępy chłopak towarzyszący Czokołdowi duchem zamietli, stół i ławy przynieśli, świece oprawili, a że w bryce była maleńka baryłka co się zowie dobrego maślaczu, którą sobie wiózł szlachcic, utoczono go do gąsiorka, Matyasz jajecznicy na prędce usmażył, i już było jak w raju.
Cieszym raz w raz swojego zbawcę ściskał, a wpatrywał się w niego czule, ten też z niemałą ciekawością na pana Lamberta poglądał, a gdy podle siebie na ławie usiedli, rozmowa się zajęła na dobre.
— Powiedzieliście może, doprawdy, ozwał się Cieszym, że i Ćwikły znacie. Jakżeby to mogło być? jam u nas nigdy o Czokołdach nie słyszał.
Szlachcic błysnął oczyma, ale z mową się jakoś wstrzymał, jakby się za język ukąsił.
— Co dziwnego, rzekł, żeście o biednym człeku nie słyszeli. Jam tam bywał, alem krótko gościł. I to wiem, że nie ma lat dwunastu jakeście Ćwikły kupili, bo one należały, dodał zająknąwszy się, jeśli nie mylę, do Jasieńczyków, Krajewskich.
— A no tak, doskonale pamiętacie. Ależ wy! wy! zawołał Cieszym, co porabiacie tu na tym Spiżu przeklętym? bo uważam, żeście tu jak w domu.
— Jam wszędzie jak w domu, uśmiechnął się gorzko szlachcic: właśnie dla tego, iż nigdzie go dla mnie nie ma.
I siadłszy na ławie popił wina ze szklanki a zmilkł.
— Mój bracie, rzekł Cieszym, jeśli myślicie mnie zbyć lada czém, to się mylicie. Byliśmy razem w przygodzie, mam prawo wiedzieć komum życie winien... a no, być może, iż się lepsza przyjaźń zawiąże, to i... dom mój otwarty smaczniejszy wam będzie, niż te tu dzikie górzyska i życie między zbójami. Jeno mi swe serce otwórzcie.
Tak mówił Cieszym, a szlachcic słuchał milczący z głową spuszczoną, i nie znać było, aby serdeczną i szczerą mowę Cieszyma jak należy przyjmował. Długo słowa nie rzekłszy, namyślił się dopiero i począł:
— Są mój dobrodzieju, takie dziwne losy ludzi, że na nie wielkiego serca potrzeba, aby je znieść mogło. Nie chwaląc się, mnie takie spotkały, czy za własne grzechy czy za starsze nademnie... wola boża niezbadana, więc też skarżyć się i piszczeć nie męzka rzecz; trzeba je znosić w cichości, aby się czarci nie śmieli ze słabości człowieka. O sobie wam powiedzieć wiele nie mogę, tyle tylko, że Czokołdom bodaj lepiéj się działo dawniéj, były dobra i dwory, i sługi, i trzos nabity, i wszystkiego dostatek. A gdy się Opatrzności podobało, któréj drogi niezbadane, odjąć im to wszystko, przeszło to jako sen, znikło i rozsypało się, a człek został sam jak palec, bez rodziny, bez domu, bez domu. A no! mówić o tém niemiło... I oto, dodał po chwili Czokołd, macie przyczynę, czemum się ja do tego kąta zaszył. Bo kraj ten w niczém do mojego dawnego niepodobny, więc mi tu nic nie przypomni lepszego bytu, ani się człek nie otrze o swoich, ani szydzić jest komu. Obcy wśród obcych, jak kamień przy drodze może sobie leżeć. Źle mówię, bobym kamieniem rad był a nie mogę; kamieniem będąc mógłbym i na swéj niwie legnąć. A w człowieku gore zawsze coś, co go pędzi, by do roboty jakiéjś rwał się, więc też ażeby życie ocalić, ma dosyć pracy.
Cieszym słuchał jakby nie rozumiał i głową kiwał.
— E! e! przerwał, bądźcie bo szczersi. Coż tu robicie? czyście się okupili? gdzie siedzicie?
— Okupili! rozśmiał się Czokołd: okupili! powtórzył raz jeszcze. Nie było za co pomyśleć o tém. Nająłem sobie we dworze w sąsiedztwie izb parę, miejsce w stajni na konie, wziąłem tę kłodę coście widzieli na służbę, i włóczę się po Węgrzech i po Spiżu, aby jak życie przeszło.
— Ale coś przecie począć było trzeba aby żyć, a nie macie gospodarstwa?
— To się też czasem zapoluje, czasem końmi pohandluje, bo tego szlachcicowi nie srom, rzekł Czokołd. Na koniach się też dobrze znam, a zarobi się jaka dukatów garść na szkapie, to starczy na czas jakiś, bom nie pieszczony i marcypanów nie potrzebuję.
Westchnął i winem popił.
— Ale wśród téj dziczy, rzekł Cieszym, to już prawdziwie chyba za karę bozką wymieszkać można; jabym tu złoto kopiąc nie wybył. Nie wiem gdzie jaki dwór szlachecki naleźć, pustkowie takie, życia naszego nie ma, smutno jak na cmentarzu.
— Dla mnie gorszym cmentarzem tamte kraje, gdzie ono życia więcéj, ozwał się Czokołd. Tam co krok to mogiła, a tu! ze zbójami i cyganami mieć do czynienia!! Ani swata ani brata, ani nazwiska ludzkiego, ani rodziny. Człek przynajmniéj zapomni czasem czém i kim był... ot i lepiéj!
Na widok tego smutku, który się z każdém niemal słowem dobywał z człowieka biednego, Cieszym litował mu się bardzo. Wstał z ławy i postąpiwszy ujął go za ręce obie.
— Ej! bracie! zawołał, na prawdę tu w tych górach zdziczeliście, i ta mowa nie nasza, i sentymenta też niezwyczajne. Jakaś to mizantropia gdyby mnicha na pokucie; a to mospanie szlachcicowi nie przystało. Tak abdykować i losowi dać za wygraną, nic potém. Im się zmaga bardziéj na nas ów okrutnik los, tém mu śmielsze stawić trzeba czoło. A widzę, że wam na odwadze nie zbywa, więc co tu długo gadać? Wyście mnie ocalili życie, jabym wam chciał wasze osłodzić.
Czokołd podniósł głowę, popatrzał i szydersko się uśmiechnął ruszając ramionami.
— Mówcie bo jak przed bratem, napierał Cieszym: chyba co na własném sumieniu macie, albo was do téj ucieczki zmusił rygor prawa... hę?
Ruszenie ramion było odpowiedzią.
— Źle się domyślacie, rzekł po chwili: na sumieniu nie mam nic, niczyjéj krwi ani krzywdy, mógłbym powrócić kiedybym chciał, jeno nie mam do kogo i po co.
— Panie Janie, prawda to, że się mało znamy, ale spojrzyjcie mi w twarz, ona też coś mówi; jam zaprawdę nie bardzo zły człowiek. Gdybyście popróbowali na wóz siąść i do Ćwikłów pojechać?
Dziwne było wrażenie, jakie na Czokołdzie uczyniło nazwisko miejsca, bo się wzdrygnął, poruszył i cofnął, jakby się niemal pogniewał.
— Wierzę święcie, odparł: że z was tak dobry człek jak twarz maluje, ale mój dobrodzieju, i u najlepszego bodaj na łasce nie bywać.
— E! panie Janie, otoż szlachecka buta i zaraz łaska. Tylko pomyśl kto tu komu czyni łaskę: czy ja acindziejowi, czy wy mnie?
— No, no, mruknął Czokołd: już mi tylko dajcie święty pokój, bo to z tego nic nie będzie.
I wstawszy z ławy począł się żywo po izbie przechadzać, aż wtém Cieszym, który zmilkł trochę posmutniawszy, ozwie się nagle:
— Ale ba! co bo mi to po głowie teraz chodzi! Acindziéj Ćwikły znałeś i nasze strony wam nie obce... może macie u nas rodzinę?
— Żywego ducha! prędko i gorąco począł Czokołd: nikogo nie mam, nie wiem... a na całym święcie bodaj czy krewnego mam, chyba po Adamie.
— No, toć tém lepiéj, rzekł Cieszym, a mnie to na myśl przyszło, poczekajcie, abym się nie omylił. Ćwikły nabył mój ojciec od Jasieńczyków Krajewskich. Czekaj! ostatniego Krajewskiego matka... ale tak! tak! Litewka była... no! nie mylę się, Czokołdówna.
Pan Jan szybko się zwrócił i popatrzał na śmiejącego się szlachcica.
— Może być, rzekł po chwili, ale ja o tém nie wiem. To wiem, żem ja z Czokołdów ostatni, i że moją tarczę, gdybym ją miał, przyszłoby na grobie skruszyć.
— Czekajcie, nie śpieszcie... jeszcze się możecie ożenić, jeśli nie jesteście żonaci.
— A no tak! w porę, zawołał Czokołd, pokazując siwą głowę podgoloną: w samą porę.
— Wiesz co? rozczulony dodał biorąc go pod rękę pan Lambert: jedź tylko zemną, znajdę ci starą pannę dobrze zakonserwowaną, posażną, poprowadzę do ołtarza i zielona gałązka nowa puści od starego pnia Czokołdowskiego.
— Dziękuję, pokłonił się pan Jan: uniżony, uniżony! jeszczeście mi schowali co mieliście najtwardszego do zgryzienia, starą pannę... Wyć przecie wiedzieć powinniście, że ze staréj kury nawet rosół dobry zgotować trudno, a dajecie mi...
Poczęli się śmiać i rozmowa szczęśliwie odwrócona od draźliwego przedmiotu, poszła na dzisiejszą przygodę.
— Już ja to sobie za prowidencyonalną rzecz uważam, iżem acindzieja w téj przygodzie pochwycił, rzekł Cieszym. Mówcie sobie co chcecie... fata tulere... ja w żadne fata nie wierzę, tylko w Pana Boga, który choć ma wielkie gospodarstwo, ma je też czém sprawować, a rozrządza niém tak, nie przymierzając, jak doskonały włodarz, żeby się wszystko na swém miejscu i w swym czasie działo. Przeto kiedy nawet pająk muchę zjada, myślę, iż mucha nagrzeszyła; kiedy pyłek spada, z którym w krew choroba wpłynie, wie o nim gospodarz; tém ci bardziéj gdy się po nocy dwóch ludzi w takim ewencie spotka, jak tu nie widzieć palca Opatrzności, digitus Dei!! A ja Go i w tém widzę, że mi do was panie Janie serce się skłoniło, i że mi zaraz myśl przyszła — a jużci musisz jechać zemną.
— Ale! co znowu! co znowu! zasępiony zawołał Czokołd, który po trosze wino popijał, i dziwna rzecz, gdy lampkę ze stołu brał, rzekłbyś, iż mu ręka dygotała. Na co mnie ztąd wyciągać, gdziem po trosze zapomniał o wielu smutkach? Powiem waści, dodał z namysłem: serce mnie do was też pociąga, ale sercu ulegać nie potrzeba. Od czegoż rozum, który Pan Bóg włożył na drugą stronę szali? Acindziej mnie nie namawiaj, bo chcąc mi uczynić dobrze, bolu przysporzysz.
— No, to mówże otwarcie, dla czego?
— Hm, zaczął Czokołd, nie ma o czém mówić, zrozumiesz to waćpan łacno z dwu słów: Rodzina dogorzała, straciliśmy mienie, zostały grobowiska i wspomnienia, popioły i żużle, uciekłem od nich, nie każże mi wracać, a mówmy o czém inném.
— No, to o czém inném, jeśli się tak podoba, rzekł Cieszym: jedźcie tylko zemną do Krakowa.
— Po co? po co? dajcie mi święty pokój! nie mogę.
— Macie tu gospodarstwo?
— Jakie gospodarstwo? kilkoro koni i po wszystkiém.
— Cóż was tu trzyma?
— Zachciałeś acindziéj! to co ztamtąd odpędza. A no, dość...
— Więc dość, wasze zdrowie, rzekł Cieszym. A myślicie, dodał wypiwszy, że te zbóje nie będą się na was mściły? hę?
— Tobym dopiero miał gratkę! zacierając ręce cicho ozwał się Czokołd; ale ja o to tylko proszę. Wystawcież sobie, że ja tu z nudów mrę, robić nie ma czego... Jak z końmi na jarmark kilka razy do roku pojadę, sprawa nie długa, a potém doma siedź, bąki strzelaj, koronkę odmawiaj i patrz na lecące wrony. Do nikogo słowa przemówić nie ma! Gdyby zbóje wojnę mi wypowiedziały, toćbym był rad a szczęśliwy, poczęłaby się bieganina, zasadzki, pukanie, rąbanie i życieby mi wypiękniało.
— Toście widzę, jak to my wszyscy po trosze, na awanturki łakomi, zaśmiał się pan Lambert.
— Zrozumiejmy się, przerwał Jan: mnie nie idzie o przygody, ale o robotę. Mój Boże! gdybym miał swój zagon, rolę, chatę, żonę, dzieci, a było gdzie i po co wynijść, czego dopilnować, nie pragnęłoby się ze zbójami wojen prowadzić... Bóg widzi.
— Ale cóż was pozbawiło domu i rodziny?
Na to zapytanie pan Jan głowę opuścił, westchnął, zbliżył się do kubka, popił i zniżonym głosem rzekł:
— Tego się nie mówi!! Wola Boża... wola Pańska... niech będzie błogosławiona.
— Ano, kiedyś asindziéj tak niedowierzający i uparty, zaczął Cieszym, nie chcesz mi o sobie nic mówić, to ja się waści wyspowiadam.
W téj chwili słudzy wnieśli siano i kobierce do izby, poczynając słać na podłodze. Czokołd się zwrócił i dobył zegarka srebrnego, chcąc zobaczyć godzinę. Wedle obyczaju nosił go na lewéj piersi. Jakoś mu nie łatwo było dobyć, macnął... coś zawadzało... opończa była rozdarta, aż na ziemię się coś potoczyło. Ze zdumieniem wielkiém postrzegli, iż to była kula spłaszczona, którą zbój snadź wystrzelił. Byłaby w samo serce ugodziła, gdyby jéj zegarek gruby, we dwóch kopertach nie wstrzymał. Spłaszczyły się one wprawdzie i kula za sukno, przebiwszy je, stoczyła się. W gorączce téj Czokołd ani czuł, ani wiedział o niczém. Dopiero ująwszy kulę, a w drugiéj ręce trzymając zegarek, aż pobladł z wrażenia.
— Widzicie! rzucając się ku niemu zawołał Cieszym: dla mnieście o mało życia nie postradali.
— Alem szwanku nie poniósł, przemówił siadając na ławie Czokołd, który wciąż trzymając zegarek w ręku, patrzał nań. Wiecie co mnie przejmuje? Ten zegarek, to ostatnia, jedyna po ojcu spuścizna.
— Cożem mówił! załamując ręce krzyknął Cieszym: a nie jestże wszystko opatrzone przez Boga i cudowne!!
— A któż temu przeczy! mruknął Jan dobywając z trudnością cebuli staréj, która w pogiętych mocno kopertach ugrzęzła, ale oparła się mimo tego szwanku kuli, odmawiała daléj swe nieustanne pacierze. — I zegarek idzie! zawołał zdumiony Czokołd... Przyłożył do ucha, starowina gdakał wesoło jak przedtém. Cieszym, który już był swego złotego dobył, aby zastąpić rozbity, zawahał się i schował go do kieszeni zawstydzony.
Dobry czas Czokołd milczał, potém zegarek pocałował i obok posłania go złożył z pistoletami, a jął się krzątać jakby mu się na sen zbierało. Cieszym też rozdziewał się z wolna i sakwy dobrze nabite pod poduszki pakował. Brzęknęły węgierskie dukaty.
— Nie głupi ludzie, szepnął z cicha do pana Jana: widzi mi się, że to była rzecz obmyślona i bodaj czy się jeszcze na baczności mieć nie potrzeba. Musieli wiedzieć zbóje, żem nie próżen jechał, bom część posagowéj summy odebrał w obrączkowych, i byliby się co się zowie pożywili.
— Jeśli tak, odparł Czokołd, nie bardzo tu zasypiać bezpiecznie. Kto wie czy na samotną gospodę nocą się nie poważą. Do dnia jeszcze dobre cztery godziny, a okolica pusta.
— Ale ludzie czuwać będą, a jest ich półczwarta, ozwał się Cieszym, i nas dwu niczego... Więc w gospodzie oprzemy się choćby i dziesięciu.
— Tylko, że ich tu i trzydziesta być bardzo mogło, rzekł Jan cicho. Jeśli wiedzą, że obłów dobry być może, tałałajstwa tego nazbierać im tu łatwo, a żaden z nich życia bardzo szanować nie ma powodu, bo je tylko winien temu, że się w poczciwe ręce nie dostał.
— No, no, nabijmy pistolety, odparł podróżny, reszta już jak się Bogu podoba. Światła nie będziemy gasili, a noc przy lampeczce przegawędzimy.
Poczęła się tedy znowu taka łamana rozmowa jak wprzódy.
— Gdybyś waćpan tylko zemną w odwiedziny pojechał, rzekł szlachcic podlaski, tobyś się w moich Ćwikłach zakochał jak ja i już z nich nie wylazł. A byłoby ci u mnie jak u Boga za piecem.
Czokołd nie mówiąc nic, głową tylko kiwał; zatém siedli na pół, na poły legli na sianie.
— Majętność to nie nasza rodowa, bo Cieszymy i Kobylin wzięli starsi z familii, a mój ojczysko poszedł się dorabiać w świat, jak to u nas bywało zwykle, gdy się rozrodziła szlachta i zagonem daléj dzielić już było trudno. Ojciec mój sługiwał wojskowo, potém dzierżawami chodził, a na ostatek przyzbierawszy grosza, od ostatniego bodaj z Krajewskich Jasieńczyków Ćwikły kupił.
Opowiadając tak spojrzał mimowolnie na Czokołda, który w ręku trzymał jeszcze zegarek i słuchał zaciąwszy usta, a dwie perliste łzy toczyły mu się po zwiędłych policzkach. Dostrzegłszy ich Cieszym przestał mówić, żal mu się zrobiło tego starego biedaka, któremu mimo zahartowania łzy się z pod powiek a raczéj z pod serca dobywały. Pomiarkował wszakże, iż pocieszać a zważać na nie byłoby jeszcze pogorszyło żałość; postanowił zagadywać, aby go rozerwał. Nie miał też o czém lepszém rozpowiadać tylko o swych Ćwikłach.
— Nie byłem ja przy rodzicu nieboszczyku gdy się Ćwikły kupowały, nie wiem jak tam do tego przyszło, że się ich Krajewski zbył, bo podobno nie bez żalu się z niemi rozstawał; ale nie dziwuję mu się... bo to prawdziwe złote jabłko.
Spojrzał na Czokołda, a temu wciąż łzy płynęły, więc udając, że o nich nic nie wie, ciągnął daléj:
— Już to u nas na Podlasiu, mospanie, jedno z dwojga: albo jak się majątek uda, to będzie taki, że mu żaden w świecie nie zrówna, albo jak lichy, to chyba gorszy być nie może. A Ćwikłom się udało i nie darmo tak nazwane, bo buraki sadzić choćby z końca w koniec można. Ziemia pyszna... pszenicę rodzi i bez miotły... co posiejesz to ci się uda. W posuchę nie wypali bardzo, a na mokre lata jest głowa i rowy... To wszystko nic, choć już bardzo wiele. A no, człowiekowi, gospodarzowi co na wsi żyje i rzadko z niéj jak ślimak ze skorupy się dobędzie, trzeba żeby skorupa była gładka. Czegoż tu brakuje? miły Boże! Dwór i przysada pyszna... ogród, lipy, wirydarze, szpalery, sadzawki... istnie pańskie, bo stary Krajewski był człek z głową i gustem, a jeśli się zrujnował, to chyba na to, że z Ćwikłów pańską rezydencyę chciał uczynić.
Westchnienie wyrwało się z piersi Czokołda; spojrzał znowu ukradkiem Lambert, łzy ciekły, ale jakby spalone na policzkach zawisły. Możeby był zatrzymał się, ale gdy o majątku raz począł mówić, już mu się powściągnąć było trudno. Więc mówił daléj, myśląc tylko w duchu, że szlachcic musiał ojca bardzo kochać, gdy tak nad tą pamiątką po nim łzy ronił.
— Dwór i przysady musicie zobaczyć, mówił, boć kiedykolwiek odwiedzicie tego, któremuście życie i mienie ocalili.
— Ale, co znowu! mruknął Czokołd; jam tylko po harapie przybył.
— No, no! a ja ciągnę już daléj, rzekł Lambert. Dwór, zobaczycie, zabudowania, jakich na około nie ma na mil dwadzieścia... Kapliczka pod bokiem... wszystko to już ludzkich rąk praca, ale Bóg dał, że jeno ptasiego mleka braknie. Dokoła bory, i masz tak, że w jedną stronę dębina i lipina i graby i gąszcze, a w drugą las sosnowy jak świece... Maszty z nich ciosać! Już tam tego w złą godzinę poszło trochę do Gdańska... ale niewiele, i ja żałuję lasu, a bronię go teraz jak oka w głowie. Zwierzyny jakiéj chcesz dostaniesz, sarna, dzik, ryś, głuszce i cietrzewie... kuropatw tysiącami. Łąki bujne, woda, młyny... glina, piasek... czego dusza zapragnie, i pobudować się i opalić i najeść jest czém. Lud w okolicy dobry, pracowity, słowem żyć tylko i Pana Boga chwalić... takie moje Ćwikły.
Popatrzał znowu, szlachcic wprawdzie nie płakał, ale mu się policzki paliły i oczy płonęły, i był tak zamyślony, jak gdyby nie słuchał już co mu mówiono. Cieszym zaś uparłszy się, by go rozerwać, malował mu szczęście swoje, myśląc, że niém go z życiem pogodzi.
— Nie mogę się na mój los skarżyć, rzekł po chwilce. Po ojcu mi się dostał majątek ten... po żonie, któréj matka była bogata, bo córka magnata węgierskiego Szerhennego...
Czokołd spojrzał bystro na sąsiada, i jak siedział na ziemi, zerwał się równemi nogami... Cieszym zdziwiony podniósł się.
— Co to jegomości? co?
— Co ma być? rozpatrując się w posłaniu zawołał Jan: ukłóło mnie coś, czy ukąsiło...
Ale choć się zaczerwienił, siadł zaraz i milczał.
— To matka żony acindzieja była... zapewne żona sędziego Piętki? zapytał od niechcenia.
— A tak, Teklusia moja właśnie też Piętkówna jest z domu.
Ale daléj już nie mógł mówić, bo odwróciwszy się Czokołd, ujął się za głowę i począł mruczeć, że go boli.
— Radbym spoczął, rzekł cicho i jakby złamanym głosem: tylko, że nam czuwać wypada.
— No, to ja z ludźmi zostanę na straży, żywo podchwycił Cieszym, a acindziéj spoczniéj, proszę. Mnie nic nie jest, a do bezsenności nawykłem.
Już się miał też kłaść na sianie szlachcic, gdy mu coś do głowy przyszło; podniósł się na łokciu i spytał:
— A żyje też matka żony waćpana?
— Żyje, dzięki Bogu, odpowiedział Cieszym; tylko prawdę rzekłszy, takie życie nazwiska tego nie warte. Od śmierci męża zamknęła się w domu, gdyby w klasztorze, i uczyniła z niego istny klasztor, a życie spędza na postach, modlitwie i całkiem odosobniona, bo nawet często córce się z nią widzieć trudno, a co o mnie to już nie ma co i mówić. To też my do niéj raz ledwie na rok dojedziemy, a czasem trafiwszy w złą godzinę, dwa dni siedzimy, widzieć się z nią nie mogąc. Nie mam ci ja nic przeciwko niéj, bo kobieta dobra, ale od fantazyi u niéj wszystko i miłość i nienawiść...
Niewiadomo co się Czokołodowi stało, snadź był zmęczony, choć się nie przyznawał, bo ręką oczy i twarz przysłoniwszy, niby się zdawał usypiać. Cieszym dokończywszy pogadanki cichym głosem, sam też z wolna na posłanie się zsunął, ręce pod głowę założył i tak leżąc zadumał się głęboko. Sąsiad zasypiał zapewne, bo tylko oddech ciężki, niekiedy jakby westchnieniem cięższém jeszcze przerywamy, słychać było z piersi jego...
W gospodzie milczenie nastało głębokie, a ze stajni dochodziło tylko kiedy niekiedy chrapanie koni i prychanie... i szepty służby, która spać już ani myślała iść, rozpowiadając sobie nocną swą przygodę.
— Patrz asindziej, szepnął żegnając się ukończywszy zdrowaśki: oto tych dwóch do was wczoraj z innymi strzelało. Są znane włóczęgi wysłane na wzwiady, choć teraz wam już nic nie zrobią.
— Nie bardzom się bał i nie lękam też dziś po dniu białym, ale bracie kochany do Krakowa drogi kawał srogi jeszcze, gościńce puste... Gdybyście mnie przeprowadzili, dalipan nie byłoby nie tak od rzeczy.
— Jeśli chcecie, do Nowego Targu pojadę, odezwał się Czokołd, a ztamtąd już na Myslenice droga bezpieczna i ja wam niepotrzebny.
Cieszym rzucił mu się na szyję i począł go ściskać.
— Tyś mi bracie teraz potrzebny zawsze, i tęskno mi będzie po tobie, zawołał patrząc mu w oczy z natężeniem. Krótko się znamy, prawda, ale jużeśmy razem przez ogień przeszli... E! gdybyście się namówili te puhacze góry rzucić, a do Ćwikłów pojechać, dałbym wam gościnne pokoje i mielibyście jakby własny dom i gospodarstwo.
Człowiek, do którego tak czule przemawiał poczciwy pan Lambert, prawdę rzekłszy, dopiero teraz o białym dniu, jakby po raz pierwszy był dlań widoczny. Wczoraj o mdłém świetle ani jego rysów, ani twarzy wyrazu dobrze dojrzeć nie mógł, a wiadomo jak noc zmienia i ukrywa ludzkie oblicza; wpatrywał się więc w niego ciekawie. Twarz to była sympatyczna, miła, ale dziwnie zniszczona i smutna, poorana, ogorzała i jakby z wielkiego boju wyszła. Nie znalazłeś na niéj kres od szablic, ani blizn od postrzałów, a mimo to czuć było, iż do niéj losy strzelały i razów wzięła od nich niemało. Gdy po pierwszy raz ukazała się nocą w świetle rozpalonego ogniska, ona też sama rozpłomieniona była i zaogniona gniewem, aż do szału dzikiego i namiętnego posuniętym; późniéj, czasu opowiadania wieczornego, miała wyraz boleściwy wielce i przybity; teraz o świetle dzienném przedstawiała się z osobliwszą jeszcze cechą strasznego znużenia i prawie zdrętwienia. Niegdyś musiał to być nawet bardzo piękny mężczyzna, wieku trudno już było odgadnąć, bo zaszedł w te lata, gdy między półwiekiem a siódmym krzyżykiem nie znać prawie różnicy. Siłę w nim jeszcze było czuć, raczéj wypróbowaną i utrzymywaną ciągle niż starganą i zużytą, ale ochoty do żywota prawie żadnéj. Niebieskie oczy jego niegdyś musiały być piękne i wyraziste, teraz je rozmiękłe otaczały powieki; usta miał zaciśnięte szydersko, czoło obnażone wysokie. Gdy mówił, to mu się wszakże twarz tak mieniła, iż z jednego człeka kilku urastało a coraz innych, póki pierwszy nie wrócił.
Pilno mu się pan Lambert przypatrywał, bo czuł, że w tym człowieku była jakaś tajemnica, jakieś nieszczęście, co go złamało, i rad był dociec a dowiedzieć się czegoś z niego, ale ten był, mimo rubaszności i otwartości pozornéj, zamknięty.
Nawzajem też popatrzał ów Czokołd na nowego przyjaciela, i od razu z czoła, ust, uśmiechu jasnego człowieka przeczytał jak książkę, bo tu znowu nie było nic zaciemnionego, i jak go widzisz tak go pisz, cały od razu ci stał jak go Pan Bóg stworzył. Ani kłamać, ani się taić, ani różnych postaw przybierać nie umiał. Człowiek szczęśliwy, śmiał się do świata jak świat do niego. Życie dlań nie miało tajemnic, on też nie potrzebował nic ukrywać. Z téj pogodnéj twarzy promieniała uczciwość, tryskała dobroć, a nie brak też w niéj było rozumu.
Gdy Cieszym ściskał serdecznie swojego zbawcę, jak go nazywał, ten ledwie mu się do ramienia przychylił, i zbywszy krótko czułość, rzekł:
— Teraz trzeba iść i konie opatrzyć, bom moją szkapę zdał na człeka, a kto wie jak ją oporządził.
— Gdyby była zmęczona lub niezdrowa, weźmiecie mojego, pośpieszył Cieszym: szedł luźno za wozem, ręczę wam, że do jazdy lepszego nie znajdziecie w całym kraju. I tak jam go w myśli dla was przeznaczył, aby tego wieczoru została wam pamiątka, a przecież nie odmówicie mi...
Czokołd się wyprostował i popatrzał w oczy panu Lambertowi.
— No, tak... nie odmówię, odparł; ale słuszna dla obu pamiątka: konie pohandlujemy. Popróbujecie go potém, nie chwalę się, ale też konisko niczego.
Cieszym się zaczerwienił, bo mu się wstyd zrobiło, — ścisnęli się za ręce.
— Dziś, rzekł, oba konie naprawdę luzem muszą iść, bo wy zemną na wozie pojedziecie; po co się tłuc na siodle?...
— Toście wy widzę od kulbaki odwykli, bo ja mówię, po cobym się na wozie miał strząść? pojadę konno, bom przywykł do konia, jeno waszego okulbaczyć sobie każę, kiedyśmy pomieniali, abym wypróbował, jak chodzi.
To mówiąc, wyszedł do stajni... Kobyliński został sam i zamyślił się. Dwa razy już z ubogim szlachcicem, który mu tak ochoczo i serdecznie życie ocalił, nie udało się. Chciał najprzód oddać zegarek złoty, który wart był jakie sto czerwonych złotych, bo na urząd robiony był w Paryżu, potém konia ofiarował i na tym się ośliznął. Dusza znowu znieść jakoś nie mogła, żeby czémś wdzięczności nie okazał. Dumna sztuka choć widocznie hołysz, Czokołd nie chciał nic przyjąć, a panu Lambertowi tak się z nim rozstać było markotno. Im tamten uparciéj odmawiał, tém się jemu mocniéj chciało koniecznie coś ofiarować. Ale co? O pieniądzach choćby sporych widocznie ani myśleć było można. Pochodził po izbie i w końcu sobie rzekł w duchu: „Pojedzie zemną do Nowego Targu, ztamtąd go do Krakowa zabiorę, a chybaby już bardzo źle było zemną, żebym konceptu w głowie i w rozmowie nie trafił na skazówkę co mu tu dać. Dobre jakieś człeczysko; gdyby się dał namówić na Ćwikły, wziąłbym go z sobą, jednakże rezydenta żadnego nie mam, a na słotne dni dobrodziejstwemby było mieć kogo w domu na pogadankę lub maryasza.”
Trzeba było wszakże resztę zdać na losy szczęśliwe.
Po chwili Czokołd powrócił zasępiony.
— Pięknyście handel zrobili, rzekł, a tobym sumienia nie miał od was tego konia brać. Mój ci dobry i młody, ale to ogier i wielkiéj krwi i lalka, a mój nie wygląda pokaźnie. Jaki pan taki kram, przejechać go przejadę, ale nie wezmę. Dla mnie taki koń, paradyer, na nic się nie zdał; ludziom nadto w oczy wpada, wydelikacony być musi.
— Uchowaj Boże, rzekł były właściciel konia: to krew wytrzymała i szkapa silna, a handel raz zrobiony, gdyby koniowi przyszło w łeb wypalić, już go nie tknę.
Popatrzali na się... Czokołd ramionami ruszył, byliby się może posprzeczali, gdy drzwi się otworzyły, i żyd arendarz podnosząc jarmułkę, wtoczył się do izby...
A był zezowaty i okrutnie brzydki, broda ryża w dodatku, krzyż zgięty jakby z niego kto postronek kręcić próbował i porzucił. Pokłonił się kilka razy, nim do słowa bełkocąc przyszedł.
— Co to jaśnie pan chce jechać?
— Albo co? spytał Cieszym.
— To jaśnie pan, nie będzie na komissyę czekał?
— Na jaką?
— Przecie jakaś musi być, względem tego co wczoraj się stało... Jaśnie pan powinien posiedzieć i deponować co i jak... a inaczéj to będzie kłopot... Już dziś z lasu rano dali znać do urzędu, że dwa trupy leżą nade drogą...
— Niechże sobie urząd zjeżdża i robi z niemi co chce, bo ja czasu na to nie mam, odpowiedział szlachcic...
— Ja się późniéj sam rozmówię o to, dodał Czokołd, bom tutejszy... Byłem przy bitwie, potrafię opowiedzieć, a podróżnego nie ma po co w drodze wstrzymywać. Skrzywił się arendarz, miał snadź jakąś rachubę na zwłoce, oczy jeszcze więcéj skosił, ustami pokręcił, chciał coś jeszcze mówić, pan Lambert go opłaciwszy wyprawił.
Bryczka już stała przed gospodą i koń osiodłany dla Czokołda, siedli więc oba i w Imię Boże ruszyli. Z karczmy żyd, a z za węgłów jakieś twarze blade długo za niemi patrzały, jakby za uchodzącą z rąk zdobyczą, na którą rachowano daremnie.
Jeden nawet z tych włóczęgów rękę podniósł do góry i pięścią pogroził, ale nikt tego nie widział.
Dzień do podróży był jakby umyślnie zamówiony, słońce świeciło jasno i wietrzyk chłodzący powiewał, konie prychały i biegły ochoczo, okolica też powoli coraz się ożywiała. Szlachcic jechał przy wozie tak, że z panem Cieszymem rozmawiać po trosze mogli. Gadało się oczywiście, mając ludzi za świadki i słuchacze, o rzeczach obojętnych tylko, a mimo to ludzie się w nich coraz lepiéj poznawali.
Czokołd zrzuciwszy ową posępną swą twarz, coraz się stawał weselszy, z koniem się pieścił, dokazywał po trosze, żartował, ludzi zaczepiał, Hryszkę małego draźnił za wczorajszy strach i schronienie pod wozem, słowem i ubawił pana Cieszyma, i podobał mu się, i za serce go schwycił. Z téj strony go jeszcze nie znał, a dziwnie kwalifikowało go to na doskonałego rezydenta. Postanowił więc w duchu koniecznie zabrać go do Ćwikłów.
Przez całą drogę, że pan Lambert bardzo rad gawędził, najprzyjemniéj w świecie przegadali. Tém się ludzie najlepiéj poznają i z tego co mówią i o czém nie chcą i jak opowiadają i w jaki sposób o rzeczach i ludziach sądzą. Jedno wszakże bardzo się dziwném wydało Cieszymowi, że nowy jego przyjaciel wcale nie łatwy był do poznania. Mienił się najdziwacznéj, i to w chwili, z wesołości na smutek, z serdeczności na szyderstwo kąśliwe, złe a nawet nieprzyjemne, tak, że często Cieszym zmilczeć musiał, gdy już już prawie do sprzeczki przychodzić zaczynano. Wszelako ani razu nie przyszło. A mówili o wszystkiém w świecie, i nie bez tego, żeby de publicis nie wtrącili. O tych wszakże Czokołd nic mówić nie rad był.
Kraj zaś, szlacheckie familijne stosunki, kolligacye, tradycye, znał tak doskonale, jakby się nigdy nie oddalał na granice do tego zapadłego kąta. Podziwiać go jeno było potrzeba w téj drodze, jak czasem młody i wesół się wydawał, ochoczy, żartobliwy, to znów mruk, chmurny i jakby nie chciał słyszeć co do niego mówiono. I nie można było zbadać, tak się przynajmniéj p. Lambertowi zdawało, co przyczyną było téj nagłéj odmiany; czasem słowo jakieś obojętne, nazwisko, wspomnienie miejsca. Naówczas nietylko mowa, ale mu się oblicze mieniło do niepoznania, i póki nie wrócił do równowagi, straszno wyglądał. Uważano też, że ze sługą, którego z sobą wziął, podobnie się obchodził, raz go bezczeszcząc od czci i wiary, to znowu prawie z nim będąc po bratersku.
— Że chimeryk to chimeryk, mówił w duchu poczciwy Lambert, ale człek poczciwy... te humory trzeba mu przebaczyć, bo kto tam wie co przecierpiał ten człowiek i z czego to płynie!
Ubogo niby koło niego było, odzienie proste i niewykwintne, a mimo to fantazya pańska, o grosz się nie potargował, nie szczędził go wcale, i poczynał sobie tak, jakby mu go zabraknąć nie mogło. Buta też w nim siedziała niemała, i z wejrzenia zaraz znać było choleryka i niebezpiecznego subjekta. Ale u nas naówczas takowe rozbujanie charakterów nie było rzadkie, owszem dodawało ludziom soli i pieprzu, a mdłego takiego co ni pachniał ni śmierdział, nie radzi widzieli bracia, podejrzewając, że w wygładzonym i pobielanym grobie coś skrytego siedzieć musi.
W Krakowie na Kazimierzu przyjęci byli z wielkim respektem; gospodarz dwie izby najporządniejsze im dał, a sam ubrawszy się w żupan odświętny na usługi stanął, bo pełnił przy panu Cieszymie funkcye faktora. Ledwie na próg weszli, już Lambert, który gęby utrzymać ani umiał ani chciał, opowiedział Aronowi Lejbowiczowi swoją nieszczęśliwą przygodę leśną, i wskazując Czokołda, kazał jemu dziękować za to, że żyje, co też żyd spełnił. Po tych utrapieniach podróżnych tu się roztasowali na dobre, bo dni parę miał dla interesu spędzić Cieszym w mieście, obowiązany będąc kwit przyznać przed aktami. Zaraz pierwszego wieczoru spytał towarzysza, czy nie miał znajomych w Krakowie? ale ten ramionami ruszył i rzekł:
— Ani tu, ani nigdzie znajomości i przyjaciół nie mam; mógłbyś to acindziéj z mojéj opończy już sobie wywróżyć, bo do szaraczka ludzie nie lgną, a kto go nosi uczciwie, ten do karmazynów z nim nie będzie śpieszył...
— A dzikim też być nie dobrze, bo sam Pan Bóg rzekł, iż źle jest samotnemu człowiekowi.
— Wierz mi jegomość, że w społeczeństwie nie lepiéj... Gdyby Pan Bóg teraz na świat popatrzał, inaczéjby się wyraził.
Roześmieli się, ale panu Cieszymowi jakoś się nie podobało takie za pan brat wyrażanie się o Panu Bogu, i pomyślał, że w dom ciągnie go, aliści niedowiarek być może, co jeszcze drugich psuć będzie. Gdy szli spać, szpiegował go tedy co z pacierzami będzie, i ucieszył się wielce ujrzawszy, że wedle łóżka ukląkł, ręce złożył, i bił się w piersi, i gorąco nader odprawił wieczorne nabożeństwo.
To go tak skonwinkowało, że postanowił sobie bądź co bądź, biednego człowieka zabrać do Ćwikłów i zająć się jego losem. Sam jednak nie będąc pewien czy dokaże tego, bo gorączką będąc daru przekonywania nie miał, pomyślał wziąć w pomoc starego przyjaciela i krewniaka, niejakiego Rafała Jaka czyli Jaczyńskiego, bo go zwano obu temi nazwiskami. Był to szlachcic, który dzieciom oddawszy majątek, osiadł na dewocyi w Krakowie i kupił sobie dworek na Wesołéj z ogródkiem, postanowiwszy tu życia dokonać. Ów Rafał Jak, niegdyś bywalec, żołnierz, palestrant, gospodarz, bo wszelkiego chleba kosztował, stał się na starość niezmiernie pobożny, odziewał się w jakąś suknię niby mniszego kroju, pół dnia spędzał po kościołach, pół tygodnia najmniéj z postem i suchotami trawił, a powszechnie miano go za tak świątobliwego, że go już za życia niemal beatyfikowano. Mimo pobożności człek był wesoły jak rzadko, ludzki, wyrozumiały i wcale nie tetryk. Z ludźmi chętnie przestawał, od towarzystwa weselszego nie stronił, a szczególniéj dziatki lubiał. Znały go też ubogie chłopięta w całém mieście, i gdy wyszedł w kapeluszu z wielkiemi skrzydłami, w czarnéj swéj sukni, z kijem w ręku, około którego zawsze różaniec miał owinięty, kupami szła za nim drobnota, domagając się ten bułki, ów jabłka, lub groszaka. Żadnego się nie pozbył gniewnie ani z niczém odprawił, dał zawsze prawie czego który życzył, ale katechizmu słuchał lub modlitewki uczyć się kazał. Syn i córka płacili panu Rafałowi z dóbr im oddanych więcéj niż na utrzymanie swe potrzebował, a że żył bardzo skromnie, wiele bardzo ludziom świadczył.
Nic tedy nie mówiąc Czokołdowi, zaprosił Jaka na obiadek podróżny pan Cieszym i na kieliszek węgrzyna, którego wiózł prosto od źródła. Miał fantazyę do zbytku pańską pan Kobyliński, że byle gdzie dzień mu trzeba było stać, zaraz swoją kuchnię zaprowadzał. Sługa, którego wiózł acz nie był kuchmistrzem, ale niektóre potrawy doskonale przyprawiać umiał. A że Aaron Lejbowicz naturę gościa znał, był też pomocą razem z żoną, która to szczupakiem faszerowanym, to rybą na zimno w galerecie przysługiwała się. I obiad też choć na dyszlu, obiecywał się być niezłym, bo krupnik arte robił Jędruś, zrazy zawijane z grzybami także, szczupak Aaronowéj i pieczyste z rożna, głodu doznać nie pozwalały. Coś zaś przysmaczków z miasta sam pan Cieszym miał przynieść. W drugiéj izbie leżący na swoim tapczanie Czokołd przygotowań tych do obiadu nie widział, ani się ich domyślał, gdy pospołu z panem Jakiem wszedł do izby Kobyliński, wesół, śmiejący się i staruszka zaraz ze swym przyjacielem nowym zapoznał. Czokołd na widok Jaka zerwał się z tapczana pomieszany bardzo, a i pan Rafał też ze zdumieniem i nadzwyczajną jakąś natężoną uwagą podniósłszy głowę przypatrywał się długo w milczeniu szlachcicowi. I patrzał potém jeszcze, patrzał posłyszawszy nazwisko, oglądał się, a choć był rozmowny zwykle, z razu do słowa przyjść nie mógł.
Choć pewną było rzeczą, że się ci ludzie nigdy w życiu nie spotkali i nie widzieli, boby się sobie byli przypomnieli, wydawało się jakby starzy znajomi byli, nie chcący się poznać czy nie pewni, że się jeszcze na żywe oczy widzą. Przyszedłszy do siebie Jak, począł zaraz bardzo troskliwie badać pana Jana o procedencyę, jak to u szlachty zwykle bywa, ale mu Czokołd usta zamknął wnet, ozwawszy się:
— Mój mości dobrodzieju, tyle tylko powiedzieć o sobie mogę, że się zowię Jan Czokołd, że familia moja z Litwy pochodzi, i że musiałem od świata uciec, bo mi się we znaki dał... Sam jeden jestem jak palec, nikogo nie znam, o własnéj niemal przeszłości zapomniałem...
Rafał też łagodnie to przyjąwszy, gdy właśnie wódkę przed obiadem pić mieli, do Czokołda kroplą przepił dla zwyczaju i już nie pytał więcéj. Siedli tedy do owego obiadu, w którym wszystko było zbieraną drużyną, trzy szklanki każda inna, trzy kieliszki różnéj miary, a talerze każdy z innego dworu. Ale gdzie wesoło i dostatnio, nic to nie szkodzi. Było i innych śmieszności dosyć, bo szczupak wyjechał na ociosanéj dranicy owiniętéj serwetą, choć wzrost jego nie usprawiedliwiał tego rodzaju półmiska, kurczęta przyniesiono w głębokiéj misie. Ale wszystko było smaczne i węgrzyn tłusty, gęsty, doskonały...
Ten się dopiero zjawił przy pieczystém, wprzódy bowiem pili lżejszy, czysty, wystały. Czokołd, jak to był zauważył wprzód gospodarz, prosić się nie dawał, pił jako człek, który do trunku nawykł ani się go boi, przecie mu nad sobą zapanować nie da. U stołu Rafał rozweselony opowiadał o życiu swojém w Krakowie, o kościołach, w których się lubował, o swych znajomych, o duchownych, a zaczepiony, o dawnych też wspomnieniach domowych. Mówiąc o rzeczach różnych, ciągle jak w tęczę patrzał na Czokołda, którego to widocznie mieszało. Nie mówili z sobą tak jak nic, bo na pana Jana napadła ta jego zgryzotliwa chwila, którą już znał Cieszym i wiedział, że go lepiéj na ówczas nie ruszać. Jadł tylko i pił, — ażeby się choć uśmiechnął lub wmieszał do rozmowy... nie doczekano. Ledwie zdjęto pieczyste, ruszył się przepraszając gospodarza, iż głowa go boli, i wyszedł, i tak cała ukartowana sprawa namowy do Ćwikłów z pomocą pana Jaka znikła.
Gdy odszedł, a słychać było po zamykaniu drzwi, iż zaraz się gdzieś spacerem wybrał, pan Rafał pomilczawszy, trącił w ramię Cieszyma, oczyma go pytając, czy śmiało mówić może?
Zmiarkowawszy, iż szło o rzecz delikatną, Kobyliński wysunął się dla przekonania, czy istotnie Czokołda nie było, a wtém zobaczył go śpiesznie kędyś kroczącego ulicą. Wrócił więc do gościa... Ten z jedynym kieliszkiem w ręku, bo nie pił więcéj nad jeden, siedział zamyślony głową potrząsając.
— Mój Lambercie, rzekł cicho — to dziwna rzecz, niepojęta dla mnie: pamięć mam taką, że kogo raz jeden w życiu widziałem, do śmierci nie zapomnę... Ten twój Czokołd nieznany mi wcale z nazwiska, a przysiągłbym, żem go już gdzieś w życiu spotykał i widział... i że go znam. Gdzie? jak? kiedy? ani sposobu przypomnieć sobie. Głos mi znany, twarz chwilami się mieni, ale mi swoja... szukam po głowie darmo, znaleźć nie mogę.
— Alboż to się takie podobieństwa dziwne czasem nie trafiają? odparł Cieszym.
— Zapewne... zapewne, mnieby nie zdziwiło ono, wszakże najosobliwsze, że pamięć mi tak osłabła, iż nie mogę powiedzieć do kogo on podobny. I to mnie trapi najwięcéj właśnie. Wiem tylko, iż kogoś do niego jak dwie krople wody podobnego, młodszego, znałem za bardzo dawnych czasów. A toby jeszcze nie było nic — dodał pan Rafał, ale mi się zdawało, iż on także jakby zmieszany był moim widokiem i nie swój.
— Humory go takie napadają często; ot jam też uważał, iż przy obiedzie gęba mu się nie rozwiązała, i patrzaliście ichmoście na siebie z pod oka, jakbyście w sobie szukali... nie wiem już czego. A cóżby to być mogło?
— Co? ja nie wiem, rzekł Rafał; grzeszną rzeczą jest człowieka nieznajomego posądzać bez przyczyny... A no, powiedz mi też, dla czego on o sobie i familii mówić nie chce? Rąbnął mi tylko z góry jakby się odcinał, że jest sam... i zamknął usta. To jest niezwyczajna u nas rzecz i podejrzenie obudzająca, bo nie leży w naturze naszéj. Szlachcic każdy przed swoimi, choć go nie pytasz, wylegitymować ci się musi od pradziada i historyę swoją wyśpiewać. I dobrze to jest, a gdy mnie kto milczeniem zbywa, przyznam się, że go mam w posądzeniu, iż kryje coś... niedobrego.
— Ale, kochany wujaszku (tak go nazywał z powodu pokrewieństwa Cieszym), cóżby miał kryć? dla czego?
— No, nie wiem, i mea culpa, posądzam może niesłusznie, ale wszystko zważywszy, zamiast ci przysługiwać do tego, żeby z tobą jechał, gotowem odradzać właśnie... Nie chce z tobą, daj mu pokój.
— Życie mi ocalił.
— To prawda, dług nieopłacony cięży; a zważ panie Lambercie, co to człeka nieznanego do domu wziąć... i jaką sobie biedę kupić też można. Masz święty pokój doma, dobrze ci, siedź i guza nie szukaj.
Cieszym się zamyślił jakoś, Rafał też dumał długo.
— Mój Lambercie, rzekł — komu Bóg dał szczęście domowe i ciszę błogosławioną, cenić je powinien a pielęgnować. Nie wiem czy tak dobrze ojcowskie pamiętasz dzieje, co to się nieboszczyk namęczył... przez złych ludzi, przez ciężkie koleje, które przechodził. Dobrze ci dziś siedzieć w Ćwikłach jako na ojcowiźnie; a co on przecierpiał nim się Krajewskim owym opędził, których majętność uczciwie, ale nieostrożnie kupił! Można powiedzieć, że go prześladowaniem zamęczyli, bo był w téj okolicy przybyszem, a Jasieńczyków i ich przyjaciół dokolutka było mnóztwo... całe się im życie musiał odgryzać. Daléj ci powiem, moje dziecko, zniżając głos dorzucił pan Jak: wycierpiała też wiele pobożna i święta matka żony twéj przez życie niemało, acz ja tam przyczyn i sprężyn nie wiem dokładnie... bądźże ty choć szczęśliwy i spokojny.
— Co do matki żony méj, i ja nie więcéj wiem nad was, i żona moja podobno także, bo ją wychowano w klasztorze... a to pewna tylko, iż pani Piętkowa do téj dewocyi osobliwéj nie bez przyczyny przyszła...
— Mój kochanku, rozśmiał się Rafał — nie przymawiajże dewocyi, kiedy masz mnie przed sobą... bom ci ja do niéj przyszedł jak najnaturalniéj w świecie, dopełniwszy mych obowiązków względem ludzi, i zaabdykowawszy w końcu, aby się zbliżyć do Boga.
— To prawda, odpowiedział Cieszym, ale też dewocya dewocyi nierówna; przecież wy od ludzi nie uciekacie, ani się od nich zamykacie, a moja pani Piętkowa córki własnéj nie widuje i dziwaczy.
Postrzegłszy, że mimowolnie struny dotknął niemiłéj, pan Rafał zamilkł, i wstawszy od stołu, po modlitwie krótkiéj przechadzać się zaczął.
— Ot tak, rzekł namyśliwszy się: jaki on jest to jest ten Czokołd... jeśli się nie napiera jechać do ciebie, nie bardzo go proś, niech sobie ze zbójami wojuje, kiedy mu to miło... A że do kościoła na nieszpór czas, bywaj mi zdrów.
Pocałował go w ramię Kobyliński, i tak się rozstali.
Ktoby był pana Czokołda śledził gdy od stołu się zerwawszy na miasto wyszedł, na prawdęby mógł sądzić, iż biedny człek niespełna miał rozumu. Porwawszy za czapkę najprzód biegł ulicą jakby go co goniło, lub gorzéj, jakby sam od siebie chciał uciec; potém zwolnił kroku dobiegłszy, ani się obejrzał kiedy, do Panny Maryi. Kościół był otwarty ale pusty, babek parę drzemało u bocznego wnijścia; dopiero się przebudziły gdy posłyszały kroki, razem ręce wyciągając i w jeden ton jękliwy domagając się o jałmużnę. Przystanął na chwilę, rzucił im parę groszaków, a sam do kościoła wbiegłszy, przed obrazem N. Panny kląkł i długo się modlił rzewnie, a bijąc się w piersi odzież na sobie niemal szarpał. Pot mu kroplisty wystąpił na czoło, łzy pociekły z oczu, ale otarłszy się wybiegł zaraz i ze spuszczoną głową jął biegać po ulicach, pono sam nie wiedząc co czyni. Pora już nie była wcale gorąca, mimo to potem się oblewał; dziewczynę spotkawszy z wodą na Floryańskiéj, dał jéj kilka groszy, aby mu się napić pozwoliła, i mało nie pół wiadra na raz wychylił. Jakoś go to uspokoiło, bo już do bramy idąc wolniéj stąpał i w oczach mu było jaśniéj. Szedł widocznie bez celu, aby tylko chodzić, i byłby pewnie zaszedł za miasto, gdyby go nie spotkała przygoda. Właśnie gdy miał w bramę niemal wchodzić, naprzeciw niego zjawiła się figura szczególna, która mu się poczęła przypatrywać z uwagą. Był to mężczyzna prawie tego wieku co Czokołd, chudy, ale zbudowany mocno. Znać było kości grube pod odzieżą, i choć na nich mało było mięsa, jeszcze na olbrzyma wyglądał. Zszarzane mocno i wytarte miał odzienie, które kiedyś wytworne było i nie bez pretensyi, bo na niém galonów, sznurów i spinek nie brakło. Ale to wszystko poczerniałe było, wytarte i poobrywane. Szabelka na czarnych rapciach kołatała mu się u rzemiennego pasa, który miał na sobie jakieś cyfry i herby. Z pod kołnierza małego wyrastała szyja długa, żylasta, oplątana wystającemi ścięgnami, które z za skóry przeglądały. Twarz miał niepiękną, szeroką, nos nieco zadarty, wystające policzki kościste, brodę kwadratową przedzieloną na pół, a usta do zbytku szerokie. Dodawszy do tego szpakowaty wąs jakby wyrwany na pół i niedostatni, brodawki i marszczki na czole, nie było się co z taką fizyonomią chwalić. Oczy przymrużał patrząc na pana Czokołda, który szedł zamyślony, a potém jakby upewniony, że się nie myli, na drugą stronę ulicy przeskoczywszy, nagle śmiejąc się stanął przed nim.
Ten dopiero go ujrzał gdy oczy podniósł, a wpatrzywszy się w niego aż się cofnął, i lekka czerwoność przepłynęła mu po całéj twarzy. Wrażenie snadź było nie bardzo przyjemne, bo w pierwszéj chwili marsa nastawił i za szablę się ujął.
— O! o! a to pięknie! zawołał cienkim głosem ogromny mężczyzna. Zobaczywszy mnie do szabli zaraz... A to pięknie! Cóż to? Czy nie jesteśmy przyjaciele serdeczni... nie rozstaliśmyż się najlepiéj i najśliczniéj... panie Janie! E! co to znaczy?
— To znaczy, zapalczywie iskrzącemi oczyma poglądając nań odpowiedział Czokołd: że najgrzeczniéj w świecie proszę cię zejdź mi z drogi i bywaj zdrów.
— To tak!! tak... i myślisz, że ja posłuszny pokłoniwszy się jegomości milcząc sobie w kąt pójdę! Niedoczekanie twoje! A cóż to ty za jeden? To kiedy mnie potrzebowaliście...
— Cicho! przerwał Czokołd zważając, że głośna rozmowa ludzi zwabia. Cicho! tu nie miejsce na rozprawę.
— Szukajmyż miejsca, bo rozprawa być musi.
Czokołd z gniewu chwycił się za czapkę i zmiął ją w ręku. Stłumionym głosem począł szeptać coś, ale ów choć głowę nachylił, udawał, że nie słyszy.
— Żebyś był téj fanaberyi nie stroił, odezwał się, puściłbym cię nie pytając daléj, ale gdy ci Oxtul już śmierdzi i myślisz się go tak pozbyć, otoż nie! Masz ty swoją dumkę, mam i ja. Tak nie będzie, musimy się rozprawić. Nie znasz mnie teraz, ale ja cię ptasiu znam i pamiętam...
Już z pięciu nieproszonych słuchaczów mieli koło siebie, gdy z największą niecierpliwością pochwycił pod rękę Czokołd tego, który się nazywał Oxtulem, i popędził z nim nazad ku rynkowi. Słowa nie mówiąc szli; co Oxtul rozmowę chciał zagaić, to ten mu jedno powtarzał:
— Milcz! rozprawimy się zaraz. Milcz!
Minęli tak i ulicę Floryańską i Pannę Maryę, aż daléj na lewéj połaci, gdzie była winiarnia pod Złotém Gronem, wpadli oba do środka. Jak prawie wszystkie naówczas składała się ona z kilku izb, z pierwszéj obszerniejszéj, gdzie siadali ci, którym smakowało ludzi spotkać i przy kieliszku pogwarzyć, daléj z małych sklepionych ciupek ciemnych, tak, że niemal o białym dniu przy świecy w nich siedzieć było potrzeba. Tam zwykle zamykali się ci, którzy nietyle dla wina przyszli, ile dla prawnéj jakiéj lub poufnéj narady.
Mijając też pierwszą i drugą izbę, w któréj było gwarno i dosyć tłumno, Czokołd zaszedł, wiodąc za sobą aż do trzeciéj, i tu wpadłszy drzwi za sobą zatrzasnął. Oxtul na pięty mu prawie następując gonił go. Już mieli począć rozmowę, gdy chłopak w fartuchu wszedł pytać co miał podać. Pan Jan zadysponował butelkę wina węgierskiego za talara. Snadź była pogotowiu, bo jeno drzwi otwarłszy chłopak się z nią zaraz stawił, lampeczki wytarł i wyszedł. Widok flaszki z taką podziałał siłą na Oxtula, iż mimo gniewu i pilnéj sprawy, najprzód się ku niéj odwrócił.
— A coż ma próżno stać! rzekł z uśmiechem znacznie złagodniałym: zwietrzeje...
— Pij sobie, kiedy chcesz, wzgardliwie odparł Czokołd, i począł gorączkowo przechadzać się po ciasnéj izdebce. Oxtul nie dając się dwa razy prosić, poszedł do stolika, nalał obie lampki, z jednéj z nich skosztował łyk dobry, i wziąwszy ją w ręce, postąpił do Czokołda.
— Już mnie to rozbraja, rzekł, że nie na sucho mamy się rozprawiać. Więc do rzeczy! Czy my to się już nie znamy?..
— Ja myślę, odparł pan Jan; przynajmniéj znajomości udawać nie mam ochoty, ani potrzeby.
— Otoż to jest, że potrzeby nie ma, uśmiechnął się Oxtul; a gdy była potrzeba, potulniejszyś i grzeczniejszy był daleko. A ja, mospanie, jak ono jest to jest, taki dobry szlachcic jak i wy, boć Auxtule czy Oxtule w Surazkiém dobrze znani, a Matyasz sobie w kaszę pluć nie da. Majątku nie mam, goły jestem, ale szablą nie jednemu służyłem, służę, i jeszcze się przydam ludziom. A nikt mi tego zarzucić nie może, ażebym wziąwszy zapłatę nie dotrzymał słowa, bo co się należy, to się święcie należy; redde quod debes, a nie, toś hebes.
Słuchając Czokołd znacznie ochłódł, uspokoił się i poglądał z góry na olbrzyma, jakby ten wcale swoją domniemaną siłą nie imponował.
— Słuchaj, Oxtul, odezwał się, ja ci twego szlachectwa nie przeczę, ani honoru nie odejmuję, dajże mi święty pokój.
— Teraz tak, rozumiem! zawołał Oxtul, a czegoś się mnie w ulicy wstydził?
— Nie wstydziłem się, tylko czasu nie mam, interesu też, — czegoż chcesz odemnie?
— Jedyna rzecz, któréj mogłem od ciebie chcieć, oto ją mam, butelczynę kiepskiego zieleniaku postawiłeś, nie zapierasz się mnie, tego mi dość. Ale co tu asindziéj robisz?
— Przejeżdżam.
— Aha! Za pozwoleniem: a jakże interesa idą?
— A co waści do moich interesów?
— Co? nic, tylko żem do nich był używany, rzekł Oxtul z naciskiem: pytam się z życzliwości.
— Nie mam teraz żadnych, widocznie siląc się na cierpliwość odpowiedział Czokołd.
Spojrzał na butelkę, położył przy niéj talara, pokłonił się i myślał wychodzić śpiesznie, zapewne rachując na to, że towarzysz butelki pełnéj nie porzuci, aby w ślad za nim gonić.
— Czekaj-no — zastępując odedrzwi, zawołał Oxtul. Tak nie uchodzi: najprzód ja nie jestem lada ciura, takiego się częstuje nie pijąc; powtóre, chcę się rozgadać.
Czokołd pochwycił zniecierpliwiony lampkę, stuknął o drugą, wychylił, postawił i znowu szedł do drzwi.
— Czego jeszcze chcesz odemnie więcéj? nie mam czasu... ofuknął szlachcic.
— Nic, dwa słowa, śmiejąc się, a zawsze drzwi pilnując, począł Oxtul. Z tobą, bracie, był interes, czyżby teraz już nic nie stało do czynienia? czyżby na starość dało się za wygraną tym... tym...? Nie dopowiedziawszy, mrugnął drab oczyma: Rozumiesz mnie waszmość!
— Wszystkim dałem za wygraną, począł Czokołd, widząc, że się nie wywinie łatwo i zmieniając ton na coraz poufalszy i łagodniejszy. Jestem stary, spokój milszy mi nad wszystko... Chcę zapomnieć tego co było...
— I nie upominać się o krzywdy? spytał Oxtul.
— Zapomnieć, ofiarowałem je panu Bogu, on za mnie zapłaci — westchnął szlachcic.
— A tak, kassyer z niego pewny, tylko że nierychło należności wydaje, i nie dziw, ma dosyć do roboty... a człowiek sam się zabrawszy, przyśpieszyć może likwidacyę...
Czokołd ręką machnął.
— I cóż robicie? gdzie mieszkacie? spytał pierwszy.
— A no, mieszkam na Podlasiu... a nie robię nic, konie hoduję i sprzedaję...
— A tamci... bezkarnie chodzą!
Szlachcic ramionami ruszył.
— Jam także bardzo podupadł, dodał Oxtul; roboty nie ma dla uczciwych ludzi. Sejmiki się odbywają spokojnie wedle rozkazu z góry... konfederacyj nie zawiązują od niejakiego czasu... w trybunałach się nie zadzierają, tak, że podobny do mnie sługa sprawiedliwości, przyjaciel uciśnionych, nie ma co tak dalece robić... a nie mając co robić, często nie ma co jeść i co pić. Jużem się chciał gdzieś wybrać na rezydencyę, ale poskąpieli panowie bracia, nawet ubogiemu się trudno na tę funkcyę dostać. Co to za czasy, mospanie, co za czasy!... Ruszył ramionami. — Parle franse, wszystko po modnemu, suknie, obyczaje, tfu! stoby zjedli z temi reformami, poznać się nie można, gdzie człowiek jest... E! e! nie było to jak dawniéj! Dalibóg! Weseléj na świecie wszystkim, a uczciwym jak ja kawalerom lepiéj się działo. Teraz się już myślą i bez ludzi i bez szabel obchodzić... Co to za życie!... Przyjdzie na starość osiąść jako braciszek na sztokfiszu kapucyńskim... i tyle tego!!!
Czokołd zmilczał.
— No, dobranoc ci, rzekł, pilno mi, bo jeszcze dziś jadę — dokończ już sam butelki.
— Sam!! sam! za kogoż ty mnie masz? kto sam pije? chyba nałogowy opój, a ja nim nie jestem...
Dotąd powolnemu, szlachcicowi oczy się zaogniły.
— Pij, nie pij, jak chcesz, a ja muszę iść, bywaj zdrów.
Wyrzekł to tak rozkazująco, że Oxtul odstąpił odedrzwi, i zmilczał... Widać w nim było walkę pomiędzy butelki urokiem a chęcią przyczepienia się do dawnego znajomego. Gdy tak z sobą się bił, Czokołd drzwi otworzył i wyszedł bardzo żwawo, lękając się widocznie, aby za nim nie goniono. Oxtul skoczył do flaszki i przyłożył ją do gęby, duszkiem połykając całą; potém zabrał do kieszeni położonego na zapłatę talara i wymknął się w ślad za zbiegiem. Gdy szczęśliwie niepostrzeżony przez chłopca znalazł się w ulicy, Czokołda już ani znaku nie było... Instynktem drapieżnego stworzenia, które czuje pastwę, Oxtul rzucił się ku Kazimierzowi, dla czego? nie wiedział sam.
Mrok nie dozwalał mu dobrze rozeznać idących osób, tak, że musiał zwalniać kroku kilka razy, przyglądając się przechodniom, w których upatrywał Czokołda... Nigdzie go wszakże nie spotkał. Szlachcic znając dobrze miasto, poszedł małemi uliczkami i byłby umknął od pogoni, gdyby nie szczególny wypadek. Kąpiący się tego dnia w Wiśle kupczyk, nieostrożnie trafiwszy na głębinę utonął, ciało jego wyciągnęli rybacy z wody i wieziono je właśnie do domu, gdy Czokołdowi przyszło na Kazimierz przechodzić. Około wozu zebrała się taka ciżba ciekawych mieszczan, przekupek, gawiedzi wszelakiéj, iż przez nią przecisnąć się było prawie niepodobna. Musiał więc szlachcic zatrzymać się nieco, pókiby lud ów nie przepłynął... Oxtul, który biegł chyżo, trafił na tę samą przeszkodę, a los, który płatać figle lubi jak małe dziecko, zdarzył, iż z dala w tłumie przed sobą dostrzegł pożądanego przyjaciela, którego jaśniejsze nieco miejsce przy brzasku łuny zachodniéj poznać dozwoliło. Jak tylko go zobaczył, Oxtul przykulił się i skrył, z oka nie spuszczając swego człowieka, i tak zaczajony z wolna wyczekał, aż tłum przesunął się a Czokołd mógł posunąć się daléj. Nie gonił za nim wcale i owszem trzymał się opodal, zważając tylko bacznie dokąd idzie. Niepostrzeżony wyśledził w ten sposób, że wszedł do gospody Aarona Lejbowicza, dobrze sobie dom zanotował w pamięci, rozśmiał się sam do siebie i chyłkiem nazad do miasta powrócił.
Gdy do izby swéj po cichu wszedł Czokołd, starając się jak najmniéj robić hałasu, była godzina mroku, a poczciwy Cieszym rozstawszy się z krewniakiem panem Floryanem, siedząc u okna, rozmyślał co pocznie z Czokołdem. Czuł się do obowiązków wdzięczności względem niego, a że był charakteru aż do zbytku szlachetnego, męczyło go to, iż się zaraz wypłacić z długu nie mógł. Łamał sobie właśnie głowę co począć. Pierwszy projekt zaproszenia na rezydencyę do Ćwikłów z prawem utrzymywania kilku koni, uśmiechał mu się najbardziéj, ale uwagi pana Floryana były też słuszne. Człek nieznajomy mógł kłopot do domu wnieść z sobą. Jeśli nie tém, czémże więc uprzejmemu towarzyszowi mógł okazać swe serce dla niego?
Znając pana Kobylińskiego, nie było się czego dziwić, że go to trapiło. Czas naglił, potrzeba było jechać do domu i coś postanowić, a z ciężarem tym na sumieniu nie mógł ruszyć.
— Co tu począć?
Powtarzał sobie trąc czuprynę wszystkie argumenta za i przeciw, gdy posłyszał otwierające się drzwi i po chodzie domyślił się wracającego Czokołda. Pośpieszył więc przeciwko niemu.
— A gdzieżeś to acindziéj bywał? zapytał.
— Gdzie? ot przyznam się wam, długo u stołu siedzieć nie mogę, potrzebowałem się rozruszać, pochodziłem po mieście. Człek nie nawykł do sedenteryi... powietrze w izbach mnie dusi... Przytém napadają na mnie takie chandry... już na to nie ma rady. Na wsi to konia dosiędę i lecę na złamanie karku... a w mieście idę gdzie oczy poniosą, póki się nie zhasam.
Cieszym zmilkł, a Hryszka wszedł właśnie ze świecą i wedle zwyczaju w progu rzekł: „Niech będzie pochwalony.”
Obaj odpowiedzieli: „Na wieki wieków”, i rozmowa się przerwała.
— A jakże interes? spytał Czokołd.
— Tak jak skończony, rzekł gospodarz.
— A zatém w drogę czas...
Kobyliński poskrobał się w głowę.
— No, a czy razem? zapytał.
— Na żaden sposób, rzekł szlachcic, nie mogę. Dziękuję za braterskie serce, ale ja do mojego kąta powracam.
Chodzili po izbie obaj zwarzeni.
— Wiesz co? zawołał nagle Cieszym: nie będę cię napastował o zamieszkanie u mnie, choćbyś mi tą oznaką zaufania wiele szczęścia przyczynił, ale zrób tak: jedź zemną odwiedzić mnie, posiedź, pogość, spoczniéj... Co ci to znaczy na parę tygodni się wyrwać?
To mówiąc przyszedł doń i ściskać począł. Czokołd się wahał, namyślał, miękł, nie mówił słowa, ale widoczne było, że się z własném postanowieniem pasował. Naostatek gdy gospodarz jeszcze przynaglać bardzo zaczął:
— No, to niech będzie wola wasza, rzekł: jadę z wami. Nie chcę tylko, żeby u mnie w domu wiedziano, żem w dalszą drogę ruszył; odprawię jutro do dnia sługę z kartką.
— Jakżeś ty poczciw! zawołał ściskając go ponownie Cieszym; jakiś ty dobry! Niech ci Bóg płaci.
— Ale słowo, dodał Czokołd, szlacheckie słowo, iż mnie wstrzymywać nie będziecie, gdy powracać zechcę...
— Słowo najświętsze.
Podali sobie ręce, Kobyliński jeszcze go raz uściskał. Zatém, że nie było wówczas zwyczaju dosiadywać długo, poszli do pacierzy i do poduszki.
Nazajutrz rano mieli się obaj wybrać w podróż, zasposobić się w co potrzeba i ruszyć z południa do obmyślonego noclegu. Sposób podróżowania pana Cieszyma, którego się trzymał święcie, nie jemu jednemu był właściwy. Miał z góry wyznaczoną marszrutę taką, aby o ile możności karczmy uniknąć. Po drodze byli wszędzie znajomi, kolligaci, krewni, zresztą probostwa i klasztory po miasteczkach, tak, że szlachcic mający stosunki przebywał cały kraj, nie wstępując nigdzie do karczmy. Karczma była dla ludu, dla żydów, dla tych zresztą nieszczęśliwych, którzy w imię braterstwa nie mieli prawa się zgłosić o gościnność. Dziśby to zapewne więcéj męczyło niż ułatwiało wędrówkę, gdyby przyszło ubierać się na każdy popas i nocleg i ceremonialnie występować. Naówczas albo do wielkich dworów nad drogą w lesie na prędce zmieniały się suknie i tak samo potém sub Jove wracały do tłómoka, albo jak kto stał tak po podróżnemu brata odwiedzał. Bynajmniéj się tém nie formalizowano. Dla takich gości było zawsze miejsce u stołu i była przystawka przez jejmość obmyślana; niespodzianki te bowiem trafiały się codzień.
Gdy wszakże przyszło ruszyć z Krakowa, okazała się istna potrzeba tylu różnych przyborów, pokupek, interesików, iż na wieczorny chyba wyjazd rachować było można. Zaraz z rana ofiarował się Czokołd pójść po sprawunki; jakoż konotatkę wziąwszy wysunął się, a pan Kobyliński siadł spisać regestrzyk wydatków krakowskich, gdyż był bardzo regularny w interesach, a tuż drzwi się otwarły i z ukłonem, wpół zgięty, wpadł nieznajomy.
Był to nasz wczorajszy Oxtul, ale w obec zamożnego posessyonata prezentował się wcale inaczéj; pokorny, uniżony, grzeczny, do kolan naginający się i słodkiemi sypiący wyrazami. Nieprzyjemna twarz jego z rozszerzonemi ustami, które go do szczupaka podobnym czyniły, śmiała się i wdzięczyła, gdy wychodzącego przeciw sobie Cieszyma powitał. Kobyliński posądził go o żebraninę z pozoru.
— Pan stolnik dobrodziéj, wszak się nie mylę?
— Tak jest, rzekł Kobyliński, ale zdaje mi się, że nie mam honoru...
— Ja też, osobiście nie miałem tego szczęścia być czcigodnemu stolnikowi znany ani prezentowany, ale woniejące ziółko z dala słychać! Och! och! Wie kraj cały o zacności domu senatorskiego Cieszymów Kobylińskich, i raduje się, iż we wnętrznościach swych ten skarb posiada.
Cieszym się kłaniał skłopotany, a widząc z zakroju, że tak prędko się nie pozbędzie natręta, pióro założył za ucho.
— Jestem zmuszony prosić stolnika na ustęp i słóweczko, rzekł szczupakowaty przybysz. Ale najprzód, quod juctum, przedstawiam się: Matyasz Auxtul, alias Oxtul z pod Suraża... szlachcic czystéj wody, dziś wszakże momentalnie w procesie i bez majątku. Ale nie o to idzie... Mogę mówić?
— Proszę! westchnął Cieszym.
— Sprowadza mnie tu okoliczność natury delikatnéj, rzekłbym poufnéj... Mogę mówić?
— Ale proszę...
— Rzecz draźliwa... Tu Oxtul odchrząknął, na stoliku stała flaszka z wodą, sięgnął po nią, w nadziei iż mu gospodarz u siebie w domu przecie tego napoju niezdrowego użyć nie dozwoli i innym go płynem zastąpi...
— Za pozwoleniem...
Cieszym niedomyślny zawołał na Hryszkę, aby przyniósł świeżéj wody, a Oxtul uczynił z cicha uwagę, iż w Krakowie woda powszechnie jest bardzo zła... W innym razie Cieszym kazałby był przynieść wina, ale go przybysz niecierpliwił.
— Słyszałem, począł z cicha popłókawszy nieco usta wodą Oxtul, i w duszy gniewny, iż się na niéj skończyło: słyszałem, iż szanowny stolnik jest tu razem z niejakim Czokołdem... Tak?
— A tak jest!
— Wolno spytać jak dawne stosunki z nim wiążą pana stolnika?
Cieszym był łagodny, ale na dnie duszy miał trochę dumy szlacheckiéj, a już go niecierpliwił przybłęda.
— Mój mości dobrodzieju, ozwał się, a jakiémże prawem mnie indagujecie?
Oxtul poczuł, że źle poszedł; poznawszy z głosu trochę niecierpliwości, pokorą ją chciał ułagodzić.
— Prawem życzliwości i poważania dla czcigodnego ich domu, zawołał. Ja tego pana Czokołda znam... dosyć dawno. Trzeba, panu stolnikowi wiedzieć, iż... no! chodzą po ludziach wypadki. Zubożawszy, człek braci szlachcie chciał być użytecznym za kawałek chleba; więc służyło się różnym i różnie, aby uczciwie... Imćpan Czokołd, a licho go wie, czy on się istotnie tak nazywa! używał mnie do spraw swoich prywatnych... Kilka razy na różnych panów szlachciców czyniliśmy zasadzki... rąbało się... raz pewną osobę mieliśmy porwać, ale rapt się nie udał. Z tego tedy wiem, iż jest ów Czokołd człek niebezpieczny, śmiały, gorący... i...
— Ale ja to też wiem, bo mi życie ocalił! zawołał Cieszym.
— Hm! mruknął Oxtul, jednakże sam stolnik uzna, iż było obowiązkiem moim przestrzedz...
— Bardzom wdzięczen, odparł Kobyliński; ale zkąd pan o mnie wiedziałeś, dla czegoś się dowiadywał, interesował?... Juściż tak czuwać nad wszystkim światem nie możesz, musiałeś więc mieć powód jakiś?...
Oxtul słuchał a rozmyślał co odpowiedzieć, i głową kiwał odegrywając nią preludyum; potém założył ręce na piersiach, stanął w postaci męża, którego czystym zamiarom nie chce świat oddać sprawiedliwości, i rzekł z rzewnością wielką:
— Nie sądź, szanowny stolniku, ażeby mnie lub to zapytanie, albo nawet nieufność twa obrazić miała. Doświadczyłem dosyć ludybryów losu, a jako prawy człek miotany byłem rozmaicie, właśnie przeto iżem zawsze ku szlachetnym zmierzał celom. Spotykały mnie gęsto wstręty, niedowiarstwa i najlepszych mych chęci odpychanie niewdzięczne. Więc cóż za dziw, iż i pan stolnik widzisz w mym kroku coś niezrozumiałego, podejrzanego może, gdy go tylko sumienie dyktuje... Tłómaczę się: ów Czokołd używał mnie... nie skalałem się i nie skalam nigdy czynem niegodnym szlachcica — alem w stosunkach z nim nieraz się spotkał z wymaganiami... rozumie pan. Przestrzedz było obowiązkiem.
Cieszym zakłopotany słuchał i patrzał na Oxtula, pióro za uchem kilka razy poprawił, zżymał się, cóż miał rzec? skłonił się jakby żegnał milcząco.
Ten wszakże stał... Powoli mu się twarz rozjaśniała, jakby już przykry pierwszéj rozmowy przedmiot był wyczerpany, westchnął.
— Ja tu, dodał, jestem wypadkiem zagnany do Krakowa. Sprawa honorowa, Dygowski z Dygowa Polnego, może go asindziéj znasz, miał tu zjechać dla pewnéj rozprawy. Na jego wezwanie przybyłem, i nie wiadomo co mu się stało, nie przybywa, a mnie w przykrém położeniu... bo prawie bez grosza zostawił.
Cieszymowi ciężar spadł z piersi, rzekł w duchu: „No, to cię już ptaszku znam...“ i spuścił rękę do kieszeni po holendra.
Oxul się uśmiechał coraz słodziéj.
— Nie mam szczęścia bliżéj być znanym, ale gdyby na dni kilka pan stolnik mi pożyczyć chciał dukacików pięć.
— Mój mości dobrodzieju, na żaden sposób, bom w drodze i bez zapasu, żywo począł Cieszym; ale czém mogę, służę.
Wcisnął mu w rękę dukata, Oxtul popatrzał, uśmiechnął się, schował go, nic nie rzekł z razu.
— Gdzie mam odesłać? spytał.
— I! to tam mała rzecz, kłaniając się dla prędszego pożegnania mruknął gospodarz. Może się kiedy spotkamy.
— Gotowem mu sam odnieść.
Poczęli się kłaniać sobie. Stolnik go do progu odprowadził, drzwi gniewnie zatrzasnął i zamiast pisać rachunek, znowu rozmyślać począł. Wydrwigroszowi nie wierzył wcale, a przecie ta nowa o Czokołdzie wiadomość, owe zasadzki, owo porwanie kobiety uprojektowane, mocno go zgryzły. Takie się rzeczy na razie nie zmyślają.
— Otożem sobie zbawcę napytał! zawołał w duchu, i chciałem go przybrać za rezydenta! Prawda, że to wszystko miało się czas wyszumieć... wszelako czém się skorupka za młodu napije...
Już się cofać nie było podobna, Czokołd zaproszony do Ćwikłów jechał, a tu jak na złość, coraz się o nim osobliwszych dowiadywał rzeczy.
Niespokojny kazał tłómoki pakować, gdy i ów obżałowany nadszedł wesół jakiś, raźny, wszystkie interesa sprawiwszy. Przekąsili tylko na prędcę i siadłszy na brykę puścili się w dalszą drogę.
W samych Ćwikłach, o których z taką miłością mówił Cieszym, dwór był co się zowie piękny, ale ogrody, sadzawki, kanały i wszelakie osobliwości za nieboszczyka Krajewskiego założone, słynęły na okół. Nigdzie naówczas nic podobnego nie było. Owocowe sady, kwiaty, drzewa szczepione posprowadzane z daleka, pielęgnowane i teraz były dosyć starannie, chociaż to ciężar stanowiło niemały.
Różne legendy chodziły tu o ostatnim dziedzicu Krajewskim, który te cuda postwarzał. Ludzie go pono nie bardzo kochali, bo fantastyk był, uparty i zacięty, a gdy czego chciał dokonać, ani z siebie ani z drugiego ofiary nie szczędził.
Miał też do tego kąta przywiązanie nadzwyczajne, i bodaj czy życiem straty jego nie przypłacił. To pewna, że sprzedać Ćwikłów nie chciał za nic, że go do tego zmuszono prawnie, a ludzie rozpowiadali, iż ze strony chciwego ojca pana Cieszyma Kobylińskiego, który był prawnik, wykrętacz i pieniacz straszny, a sprawa nie zupełnie była czysta. O tém wszakże każdy mówił inaczéj, a jak to w pamięci ludzkiéj wszystko się łacno zaciera, i te wypadki niezbyt dawne, już w opowiadaniach przechodząc z ust do ust dziwne przybrały formy... Jasieńczyk, ów ostatni dziedzic, który tak przyozdobił Ćwikły, miał mieć syna, ukochane dziecko, dla którego pracował; ale po wydziedziczeniu co się z nim i z jedynakiem stało, na pewno nie wiedziano. Ojciec Cieszyma objąwszy dobra, pogospodarowawszy na nich, oddał je synowi. Według powszechnego sądu już ani gospodarstwo, ani ogrody, ani dwór teraz do dawnéj nie dochodziły świetności. Upadku na nich widać nie było, ale ludzie na wspomnienie dawnego pana powtarzali kiwając głowami tajemniczo: „Nie tak to za niego bywało!”
Lambert Cieszym był człek dobry i w Ćwikłach swych rozkochany; ale ciesząc się z tego co tu zastał, nie umiałby był ani dodać nic, ani nawet koniecznego pożytku wszystkich tych wymysłów zrozumieć. Żona jego mniéj jeszcze gospodarstwem i domem się zajmowała. Było to dosyć dziwne małżeństwo. Samego jużeśmy poznali; natura była poczciwa, gdy potrzeba wymagała chwilowo energiczna i odważna, ale zarazem do wytrwałéj pracy niezdolna, a skłonniejsza do łagodnego fatalizmu, wyrażającego się doskonale owém starem: „Jakoś to będzie.” Do życia mu najwięcéj było potrzeba spokoju, ciszy i regularnego bytu, któryby się niespodzianemi troski nie mącił. Nudził się czasem, ale gdy kłopot przyszedł nań, niecierpliwił się, a wysiłkiem choćby największym pozbywał co najprędzéj. Zresztą otwarty, szczery był i najlepszego serca; a że niedaleko widział, to może raczéj dla tego, że nie chciał patrzeć daléj, niżby mu władzy po temu brakło...
Sama pani wcale innego była charakteru, i coś snadź we krwi wzięła po dziwacznéj matce. Kobieta była młoda, piękna, czarnych oczu i czarnych włosów kruczych, typ niby wschodni i wielce szlachetny; ale i krew owa węgierska, i wychowanie w klasztorze, złożyły się na uczynienie jéj istotą osobliwszą, któréj szczęściem dobry mężysko przypadł, boby ona z innym a inny z nią nie był może wytrzymał. Nie wychowując się na wsi, nie znała całkiem życia pospolitego i trudno się jéj z niém było oswoić, nudziła się w domu, marzyła, rozmarzała i była zawsze nieszczęśliwą. Nie mógł nikt powiedzieć czy męża kochała czy jéj był wstrętny, czasem czułość mu okazywała zbyteczną, to znowu odrazę. Dziecię, synaczka małego, pieściła niekiedy, albo całemi tygodniami widywać nie chciała. Zamykała się w swoim pokoju, nie wychodząc czasem po miesiącach, a potém rwała się do miasta, do ludzi, choćby do tańca i wrzawy. Zabawa ją zwykle unosiła do chorobliwéj wesołości, a po niéj następował upadek sił, humoru i ochoty do życia. Szczęściem Lambert był łagodny, dobry, zakochany w niéj, i raz sobie powiedziawszy, iż to wszystko pochodzi ze złego jéj zdrowia, dźwigał ten ciężar szczęścia swego z rezygnacyą i spokojem. On łagodził i zaradzał na te wszystkie fantazye pani... z cierpliwością niewyczerpaną.
Ich dwoje, mały synek kilkoletni Pawełek, stara ochmistrzyni, która jeszcze pana Cieszyma niegdyś wychowała, rezydentka daleka krewna, ekonom, trochę sług, a czasem ksiądz kapelan, składali cały dwór. Nawet w tym kącie o gościa nie było łatwo, choć sąsiedztwo mieli liczne, ale rozproszone, a w niektórych porach roku, gdy wody porozlewały, niełatwo się tu i ztąd było gdzie dostać. Niedziw też, iż na długie jesienne i zimowe wieczory życzył sobie teraz Lambert rezydenta, coby mu dwór ożywił, plotkę przyniósł, z którymby zresztą choć o pogodzie można pomówić, bo jejmość czasem po kilka dni wzdychając tylko, ust nie chciała otworzyć.
Lambert, który i Pawełka i żonę kochał czule, wracając teraz do domu z dłuższéj podróży, im bliżéj był Ćwikłów, tém niespokojniejszy jak jejmość zastanie... jak będzie przyjęty; a że listów dawno nie odbierał, troszczył się też co za nowe biedy znajdzie, o które nigdy człowiekowi nietrudno. Uważał to w podróży już nawet Czokołd, że im się bardziéj zbliżali do celu, tém Cieszym chmurniał i stawał się bardziéj zamyślonym i milczącym. Wiózł on z Węgier i z Krakowa dla żony i dla chłopca co tylko im mogło uczynić przyjemność, nie zapomniawszy staréj ochmistrzyni ani ekonoma. Ale co tam pan Bóg dla niego zgotował... tego przewidzieć nie umiał... a niepokoił się bardzo... Ostatnich dni nie szczędząc koni pośpieszano, na nocleg wypadało miasteczko o mil jeszcze pięć dobrych oddalone od Ćwikłów, a jednak najbliższe jest i to właśnie z którego wszelkie zapasy i wszelkie ze świata wiadomości miewano. Ztąd poczynały się groble, lasy, piaski, brody i pustynia, otaczająca w koło Ćwikły. W miasteczku najpewniéj się mógł już o dom rozwiedzieć stolnik, i o mroku dojechawszy do karczmy, w któréj wszyscy z Ćwikłów zawsze stawali, zeskoczył raczéj niż zlazł z wozu, aby co prędzéj spytać, czy nie było kogo z domu...
Cała rodzina żydowska, z radością nietajoną wybiegła przeciw niemu: stary Salomon, który miał czas zaledwie na jeden rękaw włożyć żupan, Sure, syn Lejba i synowa, i stary nawet bakałarz... nuż po rękach całować jaśnie pana... a gadać wszyscy razem.
Lambert miał jedno na ustach:
— Nie ma kogo z Ćwikłów? nie był kto odemnie?
Zerwali się żydzi mówić, tak, że żadnego zrozumieć nie było można, aż Salomon poodpędzał ich i sam głos zabrał:
— Nie ma nikogo, proszę jaśnie pana. wczoraj przysyłali po cukier... i po mięso... przyjeżdżał Niczypor...
— A pani, jak się ma?
— Zdrowa...
— A gospodarstwo?
— Czemu ma być źle? wszystko dobrze... Tylko pszenica troszkę w kopcach porosła, bo deszcze lały...
— A... chciał jeszcze pytać, a tu go z processyą wiedziono do izby... Na chwilę zapomniał nawet o Czokołdzie, który za nim kroczył posępny. On także w miarę jak się zbliżali w te okolice, smutny był i pogrążony, a teraz zdawał się wspólnych z Lambertem uczuć doznawać... oglądał się posępnie i szedł widocznie znękany. Dał też do izby się wyprzedzić Cieszymowi, a sam poszedł z końmi do stajni, potém z progu gospody przypatrywał się rynkowi miasteczka...
Miejsca te były dlań zapewne nowe, mimo to z wielkiém zajęciem rozglądał się po okolicy, po domach, a miasteczko wesołe i czyste dosyć, czyniło na nim wrażenie jakieś prawie bolesne i przykre. Przynajmniéj tego się z twarzy było można domyślać. Dozwalając Kobylińskiemu swobodnie się z żydami rozgadać, pozostał tak przed gospodą, i nie chcąc mu mieszać téj chwili natrętną postacią swą, przysiadł nawet na ławce... Oczy nieruchomie wlepił w stojący naprzeciw kościołek, i ktoby nie wiedział, że po pyle i skwarze oczy się łatwo łzawią, pomyślałby, iż mu łzy z innéj przyczyny z pod powiek biegły...
Na małym rynku po chwilowém zbiegowisku już znowu było pusto i kozy chodziły szukając siana przed karczmami. Zwabiony snadź turkotem bryczki staruszeczek, dziad zgarbiony, przywlókł się od kościoła do gospody o kiju. Zmierzał do wrot, gdy podniosłszy głowę zobaczył siedzącego Czokołda i stanął wryty. Na twarzy jego odmalowało się zdziwienie, przestrach i trwoga jakaś. Zaczął się kręcić, i słowa nie mogąc wymówić stał, stał, patrzał, chcąc uciec a nie mogąc się ruszyć z miejsca. Zdaje się, że Czokołd go też zobaczył i twarz na chwilę zapłonęła mu rumieńcem, ale wnet wróciła do swego dawnego pergaminowego koloru. Dziadek nie odważywszy się poprosić o jałmużnę, po długiéj chwili zawrócił się, odszedł kilka kroków, stanął jeszcze, patrzał, i nagle, jakby go co pędziło, chodem niezwyczajnym napowrót ku kościołowi podążył.
Czokołd zaraz po jego odejściu wstał z siedzenia żywo i wszedł do izby, w któréj jeszcze pan Lambert rozmawiał z Salomonem. Przedmiotem rozmowy była nowina osobliwa. W majątku graniczącym z Ćwikłami, w którym od lat piętnastu nikt oprócz ekonoma nie mieszkał, osiadł teraz młody dziedzic. Znano go ledwie z nazwiska, gdyż od młodości bawił w stolicy przy dworze. Z razu majętność była w dzierżawie, potém nią rządził ekonom, więc też nie było ani dworu, ani ogrodu, ani takiego pomieszczenia, do jakiego panicz mógł być przywykły. Salomon opowiadał właśnie, iż domniemywano się, że ta ucieczka z miasta a zakopanie się na wsi, musiały mieć jakieś pobudki tajemnicze. Sąsiad nazywał się Grodzki, był paziem przy królu, potém szambelanem. Rodzina ta Rolitów Grodzkich znana w Łomżyńskiém, zacna, stara, nie była wcale bogata, ale ojciec pana Alberta dorobił był znacznie fortuny.
Salomon opowiadał właśnie tę historyę z dokładnością człowieka, który dba, aby jego powieść miała pewne wykończenie i barwę, ale, jak zwykle ludzie nie nawykli do budowania relacyj, gubił się w niepotrzebnych szczegółach, zapominając o rzeczach najważniejszych, wracał potém do ogólnego toku i znowu błądził w epizodycznych fioryturach. Pan Czokołd wszedł na opowiadanie, żyd stary odwrócił się nieco, i zobaczywszy go, stanął z ustami otwartemi, zdziwiony, jak się zdaje, przybyciem nieznajomego. Pomiarkował się jednak w prędce, gdy stolnik do towarzysza przemówił, i począł daléj opowiadanie, ale to mu się już zupełnie nie wiodło i w końcu z pośpiechem je urwał. Ustąpił kilka kroków w tył, założył ręce za pas, a w milczeniu jakiemiś przestraszonemi oczyma wodził za Czokołdem. Tak samo przypatrywał mu się ów stary dziadek; a musiało na fizyonomii żyda malować się wyraźnie podziwienie jakieś, bo aż uderzyło Cieszyma. Rozśmiał się dobrodusznie.
— Co ty tak Salomonie wpatrujesz się w mojego przyjaciela pana Czokołda?... to jest właśnie ten, co mi w pomoc przyszedł, gdy mnie rozbójnicy napadli.
Salomon podniósł jarmułkę i ukłonił się z dala w milczeniu. Właśnie panu Lambertowi wypadło w téj chwili wyjść do koni, i Czokołd sam na sam pozostał z żydem. Odwrócił się do niego, ostro spoglądając mu w oczy.
— Czy ja tak dziwnie wyglądam, że mi się asan przyglądasz tak uparcie?
— Albo ja się jaśnie panu przyglądam? ja — tak sobie, rzekł po cichu Salomon; ja nic nie wiem, ja nic nie wiem!... Pan Czokołd... ja żadnego pana Czokołda nigdy nie znałem... Co mnie do tego! mnie nic do tego!
Jeszcze groźniéj, ruszając ramionami, począł nań patrzeć szlachcic.
— Nie rozumiem co mówisz, rzekł niecierpliwie.
— Ale co ja mam mówić! ja nic nie mówię, bo ja nic nie wiem. Ja jestem człowiek spokojny i do niczego się nie mieszam...
Czokołd brwi miał zmarszczone i usta mu drgały.
— Czy asan znajdujesz jakie podobieństwo w mojéj twarzy? spytał.
Stary żyd ukradkiem spojrzał, pomilczał szepnął[1]:
— Jakie ja mam znaleźć podobieństwo? Ja nie wiem do kogo pan podobny, bo ja się do niczego nie mieszam.
Na te rozmowę nadszedł właśnie wracający Lambert.
— Wiesz panie stolniku, rozśmiał się Czokołd, że ja chyba muszę być do kogoś tu znajomego podobny... Uważałem po ludziach, że mi się wszyscy tak przypatrują, jak ten stary Salomon. Radbym wiedzieć co to jest...
— Ale ja nic nie wiem... ja nic nie widziałem, podchwycił żyd, skłonił się jarmułką i co najprędzéj uszedł.
Lambert na tę okoliczność nie zwrócił żadnéj uwagi, ale nienasycony wiadomościami z domu, zaledwie dał spocząć staremu żydowi i znowu go powołał. Tym razem Salomon ostrożniejszy, już wcale na Czokołda nie patrzał. Stolnik wypytywał o najmniejsze szczegóły, o żniwa, o ludzi, o konie, o potrzeby domu, które zaspakajał Salomon, a nareszcie gdy już zabrakło treści, począł znowu badać o pana Alberta Grodzkiego nowego sąsiada. W istocie mógł on o tyle obchodzić Ćwikły, iż dwa folwarki bardzo blizko były położone, łączył je lasek brzozowy, a nocą, wśród ciszy, psy szczekające w Mieczsługach słychać tu było. Szło stolnikowi i o to, czy nowy dziedzic, który już dwór budował, był myśliwym czy nie? Dumał też nad tém, czyby się z nim poprzyjaźniwszy nie można mieć miłego towarzysza? Opisy wszakże Salomona grzeszyły zawsze jedném: żyd wiedział mnóztwo drobnostek, a mało znał człowieka.
— To jest pewna, rzekł, iż bardzo fein przyjechał karetką, kamerdyner, lokaj, kucharz, bryka... Z folwarku zaraz wyrzucili ekonoma do prostéj chaty, a we dwa dni zrobili z niego fein elegancki domek. Teraz to już się dwór buduje i ogród zakłada... i wszystko... ale co to pieniędzy będzie kosztowało!
Żyd aż westchnął.
— Czy był gdzie? spytał Lambert.
— A jakże! u wszystkich sąsiadów, u wszystkich, w Horoszkach u panów Horochów, w Maślance u Słomińskich, w Suchych Wodach u Judzkich, nawet u jaśnie pana.
— Toś mi już wspominał, ale przyjęli go tam czy nie?
— Owszem, owszem; jaśnie pani była zdrowsza, gadają, że siedział z godzinę i kawę pił, i bardzo się jemu w Ćwikłach podobało.
— No, to nie dziwota, zwłaszcza po jego Mieczsługach, bo to już taki kąt zapadły, że obrzydliwszego nie znam.
— Co to proszę jaśnie pana, zapadły?... ale tam grunta nie są złe i trzy młyny, a jeden roczny... i z foluszem. I las ma kapitalny... no, co to gadać! to dobry majątek...
— A ja mu go nie zazdroszczę.
— Nie ładny, to prawda, dodał żyd, ale (jeden wyraz miał na wszystko) ale fein...
Jeszcze rozmawiali o panu Grodzkim, gdy zaturkotało, żyd rzucił się do okna i pochwycił za głowę. Można było powiedzieć — o wilku mowa a wilk za płotem, bo właśnie karyolka warszawska pana szambelana zatoczyła się przed gospodę i Salomon wybiegł na spotkanie.
— A to się doskonale składa! rzekł śmiejąc się Cieszym; gotowiśmy się tu i poznać zaraz. Nie chciałbym mu się narzucać tak zaraz, ale zobaczymy. Jeśli się zręczność nadarzy, winienem mu przecie wizytę, to mu ją tu oddam. Bo, przyznam ci się, rzekł do Czokołda, bardzo tego człowieka ciekaw jestem.
— Ja tego nie rozumiem, odpowiedział szlachcic. Człowiek jak i drudzy, że nie lepszy to pewna, może gorszy, ale że dworak, że się tam o stolicę wycierał, zaraz wam pożądany i macie przed nim taki respekt... że nie jeden poczciwy mógłby go pozazdrościć.
— E! bo z waćpana tetryk! odparł Cieszym. Nawykłeś w tych górach do pustyni, ludzie ci obrzydli, a my wszelkiego ducha żywego czcimy, bo nas tu szlachty mało i rzadko porozsadzana.
Więc, że byli różnych zdań a spierać się nie chcieli, zamilkli. W gospodzie rozruch się zrobił wielki, bo drugiéj pono izby gościnnéj osobnéj nie było, wyprzątano więc pierwszą paradną, na użytek samego Salomona służącą, która tylko w wielkich razach ustępowana była. Takiego bowiem gościa, w nadziei faktorstwa samego, wyrzec się nie chciał Salomon. A że pan stolnik był już pewien, tamtego zaś dopiero zaskarbiać łaski musiał, więc trochę nawet zaniedbał pierwszego gościa dla drugiego. Karyolka wtoczyła się do karczmy, głosy wrzawliwe żydów słychać było, potém gwar ten milknąć począł i nieco się uspokoiło. Nierychło wszakże wszedł zmęczony Salomon, ocierając pot z czoła.
— Przychodzę, rzekł, przeprosić jaśnie pana, żem sam mu służyć nie mógł, ale musiałem przyjmować szambelana.
— No i cóż? spytał Kobyliński.
— Jest bieda wielka z tym panem, po cichu dodał żyd: to taki człowiek, co on tylko mógł żyć w Warszawie. Jemu się zdaje, że wszędzie to znajdzie co w wielkiém mieście, tysiąc rzeczy potrzeba, posyłają, a my tu tego nie mamy. Zdziwił się dowiadując, że u nas traktyeru ani cukierni nie ma. No! no! rozśmiał się żyd, a coby on tu robił ten, coby traktyer lub cukiernię założył?
I począł się śmiać.
— Czegoż mu to było potrzeba? rzekł stolnik.
— No, no! jeść i pić, bo nic z domu nie wzięli, a u mnie wódka, jaja, chleb razowy i szczupak po żydowsku, co on tego w gębę nie weźmie.
Kobyliński ruszył się z miejsca, bo mu na myśl przyszło, że właśnie miano podać wieczerzę. A były kurczęta z rożna i kaszka na sypko, do tego wino dobre, jaja twarde, ulubiona polska podróżna potrawa, i przekąska z wędliny.
— Ha! jeśli głodny, zawołał, a nie wzgardzi zaproszeniem, to go dalipan wezwę tu do nas.
Żyd zmilczał, Czokołd także.
— Jak myślisz, Salomon?
— Co ja mam myśleć, kiedy jaśnie pan sam najlepiéj pomyślał?
Cieszym wąsa pokręcił, pasa pociągnął i poszedł; żyd za nim.
W izbie Salomona na kanapce pod zwierciadłem wyciągnięty był młody i przystojny mężczyzna, który na widok wchodzącego nieznajomego z wolna się podniósł.
Ubrany był wcale nie po wiejsku, miał podróżny strój francuzki wykwintnie zrobiony, koloru krwi wołowéj z guzikami stalowemi, mankietki koronkowe, żabot i peruczkę fryzowaną. Twarz też i ręce dowodziły, że na wsi się nie wychował, od słońca chronił i wypieścił po kobiecemu. Płeć miał prawie niewieścią, delikatną, białą, przejrzystą, rączki bieluchne i mięciutkie, a wyraz fizyonomii dumno pański, smętny i wielce dystyngowany. Przymrużył oczy poglądając na Cieszyma, który rubasznie się skłoniwszy, odezwał.
— Prezentuję się sam szanownemu sąsiadowi. Przypadkiem dla mnie bardzo szczęśliwym spotkaliśmy się tu, i los przyśpieszył chwilę poznania pana szambelana. Jestem Lambert Cieszym Kobyliński z Ćwikłów, a wiem, żeś pan dobrodziéj domek mój bytnością swą zaszczycił. Spieszę więc z rewizytą, podziękowaniem i winném uszanowaniem.
— Aaa! pan Cieszym, pan stolnik! rzekł zbliżając się grzecznie szambelan: bardzom rad, serdecznie wdzięczen jestem!
— Mój mości dobrodzieju...
— Bardzo się cieszę, że poznaję pana stolnika.
— Ja niemniéj, dodał Lambert, ale proszę mi darować, jestem prostak, form nie znam i w podróży trudno robić ceremonię. Ja tu wprzódy zajechałem, wieczerza gotowa, ośmielam się szambelana prosić na nią.
— Ale... panie stolniku...
— Nie ma ale, nie ma, odparł stolnik; moja wieczerza podróżna skromna, ale zdrowa i czysta, pan szambelan tu z głodu umrzesz, proszę zemną.
Ten się jeszcze wahał, gdy Cieszym mu rękę podał.
— Służę panu szambelanowi.
Uśmiechając się nieco z téj wiejskiéj prostoty, pan Albert Grodzki rękę wysunął, i wprawiony w humor cale niezły, wyszedł przez sień do pokoju pana stolnika, który mu Czokołda jako przyjaciela przedstawił.
Czokołd, jak widzieliśmy, miał skorupę chropawą, ale pod nią były różne na jaw wychodzące wcale niespodziane skarby. Mienił się on stolnikowi w ciągu drogi dosyć dziwnie, nigdy przecięż jak teraz. Czy mu szło o to wielce, by szambelana skaptować, czy by z niego zadrwić; ledwie mu się przypatrzył i posłuchał jego szczebiotania, przybrał mowę i ton, których posiadania pan Cieszym ani się domyślał. Szlachcic zdawał się sobie otarty, ale na dworach nie bywały, aż razem wystąpił i z francuzczyzną doskonałą, i ze sposobem mówienia wytwornym, aż szambelan osłupiał. Szczególniéj się bowiem sprzeczała mu twarz i suknia prosta z tą mową wydelikaconą i pełną dworskiéj polityki. Szambelan wielce uradowany, całą nań zwrócił uwagę, a niemniejszą sam Cieszym, który go jeszcze nie znał pod tą postacią. Czokołd widział zdumienie obu, ale udawał, że go nie postrzega. Kobyliński przestraszony tą metamorfozą na razie zamilkł.
— Już to łatwo poznać, wycedził szambelan, biorąc się do rozbioru kurczęcia z wielką elegancyą i uwagą: że pan dobrodziéj (nazwiska był zapomniał) bywałeś zapewne i mieszkałeś w stolicy, i znane mu nasze towarzystwo.
— Tak, niegdyś, odezwał się lakonicznie Czokołd; ale to już temu bardzo dawno.
— A teraz szanowny pan tu mieszka? zapytał szambelan.
— Nie, na Spiżu...
Grodzki spojrzał oczyma wielkiemi, tak mu się dziwném zdało, by wykształcony człowiek mógł mieszkać na Spiżu.
— Na Spiżu! powtórzył.
— Bo to, mości dobrodzieju, ozwał się stolnik, szanowny mój przyjaciel ratował mnie w przygodzie. Jadąc nocą nieopatrznie około Czorsztyna, zostałem napadnięty przez zbójów, i gdyby nie on...
— Jakto! u nas jak we Włoszech są bryganty? spytał szambelan.
— Tylko, przerwał Czokołd, nasi bryganci jak owi włoscy bandyci około Terraciny nie wołają na podróżnych: Ferma! ale od razu w łeb palą.
— A! z większém jeszcze zdumieniem przerwał szambelan: czy pan był i we Włoszech?
— O! byłem, skromnie rzekł Czokołd, ale to także już dawno, byłem w Rzymie i Neapolu, a po trosze i w innych miastach.
Większy to jeszcze respekt wzbudziło w obu panach, bo z postaci Czokołda ani się spodziać było podobna tych wędrówek. Z razu pomilczano, ale szambelan czując, że jest w towarzystwie człowieka swojego świata (tak miarkował), stał się o wiele swobodniejszy i weselszy. Może być, że i butelka węgrzyna pewny błogosławiono rozgrzewający skutek wywarła. Cieszym był bardzo szczęśliwy, człowiek acz miękki trochę, podobał mu się. Rozmowa się ożywiła.
— To prawda, ozwał się Kobyliński, iż trudno pojąć jak pan Czokołd może mieszkać na Spiżu, ale niemniéj mi trudno zrozumieć, jak pan szambelan tu z nami w tych puszczach wyżyć potrafisz?
Na to wieśniacze, prostoduszne zapytanie, pan Grodzki zaczerwienił się, westchnął, wina trochę wypił i rzekł po cichu:
— Są w życiu chwile, gdy się samotności potrzebuje.
— A czy to potrwa? zapytał Kobyliński.
Dworak oczy spuścił i dodał cicho:
— Doprawdy nie wiem, alebym pragnął już na wsi pozostać. To pustelnicze życie po wrzawie podoba mi się, przywiozłem z sobą książki, mam klawikord i skrzypce, lubię ogród, i więcéj mi nie trzeba. Przytém im się w miejscu dłużéj siedzi, tém więcéj do niego i do życia przywyka.
Rozmowa trwała jeszcze czas jakiś, a Czokołd się niewiele do niéj mieszał, chociaż go z obu stron zaczepiano; milczący był i zamyślony. Szambelan też po niejakim czasie gospodarza zmęczonego pożegnał, a że nazajutrz z powodu rannego wyjazdu (bo do dnia miał ruszyć pan stolnik) już się zobaczyć nie miano, pożegnanie było bardzo ceremonialne i serdeczne, szczególniéj ze strony Cieszyma, który chciał wciągnąć do domu i stosunki bliższe zawiązać z tak dystyngowanym kawalerem. Szambelan submitował się też z wielką grzecznością i attencyami, a że do Czokołda, od czasu jak ten mu się odkrył bywalcem, powziął wielką sympatyę, osobno go zaprosił, jeśliby dłuższy czas pozostał w Ćwikłach, aby go chciał poufale odwiedzić. Szlachcic skłonił się na to milcząco. I tak się rozstali.
Zaraz po wyjściu gościa, Cieszym począł się rozbierać do łóżka, aby do dnia mógł wstać, jednak mu gęba się nie zamykała, tak go ten przybysz zaciekawiał.
— A to mi z nieba spadł! zawołał uradowany: sąsiad o miedzę, człek dobrego rodu i wychowania, będziemy mieli z kim pośmiać się, pogawędzić, bo co do polowania, dodał, wątpię bardzo, nie ma miny myśliwego.
Czokołd się złośliwie uśmiechnął, wąsa pokręcił, a tuż i spać szli. Stolnikowi bowiem tak się jechać chciało do domu, że gdyby nie noc czarna jak przepaść, puściłby się był wypocząwszy koniom omackiem. Słudzy mu to odradzili, bo droga była zła i mżyć jeszcze zaczęło, a niebo się zasunęło jak na słotę.
Nigdy się tak nie sypia jak po męczącéj długiéj podróży; nie dziw też, że gdy się pan Czokołd zbudził i oczy przetarł, a zerwał się swym obyczajem równemi nogami z łoża, niespodziany po wczorajszym wieczorze skwarnym ranek słoneczny i jasny całém oknem izbę rozświecał. Zdziwił się niezmiernie spojrzawszy na łóżko stolnika, że go na niém nie było, a nawet podróżny kobierzec i skóra łosiowa była zdjęta i tłómoki powynoszone. Na stole tylko leżała kartka bladym atramentem pisana:
„Mój drogi przyjacielu. Z niecierpliwości wielkiéj dostania się do domu prawiem spać nie mógł, dosiadam więc konia i ruszam ze dniem naprzód jako kwatermistrz, a wy za mną z bryką i ludźmi podążajcie...”
Jakoś temu wybrykowi stolnika nie był rad z razu szlachcic, ale potém ruszył ramionami, i poznać już nie było można co myślał. Odział się zaraz i konie zaprzęgać kazał, sam wyszedłszy przed gospodę. Tu wychyliwszy się ze swego mieszkania dojrzał szambelana, który tylko co był wstał i wyglądał na pół wspaniale, pół śmiesznie. Miał bowiem rodzaj czepca na głowie ze wstążkami, turecki szlafrok i długą fajkę w ręku. Właśnie pił czekoladę i poprosił na nią Czokołda nim konie zaprzęgą. Ten wprawdzie się był wódki już napił i obwarzankiem zakąsił, ale odmówić nie chciał. Szambelan Grodzki był niezmiernie uprzejmy. Posadził go przy sobie na kanapie.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł: cóż się ze stolnikiem stało? Słyszałem, że wyjechał gdy ledwie szarzało. Wrota otwierając obudzili mnie, potém muchy się zaczęły kręcić i już prawie zasnąć nie mogłem. (Ziewnął). Pozwól się pan spytać, gdyż z pierwszego wejrzenia powziąłem dlań wielki szacunek... czy panu stolnik i jego rodzina dawno znani?
— Poznałem go dopiero w drodze!
— A! dopiero w drodze! to co innego! zawołał zamyślony szambelan. Bardzo miły i serdeczny pan Cieszym Kobyliński.
— Bardzo! lakonicznie odparł Czokołd: człek serdeczny, w istocie...
— Ja poznałem też samą panię, dodał szambelan. Miła i wielce piękna osoba... ale zdaje się być niezbyt zdrowa, czy też...
— Nie znam domu, rzekł Czokołd.
Czekolada była wypita, bo szlachcic niemal duszkiem ją połknął, aby się tego lekarstwa pozbyć, które tylko przyjął przez grzeczność: pan szambelan Grodzki widocznie miał zamiar go badać dłużéj, ale się postrzegł, że nic nie dobędzie i tylko się mu polecał. Nareszcie gdy bryka zaturkotała, wyprowadził go na próg i najmiléj się z nim rozstał.
Ruszono tedy z miasteczka.
Droga przechodziła około cmentarza i kościelnéj bramy; w bramie stał właśnie wczorajszy dziadek, który był postąpił krok naprzeciw bryki, chcąc snadź prosić o jałmużnę, lecz podniosłszy oczy i zobaczywszy Czokołda, szybko się cofnął i uciekł.
Ludzie tego nie uważali, ale siedzący na bryczce namarszczył się srodze. W ciągu podróży do Ćwikłów nie zaszło nic szczególnego; szlachcic pogrążony był w myślach, a chwilami zdawało się jakby miał łzy na oczach. Jakieś wspomnienia czy żale dręczyły go, bo niezwyczajnie okazywał się poruszonym, tak, że ludzie towarzyszący mu posądzili go o chorobę. Im bardziéj zbliżali się ku Ćwikłom, tém wzruszenie to było jawniejsze, a wywoływały je szczególniéj spotykane po drodze wsi, budowy, ludzie, którym się z gorączkową przypatrywał ciekawością. Naostatek wyjechawszy z lasu, zobaczyli wśród ogrodu i drzew piękny dwór i zabudowania. Czokołd wychylił się. Usta miał zacięte, oczy pałające, ręką pochwycił za drążek jakby go na miazgę miał zetrzeć, i popatrzawszy tak chwilę, przemógł się, uspokoił zupełnie, aż przybrał minę obojętną.
Zapewne poruszała go tak myśl, że może na łaskawym chlebie, w tym kącie życia będzie musiał pognębiony dokonać. Cokolwiek myślał i czuł, to pewna, iż okazywać po sobie nie chciał wrażeń, i tak twarz ułożył, jakby mu już wszystko w świecie było obojętne. Oczyma wszakże wodził po okolicy i zdawał się szukać niemi różnych przedmiotów w oddaleniu.
Nie przesadził był wcale w opisie swego ukochanego ustronia pan stolnik: wyglądało bowiem po smutnych i milczących lasach a piaskach, które przebywali z rana, bardzo wesoło i pięknie. Śmiało się w tym kątku ocienionym staremi drzewami, oblanym wodą czystą i dowodzącym zamożności posiadacza. Ludzie, którym śpieszno snadź było do swoich, od lasu pędzili konie; im także rozradowane twarze się wyjaśniły... U wrót już czekały chłopięta dworskie, wjechali tedy, a przed gankiem stał gospodarz wypatrując Czokołda... Jéjmości nie było, twarz biała tylko mignęła z za okna i znikła.
— Mój kochany przyjacielu, odezwał się stolnik: żona mi, może z tego wzruszenia cokolwiek słaba, zaraz cię jéj przedstawić nie mogę, mieszkanie dla ciebie gotowe, rozgość się jak we własnym domu, o przekąsce już pomyślałem.
W téj chwili wybiegł kilkoletni ładny chłopaczek, synek gospodarza, jak dwie krople wody do niego podobny, tylko z oczyma czarnemi, i ciekawie się począł wpatrywać w pana Czokołda. Ojciec i syn zaprowadzili go do oficyn, gdzie w istocie pokoje były oczyszczone, a przekąska na stole.
— Miarkujesz, mój dobry, rzekł stolnik, że po długiéj niebytności w domu mam tyle do czynienia i do mówienia, iż ci służyć nie mogę, ale na wieczerzę wkrótce zadzwonią...
Przybyły pozostawszy sam usiadł, a raczéj padł na krzesło u stołu, ale jedzenia przygotowanego nie ruszył, oglądał się dziko i wzdychał. Zniesiono węzełki, nie wstał nawet przez ciekawość oknem popatrzeć.
Tymczasem stolnik około kochanéj Teklusi siedział. Wspomnieliśmy już o saméj pani. Nie można się było dziwić spojrzawszy na nią, że mężowi tak do niéj było pilno, ani że jéj w tym kącie czasem bywało tak nudno. Stolnikowa bowiem więcéj niż piękną nazwać się mogła, a miała rodzaj urody w kraju naszym niepospolitéj, więc jeszcze bardziéj uderzającéj. Płeć jéj białości marmurowéj odbijała dziwnie przy czarnych włosach i oczach. Rysy regularne, postać udatna, zwracały oczy każdego. I snadź wiedziała dobrze, że jest piękną, bo każdy ruch jéj był obrachowany i pełny wyszukanego, wyuczonego wdzięku. Tego się pewnie w klasztorze nie mogła uczyć, więc natura była mistrzynią i instynkt co z pięknością chodzi. Nie wiem czy dodawało blasku i uroku pięknéj pani opuszczenie się jakieś, można rzec zaniedbanie smutne i wyraz twarzy dumnie rozpaczliwy. Nawet przybycie męża rozjaśnić jéj nie mogło; skarżyła się na ból głowy nieznośny, nadąsana była i kwaśna. Biedny stolnik chodził na palcach i składał przed nią ręce jak przed cudownym obrazem... Na stoliku leżały mnogie dary przywiezione z Węgier od krewnych, kupione przez zakochanego męża, ozdobny pas, naszyjnik, sztuka materyi wschodniéj, mnóztwo fraszek, ale na te ledwie okiem rzucić raczyła. Stolnik opowiadał jéj przygody swe, słuchała go roztargniona, słowem i wejrzeniem rzadko dając znać, by ją to najmniéj obchodziło.
Zły ten humor nie po raz pierwszy się zdarzał, Lambert więc łatwiéj go znosił, bo wiedział, że te chmurki przechodzą. Gdy przyjechał wszakże mu się rzuciła na szyję prawie z płaczem, potém dopiero znajdując, że nie dość dla niéj był czuły, zaczęła kaprysić. Pawełek tymczasem uwijał się w węgierskim stroiku z szabelką, i ojca a matkę rozbudzał z téj melancholii niezrozumiałéj dla niego. W takiém usposobieniu cokolwiek już począł mąż, było zawsze złe; więc dostał burę sowitą za nocną jazdę, w któréj go rozbójnicy napadli, a Czokołd ratował; potém zaś jeszcze gorszą za to, że nieznajomego człowieka śmiał wprowadzić do domu i zaprosić na nieznośną rezydencyę. Stolnik czuł się w istocie winnym.
— Czego to ty chcesz, moja duszko? mówił; proszę cię, znasz mnie, ja gdzie stąpię zawsze głupstwo zmaluję. Szczęściem widzisz nic mi się nie stało, a ów dziwak szlachcic na Śpiż powróci, przecież mi życie ocalił.
— Ręczę, że to imaginacya! zawołała żona... tyś nadto łatwowierny... Kto go wie co za jeden, a w domu...
— On sobie pojedzie.
— Musi pojechać, bo ja rezydentów nie znoszę... Zdali się tylko na to w domu, aby plotki sieli...
Stolnik się rozśmiał.
— A! moja ty rybko! zawołał, jakież to chcesz znowu plotki żeby mógł z domu od nas wynosić, chyba o Pawełku i staréj wyżlicy.
Pani odwróciła się do okna, i trzymając się za głowę nie odpowiedziała już nic; zamilkł też i stolnik.
Czekał rychło się niebo wyjaśni, co jednak nie nadchodziło. Coraz nowe znajdowały się przeciwko niemu wymówki. Jak mógł tak długo się wałęsać, na Węgrzech bałamucić, w drodze bawić, gospodarstwo opuścić, ją zostawić samą na łasce ludzi?
Cieszym przyznawał się do win nawet takich, do których się nie poczuwał, chciał ją rozbroić pokorą, ale na ten raz; zdaje się, że to ją jeszcze więcéj jątrzyło. Więc zmilczał, dając przejść burzy i gradowi.
— Ale, ale, przerwał milczenie po chwili: nie mówiłem ci, moja rybko, wszak to mamy nowego sąsiada, którego ja wczoraj poznałem w miasteczku...
Pani, która stała zwrócona ku oknu, pochyliła się nieco, i nie rychło ukazała twarz mężowi na pół rękami od bolu głowy zakrytą, nie odpowiadając mu z początku... Patrzała tylko...
— I tyś go poznała, mówił mi, że tu był?
Pani odjęła ręce od czoła, popatrzała na stolnika i powoli się odezwała:
— A był... tak, był... jakiś dystyngowany człowiek.
— To wielkie dla nas szczęście, zacierając ręce rzekł stolnik, żeśmy go tu dostali... przynajmniéj jeden sąsiad bliższy a cale do ludzi. Jak go znajdujesz?
— Dosyć... ale w istocie miły, wybąknęła pani Lambertowa, przynajmniéj mi się takim wydał... choć tych ludzi dworskich ani z twarzy, ani z mowy osądzić nie można. Wszystko to od dzieciństwa uczeni komedyanci...
Stolnik ruszył ramionami i w duchu pomyślał: „Dosyć, że dziś jéj wszystko złe.” I już miał zamilknąć, gdy powoli ona sama zaczęła rozmowę o szambelanie.
— Był tu u mnie, rzekła, choć może o staje mieszkając mógł wiedzieć, żem sama, że męża nie ma, i wypadało mu odwiedziny odłożyć do twego powrotu. To mi się nie podobało tylko.
— Przepraszam cię, Tekluniu, przerwał stolnik. Może to być zwyczajem na wsi, ale u nich w mieście wizyta się należy tak dobrze pani domu jak panu, nie czekając na niego. Postąpił sobie grzecznie. A teraz pewny jestem, zaśmiał się Cieszym, że go sama nuda do nas przypędzi, i cieszę się z tego.
— Kłopot taki w domu, mruknęła pani trochę ale już mniéj zadąsana: nie wiedzieć czém takiego gagatka przyjmować.
— O! o! moja dobrodziejko! bez żadnych występów, co Bóg dał... Co dobre dla nas, dobre dla niego, a nie podoba się, niech sobie doma siedzi.
Teklunia zaczęła się przechadzać po pokoju, chmury widocznie przechodziły, wzięła w rękę naszyjnik, popatrzała przeciwko światłu i rzuciła. Już nie była tak nadąsana i gniewna, a stolnik myślał o czém inném, gdy poczęła z nienacka dość żywo:
— Tak mnie zdziwił temi odwiedzinami, rzekła, bom ledwie słyszała, że ktoś tam do Mieczsługów przyjechał... gdy jednego dnia... była może czwarta z południa, zajeżdża karetka i wysiada nieznajomy... wyelegantowany.
— Nie wydał ci się śmiesznym z tą peruką i koronkami? bo to nie męzka rzecz, ozwał się stolnik.
Żona popatrzała nań.
— Ale nie, odezwała się z lekkim odcieniem niecierpliwości; cały świat oprócz was tak chodzi... Przytém wcale piękny mężczyzna.
— Nie przeczę... papinkowate to, pieszczone, ale ładne... tylko nie do mego gustu.
— Cóż ty myślisz, że do mojego się nadał? ruszając ramionami poczęła żona. Owszem i ja znajduję... i ja znajduję...
To mówiąc poczęła rozwiązywać węzełek jakiś u chustki, i nie kończąc odezwała się nagle:
— Wiesz, że leśniczy nam za służbę podziękował?
— A mniejsza tam z tém...
Około kuchni zaczęto dzwonić na wieczerzę. Pawełek wpadł z impetem wielkim do pokoju, wołając:
— Do stołu!...
Lambert zerwał się pójść prosić Czokołda.
— Moja rybko, rzekł zbliżając się do żony, proszę cię, bądźże ty dla niego grzeczna, wszak on mi życie uratował.
Z niecierpliwością jejmość ramionami poruszyła i znowu zły humor powrócił.
— Dla kogoż ja kiedy byłam niegrzeczna? proszę ciebie!
Cieszym zakąsił usta, pocałował w rękę i wybiegł. Po wyjściu jego piękna pani spojrzała się w zwierciadło, zdawała się w niém rozmawiać z sobą, uśmiechnęła się, zmrużyła oczy, zrobiła minkę smętną, potarła rączką po czole, i z uczuciem jakiéjś niecierpliwości poszła do jadalnéj sali. Pawełek latał koło niéj szczebiocząc.
W téjże chwili prawie w progu ukazał się Czokołd; ale czy go droga znękała, czy do towarzystwa kobiecego był nienawykły, czy nadzwyczajnéj piękności twarz takie na nim uczyniła wrażenie, w progu prawie zmartwiały i osłupiały się trzymał. Postąpił potém kroków parę, nie śmiejąc nic mówić, a na powitanie pani widocznie posłyszawszy dźwięk jéj mowy, zadrżał i nie rychło zebrać się potrafił na odpowiedź. Głos jego tak zmienny jak on sam, wydał się Cieszymowi dziwnie łagodnym i nieśmiałym. Zdawało mu się go braknąć chwilami, słów także. Ta nieśmiałość ujęła też Teklunię, która spojrzawszy nań łaskawiéj, wskazała mu miejsce przy stole.
Lambert w zakłopotaniu wielkiém z razu, rozweselił się widząc, że jakoś pierwsze lody szczęśliwie pękły. Zbiedzona mina przyszłego rezydenta nie tyle go zastanawiała co humor żony, którego się obawiał. Kiedy niekiedy Czokołd z pod brwi nawisłych rzucał wejrzenia na piękną panię i mimowolnie się wstrząsał. Rozgniewany był, zadumany, milczący prawie niegrzecznie, jakby myśl jakaś nim owładła, któréj oprzeć się nie umiał. Nie jadł też jak z obowiązku wszyscy rezydenci, mało czego tknął, a i to co wziął na talerz, pozostawało na nim nieruszone prawie. Oczy jego błądziły po ścianach, padały znowu na panię Lambertową, na Pawełka, i zatopione w dali szklisto świeciły, jakby dusza z nich uciekła gdzieś w głębie człowieka. To roztargnienie i pomieszanie nie uszło oka saméj pani, która miała niewieście dziwactwa. Właśnie może dla tego, iż Czokołd był pochmurny, ona zaczynała się rozweselać, zaczęła go draźnić pytaniami, na które on ledwie po rozmyśle długim odpowiedzieć coś potrafił.
Zniecierpliwiona ruszyła razy kilka ramionami, popatrzała na męża szydersko niemal i szepnęła:
— A pięknego i zabawnegobyś miał rezydenta!
Zrozumiawszy to szybko w ucho rzucone pytanie, stolnik odparł żywo:
— Poczekaj, nie sądź, to dziwak... zmęczony snadź drogą.
Wieczerza się skończyła, pani domu odeszła, a Cieszym chcąc się pochwalić ogrodem i kanałami i tarassami i szpalerami, pociągnął Czokołda na ganek... Temu zamyślenie i kwasy nie mijały, był jak pod naciskiem jakimś, osowiało patrzał, a gdy stolnik zaproponował przechadzkę, oparł się z jakiémś przykrém szyderstwem.
— No! po cóż się masz męczyć i pokazywać mi te cuda sztuki i natury? wyrwał się gwałtownie. Chcesz, panie stolniku, to ci na niewidziane twój ogród opiszę.
— Jakimże to sposobem może być? obrażony nieco zawołał gospodarz.
— Takim, bąknął po chwili namysłu Czokołd: że wszystkie te ogrody są na jeden sposób zakładane, zawsze w nich jedno i toż samo.
Cieszym ramionami ruszył, chciał zawrócić z ganku, gdy z kolei pochwycił go pod rękę Czokołd, i schodząc ze schodków puścił się z dziką rezygnacyą do ogrodu.
Wszystko tu jeszcze żyło tém życiem, jakie mu nadała ręka przeszłego dziedzica. Starania nie było wiele, bo ani nowy gospodarz, ani pani sama nie dodali, nie przyozdobili nic, a nawet o utrzymanie starać się bardzo nie mogli nie kochając się w tém. Zdane to było na ludzi. Sadzawki pokrywała zielona pleśń, kilka miernych figur poobłupywało się od deszczu, pozieleniało od wilgoci. Szpalery niektóre nie obcinane poodrastały.
Czokołd patrzał smutnie.
— Wiesz co, panie stolniku, odezwał się: jużci nie można powiedzieć, żeby ogród wasz był zupełnie zapuszczony, ale ręczę, że za tego co go zakładał inaczéj wyglądał.
Poszli daléj.
— A altana? zapytał patrząc w głąb szpaleru Czokołd.
— A to doprawdy osobliwość! krzyknął gospodarz: zkądże waćpan wiesz, że tam była altana?
— Bo zawsze, wiekuiście w takiéj ulicy na końcu altana być powinna.
— No... graby poschły, więcem ją wyciąć kazał, rzekł stolnik.
— Szkoda! mruknął rezydent.
Doszli wreszcie do granicy ogrodu. Po za nim widać było wieś i kościołek i cmentarz. Czokołd się w nie wpatrzył długo, nieznacznie otarł łzę, ale odwracając się potém do stolnika z oczyma rozpłomienionemi, zawołał nagle:
— O! gdybym ja tu u waćpana był na rezydencyi, mości stolniku, caleby to wszystko inaczéj wyglądało. Nie dopuściłbym ogrodu do ruiny, musiałbym go doprowadzić do dawnego stanu.
Stolnik, który pamiętał opozycyę żony, zamilczał.
— Ha! ha! rozśmiał się szlachcic: widzę, że po téj zapowiedzi zlęklibyście się takiego wścibskiego rezydenta. I macie słuszność. Jam się na tę funkcyę nie zdał. Na rezydenta trzeba innéj natury... miękkiéj, pokornéj, cichéj, posłusznéj, gdy we mnie, dodał bijąc się w piersi, stary diabeł siedzi.
— Dla czegoż diabeł? szepnął stolnik.
— Bo widzicie, rozśmiał się dziko Czokołd; gdzie się on raz rozgości, już go i święcona woda, i łzy, i modlitwa nie wykurzą. Objąwszy posessyę...
Machnął ręką i ruszył z miejsca, Cieszym poszedł za nim, a gdy szli, rzekłbyś, że stolnika oprowadzał Czokołd nie przeciwnie. Napełniało to zdumieniem gospodarza.
— W istocie, rzekł po chwili, te ogrody wszystkie być muszą jednakowe, kiedy pan tak się tu dobrze oryentujesz, gdzieś nigdy przed tém nie bywał.
Czokołd począł się śmiać szydersko, złośliwie, jakby w istocie w nim siedział ten szatan, o którym dopiero co mówił; ale ten śmiech był nienaturalny, przykry do słuchania, przerażający. Potém jakby się z sił wyczerpał, zamilkł; a gdy doszli do domu, prosił, aby mógł spocząć u siebie w oficynie, na co gospodarz zmęczony z wielką się zgodził chęcią. Pobiegł co najprędzéj do żony.
Nazajutrz rano wszyscy jeszcze spali w domu, oprócz czujniejszéj czeladzi, gdy Czokołd, który niemal całą noc przechodził nie śpiąc po swéj izbie — co sąsiad jego pisarz ze strachem słyszał i posądzał go nawet, że chory być musiał — wysunął się z oficyny. Ranek był kończącego się lata piękny acz chłodny, niebo wypogodzone, jasne, cisza dokoła uroczysta i tęskna. Z twarzą pooraną marszczkami, zmęczoną, wyrwał się ów gość z mieszkania, obejrzał po pustym dziedzińcu i wyruszył najprzód do ogrodu, w którym wczoraj był z gospodarzem. Tym razem jednak szedł z wolna, przypatrywał się pilniéj, stawał, badał, ruszał ramionami, głową potrząsał i dziwnie zdawało go się wszystko co widział obchodzić. Szukał pewnych miejsc żywo, potém stał w nich długo.. niecierpliwość i gniew zaczerwieniły mu twarz.. Po przechadzce téj dziwacznéj, wyszukał furtkę, która była zarosła krzakami, tak że trudno ją było odkryć nieznającemu miejsca, i znalazłszy zabitą na głucho, targnął nią kilka razy, jakby myślał wywalić. Rozmyślił się wszakże i nizki płot przeskoczywszy wyszedł w pole.. Ścieżka pod ogrodem prowadziła do wsi; właśnie nią ludzie szli do roboty w pole, spotykał więc ich co chwila, kilku starszych uważnie mu się przypatrywało.. ale poszli. Byli to snadź opóźnieni i najmniéj pilni, bo daléj ku wsi na dróżynie nikogo widać nie było.. Zaczynały się ogrody i chaty, rzędem stojące jedna za drugą. We wsi całéj, jak zwykle dni letnich, nie było już prawie żywéj duszy, prócz kilku starców i kupki dzieci bawiących się w piasku. Co tylko siły miało wyszło z kosą, z sierpem, z grabiami. Wyrostki nawet wyciągnęły za rodzicami.
Pusto więc było w ulicy, którą z wolna przechodził Czokołd, zdając się kierować ku cmentarzowi i kościołkowi. Gdzieniegdzie leniwe psisko, leżąc na przyzbie, zaszczekało podnosząc głowę i zwinięte w kłębek spało znowu.
Na cmentarz staremi lipami otoczony, okalający kościołek, wiodła murowana brama, zamknięta wrotami już porozpadanemi, które na pół były otwarte. Od dawna tu już nie grzebano umarłych, bo nowe cmentarzysko przeniesione było daléj. Tu tylko stało wśród traw, chwastów i krzewów poplątanych, kilka starych krzyżów i pomników na pół rozwalonych. Z pod nich dawniéj zasadzone kwiaty, zdziczałe, biedne, wybijały się walcząc ze zwycięzkiemi autochtonami, łopianem i pokrzywą. Na cmentarzu było tak samotnie i pusto jak we wsi, proboszcz ranną mszę odprawiwszy już był też w polu, organista w ogrodzie i kontrabandą krowa ostatniego pasła się w kącie, zakryta gałęźmi drzew. Czokołd przystanął w bramie, oczyma szukał ścieżki, a nie znalazłszy jéj, posunął się przez zarośla ku kupce gruzów szeroko rozpadłych.. Był to widocznie stary jakiś zapomniany grobowiec, który powoli zaciekając zgnił i obalił się.. Runął z niego kamień z napisem na ziemię i nikt go nie podniósł. Sklepienie grobu zawaliło się i poszczerbiło, i w czarnym otworze, po nad który zwieszały się gałęzie ożyn, dostrzedz było można resztek trumien przegniłych. To zaniedbanie poruszyło snadź serce Czokołda, który tu stanął, złożył ręce i począł się jakby modlić. Wśród modlitwy śmiech dziki wyrwał mu się z ust, czapkę nacisnął na głowę, nogą uderzył w ziemię i wybiegł na ścieżkę. Krowa organisty podniosła oczy zdziwione, a zobaczywszy przybysza obcego, sapnęła, ogon wyprężyła i rzuciła się przez kamienie ku wrotom, przestraszona.. Ciekawy gość podszedł pod stary kościołek, ale ten był zamknięty. Podumał w progu i zabierał się wychodzić, gdy we wrotach ujrzał postać, która mu drogę zastąpiła. Była to baba o kiju, w koszuli zgrzebnéj i fartuchu, z głową obwiązaną chustką grubą, z pod któréj włosy siwe wysuwały się rozczochrane. Słusznego niegdyś wzrostu, staruszka teraz była zgięta i jakby złamana, podnosiła tylko z wysiłkiem głowę, aby widzieć przed sobą, a ta szyja wyciągnięta przy wpół zwichniętéj postaci, nadawała jéj jakąś paralityczną fizyonomię.. Twarz zresztą sama, otwarte usta z wargami zwisłemi, oczy zaczerwienione, długiemi włosy siwemi porosłe policzki, czoło w grube fałdy pogarbione, posiekana skóra, przylgła do kości, straszną ją czyniły. Ręce na kiju złożone, na których też skóra zdawała się nadzianą i jakby obcą, pozwijaną w fałdy dziwaczne — odpowiadały obliczu.. Stała tak, patrzała oczy szeroko otwierając, i nie spuszczała z nich na chwilę Czokołda. Na nim ta czarownica wiejska snadź tak przykre uczyniła wrażenie, iż chcąc ją wyminąć, obejrzał się czy innego wyjścia nie znajdzie, ale cmentarz miał jedno tylko. Trudno było stać i czekać, gdyż baba na kiju oparta nie ruszała się z miejsca.
Zawahawszy się krótko, Czokołd począł się ku niéj zbliżać nie mówiąc słowa, doszedł do niéj o krok i usiłował wyminąć, gdy ta wiodąc za nim wzrokiem pozdrowiła.
— Niechże będzie pochwalony...
— Na wieki wieków! odpowiedział cicho.
Głos usłyszawszy stara zwróciła się i śmiało przechodzącego pochwyciła za suknię.
— Czekaj... stój! ja wiem kto ty, a tyś powinien wiedzieć kto ja...
Czokołd zawahał się, obejrzał trwożliwie i mruknął:
— No, to milcz... to milcz! rozumiesz, milcz...
— Nie idźże, stój, drżącym głosem poczęła staruszka: na miłość bożą... chwilkę...
Łzy słychać było w tym głosie; Czokołd także z widoczném wzruszeniem stanął.
— Jezu Nazareński! Jezu miłościwy... Starym oczom co nic nie widzą, jeszcze dano było ciebie widzieć, zagadnąć... raz... raz... Jasieńku mój, Jasieńku mój...
— Cicho! cicho...
— Dla czego? cóż ty winien? czego ty się kryjesz? mów co się z tobą działo? co ciebie tu przyprowadziło?
Głos staruszki był naglący, a drżał wzruszeniem wielkiém.
— Jakżeś mnie poznać mogła?
— Poznać? czy to poznanie? jam się domyśliła, jam przybrane dziecko poczuła. Szedłeś przez wioskę, siedziałam z prawnuczętami pod gruszą, dla czego oczy podniosłam nie wiem. Patrzę... idzie upiór starego... To on sam, on żywy. Myślałam, że cień przyszedł po modlitwę za duszę, poczęłam Anioł Pański, i widziałam jakeś szedł na cmentarz, i powlokłam się, bo wiedziałam, że jeśli nie nieboszczyk, to chyba ty być musiałeś...
I rozpłakała się stara szukając jego ręki, aby ją do ust podnieść.
— Na miłość bozką, niech to przy tobie zostanie, żeś mnie widziała.
— A komużby moje usta to powiedziały, kiedy ty przykazujesz? Jasieńku pociesz, powiedz co było z tobą? co jest?
— Cicho, cicho... byłem wygnańcem i tułaczem... i jestem, i będę.
— Jakże ty tu?
— A! nie wiem... Pan Bóg czy szatan zapędził za karę.
— Tu? czyż we dworze?
— Gościem we dworze.
Staréj kij z rąk wypadł, załamała dłonie. Czokołd podniósł i oddał jéj laskę.
— Ty! we dworze u nich?
— Ja, u nich.
— Idźże, uciekaj, bo cię skusi, bo będzie nieszczęście... ja wiem, ja wszystko wiem, w tobie chęć zemsty żyje.
Czokołd spuścił głowę.
— Ale cicho! Horpyno...
— Toć milczę.
Zaczęła płakać.
— Jakżeby dusza pragnęła cię widzieć i słuchać! a muszę ci mówić: idź, uciekaj.
— A gdybym został? ponuro odezwał się szlachcic patrząc w ziemię.
— Nie, nie, idź... ciebie tu poznają, choć się przed czasem zestarzałeś, i ścigać będą za nią, i za to coś dawniéj pobroił.
— Pobroił? przerwał Czokołd; com zrobił tego nie żałuję, i dziśbym to jeszcze powtórzył.
— Otoż dla czego tobie tu zostać nie można, serce ci się żółcią zaleje, a żółć bryźnie na ludzi.
Czokołd westchnął.
— Dość, Horpyno, rzekł, dość; już ja to wszystko wiem co ty mi powiedzieć możesz, a co się ma stać to się stanie. Pan Bóg sam czy inna siła plącze tak moim losem, że czegobym nie chciał to muszę... Ja jemu... temu (wskazał na dwór ręką) ocaliłem życie, a jego żona, ty wiesz, to jéj córka... jéj córka.
Stara wlepiła w niego oczy poczerwieniałe, zaognione i wpatrywała się jak w tęczę. Ten mówił daléj z gorączkowém uczuciem:
— On sam mnie tu zaprosił, wciągnął... złożyło się... przybyłem. Chciałem raz nim zdechnę zobaczyć te miejsca, odwiedzić groby i popłakać.
— Ale się nie mścić, bo tego i Bóg zakazał i za późno. Na tamtym już nie potrafisz, bo on stanął przed sądem i osądzony, a cóż winien ten i ona... córka tamtéj?
— Strasznie do niéj podobna, przeląkłem się gdym ją zobaczył, Horpyno. Te same oczy, mowa, głos, postawa, i ta sama płochość kobieca, i ta sama w sercu zdrada.
— No, dość! nie smagaj się temi słowami! przerwała baba. Zapomnij, a mów mi, co ty robisz? co z tobą się dzieje? czyś szczęśliwy?
— Cha! cha! rozśmiał się Czokołd. Szczęśliwy! ja szczęśliwy! Tyś powinna wiedzieć stara, że tylko ci na ziemi bywają szczęśliwi, co się do niczego nie przywiążą, a wszystko zapomnieć umieją. A ja pamiętam od dzieciństwa nawet każdego klapsa, którego w pieluchach dostałem, i serce mam mściwe, i gniew niewygasły.
— No, to jedź ztąd, jedź gdzieś siedział daleko, a nie kręć się tu, gdzie do ciebie groby i ziemia mówić będą, abyś się mścił, gdzie stare nienawiści odrosną.
Czokołd zmilczał, popatrzał na starą Horpynę i dobył worka z kieszeni; ale nim go rozwiązał, wstrzymała jego rękę namarszczona i gniewna kobieta.
— Co to ty myślisz, téj co cię swą piersią karmiła dać jałmużnę? Spojrzałeś na zgrzebną koszulę i zobaczyłeś w niéj nędzę! Porzuć ten worek, ja nic nie potrzebuję... Nędza moja dobrowolna pokuta, przystała zgrzebnina starości i łzom za grzechy... Jam może dostatniejsza od ciebie... mnie nie trzeba nic.
Poczęła płakać. Czokołd schylił się do pomarszczonéj jéj ręki i pocałował ją, ona szlochając ścisnęła mu głowę, i jakby zatoczywszy się oparła się o mur, dając mu znak, aby odszedł.
Poszedł też, lecz zaledwie na kilka kroków się oddalił, stara odwołała go ku sobie, głosem pełnym jakiegoś strachu. Powrócił ku niéj. Szczęściem rozmowy téj zdawało się, że nikt nie był świadkiem, a ostrożna Horpyna uwiodła go głębiéj na stary mogilnik, ścieżką ku kościołowi. Wzruszenie czy zmęczenie i kalectwo nie dozwoliło jéj ustać o swéj mocy; oparła się o ścianę kościoła, podniosła głowę wykrzywioną i poczęła chwytając za rękę Czokołda:
— Nie, nie, mówiła szybko: śpiesz, jedź, nie zasiadaj tutaj. Jak ona do matki, tak tyś do ojca podobny. Kto jego znał, pozna cię z twarzy, wyda cię kto jesteś, a tu ciebie sądzili na bannicyę, a bannitę wolno zabić każdemu kto zechce. Ludzi na was niemało zawziętych, dosyć słowa... Po coś tu przyszedł? po co?
— Mówiłem ci już — przypadkiem temu kogobym był powinien zabić, ocaliłem życie. On mnie tu ściągnął, on nie wie kto ja i nikt. Jedna ona poznałaby mnie może, ale ta...
— No, ta, szepnęła stara, ta nie widzi nikogo, od tamtych prawie czasów siedzi owdowiawszy zamknięta, w czerni ubrana jak zakonnica, na postach i modlitwie trawiąc życie. Dom zamknięty, nie widzi jéj córka ani zięć. Do kaplicy chodzi zakwefiona, nie mówi do nikogo. Ostre życie, ale wielkie grzechy.
— Ale ja ją widzieć muszę.
— Po co? Ona nie widzi nikogo.
— Mnie zobaczy.
— Spokój ci się naprzykrzył? Miły Boże!
— Albożem ja sam dobrowolnie tu przyszedł? począł Czokołd. Jam nie chciał ani marzył, zmusiło mnie, wciągnęło. Wziął z sobą niemal gwałtem Kobyliński, nie wiedząc co wiezie. Widać, że Bóg chce.
— Jak Bóg chcieć może złego? ofuknęła się stara.
— No, to siła nieczysta, co panuje nademną, odparł Czokołd. Tak! próżno się modlę, czuję ją w sobie, siedzi we mnie, ja z nią chwilami walczę, przemagam, to znowu bierze górę i szaleję.
— Krzyż Pański z tobą! szepnęła Horpyna, nie wyzywaj nieczystego, ani o nim myśl. Matka cię pewno nie kochała lepiéj, a mówię ci: siła nieczysta to miejsca te... Idź ty z tąd, idź, uciekaj.
— Dokąd?
— Gdzieżeś był?
— Siedziałem na Śpiżu.
— Ja nie wiem gdzie to jest, ale co najdaléj, najlepiéj, mówiła trzęsąc głową kobieta. Wszędzie dożyć można ostatniego dnia, a tobie już nic nie zostało tylko to. Tyś stary, złamany, życia dla ciebie nie ma nigdzie.
I znowu rozpłakała się stara. Potém prędko dobyła z za koszuli medalik, którego zdjąć nie mogąc, rozszarpnęła sznurek i rzuciła go na ręce Czokołdowi.
— Niech cię broni Matka Bozka... idź, idź, bo już na mnie tego za wiele.
Schylił się znów do jéj ręki wzruszony, ale mu ją cofnęła, żegnając go krzyżem i kryjąc twarz zapłakaną w dłoniach. Szmer w pobliżu zmusił też Czokołda do śpiesznego wycofania się z cmentarza i powrotu do domu.
Nie bardzo urozmaicone było życie w Ćwikłach, i humor tylko saméj pani dni od siebie odróżniał. Kobyliński zresztą pilnował się godzin i porządku, i rzadko, gdy się już bardzo wynudził, odważył na jakąś wycieczkę lub zaprosiny.
W istocie zależało wszystko od saméj pani, która kierowała i mężem, i dworem, i ludźmi, słotą i pogodą domu. Póki spała, nikt się nie ruszył, ani głośniéj zagadał; gdy się śmiała, wszyscy byli weseli; a gdy ja kaprysy napadły, co się często trafiało, zacząwszy od męża, każdyby rad był w myszą dziurę się schował. Na nicby to się nie przydało jednak, bo jejmość, gdy była napadnięta tą chandrą, najwięcéj właśnie ludzi potrzebowała i zły humor musiała wywrzeć na kogoś. Nieszczęśliwy mąż zwykle padał ofiarą. Znosił te przykre dni, a chociaż przywiązany do niéj wielce, po trosze miał tém ułatwione zadanie, iż pozornie bardzo umiejąc okazywać zgryzotę i utrapienie, wielce znów do serca nie brał całéj téj wrzawy.
Następnego dnia Teklunia była nie bardzo kwaśna, przeszedł też do wieczora spokojnie, na przechadzce około gospodarstwa, po polach, na gawędce w ganku i warcabach z panem Czokołdem, który grał bardzo dobrze. Z tego się niezmiernie ucieszył Kobyliński. Przez cały ten dzień przeciwko przyszłemu rezydentowi ani słowa nie powiedziała sama pani; przypatrywała mu się ciekawie z boku, nie zaczepiała go, ani mu się sprzeciwiła. On dla niéj był uprzejmy, choć powoli przez tę grzeczność nieznajomego jeszcze człowieka jakieś dziwne przebijało się szyderstwo.
Trzeciego dnia po południu, gdy wszyscy siedzieli w ganku, a Pawełek latał po dziedzińcu zawsze jeszcze w nowym stroju węgierskim, na drodze ukazał się powóz. Nim go kto zobaczył, domyśliła się już pani domu, że to sąsiad, pan szambelan, i ruszyła chcąc się, jak mówiła, trochę ogarnąć.
— A! dałabyś bo pokój, odezwał się czule Cieszym: jesteś zawsze piękną... stroju ci nie trzeba.
— Proszęż cię, daj mi pokój, ja wiem co robię, kwaśno ofuknęła Teklunia. To człowiek z wielkiego świata, co on sobie o nas pomyśli!
Stolnik umilkł, Teklunia wybiegła jeszcze ruszając ramionami na to zuchwalstwo, z jakiém mąż śmiał jéj rady dawać, a karetka zajechała przed ganek. Wysiadł z niéj istny Francuz dworu Ludwika XVI, wytwornie ubrany, wyperfumowany, piękny, zręczny, a nawet odmłodzony jeszcze. W istocie wyglądał ledwie na dwudziesto‑kilkoletniego młodzieńca, choć o wiele był starszym. Strój dowodził, że obyczajów wiejskich bynajmniéj nie znał; wydawał się w nim bowiem do przesady śmiesznym, mimo przyzwoitego tonu i maniery. Czokołd w kapocie, stolnik w węgierce wyglądali przy nim bardzo dziko.
Wysiadając gość rzucił okiem jakby kogo szukał, policzył przytomnych, i bardzo uprzejmie powitał ucieszonego odwiedzinami gospodarza. Czokołda także, który mu się ironicznie przypatrywał, pozdrowił.
Niebawem też, niewiele czasu wyszafowawszy na ubranie, z przyczesanemi tylko włosami i narzuconym szalem wyszła piękna pani. Postrzegacz pilny wszystkiego co się tu działo, szlachcic na uboczu siedzący, uważał nagłą zmianę humoru Tekluni i wyrazu jéj twarzy, młodzieńczo uśmiechniętéj. Kobiecina była zmieszana, drżąca, ale wesoła, ucieszona widocznie. Szambelan także wlepił w nią zachwycone oczy. Jego strój a jéj uśmiech były w pewném pokrewieństwie. Zdało się, że niepomiernie podobać się sobie chcieli i wdzieli co mieli najlepszego. W istocie Teklunia wiedziała, że jéj twarzyczce zawsze pięknéj, z tą illuminacyą wesela było stokroć jeszcze piękniéj, stawała się zachwycającą. Szambelan nie mógł od niéj oczu oderwać, a Czokołd patrzał znów na tę scenę, któréj mąż, jako mąż całkiem zaślepiony, nie widział wcale — z bolesnym wyrazem jakby odnowionego, znanego mu dawno dramatu.
Kobyliński prawie równie wydawał się szczęśliwy z szambelana jak jego żona. Sadzał go z troskliwością, ugaszczał i pieścił jak zepsute dziecko. Słowem, gdyby nie chmurna twarz zakrytego w ciemniejszym kątku Czokołda, wszyscyby tchnęli tylko radością z siebie i zapomnieniem całego świata. Zapomniano o nim bowiem tak dobrze, że nawet szlachcica, który się zasunął głęboko, nie widział nikt, ani go zaczepił.
Białe ząbki gosposi co chwila błyskały z różowych ustek otwierających się jak kwiatek do słońca. Niespokojna miała coś ciągle do poprawiania we włosach, na sobie, a szambelan zaczął też śliczną bielutką rączkę jéj podziwiać, która żadną pracą nigdy się nie skalała. A była maleńka, pulchniutka, pełna dołków kształtnych i jak wytoczona z kości słoniowéj. O niéj też właścicielka coś wiedzieć musiała, równie jak o drobnéj nóżce, która bez koniecznéj potrzeby to się wysuwała na podłogę, to cofała kapryśnica, aby do niéj tęskniono. Dodawszy do tego ruchy i kołysania umiejętnie obrachowane wspaniałéj kibici, wnieść łatwo, że głodny na wdzięki pańskie pan stolnik z Mieczsług szalał i rozpłomieniał się co chwila widoczniéj. Twarz Czokołda chmurniała, niekiedy uśmiech jakby zadowolenia przebiegał po niéj. Snadź się cieszył, że szatanowi tak wyśmienicie się udawało, i czuł się w obowiązku mu dopomódz przez wdzięczność może, iż po trosze... kto wie! jego interesa robił. Wstał więc, aby oderwać Kobylińskiego, zaczepił go rozmową, odciągnął w drugi koniec ganku, i począł bardzo zajmujące opowiadanie, z którém z wolna sprowadził go z ganku ku oficynom.
Cieszym dopiero odszedłszy pomiarkował, że może gościa samego zostawić nie wypadało.
— Ale słuchajże, oni tam sami!
— E! to dzieci, panie stolniku! oni tam sobie o fraszkach paplają, a jéjmość się rozerwie.
— Masz słuszność, że się rozerwać może, bo była chora... i nie swoja.
— To też nie trzeba przeszkadzać, gdy się pani bawi tak dobrze.
— Masz słuszność, powtórzył Cieszym.
I chodzili sobie z dala po dziedzińcu, a Czokołd go zagadywał, i śmieli się też.
To trafne postępowanie przyszłego rezydenta dało uczuć saméj pani całą jego wartość. Spojrzała na niego prawie wdzięczném okiem, szambelan mu się uśmiechnął, odrobinę przysunął się do Tekluni, i pochylony rozpoczął żywą rozmowę.
— Boje się, byś pani na mnie się nie gniewała, rzekł, za moje natręctwo... prawda?
Oczka podniosła czarnobrewa, rozśmiała się, i ustami poczęła doprawdy cale co innego niż wzrokiem.
— A! panie szambelanie, myśmy tak osamotnieni, szczególniéj mój mąż tak jest rad każdemu gościowi, a cóż dopiero tak miłemu!
— A! pani, nie godzi się tak żartować z biednego kwaśnego człowieka, który szuka pociechy i miłosierdzia.
— Przyznaj się pan, żywo i jakby śpiesząc się poczęła Teklunia: pana wypędziła z Warszawy jakaś awanturka miłosna?
Rozśmiała się; on spojrzał w jéj oczy z zachwytem, a nie darmo był szambelanem końca XVIII w.
— Patrząc na panią, rzekł, traci się pamięć przeszłości, przyszłości... i... nie pyta. Za to ręczę, że w téj chwili jedna tylko miłość zdaje mi się możliwą.
Obcesowo się wyrwał, ale oczy okrutnie go wyzywały, spuścił wejrzenie, był pewny ukarania za zuchwalstwo. Ale — o cudo! — figlarne ustka spytały:
— Jaka? ale jakaż? radabym wiedziała.
— Jabym się rad przyznał, ale nie mogę.
— Dla czego?
— Boję się.
— Jak mężczyzna przyznać się może do strachu?
— W pewném położeniu strach jest dowodem uszanowania...
— A ja myślę, przerwała piękna pani, że uszanowanie należy tylko siwym włosom.
Poczęła się śmiać jakoś konwulsyjnie. Szambelan był zmieszany. O trzy kroki chodził poczciwy mąż Tekluni i słuchał jéj śmiechu, a dusza mu się radowała.
— Nie powiesz mi pan o jakiéj miłości wspomniałeś?
— Nie, dziś nie powiem... może kiedyś... westchnął w akompaniamencie.
— Czy ten sekret powinien zestarzeć nim się zużyć potrafi? zapytała Teklunia.
— Tak, bo zdaje mi się, mówił szambelan, że łatwiéj będzie uwierzyć w niego, gdy czas przekona o jego prawdziwości.
— Z panów nikt nigdy nie mówi prawdy!
— Pani tego doświadczyłaś? spytał Grodzki nagle.
— Ja, nie, pan wiesz, bom mu to pierwszym razem mówiła.
— A ja, wtrącił szambelan, każde jéj słówko pamiętam.
— Pan wiesz, żem się wychowywała w klasztorze, potém wyszłam za mąż i nie widziałam wcale świata ani ludzi, alem o nich słyszała wiele.
— Złego?
— Tak jest.
— Pewnie od starych pań, które w późniejszym wieku widzą to czarno, co żyjąc za młodu widziały różowo.
— Ale dosyć, żem się nauczyła nie wierzyć nikomu.
— Ponieważ nie ma wyjątku, więc pod wyrok skłaniam głowę i milczę.
— Nie, ja muszę od pana to dziś usłyszeć. Jaka to miłość, o któréj pan wspomniałeś, wydała mu się teraz jedyną, możliwą, czy miłość Boga, czy bliźnich, czy...
— O! pani mnie ma za nadto cnotliwego. Ja myślałem nie o miłościach, ale o miłości.
— Więc dla kogo?
Natarczywa była strasznie piękna pani, tak, że szambelan namyślał się co odpowiedzieć, i ważył czy mu to ujdzie. Przypomnienie pierwszego poznania i długiéj owéj rozmowy inauguracyjnéj dodało mu odwagi.
— Wyznanie moje musi być poprzedzone przedmową, rzekł: inaczéj stałoby się niezrozumiałe. Są różne miłości na świecie, są nawet jednéj rodzaje wielorakie. Miłość czasem wyrasta z długiego obcowania, niekiedy z jednego błysku oka się rodzi. Do téj ostatniéj przyznać się trudno... a taką byłaby właśnie ta jedyna możliwa, bo gdybym kochać się mógł, to chyba w pani, którą drugi raz w życiu mam szczęście widzieć.
Biała twarzyczka oblała się rumieńcem kraśnym, ale wcale nie przybrała groźnego wyrazu; spuszczono oczy na chustkę i cichy głosik się odezwał:
— To komplement.
— Wolno tłómaczyć jak się podoba, byle się nie gniewać.
— A za cóżbym gniewać się miała? spytała Teklunia. Wszakże czystą miłością, braterską, wolno kochać zawsze każdego.
Mówiąc o téj wielce w XVIII wieku ulubionéj czystéj miłości siostrzynéj a braterskiéj, która osłaniała fałszywą etykietą towar całkiem innego rodzaju, gosposia wlepiła w niego oczy mordercze, jakby mu niemi powiedzieć chciała, żeby jéj ustom nie wierzył i nie lękał się wcale.
Szambelan też nie był tak naiwny, aby się przestraszył zapowiedzi podobnéj, owszem wziął to za dobrą wróżbę, i chwyciwszy nieznacznie końce palców, które tak wypadły, iż z dziedzińca ich nikt widzieć nie mógł, odezwał się stłumionym głosem:
— To dosyć, jestem szczęśliwy.
Gdy ta rozmowa grożąca przyszłości toczyła się w ganku, przezacny Kobyliński chodził nieopodal z przyjacielem, a że czasem na żonę spojrzał i dostrzegł rumieńców, uśmiechu, zajęcia jéj, żywego i bardzo wesołego trzpiotania, trącił łokciem Czokołda.
— No patrz, téj kobiecie tylko rozrywki potrzeba! już zdrowa i wesoła. Ona do wsi nie jest stworzona... roztargnienie dla niéj koniecznością, a ja ją tu wędzę na wsi. Ale powiedz mi, odezwał się do towarzysza, o czém oni u licha tak gorąco paplać mogą?
— Zachciałeś pan! rzekł Czokołd. Zwyczajnie dzieci, o lada fraszkach... Dać im pokój. Jeśli on panią bawi, niech się sobie wygadają; zobaczysz pan, że będzie weselsza i zdrowsza.
— A ja też nie myślę przeszkadzać; Panu Bogu dziękuję, że przyjechał szambelan, rzekł Cieszym.
Korzystając z téj swobody, jaka im była dana, pani stolnikowa i szambelan rozmówili się bardzo obszernie o cechach, własnościach, przyjemnościach... miłości czystéj braterskiéj, wzniosłéj, anielskiéj, bezinteresownéj. Zgadzali się oboje doskonale na to, iż była jedyna, która na ziemi szczęście dać mogła, i na to także, iż tylko dusze szlachetne do niéj były zdolne. Szambelan mówił o niéj z zapałem, pani stolnikowa z uczuciem głębokiém. Doszli też do tego zgodnego uznania, iż miłość czysta zawsze była dozwolona, nawet osobom, które więzy ziemskie krępowały i przykuwały do innych obowiązków. Teorye obojga państwa dziwnie były podobne, i wynikiem ich naturalnym nie mogło być nic innego nad prośbę szambelana, aby w niéj czułą znalazł siostrę, nad ciche przyzwolenie jéj.
— Ale, że złość ludzka, dodała Teklunia, zaraz, zawsze we wszystkiém szuka złego i czernić lubi... najczystsze nawet i niewinne uczucia tajemnicą osłaniać się muszą. Ludzie występni nigdy w cnotę uwierzyć nie mogą.
Na téj mizantropii osnuto wiele rzeczy pięknych, i zgodzono się, iż siostra i brat dla zimnego świata na pozór obcymi być winni. A wtém też stolnik z Czokołdem na ganek wrócili.
Mąż spytał o czém była rozmowa, a Teklunia nie chcąc czystych i anielskich chwil profanować kłamstwem, z uśmiechem wesołym odpędziła go słówkiem:
— O! mówiliśmy doprawdy o rzeczach, którychbyś ty ani słuchać nie chciał, aniby ci były zrozumiałe.
Mąż zadanéj sobie głupoty nie wziął za złe, a dla szambelana śmiały ten odpór dany był wskazówką, jak dalece z poczciwym stolnikiem posunąć się można. Czokołd nie potrzebował wracać na ganek i bliżéj twarzom się przypatrzyć, by wiedzieć na czém stanęła rozmowa; domyślał się łatwo, iż tymczasowo w obłoki wzbić się musiała, aby kulą potém spaść na tę nieuniknioną ziemię, od któréj orły nawet odlecieć nie mogą.
Dla czego tak grożące stolnikowi a niewidome dlań niebezpieczeństwo cieszyło Czokołda, nie umiemy powiedzieć. Zaskarbił sobie tymczasem i przyjaźń szambelana, i co większa, wielką łaskę u pani, która powiedziała sobie po cichu, iż z wolna zmieni zdanie, ulituje się nad tym biednym szlachcicem i da mu tu zostać na rezydencyi.
Szambelan zabawił do późnego wieczoru, a gdy odjeżdżając ujął rączkę białą, aby na niéj pożegnalny złożyć pocałunek, uczuł lekkie ściśnienie paluszków téj improwizowanéj siostry, dla któréj gotów był w téj chwili zostać bratem, rodziną, sługą, czémkolwiekby rozkazała.
Czokołd nic nie mówił o wyjeździe, a nikt go też ztąd nie wyganiał; z razu był niespokojny, ponury, zamyślony, humory miał czarne, które Kobyliński w domu je przywykły znosić, milczeniem cierpliwém zbywał; ale po kilku dniach zdawał się znacznie uspokojony, a przynajmniéj obyty ze swém położeniem. Stolnik pomnąc co mu był winien, obchodził się z nim bardzo względnie, i starał się gościnę uczynić dlań jak najprzyjemniejszą.
Teklunia, która w początkach powzięła ku niemu nienawiść, od owego pamiętnego wieczoru stała się grzeczna, także i zagadywać nawet raczyła miłém słówkiem, na które cicho, mrukliwie, nieśmiało i krótko odpowiadał szlachcic. Po kilku dniach Kobyliński już wytrzymać nie mogąc, postanowił oddać wizytę nawzajem szambelanowi, i wniósł, aby Czokołd z nim jechał. Ten nie odmówił. Wziął nawet z tłómoczka jedyny kontusz lepszy czarny i pasek nowy, a gdy tak wyekwipowani wychodzili żegnając panią, a stolnik przodem poszedł, cała zarumieniona zbliżyła się do rezydenta jejmość i szepnęła mu na ucho:
— Kłaniaj mu się asindziéj odemnie.
Czokołd odwrócił się zdumiony tą śmiałością kobiety, która go brała za pośrednika, nie poznawszy nawet lepiéj czy się do téj roli godził; uśmiech ironiczny skrzywił mu usta boleśnie i rzekł:
— Bardzo chętnie, nie zapomnę!
Wychodząc na ganek miał twarz posępną, takim napiętnowaną wyrazem, że Kobyliński spostrzegłszy go skrzywionego, zawołał:
— Może wam ta podróż nie na rękę, to zostańcie.
— Ale i owszem, owszem! rzekł Czokołd: lubię się włóczyć.
— A cóż wam jest?
— Nic mi nie jest panie stolniku, na twarz nie zważajcie, pisze na niéj często diabeł ogonem, kaduk wie co.
— Przecież to zwierciadło duszy.
— No tak, ale swawola i po weneckich pisze zwierciadłach.
Zatém pojechali. Droga była niedługa, a byłaby znacznie krótsza na wprost, tylko przez las dzielący dwa dominia drogi nie było. Trzeba było zawrócić przez wioskę i krążyć w koło.
W wiosce spotkali Horpynę, która stała nade drogą jakby czekała na przejazd; wykręciwszy głowę do góry i zobaczywszy razem obok siebie jadących stolnika z Czokołdem, nie mogła się od ruchu gwałtownego powstrzymać, odwróciła się i szybko weszła do chaty.
— Widzicie tę starą czarownicę! zawołał śmiejąc się stolnik: patrzcie, warta oglądania... Ma lat może z ośmdziesiąt, była we dworze za dawnych panów Krajewskich, i nienawidzi mnie i nas tu wszystkich, jakby najezdników. Starałem się ją na wszelki sposób ułagodzić, nic nie pomogło. Gadać do nas nie chce... Mówią, że miała jakieś ścisłe stosunki ze dworem... bogata słyszę, ale skąpa. Boję się téj baby, wszyscy ją mają za czarownicę, ludzie jéj słuchają jak wyroczni, muszę oszczędzać i obchodzić, bo gotowaby podpalić jeszcze...
Czokołd ruszył ramionami, śmiejąc się na całe gardło.
— No, no, śmiéj się zdrów... a baba czarownica.
Przebywszy parę niegodziwych grobel i kawałek piasku, który już do Mieczsług należał, zbliżyli się do dworu szambelana, który był pod sam las wsunięty. Wcale niepocześnie wyglądały zabudowania ciężkie, drewniane, stare, z podziurawionemi dachami, opuszczone. Folwark, tymczasowa rezydencya, od sporéj chaty różnił się tylko gankiem ze słupkami. Obielono go wprawdzie i odreparowano nieco, ale zawsze był lichy i nędzny. Tuż za nim ku lasowi i w głębi lasu widać było zakreślony plan nowego domu, który budowano pośpieszając na gwałt, i ogrodu, a raczéj dzikiéj promenady, mówiąc językiem wieku, już przez szambelana wykrojonéj wśród staréj dębiny, sosen i leszczyny. Z dala dojrzeć było można żółtym piaskiem wysypanych ścieżek i chińskiéj altany, która wyprzedzając wszystkie inne budowy, jaśniała jaskrawym kolorytem i fantazyjnemi kształtami. Około podwórza i na całéj przestrzeni otaczającéj dwór i zabudowania, widać było tylko przygotowania do budowli, ogromne belki, kłody, stosy cegieł, góry tarcic, kupy wapna, bryły kamieni. Ludzie jak mrówki uwijali się około roboty, a nawet szambelan sam z laską w ręku, w szaraczkowym fraku i butach ze sztylpami, en négligé pilnował wykonania swoich rozkazów. Miał tę fantazyę, iż się uważał za doskonałego budowniczego, ogrodnika, rysownika, znawcę sztuk i wyrocznię smaku. W istocie wiele rzeczy widział powierzchownie, czytał trochę, a w kraju ogołoconym z wykształceńszych artystów, miał prawo uważać się za wyrocznię. W nowém życiu było to zajęcie przyjemne, i dawało zapomnieć o stolicy, o towarzystwie opuszczoném, o tęsknicy.
Szambelan mówił sobie, że gdy pustynię swą własnym smakiem stworzy z niczego, naówczas sprosi swych przyjaciół ze stolicy na inkrutowiny, a wówczas cały kraj o dokonanych przezeń cudach ze zdumieniem rozpowiadać będzie. Zajmowało to tak żywo wygnańca, iż czasem budził się o szóstéj rano, w szlafroku wychodził do robotników i siedział przy nich do nocy. W owych czasach ten szał przebudowywania wszystkiego w nowym smaku opanował był wielu. Tak wojewoda kijowski Stępkowski wśród dosyć pustego kraju wzniósł pałac na wzór stołecznych; mnóztwo innych obywateli porujnowało się na dwory i ogrody. Stare domy o wysokich dachach, o przybudowywanych wiekami skrzydłach i bokówkach poznikały, ustępując miejsca pałacykom, przed któremi nieodmiennie musiało stać przynajmniéj cztery brzuchate kolumny. Kolumna występowała wszędzie, w salonach, na gankach, przyozdabiano nią karczmy nawet pańskie, aby z dala na pałace wyglądały.
Szambelan nie życzył sobie stworzyć czegoś pospolitego, miał w głowie rzecz oryginalną i w swoim smaku.
O planie mówił mało, bo chciał go utrzymać w tajemnicy; to tylko znać już było z zakładającego się domu, iż każdy jego front miał wyglądać inaczéj, a było ich cztery.
Gdy goście zajechali, gospodarz żywo od robotników pospieszył do nich, stolnika przyjmując z nadzwyczajnemi honorami i przesadną aż grzecznością. Mowa naturalnie zaraz się poczęła o ogrodzie i domu, a choć planista nie rad pokazywał nieskończone rzeczy, poprowadził zaraz do ogrodu, bo ten już całkowicie był niemal zarysowany i w wielu częściach wykonany. Największą jego ozdobą były prześliczne stare drzewa, z których dobrze skorzystano. Wiły się pomiędzy niemi ścieżki, były i projektowane trawniki gołe, na których pnie sterczały. Daléj wykopany rów głęboki udający rzeczułkę sprowadził wodę zatęchłą i dozwolił rzucić kilka mostków. Ziemię z niego zwieziono na sztuczne wzgórze, na którém stać miała bardzo piękna ruina wieży, już budująca się właśnie.
W onym czasie była moda ruin takich nowych, choć na starych nie zbywało. Szambelan z wielką żywością wskazywał gościom przyszłe cuda swéj rezydencyi; znać było z jego mowy, iż ją już na kredyt pokochał mocno, jako dziecię swoje. Chatka pustelnicza, owa altana chińska, wielki łuk rzucony bez celu dla urozmaicenia widoku, dopełniały ornamentacyi parku, z którego był widocznie dumny.
Stolnik, który niewielką do tych zabawek przywiązywał wagę, zdumiewał się przez grzeczność, ale innego sądu wydać nie mógł nad ten, że będzie okrutne kosztowało pieniądze.
Szambelan uśmiechnął się zagryzając usta...
Wśród tego obchodu, gdy się na chwilę stolnik oddalił opatrując brusy na dom przywiezione, Czokołd miał czas cicho powiedzieć szambelanowi:
— Pani stolnikowa poleciła mi ukłon panu od niéj oddać, i (to już dodał proprio motu) prosiła, byś pan o ich domu nie zapominał.
Grodzki zarumienił się cały, chwycił rękę Czokołda, i w milczeniu, zmieszany podziękował mu, wstrzymując się od dalszéj rozmowy za nadejściem stolnika. Wybór chwili na oddanie tego ukłonu i to urwane podziękowanie były jakby milczącą rozmową, któréj istnienia poczciwy Cieszym nie domyślił się wcale.
Obszedłszy plac, poprowadzał ich gospodarz na folwark, zawczasu się tłómacząc, iż w chacie mieszka i gości tak miłych jakby chciał przyjąć nie potrafi. Ale chata była już tak przerobiona, że dawni jéj mieszkańcy poznaćby jéj nie mogli. Na prędce podawano podłogi, popodbijano płócienne sufity pod belki, a sprzęt przywieziony, którego wszystkie zakątki były pełne, nie dozwalał prawie ścian dojrzeć. Szambelan snadź miał gratów wiele, nazbierał rupieci mnóztwo po świecie, a wszystko to teraz zwiózł na wieś, wyrzekając się mieszkania w stolicy. Nierozbitych pak i wyładowanych już rzeczy, obrazów, porcelany, posążków, sprzęcików stałoby było na przybranie o wiele większego domu. Wprawdzie między temi osobliwościami, owocami podróży i nabytków kilkoletnich, trudno się było przecisnąć, ale było się czemu przyglądać. Nawet sprzęt głównéj izby pochodził z Anglii, przez Jaszewicza umyślnie sprowadzony. Kamerdyner strojny natychmiast przyniósł podwieczorek, na pysznéj saskiéj porcelanie podany, obfity, składający się z kawy, czekolady, biszkoktów i kilku butelek wina do wyboru.
Stolnik, który jak mówił lekarstw nie lubił, prosił o wino i wybrał węgrzyna. Nie omylił go instynkt, był bowiem wyborny... Rozmowa, któréj on dolał wesołości, wszczęła się bardzo przyjazna, tylko Czokołd uśmiechnięty szatańsko pił a milczał. Oczyma przebiegał wszystko, jakimś pogardliwym wzrokiem mierząc te skarby.. jakby się naigrawał z manii człowieka, który gromadzi z wielką pracą i ofiarami to, czego używać będzie krótko i mało..
— Mój kochany sąsiedzie, bo sobie w ten sposób pana szambelana pozwalam nazywać — odezwał się stolnik — ponieważ szczęśliwe losy zbliżyły nas do siebie, podajmyż sobie dłonie i żyjmy jako bracia. Jeżeli ja wam w czém usłużyć mogę, z lasu, z pola, z kieszeni, ze stajni, nie oszczędzaj mnie proszę. Jesteś tu pan nowym, nieoswojonym, nieobeznanym, pozwól sobie służyć corde intimo.
To mówiąc ujął go za rękę, a choć w obyczajach szambelana nie musiało to być, oburącz go pochwyciwszy uściskał. Grodzki się mocno zaczerwienił, a Czokołd niepostrzeżenie uśmiechnął. Przyjaźń sąsiedzka nowym kieliszkiem była zapieczętowana, a stolnik ją wziął tak do serca, iż zaraz oświadczył się pomówić z mularzem we cztery oczy względem cen i cegły. To rzekłszy poczciwiec, ani go było można powstrzymać, ruszył na plac budowli. Gospodarz, którego nie puścił, został sam na sam z Czokołdem, a tego twarz posępna, zła, szyderska, była jakby rezonansem, nieustannie odzywającym się wśród harmonijnéj dnia tego zgody i pokoju.
— No cóż, panie szambelanie? odezwał się po wyjściu stolnika, przerywający wybuchem śmiechu milczenie — dalipan, w czepkuś się rodził!! Możnaż być szczęśliwszym! Cha! cha! wszak oto ten simplex servus Dei ciągnie go sam i to gwałtem w dom.. a — dalipan.. tam też uśmiecha się mu buzia śliczna.
Szambelan przestraszony pochwycił go za rękę i ścisnął ją z całéj siły.
— Zlituj się pan.. cicho! na Boga!
Czokołd trzęsąc się ze śmiechu, począł śmiać się przymuszonym jakimś śmiechem, dziwnym, niezdrowym, strasznym, podniósł kieliszek do góry, spojrzał w oczy Grodzkiemu, dając do zrozumienia, że za czyjeś pije zdrowie, wychylił do dna i postawił, potém się przeszedł razy parę po pokoiku, stanął przed zmieszanym gospodarzem i cicho spytał:
— No, powiedz mi pan — ja mu pewnie dobrze życzę... co z tego będzie? co pan myślisz?
— Z czego? zapytał szambelan.
— No, no, rozumiemy się — gra i stawka wielka.. ale jeśli się wygra — co daléj?
— Na Boga, ani słowa! przerwał Grodzki.
— Więc ani słowa — ale co mam odnieść w zamian za pozdrowienie pięknéj pani, która mnie raczyła mianować swym posłem, chociaż był legatus natus ktoś drugi?
Szambelan się zamyślił długo, spojrzał mu w oczy, wahał się, obawiał widocznie przeciwnika, którego nie był pewien jeszcze, i rzekł:
— Złóż pan u stop jéj podziękowanie najuniżeńsze.. i powiedz.. powiedz....
— Czekaj pan, przerwał szydersko Czokołd: trzeba obmyślić dobrze, co ja mam powiedzieć.. Coś takiego, żeby dla mnie nic nie znaczyło, a tam — wskazał ręką — wiele.. Czy się pan szambelan spuści na mnie?
Grodzki przestraszony, ciągle milczał gryząc usta.
— Dajmy temu pokój, pan sobie żartujesz zemnie.
Nalał kieliszek i podał mu własną ręką, szepcząc cicho:
— Będę pozajutro.
— Dosyć, mądréj głowie dość na słowie.. a oto widzę kroczy stolnik, i my mówić będziemy o architekturze.. Chwycił wielką oprawną księgę Czokołd, rozłożyła się na jakichś ruinach, i rzekł głośno:
— Kolumny doryckie, styl prosty a wdzięczny.
— Pan znasz się na budownictwie? zdumiony zawołał gospodarz.
— Trochę, rzekł szlachcic — mówiłem panu, że byłem we Włoszech... Lubiłem też i malowidła..
— I.. Tu coś chcąc mówić, gospodarz nagle urwał.
— I, chciałeś pan spytać zapewne, rzekł Czokołd: — i znając się tych rzeczach, przywiedziony jesteś do stanu rezydenta w oficynie stolnika? Mój szambelanie, dodał — to wiele metamorfoz. Zobaczymy inne jeszcze, dziwniejsze może — furmanów ministrami, a ministrów bakałarzami po wioskach... Ja panu mówię, to epoka wielkich przewrotów..
Ruszył ramionami, wszedł stolnik wesoły, rozradowany, i oznajmił, że mularza uchodził.
— Ja szambelanie powiadam, dodał — tylko mnie użyjcie, mną się posługujcie, dom mój uważajcie za braterski, za swój, a wszystko dobrze i łatwo pójdzie.
Po dwukrotnym uścisku tedy zaczęło się obfite w grzeczności pożegnanie, bo wieczór nadchodził, a droga do Ćwikłów była niedobra. Wyjechali nakoniec odprowadzeni i żegnani przez szambelana w pośrodku dziedzińca jeszcze, gdyż belki i cegły nie dozwalały przed dom zajechać.
Za bramą stolnik nie mogąc dłużéj wstrzymać swéj sympatyi dla szambelana, począł mówić o nim szeroko do milczącego Czokołda, który tylko głową kiwał.
— Prawdziwie, że to dla mnie samotnika podwójne błogosławieństwo boże, iż acindzieja mam i tego sąsiada nieocenionego. Moje przemierzłe nudy i nudy Tekluni skończyły się, będzie z kim pogadać, spędzić miłą godzinę... Szambelan bardzo, ale bardzo miły człowiek, prostoduszny mimo tego pozoru wielkoświatowego, lgnący, serdeczny... ale muszę go wziąć w opiekę, bo sobie rady nie da. Bez sumienia z niego korzystają. Tego ja na przyszłość nie dopuszczę, wejdę w szczegóły, radę mu moją narzucę. Zyskam na tém, że częściéj u mnie bywać będzie, to mi i żonę rozweseli i rozrusza mnie... A, no! dodał, prawdziwe Boże błogosławieństwo...
Gdyby był mówiąc to przypatrzył się twarzy Czokołda, który mrok wieczoru osłaniał, dojrzałby w niéj dzikiéj jakiejś ironicznéj radości... Usta ciągle mu się kręciły do uśmiechu, z którym o mało nie wybuchnął, ale się wstrzymywał...
Dojechali tak do Ćwikłów, a tu pani z Pawełkiem czekała na nich w ganku. Stolnik, który dzieciaka niezmiernie kochał, pochwycił go na ręce i tańcując z nim wpadł do domu. Teklunia stała w ganku tak się wpatrując w Czokołda, jakby mu co najprędzéj z ust wyrwać chciała... poselstwo. Ten marudził misternie i drożył się z tém co przywoził, chciał ją doprowadzić do tego, aby go sama spytała. Zniecierpliwiona też odezwała się czerwieniejąc:
— A mój ukłon?
— Oddałem go, rzekł Czokołd, i trudno mi tylko wyrazić jakie sprawił szczęście i radość. Właśnie szliśmy chwilowo sami...
Teklunia popatrzała, rezydent się jéj wydał dobrym i rozumnym człowiekiem.
— Szambelan powiedział mi, że nie ma słów na objęcie uczucia, jakiego doznał...
W głębi domu dały się słyszeć kroki powracających ojca i syna, którzy obaj hałasowali i śmieli się.
— Pozajutro tu będzie! śpiesznie dorzucił Czokołd — ale to sekret.
— Czemuż nie jutro? zamruczała ruszając ramionami Teklusia...
Mąż wszedł chwytając Pawełka, który mu uciekał...
— Czego ty chłopcze hałasujesz! tupiąc nóżką ozwała się matka.
— Ale dajcie mu pokój — odparł stolnik, albo nas łaj obu, bośmy równo swawolili...
— Dla tego bębna — przerwała uśmiechając się chytrze piękna pani: nie masz mi czasu nawet powiedzieć jak cię pan szambelan przyjął, a od pana Czokołda nic się dowiedzieć nie mogę.
Czokołd spojrzał na nią zdziwiony, dała mu znak szyderski...
— Jakże nas miał przyjąć, jeśli nie jak najserdeczniéj? rzekł stolnik — ja go też kocham! kocham! i proszę Tekluni dla mego nowego przyjaciela być uprzejmą.
— No, no! papinek miejski...
— Tylko się nie uprzedzaj.. pozór papinkowaty, a serce wiejskie... poczciwe i od dziś dnia mój dozgonny przyjaciel.
Twarz pani była cała rozradowana, Czokołd gryzł usta.
Wtém podano wieczerzę i nadejście pana ekonoma przerwało rozmowę. Podczas stołu, Teklunia była tak dobra i wesoła, że stolnik nie wiedział jak to szczęście jéj zawdzięczyć.
— Żebyś ty się tylko u mnie nie nudził, rzekł nazajutrz rano pan Kobyliński do przyszłego swojego rezydenta; ja bo ci powiem, bądź jak u siebie, nie czyń ceremonii, jeźdź, chodź, zabawiaj się czém wola i łaska. Lubisz stajnię, bierz konie, rób z niemi co chcesz.
— Dziękuję, odezwał się Czokołd, ale się to dobrze składa, bo powiem wam, mam naturę taką, że mi w miejscu usiedzieć trudno. Gdybyście mi też konia dali, byle dobrego pod siodło, o piękność mi nie chodzi, tobym sobie tak dla rozpatrzenia się w okolicy na jeden, dwa dni pojechał.
— Tylko dokąd tu jechać i co widzieć? ozwał się stolnik ruszając ramionami: lasy a lasy, błotne rzeki i trzęsawice.
— Przecież ludzie mieszkają.
— A! no, próbuj szczęścia. Powiem, żeby ci dali skarogniadego, piękny nie jest, najgorzéj, że kłapouchy, a ja takich koni nie lubię... ale wytrzymały, nosi lekko i nogi bardzo pewne. U nas gdzie i chróstu i kamieni i dziur dosyć po groblach, pierwsza zaleta w koniu nogi. My mówimy nogi, a prawdę rzekłszy, należałoby rzec: rozum. Z wyjątkiem takiego co ma zupełnie popsute, inne konie mają nogi, byle rozum miały. Najlepsze nie pomogą, gdy koń głupi, a są konie, z pozwoleniem, głupie i konie rozumne.
— Zupełnie tak jak i ludzie, dodał Czokołd śmiejąc się szydersko zawsze. Wezmę skarogniadego, kłapouchego, na wasze słowo. Tylko się o mnie nie frasujcie, gdybym na wieczór nie powrócił; nic mi się nie stanie, a ja jestem peregrynant z natury: jak się puszczę, jadę i końca temu nie ma.
— Byle cię to bawiło, rzekł stolnik; a przed śniadaniem nie jedź.
Do śniadania przyszła piękna pani, spojrzała na rezydenta, który spokojnie zajadał.
— Cóż to ja słyszałam, rzekła łagodnie, że się waćpan wybierasz?... Dokąd? po co?
— Niech się rybka nie pyta, rozśmiał się Cieszym, który Pawełkowi krajał zraza z prawdziwie ojcowskim affektem: pan Jan jest fantastyk, lubi siodło i włóczęgę, siedzieć na miejscu nie umie, niech się sobie przewietrzy.
— Ale pan długo nie baw! mrugając oczkami dodała grzecznie gosposia, któréj mąż bardzo był za to wdzięczen.
Czokołd zapewnił, że najdaléj nazajutrz powróci.
— Jakto? dopiero jutro?
Chmurką pokryło się czoło.
— Dla czegoż jutro?...
— Ja bo nie wiem, odparł rezydent, ale w każdym razie nie zabawię długo.
— To anioł ta Teklusia, rzekł w duchu do siebie stolnik. Serce ma najlepsze... oto proszę, jak dla tego obcego człowieka grzeczna i dobra!
Czokołd wyśmienicie zrozumiał, że należało mu się stawić gdy przybędzie szambelan, i wiedział dla czego, bo miał zapewne gospodarza odciągać, aby państwo mówić z sobą mogli wygodniéj niepodsłuchywani.
— Powiedzże mu, ażeby się nie bawił, szepnęła na ucho żona mężowi.
Wyprowadzając na ganek, stolnik spełnił to polecenie najpilniéj, a szlachcic przyrzekł uroczyście, że wróci prędko. Dosiad kłapouchego, i puścił się kłusa. Zaraz za dworem szły trzy drogi w różne strony, wybrał z nich jedną i ruszył, a za chwilę wjechał w las i zniknął. Stolnikowi, gdyby nie Pawełek, z którym bawić się lubił, bardzoby już było pusto.
Chociaż snadź w okolicy téj dawno nie bywał Czokołd, pamiętał doskonale drogi i drożyny. W lesie wybrał sobie małą ścieżkę wiodącą w gąszcze, i po chwili wprowadzony przez nią w bór podszyty, coraz szybszym kłusem wybierając między krzyżującemi się leśnemi drogami pośpieszać zaczął. Z posępną twarzą, zamyślony nie ustawał w tym biegu przez dobre godzin trzy, i najprościejszą idąc drogą, musiał się już o kilka dobrych mil oddalić od Ćwikłów, gdy las przerzedniał, pola i łąki się pokazały, a na tle ciemnym dalszych borów wioska wielka, a opodal na wzgórzu dwór.
Przez gałęzie drzew oczyma go szukał wcześnie podróżny, a gdy go zobaczył, stanął. Koń też był rad wytchnąć, on zdawał się namyślać jakiś czas, potém cmoknął i posunął się daléj.
Zabudowania pańskie były bardzo pokaźne, podobniejsze wszakże do klasztoru niż do szlacheckiego domu. Wkoło otaczał je mur, z po za którego lipy, klony i olchy zwieszały gałęzie. Po nad ich wierzchołki wyniosłą wieżyczką panowała kaplica prawie wyglądająca na kościołek. W głębi widać było dom mieszkalny, którego okna prawie wszystkie były pozamykane okiennicami. Żywéj duszy na dziedzińcu, żadnego ruchu przy dworze. W pośrodku pomiędzy dworem a wsią stała karczma murowana, niegdyś porządna, teraz opuszczona. Było po południu, a dzień właśnie sobotni. Czokołd wprost skierował się do gospody. Tu także ledwie się mógł ludzi dopytać, pusto było, a snadź trakt nieuczęszczany, bo karczma ogromna w połowie była obrócona na składy drzewa, a mieszkalne izby stały pustkami.
We dwóch przecięż mieściła się rodzina żydowska, uboga, składająca się z kilku kobiet i jednego młodego, wielce nierozgarniętego chłopaka.
Rozmówić się z nim nawet było trudno; roztropniejsza nieco matka przyjęła podróżnego, pokazała mu coś nakształt stajenki, w któréj za przepierzeniem mieszkała krowa, i na pytanie jego czy we dworze nie ma owsa do sprzedania, odpowiedziała, że nie wie. Od przybycia tu Czokołod niespokojnym się bardzo okazywał, kazał podać wódki i chleba, wziął z sobą i ruszył na folwark do ekonoma.
Za karczmą zwolnił kroku, rozpatrując się. Słońce powoli schylało się ku zachodowi, wieczór był piękny i cichy, w kapliczce zaczęto dzwonić jakby na nieszpór. Czokołd się rozradował bardzo, i wprost już zmierzał ku niéj, bo stała u wnijścia w podwórze, przy bramie, snadź dla wygody pobożnych. Znalazł drzwi otwarte, i wcisnął się do wnętrza. Snadź to być musiał niegdyś stary parafialny kościołek, bo sklepienia miał piękne gotyckie, okna owe długie a wązkie, które charakteryzują budowy XV wieku, a wnętrze przecinały piękne filary graniaste. W środku mrok już był szary, kilka zaledwie osób modliło się bliżéj wielkiego ołtarza. Czokołd jakby go siła jakaś wstrzymła, stanął w kruchcie u wody święconéj.
Wzrok jego powoli się oswajając z ciemnością kościołka, pozwolił mu rozeznać w bocznéj na prawo ławce, zbudowanéj nakształt konfessyonału, osobę w czerni całą ubraną, któréj biała twarz z pod zapuszczonego kwefu świeciła trupią niemal białością. Raz wlepiwszy oczy w tę postać, już ich od niéj nie odwrócił.
Ksiądz w kapie wyszedł odprawić nieszpory, które niezmiernie długiemi wydać się musiały podróżnemu. Wsparty o słup, nieruchomy stał jednak do ich końca, a gdy śpiew ucichł i ludzie rozchodzić się zaczynali, skrył się nieco za słup przy kropielnicy. Zdawał się czekać na kogoś. Zakrystyan tylko dogaszał światła, kobieta siedząca w ławce wyszła z niéj, klękła przed wielkim ołtarzem, padła przed nim krzyżem, leżała chwilę, aż nareszcie wstawszy, poważnym krokiem powoli środkiem kościoła skierowała się ku wyjściu. Brzask czerwonawy zachodu oświecał właśnie wejście przy kropielnicy, które w téj chwili z cienia wychodząc, zajął Czokołd, tak, aby go kobieta idąca zobaczyć musiała. Spuszczoną jednak mając głowę nie widziała go długo, aż gdy rękę wysunęła po wodę święconą, spotkała dłoń, która jéj podała zaczerpniętą. Naówczas oczy jéj z wolna się podniosły i... okrzyk stłumiony dał się słyszeć. Stała osłupiona wpatrując się w Czokołda i drżąc cała, widziała go i zdawała się oczom nie wierzyć. W kościołku nie było nikogo oprócz ołtarza i Chrystusa na krzyżu.
Ręką zasłaniając sobie oczy, kobieta szukać się zdawała wyjścia, nie mogąc go znaleźć; kroki jéj błędne, niepewne, naprzód szły i cofały się, chwiała się jakby upaść miała.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, starościno dobrodziejko, odezwał się głosem wzruszonym Czokołd: nie mylisz się pani, ja to jestem, żyw jeszcze, a przybyłem, aby powiedzieć dwa słowa.
Coraz bardziéj wystraszona starościna chciała uciec, Czokołd zastąpił drogę.
— Idę z panią.
— Ja nie mówię z nikim, ja nie przyjmuję nikogo, odezwała się słabym głosem; ja nikogo widzieć nie chcę.
— A ja mówić z panią muszę, odezwał się szlachcic stanowczo; to nic nie pomoże. Juściż mnie starościna wyrzucić nie każesz. Jestem ubogi, wędrowny, nieznajomy człowiek.
— W mym domu obcy nie postał, odparła kobieta, a nie przyjmuję... nikogo, nikogo, nikogo.
Wyrazy te powtórzyła kilka razy, a głos z razu drżący, rósł, stawał się gniewny i prawie gwałtowny. Strach ustąpił miejsca rozdraźnieniu.
— Dobrze, odparł Czokołd, ale jeżeli ten upór ściągnie na was, na dziecię wasze, na wnuka nieszczęście nowe, jam niewinien.
Te słowa zdawały się działać na starościnę, zawahała się nieco. Skorzystał z tego Czokołd i rzekł:
— Wszak dwa słowa ja i tu powiedzieć mogę, kościół mnie nie rozbroi ani zastraszy.
— Mów waćpan.
— Te dwa słowa, to tylko pytanie, pani starościno: czy pokuta już zmyła z sumienia łzy i krew, i mojéj niedoli kamień zdjęła, i zatarła to miejsce, gdzie to wszystko leżało? Czy Pan Bóg przebaczył? czy pokój powrócił? Jeśli już jesteś szczęśliwa, to właśnie przybywam w porę. Patrz pani na mnie... przyjrzyj się swemu dziełu... posłuchaj co się dzieje w sercu... Ja już w Pana Boga nie wierzę, oto masz dzieło twoje!! Pokutuj jeszcze lat dwadzieścia, prosząc o moje nawrócenie się, bom poganinem został przez ciebie...
Kobieta słuchała milcząca; zdawało się, że zapłakała z razu, potém pierś poruszyła się żywiéj, gniew z niéj wybuchnął.
— Z drogi, rzekła, z drogi!... nie na mojém sumieniu zepsucie wasze; zgniłego uzdrowić nie może nic. Idź waćpan, ja go nie znam.
Czokołd ręce na piersiach założył i popatrzał.
— A więc potrzeba, by się spełniły wyroki, rzekł; mój rachunek z wami Opatrzność wypłaci... wypłaci. Jam nierozsądny był, że chciałem raz jeszcze was zobaczyć, ani wiem dla czego; zemsta czy miłość mnie tu przyprowadziła, powiedzieć nie umiem, ale coś ciągnęło, a teraz odpycha... I tak rozstaniemy się starościno... z gniewem znowu?..
Starościna już była posunęła się ku drzwiom cała drżąca, jakby słuchać go nawet nie chciała, szła, potém odwróciła twarz ku Czokołdowi, który szydersko spoglądał na nią. Zdawało się, że zmieni postanowienie, że wróci ułagodzona, ale nie... przyśpieszyła kroku i żywo posunęła się ku dworowi. Z założonemi na piersiach rękami Czokołd stał długo nieruchomy, a z twarzy poznać było trudno co się w jego duszy działo; zmusił się jednak do pozornego spokoju, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, z oczyma wlepionemi w ziemię, wytrwał chwilę, westchnął i z wolna zgiął kolano, ukląkł u słupa, przy którym stał, począł się modlić po cichu.
Lecz ktoby mu się był przypatrzył w téj chwili, rozpoznałby może, iż modlitwa dla niego była już tylko jakby lekarstwem, które niegdyś doktor zapisał, które długo skutkowało, do którego chory przywykł i bierze je raczéj z nałogu niż w nadziei, że ono mu przywróci zdrowie. Modlił się ustami wprawdzie, a myśl i uczucie snadź grały na inną nutę, bo się coraz wstrząsał, momentami usta poruszające się żywo przestawały wymawiać wyrazy, i machinalnie, nagle, szybko do pierwszych konwulsyjnych niemal poruszeń wracały. Nie wiem jak długo trwałaby była ta modlitwa bez serca, gdyby blask łuny wieczornéj padającéj przezedrzwi kaplicy nagle jakimś cieniem ruchomym przegrodzony nie obudził Czokołda. Podniósł głowę. Za nim stał stary, siwy, z obnażoną prawie z włosów głową, słusznéj postawy, z brodą długą białą, w czarnéj kapocie z pasem czarnym mężczyzna, który obie ręce razem z czapką trzymał na lasce oparte. Oczy jego wlepione były w modlącego się Czokołda. Postać to była poważna, surowa, piękna mimo bardzo podeszłego już wieku, pełna energii razem i słodyczy. W téj chwili jednak zmarszczona brew, zacięte usta, sfałdowane czoło zdradzały wewnętrzne jakieś oburzenie. Nawykły snadź panować nad sobą, starzec miarkował się, walczył, starał się uspokoić, potarł kilkakroć dłonią po czole, potargał wąsy długie, westchnął, wyprostował się i czekał. Zajął wszakże takie miejsce u wnijścia do kościołka, iż go wychodzący pominąć nie mógł. Pochwycony klęczącym Czokołd zerwał się na nogi, wstał, gniew mu oko zapalił, rękę na szabli położył i wprost skierował się ku drzwiom. Szedł tak jakby przed sobą nie widział nikogo i dumnie pominąć miał starca, gdy ten wyciągnął rękę żylastą i chwycił go za ramię. Szlachcic odwrócił się groźny, jakby go nie znał i nie rozumiał co to znaczy, ale słowa nie rzekł, zaczepkę odepchnął milczeniem, ręką wstrząsnął i miał iść daléj.
— Czekaj waćpan, z cicha odezwał się stary: to dom Boży, tu się rozmówić nie możemy, ale potrzebuję z nim parę słów pogadać.
— Ja z waćpanem nic do mówienia nie mam, ofuknął Czokołd i postąpił krok daléj.
Stary odwrócił się i szedł za nim milczący. Gdy się znaleźli w dziedzińcu, nieznajomy postąpił doń żywo.
— Musimy się rozmówić, mości panie! zawołał stanowczo: choćbyś się na mnie gniewał... to mi wszystko jedno; ludzie i bić się z sobą mając, na pytania odpowiadają. Po co tu waszmość przybyłeś? czego chcesz?
— A waszmości co do tego? rozśmiał się Czokołd. Ciekawość niepotrzebna, jam nie student a waść nie prefekt, żebym mu się tłómaczył... Co to jest?
— Mości panie, groźnie przerwał mężczyzna: mówmy po ludzku... Możeby się znalazły środki prawne postąpienia z waszecią inaczéj... Mówię do was po ludzku, raczcież mi dać odpowiedź.
— Czy żeby do kościoła przyjść, potrzeba u was pozwolenia?
— Tak! tak! nabożny świętoszku... do kościoła! a po cożeś zagadnął starościnę?
— Powtarzam, co wam... co wam do tego? wybuchnął Czokołd.
— Jestem starszym sługą starościny, niemal jéj opiekunem z dawien dawna, począł stary; wiesz o tém waszmość dostatecznie, porządek tu wszelki do mnie należy.
Na to Czokołd nacisnąwszy czapkę na uszy odpowiadać już wcale nie chciał, odwrócił się i z wolna szedł ku bramie dziedzińca, ale stary nie śpiesząc krok w krok za nim postępował.
— Słuchaj waćpan, rzekł: bannitą jesteś, mogę cię ująć i uczynić z tobą co mi się żywnie podoba; nie draźnijże mnie i nie przywódź do ostateczności, stój i gadaj kiedy proszę.
— Albo ja ci to bronię wziąć mnie jako bannitę, a choćby popróbować co gorszego? No, próbuj! rzekł śmiejąc się gorzko Czokołd i odwrócił się ku niemu.
Zapaśnicy stanęli przeciwko sobie, stary podparł się na kiju, Czokołd drżącą ręką szukał rękojeści szabli i śmiał się.
— Po coś tu przybył? po co? zawołał starzec z powagą. Małośmy przez ciebie cierpieli! Dosyćeś dojadł nam. Wyniosłeś się nareszcie, myślałem...
— Aha! żem już może zdechł! przerwał Czokołd, a tu na nieszczęście żyw staję po wielu latach! Prawda, to niemiła niespodzianka?
— O! wcale niemiła! coraz gniewniéj poczynał stary; czego waćpan chcesz od starościny? Nie dowoliś jéj jeszcze życia natruł? Pokutować nie dajesz spokojnie. Czego chcesz? mów... odkupimy się od waści, byle go oczy nasze nie widziały.
Na ten wyraz: odkupimy się — zadrżał cały Czokołd, dobył z kieszeni kiesę pełną złota, podniósł do góry i potrząsł przed oczyma starego, miotając się...
— Myślicie, żem do was po pieniądze przyszedł? zapytał. Nie łaknę ich, nie łaknąłem nigdy... żadném złotem okupić tego nie potraficie, coście mi uczynili...
— My! wam! człecze złéj wiary! zakrzyczał stary laską bijąc w ziemię... My! wam! A jakiż stosunek was z nami łączy? Intruzem wlazłeś pod dach, a ile razy nogę na próg postawiłeś... nieszczęście szło za tobą.
— Słuchaj, mospanie podstarości, począł zbliżając się ku niemu Czokołd: nie żartuj ty zemnie, ani myśl, żebym ja się hałasem twoich słów dał zastraszyć. Ja tu przychodzę, bo mam pewne prawa...
— Jakie, u stu tysięcy! krzyknął gniewnie podstarości — prawa? jakie? jakie?
— Myślisz, że nie potrafię ci ich powiedzieć! hę? Starościna była moją narzeczoną, pół roku nosiła mój pierścień na palcu.. Wykwitowaliście mnie potém... prawda, znękali, przepędzili, poszła za mąż... alem się znalazł po ślubie... mości podstarości.
Zaczął się śmiać.
— Zemściłem się na tym, co mi bogdankę odebrał... Wiesz przecie historyę domu, — bo stałeś w progu, gdy się to działo... Hę! Owdowiawszy starościna chciała złe naprawić, oddając mi rękę, do któréj miałem większe teraz prawa, nie dopuściła familia... hę? Ale ona może kochała, choć zdradziła... tylko serce diable było płoche, bo gdy mnie nie było, kochała innych i trzpiotała się...
— Milczże... potwarco! zawrzał podstarości drżący z gniewu: będziesz mi tu jeszcze zbóju jakiś na niewinną kobietę rzucał oszczerstwa...
— A! niewinną kobietę! zaśmiał się Czokołd: mój podstarości, mów ty to sobie komu chcesz, ale przynajmniéj nie mnie...
Starzec jakkolwiek usiłował panować nad sobą, bladł i tracił cierpliwość.
— Właściwie gdyby nie ty, stary stróżu nasadzony przez familię, żeby się jéj krzywda na majątku nie stała... byłaby poszła za mnie.
— Tego się nie powstydzę, żem słabą kobietę od waści uratował — przerwał podstarości — od dziecka ją prawie wynosiłem na rękach, nie dziw, żem kochał i ratował... Na mojém sumieniu tylko cięży, żem prześlepił i dopuścił waszeci choćby zbliżyć się do niéj, choć spojrzeć na nią. Są wężowe wzroki zatrute... a takim był wasz...
Starzec westchnął głęboko...
— Och! mój podstarości — ironicznie odezwał się Czokołd — nie frasuj się tak z sumieniem swém... mógłżeś téj płochéj kobiety dopilnować? hę? i dawszy jéj starego męża? Nie dostrzegłeś mnie, nie widziałeś pana podskarbiego, nie domyśliłeś się wojewodzica, nie był ci podejrzany ani ów, ani drugi, a wszyscy mieli łaski u jejmości...
— Milczże! żywy bezwstydzie! rzucając się ku niemu rzekł stary. Szanuj tę, którą powiadasz żeś kochał... milcz!
— No! no! przecie sami jesteśmy, a ty ją tak dobrze znasz jak ja — spokojnie dodał Czokołd. Gdybyście ty i dwóch księży nie trzymali jéj na uwięzi przed ołtarzem, i nie straszyli piekłem, i nie obałamucili jéj głowy, jeszczeby ona bryknęła... ale straż, jak widzę, dobra...
— Gadaj sobie co chcesz — straż taka, że ani ty, ani żaden podobny truteń się nie dociśnie... rzekł z passyą podstarości.
— E! ja... mniejsza o to, dziś nie jestem niebezpieczny, rozśmiał się Czokołd... pilnujcie jéj tylko od młodszych...
Podstarości w gniewie targnął się za poły czamary i rzucił jakby chciał wpaść z kijem na Czokołda, a ten roztropnie mu się cofnął, pokłonił i powoli począł iść ku karczmie poświstując.
Snadź jednak podstarości tak go wypuścić nie mógł, pośpieszył zaraz za nim, i dognawszy a zrównawszy się, podjął na nowo rozmowę:
— Mam waćpanu jedną rzecz powiedzieć, warta posłuchu... Waćpan mi się tu z jakąś rachubą kręcisz... wypatrujesz... potrzeba, byś wiedział, że ja czuwam, że pókim żyw, nie macie tu co robić, i gdybyś się waść drugi raz śmiał pokazać, dalipan imać go i do sądu dostawiać nie będę. Zrobię polowanie jak na wilka i w łeb palnę. Wieży nawet nie będę siedział za to, boś bannita.
— To wszystko dobrze, panie podstarości — rzekł wzgardliwie Czokołd, ale czy myślicie, że ja już ani naboja nie mam? Przecię taki człowiek jak ja nie będzie się wahał bronić, wiedząc co go czeka.
— Ja zginę, dobrze, ale waszmość też po świecie chodzić nie będziesz... no... Nie uwijaj że się tu i ruszaj zkądeś przybył.
Coraz szybszemi krokami szedł Czokołd nie odpowiadając, tak, że nie mogąc za nim nadążyć, podstarości ostatnie słowa domówił z daleka, stanął, patrzał długo na uchodzącego, i przeprowadziwszy go oczyma do gospody, z wolna smutny powrócił do domu... Wieczór był szary, gdy wchodził na dziedziniec... chłopak w bramie nań czekający wezwał go co żywo do starościny. Jeszcze nie zupełnie uspokojony, powoli poszedł z nim mrucząc podstarości. Dwór to był zaprawdę osobliwy, i jak z dala na klasztor wyglądał, tak też wewnątrz do innych wiejskich a szlacheckich nie miał podobieństwa. Począwszy od sieni urządzony był w istocie po klasztornemu; ogromny krzyż z figurą starodawną Chrystusa wisiał na ścianie, a u nóg jego dzień i noc paliła się lampa. Ściany zresztą były nagie, tylko w jednym kącie zegar stary w ciemnéj szafie z godłami pobożnemi szczupłe miejsce zajmował. Nad wszystkiemi drzwiami, których ztąd wychodziło troje do innych komnat, stały napisy z Biblii starego i nowego zakonu. Podstarości skierował się średniemi drzwiami do sali pustéj jeszcze, któréj okna wychodziły na ciemny ogród... Na tle drzew wprost naprzeciw ogromny drewniany krzyż zajmował miejsce wydatne. Obok niego dwie drewniane malowane jaskrawo figury Matki Bozkiéj i Ś. Jana, składały z nim razem rodzaj Kalwaryi, otoczonéj bukszpanowym płotkiem i kwiatami. Komnata owa bawialna miała też pozór surowy i smętny; krzesła, ławy, siedzenia okrywała włosień czarna. Na ścianach kilka obrazów wystawiało Ecce Homo, Matkę Bolesną i straszliwe męczeństwo Ś‑go Erazma. Na półkach po kątach leżały agnuski, stały krucyfiksy i godła różne religijne ze szkła, porcelany i bronzu. Tu także nie zbywało na napisach, przypominających życia znikomość, grzech i pokutę. Gdy podstarości wszedł i drzwi za sobą zamknął, dzwonek dał się słyszeć w dalszych pokojach, drzwi jakieś otworzyły się gdzieś prędko i zamknęły, i weszła młoda osoba ubrana szaro, krojem zakonnym, ze spuszczonemi oczyma, nieśmiałym głosem prosząc przybyłego do starościny. Poszedł więc za nią przez jeden jeszcze pokój, w którym stał klęcznik i paliła się lampka na rodzaju ołtarzyka domowego, do sporéj komnaty, snadź sypialnéj starościny. Tu aż do kotary wszystko było czarne, ściany obite kirem, stół osłoniony suknem jak całun wyglądającém z białém bramowaniem. Za stołem, którego środek zajmował stos ksiąg z klamrami do nabożeństwa, siedziała starościna, któréj twarz teraz przy blasku zapalonych właśnie dwóch żółtych świec woskowych, wyraźniéj dojrzeć było można. Nosiła ona ślady piękności zniszczonéj jakby burzą gwałtowną... oczy wypukłe, prześliczne, zapadłe były i otoczone ciemnemi plamami, usta wciśnięte, zesznurowane, marszczkami się w dół przedłużały... biała twarz, delikatna, przejrzysta, mimo wymuszonego spokoju drgała jeszcze jakby resztkami wielkiego wzruszenia. Wstała zobaczywszy podstarościego, ruchem ręki odprawiła sługę, która się cofnęła kłaniając nizko, potém przeszła się razy kilka po komnacie, przystąpiwszy blizko do starca, spytała:
— Widzieliście go?
— I mówiłem z nim...
— Cóż? co? czego chce?
— Zawsze ten sam... Podstarości ręką rzucił. — Zagrozić musiałem...
— Żądał czego?
— Urągał tylko... widać próbował, czy się zobaczyć nie może.
— Po cóż tu przybył? nie mówił? poczęła starościna.
Starzec milcząc ramionami dźwignął: — Niech jaśnie pani będzie spokojną, uciecze on i nie pokaże się więcéj choć zuchwały; wie on, że bannitą jest i że ja go nie poszanuję... Starliśmy się nieźle, aż uciekł.
— Odjechał?
— Nie — zdaje mi się do gospody tylko uszedł...
— To źle, cicho zawołała starościna: jam się pomiarkowała — jego należało wpuścić i mnie się saméj z nim rozmówić.
— Uchowaj panie Jezu! przerwał podstarości: ani on wart tego zaszczytu, aniby to dla pani było z dobrém... Żadnego nie ma pomiarkowania w mowie... złość i żółć w nim gra...
Potrząsł głową.
— Ja wam powiadam, że chłodno, rozważnie trzeba było tu prosić; możeby mnie zobaczył, życie moje... posłyszał słowo... możeby się nawrócił.
Podstarości się uśmiechnął.
— On, nawrócił! ten człowiek dawno Boga w sercu nie ma... i nigdy go mieć nie będzie.
— Nie mów tego, przyjacielu, smutnie ozwała się starościna — nie mów, są cuda łaski, są nawrócenia największych złoczyńców i niedowiarków... przecież i mnie grzesznicę niegodną pan Bóg skruchą natchnął, a ja czuję w sumieniu mojém żem winna może téj rozpaczy z któréj on doszedł do bezbożności... Mnie więc należy choć spróbować skłonić go do nawrócenia, do pokuty...
Surowym wzrokiem zmierzył sługa stary swa panią, któréj głos cichł gdy to mówiła...
— Niech sobie pani nie pochlebia, ażeby cud miał się stać nad nim... zatwardziały to złośnik... a napróżno słów szafować nie warto. Któż wie coby on z tego uczynił, gdyby był przypuszczony i przyjęty... zabiłby może... Ala nie! nie! przerwał podstarości, o tém nie ma co mówić.
— Ja się go boję... jabym go słowem może udobruchała i odprawiła; dla tego, zdaje mi się, że należałoby go prosić.
— Ale po tém co z nami zaszło! jam mu szubienicą zagroził! rozstaliśmy się wyzywając! zawołał stary: to być nie może.
Starościna ręce załamała.
— On będzie się mścił.
— Niech próbuje, stanowczo odezwał się podstarości; ja za to odpowiadam, że nam nic nie zrobi. Pokusa go tu jakaś przyniosła, ale zobaczywszy, iż nic nie wskóra, pójdzie na skręcenie karku.
Rękę z chustką przyłożyła kobieta do oczu, pomyślała chwilę i dodała:
— Poszléjcie po niego... ja go widzieć chcę, ja się boję.
— To być nie może, odparł stary: właśnie pomyślałby, że się go pani boisz, a to być nie powinno.
— Mój stary przyjacielu...
— Być nie może.
— Ja proszę cię.
Podstarości się skłonił.
— Niech pani nie wymaga tego odemnie.
— Dwa słowa mu powiem.
— Ani jednego, pani starościno, dodał stanowczo stary. Jeżeli moja powaga mała, wezwę ojca Ksawerego, niech on sądzi.
Starościna poszła do stołu, siadła, zakryła oczy, spuściła głowę, i ciche łzy połykając, skinieniem odprawiła podstarościego, który chwilkę postał w progu chmurny i wyszedł cicho.
Już była noc, gdy Czokołd przebłądziwszy czas jakiś koło dworu, wrócił do gospody, rozrachował się z gospodynią, zapłacił, i chociaż mu ta odradzała podróży nocnéj, konia osiodłał, postanawiając jechać natychmiast. Nawet głupawy syn gospodyni, łamanym językiem, jąkając się usiłował mu wytłómaczyć, że nie pora jeździć nocą, że drogi są złe, niepewne, że zabłądzić łatwo, że wilki się włóczą.
Na to wszystko nie rzekłszy słowa, Czokołd kłapouchemu siodło narzucił, podpiął go, i nie czekając nawet księżyca, który miał wejść za jaką godzinę, karczmę opuścił. Żydek z przerażeniem przeprowadzał go oczyma, wyszedł za nim na próg, i póki tylko w mroku mógł go widzieć, gonił wzrokiem, podziwiając odwagę, z jaką się w podróż udał nieznajomy. Wniósł nawet z téj wyprawy w niewłaściwéj godzinie, iż bodaj czy nie było w człowieku i myślach jego czegoś złego. Zadrżał, zatarasował wrota i powrócił do izby przelękły widmami, które wywołał.
Czokołd, który już z kłapouchym bliższą zabrał w drodze znajomość, puścił mu z razu cugle, będąc prawie pewien, że drogę do domu znajdzie, nawet że tą samą się skieruje, którą tu przybyli przez lasy. Nie omylił się w rachubie: koń prychnął parę razy, głowę podniósł i kłusem miernym puścił się w istocie małemi ścieżynkami ku lasowi. Noc była ciemna jeszcze, chociaż księżyc czerwony wychodził już z za krawędzi przeciwległych borów, ale nie świecił. W gąszczach koń się instynktem musiał kierować; zwierzę wszakże ma w takich razach więcéj jednym od człowieka zmysłem. Wola jest u niego w takim związku ze wszystkiemi władzami, iż cudów dokazuje nie rozumując wcale, samą własną siłą, w któréj się wszystkie inne skupiają. Koń, który raz tylko przeszedł tę drogę, szedł nią napowrót machinalnie, czuł dom i chciał doń powrócić, nie mógł zabłądzić. Czokołd, który snadź z dawnych czasów znał i pomniał okolicę, nie kierował nim wcale więcéj niż przez godzinę.
Rozjaśniło się też i gdzie niegdzie smuga księżycowych promieni wskazywała wnętrze boru. Tak przybyli do wysokiéj mogiły na rozdrożu. Był to stary kurhan zwany Wisielcem, o którym różne chodziły powieści. Nie było na nim krzyża, tylko kupa kamyków i gałęzi rękami pobożnych i przesądnych ludzi narzucona. W lewo szedł gościniec, którym potrzeba było jechać czas jakiś ku Ćwikłom, nim się mniejszą wziąć miało drożyną. Koń też zwrócił się na lewo, ale go Czokołd targnął i na prawo zawrócił. Między jeźdźcem a koniem była chwila jakby sporu niemego; kłapouchy, który miał dotąd zdany na siebie kierunek podróży, upierał się przy drodze do domu, Czokołd chciał na prawo. Przekonawszy się, że to nie było omyłką, ale stanowczą wolą pana, posłuszne zwierzę poszło na prawo, zwolniwszy jednak kroku, aby okazać, że nie jest zgodne z obranym kierunkiem.
Szersza to była droga i lepiéj oświecona, a kłapouchy wiedzieć musiał, że prowadzi do Murawy. Murawą zwano osadę leśną kilka chat zawierającą, zamieszkaną przez Mazurów, którzy tu niegdyś wypalali potaże. Część jednak boru na to przeznaczona, dawno już była wyrąbana i zniszczona, a dawni potażnicy zmienili się w rolników, i wydarłszy sobie kawałki pól, na tych niwach gospodarowali, utrzymując się więcéj z chowu bydła i leśnych kradzieży, z myśliwstwa i furmanek, niż z lichych zbiorów, jakie zagony dać mogły.
Murawa stała na samym skraju rozległych lasów należących do Ćwikłów; ale też dalsze ciągnęły się sąsiedzkie, w których ten niebezpieczny kolonista plondrował ze strzelbą i siekierą. Kilka chat trochę wygodniejszych niż włościańskie, składało osadę, stały one jednak odrębnie, aby do wioski zwykłéj jak najmniéj być podobne. Wydarte do koła ogrody, na których gdzie niegdzie zostały dęby stare, otaczały rozrzucone domowstwa i zabudowania. Jakkolwiek wsi nie było blizko, ubóztwo osadników i mała ich liczba nie znęciły tu żadnego szynkarza i gospody nie było. Późną już nocą dojechał do Murawy Czokołd, księżyc w pełni podniosłszy się oświecał dosyć malowniczy widok tych chat poprzeplatanych staremi drzewy. W niewielu oknach świeciło się jeszcze, a szlachcic był o kilkoro staj od budek, gdy już wszystkie psy ujadać, szczekać i wyć na niego zaczęły. Co żyło więc i nie spało powychodziło na progi, wiedząc, że psi instynkt nie zawodzi nigdy, i albo się wilki włóczą, albo ktoś jedzie. W nocy rzadko bardzo się tu ważył obcy, a swoi wszyscy jakoś byli w domu.
Od kraju lasu nad drogą stała chata z ganeczkiem, porządniejsza nad inne, ocieniona gruszą i otoczona sadkiem. We drzwiach jéj widać było mężczyznę w koszuli, który wsparłszy się ręką o uszak, ciekawie wyzierał. Przed tą właśnie chatą zatrzymał się Czokołd.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków!
— Czy nie mógłbym spocząć tu, bom się w lesie zbłąkał, odezwał się podróżny.
Na te słowa wyszedł od progu ów mężczyzna i ostrożnie zbliżył się do jeźdźca, ale mimo jasnéj nocy trudno mu było dojrzeć rysów twarzy przybyłego.
— Hm! zapytał, a zkądże to i dokąd panisko jedzie?
— Wracam do Ćwikłów.
— Do Ćwikłów?... a toć ja znam tam wszystkich.
— Ale ja świeżo tam przybyłem.
— No! no! i tak się pan puściłeś nocą przez lasy?
— Abo to się człowiekowi bać lasu i nocy?...
— Tać, odparł mężczyzna w koszuli. A co się tycze spoczynku, gdzież to tu u nas kąt znaleźć wygodny?
— Nie ma karczmy?
— A po co nam to? zaśmiał się mężczyzna.
— Konisko dosyć zmęczone, a i człekby też spoczął; za gościnność i kłopot toćby się wynagrodziło.
Słuchający gospodarz na te ostatnie słowa ramionami ruszył.
— Człek się tam nie łakomi na grosz zarobiony na podróżnym, a byleś się pan obszedł tém czém chata bogata... prosimy. Moja żona nie śpi, ogień rozpalimy...
— A konia jest gdzie postawić?
— Miałem ci ja swoich parę, to się teraz na jednego miejsce znajdzie.
Wtém popatrzał na szkapę i dodał:
— Toż to kłapouchy?
— A kłapouchy.
Poznawszy konia, zaraz się inaczéj zakrzątnął i ochoczo ujął go za uzdę kolonista.
— Osobliwsza to rzecz! odezwał się: wszak ja pana pewnie nie znam i w życium nie widział, a głos to tak mi gdzieś znajomy...
— Zwyczajnie, podobny do jakiegoś innego, mój dobrodzieju.
— Może to być.
Czokołd zsiadł, a gospodarz konia wziął i wskazał stajenkę.
— Niech go pan tu postawi u żłobu, siano jest, a ja pójdę do żony, żeby też czém przyjąć jegomości.
I nie czekając odpowiedzi, pobiegł zaraz do chaty zwiastować wielką nowinę. Nim podróżny konia opatrzył, kulbakę mu zdjął a derkę przywiązał, nim się zebrał przyjść niosąc siodło z sobą, już w ubogiéj chacie gotowe było wszystko na jego przyjęcie. Domek to był ubogi, ale chędogi, na wzór wiejskich chat pobudowany, ale od nich schludniejszy. Czuć tu było budnika, który się niemal za szlachcica uważał, a często też był podupadłym szlachetką. Więc stołki zastępowały ławy, były obrazki na ścianach, szafa dla sprzętu, stolik porządnie nakryty, i — coby zdziwić mogło — na ścianie wisiała skrzypeczka obok staréj strzelby kłakiem zagwarantowanéj na panewce od wystrzału. W lecie musiała ona zawsze być nabita, a że dzieci mogły ruszyć, na panewce tylko podsypki brakło. Była i torba borsucza myśliwska i róg nawet.
Gospodarz, nie młody już widocznie człowiek, trochę poszpakowaciały, stary był latami, ale ruchem, humorem, głosem, nawet wyrazem twarzy, wydawał się o wiele młodszym niż był powinien. Natura to była snadź gorąca i hartowna razem: chudy, żylasty, opalony, oczka świecące, usta uśmiechnięte, ruchy żywe i niespokojne.
Z alkierza wychyliła się z głową zawiązaną chustką kolorową, żona snadź gospodarza, nie stara jeszcze, ale wyglądająca znacznie więcéj zmęczoną i wyżytą niż mąż. Piękne dosyć rysy twarzy jéj zwiędłe były i powleczone jakiémś cierpieniem.
— Gabryś? co to jest?
— A co ma być! Ot! ogarniéj się, bo gościa mamy.
— O téj porze?
— A jużciż... musimy go przenocować.
— A gdzież?
— Juści w pierwszéj izbie mu naścielem, choćby siana na stole... ale mu się trzeba dać posilić...
— Jeszcze czego! czém posilić! Chleb czerstwy, zawołała żona, jaja bodaj czy się znajdują... ser nie wiem czy jest... mleko skwaśniało... Dasz mu wódki i chlebem zakąsi... tego dosyć.
— Cyt. Magduś! cyt... oto idzie... coś pańskiego i z Ćwikłów; a coby za djabeł ztamtąd był nowotny, żebym ja go nie znał i o nim nie wiedział?
Świeca się już paliła w lichtarzu żelaznym, gdy wszedł Czokołd. Ciekawa kobiecina narzuciwszy fartuch na ramiona patrzała. Powtórzyło się przywitanie. Gabryś prosił siedzieć, ale gdy podróżny zdjął czapkę a on mu w oczy spojrzał, czegoś drgnął. Rzucili oczyma z Magdusią na siebie, oboje nieznacznie ruszyli ramionami; widać było, że coś żywo ich ciekawość obudziło, bo Magdusia mimo stroju wieczornego wysunęła się z alkierza. Czokołd siedział tak, że mu blask świecy wprost na twarz padał, podparł się na ręku i zamyślił. Kobieta przystąpiła niby zdumiona i przestraszona do samego stolika, oparła się na nim i starała się podróżnemu bliżéj przyjrzeć.
— A pan dawno w Ćwikłach? spytała.
— Ja? od kilku dni w gościnie, przybyłem ze stolnikiem.
— A! a! to pan pewnie, co mu, powiadają, życie od zbójców ocalił?
— Zgadliście, rzekł Czokołd, ja sam.
I westchnął.
— I mieszkać tu pewnie będziecie? potrząsając głową odezwała się kobieta.
— Może jakiś czas, rzekł Czokołd.
Zbliżył się też i gospodarz, którego twarz ożywiona rozmaite wyrazy przybierała z kolei. Nienawykły był snadź kryć się z myślą i uczuciem, więc mu one zaraz pisały się dobitnie w oczach i ustach. Zdawał się zdumiony, przerażony, uradowany, niedowierzający i niecierpliwy. Prawie to samo uczucie zdradzało oblicze Magdusi.
— Jak Boga mego kocham, szepnęła cichuteńko pochylając się do męża: podobniuteńki...
— Ja to z głosu zaraz... poznałem.
Zamilkli. Czokołd tymczasem poziewał niby zmęczony.
— Panu się pewnie i posilićby chciało, rzekł Gabryś, a tu u nas w nocy tak prawie jak nic nie ma. Żonaby jaj zgotowała, ale nim ogień nałoży, nim woda zawre...
— Dajcie mi suchego chleba i soli, rzekł Czokołd.
— To możeby wódki kieliszek?
— Dobrze, daj wódki.
Gabryś skoczył do szafy, wydobył flaszkę, wytarł czarkę graniastą z zielonego szkła i postawił je na stole.
— Pijże waszmość jako gospodarz do mnie, rzekł Czokołd.
Gabryś skłonił głowę, przyjmując tę atencyę z uśmiechem, bo wódki inaczéj nie śmiałby był pić, bojąc się żony, a dosyć ją lubił. Magdusia się też skrzywiła, widząc jak skoro bierze się do kieliszka. Nalał pełny i skłonił się:
— W ręce wasze...
Czokołd głową kiwnął i kieliszek nalany ujął, popatrzał na Gabrysia i rzekł cicho:
— Żeby się nam dobrze działo! Za wasze zdrowie.
— Jak Boga kocham! szepnął do żony gospodarz: te słowa wyrzekł, co tamten zawsze zwykł był mówić gdy pił.
— To on! mruknęła Magdusia.
— Nie, czekaj jeszcze, onby się do Ćwikłów nie ważył. Nie może być...
Szepty ich przerwał Czokołd pytaniem:
— Jakże tu ichmość na tych budkach żyjecie?
— At! at! bieda biedę goni, rzekła rezolutniejsza żona: albo to życiem nazwać można, mój panie?... Aby do końca, wlecze się życisko z kamienia na kamień, miły Jezu... co rok to gorzéj. Byłoć nam tu lepiéj, dodała, za dawnych, a teraz! żal się Boże! Niby to stolnik dobry człowiek, ale on sobie dobry i swoim. Nie ma czasu wejrzeć, ekonomowie robią co chcą, a tym za każdą rzecz trzeba się opłacać jeśli nie groszem to prezentem. Za dawnych, kiedy jeszcze nasz dziedzic pierwszy siedział, wcale co innego było, bo ten i sam we wszystko wejrzał, i sam każdą rzecz zrozumiał, i nad ludźmi miał politowanie. A teraz...
Gabryś przerwał żonie.
— Już to prawda, zaczął, że ledwie człek żyje. Chcieli nam strzelby poodbierać pod pozorem, że się czasem lisa ustrzeli albo zająca... ledwiem swoją uratował, aby się było czém od wilka obronić. Myślę, że gdyby mogli, i skrzypceby odebrali, aby człek nią na chleb nie zarabiał, a czynsz trzeba dać, nic nie pomoże. Za dawnych...
— A ktoż tu był dawniéj? spytał Czokołd.
Oboje gospodarstwo posłyszawszy pytanie zdziwili się i zamilkli. Czokołd nie czekając odpowiedzi, odezwał się zaraz:
— Żebyście mi dali kul świeżéj słomy, tobym sobie płaszcz podesłał i wam do snu nie przeszkadzał.
— Słoma jak słoma, ale siana suchego para wiązek się znajdzie, rzekł Gabryś.
Ruszył się do proga, ale mu się odejść nie chciało, twarz podróżnego ciągnęła go jak zagadka, głos jego męczył.
— A pan z daleka? spytała kobieta.
— Ja? z drugiego końca świata, rozśmiał się Czokołd smutnie. Zasłyszeliście wy kiedy o Spiżu?
— A gdzie to jest, za morzem? spytał Gabryś.
— Nie, na granicy Węgier.
— No! toć kawał, choć z Węgier też do nas z olejkami przychodzą.
— A pan tam dawno? szepnął Gabryś.
— Będzie lat dwanaście.
Trącili się łokciami.
— Słyszysz! zawołała kobieta, jak obszył. Ino ty już nic nie mów, a daj mi się rozgadać, ja dojdę.
I poczęła głośno, patrząc mu w oczy:
— Pan tu wprzódy nigdy nie bywał?
Czokołd mimo smutku na pół się uśmiechnął. Uśmiech ten pochwyciła kobieta i z krzykiem zawołała:
— Jak Pana Boga kocham, pan Jan!
Gabryś rzucił się ku niemu.
— Jam go poznał po głosie... Panicz! panicz!
— Cicho! na Boga, cicho! odezwał się Czokołd; może kto ciekawy słuchać pod oknem.
Ale oboje gospodarstwo cisnęli się już do niego z gorącością ludzi, w których serce wspomnieniem odżyło. Magdusia chciała go w jedną, Gabryś w drugą rękę całować.
— O Jezusie ty mój! co to się z nas musiało porobić, kiedy pan tak, nie mówiąc złego słowa, postarzałeś.
— Cicho! cicho! rzekł Czokołd: wszyscyśmy zarówno posunęli się, a wy mniéj niż ja.
Magdusia machinalnie poprawiła chustkę na głowie i westchnęła.
— Wam ten czas przeszedł na własnym zagonie, w waszéj staréj chacie; ja nie miałem domu, byłem i jestem włóczęgą... lepsza jeszcze była wasza dola od mojéj doli.
Oboje gospodarstwo płakali.
— Umyślniem do was zajechał, rzekł Czokołd, ale nie trzeba, by o tém ludzie wiedzieli; jutro do dnia ruszę... nie mówcie o mnie nikomu, o głowę idzie.
— Bądź pan spokojny, odezwał się Gabryś: toć ja panu tego mówić nie potrzebuję, że życiebym za niego dał. Ale po co to było przyjeżdżać? żyje tylu co was poznać mogą, a jak nie poznać, to po podobieństwie do starego się domyślić.
Czokołd ręką rzucił.
— Po co było przyjeżdżać? powtórzyła Magdusia.
— Nie jam chciał, los kazał, mówił szlachcic. Pan Bóg gdy chce człowieka użyć za narzędzie, wyrwie go choćby się pod ziemię skrył. Tak i zemną... Tyle lat minęło, w sercu się zabliźniły rany... Jednéj nocy wracając późno do najętéj chaty, słyszę krzyk, poleciałem nań, przybiegam, cygani szlachcica napadli... wyratowałem, kogoż myślicie? tego... tego, do któregobym był rad sam strzelił. Ale stało się, ujął mnie sercem dobrém, bo człek niezły, a wina na nim ciąży nie z niego.
— Już to prawda, przerwała Magdusia.
— I zabrał mnie tu z sobą gwałtem, aby na miejscu ból, żal, chęć zemsty, wszystko odżyło.
— Mój drogi paniczu, cisnąc się doń szepnął Gabryś: a nuż kto pozna? nuż pochwycą?
— No, chociażby... Życie moje denara nie warte, odparł przybyły, a tego nie będzie, nie! Jam tu był potrzebny, aby się pomścić na nich, dożyję do końca.
— I pan będziesz siedział tam... w Ćwikłach? spytała Magdusia: w tym dworze?...
— Muszę, odparł gość; dość tego, nie mówmy więcéj. Przybyłem do was pozdrowić, westchnąć, bo tyle mi tu zostało przyjaciół co wy i Horpyna.
— A widziałeś ją pan?
— Spotkałem.
Magdusia ręce załamała.
— E! gorzéj! rozśmiał się junacko szlachcic: w miasteczku, pewien jestem, poznał mnie stary żyd... i bodaj nie Łukasz, który na dziada wyszedł.
— A wyszedł, wyszedł, podchwyciła Magdusia.
— Ale z tych żaden nie piśnie, żyd się boi, a Łukasz myśli, że upiora zobaczył. Zresztą...
Machnął znowu ręką.
— Przepraszam panicza, przerwał Gabryś; niech mi wolno będzie powiedzieć, czy pan nie od starościny jedzie?
Czokołd spojrzał na niego i zmilczał.
— Tak! tak! po co to już i mówić! dodał Gabryś. Byłem ja tego pewien... tak jakem pewien, że tam nie puścili... Podstarości i dwóch księży teraz pilnują tam i nikomu przystąpić nie dadzą... Z przeproszeniem, rzekł głos zniżając: gdyby była potrzeba, to jedna Magda tam dojść może do niéj, bo chodzi po lekarstwa i czasem z nią gada. Ale co to się, proszę panicza, zrobiło z téj pani! Aniby jéj poznał ktoby nie wiedział... teraz taka pobożna...
Magda ruszyła ramionami.
— Milczałbyś! rzekła, to dobra pani.
Wszyscy zamilkli jakoś, Czokołd zadumał się.
— Prawda? gdyby było potrzeba, Magdusiu? hę?
— Jużciż dla was w ogień i w wodę... rzekła... Tylko mojego Gabrysia oszczędzajcie, żeby się do wieży nie dostał. Dwóch chłopców, dziewczyna, a wszystko to drobne... samabym sobie rady nie dała.
— Bądźcie spokojni... nic się wam nie stanie, rzekł Czokołd.
Gabryel się ofuknął:
— Ja się też nie boję.
— E! bo tobie aby awantury szukać, dodała kobieta. Na niegobym się powinna poskarżyć paniczowi, bo domu nie pilnuje, młokosa udaje bałamut, a ze strzelbą i skrzypką byle się wyrwał, to go nie doczekać z powrotem. Ja sama z dzieciskami się zamęczam.
Gabryś się rozśmiał.
— O! kocieł garnkowi... zawołał. Niech spyta panicz: czemu to na mnie te skargi? Bo jejmościby się też tryndać chciało, a musi domu pilnować. Teraz to już połatawszy... ale póki oczka się świeciły a buzia różowiała...
— Ot! milczałbyś kłamco! odparła oburzona Magdusia: czernidła prawisz i po wszystkiém... Zmarnowałam się za tobą i tyle.
Czokołd patrzał na oboje, rozśmiał się tylko.
— Wierzcie mi, żeście się dobrze dobrali do pary, i dajcie pokój wymówkom...
— Nie paniczu! jak sobie chce, zawołała Magdusia, a ja taki więcéj od niego warta... to wisus... i żeby choć umiał zestarzeć! ale jaki był, taki został... Jać przecie dość na starość już rozumu nabrałam.
Rozśmieli się z tego naiwnego wyznania. Rozmowa ciągnęła się dłużéj jeszcze, i nie rychło poszli na spoczynek, gdy już wstawać prawie było potrzeba. Po wyjściu Magdy do alkierza, Gabryś pozostał, i po cichuteńku mówili coś z sobą i naradzali się długo. Czokołd podał rękę gospodarzowi, i znać było, iż się o coś ułożyć musieli. Przed brzaskiem dnia Magda poszła krowę wydoić i mleka przygotować; koń stał osiodłany, zdaje się, że i gospodarzowi i gościowi szło o to, aby go ludzie wyjeżdżającego ztamtąd nie postrzegli. Szarzało jeszcze, gdy dawnych przyjaciół pożegnawszy, dosiadł kłapouchego i ruszył wprost do Ćwikłów.
— No, to cie przynajmniéj drugi raz już nie weźmie ochota puszczać się na wędrówkę bez celu — dodał śmiejąc się gospodarz.
— O! nie ręczę — rzekł Czokołd konia oddając — z dziwakiem takim jak ja, niczego być pewnym nigdy nie można...
Wtém wyszła w ganek jejmość, i z porozumieniem kiwnęła uśmiechając się głową Czokołdowi, jakby mu za słowność dziękowała. Chociaż strój był na oko powszedni, łatwo w nim poznał szlachcic, że się wizyty spodziewała, bo poprzypinała nieznacznie do niego co tylko wdzięk jéj podnieść mogło. Nie zbywało jéj na uroku, a że tego dnia chciała być piękną, była znów zachwycającą. Poczciwy mężysko całował jéj rączki, i tą laleczką swą, która mu kwaśne robiła minki, nacieszyć się nie mógł. Przyśpieszono podanie do stołu, pod pozorem, że Czokołd głodny być musiał, a w istocie może dla tego, iż się niecierpliwéj pani zdawało, że gdy obiadu się zbędzie, prędzéj swego jegomości doczeka... Szlachcicowi łatwo było dopatrzyć w niéj oznak niecierpliwości; mąż składał wszystko na powszednie jejmości humory. Ażeby prędzéj pożądanego szambelana zobaczyć, jejmość zażądała po obiedzie przenieść się na ganek, a że żądanie jéj każde było rozkazem, poszli wszyscy z nią razem zasiąść na ławach... Tuman kurzawy zwiastował nareszcie gościa, a Teklunia, która pierwsza go dojrzała, udawała długo, że nie widzi; potém sprzeczała się mocno, utrzymując, że to nie może być pan Grodzki, że niedawno był i t. p.
Stolnik szczęśliwy wyszedł przeciw niemu za wrota; chwilkę tę zużytkowała śmiała do zbytku Teklunia.
— Mój panie, pośpiesznie odezwała się do Czokołda: rób sobie pan co chcesz, a po chwilce musisz mi gdzieś na jakie pół godziny męża odprowadzić... Nie jestem przy nim tak swobodna w rozmowie. Proszę wierzyć, że w tém nic złego nie ma...
Spojrzała mu figlarnie w oczy. Czokołd rzekł grając rolę pokornego sługi:
— A cóżby w tém miało być złego, że się pani stolnikowa chce rozerwać?
— Ale tak... rozerwać — dorzuciła jejmość szybko strzępiąc chustkę w paluszkach... Zawsze jedne osoby, twarze, rozmowy! To niezmiernie nudno... A czy zwieźli kopy? a co tam z sianem? a co Pawełek robi? czy prędko dadzą do stołu?... Cały dzień nic innego nie słyszę.
Czokołd głową pokiwał zupełnie się zgadzając, i rozmowa się przerwała, bo szambelan wchodził.
Bystry postrzegacz byłby niechybnie dojrzał niezwyczajnego rumieńca na twarzy Tekluni, jéj zafrasowania a razem wejrzeń poufnych i pewnych znaków porozumienia. Była wcale nieswoją, ożywioną, gadatliwą, ruszającą się nad miarę, gdy pospolitego czasu w domu czasem przez rodzaj lenistwa z krzesła się poruszyć jéj było trudno. Mąż się cieszył zawsze, że taka była wesoła, i nieskończenie wdzięczen się czuł szambelanowi... Rozmowa z razu ogólna poczęła się od temperatury, wprędce jednak przeszła na projekta budowy i ogrodu w Mieczsługach.
Stolnik tak żywo się niemi zaprzątał, że trudno go było oderwać; Czokołd próżno silił głowę, aby jakiś pozór wynaleźć. Jejmość coraz spozierała nań niecierpliwie, wzrokiem czyniąc mu wymówki za jego opieszałość. Nie wiedząc co począć, począł rezydent z powodu zaprzęgu szambelana coś o koniach, a wszedłszy na ten trop i urodziwszy kwestyę, zaprosił dla sprawdzenia jéj gospodarza do stajni. Poszli we dwóch, a byli o kroków ledwie dziesięć od ganku, gdy Teklunia zmieniając ton przysunęła się do nieszczęśliwéj swéj ofiary, i podparłszy się na ślicznéj rączce sposobem wyuczonym z figur XVIII wiekowi ulubionych, jak Muza na lutni lub Geniusz na urnie, zapytała:
— Czy brat myślał o siostrze?
— A! pani... nie było jednéj chwili, w któréjbym myślą jéj był niewiernym... Ale — przepraszam: brat i siostra... zwykli się nazywać po imieniu?
Teklunia niby się zamyśliła, podrożyła trochę... zarumieniła...
— Ja mojego imienia nie lubię — rzekła, nie wiem dla czego dano mi takie pospolite, prozaiczne...
— Wszakże w mocy pani... siostry — dodał szambelan, nadać sobie jakie się jéj lepiéj podoba. Dla mnie byłoby tém większém szczęściem, zwać ją imieniem, które ja tylko jeden... wiedziałbym i otaczał uwielbieniem.
— No, to niech mi brat sam znajdzie to imię... ale ładne... uśmiechnęła się kobieta.
— Nigdy ono dźwiękiem nie wyrazi jéj wdzięku i uroku — westchnął szambelan... ale jak się pani zda... Astrea?
— Przyjmuję z rąk waszych, dobrze, będę dla was, tylko dla was Astreą... A wy?
— Ja mam także imię pospolite... Wojciech...
— A pfe! zakrzyczała śmiejąc się Astrea... nie mogę.
— Ale Wojciech po łacinie zowie się Albertem...
— Zgoda na Alberta... Oba imiona od jednéj zaczynają się litery.
— Droga Astreo — cicho szepnął szambelan, wpatrując się w jéj oczy... Marzyłem przez cały ten czas tylko o tém, jak jestem szczęśliwy, że tu gdziem nudów wygnania się spodziewał, szczęście takiéj miłości...
— Jak to miłości? brat i siostra? żywo podchwyciła Astrea.
— Miłości braterskiéj — poprawił się szambelan... Spojrzeli na siebie, słowa się urwały, rozmawiały oczy, a wprędce nie wiem już jak do tego przyszło, poczęły rozmawiać ręce...
Pani po cichu uskarżała się na nieznośne swe życie, potém szeptali z sobą jak brat i siostra coraz poufaléj, i sprzeczali się trochę. Astrea opierała się mocno jakiejś rzuconéj idei, potém dała się przekonać, i nastąpiła zgoda zupełna, a gdy stolnik z Czokołdem wrócili rozognieni rozprawą o wyroście szyi i osadzie oczu końskich, stolnikowa siedziała opodal, i bardzo obojętnie, niemal znudzona opowiadała szambelanowi o Pawełku i jego swawolach. Nie mogło być niewinniejszéj rozmowy.
Zda się zapewne niejednemu czytelnikowi spoufalenie to pięknéj pani z emigrantem stołecznym trochę dziwném i za pośpieszném. Namby się ono też wydawało nienaturalném, ale było w ówczesnych obyczajach wiejskich. Mówiono tyle o sposobie życia i kochania w stolicy, iż pięknym paniom zdawało się, że naśladują stołeczne formy taką napastliwą zalotnością, zastosowują się do powszechnie przyjętéj mody. Obawiały się przesadzoną skromnością wydać parafiankami. Żadna z nich, najpłochsza nawet, z wieśniakiem nie byłaby tak łatwo poufałą, ale dla dworaka chciała się okazać — na wysokości wieku... W bardzo wielu nawet razach pozory gorsze były od rzeczywistości; potępiano postępowanie w rzeczy niewinne, a naumyślnie chlubiące się zepsuciem. Tylko poważniejsze niewiasty umiały się oprzeć temu wpływowi mody, i narazić na śmieszność nawet, a nie skazić pozorem lekkomyślności.
Szambelan doskonale zrozumiał swe położenie i pobudki pięknéj pani do pochwycenia go za serce; korzystał też nadzwyczaj umiejętnie ze sposobności spędzenia chwil kilku przyjemnie, nie zapuszczając się myślą w następstwa, jakie to mogło pociągnąć za sobą. Znajdowanie się stolnika, jego dobroduszność i przyjacielskie usposobienie ułatwiało niezmiernie stosunek z Astreą.
Ostatnia część rozmowy brata i siostry wprzód nim dojrzeli powracających ze stajni, w zbliżeniu wielkiém prowadzona, musiała być bardzo tajemniczą, obróciła się bowiem w szepty, a potém nagle pani stolnikowa odsunęła się bardzo zręcznie, szambelan twarz ułożył obojętną i rozmawiali o Pawełka swawoli. Temat ten dozwolił przybyłemu mężowi wnijść zaraz in medias res, i obszernie rozgadać się o niezwyczajnych przymiotach ukochanego dziecka, jego rozumku, jego dowcipie, dobrém sercu i charakterze. Matka milczała, szambelan udawał, że dzieci bardzo lubi, a w istocie ich nie cierpiał. Miał nawet zwyczaj mówić w gronie poufałém, że z niedorosłych istot znośne mu są tylko kurczęta, ludzi zaś woli gdy już ludźmi są w istocie. Ale na ten raz musiał dzieci kochać, należało to do roli jego, nie dla matki, ale dla ojca; Teklunia bowiem choć czasem dusiła czułościami Pawełka, popisując się z macierzyńskiém sercem, większą część dnia wolała go widzieć za drzwiami.
Z toku nowéj rozmowy przyszło do stosunków familijnych.
— Jest to bardzo piękny zwyczaj u nas, odezwał się szambelan: że my wszyscy szukamy przy znajomości węzłów, które wszystkie niemal rodziny z sobą wiążą. W ten sposób cała nasza gromadka jest jakby jedną wielką rodziną. Zaraz też, mając przyjemność bliżéj poznać państwa, szukałem w pamięci, czyby nas jakie pokrewieństwo nie zbliżało. To wiem, iż z familią Piętków pani dobrodziejki jesteśmy skolligaceni; co się tycze pańskiéj, bodaj czy nie przez Szarzyńskich.
— A tak! niezawodnie, śmiejąc się i z duszy radując a za ręce ściskając dorzucił stolnik.
— Ojciec mój, mówił szambelan daléj, przypominam to sobie, miał zręczność nawet służyć czcigodnemu rodzicowi pańskiemu i dopomódz do ukończenia o to nieszczęśliwe nabycie Ćwikłów, które tyle utrapień ich kosztowało.
Czokołd spojrzał i ucha nadstawił.
— Nie nazywam ja nabycia tego nieszczęśliwém, rzekł Kobyliński, i owszem, Ćwikły moje paradne są, tylko to prawda, że z upartym Krajewskim do ładu o nie przyjść nie było można. Musiał je sprzedać, a rozpaczliwie się przy nich trzymał i on, i potém godny synalek jego, który nam dojadł wiele...
Czokołd patrząc na stolnika uśmiechał się dziwnie, na twarzy jego malowała się jakby radość jakaś niewytłómaczona. Wtém piękna pani przerwała, dobadując się o pokrewieństwo z Piętkami, i na tém się już skończyło...
Szambelan wkrótce potém odjechał, zapowiadając, że jak tylko się nieco urządzi u siebie, aby mógł godnie przyjąć miłych gości, zaprosi oboje stolnikowstwo na podwieczorek. Cieszym bojąc się swéj pani, spojrzał ku niéj, a przekonawszy się, że nic przeciw téj wycieczce nie miała, przyjął myśl z widoczną pociechą.
Po odjeździe sąsiada, Czokołd pod pozorem znużenia podróżą, wybrał się zaraz do oficyn, a pani tyle nań była niezwyczajnie łaskawą, że mu tam nawet chciała posłać wieczerzę, czego on jednak nie przyjął. Mimo zmęczenia, całą prawie noc przechodził po pokoju, a nad ranem nierozebrany rzucił się na łóżko.
Stolnik, który posłuszny żonie od roku już musiał osobno zamieszkać w drugim rogu domu, co mu nadzwyczaj było przykro, sam położywszy spać najukochańszego Pawełka, z westchnieniem pociągnął do sypialni kawalerskiéj. Tu przyszli mu jeszcze zdać sprawę z gospodarstwa ekonom, pisarz, gumienny, i bardzo zręcznie odegrali swą rolę, tak, że poczciwemu stolnikowi zdawać się mogło, iż robotę nazajutrz zadysponował. Po ich odejściu został tylko stary sługa, Gomółka, szlachcic, który niegdyś był u ojca stolnika, a teraz nie wiele sam robiąc, domem zarządzał w Ćwikłach. Był to rodzaj marszałka dworu, a razem przyjaciela, któremu wszystko było wolno, który gderał na stolnika za dobroć jego, dawał mu rady i postępował sobie z nim po trosze jak z dziecięciem. Gomółka nie lubił saméj pani, ale się z tém uchowaj Boże nie wydawał; czuła jednak instynktem stolnikowa, że miała w nim skrytego nieprzyjaciela. Każdego niemal dnia gdy chłopiec pana rozbierał, Gomółka przychodził, suknie składał, chłopaka musztrował, meble trochę przesuwał, a z kładnącym się do łóżka pogawędził. Stolnik wiedział, że miał w nim dobrego, uczciwego doradcę. Gomółka rodziny nie miał, niezależny był, bo w sąsiedniéj wsi miał kawałek zastawu, mógł sobie żyć spokojnie na swojém, ale nałogowo przywiązany do stolnika, którego inaczéj nie nazywał, tylko paniczem, albo panem Lambertem, wisiał tu przy dworze, choć mu nieraz dokuczyło.
Stolnik był w bardzo dobrym humorze. Gomółka pochmurny i zamyślony. Chłopcu się dostało za to. Śpiewając kładł się do łóżka pan, a sługa stał z rękami w kieszeniach u pieca, zasępiony.
— Co ci to, mój drogi? tyś coś nie swój? zapytał stolnik.
— Nic mi nie jest, starość jak wieczór zwykle chmurna.
— No — a ja aż śpiewam, takem rad, mój Gomółko — nudziliśmy się tu strasznie na wsi, szczególniéj pani — Pan Bóg na nas wejrzał, mamy z kim pogadać i żyć. Na raz i rezydent i sąsiad.
Gomółka zmilczał, stolnik nań popatrzał, ale z twarzy nic się nie domyślił.
— Cóż ty na to?
— A no — nic — co mnie do tego?
— Jakto? jakto? masz prawo i obowiązek gadać...
— Albo się to na co zdało?
Gomółka milczał.
— Mówże, mów! widzę, że coś masz na sercu.
— No — nic — nic! ale ani mi rezydent ten, prawdę rzekłszy, nie przypadł do smaku, coś mu źle z oczu patrzy, ani ten wyelegantowany fircyk. Co to za towarzystwo dla pana? Ten pan, jak on się tam zowie? Czokołd (bo i nazwisko dobrał sobie niczego), chodzi jakby trupa na sumieniu nosił, a szambelan... e! e!
Przerwał Gomółka i ręką machnął.
— Ja wiem, rozśmiał się stolnik, ty peruki i harbejtla[2] nie lubisz...
— A no, pewnie, bo gdzie kto widział ogon u głowy? ale mniejsza o to... człowiek podobniejszy do przebranéj kobiety, niż do mężczyzny...
— Tak, ale uprzejmy i dobry...
Gomółka ręką machnął.
— I jejmość bawi... rzekł stolnik.
— Jakby pani nasza potrzebowała, aby ją takie fircyki bawiły! — E! e! Na miejscu pańskiém nie bardzobym go do domu nęcił... bo to wiatr zawsze brudu do kąta naniesie...
— Ale dajże pokój! co! co!
Gomółka zwrócił rozmowę.
— Ten drugi znowu... to jakby się od szubienicy oderwał...
— Ty dziś jesteś w fatalném usposobieniu.
— A no, może, to i dobranoc — rzekł Gomółka... Stara głowa... jak stara ruina, zwykle po niéj widma chodzą...
Pokłonił się i wysunął.
Chociaż pan Czokołd nie obiecywał się na długą rezydencyę w Ćwikłach i właściwie przybył tu tylko w odwiedziny, a miał krótko zabawić, po pewnym czasie jednak o wyjeździe już słychać wcale nie było. Cicho i bez umowy rzeczy się same tak składały, że chwilowy gość zasiadł niby rezydent stały. Stolnik mu był rad, chociaż właściwie szlachcic na takiego podręcznego przyjaciela stworzony nie był. Brakło mu jednego z pierwszych warunków: gotowéj zawsze wesołości i pogodnego czoła; zasępiony był, chmurny, a jeśli mu się trafiały wybryki wesołości, to jakiéjś niezdrowéj, niemiłéj i prawie strasznéj. Mimo to poczciwy Cieszym lubił go, może dla tego, iż go żałował, a co dziwniejsza, lubiła go pani stolnikowa, i ilekroć sam na sam z sobą mówili, broniła go przed mężem. Przypisywał to jéj anielskiemu sercu. Szambelan, teraz stały i najpoufalszy przyjaciel domu, szanował go wielce także; za to domownicy począwszy od Gomółki, nie znosili.
Niezawadny był wcale, bawić go nie było potrzeba, wprawdzie i użyć do niczego nie mogli, ale można się było oń nie troszczyć. Jechał lub szedł w las ze strzelbą albo bez niéj, czasem go cały dzień nie było, do przekarmienia nie był trudny, o nic nie prosił — czegoż chcieć więcéj? Po parę dni niknął jak w wodę wpadł, nie opowiedziawszy się i nie tłómacząc co robił, niekiedy po kilka dni bawił u szambelana. Znajomości nowych w sąsiedztwie wystrzegał się zresztą. Parę razy nawiasowo wspomniał, że powinienby na Spiż powracać, a potém znowu jakoś milczał. Stolnik ani namawiał, ani odmawiał, trzymał się neutralnie. Tak czas płynął, a płynął nader szczęśliwie, gdyż czego nigdy nie bywało, prawie od przybycia Czokołda, domowe pożycie stolnikowstwa stało się daleko spokojniejsze, milsze niż kiedykolwiek bywało. Teklunia była w dobrém usposobieniu, nie miała napadów złego humoru, wyglądała pięknie, była zdrowa, a stolnik nie szukając przyczyn téj szczęśliwéj zmiany daléj, przypisywał ją bytności świadka, którego się stolnikowa wstydziła, a równie i ożywionemu teraz więcéj domowi.
W istocie Ćwikły stały się daleko przyjemniejszym pobytem niż dawniéj. Szambelan sam szukając rozrywek, wymyślał je dla drugich bardzo zręcznie. Zapraszano się na podwieczorki do lasu, na przechadzki, na wyprawy czółnami po rzece i stawach, na polowania i wycieczki. W domu czytywano teraz, co dawniéj nigdy się nie trafiało. Grodzki miał piękny talent deklamacyjny, a że grywał w stolicy w teatrach amatorskich, czasem piękniejsze role z francuzkich dramatów powtarzał. Teklunia także zażądała spróbować gry dramatycznéj, i pokazało się, że role namiętne odgrywała jeśli nie z wielkiém wykończeniem, to z nadzwyczajném uczuciem. Stolnik na wszystkich świętych się zaklinał, że pod słońcem większéj nad nią nie było artystki. Miał może słuszność.
Smutna tylko była rzecz, że mimo usłużności, uprzejmości, nadskakiwań szambelana, Teklunia była systematycznie z nim kapryśna, nie zbyt grzeczna, i jakby złe humory spędzić na kimś zmuszona, obrała go sobie za pacyenta, znęcała się nad nieborakiem. Mąż jéj czynił uwagi i starał się o to, aby dlań była delikatniejszą, ale to nic nie pomogło. Szczęściem znowu szambelan, którego już w domu wszyscy, nie wyjmując Pawełka, „szambusiem” zwali, taki był dobry i łagodny, iż się wcale tém obejściem nie obrażał, nie smucił i znosił je z wielką umysłu pogodą. Nie było w początku tygodnia, żeby nie przyjechał parę razy, potém bywał przez dzień, potém znowu rzadziéj i mniéj regularnie, ale w ogóle bez ceremonii i w różnych dnia godzinach. Sama pani tak nabrała gustu do deklamacyi i książek, iż całe dni z niemi trawiła, ale że jéj Pawełek w domu przeszkadzał, słudzy, wrzawa, mąż nawet i t. p., najczęściéj szła sobie z książką do lasku sąsiedniego i tam chodząc czytała, niekiedy bardzo długo — ba! nawet do zmroku. Stolnik nawykły szanować wszystkie jéj kaprysiki, i na ten był wielce wyrozumiały, obawiał się tylko psów albo zabłąkania, ale pani upewniała, że się nigdy nie oddala bardzo od domu.
Pawełkowi i nikomu iść z sobą nie dozwalała, bo jéj to zawadzało. Jeden Czokołd czasem na tych przechadzkach spotykał ją i mawiał, że panią widział.
Miało się już dobrze ku jesieni, liście zaczynały żółknąć na drzewach, ranki i wieczory coraz były chłodniejsze, dni krótsze, lada chwila też jesienny liść, ten co zające z lasu wypędza, i pięknéj pani groził wygnaniem. Może z powodu nawyknienia do przechadzek Teklunia jakoś stawała się coraz smutniejsza. Czokołd mimo złéj pory liczne także czynił w świat wycieczki.
Nie było już tak dalece mowy o wyjeździe z Ćwikłów, że w przewidywaniu zimy naprawiono piec w oficynie i zaczęto mówić o oknach podwójnych. Tymczasem jednego poranku, cale niespodzianie dowiedziano się, iż szambelan zachorował i przysłał po Czokołda, ażeby do niego przyjechał. Sam stolnik byłby się do przyjaciela wybrał, ale w karteczce prosił i zaklinał chory, aby go nie odwiedzano, że potrzebuje wypoczynku przez dni kilka, a pana Czokołda wzywa tylko dla tego, aby go w niektórych pilnych robotach wyręczył. Chociaż tak na oko nieprzyjazna szambelanowi Teklunia, bardzo usilnie na wyjezdném rozpytywała się rezydenta i kilkakroć troskliwemi opatrzyła go radami. Siadł tedy na koń i pojechał naprost wiadomemi sobie ścieżynkami leśnemi, bo się był dziwnie prędko z miejscowością obeznał, czemu powszechnie się też dziwowano.
W Mieczsługach zastał szambelana w szlafroku, bladego, przed kominkiem, bez peruki, z fizyonomią wielce jakoś zafrasowaną.
Wstał na powitanie gościa, prosił siedzieć, a na zapytanie jak się miał, odpowiedział, że trochę się czuje niezdrowym i zamilkł. Dopiero po długiéj wstępnéj rozmowie przygotowawczéj, jakby zebrawszy się na odwagę, szambelan wstał, i zbliżając się do Czokołda, odezwał się po cichu:
— Pan jesteś człowiekiem doświadczonym i dobréj rady. Życzliwości jego, prawdziwie nie zasłużonéj, tyle doznałem dowodów, iż dziś nie wahałem się wezwać go, byś mi jak przyjacielowi powiedział zdanie swe w bardzo delikatnéj sprawie.
Czokołd skłonił się, okazując gotowość do narad. Szambelan siadł i westchnął podpierając się na dłoni.
— Znasz waćpan dobrodziéj życie moje przeszłe? zapytał.
— A zkądżebym je miał poznać? odparł Czokołd. Pytać o nie byłoby niedelikatnie, a dowiadywać się z boku śmiesznie...
— Sądzę też, iżby tu nikt nie mógł nawet objaśnić o mojéj przeszłości, bo nikt tu jéj nie zna, a nawet ludzie moi niewiele o niéj wiedzą. Zwierzę się panu, abyś lepiéj ocenił położenie moje...
Czokołd znowu skłonił głowę w milczeniu. Szambelanowi szło trudno, namyślał się.
— Sądzę, iż po mém wychowaniu już znać, że je dokończyłem za granicą, począł powoli; następnie ciąglem był przy królu w stolicy. Przyznam się panu, iż ten tryb życia, jaki nasza szlachta prowadzi na wsiach, te barbarzyńskie obyczaje staroświeckie, nie były mi i nie są do smaku. W stolicy, choć od czasu do czasu zjawiał się ciekawy egzemplarz dobrze zakonserwowanego dawnych lat wieśniaka, z całą oryginalnością tradycyonalną, nikło to na tle naszego dworu i społeczeństwa, które jak panu wiadomo, może się dzięki królowi jegomości i jego staraniom do najwykwintniejszych w Europie zaliczyć. Dopiero teraz tu, przybywszy na wieś, rozsłuchując się, przypatrując, widzę jak ogromna różnica wyobrażeń dzieli te dwa różne światy, z których jeden trzyma się uparcie przeszłości, drugi na przyszłość pracuje. Rzecz to na pozór obca życiu mojemu, a przecięż zostaje z niém w ścisłym związku. Skutkiem wyobrażeń, które tu z sobą przyniosłem, nie dobrze pojmując co na wsi godziwe, co możliwe, co przyjęte... znajduję się w położeniu dosyć trudném. Trybem u nas bardzo pospolitym, dla rozrywki, zawiązałem lekki stosuneczek z pewną osobą, a teraz...
— Lekki ów stosuneczek czyby już miał wam zaciążyć? spytał Czokołd.
— O! nie, przerwał szambelan: nie sądziłem w początku, aby on mnie miał tak związać, wplątać i niewolnikiem uczynić. Mówię panu z całą otwartością: żartowałem sobie w duchu z wieśniaczki, mając ją za parafiankę, a całą tę historyjkę za fantazyę jesienną, któréj zima koniec położyć miała, a tu...
— A tu co? śmiejąc się spytał Czokołd.
Szambelanowi jakoś ciężko było się spowiadać, chodził po pokoiku, pół słowami się odzywając, jakby pragnął, żeby słuchacz dobył już reszty.
— Ja nie znałem téj kobiety, dodał.
— A któż może się pochwalić, by kobietę znał? zapytał Czokołd.
— Oderwać się od niéj siły nie mam, porzucić nie mogę, ciągnąć tak dłużéj niebezpiecznie, ona nieostrożna... ja...
— Może się zdaje, że naprzódby też poznać potrzeba intencye drugiéj strony? szepnął szlachcic.
Szambelan zbliżył się, objął krzesło nogami, siadając na niém jak na koniu, i wsparty na rękach, zaczął szeptać Czokołdowi:
— Ona chce, byśmy jechali do Warszawy na zimę...
— Kto! wy? zapytał spowiednik.
— My, to jest wszyscy.
— Nie sami państwo dwoje? dodał pierwszy. Ja zawsze sądziłem, że się to na tém skończy, iż państwo sobie drapniecie po cichu.
Szambelan się zamyślił.
— Niepodobna, rzekł szambelan, teraz niepodobna.
— Dla czego?
— Znowu będę musiał pana nudzić — rzekł szambelan, ale — sub rosa.
— O! sub rosa.
— Widzisz asindziéj, począł cichuteńko już Grodzki — ja... ja jestem potajemnie... żonaty...
— W istocie to komplikuje sprawę.
— Juściż rozwieść się témbardziéj mogę, że ślub był nie zupełnie ważny i skryty, ale co za utrapienie!...
— A żona pańska? spytał Czokołd.
— Cichoż! cicho! chwytając go za rękę, przerwał gospodarz: zaraz to wszystko opowiem... bo już do dna się wyspowiadać muszę... Żona moja, najlepsza osoba w świecie, a przyznam się wam, wielkiem uczynił głupstwo, żem się z nią ożenił.
— Szanowny panie, ironicznie wrzucił Czokołd: ktokolwiek się żeni, zawsze robi niedorzeczność, ale téj choroby rzadko kto uniknie jak ospy. Zresztą stało się...
— Tak, stało się, mówił cicho gospodarz... wzdychając. Pomimo tego majątku, który nie zły jest i coś przynosi, na takiéj stopie jak zwyczaj wymagał, trudno mi się było utrzymać. To życie warszawskie, kto chce być porządnym człowiekiem i na równi stać z innymi, niesłychanie kosztuje. Byłem już zadłużony...
— Prosta rzecz, ożeniłeś się pan dla pieniędzy... wtrącił Czokołd.
— Nie zupełnie, mówił szambelan... Najprzód dodać muszę, że z samego trybu życia mojego to poszło, iż skosztowawszy go zawcześnie, smaku już dość wielkiego nie miałem. Zdało mi się, iż wykochawszy się razy kilka nader gorąco, tragicznie, młodzieńczo, rozpustnie, romansowo, na wszelkie sposoby — już mam tego dosyć.
— Widzisz pan, że gdy serce wypocznie — rozśmiał się Czokołd, — za nic ręczyć nie można.
— No, tak! tak! ale wracam do rzeczy. Wystygły będąc, obojętny, nie wiele już na przyszłość liczyłem, a powiem panu, że dostatki, majątek, zbytek nawet, stały się dla mnie potrzebą, koniecznością. Nudząc się, zacząłem kilka lat temu bywać w bardzo miłym domu księżny... mającéj dwóch dorosłych synów, nie młodéj, nie staréj, wcale zresztą pięknéj jeszcze, choć się zbliżała do pięćdziesięciu, i utalentowanéj. Jeśliś jéj pan nie widział nigdy w życiu...
— Słyszałem wiele o niéj, bo ją znała cała Warszawa, choćby z muzyki i koncertów familijnych... ale jéj nie widziałem.
— To pojęcia mieć nie możesz, jak stara kobieta miłą i ponętną być potrafi, jeśli duszę zachowała młodą.
Czokołd się uśmiechnął.
— Słucham — rzekł krótko.
— Księżna była nad wyraz miłą, łagodną, dobrą dla mnie, nawykłem do tego domu, do jéj głosu, do spokojnego życia wygodnego, którego używałem tu będąc uważany jakby za krewnego... Na myśl mi wszakże nie przyszło, abym mógł czulsze w niéj obudzić uczucie... Przypadek odkrył mi, że tak było.
Księżna przywiązała się do mnie, znalazła też w mém sercu szacunek i przyjaźń. Pobożna i skrupulatna, uważała najniewinniejszy nasz stosunek za grzech... a zamąż ze względów familijnych iść nie mogła otwarcie, boby utraciła i majątek trzymany po mężu, i świetne w towarzystwie stosunki potrzebne dla dzieci. Długo walcząc z sobą, na ostatek oddała mi rękę, związana ze mną będąc ślubem potajemnym. Osobliwsze to było małżeństwo, bośmy nigdy nie mieszkali razem, i trzeba było stosunki ściślejsze osłaniać tajemnicą. A że w Warszawie na wszystko są oczy zwrócone, paplą wiele, potrzebują wiedzieć wszystko i szpiegują przez amatorstwo, łatwo doszli ludzie, że między mną a księżną czuły zachodził stosunek. Nie bardzo to za złe jéj miano, a mnie o tyle tylko, żem wyglądał śmiesznie przy kobiecie o wiele odemnie starszéj a niezmiernie bogatéj, z któréj naturalnie domyślano się, żem korzystał. Najwięcéj pono nastawali na mnie ci, co mi tego zazdrościli. Mogę powiedzieć zresztą, żem był szczęśliwy, bo księżna łagodną, dobrą i wielce do mnie przywiązaną się okazywała. Za to rodzina jéj, nie wiedząc o małżeństwie a bojąc się go, prześladowała mnie okrutnie — doszły skargi aż do króla, który mi ojcowskie czynił wymówki, a przyznać się przed nim nie mogłem. Zaczęto mnie i jéj na wszelki sposób życie zatruwać. Na ostatek szwagier księżny, zawsze rojąc o sposobach, jakiemiby mnie mógł odpędzić, a widząc, że mu się to nie udaje, wpadł na osobliwszy koncept, godny jego charakteru przewrotnego. Wiedział on o jakimś jegomości, w którym się księżna jejmość wprzódy była kochała bardzo, że go aż gwałtem odciągnąć i ożenić musiano. Teraz żonatego, a więc już nie niebezpiecznego dla nich, sprowadzili, aby klin klinem wybić. Bardzo zręcznie poprowadzona intryga, tak się im dobrze powiodła, że dawne amory odświeżyli, a choć księżna skrupulatką była, przez owego niegodziwca potrafili ją tak obałamucić, iż daléj cierpieć nie mogłem krzywdy, jaka mi się działa. Wszakże ująć się o nią nie było sposobu, bom nie miał prawa... Musiałem szukać pretekstu innego, wyzwałem mojego rywala i — zabiłem go w pojedynku.
— A! zawołał Czokołd... to ciekawe...
— Smutne, dodał szambelan, smutne, od śmierci jego bowiem księżna widzieć mnie więcéj nie chciała. Wyznaczyła mi pewną summę, ale zakazała, abym się jéj nie pokazywał na oczy. Zażądałem rozwodu, a tu właśnie otrzymać go było niepodobieństwem, bo małżeństwo tajemneby się wydało, a zdrada z méj strony za zemstę uchodzićby mogła. Zostałem więc związany sumieniem bez sposobu uwolnienia... i jak mnie waćpan widzisz.
— A cóż to panu dziś szkodzi?
— Czyżeś się nie dorozumiał o co idzie? dodał Grodzki.
— Ożeniłbyś się pan?
— Muszę, rzekł szambelan, ona tego wymaga po mnie, przyznać się jéj nie chcę, w jakiém jestem położeniu, a...
— Wcale to nie zabawne, po namyśle począł szlachcic; przecież coś wymyślić należy, a naprzód zyskać na czasie... bo czas wiele znaczy. W sprawach zaś sercowych jak słońce z owocami postępuje czas, zielone dojrzewają, dojrzałe od niego czasem gniją lub schną.
— Ale ja szalenie ją kocham — szalenie i na wieki! zawołał Grodzki. Wiele kobiet widziałem, kochałem się w wielu, żadna mnie tak do siebie nie przywiązała. Ja bez niéj żyć nie potrafię.
— Ile pan masz lat? spytał chłodno Czokołd.
Spojrzeli po sobie.
— Dla czego?
— Bo to strasznie młodo wygląda, coś pan powiedział.
— Ja jestem odmłodzony, jestem do niepoznania... ja... ja ją kocham... ja jestem szalony! wołał Grodzki.
— A ona? spytał posępnie Czokołd.
Na to pytanie szambelan się zarumienił; skromność może nie dozwalała mu wyznać prawdy.
— Ja nie wiem, odezwał się, ale mam prawo sądzić, iż nie jestem dla niéj obojętny.
— Więc cóż?
— Gdybym był swobodny, rozwód i ożenienie, rzekł stanowczo Grodzki; ale ja wolny nie jestem.
— Zyskać na czasie, szepnął Czokołd. Ktoż wie co się stać może?
— Ja wam jako przyjacielowi, któremu ufać mogę, boś mi był w téj serdecznéj sprawie pomocą niemałą, ozwał się Grodzki, wszystko wyznam: my się widujemy potajemnie codzień.
— A ja potajemnie widuję, jak się widujecie, przerwał Czokołd z uśmiechem szatańskim. Przecież stróżuję, aby was stolnik nie zeszedł.
— Nadchodzi jesień, zima, schadzki stają się niepodobieństwem, a one stanowią życie nasze. Ona i ja nie wytrwamy nie widując się z sobą.
— Możesz pan przyjeżdżać.
— Nie, my się musimy widywać bez świadków... Na wsi to niepodobna, kochany panie Czokołd; my musimy jechać do Warszawy. Ja tego projektu nie wniosę, ona go może rzuci, waćpan poprzesz, ja się do niego przyłączę.
— Nie taję wam, że trudny być może, mówił Czokołd. Stolnik ma naturę wiejską, miasto dla niego nieznośne, największą karą byłoby kazać mu tam zamieszkać... ale... uśmiechnął się: jest sposób skłonić go ku temu.
— Dla żony? spytał Grodzki.
— Nie, dla dziecka, szepnął Czokołd. Zdrowiem i wychowaniem Pawełka da się namówić na wszystko.
— Bądźże nam pomocą, odezwał się szambelan gorąco ściskając jego ręce; a jeślibym mógł mu się czém wywdzięczyć...
Szlachcic odskoczył.
— Szambelanie, rzekł, tłómacz sobie moje postępowanie jak chcesz, to ci wolno, ale nie masz prawa posądzać mnie o przedajność i chciwość... Wiem, że zrozumieć mnie będzie ci trudno, nie próbuj więc; ale jeśli chcesz dobre zachować stosunki, nie mów nigdy o wdzięczności i wywdzięczaniu. Ja mam na to sposób, że mi się rzecz ta sama wywdzięczy.
— Jak?
— To moja tajemnica, a téj nie dobędziecie ze mnie... i — dosyć tego, urwał Czokołd. Stolnik jest człowiek miękki, żona, ja i Pawełek, którego nasztyftuję, napędzimy go do Warszawy i pojedzie.
Grodzki mu się rzucił na szyję.
— Ale cóż daléj? rozśmiał się smutnie Czokołd, co daléj?
A widząc, że gospodarz nie odpowiada, począł sam patrząc mu w oczy:
— Nielepiéjże byłoby dobra sprzedać, pieniądze zebrać, kobietę namówić i z nią za granicę ujechać? Stolnikby ze wstydu i tęsknoty nieochybnie umarł, a państwobyście się pobrali.
Trąciło to szyderstwem, ale Grodzki znieść je musiał, chociaż widocznie go ubodło.
— Ostatniém więc słowem podróż! zawołał Czokołd. Zgoda — jadę, pomagam i nie mam już tu co robić. Wy, panie szambelanie, wyzdrowiejcie rychło i przyjeżdżajcie do nas. Stolnik tęskni do was. Nie ma poczciwszych kretów nad mężów... natura obdarzyła ich dla spokojności zupełną ślepotą.
— Stolnik się nie domyśla?
Czokołd się rozśmiał.
— On! o to możecie być spokojni... pani zręczna, on poczciwy, świat nasz nie zepsuty, i póki ktoś nie zdradzi, możecie być spokojni.
Po téj rozmowie nazajutrz się rozstali, rezydent wrócił na swe stanowisko, miał krótką rozmowę z panią, i na dzień wyruszył gdzieś na polowanie.
Gdy parę dni w Ćwikłach nie było szambelana, stolnik tęsknił do niego i posyłał zapraszać. Stało się i teraz tak, że dowiadując się nieustannie o jego zdrowie, wreszcie przybycie wywołał. Nadjechał Grodzki nieco bladszy, trochę smutny, i tym razem pani nawet dla niego była grzeczniejsza. Rezydent także z powrotem ze swéj wycieczki już był na miejscu. Rozmowa, jak zwykle w niedobraném towarzystwie biła się ptakiem po klatce, szukając którędyby na swobodniejsze wylecieć mogła pole. Mówiono o przeróżnych rzeczach, nareszcie o stolicy i o bardzo przyjemnym sposobie spędzania w niéj zimy. Szambelan zrobił tę uwagę, iż wszystkie zamożniejsze domy na tę porę zjeżdżają do Warszawy.
— Ja dawno Lambertowi to mówię, odezwała się Teklunia, że mybyśmy mogli też choć raz pojechać zobaczyć tego świata. Znaleźlibyśmy i znajomych i powinowatych, a...
— Moja droga Tekluniu, rzekł stolnik, nie będę taił co myślę, a sądzę, że ci panowie mi nie zaprzeczą, iż mam słuszność. Ludziom bardzo majętnym to się godzi, średniéj fortuny jak my niebezpiecznie. Nawyka się do zbytku i do próżnowania. Kosztu nigdy z góry obliczyć nie podobna, długi się robią... a za długami jakkolwiek zrobionemi co idzie, świeży mamy przykład na niedawnym posiadaczu Ćwikłów, owym szalonym Jasieńczyku Krajewskim, po którym dostaliśmy majątek.
— Dla czego szalonym? gwałtownie przerwał Czokołd, któremu wargi zadrżały.
— Bo był niespełna rozumu i niedobry człek, niedobry. Mojego ojca nękając mało do grobu nie wpędził, zawołał Cieszym.
— A ludzie mówią przeciwnie, rzekł głosem zmienionym Czokołd: że ojciec wasz jego śmierci był przyczyną!
— Ktoż to śmie mówić? odwracając się gniewnie począł stolnik: i pan to do mnie powtarzasz?
Pierwszy raz w gniewie zobaczył rezydent gospodarza; zmierzyli się oczyma, była chwila milczenia, Czokołd widocznie się z sobą pasował, aby chłodnym i obojętnym się okazać.
— Tak ludzie mówią, rzekł ze źle udawanym spokojem.
Gospodarz ruszył ramionami.
— Słuchasz asindziéj lada kogo, co ci brednie prawi. Trzeba było znać tych Jasieńczyków, jak ja ich z powieści ojca znam; ród uparty, zacięty... któremu wszystko dobre, byle na swojém postawić...
— A przecież nie oni, ale wyście, to jest ojciec pański na swojém postawił — dodał spokojnie na pozór Czokołd; wzięliście im Ćwikły i puściliście ich z torbami.
— Ale waćpan nie wiesz, co to nas zdrowia, życia, spokoju kosztowało... my tego jeszcze dziś wydychać nie możemy!! Ojciec i synek ludzie byli obaj siebie godni... Pamiętają ich tu!
Czokołd śmiał się skrzywionemi usty, ale rzekł bardzo łagodnie:
— Właśnie z okazyi ogrodu, dworu... stawów, często słyszę przypomnienia, że to ich pracą powstało...
— Ale myśmy zapłacili! zawołał stolnik — i niedosyć płacić było, prawować się, męczyć... dojadali nam póki ich stało. Szczęściem ojca i synka diabli wzięli...
Czokołdowi oczy jak u kota w nocy zaświeciły krwawo, pokrył je zaraz powiekami i odezwał się cicho:
— To ich już zapomnijcie, wszak ci nie zmartwychwstaną...
— Zapomnieć nie mogę, na ich wspomnienie samo krew się we mnie burzy, począł stolnik — to nieprzyjaciele rodu naszego, i póki stanie Jasieńczyków a Kobylińskich będziemy się jedli... Ja nawet żałuję, że ich nie ma, bobym się mścił za skrócone ojcu życie.
Czokołd się uśmiechnął.
— I uważasz pan zemstę taką za prawowitą? spytał.
— A juściż! Niech sobie księża co chcą gadają, krew za krew, życie za życie... pod tym względem jestem poganin... Użyłbym wszelkich środków, byle ojca pomścić...
Podniósł jakoś oczy na Czokołda, który skrzywiony stał milczący.
— A waćpan co na to? zapytał.
— Ja się cieszę mości stolniku, bo właśnie w téj rzeczy jestem zupełnie zdania pańskiego... Wysoka to satysfakcya... zemsta, gdy się na nią długo czekało i pożądało jéj... Wyobrażam sobie także, iżbym niczego nie szczędził, by jéj dopiąć...
Zamilkli; szambelan tymczasem skorzystał z chwili dla zawiązania żywéj rozmowy z gospodynią w drugim kącie pokoju.
Czokołd powiódł po téj parze oczyma z pewném zadowoleniem, a potém jakby dla przerwania niemiłego przedmiotu, przywołał do siebie Pawełka i wziął go na kolana, bo się z nim chętnie bawił.
— Słuchaj, chłopcze, odezwał się: poprośże tatka, ażeby cię zawiózł do Warszawy, tam to dopiero raj.. zabawek bez miary... heca... teatr, baliki dziecinne... zobaczysz...
— No! no! chłopca mi nie psuj... rozśmiał się stolnik, przechodząc łatwo do wesołego usposobienia.
— To mój najlepszy przyjaciel! krzyknął Pawełek, obejmując za szyję Czokołda... On mnie nigdy nic nie odmawia i takich uczy sztuczek...
— Znać, że własnych dzieci nie miał — rzekł stolnik, bo i takich uczy, które łatwo tragicznie się skończyć mogą...
— Ale cóż znowu! począł Czokołd — ja...
Szczęściem wśród rozmowy nadeszła Teklunia i wrzuciła w nią znowu Warszawę.
— No — Lambercie — jedziemy na zimę...
— Dokąd?
— Do stolicy...
— Ani myślę — co za nagła chętka! zawołał Cieszym — tobym sobie dopiero biedę kupił! Jabym się tam jedném ubieraniem i ceremoniami zamęczył! A cóż robić z Pawełkiem!... ale... dajcie mi pokój!
I zatknął sobie uszy palcami.
— No, to siedzimy na wsi, i ja choruję całą zimę, rzekła stolnikowa: mniejsza o to.
— Ależ boś sobie głowę nabiła! szepnął mąż... Jakżeby ci nie żal było porzucić i dom i sąsiedztwo i naszych miłych teraźniejszych gości... boć przecie ani szambelan, ani kochany Czokołd z namiby się nie wybrał...
Ci obaj zmilczeli.
— E! e! szambelana tybyś Lambertku namówił, bo ja do niego szczęścia nie mam...
— Nie śmiałbym... rzekł gospodarz.
— Wszak roboty zimą się zatrzymają, wtrącił Czokołd, — i ja myślę, że szambelan dałby się wciągnąć...
— A wy? zapytała Teklunia.
— A ja tam po co? pani dobrodziejko, śmiejąc się zawołał szlachcic, już dziś ani ja z miastem, ani onoby się zemną nie pogodziło... ale mógłbym się przydać na coś tu, zastępując stolnika i pisząc mu co tydzień rapporta...
Kobyliński spojrzał nań z rozpaczą prawie.
— I ty bo już bębenka im chcesz podbijać!! No! no! nic z tego... nie pojadę...
— No — a gdyby pani z Pawełkiem, choćby dla wyszukania nauczyciela dla niego pojechała na czas jaki? rzekł Czokołd.
— Tyś dobry do rady, jak Boga kocham! westchnął Cieszym. No! no... dość tego...
Zważywszy, że na przełamanie pierwszych lodów dosyć się zrobiło, dano pokój rozmowie. Po obiedzie wszakże bardzo łagodnie Czokołd do niéj powrócił, zagajając o Warszawie. Sama pani rzuciła okiem na szambelana i wyszła... a Grodzki ujął pod rękę gospodarza i we dwóch puścił się z nim do ogrodu, bo dzień był bardzo piękny jeszcze.
— Mam, rzekł, pewne prawo mówić do kochanego stolnika, jako dobry jego przyjaciel... posłuchajże mnie, proszę... Dla czego się tak znowu bardzo opierasz życzeniu żony? Wiesz, że z kobietami na ten sposób nic dokonać nie można... bo one jeszcze mocniéj przy swojém stoją. Jeśli stolnikowa wzięła do głowy tę Warszawę, puśćcie ją do niéj na jaki czas, najlepiéj się z tego wyleczy gdy spróbuje.
— Macie zapewne słuszność, wzdychając począł Cieszym, ale jakże mnie tu zostać samemu?... a uchowaj Boże, by dziecko zabrała, tobym się tęsknicą zamęczył, a pojechać z nią... druga bieda... Dziecko też zostać tu zemną nie zechce... Słowem...
— Jakto! nie poświęcilibyście się dla żony? wy?
— Na wszystko co chcecie, ale na zimę do miasta... nie. Ja się znam, dodał Kobyliński — żywbym nie powrócił...
Szambelan śmiać się zaczął...
Byliby zapewne dłużéj z sobą mówili o tém, ale Pawełek nadbiegł z oznajmieniem, że goście przyjechali...
— Goście? któż to taki?
— Jakaś pani!
Stolnik poprawił czupryny, i nie wiedząc spełna, ktoby to być mógł, niespokojny wszedł do sali...
W progu zatrzymał się nieco, jakby stojącą przed sobą panię nie zaraz poznał lub wcale się jéj nie spodziewając, zdumieniem był przejęty...
W pośrodku salki, zakłopotana nieco witała się z panią Lambertową, równie zafrasowaną, osoba średniego wieku, młoda raczéj jeszcze, dość ładna, cała w czerni ubrana. Była to dość słusznego wzrostu i poważnéj postaci urocza niegdyś blondynka, ze ślicznemi niebieskiemi oczyma, któréj jeszcze dosyć zostało wdzięku by się podobać... ale najmniejszéj do tego ochoty. Strój jéj był zaniedbany, włosy w nieładzie, suknia z grubéj tkaniny... wyraz twarzyczki smutny...
— Jak Boga kocham... Marysia! zawołał ręce łamiąc Cieszym... Ale cóż to jest! w żałobie!
Przybyła zbliżyła się do gospodarza z wyrazem wielkiego uczucia, ze łzą w oku... z rękami poufale otwartemi, aby mu się rzucić na szyję...
— Tak to ja... to ja! zaczęła płacząc... a ta suknia ci powie, że jestem wdową, i żem przybyła do ciebie bracie, szukać rady i opieki.
— Twój mąż!
— Mój mąż nie żyje! zapłakała kobieta.
— Ja nic nie wiedziałem...
— Byłam tak nieszczęśliwa, tak skłopotana... żem nie pomyślała do ciebie się odezwać.
— Moja Maryniu — przerwał nagle stolnik... poznałaś moją żonę?
— Tak! miałam przyjemność! odpowiedziała cicho przybyła...
— Choć jesteś moją cioteczną, lecz dla serca mego rodzoną — odezwał się stolnik... Tekluniu, proszę cię o przyjaźń dla niéj... O! jakżem ja ci rad!
Na twarzy stolnika w istocie widać było żywe rozradowanie, zapominające o wszystkiém co go otaczało... przeciwnie Teklunia stała z zagryzionemi wargami, patrzała na tę siostrę spadłą z nieba i zdawała się jéj niezupełnie rada. Oczy jéj z męża przechodziły na Marynię, a z niéj na niego... nie umiała się odezwać słowem... Stolnik się za oboje krzątał, i po pierwszém przywitaniu pobiegł w domu z Gomółką rozporządzić, aby pokoje dla przybyłéj przygotowano i aby jéj na niczém nie zbywało. Teklunia milcząca, dumna, zimna choć obowiązkom gospodyni czyniła zadosyć, widocznie rada nie była z tych odwiedzin, które groziły, że się ani kilku dniami, ani tygodniem nawet nie obejdą. Kobyliński zapowiedział zaraz głośno, że kochanéj siostruni nie puści tak łatwo... a ta też się nie wyrywała... Szambelan po kilku grzecznych słówkach, cofnął się zaraz wracając do domu. Czokołd wysunął się do oficyny... państwo zostali sami... Wkrótce wszakże i piękna Teklunia wyszła ze złym widocznie humorem. Rezydent chodził zadumany przed oficyną, gdy na niego kiwnęła jejmość. Z twarzy znać było gniew i oburzenie, które sobie Czokołd tém tłómaczył, że się pani obawiała, aby to jéj projektów nie pokrzyżowało.
Przechadzała się nadąsana po ganku, a zobaczywszy szlachcica, kiwnęła na niego... wsparła się na poręczy ganku i zaczęła rozmowę.
— Jestem zła, ale zła! no!
— Ja to widzę, tylko nie rozumiem czego...
— Ha! no, — jest bo czego! wybuchnęła piękna Teklunia... waćpan bo nic nie wiesz...
— Nie wiem nic...
— Waćpan nie wiesz co to za jejmość ta siostrzyczka cioteczna mojego pana Lamberta?
— Nie wiem...
— Siostrzyczka! siostrzyczka! zaczęła powtarzać namiętnie; a toż mi on się sam przyznał, że się jak opętany w niéj przez pięć lat kochał, i że gdy za mąż poszła, chciał się topić...
Czokołd ręce zatarł jakby z radości, ale minę zrobił smutną.
— E! e! czyżby się to pani obawiała — konkurencyi téj... pani! zawołał szydersko.
— Ja się niczego nie obawiam, ale ja jéj nie mogę cierpieć...
— Dla czego?
— Albo ja wiem?...
— Przecież to pani nietylko nie przeszkadza (tu Czokołd chrząknął, a ona usta zagryzła), ale nawet... na rękę.
— Ja tego nie chcę...
— Rozumiem, szydersko szepnął rezydent: pani wolno wszystko, a on powinien być...
— Zawsze zakochany jak kot, przerwała gwałtownie Teklunia. Tylko proszę tak nie mówić... wolno wszystko — cóż to sobie pan wyobrażasz? ja nic przecie złego nie czynię.
Czokołd śmiejąc się spojrzał jéj w oczy.
— Jeśli się szambelan nawet kocha we mnie, czyż ja temu winna jestem? A w tém niema nic złego. Panu wiadomo, że w Warszawie każda ma męża, kochanka, przyjaciela, adoratora i...
— Ale ja się do niczego nie mieszam... począł się usprawiedliwiać Czokołd.
Teklunia już zapomniawszy snadź o przedmiocie rozmowy, poczęła znowu z pierwszéj beczki.
— Proszę ja pana, co to za bezwstyd... bo wiem, że i ona jego kochała i on ją, a tylko rodzice dla blizkiego pokrewieństwa nie pozwolili... i teraz sama mi tu przyjeżdża na rezydencyę! Niby to ja tego nie wiem, że takie młodociane romanse potém zawsze jak febra wracają przy najmniejszéj zręczności! Ale... ja jéj tu zostać nie dam.
W twarzy słuchającego szatański był wyraz radości i ironii. Zbliżył się do ganku.
— Pani stolnikowo dobrodziejko, odezwał się: o co pani chodzi?... Dla pani najlepiéj, jedź pani do Warszawy z szambelanem, a ich tutaj zostaw, ja będę pilnował.
Twarz Tekluni spłonęła.
— Waćpan jesteś niegodziwy... niegodziwy!...
Pogroziła mu palcem, odeszła i przywołała go znowu.
— Potrzeba ją ztąd wyprawić, ja jéj tu nie chcę.
— Dalibóg, mocno się pani stolnikowéj dziwuję, odezwał się Czokołd; wszak mąż się w pani kocha na zabój! Czego się pani obawiasz? Tyle lat się nie widzieli i nigdy pono nawet piękną nie była. Co ona szkodzić może?...
— No, ale jéj tu nie chcę, zakończyła odchodząc Teklunia.
Czokołd śpiewając pociągnął się do oficyn, był wesół, oddychał wolniéj, promieniał, a że potrzebował snadź rozmyślić się dobrze, wziął konia i pojechał w lasy.
Tymczasem po raz pierwszy od pobrania się stolnikowstwa, zaszła między nimi scena małżeńska z rodzaju tych, które po sobie niemiłe zostawiają wspomnienie.
Gdy się już spać wszyscy rozeszli, Cieszym wedle zwyczaju poszedł dać dobranoc żonie. Przyjęła go ponuro, kwaśno, widocznie z jakimś złym humorem.
— Co tobie?
— Nic.
— Chora jesteś?
— Nie.
Przeszła się po pokoju.
— Waćpan się nie domyślasz?
Kobyliński już z tego nieszczęśliwego waćpana domyślał się czegoś złego.
— Nic się nie domyślam...
— Powinieneś zrozumieć, że przecie kochana ta siostrzyczka i ja pod jednym dachem długo wytrwać nie możemy.
Cieszym pobladł, ale się zmarszczył. Kobieta nawykła była do posłuszeństwa z jego strony; tym razem czuła, że napotka opór.
— Nie rozumiem, rzekł ponuro stolnik: moja siostra w moim domu ma prawo być póki zechce, nie spodziewam się, żeby jéj żona moja tego chciała zaprzeczyć.
— Siostra! siostrzyczka! wybuchnęła nagle Teklunia: przecieżeś mi waćpan sam się przyznał do tego, żeś się w niéj kochał i chciał topić dla niéj.
— Właśnie dla tego, żem się przyznał do tego, możesz być spokojną, odparł poważnie mąż. O mojém przywiązaniu nie wątpisz...
— Wątpię, jeśli ją tu zatrzymasz, przerwała kobieta.
— Nie mam na to rady, bo że ją zatrzymam to pewna, dodał stanowczo stolnik. Przetrwam te burze i dąsy... i zważać na nie nie będę.
Po raz to pierwszy w życiu dobroduszny, łagodny, posłuszny mąż pięknéj Tekluni śmiał podnieść głos z taką pewnością siebie i oświadczyć, że postawi na swojém. Przez chwilę też piękna pani stała niema, zdziwiona, nie dowierzająca uszom swoim; zbladła z razu, potém rumieniec począł występować na twarz, która się oblała krwią, oczy się zapaliły, piękne jéj rysy nabrały wyrazu srogości prawie dzikiéj. Lambert spojrzawszy na nią, odstąpił krok, nie mówiąc słowa. Straszny ten gniew wyraził się naprzód w sposób bardzo oryginalny, Teklunia rozdarła chustkę, którą trzymała w ręku. Stolnik ochłódł.
— Daj‑no pokój, rzekł powolnie: nie masz czego się tak zapalać; mnie żadne amory teraz nie w głowie. Kobieta nieszczęśliwa, owdowiała, potrzebująca opieki, którą rodzina mężowska chce pokrzywdzić, mam dla niéj obowiązki i te spełnić muszę.
— A ja... a ja... będę musiała patrzeć, cierpieć, znosić.
— Patrz asindźka, odparł mąż, to nie będziesz potrzebowała cierpieć ani znosić, bo tu do widzenia zdrożnego nic nie będzie.. jest mi siostrą i nic więcéj.
Snadź pani stolnikowa wiedziała z własnego doświadczenia, że takim stosunkom braterskim nie bardzo dowierzać można, gdyż ją to wcale nie uspokoiło.
— Jeśli ona tu zostanie — ja wyjadę, odparła.
Stolnikowi łzy się w oczach zakręciły.
— Tekluniu! zawołał wracając do swego charakteru, składając ręce i modląc się do niéj: czyż ty nie widzisz, nie wiesz, jak ja cię kocham?
Teklunia twarz odwróciła, łagodność męża dodała jéj odwagi.
— A pięknie kochasz! krzyknęła. Ślicznie kochasz! Cóż to za kochanie, kiedy tego co ja chcę nie robisz?
— Bo nie mogę, rzekł stolnik.
— Dać jéj radę i odprawić.
— Tekluniu! prosił mąż.
— Im bardziéj się waćpan upierasz przy tém, zawołała żona, tém ja przy swojém mocniéj stać muszę. Widać, że się dawne uczucie zachowało.
— Krzywdzisz mnie, szepnął stolnik, krzywdzisz ją...
Odwróciła się tyłem stolnikowa, wsparła na rękach obu o stół i wyrzekła stanowczo:
— Między mną a nią trzeba wybierać.
Kobyliński pomilczał chwilkę.
— Nie rozumiem, rzekł, co ci jest, ale gdy mam do wyboru pomiędzy kaprysem kobiety a obowiązkiem sumienia, wybieram ostatni. Dobra noc!
Dopiero po stuknięciu drzwiami zerwała się Teklunia z siedzenia, i rozpuściwszy włosy, poczęła wzburzona chodzić po pokoju.
Mąż smutny powrócił do siebie, tu na niego czekał Gomółka z rozpromienioną twarzą; zdziwił się widząc pana tak strapionym. Nie rozumiał tego.
— A co, panie stolniku? odezwał się po chwili nie czekając już, żeby chłopiec odszedł: a co? a co? czy nie jest to błogosławieństwo boże, iż nam tu panna Maryanna... chcę mówić pani Duńska przybyła? Jakem ją zobaczył, rozpłakałem się, mój Boże!
Stolnik dał mu znak, aby zaczekał aż chłopak precz odejdzie, i odprawiono go zaraz. Gomółka jak z dzieckiem własném zwykł był rozmawiać ze stolnikiem.
— Czegoż to pan taki nasępiony? zapytał Gomółka.
— Ot, dzieciństwo, cicho rzekł Lambert: wyobraź sobie Gomółko, jéjmość mi z tego powodu się dąsa, a uchowaj Boże dorozumie się tego Marysia, ucieknie.
— Co? jéjmość? zdziwiony spytał sługa.
— Jéjmość powiedziała, że jeśli ona zostanie tu, wyjedzie.
Gomółka zamyślił się, wąsem pokręcił, czuprynę pogładził, i ledwie dosłyszanym głosem szepnął:
— Puszczaj jegomość, puszczaj, nie bój się, wróci, dalipan wróci.
Jakoż się już więcéj nie rozgadywali.
Do dworu starościny, nawet własnéj jéj córce przystęp był wzbroniony wprost, ulegał on formalnościom pewnym. Powóz żaden nie zajeżdżał w dziedziniec, stawał przed bramą, chłopak biegł po podstarościego, który wychodził, gościa przyjmował i szedł do pani z oznajmieniem i pytaniem czy go chce widzieć.
Z téj twardéj reguły nie była wyjęta pani stolnikowa; parę razy nawet gdy trafiła w dni postne, wcale jéj nie przyjęto, popasać musiała w karczmie lub spocząć w oficynie, w któréj był rodzaj foresteryum, i wracać z niczém do domu. Tym razem gdy przystąpił do karety podstarości, wychyliła się ku niemu zapłakana Teklunia, i głosem błagającym odezwała się do niego:
— Proszę was, bardzo proszę, powiedzcie matce méj, że ja w nadzwyczaj ważnym interesie widzieć się z nią muszę. Mój drogi panie podstarości, bardzo pana proszę... powiedz, że koniecznie potrzebuję się zobaczyć.
Stary się popatrzał, mruknął coś i odszedł. Dobry kwadrans minął, nim powrócił z odpowiedzią, iż starościna kończy nabożeństwo nowennowe i za kilka minut wyjdzie do sali.
Pieszo wyszedłszy pani stolnikowa, przeszła powoli do dworu.
Usiadła ledwie w sali oczekiwać na matkę, gdy cicho, powoli, stąpając kroczkami ostrożnemi z pobocznych drzwi wyszedł podżyły mężczyzna, którego ubiór zdradzał osobę duchowną, chociaż krojem zdawał się zbyt oznaczonéj formy unikać. Mały, przygarbiony, nieco chudy, suchy, żółty, delikatny, człowieczek ów miał minę uśmiechniętą, dobrą, serdeczną, pokorną, ręce zacierał, oczka mu się małe uśmiechały, usta także. Widocznie chciał się okazać tak nieszkodliwym i niemogącym wzbudzić najmniejszéj obawy, tak maleńkim, iż go o większy od jego wzrostu wpływ w tym domu posądzić nie było można. Był to znany już pani stolnikowéj dyrektor sumienia jéj matki, ojciec ex‑jezuita Ksawery, potomek dawnéj rodziny, człowiek niegdyś znany w świecie z życia świetnego i roztrzepanego, dziś wielce sławiony ze świątobliwości, kaznodziejskiego daru i pobożności ascetycznéj kapłan... Wielkie te przymioty, które mu zjednały wziętość, wpływ i znaczenie w zakonie i na świecie niemałe, były tak osłonione, tak niewidoczne na pierwszy rzut oka, iż trzeba było dłuższego pożycia, aby je w nim odkryć. O. Ksawery nie szedł nigdy przebojem, ani nawracał siłą; znając wszystkie słabostki natury ludzkiéj, wślizgał się powoli w człowieka, ale raz go objąwszy, opanowywał na zawsze. Nie raziło go i nie przestraszało nic, ani bezbożność jawna, ani jawne grzechy człowieka, badał go, uśmiechał się, ostrożnie zapuszczał sondy w głębiny duszy, a gdy znalazł mieliznę w niéj, rzucał w nią kotwicę, któréj już żadna burza wyrwać nie mogła. Cierpliwości niewyczerpanéj, polował na ludzi jak drudzy na zwierzynę, z umiejętnością wprawnego strzelca, który się ze strzałem nie śpieszy, ale wziąwszy na cel nie chybi nigdy. Majątek i położenie pani starościny, czyniły ją zdobyczą wielką, pożądaną dla zakonu, który skasowany, nigdy w zmartwychwstanie swe nie przestał wierzyć.
Z tego powodu umieszczono go w tym domu, a że sumienie, nad którém dozór był mu powierzony, wymagało nadzwyczajnéj pilności, O. Ksawery pozostał przy niém na czujnéj straży. Nikt nie mógł być do stolnikowéj dopuszczony bez jego zezwolenia i bez poprzedniego wybadania. Widzimy, że nawet rodzona córka nie była z tego prawidła ogólnego wyjętą.
O. Ksawery zbliżył się z takim wybuchem nadskakującéj grzeczności, że można go było wziąć za najserdeczniejszego przyjaciela stolnikowéj, która lękała go się niezmiernie.
— Czcigodnéj pani... stopki uniżenie całuję... Cóż to za szczęśliwe zdarzenie ją tu sprowadza! Nie wątpię, że nasza święta a zacna starościna niezmiernie będzie uradowana.
I z uśmiechem, podnosząc oczy do góry, dodał ręce złożywszy:
— Tak pobożna! tak przejęta uczuciem miłości bożéj, iż dla praktyk religijnych o całym zapomina świecie... I dziś prawdziwie nie wiem, zdaje się, że przypada nowenna... a w te dni... ale nam to zaraz zapewne oznajmią. Skończył szeptem cichym, siadł przy stolnikowéj milczącéj i z wolna rozmowę zawiązać się starał.
— Pani zawsze mi ślicznie wyglądasz... zdrowie to wielki dar boży. Spodziewam się, że chłopaczek także ma się dobrze... Pan stolnik też?...
— Dziękuję ojcu, zdrowi wszyscy...
— Pani się stęskniła do starościny. O! to się pojmuje! I jéj też serce do rodziny się wyrywa, ale sobie zadaje umyślnie prywacyę tę... aby co dla niéj najmilsze, tego się dobrowolnie pozbawiała... To powód dla którego często miesiącami całemi państwa nie widuje... a im więcéj na tém cierpi, tém mocniéj się do tego postu serca przywiązuje...
— W istocie, bardzośmy się dawno nie widziały...
— A! jakżeby to źle było... gdyby się pani dziś choć na chwilę widzieć nie mogła!
— Ale nie sądzę, żeby mnie to spotkało.
— Nie wiem! nie wiem! w tych rzeczach nie zwierza się starościna nawet spowiednikowi... ja nic nie wiem. W każdym razie tylko życzyłbym nie długą prowadzić rozmowę... Czy pani ma co szczególnego o czém by chciała?... Cicho wsunął O. Ksawery.
— O! nie! o sobie mam tylko kilka słów do powiedzenia...
— Nie zechce jéj pani martwić! zapewne nic złego?
— Nic... nic... szepnęła stolnikowa; tak... chciałam rady zasięgnąć, pomówić jak z matką...
O. Ksawery dostrzegł, że daléj nie zajdzie, a że do drzwi, które mu się zamykały, nigdy nie pukał, cofnął się, złożył ręce, bo to był ruch mu ulubiony i rzekł cicho:
— O! ja się nie pytam... ja nie chcę wiedzieć! To do mnie nie należy... Ze względu tylko na zdrowie starościny i na spokój jéj ducha, życzyłbym rozmowę uczynić jak najobojętniejszą, ogólną, aby jéj nie draźnić.
To mówiąc wstał, spojrzał na zegarek, szepnął coś o godzinie brewiarza i szybko się usunął. Dopiero po udzieloném przezeń pozwoleniu drzwi się lewe otwarły i weszła czarno ubrana, prawie po zakonnemu, z różańcem u pasa, w czarnym kwefiku starościna. Widząc je obie razem, każdy musiał być uderzony niesłychaném podobieństwem tych dwóch twarzy, z których jedna rozkwitała, druga już zwiędłą była i zeschłą. Ruch, głos mowy, wszystko w nich było jedne... Zdało się, że myśląc musiały wzajem myśl swą odgadywać, tak ta jedna forma cielesna, nie mogła być dwóch natur wyrazem. Wejrzeniem też rozmawiać z sobą mogły matka i córka, choć między niemi teraz różnica stanu ducha była niezmierna: córka walczyła jeszcze ze światem, sercem i wszystkiemi pragnieniami fantazyi, gdy matka dobrowolnie spętana od wspomnień nawet tego boju odwracała oczy... Dla tego niepokojem nabawiało ją widzenie każde córki, bo w niéj czuła siebie i swą przeszłość, a ten żywy obraz przeszłości wznawiał jéj bole.
Starościna na obliczu Tekluni swéj dostrzegła łatwo jakiegoś dramatu namiętnego; serce jéj macierzyńskie uderzyło niepokojem, chociaż dawniéj i teraz więcéj była kobietą niż matką. Chwilami tylko budził się ten instynkt, ta miłość, i wnet nie mogąc sercem owładnąć, ostygała. W młodości więcéj ją zajmowało życie niż dziecię, na starość więcéj pokuta i chorobliwa, budzona ciągle, smagana aby nie zdrętwiała, pobożność.
Uściskały się milczące; mimowoli Teklunia z wielkiéj litości nad sobą, rozpłakała się. Matka zrozumiała łzy, przeczuła zwierzenie jakieś i z sali wzięła ją z sobą do bocznego pokoju.
Kilka pytań obojętnych zawiązało ledwie rozmowę. Teklunia potrzebowała wybuchnąć, a nie znajdowała powodu do nagłego zwierzenia się matce, przed którą chciała wytoczyć swe żale. Dopiero pytanie o dom, o dziecię, o męża, spowodowało łzy, potém skargę stłumioną, nareszcie wykrzyk:
— A! matko kochana, jam bardzo nieszczęśliwa!
To wyznanie wcale nie wzruszyło starościny. Siedziała spokojna, nie śmiejąc nawet pytać o przyczynę nieszczęścia, tak od razu była jéj pewna.
— Mówże mi otwarcie, dziecko moje — co ci takiego?
— Całe życie moje nieznośne, okropne... nie do wytrzymania... Mąż człowiek tak prosty... tak pospolity... alem już nawykła była do jego gminnego usposobienia, do nudów, do pustyni téj, i byłabym je znosiła, gdyby się nie stał grubianinem...
— On! co ciebie tak kocha?...
— On! ruszając ramionami mówiła stolnikowa — w istocie kochał mnie po swojemu... miłością upokarzającą... w któréj nie wiem czy była kropelka uczucia... ale! mama nic nie wie.
— Cóż mam wiedzieć? spytała surowo i zimno matka.
— To jest człowiek zmysłowy, bez serca, i teraz... proszę sobie wystawić, siostrę swą cioteczną, w któréj się kochał niegdyś do szaleństwa, sprowadził mi do domu...
— Miałażbyś go posądzać!
— Ale ja jestem pewna! Ona owdowiała... przybyła, przyjął ją cały rozogniony, a gdym mu uczyniła uwagę łagodną, że to nieprzyzwoicie... wypowiedział mi wprost, że jeśli mi się nie podoba pobyt siostry, mogę wyjechać...
Matka zerwała się z siedzenia.
— Mów mi prawdę! zawołała — ja znam Lamberta, on tego powiedzieć nie mógł.
— Jak mamę kocham, uderzając się w piersi, podchwyciła oburzona córka — jakże? mama mnie nie wierzy! A! to już coś okropnego!
Załamała ręce tragicznie, a głowa jéj na piersi opadła. Starościna zamyśliła się; widocznie odgadywała co ten spór małżeński wywołało, czuła bowiem po sobie, iż coś innego kryć się musiało pod spodem.
— Czy dawno jest ta siostra?
— Parę dni, czy drugi dzień... szepnęła Teklunia; ale ja jéj ścierpieć nie mogę, nie mogę... Ja wyjadę, ja wyjeżdżam... jam mu to zapowiedziała — niech sobie robi co chce.
— Dokądże? badając spytała matka.
— Nie wiem jeszcze... ta wieś okropnie nudna... gotowam pojechać do Warszawy...
Ten wyraz wszystko wytłómaczył starościnie; nie dała jednak poznać po sobie, iż domyśliła się od razu, że coś więcéj nad miasto i spór z mężem ciągnęło do stolicy. Zawsze z siebie biorąc miarę córki, starościna w nastawaniu na prostotę, na gminność, na wieśniaczość Lamberta, dojrzała tego, iż jakiś mniéj prosty, dystyngowańszy, ponętniejszy człowiek musiał do serca zajechać. Nie wiedziała o nikim i o niczém, bo ją córka w ogóle obchodziła mało; spróbowała jednak instynktowo fortelu, i podnosząc na nią oczy, zapytała:
— Ale przecież tego roku nie jesteś tak na wsi samotną — macie kogoś w sąsiedztwie...
Utopiła oczy w córce, a zmieszanie jéj i rumieniec nagły przekonały, że odgadła.
Wprawna w badanie kobiecego serca, dodała cicho od razu, jakby już coś o tém wiedziała:
— Któż to jest taki?
Teklunia bardzo żywo, ze zbytkiem zajęcia i zakłopotania poczęła natychmiast potokiem słów tłómaczenie z zarzutów, które sobie sama chyba czyniła, bo z matki ust nie wyszły.
— Moja mamo, to człowiek bardzo dobrze wychowany, skromny... Lambert go wciągnął sam... On dla mnie zupełnie obojętny... nudzi nas swemi wizytami... Jeśli mamie doniesiono co o nim i o mnie, to zupełnie niesłusznie. On mnie nie obchodzi wcale. Ale proszę mamy, kto tak jak ja nudzić się musi, chwyta pierwsze lepsze towarzystwo...
Starościna słuchała z uwagą, a Teklunia coraz żywiéj papląc, coraz się plątała więcéj.
— Ręczę że ten pan... ale jakże się nazywa? przerwała po chwili matka — bom zapomniała.
— Szambelan Grodzki...
Starościna pomyślała trochę, jakby zbierając wspomnienia.
— Ten twój szambelan, pewno na zimę jedzie do Warszawy?
— Ja nie wiem, wątpię... obruszyła się córka; zresztą na dowód, że mi to wszystko jedno, chciałam jechać z Lambertem, ale gdy dla mnie co zrobić potrzeba... nigdy nie raczy...
Z ustami zaciętemi smutnie słuchała szczebioczącéj starościna... z oczu jéj czytać było można, jakby tęskne wykrzykniki: „Wszystko to było zemną... i jam tém życiem do teraźniejszego przypłynęła smutku...“
Teklunia przestała szeptać, gdy spostrzegła, że matka w myślach zatopiona nie słucha jéj wcale, i milczenie zapanowało na chwilę. Po niém dobył się oddech ciężki z piersi matki i powoli zaczęła:
— Nie mów mi już nic — ja wiem wszystko... Ty się nudzisz, ty się wyrywasz, ty pragniesz żyć... kosztować zakazanego owocu... szukać czego nie znajdziesz nigdzie. Spójrz na mnie: matce przed córką ciężko uczynić to wyznanie, ale ono potrzebne dla dobra twojego... I ja nudziłam się w domu, i mnie sprzykrzyła się dobroć powszednia mężowska i miłość, która się stała chlebem powszednim... Chciałam innéj, pragnęłam namiętności, zmiany, szerszego koła dla oczu i serca... a patrz gdzie mnie to zaprowadziło... do czarnéj téj sukni żałobnéj, do pokuty u ołtarza... Próżno, próżno miotamy się na tym świecie złudzeń, wśród tych mar, które z dala wydają się żywe, a z blizka trupami są... Dziecko moje...
— Mamo droga... ale ja...
Tu rozpłakała się Teklunia i oczy zakryła.
— Ja ci nic nie pomogę i nie poradzę nic — rzekła matka. Pobłażającą być nie potrafię, pomódz do zguby nie dozwala sumienie...
Znowu potokiem wyrazów niewinność swoją usiłowała udowodnić stolnikowa, ale ten najmniejszego nie czynił wrażenia.
— Jeśli sumiennie zaręczyć możesz, że jedziesz bez myśli płochéj, jedź — dodała starościna; ale jeśli szukasz szczęścia na téj drodze... dziecko moje, ja cię zaklinam, zostań, znieś małe przykrości, a nie narażaj się na stokroć straszniejszą dolę.
Rady matki znowu odbiła córka usiłując już zwrócić rozmowę, w któréj czuła się odgadniętą i pokonaną; starała się uspokoić starościnę i zmienić tok myśli, aby się od przykrego tłómaczenia uwolnić. Nie wiele wierząc też w skuteczność rad i przestróg matka zamilkła... Teklunia poczęła mówić o trybie życia, o podróży męża i swém osamotnieniu długiém, potém o zmianie w domu zaszłéj z powodu osiedlenia się szambelana i zamieszkania rezydenta.
Ażeby szambelana zatrzeć, rozwiodła się teraz nad ostatnim, opowiedziała męża wypadek, i bez litości dla człowieka, który życzliwie jéj dopomagał, szydzić zaczęła z Czokołda.
— Żeby bo mama widziała, nawet gdy rezydenta sobie dobierze, to coś osobliwego, bo to stary, zadumany, porywczy jakiś, fantastyk i do tego bardzo zagadkowy człowiek. Wszędzie bywał, zna wszystkich, umie różne języki, a niepozorny, kwaśny i pełen tajemnic. Czasem po całych dniach go nie widać, leci gdzieś konno, i jak nie wiedzieć czego jechał, tak znowu niewiadomo po co powraca...
Snadź opis rezydenta uderzył starościnę, stanęła i poczęła pytać, jak wygląda? Opis fizyonomii Czokołda skreślony przez panią stolnikową był tak wierny, że nie pominął szerokiéj blizny, która przy najmniejszém wzruszeniu na policzku prawym występowała. Starościna słuchała z uwagą, nie zważała córka, że na wzmiankę żartobliwą o téj kresie gdzieś pewnie na sejmiku otrzymanéj... zadrżała i usiłując pokryć pewne wzruszenie, poczęła chodzić po pokoju.
— To prawda, rzekła, że i rezydent jakiś osobliwszy; ale czemuż nie nastaniesz na męża aby się go pozbył?
— Czy mama myśli, że on mnie teraz w czémkolwiek posłucha? Nigdy! zawołała pani Lambertowa. Dosyć, ażebym ja czego po nim wymagała, o co prosiła, iżby tego nie zrobił... Zresztą, dodała, o rezydenta mi nie tyle idzie; co mi tam! Przykry mi nie jest...
— Ale to być może niebezpieczny człowiek... wtrąciła matka.
Lambertowa nie nalegała, bo w istocie żalby jéj było teraz dobrotliwego do zbytku pośrednika między nią a szambelanem, który nie jedno słowo przeniósł i karteczkę. Przeciwnie starościna szczególną wagę zdawała się przywiązywać do tego niepotrzebnego rezydenta, i po kilkakroć do niego zasępiona wracała...
Tak zszedł wieczór cały, a po postnéj wieczerzy, którą dla córki zastawiono, bo starościna była z suchotami, a O. Ksawery nie jadał nic na noc, pobożny dyrektor sumienia ośmielił się przypomnieć spóźnioną godzinę, potrzebę spoczynku i czas jaki zabierze modlitwa... Teklusia wstała, by odejść; a po wysunięciu się O. Ksawerego, który snadź przeczuł, że w téj chwili mógł być zbyteczny, starościna zbliżyła się do niéj...
— Jedź jutro rano, moje dziecko, do domu; ja mam do południa moich nabożeństw i modlitw, więcbyśmy się widzieć i mówić z sobą nie mogły... Jedź, ale... przyszléj mi męża twego, ja się z nim rozmówić potrzebuję.
Słowa te wymówione z powagą, dreszczem przejęły Teklunię... tego sobie nie życzyła wcale, a nie przeczuwała, by to nastąpić mogło, wiedząc jak matka unikała z ludźmi spotkania.
— A! do czegoż się matka ma męczyć napróżno! zawołała. Ja się lękam, żeby Lambert domyślając się skargi, nie wziął mi jéj za złe... Nie! nie! ja już sama dam z nim sobie radę...
— Przyszléj mi go, proszę cię. Bądź spokojna zresztą, że się żadnych skarg z twéj strony nie domyśli. Nadto mi o los i przyszłość twą chodzi, abym pośrednicząc niepotrzebnie oboje ważyć miała... Musi się jednak dla samych interesów widzieć zemną. Tobie tylko jedną dać mogę radę: nie wierz mężczyznom. Twój stolnik prostoduszny jest, ale daleko bezpieczniéj z nim jeszcze, niż z drugimi, co są do zbytku wykształceni i ogładzeni. Wierz mi.
To mówiąc pocałowała ją w głowę i chciała odejść, gdy Teklunia spytała:
— Ale mogęż ja cierpieć tę kobietę?
— Dopóki nic nie masz jéj do zarzucenia oprócz tych swoich przywidzeń, cierpieć ją musisz: moje dziecko...
I tak się rozstały. Ode drzwi matka przypomniała jéj jeszcze:
— Przyszléjże mi stolnika...
Ilekroć ze Ćwikłów wyruszył na tajemniczą przejażdżkę rezydent, zawsze prawie, choć różnemi drogami ode dworu wyjeżdżał, zwracał się ku Murawie; niepostrzeżony najczęściéj dostawał się do domku Gabrysia, i czy jego znalazł czy żonę, przesiadywał tam chętnie godziny całe. Ludzie ci byli mu całém sercem oddani, służyli, karmili, zabawiali, a Gabryś też często naradzał się potajemnie z Czokołdem, który mu i pieniądze dawał, i posyłał, i zdawał się przygotowywać z jego pomocą jakiś krok stanowczy, który oka żony nie uszedł. Magdzia urażona, że jéj nie wtajemniczono, podsłuchywała napróżno, nic jakoś złapać nie mogła, a lękała się, aby pochopny do awantur mąż biedy sobie nie napytał. Kilka razy napiłego trochę Gabrysia usiłowała wybadać nad czém się tak naradzali, po co jeździli, ale nic z niego dobyć nie mogła prócz śmiechu.
— Głupia bo jesteś, co ci w głowie! — mówił do niéj: nie jużci ja tak młody, żebym w biedę jak ćma na świecę się wpędził... Śni ci się, że my między sobą coś mamy. Ach! stary lubi pogawędzić o dawnych czasach, a nie wszystko przy kobietach gadać można.
— No! no! i mnie bo też masz za dudzicę czy co, odparła Magda, żebym ja ci wierzyła? Gdybyście gadać chcieli co nieskromnego, właśniebyś się ty albo on staréj baby wstydził! E! daj‑no pokój! coś wam się śni... a jak potém do kozy wpakują i trzeba będzie łazić ludziom po nogach, a wypraszać z więzienia, dalipan nie pójdę kroku.
Gabryś się śmiał tylko... ale kobiecie strachu z głowy wybić nie mógł. Zwiększył się on jeszcze, gdy spostrzegła, że Gabryś trzy konie tęgie zakupił po cichu, i nie chcąc się z niemi popisywać, trzymał je na paszy w lesie niby cudze, potém znowu się zjawił wóz kuty mocny, a dobrze wiedziała Magda, że tych przyborów za własne pieniądze i na swoją potrzebę mąż, nie mógł dostać. Napadła na niego znowu ale ją zburczał i z niczém odprawił.
Odwiedziny też Czokołda stawały się coraz częstsze. Raz, gdy Gabrysia nie zastał, kobieta postanowiła się z nim rozmówić na dobre. Nakarmiła go, napoiła, i podstąpiwszy do stołu, poczęła śmiało:
— Mój dobry panie — co tu kołować, bałamucić, stękać, kiedy najlepsza prawda prosto z mosta? Powiedzcie mnie, co wy z Gabrysiem konszachtujecie?... bo — ej — żeby ino biedy nie było! Ja jegomości dobrze życzę, a no! mężowi muszę jeszcze lepiéj, bo przez niego żyjemy choć nędznie z dzieciskami. Mój dobry panie... co też myślicie? co wy robicie?
— A no, czysto — nic — rzekł Czokołd. Co bo ci się roi, moja Magdo... zkąd te myśli?
— No — gadaj pan zdrów — kiedy ja czuję, że z czémś się niemal od pierwszego dnia kryjecie. Słuchajże jegomość, dodała siadając na ławie: Ja jestem prosta kobieta, ani tam wielkiego rozumu nie mam, ale Pan Bóg nos dał: czego nie wiem, to poczuję... i taki teraz nic mi z głowy nie wybije, że wy coś namydliliście. A co? nie wielka to mądrość odgadnąć: wam w sercu i w głowie ino pomsta na Kobylińskim i na starościnie; albo na jednego, albo na drugą czyhacie.
Czokołd chciał przerwać, kobieta mu nie dała.
— Słachajże‑no jegomość do końca, potém będziesz już gadał co zechcesz. Otoż tak ja sobie rozkalkulowałam... Chcecie się do tego Gabrysiem posłużyć... Gabryś mały człowieczek, chudzina, ale on dla mnie, w chacie taki drogi i potrzebny, jak największy pan gdzieindziéj. Wy sobie myślicie: co tam, że jeden Gabryś przepadnie!... ale nie! nie — boć ojciec dzieciom — a i jam coś warta, boć przecie boże stworzenie.
— Ale moja Gabryelowa, odparł Czokołd: mylicie się, nic jemu nie grozi, ani ja go użyć myślę do czego. Z wielkiéj troskliwości przywiduje się wam...
Kobieta nań popatrzała i głową potrzęsła:
— Nie — ja co wiem to wiem; nie obciążajcież sobie sumienia nową biedą niewinnego człowieka.
Czokołd ramionami ruszył...
Magda wieczorem płakała w alkierzu, łzy ocierając fartuchem, ale poradzić nie mogła, tylko owe narady stały się skrytszemi i snadź Gabryś gdzieindziéj je na umówioném miejscu odbywał z Czokołdem, bo ten się prawie w chacie nie pokazywał. Nic tedy Magda nie zyskała, oprócz większego jeszcze niepokoju...
Wróciwszy do domu, pani stolnikowa wahała się długo czy męża wysłać do matki; rozkaz był stanowczy; choć się tego lękała, powiedziała mu wszakże, iż matka radaby się z nim widziała. Stolnik przyjął to chłodno i odpowiedział, że pojedzie, ale się nie śpieszył.
Nie bardzo sobie życzył żonę zostawić samą z siostrą, bo się obawiał w czasie niebytności jakiegokolwiek sporu, któryby biedną wdowę mógł wypędzić. Odłożył więc podróż swoją. Stolnikowa zaś z pomocą Czokołda i nagle objawionéj choroby, zaczęła coraz mocniéj nalegać na swój wyjazd do Warszawy. Humor jéj stawał się nieznośnym, nerwy były rozigrane, w domu niepokój ciągły... Najmniéj o nim wiedziała przybyła siostra, bo przed nią starał się Kobyliński biedę swoją ukrywać; ona też była jedyną pociechą w domu dla niego. Z nią długie godziny spędzali, rozmawiając o przeszłości, o krewnych, o rodzinie; a i Pawełek miał się dobrze, bo zyskał w téj nowéj cioci jakby drugą matkę. Nie mając własnych a kochając bardzo dzieci, przez przywiązanie do brata może, od pierwszego dnia przyswoiła sobie Pawełka, który do niéj całkiem przylgnął. Rywalizowali z Czokołdem rozpieszczając dziecię.
Matka, która się niém nigdy nie zajmowała, urażona pierwszeństwem, jakie dawał ojcu, cioci i rezydentowi nawet przed nią, odciągała go od nich napróżno. Charakteru żywego, powagą i gniewem usiłowała odebrać Pawełka, który od niéj teraz uciekał; łajała go, sadzała na pokutę, zamykała w swoim pokoju, i zamiast go przyciągnąć do siebie, ostatecznie zraziła. To ją zniechęciło bardziéj jeszcze do przybyłéj; a że jedyna rozrywka, jaką miała w stosunkach serdecznych z szambelanem, teraz coraz się stawała rzadszą, humor pięknéj Tekluni stał się nieznośnym... Dom dla poufałych szczególniéj i dla sług istném był piekłem. Wszyscy chodzili pochmurzeni; jeden tylko Czokołd zdawał się obojętném na to, albo nawet radosném prawie okiem spoglądać...
Przez parę tygodni rozwijało się to z wolna, aż doszło nareszcie do punktu kulminacyjnego. Piękna pani oświadczyła, że tego życia dłużéj znieść nie mogąc, jedzie do Warszawy.
Mąż się nie sprzeciwiał, zwłaszcza że Teklunia obiecywała poradziwszy się doktora i wyszukawszy nauczyciela Francuza do chłopca, wkrótce do domu powrócić.
Czokołd z niesłychaną gorliwością zajął się wyborem jéj w drogę; dwa czy trzy razy nie wiedzieć po co jeździł do szambelana, przekonał Teklunię, że nie powinna z sobą brać dziecka, słowem rozwinął nadzwyczajną czynność i obojgu państwu dał dowody przyjaźni, usiłując tak wszystko urządzić, aby podróż przyszła do skutku bez zbytnich kwasów i trudności. Po raz pierwszy Kobyliński uznał cenę tego nieoszacowanego człowieka, który nadzwyczaj zręcznie umiał się obejść, szczególniéj z kobietami.
Przed wyjazdem stolnikowéj, naznaczonym na jakąś niedzielę, we środę nadjechał szambelan z pożegnaniem. To słowo wymówione z razu jakoś dziwnie poruszyło stolnika.
— Jakto! z pożegnaniem? zapytał — co to ma znaczyć?
— To znaczy, kochany sąsiedzie nic innego jak utrapienie. Wczoraj odebrałem wiadomość o niebezpiecznéj chorobie stryja, który mieszka w Sandomierskiém, i dziś, zaraz wyruszyć muszę, bodaj na całą noc, aby go przy życiu zastać.
Cieszym aż ręce załamał.
— Otoż to losy! zawołał — otoż to losy! a ja pocieszałem się, osierocony będąc przez żonę, która do Warszawy mi się nagle wybiera do doktora, że z waszego sąsiedztwa korzystać będę.
— Jakto! pani stolnikowa wyjeżdża? zapytał szambelan.
Ta zarumieniła się z lekka, ale zręcznie twarz kryjąc, odpowiedziała, że jedzie w istocie, choć nie na długo.
Pan Grodzki rychło się jakoś wysunął... Do niedzieli dom cały był do góry nogami, bo się piękna pani wielce nieumiejętnie wybierała w drogę, nie wiedząc sama co ma brać a co zostawić. I choć pobyt miał być krótki, chętnieby z sobą powiozła połowę przyboru domowego.
W wigilię dnia wyjazdu, gdy Cieszym z Pawełkiem i siostrą bawił w salce, rozgadawszy się o lepszych czasach, a Czokołd stał pod piecem z rękami w tył założonemi zadumany, w progu ukazała się Teklunia i mrugnęła nań, aby szedł za nią. Wprowadziła go tak aż do swojego pokoju...
— Szambelan wyjechał?
— Natychmiast, szepnął Czokołd, i przebrany czeka na drodze, ludzie i konie nieznajome, może być pani spokojna, że nikt nie pozna...
Teklunia dała mu znak, aby milczał... nie chciała z nim więcéj mówić o tém, była niespokojna i zakłopotana. Rzucała się w otchłań dobrowolnie, namiętnie, a mimo to w chwili gdy krok stanowczy uczynić miała, jakaś tęsknota do dziecka, do domu, do tego spokojnego życia, które wczoraj jeszcze zdawało się jéj nieznośne, serce uciskała. Łza dobywała się jéj z oczu.
— Pilnuj pan mi ich, zawołała: ja, mimo jéj świętości, tę kochaną siostrzyczkę posądzam. Mój Lambert jest w ciągłych czułościach.
Czokołd pokiwał głową.
— Ale cóż to panią obchodzi?
— I bardzo! zawołała tupiąc nóżką; ja tego nie chcę, on powinien kochać się we mnie.
— Nawet gdy pani...
— Cóż, pani? co! pani! przerwała stolnikowa: waćpan śmieszny jesteś... W tém nie ma nic złego, to przyjaźń jest tylko, to uczucie najniewinniejsze... ale ja jestem już tu śmiertelnie zanudzona, i mnie się choć rozrywka należy.
— No, to i jemu także, szepnął Czokołd.
— Ja też nie bronię, rzucam tych państwa, aby im nie przeszkadzać; ale żeby miał znowu w amory się wdawać, na to nie pozwolę.
— Mnie się zdaje, że im obojgu wcale one nie w głowie, odparł Czokołd.
— I Pawełka mi pan pilnuj, żeby go ta kobieta nie bałamuciła... psuje mi dziecko...
Czokołd pomilczał chwilę, potém wąsa pokręcił, rozśmiał się dziwnie, spojrzał w oczy stolnikowéj, i zbliżając się do niéj, dodał głosem zniżonym:
— Czy pani doprawdy myślisz tu nazad powrócić?
— Jakto! odstępując krok odparła Teklunia.
— Bo mnie się zdaje, że pani tam w Warszawie doktor zostać każe... najprzód parę miesięcy, potém dłużéj... i tak jakoś się to zrobi, że się zamieszka w stolicy. Pani bo do wsi nie jesteś stworzona, to dobre dla takich flegmatyków jak on... Dla pani nie ma życia, tylko w stolicy... Zobaczysz pani, przekonasz się... stanie się to koniecznością... a poczciwy stolnik (machnął ręką), on się powoli da przekonać... Nie ma się co łudzić, panibyś tu z nudów zagryzła się, wyschła, umarła. Trzeba życie ratować...
Milcząco słuchała go kobieta... a potém cicho rzekła:
— Pan jeden mnie rozumiesz, ale proszęż stolnika przekonać...
— A niech on sobie na wsi ze swą siostrzyczką siedzi...
— Bez siostrzyczki — dodała Teklunia.
— Trudno, trzeba żeby miał kogoś, z kimby mógł choć zagrać w maryasza...
— A pan?
— Ja, rzekł ręce zacierając Czokołd — ja jestem tu gościem, bardzo mi tu dobrze, ale zawsze siedzieć nie mogę, trzeba też będzie gdzie w świat ruszyć...
— E! dałbyś pan pokój, a siedziałbyś tu, gdzie ci niezgorzéj...
— Nie mogę — potrząsł głową szlachcic — nawet chciałem oto panią pożegnać — rzekł z uśmieszkiem; kto wie czy mnie pani zastanie tutaj... trzeba do domu. Spodziewam się — dodał z ukłonem — że pani o mnie nie zapomni...
Teklunia podała mu białą rączkę, którą on nizko się kłaniając ucałował.
Nazajutrz nadszedł wyjazd, i od rana bryki i powóz stały już przed gankiem; ludzie pakowali ciągle, a ciągle też coś jeszcze do pakowania zostawało. Wozy były przeładowane, piętrzyły się, rosły, a z domu nieustannie coś wynoszono, bez czego się żadną miarą obejść nie było można. Cieszym, siostra, Czokołd, Pawełek, stary Gomółka, cała czeladź była na nogach, a dopiero ku południowi w szczęśliwą drogę piękna pani ruszyła z Czyżewską, swoją nieodstępną sługą i przyjaciołką, starą grymaśnicą, która jéj najlepiéj pochlebiać umiała. Kobyliński odprowadził ją do granicy... Z siostrą pożegnała się zimno, ale grzecznie, a po wyjeździe na rezydenta spadł obowiązek zabawienia wdowy, pókiby gospodarz nie powrócił.
Niegdyś piękna i dziś jeszcze bardzo okazałéj postaci i twarzy Marysia, cioteczna siostra pana Kobylińskiego, była osobą, któréj charakteru i skłonności poznaniem głębszém nie łatwo się kto mógł pochlubić. Na pozór była bardzo otwarta, ale po dłuższéj rozmowie z nią czuł każdy, że mu w przedsionku swéj duszy stać kazała... Łagodna, dobra, powolna, widać było jednak, że zachowywała zapas energii wielki na stanowcze życia godziny. Nie wzruszała się łatwo, ani brała do serca ludzi i wyrazów; czekała, patrzała, i widać było, że czynnego udziału w życiu brać nie życzyła sobie. Z saméj téj ostrożności i zamknięcia w sobie można było wnosić, iż więcéj miała uczucia i serca, niż na zewnątrz okazywała. Większa część ludzi zimnych obleka się tą skorupą, aby gorąca nie szafować.
Czokołd, który od przybycia wdowy pilno ją postrzegał, dotąd mimo głębokiéj znajomości ludzi, jaką się szczycił, nie był pewien tajemnicy téj posągowéj postaci, zawsze jednostajnie uśmiechniętéj i jednakowo dla wszystkich grzecznéj. Zdawało mu się tylko, że niekiedy chłód ten roztapiał się gdy dłużéj z panem Lambertem rozmawiała, że oczy się jéj zwilżały, że drżenie głosu i urywana mowa zdradzała jakieś uczucie. Nie był wszakże pewien, czy go formy nie łudziły. Ta godzina, która mu się w czasie niebytności stolnika nastręczała do wybadania kobiety, któréj był ciekawym — bardzo dlań zdała się pożądaną. Zabrał więc miejsce blizko, dawszy jakąś zabawę Pawełkowi, i rozpoczął ostrożną rozmowę, którą z razu tylko przez grzeczność półsłowami wdowa utrzymywała.
— Trochę będzie też w domu spokojniéj i swobodniéj, rzekł cicho, gdy nasza jejmość ruszyła. Bardzo to miła osoba, gdy chce tylko być miłą; ale gdy, jak teraz, chora i podraźniona... no — to bywa ciężka.
— Zwyczajnie chora... odezwała się wdowa.
— Tak, a słaba przytém, że nad swą chorobą mocy nie ma. Poczciwemu stolnikowi należało też wytchnienie... dodał Czokołd — a to podwójnie szczęśliwie, że pani dobrodziejka z nami.
— Ja tu pewnie długo nie zabawię.
— A po co się śpieszyć? westchnął Czokołd. Przez sam obowiązek kuzynowski trzeba stolnika rozrywać... bo... bo kto to może wiedzieć, co z tego będzie.
Wdowa spojrzała nań.
— Jakto? proszę pana...
— Czy mogę mówić otwarcie, jako z siostrą zacnego stolnika?
Wdowa się zawahała, jakoś do przyjmowania zwierzeń zbyt poufałych nie miała ochoty... zmilczała więc.
— Wiedz pani, mówił daléj, jak gdyby potakującą odebrał odpowiedź szlachcic, — tu, jak się zdaje — większe się rzeczy gotują, niż z pozoru sądzićby można... Trzeba znać ten ród, z którego pochodzi nasza stolnikowa. Kubek w kubek matka... a téj życie było bardzo burzliwe. Obawiam się i o nią.
Wdowa z głową spuszczoną milczała ciągle.
— Pani widziała szambelana? zapytał Czokołd.
Podniosła oczy zarumieniona kobieta i bardzo skłopotaną twarz, na któréj niepokój się malował.
— Stolnik nie wie nic, ciągnął daléj rezydent: nikt nie wie nic, ale ja coś wiem, i pani potrzeba żebyś wiedziała o tém. Szambelan bałamuci stolnikową.
— Co pan mówisz! jak pan śmiesz coś podobnego... przedemną powiedzieć! gniewnie obruszyła się wdowa.
— Jeśli mówię przed panią, to tylko dla tego, że dobrze życzę domowi i chcę, byś pani... znała go lepiéj... Nie ma tu się co łudzić, ja jestem pewien, że stolnikowa nie wróci, że może nawet przyjdzie do rozwodu... Szambelan i ona zjadą się w Warszawie.
Kobieta załamała ręce.
— O! mój Boże! czyżby to prawdą być miało?
— Święta prawda — to nieszczęśliwy człowiek... a koniec taki nieuchronny. Nie mówię tego na wiatr, szanowna pani... mam dowody... A żebyś nie sądziła, iż jestem prostym plotkarzem i robię intrygi dla satysfakcyi, patrz pani... oto list szambelana do niéj. Proszę nie pytać, jak się dostał do rąk moich; zaręczam, że w sposób uczciwy... Czytaj pani.
To mówiąc papier rozłożył, i nie puszczając go z rąk, dał do przeczytania, a gdy zwilżonemi oczyma go przebiegła, złożył i schował za suknię. Potém siadł uśmiechnięty smutnie.
— Pani mnie nie znasz, dodał, ale ja — ufam jéj i kocham stolnika, dla tego się zwierzam przed panią. Jemu grozi osamotnienie, rozwód... a to człowiek nie stworzony, aby wytrwał z bolem sam na sam. Kochał się niegdyś w pani... kocha ją jeszcze; nie uciekajże pani ztąd i bądź mu pociechą i ratunkiem...
Ostatnich słów domówił prędko, bo wdowa wstała z siedzenia, i zdawało się, że chce uniknąć dalszych zwierzeń, chociażby ucieczką. Twarz jéj surowy przybrała wyraz.
— Proszę pana — zawołała szybko — ani słowa więcéj! i tak mówiłeś pan za wiele. Nie zasłużyłam na jego zaufanie, a sądzę, że obdarzając mnie niém, fałszywie osądziłeś kobietę obcą i nieznajomą... Jestem tu chwilowym gościem... i...
— Tak, pani; wiem, że się nieprzyzwoicie znajduję, dodał Czokołd; ale się przemogłem i poświęciłem dla objaśnienia pani. Sądź pani jak chcesz o mnie, jam dopełnił swego... To co przepowiadam stanie się, a co poczniesz pani w takim razie, do mnie nie należy. O to tylkobym prosił, abyś pani zamilczeć o tém raczyła przed stolnikiem, i nie truła mu wcześnie spokoju, bo to się na nic nie przyda.
— Przepraszam pana, jeszcze zapobiedz można — jeśli tak jest jak pan mówisz...
— Przepraszam panią, uśmiechając się złośliwie dorzucił Czokołd — już nie ma czemu zapobiegać...
To mówiąc szlachcic powoli wycofał się z pokoju. Kobieta padła na kanapkę, zakryła twarz rękami, płakała troszkę, potém rozognione oblicze podniosła w górę, usiłując jakby zebrać myśli. Rzuciła robotę, poczęła chodzić po salce, zamyślona, w pół przytomna. Przeglądała się mimochodem we zwierciadłach nie przez próżność, lecz aby dostrzedz, czy łez i wzruszenia wchodzący Lambert lub Pawełek nie dostrzegą. Szczęściem zaczerwienione powieki tłómaczył wyjazd kuzynki. Pawełka, który w téj chwili pędem wpadł do pokoju i rzucił się ku niéj, przycisnęła do serca i znowu łzy się puściły.
— Czego ty płaczesz? spytało dziecko zdziwione.
— A czemu ty nie płaczesz po mamie?
— Ja, rzekł cicho, tuląc się do niéj pieszczoch... bo ja... ja mateczkę kocham; ale czego ja mam płakać? wszak powróci zdrowsza. Tymczasem ja tu nadokazuję, bo mnie z tatkiem i z wami wszystko wolno...
To mówiąc kułakiem sobie oczki zatulił, jakby łzy ukrywał, ale w istocie śmiał się, a w chwilę potém pobiegł szukać Czokołda, aby go do stajni prowadził i na konia mu dał wsiąść.
Wdowa została sama znowu... ale robota jéj nie szła, myślała zadumana głęboko, a gdy po półgodzinném oczekiwaniu wszedł stolnik z twarzą pogodną, oddychając swobodnie, jak się zbywszy wielkiego ciężaru oddycha — powitała go zafrasowana, nie mogąc ukryć głębokiego wzruszenia. Kobyliński, który nic domyślać się nie mógł, połajał ją trochę, uśmiechnął się i dowiódł, że o niczém w świecie nie wiedział i nic się nie domyślał...