Zemsta Czokołdowa/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zemsta Czokołdowa
Wydawca „Gazeta Warszawska”
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZEMSTA CZOKOŁDOWA.
Z podań szlacheckich.
POWIEŚĆ
J. I. Kraszewskiego.



TOM I.

Część górzystego i malowniczego kraju, ciągnąca się po nad granicą węgierską i zowiąca ziemią Spizką, najobojętniejszego nawet na obrazy natury człowieka pociągnąć musi czarownym widokiem... Piętrzące się wzgórza, rozlane szeroko i wstęgami wijące się wody Dunajca, zielone łąki, ciemne lasy poczepiane po gór stokach, gdzie niegdzie na wyżynie sterczące ruiny zamków i strzelające ku niebu wieżyce kościołków, Tatry w dali z jednéj, Pieniny z drugiéj strony, tworzą szeroki krajobraz, nad którym mimowolnie zadumać się trzeba.
A gdy obłokami pozawieszane niebo w dzień jasny i słoneczny rzuci plamami cieniów i snopami świateł na wody, góry i lasy i umaluje to złotem a zielenią, szafirem i powietrznemi barwami, oku się od tego oderwać trudno. Majestatyczny, wielki to a rozległy pejzaż, wszakże smutny nieco i pusty.
Świat ten tak pięknie ubarwiony nie roi się ludem a pracą spokojną; zwierza i człowieka rzadko tu spotkasz. Po nad głowami przeciągnie ci czasem szary orzeł, płynący powoli, ospale, jakby od niechcenia z wiatrem gdzieś na żer i zdobycz, a na gościńcu czarny, opalony przesunie się cygan od Węgier, góral lub Słowak, śpieszący niewiadomo gdzie i po co i oglądający się po pustyni nieśmiało...
W końcu XVIII w. kraj ten jeszcze może dziczéj a straszniéj wyglądał; był to kąt jak pobojowisko opuszczony, pełen starych wspomnień o bojach i łupieżach, mało zamieszkały i niepowabny. Po nad nim mury odrapane odwiecznego Czorsztyna, już naówczas stały na pół rozbite, osmalone i zczerniałe. Nie był on jeszcze jak dziś kupą gruzu i ruiną, ale się na tę śmierć gotował. Jak w owę górę nad San Germano, na któréj stoi klasztor Monte­‑Cassino, zwykły przechodzące burze zrzucać wszystkie swe pioruny, tak na Czorsztyn co lat kilka padał ów ogień z nieba, i ledwie dachy oprawiono, palił je lub rozbijał.
Podania ludu różnie tłómaczyły ten gniew boży; to pewna, że ani w Niedzicę, ani w okoliczne po górach zameczki, ani w Dunajec nie spadały pioruny tak często jak tutaj. W tych też czasach po dwukrotnym pożarze stał Czorsztyn już czekając tylko rychło też się rozpadnie. Nikt nie myślał o naprawie zamku, w którym nie było komu mieszkać. Gniazdo to dla innego rodu ptaków założone, na nic się nowym nie zdało. Niegdyś z téj góry czatował rycerz może po nad węgierskim gościńcem na kupiecką karawanę, aby się na nią rzucić z wysoka; dumny panek nagrzeszywszy zamykał się tu pewien że go nie łatwo sprawiedliwość doścignie i pochwyci; spokojnym ludziom po nim mieszkać już smutno było i straszno.
Mury wyglądały jakby pobryzgane krwią zaschłą, ściany jakby podrapane rozpaczliwemi dłońmi, okna zdawały się otworami rozburzonego więzienia... Ludzi już tu nie było, ptactwo i zwierz powoli po nich obejmowały puściznę. Kiedy niekiedy stoczony głaz wzięto w dół na nową budowę, stary Czorsztyn wszakże jeszcze dumnie sterczał po nad okolicą, a przy nim i Niedzica i cały przestwór wzgórz wydawały się bardzo pokornie i ubogo. Arystokratyczna ruina, naga, odarta, z wyłupionemi oczyma, trupio pusta królowała jeszcze po staremu krajowi, którego niegdyś była postrachem.
Jeżeli we dnie nie łatwo tu było kogo spotkać, gdy zapadła noc, gdy nadszedł mrok, wielki gościniec węgierski i okolica milczały jak cmentarz. Rzadko kiedy cygańska banda rozpaliła sobie ogień pod lasem i koczowała tém bezpieczna, że tu była sama. Podróżni zmuszeni udawać się tą drogą do Czerwonego klasztoru, do Krościenka lub też ku Krakowu, mierzyli tak dni swoje, aby zawczasu stanąć w gospodzie nim noc nadeszła. Niebezpieczeństwo od ludzi i zbójców włóczących się po nad granicą, równało się utrapieniu, jakiego doznawano przebywając złe drogi, na których po ciemku nie trudno było o przypadek. Gościniec bowiem sam Pan Bóg utrzymywał, wybiły go wozy, wydeptały konie, wychodzili ludzie, zresztą ręka i praca do poprawy się nie przyłożyła. Po deszczach i ulewie, gdy wody ze wzgórz popłynęły drogą, często w niéj wymyły przepaści, niejeden kamień co siedział w ziemi opłókany dobył się na wierzch, a byle mrok jużeś tego nie dostrzegł. Po tych więc wertepach chyba znaglony a zuchwały wędrowiec, któremu o gardło szło, puścił się przeciw nocy. W gospodzie lichéj zawsze bezpieczniéj było niż w polu, choć tutejsze zajazdy, nawet przy osadach, dobréj sławy nie używały. Po nad granicami wszędzie włóczy się tałałajstwa dosyć i wszelakich podejrzanych ludzi, którzy żyją z tego żeru, jaki po gościńcach łapią; gospody ich domowém, schronieniem, a gospodarze pomocnikami, boć to jedno drugiego warte. Szczególniéj u granicy Węgier zawsze tego było dosyć, bo co się ztamtąd chronić musiało od miecza i postronka, szło tutaj, a ze Spiżu inni zmykali na Węgry dla bezkarności. Dodawszy cyganów, na których tu nigdy nie zbywało, bo im góry i dziury a lasy wielce smakowały, można sobie wystawić, jak miłym pobyt być musiał. To też nie mieszkał tu nikt po dobréj woli, ani jechał dla satysfakcyi i ów wspaniały obraz boży oglądały ino takie oczy pono co go nie były warte.
Trafiło się wszelako czasem, że się tędy i komuś lepszemu przemykać było potrzeba, ale nie bawił długo, a jak najrychléj mógł ten zakąt opuszczał.
Komu z dalszych stron przyszło się wlec tym gościńcem, zwykle tak mierzył czas, ażeby na noc albo do gospody u Czorsztyna nad Dunajcem zaciągnął, lub do Czerwonego Klasztoru pod Pieninami nadążył.
Właśnie nadchodziła już noc, a miało się ku jesieni i pora jakoś była mglista, gdy wóz ładowny na przedzie, z uczepionym za nim koniem pod deką, zatrzymał się u karczemki nieopodal od Czorsztyna stojącéj. Na wozie oprócz dorodnego mężczyzny, dobréj tuszy, marsowego oblicza, z sumiastym wąsem, był olbrzymiego wzrostu woźnica i takiż człek ze służby, także szerokich ramion, nie licząc małego chłopaka, który uczepiony na drążku siedział rozpatrując się ciekawie do koła. Wóz był końmi pięknemi i zażywnemi zaprzężony, a snadź ich w drodze szczędzono, bo gładkie były i podróży na nich trudnoby kto poznał. Wóz, uprząż, ludzie i pan wyglądali zamożno i porządnie. Rzadko się, widać, podobni goście tutaj trafiali, bo ledwie wóz przystanął, z karczemki i głowy i cali ludzie przez wszystkie otwory wyglądać zaczęli... a sam arendarz pośpieszył z obowiązku przeciw podróżnym z respektem wielkim. Nikt nie wątpił, zwłaszcza że już dobrze ciemniało, iż bryka ta zanocować musi. Ale oprócz chłopaka, który z drążka zeskoczył, drudzy się nie brali jakoś do złażenia, a pan się jeno raz oglądnąwszy, skinął na arendarza. Ten przystąpił submittując się.
— Daleko do Czerwonego klasztoru? Zapytanie to o porze spóźnionéj tak dziwnie brzmiało w uszach żyda, iż mu je powtórzyć było potrzeba, nim je zrozumiawszy, ruszając ramionami, odpowiedział:
— Do Czerwonego klasztoru? Aj! aj! drogi kawałek! a kto tam po nocy pojedzie!
— Co za noc! odparł podróżny z wozu: ledwie zmierzch... konie wypoczęły.... godzina a choćby półtoréj... A droga dobra?
Żyd jakby mimowolnie ramionami zżymał; zdawało mu się czémś osobliwszém, by kto o téj porze, nieznajomym krajem chciał się puszczać daléj.
— Czy jasny pan chce jechać? zapytał złamanym językiem.
— Nietylko chcę, ale muszę, zawołał z wozu podróżny... a jeśli droga nic potém, przecież przewodnika znajdę.
Arendarzowi wszystko to musiało się niezmiernie dziwném wydawać, a snadź łatwiéj mu było ramionami ruszać niż się rozmówić.
— Tu nigdy nikt przewodników nie bierze, bo w dzień nie ma jak zbłądzić, a po nocy, przepraszam pana, ktoby tu jechał?....
Pan się rozśmiał i splunął jakby z gniewu.
— Hryszka! zawołał, skocz mi pierwszego lepszego chłopca weź, to nas przewiedzie.... a dłużéj bałamucić szkoda czasu. Chcesz, bym u ciebie zanocował! śmiejąc się dodał: a toż wolę trochę się przejechać, przynajmniéj w Czerwonym klasztorze izbę ludzką mieć będę.
Żyd ruch ręką uczynił, jakby mu to było wszystko jedno, i krok odstąpił; chłopak, który się Hryszka nazywał, już miał skoczyć do wsi, gdy do wozu zbliżył się w kapeluszu góralskim stary człek z kijem w ręku... pomarszczony, żółty, z włosami długiemi jakby przylepionemi do głowy, i kiwnąwszy na bryce siedzącemu półukłonem, spytał:
— Pan do Czerwonego klasztoru chcesz? Po nocy!
— Co mi to za noc? ledwo wieczór.
Chłop popatrzał po niebie i po podróżnych..
— A wy to zkąd? zapytał pan.
— Niedaleko, ze Sromowiec paneńku.
— Znacie drogę?
— Ktoby jéj tu nie znał!
— To prowadźcie....
Zadumał się stary... poskrobał po brodzie, spojrzał na żyda, westchnął, nieraźno mu było odpowiedzieć... Żyd na niego popatrzał, czy mu dał znak, czy się tak zdawało, zawahał się stary.
— A jużci, jak pan zapłaci! czemu nie?
— Zapłacę... siadaj na wóz... bo się ciemni.
— Ino węzełek zabiorę, szepnął chłop ciągle jakoś niepewny... Hryszka go popchnął żywo, poszedł trochę śpieszniéj do gospody, a żyd jakby nie było też tu co robić, pociągnął za nim.
Woźnica się obejrzał ku panu.
— Ej! jaśnie panie, rzekł... to czartowskie drogi.. a i chłopa... kto zna? a na biedę nie wiele potrzeba.....
— Czyż ty stchórzysz Janku! rozśmiał się pan...
Woźnica się obejrzał, wąsa pokręcił tylko....
Tymczasem na bryce siedzący pomacał koło nogi, brzęknęła szabla, ujął się za pas, widać było parę pistoletów za nim... Służący też roztworzył płaszcz, jakby się chciał poprawić i ręką swoje pistolety oba do góry nieco wysunął.... Hryszka patrzał i jakoś mu te nieme przygotowania dziwnemi się zdały.... A chłop też długo się w karczemce zabawiał....
Wyszedł wreszcie z głową spuszczoną, a choć podróżni nie widzieli tego, jeszcze wprzódy nim on, tyłami, ogrodem wysunął się żydziak przychylając się, i zbliżył co żywo nad Dunajec. Co się daléj z nim stało, dostrzedz było trudno... Chłopa wsadzono na brykę, i choć coraz ciemniało na dworze, woźnica cmoknął i konie dobrym kłusem ruszyły.
— Héj! héj! ozwał się chłop zaraz... O kłusie nie myśleć, droga powyrywana, noga za nogą, bo będziemy leżeli.. jak lepsza nastanie... ja oznajmię...
Nic nie odpowiedziawszy woźnica liców zwolnił i stępo szły poważne konie, gościńcem po nad Dunajcem, a krok miały tak spory, że wkrótce wioskę i zamek zostawili za sobą i wjechali w pustą okolicę... a wielkie milczenie otoczyło ich na pustkowiu.. Noc coraz się stawała ciemniejsza, chmury czarne, poszarpane gnały się po niebiosach, i wicher niekiedy jakby w złości coś zawył.
Wszyscy milczeli, oprócz samego pana, który niekiedy poświstywał. Po niejakim czasie przewodnik siedzący na wozie, mimo iż znaczniejszy gościniec szedł prosto, kazał się wciąż kierować na lewo, a pod kołami czuć było można zaraz, że na mniejszą i nieubitą drogę skierowano, Woźnica Janek miał jakąś wątpliwość, zawahał się zwracając ku panu, który ręką tylko skinął, i jechał daléj... Wkrótce owa drożyna jakby wąwozem wymytym, weszła w zarośla gęste. Tuż zaczynał się jodłowy las, rzadki, ale ciągnący się gdzieś daleko po obu stronach. W lesie stało się ciemniéj jeszcze. Konie musiały iść noga za nogą i pryskały jakoś jakby wystraszone. Woźnica czuł, że mu co chwila nie śmiejąc się wstrzymać, przystawały, jakby niepewne co począć z sobą. Przewodnik milczał.
— Ale coś ja téj drogi i tego lasu nie pamiętam, ozwał się wreszcie poruszając się na siedzeniu pan, i uderzył po ramieniu przewodnika, który drgnął i aż pochylił się ze strachu, jakby wyskoczyć myślał. Przytrzymał go ręką silny sługa.
— Kędy to ty prowadzisz? Co to jest? Ja dalipan téj drogi nie pamiętam...
Było milczenie przez moment, chłop się zawahał nieco, ale wnet zuchwałą nadrabiając fantazyą, począł wołać:
— Prowadzę was drogą, jaka jest! Dokądże miałbym prowadzić? To najprostsza.. najkrótsza.. A kiedyś pan drogę pamiętał, po co było przewodnika brać?
— Hę? tak mówisz? spytał siadając podróżny. No! to daléj jechać...
Znowu tedy milczeli, aż chłop ni z tego ni z owego, jakby się dopiero przebudził, począł poświstywać..
Woźnica się odwrócił ku panu, a sługa do chłopa, który głowę miał spuszczoną w dół.
— Daj ino pokój temu świstaniu, rzekł pan.
— E! bo mi też markotno, taka czarna noc, gdyby garnek smoły... bąknął przewodnik. Obejrzał się po za siebie dokoła lękliwie, a nim się siedzący na bryce opatrzyli, zsunął się z woza i... przepadł.
— Ha! coś się tu niedobrego święci! zawołał podróżny. Chłopcy, baczność!
Jeszcze nie domówił tych wyrazów, gdy po nad głowami ich z lasu kilka kul świsnęło i ogień błysnął z luf, a konie się żachnęły okrutnie i dyszel u wozu trzasł. Woźnica z całéj siły trzymając bystre szkapy, ledwie je zdołał powściągnąć, aż wszystkie postawały słupa, ale na bryce było pogotowiu, pistolety dobyte.
Jeden Hryszka pod wóz się zapakował, bo i bronić się nie miał czém. Razem z hukiem broni ozwały się i wołania z węgierska:
— Stój! poddaj się...
Jakaś ręka z ciemności pochwyciła konie, a inne tuż do wozu już się brały. Wśród nocy nic nie widać było, tylko jakieś postaci migały ze wszech stron, otaczając podróżnych do koła. Natychmiast na bliższych dano ognia, sługa, pan i woźnica lice ściągnąwszy, poczęli się odstrzeliwać. Hałas i wrzawa powstały okrutne.
Wpośród nich rozeznać było można i jęki, bo dwóch ludzi osunęło się na ziemię po wystrzale, a podróżny pistolet drugi dobywszy, szablę też trzymał w pogotowiu. Napastników liczby dojrzeć nie było podobna, ale się roili, bo gdy dwóch padło pod wóz ranionych, tuż skoczyli inni. Dano do nich ognia powtórnie, i znowu z krzykiem się zbóje odrzucili precz na chwilę, ale położenie było ciężkie, bo nabijać w nocy ani czasu, ani możności nie mieli, a tu rwano bryczkę zewsząd i siła widocznie przeważająca napastowała. Podróżny wszakże nie tracąc przytomności, płaszcz zarzucił na rękę i szabli dobył z pochwy, gotując się do obrony, gdy jakby Opatrzność sama czuwała nad nim, z dala ozwał się głos donośny na drożynie, zdający dodawać otuchy. Z razu nie można było wiedzieć jeszcze czy nie zbójom posiłek przybywa... ale ci odskoczyli od wozu spłoszeni i puścić się chcieli w las, gdy szlachcic nie mogąc wytrzymać palnął za nimi, sługa też, a o kilka kroków z tyłu dwa strzały razem huknęły na nich. W popłochu napastnicy z rannymi pospołu pchali się w krzaki, a tuż sługa zeskoczywszy z wozu, choć się potknął na trupie, jednego z uchodzących pochwycił, a z tyłu nadbiegło dwóch konnych, wołając:
— Dobra nasza! dobra nasza! nie dajta się!
O ile poznać było można po nocy, szlachcic konno nadbiegał właśnie, mając za sobą jezdnego. Skoczył wnet z konia i jął pomagać słudze, by rannego pochwycić, mimo oporu zbójców, którzy już nie śmiejąc stawić czoła, zostawili go w rękach, a sami pierzchnęli.
Jakiś czas nie można się było opamiętać i rozpatrzyć co się stało. Sługa padł na ziemię na zbója i wiązał go, własny pas z siebie zerwawszy. W ciemnościach gdzie niegdzie para kłaków od wystrzałów kurzyła się jeszcze. Wszyscy pod wrażeniem téj walki nocnéj stali drżący i niemi. Przybyły tylko szlachcic się krzątał krzycząc, ale wesoło i raźnie, jakby niepomiernie był rad z tego:
— A! juchy, wołał, a kanalie!... padłoż tam co? jest który schwytany? Naniecić trzeba ognia, bo tu się omackiem nic nie zrobi, a paskudztwo jeśli gdzie przyczajone leży koło wozu, to się porozłazi.
Podróżny też począł krzyczeć na skrytego ze strachu pod wóz Hryszkę.
— Hryszka! gdzieżeś tam zalazł?... Ognia naniecić, masz tam kłak co się kurzy, weź siarnika i suchych liści, albo choć siana z wozu. Jest latarnia podróżna.
Dopóki było ciemno, ani się obaczyć, ani rozmówić, ani podziękować, ani przywitać, ani o czém pomyśleć nie było sposobu; dopiero gdy Hryszka, który obok padłego w napaści dogorywającego złodzieja leżał pół żyw sam, dobył się z pod bryki i drżącemi rękami jakoś rozdmuchał światło, rozpatrzyli się zbłąkani co się z nimi stało.
Bryka zatrzymana w wąwozie ze złamanym dyszlem, przechylona trzymała się na kołach, ale dyszel strzaskany leżał między końmi, które się poplątały, i gdyby nie silna dłoń woźnicy, poszłyby były pozrywawszy się, w las rozbijać. Dokoła ciemna jedlina słupiasto w górę strzelała, spuszczonemi w dół gałęziami gdzie nie gdzie jakby sposobne do ukrycia tworząc namioty... Około bryki leżał niemal pod kołami konający zbój, czarna bestya, ogorzała, a że był w piersi strzelony i koszulę na sobie z boku poszarpał, całego oblewała posoka... oczy miał wywrócone i białe zębiska zacięte, a włos czarny ze łba na ziemię rozległ szeroko. Drugiego, ale chmyzowatszego wiązał rannego sługa, trzeci jęczał nieopodal pod krzem. Chcieli go byli unieść swoi, ale siły nie miał i legł bezwładny.
Szlachcic, który w pomoc na strzały nadążył ze sługą, był chudy, szpakowaty już i nie wyglądał wcale pańsko; twarz miał podługowatą, nos orli i wąs spuścisty. Sługa krępy i gruby co konie trzymał, patrzał dysząc. Patrzali też i pan i woźnica z bryki, jak przybysz nim się przywitał z nimi, poszedł zaraz w oczy zaglądać zbójom na pobojowisko. A pilno mu snadź było, bo świecąc naprzód podglądnął pod wóz i rzekł tylko:
— A no! dobrze, temu się już nie należy wiele, diabli duszę wezmą jak swoją. Hej! héj! Janasz, nie trza ci było poczciwych ciemiężyć, zdrówbyś chodził po świecie.
Poszedł potém pod krzak do dyszącego i zaśmiał się mu w oczy.
— Dobry wieczór Kuźma! héj! a no! dobry, boś na swego trafił... nie łypaj oczami, już mnie nie zjesz! cha! cha!
Aż zbliżył się do związanego i począł mu się przyglądać. Ten wyglądał na cygana i pewno nim był.
— Ten, rzekł, to w gościnę na polowanie przybył czy co? bo go nie znam, ale jak się zawiezie do Czerwonego klasztoru, dowiemy się co zacz. Tych ichmościów już na brykę ładować żal się Boże, bo to trupy, niech tu sobie na wolném powietrzu zdychają.
Obejrzawszy tak wszystko, odwrócił się do stojącego na wozie podróżnego, który fantazyi nie straciwszy pistolety wydmuchywał, podniósł czapeczkę i popatrzywszy nań, począł się uśmiechać.
— Mój bracie, panie a dobrodzieju, podając mu rękę począł ów z wozu: pan Bóg sam cię tu przyniósł nam na pomoc, niech ci podziękuję, niech uściskam.
— Ale kogoż miałem honor? spytał szlachcic.
— A! prawda, w tym rozgardyaszu anim się wam dał poznać. Jestem Podlasiak rodem, więc z daleka, ani mnie ani mojéj familii znać nie możecie, zowię się Lambert Cieszym Kobyliński z Ćwikłów.
Chciał mówić daléj, gdy słuchający go cofnął się jak rażony w tył parę kroków; zdało się, że z czémś wybuchnie, potém czy się powstrzymał, czy mu to przeszło, z usty otwartemi daléj słuchał.
— Matka méj żony z Węgier była...
Wtém szlachcic machnął ręką i przerwał:
— Co mi mówić będziecie, już to wiem wszystko, a chociaż acindzieja nie miałem honoru znać... te strony i nazwiska nie są mi obce.
— A waćpan dobrodziéj zkąd jesteś i jakże?
— Długoby o tém gadać, odłóżmy na potém, chmurno odparł szlachcic; pilniejsze są rzeczy do roboty... Zowię się...
Tu się się zająknął, podumał, podniósł głowę i rzekł:
— Nazywam się Jan Czokołd... i kwita, niegdyś bene natus et possessionatus, bywało Litwin, dziś włóczęga... co o tém gadać!
— A coż tu robicie? spytał zdumiony podróżny.
— Co? hę! po nocach się włóczę i ludzi od zbójców ratuję, jak widzicie, gorzko się uśmiechając zawołał stary szlachcic. Dajmy pokój rozmowie.
Obejrzał się na dyszel.
— Hę! dyszel diabli wzięli! rzekł.
— A tak, proszę pana, ozwał się woźnica: jeszcze dobrze, że sworzeń utrzymał, bo dyszel...
— Niewielka rzecz, musicie przecięż w drodze mieć siekierę i postronki...
— Mój panie a bracie, cóż tandem daléj począć, czy nocować w lesie przy trupach?
— Ale! co zaś! zawołał szlachcic, jeno mi dajcie się rozgospodarować, pojedziemy na noc do Czerwonego klasztoru, księdza tam znajomego mam, nocleg jeszcze będzie niczego.
— Ale wy?
— A ja was przeprowadzę, wesoło rzekł Czokołd: nie mam nic lepszego do roboty.
To rzekłszy jął się sam ku ludziom, koniom i do dyszla. Dopieroż wszyscy też ruszyli się, inaczéj zabiegając, aby prędzéj z téj dziury wyleźć.
Hryszka ognia pilnował, a że się okrutnie ciemności przy trupach lękał, naniecił ognisko, przy którém wołuby upiec było można, i cały obóz oświecił. Dorzucał coraz suchych gałęzi, a las w ich blasku bardzo pięknie wyglądał; ale bliższy oka obraz nie był wcale wdzięczny. Ludzie za nogi zbójców wyciągnąwszy kładli ich kopą, związanego żywego rzucili na tego, który już zastygał i drugiego co chrypiał dogorywając. Daléj krzątano się przy wozie, stały konie, ten co był przywiązany z tyłu i dwa Czokołdowe, wąchając się a strzygąc uszami. Sam szlachcic o mało nie jak prosty chłop z ludźmi podróżnemu pomagał, a dokładając ręki, gwarzył i pytał.
— Jakżeście się u kaduka w nocy tu dostali?
— Przez moją niepotrzebną ambicyę, odparł pan Cieszym. Nie lubię lada jako nocować i lada strachowi ulegać. Chcieli mnie tą drogą i węgierskimi zbójami natrwożyć, wziąłem przewodnika z karczemki. Ten mnie tak ładnie zawiódł...
— Zkąd?
— Z karczemki u Czorsztyna, rzekł sługa.
— Gdzie złodziejska przystań właśnie, odparł Czokołd: no! dobrzeście się wybrali. A kogoż to wam dali na prowodyra?
— Chłopa ze Sromowiec.
— Ani chybi musiał Jonasz być, szepnął szlachcic, a to szajka cyganów i włóczęgów, która na gratkę tylko czatuje. Ale im się dobrze dostało, trzech stracili.
Podbiegł Czokołd ku rannemu a związanemu.
— Ilu was było? gadaj! spytał nachylając się ka niemu.
— Idź precz stary czorcie! zaryczał zbój: jeszcze ci oni, co zostali, kości policzą.
— Albo ja im! rozśmiał się pan Jan. Zobaczymy, na dwoje babka wróżyła.
— Proszę pana, przerwał woźnica, który konie uspakajał i uprząż poprawiał: ile ja mogłem zmiarkować, musiało ich być bodaj do dziesięciu, za pierwszym strzałem kule świstały niczego.
— Na ten ci to strzał jam pośpieszył, dodał Czokołd.
— Ale zkądże? ale jak? zawołał pan Cieszym.
— E! ja bo tu w okolicy od niejakiego czasu niby mieszkam, wzdychając począł szlachcic. A mam taką naturę, że jak puszczyk noc lubię i włóczyć się po drogach to moja passya. Gdy się strzały rozległy, że drogi dobrze znam, leciałem na przełaj i szczęśliwiem też trafił.
Szczególniéj dla mnie, odezwał się przystępując ku niemu Cieszym i pochwyciwszy go w ramiona uścisnął serdecznie. Hryszko! zawołał, już ognia będzie dosyć, bo od niego oślepniemy, a tu daléj po nocy wlec się potrzeba. Dobądź­‑no puzderka i daj nam flaszki. Nie prawdaż panie Janie, że po takiéj przeprawie kieliszek nie zawadzi?
— I nam i ludziom nawet się święcie należy pogrzebowe, bo zwierzyny dosyć, rzekł wskazując na zbójów leżących na ziemi.
Hryszka tymczasem dobył puzderko, które stało w nogach, otworzył je Cieszym i odetknięto kminkówkę gdańską, którą się poczęstowali. Poszła potém koléj, począwszy od obcego chłopaka, po ludziach służebnych, i duch jakoś raźniejszy zaraz wstąpił we wszystkich.
Dyszel zmocowano tak, że jak mówił Janek, choć do domu mógł dociągnąć, koniska uspokojone dały się zaprządz, i szlachcic miał konia swego dosiąść, ażeby do Czerwonego klasztoru prowadzić, gdy kwestya się wszczęła co tu robić z dyszącym jeszcze zbójcą, którego Kuźmą nazwał? Myśl miano z razu zabrać go i do sądu odstawić, ale gdy na obładowany dobrze wóz przyszło brać jeszcze zbroczonego włóczęgę, ozwał się Cieszym:
— A po co ja go będę za sobą włóczył? Na sądy i rozprawy czasu nie mam; wątpię, żeby się wylizał, niech Pan Bóg sprawiedliwości domierzy. Zostawić go tu z nieboszczykami.
— Toć mi pasa szkoda, przerwał służący, dość go jakiém łykiem albo postronkiem okręcić.
Czokołd stał i patrzał zadumany.
— Hm, rzekł z wolna, prawdą a Bogiem, gdyby sprawiedliwość była na świecie, wartoby go dostawić do sądu: jakby wisiał, drudzyby mores znali. Jeno tu w tym kącie jak się zacznie inkwizycya, nie będzie temu końca do sądnego dnia. Może gra świeczki nie warta. Kuźma się wyskrobie, jemuby w łeb palnąć było najbezpieczniéj.
— Czorcie ty stary, jęknął ranny, ja tobie tego i w grobie nie zapomnę. Po coś ty tu wlazł? hę? Twoja to była rzecz! Albośmy na ciebie naszli?...
I począł mruczeć i rzucać się, a sługa, któremu snadź o pas szło, wiązał go sznurem, aby zabrać nazad dobro swoje.
— Czego ty na życie moje nastajesz? dodał ranny z gniewem: kiedy swoje może mnie winieneś.
— Dać mu tam pokój, dać mu pokój, rzekł Cieszym, niech sobie zdycha sam.
— Gdyby zdechł, przerwał Czokołd, nicbym nie miał przeciwko temu; ale się wyskrobie i będzie broił.
A miał szlachcic za pasem jeszcze krucicę, i gdy wszyscy osłupiawszy niemal stali nie wiedząc co począć, odwiódł kurek zbliżając się do leżącego Kuźmy, któremu oczy błysnęły białkami.
— Zbóju ty jakiś, wisielcze! rzekł podchodząc, jeśli Pana Boga masz w sercu, westchniéj do niego, aby ci winy przebaczył.
Wtém siedzący już na bryce Cieszym krzyknął:
— Mój dobrodzieju, dajcież mu pokój!
Czokołd jakby nie słyszał.
— Wartoby ci łeb roztrzaskać, rzekł, boś ty już niemało ludzi życia pozbawił, jeno litość bierze. Kuźma! słuchaj! przysiąż, że nie będziesz rozbijał, to ci życie daruję.
Było milczenie, jakby zbój stracił przytomność lub mowę; łypnął potém oczyma i tchnął całą piersią, a ktoby się mu przypatrzył, dostrzegłby, iż z całych sił, choć mu z ran krew płynęła, wyprężył się, aby porwać postronki, które przecież wytrzymały.
— Przysiąż mi, to ci życie daruję, powtórzył Czokołd.
Ten milczał.
— A nie, to palę w łeb jak psu, i przed trybunałem bożym wcale za to nie odpowiem. Gdyby tyle tylko grzechu na duszy...
— Panie Janie, rzucićby go tak...
— Kuźma, gadaj!
Zbliżył się szlachcic z krucicą niemal do twarzy, i dopiero ujrzał, że zbójowi po napróżném wysileniu z oczu łzy ciekły, pewno raczéj ze wściekłości niż skruchy, ale któż łzy pozna z jakiego źródła one płyną? nieraz w życiu mylimy się na nich.
Czokołd się zawahał.
— Płaczesz, rzekł, gdybyżeś za grzechy żałował i pokutował, ale to łzy wilcze.
— No, pal w łeb kiedy masz palić, krzyknął Kuźma; myślisz, że śmierci się zlęknę. Patrzałem ja jéj a ona mnie w oczy niemało razy.
Szlachcic popatrzał, krócicę podniósł, kurek spuścił z wolna i za pas ją schował.
— Żal mi cię, boś mężny choć zbój, zawołał. Żyj, katem ci być nie chcę, a kiedy ci Pan Bóg męztwo dał, pamiętaj go lepiéj używać.
To mówiąc odwrócił się szparko i skinął na sługę, by mu konia dał, na którego raczéj skoczył niż go dosiadł, a Cieszym i ludzie jego, którzy na tę scenę patrzali, jakoś odetchnęli lżéj. Więc Czokołd z koniem, oba zręczni, wdrapali się na wyższy brzeg parowu, aby brykę stojącą w nim wyminąć; jeno krzyknął szlachcic po za siebie:
— Za mną jechać proszę!
I tak ciemną znowu nocą, bo ognisko dogasało za nimi, powlekli się do Czerwonego klasztoru...


Już było późno w noc, gdy się dobili do gospody, stojącéj niedaleko kościoła i opustoszałego naówczas klasztoru. Brama była zamknięta, światła nigdzie, a że w murach też jeden ksiądz staruszek wikary podówczas mieszkał i z obawy napaści wcześnie się zamykał, nie było nadziei, aby się tam dostać można. Czokołd wszakże, który tu wszystkich podobno znał, do okna poszedł i póty w nie na różne sposoby kołatał, aż odpowiedzi się dobił i żyda gospodarza uprosił, aby mu wrota otwarto. Dobrze było, iż głos znany o to się dopraszał, inaczéj bowiem po nocy, podstępu się jakiego obawiając, pewnoby żyd nie puścił, a dobrze czas było po doznanych przygodach spocząć ludziom i koniom.
Izba gościnną zwana, wilgotna, znalazła się pustą, a choć w karczmie nic oprócz siana dla koni, razowego chleba i lichego wina węgierskiego nie było można dostać, i to się wielkiém wydało błogosławieństwem.
Służba Cieszyma nawykła do porządku, zabrała się też zaraz po swojemu, ażeby oczyścić izdebkę i mieszkalną ją uczynić. Matyasz, Hryszka i krępy chłopak towarzyszący Czokołdowi duchem zamietli, stół i ławy przynieśli, świece oprawili, a że w bryce była maleńka baryłka co się zowie dobrego maślaczu, którą sobie wiózł szlachcic, utoczono go do gąsiorka, Matyasz jajecznicy na prędce usmażył, i już było jak w raju.
Cieszym raz w raz swojego zbawcę ściskał, a wpatrywał się w niego czule, ten też z niemałą ciekawością na pana Lamberta poglądał, a gdy podle siebie na ławie usiedli, rozmowa się zajęła na dobre.
— Powiedzieliście może, doprawdy, ozwał się Cieszym, że i Ćwikły znacie. Jakżeby to mogło być? jam u nas nigdy o Czokołdach nie słyszał.
Szlachcic błysnął oczyma, ale z mową się jakoś wstrzymał, jakby się za język ukąsił.
— Co dziwnego, rzekł, żeście o biednym człeku nie słyszeli. Jam tam bywał, alem krótko gościł. I to wiem, że nie ma lat dwunastu jakeście Ćwikły kupili, bo one należały, dodał zająknąwszy się, jeśli nie mylę, do Jasieńczyków, Krajewskich.
— A no tak, doskonale pamiętacie. Ależ wy! wy! zawołał Cieszym, co porabiacie tu na tym Spiżu przeklętym? bo uważam, żeście tu jak w domu.
— Jam wszędzie jak w domu, uśmiechnął się gorzko szlachcic: właśnie dla tego, iż nigdzie go dla mnie nie ma.
I siadłszy na ławie popił wina ze szklanki a zmilkł.
— Mój bracie, rzekł Cieszym, jeśli myślicie mnie zbyć lada czém, to się mylicie. Byliśmy razem w przygodzie, mam prawo wiedzieć komum życie winien... a no, być może, iż się lepsza przyjaźń zawiąże, to i... dom mój otwarty smaczniejszy wam będzie, niż te tu dzikie górzyska i życie między zbójami. Jeno mi swe serce otwórzcie.
Tak mówił Cieszym, a szlachcic słuchał milczący z głową spuszczoną, i nie znać było, aby serdeczną i szczerą mowę Cieszyma jak należy przyjmował. Długo słowa nie rzekłszy, namyślił się dopiero i począł:
— Są mój dobrodzieju, takie dziwne losy ludzi, że na nie wielkiego serca potrzeba, aby je znieść mogło. Nie chwaląc się, mnie takie spotkały, czy za własne grzechy czy za starsze nademnie... wola boża niezbadana, więc też skarżyć się i piszczeć nie męzka rzecz; trzeba je znosić w cichości, aby się czarci nie śmieli ze słabości człowieka. O sobie wam powiedzieć wiele nie mogę, tyle tylko, że Czokołdom bodaj lepiéj się działo dawniéj, były dobra i dwory, i sługi, i trzos nabity, i wszystkiego dostatek. A gdy się Opatrzności podobało, któréj drogi niezbadane, odjąć im to wszystko, przeszło to jako sen, znikło i rozsypało się, a człek został sam jak palec, bez rodziny, bez domu, bez domu. A no! mówić o tém niemiło... I oto, dodał po chwili Czokołd, macie przyczynę, czemum się ja do tego kąta zaszył. Bo kraj ten w niczém do mojego dawnego niepodobny, więc mi tu nic nie przypomni lepszego bytu, ani się człek nie otrze o swoich, ani szydzić jest komu. Obcy wśród obcych, jak kamień przy drodze może sobie leżeć. Źle mówię, bobym kamieniem rad był a nie mogę; kamieniem będąc mógłbym i na swéj niwie legnąć. A w człowieku gore zawsze coś, co go pędzi, by do roboty jakiéjś rwał się, więc też ażeby życie ocalić, ma dosyć pracy.
Cieszym słuchał jakby nie rozumiał i głową kiwał.
— E! e! przerwał, bądźcie bo szczersi. Coż tu robicie? czyście się okupili? gdzie siedzicie?
— Okupili! rozśmiał się Czokołd: okupili! powtórzył raz jeszcze. Nie było za co pomyśleć o tém. Nająłem sobie we dworze w sąsiedztwie izb parę, miejsce w stajni na konie, wziąłem tę kłodę coście widzieli na służbę, i włóczę się po Węgrzech i po Spiżu, aby jak życie przeszło.
— Ale coś przecie począć było trzeba aby żyć, a nie macie gospodarstwa?
— To się też czasem zapoluje, czasem końmi pohandluje, bo tego szlachcicowi nie srom, rzekł Czokołd. Na koniach się też dobrze znam, a zarobi się jaka dukatów garść na szkapie, to starczy na czas jakiś, bom nie pieszczony i marcypanów nie potrzebuję.
Westchnął i winem popił.
— Ale wśród téj dziczy, rzekł Cieszym, to już prawdziwie chyba za karę bozką wymieszkać można; jabym tu złoto kopiąc nie wybył. Nie wiem gdzie jaki dwór szlachecki naleźć, pustkowie takie, życia naszego nie ma, smutno jak na cmentarzu.
— Dla mnie gorszym cmentarzem tamte kraje, gdzie ono życia więcéj, ozwał się Czokołd. Tam co krok to mogiła, a tu! ze zbójami i cyganami mieć do czynienia!! Ani swata ani brata, ani nazwiska ludzkiego, ani rodziny. Człek przynajmniéj zapomni czasem czém i kim był... ot i lepiéj!
Na widok tego smutku, który się z każdém niemal słowem dobywał z człowieka biednego, Cieszym litował mu się bardzo. Wstał z ławy i postąpiwszy ujął go za ręce obie.
— Ej! bracie! zawołał, na prawdę tu w tych górach zdziczeliście, i ta mowa nie nasza, i sentymenta też niezwyczajne. Jakaś to mizantropia gdyby mnicha na pokucie; a to mospanie szlachcicowi nie przystało. Tak abdykować i losowi dać za wygraną, nic potém. Im się zmaga bardziéj na nas ów okrutnik los, tém mu śmielsze stawić trzeba czoło. A widzę, że wam na odwadze nie zbywa, więc co tu długo gadać? Wyście mnie ocalili życie, jabym wam chciał wasze osłodzić.
Czokołd podniósł głowę, popatrzał i szydersko się uśmiechnął ruszając ramionami.
— Mówcie bo jak przed bratem, napierał Cieszym: chyba co na własném sumieniu macie, albo was do téj ucieczki zmusił rygor prawa... hę?
Ruszenie ramion było odpowiedzią.
— Źle się domyślacie, rzekł po chwili: na sumieniu nie mam nic, niczyjéj krwi ani krzywdy, mógłbym powrócić kiedybym chciał, jeno nie mam do kogo i po co.
— Panie Janie, prawda to, że się mało znamy, ale spojrzyjcie mi w twarz, ona też coś mówi; jam zaprawdę nie bardzo zły człowiek. Gdybyście popróbowali na wóz siąść i do Ćwikłów pojechać?
Dziwne było wrażenie, jakie na Czokołdzie uczyniło nazwisko miejsca, bo się wzdrygnął, poruszył i cofnął, jakby się niemal pogniewał.
— Wierzę święcie, odparł: że z was tak dobry człek jak twarz maluje, ale mój dobrodzieju, i u najlepszego bodaj na łasce nie bywać.
— E! panie Janie, otoż szlachecka buta i zaraz łaska. Tylko pomyśl kto tu komu czyni łaskę: czy ja acindziejowi, czy wy mnie?
— No, no, mruknął Czokołd: już mi tylko dajcie święty pokój, bo to z tego nic nie będzie.
I wstawszy z ławy począł się żywo po izbie przechadzać, aż wtém Cieszym, który zmilkł trochę posmutniawszy, ozwie się nagle:
— Ale ba! co bo mi to po głowie teraz chodzi! Acindziéj Ćwikły znałeś i nasze strony wam nie obce... może macie u nas rodzinę?
— Żywego ducha! prędko i gorąco począł Czokołd: nikogo nie mam, nie wiem... a na całym święcie bodaj czy krewnego mam, chyba po Adamie.
— No, toć tém lepiéj, rzekł Cieszym, a mnie to na myśl przyszło, poczekajcie, abym się nie omylił. Ćwikły nabył mój ojciec od Jasieńczyków Krajewskich. Czekaj! ostatniego Krajewskiego matka... ale tak! tak! Litewka była... no! nie mylę się, Czokołdówna.
Pan Jan szybko się zwrócił i popatrzał na śmiejącego się szlachcica.
— Może być, rzekł po chwili, ale ja o tém nie wiem. To wiem, żem ja z Czokołdów ostatni, i że moją tarczę, gdybym ją miał, przyszłoby na grobie skruszyć.
— Czekajcie, nie śpieszcie... jeszcze się możecie ożenić, jeśli nie jesteście żonaci.
— A no tak! w porę, zawołał Czokołd, pokazując siwą głowę podgoloną: w samą porę.
— Wiesz co? rozczulony dodał biorąc go pod rękę pan Lambert: jedź tylko zemną, znajdę ci starą pannę dobrze zakonserwowaną, posażną, poprowadzę do ołtarza i zielona gałązka nowa puści od starego pnia Czokołdowskiego.
— Dziękuję, pokłonił się pan Jan: uniżony, uniżony! jeszczeście mi schowali co mieliście najtwardszego do zgryzienia, starą pannę... Wyć przecie wiedzieć powinniście, że ze staréj kury nawet rosół dobry zgotować trudno, a dajecie mi...
Poczęli się śmiać i rozmowa szczęśliwie odwrócona od draźliwego przedmiotu, poszła na dzisiejszą przygodę.
— Już ja to sobie za prowidencyonalną rzecz uważam, iżem acindzieja w téj przygodzie pochwycił, rzekł Cieszym. Mówcie sobie co chcecie... fata tulere... ja w żadne fata nie wierzę, tylko w Pana Boga, który choć ma wielkie gospodarstwo, ma je też czém sprawować, a rozrządza niém tak, nie przymierzając, jak doskonały włodarz, żeby się wszystko na swém miejscu i w swym czasie działo. Przeto kiedy nawet pająk muchę zjada, myślę, iż mucha nagrzeszyła; kiedy pyłek spada, z którym w krew choroba wpłynie, wie o nim gospodarz; tém ci bardziéj gdy się po nocy dwóch ludzi w takim ewencie spotka, jak tu nie widzieć palca Opatrzności, digitus Dei!! A ja Go i w tém widzę, że mi do was panie Janie serce się skłoniło, i że mi zaraz myśl przyszła — a jużci musisz jechać zemną.
— Ale! co znowu! co znowu! zasępiony zawołał Czokołd, który po trosze wino popijał, i dziwna rzecz, gdy lampkę ze stołu brał, rzekłbyś, iż mu ręka dygotała. Na co mnie ztąd wyciągać, gdziem po trosze zapomniał o wielu smutkach? Powiem waści, dodał z namysłem: serce mnie do was też pociąga, ale sercu ulegać nie potrzeba. Od czegoż rozum, który Pan Bóg włożył na drugą stronę szali? Acindziej mnie nie namawiaj, bo chcąc mi uczynić dobrze, bolu przysporzysz.
— No, to mówże otwarcie, dla czego?
— Hm, zaczął Czokołd, nie ma o czém mówić, zrozumiesz to waćpan łacno z dwu słów: Rodzina dogorzała, straciliśmy mienie, zostały grobowiska i wspomnienia, popioły i żużle, uciekłem od nich, nie każże mi wracać, a mówmy o czém inném.
— No, to o czém inném, jeśli się tak podoba, rzekł Cieszym: jedźcie tylko zemną do Krakowa.
— Po co? po co? dajcie mi święty pokój! nie mogę.
— Macie tu gospodarstwo?
— Jakie gospodarstwo? kilkoro koni i po wszystkiém.
— Cóż was tu trzyma?
— Zachciałeś acindziéj! to co ztamtąd odpędza. A no, dość...
— Więc dość, wasze zdrowie, rzekł Cieszym. A myślicie, dodał wypiwszy, że te zbóje nie będą się na was mściły? hę?
— Tobym dopiero miał gratkę! zacierając ręce cicho ozwał się Czokołd; ale ja o to tylko proszę. Wystawcież sobie, że ja tu z nudów mrę, robić nie ma czego... Jak z końmi na jarmark kilka razy do roku pojadę, sprawa nie długa, a potém doma siedź, bąki strzelaj, koronkę odmawiaj i patrz na lecące wrony. Do nikogo słowa przemówić nie ma! Gdyby zbóje wojnę mi wypowiedziały, toćbym był rad a szczęśliwy, poczęłaby się bieganina, zasadzki, pukanie, rąbanie i życieby mi wypiękniało.
— Toście widzę, jak to my wszyscy po trosze, na awanturki łakomi, zaśmiał się pan Lambert.
— Zrozumiejmy się, przerwał Jan: mnie nie idzie o przygody, ale o robotę. Mój Boże! gdybym miał swój zagon, rolę, chatę, żonę, dzieci, a było gdzie i po co wynijść, czego dopilnować, nie pragnęłoby się ze zbójami wojen prowadzić... Bóg widzi.
— Ale cóż was pozbawiło domu i rodziny?
Na to zapytanie pan Jan głowę opuścił, westchnął, zbliżył się do kubka, popił i zniżonym głosem rzekł:
— Tego się nie mówi!! Wola Boża... wola Pańska... niech będzie błogosławiona.
— Ano, kiedyś asindziéj tak niedowierzający i uparty, zaczął Cieszym, nie chcesz mi o sobie nic mówić, to ja się waści wyspowiadam.
W téj chwili słudzy wnieśli siano i kobierce do izby, poczynając słać na podłodze. Czokołd się zwrócił i dobył zegarka srebrnego, chcąc zobaczyć godzinę. Wedle obyczaju nosił go na lewéj piersi. Jakoś mu nie łatwo było dobyć, macnął... coś zawadzało... opończa była rozdarta, aż na ziemię się coś potoczyło. Ze zdumieniem wielkiém postrzegli, iż to była kula spłaszczona, którą zbój snadź wystrzelił. Byłaby w samo serce ugodziła, gdyby jéj zegarek gruby, we dwóch kopertach nie wstrzymał. Spłaszczyły się one wprawdzie i kula za sukno, przebiwszy je, stoczyła się. W gorączce téj Czokołd ani czuł, ani wiedział o niczém. Dopiero ująwszy kulę, a w drugiéj ręce trzymając zegarek, aż pobladł z wrażenia.
— Widzicie! rzucając się ku niemu zawołał Cieszym: dla mnieście o mało życia nie postradali.
— Alem szwanku nie poniósł, przemówił siadając na ławie Czokołd, który wciąż trzymając zegarek w ręku, patrzał nań. Wiecie co mnie przejmuje? Ten zegarek, to ostatnia, jedyna po ojcu spuścizna.
— Cożem mówił! załamując ręce krzyknął Cieszym: a nie jestże wszystko opatrzone przez Boga i cudowne!!
— A któż temu przeczy! mruknął Jan dobywając z trudnością cebuli staréj, która w pogiętych mocno kopertach ugrzęzła, ale oparła się mimo tego szwanku kuli, odmawiała daléj swe nieustanne pacierze. — I zegarek idzie! zawołał zdumiony Czokołd... Przyłożył do ucha, starowina gdakał wesoło jak przedtém. Cieszym, który już był swego złotego dobył, aby zastąpić rozbity, zawahał się i schował go do kieszeni zawstydzony.
Dobry czas Czokołd milczał, potém zegarek pocałował i obok posłania go złożył z pistoletami, a jął się krzątać jakby mu się na sen zbierało. Cieszym też rozdziewał się z wolna i sakwy dobrze nabite pod poduszki pakował. Brzęknęły węgierskie dukaty.
— Nie głupi ludzie, szepnął z cicha do pana Jana: widzi mi się, że to była rzecz obmyślona i bodaj czy się jeszcze na baczności mieć nie potrzeba. Musieli wiedzieć zbóje, żem nie próżen jechał, bom część posagowéj summy odebrał w obrączkowych, i byliby się co się zowie pożywili.
— Jeśli tak, odparł Czokołd, nie bardzo tu zasypiać bezpiecznie. Kto wie czy na samotną gospodę nocą się nie poważą. Do dnia jeszcze dobre cztery godziny, a okolica pusta.
— Ale ludzie czuwać będą, a jest ich półczwarta, ozwał się Cieszym, i nas dwu niczego... Więc w gospodzie oprzemy się choćby i dziesięciu.
— Tylko, że ich tu i trzydziesta być bardzo mogło, rzekł Jan cicho. Jeśli wiedzą, że obłów dobry być może, tałałajstwa tego nazbierać im tu łatwo, a żaden z nich życia bardzo szanować nie ma powodu, bo je tylko winien temu, że się w poczciwe ręce nie dostał.
— No, no, nabijmy pistolety, odparł podróżny, reszta już jak się Bogu podoba. Światła nie będziemy gasili, a noc przy lampeczce przegawędzimy.
Poczęła się tedy znowu taka łamana rozmowa jak wprzódy.
— Gdybyś waćpan tylko zemną w odwiedziny pojechał, rzekł szlachcic podlaski, tobyś się w moich Ćwikłach zakochał jak ja i już z nich nie wylazł. A byłoby ci u mnie jak u Boga za piecem.
Czokołd nie mówiąc nic, głową tylko kiwał; zatém siedli na pół, na poły legli na sianie.
— Majętność to nie nasza rodowa, bo Cieszymy i Kobylin wzięli starsi z familii, a mój ojczysko poszedł się dorabiać w świat, jak to u nas bywało zwykle, gdy się rozrodziła szlachta i zagonem daléj dzielić już było trudno. Ojciec mój sługiwał wojskowo, potém dzierżawami chodził, a na ostatek przyzbierawszy grosza, od ostatniego bodaj z Krajewskich Jasieńczyków Ćwikły kupił.
Opowiadając tak spojrzał mimowolnie na Czokołda, który w ręku trzymał jeszcze zegarek i słuchał zaciąwszy usta, a dwie perliste łzy toczyły mu się po zwiędłych policzkach. Dostrzegłszy ich Cieszym przestał mówić, żal mu się zrobiło tego starego biedaka, któremu mimo zahartowania łzy się z pod powiek a raczéj z pod serca dobywały. Pomiarkował wszakże, iż pocieszać a zważać na nie byłoby jeszcze pogorszyło żałość; postanowił zagadywać, aby go rozerwał. Nie miał też o czém lepszém rozpowiadać tylko o swych Ćwikłach.
— Nie byłem ja przy rodzicu nieboszczyku gdy się Ćwikły kupowały, nie wiem jak tam do tego przyszło, że się ich Krajewski zbył, bo podobno nie bez żalu się z niemi rozstawał; ale nie dziwuję mu się... bo to prawdziwe złote jabłko.
Spojrzał na Czokołda, a temu wciąż łzy płynęły, więc udając, że o nich nic nie wie, ciągnął daléj:
— Już to u nas na Podlasiu, mospanie, jedno z dwojga: albo jak się majątek uda, to będzie taki, że mu żaden w świecie nie zrówna, albo jak lichy, to chyba gorszy być nie może. A Ćwikłom się udało i nie darmo tak nazwane, bo buraki sadzić choćby z końca w koniec można. Ziemia pyszna... pszenicę rodzi i bez miotły... co posiejesz to ci się uda. W posuchę nie wypali bardzo, a na mokre lata jest głowa i rowy... To wszystko nic, choć już bardzo wiele. A no, człowiekowi, gospodarzowi co na wsi żyje i rzadko z niéj jak ślimak ze skorupy się dobędzie, trzeba żeby skorupa była gładka. Czegoż tu brakuje? miły Boże! Dwór i przysada pyszna... ogród, lipy, wirydarze, szpalery, sadzawki... istnie pańskie, bo stary Krajewski był człek z głową i gustem, a jeśli się zrujnował, to chyba na to, że z Ćwikłów pańską rezydencyę chciał uczynić.
Westchnienie wyrwało się z piersi Czokołda; spojrzał znowu ukradkiem Lambert, łzy ciekły, ale jakby spalone na policzkach zawisły. Możeby był zatrzymał się, ale gdy o majątku raz począł mówić, już mu się powściągnąć było trudno. Więc mówił daléj, myśląc tylko w duchu, że szlachcic musiał ojca bardzo kochać, gdy tak nad tą pamiątką po nim łzy ronił.
— Dwór i przysady musicie zobaczyć, mówił, boć kiedykolwiek odwiedzicie tego, któremuście życie i mienie ocalili.
— Ale, co znowu! mruknął Czokołd; jam tylko po harapie przybył.
— No, no! a ja ciągnę już daléj, rzekł Lambert. Dwór, zobaczycie, zabudowania, jakich na około nie ma na mil dwadzieścia... Kapliczka pod bokiem... wszystko to już ludzkich rąk praca, ale Bóg dał, że jeno ptasiego mleka braknie. Dokoła bory, i masz tak, że w jedną stronę dębina i lipina i graby i gąszcze, a w drugą las sosnowy jak świece... Maszty z nich ciosać! Już tam tego w złą godzinę poszło trochę do Gdańska... ale niewiele, i ja żałuję lasu, a bronię go teraz jak oka w głowie. Zwierzyny jakiéj chcesz dostaniesz, sarna, dzik, ryś, głuszce i cietrzewie... kuropatw tysiącami. Łąki bujne, woda, młyny... glina, piasek... czego dusza zapragnie, i pobudować się i opalić i najeść jest czém. Lud w okolicy dobry, pracowity, słowem żyć tylko i Pana Boga chwalić... takie moje Ćwikły.
Popatrzał znowu, szlachcic wprawdzie nie płakał, ale mu się policzki paliły i oczy płonęły, i był tak zamyślony, jak gdyby nie słuchał już co mu mówiono. Cieszym zaś uparłszy się, by go rozerwać, malował mu szczęście swoje, myśląc, że niém go z życiem pogodzi.
— Nie mogę się na mój los skarżyć, rzekł po chwilce. Po ojcu mi się dostał majątek ten... po żonie, któréj matka była bogata, bo córka magnata węgierskiego Szerhennego...
Czokołd spojrzał bystro na sąsiada, i jak siedział na ziemi, zerwał się równemi nogami... Cieszym zdziwiony podniósł się.
— Co to jegomości? co?
— Co ma być? rozpatrując się w posłaniu zawołał Jan: ukłóło mnie coś, czy ukąsiło...
Ale choć się zaczerwienił, siadł zaraz i milczał.
— To matka żony acindzieja była... zapewne żona sędziego Piętki? zapytał od niechcenia.
— A tak, Teklusia moja właśnie też Piętkówna jest z domu.
Ale daléj już nie mógł mówić, bo odwróciwszy się Czokołd, ujął się za głowę i począł mruczeć, że go boli.
— Radbym spoczął, rzekł cicho i jakby złamanym głosem: tylko, że nam czuwać wypada.
— No, to ja z ludźmi zostanę na straży, żywo podchwycił Cieszym, a acindziéj spoczniéj, proszę. Mnie nic nie jest, a do bezsenności nawykłem.
Już się miał też kłaść na sianie szlachcic, gdy mu coś do głowy przyszło; podniósł się na łokciu i spytał:
— A żyje też matka żony waćpana?
— Żyje, dzięki Bogu, odpowiedział Cieszym; tylko prawdę rzekłszy, takie życie nazwiska tego nie warte. Od śmierci męża zamknęła się w domu, gdyby w klasztorze, i uczyniła z niego istny klasztor, a życie spędza na postach, modlitwie i całkiem odosobniona, bo nawet często córce się z nią widzieć trudno, a co o mnie to już nie ma co i mówić. To też my do niéj raz ledwie na rok dojedziemy, a czasem trafiwszy w złą godzinę, dwa dni siedzimy, widzieć się z nią nie mogąc. Nie mam ci ja nic przeciwko niéj, bo kobieta dobra, ale od fantazyi u niéj wszystko i miłość i nienawiść...
Niewiadomo co się Czokołodowi stało, snadź był zmęczony, choć się nie przyznawał, bo ręką oczy i twarz przysłoniwszy, niby się zdawał usypiać. Cieszym dokończywszy pogadanki cichym głosem, sam też z wolna na posłanie się zsunął, ręce pod głowę założył i tak leżąc zadumał się głęboko. Sąsiad zasypiał zapewne, bo tylko oddech ciężki, niekiedy jakby westchnieniem cięższém jeszcze przerywamy, słychać było z piersi jego...
W gospodzie milczenie nastało głębokie, a ze stajni dochodziło tylko kiedy niekiedy chrapanie koni i prychanie... i szepty służby, która spać już ani myślała iść, rozpowiadając sobie nocną swą przygodę.


Nazajutrz dzień był już jasny i słońce pogodne weszło po chmurnéj nocy, gdy się panowie w izbie przebudzili. Czuwali snadź do białego dnia, a ludzie też usnąć nie mogli, i dopiero się to wszystko o dziennym brzasku ruszać zaczęło. Służba ledwie się cokolwiek przedrzemać czas miała, bo rano trzeba było konie napoić i opatrzyć, i mieć wszystko pogotowiu, znali bowiem pana Lamberta, że zasypiać nie lubił i dnia napróżno strawić nie cierpiał, a w podróży korzystał z każdéj godziny. Gdy do dnia wrota otwarto, aby konie do wody wywieść, wcisnął się jakiś człowieczyna ciekawy, z kusa po węgiersku ubrany ubogo, który niby wódki chciał u żyda, ale w istocie długo się taborowi przypatrywał, służbę zaczepiał, rozgadać próbował, a milczeniem zbyty odszedłszy, powrócił za chwilę z drugim takim drabem jak sam. We dwóch im się wszakże nie lepiéj udało, bo ze służby pana Kobylińskiego nic dobyć nie mogli. Było to u niego prawidłem, że w podróży nie mówiono nigdy pytającym nazwiska pana, a ciekawych żartami odprawiano. Owi dwaj ludzie stali długo we wrotach, przyglądali się prowadzonym koniom, szeptali coś między sobą i poszli nareszcie. Już szli precz od gospody, gdy Czokołd właśnie wstawszy, w oknie stanął pacierze mówić, i nawinęli mu się na oczy. Skinął na Cieszyma Kobylińskiego i pokazał mu ich palcem w milczenia.

— Patrz asindziej, szepnął żegnając się ukończywszy zdrowaśki: oto tych dwóch do was wczoraj z innymi strzelało. Są znane włóczęgi wysłane na wzwiady, choć teraz wam już nic nie zrobią.
— Nie bardzom się bał i nie lękam też dziś po dniu białym, ale bracie kochany do Krakowa drogi kawał srogi jeszcze, gościńce puste... Gdybyście mnie przeprowadzili, dalipan nie byłoby nie tak od rzeczy.
— Jeśli chcecie, do Nowego Targu pojadę, odezwał się Czokołd, a ztamtąd już na Myslenice droga bezpieczna i ja wam niepotrzebny.
Cieszym rzucił mu się na szyję i począł go ściskać.
— Tyś mi bracie teraz potrzebny zawsze, i tęskno mi będzie po tobie, zawołał patrząc mu w oczy z natężeniem. Krótko się znamy, prawda, ale jużeśmy razem przez ogień przeszli... E! gdybyście się namówili te puhacze góry rzucić, a do Ćwikłów pojechać, dałbym wam gościnne pokoje i mielibyście jakby własny dom i gospodarstwo.
Człowiek, do którego tak czule przemawiał poczciwy pan Lambert, prawdę rzekłszy, dopiero teraz o białym dniu, jakby po raz pierwszy był dlań widoczny. Wczoraj o mdłém świetle ani jego rysów, ani twarzy wyrazu dobrze dojrzeć nie mógł, a wiadomo jak noc zmienia i ukrywa ludzkie oblicza; wpatrywał się więc w niego ciekawie. Twarz to była sympatyczna, miła, ale dziwnie zniszczona i smutna, poorana, ogorzała i jakby z wielkiego boju wyszła. Nie znalazłeś na niéj kres od szablic, ani blizn od postrzałów, a mimo to czuć było, iż do niéj losy strzelały i razów wzięła od nich niemało. Gdy po pierwszy raz ukazała się nocą w świetle rozpalonego ogniska, ona też sama rozpłomieniona była i zaogniona gniewem, aż do szału dzikiego i namiętnego posuniętym; późniéj, czasu opowiadania wieczornego, miała wyraz boleściwy wielce i przybity; teraz o świetle dzienném przedstawiała się z osobliwszą jeszcze cechą strasznego znużenia i prawie zdrętwienia. Niegdyś musiał to być nawet bardzo piękny mężczyzna, wieku trudno już było odgadnąć, bo zaszedł w te lata, gdy między półwiekiem a siódmym krzyżykiem nie znać prawie różnicy. Siłę w nim jeszcze było czuć, raczéj wypróbowaną i utrzymywaną ciągle niż starganą i zużytą, ale ochoty do żywota prawie żadnéj. Niebieskie oczy jego niegdyś musiały być piękne i wyraziste, teraz je rozmiękłe otaczały powieki; usta miał zaciśnięte szydersko, czoło obnażone wysokie. Gdy mówił, to mu się wszakże twarz tak mieniła, iż z jednego człeka kilku urastało a coraz innych, póki pierwszy nie wrócił.
Pilno mu się pan Lambert przypatrywał, bo czuł, że w tym człowieku była jakaś tajemnica, jakieś nieszczęście, co go złamało, i rad był dociec a dowiedzieć się czegoś z niego, ale ten był, mimo rubaszności i otwartości pozornéj, zamknięty.
Nawzajem też popatrzał ów Czokołd na nowego przyjaciela, i od razu z czoła, ust, uśmiechu jasnego człowieka przeczytał jak książkę, bo tu znowu nie było nic zaciemnionego, i jak go widzisz tak go pisz, cały od razu ci stał jak go Pan Bóg stworzył. Ani kłamać, ani się taić, ani różnych postaw przybierać nie umiał. Człowiek szczęśliwy, śmiał się do świata jak świat do niego. Życie dlań nie miało tajemnic, on też nie potrzebował nic ukrywać. Z téj pogodnéj twarzy promieniała uczciwość, tryskała dobroć, a nie brak też w niéj było rozumu.
Gdy Cieszym ściskał serdecznie swojego zbawcę, jak go nazywał, ten ledwie mu się do ramienia przychylił, i zbywszy krótko czułość, rzekł:
— Teraz trzeba iść i konie opatrzyć, bom moją szkapę zdał na człeka, a kto wie jak ją oporządził.
— Gdyby była zmęczona lub niezdrowa, weźmiecie mojego, pośpieszył Cieszym: szedł luźno za wozem, ręczę wam, że do jazdy lepszego nie znajdziecie w całym kraju. I tak jam go w myśli dla was przeznaczył, aby tego wieczoru została wam pamiątka, a przecież nie odmówicie mi...
Czokołd się wyprostował i popatrzał w oczy panu Lambertowi.
— No, tak... nie odmówię, odparł; ale słuszna dla obu pamiątka: konie pohandlujemy. Popróbujecie go potém, nie chwalę się, ale też konisko niczego.
Cieszym się zaczerwienił, bo mu się wstyd zrobiło, — ścisnęli się za ręce.
— Dziś, rzekł, oba konie naprawdę luzem muszą iść, bo wy zemną na wozie pojedziecie; po co się tłuc na siodle?...
— Toście wy widzę od kulbaki odwykli, bo ja mówię, po cobym się na wozie miał strząść? pojadę konno, bom przywykł do konia, jeno waszego okulbaczyć sobie każę, kiedyśmy pomieniali, abym wypróbował, jak chodzi.
To mówiąc, wyszedł do stajni... Kobyliński został sam i zamyślił się. Dwa razy już z ubogim szlachcicem, który mu tak ochoczo i serdecznie życie ocalił, nie udało się. Chciał najprzód oddać zegarek złoty, który wart był jakie sto czerwonych złotych, bo na urząd robiony był w Paryżu, potém konia ofiarował i na tym się ośliznął. Dusza znowu znieść jakoś nie mogła, żeby czémś wdzięczności nie okazał. Dumna sztuka choć widocznie hołysz, Czokołd nie chciał nic przyjąć, a panu Lambertowi tak się z nim rozstać było markotno. Im tamten uparciéj odmawiał, tém się jemu mocniéj chciało koniecznie coś ofiarować. Ale co? O pieniądzach choćby sporych widocznie ani myśleć było można. Pochodził po izbie i w końcu sobie rzekł w duchu: „Pojedzie zemną do Nowego Targu, ztamtąd go do Krakowa zabiorę, a chybaby już bardzo źle było zemną, żebym konceptu w głowie i w rozmowie nie trafił na skazówkę co mu tu dać. Dobre jakieś człeczysko; gdyby się dał namówić na Ćwikły, wziąłbym go z sobą, jednakże rezydenta żadnego nie mam, a na słotne dni dobrodziejstwemby było mieć kogo w domu na pogadankę lub maryasza.”
Trzeba było wszakże resztę zdać na losy szczęśliwe.
Po chwili Czokołd powrócił zasępiony.
— Pięknyście handel zrobili, rzekł, a tobym sumienia nie miał od was tego konia brać. Mój ci dobry i młody, ale to ogier i wielkiéj krwi i lalka, a mój nie wygląda pokaźnie. Jaki pan taki kram, przejechać go przejadę, ale nie wezmę. Dla mnie taki koń, paradyer, na nic się nie zdał; ludziom nadto w oczy wpada, wydelikacony być musi.
— Uchowaj Boże, rzekł były właściciel konia: to krew wytrzymała i szkapa silna, a handel raz zrobiony, gdyby koniowi przyszło w łeb wypalić, już go nie tknę.
Popatrzali na się... Czokołd ramionami ruszył, byliby się może posprzeczali, gdy drzwi się otworzyły, i żyd arendarz podnosząc jarmułkę, wtoczył się do izby...
A był zezowaty i okrutnie brzydki, broda ryża w dodatku, krzyż zgięty jakby z niego kto postronek kręcić próbował i porzucił. Pokłonił się kilka razy, nim do słowa bełkocąc przyszedł.
— Co to jaśnie pan chce jechać?
— Albo co? spytał Cieszym.
— To jaśnie pan, nie będzie na komissyę czekał?
— Na jaką?
— Przecie jakaś musi być, względem tego co wczoraj się stało... Jaśnie pan powinien posiedzieć i deponować co i jak... a inaczéj to będzie kłopot... Już dziś z lasu rano dali znać do urzędu, że dwa trupy leżą nade drogą...
— Niechże sobie urząd zjeżdża i robi z niemi co chce, bo ja czasu na to nie mam, odpowiedział szlachcic...
— Ja się późniéj sam rozmówię o to, dodał Czokołd, bom tutejszy... Byłem przy bitwie, potrafię opowiedzieć, a podróżnego nie ma po co w drodze wstrzymywać. Skrzywił się arendarz, miał snadź jakąś rachubę na zwłoce, oczy jeszcze więcéj skosił, ustami pokręcił, chciał coś jeszcze mówić, pan Lambert go opłaciwszy wyprawił.
Bryczka już stała przed gospodą i koń osiodłany dla Czokołda, siedli więc oba i w Imię Boże ruszyli. Z karczmy żyd, a z za węgłów jakieś twarze blade długo za niemi patrzały, jakby za uchodzącą z rąk zdobyczą, na którą rachowano daremnie.
Jeden nawet z tych włóczęgów rękę podniósł do góry i pięścią pogroził, ale nikt tego nie widział.
Dzień do podróży był jakby umyślnie zamówiony, słońce świeciło jasno i wietrzyk chłodzący powiewał, konie prychały i biegły ochoczo, okolica też powoli coraz się ożywiała. Szlachcic jechał przy wozie tak, że z panem Cieszymem rozmawiać po trosze mogli. Gadało się oczywiście, mając ludzi za świadki i słuchacze, o rzeczach obojętnych tylko, a mimo to ludzie się w nich coraz lepiéj poznawali.
Czokołd zrzuciwszy ową posępną swą twarz, coraz się stawał weselszy, z koniem się pieścił, dokazywał po trosze, żartował, ludzi zaczepiał, Hryszkę małego draźnił za wczorajszy strach i schronienie pod wozem, słowem i ubawił pana Cieszyma, i podobał mu się, i za serce go schwycił. Z téj strony go jeszcze nie znał, a dziwnie kwalifikowało go to na doskonałego rezydenta. Postanowił więc w duchu koniecznie zabrać go do Ćwikłów.


Z Nowego Targu nie sposób się było oprzeć. Czokołd wyściskany, umodlony zgodził się dojechać do Krakowa. Pan Kobyliński, który często tędy na Węgry przejeżdżał, miał tu gospodę na Kazimierzu, któréj właściciel był krewnym arendarza trzymającego w Ćwikłach karczmy i młyny. Był tu więc jakby u siebie w domu.

Przez całą drogę, że pan Lambert bardzo rad gawędził, najprzyjemniéj w świecie przegadali. Tém się ludzie najlepiéj poznają i z tego co mówią i o czém nie chcą i jak opowiadają i w jaki sposób o rzeczach i ludziach sądzą. Jedno wszakże bardzo się dziwném wydało Cieszymowi, że nowy jego przyjaciel wcale nie łatwy był do poznania. Mienił się najdziwacznéj, i to w chwili, z wesołości na smutek, z serdeczności na szyderstwo kąśliwe, złe a nawet nieprzyjemne, tak, że często Cieszym zmilczeć musiał, gdy już już prawie do sprzeczki przychodzić zaczynano. Wszelako ani razu nie przyszło. A mówili o wszystkiém w świecie, i nie bez tego, żeby de publicis nie wtrącili. O tych wszakże Czokołd nic mówić nie rad był.
Kraj zaś, szlacheckie familijne stosunki, kolligacye, tradycye, znał tak doskonale, jakby się nigdy nie oddalał na granice do tego zapadłego kąta. Podziwiać go jeno było potrzeba w téj drodze, jak czasem młody i wesół się wydawał, ochoczy, żartobliwy, to znów mruk, chmurny i jakby nie chciał słyszeć co do niego mówiono. I nie można było zbadać, tak się przynajmniéj p. Lambertowi zdawało, co przyczyną było téj nagłéj odmiany; czasem słowo jakieś obojętne, nazwisko, wspomnienie miejsca. Naówczas nietylko mowa, ale mu się oblicze mieniło do niepoznania, i póki nie wrócił do równowagi, straszno wyglądał. Uważano też, że ze sługą, którego z sobą wziął, podobnie się obchodził, raz go bezczeszcząc od czci i wiary, to znowu prawie z nim będąc po bratersku.
— Że chimeryk to chimeryk, mówił w duchu poczciwy Lambert, ale człek poczciwy... te humory trzeba mu przebaczyć, bo kto tam wie co przecierpiał ten człowiek i z czego to płynie!
Ubogo niby koło niego było, odzienie proste i niewykwintne, a mimo to fantazya pańska, o grosz się nie potargował, nie szczędził go wcale, i poczynał sobie tak, jakby mu go zabraknąć nie mogło. Buta też w nim siedziała niemała, i z wejrzenia zaraz znać było choleryka i niebezpiecznego subjekta. Ale u nas naówczas takowe rozbujanie charakterów nie było rzadkie, owszem dodawało ludziom soli i pieprzu, a mdłego takiego co ni pachniał ni śmierdział, nie radzi widzieli bracia, podejrzewając, że w wygładzonym i pobielanym grobie coś skrytego siedzieć musi.
W Krakowie na Kazimierzu przyjęci byli z wielkim respektem; gospodarz dwie izby najporządniejsze im dał, a sam ubrawszy się w żupan odświętny na usługi stanął, bo pełnił przy panu Cieszymie funkcye faktora. Ledwie na próg weszli, już Lambert, który gęby utrzymać ani umiał ani chciał, opowiedział Aronowi Lejbowiczowi swoją nieszczęśliwą przygodę leśną, i wskazując Czokołda, kazał jemu dziękować za to, że żyje, co też żyd spełnił. Po tych utrapieniach podróżnych tu się roztasowali na dobre, bo dni parę miał dla interesu spędzić Cieszym w mieście, obowiązany będąc kwit przyznać przed aktami. Zaraz pierwszego wieczoru spytał towarzysza, czy nie miał znajomych w Krakowie? ale ten ramionami ruszył i rzekł:
— Ani tu, ani nigdzie znajomości i przyjaciół nie mam; mógłbyś to acindziéj z mojéj opończy już sobie wywróżyć, bo do szaraczka ludzie nie lgną, a kto go nosi uczciwie, ten do karmazynów z nim nie będzie śpieszył...
— A dzikim też być nie dobrze, bo sam Pan Bóg rzekł, iż źle jest samotnemu człowiekowi.
— Wierz mi jegomość, że w społeczeństwie nie lepiéj... Gdyby Pan Bóg teraz na świat popatrzał, inaczéjby się wyraził.
Roześmieli się, ale panu Cieszymowi jakoś się nie podobało takie za pan brat wyrażanie się o Panu Bogu, i pomyślał, że w dom ciągnie go, aliści niedowiarek być może, co jeszcze drugich psuć będzie. Gdy szli spać, szpiegował go tedy co z pacierzami będzie, i ucieszył się wielce ujrzawszy, że wedle łóżka ukląkł, ręce złożył, i bił się w piersi, i gorąco nader odprawił wieczorne nabożeństwo.
To go tak skonwinkowało, że postanowił sobie bądź co bądź, biednego człowieka zabrać do Ćwikłów i zająć się jego losem. Sam jednak nie będąc pewien czy dokaże tego, bo gorączką będąc daru przekonywania nie miał, pomyślał wziąć w pomoc starego przyjaciela i krewniaka, niejakiego Rafała Jaka czyli Jaczyńskiego, bo go zwano obu temi nazwiskami. Był to szlachcic, który dzieciom oddawszy majątek, osiadł na dewocyi w Krakowie i kupił sobie dworek na Wesołéj z ogródkiem, postanowiwszy tu życia dokonać. Ów Rafał Jak, niegdyś bywalec, żołnierz, palestrant, gospodarz, bo wszelkiego chleba kosztował, stał się na starość niezmiernie pobożny, odziewał się w jakąś suknię niby mniszego kroju, pół dnia spędzał po kościołach, pół tygodnia najmniéj z postem i suchotami trawił, a powszechnie miano go za tak świątobliwego, że go już za życia niemal beatyfikowano. Mimo pobożności człek był wesoły jak rzadko, ludzki, wyrozumiały i wcale nie tetryk. Z ludźmi chętnie przestawał, od towarzystwa weselszego nie stronił, a szczególniéj dziatki lubiał. Znały go też ubogie chłopięta w całém mieście, i gdy wyszedł w kapeluszu z wielkiemi skrzydłami, w czarnéj swéj sukni, z kijem w ręku, około którego zawsze różaniec miał owinięty, kupami szła za nim drobnota, domagając się ten bułki, ów jabłka, lub groszaka. Żadnego się nie pozbył gniewnie ani z niczém odprawił, dał zawsze prawie czego który życzył, ale katechizmu słuchał lub modlitewki uczyć się kazał. Syn i córka płacili panu Rafałowi z dóbr im oddanych więcéj niż na utrzymanie swe potrzebował, a że żył bardzo skromnie, wiele bardzo ludziom świadczył.
Nic tedy nie mówiąc Czokołdowi, zaprosił Jaka na obiadek podróżny pan Cieszym i na kieliszek węgrzyna, którego wiózł prosto od źródła. Miał fantazyę do zbytku pańską pan Kobyliński, że byle gdzie dzień mu trzeba było stać, zaraz swoją kuchnię zaprowadzał. Sługa, którego wiózł acz nie był kuchmistrzem, ale niektóre potrawy doskonale przyprawiać umiał. A że Aaron Lejbowicz naturę gościa znał, był też pomocą razem z żoną, która to szczupakiem faszerowanym, to rybą na zimno w galerecie przysługiwała się. I obiad też choć na dyszlu, obiecywał się być niezłym, bo krupnik arte robił Jędruś, zrazy zawijane z grzybami także, szczupak Aaronowéj i pieczyste z rożna, głodu doznać nie pozwalały. Coś zaś przysmaczków z miasta sam pan Cieszym miał przynieść. W drugiéj izbie leżący na swoim tapczanie Czokołd przygotowań tych do obiadu nie widział, ani się ich domyślał, gdy pospołu z panem Jakiem wszedł do izby Kobyliński, wesół, śmiejący się i staruszka zaraz ze swym przyjacielem nowym zapoznał. Czokołd na widok Jaka zerwał się z tapczana pomieszany bardzo, a i pan Rafał też ze zdumieniem i nadzwyczajną jakąś natężoną uwagą podniósłszy głowę przypatrywał się długo w milczeniu szlachcicowi. I patrzał potém jeszcze, patrzał posłyszawszy nazwisko, oglądał się, a choć był rozmowny zwykle, z razu do słowa przyjść nie mógł.
Choć pewną było rzeczą, że się ci ludzie nigdy w życiu nie spotkali i nie widzieli, boby się sobie byli przypomnieli, wydawało się jakby starzy znajomi byli, nie chcący się poznać czy nie pewni, że się jeszcze na żywe oczy widzą. Przyszedłszy do siebie Jak, począł zaraz bardzo troskliwie badać pana Jana o procedencyę, jak to u szlachty zwykle bywa, ale mu Czokołd usta zamknął wnet, ozwawszy się:
— Mój mości dobrodzieju, tyle tylko powiedzieć o sobie mogę, że się zowię Jan Czokołd, że familia moja z Litwy pochodzi, i że musiałem od świata uciec, bo mi się we znaki dał... Sam jeden jestem jak palec, nikogo nie znam, o własnéj niemal przeszłości zapomniałem...
Rafał też łagodnie to przyjąwszy, gdy właśnie wódkę przed obiadem pić mieli, do Czokołda kroplą przepił dla zwyczaju i już nie pytał więcéj. Siedli tedy do owego obiadu, w którym wszystko było zbieraną drużyną, trzy szklanki każda inna, trzy kieliszki różnéj miary, a talerze każdy z innego dworu. Ale gdzie wesoło i dostatnio, nic to nie szkodzi. Było i innych śmieszności dosyć, bo szczupak wyjechał na ociosanéj dranicy owiniętéj serwetą, choć wzrost jego nie usprawiedliwiał tego rodzaju półmiska, kurczęta przyniesiono w głębokiéj misie. Ale wszystko było smaczne i węgrzyn tłusty, gęsty, doskonały...
Ten się dopiero zjawił przy pieczystém, wprzódy bowiem pili lżejszy, czysty, wystały. Czokołd, jak to był zauważył wprzód gospodarz, prosić się nie dawał, pił jako człek, który do trunku nawykł ani się go boi, przecie mu nad sobą zapanować nie da. U stołu Rafał rozweselony opowiadał o życiu swojém w Krakowie, o kościołach, w których się lubował, o swych znajomych, o duchownych, a zaczepiony, o dawnych też wspomnieniach domowych. Mówiąc o rzeczach różnych, ciągle jak w tęczę patrzał na Czokołda, którego to widocznie mieszało. Nie mówili z sobą tak jak nic, bo na pana Jana napadła ta jego zgryzotliwa chwila, którą już znał Cieszym i wiedział, że go lepiéj na ówczas nie ruszać. Jadł tylko i pił, — ażeby się choć uśmiechnął lub wmieszał do rozmowy... nie doczekano. Ledwie zdjęto pieczyste, ruszył się przepraszając gospodarza, iż głowa go boli, i wyszedł, i tak cała ukartowana sprawa namowy do Ćwikłów z pomocą pana Jaka znikła.
Gdy odszedł, a słychać było po zamykaniu drzwi, iż zaraz się gdzieś spacerem wybrał, pan Rafał pomilczawszy, trącił w ramię Cieszyma, oczyma go pytając, czy śmiało mówić może?
Zmiarkowawszy, iż szło o rzecz delikatną, Kobyliński wysunął się dla przekonania, czy istotnie Czokołda nie było, a wtém zobaczył go śpiesznie kędyś kroczącego ulicą. Wrócił więc do gościa... Ten z jedynym kieliszkiem w ręku, bo nie pił więcéj nad jeden, siedział zamyślony głową potrząsając.
— Mój Lambercie, rzekł cicho — to dziwna rzecz, niepojęta dla mnie: pamięć mam taką, że kogo raz jeden w życiu widziałem, do śmierci nie zapomnę... Ten twój Czokołd nieznany mi wcale z nazwiska, a przysiągłbym, żem go już gdzieś w życiu spotykał i widział... i że go znam. Gdzie? jak? kiedy? ani sposobu przypomnieć sobie. Głos mi znany, twarz chwilami się mieni, ale mi swoja... szukam po głowie darmo, znaleźć nie mogę.
— Alboż to się takie podobieństwa dziwne czasem nie trafiają? odparł Cieszym.
— Zapewne... zapewne, mnieby nie zdziwiło ono, wszakże najosobliwsze, że pamięć mi tak osłabła, iż nie mogę powiedzieć do kogo on podobny. I to mnie trapi najwięcéj właśnie. Wiem tylko, iż kogoś do niego jak dwie krople wody podobnego, młodszego, znałem za bardzo dawnych czasów. A toby jeszcze nie było nic — dodał pan Rafał, ale mi się zdawało, iż on także jakby zmieszany był moim widokiem i nie swój.
— Humory go takie napadają często; ot jam też uważał, iż przy obiedzie gęba mu się nie rozwiązała, i patrzaliście ichmoście na siebie z pod oka, jakbyście w sobie szukali... nie wiem już czego. A cóżby to być mogło?
— Co? ja nie wiem, rzekł Rafał; grzeszną rzeczą jest człowieka nieznajomego posądzać bez przyczyny... A no, powiedz mi też, dla czego on o sobie i familii mówić nie chce? Rąbnął mi tylko z góry jakby się odcinał, że jest sam... i zamknął usta. To jest niezwyczajna u nas rzecz i podejrzenie obudzająca, bo nie leży w naturze naszéj. Szlachcic każdy przed swoimi, choć go nie pytasz, wylegitymować ci się musi od pradziada i historyę swoją wyśpiewać. I dobrze to jest, a gdy mnie kto milczeniem zbywa, przyznam się, że go mam w posądzeniu, iż kryje coś... niedobrego.
— Ale, kochany wujaszku (tak go nazywał z powodu pokrewieństwa Cieszym), cóżby miał kryć? dla czego?
— No, nie wiem, i mea culpa, posądzam może niesłusznie, ale wszystko zważywszy, zamiast ci przysługiwać do tego, żeby z tobą jechał, gotowem odradzać właśnie... Nie chce z tobą, daj mu pokój.
— Życie mi ocalił.
— To prawda, dług nieopłacony cięży; a zważ panie Lambercie, co to człeka nieznanego do domu wziąć... i jaką sobie biedę kupić też można. Masz święty pokój doma, dobrze ci, siedź i guza nie szukaj.
Cieszym się zamyślił jakoś, Rafał też dumał długo.
— Mój Lambercie, rzekł — komu Bóg dał szczęście domowe i ciszę błogosławioną, cenić je powinien a pielęgnować. Nie wiem czy tak dobrze ojcowskie pamiętasz dzieje, co to się nieboszczyk namęczył... przez złych ludzi, przez ciężkie koleje, które przechodził. Dobrze ci dziś siedzieć w Ćwikłach jako na ojcowiźnie; a co on przecierpiał nim się Krajewskim owym opędził, których majętność uczciwie, ale nieostrożnie kupił! Można powiedzieć, że go prześladowaniem zamęczyli, bo był w téj okolicy przybyszem, a Jasieńczyków i ich przyjaciół dokolutka było mnóztwo... całe się im życie musiał odgryzać. Daléj ci powiem, moje dziecko, zniżając głos dorzucił pan Jak: wycierpiała też wiele pobożna i święta matka żony twéj przez życie niemało, acz ja tam przyczyn i sprężyn nie wiem dokładnie... bądźże ty choć szczęśliwy i spokojny.
— Co do matki żony méj, i ja nie więcéj wiem nad was, i żona moja podobno także, bo ją wychowano w klasztorze... a to pewna tylko, iż pani Piętkowa do téj dewocyi osobliwéj nie bez przyczyny przyszła...
— Mój kochanku, rozśmiał się Rafał — nie przymawiajże dewocyi, kiedy masz mnie przed sobą... bom ci ja do niéj przyszedł jak najnaturalniéj w świecie, dopełniwszy mych obowiązków względem ludzi, i zaabdykowawszy w końcu, aby się zbliżyć do Boga.
— To prawda, odpowiedział Cieszym, ale też dewocya dewocyi nierówna; przecież wy od ludzi nie uciekacie, ani się od nich zamykacie, a moja pani Piętkowa córki własnéj nie widuje i dziwaczy.
Postrzegłszy, że mimowolnie struny dotknął niemiłéj, pan Rafał zamilkł, i wstawszy od stołu, po modlitwie krótkiéj przechadzać się zaczął.
— Ot tak, rzekł namyśliwszy się: jaki on jest to jest ten Czokołd... jeśli się nie napiera jechać do ciebie, nie bardzo go proś, niech sobie ze zbójami wojuje, kiedy mu to miło... A że do kościoła na nieszpór czas, bywaj mi zdrów.
Pocałował go w ramię Kobyliński, i tak się rozstali.
Ktoby był pana Czokołda śledził gdy od stołu się zerwawszy na miasto wyszedł, na prawdęby mógł sądzić, iż biedny człek niespełna miał rozumu. Porwawszy za czapkę najprzód biegł ulicą jakby go co goniło, lub gorzéj, jakby sam od siebie chciał uciec; potém zwolnił kroku dobiegłszy, ani się obejrzał kiedy, do Panny Maryi. Kościół był otwarty ale pusty, babek parę drzemało u bocznego wnijścia; dopiero się przebudziły gdy posłyszały kroki, razem ręce wyciągając i w jeden ton jękliwy domagając się o jałmużnę. Przystanął na chwilę, rzucił im parę groszaków, a sam do kościoła wbiegłszy, przed obrazem N. Panny kląkł i długo się modlił rzewnie, a bijąc się w piersi odzież na sobie niemal szarpał. Pot mu kroplisty wystąpił na czoło, łzy pociekły z oczu, ale otarłszy się wybiegł zaraz i ze spuszczoną głową jął biegać po ulicach, pono sam nie wiedząc co czyni. Pora już nie była wcale gorąca, mimo to potem się oblewał; dziewczynę spotkawszy z wodą na Floryańskiéj, dał jéj kilka groszy, aby mu się napić pozwoliła, i mało nie pół wiadra na raz wychylił. Jakoś go to uspokoiło, bo już do bramy idąc wolniéj stąpał i w oczach mu było jaśniéj. Szedł widocznie bez celu, aby tylko chodzić, i byłby pewnie zaszedł za miasto, gdyby go nie spotkała przygoda. Właśnie gdy miał w bramę niemal wchodzić, naprzeciw niego zjawiła się figura szczególna, która mu się poczęła przypatrywać z uwagą. Był to mężczyzna prawie tego wieku co Czokołd, chudy, ale zbudowany mocno. Znać było kości grube pod odzieżą, i choć na nich mało było mięsa, jeszcze na olbrzyma wyglądał. Zszarzane mocno i wytarte miał odzienie, które kiedyś wytworne było i nie bez pretensyi, bo na niém galonów, sznurów i spinek nie brakło. Ale to wszystko poczerniałe było, wytarte i poobrywane. Szabelka na czarnych rapciach kołatała mu się u rzemiennego pasa, który miał na sobie jakieś cyfry i herby. Z pod kołnierza małego wyrastała szyja długa, żylasta, oplątana wystającemi ścięgnami, które z za skóry przeglądały. Twarz miał niepiękną, szeroką, nos nieco zadarty, wystające policzki kościste, brodę kwadratową przedzieloną na pół, a usta do zbytku szerokie. Dodawszy do tego szpakowaty wąs jakby wyrwany na pół i niedostatni, brodawki i marszczki na czole, nie było się co z taką fizyonomią chwalić. Oczy przymrużał patrząc na pana Czokołda, który szedł zamyślony, a potém jakby upewniony, że się nie myli, na drugą stronę ulicy przeskoczywszy, nagle śmiejąc się stanął przed nim.
Ten dopiero go ujrzał gdy oczy podniósł, a wpatrzywszy się w niego aż się cofnął, i lekka czerwoność przepłynęła mu po całéj twarzy. Wrażenie snadź było nie bardzo przyjemne, bo w pierwszéj chwili marsa nastawił i za szablę się ujął.
— O! o! a to pięknie! zawołał cienkim głosem ogromny mężczyzna. Zobaczywszy mnie do szabli zaraz... A to pięknie! Cóż to? Czy nie jesteśmy przyjaciele serdeczni... nie rozstaliśmyż się najlepiéj i najśliczniéj... panie Janie! E! co to znaczy?
— To znaczy, zapalczywie iskrzącemi oczyma poglądając nań odpowiedział Czokołd: że najgrzeczniéj w świecie proszę cię zejdź mi z drogi i bywaj zdrów.
— To tak!! tak... i myślisz, że ja posłuszny pokłoniwszy się jegomości milcząc sobie w kąt pójdę! Niedoczekanie twoje! A cóż to ty za jeden? To kiedy mnie potrzebowaliście...
— Cicho! przerwał Czokołd zważając, że głośna rozmowa ludzi zwabia. Cicho! tu nie miejsce na rozprawę.
— Szukajmyż miejsca, bo rozprawa być musi.
Czokołd z gniewu chwycił się za czapkę i zmiął ją w ręku. Stłumionym głosem począł szeptać coś, ale ów choć głowę nachylił, udawał, że nie słyszy.
— Żebyś był téj fanaberyi nie stroił, odezwał się, puściłbym cię nie pytając daléj, ale gdy ci Oxtul już śmierdzi i myślisz się go tak pozbyć, otoż nie! Masz ty swoją dumkę, mam i ja. Tak nie będzie, musimy się rozprawić. Nie znasz mnie teraz, ale ja cię ptasiu znam i pamiętam...
Już z pięciu nieproszonych słuchaczów mieli koło siebie, gdy z największą niecierpliwością pochwycił pod rękę Czokołd tego, który się nazywał Oxtulem, i popędził z nim nazad ku rynkowi. Słowa nie mówiąc szli; co Oxtul rozmowę chciał zagaić, to ten mu jedno powtarzał:
— Milcz! rozprawimy się zaraz. Milcz!
Minęli tak i ulicę Floryańską i Pannę Maryę, aż daléj na lewéj połaci, gdzie była winiarnia pod Złotém Gronem, wpadli oba do środka. Jak prawie wszystkie naówczas składała się ona z kilku izb, z pierwszéj obszerniejszéj, gdzie siadali ci, którym smakowało ludzi spotkać i przy kieliszku pogwarzyć, daléj z małych sklepionych ciupek ciemnych, tak, że niemal o białym dniu przy świecy w nich siedzieć było potrzeba. Tam zwykle zamykali się ci, którzy nietyle dla wina przyszli, ile dla prawnéj jakiéj lub poufnéj narady.
Mijając też pierwszą i drugą izbę, w któréj było gwarno i dosyć tłumno, Czokołd zaszedł, wiodąc za sobą aż do trzeciéj, i tu wpadłszy drzwi za sobą zatrzasnął. Oxtul na pięty mu prawie następując gonił go. Już mieli począć rozmowę, gdy chłopak w fartuchu wszedł pytać co miał podać. Pan Jan zadysponował butelkę wina węgierskiego za talara. Snadź była pogotowiu, bo jeno drzwi otwarłszy chłopak się z nią zaraz stawił, lampeczki wytarł i wyszedł. Widok flaszki z taką podziałał siłą na Oxtula, iż mimo gniewu i pilnéj sprawy, najprzód się ku niéj odwrócił.
— A coż ma próżno stać! rzekł z uśmiechem znacznie złagodniałym: zwietrzeje...
— Pij sobie, kiedy chcesz, wzgardliwie odparł Czokołd, i począł gorączkowo przechadzać się po ciasnéj izdebce. Oxtul nie dając się dwa razy prosić, poszedł do stolika, nalał obie lampki, z jednéj z nich skosztował łyk dobry, i wziąwszy ją w ręce, postąpił do Czokołda.
— Już mnie to rozbraja, rzekł, że nie na sucho mamy się rozprawiać. Więc do rzeczy! Czy my to się już nie znamy?..
— Ja myślę, odparł pan Jan; przynajmniéj znajomości udawać nie mam ochoty, ani potrzeby.
— Otoż to jest, że potrzeby nie ma, uśmiechnął się Oxtul; a gdy była potrzeba, potulniejszyś i grzeczniejszy był daleko. A ja, mospanie, jak ono jest to jest, taki dobry szlachcic jak i wy, boć Auxtule czy Oxtule w Surazkiém dobrze znani, a Matyasz sobie w kaszę pluć nie da. Majątku nie mam, goły jestem, ale szablą nie jednemu służyłem, służę, i jeszcze się przydam ludziom. A nikt mi tego zarzucić nie może, ażebym wziąwszy zapłatę nie dotrzymał słowa, bo co się należy, to się święcie należy; redde quod debes, a nie, toś hebes.
Słuchając Czokołd znacznie ochłódł, uspokoił się i poglądał z góry na olbrzyma, jakby ten wcale swoją domniemaną siłą nie imponował.
— Słuchaj, Oxtul, odezwał się, ja ci twego szlachectwa nie przeczę, ani honoru nie odejmuję, dajże mi święty pokój.
— Teraz tak, rozumiem! zawołał Oxtul, a czegoś się mnie w ulicy wstydził?
— Nie wstydziłem się, tylko czasu nie mam, interesu też, — czegoż chcesz odemnie?
— Jedyna rzecz, któréj mogłem od ciebie chcieć, oto ją mam, butelczynę kiepskiego zieleniaku postawiłeś, nie zapierasz się mnie, tego mi dość. Ale co tu asindziéj robisz?
— Przejeżdżam.
— Aha! Za pozwoleniem: a jakże interesa idą?
— A co waści do moich interesów?
— Co? nic, tylko żem do nich był używany, rzekł Oxtul z naciskiem: pytam się z życzliwości.
— Nie mam teraz żadnych, widocznie siląc się na cierpliwość odpowiedział Czokołd.
Spojrzał na butelkę, położył przy niéj talara, pokłonił się i myślał wychodzić śpiesznie, zapewne rachując na to, że towarzysz butelki pełnéj nie porzuci, aby w ślad za nim gonić.
— Czekaj-no — zastępując odedrzwi, zawołał Oxtul. Tak nie uchodzi: najprzód ja nie jestem lada ciura, takiego się częstuje nie pijąc; powtóre, chcę się rozgadać.
Czokołd pochwycił zniecierpliwiony lampkę, stuknął o drugą, wychylił, postawił i znowu szedł do drzwi.
— Czego jeszcze chcesz odemnie więcéj? nie mam czasu... ofuknął szlachcic.
— Nic, dwa słowa, śmiejąc się, a zawsze drzwi pilnując, począł Oxtul. Z tobą, bracie, był interes, czyżby teraz już nic nie stało do czynienia? czyżby na starość dało się za wygraną tym... tym...? Nie dopowiedziawszy, mrugnął drab oczyma: Rozumiesz mnie waszmość!
— Wszystkim dałem za wygraną, począł Czokołd, widząc, że się nie wywinie łatwo i zmieniając ton na coraz poufalszy i łagodniejszy. Jestem stary, spokój milszy mi nad wszystko... Chcę zapomnieć tego co było...
— I nie upominać się o krzywdy? spytał Oxtul.
— Zapomnieć, ofiarowałem je panu Bogu, on za mnie zapłaci — westchnął szlachcic.
— A tak, kassyer z niego pewny, tylko że nierychło należności wydaje, i nie dziw, ma dosyć do roboty... a człowiek sam się zabrawszy, przyśpieszyć może likwidacyę...
Czokołd ręką machnął.
— I cóż robicie? gdzie mieszkacie? spytał pierwszy.
— A no, mieszkam na Podlasiu... a nie robię nic, konie hoduję i sprzedaję...
— A tamci... bezkarnie chodzą!
Szlachcic ramionami ruszył.
— Jam także bardzo podupadł, dodał Oxtul; roboty nie ma dla uczciwych ludzi. Sejmiki się odbywają spokojnie wedle rozkazu z góry... konfederacyj nie zawiązują od niejakiego czasu... w trybunałach się nie zadzierają, tak, że podobny do mnie sługa sprawiedliwości, przyjaciel uciśnionych, nie ma co tak dalece robić... a nie mając co robić, często nie ma co jeść i co pić. Jużem się chciał gdzieś wybrać na rezydencyę, ale poskąpieli panowie bracia, nawet ubogiemu się trudno na tę funkcyę dostać. Co to za czasy, mospanie, co za czasy!... Ruszył ramionami. — Parle franse, wszystko po modnemu, suknie, obyczaje, tfu! stoby zjedli z temi reformami, poznać się nie można, gdzie człowiek jest... E! e! nie było to jak dawniéj! Dalibóg! Weseléj na świecie wszystkim, a uczciwym jak ja kawalerom lepiéj się działo. Teraz się już myślą i bez ludzi i bez szabel obchodzić... Co to za życie!... Przyjdzie na starość osiąść jako braciszek na sztokfiszu kapucyńskim... i tyle tego!!!
Czokołd zmilczał.
— No, dobranoc ci, rzekł, pilno mi, bo jeszcze dziś jadę — dokończ już sam butelki.
— Sam!! sam! za kogoż ty mnie masz? kto sam pije? chyba nałogowy opój, a ja nim nie jestem...
Dotąd powolnemu, szlachcicowi oczy się zaogniły.
— Pij, nie pij, jak chcesz, a ja muszę iść, bywaj zdrów.
Wyrzekł to tak rozkazująco, że Oxtul odstąpił odedrzwi, i zmilczał... Widać w nim było walkę pomiędzy butelki urokiem a chęcią przyczepienia się do dawnego znajomego. Gdy tak z sobą się bił, Czokołd drzwi otworzył i wyszedł bardzo żwawo, lękając się widocznie, aby za nim nie goniono. Oxtul skoczył do flaszki i przyłożył ją do gęby, duszkiem połykając całą; potém zabrał do kieszeni położonego na zapłatę talara i wymknął się w ślad za zbiegiem. Gdy szczęśliwie niepostrzeżony przez chłopca znalazł się w ulicy, Czokołda już ani znaku nie było... Instynktem drapieżnego stworzenia, które czuje pastwę, Oxtul rzucił się ku Kazimierzowi, dla czego? nie wiedział sam.
Mrok nie dozwalał mu dobrze rozeznać idących osób, tak, że musiał zwalniać kroku kilka razy, przyglądając się przechodniom, w których upatrywał Czokołda... Nigdzie go wszakże nie spotkał. Szlachcic znając dobrze miasto, poszedł małemi uliczkami i byłby umknął od pogoni, gdyby nie szczególny wypadek. Kąpiący się tego dnia w Wiśle kupczyk, nieostrożnie trafiwszy na głębinę utonął, ciało jego wyciągnęli rybacy z wody i wieziono je właśnie do domu, gdy Czokołdowi przyszło na Kazimierz przechodzić. Około wozu zebrała się taka ciżba ciekawych mieszczan, przekupek, gawiedzi wszelakiéj, iż przez nią przecisnąć się było prawie niepodobna. Musiał więc szlachcic zatrzymać się nieco, pókiby lud ów nie przepłynął... Oxtul, który biegł chyżo, trafił na tę samą przeszkodę, a los, który płatać figle lubi jak małe dziecko, zdarzył, iż z dala w tłumie przed sobą dostrzegł pożądanego przyjaciela, którego jaśniejsze nieco miejsce przy brzasku łuny zachodniéj poznać dozwoliło. Jak tylko go zobaczył, Oxtul przykulił się i skrył, z oka nie spuszczając swego człowieka, i tak zaczajony z wolna wyczekał, aż tłum przesunął się a Czokołd mógł posunąć się daléj. Nie gonił za nim wcale i owszem trzymał się opodal, zważając tylko bacznie dokąd idzie. Niepostrzeżony wyśledził w ten sposób, że wszedł do gospody Aarona Lejbowicza, dobrze sobie dom zanotował w pamięci, rozśmiał się sam do siebie i chyłkiem nazad do miasta powrócił.
Gdy do izby swéj po cichu wszedł Czokołd, starając się jak najmniéj robić hałasu, była godzina mroku, a poczciwy Cieszym rozstawszy się z krewniakiem panem Floryanem, siedząc u okna, rozmyślał co pocznie z Czokołdem. Czuł się do obowiązków wdzięczności względem niego, a że był charakteru aż do zbytku szlachetnego, męczyło go to, iż się zaraz wypłacić z długu nie mógł. Łamał sobie właśnie głowę co począć. Pierwszy projekt zaproszenia na rezydencyę do Ćwikłów z prawem utrzymywania kilku koni, uśmiechał mu się najbardziéj, ale uwagi pana Floryana były też słuszne. Człek nieznajomy mógł kłopot do domu wnieść z sobą. Jeśli nie tém, czémże więc uprzejmemu towarzyszowi mógł okazać swe serce dla niego?
Znając pana Kobylińskiego, nie było się czego dziwić, że go to trapiło. Czas naglił, potrzeba było jechać do domu i coś postanowić, a z ciężarem tym na sumieniu nie mógł ruszyć.
— Co tu począć?
Powtarzał sobie trąc czuprynę wszystkie argumenta za i przeciw, gdy posłyszał otwierające się drzwi i po chodzie domyślił się wracającego Czokołda. Pośpieszył więc przeciwko niemu.
— A gdzieżeś to acindziéj bywał? zapytał.
— Gdzie? ot przyznam się wam, długo u stołu siedzieć nie mogę, potrzebowałem się rozruszać, pochodziłem po mieście. Człek nie nawykł do sedenteryi... powietrze w izbach mnie dusi... Przytém napadają na mnie takie chandry... już na to nie ma rady. Na wsi to konia dosiędę i lecę na złamanie karku... a w mieście idę gdzie oczy poniosą, póki się nie zhasam.
Cieszym zmilkł, a Hryszka wszedł właśnie ze świecą i wedle zwyczaju w progu rzekł: „Niech będzie pochwalony.”
Obaj odpowiedzieli: „Na wieki wieków”, i rozmowa się przerwała.
— A jakże interes? spytał Czokołd.
— Tak jak skończony, rzekł gospodarz.
— A zatém w drogę czas...
Kobyliński poskrobał się w głowę.
— No, a czy razem? zapytał.
— Na żaden sposób, rzekł szlachcic, nie mogę. Dziękuję za braterskie serce, ale ja do mojego kąta powracam.
Chodzili po izbie obaj zwarzeni.
— Wiesz co? zawołał nagle Cieszym: nie będę cię napastował o zamieszkanie u mnie, choćbyś mi tą oznaką zaufania wiele szczęścia przyczynił, ale zrób tak: jedź zemną odwiedzić mnie, posiedź, pogość, spoczniéj... Co ci to znaczy na parę tygodni się wyrwać?
To mówiąc przyszedł doń i ściskać począł. Czokołd się wahał, namyślał, miękł, nie mówił słowa, ale widoczne było, że się z własném postanowieniem pasował. Naostatek gdy gospodarz jeszcze przynaglać bardzo zaczął:
— No, to niech będzie wola wasza, rzekł: jadę z wami. Nie chcę tylko, żeby u mnie w domu wiedziano, żem w dalszą drogę ruszył; odprawię jutro do dnia sługę z kartką.
— Jakżeś ty poczciw! zawołał ściskając go ponownie Cieszym; jakiś ty dobry! Niech ci Bóg płaci.
— Ale słowo, dodał Czokołd, szlacheckie słowo, iż mnie wstrzymywać nie będziecie, gdy powracać zechcę...
— Słowo najświętsze.
Podali sobie ręce, Kobyliński jeszcze go raz uściskał. Zatém, że nie było wówczas zwyczaju dosiadywać długo, poszli do pacierzy i do poduszki.
Nazajutrz rano mieli się obaj wybrać w podróż, zasposobić się w co potrzeba i ruszyć z południa do obmyślonego noclegu. Sposób podróżowania pana Cieszyma, którego się trzymał święcie, nie jemu jednemu był właściwy. Miał z góry wyznaczoną marszrutę taką, aby o ile możności karczmy uniknąć. Po drodze byli wszędzie znajomi, kolligaci, krewni, zresztą probostwa i klasztory po miasteczkach, tak, że szlachcic mający stosunki przebywał cały kraj, nie wstępując nigdzie do karczmy. Karczma była dla ludu, dla żydów, dla tych zresztą nieszczęśliwych, którzy w imię braterstwa nie mieli prawa się zgłosić o gościnność. Dziśby to zapewne więcéj męczyło niż ułatwiało wędrówkę, gdyby przyszło ubierać się na każdy popas i nocleg i ceremonialnie występować. Naówczas albo do wielkich dworów nad drogą w lesie na prędce zmieniały się suknie i tak samo potém sub Jove wracały do tłómoka, albo jak kto stał tak po podróżnemu brata odwiedzał. Bynajmniéj się tém nie formalizowano. Dla takich gości było zawsze miejsce u stołu i była przystawka przez jejmość obmyślana; niespodzianki te bowiem trafiały się codzień.
Gdy wszakże przyszło ruszyć z Krakowa, okazała się istna potrzeba tylu różnych przyborów, pokupek, interesików, iż na wieczorny chyba wyjazd rachować było można. Zaraz z rana ofiarował się Czokołd pójść po sprawunki; jakoż konotatkę wziąwszy wysunął się, a pan Kobyliński siadł spisać regestrzyk wydatków krakowskich, gdyż był bardzo regularny w interesach, a tuż drzwi się otwarły i z ukłonem, wpół zgięty, wpadł nieznajomy.
Był to nasz wczorajszy Oxtul, ale w obec zamożnego posessyonata prezentował się wcale inaczéj; pokorny, uniżony, grzeczny, do kolan naginający się i słodkiemi sypiący wyrazami. Nieprzyjemna twarz jego z rozszerzonemi ustami, które go do szczupaka podobnym czyniły, śmiała się i wdzięczyła, gdy wychodzącego przeciw sobie Cieszyma powitał. Kobyliński posądził go o żebraninę z pozoru.
— Pan stolnik dobrodziéj, wszak się nie mylę?
— Tak jest, rzekł Kobyliński, ale zdaje mi się, że nie mam honoru...
— Ja też, osobiście nie miałem tego szczęścia być czcigodnemu stolnikowi znany ani prezentowany, ale woniejące ziółko z dala słychać! Och! och! Wie kraj cały o zacności domu senatorskiego Cieszymów Kobylińskich, i raduje się, iż we wnętrznościach swych ten skarb posiada.
Cieszym się kłaniał skłopotany, a widząc z zakroju, że tak prędko się nie pozbędzie natręta, pióro założył za ucho.
— Jestem zmuszony prosić stolnika na ustęp i słóweczko, rzekł szczupakowaty przybysz. Ale najprzód, quod juctum, przedstawiam się: Matyasz Auxtul, alias Oxtul z pod Suraża... szlachcic czystéj wody, dziś wszakże momentalnie w procesie i bez majątku. Ale nie o to idzie... Mogę mówić?
— Proszę! westchnął Cieszym.
— Sprowadza mnie tu okoliczność natury delikatnéj, rzekłbym poufnéj... Mogę mówić?
— Ale proszę...
— Rzecz draźliwa... Tu Oxtul odchrząknął, na stoliku stała flaszka z wodą, sięgnął po nią, w nadziei iż mu gospodarz u siebie w domu przecie tego napoju niezdrowego użyć nie dozwoli i innym go płynem zastąpi...
— Za pozwoleniem...
Cieszym niedomyślny zawołał na Hryszkę, aby przyniósł świeżéj wody, a Oxtul uczynił z cicha uwagę, iż w Krakowie woda powszechnie jest bardzo zła... W innym razie Cieszym kazałby był przynieść wina, ale go przybysz niecierpliwił.
— Słyszałem, począł z cicha popłókawszy nieco usta wodą Oxtul, i w duszy gniewny, iż się na niéj skończyło: słyszałem, iż szanowny stolnik jest tu razem z niejakim Czokołdem... Tak?
— A tak jest!
— Wolno spytać jak dawne stosunki z nim wiążą pana stolnika?
Cieszym był łagodny, ale na dnie duszy miał trochę dumy szlacheckiéj, a już go niecierpliwił przybłęda.
— Mój mości dobrodzieju, ozwał się, a jakiémże prawem mnie indagujecie?
Oxtul poczuł, że źle poszedł; poznawszy z głosu trochę niecierpliwości, pokorą ją chciał ułagodzić.
— Prawem życzliwości i poważania dla czcigodnego ich domu, zawołał. Ja tego pana Czokołda znam... dosyć dawno. Trzeba, panu stolnikowi wiedzieć, iż... no! chodzą po ludziach wypadki. Zubożawszy, człek braci szlachcie chciał być użytecznym za kawałek chleba; więc służyło się różnym i różnie, aby uczciwie... Imćpan Czokołd, a licho go wie, czy on się istotnie tak nazywa! używał mnie do spraw swoich prywatnych... Kilka razy na różnych panów szlachciców czyniliśmy zasadzki... rąbało się... raz pewną osobę mieliśmy porwać, ale rapt się nie udał. Z tego tedy wiem, iż jest ów Czokołd człek niebezpieczny, śmiały, gorący... i...
— Ale ja to też wiem, bo mi życie ocalił! zawołał Cieszym.
— Hm! mruknął Oxtul, jednakże sam stolnik uzna, iż było obowiązkiem moim przestrzedz...
— Bardzom wdzięczen, odparł Kobyliński; ale zkąd pan o mnie wiedziałeś, dla czegoś się dowiadywał, interesował?... Juściż tak czuwać nad wszystkim światem nie możesz, musiałeś więc mieć powód jakiś?...
Oxtul słuchał a rozmyślał co odpowiedzieć, i głową kiwał odegrywając nią preludyum; potém założył ręce na piersiach, stanął w postaci męża, którego czystym zamiarom nie chce świat oddać sprawiedliwości, i rzekł z rzewnością wielką:
— Nie sądź, szanowny stolniku, ażeby mnie lub to zapytanie, albo nawet nieufność twa obrazić miała. Doświadczyłem dosyć ludybryów losu, a jako prawy człek miotany byłem rozmaicie, właśnie przeto iżem zawsze ku szlachetnym zmierzał celom. Spotykały mnie gęsto wstręty, niedowiarstwa i najlepszych mych chęci odpychanie niewdzięczne. Więc cóż za dziw, iż i pan stolnik widzisz w mym kroku coś niezrozumiałego, podejrzanego może, gdy go tylko sumienie dyktuje... Tłómaczę się: ów Czokołd używał mnie... nie skalałem się i nie skalam nigdy czynem niegodnym szlachcica — alem w stosunkach z nim nieraz się spotkał z wymaganiami... rozumie pan. Przestrzedz było obowiązkiem.
Cieszym zakłopotany słuchał i patrzał na Oxtula, pióro za uchem kilka razy poprawił, zżymał się, cóż miał rzec? skłonił się jakby żegnał milcząco.
Ten wszakże stał... Powoli mu się twarz rozjaśniała, jakby już przykry pierwszéj rozmowy przedmiot był wyczerpany, westchnął.
— Ja tu, dodał, jestem wypadkiem zagnany do Krakowa. Sprawa honorowa, Dygowski z Dygowa Polnego, może go asindziéj znasz, miał tu zjechać dla pewnéj rozprawy. Na jego wezwanie przybyłem, i nie wiadomo co mu się stało, nie przybywa, a mnie w przykrém położeniu... bo prawie bez grosza zostawił.
Cieszymowi ciężar spadł z piersi, rzekł w duchu: „No, to cię już ptaszku znam...“ i spuścił rękę do kieszeni po holendra.
Oxul się uśmiechał coraz słodziéj.
— Nie mam szczęścia bliżéj być znanym, ale gdyby na dni kilka pan stolnik mi pożyczyć chciał dukacików pięć.
— Mój mości dobrodzieju, na żaden sposób, bom w drodze i bez zapasu, żywo począł Cieszym; ale czém mogę, służę.
Wcisnął mu w rękę dukata, Oxtul popatrzał, uśmiechnął się, schował go, nic nie rzekł z razu.
— Gdzie mam odesłać? spytał.
— I! to tam mała rzecz, kłaniając się dla prędszego pożegnania mruknął gospodarz. Może się kiedy spotkamy.
— Gotowem mu sam odnieść.
Poczęli się kłaniać sobie. Stolnik go do progu odprowadził, drzwi gniewnie zatrzasnął i zamiast pisać rachunek, znowu rozmyślać począł. Wydrwigroszowi nie wierzył wcale, a przecie ta nowa o Czokołdzie wiadomość, owe zasadzki, owo porwanie kobiety uprojektowane, mocno go zgryzły. Takie się rzeczy na razie nie zmyślają.
— Otożem sobie zbawcę napytał! zawołał w duchu, i chciałem go przybrać za rezydenta! Prawda, że to wszystko miało się czas wyszumieć... wszelako czém się skorupka za młodu napije...
Już się cofać nie było podobna, Czokołd zaproszony do Ćwikłów jechał, a tu jak na złość, coraz się o nim osobliwszych dowiadywał rzeczy.
Niespokojny kazał tłómoki pakować, gdy i ów obżałowany nadszedł wesół jakiś, raźny, wszystkie interesa sprawiwszy. Przekąsili tylko na prędcę i siadłszy na brykę puścili się w dalszą drogę.


Sławione owe Ćwikły pana Cieszyma Kobylińskiego, kupione przez ojca jego po Jasieńczykach Krajewskich, których ostatni dziedzic wcale pono sprzedawać sobie nie życzył, były w istocie jedném z tych złotych jabłek, których w kraju naszym nie braknie. A złociły się témbardziéj, że je otaczał kraj nieżyzny, lesisty, bagnisty, zarosły, mało uprawny i na pół jeszcze w stanie natury pod ogromnemi puszczami. Jakkolwiek Kochanowski już na wycinanie lasów narzekał, jakkolwiek ich nie szanowano wcale, miejscami one jeszcze, jak za czasów pierwotnych, ciągnęły się pasami niezmierzonemi i zajmowały wielkie przestrzenie. Tam zwłaszcza gdzie sąsiedztwo rzek spławnych do wyrobu nie kusiło, zachowywały się bory rozległe i w łonie swém tuliły gdzie niegdzie wywyższone grunta, dawniéj wydarte, lepiéj już uprawne, jak oazy kryjące się wśród tych pustyń. Jedną z nich właśnie Ćwikły były, które teraz po nabyciu przez Kobylińskiego, powoli chciano na Kobylin Nowy przechrzcić. Ale nic trudniejszego nad zaszczepienie nazwiska, które bywało, że i płacą i grozą jak w Teofilpolu przychodziło wprowadzać w użycie. Teofilpol do dziś dnia jeszcze u ludu się Czółhanem zowie. Tak samo było z Ćwikłami; dano im już nawet pokój. Lud zamieszkały tu, stara jakaś osada, miał swą dumę i szczycił się z tych Ćwikłów. Włościanie inne nosili pasy od wieków, chłopki inaczéj chustki zawiązywały, krój siermięg nawet był tu inny. Mówiono powszechnie, iż od lat kilkuset nie trafił się żaden kryminał w Ćwikłach, nie było wypadku zgorszenia, a obyczaje utrzymywały się daleko czyściejsze niż w całém sąsiedztwie. Włościanie się też mieli dobrze od wieków. I nie dziw, w położeniach leśnych zamożność wszędzie była większa. Las z wielu względów stanowił łatwy zarobek, a użycia jego i wyłącznéj własności nie pilnowano tak ściśle. Same Ćwikły górne wieś i fundum leżały na rodzaju szerokiéj wyspy w pośrodku dóbr, oblane w około Ćwiklanką i Rybnikiem, dwoma strumieniami, które gdzieś daléj połączone z sobą płynęły do Bugu. Oprócz wsi górnéj, należały tu Ćwikły dolne, Wydrunka i Jasieńczyk, mniejsze osady, późniéj snadź założone i po krajach lasów rozsiadłe.

W samych Ćwikłach, o których z taką miłością mówił Cieszym, dwór był co się zowie piękny, ale ogrody, sadzawki, kanały i wszelakie osobliwości za nieboszczyka Krajewskiego założone, słynęły na okół. Nigdzie naówczas nic podobnego nie było. Owocowe sady, kwiaty, drzewa szczepione posprowadzane z daleka, pielęgnowane i teraz były dosyć starannie, chociaż to ciężar stanowiło niemały.
Różne legendy chodziły tu o ostatnim dziedzicu Krajewskim, który te cuda postwarzał. Ludzie go pono nie bardzo kochali, bo fantastyk był, uparty i zacięty, a gdy czego chciał dokonać, ani z siebie ani z drugiego ofiary nie szczędził.
Miał też do tego kąta przywiązanie nadzwyczajne, i bodaj czy życiem straty jego nie przypłacił. To pewna, że sprzedać Ćwikłów nie chciał za nic, że go do tego zmuszono prawnie, a ludzie rozpowiadali, iż ze strony chciwego ojca pana Cieszyma Kobylińskiego, który był prawnik, wykrętacz i pieniacz straszny, a sprawa nie zupełnie była czysta. O tém wszakże każdy mówił inaczéj, a jak to w pamięci ludzkiéj wszystko się łacno zaciera, i te wypadki niezbyt dawne, już w opowiadaniach przechodząc z ust do ust dziwne przybrały formy... Jasieńczyk, ów ostatni dziedzic, który tak przyozdobił Ćwikły, miał mieć syna, ukochane dziecko, dla którego pracował; ale po wydziedziczeniu co się z nim i z jedynakiem stało, na pewno nie wiedziano. Ojciec Cieszyma objąwszy dobra, pogospodarowawszy na nich, oddał je synowi. Według powszechnego sądu już ani gospodarstwo, ani ogrody, ani dwór teraz do dawnéj nie dochodziły świetności. Upadku na nich widać nie było, ale ludzie na wspomnienie dawnego pana powtarzali kiwając głowami tajemniczo: „Nie tak to za niego bywało!”
Lambert Cieszym był człek dobry i w Ćwikłach swych rozkochany; ale ciesząc się z tego co tu zastał, nie umiałby był ani dodać nic, ani nawet koniecznego pożytku wszystkich tych wymysłów zrozumieć. Żona jego mniéj jeszcze gospodarstwem i domem się zajmowała. Było to dosyć dziwne małżeństwo. Samego jużeśmy poznali; natura była poczciwa, gdy potrzeba wymagała chwilowo energiczna i odważna, ale zarazem do wytrwałéj pracy niezdolna, a skłonniejsza do łagodnego fatalizmu, wyrażającego się doskonale owém starem: „Jakoś to będzie.” Do życia mu najwięcéj było potrzeba spokoju, ciszy i regularnego bytu, któryby się niespodzianemi troski nie mącił. Nudził się czasem, ale gdy kłopot przyszedł nań, niecierpliwił się, a wysiłkiem choćby największym pozbywał co najprędzéj. Zresztą otwarty, szczery był i najlepszego serca; a że niedaleko widział, to może raczéj dla tego, że nie chciał patrzeć daléj, niżby mu władzy po temu brakło...
Sama pani wcale innego była charakteru, i coś snadź we krwi wzięła po dziwacznéj matce. Kobieta była młoda, piękna, czarnych oczu i czarnych włosów kruczych, typ niby wschodni i wielce szlachetny; ale i krew owa węgierska, i wychowanie w klasztorze, złożyły się na uczynienie jéj istotą osobliwszą, któréj szczęściem dobry mężysko przypadł, boby ona z innym a inny z nią nie był może wytrzymał. Nie wychowując się na wsi, nie znała całkiem życia pospolitego i trudno się jéj z niém było oswoić, nudziła się w domu, marzyła, rozmarzała i była zawsze nieszczęśliwą. Nie mógł nikt powiedzieć czy męża kochała czy jéj był wstrętny, czasem czułość mu okazywała zbyteczną, to znowu odrazę. Dziecię, synaczka małego, pieściła niekiedy, albo całemi tygodniami widywać nie chciała. Zamykała się w swoim pokoju, nie wychodząc czasem po miesiącach, a potém rwała się do miasta, do ludzi, choćby do tańca i wrzawy. Zabawa ją zwykle unosiła do chorobliwéj wesołości, a po niéj następował upadek sił, humoru i ochoty do życia. Szczęściem Lambert był łagodny, dobry, zakochany w niéj, i raz sobie powiedziawszy, iż to wszystko pochodzi ze złego jéj zdrowia, dźwigał ten ciężar szczęścia swego z rezygnacyą i spokojem. On łagodził i zaradzał na te wszystkie fantazye pani... z cierpliwością niewyczerpaną.
Ich dwoje, mały synek kilkoletni Pawełek, stara ochmistrzyni, która jeszcze pana Cieszyma niegdyś wychowała, rezydentka daleka krewna, ekonom, trochę sług, a czasem ksiądz kapelan, składali cały dwór. Nawet w tym kącie o gościa nie było łatwo, choć sąsiedztwo mieli liczne, ale rozproszone, a w niektórych porach roku, gdy wody porozlewały, niełatwo się tu i ztąd było gdzie dostać. Niedziw też, iż na długie jesienne i zimowe wieczory życzył sobie teraz Lambert rezydenta, coby mu dwór ożywił, plotkę przyniósł, z którymby zresztą choć o pogodzie można pomówić, bo jejmość czasem po kilka dni wzdychając tylko, ust nie chciała otworzyć.
Lambert, który i Pawełka i żonę kochał czule, wracając teraz do domu z dłuższéj podróży, im bliżéj był Ćwikłów, tém niespokojniejszy jak jejmość zastanie... jak będzie przyjęty; a że listów dawno nie odbierał, troszczył się też co za nowe biedy znajdzie, o które nigdy człowiekowi nietrudno. Uważał to w podróży już nawet Czokołd, że im się bardziéj zbliżali do celu, tém Cieszym chmurniał i stawał się bardziéj zamyślonym i milczącym. Wiózł on z Węgier i z Krakowa dla żony i dla chłopca co tylko im mogło uczynić przyjemność, nie zapomniawszy staréj ochmistrzyni ani ekonoma. Ale co tam pan Bóg dla niego zgotował... tego przewidzieć nie umiał... a niepokoił się bardzo... Ostatnich dni nie szczędząc koni pośpieszano, na nocleg wypadało miasteczko o mil jeszcze pięć dobrych oddalone od Ćwikłów, a jednak najbliższe jest i to właśnie z którego wszelkie zapasy i wszelkie ze świata wiadomości miewano. Ztąd poczynały się groble, lasy, piaski, brody i pustynia, otaczająca w koło Ćwikły. W miasteczku najpewniéj się mógł już o dom rozwiedzieć stolnik, i o mroku dojechawszy do karczmy, w któréj wszyscy z Ćwikłów zawsze stawali, zeskoczył raczéj niż zlazł z wozu, aby co prędzéj spytać, czy nie było kogo z domu...
Cała rodzina żydowska, z radością nietajoną wybiegła przeciw niemu: stary Salomon, który miał czas zaledwie na jeden rękaw włożyć żupan, Sure, syn Lejba i synowa, i stary nawet bakałarz... nuż po rękach całować jaśnie pana... a gadać wszyscy razem.
Lambert miał jedno na ustach:
— Nie ma kogo z Ćwikłów? nie był kto odemnie?
Zerwali się żydzi mówić, tak, że żadnego zrozumieć nie było można, aż Salomon poodpędzał ich i sam głos zabrał:
— Nie ma nikogo, proszę jaśnie pana. wczoraj przysyłali po cukier... i po mięso... przyjeżdżał Niczypor...
— A pani, jak się ma?
— Zdrowa...
— A gospodarstwo?
— Czemu ma być źle? wszystko dobrze... Tylko pszenica troszkę w kopcach porosła, bo deszcze lały...
— A... chciał jeszcze pytać, a tu go z processyą wiedziono do izby... Na chwilę zapomniał nawet o Czokołdzie, który za nim kroczył posępny. On także w miarę jak się zbliżali w te okolice, smutny był i pogrążony, a teraz zdawał się wspólnych z Lambertem uczuć doznawać... oglądał się posępnie i szedł widocznie znękany. Dał też do izby się wyprzedzić Cieszymowi, a sam poszedł z końmi do stajni, potém z progu gospody przypatrywał się rynkowi miasteczka...
Miejsca te były dlań zapewne nowe, mimo to z wielkiém zajęciem rozglądał się po okolicy, po domach, a miasteczko wesołe i czyste dosyć, czyniło na nim wrażenie jakieś prawie bolesne i przykre. Przynajmniéj tego się z twarzy było można domyślać. Dozwalając Kobylińskiemu swobodnie się z żydami rozgadać, pozostał tak przed gospodą, i nie chcąc mu mieszać téj chwili natrętną postacią swą, przysiadł nawet na ławce... Oczy nieruchomie wlepił w stojący naprzeciw kościołek, i ktoby nie wiedział, że po pyle i skwarze oczy się łatwo łzawią, pomyślałby, iż mu łzy z innéj przyczyny z pod powiek biegły...
Na małym rynku po chwilowém zbiegowisku już znowu było pusto i kozy chodziły szukając siana przed karczmami. Zwabiony snadź turkotem bryczki staruszeczek, dziad zgarbiony, przywlókł się od kościoła do gospody o kiju. Zmierzał do wrot, gdy podniosłszy głowę zobaczył siedzącego Czokołda i stanął wryty. Na twarzy jego odmalowało się zdziwienie, przestrach i trwoga jakaś. Zaczął się kręcić, i słowa nie mogąc wymówić stał, stał, patrzał, chcąc uciec a nie mogąc się ruszyć z miejsca. Zdaje się, że Czokołd go też zobaczył i twarz na chwilę zapłonęła mu rumieńcem, ale wnet wróciła do swego dawnego pergaminowego koloru. Dziadek nie odważywszy się poprosić o jałmużnę, po długiéj chwili zawrócił się, odszedł kilka kroków, stanął jeszcze, patrzał, i nagle, jakby go co pędziło, chodem niezwyczajnym napowrót ku kościołowi podążył.
Czokołd zaraz po jego odejściu wstał z siedzenia żywo i wszedł do izby, w któréj jeszcze pan Lambert rozmawiał z Salomonem. Przedmiotem rozmowy była nowina osobliwa. W majątku graniczącym z Ćwikłami, w którym od lat piętnastu nikt oprócz ekonoma nie mieszkał, osiadł teraz młody dziedzic. Znano go ledwie z nazwiska, gdyż od młodości bawił w stolicy przy dworze. Z razu majętność była w dzierżawie, potém nią rządził ekonom, więc też nie było ani dworu, ani ogrodu, ani takiego pomieszczenia, do jakiego panicz mógł być przywykły. Salomon opowiadał właśnie, iż domniemywano się, że ta ucieczka z miasta a zakopanie się na wsi, musiały mieć jakieś pobudki tajemnicze. Sąsiad nazywał się Grodzki, był paziem przy królu, potém szambelanem. Rodzina ta Rolitów Grodzkich znana w Łomżyńskiém, zacna, stara, nie była wcale bogata, ale ojciec pana Alberta dorobił był znacznie fortuny.
Salomon opowiadał właśnie tę historyę z dokładnością człowieka, który dba, aby jego powieść miała pewne wykończenie i barwę, ale, jak zwykle ludzie nie nawykli do budowania relacyj, gubił się w niepotrzebnych szczegółach, zapominając o rzeczach najważniejszych, wracał potém do ogólnego toku i znowu błądził w epizodycznych fioryturach. Pan Czokołd wszedł na opowiadanie, żyd stary odwrócił się nieco, i zobaczywszy go, stanął z ustami otwartemi, zdziwiony, jak się zdaje, przybyciem nieznajomego. Pomiarkował się jednak w prędce, gdy stolnik do towarzysza przemówił, i począł daléj opowiadanie, ale to mu się już zupełnie nie wiodło i w końcu z pośpiechem je urwał. Ustąpił kilka kroków w tył, założył ręce za pas, a w milczeniu jakiemiś przestraszonemi oczyma wodził za Czokołdem. Tak samo przypatrywał mu się ów stary dziadek; a musiało na fizyonomii żyda malować się wyraźnie podziwienie jakieś, bo aż uderzyło Cieszyma. Rozśmiał się dobrodusznie.
— Co ty tak Salomonie wpatrujesz się w mojego przyjaciela pana Czokołda?... to jest właśnie ten, co mi w pomoc przyszedł, gdy mnie rozbójnicy napadli.
Salomon podniósł jarmułkę i ukłonił się z dala w milczeniu. Właśnie panu Lambertowi wypadło w téj chwili wyjść do koni, i Czokołd sam na sam pozostał z żydem. Odwrócił się do niego, ostro spoglądając mu w oczy.
— Czy ja tak dziwnie wyglądam, że mi się asan przyglądasz tak uparcie?
— Albo ja się jaśnie panu przyglądam? ja — tak sobie, rzekł po cichu Salomon; ja nic nie wiem, ja nic nie wiem!... Pan Czokołd... ja żadnego pana Czokołda nigdy nie znałem... Co mnie do tego! mnie nic do tego!
Jeszcze groźniéj, ruszając ramionami, począł nań patrzeć szlachcic.
— Nie rozumiem co mówisz, rzekł niecierpliwie.
— Ale co ja mam mówić! ja nic nie mówię, bo ja nic nie wiem. Ja jestem człowiek spokojny i do niczego się nie mieszam...
Czokołd brwi miał zmarszczone i usta mu drgały.
— Czy asan znajdujesz jakie podobieństwo w mojéj twarzy? spytał.
Stary żyd ukradkiem spojrzał, pomilczał szepnął[1]:
— Jakie ja mam znaleźć podobieństwo? Ja nie wiem do kogo pan podobny, bo ja się do niczego nie mieszam.
Na te rozmowę nadszedł właśnie wracający Lambert.
— Wiesz panie stolniku, rozśmiał się Czokołd, że ja chyba muszę być do kogoś tu znajomego podobny... Uważałem po ludziach, że mi się wszyscy tak przypatrują, jak ten stary Salomon. Radbym wiedzieć co to jest...
— Ale ja nic nie wiem... ja nic nie widziałem, podchwycił żyd, skłonił się jarmułką i co najprędzéj uszedł.
Lambert na tę okoliczność nie zwrócił żadnéj uwagi, ale nienasycony wiadomościami z domu, zaledwie dał spocząć staremu żydowi i znowu go powołał. Tym razem Salomon ostrożniejszy, już wcale na Czokołda nie patrzał. Stolnik wypytywał o najmniejsze szczegóły, o żniwa, o ludzi, o konie, o potrzeby domu, które zaspakajał Salomon, a nareszcie gdy już zabrakło treści, począł znowu badać o pana Alberta Grodzkiego nowego sąsiada. W istocie mógł on o tyle obchodzić Ćwikły, iż dwa folwarki bardzo blizko były położone, łączył je lasek brzozowy, a nocą, wśród ciszy, psy szczekające w Mieczsługach słychać tu było. Szło stolnikowi i o to, czy nowy dziedzic, który już dwór budował, był myśliwym czy nie? Dumał też nad tém, czyby się z nim poprzyjaźniwszy nie można mieć miłego towarzysza? Opisy wszakże Salomona grzeszyły zawsze jedném: żyd wiedział mnóztwo drobnostek, a mało znał człowieka.
— To jest pewna, rzekł, iż bardzo fein przyjechał karetką, kamerdyner, lokaj, kucharz, bryka... Z folwarku zaraz wyrzucili ekonoma do prostéj chaty, a we dwa dni zrobili z niego fein elegancki domek. Teraz to już się dwór buduje i ogród zakłada... i wszystko... ale co to pieniędzy będzie kosztowało!
Żyd aż westchnął.
— Czy był gdzie? spytał Lambert.
— A jakże! u wszystkich sąsiadów, u wszystkich, w Horoszkach u panów Horochów, w Maślance u Słomińskich, w Suchych Wodach u Judzkich, nawet u jaśnie pana.
— Toś mi już wspominał, ale przyjęli go tam czy nie?
— Owszem, owszem; jaśnie pani była zdrowsza, gadają, że siedział z godzinę i kawę pił, i bardzo się jemu w Ćwikłach podobało.
— No, to nie dziwota, zwłaszcza po jego Mieczsługach, bo to już taki kąt zapadły, że obrzydliwszego nie znam.
— Co to proszę jaśnie pana, zapadły?... ale tam grunta nie są złe i trzy młyny, a jeden roczny... i z foluszem. I las ma kapitalny... no, co to gadać! to dobry majątek...
— A ja mu go nie zazdroszczę.
— Nie ładny, to prawda, dodał żyd, ale (jeden wyraz miał na wszystko) ale fein...
Jeszcze rozmawiali o panu Grodzkim, gdy zaturkotało, żyd rzucił się do okna i pochwycił za głowę. Można było powiedzieć — o wilku mowa a wilk za płotem, bo właśnie karyolka warszawska pana szambelana zatoczyła się przed gospodę i Salomon wybiegł na spotkanie.
— A to się doskonale składa! rzekł śmiejąc się Cieszym; gotowiśmy się tu i poznać zaraz. Nie chciałbym mu się narzucać tak zaraz, ale zobaczymy. Jeśli się zręczność nadarzy, winienem mu przecie wizytę, to mu ją tu oddam. Bo, przyznam ci się, rzekł do Czokołda, bardzo tego człowieka ciekaw jestem.
— Ja tego nie rozumiem, odpowiedział szlachcic. Człowiek jak i drudzy, że nie lepszy to pewna, może gorszy, ale że dworak, że się tam o stolicę wycierał, zaraz wam pożądany i macie przed nim taki respekt... że nie jeden poczciwy mógłby go pozazdrościć.
— E! bo z waćpana tetryk! odparł Cieszym. Nawykłeś w tych górach do pustyni, ludzie ci obrzydli, a my wszelkiego ducha żywego czcimy, bo nas tu szlachty mało i rzadko porozsadzana.
Więc, że byli różnych zdań a spierać się nie chcieli, zamilkli. W gospodzie rozruch się zrobił wielki, bo drugiéj pono izby gościnnéj osobnéj nie było, wyprzątano więc pierwszą paradną, na użytek samego Salomona służącą, która tylko w wielkich razach ustępowana była. Takiego bowiem gościa, w nadziei faktorstwa samego, wyrzec się nie chciał Salomon. A że pan stolnik był już pewien, tamtego zaś dopiero zaskarbiać łaski musiał, więc trochę nawet zaniedbał pierwszego gościa dla drugiego. Karyolka wtoczyła się do karczmy, głosy wrzawliwe żydów słychać było, potém gwar ten milknąć począł i nieco się uspokoiło. Nierychło wszakże wszedł zmęczony Salomon, ocierając pot z czoła.
— Przychodzę, rzekł, przeprosić jaśnie pana, żem sam mu służyć nie mógł, ale musiałem przyjmować szambelana.
— No i cóż? spytał Kobyliński.
— Jest bieda wielka z tym panem, po cichu dodał żyd: to taki człowiek, co on tylko mógł żyć w Warszawie. Jemu się zdaje, że wszędzie to znajdzie co w wielkiém mieście, tysiąc rzeczy potrzeba, posyłają, a my tu tego nie mamy. Zdziwił się dowiadując, że u nas traktyeru ani cukierni nie ma. No! no! rozśmiał się żyd, a coby on tu robił ten, coby traktyer lub cukiernię założył?
I począł się śmiać.
— Czegoż mu to było potrzeba? rzekł stolnik.
— No, no! jeść i pić, bo nic z domu nie wzięli, a u mnie wódka, jaja, chleb razowy i szczupak po żydowsku, co on tego w gębę nie weźmie.
Kobyliński ruszył się z miejsca, bo mu na myśl przyszło, że właśnie miano podać wieczerzę. A były kurczęta z rożna i kaszka na sypko, do tego wino dobre, jaja twarde, ulubiona polska podróżna potrawa, i przekąska z wędliny.
— Ha! jeśli głodny, zawołał, a nie wzgardzi zaproszeniem, to go dalipan wezwę tu do nas.
Żyd zmilczał, Czokołd także.
— Jak myślisz, Salomon?
— Co ja mam myśleć, kiedy jaśnie pan sam najlepiéj pomyślał?
Cieszym wąsa pokręcił, pasa pociągnął i poszedł; żyd za nim.
W izbie Salomona na kanapce pod zwierciadłem wyciągnięty był młody i przystojny mężczyzna, który na widok wchodzącego nieznajomego z wolna się podniósł.
Ubrany był wcale nie po wiejsku, miał podróżny strój francuzki wykwintnie zrobiony, koloru krwi wołowéj z guzikami stalowemi, mankietki koronkowe, żabot i peruczkę fryzowaną. Twarz też i ręce dowodziły, że na wsi się nie wychował, od słońca chronił i wypieścił po kobiecemu. Płeć miał prawie niewieścią, delikatną, białą, przejrzystą, rączki bieluchne i mięciutkie, a wyraz fizyonomii dumno pański, smętny i wielce dystyngowany. Przymrużył oczy poglądając na Cieszyma, który rubasznie się skłoniwszy, odezwał.
— Prezentuję się sam szanownemu sąsiadowi. Przypadkiem dla mnie bardzo szczęśliwym spotkaliśmy się tu, i los przyśpieszył chwilę poznania pana szambelana. Jestem Lambert Cieszym Kobyliński z Ćwikłów, a wiem, żeś pan dobrodziéj domek mój bytnością swą zaszczycił. Spieszę więc z rewizytą, podziękowaniem i winném uszanowaniem.
— Aaa! pan Cieszym, pan stolnik! rzekł zbliżając się grzecznie szambelan: bardzom rad, serdecznie wdzięczen jestem!
— Mój mości dobrodzieju...
— Bardzo się cieszę, że poznaję pana stolnika.
— Ja niemniéj, dodał Lambert, ale proszę mi darować, jestem prostak, form nie znam i w podróży trudno robić ceremonię. Ja tu wprzódy zajechałem, wieczerza gotowa, ośmielam się szambelana prosić na nią.
— Ale... panie stolniku...
— Nie ma ale, nie ma, odparł stolnik; moja wieczerza podróżna skromna, ale zdrowa i czysta, pan szambelan tu z głodu umrzesz, proszę zemną.
Ten się jeszcze wahał, gdy Cieszym mu rękę podał.
— Służę panu szambelanowi.
Uśmiechając się nieco z téj wiejskiéj prostoty, pan Albert Grodzki rękę wysunął, i wprawiony w humor cale niezły, wyszedł przez sień do pokoju pana stolnika, który mu Czokołda jako przyjaciela przedstawił.
Czokołd, jak widzieliśmy, miał skorupę chropawą, ale pod nią były różne na jaw wychodzące wcale niespodziane skarby. Mienił się on stolnikowi w ciągu drogi dosyć dziwnie, nigdy przecięż jak teraz. Czy mu szło o to wielce, by szambelana skaptować, czy by z niego zadrwić; ledwie mu się przypatrzył i posłuchał jego szczebiotania, przybrał mowę i ton, których posiadania pan Cieszym ani się domyślał. Szlachcic zdawał się sobie otarty, ale na dworach nie bywały, aż razem wystąpił i z francuzczyzną doskonałą, i ze sposobem mówienia wytwornym, aż szambelan osłupiał. Szczególniéj się bowiem sprzeczała mu twarz i suknia prosta z tą mową wydelikaconą i pełną dworskiéj polityki. Szambelan wielce uradowany, całą nań zwrócił uwagę, a niemniejszą sam Cieszym, który go jeszcze nie znał pod tą postacią. Czokołd widział zdumienie obu, ale udawał, że go nie postrzega. Kobyliński przestraszony tą metamorfozą na razie zamilkł.
— Już to łatwo poznać, wycedził szambelan, biorąc się do rozbioru kurczęcia z wielką elegancyą i uwagą: że pan dobrodziéj (nazwiska był zapomniał) bywałeś zapewne i mieszkałeś w stolicy, i znane mu nasze towarzystwo.
— Tak, niegdyś, odezwał się lakonicznie Czokołd; ale to już temu bardzo dawno.
— A teraz szanowny pan tu mieszka? zapytał szambelan.
— Nie, na Spiżu...
Grodzki spojrzał oczyma wielkiemi, tak mu się dziwném zdało, by wykształcony człowiek mógł mieszkać na Spiżu.
— Na Spiżu! powtórzył.
— Bo to, mości dobrodzieju, ozwał się stolnik, szanowny mój przyjaciel ratował mnie w przygodzie. Jadąc nocą nieopatrznie około Czorsztyna, zostałem napadnięty przez zbójów, i gdyby nie on...
— Jakto! u nas jak we Włoszech są bryganty? spytał szambelan.
— Tylko, przerwał Czokołd, nasi bryganci jak owi włoscy bandyci około Terraciny nie wołają na podróżnych: Ferma! ale od razu w łeb palą.
— A! z większém jeszcze zdumieniem przerwał szambelan: czy pan był i we Włoszech?
— O! byłem, skromnie rzekł Czokołd, ale to także już dawno, byłem w Rzymie i Neapolu, a po trosze i w innych miastach.
Większy to jeszcze respekt wzbudziło w obu panach, bo z postaci Czokołda ani się spodziać było podobna tych wędrówek. Z razu pomilczano, ale szambelan czując, że jest w towarzystwie człowieka swojego świata (tak miarkował), stał się o wiele swobodniejszy i weselszy. Może być, że i butelka węgrzyna pewny błogosławiono rozgrzewający skutek wywarła. Cieszym był bardzo szczęśliwy, człowiek acz miękki trochę, podobał mu się. Rozmowa się ożywiła.
— To prawda, ozwał się Kobyliński, iż trudno pojąć jak pan Czokołd może mieszkać na Spiżu, ale niemniéj mi trudno zrozumieć, jak pan szambelan tu z nami w tych puszczach wyżyć potrafisz?
Na to wieśniacze, prostoduszne zapytanie, pan Grodzki zaczerwienił się, westchnął, wina trochę wypił i rzekł po cichu:
— Są w życiu chwile, gdy się samotności potrzebuje.
— A czy to potrwa? zapytał Kobyliński.
Dworak oczy spuścił i dodał cicho:
— Doprawdy nie wiem, alebym pragnął już na wsi pozostać. To pustelnicze życie po wrzawie podoba mi się, przywiozłem z sobą książki, mam klawikord i skrzypce, lubię ogród, i więcéj mi nie trzeba. Przytém im się w miejscu dłużéj siedzi, tém więcéj do niego i do życia przywyka.
Rozmowa trwała jeszcze czas jakiś, a Czokołd się niewiele do niéj mieszał, chociaż go z obu stron zaczepiano; milczący był i zamyślony. Szambelan też po niejakim czasie gospodarza zmęczonego pożegnał, a że nazajutrz z powodu rannego wyjazdu (bo do dnia miał ruszyć pan stolnik) już się zobaczyć nie miano, pożegnanie było bardzo ceremonialne i serdeczne, szczególniéj ze strony Cieszyma, który chciał wciągnąć do domu i stosunki bliższe zawiązać z tak dystyngowanym kawalerem. Szambelan submitował się też z wielką grzecznością i attencyami, a że do Czokołda, od czasu jak ten mu się odkrył bywalcem, powziął wielką sympatyę, osobno go zaprosił, jeśliby dłuższy czas pozostał w Ćwikłach, aby go chciał poufale odwiedzić. Szlachcic skłonił się na to milcząco. I tak się rozstali.
Zaraz po wyjściu gościa, Cieszym począł się rozbierać do łóżka, aby do dnia mógł wstać, jednak mu gęba się nie zamykała, tak go ten przybysz zaciekawiał.
— A to mi z nieba spadł! zawołał uradowany: sąsiad o miedzę, człek dobrego rodu i wychowania, będziemy mieli z kim pośmiać się, pogawędzić, bo co do polowania, dodał, wątpię bardzo, nie ma miny myśliwego.
Czokołd się złośliwie uśmiechnął, wąsa pokręcił, a tuż i spać szli. Stolnikowi bowiem tak się jechać chciało do domu, że gdyby nie noc czarna jak przepaść, puściłby się był wypocząwszy koniom omackiem. Słudzy mu to odradzili, bo droga była zła i mżyć jeszcze zaczęło, a niebo się zasunęło jak na słotę.
Nigdy się tak nie sypia jak po męczącéj długiéj podróży; nie dziw też, że gdy się pan Czokołd zbudził i oczy przetarł, a zerwał się swym obyczajem równemi nogami z łoża, niespodziany po wczorajszym wieczorze skwarnym ranek słoneczny i jasny całém oknem izbę rozświecał. Zdziwił się niezmiernie spojrzawszy na łóżko stolnika, że go na niém nie było, a nawet podróżny kobierzec i skóra łosiowa była zdjęta i tłómoki powynoszone. Na stole tylko leżała kartka bladym atramentem pisana:
„Mój drogi przyjacielu. Z niecierpliwości wielkiéj dostania się do domu prawiem spać nie mógł, dosiadam więc konia i ruszam ze dniem naprzód jako kwatermistrz, a wy za mną z bryką i ludźmi podążajcie...”
Jakoś temu wybrykowi stolnika nie był rad z razu szlachcic, ale potém ruszył ramionami, i poznać już nie było można co myślał. Odział się zaraz i konie zaprzęgać kazał, sam wyszedłszy przed gospodę. Tu wychyliwszy się ze swego mieszkania dojrzał szambelana, który tylko co był wstał i wyglądał na pół wspaniale, pół śmiesznie. Miał bowiem rodzaj czepca na głowie ze wstążkami, turecki szlafrok i długą fajkę w ręku. Właśnie pił czekoladę i poprosił na nią Czokołda nim konie zaprzęgą. Ten wprawdzie się był wódki już napił i obwarzankiem zakąsił, ale odmówić nie chciał. Szambelan Grodzki był niezmiernie uprzejmy. Posadził go przy sobie na kanapie.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł: cóż się ze stolnikiem stało? Słyszałem, że wyjechał gdy ledwie szarzało. Wrota otwierając obudzili mnie, potém muchy się zaczęły kręcić i już prawie zasnąć nie mogłem. (Ziewnął). Pozwól się pan spytać, gdyż z pierwszego wejrzenia powziąłem dlań wielki szacunek... czy panu stolnik i jego rodzina dawno znani?
— Poznałem go dopiero w drodze!
— A! dopiero w drodze! to co innego! zawołał zamyślony szambelan. Bardzo miły i serdeczny pan Cieszym Kobyliński.
— Bardzo! lakonicznie odparł Czokołd: człek serdeczny, w istocie...
— Ja poznałem też samą panię, dodał szambelan. Miła i wielce piękna osoba... ale zdaje się być niezbyt zdrowa, czy też...
— Nie znam domu, rzekł Czokołd.
Czekolada była wypita, bo szlachcic niemal duszkiem ją połknął, aby się tego lekarstwa pozbyć, które tylko przyjął przez grzeczność: pan szambelan Grodzki widocznie miał zamiar go badać dłużéj, ale się postrzegł, że nic nie dobędzie i tylko się mu polecał. Nareszcie gdy bryka zaturkotała, wyprowadził go na próg i najmiléj się z nim rozstał.
Ruszono tedy z miasteczka.
Droga przechodziła około cmentarza i kościelnéj bramy; w bramie stał właśnie wczorajszy dziadek, który był postąpił krok naprzeciw bryki, chcąc snadź prosić o jałmużnę, lecz podniosłszy oczy i zobaczywszy Czokołda, szybko się cofnął i uciekł.
Ludzie tego nie uważali, ale siedzący na bryczce namarszczył się srodze. W ciągu podróży do Ćwikłów nie zaszło nic szczególnego; szlachcic pogrążony był w myślach, a chwilami zdawało się jakby miał łzy na oczach. Jakieś wspomnienia czy żale dręczyły go, bo niezwyczajnie okazywał się poruszonym, tak, że ludzie towarzyszący mu posądzili go o chorobę. Im bardziéj zbliżali się ku Ćwikłom, tém wzruszenie to było jawniejsze, a wywoływały je szczególniéj spotykane po drodze wsi, budowy, ludzie, którym się z gorączkową przypatrywał ciekawością. Naostatek wyjechawszy z lasu, zobaczyli wśród ogrodu i drzew piękny dwór i zabudowania. Czokołd wychylił się. Usta miał zacięte, oczy pałające, ręką pochwycił za drążek jakby go na miazgę miał zetrzeć, i popatrzawszy tak chwilę, przemógł się, uspokoił zupełnie, aż przybrał minę obojętną.
Zapewne poruszała go tak myśl, że może na łaskawym chlebie, w tym kącie życia będzie musiał pognębiony dokonać. Cokolwiek myślał i czuł, to pewna, iż okazywać po sobie nie chciał wrażeń, i tak twarz ułożył, jakby mu już wszystko w świecie było obojętne. Oczyma wszakże wodził po okolicy i zdawał się szukać niemi różnych przedmiotów w oddaleniu.
Nie przesadził był wcale w opisie swego ukochanego ustronia pan stolnik: wyglądało bowiem po smutnych i milczących lasach a piaskach, które przebywali z rana, bardzo wesoło i pięknie. Śmiało się w tym kątku ocienionym staremi drzewami, oblanym wodą czystą i dowodzącym zamożności posiadacza. Ludzie, którym śpieszno snadź było do swoich, od lasu pędzili konie; im także rozradowane twarze się wyjaśniły... U wrót już czekały chłopięta dworskie, wjechali tedy, a przed gankiem stał gospodarz wypatrując Czokołda... Jéjmości nie było, twarz biała tylko mignęła z za okna i znikła.
— Mój kochany przyjacielu, odezwał się stolnik: żona mi, może z tego wzruszenia cokolwiek słaba, zaraz cię jéj przedstawić nie mogę, mieszkanie dla ciebie gotowe, rozgość się jak we własnym domu, o przekąsce już pomyślałem.
W téj chwili wybiegł kilkoletni ładny chłopaczek, synek gospodarza, jak dwie krople wody do niego podobny, tylko z oczyma czarnemi, i ciekawie się począł wpatrywać w pana Czokołda. Ojciec i syn zaprowadzili go do oficyn, gdzie w istocie pokoje były oczyszczone, a przekąska na stole.
— Miarkujesz, mój dobry, rzekł stolnik, że po długiéj niebytności w domu mam tyle do czynienia i do mówienia, iż ci służyć nie mogę, ale na wieczerzę wkrótce zadzwonią...
Przybyły pozostawszy sam usiadł, a raczéj padł na krzesło u stołu, ale jedzenia przygotowanego nie ruszył, oglądał się dziko i wzdychał. Zniesiono węzełki, nie wstał nawet przez ciekawość oknem popatrzeć.
Tymczasem stolnik około kochanéj Teklusi siedział. Wspomnieliśmy już o saméj pani. Nie można się było dziwić spojrzawszy na nią, że mężowi tak do niéj było pilno, ani że jéj w tym kącie czasem bywało tak nudno. Stolnikowa bowiem więcéj niż piękną nazwać się mogła, a miała rodzaj urody w kraju naszym niepospolitéj, więc jeszcze bardziéj uderzającéj. Płeć jéj białości marmurowéj odbijała dziwnie przy czarnych włosach i oczach. Rysy regularne, postać udatna, zwracały oczy każdego. I snadź wiedziała dobrze, że jest piękną, bo każdy ruch jéj był obrachowany i pełny wyszukanego, wyuczonego wdzięku. Tego się pewnie w klasztorze nie mogła uczyć, więc natura była mistrzynią i instynkt co z pięknością chodzi. Nie wiem czy dodawało blasku i uroku pięknéj pani opuszczenie się jakieś, można rzec zaniedbanie smutne i wyraz twarzy dumnie rozpaczliwy. Nawet przybycie męża rozjaśnić jéj nie mogło; skarżyła się na ból głowy nieznośny, nadąsana była i kwaśna. Biedny stolnik chodził na palcach i składał przed nią ręce jak przed cudownym obrazem... Na stoliku leżały mnogie dary przywiezione z Węgier od krewnych, kupione przez zakochanego męża, ozdobny pas, naszyjnik, sztuka materyi wschodniéj, mnóztwo fraszek, ale na te ledwie okiem rzucić raczyła. Stolnik opowiadał jéj przygody swe, słuchała go roztargniona, słowem i wejrzeniem rzadko dając znać, by ją to najmniéj obchodziło.
Zły ten humor nie po raz pierwszy się zdarzał, Lambert więc łatwiéj go znosił, bo wiedział, że te chmurki przechodzą. Gdy przyjechał wszakże mu się rzuciła na szyję prawie z płaczem, potém dopiero znajdując, że nie dość dla niéj był czuły, zaczęła kaprysić. Pawełek tymczasem uwijał się w węgierskim stroiku z szabelką, i ojca a matkę rozbudzał z téj melancholii niezrozumiałéj dla niego. W takiém usposobieniu cokolwiek już począł mąż, było zawsze złe; więc dostał burę sowitą za nocną jazdę, w któréj go rozbójnicy napadli, a Czokołd ratował; potém zaś jeszcze gorszą za to, że nieznajomego człowieka śmiał wprowadzić do domu i zaprosić na nieznośną rezydencyę. Stolnik czuł się w istocie winnym.
— Czego to ty chcesz, moja duszko? mówił; proszę cię, znasz mnie, ja gdzie stąpię zawsze głupstwo zmaluję. Szczęściem widzisz nic mi się nie stało, a ów dziwak szlachcic na Śpiż powróci, przecież mi życie ocalił.
— Ręczę, że to imaginacya! zawołała żona... tyś nadto łatwowierny... Kto go wie co za jeden, a w domu...
— On sobie pojedzie.
— Musi pojechać, bo ja rezydentów nie znoszę... Zdali się tylko na to w domu, aby plotki sieli...
Stolnik się rozśmiał.
— A! moja ty rybko! zawołał, jakież to chcesz znowu plotki żeby mógł z domu od nas wynosić, chyba o Pawełku i staréj wyżlicy.
Pani odwróciła się do okna, i trzymając się za głowę nie odpowiedziała już nic; zamilkł też i stolnik.
Czekał rychło się niebo wyjaśni, co jednak nie nadchodziło. Coraz nowe znajdowały się przeciwko niemu wymówki. Jak mógł tak długo się wałęsać, na Węgrzech bałamucić, w drodze bawić, gospodarstwo opuścić, ją zostawić samą na łasce ludzi?
Cieszym przyznawał się do win nawet takich, do których się nie poczuwał, chciał ją rozbroić pokorą, ale na ten raz; zdaje się, że to ją jeszcze więcéj jątrzyło. Więc zmilczał, dając przejść burzy i gradowi.
— Ale, ale, przerwał milczenie po chwili: nie mówiłem ci, moja rybko, wszak to mamy nowego sąsiada, którego ja wczoraj poznałem w miasteczku...
Pani, która stała zwrócona ku oknu, pochyliła się nieco, i nie rychło ukazała twarz mężowi na pół rękami od bolu głowy zakrytą, nie odpowiadając mu z początku... Patrzała tylko...
— I tyś go poznała, mówił mi, że tu był?
Pani odjęła ręce od czoła, popatrzała na stolnika i powoli się odezwała:
— A był... tak, był... jakiś dystyngowany człowiek.
— To wielkie dla nas szczęście, zacierając ręce rzekł stolnik, żeśmy go tu dostali... przynajmniéj jeden sąsiad bliższy a cale do ludzi. Jak go znajdujesz?
— Dosyć... ale w istocie miły, wybąknęła pani Lambertowa, przynajmniéj mi się takim wydał... choć tych ludzi dworskich ani z twarzy, ani z mowy osądzić nie można. Wszystko to od dzieciństwa uczeni komedyanci...
Stolnik ruszył ramionami i w duchu pomyślał: „Dosyć, że dziś jéj wszystko złe.” I już miał zamilknąć, gdy powoli ona sama zaczęła rozmowę o szambelanie.
— Był tu u mnie, rzekła, choć może o staje mieszkając mógł wiedzieć, żem sama, że męża nie ma, i wypadało mu odwiedziny odłożyć do twego powrotu. To mi się nie podobało tylko.
— Przepraszam cię, Tekluniu, przerwał stolnik. Może to być zwyczajem na wsi, ale u nich w mieście wizyta się należy tak dobrze pani domu jak panu, nie czekając na niego. Postąpił sobie grzecznie. A teraz pewny jestem, zaśmiał się Cieszym, że go sama nuda do nas przypędzi, i cieszę się z tego.
— Kłopot taki w domu, mruknęła pani trochę ale już mniéj zadąsana: nie wiedzieć czém takiego gagatka przyjmować.
— O! o! moja dobrodziejko! bez żadnych występów, co Bóg dał... Co dobre dla nas, dobre dla niego, a nie podoba się, niech sobie doma siedzi.
Teklunia zaczęła się przechadzać po pokoju, chmury widocznie przechodziły, wzięła w rękę naszyjnik, popatrzała przeciwko światłu i rzuciła. Już nie była tak nadąsana i gniewna, a stolnik myślał o czém inném, gdy poczęła z nienacka dość żywo:
— Tak mnie zdziwił temi odwiedzinami, rzekła, bom ledwie słyszała, że ktoś tam do Mieczsługów przyjechał... gdy jednego dnia... była może czwarta z południa, zajeżdża karetka i wysiada nieznajomy... wyelegantowany.
— Nie wydał ci się śmiesznym z tą peruką i koronkami? bo to nie męzka rzecz, ozwał się stolnik.
Żona popatrzała nań.
— Ale nie, odezwała się z lekkim odcieniem niecierpliwości; cały świat oprócz was tak chodzi... Przytém wcale piękny mężczyzna.
— Nie przeczę... papinkowate to, pieszczone, ale ładne... tylko nie do mego gustu.
— Cóż ty myślisz, że do mojego się nadał? ruszając ramionami poczęła żona. Owszem i ja znajduję... i ja znajduję...
To mówiąc poczęła rozwiązywać węzełek jakiś u chustki, i nie kończąc odezwała się nagle:
— Wiesz, że leśniczy nam za służbę podziękował?
— A mniejsza tam z tém...
Około kuchni zaczęto dzwonić na wieczerzę. Pawełek wpadł z impetem wielkim do pokoju, wołając:
— Do stołu!...
Lambert zerwał się pójść prosić Czokołda.
— Moja rybko, rzekł zbliżając się do żony, proszę cię, bądźże ty dla niego grzeczna, wszak on mi życie uratował.
Z niecierpliwością jejmość ramionami poruszyła i znowu zły humor powrócił.
— Dla kogoż ja kiedy byłam niegrzeczna? proszę ciebie!
Cieszym zakąsił usta, pocałował w rękę i wybiegł. Po wyjściu jego piękna pani spojrzała się w zwierciadło, zdawała się w niém rozmawiać z sobą, uśmiechnęła się, zmrużyła oczy, zrobiła minkę smętną, potarła rączką po czole, i z uczuciem jakiéjś niecierpliwości poszła do jadalnéj sali. Pawełek latał koło niéj szczebiocząc.
W téjże chwili prawie w progu ukazał się Czokołd; ale czy go droga znękała, czy do towarzystwa kobiecego był nienawykły, czy nadzwyczajnéj piękności twarz takie na nim uczyniła wrażenie, w progu prawie zmartwiały i osłupiały się trzymał. Postąpił potém kroków parę, nie śmiejąc nic mówić, a na powitanie pani widocznie posłyszawszy dźwięk jéj mowy, zadrżał i nie rychło zebrać się potrafił na odpowiedź. Głos jego tak zmienny jak on sam, wydał się Cieszymowi dziwnie łagodnym i nieśmiałym. Zdawało mu się go braknąć chwilami, słów także. Ta nieśmiałość ujęła też Teklunię, która spojrzawszy nań łaskawiéj, wskazała mu miejsce przy stole.
Lambert w zakłopotaniu wielkiém z razu, rozweselił się widząc, że jakoś pierwsze lody szczęśliwie pękły. Zbiedzona mina przyszłego rezydenta nie tyle go zastanawiała co humor żony, którego się obawiał. Kiedy niekiedy Czokołd z pod brwi nawisłych rzucał wejrzenia na piękną panię i mimowolnie się wstrząsał. Rozgniewany był, zadumany, milczący prawie niegrzecznie, jakby myśl jakaś nim owładła, któréj oprzeć się nie umiał. Nie jadł też jak z obowiązku wszyscy rezydenci, mało czego tknął, a i to co wziął na talerz, pozostawało na nim nieruszone prawie. Oczy jego błądziły po ścianach, padały znowu na panię Lambertową, na Pawełka, i zatopione w dali szklisto świeciły, jakby dusza z nich uciekła gdzieś w głębie człowieka. To roztargnienie i pomieszanie nie uszło oka saméj pani, która miała niewieście dziwactwa. Właśnie może dla tego, iż Czokołd był pochmurny, ona zaczynała się rozweselać, zaczęła go draźnić pytaniami, na które on ledwie po rozmyśle długim odpowiedzieć coś potrafił.
Zniecierpliwiona ruszyła razy kilka ramionami, popatrzała na męża szydersko niemal i szepnęła:
— A pięknego i zabawnegobyś miał rezydenta!
Zrozumiawszy to szybko w ucho rzucone pytanie, stolnik odparł żywo:
— Poczekaj, nie sądź, to dziwak... zmęczony snadź drogą.
Wieczerza się skończyła, pani domu odeszła, a Cieszym chcąc się pochwalić ogrodem i kanałami i tarassami i szpalerami, pociągnął Czokołda na ganek... Temu zamyślenie i kwasy nie mijały, był jak pod naciskiem jakimś, osowiało patrzał, a gdy stolnik zaproponował przechadzkę, oparł się z jakiémś przykrém szyderstwem.
— No! po cóż się masz męczyć i pokazywać mi te cuda sztuki i natury? wyrwał się gwałtownie. Chcesz, panie stolniku, to ci na niewidziane twój ogród opiszę.
— Jakimże to sposobem może być? obrażony nieco zawołał gospodarz.
— Takim, bąknął po chwili namysłu Czokołd: że wszystkie te ogrody są na jeden sposób zakładane, zawsze w nich jedno i toż samo.
Cieszym ramionami ruszył, chciał zawrócić z ganku, gdy z kolei pochwycił go pod rękę Czokołd, i schodząc ze schodków puścił się z dziką rezygnacyą do ogrodu.
Wszystko tu jeszcze żyło tém życiem, jakie mu nadała ręka przeszłego dziedzica. Starania nie było wiele, bo ani nowy gospodarz, ani pani sama nie dodali, nie przyozdobili nic, a nawet o utrzymanie starać się bardzo nie mogli nie kochając się w tém. Zdane to było na ludzi. Sadzawki pokrywała zielona pleśń, kilka miernych figur poobłupywało się od deszczu, pozieleniało od wilgoci. Szpalery niektóre nie obcinane poodrastały.
Czokołd patrzał smutnie.
— Wiesz co, panie stolniku, odezwał się: jużci nie można powiedzieć, żeby ogród wasz był zupełnie zapuszczony, ale ręczę, że za tego co go zakładał inaczéj wyglądał.
Poszli daléj.
— A altana? zapytał patrząc w głąb szpaleru Czokołd.
— A to doprawdy osobliwość! krzyknął gospodarz: zkądże waćpan wiesz, że tam była altana?
— Bo zawsze, wiekuiście w takiéj ulicy na końcu altana być powinna.
— No... graby poschły, więcem ją wyciąć kazał, rzekł stolnik.
— Szkoda! mruknął rezydent.
Doszli wreszcie do granicy ogrodu. Po za nim widać było wieś i kościołek i cmentarz. Czokołd się w nie wpatrzył długo, nieznacznie otarł łzę, ale odwracając się potém do stolnika z oczyma rozpłomienionemi, zawołał nagle:
— O! gdybym ja tu u waćpana był na rezydencyi, mości stolniku, caleby to wszystko inaczéj wyglądało. Nie dopuściłbym ogrodu do ruiny, musiałbym go doprowadzić do dawnego stanu.
Stolnik, który pamiętał opozycyę żony, zamilczał.
— Ha! ha! rozśmiał się szlachcic: widzę, że po téj zapowiedzi zlęklibyście się takiego wścibskiego rezydenta. I macie słuszność. Jam się na tę funkcyę nie zdał. Na rezydenta trzeba innéj natury... miękkiéj, pokornéj, cichéj, posłusznéj, gdy we mnie, dodał bijąc się w piersi, stary diabeł siedzi.
— Dla czegoż diabeł? szepnął stolnik.
— Bo widzicie, rozśmiał się dziko Czokołd; gdzie się on raz rozgości, już go i święcona woda, i łzy, i modlitwa nie wykurzą. Objąwszy posessyę...
Machnął ręką i ruszył z miejsca, Cieszym poszedł za nim, a gdy szli, rzekłbyś, że stolnika oprowadzał Czokołd nie przeciwnie. Napełniało to zdumieniem gospodarza.
— W istocie, rzekł po chwili, te ogrody wszystkie być muszą jednakowe, kiedy pan tak się tu dobrze oryentujesz, gdzieś nigdy przed tém nie bywał.
Czokołd począł się śmiać szydersko, złośliwie, jakby w istocie w nim siedział ten szatan, o którym dopiero co mówił; ale ten śmiech był nienaturalny, przykry do słuchania, przerażający. Potém jakby się z sił wyczerpał, zamilkł; a gdy doszli do domu, prosił, aby mógł spocząć u siebie w oficynie, na co gospodarz zmęczony z wielką się zgodził chęcią. Pobiegł co najprędzéj do żony.
Nazajutrz rano wszyscy jeszcze spali w domu, oprócz czujniejszéj czeladzi, gdy Czokołd, który niemal całą noc przechodził nie śpiąc po swéj izbie — co sąsiad jego pisarz ze strachem słyszał i posądzał go nawet, że chory być musiał — wysunął się z oficyny. Ranek był kończącego się lata piękny acz chłodny, niebo wypogodzone, jasne, cisza dokoła uroczysta i tęskna. Z twarzą pooraną marszczkami, zmęczoną, wyrwał się ów gość z mieszkania, obejrzał po pustym dziedzińcu i wyruszył najprzód do ogrodu, w którym wczoraj był z gospodarzem. Tym razem jednak szedł z wolna, przypatrywał się pilniéj, stawał, badał, ruszał ramionami, głową potrząsał i dziwnie zdawało go się wszystko co widział obchodzić. Szukał pewnych miejsc żywo, potém stał w nich długo.. niecierpliwość i gniew zaczerwieniły mu twarz.. Po przechadzce téj dziwacznéj, wyszukał furtkę, która była zarosła krzakami, tak że trudno ją było odkryć nieznającemu miejsca, i znalazłszy zabitą na głucho, targnął nią kilka razy, jakby myślał wywalić. Rozmyślił się wszakże i nizki płot przeskoczywszy wyszedł w pole.. Ścieżka pod ogrodem prowadziła do wsi; właśnie nią ludzie szli do roboty w pole, spotykał więc ich co chwila, kilku starszych uważnie mu się przypatrywało.. ale poszli. Byli to snadź opóźnieni i najmniéj pilni, bo daléj ku wsi na dróżynie nikogo widać nie było.. Zaczynały się ogrody i chaty, rzędem stojące jedna za drugą. We wsi całéj, jak zwykle dni letnich, nie było już prawie żywéj duszy, prócz kilku starców i kupki dzieci bawiących się w piasku. Co tylko siły miało wyszło z kosą, z sierpem, z grabiami. Wyrostki nawet wyciągnęły za rodzicami.
Pusto więc było w ulicy, którą z wolna przechodził Czokołd, zdając się kierować ku cmentarzowi i kościołkowi. Gdzieniegdzie leniwe psisko, leżąc na przyzbie, zaszczekało podnosząc głowę i zwinięte w kłębek spało znowu.
Na cmentarz staremi lipami otoczony, okalający kościołek, wiodła murowana brama, zamknięta wrotami już porozpadanemi, które na pół były otwarte. Od dawna tu już nie grzebano umarłych, bo nowe cmentarzysko przeniesione było daléj. Tu tylko stało wśród traw, chwastów i krzewów poplątanych, kilka starych krzyżów i pomników na pół rozwalonych. Z pod nich dawniéj zasadzone kwiaty, zdziczałe, biedne, wybijały się walcząc ze zwycięzkiemi autochtonami, łopianem i pokrzywą. Na cmentarzu było tak samotnie i pusto jak we wsi, proboszcz ranną mszę odprawiwszy już był też w polu, organista w ogrodzie i kontrabandą krowa ostatniego pasła się w kącie, zakryta gałęźmi drzew. Czokołd przystanął w bramie, oczyma szukał ścieżki, a nie znalazłszy jéj, posunął się przez zarośla ku kupce gruzów szeroko rozpadłych.. Był to widocznie stary jakiś zapomniany grobowiec, który powoli zaciekając zgnił i obalił się.. Runął z niego kamień z napisem na ziemię i nikt go nie podniósł. Sklepienie grobu zawaliło się i poszczerbiło, i w czarnym otworze, po nad który zwieszały się gałęzie ożyn, dostrzedz było można resztek trumien przegniłych. To zaniedbanie poruszyło snadź serce Czokołda, który tu stanął, złożył ręce i począł się jakby modlić. Wśród modlitwy śmiech dziki wyrwał mu się z ust, czapkę nacisnął na głowę, nogą uderzył w ziemię i wybiegł na ścieżkę. Krowa organisty podniosła oczy zdziwione, a zobaczywszy przybysza obcego, sapnęła, ogon wyprężyła i rzuciła się przez kamienie ku wrotom, przestraszona.. Ciekawy gość podszedł pod stary kościołek, ale ten był zamknięty. Podumał w progu i zabierał się wychodzić, gdy we wrotach ujrzał postać, która mu drogę zastąpiła. Była to baba o kiju, w koszuli zgrzebnéj i fartuchu, z głową obwiązaną chustką grubą, z pod któréj włosy siwe wysuwały się rozczochrane. Słusznego niegdyś wzrostu, staruszka teraz była zgięta i jakby złamana, podnosiła tylko z wysiłkiem głowę, aby widzieć przed sobą, a ta szyja wyciągnięta przy wpół zwichniętéj postaci, nadawała jéj jakąś paralityczną fizyonomię.. Twarz zresztą sama, otwarte usta z wargami zwisłemi, oczy zaczerwienione, długiemi włosy siwemi porosłe policzki, czoło w grube fałdy pogarbione, posiekana skóra, przylgła do kości, straszną ją czyniły. Ręce na kiju złożone, na których też skóra zdawała się nadzianą i jakby obcą, pozwijaną w fałdy dziwaczne — odpowiadały obliczu.. Stała tak, patrzała oczy szeroko otwierając, i nie spuszczała z nich na chwilę Czokołda. Na nim ta czarownica wiejska snadź tak przykre uczyniła wrażenie, iż chcąc ją wyminąć, obejrzał się czy innego wyjścia nie znajdzie, ale cmentarz miał jedno tylko. Trudno było stać i czekać, gdyż baba na kiju oparta nie ruszała się z miejsca.
Zawahawszy się krótko, Czokołd począł się ku niéj zbliżać nie mówiąc słowa, doszedł do niéj o krok i usiłował wyminąć, gdy ta wiodąc za nim wzrokiem pozdrowiła.
— Niechże będzie pochwalony...
— Na wieki wieków! odpowiedział cicho.
Głos usłyszawszy stara zwróciła się i śmiało przechodzącego pochwyciła za suknię.
— Czekaj... stój! ja wiem kto ty, a tyś powinien wiedzieć kto ja...
Czokołd zawahał się, obejrzał trwożliwie i mruknął:
— No, to milcz... to milcz! rozumiesz, milcz...
— Nie idźże, stój, drżącym głosem poczęła staruszka: na miłość bożą... chwilkę...
Łzy słychać było w tym głosie; Czokołd także z widoczném wzruszeniem stanął.
— Jezu Nazareński! Jezu miłościwy... Starym oczom co nic nie widzą, jeszcze dano było ciebie widzieć, zagadnąć... raz... raz... Jasieńku mój, Jasieńku mój...
— Cicho! cicho...
— Dla czego? cóż ty winien? czego ty się kryjesz? mów co się z tobą działo? co ciebie tu przyprowadziło?
Głos staruszki był naglący, a drżał wzruszeniem wielkiém.
— Jakżeś mnie poznać mogła?
— Poznać? czy to poznanie? jam się domyśliła, jam przybrane dziecko poczuła. Szedłeś przez wioskę, siedziałam z prawnuczętami pod gruszą, dla czego oczy podniosłam nie wiem. Patrzę... idzie upiór starego... To on sam, on żywy. Myślałam, że cień przyszedł po modlitwę za duszę, poczęłam Anioł Pański, i widziałam jakeś szedł na cmentarz, i powlokłam się, bo wiedziałam, że jeśli nie nieboszczyk, to chyba ty być musiałeś...
I rozpłakała się stara szukając jego ręki, aby ją do ust podnieść.
— Na miłość bozką, niech to przy tobie zostanie, żeś mnie widziała.
— A komużby moje usta to powiedziały, kiedy ty przykazujesz? Jasieńku pociesz, powiedz co było z tobą? co jest?
— Cicho, cicho... byłem wygnańcem i tułaczem... i jestem, i będę.
— Jakże ty tu?
— A! nie wiem... Pan Bóg czy szatan zapędził za karę.
— Tu? czyż we dworze?
— Gościem we dworze.
Staréj kij z rąk wypadł, załamała dłonie. Czokołd podniósł i oddał jéj laskę.
— Ty! we dworze u nich?
— Ja, u nich.
— Idźże, uciekaj, bo cię skusi, bo będzie nieszczęście... ja wiem, ja wszystko wiem, w tobie chęć zemsty żyje.
Czokołd spuścił głowę.
— Ale cicho! Horpyno...
— Toć milczę.
Zaczęła płakać.
— Jakżeby dusza pragnęła cię widzieć i słuchać! a muszę ci mówić: idź, uciekaj.
— A gdybym został? ponuro odezwał się szlachcic patrząc w ziemię.
— Nie, nie, idź... ciebie tu poznają, choć się przed czasem zestarzałeś, i ścigać będą za nią, i za to coś dawniéj pobroił.
— Pobroił? przerwał Czokołd; com zrobił tego nie żałuję, i dziśbym to jeszcze powtórzył.
— Otoż dla czego tobie tu zostać nie można, serce ci się żółcią zaleje, a żółć bryźnie na ludzi.
Czokołd westchnął.
— Dość, Horpyno, rzekł, dość; już ja to wszystko wiem co ty mi powiedzieć możesz, a co się ma stać to się stanie. Pan Bóg sam czy inna siła plącze tak moim losem, że czegobym nie chciał to muszę... Ja jemu... temu (wskazał na dwór ręką) ocaliłem życie, a jego żona, ty wiesz, to jéj córka... jéj córka.
Stara wlepiła w niego oczy poczerwieniałe, zaognione i wpatrywała się jak w tęczę. Ten mówił daléj z gorączkowém uczuciem:
— On sam mnie tu zaprosił, wciągnął... złożyło się... przybyłem. Chciałem raz nim zdechnę zobaczyć te miejsca, odwiedzić groby i popłakać.
— Ale się nie mścić, bo tego i Bóg zakazał i za późno. Na tamtym już nie potrafisz, bo on stanął przed sądem i osądzony, a cóż winien ten i ona... córka tamtéj?
— Strasznie do niéj podobna, przeląkłem się gdym ją zobaczył, Horpyno. Te same oczy, mowa, głos, postawa, i ta sama płochość kobieca, i ta sama w sercu zdrada.
— No, dość! nie smagaj się temi słowami! przerwała baba. Zapomnij, a mów mi, co ty robisz? co z tobą się dzieje? czyś szczęśliwy?
— Cha! cha! rozśmiał się Czokołd. Szczęśliwy! ja szczęśliwy! Tyś powinna wiedzieć stara, że tylko ci na ziemi bywają szczęśliwi, co się do niczego nie przywiążą, a wszystko zapomnieć umieją. A ja pamiętam od dzieciństwa nawet każdego klapsa, którego w pieluchach dostałem, i serce mam mściwe, i gniew niewygasły.
— No, to jedź ztąd, jedź gdzieś siedział daleko, a nie kręć się tu, gdzie do ciebie groby i ziemia mówić będą, abyś się mścił, gdzie stare nienawiści odrosną.
Czokołd zmilczał, popatrzał na starą Horpynę i dobył worka z kieszeni; ale nim go rozwiązał, wstrzymała jego rękę namarszczona i gniewna kobieta.
— Co to ty myślisz, téj co cię swą piersią karmiła dać jałmużnę? Spojrzałeś na zgrzebną koszulę i zobaczyłeś w niéj nędzę! Porzuć ten worek, ja nic nie potrzebuję... Nędza moja dobrowolna pokuta, przystała zgrzebnina starości i łzom za grzechy... Jam może dostatniejsza od ciebie... mnie nie trzeba nic.
Poczęła płakać. Czokołd schylił się do pomarszczonéj jéj ręki i pocałował ją, ona szlochając ścisnęła mu głowę, i jakby zatoczywszy się oparła się o mur, dając mu znak, aby odszedł.
Poszedł też, lecz zaledwie na kilka kroków się oddalił, stara odwołała go ku sobie, głosem pełnym jakiegoś strachu. Powrócił ku niéj. Szczęściem rozmowy téj zdawało się, że nikt nie był świadkiem, a ostrożna Horpyna uwiodła go głębiéj na stary mogilnik, ścieżką ku kościołowi. Wzruszenie czy zmęczenie i kalectwo nie dozwoliło jéj ustać o swéj mocy; oparła się o ścianę kościoła, podniosła głowę wykrzywioną i poczęła chwytając za rękę Czokołda:
— Nie, nie, mówiła szybko: śpiesz, jedź, nie zasiadaj tutaj. Jak ona do matki, tak tyś do ojca podobny. Kto jego znał, pozna cię z twarzy, wyda cię kto jesteś, a tu ciebie sądzili na bannicyę, a bannitę wolno zabić każdemu kto zechce. Ludzi na was niemało zawziętych, dosyć słowa... Po coś tu przyszedł? po co?
— Mówiłem ci już — przypadkiem temu kogobym był powinien zabić, ocaliłem życie. On mnie tu ściągnął, on nie wie kto ja i nikt. Jedna ona poznałaby mnie może, ale ta...
— No, ta, szepnęła stara, ta nie widzi nikogo, od tamtych prawie czasów siedzi owdowiawszy zamknięta, w czerni ubrana jak zakonnica, na postach i modlitwie trawiąc życie. Dom zamknięty, nie widzi jéj córka ani zięć. Do kaplicy chodzi zakwefiona, nie mówi do nikogo. Ostre życie, ale wielkie grzechy.
— Ale ja ją widzieć muszę.
— Po co? Ona nie widzi nikogo.
— Mnie zobaczy.
— Spokój ci się naprzykrzył? Miły Boże!
— Albożem ja sam dobrowolnie tu przyszedł? począł Czokołd. Jam nie chciał ani marzył, zmusiło mnie, wciągnęło. Wziął z sobą niemal gwałtem Kobyliński, nie wiedząc co wiezie. Widać, że Bóg chce.
— Jak Bóg chcieć może złego? ofuknęła się stara.
— No, to siła nieczysta, co panuje nademną, odparł Czokołd. Tak! próżno się modlę, czuję ją w sobie, siedzi we mnie, ja z nią chwilami walczę, przemagam, to znowu bierze górę i szaleję.
— Krzyż Pański z tobą! szepnęła Horpyna, nie wyzywaj nieczystego, ani o nim myśl. Matka cię pewno nie kochała lepiéj, a mówię ci: siła nieczysta to miejsca te... Idź ty z tąd, idź, uciekaj.
— Dokąd?
— Gdzieżeś był?
— Siedziałem na Śpiżu.
— Ja nie wiem gdzie to jest, ale co najdaléj, najlepiéj, mówiła trzęsąc głową kobieta. Wszędzie dożyć można ostatniego dnia, a tobie już nic nie zostało tylko to. Tyś stary, złamany, życia dla ciebie nie ma nigdzie.
I znowu rozpłakała się stara. Potém prędko dobyła z za koszuli medalik, którego zdjąć nie mogąc, rozszarpnęła sznurek i rzuciła go na ręce Czokołdowi.
— Niech cię broni Matka Bozka... idź, idź, bo już na mnie tego za wiele.
Schylił się znów do jéj ręki wzruszony, ale mu ją cofnęła, żegnając go krzyżem i kryjąc twarz zapłakaną w dłoniach. Szmer w pobliżu zmusił też Czokołda do śpiesznego wycofania się z cmentarza i powrotu do domu.
Nie bardzo urozmaicone było życie w Ćwikłach, i humor tylko saméj pani dni od siebie odróżniał. Kobyliński zresztą pilnował się godzin i porządku, i rzadko, gdy się już bardzo wynudził, odważył na jakąś wycieczkę lub zaprosiny.
W istocie zależało wszystko od saméj pani, która kierowała i mężem, i dworem, i ludźmi, słotą i pogodą domu. Póki spała, nikt się nie ruszył, ani głośniéj zagadał; gdy się śmiała, wszyscy byli weseli; a gdy ja kaprysy napadły, co się często trafiało, zacząwszy od męża, każdyby rad był w myszą dziurę się schował. Na nicby to się nie przydało jednak, bo jejmość, gdy była napadnięta tą chandrą, najwięcéj właśnie ludzi potrzebowała i zły humor musiała wywrzeć na kogoś. Nieszczęśliwy mąż zwykle padał ofiarą. Znosił te przykre dni, a chociaż przywiązany do niéj wielce, po trosze miał tém ułatwione zadanie, iż pozornie bardzo umiejąc okazywać zgryzotę i utrapienie, wielce znów do serca nie brał całéj téj wrzawy.
Następnego dnia Teklunia była nie bardzo kwaśna, przeszedł też do wieczora spokojnie, na przechadzce około gospodarstwa, po polach, na gawędce w ganku i warcabach z panem Czokołdem, który grał bardzo dobrze. Z tego się niezmiernie ucieszył Kobyliński. Przez cały ten dzień przeciwko przyszłemu rezydentowi ani słowa nie powiedziała sama pani; przypatrywała mu się ciekawie z boku, nie zaczepiała go, ani mu się sprzeciwiła. On dla niéj był uprzejmy, choć powoli przez tę grzeczność nieznajomego jeszcze człowieka jakieś dziwne przebijało się szyderstwo.
Trzeciego dnia po południu, gdy wszyscy siedzieli w ganku, a Pawełek latał po dziedzińcu zawsze jeszcze w nowym stroju węgierskim, na drodze ukazał się powóz. Nim go kto zobaczył, domyśliła się już pani domu, że to sąsiad, pan szambelan, i ruszyła chcąc się, jak mówiła, trochę ogarnąć.
— A! dałabyś bo pokój, odezwał się czule Cieszym: jesteś zawsze piękną... stroju ci nie trzeba.
— Proszęż cię, daj mi pokój, ja wiem co robię, kwaśno ofuknęła Teklunia. To człowiek z wielkiego świata, co on sobie o nas pomyśli!
Stolnik umilkł, Teklunia wybiegła jeszcze ruszając ramionami na to zuchwalstwo, z jakiém mąż śmiał jéj rady dawać, a karetka zajechała przed ganek. Wysiadł z niéj istny Francuz dworu Ludwika XVI, wytwornie ubrany, wyperfumowany, piękny, zręczny, a nawet odmłodzony jeszcze. W istocie wyglądał ledwie na dwudziesto­‑kilkoletniego młodzieńca, choć o wiele był starszym. Strój dowodził, że obyczajów wiejskich bynajmniéj nie znał; wydawał się w nim bowiem do przesady śmiesznym, mimo przyzwoitego tonu i maniery. Czokołd w kapocie, stolnik w węgierce wyglądali przy nim bardzo dziko.
Wysiadając gość rzucił okiem jakby kogo szukał, policzył przytomnych, i bardzo uprzejmie powitał ucieszonego odwiedzinami gospodarza. Czokołda także, który mu się ironicznie przypatrywał, pozdrowił.
Niebawem też, niewiele czasu wyszafowawszy na ubranie, z przyczesanemi tylko włosami i narzuconym szalem wyszła piękna pani. Postrzegacz pilny wszystkiego co się tu działo, szlachcic na uboczu siedzący, uważał nagłą zmianę humoru Tekluni i wyrazu jéj twarzy, młodzieńczo uśmiechniętéj. Kobiecina była zmieszana, drżąca, ale wesoła, ucieszona widocznie. Szambelan także wlepił w nią zachwycone oczy. Jego strój a jéj uśmiech były w pewném pokrewieństwie. Zdało się, że niepomiernie podobać się sobie chcieli i wdzieli co mieli najlepszego. W istocie Teklunia wiedziała, że jéj twarzyczce zawsze pięknéj, z tą illuminacyą wesela było stokroć jeszcze piękniéj, stawała się zachwycającą. Szambelan nie mógł od niéj oczu oderwać, a Czokołd patrzał znów na tę scenę, któréj mąż, jako mąż całkiem zaślepiony, nie widział wcale — z bolesnym wyrazem jakby odnowionego, znanego mu dawno dramatu.
Kobyliński prawie równie wydawał się szczęśliwy z szambelana jak jego żona. Sadzał go z troskliwością, ugaszczał i pieścił jak zepsute dziecko. Słowem, gdyby nie chmurna twarz zakrytego w ciemniejszym kątku Czokołda, wszyscyby tchnęli tylko radością z siebie i zapomnieniem całego świata. Zapomniano o nim bowiem tak dobrze, że nawet szlachcica, który się zasunął głęboko, nie widział nikt, ani go zaczepił.
Białe ząbki gosposi co chwila błyskały z różowych ustek otwierających się jak kwiatek do słońca. Niespokojna miała coś ciągle do poprawiania we włosach, na sobie, a szambelan zaczął też śliczną bielutką rączkę jéj podziwiać, która żadną pracą nigdy się nie skalała. A była maleńka, pulchniutka, pełna dołków kształtnych i jak wytoczona z kości słoniowéj. O niéj też właścicielka coś wiedzieć musiała, równie jak o drobnéj nóżce, która bez koniecznéj potrzeby to się wysuwała na podłogę, to cofała kapryśnica, aby do niéj tęskniono. Dodawszy do tego ruchy i kołysania umiejętnie obrachowane wspaniałéj kibici, wnieść łatwo, że głodny na wdzięki pańskie pan stolnik z Mieczsług szalał i rozpłomieniał się co chwila widoczniéj. Twarz Czokołda chmurniała, niekiedy uśmiech jakby zadowolenia przebiegał po niéj. Snadź się cieszył, że szatanowi tak wyśmienicie się udawało, i czuł się w obowiązku mu dopomódz przez wdzięczność może, iż po trosze... kto wie! jego interesa robił. Wstał więc, aby oderwać Kobylińskiego, zaczepił go rozmową, odciągnął w drugi koniec ganku, i począł bardzo zajmujące opowiadanie, z którém z wolna sprowadził go z ganku ku oficynom.
Cieszym dopiero odszedłszy pomiarkował, że może gościa samego zostawić nie wypadało.
— Ale słuchajże, oni tam sami!
— E! to dzieci, panie stolniku! oni tam sobie o fraszkach paplają, a jéjmość się rozerwie.
— Masz słuszność, że się rozerwać może, bo była chora... i nie swoja.
— To też nie trzeba przeszkadzać, gdy się pani bawi tak dobrze.
— Masz słuszność, powtórzył Cieszym.
I chodzili sobie z dala po dziedzińcu, a Czokołd go zagadywał, i śmieli się też.
To trafne postępowanie przyszłego rezydenta dało uczuć saméj pani całą jego wartość. Spojrzała na niego prawie wdzięczném okiem, szambelan mu się uśmiechnął, odrobinę przysunął się do Tekluni, i pochylony rozpoczął żywą rozmowę.
— Boje się, byś pani na mnie się nie gniewała, rzekł, za moje natręctwo... prawda?
Oczka podniosła czarnobrewa, rozśmiała się, i ustami poczęła doprawdy cale co innego niż wzrokiem.
— A! panie szambelanie, myśmy tak osamotnieni, szczególniéj mój mąż tak jest rad każdemu gościowi, a cóż dopiero tak miłemu!
— A! pani, nie godzi się tak żartować z biednego kwaśnego człowieka, który szuka pociechy i miłosierdzia.
— Przyznaj się pan, żywo i jakby śpiesząc się poczęła Teklunia: pana wypędziła z Warszawy jakaś awanturka miłosna?
Rozśmiała się; on spojrzał w jéj oczy z zachwytem, a nie darmo był szambelanem końca XVIII w.
— Patrząc na panią, rzekł, traci się pamięć przeszłości, przyszłości... i... nie pyta. Za to ręczę, że w téj chwili jedna tylko miłość zdaje mi się możliwą.
Obcesowo się wyrwał, ale oczy okrutnie go wyzywały, spuścił wejrzenie, był pewny ukarania za zuchwalstwo. Ale — o cudo! — figlarne ustka spytały:
— Jaka? ale jakaż? radabym wiedziała.
— Jabym się rad przyznał, ale nie mogę.
— Dla czego?
— Boję się.
— Jak mężczyzna przyznać się może do strachu?
— W pewném położeniu strach jest dowodem uszanowania...
— A ja myślę, przerwała piękna pani, że uszanowanie należy tylko siwym włosom.
Poczęła się śmiać jakoś konwulsyjnie. Szambelan był zmieszany. O trzy kroki chodził poczciwy mąż Tekluni i słuchał jéj śmiechu, a dusza mu się radowała.
— Nie powiesz mi pan o jakiéj miłości wspomniałeś?
— Nie, dziś nie powiem... może kiedyś... westchnął w akompaniamencie.
— Czy ten sekret powinien zestarzeć nim się zużyć potrafi? zapytała Teklunia.
— Tak, bo zdaje mi się, mówił szambelan, że łatwiéj będzie uwierzyć w niego, gdy czas przekona o jego prawdziwości.
— Z panów nikt nigdy nie mówi prawdy!
— Pani tego doświadczyłaś? spytał Grodzki nagle.
— Ja, nie, pan wiesz, bom mu to pierwszym razem mówiła.
— A ja, wtrącił szambelan, każde jéj słówko pamiętam.
— Pan wiesz, żem się wychowywała w klasztorze, potém wyszłam za mąż i nie widziałam wcale świata ani ludzi, alem o nich słyszała wiele.
— Złego?
— Tak jest.
— Pewnie od starych pań, które w późniejszym wieku widzą to czarno, co żyjąc za młodu widziały różowo.
— Ale dosyć, żem się nauczyła nie wierzyć nikomu.
— Ponieważ nie ma wyjątku, więc pod wyrok skłaniam głowę i milczę.
— Nie, ja muszę od pana to dziś usłyszeć. Jaka to miłość, o któréj pan wspomniałeś, wydała mu się teraz jedyną, możliwą, czy miłość Boga, czy bliźnich, czy...
— O! pani mnie ma za nadto cnotliwego. Ja myślałem nie o miłościach, ale o miłości.
— Więc dla kogo?
Natarczywa była strasznie piękna pani, tak, że szambelan namyślał się co odpowiedzieć, i ważył czy mu to ujdzie. Przypomnienie pierwszego poznania i długiéj owéj rozmowy inauguracyjnéj dodało mu odwagi.
— Wyznanie moje musi być poprzedzone przedmową, rzekł: inaczéj stałoby się niezrozumiałe. Są różne miłości na świecie, są nawet jednéj rodzaje wielorakie. Miłość czasem wyrasta z długiego obcowania, niekiedy z jednego błysku oka się rodzi. Do téj ostatniéj przyznać się trudno... a taką byłaby właśnie ta jedyna możliwa, bo gdybym kochać się mógł, to chyba w pani, którą drugi raz w życiu mam szczęście widzieć.
Biała twarzyczka oblała się rumieńcem kraśnym, ale wcale nie przybrała groźnego wyrazu; spuszczono oczy na chustkę i cichy głosik się odezwał:
— To komplement.
— Wolno tłómaczyć jak się podoba, byle się nie gniewać.
— A za cóżbym gniewać się miała? spytała Teklunia. Wszakże czystą miłością, braterską, wolno kochać zawsze każdego.
Mówiąc o téj wielce w XVIII wieku ulubionéj czystéj miłości siostrzynéj a braterskiéj, która osłaniała fałszywą etykietą towar całkiem innego rodzaju, gosposia wlepiła w niego oczy mordercze, jakby mu niemi powiedzieć chciała, żeby jéj ustom nie wierzył i nie lękał się wcale.
Szambelan też nie był tak naiwny, aby się przestraszył zapowiedzi podobnéj, owszem wziął to za dobrą wróżbę, i chwyciwszy nieznacznie końce palców, które tak wypadły, iż z dziedzińca ich nikt widzieć nie mógł, odezwał się stłumionym głosem:
— To dosyć, jestem szczęśliwy.
Gdy ta rozmowa grożąca przyszłości toczyła się w ganku, przezacny Kobyliński chodził nieopodal z przyjacielem, a że czasem na żonę spojrzał i dostrzegł rumieńców, uśmiechu, zajęcia jéj, żywego i bardzo wesołego trzpiotania, trącił łokciem Czokołda.
— No patrz, téj kobiecie tylko rozrywki potrzeba! już zdrowa i wesoła. Ona do wsi nie jest stworzona... roztargnienie dla niéj koniecznością, a ja ją tu wędzę na wsi. Ale powiedz mi, odezwał się do towarzysza, o czém oni u licha tak gorąco paplać mogą?
— Zachciałeś pan! rzekł Czokołd. Zwyczajnie dzieci, o lada fraszkach... Dać im pokój. Jeśli on panią bawi, niech się sobie wygadają; zobaczysz pan, że będzie weselsza i zdrowsza.
— A ja też nie myślę przeszkadzać; Panu Bogu dziękuję, że przyjechał szambelan, rzekł Cieszym.
Korzystając z téj swobody, jaka im była dana, pani stolnikowa i szambelan rozmówili się bardzo obszernie o cechach, własnościach, przyjemnościach... miłości czystéj braterskiéj, wzniosłéj, anielskiéj, bezinteresownéj. Zgadzali się oboje doskonale na to, iż była jedyna, która na ziemi szczęście dać mogła, i na to także, iż tylko dusze szlachetne do niéj były zdolne. Szambelan mówił o niéj z zapałem, pani stolnikowa z uczuciem głębokiém. Doszli też do tego zgodnego uznania, iż miłość czysta zawsze była dozwolona, nawet osobom, które więzy ziemskie krępowały i przykuwały do innych obowiązków. Teorye obojga państwa dziwnie były podobne, i wynikiem ich naturalnym nie mogło być nic innego nad prośbę szambelana, aby w niéj czułą znalazł siostrę, nad ciche przyzwolenie jéj.
— Ale, że złość ludzka, dodała Teklunia, zaraz, zawsze we wszystkiém szuka złego i czernić lubi... najczystsze nawet i niewinne uczucia tajemnicą osłaniać się muszą. Ludzie występni nigdy w cnotę uwierzyć nie mogą.
Na téj mizantropii osnuto wiele rzeczy pięknych, i zgodzono się, iż siostra i brat dla zimnego świata na pozór obcymi być winni. A wtém też stolnik z Czokołdem na ganek wrócili.
Mąż spytał o czém była rozmowa, a Teklunia nie chcąc czystych i anielskich chwil profanować kłamstwem, z uśmiechem wesołym odpędziła go słówkiem:
— O! mówiliśmy doprawdy o rzeczach, którychbyś ty ani słuchać nie chciał, aniby ci były zrozumiałe.
Mąż zadanéj sobie głupoty nie wziął za złe, a dla szambelana śmiały ten odpór dany był wskazówką, jak dalece z poczciwym stolnikiem posunąć się można. Czokołd nie potrzebował wracać na ganek i bliżéj twarzom się przypatrzyć, by wiedzieć na czém stanęła rozmowa; domyślał się łatwo, iż tymczasowo w obłoki wzbić się musiała, aby kulą potém spaść na tę nieuniknioną ziemię, od któréj orły nawet odlecieć nie mogą.
Dla czego tak grożące stolnikowi a niewidome dlań niebezpieczeństwo cieszyło Czokołda, nie umiemy powiedzieć. Zaskarbił sobie tymczasem i przyjaźń szambelana, i co większa, wielką łaskę u pani, która powiedziała sobie po cichu, iż z wolna zmieni zdanie, ulituje się nad tym biednym szlachcicem i da mu tu zostać na rezydencyi.
Szambelan zabawił do późnego wieczoru, a gdy odjeżdżając ujął rączkę białą, aby na niéj pożegnalny złożyć pocałunek, uczuł lekkie ściśnienie paluszków téj improwizowanéj siostry, dla któréj gotów był w téj chwili zostać bratem, rodziną, sługą, czémkolwiekby rozkazała.
Czokołd nic nie mówił o wyjeździe, a nikt go też ztąd nie wyganiał; z razu był niespokojny, ponury, zamyślony, humory miał czarne, które Kobyliński w domu je przywykły znosić, milczeniem cierpliwém zbywał; ale po kilku dniach zdawał się znacznie uspokojony, a przynajmniéj obyty ze swém położeniem. Stolnik pomnąc co mu był winien, obchodził się z nim bardzo względnie, i starał się gościnę uczynić dlań jak najprzyjemniejszą.
Teklunia, która w początkach powzięła ku niemu nienawiść, od owego pamiętnego wieczoru stała się grzeczna, także i zagadywać nawet raczyła miłém słówkiem, na które cicho, mrukliwie, nieśmiało i krótko odpowiadał szlachcic. Po kilku dniach Kobyliński już wytrzymać nie mogąc, postanowił oddać wizytę nawzajem szambelanowi, i wniósł, aby Czokołd z nim jechał. Ten nie odmówił. Wziął nawet z tłómoczka jedyny kontusz lepszy czarny i pasek nowy, a gdy tak wyekwipowani wychodzili żegnając panią, a stolnik przodem poszedł, cała zarumieniona zbliżyła się do rezydenta jejmość i szepnęła mu na ucho:
— Kłaniaj mu się asindziéj odemnie.
Czokołd odwrócił się zdumiony tą śmiałością kobiety, która go brała za pośrednika, nie poznawszy nawet lepiéj czy się do téj roli godził; uśmiech ironiczny skrzywił mu usta boleśnie i rzekł:
— Bardzo chętnie, nie zapomnę!
Wychodząc na ganek miał twarz posępną, takim napiętnowaną wyrazem, że Kobyliński spostrzegłszy go skrzywionego, zawołał:
— Może wam ta podróż nie na rękę, to zostańcie.
— Ale i owszem, owszem! rzekł Czokołd: lubię się włóczyć.
— A cóż wam jest?
— Nic mi nie jest panie stolniku, na twarz nie zważajcie, pisze na niéj często diabeł ogonem, kaduk wie co.
— Przecież to zwierciadło duszy.
— No tak, ale swawola i po weneckich pisze zwierciadłach.
Zatém pojechali. Droga była niedługa, a byłaby znacznie krótsza na wprost, tylko przez las dzielący dwa dominia drogi nie było. Trzeba było zawrócić przez wioskę i krążyć w koło.
W wiosce spotkali Horpynę, która stała nade drogą jakby czekała na przejazd; wykręciwszy głowę do góry i zobaczywszy razem obok siebie jadących stolnika z Czokołdem, nie mogła się od ruchu gwałtownego powstrzymać, odwróciła się i szybko weszła do chaty.
— Widzicie tę starą czarownicę! zawołał śmiejąc się stolnik: patrzcie, warta oglądania... Ma lat może z ośmdziesiąt, była we dworze za dawnych panów Krajewskich, i nienawidzi mnie i nas tu wszystkich, jakby najezdników. Starałem się ją na wszelki sposób ułagodzić, nic nie pomogło. Gadać do nas nie chce... Mówią, że miała jakieś ścisłe stosunki ze dworem... bogata słyszę, ale skąpa. Boję się téj baby, wszyscy ją mają za czarownicę, ludzie jéj słuchają jak wyroczni, muszę oszczędzać i obchodzić, bo gotowaby podpalić jeszcze...
Czokołd ruszył ramionami, śmiejąc się na całe gardło.
— No, no, śmiéj się zdrów... a baba czarownica.
Przebywszy parę niegodziwych grobel i kawałek piasku, który już do Mieczsług należał, zbliżyli się do dworu szambelana, który był pod sam las wsunięty. Wcale niepocześnie wyglądały zabudowania ciężkie, drewniane, stare, z podziurawionemi dachami, opuszczone. Folwark, tymczasowa rezydencya, od sporéj chaty różnił się tylko gankiem ze słupkami. Obielono go wprawdzie i odreparowano nieco, ale zawsze był lichy i nędzny. Tuż za nim ku lasowi i w głębi lasu widać było zakreślony plan nowego domu, który budowano pośpieszając na gwałt, i ogrodu, a raczéj dzikiéj promenady, mówiąc językiem wieku, już przez szambelana wykrojonéj wśród staréj dębiny, sosen i leszczyny. Z dala dojrzeć było można żółtym piaskiem wysypanych ścieżek i chińskiéj altany, która wyprzedzając wszystkie inne budowy, jaśniała jaskrawym kolorytem i fantazyjnemi kształtami. Około podwórza i na całéj przestrzeni otaczającéj dwór i zabudowania, widać było tylko przygotowania do budowli, ogromne belki, kłody, stosy cegieł, góry tarcic, kupy wapna, bryły kamieni. Ludzie jak mrówki uwijali się około roboty, a nawet szambelan sam z laską w ręku, w szaraczkowym fraku i butach ze sztylpami, en négligé pilnował wykonania swoich rozkazów. Miał tę fantazyę, iż się uważał za doskonałego budowniczego, ogrodnika, rysownika, znawcę sztuk i wyrocznię smaku. W istocie wiele rzeczy widział powierzchownie, czytał trochę, a w kraju ogołoconym z wykształceńszych artystów, miał prawo uważać się za wyrocznię. W nowém życiu było to zajęcie przyjemne, i dawało zapomnieć o stolicy, o towarzystwie opuszczoném, o tęsknicy.
Szambelan mówił sobie, że gdy pustynię swą własnym smakiem stworzy z niczego, naówczas sprosi swych przyjaciół ze stolicy na inkrutowiny, a wówczas cały kraj o dokonanych przezeń cudach ze zdumieniem rozpowiadać będzie. Zajmowało to tak żywo wygnańca, iż czasem budził się o szóstéj rano, w szlafroku wychodził do robotników i siedział przy nich do nocy. W owych czasach ten szał przebudowywania wszystkiego w nowym smaku opanował był wielu. Tak wojewoda kijowski Stępkowski wśród dosyć pustego kraju wzniósł pałac na wzór stołecznych; mnóztwo innych obywateli porujnowało się na dwory i ogrody. Stare domy o wysokich dachach, o przybudowywanych wiekami skrzydłach i bokówkach poznikały, ustępując miejsca pałacykom, przed któremi nieodmiennie musiało stać przynajmniéj cztery brzuchate kolumny. Kolumna występowała wszędzie, w salonach, na gankach, przyozdabiano nią karczmy nawet pańskie, aby z dala na pałace wyglądały.
Szambelan nie życzył sobie stworzyć czegoś pospolitego, miał w głowie rzecz oryginalną i w swoim smaku.
O planie mówił mało, bo chciał go utrzymać w tajemnicy; to tylko znać już było z zakładającego się domu, iż każdy jego front miał wyglądać inaczéj, a było ich cztery.
Gdy goście zajechali, gospodarz żywo od robotników pospieszył do nich, stolnika przyjmując z nadzwyczajnemi honorami i przesadną aż grzecznością. Mowa naturalnie zaraz się poczęła o ogrodzie i domu, a choć planista nie rad pokazywał nieskończone rzeczy, poprowadził zaraz do ogrodu, bo ten już całkowicie był niemal zarysowany i w wielu częściach wykonany. Największą jego ozdobą były prześliczne stare drzewa, z których dobrze skorzystano. Wiły się pomiędzy niemi ścieżki, były i projektowane trawniki gołe, na których pnie sterczały. Daléj wykopany rów głęboki udający rzeczułkę sprowadził wodę zatęchłą i dozwolił rzucić kilka mostków. Ziemię z niego zwieziono na sztuczne wzgórze, na którém stać miała bardzo piękna ruina wieży, już budująca się właśnie.
W onym czasie była moda ruin takich nowych, choć na starych nie zbywało. Szambelan z wielką żywością wskazywał gościom przyszłe cuda swéj rezydencyi; znać było z jego mowy, iż ją już na kredyt pokochał mocno, jako dziecię swoje. Chatka pustelnicza, owa altana chińska, wielki łuk rzucony bez celu dla urozmaicenia widoku, dopełniały ornamentacyi parku, z którego był widocznie dumny.
Stolnik, który niewielką do tych zabawek przywiązywał wagę, zdumiewał się przez grzeczność, ale innego sądu wydać nie mógł nad ten, że będzie okrutne kosztowało pieniądze.
Szambelan uśmiechnął się zagryzając usta...
Wśród tego obchodu, gdy się na chwilę stolnik oddalił opatrując brusy na dom przywiezione, Czokołd miał czas cicho powiedzieć szambelanowi:
— Pani stolnikowa poleciła mi ukłon panu od niéj oddać, i (to już dodał proprio motu) prosiła, byś pan o ich domu nie zapominał.
Grodzki zarumienił się cały, chwycił rękę Czokołda, i w milczeniu, zmieszany podziękował mu, wstrzymując się od dalszéj rozmowy za nadejściem stolnika. Wybór chwili na oddanie tego ukłonu i to urwane podziękowanie były jakby milczącą rozmową, któréj istnienia poczciwy Cieszym nie domyślił się wcale.
Obszedłszy plac, poprowadzał ich gospodarz na folwark, zawczasu się tłómacząc, iż w chacie mieszka i gości tak miłych jakby chciał przyjąć nie potrafi. Ale chata była już tak przerobiona, że dawni jéj mieszkańcy poznaćby jéj nie mogli. Na prędce podawano podłogi, popodbijano płócienne sufity pod belki, a sprzęt przywieziony, którego wszystkie zakątki były pełne, nie dozwalał prawie ścian dojrzeć. Szambelan snadź miał gratów wiele, nazbierał rupieci mnóztwo po świecie, a wszystko to teraz zwiózł na wieś, wyrzekając się mieszkania w stolicy. Nierozbitych pak i wyładowanych już rzeczy, obrazów, porcelany, posążków, sprzęcików stałoby było na przybranie o wiele większego domu. Wprawdzie między temi osobliwościami, owocami podróży i nabytków kilkoletnich, trudno się było przecisnąć, ale było się czemu przyglądać. Nawet sprzęt głównéj izby pochodził z Anglii, przez Jaszewicza umyślnie sprowadzony. Kamerdyner strojny natychmiast przyniósł podwieczorek, na pysznéj saskiéj porcelanie podany, obfity, składający się z kawy, czekolady, biszkoktów i kilku butelek wina do wyboru.
Stolnik, który jak mówił lekarstw nie lubił, prosił o wino i wybrał węgrzyna. Nie omylił go instynkt, był bowiem wyborny... Rozmowa, któréj on dolał wesołości, wszczęła się bardzo przyjazna, tylko Czokołd uśmiechnięty szatańsko pił a milczał. Oczyma przebiegał wszystko, jakimś pogardliwym wzrokiem mierząc te skarby.. jakby się naigrawał z manii człowieka, który gromadzi z wielką pracą i ofiarami to, czego używać będzie krótko i mało..
— Mój kochany sąsiedzie, bo sobie w ten sposób pana szambelana pozwalam nazywać — odezwał się stolnik — ponieważ szczęśliwe losy zbliżyły nas do siebie, podajmyż sobie dłonie i żyjmy jako bracia. Jeżeli ja wam w czém usłużyć mogę, z lasu, z pola, z kieszeni, ze stajni, nie oszczędzaj mnie proszę. Jesteś tu pan nowym, nieoswojonym, nieobeznanym, pozwól sobie służyć corde intimo.
To mówiąc ujął go za rękę, a choć w obyczajach szambelana nie musiało to być, oburącz go pochwyciwszy uściskał. Grodzki się mocno zaczerwienił, a Czokołd niepostrzeżenie uśmiechnął. Przyjaźń sąsiedzka nowym kieliszkiem była zapieczętowana, a stolnik ją wziął tak do serca, iż zaraz oświadczył się pomówić z mularzem we cztery oczy względem cen i cegły. To rzekłszy poczciwiec, ani go było można powstrzymać, ruszył na plac budowli. Gospodarz, którego nie puścił, został sam na sam z Czokołdem, a tego twarz posępna, zła, szyderska, była jakby rezonansem, nieustannie odzywającym się wśród harmonijnéj dnia tego zgody i pokoju.
— No cóż, panie szambelanie? odezwał się po wyjściu stolnika, przerywający wybuchem śmiechu milczenie — dalipan, w czepkuś się rodził!! Możnaż być szczęśliwszym! Cha! cha! wszak oto ten simplex servus Dei ciągnie go sam i to gwałtem w dom.. a — dalipan.. tam też uśmiecha się mu buzia śliczna.
Szambelan przestraszony pochwycił go za rękę i ścisnął ją z całéj siły.
— Zlituj się pan.. cicho! na Boga!
Czokołd trzęsąc się ze śmiechu, począł śmiać się przymuszonym jakimś śmiechem, dziwnym, niezdrowym, strasznym, podniósł kieliszek do góry, spojrzał w oczy Grodzkiemu, dając do zrozumienia, że za czyjeś pije zdrowie, wychylił do dna i postawił, potém się przeszedł razy parę po pokoiku, stanął przed zmieszanym gospodarzem i cicho spytał:
— No, powiedz mi pan — ja mu pewnie dobrze życzę... co z tego będzie? co pan myślisz?
— Z czego? zapytał szambelan.
— No, no, rozumiemy się — gra i stawka wielka.. ale jeśli się wygra — co daléj?
— Na Boga, ani słowa! przerwał Grodzki.
— Więc ani słowa — ale co mam odnieść w zamian za pozdrowienie pięknéj pani, która mnie raczyła mianować swym posłem, chociaż był legatus natus ktoś drugi?
Szambelan się zamyślił długo, spojrzał mu w oczy, wahał się, obawiał widocznie przeciwnika, którego nie był pewien jeszcze, i rzekł:
— Złóż pan u stop jéj podziękowanie najuniżeńsze.. i powiedz.. powiedz....
— Czekaj pan, przerwał szydersko Czokołd: trzeba obmyślić dobrze, co ja mam powiedzieć.. Coś takiego, żeby dla mnie nic nie znaczyło, a tam — wskazał ręką — wiele.. Czy się pan szambelan spuści na mnie?
Grodzki przestraszony, ciągle milczał gryząc usta.
— Dajmy temu pokój, pan sobie żartujesz zemnie.
Nalał kieliszek i podał mu własną ręką, szepcząc cicho:
— Będę pozajutro.
— Dosyć, mądréj głowie dość na słowie.. a oto widzę kroczy stolnik, i my mówić będziemy o architekturze.. Chwycił wielką oprawną księgę Czokołd, rozłożyła się na jakichś ruinach, i rzekł głośno:
— Kolumny doryckie, styl prosty a wdzięczny.
— Pan znasz się na budownictwie? zdumiony zawołał gospodarz.
— Trochę, rzekł szlachcic — mówiłem panu, że byłem we Włoszech... Lubiłem też i malowidła..
— I.. Tu coś chcąc mówić, gospodarz nagle urwał.
— I, chciałeś pan spytać zapewne, rzekł Czokołd: — i znając się tych rzeczach, przywiedziony jesteś do stanu rezydenta w oficynie stolnika? Mój szambelanie, dodał — to wiele metamorfoz. Zobaczymy inne jeszcze, dziwniejsze może — furmanów ministrami, a ministrów bakałarzami po wioskach... Ja panu mówię, to epoka wielkich przewrotów..
Ruszył ramionami, wszedł stolnik wesoły, rozradowany, i oznajmił, że mularza uchodził.
— Ja szambelanie powiadam, dodał — tylko mnie użyjcie, mną się posługujcie, dom mój uważajcie za braterski, za swój, a wszystko dobrze i łatwo pójdzie.
Po dwukrotnym uścisku tedy zaczęło się obfite w grzeczności pożegnanie, bo wieczór nadchodził, a droga do Ćwikłów była niedobra. Wyjechali nakoniec odprowadzeni i żegnani przez szambelana w pośrodku dziedzińca jeszcze, gdyż belki i cegły nie dozwalały przed dom zajechać.
Za bramą stolnik nie mogąc dłużéj wstrzymać swéj sympatyi dla szambelana, począł mówić o nim szeroko do milczącego Czokołda, który tylko głową kiwał.
— Prawdziwie, że to dla mnie samotnika podwójne błogosławieństwo boże, iż acindzieja mam i tego sąsiada nieocenionego. Moje przemierzłe nudy i nudy Tekluni skończyły się, będzie z kim pogadać, spędzić miłą godzinę... Szambelan bardzo, ale bardzo miły człowiek, prostoduszny mimo tego pozoru wielkoświatowego, lgnący, serdeczny... ale muszę go wziąć w opiekę, bo sobie rady nie da. Bez sumienia z niego korzystają. Tego ja na przyszłość nie dopuszczę, wejdę w szczegóły, radę mu moją narzucę. Zyskam na tém, że częściéj u mnie bywać będzie, to mi i żonę rozweseli i rozrusza mnie... A, no! dodał, prawdziwe Boże błogosławieństwo...
Gdyby był mówiąc to przypatrzył się twarzy Czokołda, który mrok wieczoru osłaniał, dojrzałby w niéj dzikiéj jakiejś ironicznéj radości... Usta ciągle mu się kręciły do uśmiechu, z którym o mało nie wybuchnął, ale się wstrzymywał...
Dojechali tak do Ćwikłów, a tu pani z Pawełkiem czekała na nich w ganku. Stolnik, który dzieciaka niezmiernie kochał, pochwycił go na ręce i tańcując z nim wpadł do domu. Teklunia stała w ganku tak się wpatrując w Czokołda, jakby mu co najprędzéj z ust wyrwać chciała... poselstwo. Ten marudził misternie i drożył się z tém co przywoził, chciał ją doprowadzić do tego, aby go sama spytała. Zniecierpliwiona też odezwała się czerwieniejąc:
— A mój ukłon?
— Oddałem go, rzekł Czokołd, i trudno mi tylko wyrazić jakie sprawił szczęście i radość. Właśnie szliśmy chwilowo sami...
Teklunia popatrzała, rezydent się jéj wydał dobrym i rozumnym człowiekiem.
— Szambelan powiedział mi, że nie ma słów na objęcie uczucia, jakiego doznał...
W głębi domu dały się słyszeć kroki powracających ojca i syna, którzy obaj hałasowali i śmieli się.
— Pozajutro tu będzie! śpiesznie dorzucił Czokołd — ale to sekret.
— Czemuż nie jutro? zamruczała ruszając ramionami Teklusia...
Mąż wszedł chwytając Pawełka, który mu uciekał...
— Czego ty chłopcze hałasujesz! tupiąc nóżką ozwała się matka.
— Ale dajcie mu pokój — odparł stolnik, albo nas łaj obu, bośmy równo swawolili...
— Dla tego bębna — przerwała uśmiechając się chytrze piękna pani: nie masz mi czasu nawet powiedzieć jak cię pan szambelan przyjął, a od pana Czokołda nic się dowiedzieć nie mogę.
Czokołd spojrzał na nią zdziwiony, dała mu znak szyderski...
— Jakże nas miał przyjąć, jeśli nie jak najserdeczniéj? rzekł stolnik — ja go też kocham! kocham! i proszę Tekluni dla mego nowego przyjaciela być uprzejmą.
— No, no! papinek miejski...
— Tylko się nie uprzedzaj.. pozór papinkowaty, a serce wiejskie... poczciwe i od dziś dnia mój dozgonny przyjaciel.
Twarz pani była cała rozradowana, Czokołd gryzł usta.
Wtém podano wieczerzę i nadejście pana ekonoma przerwało rozmowę. Podczas stołu, Teklunia była tak dobra i wesoła, że stolnik nie wiedział jak to szczęście jéj zawdzięczyć.


— Żebyś ty się tylko u mnie nie nudził, rzekł nazajutrz rano pan Kobyliński do przyszłego swojego rezydenta; ja bo ci powiem, bądź jak u siebie, nie czyń ceremonii, jeźdź, chodź, zabawiaj się czém wola i łaska. Lubisz stajnię, bierz konie, rób z niemi co chcesz.
— Dziękuję, odezwał się Czokołd, ale się to dobrze składa, bo powiem wam, mam naturę taką, że mi w miejscu usiedzieć trudno. Gdybyście mi też konia dali, byle dobrego pod siodło, o piękność mi nie chodzi, tobym sobie tak dla rozpatrzenia się w okolicy na jeden, dwa dni pojechał.
— Tylko dokąd tu jechać i co widzieć? ozwał się stolnik ruszając ramionami: lasy a lasy, błotne rzeki i trzęsawice.
— Przecież ludzie mieszkają.
— A! no, próbuj szczęścia. Powiem, żeby ci dali skarogniadego, piękny nie jest, najgorzéj, że kłapouchy, a ja takich koni nie lubię... ale wytrzymały, nosi lekko i nogi bardzo pewne. U nas gdzie i chróstu i kamieni i dziur dosyć po groblach, pierwsza zaleta w koniu nogi. My mówimy nogi, a prawdę rzekłszy, należałoby rzec: rozum. Z wyjątkiem takiego co ma zupełnie popsute, inne konie mają nogi, byle rozum miały. Najlepsze nie pomogą, gdy koń głupi, a są konie, z pozwoleniem, głupie i konie rozumne.
— Zupełnie tak jak i ludzie, dodał Czokołd śmiejąc się szydersko zawsze. Wezmę skarogniadego, kłapouchego, na wasze słowo. Tylko się o mnie nie frasujcie, gdybym na wieczór nie powrócił; nic mi się nie stanie, a ja jestem peregrynant z natury: jak się puszczę, jadę i końca temu nie ma.
— Byle cię to bawiło, rzekł stolnik; a przed śniadaniem nie jedź.
Do śniadania przyszła piękna pani, spojrzała na rezydenta, który spokojnie zajadał.
— Cóż to ja słyszałam, rzekła łagodnie, że się waćpan wybierasz?... Dokąd? po co?
— Niech się rybka nie pyta, rozśmiał się Cieszym, który Pawełkowi krajał zraza z prawdziwie ojcowskim affektem: pan Jan jest fantastyk, lubi siodło i włóczęgę, siedzieć na miejscu nie umie, niech się sobie przewietrzy.
— Ale pan długo nie baw! mrugając oczkami dodała grzecznie gosposia, któréj mąż bardzo był za to wdzięczen.
Czokołd zapewnił, że najdaléj nazajutrz powróci.
— Jakto? dopiero jutro?
Chmurką pokryło się czoło.
— Dla czegoż jutro?...
— Ja bo nie wiem, odparł rezydent, ale w każdym razie nie zabawię długo.
— To anioł ta Teklusia, rzekł w duchu do siebie stolnik. Serce ma najlepsze... oto proszę, jak dla tego obcego człowieka grzeczna i dobra!
Czokołd wyśmienicie zrozumiał, że należało mu się stawić gdy przybędzie szambelan, i wiedział dla czego, bo miał zapewne gospodarza odciągać, aby państwo mówić z sobą mogli wygodniéj niepodsłuchywani.
— Powiedzże mu, ażeby się nie bawił, szepnęła na ucho żona mężowi.
Wyprowadzając na ganek, stolnik spełnił to polecenie najpilniéj, a szlachcic przyrzekł uroczyście, że wróci prędko. Dosiad kłapouchego, i puścił się kłusa. Zaraz za dworem szły trzy drogi w różne strony, wybrał z nich jedną i ruszył, a za chwilę wjechał w las i zniknął. Stolnikowi, gdyby nie Pawełek, z którym bawić się lubił, bardzoby już było pusto.
Chociaż snadź w okolicy téj dawno nie bywał Czokołd, pamiętał doskonale drogi i drożyny. W lesie wybrał sobie małą ścieżkę wiodącą w gąszcze, i po chwili wprowadzony przez nią w bór podszyty, coraz szybszym kłusem wybierając między krzyżującemi się leśnemi drogami pośpieszać zaczął. Z posępną twarzą, zamyślony nie ustawał w tym biegu przez dobre godzin trzy, i najprościejszą idąc drogą, musiał się już o kilka dobrych mil oddalić od Ćwikłów, gdy las przerzedniał, pola i łąki się pokazały, a na tle ciemnym dalszych borów wioska wielka, a opodal na wzgórzu dwór.
Przez gałęzie drzew oczyma go szukał wcześnie podróżny, a gdy go zobaczył, stanął. Koń też był rad wytchnąć, on zdawał się namyślać jakiś czas, potém cmoknął i posunął się daléj.
Zabudowania pańskie były bardzo pokaźne, podobniejsze wszakże do klasztoru niż do szlacheckiego domu. Wkoło otaczał je mur, z po za którego lipy, klony i olchy zwieszały gałęzie. Po nad ich wierzchołki wyniosłą wieżyczką panowała kaplica prawie wyglądająca na kościołek. W głębi widać było dom mieszkalny, którego okna prawie wszystkie były pozamykane okiennicami. Żywéj duszy na dziedzińcu, żadnego ruchu przy dworze. W pośrodku pomiędzy dworem a wsią stała karczma murowana, niegdyś porządna, teraz opuszczona. Było po południu, a dzień właśnie sobotni. Czokołd wprost skierował się do gospody. Tu także ledwie się mógł ludzi dopytać, pusto było, a snadź trakt nieuczęszczany, bo karczma ogromna w połowie była obrócona na składy drzewa, a mieszkalne izby stały pustkami.
We dwóch przecięż mieściła się rodzina żydowska, uboga, składająca się z kilku kobiet i jednego młodego, wielce nierozgarniętego chłopaka.
Rozmówić się z nim nawet było trudno; roztropniejsza nieco matka przyjęła podróżnego, pokazała mu coś nakształt stajenki, w któréj za przepierzeniem mieszkała krowa, i na pytanie jego czy we dworze nie ma owsa do sprzedania, odpowiedziała, że nie wie. Od przybycia tu Czokołod niespokojnym się bardzo okazywał, kazał podać wódki i chleba, wziął z sobą i ruszył na folwark do ekonoma.
Za karczmą zwolnił kroku, rozpatrując się. Słońce powoli schylało się ku zachodowi, wieczór był piękny i cichy, w kapliczce zaczęto dzwonić jakby na nieszpór. Czokołd się rozradował bardzo, i wprost już zmierzał ku niéj, bo stała u wnijścia w podwórze, przy bramie, snadź dla wygody pobożnych. Znalazł drzwi otwarte, i wcisnął się do wnętrza. Snadź to być musiał niegdyś stary parafialny kościołek, bo sklepienia miał piękne gotyckie, okna owe długie a wązkie, które charakteryzują budowy XV wieku, a wnętrze przecinały piękne filary graniaste. W środku mrok już był szary, kilka zaledwie osób modliło się bliżéj wielkiego ołtarza. Czokołd jakby go siła jakaś wstrzymła, stanął w kruchcie u wody święconéj.
Wzrok jego powoli się oswajając z ciemnością kościołka, pozwolił mu rozeznać w bocznéj na prawo ławce, zbudowanéj nakształt konfessyonału, osobę w czerni całą ubraną, któréj biała twarz z pod zapuszczonego kwefu świeciła trupią niemal białością. Raz wlepiwszy oczy w tę postać, już ich od niéj nie odwrócił.
Ksiądz w kapie wyszedł odprawić nieszpory, które niezmiernie długiemi wydać się musiały podróżnemu. Wsparty o słup, nieruchomy stał jednak do ich końca, a gdy śpiew ucichł i ludzie rozchodzić się zaczynali, skrył się nieco za słup przy kropielnicy. Zdawał się czekać na kogoś. Zakrystyan tylko dogaszał światła, kobieta siedząca w ławce wyszła z niéj, klękła przed wielkim ołtarzem, padła przed nim krzyżem, leżała chwilę, aż nareszcie wstawszy, poważnym krokiem powoli środkiem kościoła skierowała się ku wyjściu. Brzask czerwonawy zachodu oświecał właśnie wejście przy kropielnicy, które w téj chwili z cienia wychodząc, zajął Czokołd, tak, aby go kobieta idąca zobaczyć musiała. Spuszczoną jednak mając głowę nie widziała go długo, aż gdy rękę wysunęła po wodę święconą, spotkała dłoń, która jéj podała zaczerpniętą. Naówczas oczy jéj z wolna się podniosły i... okrzyk stłumiony dał się słyszeć. Stała osłupiona wpatrując się w Czokołda i drżąc cała, widziała go i zdawała się oczom nie wierzyć. W kościołku nie było nikogo oprócz ołtarza i Chrystusa na krzyżu.
Ręką zasłaniając sobie oczy, kobieta szukać się zdawała wyjścia, nie mogąc go znaleźć; kroki jéj błędne, niepewne, naprzód szły i cofały się, chwiała się jakby upaść miała.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, starościno dobrodziejko, odezwał się głosem wzruszonym Czokołd: nie mylisz się pani, ja to jestem, żyw jeszcze, a przybyłem, aby powiedzieć dwa słowa.
Coraz bardziéj wystraszona starościna chciała uciec, Czokołd zastąpił drogę.
— Idę z panią.
— Ja nie mówię z nikim, ja nie przyjmuję nikogo, odezwała się słabym głosem; ja nikogo widzieć nie chcę.
— A ja mówić z panią muszę, odezwał się szlachcic stanowczo; to nic nie pomoże. Juściż mnie starościna wyrzucić nie każesz. Jestem ubogi, wędrowny, nieznajomy człowiek.
— W mym domu obcy nie postał, odparła kobieta, a nie przyjmuję... nikogo, nikogo, nikogo.
Wyrazy te powtórzyła kilka razy, a głos z razu drżący, rósł, stawał się gniewny i prawie gwałtowny. Strach ustąpił miejsca rozdraźnieniu.
— Dobrze, odparł Czokołd, ale jeżeli ten upór ściągnie na was, na dziecię wasze, na wnuka nieszczęście nowe, jam niewinien.
Te słowa zdawały się działać na starościnę, zawahała się nieco. Skorzystał z tego Czokołd i rzekł:
— Wszak dwa słowa ja i tu powiedzieć mogę, kościół mnie nie rozbroi ani zastraszy.
— Mów waćpan.
— Te dwa słowa, to tylko pytanie, pani starościno: czy pokuta już zmyła z sumienia łzy i krew, i mojéj niedoli kamień zdjęła, i zatarła to miejsce, gdzie to wszystko leżało? Czy Pan Bóg przebaczył? czy pokój powrócił? Jeśli już jesteś szczęśliwa, to właśnie przybywam w porę. Patrz pani na mnie... przyjrzyj się swemu dziełu... posłuchaj co się dzieje w sercu... Ja już w Pana Boga nie wierzę, oto masz dzieło twoje!! Pokutuj jeszcze lat dwadzieścia, prosząc o moje nawrócenie się, bom poganinem został przez ciebie...
Kobieta słuchała milcząca; zdawało się, że zapłakała z razu, potém pierś poruszyła się żywiéj, gniew z niéj wybuchnął.
— Z drogi, rzekła, z drogi!... nie na mojém sumieniu zepsucie wasze; zgniłego uzdrowić nie może nic. Idź waćpan, ja go nie znam.
Czokołd ręce na piersiach założył i popatrzał.
— A więc potrzeba, by się spełniły wyroki, rzekł; mój rachunek z wami Opatrzność wypłaci... wypłaci. Jam nierozsądny był, że chciałem raz jeszcze was zobaczyć, ani wiem dla czego; zemsta czy miłość mnie tu przyprowadziła, powiedzieć nie umiem, ale coś ciągnęło, a teraz odpycha... I tak rozstaniemy się starościno... z gniewem znowu?..
Starościna już była posunęła się ku drzwiom cała drżąca, jakby słuchać go nawet nie chciała, szła, potém odwróciła twarz ku Czokołdowi, który szydersko spoglądał na nią. Zdawało się, że zmieni postanowienie, że wróci ułagodzona, ale nie... przyśpieszyła kroku i żywo posunęła się ku dworowi. Z założonemi na piersiach rękami Czokołd stał długo nieruchomy, a z twarzy poznać było trudno co się w jego duszy działo; zmusił się jednak do pozornego spokoju, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, z oczyma wlepionemi w ziemię, wytrwał chwilę, westchnął i z wolna zgiął kolano, ukląkł u słupa, przy którym stał, począł się modlić po cichu.
Lecz ktoby mu się był przypatrzył w téj chwili, rozpoznałby może, iż modlitwa dla niego była już tylko jakby lekarstwem, które niegdyś doktor zapisał, które długo skutkowało, do którego chory przywykł i bierze je raczéj z nałogu niż w nadziei, że ono mu przywróci zdrowie. Modlił się ustami wprawdzie, a myśl i uczucie snadź grały na inną nutę, bo się coraz wstrząsał, momentami usta poruszające się żywo przestawały wymawiać wyrazy, i machinalnie, nagle, szybko do pierwszych konwulsyjnych niemal poruszeń wracały. Nie wiem jak długo trwałaby była ta modlitwa bez serca, gdyby blask łuny wieczornéj padającéj przezedrzwi kaplicy nagle jakimś cieniem ruchomym przegrodzony nie obudził Czokołda. Podniósł głowę. Za nim stał stary, siwy, z obnażoną prawie z włosów głową, słusznéj postawy, z brodą długą białą, w czarnéj kapocie z pasem czarnym mężczyzna, który obie ręce razem z czapką trzymał na lasce oparte. Oczy jego wlepione były w modlącego się Czokołda. Postać to była poważna, surowa, piękna mimo bardzo podeszłego już wieku, pełna energii razem i słodyczy. W téj chwili jednak zmarszczona brew, zacięte usta, sfałdowane czoło zdradzały wewnętrzne jakieś oburzenie. Nawykły snadź panować nad sobą, starzec miarkował się, walczył, starał się uspokoić, potarł kilkakroć dłonią po czole, potargał wąsy długie, westchnął, wyprostował się i czekał. Zajął wszakże takie miejsce u wnijścia do kościołka, iż go wychodzący pominąć nie mógł. Pochwycony klęczącym Czokołd zerwał się na nogi, wstał, gniew mu oko zapalił, rękę na szabli położył i wprost skierował się ku drzwiom. Szedł tak jakby przed sobą nie widział nikogo i dumnie pominąć miał starca, gdy ten wyciągnął rękę żylastą i chwycił go za ramię. Szlachcic odwrócił się groźny, jakby go nie znał i nie rozumiał co to znaczy, ale słowa nie rzekł, zaczepkę odepchnął milczeniem, ręką wstrząsnął i miał iść daléj.
— Czekaj waćpan, z cicha odezwał się stary: to dom Boży, tu się rozmówić nie możemy, ale potrzebuję z nim parę słów pogadać.
— Ja z waćpanem nic do mówienia nie mam, ofuknął Czokołd i postąpił krok daléj.
Stary odwrócił się i szedł za nim milczący. Gdy się znaleźli w dziedzińcu, nieznajomy postąpił doń żywo.
— Musimy się rozmówić, mości panie! zawołał stanowczo: choćbyś się na mnie gniewał... to mi wszystko jedno; ludzie i bić się z sobą mając, na pytania odpowiadają. Po co tu waszmość przybyłeś? czego chcesz?
— A waszmości co do tego? rozśmiał się Czokołd. Ciekawość niepotrzebna, jam nie student a waść nie prefekt, żebym mu się tłómaczył... Co to jest?
— Mości panie, groźnie przerwał mężczyzna: mówmy po ludzku... Możeby się znalazły środki prawne postąpienia z waszecią inaczéj... Mówię do was po ludzku, raczcież mi dać odpowiedź.
— Czy żeby do kościoła przyjść, potrzeba u was pozwolenia?
— Tak! tak! nabożny świętoszku... do kościoła! a po cożeś zagadnął starościnę?
— Powtarzam, co wam... co wam do tego? wybuchnął Czokołd.
— Jestem starszym sługą starościny, niemal jéj opiekunem z dawien dawna, począł stary; wiesz o tém waszmość dostatecznie, porządek tu wszelki do mnie należy.
Na to Czokołd nacisnąwszy czapkę na uszy odpowiadać już wcale nie chciał, odwrócił się i z wolna szedł ku bramie dziedzińca, ale stary nie śpiesząc krok w krok za nim postępował.
— Słuchaj waćpan, rzekł: bannitą jesteś, mogę cię ująć i uczynić z tobą co mi się żywnie podoba; nie draźnijże mnie i nie przywódź do ostateczności, stój i gadaj kiedy proszę.
— Albo ja ci to bronię wziąć mnie jako bannitę, a choćby popróbować co gorszego? No, próbuj! rzekł śmiejąc się gorzko Czokołd i odwrócił się ku niemu.
Zapaśnicy stanęli przeciwko sobie, stary podparł się na kiju, Czokołd drżącą ręką szukał rękojeści szabli i śmiał się.
— Po coś tu przybył? po co? zawołał starzec z powagą. Małośmy przez ciebie cierpieli! Dosyćeś dojadł nam. Wyniosłeś się nareszcie, myślałem...
— Aha! żem już może zdechł! przerwał Czokołd, a tu na nieszczęście żyw staję po wielu latach! Prawda, to niemiła niespodzianka?
— O! wcale niemiła! coraz gniewniéj poczynał stary; czego waćpan chcesz od starościny? Nie dowoliś jéj jeszcze życia natruł? Pokutować nie dajesz spokojnie. Czego chcesz? mów... odkupimy się od waści, byle go oczy nasze nie widziały.
Na ten wyraz: odkupimy się — zadrżał cały Czokołd, dobył z kieszeni kiesę pełną złota, podniósł do góry i potrząsł przed oczyma starego, miotając się...
— Myślicie, żem do was po pieniądze przyszedł? zapytał. Nie łaknę ich, nie łaknąłem nigdy... żadném złotem okupić tego nie potraficie, coście mi uczynili...
— My! wam! człecze złéj wiary! zakrzyczał stary laską bijąc w ziemię... My! wam! A jakiż stosunek was z nami łączy? Intruzem wlazłeś pod dach, a ile razy nogę na próg postawiłeś... nieszczęście szło za tobą.
— Słuchaj, mospanie podstarości, począł zbliżając się ku niemu Czokołd: nie żartuj ty zemnie, ani myśl, żebym ja się hałasem twoich słów dał zastraszyć. Ja tu przychodzę, bo mam pewne prawa...
— Jakie, u stu tysięcy! krzyknął gniewnie podstarości — prawa? jakie? jakie?
— Myślisz, że nie potrafię ci ich powiedzieć! hę? Starościna była moją narzeczoną, pół roku nosiła mój pierścień na palcu.. Wykwitowaliście mnie potém... prawda, znękali, przepędzili, poszła za mąż... alem się znalazł po ślubie... mości podstarości.
Zaczął się śmiać.
— Zemściłem się na tym, co mi bogdankę odebrał... Wiesz przecie historyę domu, — bo stałeś w progu, gdy się to działo... Hę! Owdowiawszy starościna chciała złe naprawić, oddając mi rękę, do któréj miałem większe teraz prawa, nie dopuściła familia... hę? Ale ona może kochała, choć zdradziła... tylko serce diable było płoche, bo gdy mnie nie było, kochała innych i trzpiotała się...
— Milczże... potwarco! zawrzał podstarości drżący z gniewu: będziesz mi tu jeszcze zbóju jakiś na niewinną kobietę rzucał oszczerstwa...
— A! niewinną kobietę! zaśmiał się Czokołd: mój podstarości, mów ty to sobie komu chcesz, ale przynajmniéj nie mnie...
Starzec jakkolwiek usiłował panować nad sobą, bladł i tracił cierpliwość.
— Właściwie gdyby nie ty, stary stróżu nasadzony przez familię, żeby się jéj krzywda na majątku nie stała... byłaby poszła za mnie.
— Tego się nie powstydzę, żem słabą kobietę od waści uratował — przerwał podstarości — od dziecka ją prawie wynosiłem na rękach, nie dziw, żem kochał i ratował... Na mojém sumieniu tylko cięży, żem prześlepił i dopuścił waszeci choćby zbliżyć się do niéj, choć spojrzeć na nią. Są wężowe wzroki zatrute... a takim był wasz...
Starzec westchnął głęboko...
— Och! mój podstarości — ironicznie odezwał się Czokołd — nie frasuj się tak z sumieniem swém... mógłżeś téj płochéj kobiety dopilnować? hę? i dawszy jéj starego męża? Nie dostrzegłeś mnie, nie widziałeś pana podskarbiego, nie domyśliłeś się wojewodzica, nie był ci podejrzany ani ów, ani drugi, a wszyscy mieli łaski u jejmości...
— Milczże! żywy bezwstydzie! rzucając się ku niemu rzekł stary. Szanuj tę, którą powiadasz żeś kochał... milcz!
— No! no! przecie sami jesteśmy, a ty ją tak dobrze znasz jak ja — spokojnie dodał Czokołd. Gdybyście ty i dwóch księży nie trzymali jéj na uwięzi przed ołtarzem, i nie straszyli piekłem, i nie obałamucili jéj głowy, jeszczeby ona bryknęła... ale straż, jak widzę, dobra...
— Gadaj sobie co chcesz — straż taka, że ani ty, ani żaden podobny truteń się nie dociśnie... rzekł z passyą podstarości.
— E! ja... mniejsza o to, dziś nie jestem niebezpieczny, rozśmiał się Czokołd... pilnujcie jéj tylko od młodszych...
Podstarości w gniewie targnął się za poły czamary i rzucił jakby chciał wpaść z kijem na Czokołda, a ten roztropnie mu się cofnął, pokłonił i powoli począł iść ku karczmie poświstując.
Snadź jednak podstarości tak go wypuścić nie mógł, pośpieszył zaraz za nim, i dognawszy a zrównawszy się, podjął na nowo rozmowę:
— Mam waćpanu jedną rzecz powiedzieć, warta posłuchu... Waćpan mi się tu z jakąś rachubą kręcisz... wypatrujesz... potrzeba, byś wiedział, że ja czuwam, że pókim żyw, nie macie tu co robić, i gdybyś się waść drugi raz śmiał pokazać, dalipan imać go i do sądu dostawiać nie będę. Zrobię polowanie jak na wilka i w łeb palnę. Wieży nawet nie będę siedział za to, boś bannita.
— To wszystko dobrze, panie podstarości — rzekł wzgardliwie Czokołd, ale czy myślicie, że ja już ani naboja nie mam? Przecię taki człowiek jak ja nie będzie się wahał bronić, wiedząc co go czeka.
— Ja zginę, dobrze, ale waszmość też po świecie chodzić nie będziesz... no... Nie uwijaj że się tu i ruszaj zkądeś przybył.
Coraz szybszemi krokami szedł Czokołd nie odpowiadając, tak, że nie mogąc za nim nadążyć, podstarości ostatnie słowa domówił z daleka, stanął, patrzał długo na uchodzącego, i przeprowadziwszy go oczyma do gospody, z wolna smutny powrócił do domu... Wieczór był szary, gdy wchodził na dziedziniec... chłopak w bramie nań czekający wezwał go co żywo do starościny. Jeszcze nie zupełnie uspokojony, powoli poszedł z nim mrucząc podstarości. Dwór to był zaprawdę osobliwy, i jak z dala na klasztor wyglądał, tak też wewnątrz do innych wiejskich a szlacheckich nie miał podobieństwa. Począwszy od sieni urządzony był w istocie po klasztornemu; ogromny krzyż z figurą starodawną Chrystusa wisiał na ścianie, a u nóg jego dzień i noc paliła się lampa. Ściany zresztą były nagie, tylko w jednym kącie zegar stary w ciemnéj szafie z godłami pobożnemi szczupłe miejsce zajmował. Nad wszystkiemi drzwiami, których ztąd wychodziło troje do innych komnat, stały napisy z Biblii starego i nowego zakonu. Podstarości skierował się średniemi drzwiami do sali pustéj jeszcze, któréj okna wychodziły na ciemny ogród... Na tle drzew wprost naprzeciw ogromny drewniany krzyż zajmował miejsce wydatne. Obok niego dwie drewniane malowane jaskrawo figury Matki Bozkiéj i Ś. Jana, składały z nim razem rodzaj Kalwaryi, otoczonéj bukszpanowym płotkiem i kwiatami. Komnata owa bawialna miała też pozór surowy i smętny; krzesła, ławy, siedzenia okrywała włosień czarna. Na ścianach kilka obrazów wystawiało Ecce Homo, Matkę Bolesną i straszliwe męczeństwo Ś‑go Erazma. Na półkach po kątach leżały agnuski, stały krucyfiksy i godła różne religijne ze szkła, porcelany i bronzu. Tu także nie zbywało na napisach, przypominających życia znikomość, grzech i pokutę. Gdy podstarości wszedł i drzwi za sobą zamknął, dzwonek dał się słyszeć w dalszych pokojach, drzwi jakieś otworzyły się gdzieś prędko i zamknęły, i weszła młoda osoba ubrana szaro, krojem zakonnym, ze spuszczonemi oczyma, nieśmiałym głosem prosząc przybyłego do starościny. Poszedł więc za nią przez jeden jeszcze pokój, w którym stał klęcznik i paliła się lampka na rodzaju ołtarzyka domowego, do sporéj komnaty, snadź sypialnéj starościny. Tu aż do kotary wszystko było czarne, ściany obite kirem, stół osłoniony suknem jak całun wyglądającém z białém bramowaniem. Za stołem, którego środek zajmował stos ksiąg z klamrami do nabożeństwa, siedziała starościna, któréj twarz teraz przy blasku zapalonych właśnie dwóch żółtych świec woskowych, wyraźniéj dojrzeć było można. Nosiła ona ślady piękności zniszczonéj jakby burzą gwałtowną... oczy wypukłe, prześliczne, zapadłe były i otoczone ciemnemi plamami, usta wciśnięte, zesznurowane, marszczkami się w dół przedłużały... biała twarz, delikatna, przejrzysta, mimo wymuszonego spokoju drgała jeszcze jakby resztkami wielkiego wzruszenia. Wstała zobaczywszy podstarościego, ruchem ręki odprawiła sługę, która się cofnęła kłaniając nizko, potém przeszła się razy kilka po komnacie, przystąpiwszy blizko do starca, spytała:
— Widzieliście go?
— I mówiłem z nim...
— Cóż? co? czego chce?
— Zawsze ten sam... Podstarości ręką rzucił. — Zagrozić musiałem...
— Żądał czego?
— Urągał tylko... widać próbował, czy się zobaczyć nie może.
— Po cóż tu przybył? nie mówił? poczęła starościna.
Starzec milcząc ramionami dźwignął: — Niech jaśnie pani będzie spokojną, uciecze on i nie pokaże się więcéj choć zuchwały; wie on, że bannitą jest i że ja go nie poszanuję... Starliśmy się nieźle, aż uciekł.
— Odjechał?
— Nie — zdaje mi się do gospody tylko uszedł...
— To źle, cicho zawołała starościna: jam się pomiarkowała — jego należało wpuścić i mnie się saméj z nim rozmówić.
— Uchowaj panie Jezu! przerwał podstarości: ani on wart tego zaszczytu, aniby to dla pani było z dobrém... Żadnego nie ma pomiarkowania w mowie... złość i żółć w nim gra...
Potrząsł głową.
— Ja wam powiadam, że chłodno, rozważnie trzeba było tu prosić; możeby mnie zobaczył, życie moje... posłyszał słowo... możeby się nawrócił.
Podstarości się uśmiechnął.
— On, nawrócił! ten człowiek dawno Boga w sercu nie ma... i nigdy go mieć nie będzie.
— Nie mów tego, przyjacielu, smutnie ozwała się starościna — nie mów, są cuda łaski, są nawrócenia największych złoczyńców i niedowiarków... przecież i mnie grzesznicę niegodną pan Bóg skruchą natchnął, a ja czuję w sumieniu mojém żem winna może téj rozpaczy z któréj on doszedł do bezbożności... Mnie więc należy choć spróbować skłonić go do nawrócenia, do pokuty...
Surowym wzrokiem zmierzył sługa stary swa panią, któréj głos cichł gdy to mówiła...
— Niech sobie pani nie pochlebia, ażeby cud miał się stać nad nim... zatwardziały to złośnik... a napróżno słów szafować nie warto. Któż wie coby on z tego uczynił, gdyby był przypuszczony i przyjęty... zabiłby może... Ala nie! nie! przerwał podstarości, o tém nie ma co mówić.
— Ja się go boję... jabym go słowem może udobruchała i odprawiła; dla tego, zdaje mi się, że należałoby go prosić.
— Ale po tém co z nami zaszło! jam mu szubienicą zagroził! rozstaliśmy się wyzywając! zawołał stary: to być nie może.
Starościna ręce załamała.
— On będzie się mścił.
— Niech próbuje, stanowczo odezwał się podstarości; ja za to odpowiadam, że nam nic nie zrobi. Pokusa go tu jakaś przyniosła, ale zobaczywszy, iż nic nie wskóra, pójdzie na skręcenie karku.
Rękę z chustką przyłożyła kobieta do oczu, pomyślała chwilę i dodała:
— Poszléjcie po niego... ja go widzieć chcę, ja się boję.
— To być nie może, odparł stary: właśnie pomyślałby, że się go pani boisz, a to być nie powinno.
— Mój stary przyjacielu...
— Być nie może.
— Ja proszę cię.
Podstarości się skłonił.
— Niech pani nie wymaga tego odemnie.
— Dwa słowa mu powiem.
— Ani jednego, pani starościno, dodał stanowczo stary. Jeżeli moja powaga mała, wezwę ojca Ksawerego, niech on sądzi.
Starościna poszła do stołu, siadła, zakryła oczy, spuściła głowę, i ciche łzy połykając, skinieniem odprawiła podstarościego, który chwilkę postał w progu chmurny i wyszedł cicho.


Już była noc, gdy Czokołd przebłądziwszy czas jakiś koło dworu, wrócił do gospody, rozrachował się z gospodynią, zapłacił, i chociaż mu ta odradzała podróży nocnéj, konia osiodłał, postanawiając jechać natychmiast. Nawet głupawy syn gospodyni, łamanym językiem, jąkając się usiłował mu wytłómaczyć, że nie pora jeździć nocą, że drogi są złe, niepewne, że zabłądzić łatwo, że wilki się włóczą.
Na to wszystko nie rzekłszy słowa, Czokołd kłapouchemu siodło narzucił, podpiął go, i nie czekając nawet księżyca, który miał wejść za jaką godzinę, karczmę opuścił. Żydek z przerażeniem przeprowadzał go oczyma, wyszedł za nim na próg, i póki tylko w mroku mógł go widzieć, gonił wzrokiem, podziwiając odwagę, z jaką się w podróż udał nieznajomy. Wniósł nawet z téj wyprawy w niewłaściwéj godzinie, iż bodaj czy nie było w człowieku i myślach jego czegoś złego. Zadrżał, zatarasował wrota i powrócił do izby przelękły widmami, które wywołał.
Czokołd, który już z kłapouchym bliższą zabrał w drodze znajomość, puścił mu z razu cugle, będąc prawie pewien, że drogę do domu znajdzie, nawet że tą samą się skieruje, którą tu przybyli przez lasy. Nie omylił się w rachubie: koń prychnął parę razy, głowę podniósł i kłusem miernym puścił się w istocie małemi ścieżynkami ku lasowi. Noc była ciemna jeszcze, chociaż księżyc czerwony wychodził już z za krawędzi przeciwległych borów, ale nie świecił. W gąszczach koń się instynktem musiał kierować; zwierzę wszakże ma w takich razach więcéj jednym od człowieka zmysłem. Wola jest u niego w takim związku ze wszystkiemi władzami, iż cudów dokazuje nie rozumując wcale, samą własną siłą, w któréj się wszystkie inne skupiają. Koń, który raz tylko przeszedł tę drogę, szedł nią napowrót machinalnie, czuł dom i chciał doń powrócić, nie mógł zabłądzić. Czokołd, który snadź z dawnych czasów znał i pomniał okolicę, nie kierował nim wcale więcéj niż przez godzinę.
Rozjaśniło się też i gdzie niegdzie smuga księżycowych promieni wskazywała wnętrze boru. Tak przybyli do wysokiéj mogiły na rozdrożu. Był to stary kurhan zwany Wisielcem, o którym różne chodziły powieści. Nie było na nim krzyża, tylko kupa kamyków i gałęzi rękami pobożnych i przesądnych ludzi narzucona. W lewo szedł gościniec, którym potrzeba było jechać czas jakiś ku Ćwikłom, nim się mniejszą wziąć miało drożyną. Koń też zwrócił się na lewo, ale go Czokołd targnął i na prawo zawrócił. Między jeźdźcem a koniem była chwila jakby sporu niemego; kłapouchy, który miał dotąd zdany na siebie kierunek podróży, upierał się przy drodze do domu, Czokołd chciał na prawo. Przekonawszy się, że to nie było omyłką, ale stanowczą wolą pana, posłuszne zwierzę poszło na prawo, zwolniwszy jednak kroku, aby okazać, że nie jest zgodne z obranym kierunkiem.
Szersza to była droga i lepiéj oświecona, a kłapouchy wiedzieć musiał, że prowadzi do Murawy. Murawą zwano osadę leśną kilka chat zawierającą, zamieszkaną przez Mazurów, którzy tu niegdyś wypalali potaże. Część jednak boru na to przeznaczona, dawno już była wyrąbana i zniszczona, a dawni potażnicy zmienili się w rolników, i wydarłszy sobie kawałki pól, na tych niwach gospodarowali, utrzymując się więcéj z chowu bydła i leśnych kradzieży, z myśliwstwa i furmanek, niż z lichych zbiorów, jakie zagony dać mogły.
Murawa stała na samym skraju rozległych lasów należących do Ćwikłów; ale też dalsze ciągnęły się sąsiedzkie, w których ten niebezpieczny kolonista plondrował ze strzelbą i siekierą. Kilka chat trochę wygodniejszych niż włościańskie, składało osadę, stały one jednak odrębnie, aby do wioski zwykłéj jak najmniéj być podobne. Wydarte do koła ogrody, na których gdzie niegdzie zostały dęby stare, otaczały rozrzucone domowstwa i zabudowania. Jakkolwiek wsi nie było blizko, ubóztwo osadników i mała ich liczba nie znęciły tu żadnego szynkarza i gospody nie było. Późną już nocą dojechał do Murawy Czokołd, księżyc w pełni podniosłszy się oświecał dosyć malowniczy widok tych chat poprzeplatanych staremi drzewy. W niewielu oknach świeciło się jeszcze, a szlachcic był o kilkoro staj od budek, gdy już wszystkie psy ujadać, szczekać i wyć na niego zaczęły. Co żyło więc i nie spało powychodziło na progi, wiedząc, że psi instynkt nie zawodzi nigdy, i albo się wilki włóczą, albo ktoś jedzie. W nocy rzadko bardzo się tu ważył obcy, a swoi wszyscy jakoś byli w domu.
Od kraju lasu nad drogą stała chata z ganeczkiem, porządniejsza nad inne, ocieniona gruszą i otoczona sadkiem. We drzwiach jéj widać było mężczyznę w koszuli, który wsparłszy się ręką o uszak, ciekawie wyzierał. Przed tą właśnie chatą zatrzymał się Czokołd.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków!
— Czy nie mógłbym spocząć tu, bom się w lesie zbłąkał, odezwał się podróżny.
Na te słowa wyszedł od progu ów mężczyzna i ostrożnie zbliżył się do jeźdźca, ale mimo jasnéj nocy trudno mu było dojrzeć rysów twarzy przybyłego.
— Hm! zapytał, a zkądże to i dokąd panisko jedzie?
— Wracam do Ćwikłów.
— Do Ćwikłów?... a toć ja znam tam wszystkich.
— Ale ja świeżo tam przybyłem.
— No! no! i tak się pan puściłeś nocą przez lasy?
— Abo to się człowiekowi bać lasu i nocy?...
— Tać, odparł mężczyzna w koszuli. A co się tycze spoczynku, gdzież to tu u nas kąt znaleźć wygodny?
— Nie ma karczmy?
— A po co nam to? zaśmiał się mężczyzna.
— Konisko dosyć zmęczone, a i człekby też spoczął; za gościnność i kłopot toćby się wynagrodziło.
Słuchający gospodarz na te ostatnie słowa ramionami ruszył.
— Człek się tam nie łakomi na grosz zarobiony na podróżnym, a byleś się pan obszedł tém czém chata bogata... prosimy. Moja żona nie śpi, ogień rozpalimy...
— A konia jest gdzie postawić?
— Miałem ci ja swoich parę, to się teraz na jednego miejsce znajdzie.
Wtém popatrzał na szkapę i dodał:
— Toż to kłapouchy?
— A kłapouchy.
Poznawszy konia, zaraz się inaczéj zakrzątnął i ochoczo ujął go za uzdę kolonista.
— Osobliwsza to rzecz! odezwał się: wszak ja pana pewnie nie znam i w życium nie widział, a głos to tak mi gdzieś znajomy...
— Zwyczajnie, podobny do jakiegoś innego, mój dobrodzieju.
— Może to być.
Czokołd zsiadł, a gospodarz konia wziął i wskazał stajenkę.
— Niech go pan tu postawi u żłobu, siano jest, a ja pójdę do żony, żeby też czém przyjąć jegomości.
I nie czekając odpowiedzi, pobiegł zaraz do chaty zwiastować wielką nowinę. Nim podróżny konia opatrzył, kulbakę mu zdjął a derkę przywiązał, nim się zebrał przyjść niosąc siodło z sobą, już w ubogiéj chacie gotowe było wszystko na jego przyjęcie. Domek to był ubogi, ale chędogi, na wzór wiejskich chat pobudowany, ale od nich schludniejszy. Czuć tu było budnika, który się niemal za szlachcica uważał, a często też był podupadłym szlachetką. Więc stołki zastępowały ławy, były obrazki na ścianach, szafa dla sprzętu, stolik porządnie nakryty, i — coby zdziwić mogło — na ścianie wisiała skrzypeczka obok staréj strzelby kłakiem zagwarantowanéj na panewce od wystrzału. W lecie musiała ona zawsze być nabita, a że dzieci mogły ruszyć, na panewce tylko podsypki brakło. Była i torba borsucza myśliwska i róg nawet.
Gospodarz, nie młody już widocznie człowiek, trochę poszpakowaciały, stary był latami, ale ruchem, humorem, głosem, nawet wyrazem twarzy, wydawał się o wiele młodszym niż był powinien. Natura to była snadź gorąca i hartowna razem: chudy, żylasty, opalony, oczka świecące, usta uśmiechnięte, ruchy żywe i niespokojne.
Z alkierza wychyliła się z głową zawiązaną chustką kolorową, żona snadź gospodarza, nie stara jeszcze, ale wyglądająca znacznie więcéj zmęczoną i wyżytą niż mąż. Piękne dosyć rysy twarzy jéj zwiędłe były i powleczone jakiémś cierpieniem.
— Gabryś? co to jest?
— A co ma być! Ot! ogarniéj się, bo gościa mamy.
— O téj porze?
— A jużciż... musimy go przenocować.
— A gdzież?
— Juści w pierwszéj izbie mu naścielem, choćby siana na stole... ale mu się trzeba dać posilić...
— Jeszcze czego! czém posilić! Chleb czerstwy, zawołała żona, jaja bodaj czy się znajdują... ser nie wiem czy jest... mleko skwaśniało... Dasz mu wódki i chlebem zakąsi... tego dosyć.
— Cyt. Magduś! cyt... oto idzie... coś pańskiego i z Ćwikłów; a coby za djabeł ztamtąd był nowotny, żebym ja go nie znał i o nim nie wiedział?
Świeca się już paliła w lichtarzu żelaznym, gdy wszedł Czokołd. Ciekawa kobiecina narzuciwszy fartuch na ramiona patrzała. Powtórzyło się przywitanie. Gabryś prosił siedzieć, ale gdy podróżny zdjął czapkę a on mu w oczy spojrzał, czegoś drgnął. Rzucili oczyma z Magdusią na siebie, oboje nieznacznie ruszyli ramionami; widać było, że coś żywo ich ciekawość obudziło, bo Magdusia mimo stroju wieczornego wysunęła się z alkierza. Czokołd siedział tak, że mu blask świecy wprost na twarz padał, podparł się na ręku i zamyślił. Kobieta przystąpiła niby zdumiona i przestraszona do samego stolika, oparła się na nim i starała się podróżnemu bliżéj przyjrzeć.
— A pan dawno w Ćwikłach? spytała.
— Ja? od kilku dni w gościnie, przybyłem ze stolnikiem.
— A! a! to pan pewnie, co mu, powiadają, życie od zbójców ocalił?
— Zgadliście, rzekł Czokołd, ja sam.
I westchnął.
— I mieszkać tu pewnie będziecie? potrząsając głową odezwała się kobieta.
— Może jakiś czas, rzekł Czokołd.
Zbliżył się też i gospodarz, którego twarz ożywiona rozmaite wyrazy przybierała z kolei. Nienawykły był snadź kryć się z myślą i uczuciem, więc mu one zaraz pisały się dobitnie w oczach i ustach. Zdawał się zdumiony, przerażony, uradowany, niedowierzający i niecierpliwy. Prawie to samo uczucie zdradzało oblicze Magdusi.
— Jak Boga mego kocham, szepnęła cichuteńko pochylając się do męża: podobniuteńki...
— Ja to z głosu zaraz... poznałem.
Zamilkli. Czokołd tymczasem poziewał niby zmęczony.
— Panu się pewnie i posilićby chciało, rzekł Gabryś, a tu u nas w nocy tak prawie jak nic nie ma. Żonaby jaj zgotowała, ale nim ogień nałoży, nim woda zawre...
— Dajcie mi suchego chleba i soli, rzekł Czokołd.
— To możeby wódki kieliszek?
— Dobrze, daj wódki.
Gabryś skoczył do szafy, wydobył flaszkę, wytarł czarkę graniastą z zielonego szkła i postawił je na stole.
— Pijże waszmość jako gospodarz do mnie, rzekł Czokołd.
Gabryś skłonił głowę, przyjmując tę atencyę z uśmiechem, bo wódki inaczéj nie śmiałby był pić, bojąc się żony, a dosyć ją lubił. Magdusia się też skrzywiła, widząc jak skoro bierze się do kieliszka. Nalał pełny i skłonił się:
— W ręce wasze...
Czokołd głową kiwnął i kieliszek nalany ujął, popatrzał na Gabrysia i rzekł cicho:
— Żeby się nam dobrze działo! Za wasze zdrowie.
— Jak Boga kocham! szepnął do żony gospodarz: te słowa wyrzekł, co tamten zawsze zwykł był mówić gdy pił.
— To on! mruknęła Magdusia.
— Nie, czekaj jeszcze, onby się do Ćwikłów nie ważył. Nie może być...
Szepty ich przerwał Czokołd pytaniem:
— Jakże tu ichmość na tych budkach żyjecie?
— At! at! bieda biedę goni, rzekła rezolutniejsza żona: albo to życiem nazwać można, mój panie?... Aby do końca, wlecze się życisko z kamienia na kamień, miły Jezu... co rok to gorzéj. Byłoć nam tu lepiéj, dodała, za dawnych, a teraz! żal się Boże! Niby to stolnik dobry człowiek, ale on sobie dobry i swoim. Nie ma czasu wejrzeć, ekonomowie robią co chcą, a tym za każdą rzecz trzeba się opłacać jeśli nie groszem to prezentem. Za dawnych, kiedy jeszcze nasz dziedzic pierwszy siedział, wcale co innego było, bo ten i sam we wszystko wejrzał, i sam każdą rzecz zrozumiał, i nad ludźmi miał politowanie. A teraz...
Gabryś przerwał żonie.
— Już to prawda, zaczął, że ledwie człek żyje. Chcieli nam strzelby poodbierać pod pozorem, że się czasem lisa ustrzeli albo zająca... ledwiem swoją uratował, aby się było czém od wilka obronić. Myślę, że gdyby mogli, i skrzypceby odebrali, aby człek nią na chleb nie zarabiał, a czynsz trzeba dać, nic nie pomoże. Za dawnych...
— A ktoż tu był dawniéj? spytał Czokołd.
Oboje gospodarstwo posłyszawszy pytanie zdziwili się i zamilkli. Czokołd nie czekając odpowiedzi, odezwał się zaraz:
— Żebyście mi dali kul świeżéj słomy, tobym sobie płaszcz podesłał i wam do snu nie przeszkadzał.
— Słoma jak słoma, ale siana suchego para wiązek się znajdzie, rzekł Gabryś.
Ruszył się do proga, ale mu się odejść nie chciało, twarz podróżnego ciągnęła go jak zagadka, głos jego męczył.
— A pan z daleka? spytała kobieta.
— Ja? z drugiego końca świata, rozśmiał się Czokołd smutnie. Zasłyszeliście wy kiedy o Spiżu?
— A gdzie to jest, za morzem? spytał Gabryś.
— Nie, na granicy Węgier.
— No! toć kawał, choć z Węgier też do nas z olejkami przychodzą.
— A pan tam dawno? szepnął Gabryś.
— Będzie lat dwanaście.
Trącili się łokciami.
— Słyszysz! zawołała kobieta, jak obszył. Ino ty już nic nie mów, a daj mi się rozgadać, ja dojdę.
I poczęła głośno, patrząc mu w oczy:
— Pan tu wprzódy nigdy nie bywał?
Czokołd mimo smutku na pół się uśmiechnął. Uśmiech ten pochwyciła kobieta i z krzykiem zawołała:
— Jak Pana Boga kocham, pan Jan!
Gabryś rzucił się ku niemu.
— Jam go poznał po głosie... Panicz! panicz!
— Cicho! na Boga, cicho! odezwał się Czokołd; może kto ciekawy słuchać pod oknem.
Ale oboje gospodarstwo cisnęli się już do niego z gorącością ludzi, w których serce wspomnieniem odżyło. Magdusia chciała go w jedną, Gabryś w drugą rękę całować.
— O Jezusie ty mój! co to się z nas musiało porobić, kiedy pan tak, nie mówiąc złego słowa, postarzałeś.
— Cicho! cicho! rzekł Czokołd: wszyscyśmy zarówno posunęli się, a wy mniéj niż ja.
Magdusia machinalnie poprawiła chustkę na głowie i westchnęła.
— Wam ten czas przeszedł na własnym zagonie, w waszéj staréj chacie; ja nie miałem domu, byłem i jestem włóczęgą... lepsza jeszcze była wasza dola od mojéj doli.
Oboje gospodarstwo płakali.
— Umyślniem do was zajechał, rzekł Czokołd, ale nie trzeba, by o tém ludzie wiedzieli; jutro do dnia ruszę... nie mówcie o mnie nikomu, o głowę idzie.
— Bądź pan spokojny, odezwał się Gabryś: toć ja panu tego mówić nie potrzebuję, że życiebym za niego dał. Ale po co to było przyjeżdżać? żyje tylu co was poznać mogą, a jak nie poznać, to po podobieństwie do starego się domyślić.
Czokołd ręką rzucił.
— Po co było przyjeżdżać? powtórzyła Magdusia.
— Nie jam chciał, los kazał, mówił szlachcic. Pan Bóg gdy chce człowieka użyć za narzędzie, wyrwie go choćby się pod ziemię skrył. Tak i zemną... Tyle lat minęło, w sercu się zabliźniły rany... Jednéj nocy wracając późno do najętéj chaty, słyszę krzyk, poleciałem nań, przybiegam, cygani szlachcica napadli... wyratowałem, kogoż myślicie? tego... tego, do któregobym był rad sam strzelił. Ale stało się, ujął mnie sercem dobrém, bo człek niezły, a wina na nim ciąży nie z niego.
— Już to prawda, przerwała Magdusia.
— I zabrał mnie tu z sobą gwałtem, aby na miejscu ból, żal, chęć zemsty, wszystko odżyło.
— Mój drogi paniczu, cisnąc się doń szepnął Gabryś: a nuż kto pozna? nuż pochwycą?
— No, chociażby... Życie moje denara nie warte, odparł przybyły, a tego nie będzie, nie! Jam tu był potrzebny, aby się pomścić na nich, dożyję do końca.
— I pan będziesz siedział tam... w Ćwikłach? spytała Magdusia: w tym dworze?...
— Muszę, odparł gość; dość tego, nie mówmy więcéj. Przybyłem do was pozdrowić, westchnąć, bo tyle mi tu zostało przyjaciół co wy i Horpyna.
— A widziałeś ją pan?
— Spotkałem.
Magdusia ręce załamała.
— E! gorzéj! rozśmiał się junacko szlachcic: w miasteczku, pewien jestem, poznał mnie stary żyd... i bodaj nie Łukasz, który na dziada wyszedł.
— A wyszedł, wyszedł, podchwyciła Magdusia.
— Ale z tych żaden nie piśnie, żyd się boi, a Łukasz myśli, że upiora zobaczył. Zresztą...
Machnął znowu ręką.
— Przepraszam panicza, przerwał Gabryś; niech mi wolno będzie powiedzieć, czy pan nie od starościny jedzie?
Czokołd spojrzał na niego i zmilczał.
— Tak! tak! po co to już i mówić! dodał Gabryś. Byłem ja tego pewien... tak jakem pewien, że tam nie puścili... Podstarości i dwóch księży teraz pilnują tam i nikomu przystąpić nie dadzą... Z przeproszeniem, rzekł głos zniżając: gdyby była potrzeba, to jedna Magda tam dojść może do niéj, bo chodzi po lekarstwa i czasem z nią gada. Ale co to się, proszę panicza, zrobiło z téj pani! Aniby jéj poznał ktoby nie wiedział... teraz taka pobożna...
Magda ruszyła ramionami.
— Milczałbyś! rzekła, to dobra pani.
Wszyscy zamilkli jakoś, Czokołd zadumał się.
— Prawda? gdyby było potrzeba, Magdusiu? hę?
— Jużciż dla was w ogień i w wodę... rzekła... Tylko mojego Gabrysia oszczędzajcie, żeby się do wieży nie dostał. Dwóch chłopców, dziewczyna, a wszystko to drobne... samabym sobie rady nie dała.
— Bądźcie spokojni... nic się wam nie stanie, rzekł Czokołd.
Gabryel się ofuknął:
— Ja się też nie boję.
— E! bo tobie aby awantury szukać, dodała kobieta. Na niegobym się powinna poskarżyć paniczowi, bo domu nie pilnuje, młokosa udaje bałamut, a ze strzelbą i skrzypką byle się wyrwał, to go nie doczekać z powrotem. Ja sama z dzieciskami się zamęczam.
Gabryś się rozśmiał.
— O! kocieł garnkowi... zawołał. Niech spyta panicz: czemu to na mnie te skargi? Bo jejmościby się też tryndać chciało, a musi domu pilnować. Teraz to już połatawszy... ale póki oczka się świeciły a buzia różowiała...
— Ot! milczałbyś kłamco! odparła oburzona Magdusia: czernidła prawisz i po wszystkiém... Zmarnowałam się za tobą i tyle.
Czokołd patrzał na oboje, rozśmiał się tylko.
— Wierzcie mi, żeście się dobrze dobrali do pary, i dajcie pokój wymówkom...
— Nie paniczu! jak sobie chce, zawołała Magdusia, a ja taki więcéj od niego warta... to wisus... i żeby choć umiał zestarzeć! ale jaki był, taki został... Jać przecie dość na starość już rozumu nabrałam.
Rozśmieli się z tego naiwnego wyznania. Rozmowa ciągnęła się dłużéj jeszcze, i nie rychło poszli na spoczynek, gdy już wstawać prawie było potrzeba. Po wyjściu Magdy do alkierza, Gabryś pozostał, i po cichuteńku mówili coś z sobą i naradzali się długo. Czokołd podał rękę gospodarzowi, i znać było, iż się o coś ułożyć musieli. Przed brzaskiem dnia Magda poszła krowę wydoić i mleka przygotować; koń stał osiodłany, zdaje się, że i gospodarzowi i gościowi szło o to, aby go ludzie wyjeżdżającego ztamtąd nie postrzegli. Szarzało jeszcze, gdy dawnych przyjaciół pożegnawszy, dosiadł kłapouchego i ruszył wprost do Ćwikłów.


Był to dzień, na który pan szambelan Grodzki przyrzekł się stawić. Spodziewał się wszakże Czokołd, iż go wyprzedzi, sądząc, że przed obiadem nie przyjedzie. Wyjechawszy do dnia z Murawy, miał aż nadto czasu, by przed godziną kanoniczną przybyć na miejsce. Jakoż wyciągniętym kłusem puściwszy się przez las, około jedenastéj wjechał na dziedziniec. W ganku bawił się, jak zawsze, ojciec z synaczkiem, a Pawełek wyrwał się, wymagając, aby go na kłapouchym po dziedzińcu przeprowadzono. Zszedł i stolnik uprzejmie witając gościa i dopytując kędy bywał? na co mu ogólnikiem odparł Czokołd, że się bez celu włóczył po okolicy i trochę błądził, a lasu się podostatkiem napatrzył.

— No, to cie przynajmniéj drugi raz już nie weźmie ochota puszczać się na wędrówkę bez celu — dodał śmiejąc się gospodarz.
— O! nie ręczę — rzekł Czokołd konia oddając — z dziwakiem takim jak ja, niczego być pewnym nigdy nie można...
Wtém wyszła w ganek jejmość, i z porozumieniem kiwnęła uśmiechając się głową Czokołdowi, jakby mu za słowność dziękowała. Chociaż strój był na oko powszedni, łatwo w nim poznał szlachcic, że się wizyty spodziewała, bo poprzypinała nieznacznie do niego co tylko wdzięk jéj podnieść mogło. Nie zbywało jéj na uroku, a że tego dnia chciała być piękną, była znów zachwycającą. Poczciwy mężysko całował jéj rączki, i tą laleczką swą, która mu kwaśne robiła minki, nacieszyć się nie mógł. Przyśpieszono podanie do stołu, pod pozorem, że Czokołd głodny być musiał, a w istocie może dla tego, iż się niecierpliwéj pani zdawało, że gdy obiadu się zbędzie, prędzéj swego jegomości doczeka... Szlachcicowi łatwo było dopatrzyć w niéj oznak niecierpliwości; mąż składał wszystko na powszednie jejmości humory. Ażeby prędzéj pożądanego szambelana zobaczyć, jejmość zażądała po obiedzie przenieść się na ganek, a że żądanie jéj każde było rozkazem, poszli wszyscy z nią razem zasiąść na ławach... Tuman kurzawy zwiastował nareszcie gościa, a Teklunia, która pierwsza go dojrzała, udawała długo, że nie widzi; potém sprzeczała się mocno, utrzymując, że to nie może być pan Grodzki, że niedawno był i t. p.
Stolnik szczęśliwy wyszedł przeciw niemu za wrota; chwilkę tę zużytkowała śmiała do zbytku Teklunia.
— Mój panie, pośpiesznie odezwała się do Czokołda: rób sobie pan co chcesz, a po chwilce musisz mi gdzieś na jakie pół godziny męża odprowadzić... Nie jestem przy nim tak swobodna w rozmowie. Proszę wierzyć, że w tém nic złego nie ma...
Spojrzała mu figlarnie w oczy. Czokołd rzekł grając rolę pokornego sługi:
— A cóżby w tém miało być złego, że się pani stolnikowa chce rozerwać?
— Ale tak... rozerwać — dorzuciła jejmość szybko strzępiąc chustkę w paluszkach... Zawsze jedne osoby, twarze, rozmowy! To niezmiernie nudno... A czy zwieźli kopy? a co tam z sianem? a co Pawełek robi? czy prędko dadzą do stołu?... Cały dzień nic innego nie słyszę.
Czokołd głową pokiwał zupełnie się zgadzając, i rozmowa się przerwała, bo szambelan wchodził.
Bystry postrzegacz byłby niechybnie dojrzał niezwyczajnego rumieńca na twarzy Tekluni, jéj zafrasowania a razem wejrzeń poufnych i pewnych znaków porozumienia. Była wcale nieswoją, ożywioną, gadatliwą, ruszającą się nad miarę, gdy pospolitego czasu w domu czasem przez rodzaj lenistwa z krzesła się poruszyć jéj było trudno. Mąż się cieszył zawsze, że taka była wesoła, i nieskończenie wdzięczen się czuł szambelanowi... Rozmowa z razu ogólna poczęła się od temperatury, wprędce jednak przeszła na projekta budowy i ogrodu w Mieczsługach.
Stolnik tak żywo się niemi zaprzątał, że trudno go było oderwać; Czokołd próżno silił głowę, aby jakiś pozór wynaleźć. Jejmość coraz spozierała nań niecierpliwie, wzrokiem czyniąc mu wymówki za jego opieszałość. Nie wiedząc co począć, począł rezydent z powodu zaprzęgu szambelana coś o koniach, a wszedłszy na ten trop i urodziwszy kwestyę, zaprosił dla sprawdzenia jéj gospodarza do stajni. Poszli we dwóch, a byli o kroków ledwie dziesięć od ganku, gdy Teklunia zmieniając ton przysunęła się do nieszczęśliwéj swéj ofiary, i podparłszy się na ślicznéj rączce sposobem wyuczonym z figur XVIII wiekowi ulubionych, jak Muza na lutni lub Geniusz na urnie, zapytała:
— Czy brat myślał o siostrze?
— A! pani... nie było jednéj chwili, w któréjbym myślą jéj był niewiernym... Ale — przepraszam: brat i siostra... zwykli się nazywać po imieniu?
Teklunia niby się zamyśliła, podrożyła trochę... zarumieniła...
— Ja mojego imienia nie lubię — rzekła, nie wiem dla czego dano mi takie pospolite, prozaiczne...
— Wszakże w mocy pani... siostry — dodał szambelan, nadać sobie jakie się jéj lepiéj podoba. Dla mnie byłoby tém większém szczęściem, zwać ją imieniem, które ja tylko jeden... wiedziałbym i otaczał uwielbieniem.
— No, to niech mi brat sam znajdzie to imię... ale ładne... uśmiechnęła się kobieta.
— Nigdy ono dźwiękiem nie wyrazi jéj wdzięku i uroku — westchnął szambelan... ale jak się pani zda... Astrea?
— Przyjmuję z rąk waszych, dobrze, będę dla was, tylko dla was Astreą... A wy?
— Ja mam także imię pospolite... Wojciech...
— A pfe! zakrzyczała śmiejąc się Astrea... nie mogę.
— Ale Wojciech po łacinie zowie się Albertem...
— Zgoda na Alberta... Oba imiona od jednéj zaczynają się litery.
— Droga Astreo — cicho szepnął szambelan, wpatrując się w jéj oczy... Marzyłem przez cały ten czas tylko o tém, jak jestem szczęśliwy, że tu gdziem nudów wygnania się spodziewał, szczęście takiéj miłości...
— Jak to miłości? brat i siostra? żywo podchwyciła Astrea.
— Miłości braterskiéj — poprawił się szambelan... Spojrzeli na siebie, słowa się urwały, rozmawiały oczy, a wprędce nie wiem już jak do tego przyszło, poczęły rozmawiać ręce...
Pani po cichu uskarżała się na nieznośne swe życie, potém szeptali z sobą jak brat i siostra coraz poufaléj, i sprzeczali się trochę. Astrea opierała się mocno jakiejś rzuconéj idei, potém dała się przekonać, i nastąpiła zgoda zupełna, a gdy stolnik z Czokołdem wrócili rozognieni rozprawą o wyroście szyi i osadzie oczu końskich, stolnikowa siedziała opodal, i bardzo obojętnie, niemal znudzona opowiadała szambelanowi o Pawełku i jego swawolach. Nie mogło być niewinniejszéj rozmowy.
Zda się zapewne niejednemu czytelnikowi spoufalenie to pięknéj pani z emigrantem stołecznym trochę dziwném i za pośpieszném. Namby się ono też wydawało nienaturalném, ale było w ówczesnych obyczajach wiejskich. Mówiono tyle o sposobie życia i kochania w stolicy, iż pięknym paniom zdawało się, że naśladują stołeczne formy taką napastliwą zalotnością, zastosowują się do powszechnie przyjętéj mody. Obawiały się przesadzoną skromnością wydać parafiankami. Żadna z nich, najpłochsza nawet, z wieśniakiem nie byłaby tak łatwo poufałą, ale dla dworaka chciała się okazać — na wysokości wieku... W bardzo wielu nawet razach pozory gorsze były od rzeczywistości; potępiano postępowanie w rzeczy niewinne, a naumyślnie chlubiące się zepsuciem. Tylko poważniejsze niewiasty umiały się oprzeć temu wpływowi mody, i narazić na śmieszność nawet, a nie skazić pozorem lekkomyślności.
Szambelan doskonale zrozumiał swe położenie i pobudki pięknéj pani do pochwycenia go za serce; korzystał też nadzwyczaj umiejętnie ze sposobności spędzenia chwil kilku przyjemnie, nie zapuszczając się myślą w następstwa, jakie to mogło pociągnąć za sobą. Znajdowanie się stolnika, jego dobroduszność i przyjacielskie usposobienie ułatwiało niezmiernie stosunek z Astreą.
Ostatnia część rozmowy brata i siostry wprzód nim dojrzeli powracających ze stajni, w zbliżeniu wielkiém prowadzona, musiała być bardzo tajemniczą, obróciła się bowiem w szepty, a potém nagle pani stolnikowa odsunęła się bardzo zręcznie, szambelan twarz ułożył obojętną i rozmawiali o Pawełka swawoli. Temat ten dozwolił przybyłemu mężowi wnijść zaraz in medias res, i obszernie rozgadać się o niezwyczajnych przymiotach ukochanego dziecka, jego rozumku, jego dowcipie, dobrém sercu i charakterze. Matka milczała, szambelan udawał, że dzieci bardzo lubi, a w istocie ich nie cierpiał. Miał nawet zwyczaj mówić w gronie poufałém, że z niedorosłych istot znośne mu są tylko kurczęta, ludzi zaś woli gdy już ludźmi są w istocie. Ale na ten raz musiał dzieci kochać, należało to do roli jego, nie dla matki, ale dla ojca; Teklunia bowiem choć czasem dusiła czułościami Pawełka, popisując się z macierzyńskiém sercem, większą część dnia wolała go widzieć za drzwiami.
Z toku nowéj rozmowy przyszło do stosunków familijnych.
— Jest to bardzo piękny zwyczaj u nas, odezwał się szambelan: że my wszyscy szukamy przy znajomości węzłów, które wszystkie niemal rodziny z sobą wiążą. W ten sposób cała nasza gromadka jest jakby jedną wielką rodziną. Zaraz też, mając przyjemność bliżéj poznać państwa, szukałem w pamięci, czyby nas jakie pokrewieństwo nie zbliżało. To wiem, iż z familią Piętków pani dobrodziejki jesteśmy skolligaceni; co się tycze pańskiéj, bodaj czy nie przez Szarzyńskich.
— A tak! niezawodnie, śmiejąc się i z duszy radując a za ręce ściskając dorzucił stolnik.
— Ojciec mój, mówił szambelan daléj, przypominam to sobie, miał zręczność nawet służyć czcigodnemu rodzicowi pańskiemu i dopomódz do ukończenia o to nieszczęśliwe nabycie Ćwikłów, które tyle utrapień ich kosztowało.
Czokołd spojrzał i ucha nadstawił.
— Nie nazywam ja nabycia tego nieszczęśliwém, rzekł Kobyliński, i owszem, Ćwikły moje paradne są, tylko to prawda, że z upartym Krajewskim do ładu o nie przyjść nie było można. Musiał je sprzedać, a rozpaczliwie się przy nich trzymał i on, i potém godny synalek jego, który nam dojadł wiele...
Czokołd patrząc na stolnika uśmiechał się dziwnie, na twarzy jego malowała się jakby radość jakaś niewytłómaczona. Wtém piękna pani przerwała, dobadując się o pokrewieństwo z Piętkami, i na tém się już skończyło...
Szambelan wkrótce potém odjechał, zapowiadając, że jak tylko się nieco urządzi u siebie, aby mógł godnie przyjąć miłych gości, zaprosi oboje stolnikowstwo na podwieczorek. Cieszym bojąc się swéj pani, spojrzał ku niéj, a przekonawszy się, że nic przeciw téj wycieczce nie miała, przyjął myśl z widoczną pociechą.
Po odjeździe sąsiada, Czokołd pod pozorem znużenia podróżą, wybrał się zaraz do oficyn, a pani tyle nań była niezwyczajnie łaskawą, że mu tam nawet chciała posłać wieczerzę, czego on jednak nie przyjął. Mimo zmęczenia, całą prawie noc przechodził po pokoju, a nad ranem nierozebrany rzucił się na łóżko.
Stolnik, który posłuszny żonie od roku już musiał osobno zamieszkać w drugim rogu domu, co mu nadzwyczaj było przykro, sam położywszy spać najukochańszego Pawełka, z westchnieniem pociągnął do sypialni kawalerskiéj. Tu przyszli mu jeszcze zdać sprawę z gospodarstwa ekonom, pisarz, gumienny, i bardzo zręcznie odegrali swą rolę, tak, że poczciwemu stolnikowi zdawać się mogło, iż robotę nazajutrz zadysponował. Po ich odejściu został tylko stary sługa, Gomółka, szlachcic, który niegdyś był u ojca stolnika, a teraz nie wiele sam robiąc, domem zarządzał w Ćwikłach. Był to rodzaj marszałka dworu, a razem przyjaciela, któremu wszystko było wolno, który gderał na stolnika za dobroć jego, dawał mu rady i postępował sobie z nim po trosze jak z dziecięciem. Gomółka nie lubił saméj pani, ale się z tém uchowaj Boże nie wydawał; czuła jednak instynktem stolnikowa, że miała w nim skrytego nieprzyjaciela. Każdego niemal dnia gdy chłopiec pana rozbierał, Gomółka przychodził, suknie składał, chłopaka musztrował, meble trochę przesuwał, a z kładnącym się do łóżka pogawędził. Stolnik wiedział, że miał w nim dobrego, uczciwego doradcę. Gomółka rodziny nie miał, niezależny był, bo w sąsiedniéj wsi miał kawałek zastawu, mógł sobie żyć spokojnie na swojém, ale nałogowo przywiązany do stolnika, którego inaczéj nie nazywał, tylko paniczem, albo panem Lambertem, wisiał tu przy dworze, choć mu nieraz dokuczyło.
Stolnik był w bardzo dobrym humorze. Gomółka pochmurny i zamyślony. Chłopcu się dostało za to. Śpiewając kładł się do łóżka pan, a sługa stał z rękami w kieszeniach u pieca, zasępiony.
— Co ci to, mój drogi? tyś coś nie swój? zapytał stolnik.
— Nic mi nie jest, starość jak wieczór zwykle chmurna.
— No — a ja aż śpiewam, takem rad, mój Gomółko — nudziliśmy się tu strasznie na wsi, szczególniéj pani — Pan Bóg na nas wejrzał, mamy z kim pogadać i żyć. Na raz i rezydent i sąsiad.
Gomółka zmilczał, stolnik nań popatrzał, ale z twarzy nic się nie domyślił.
— Cóż ty na to?
— A no — nic — co mnie do tego?
— Jakto? jakto? masz prawo i obowiązek gadać...
— Albo się to na co zdało?
Gomółka milczał.
— Mówże, mów! widzę, że coś masz na sercu.
— No — nic — nic! ale ani mi rezydent ten, prawdę rzekłszy, nie przypadł do smaku, coś mu źle z oczu patrzy, ani ten wyelegantowany fircyk. Co to za towarzystwo dla pana? Ten pan, jak on się tam zowie? Czokołd (bo i nazwisko dobrał sobie niczego), chodzi jakby trupa na sumieniu nosił, a szambelan... e! e!
Przerwał Gomółka i ręką machnął.
— Ja wiem, rozśmiał się stolnik, ty peruki i harbejtla[2] nie lubisz...
— A no, pewnie, bo gdzie kto widział ogon u głowy? ale mniejsza o to... człowiek podobniejszy do przebranéj kobiety, niż do mężczyzny...
— Tak, ale uprzejmy i dobry...
Gomółka ręką machnął.
— I jejmość bawi... rzekł stolnik.
— Jakby pani nasza potrzebowała, aby ją takie fircyki bawiły! — E! e! Na miejscu pańskiém nie bardzobym go do domu nęcił... bo to wiatr zawsze brudu do kąta naniesie...
— Ale dajże pokój! co! co!
Gomółka zwrócił rozmowę.
— Ten drugi znowu... to jakby się od szubienicy oderwał...
— Ty dziś jesteś w fatalném usposobieniu.
— A no, może, to i dobranoc — rzekł Gomółka... Stara głowa... jak stara ruina, zwykle po niéj widma chodzą...
Pokłonił się i wysunął.
Chociaż pan Czokołd nie obiecywał się na długą rezydencyę w Ćwikłach i właściwie przybył tu tylko w odwiedziny, a miał krótko zabawić, po pewnym czasie jednak o wyjeździe już słychać wcale nie było. Cicho i bez umowy rzeczy się same tak składały, że chwilowy gość zasiadł niby rezydent stały. Stolnik mu był rad, chociaż właściwie szlachcic na takiego podręcznego przyjaciela stworzony nie był. Brakło mu jednego z pierwszych warunków: gotowéj zawsze wesołości i pogodnego czoła; zasępiony był, chmurny, a jeśli mu się trafiały wybryki wesołości, to jakiéjś niezdrowéj, niemiłéj i prawie strasznéj. Mimo to poczciwy Cieszym lubił go, może dla tego, iż go żałował, a co dziwniejsza, lubiła go pani stolnikowa, i ilekroć sam na sam z sobą mówili, broniła go przed mężem. Przypisywał to jéj anielskiemu sercu. Szambelan, teraz stały i najpoufalszy przyjaciel domu, szanował go wielce także; za to domownicy począwszy od Gomółki, nie znosili.
Niezawadny był wcale, bawić go nie było potrzeba, wprawdzie i użyć do niczego nie mogli, ale można się było oń nie troszczyć. Jechał lub szedł w las ze strzelbą albo bez niéj, czasem go cały dzień nie było, do przekarmienia nie był trudny, o nic nie prosił — czegoż chcieć więcéj? Po parę dni niknął jak w wodę wpadł, nie opowiedziawszy się i nie tłómacząc co robił, niekiedy po kilka dni bawił u szambelana. Znajomości nowych w sąsiedztwie wystrzegał się zresztą. Parę razy nawiasowo wspomniał, że powinienby na Spiż powracać, a potém znowu jakoś milczał. Stolnik ani namawiał, ani odmawiał, trzymał się neutralnie. Tak czas płynął, a płynął nader szczęśliwie, gdyż czego nigdy nie bywało, prawie od przybycia Czokołda, domowe pożycie stolnikowstwa stało się daleko spokojniejsze, milsze niż kiedykolwiek bywało. Teklunia była w dobrém usposobieniu, nie miała napadów złego humoru, wyglądała pięknie, była zdrowa, a stolnik nie szukając przyczyn téj szczęśliwéj zmiany daléj, przypisywał ją bytności świadka, którego się stolnikowa wstydziła, a równie i ożywionemu teraz więcéj domowi.
W istocie Ćwikły stały się daleko przyjemniejszym pobytem niż dawniéj. Szambelan sam szukając rozrywek, wymyślał je dla drugich bardzo zręcznie. Zapraszano się na podwieczorki do lasu, na przechadzki, na wyprawy czółnami po rzece i stawach, na polowania i wycieczki. W domu czytywano teraz, co dawniéj nigdy się nie trafiało. Grodzki miał piękny talent deklamacyjny, a że grywał w stolicy w teatrach amatorskich, czasem piękniejsze role z francuzkich dramatów powtarzał. Teklunia także zażądała spróbować gry dramatycznéj, i pokazało się, że role namiętne odgrywała jeśli nie z wielkiém wykończeniem, to z nadzwyczajném uczuciem. Stolnik na wszystkich świętych się zaklinał, że pod słońcem większéj nad nią nie było artystki. Miał może słuszność.
Smutna tylko była rzecz, że mimo usłużności, uprzejmości, nadskakiwań szambelana, Teklunia była systematycznie z nim kapryśna, nie zbyt grzeczna, i jakby złe humory spędzić na kimś zmuszona, obrała go sobie za pacyenta, znęcała się nad nieborakiem. Mąż jéj czynił uwagi i starał się o to, aby dlań była delikatniejszą, ale to nic nie pomogło. Szczęściem znowu szambelan, którego już w domu wszyscy, nie wyjmując Pawełka, „szambusiem” zwali, taki był dobry i łagodny, iż się wcale tém obejściem nie obrażał, nie smucił i znosił je z wielką umysłu pogodą. Nie było w początku tygodnia, żeby nie przyjechał parę razy, potém bywał przez dzień, potém znowu rzadziéj i mniéj regularnie, ale w ogóle bez ceremonii i w różnych dnia godzinach. Sama pani tak nabrała gustu do deklamacyi i książek, iż całe dni z niemi trawiła, ale że jéj Pawełek w domu przeszkadzał, słudzy, wrzawa, mąż nawet i t. p., najczęściéj szła sobie z książką do lasku sąsiedniego i tam chodząc czytała, niekiedy bardzo długo — ba! nawet do zmroku. Stolnik nawykły szanować wszystkie jéj kaprysiki, i na ten był wielce wyrozumiały, obawiał się tylko psów albo zabłąkania, ale pani upewniała, że się nigdy nie oddala bardzo od domu.
Pawełkowi i nikomu iść z sobą nie dozwalała, bo jéj to zawadzało. Jeden Czokołd czasem na tych przechadzkach spotykał ją i mawiał, że panią widział.
Miało się już dobrze ku jesieni, liście zaczynały żółknąć na drzewach, ranki i wieczory coraz były chłodniejsze, dni krótsze, lada chwila też jesienny liść, ten co zające z lasu wypędza, i pięknéj pani groził wygnaniem. Może z powodu nawyknienia do przechadzek Teklunia jakoś stawała się coraz smutniejsza. Czokołd mimo złéj pory liczne także czynił w świat wycieczki.
Nie było już tak dalece mowy o wyjeździe z Ćwikłów, że w przewidywaniu zimy naprawiono piec w oficynie i zaczęto mówić o oknach podwójnych. Tymczasem jednego poranku, cale niespodzianie dowiedziano się, iż szambelan zachorował i przysłał po Czokołda, ażeby do niego przyjechał. Sam stolnik byłby się do przyjaciela wybrał, ale w karteczce prosił i zaklinał chory, aby go nie odwiedzano, że potrzebuje wypoczynku przez dni kilka, a pana Czokołda wzywa tylko dla tego, aby go w niektórych pilnych robotach wyręczył. Chociaż tak na oko nieprzyjazna szambelanowi Teklunia, bardzo usilnie na wyjezdném rozpytywała się rezydenta i kilkakroć troskliwemi opatrzyła go radami. Siadł tedy na koń i pojechał naprost wiadomemi sobie ścieżynkami leśnemi, bo się był dziwnie prędko z miejscowością obeznał, czemu powszechnie się też dziwowano.
W Mieczsługach zastał szambelana w szlafroku, bladego, przed kominkiem, bez peruki, z fizyonomią wielce jakoś zafrasowaną.
Wstał na powitanie gościa, prosił siedzieć, a na zapytanie jak się miał, odpowiedział, że trochę się czuje niezdrowym i zamilkł. Dopiero po długiéj wstępnéj rozmowie przygotowawczéj, jakby zebrawszy się na odwagę, szambelan wstał, i zbliżając się do Czokołda, odezwał się po cichu:
— Pan jesteś człowiekiem doświadczonym i dobréj rady. Życzliwości jego, prawdziwie nie zasłużonéj, tyle doznałem dowodów, iż dziś nie wahałem się wezwać go, byś mi jak przyjacielowi powiedział zdanie swe w bardzo delikatnéj sprawie.
Czokołd skłonił się, okazując gotowość do narad. Szambelan siadł i westchnął podpierając się na dłoni.
— Znasz waćpan dobrodziéj życie moje przeszłe? zapytał.
— A zkądżebym je miał poznać? odparł Czokołd. Pytać o nie byłoby niedelikatnie, a dowiadywać się z boku śmiesznie...
— Sądzę też, iżby tu nikt nie mógł nawet objaśnić o mojéj przeszłości, bo nikt tu jéj nie zna, a nawet ludzie moi niewiele o niéj wiedzą. Zwierzę się panu, abyś lepiéj ocenił położenie moje...
Czokołd znowu skłonił głowę w milczeniu. Szambelanowi szło trudno, namyślał się.
— Sądzę, iż po mém wychowaniu już znać, że je dokończyłem za granicą, począł powoli; następnie ciąglem był przy królu w stolicy. Przyznam się panu, iż ten tryb życia, jaki nasza szlachta prowadzi na wsiach, te barbarzyńskie obyczaje staroświeckie, nie były mi i nie są do smaku. W stolicy, choć od czasu do czasu zjawiał się ciekawy egzemplarz dobrze zakonserwowanego dawnych lat wieśniaka, z całą oryginalnością tradycyonalną, nikło to na tle naszego dworu i społeczeństwa, które jak panu wiadomo, może się dzięki królowi jegomości i jego staraniom do najwykwintniejszych w Europie zaliczyć. Dopiero teraz tu, przybywszy na wieś, rozsłuchując się, przypatrując, widzę jak ogromna różnica wyobrażeń dzieli te dwa różne światy, z których jeden trzyma się uparcie przeszłości, drugi na przyszłość pracuje. Rzecz to na pozór obca życiu mojemu, a przecięż zostaje z niém w ścisłym związku. Skutkiem wyobrażeń, które tu z sobą przyniosłem, nie dobrze pojmując co na wsi godziwe, co możliwe, co przyjęte... znajduję się w położeniu dosyć trudném. Trybem u nas bardzo pospolitym, dla rozrywki, zawiązałem lekki stosuneczek z pewną osobą, a teraz...
— Lekki ów stosuneczek czyby już miał wam zaciążyć? spytał Czokołd.
— O! nie, przerwał szambelan: nie sądziłem w początku, aby on mnie miał tak związać, wplątać i niewolnikiem uczynić. Mówię panu z całą otwartością: żartowałem sobie w duchu z wieśniaczki, mając ją za parafiankę, a całą tę historyjkę za fantazyę jesienną, któréj zima koniec położyć miała, a tu...
— A tu co? śmiejąc się spytał Czokołd.
Szambelanowi jakoś ciężko było się spowiadać, chodził po pokoiku, pół słowami się odzywając, jakby pragnął, żeby słuchacz dobył już reszty.
— Ja nie znałem téj kobiety, dodał.
— A któż może się pochwalić, by kobietę znał? zapytał Czokołd.
— Oderwać się od niéj siły nie mam, porzucić nie mogę, ciągnąć tak dłużéj niebezpiecznie, ona nieostrożna... ja...
— Może się zdaje, że naprzódby też poznać potrzeba intencye drugiéj strony? szepnął szlachcic.
Szambelan zbliżył się, objął krzesło nogami, siadając na niém jak na koniu, i wsparty na rękach, zaczął szeptać Czokołdowi:
— Ona chce, byśmy jechali do Warszawy na zimę...
— Kto! wy? zapytał spowiednik.
— My, to jest wszyscy.
— Nie sami państwo dwoje? dodał pierwszy. Ja zawsze sądziłem, że się to na tém skończy, iż państwo sobie drapniecie po cichu.
Szambelan się zamyślił.
— Niepodobna, rzekł szambelan, teraz niepodobna.
— Dla czego?
— Znowu będę musiał pana nudzić — rzekł szambelan, ale — sub rosa.
— O! sub rosa.
— Widzisz asindziéj, począł cichuteńko już Grodzki — ja... ja jestem potajemnie... żonaty...
— W istocie to komplikuje sprawę.
— Juściż rozwieść się témbardziéj mogę, że ślub był nie zupełnie ważny i skryty, ale co za utrapienie!...
— A żona pańska? spytał Czokołd.
— Cichoż! cicho! chwytając go za rękę, przerwał gospodarz: zaraz to wszystko opowiem... bo już do dna się wyspowiadać muszę... Żona moja, najlepsza osoba w świecie, a przyznam się wam, wielkiem uczynił głupstwo, żem się z nią ożenił.
— Szanowny panie, ironicznie wrzucił Czokołd: ktokolwiek się żeni, zawsze robi niedorzeczność, ale téj choroby rzadko kto uniknie jak ospy. Zresztą stało się...
— Tak, stało się, mówił cicho gospodarz... wzdychając. Pomimo tego majątku, który nie zły jest i coś przynosi, na takiéj stopie jak zwyczaj wymagał, trudno mi się było utrzymać. To życie warszawskie, kto chce być porządnym człowiekiem i na równi stać z innymi, niesłychanie kosztuje. Byłem już zadłużony...
— Prosta rzecz, ożeniłeś się pan dla pieniędzy... wtrącił Czokołd.
— Nie zupełnie, mówił szambelan... Najprzód dodać muszę, że z samego trybu życia mojego to poszło, iż skosztowawszy go zawcześnie, smaku już dość wielkiego nie miałem. Zdało mi się, iż wykochawszy się razy kilka nader gorąco, tragicznie, młodzieńczo, rozpustnie, romansowo, na wszelkie sposoby — już mam tego dosyć.
— Widzisz pan, że gdy serce wypocznie — rozśmiał się Czokołd, — za nic ręczyć nie można.
— No, tak! tak! ale wracam do rzeczy. Wystygły będąc, obojętny, nie wiele już na przyszłość liczyłem, a powiem panu, że dostatki, majątek, zbytek nawet, stały się dla mnie potrzebą, koniecznością. Nudząc się, zacząłem kilka lat temu bywać w bardzo miłym domu księżny... mającéj dwóch dorosłych synów, nie młodéj, nie staréj, wcale zresztą pięknéj jeszcze, choć się zbliżała do pięćdziesięciu, i utalentowanéj. Jeśliś jéj pan nie widział nigdy w życiu...
— Słyszałem wiele o niéj, bo ją znała cała Warszawa, choćby z muzyki i koncertów familijnych... ale jéj nie widziałem.
— To pojęcia mieć nie możesz, jak stara kobieta miłą i ponętną być potrafi, jeśli duszę zachowała młodą.
Czokołd się uśmiechnął.
— Słucham — rzekł krótko.
— Księżna była nad wyraz miłą, łagodną, dobrą dla mnie, nawykłem do tego domu, do jéj głosu, do spokojnego życia wygodnego, którego używałem tu będąc uważany jakby za krewnego... Na myśl mi wszakże nie przyszło, abym mógł czulsze w niéj obudzić uczucie... Przypadek odkrył mi, że tak było.
Księżna przywiązała się do mnie, znalazła też w mém sercu szacunek i przyjaźń. Pobożna i skrupulatna, uważała najniewinniejszy nasz stosunek za grzech... a zamąż ze względów familijnych iść nie mogła otwarcie, boby utraciła i majątek trzymany po mężu, i świetne w towarzystwie stosunki potrzebne dla dzieci. Długo walcząc z sobą, na ostatek oddała mi rękę, związana ze mną będąc ślubem potajemnym. Osobliwsze to było małżeństwo, bośmy nigdy nie mieszkali razem, i trzeba było stosunki ściślejsze osłaniać tajemnicą. A że w Warszawie na wszystko są oczy zwrócone, paplą wiele, potrzebują wiedzieć wszystko i szpiegują przez amatorstwo, łatwo doszli ludzie, że między mną a księżną czuły zachodził stosunek. Nie bardzo to za złe jéj miano, a mnie o tyle tylko, żem wyglądał śmiesznie przy kobiecie o wiele odemnie starszéj a niezmiernie bogatéj, z któréj naturalnie domyślano się, żem korzystał. Najwięcéj pono nastawali na mnie ci, co mi tego zazdrościli. Mogę powiedzieć zresztą, żem był szczęśliwy, bo księżna łagodną, dobrą i wielce do mnie przywiązaną się okazywała. Za to rodzina jéj, nie wiedząc o małżeństwie a bojąc się go, prześladowała mnie okrutnie — doszły skargi aż do króla, który mi ojcowskie czynił wymówki, a przyznać się przed nim nie mogłem. Zaczęto mnie i jéj na wszelki sposób życie zatruwać. Na ostatek szwagier księżny, zawsze rojąc o sposobach, jakiemiby mnie mógł odpędzić, a widząc, że mu się to nie udaje, wpadł na osobliwszy koncept, godny jego charakteru przewrotnego. Wiedział on o jakimś jegomości, w którym się księżna jejmość wprzódy była kochała bardzo, że go aż gwałtem odciągnąć i ożenić musiano. Teraz żonatego, a więc już nie niebezpiecznego dla nich, sprowadzili, aby klin klinem wybić. Bardzo zręcznie poprowadzona intryga, tak się im dobrze powiodła, że dawne amory odświeżyli, a choć księżna skrupulatką była, przez owego niegodziwca potrafili ją tak obałamucić, iż daléj cierpieć nie mogłem krzywdy, jaka mi się działa. Wszakże ująć się o nią nie było sposobu, bom nie miał prawa... Musiałem szukać pretekstu innego, wyzwałem mojego rywala i — zabiłem go w pojedynku.
— A! zawołał Czokołd... to ciekawe...
— Smutne, dodał szambelan, smutne, od śmierci jego bowiem księżna widzieć mnie więcéj nie chciała. Wyznaczyła mi pewną summę, ale zakazała, abym się jéj nie pokazywał na oczy. Zażądałem rozwodu, a tu właśnie otrzymać go było niepodobieństwem, bo małżeństwo tajemneby się wydało, a zdrada z méj strony za zemstę uchodzićby mogła. Zostałem więc związany sumieniem bez sposobu uwolnienia... i jak mnie waćpan widzisz.
— A cóż to panu dziś szkodzi?
— Czyżeś się nie dorozumiał o co idzie? dodał Grodzki.
— Ożeniłbyś się pan?
— Muszę, rzekł szambelan, ona tego wymaga po mnie, przyznać się jéj nie chcę, w jakiém jestem położeniu, a...
— Wcale to nie zabawne, po namyśle począł szlachcic; przecież coś wymyślić należy, a naprzód zyskać na czasie... bo czas wiele znaczy. W sprawach zaś sercowych jak słońce z owocami postępuje czas, zielone dojrzewają, dojrzałe od niego czasem gniją lub schną.
— Ale ja szalenie ją kocham — szalenie i na wieki! zawołał Grodzki. Wiele kobiet widziałem, kochałem się w wielu, żadna mnie tak do siebie nie przywiązała. Ja bez niéj żyć nie potrafię.
— Ile pan masz lat? spytał chłodno Czokołd.
Spojrzeli po sobie.
— Dla czego?
— Bo to strasznie młodo wygląda, coś pan powiedział.
— Ja jestem odmłodzony, jestem do niepoznania... ja... ja ją kocham... ja jestem szalony! wołał Grodzki.
— A ona? spytał posępnie Czokołd.
Na to pytanie szambelan się zarumienił; skromność może nie dozwalała mu wyznać prawdy.
— Ja nie wiem, odezwał się, ale mam prawo sądzić, iż nie jestem dla niéj obojętny.
— Więc cóż?
— Gdybym był swobodny, rozwód i ożenienie, rzekł stanowczo Grodzki; ale ja wolny nie jestem.
— Zyskać na czasie, szepnął Czokołd. Ktoż wie co się stać może?
— Ja wam jako przyjacielowi, któremu ufać mogę, boś mi był w téj serdecznéj sprawie pomocą niemałą, ozwał się Grodzki, wszystko wyznam: my się widujemy potajemnie codzień.
— A ja potajemnie widuję, jak się widujecie, przerwał Czokołd z uśmiechem szatańskim. Przecież stróżuję, aby was stolnik nie zeszedł.
— Nadchodzi jesień, zima, schadzki stają się niepodobieństwem, a one stanowią życie nasze. Ona i ja nie wytrwamy nie widując się z sobą.
— Możesz pan przyjeżdżać.
— Nie, my się musimy widywać bez świadków... Na wsi to niepodobna, kochany panie Czokołd; my musimy jechać do Warszawy. Ja tego projektu nie wniosę, ona go może rzuci, waćpan poprzesz, ja się do niego przyłączę.
— Nie taję wam, że trudny być może, mówił Czokołd. Stolnik ma naturę wiejską, miasto dla niego nieznośne, największą karą byłoby kazać mu tam zamieszkać... ale... uśmiechnął się: jest sposób skłonić go ku temu.
— Dla żony? spytał Grodzki.
— Nie, dla dziecka, szepnął Czokołd. Zdrowiem i wychowaniem Pawełka da się namówić na wszystko.
— Bądźże nam pomocą, odezwał się szambelan gorąco ściskając jego ręce; a jeślibym mógł mu się czém wywdzięczyć...
Szlachcic odskoczył.
— Szambelanie, rzekł, tłómacz sobie moje postępowanie jak chcesz, to ci wolno, ale nie masz prawa posądzać mnie o przedajność i chciwość... Wiem, że zrozumieć mnie będzie ci trudno, nie próbuj więc; ale jeśli chcesz dobre zachować stosunki, nie mów nigdy o wdzięczności i wywdzięczaniu. Ja mam na to sposób, że mi się rzecz ta sama wywdzięczy.
— Jak?
— To moja tajemnica, a téj nie dobędziecie ze mnie... i — dosyć tego, urwał Czokołd. Stolnik jest człowiek miękki, żona, ja i Pawełek, którego nasztyftuję, napędzimy go do Warszawy i pojedzie.
Grodzki mu się rzucił na szyję.
— Ale cóż daléj? rozśmiał się smutnie Czokołd, co daléj?
A widząc, że gospodarz nie odpowiada, począł sam patrząc mu w oczy:
— Nielepiéjże byłoby dobra sprzedać, pieniądze zebrać, kobietę namówić i z nią za granicę ujechać? Stolnikby ze wstydu i tęsknoty nieochybnie umarł, a państwobyście się pobrali.
Trąciło to szyderstwem, ale Grodzki znieść je musiał, chociaż widocznie go ubodło.
— Ostatniém więc słowem podróż! zawołał Czokołd. Zgoda — jadę, pomagam i nie mam już tu co robić. Wy, panie szambelanie, wyzdrowiejcie rychło i przyjeżdżajcie do nas. Stolnik tęskni do was. Nie ma poczciwszych kretów nad mężów... natura obdarzyła ich dla spokojności zupełną ślepotą.
— Stolnik się nie domyśla?
Czokołd się rozśmiał.
— On! o to możecie być spokojni... pani zręczna, on poczciwy, świat nasz nie zepsuty, i póki ktoś nie zdradzi, możecie być spokojni.
Po téj rozmowie nazajutrz się rozstali, rezydent wrócił na swe stanowisko, miał krótką rozmowę z panią, i na dzień wyruszył gdzieś na polowanie.


Gdy parę dni w Ćwikłach nie było szambelana, stolnik tęsknił do niego i posyłał zapraszać. Stało się i teraz tak, że dowiadując się nieustannie o jego zdrowie, wreszcie przybycie wywołał. Nadjechał Grodzki nieco bladszy, trochę smutny, i tym razem pani nawet dla niego była grzeczniejsza. Rezydent także z powrotem ze swéj wycieczki już był na miejscu. Rozmowa, jak zwykle w niedobraném towarzystwie biła się ptakiem po klatce, szukając którędyby na swobodniejsze wylecieć mogła pole. Mówiono o przeróżnych rzeczach, nareszcie o stolicy i o bardzo przyjemnym sposobie spędzania w niéj zimy. Szambelan zrobił tę uwagę, iż wszystkie zamożniejsze domy na tę porę zjeżdżają do Warszawy.
— Ja dawno Lambertowi to mówię, odezwała się Teklunia, że mybyśmy mogli też choć raz pojechać zobaczyć tego świata. Znaleźlibyśmy i znajomych i powinowatych, a...
— Moja droga Tekluniu, rzekł stolnik, nie będę taił co myślę, a sądzę, że ci panowie mi nie zaprzeczą, iż mam słuszność. Ludziom bardzo majętnym to się godzi, średniéj fortuny jak my niebezpiecznie. Nawyka się do zbytku i do próżnowania. Kosztu nigdy z góry obliczyć nie podobna, długi się robią... a za długami jakkolwiek zrobionemi co idzie, świeży mamy przykład na niedawnym posiadaczu Ćwikłów, owym szalonym Jasieńczyku Krajewskim, po którym dostaliśmy majątek.
— Dla czego szalonym? gwałtownie przerwał Czokołd, któremu wargi zadrżały.
— Bo był niespełna rozumu i niedobry człek, niedobry. Mojego ojca nękając mało do grobu nie wpędził, zawołał Cieszym.
— A ludzie mówią przeciwnie, rzekł głosem zmienionym Czokołd: że ojciec wasz jego śmierci był przyczyną!
— Ktoż to śmie mówić? odwracając się gniewnie począł stolnik: i pan to do mnie powtarzasz?
Pierwszy raz w gniewie zobaczył rezydent gospodarza; zmierzyli się oczyma, była chwila milczenia, Czokołd widocznie się z sobą pasował, aby chłodnym i obojętnym się okazać.
— Tak ludzie mówią, rzekł ze źle udawanym spokojem.
Gospodarz ruszył ramionami.
— Słuchasz asindziéj lada kogo, co ci brednie prawi. Trzeba było znać tych Jasieńczyków, jak ja ich z powieści ojca znam; ród uparty, zacięty... któremu wszystko dobre, byle na swojém postawić...
— A przecież nie oni, ale wyście, to jest ojciec pański na swojém postawił — dodał spokojnie na pozór Czokołd; wzięliście im Ćwikły i puściliście ich z torbami.
— Ale waćpan nie wiesz, co to nas zdrowia, życia, spokoju kosztowało... my tego jeszcze dziś wydychać nie możemy!! Ojciec i synek ludzie byli obaj siebie godni... Pamiętają ich tu!
Czokołd śmiał się skrzywionemi usty, ale rzekł bardzo łagodnie:
— Właśnie z okazyi ogrodu, dworu... stawów, często słyszę przypomnienia, że to ich pracą powstało...
— Ale myśmy zapłacili! zawołał stolnik — i niedosyć płacić było, prawować się, męczyć... dojadali nam póki ich stało. Szczęściem ojca i synka diabli wzięli...
Czokołdowi oczy jak u kota w nocy zaświeciły krwawo, pokrył je zaraz powiekami i odezwał się cicho:
— To ich już zapomnijcie, wszak ci nie zmartwychwstaną...
— Zapomnieć nie mogę, na ich wspomnienie samo krew się we mnie burzy, począł stolnik — to nieprzyjaciele rodu naszego, i póki stanie Jasieńczyków a Kobylińskich będziemy się jedli... Ja nawet żałuję, że ich nie ma, bobym się mścił za skrócone ojcu życie.
Czokołd się uśmiechnął.
— I uważasz pan zemstę taką za prawowitą? spytał.
— A juściż! Niech sobie księża co chcą gadają, krew za krew, życie za życie... pod tym względem jestem poganin... Użyłbym wszelkich środków, byle ojca pomścić...
Podniósł jakoś oczy na Czokołda, który skrzywiony stał milczący.
— A waćpan co na to? zapytał.
— Ja się cieszę mości stolniku, bo właśnie w téj rzeczy jestem zupełnie zdania pańskiego... Wysoka to satysfakcya... zemsta, gdy się na nią długo czekało i pożądało jéj... Wyobrażam sobie także, iżbym niczego nie szczędził, by jéj dopiąć...
Zamilkli; szambelan tymczasem skorzystał z chwili dla zawiązania żywéj rozmowy z gospodynią w drugim kącie pokoju.
Czokołd powiódł po téj parze oczyma z pewném zadowoleniem, a potém jakby dla przerwania niemiłego przedmiotu, przywołał do siebie Pawełka i wziął go na kolana, bo się z nim chętnie bawił.
— Słuchaj, chłopcze, odezwał się: poprośże tatka, ażeby cię zawiózł do Warszawy, tam to dopiero raj.. zabawek bez miary... heca... teatr, baliki dziecinne... zobaczysz...
— No! no! chłopca mi nie psuj... rozśmiał się stolnik, przechodząc łatwo do wesołego usposobienia.
— To mój najlepszy przyjaciel! krzyknął Pawełek, obejmując za szyję Czokołda... On mnie nigdy nic nie odmawia i takich uczy sztuczek...
— Znać, że własnych dzieci nie miał — rzekł stolnik, bo i takich uczy, które łatwo tragicznie się skończyć mogą...
— Ale cóż znowu! począł Czokołd — ja...
Szczęściem wśród rozmowy nadeszła Teklunia i wrzuciła w nią znowu Warszawę.
— No — Lambercie — jedziemy na zimę...
— Dokąd?
— Do stolicy...
— Ani myślę — co za nagła chętka! zawołał Cieszym — tobym sobie dopiero biedę kupił! Jabym się tam jedném ubieraniem i ceremoniami zamęczył! A cóż robić z Pawełkiem!... ale... dajcie mi pokój!
I zatknął sobie uszy palcami.
— No, to siedzimy na wsi, i ja choruję całą zimę, rzekła stolnikowa: mniejsza o to.
— Ależ boś sobie głowę nabiła! szepnął mąż... Jakżeby ci nie żal było porzucić i dom i sąsiedztwo i naszych miłych teraźniejszych gości... boć przecie ani szambelan, ani kochany Czokołd z namiby się nie wybrał...
Ci obaj zmilczeli.
— E! e! szambelana tybyś Lambertku namówił, bo ja do niego szczęścia nie mam...
— Nie śmiałbym... rzekł gospodarz.
— Wszak roboty zimą się zatrzymają, wtrącił Czokołd, — i ja myślę, że szambelan dałby się wciągnąć...
— A wy? zapytała Teklunia.
— A ja tam po co? pani dobrodziejko, śmiejąc się zawołał szlachcic, już dziś ani ja z miastem, ani onoby się zemną nie pogodziło... ale mógłbym się przydać na coś tu, zastępując stolnika i pisząc mu co tydzień rapporta...
Kobyliński spojrzał nań z rozpaczą prawie.
— I ty bo już bębenka im chcesz podbijać!! No! no! nic z tego... nie pojadę...
— No — a gdyby pani z Pawełkiem, choćby dla wyszukania nauczyciela dla niego pojechała na czas jaki? rzekł Czokołd.
— Tyś dobry do rady, jak Boga kocham! westchnął Cieszym. No! no... dość tego...
Zważywszy, że na przełamanie pierwszych lodów dosyć się zrobiło, dano pokój rozmowie. Po obiedzie wszakże bardzo łagodnie Czokołd do niéj powrócił, zagajając o Warszawie. Sama pani rzuciła okiem na szambelana i wyszła... a Grodzki ujął pod rękę gospodarza i we dwóch puścił się z nim do ogrodu, bo dzień był bardzo piękny jeszcze.
— Mam, rzekł, pewne prawo mówić do kochanego stolnika, jako dobry jego przyjaciel... posłuchajże mnie, proszę... Dla czego się tak znowu bardzo opierasz życzeniu żony? Wiesz, że z kobietami na ten sposób nic dokonać nie można... bo one jeszcze mocniéj przy swojém stoją. Jeśli stolnikowa wzięła do głowy tę Warszawę, puśćcie ją do niéj na jaki czas, najlepiéj się z tego wyleczy gdy spróbuje.
— Macie zapewne słuszność, wzdychając począł Cieszym, ale jakże mnie tu zostać samemu?... a uchowaj Boże, by dziecko zabrała, tobym się tęsknicą zamęczył, a pojechać z nią... druga bieda... Dziecko też zostać tu zemną nie zechce... Słowem...
— Jakto! nie poświęcilibyście się dla żony? wy?
— Na wszystko co chcecie, ale na zimę do miasta... nie. Ja się znam, dodał Kobyliński — żywbym nie powrócił...
Szambelan śmiać się zaczął...
Byliby zapewne dłużéj z sobą mówili o tém, ale Pawełek nadbiegł z oznajmieniem, że goście przyjechali...
— Goście? któż to taki?
— Jakaś pani!
Stolnik poprawił czupryny, i nie wiedząc spełna, ktoby to być mógł, niespokojny wszedł do sali...
W progu zatrzymał się nieco, jakby stojącą przed sobą panię nie zaraz poznał lub wcale się jéj nie spodziewając, zdumieniem był przejęty...
W pośrodku salki, zakłopotana nieco witała się z panią Lambertową, równie zafrasowaną, osoba średniego wieku, młoda raczéj jeszcze, dość ładna, cała w czerni ubrana. Była to dość słusznego wzrostu i poważnéj postaci urocza niegdyś blondynka, ze ślicznemi niebieskiemi oczyma, któréj jeszcze dosyć zostało wdzięku by się podobać... ale najmniejszéj do tego ochoty. Strój jéj był zaniedbany, włosy w nieładzie, suknia z grubéj tkaniny... wyraz twarzyczki smutny...
— Jak Boga kocham... Marysia! zawołał ręce łamiąc Cieszym... Ale cóż to jest! w żałobie!
Przybyła zbliżyła się do gospodarza z wyrazem wielkiego uczucia, ze łzą w oku... z rękami poufale otwartemi, aby mu się rzucić na szyję...
— Tak to ja... to ja! zaczęła płacząc... a ta suknia ci powie, że jestem wdową, i żem przybyła do ciebie bracie, szukać rady i opieki.
— Twój mąż!
— Mój mąż nie żyje! zapłakała kobieta.
— Ja nic nie wiedziałem...
— Byłam tak nieszczęśliwa, tak skłopotana... żem nie pomyślała do ciebie się odezwać.
— Moja Maryniu — przerwał nagle stolnik... poznałaś moją żonę?
— Tak! miałam przyjemność! odpowiedziała cicho przybyła...
— Choć jesteś moją cioteczną, lecz dla serca mego rodzoną — odezwał się stolnik... Tekluniu, proszę cię o przyjaźń dla niéj... O! jakżem ja ci rad!
Na twarzy stolnika w istocie widać było żywe rozradowanie, zapominające o wszystkiém co go otaczało... przeciwnie Teklunia stała z zagryzionemi wargami, patrzała na tę siostrę spadłą z nieba i zdawała się jéj niezupełnie rada. Oczy jéj z męża przechodziły na Marynię, a z niéj na niego... nie umiała się odezwać słowem... Stolnik się za oboje krzątał, i po pierwszém przywitaniu pobiegł w domu z Gomółką rozporządzić, aby pokoje dla przybyłéj przygotowano i aby jéj na niczém nie zbywało. Teklunia milcząca, dumna, zimna choć obowiązkom gospodyni czyniła zadosyć, widocznie rada nie była z tych odwiedzin, które groziły, że się ani kilku dniami, ani tygodniem nawet nie obejdą. Kobyliński zapowiedział zaraz głośno, że kochanéj siostruni nie puści tak łatwo... a ta też się nie wyrywała... Szambelan po kilku grzecznych słówkach, cofnął się zaraz wracając do domu. Czokołd wysunął się do oficyny... państwo zostali sami... Wkrótce wszakże i piękna Teklunia wyszła ze złym widocznie humorem. Rezydent chodził zadumany przed oficyną, gdy na niego kiwnęła jejmość. Z twarzy znać było gniew i oburzenie, które sobie Czokołd tém tłómaczył, że się pani obawiała, aby to jéj projektów nie pokrzyżowało.
Przechadzała się nadąsana po ganku, a zobaczywszy szlachcica, kiwnęła na niego... wsparła się na poręczy ganku i zaczęła rozmowę.
— Jestem zła, ale zła! no!
— Ja to widzę, tylko nie rozumiem czego...
— Ha! no, — jest bo czego! wybuchnęła piękna Teklunia... waćpan bo nic nie wiesz...
— Nie wiem nic...
— Waćpan nie wiesz co to za jejmość ta siostrzyczka cioteczna mojego pana Lamberta?
— Nie wiem...
— Siostrzyczka! siostrzyczka! zaczęła powtarzać namiętnie; a toż mi on się sam przyznał, że się jak opętany w niéj przez pięć lat kochał, i że gdy za mąż poszła, chciał się topić...
Czokołd ręce zatarł jakby z radości, ale minę zrobił smutną.
— E! e! czyżby się to pani obawiała — konkurencyi téj... pani! zawołał szydersko.
— Ja się niczego nie obawiam, ale ja jéj nie mogę cierpieć...
— Dla czego?
— Albo ja wiem?...
— Przecież to pani nietylko nie przeszkadza (tu Czokołd chrząknął, a ona usta zagryzła), ale nawet... na rękę.
— Ja tego nie chcę...
— Rozumiem, szydersko szepnął rezydent: pani wolno wszystko, a on powinien być...
— Zawsze zakochany jak kot, przerwała gwałtownie Teklunia. Tylko proszę tak nie mówić... wolno wszystko — cóż to sobie pan wyobrażasz? ja nic przecie złego nie czynię.
Czokołd śmiejąc się spojrzał jéj w oczy.
— Jeśli się szambelan nawet kocha we mnie, czyż ja temu winna jestem? A w tém niema nic złego. Panu wiadomo, że w Warszawie każda ma męża, kochanka, przyjaciela, adoratora i...
— Ale ja się do niczego nie mieszam... począł się usprawiedliwiać Czokołd.
Teklunia już zapomniawszy snadź o przedmiocie rozmowy, poczęła znowu z pierwszéj beczki.
— Proszę ja pana, co to za bezwstyd... bo wiem, że i ona jego kochała i on ją, a tylko rodzice dla blizkiego pokrewieństwa nie pozwolili... i teraz sama mi tu przyjeżdża na rezydencyę! Niby to ja tego nie wiem, że takie młodociane romanse potém zawsze jak febra wracają przy najmniejszéj zręczności! Ale... ja jéj tu zostać nie dam.
W twarzy słuchającego szatański był wyraz radości i ironii. Zbliżył się do ganku.
— Pani stolnikowo dobrodziejko, odezwał się: o co pani chodzi?... Dla pani najlepiéj, jedź pani do Warszawy z szambelanem, a ich tutaj zostaw, ja będę pilnował.
Twarz Tekluni spłonęła.
— Waćpan jesteś niegodziwy... niegodziwy!...
Pogroziła mu palcem, odeszła i przywołała go znowu.
— Potrzeba ją ztąd wyprawić, ja jéj tu nie chcę.
— Dalibóg, mocno się pani stolnikowéj dziwuję, odezwał się Czokołd; wszak mąż się w pani kocha na zabój! Czego się pani obawiasz? Tyle lat się nie widzieli i nigdy pono nawet piękną nie była. Co ona szkodzić może?...
— No, ale jéj tu nie chcę, zakończyła odchodząc Teklunia.
Czokołd śpiewając pociągnął się do oficyn, był wesół, oddychał wolniéj, promieniał, a że potrzebował snadź rozmyślić się dobrze, wziął konia i pojechał w lasy.
Tymczasem po raz pierwszy od pobrania się stolnikowstwa, zaszła między nimi scena małżeńska z rodzaju tych, które po sobie niemiłe zostawiają wspomnienie.
Gdy się już spać wszyscy rozeszli, Cieszym wedle zwyczaju poszedł dać dobranoc żonie. Przyjęła go ponuro, kwaśno, widocznie z jakimś złym humorem.
— Co tobie?
— Nic.
— Chora jesteś?
— Nie.
Przeszła się po pokoju.
— Waćpan się nie domyślasz?
Kobyliński już z tego nieszczęśliwego waćpana domyślał się czegoś złego.
— Nic się nie domyślam...
— Powinieneś zrozumieć, że przecie kochana ta siostrzyczka i ja pod jednym dachem długo wytrwać nie możemy.
Cieszym pobladł, ale się zmarszczył. Kobieta nawykła była do posłuszeństwa z jego strony; tym razem czuła, że napotka opór.
— Nie rozumiem, rzekł ponuro stolnik: moja siostra w moim domu ma prawo być póki zechce, nie spodziewam się, żeby jéj żona moja tego chciała zaprzeczyć.
— Siostra! siostrzyczka! wybuchnęła nagle Teklunia: przecieżeś mi waćpan sam się przyznał do tego, żeś się w niéj kochał i chciał topić dla niéj.
— Właśnie dla tego, żem się przyznał do tego, możesz być spokojną, odparł poważnie mąż. O mojém przywiązaniu nie wątpisz...
— Wątpię, jeśli ją tu zatrzymasz, przerwała kobieta.
— Nie mam na to rady, bo że ją zatrzymam to pewna, dodał stanowczo stolnik. Przetrwam te burze i dąsy... i zważać na nie nie będę.
Po raz to pierwszy w życiu dobroduszny, łagodny, posłuszny mąż pięknéj Tekluni śmiał podnieść głos z taką pewnością siebie i oświadczyć, że postawi na swojém. Przez chwilę też piękna pani stała niema, zdziwiona, nie dowierzająca uszom swoim; zbladła z razu, potém rumieniec począł występować na twarz, która się oblała krwią, oczy się zapaliły, piękne jéj rysy nabrały wyrazu srogości prawie dzikiéj. Lambert spojrzawszy na nią, odstąpił krok, nie mówiąc słowa. Straszny ten gniew wyraził się naprzód w sposób bardzo oryginalny, Teklunia rozdarła chustkę, którą trzymała w ręku. Stolnik ochłódł.
— Daj‑no pokój, rzekł powolnie: nie masz czego się tak zapalać; mnie żadne amory teraz nie w głowie. Kobieta nieszczęśliwa, owdowiała, potrzebująca opieki, którą rodzina mężowska chce pokrzywdzić, mam dla niéj obowiązki i te spełnić muszę.
— A ja... a ja... będę musiała patrzeć, cierpieć, znosić.
— Patrz asindźka, odparł mąż, to nie będziesz potrzebowała cierpieć ani znosić, bo tu do widzenia zdrożnego nic nie będzie.. jest mi siostrą i nic więcéj.
Snadź pani stolnikowa wiedziała z własnego doświadczenia, że takim stosunkom braterskim nie bardzo dowierzać można, gdyż ją to wcale nie uspokoiło.
— Jeśli ona tu zostanie — ja wyjadę, odparła.
Stolnikowi łzy się w oczach zakręciły.
— Tekluniu! zawołał wracając do swego charakteru, składając ręce i modląc się do niéj: czyż ty nie widzisz, nie wiesz, jak ja cię kocham?
Teklunia twarz odwróciła, łagodność męża dodała jéj odwagi.
— A pięknie kochasz! krzyknęła. Ślicznie kochasz! Cóż to za kochanie, kiedy tego co ja chcę nie robisz?
— Bo nie mogę, rzekł stolnik.
— Dać jéj radę i odprawić.
— Tekluniu! prosił mąż.
— Im bardziéj się waćpan upierasz przy tém, zawołała żona, tém ja przy swojém mocniéj stać muszę. Widać, że się dawne uczucie zachowało.
— Krzywdzisz mnie, szepnął stolnik, krzywdzisz ją...
Odwróciła się tyłem stolnikowa, wsparła na rękach obu o stół i wyrzekła stanowczo:
— Między mną a nią trzeba wybierać.
Kobyliński pomilczał chwilkę.
— Nie rozumiem, rzekł, co ci jest, ale gdy mam do wyboru pomiędzy kaprysem kobiety a obowiązkiem sumienia, wybieram ostatni. Dobra noc!
Dopiero po stuknięciu drzwiami zerwała się Teklunia z siedzenia, i rozpuściwszy włosy, poczęła wzburzona chodzić po pokoju.
Mąż smutny powrócił do siebie, tu na niego czekał Gomółka z rozpromienioną twarzą; zdziwił się widząc pana tak strapionym. Nie rozumiał tego.
— A co, panie stolniku? odezwał się po chwili nie czekając już, żeby chłopiec odszedł: a co? a co? czy nie jest to błogosławieństwo boże, iż nam tu panna Maryanna... chcę mówić pani Duńska przybyła? Jakem ją zobaczył, rozpłakałem się, mój Boże!
Stolnik dał mu znak, aby zaczekał aż chłopak precz odejdzie, i odprawiono go zaraz. Gomółka jak z dzieckiem własném zwykł był rozmawiać ze stolnikiem.
— Czegoż to pan taki nasępiony? zapytał Gomółka.
— Ot, dzieciństwo, cicho rzekł Lambert: wyobraź sobie Gomółko, jéjmość mi z tego powodu się dąsa, a uchowaj Boże dorozumie się tego Marysia, ucieknie.
— Co? jéjmość? zdziwiony spytał sługa.
— Jéjmość powiedziała, że jeśli ona zostanie tu, wyjedzie.
Gomółka zamyślił się, wąsem pokręcił, czuprynę pogładził, i ledwie dosłyszanym głosem szepnął:
— Puszczaj jegomość, puszczaj, nie bój się, wróci, dalipan wróci.
Jakoż się już więcéj nie rozgadywali.


Nazajutrz przy śniadaniu oświadczyła stolnikowa kwaśno, że matka jéj chora, że od niéj odebrała wezwanie pilne, i że na parę godzin wyjechać musi. Ubrała to postanowienie wyjazdu jakoś tak przyzwoicie, że ujść mogło, a przybyła Marysia nadto miała trosk własnych, aby cudze uczucia zbyt badać była skłonna. Stolnik zmilczał. Kazano konie zaprzęgać. Czokołd zobaczywszy je, poszedł chyłkiem spytać kto i dokąd jedzie? Powiedziano mu, że pani; ucieszył się. Nie czekając obiadu, z lekka pożegnawszy gościę i męża, Teklunia wsiadła do powozu. Całą drogę rozmyślała nad swém położeniem, znalazła je nieznośném, siebie najnieszczęśliwszą z kobiet, wypłakała się przez drogę nad tą dolą, i gdy naostatek pod wieczór powóz stanął u wrót znanego nam dworu starościny, oczy miała czerwone i najmocniejsze przekonanie iż pod słońcem nie było istoty skazanéj na straszniejsze losy.

Do dworu starościny, nawet własnéj jéj córce przystęp był wzbroniony wprost, ulegał on formalnościom pewnym. Powóz żaden nie zajeżdżał w dziedziniec, stawał przed bramą, chłopak biegł po podstarościego, który wychodził, gościa przyjmował i szedł do pani z oznajmieniem i pytaniem czy go chce widzieć.
Z téj twardéj reguły nie była wyjęta pani stolnikowa; parę razy nawet gdy trafiła w dni postne, wcale jéj nie przyjęto, popasać musiała w karczmie lub spocząć w oficynie, w któréj był rodzaj foresteryum, i wracać z niczém do domu. Tym razem gdy przystąpił do karety podstarości, wychyliła się ku niemu zapłakana Teklunia, i głosem błagającym odezwała się do niego:
— Proszę was, bardzo proszę, powiedzcie matce méj, że ja w nadzwyczaj ważnym interesie widzieć się z nią muszę. Mój drogi panie podstarości, bardzo pana proszę... powiedz, że koniecznie potrzebuję się zobaczyć.
Stary się popatrzał, mruknął coś i odszedł. Dobry kwadrans minął, nim powrócił z odpowiedzią, iż starościna kończy nabożeństwo nowennowe i za kilka minut wyjdzie do sali.
Pieszo wyszedłszy pani stolnikowa, przeszła powoli do dworu.
Usiadła ledwie w sali oczekiwać na matkę, gdy cicho, powoli, stąpając kroczkami ostrożnemi z pobocznych drzwi wyszedł podżyły mężczyzna, którego ubiór zdradzał osobę duchowną, chociaż krojem zdawał się zbyt oznaczonéj formy unikać. Mały, przygarbiony, nieco chudy, suchy, żółty, delikatny, człowieczek ów miał minę uśmiechniętą, dobrą, serdeczną, pokorną, ręce zacierał, oczka mu się małe uśmiechały, usta także. Widocznie chciał się okazać tak nieszkodliwym i niemogącym wzbudzić najmniejszéj obawy, tak maleńkim, iż go o większy od jego wzrostu wpływ w tym domu posądzić nie było można. Był to znany już pani stolnikowéj dyrektor sumienia jéj matki, ojciec ex­‑jezuita Ksawery, potomek dawnéj rodziny, człowiek niegdyś znany w świecie z życia świetnego i roztrzepanego, dziś wielce sławiony ze świątobliwości, kaznodziejskiego daru i pobożności ascetycznéj kapłan... Wielkie te przymioty, które mu zjednały wziętość, wpływ i znaczenie w zakonie i na świecie niemałe, były tak osłonione, tak niewidoczne na pierwszy rzut oka, iż trzeba było dłuższego pożycia, aby je w nim odkryć. O. Ksawery nie szedł nigdy przebojem, ani nawracał siłą; znając wszystkie słabostki natury ludzkiéj, wślizgał się powoli w człowieka, ale raz go objąwszy, opanowywał na zawsze. Nie raziło go i nie przestraszało nic, ani bezbożność jawna, ani jawne grzechy człowieka, badał go, uśmiechał się, ostrożnie zapuszczał sondy w głębiny duszy, a gdy znalazł mieliznę w niéj, rzucał w nią kotwicę, któréj już żadna burza wyrwać nie mogła. Cierpliwości niewyczerpanéj, polował na ludzi jak drudzy na zwierzynę, z umiejętnością wprawnego strzelca, który się ze strzałem nie śpieszy, ale wziąwszy na cel nie chybi nigdy. Majątek i położenie pani starościny, czyniły ją zdobyczą wielką, pożądaną dla zakonu, który skasowany, nigdy w zmartwychwstanie swe nie przestał wierzyć.
Z tego powodu umieszczono go w tym domu, a że sumienie, nad którém dozór był mu powierzony, wymagało nadzwyczajnéj pilności, O. Ksawery pozostał przy niém na czujnéj straży. Nikt nie mógł być do stolnikowéj dopuszczony bez jego zezwolenia i bez poprzedniego wybadania. Widzimy, że nawet rodzona córka nie była z tego prawidła ogólnego wyjętą.
O. Ksawery zbliżył się z takim wybuchem nadskakującéj grzeczności, że można go było wziąć za najserdeczniejszego przyjaciela stolnikowéj, która lękała go się niezmiernie.
— Czcigodnéj pani... stopki uniżenie całuję... Cóż to za szczęśliwe zdarzenie ją tu sprowadza! Nie wątpię, że nasza święta a zacna starościna niezmiernie będzie uradowana.
I z uśmiechem, podnosząc oczy do góry, dodał ręce złożywszy:
— Tak pobożna! tak przejęta uczuciem miłości bożéj, iż dla praktyk religijnych o całym zapomina świecie... I dziś prawdziwie nie wiem, zdaje się, że przypada nowenna... a w te dni... ale nam to zaraz zapewne oznajmią. Skończył szeptem cichym, siadł przy stolnikowéj milczącéj i z wolna rozmowę zawiązać się starał.
— Pani zawsze mi ślicznie wyglądasz... zdrowie to wielki dar boży. Spodziewam się, że chłopaczek także ma się dobrze... Pan stolnik też?...
— Dziękuję ojcu, zdrowi wszyscy...
— Pani się stęskniła do starościny. O! to się pojmuje! I jéj też serce do rodziny się wyrywa, ale sobie zadaje umyślnie prywacyę tę... aby co dla niéj najmilsze, tego się dobrowolnie pozbawiała... To powód dla którego często miesiącami całemi państwa nie widuje... a im więcéj na tém cierpi, tém mocniéj się do tego postu serca przywiązuje...
— W istocie, bardzośmy się dawno nie widziały...
— A! jakżeby to źle było... gdyby się pani dziś choć na chwilę widzieć nie mogła!
— Ale nie sądzę, żeby mnie to spotkało.
— Nie wiem! nie wiem! w tych rzeczach nie zwierza się starościna nawet spowiednikowi... ja nic nie wiem. W każdym razie tylko życzyłbym nie długą prowadzić rozmowę... Czy pani ma co szczególnego o czém by chciała?... Cicho wsunął O. Ksawery.
— O! nie! o sobie mam tylko kilka słów do powiedzenia...
— Nie zechce jéj pani martwić! zapewne nic złego?
— Nic... nic... szepnęła stolnikowa; tak... chciałam rady zasięgnąć, pomówić jak z matką...
O. Ksawery dostrzegł, że daléj nie zajdzie, a że do drzwi, które mu się zamykały, nigdy nie pukał, cofnął się, złożył ręce, bo to był ruch mu ulubiony i rzekł cicho:
— O! ja się nie pytam... ja nie chcę wiedzieć! To do mnie nie należy... Ze względu tylko na zdrowie starościny i na spokój jéj ducha, życzyłbym rozmowę uczynić jak najobojętniejszą, ogólną, aby jéj nie draźnić.
To mówiąc wstał, spojrzał na zegarek, szepnął coś o godzinie brewiarza i szybko się usunął. Dopiero po udzieloném przezeń pozwoleniu drzwi się lewe otwarły i weszła czarno ubrana, prawie po zakonnemu, z różańcem u pasa, w czarnym kwefiku starościna. Widząc je obie razem, każdy musiał być uderzony niesłychaném podobieństwem tych dwóch twarzy, z których jedna rozkwitała, druga już zwiędłą była i zeschłą. Ruch, głos mowy, wszystko w nich było jedne... Zdało się, że myśląc musiały wzajem myśl swą odgadywać, tak ta jedna forma cielesna, nie mogła być dwóch natur wyrazem. Wejrzeniem też rozmawiać z sobą mogły matka i córka, choć między niemi teraz różnica stanu ducha była niezmierna: córka walczyła jeszcze ze światem, sercem i wszystkiemi pragnieniami fantazyi, gdy matka dobrowolnie spętana od wspomnień nawet tego boju odwracała oczy... Dla tego niepokojem nabawiało ją widzenie każde córki, bo w niéj czuła siebie i swą przeszłość, a ten żywy obraz przeszłości wznawiał jéj bole.
Starościna na obliczu Tekluni swéj dostrzegła łatwo jakiegoś dramatu namiętnego; serce jéj macierzyńskie uderzyło niepokojem, chociaż dawniéj i teraz więcéj była kobietą niż matką. Chwilami tylko budził się ten instynkt, ta miłość, i wnet nie mogąc sercem owładnąć, ostygała. W młodości więcéj ją zajmowało życie niż dziecię, na starość więcéj pokuta i chorobliwa, budzona ciągle, smagana aby nie zdrętwiała, pobożność.
Uściskały się milczące; mimowoli Teklunia z wielkiéj litości nad sobą, rozpłakała się. Matka zrozumiała łzy, przeczuła zwierzenie jakieś i z sali wzięła ją z sobą do bocznego pokoju.
Kilka pytań obojętnych zawiązało ledwie rozmowę. Teklunia potrzebowała wybuchnąć, a nie znajdowała powodu do nagłego zwierzenia się matce, przed którą chciała wytoczyć swe żale. Dopiero pytanie o dom, o dziecię, o męża, spowodowało łzy, potém skargę stłumioną, nareszcie wykrzyk:
— A! matko kochana, jam bardzo nieszczęśliwa!
To wyznanie wcale nie wzruszyło starościny. Siedziała spokojna, nie śmiejąc nawet pytać o przyczynę nieszczęścia, tak od razu była jéj pewna.
— Mówże mi otwarcie, dziecko moje — co ci takiego?
— Całe życie moje nieznośne, okropne... nie do wytrzymania... Mąż człowiek tak prosty... tak pospolity... alem już nawykła była do jego gminnego usposobienia, do nudów, do pustyni téj, i byłabym je znosiła, gdyby się nie stał grubianinem...
— On! co ciebie tak kocha?...
— On! ruszając ramionami mówiła stolnikowa — w istocie kochał mnie po swojemu... miłością upokarzającą... w któréj nie wiem czy była kropelka uczucia... ale! mama nic nie wie.
— Cóż mam wiedzieć? spytała surowo i zimno matka.
— To jest człowiek zmysłowy, bez serca, i teraz... proszę sobie wystawić, siostrę swą cioteczną, w któréj się kochał niegdyś do szaleństwa, sprowadził mi do domu...
— Miałażbyś go posądzać!
— Ale ja jestem pewna! Ona owdowiała... przybyła, przyjął ją cały rozogniony, a gdym mu uczyniła uwagę łagodną, że to nieprzyzwoicie... wypowiedział mi wprost, że jeśli mi się nie podoba pobyt siostry, mogę wyjechać...
Matka zerwała się z siedzenia.
— Mów mi prawdę! zawołała — ja znam Lamberta, on tego powiedzieć nie mógł.
— Jak mamę kocham, uderzając się w piersi, podchwyciła oburzona córka — jakże? mama mnie nie wierzy! A! to już coś okropnego!
Załamała ręce tragicznie, a głowa jéj na piersi opadła. Starościna zamyśliła się; widocznie odgadywała co ten spór małżeński wywołało, czuła bowiem po sobie, iż coś innego kryć się musiało pod spodem.
— Czy dawno jest ta siostra?
— Parę dni, czy drugi dzień... szepnęła Teklunia; ale ja jéj ścierpieć nie mogę, nie mogę... Ja wyjadę, ja wyjeżdżam... jam mu to zapowiedziała — niech sobie robi co chce.
— Dokądże? badając spytała matka.
— Nie wiem jeszcze... ta wieś okropnie nudna... gotowam pojechać do Warszawy...
Ten wyraz wszystko wytłómaczył starościnie; nie dała jednak poznać po sobie, iż domyśliła się od razu, że coś więcéj nad miasto i spór z mężem ciągnęło do stolicy. Zawsze z siebie biorąc miarę córki, starościna w nastawaniu na prostotę, na gminność, na wieśniaczość Lamberta, dojrzała tego, iż jakiś mniéj prosty, dystyngowańszy, ponętniejszy człowiek musiał do serca zajechać. Nie wiedziała o nikim i o niczém, bo ją córka w ogóle obchodziła mało; spróbowała jednak instynktowo fortelu, i podnosząc na nią oczy, zapytała:
— Ale przecież tego roku nie jesteś tak na wsi samotną — macie kogoś w sąsiedztwie...
Utopiła oczy w córce, a zmieszanie jéj i rumieniec nagły przekonały, że odgadła.
Wprawna w badanie kobiecego serca, dodała cicho od razu, jakby już coś o tém wiedziała:
— Któż to jest taki?
Teklunia bardzo żywo, ze zbytkiem zajęcia i zakłopotania poczęła natychmiast potokiem słów tłómaczenie z zarzutów, które sobie sama chyba czyniła, bo z matki ust nie wyszły.
— Moja mamo, to człowiek bardzo dobrze wychowany, skromny... Lambert go wciągnął sam... On dla mnie zupełnie obojętny... nudzi nas swemi wizytami... Jeśli mamie doniesiono co o nim i o mnie, to zupełnie niesłusznie. On mnie nie obchodzi wcale. Ale proszę mamy, kto tak jak ja nudzić się musi, chwyta pierwsze lepsze towarzystwo...
Starościna słuchała z uwagą, a Teklunia coraz żywiéj papląc, coraz się plątała więcéj.
— Ręczę że ten pan... ale jakże się nazywa? przerwała po chwili matka — bom zapomniała.
— Szambelan Grodzki...
Starościna pomyślała trochę, jakby zbierając wspomnienia.
— Ten twój szambelan, pewno na zimę jedzie do Warszawy?
— Ja nie wiem, wątpię... obruszyła się córka; zresztą na dowód, że mi to wszystko jedno, chciałam jechać z Lambertem, ale gdy dla mnie co zrobić potrzeba... nigdy nie raczy...
Z ustami zaciętemi smutnie słuchała szczebioczącéj starościna... z oczu jéj czytać było można, jakby tęskne wykrzykniki: „Wszystko to było zemną... i jam tém życiem do teraźniejszego przypłynęła smutku...“
Teklunia przestała szeptać, gdy spostrzegła, że matka w myślach zatopiona nie słucha jéj wcale, i milczenie zapanowało na chwilę. Po niém dobył się oddech ciężki z piersi matki i powoli zaczęła:
— Nie mów mi już nic — ja wiem wszystko... Ty się nudzisz, ty się wyrywasz, ty pragniesz żyć... kosztować zakazanego owocu... szukać czego nie znajdziesz nigdzie. Spójrz na mnie: matce przed córką ciężko uczynić to wyznanie, ale ono potrzebne dla dobra twojego... I ja nudziłam się w domu, i mnie sprzykrzyła się dobroć powszednia mężowska i miłość, która się stała chlebem powszednim... Chciałam innéj, pragnęłam namiętności, zmiany, szerszego koła dla oczu i serca... a patrz gdzie mnie to zaprowadziło... do czarnéj téj sukni żałobnéj, do pokuty u ołtarza... Próżno, próżno miotamy się na tym świecie złudzeń, wśród tych mar, które z dala wydają się żywe, a z blizka trupami są... Dziecko moje...
— Mamo droga... ale ja...
Tu rozpłakała się Teklunia i oczy zakryła.
— Ja ci nic nie pomogę i nie poradzę nic — rzekła matka. Pobłażającą być nie potrafię, pomódz do zguby nie dozwala sumienie...
Znowu potokiem wyrazów niewinność swoją usiłowała udowodnić stolnikowa, ale ten najmniejszego nie czynił wrażenia.
— Jeśli sumiennie zaręczyć możesz, że jedziesz bez myśli płochéj, jedź — dodała starościna; ale jeśli szukasz szczęścia na téj drodze... dziecko moje, ja cię zaklinam, zostań, znieś małe przykrości, a nie narażaj się na stokroć straszniejszą dolę.
Rady matki znowu odbiła córka usiłując już zwrócić rozmowę, w któréj czuła się odgadniętą i pokonaną; starała się uspokoić starościnę i zmienić tok myśli, aby się od przykrego tłómaczenia uwolnić. Nie wiele wierząc też w skuteczność rad i przestróg matka zamilkła... Teklunia poczęła mówić o trybie życia, o podróży męża i swém osamotnieniu długiém, potém o zmianie w domu zaszłéj z powodu osiedlenia się szambelana i zamieszkania rezydenta.
Ażeby szambelana zatrzeć, rozwiodła się teraz nad ostatnim, opowiedziała męża wypadek, i bez litości dla człowieka, który życzliwie jéj dopomagał, szydzić zaczęła z Czokołda.
— Żeby bo mama widziała, nawet gdy rezydenta sobie dobierze, to coś osobliwego, bo to stary, zadumany, porywczy jakiś, fantastyk i do tego bardzo zagadkowy człowiek. Wszędzie bywał, zna wszystkich, umie różne języki, a niepozorny, kwaśny i pełen tajemnic. Czasem po całych dniach go nie widać, leci gdzieś konno, i jak nie wiedzieć czego jechał, tak znowu niewiadomo po co powraca...
Snadź opis rezydenta uderzył starościnę, stanęła i poczęła pytać, jak wygląda? Opis fizyonomii Czokołda skreślony przez panią stolnikową był tak wierny, że nie pominął szerokiéj blizny, która przy najmniejszém wzruszeniu na policzku prawym występowała. Starościna słuchała z uwagą, nie zważała córka, że na wzmiankę żartobliwą o téj kresie gdzieś pewnie na sejmiku otrzymanéj... zadrżała i usiłując pokryć pewne wzruszenie, poczęła chodzić po pokoju.
— To prawda, rzekła, że i rezydent jakiś osobliwszy; ale czemuż nie nastaniesz na męża aby się go pozbył?
— Czy mama myśli, że on mnie teraz w czémkolwiek posłucha? Nigdy! zawołała pani Lambertowa. Dosyć, ażebym ja czego po nim wymagała, o co prosiła, iżby tego nie zrobił... Zresztą, dodała, o rezydenta mi nie tyle idzie; co mi tam! Przykry mi nie jest...
— Ale to być może niebezpieczny człowiek... wtrąciła matka.
Lambertowa nie nalegała, bo w istocie żalby jéj było teraz dobrotliwego do zbytku pośrednika między nią a szambelanem, który nie jedno słowo przeniósł i karteczkę. Przeciwnie starościna szczególną wagę zdawała się przywiązywać do tego niepotrzebnego rezydenta, i po kilkakroć do niego zasępiona wracała...
Tak zszedł wieczór cały, a po postnéj wieczerzy, którą dla córki zastawiono, bo starościna była z suchotami, a O. Ksawery nie jadał nic na noc, pobożny dyrektor sumienia ośmielił się przypomnieć spóźnioną godzinę, potrzebę spoczynku i czas jaki zabierze modlitwa... Teklusia wstała, by odejść; a po wysunięciu się O. Ksawerego, który snadź przeczuł, że w téj chwili mógł być zbyteczny, starościna zbliżyła się do niéj...
— Jedź jutro rano, moje dziecko, do domu; ja mam do południa moich nabożeństw i modlitw, więcbyśmy się widzieć i mówić z sobą nie mogły... Jedź, ale... przyszléj mi męża twego, ja się z nim rozmówić potrzebuję.
Słowa te wymówione z powagą, dreszczem przejęły Teklunię... tego sobie nie życzyła wcale, a nie przeczuwała, by to nastąpić mogło, wiedząc jak matka unikała z ludźmi spotkania.
— A! do czegoż się matka ma męczyć napróżno! zawołała. Ja się lękam, żeby Lambert domyślając się skargi, nie wziął mi jéj za złe... Nie! nie! ja już sama dam z nim sobie radę...
— Przyszléj mi go, proszę cię. Bądź spokojna zresztą, że się żadnych skarg z twéj strony nie domyśli. Nadto mi o los i przyszłość twą chodzi, abym pośrednicząc niepotrzebnie oboje ważyć miała... Musi się jednak dla samych interesów widzieć zemną. Tobie tylko jedną dać mogę radę: nie wierz mężczyznom. Twój stolnik prostoduszny jest, ale daleko bezpieczniéj z nim jeszcze, niż z drugimi, co są do zbytku wykształceni i ogładzeni. Wierz mi.
To mówiąc pocałowała ją w głowę i chciała odejść, gdy Teklunia spytała:
— Ale mogęż ja cierpieć tę kobietę?
— Dopóki nic nie masz jéj do zarzucenia oprócz tych swoich przywidzeń, cierpieć ją musisz: moje dziecko...
I tak się rozstały. Ode drzwi matka przypomniała jéj jeszcze:
— Przyszléjże mi stolnika...
Ilekroć ze Ćwikłów wyruszył na tajemniczą przejażdżkę rezydent, zawsze prawie, choć różnemi drogami ode dworu wyjeżdżał, zwracał się ku Murawie; niepostrzeżony najczęściéj dostawał się do domku Gabrysia, i czy jego znalazł czy żonę, przesiadywał tam chętnie godziny całe. Ludzie ci byli mu całém sercem oddani, służyli, karmili, zabawiali, a Gabryś też często naradzał się potajemnie z Czokołdem, który mu i pieniądze dawał, i posyłał, i zdawał się przygotowywać z jego pomocą jakiś krok stanowczy, który oka żony nie uszedł. Magdzia urażona, że jéj nie wtajemniczono, podsłuchywała napróżno, nic jakoś złapać nie mogła, a lękała się, aby pochopny do awantur mąż biedy sobie nie napytał. Kilka razy napiłego trochę Gabrysia usiłowała wybadać nad czém się tak naradzali, po co jeździli, ale nic z niego dobyć nie mogła prócz śmiechu.
— Głupia bo jesteś, co ci w głowie! — mówił do niéj: nie jużci ja tak młody, żebym w biedę jak ćma na świecę się wpędził... Śni ci się, że my między sobą coś mamy. Ach! stary lubi pogawędzić o dawnych czasach, a nie wszystko przy kobietach gadać można.
— No! no! i mnie bo też masz za dudzicę czy co, odparła Magda, żebym ja ci wierzyła? Gdybyście gadać chcieli co nieskromnego, właśniebyś się ty albo on staréj baby wstydził! E! daj‑no pokój! coś wam się śni... a jak potém do kozy wpakują i trzeba będzie łazić ludziom po nogach, a wypraszać z więzienia, dalipan nie pójdę kroku.
Gabryś się śmiał tylko... ale kobiecie strachu z głowy wybić nie mógł. Zwiększył się on jeszcze, gdy spostrzegła, że Gabryś trzy konie tęgie zakupił po cichu, i nie chcąc się z niemi popisywać, trzymał je na paszy w lesie niby cudze, potém znowu się zjawił wóz kuty mocny, a dobrze wiedziała Magda, że tych przyborów za własne pieniądze i na swoją potrzebę mąż, nie mógł dostać. Napadła na niego znowu ale ją zburczał i z niczém odprawił.
Odwiedziny też Czokołda stawały się coraz częstsze. Raz, gdy Gabrysia nie zastał, kobieta postanowiła się z nim rozmówić na dobre. Nakarmiła go, napoiła, i podstąpiwszy do stołu, poczęła śmiało:
— Mój dobry panie — co tu kołować, bałamucić, stękać, kiedy najlepsza prawda prosto z mosta? Powiedzcie mnie, co wy z Gabrysiem konszachtujecie?... bo — ej — żeby ino biedy nie było! Ja jegomości dobrze życzę, a no! mężowi muszę jeszcze lepiéj, bo przez niego żyjemy choć nędznie z dzieciskami. Mój dobry panie... co też myślicie? co wy robicie?
— A no, czysto — nic — rzekł Czokołd. Co bo ci się roi, moja Magdo... zkąd te myśli?
— No — gadaj pan zdrów — kiedy ja czuję, że z czémś się niemal od pierwszego dnia kryjecie. Słuchajże jegomość, dodała siadając na ławie: Ja jestem prosta kobieta, ani tam wielkiego rozumu nie mam, ale Pan Bóg nos dał: czego nie wiem, to poczuję... i taki teraz nic mi z głowy nie wybije, że wy coś namydliliście. A co? nie wielka to mądrość odgadnąć: wam w sercu i w głowie ino pomsta na Kobylińskim i na starościnie; albo na jednego, albo na drugą czyhacie.
Czokołd chciał przerwać, kobieta mu nie dała.
— Słachajże‑no jegomość do końca, potém będziesz już gadał co zechcesz. Otoż tak ja sobie rozkalkulowałam... Chcecie się do tego Gabrysiem posłużyć... Gabryś mały człowieczek, chudzina, ale on dla mnie, w chacie taki drogi i potrzebny, jak największy pan gdzieindziéj. Wy sobie myślicie: co tam, że jeden Gabryś przepadnie!... ale nie! nie — boć ojciec dzieciom — a i jam coś warta, boć przecie boże stworzenie.
— Ale moja Gabryelowa, odparł Czokołd: mylicie się, nic jemu nie grozi, ani ja go użyć myślę do czego. Z wielkiéj troskliwości przywiduje się wam...
Kobieta nań popatrzała i głową potrzęsła:
— Nie — ja co wiem to wiem; nie obciążajcież sobie sumienia nową biedą niewinnego człowieka.
Czokołd ramionami ruszył...
Magda wieczorem płakała w alkierzu, łzy ocierając fartuchem, ale poradzić nie mogła, tylko owe narady stały się skrytszemi i snadź Gabryś gdzieindziéj je na umówioném miejscu odbywał z Czokołdem, bo ten się prawie w chacie nie pokazywał. Nic tedy Magda nie zyskała, oprócz większego jeszcze niepokoju...
Wróciwszy do domu, pani stolnikowa wahała się długo czy męża wysłać do matki; rozkaz był stanowczy; choć się tego lękała, powiedziała mu wszakże, iż matka radaby się z nim widziała. Stolnik przyjął to chłodno i odpowiedział, że pojedzie, ale się nie śpieszył.
Nie bardzo sobie życzył żonę zostawić samą z siostrą, bo się obawiał w czasie niebytności jakiegokolwiek sporu, któryby biedną wdowę mógł wypędzić. Odłożył więc podróż swoją. Stolnikowa zaś z pomocą Czokołda i nagle objawionéj choroby, zaczęła coraz mocniéj nalegać na swój wyjazd do Warszawy. Humor jéj stawał się nieznośnym, nerwy były rozigrane, w domu niepokój ciągły... Najmniéj o nim wiedziała przybyła siostra, bo przed nią starał się Kobyliński biedę swoją ukrywać; ona też była jedyną pociechą w domu dla niego. Z nią długie godziny spędzali, rozmawiając o przeszłości, o krewnych, o rodzinie; a i Pawełek miał się dobrze, bo zyskał w téj nowéj cioci jakby drugą matkę. Nie mając własnych a kochając bardzo dzieci, przez przywiązanie do brata może, od pierwszego dnia przyswoiła sobie Pawełka, który do niéj całkiem przylgnął. Rywalizowali z Czokołdem rozpieszczając dziecię.
Matka, która się niém nigdy nie zajmowała, urażona pierwszeństwem, jakie dawał ojcu, cioci i rezydentowi nawet przed nią, odciągała go od nich napróżno. Charakteru żywego, powagą i gniewem usiłowała odebrać Pawełka, który od niéj teraz uciekał; łajała go, sadzała na pokutę, zamykała w swoim pokoju, i zamiast go przyciągnąć do siebie, ostatecznie zraziła. To ją zniechęciło bardziéj jeszcze do przybyłéj; a że jedyna rozrywka, jaką miała w stosunkach serdecznych z szambelanem, teraz coraz się stawała rzadszą, humor pięknéj Tekluni stał się nieznośnym... Dom dla poufałych szczególniéj i dla sług istném był piekłem. Wszyscy chodzili pochmurzeni; jeden tylko Czokołd zdawał się obojętném na to, albo nawet radosném prawie okiem spoglądać...
Przez parę tygodni rozwijało się to z wolna, aż doszło nareszcie do punktu kulminacyjnego. Piękna pani oświadczyła, że tego życia dłużéj znieść nie mogąc, jedzie do Warszawy.
Mąż się nie sprzeciwiał, zwłaszcza że Teklunia obiecywała poradziwszy się doktora i wyszukawszy nauczyciela Francuza do chłopca, wkrótce do domu powrócić.
Czokołd z niesłychaną gorliwością zajął się wyborem jéj w drogę; dwa czy trzy razy nie wiedzieć po co jeździł do szambelana, przekonał Teklunię, że nie powinna z sobą brać dziecka, słowem rozwinął nadzwyczajną czynność i obojgu państwu dał dowody przyjaźni, usiłując tak wszystko urządzić, aby podróż przyszła do skutku bez zbytnich kwasów i trudności. Po raz pierwszy Kobyliński uznał cenę tego nieoszacowanego człowieka, który nadzwyczaj zręcznie umiał się obejść, szczególniéj z kobietami.
Przed wyjazdem stolnikowéj, naznaczonym na jakąś niedzielę, we środę nadjechał szambelan z pożegnaniem. To słowo wymówione z razu jakoś dziwnie poruszyło stolnika.
— Jakto! z pożegnaniem? zapytał — co to ma znaczyć?
— To znaczy, kochany sąsiedzie nic innego jak utrapienie. Wczoraj odebrałem wiadomość o niebezpiecznéj chorobie stryja, który mieszka w Sandomierskiém, i dziś, zaraz wyruszyć muszę, bodaj na całą noc, aby go przy życiu zastać.
Cieszym aż ręce załamał.
— Otoż to losy! zawołał — otoż to losy! a ja pocieszałem się, osierocony będąc przez żonę, która do Warszawy mi się nagle wybiera do doktora, że z waszego sąsiedztwa korzystać będę.
— Jakto! pani stolnikowa wyjeżdża? zapytał szambelan.
Ta zarumieniła się z lekka, ale zręcznie twarz kryjąc, odpowiedziała, że jedzie w istocie, choć nie na długo.
Pan Grodzki rychło się jakoś wysunął... Do niedzieli dom cały był do góry nogami, bo się piękna pani wielce nieumiejętnie wybierała w drogę, nie wiedząc sama co ma brać a co zostawić. I choć pobyt miał być krótki, chętnieby z sobą powiozła połowę przyboru domowego.
W wigilię dnia wyjazdu, gdy Cieszym z Pawełkiem i siostrą bawił w salce, rozgadawszy się o lepszych czasach, a Czokołd stał pod piecem z rękami w tył założonemi zadumany, w progu ukazała się Teklunia i mrugnęła nań, aby szedł za nią. Wprowadziła go tak aż do swojego pokoju...
— Szambelan wyjechał?
— Natychmiast, szepnął Czokołd, i przebrany czeka na drodze, ludzie i konie nieznajome, może być pani spokojna, że nikt nie pozna...
Teklunia dała mu znak, aby milczał... nie chciała z nim więcéj mówić o tém, była niespokojna i zakłopotana. Rzucała się w otchłań dobrowolnie, namiętnie, a mimo to w chwili gdy krok stanowczy uczynić miała, jakaś tęsknota do dziecka, do domu, do tego spokojnego życia, które wczoraj jeszcze zdawało się jéj nieznośne, serce uciskała. Łza dobywała się jéj z oczu.
— Pilnuj pan mi ich, zawołała: ja, mimo jéj świętości, tę kochaną siostrzyczkę posądzam. Mój Lambert jest w ciągłych czułościach.
Czokołd pokiwał głową.
— Ale cóż to panią obchodzi?
— I bardzo! zawołała tupiąc nóżką; ja tego nie chcę, on powinien kochać się we mnie.
— Nawet gdy pani...
— Cóż, pani? co! pani! przerwała stolnikowa: waćpan śmieszny jesteś... W tém nie ma nic złego, to przyjaźń jest tylko, to uczucie najniewinniejsze... ale ja jestem już tu śmiertelnie zanudzona, i mnie się choć rozrywka należy.
— No, to i jemu także, szepnął Czokołd.
— Ja też nie bronię, rzucam tych państwa, aby im nie przeszkadzać; ale żeby miał znowu w amory się wdawać, na to nie pozwolę.
— Mnie się zdaje, że im obojgu wcale one nie w głowie, odparł Czokołd.
— I Pawełka mi pan pilnuj, żeby go ta kobieta nie bałamuciła... psuje mi dziecko...
Czokołd pomilczał chwilę, potém wąsa pokręcił, rozśmiał się dziwnie, spojrzał w oczy stolnikowéj, i zbliżając się do niéj, dodał głosem zniżonym:
— Czy pani doprawdy myślisz tu nazad powrócić?
— Jakto! odstępując krok odparła Teklunia.
— Bo mnie się zdaje, że pani tam w Warszawie doktor zostać każe... najprzód parę miesięcy, potém dłużéj... i tak jakoś się to zrobi, że się zamieszka w stolicy. Pani bo do wsi nie jesteś stworzona, to dobre dla takich flegmatyków jak on... Dla pani nie ma życia, tylko w stolicy... Zobaczysz pani, przekonasz się... stanie się to koniecznością... a poczciwy stolnik (machnął ręką), on się powoli da przekonać... Nie ma się co łudzić, panibyś tu z nudów zagryzła się, wyschła, umarła. Trzeba życie ratować...
Milcząco słuchała go kobieta... a potém cicho rzekła:
— Pan jeden mnie rozumiesz, ale proszęż stolnika przekonać...
— A niech on sobie na wsi ze swą siostrzyczką siedzi...
— Bez siostrzyczki — dodała Teklunia.
— Trudno, trzeba żeby miał kogoś, z kimby mógł choć zagrać w maryasza...
— A pan?
— Ja, rzekł ręce zacierając Czokołd — ja jestem tu gościem, bardzo mi tu dobrze, ale zawsze siedzieć nie mogę, trzeba też będzie gdzie w świat ruszyć...
— E! dałbyś pan pokój, a siedziałbyś tu, gdzie ci niezgorzéj...
— Nie mogę — potrząsł głową szlachcic — nawet chciałem oto panią pożegnać — rzekł z uśmieszkiem; kto wie czy mnie pani zastanie tutaj... trzeba do domu. Spodziewam się — dodał z ukłonem — że pani o mnie nie zapomni...
Teklunia podała mu białą rączkę, którą on nizko się kłaniając ucałował.
Nazajutrz nadszedł wyjazd, i od rana bryki i powóz stały już przed gankiem; ludzie pakowali ciągle, a ciągle też coś jeszcze do pakowania zostawało. Wozy były przeładowane, piętrzyły się, rosły, a z domu nieustannie coś wynoszono, bez czego się żadną miarą obejść nie było można. Cieszym, siostra, Czokołd, Pawełek, stary Gomółka, cała czeladź była na nogach, a dopiero ku południowi w szczęśliwą drogę piękna pani ruszyła z Czyżewską, swoją nieodstępną sługą i przyjaciołką, starą grymaśnicą, która jéj najlepiéj pochlebiać umiała. Kobyliński odprowadził ją do granicy... Z siostrą pożegnała się zimno, ale grzecznie, a po wyjeździe na rezydenta spadł obowiązek zabawienia wdowy, pókiby gospodarz nie powrócił.
Niegdyś piękna i dziś jeszcze bardzo okazałéj postaci i twarzy Marysia, cioteczna siostra pana Kobylińskiego, była osobą, któréj charakteru i skłonności poznaniem głębszém nie łatwo się kto mógł pochlubić. Na pozór była bardzo otwarta, ale po dłuższéj rozmowie z nią czuł każdy, że mu w przedsionku swéj duszy stać kazała... Łagodna, dobra, powolna, widać było jednak, że zachowywała zapas energii wielki na stanowcze życia godziny. Nie wzruszała się łatwo, ani brała do serca ludzi i wyrazów; czekała, patrzała, i widać było, że czynnego udziału w życiu brać nie życzyła sobie. Z saméj téj ostrożności i zamknięcia w sobie można było wnosić, iż więcéj miała uczucia i serca, niż na zewnątrz okazywała. Większa część ludzi zimnych obleka się tą skorupą, aby gorąca nie szafować.
Czokołd, który od przybycia wdowy pilno ją postrzegał, dotąd mimo głębokiéj znajomości ludzi, jaką się szczycił, nie był pewien tajemnicy téj posągowéj postaci, zawsze jednostajnie uśmiechniętéj i jednakowo dla wszystkich grzecznéj. Zdawało mu się tylko, że niekiedy chłód ten roztapiał się gdy dłużéj z panem Lambertem rozmawiała, że oczy się jéj zwilżały, że drżenie głosu i urywana mowa zdradzała jakieś uczucie. Nie był wszakże pewien, czy go formy nie łudziły. Ta godzina, która mu się w czasie niebytności stolnika nastręczała do wybadania kobiety, któréj był ciekawym — bardzo dlań zdała się pożądaną. Zabrał więc miejsce blizko, dawszy jakąś zabawę Pawełkowi, i rozpoczął ostrożną rozmowę, którą z razu tylko przez grzeczność półsłowami wdowa utrzymywała.
— Trochę będzie też w domu spokojniéj i swobodniéj, rzekł cicho, gdy nasza jejmość ruszyła. Bardzo to miła osoba, gdy chce tylko być miłą; ale gdy, jak teraz, chora i podraźniona... no — to bywa ciężka.
— Zwyczajnie chora... odezwała się wdowa.
— Tak, a słaba przytém, że nad swą chorobą mocy nie ma. Poczciwemu stolnikowi należało też wytchnienie... dodał Czokołd — a to podwójnie szczęśliwie, że pani dobrodziejka z nami.
— Ja tu pewnie długo nie zabawię.
— A po co się śpieszyć? westchnął Czokołd. Przez sam obowiązek kuzynowski trzeba stolnika rozrywać... bo... bo kto to może wiedzieć, co z tego będzie.
Wdowa spojrzała nań.
— Jakto? proszę pana...
— Czy mogę mówić otwarcie, jako z siostrą zacnego stolnika?
Wdowa się zawahała, jakoś do przyjmowania zwierzeń zbyt poufałych nie miała ochoty... zmilczała więc.
— Wiedz pani, mówił daléj, jak gdyby potakującą odebrał odpowiedź szlachcic, — tu, jak się zdaje — większe się rzeczy gotują, niż z pozoru sądzićby można... Trzeba znać ten ród, z którego pochodzi nasza stolnikowa. Kubek w kubek matka... a téj życie było bardzo burzliwe. Obawiam się i o nią.
Wdowa z głową spuszczoną milczała ciągle.
— Pani widziała szambelana? zapytał Czokołd.
Podniosła oczy zarumieniona kobieta i bardzo skłopotaną twarz, na któréj niepokój się malował.
— Stolnik nie wie nic, ciągnął daléj rezydent: nikt nie wie nic, ale ja coś wiem, i pani potrzeba żebyś wiedziała o tém. Szambelan bałamuci stolnikową.
— Co pan mówisz! jak pan śmiesz coś podobnego... przedemną powiedzieć! gniewnie obruszyła się wdowa.
— Jeśli mówię przed panią, to tylko dla tego, że dobrze życzę domowi i chcę, byś pani... znała go lepiéj... Nie ma tu się co łudzić, ja jestem pewien, że stolnikowa nie wróci, że może nawet przyjdzie do rozwodu... Szambelan i ona zjadą się w Warszawie.
Kobieta załamała ręce.
— O! mój Boże! czyżby to prawdą być miało?
— Święta prawda — to nieszczęśliwy człowiek... a koniec taki nieuchronny. Nie mówię tego na wiatr, szanowna pani... mam dowody... A żebyś nie sądziła, iż jestem prostym plotkarzem i robię intrygi dla satysfakcyi, patrz pani... oto list szambelana do niéj. Proszę nie pytać, jak się dostał do rąk moich; zaręczam, że w sposób uczciwy... Czytaj pani.
To mówiąc papier rozłożył, i nie puszczając go z rąk, dał do przeczytania, a gdy zwilżonemi oczyma go przebiegła, złożył i schował za suknię. Potém siadł uśmiechnięty smutnie.
— Pani mnie nie znasz, dodał, ale ja — ufam jéj i kocham stolnika, dla tego się zwierzam przed panią. Jemu grozi osamotnienie, rozwód... a to człowiek nie stworzony, aby wytrwał z bolem sam na sam. Kochał się niegdyś w pani... kocha ją jeszcze; nie uciekajże pani ztąd i bądź mu pociechą i ratunkiem...
Ostatnich słów domówił prędko, bo wdowa wstała z siedzenia, i zdawało się, że chce uniknąć dalszych zwierzeń, chociażby ucieczką. Twarz jéj surowy przybrała wyraz.
— Proszę pana — zawołała szybko — ani słowa więcéj! i tak mówiłeś pan za wiele. Nie zasłużyłam na jego zaufanie, a sądzę, że obdarzając mnie niém, fałszywie osądziłeś kobietę obcą i nieznajomą... Jestem tu chwilowym gościem... i...
— Tak, pani; wiem, że się nieprzyzwoicie znajduję, dodał Czokołd; ale się przemogłem i poświęciłem dla objaśnienia pani. Sądź pani jak chcesz o mnie, jam dopełnił swego... To co przepowiadam stanie się, a co poczniesz pani w takim razie, do mnie nie należy. O to tylkobym prosił, abyś pani zamilczeć o tém raczyła przed stolnikiem, i nie truła mu wcześnie spokoju, bo to się na nic nie przyda.
— Przepraszam pana, jeszcze zapobiedz można — jeśli tak jest jak pan mówisz...
— Przepraszam panią, uśmiechając się złośliwie dorzucił Czokołd — już nie ma czemu zapobiegać...
To mówiąc szlachcic powoli wycofał się z pokoju. Kobieta padła na kanapkę, zakryła twarz rękami, płakała troszkę, potém rozognione oblicze podniosła w górę, usiłując jakby zebrać myśli. Rzuciła robotę, poczęła chodzić po salce, zamyślona, w pół przytomna. Przeglądała się mimochodem we zwierciadłach nie przez próżność, lecz aby dostrzedz, czy łez i wzruszenia wchodzący Lambert lub Pawełek nie dostrzegą. Szczęściem zaczerwienione powieki tłómaczył wyjazd kuzynki. Pawełka, który w téj chwili pędem wpadł do pokoju i rzucił się ku niéj, przycisnęła do serca i znowu łzy się puściły.
— Czego ty płaczesz? spytało dziecko zdziwione.
— A czemu ty nie płaczesz po mamie?
— Ja, rzekł cicho, tuląc się do niéj pieszczoch... bo ja... ja mateczkę kocham; ale czego ja mam płakać? wszak powróci zdrowsza. Tymczasem ja tu nadokazuję, bo mnie z tatkiem i z wami wszystko wolno...
To mówiąc kułakiem sobie oczki zatulił, jakby łzy ukrywał, ale w istocie śmiał się, a w chwilę potém pobiegł szukać Czokołda, aby go do stajni prowadził i na konia mu dał wsiąść.
Wdowa została sama znowu... ale robota jéj nie szła, myślała zadumana głęboko, a gdy po półgodzinném oczekiwaniu wszedł stolnik z twarzą pogodną, oddychając swobodnie, jak się zbywszy wielkiego ciężaru oddycha — powitała go zafrasowana, nie mogąc ukryć głębokiego wzruszenia. Kobyliński, który nic domyślać się nie mógł, połajał ją trochę, uśmiechnął się i dowiódł, że o niczém w świecie nie wiedział i nic się nie domyślał...

Koniec tomu pierwszego.

TOM DRUGI.

Wypadek, o którym mówić mamy, był tak osobliwy i niezwyczajny, iż o nim do dziś dnia jeszcze w okolicy rozpowiadają, chociaż późniéj rzecz się wyjaśniła. W początkach jednak całe sąsiedztwo, znajomi i nieznani niezmiernie byli nim zajęci, i można powiedzieć, że człowiekaś nie znalazł na dziesięć mil w około, coby o tém nie rozpowiadał, nie tłómaczył, a każdy po swojemu. Z tego wynikło, że się poplątały o tém podania, i wieści chodziły sprzeczne, a prawdy z razu dojść nikt nie mógł. Osnowa wszakże była następująca:
Pod wieczór późną jesienią pan Lambert Cieszym Kobyliński, znany nam dziedzic Ćwikłów z przyległościami, o mroku już zapytał o syna Pawełka, kilkoletniego chłopaka, jedynaka swego ulubionego wielce, który wybiegł był przed parą godzin swoim zwyczajem na swawolę, a co mu było najmilsze, do stajni. Gdy się już dobrze ściemniać i mierzchnąć poczęło, a chłopak nie wracał, wysłał pan Lambert, który w pokoju bawialnym grał w maryasza z rezydentem swym Czokołdem, starego sługę Gomółkę, aby chłopca wyszukał i przyprowadził, bo i noc nadchodziła, i wieczór był chłodny a wietrzny.
Po upływie może dobrego kwadransa wrócił stary sługa, powiadając, że panicza nigdzie nie znalazł, i chyba się gdzie w domu ukrył, albo spał w kątku, jak to bywa o szaréj godzinie. Dowiedziawszy się o tém pani Duńska, siostra cioteczna stolnika, i pan Czokołd, poszli szukać natychmiast dziecka, ale w całym domu go nie znaleźli. Służba pobiegła naokoło, do ogrodu, na folwark, bo już ojciec zaczynał być niespokojny. Nigdzie jakoś Pawełka nie było, widziano go tylko zaraz po obiedzie, że w kożuszku na spencerek wdzianym i z batożkiem wyszedł do stajni, zkąd zdaje się, że potém wybiegł na pole i do przyległego lasku, który się ciągnął tuż za zabudowaniami, bo tam go jeszcze czeladź widziała. Daléj już nikt nic powiedzieć nie umiał. Chociaż nie mogło się nic stać, a chłopak latawiec często daleko zabiegał, rozesłano ludzi już coraz na straszniejsze wpadając domysły, tak, że sadzawki w ogrodzie posłano przepatrzyć, czy uchowaj Boże do któréj nie wpadł. Nie było wreszcie zakątka we dworze, począwszy od strychów, któregoby nie przepatrzono, myślano bowiem, że się na figla schował; posłano na wieś i na wszystkie trakty... dziecka ani śladu.
Już się noc poczynała i ojciec ręce łamał, nie mogąc pojąć co się stało; ofiarowali się więc wszyscy kto żyw, Czokołd, ekonom, woźnica, stary Gomółka puścić na wzwiady. Ale co to jest dziecka szukać, które w lada kąt skryć się może? Do godziny dziesiątéj nadzieja była, iż nareszcie zbłąkanego chłopca wynajdą, wyszli ludzie z kagańcami i latarniami w las hukając, ojciec sam też jak oszalały, co było we dworze służby; ale popowracali wszyscy nie dostawszy nawet języka. Od téj chwili, gdy Pawełka na łące widziano, nikt nie pojmował, co się z nim stało.
Studnie, strumień, sadzawki, kanały, krok za krokiem przeszukiwano, nie było nawet śladów stop jego, które na mokréj ziemi łatwo się wypiętnować mogły. Ojciec płakał łzami żywemi, łamiąc ręce i miotając się, to modląc, to prosząc i zaklinając ludzi... ale przyszła północ i za pół noc, a Pawełka nie było. Dopieroż lament się stał w całym dworze wielki!
Już to jednym z najgorliwszych w poszukiwaniach był niezawodnie Czokołd, który to dziecko nadzwyczajnie kochał, i prawie, zdawało się, tyle nad tém cierpiał co ojciec i ciotka. Dopiero nadedniem przyszła myśl samemu Kobylińskiemu, który jakoś od pewnego czasu zaczynał żonę podejrzewać, iż go chce porzucić, że ona mogła kazać dziecię porwać, wiedząc, iż go ojciec z dobréj woli nie odda. Myśl ta tak się zdawała jedyną prawdopodobną, iż natychmiast śledzić poczęto po traktach, czy kto dziecka wiezionego nie widział.
Ledwie półgębkiem o tém się zwierzył Czokołdowi i Gomółce stolnik, obu najmocniéj przekonał, iż nie inaczéj być musiało, tylko to sprawą jejmości się stało. Uspokoiło to nieco ojca, który się wypadku nieszczęśliwego obawiał, i wysłano zaraz ofiarującego się szlachcica, aby do Warszawy dotarł, dowiadując się po drodze, a wreszcie i u saméj pani, czyby tam dziecka nie było. Jeszcze przed świtem Czokołd ruszył do pierwszéj poczty do miasteczka, a daléj już miał wziąwszy konie pocztowe gnać gościńcem za dzieckiem. Innych ludzi na różne trakty rozesłano. Domysłu wszakże co do żony przedwcześnie zwierzać nie chciał pan Kobyliński nikomu, bo jeszcze pewien nie był, czy się z nią sprawa nie połata, lub wreszcie czy ją słusznie o to posądzał.
Dzień następny spłynął na lataninie gorącéj; przybywali posłani co chwila, ale to, co przynosili nic nie było warte, bo w istocie śladu, po którymby iść daléj można, nikt nie znalazł. Ugruntowało to przekonanie, że chybaby matka dziecko wykraść kazała, bo gdyby je wypadek jaki spotkał, jużby przecięż odszukano jakiś znak nieszczęścia.
Czokołd obiecał pośpieszyć do Warszawy, a bodaj z drogi dać znać, jeśliby co znalazł, ale i od niego wieści brakło.
Można sobie wystawić, co się we dworze działo. Ojciec do tego syna jedynaka był niezmiernie przywiązany, a teraz gdy mu i żony zabrakło, gdy sam jeden na świecie pozostał, do rozpaczy i melancholii dochodził. Zamykał się po całych dniach w swojém mieszkaniu, i tam podparty na rękach, kryjąc się ze wstydu, jak bóbr płakał. Gomółka i inni dworscy przywiązani do pana, który dla nich wszystkich był najlepszym, rozpadali się pragnąc mu dopomódz w wyszukiwaniu nieszczęśliwego dziecięcia, którego losu nikt nawet domyślać się nie śmiał.
Wkrótce wszakże wszystkie środki były wyczerpane, a od Czokołda listu jeszcze się nie doczekano. Na miejscu poruszono niebo i ziemię, strzęsiono sąsiedztwo, rozpytywano po traktach. Zdawało się czasem, że jakiś cień poszlaki odkryto, ale wnet okazywało się, że było to gorliwości i łatwowierności złudzenie.
Trzeciego dnia z rana, Gomółka, który cierpiał tyle przynajmniéj co sam ojciec, przyszedł do osmuconego i rozpaczającego w niezwykłéj godzinie, widocznie zbierając się na wypowiedzenie czegoś niełatwego do wyrzeczenia. Chodził długo po pokoju, ścierał, porządkował, chrząkał, aż się nareszcie do pana zbliżył i ręką do kolan skłonił.
— Mój drogi panie, posłuchaj starego, posłuchaj, daj pokój żalom, nie zagryzaj się, życia sobie nie zatruwaj. Bóg dał, Bóg wziął i Bóg powrócić może; łzy i rozpacz nic nie pomogą... mój dobry panie.
— Poczciwy stary! odparł łkając stolnik: cożem ja winien, że boleję? Żal taki nie jest sprawą ludzkiéj woli...
— Ale modląc się i usiłując go w sobie stłumić, rozerwać się, można go skrócić, a jegomość się w nim lubujesz i rozchorujesz. A co to pomoże?
— Ja wiem, że tylko łaska Pańska ratować mnie i biedne dziecko potrafi... rzekł ojciec płacząc ciągle; a jednak mimo to...
— Pozwól mnie pan słowo powiedzieć i nie gorsz się.
— Mów...
— Może to zabobon, możem ja głupi, ale przecież grzech nie tak wielki, a jabym go rad wziął na me sumienie. Są ludzie od Boga obdarzeni szczególnym wzrokiem, który widzi więcéj niż my. Czytamy o tém w Biblii... Są i za naszych dni... są.
Stolnik patrzał z uwagą zaciekawiony.
— Niech pan mnie nie łaje... jabym o panicza znachora lub znachorki spytał, dodał Gomółka: boć to wszakże pojęcie przechodzi, gdzie i jak dziecko podziać się mogło.
Stolnik z niecierpliwością ręką rzucił i splunął.
— E! co ty tam pleciesz! a gdzież teraz znachory? i czy się to godzi w nich wierzyć?
— Już — już ja biorę na moje sumienie, spytajmy tylko.
— Ale kogoż?
— Proszę się na mnie spuścić, ja wiem kobietę, szepnął Gomółka, ma ten dar... doświadczyłem kilka razy, najskrytsze rzeczy odkrywa.
— Kto?
— Czyż pan jéj choć raz we wsi nie spotkał albo nie widział? Ta stara Horpyna, któréj cała wieś boi się i szanuje... od drugiego końca z narożnéj chaty.
— Widywałem z daleka, ma minę czarownicy, odparł pogardliwie Kobyliński; ale nigdym nawet z nią nie mówił. Chata cała i ona nie życzliwe dworowi; żeby nie wiem jaką mieli potrzebę, nigdy do mnie nie przyjdą.
— To prawda! kiwnął głową Gomółka, ale w takim razie baba przecież nie odmówi, a że prosić jéj byłoby daremnie, no — to posłać ekonoma nie mówiąc po co, aby się zaraz stawiła do dworu, a gdy tu będzie, już ja w tém, że ją ugłaskam i uproszę.
— Rób sobie co chcesz, rzekł obojętnie stolnik: co to już pomoże!
— Panie drogi, żywo zawołał sługa: że dalipan ma cudowne widzenie rzeczy zakrytych, niech pan wierzy! Przez kogo to czyni — nie wiem; ale że nie bałamucę, Bogiem się świadczę.
Zmilczał pan Kobyliński, a milczenie biorąc za zezwolenie, stary Gomółka myśl swą jak umiał wykonał. Posłano zaraz na wieś po starą Horpynę, aby do dworu ją sprosić, wszelako w dobry sposób jeżeli można, ale bez żadnéj wymówki. Na drodze on sam miał na nią czekać. Okazało się, że staréj nie znaleziono w chacie, bo była pod starą gruszą na polu, gdzie czasami całe dni przesiadywała. Potém opierała się iść nie chcąc, naostatek zmuszona powlokła się mrucząc, a ci co ją prowadzili, w obawie byli wielkiéj, aby na nich się mszcząc uroku jakiego nie rzuciła. Pode dworem Gomółka ja przyjął grzecznie a ludzko, odprawiając straż, i odezwał się do milczącéj i skrzywionéj baby:
— Choć to wiadomo, że do dworu jakiś stary żal macie, nie wiem za co, bo was nigdy nie pokrzywdzono pewnie, — ulitujcież się a pomóżcie nam... Na co mam mówić o co idzie? wy to wiecie.
Stara nic nie odpowiedziała.
— Gdybyście łzy ojca widzieli! westchnął stary.
— Albo to tu w Ćwikłach jeden już krwawemi łzami płakał i po dziecku, i po żonie, i po ojcu, i po bracie!... a co na to ludzie pomogą?
— Na co się to zapierać? rzekł Gomółka; kiedy wam Pan Bóg dał dar widzenia rzeczy zakrytych, to nie na co innego, tylko byście nim biednym ludziom pomagali.
— Wszystkiéj biedy ze świata żaden człowiek nie zdejmie, mruknęła stara; ja nic nie wiem.
— Moja matko, moja dobrodziejko, składając przed nią ręce i łkając z cicha począł Gomółka: posłuchajcie mnie. Stary jestem... przywiązałem się do nich, kraje mi się serce nad losem tego nieszczęśliwego a poczciwego człowieka. Jeśli istotnie nic nie wiecie... moja matko, zmyślcie choć cokolwiek, aby ojca pocieszyć. Ten człowiek struje się boleścią.
Horpyna popatrzała na Gomółkę, głowę wykręciła, spuściła potém oczy i podpierając się na kiju, poczęła nic nie mówiąc iść ku dworowi, snadź serce się jéj wzruszyło. Szła zasępiona, złamana, nie odpowiadając na żadne pytanie.
Doszli tak do ganku, a stara wstrzymała się, i nie chcąc iść daléj, siadła spocząć na wschodkach. Gomółka poszedł a raczéj pobiegł co sił starczyło po stolnika, który posępnie wejrzawszy nań, posłuszny wywlókł się na ganek. Słysząc kroki Horpyna wstała, odkręciła głowę i popatrzała na wypłakaną twarz Kobylińskiego, który stał z załamanemi rękami...
— Powiedzcie, powiedzcie — szepnął Gomółka — jeśli co wiecie o dziecięciu...
Horpyna dumała, oczy wlepiwszy w ziemię.
— Czy przynajmniéj żyje? dodał ojciec...
Długo nie było odpowiedzi na pytanie, baba zdawała się jéj szukać w sobie i z trudnością wymówiła wreszcie:
— Żyje dziecko... żyje... ale płacze! o płacze!...
— Mogęż ja je odzyskać? spytał Cieszym.
— A czegoż człowiek nie może kiedy chce i szuka? mruknęła kobieta... Ale to niełatwo! niełatwo...
— Czegoż do tego potrzeba? rzekł stolnik.
Horpyna schyliła się... Znowu potrzeba było czekać na odpowiedź długo.
— Czego trzeba! Bóg jeden wie czego potrzeba — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem. Kto przeważy i porachuje sprawiedliwość bożą? Może albo z waszéj, albo z ojca waszego przyczyny wylało się dużo łez, a dziś je oddać musicie z nasypką. Kto to wie! Insza ludzka, a insza boża sprawiedliwość... my tego nie rozumiemy...
— Jam nikomu dobrowolnie łez nie wycisnął — rzekł stolnik. Świadczę się sumieniem...
— Jeśli nie wy, to może ojciec, albo dziad... mruknęła Horpyna.
Stolnik głęboko się zadumał...
— Ale dziecko żyje? powtórzył pytanie.
— No — żyje...
— Daleko?...
Kobieta zwróciła się podnosząc głowę o ile jéj dozwoliło kalectwo... i badać zdawała się niebiosa... okręciła się w koło, na zachodo­‑południe podniosła kij i rzekła:
— Daleko dla pieszego, dla konnego nie bardzo, a dla ptaka nieopodal, a dla wiatru to i blizko... Kto to wie?
— Moja stara... rzekł stolnik podając jéj dobytego talara, którego ona odsunąwszy się szybko odtrąciła z widocznym wstrętem, wołając:
— Nie — nie!
— Moja stara, poradźcie mi proszę! poradźcie, co mam czynić, aby mój skarb odzyskać?
Odsunąwszy się o kilka kroków Horpyna, popatrzała na zapłakanego ojca.
— Talara dajcie za duszyczki zmarłe — rzekła — za duszyczki znikąd ratunku nie mające... a ja wam nic nie powiem, bom biedna kobieta... bom bezwiedna... A no! jedno tylko wiem, że nie umarło dziecko — i że modlić się trzeba... a z sumieniem rachować, i gdyby czyja krzywda na niém była... powrócić.
Pokłoniła się zatém i śpiesznie odchodzić chciała, gdy ją Gomółka zatrzymał.
— Nie chcecie podarku od pana? rzekł; weźcież go i dajcie sami za dusze zmarłe, które wam są drogie... a nie skąpcie pociechy... powiedzcie co czynić?
— Czyż wam na to rozumu zapleśniałego staréj baby potrzeba? ofuknęła się Horpyna — alboście to swój stracili! Cha! cha! rozśmiała się nagle dziko jakoś — jabym wam powiedziała co czynić, ale się to tak śmieszném wyda wam może... Ogłoście‑no, jeśli dziecko kochacie, żebyście za nie oddali majątek, to się znajdzie chciwy co je wyszuka...
To mówiąc położyła talara na ziemi i poszła do wrót. Stolnik i Gomółka stali długo milczący...
Jeszcze raz zatrzymała się opodal i obróciła ku nim:
— Oddajcie majątek, a będziecie mieli dziecko... bo majątek wasz nieprawo nabyty, krwawemi łzy oblany, bo po nim ludzie płakali i umierali... bo dziadowie wasi i ojcowie dziadów nie tu się rodzili, a ci co tu przyszli na świat, na rozdrożu umarli, a Pan Bóg mściwy... mściwy i nieubłagany.
Głos jéj podnosił się, w końcu zapłonęła twarz, odprostowały się krzyże złamane, konwulsyjnie wyciągnęła postać cała... a po tym wysiłku rękami miotając staruszka padła na ziemię bezwładna... Gomółka krzyknąwszy podbiegł ją ratować, stolnik blady i wzruszony także; ale gdy nadbiegli i ujrzeli ją drgającą już jakby w konaniu i dyszącą sił ostatkiem, rękami chwytała zgrzebną koszulę na piersiach, szukała czegoś w koło siebie, próżno usiłując podnieść się z ziemi. Wybuch snadź długo powstrzymywanego gniewu zabrał sił resztę... Horpyna dogorywała. Podano jéj wody, ludzie nadbiegli ze stajni wzięli na ręce, ale nim do bramy donieśli, czuli, że stygnący trup tylko w rękach im został.
Wypadek ten, jakkolwiek mało znaczący, choć w nim niczyjéj winy nie było, wzruszył wszystkich, a stolnika zamiast pocieszyć, przybił jeszcze bardziéj. Niemiłe mu było to, że chociaż w sumieniu czysty, musiał być przez lud we wsi ogadany, iż się do śmierci staruszki przyczynił. Zgryzł się i Gomółka, który do chaty pobiegł całą rzecz tłómaczyć. Niemało też z tego plotek powstało, bo ostatnie wyrazy Horpyny nietylko stolnik i sługa, ale i ludzie od folwarku i stajeń słyszeli.
Następstwa starano się przed stolnikiem ukryć, ale rodzina po stracie staruszki wielki żal znowu powzięła do znienawidzonego i tak już dworu. Wyrazy umierającéj o majątku, o nabyciu, wprawiły pana Lamberta w bolesną zadumę; powtarzał je sobie i przypominał, ile już ojciec miał z tego powodu przykrości. Z drugiéj strony był pewien, że choć przykre być mogło dawnym dziedzicom Ćwikłów odebranie im majątku, nie popełniono nic nieprawnego, żadnego gwałtu, ani nadużycia. Sprawę tę przynajmniéj zawsze w ten sposób miał przez nieboszczyka ojca sobie przedstawianą.
Jedyną pociechą w teraźniejszém strapieniu Kobylińskiego była ukochana siostra, którą tu Opatrzność na czarną zesłała godzinę. Nieszczęściem o ile stolnik usiłował ją wstrzymać, o tyle się z powrotem do domu pod tysiącem pozorów wyrywała. Z każdym dniem wyjazd jéj się przybliżał, i trzeba było najżywszych zaklęć, prośb a widoku co cierpiał poczciwy Kobyliński, aby ją tutaj powstrzymać. Wdowa czuła to dobrze, iż siebie i brata na posądzenie i języki ludzkie narażała. Nietajne było dawne przywiązanie jego do niéj, a dla bliższych, co na teraźniejsze stosunki patrzali, nie mogło też ukryć się, że w sercu Cieszyma potrzebującém przywiązać się, żyć kimś, nie znoszącém osamotnienia i sieroctwa, dawna miłość ku siostrze ciotecznéj wracała i stawała się coraz gwałtowniejszą. Walczył z nią człowiek uczciwy i szlachetny, ale tak mało umiał kryć się i udawać, natura jego tak nie znosiła kłamstwa, iż z twarzy mu najmniéj przenikliwy nawet czytać mógł co się w jego duszy działo. Marynia przeciwnie chłodniejszą wydawała się niż była w początkach, poważniejszą, smutniejszą, a choć czuła i troskliwa dla cierpiącego, okazywała mu tylko współczucie siostry, niezmiernie bacznéj na przyzwoitość i formy. Od wyjazdu pani stolnikowéj prawie nie wychodziła nigdy do pokoju sama, biorąc z sobą pod pozorem robot pannę Różę Kobylińską, daleką krewną gospodarza, od dawna tu rezydującą, ale dawniéj zupełnie z pokojów przez Teklunię wygnaną. Była to istota biedna, niemłoda, schorowana, trochę głucha, niezdolna do niczego prócz do robienia pończoch, a wiekuiście obawiającą się, aby jéj bez domu sierotę z pod tego dachu miłościwego nie wygnano. Służyła też każdemu, robiła co kto kazał, i była sługą sług, można powiedzieć, cichą i pokorną. Towarzystwo panny Róży nie zawadzało nikomu, bo zawsze ukryta w oknie robiła swą pończochę ze spuszczoną głową, nie mieszając się do rozmowy; ale zawsze był to przynajmniéj świadek, który panią Duńską uspakajał.
Cały dzień dwie kobiety spędzały w bawialnym pokoju, bo Cieszym przychodził, wracał, miotał się, rozpoczynał rozmowę, wybiegał, nie mogąc w miejscu usiedzieć. Dziesięć razy na dzień miał coś do powiedzenia siostrze, a wśród rozmowy na łzy mu się zbierało, zakrywał ręką oczy i wychodził na ganek, aby się wypłakać swobodnie.
O zniknięciu dziecka wśród tego ogólnego zamieszania matce nawet żony, pani starościnie, nie dano znać. Musiała się jednak dowiedzieć o tém z boku, gdyż w kilka dni przybył posłaniec z kartką od księdza Ksawerego, w któréj on wyraziwszy cały żal swój i współczucie, w imieniu starościny prosił pana Kobylińskiego, aby dla widzenie się z nią przybył na godzin kilka.
Chociaż podróż była dlań przykrą, stolnik zaraz po odebraniu wezwania, pożegnawszy siostrę i zapewniwszy, iż wróci jak będzie można najrychléj, wyruszył do starościny. Żona, któréj dawniéj poleciła była matka, aby męża przysłała, zaniedbała mu to powiedzieć umyślnie, a że nigdy nie naprzykrzał się sam starościnie, od bardzo może dawna nie był u niéj stolnik. Utrudnione zawsze widzenie się z nią, obojętność kobiety, która dla zięcia, córki i wnuka najmniejszéj nie okazywała czułości, znany tryb życia, który ją od ludzi i świata odsuwał, odstręczały też Kobylińskiego.
Snadź we dworze pobożnéj pani obradowano, kiedy może stolnik przyjechać, czekał go bowiem w podwórzu podstarości i ojciec Ksawery. Obaj przyjęli go z wielkiemi oznakami życzliwości, a ksiądz pośpieszył dowiedzieć się, czy starościna przyjąć go może. Niebawem też po krótkiéj rozmowie z podstarościm wpuszczono go do pokojów. Matka pięknéj Tekluni jak zawsze czarno i mniszo ubrana, czekała nań stojąc przy stoliku wyprostowana i chłodna. Gdy się ukazał Cieszym złamany, zmizerowany, z wyrazem bolu na twarzy, od którego postarzał i zmienił się strasznie, wyciągnęła mu rękę do pocałowania i odezwała się głosem przesadnie politowanie mającym wyrażać:
— Jak się masz, mój biedaku?.. Siadaj... Cóż to cię za nieszczęście spotkało? jak się to stać mogło? co to jest?
Po setny raz zanosząc się od płaczu i padłszy w krzesło, biedny ojciec opowiadać począł dzieje tego dnia żałobnego. Starościna słuchała patrząc nań, zamyślona.
— Ja tak żyję w ustroniu, odezwała się powoli, gdy skończył swą powieść: że o niczém tu nie wiem. Byłabym i o tém naszém wspólném nieszczęściu długo jeszcze może nie uwiadomiona, gdyby poczciwy ten, prawdziwie święty człowiek, o. Ksawery, przygotowawszy mnie, nie wypowiedział co się stało.
Załamała ręce.
— Dla was, dodała, to jest może tajemnica, dla mnie żadna.
Cieszym porwał się z siedzenia.
— Jakto! matka dobrodziejka mogłaby się domyślać?
— Jestem prawie pewna, chłodno odparła kobieta. Nie wiedziałam co za nieszczęście zgotuje nam ten człowiek, ale byłam pewna, że nie darmo się tu zjawił.
— Jaki? kto? co za człowiek? podchwycił Kobyliński; ja o żadnym nie wiem.
— Ja się też dowiedziałam przypadkiem, mówiła matka. Żona twoja będąc u mnie, opisując mi osoby nowo przybyłe, wspomniała o rezydencie.
— Który mi życie ocalił?
— Być może; ale to zaprzysięgły wróg wasz.
— Kto? Czokołd? podchwycił znowu ramionami ruszając stolnik. Mamo dobrodziejko, to być nie może!...
— To nie jest Czokołd! przerwała starościna, ja go dobrze znam, rodzi się z Czokołdówny, i przybrał sobie imię matki, a jest to syn tego Krajewskiego, od którego ojciec wasz nabył majątek. To Krajewski...
Stolnik był wprawiony w rodzaj osłupienia — milczący patrzał, słuchał, nie wierząc uszom swoim.
— Ale zkądże pani starościna o tém wiedzieć może?
— Poznałam go, domyśliłam się tego z opisu twéj żony...
— To przecięż nie może być, rzekł Kobyliński, bo on przez cały ten dzień, gdy dziecko znikło, na krok mnie nie odstąpił.
— Jesteś tego pewien!?
— Najpewniejszy, i teraz dopiero ofiarował się jechać szukać dziecięcia... Ale nie, to być nie może! dodał stolnik.
Starościna lekko ramionami ruszyła.
— Ja ci powiadam, że to inaczéj być nie może...
— Cóżby to było? zemsta? zawołał Cieszym: po tylu latach, po zapomnieniu i zaniechaniu zupełném — dla czego teraz? cóż ją odżywić mogło?
— Zręczność podana, odpowiedziała starościna powoli. Tego Krajewskiego syna znałam dawniéj, mówiła głos zniżając: to człowiek gwałtowny, mściwy, nie zapominający nic... a że on w waszym domu pod imieniem rezydenta gościł, to nie ulega wątpliwości.
— Ale się nie mógł przyczynić do porwania dziecka, bo się nie ruszył krokiem... mówię pani, że był ciągle zemną.
— Mogło to być umyślnie, a ludzi dla tego podstawić mu to nie przeszkodziło. Szukaj z kim on tu miał stosunki, wywiaduj się gdzie bywał, ślad możesz znaleźć.
Stolnik posępnie się zamyślił. Znać jednak było, że nie wierzył w to co słyszał.
— Ależ on tu ma przecież powrócić? Pojechał z mojego polecenia do Warszawy... i spodziewam się go wkrótce.
— Zobaczymy czy powróci... krótko rzekła starościna; wezwałam was dla tego ostrzeżenia, róbcie co uznacie za właściwe.
— Czokołd!! począł powtarzać Kobyliński, — ale nie! stokroć nie! Okazywał mi tyle życzliwości... ocalił mi życie.
— Wypadkiem.
— To prawda, rzekł stolnik, był też człek trochę dziwny, ale skazany na bannicyę za gwałty nie śmiałby się tu przecież pokazać... Ktokolwiek ze starszych ludzi mógłby go poznać...
W téj chwili przyszła na myśl stolnikowi scena z Horpyną i wyrzucone przez nią wyrazy, które mogły być w pewnym związku z tém co mówiła matka. Zamilkł więc zafrasowany, zdumiony, wpadłszy na trop jakiéjś uknutéj zdrady, któréj się nie domyślał.
Odwiedziny u starościny jak zwykle nie trwały długo. Po rozmowie i jedzeniu, do którego służył mu tylko dla towarzystwa podstarości, gdyż starościna i ojciec Ksawery obchodzili wigilię jakiegoś patrona, matka wezwała jeszcze raz do siebie odjeżdżającego zięcia, i wyciągając znów rękę do pocałowania wstrzymała go nieco.
— Jeśliby się ten człowiek, ufając w to, że go nie znacie, zjawił znowu zuchwale, możecie i powinniście śmiało i natychmiast go pochwycić. To bannita... skazany na śmierć i najniebezpieczniejszy gwałtownik.
— Jeżeli on sprawca mojego nieszczęścia, naprzód z niego dobyć muszę tajemnicę losu mojego dziecka.
Łzy mu się zakręciły w oczach, niespokojny kazał co prędzéj do domu pośpieszać. Najbliższa droga, acz najmniéj uczęszczana i najgorsza prowadziła na Murawę; obrano ją do powrotu. Noc już była gdy do osady przybyli, koniom koniecznie wytchnąć było potrzeba, a że stolnika paliło pragnienie, wysiadł i wszedł do najbliższéj chaty. Była to właśnie znajoma nam Gabrysiowa. Wszystko pozamykane, nigdzie światła i człowieka, musiano się do drzwi dobijać. Nierychło wyszła otworzyć ze światłem kobieta kożuchem narzuconym przysłoniona, a ujrzawszy twarz stolnika, krzyknęła, puściła łuczywo, które zgasło, i uciekła. Dopiero po chwili jakiéjś potrafił on sam już dobyć ognia i z rozpaloną szczapą wszedł do wnętrza, gdzie znalazł z podziwieniem największém Magdę Gabryelową omdlałą, leżącą na ziemi. Szczęściem wedle zwyczaju stało na ławie wiadro u progu i stolnik wodą cucić ją zaczął. Otworzyła oczy, zobaczyła twarz jego i krzyknęła:
— Panie! jam niewinna!
I znowu wpadła w mdłości.
Cieszym nie wiedział już co myśleć, tak mu omdlenie i owe słowa stały się podejrzane. Naprzód wszakże należało się kobiety docucić. Po chwili wstała wzdychając, orzeźwiona, potoczyła oczyma jakby obłąkanemi do koła i słabym głosem febrycznie drżącym spytała:
— Co my panu winni?
— Kobieto! przyjdźże do przytomności, zawołał stolnik: nieczyste musicie mieć sumienie, ja nie rozumiem co wam jest? co pleciecie?
Dopiero jakby opamiętawszy się, Magda wstała na nogi i poszła wesprzeć się o ścianę, bo jeszcze cała była osłabła i drżąca.
— Gdzie wasz mąż? zapytał stolnik.
— Mój mąż? jąkając się odpowiedziała. Pan stolnik zna mojego męża! Czyż ja kiedy wiem gdzie się on obraca? Bałamut srogi, proszę kochanego pana. To ze skrzypką, to ze strzelbą, aby nie w domu...
— Dawno? spytał machinalnie stolnik.
Kobieta widocznie pobladła, zmieszała się, ręką potarła po czole.
— Doprawdy proszę pana, ja tego nie mogę już dobrze przypomnieć, jakaś jestem chora na głowę od niektórego czasu... pamięć mnie opuszcza, zwyczajnie w nędzy i biedzie.
Westchnęła. Stolnik, który napiwszy się wody miał odejść już, postrzegłszy pomieszanie Gabryelowéj, zatrzymał się.
— Kiedyż mąż powróci? rzekł patrząc na nią.
— I tego ja wiedzieć nie mogę, powoli odzyskując odwagę mówiła coraz żywiéj Magda; niech sąsiedzi poświadczą, jakie ja z tym człekiem życie prowadzę... czy on kiedy wróci w czas, albo dotrzyma słowa, albo mnie powie co z sobą zrobi?
— Sam poszedł? zapytał machinalnie Cieszym.
Na to pytanie Magda znowu pobladła i trząść się zaczęła, snadź się jéj jakoś podejrzaném wydało. Poprawiła chusty i przyodziewku i szepnęła:
— Ależ ja, proszę pana, nie pamiętam już jak on z domu wyszedł.
Na tém skończyła się wprawdzie rozmowa, ale Kobyliński, jakkolwiek niepodejrzliwy, uderzony był wielce wcale nienaturalném pomieszaniem kobiety, dla któréj nigdy postrachem się być nie spodziewał. Wrócił więc raz jeszcze od progu i zasiadłszy na ławie, począł się pilno po domku Gabrysia rozglądać. Za wzrokiem jego Magda chodziła niespokojnemi oczyma; wszystko w niéj zdradzało bojaźń jakąś nadzwyczajną. Chwilami jakby jéj zasychało w ustach, odchrząkiwała, chwytała powietrze i ręką uciskała głowę. Jakiś instynkt mówił stolnikowi, że wypadkiem trafił na coś, co mogło go naprowadzić na ślad ukochanego dziecka. Nie umiał sobie tego wytłómaczyć, dla czego mu ta myśl przyszła, ale czuł ją natrętnie powracającą ciągle. Gdy tak milczący patrzy po izbie i śledzi wyraz twarzy gospodyni, oko jego padło wypadkiem na rodzaj szafki stojącéj w kącie. Był to niewątpliwie wyrób wiejskiego rękodzielnika, który po swojemu chcąc ją jakoś kształtniejszą uczynić, lub od częstéj po chatach wilgoci ochronić, wsparł ją na nóżkach wątłych, nieforemnych, stojących nierówno, tak, że pomiędzy szafą a podłogą pozostawało dosyć próżnego miejsca. Światło od zapalonéj świeczki padało właśnie na nie, a z otworu wyglądały zbite jakieś w kłębek nieforemny odzieże. Wśród nich świecił zbytnią jasnością mały żółty guziczek. Stolnik wlepił weń wzrok, przypomniał mu bowiem właśnie podobne żółte guziczki spencerka granatowego, który Pawełek w dniu zniknięcia miał na sobie. Serce jeszcze gwałtowniéj mu bić zaczęło, nie śmiał wszakże ani się zbliżyć, ani bez powodu trząść cudzéj chaty; przysunął się tylko bliżéj ku szafie, ale Magda, która czy spostrzegła ruch jego, czy się już ośmieliła nieco, przeszła prędko ze swego stanowiska pod ścianę i starała się szafę sobą zasłonić. Tknęło to bardzo stolnika.
— Możeby pan co kazał zgotować... albo spoczął trochę w alkierzu? gdzie jest czyściuteńkie świeże łóżko zasłane i nietknięte?
— Dziękuję, odpowiedział na to pytanie Magdy Kobyliński: bardzo dziękuję, trzeba jechać; ale jeśli mi chcecie uczynić grzeczność, a macie w domu wódkę, dajcie ludziom po kieliszku.
Gospodyni zakręciła się żywo do szafy, otwarła górną jéj część, zaczęła dobywać flaszkę i kieliszeczek, i powoli wyszła za drzwi do ludzi stolnika. Właśnie z téj niebytności jéj chciał on skorzystać dla przypatrzenia się temu guzikowi błyszczącemu, ale dziwna rzecz — guziczek zaczarowany zniknął. Wznieciło to jeszcze większe podejrzenie i Kobyliński śpiesznie sięgnął ręką pod szafę w stos jakiegoś odzienia. Zimny guziczek uczuł pud dłonią, schwycił zań, wyciągnął, — i poznał kurtkę Pawełka.
W pierwszéj chwili gdy to odkrycie uczynił, był tak zmieszany, iż o mało nie padł, musiał się oprzeć na ławie, zebrał jednak myśli w prędce, pod płaszcz schował swą zdobycz i siadł opodal rozmyślając co ma począć. Potrzebował siły wielkiéj, aby zwyciężyć wzruszenie i postanowić coś nie zwlekając, gdyż czuł, że należało nie tracąc czasu działać co rychléj.
Wchodząca Magda spojrzała zaraz na stolnika, i poznała, że się na ławie posunął; siedział podparty na ręku, usiłując twarz od świecy osłonić, aby nie dać poznać po niéj pomieszania i niecierpliwości. Chwilę tylko namyślał się tak co czynić; potém drżącą dłonią wyciągnął suknię dziecka i pokazał ją kobiecie, która splasnąwszy w ręce padła z krzykiem na ziemię, twarzą na podłogę, wołając:
— Dzieci moje! dzieci! zginęliśmy i przepadli!...
— Mów mi prawdę! zagrzmiał głos stolnika; jeśli chcesz się ocalić, siebie i dzieci, mów mi całą prawdę... Co się z moim synem stało? czy żyje?
Przez chwilę łkanie tylko słychać było i niby ryk rozpaczliwy, potém dobył się głos:
— Ach! żyje, żyje... ale my poginęli!
— Twój mąż, wy, należeliście do tego? Kto to zrobił!? gdzie moje dziecko? Gadaj kobieto! bo.....
Klęcząc ciągle Magda podniosła twarz ku niemu.
— Powiem prawdę jak na spowiedzi! powiem, bom nic niewinna, i Gabryel nic niewinien, tylko go upoiwszy namówili. O! ten człowiek! ten człowiek... i sam wszędzie musi w biedę wpaść, i kogo tknie, nieszczęście sprowadzi...
— Co za człowiek? kto? zawołał stolnik.
— A! czyż pan nie wiesz i nie domyślasz się? czyż go nikt tu nie poznał? Toż Krajewski co u was mieszkał, co to wam pono życie ocalił, syn tego co mu Ćwikły odebrali.
Nie było tedy wątpliwości. Stolnik wystąpił, i bliżéj przyszedłszy do błagającéj kobiety, naglił, aby mówiła wszystko. Głosem pomieszanym, przerywanym, płaczącym Magda poczęła:
— Powiem wszystką prawdę, święcie jak na spowiedzi; my nic niewinni. Zaraz po pańskim powrocie z Węgier, jednéj nocy zaczęły psy ujadać, przyjechał ktoś podróżny do chaty. Był i mąż jakoś doma. Nie przyznawał się kto taki, aleśmy go zaraz poznali, choć postarzał. Siedział tu u nas długo, a co z Gabryelem mówił, tegom ja nie słyszała. A zaraz męża przestrzegałam, jakby mnie co kolnęło: nie wdawaj się z tym człowiekiem, bo biedy napytasz. Co z tego? albo on mnie kiedy posłuchał! Jak zobaczyli, żem ja markotna, poczęli gdzieindziéj schadzki i konszachty, alem ja o bożym świecie nie wiedziała. Kupił mąż konie i wóz, a wiedziałam, że nie byłoby za co, bo pieniędzy nie miał... Zaczęłam go badać, skłamał przedemną, że mu Chaim pieniędzy pożyczył, i że będzie sól woził z Pińska, to mu się wypłaci... A no! często gęsto w domu go nie było... Krajewski w chacie tak jak nie gościł, wiedział, że ja go źle tu przyjmę; alem dopatrzyła kilka razy, że na skraju lasu z Gabrysiem się schodził. Jużem płakała, bo wiedziałam, że będzie źle. Dwa dni jakoś Gabryela nie było — trzeciego nocą zajechał wóz; patrzę podbiegłszy: chłopak jakiś na nim wyrywa się i płacze...
— To był on! zawołał stolnik...
— Jakem go postrzegła, gdyby szalona wpadłam na męża, ale nic nie pomogło, jeszcze mnie za kark wziąwszy do alkierza wpakował i zamknął na kłódkę, a sam i drugi, tu w téj izbie, z dziecka, które się im prosiło i płakało, odzienie zdjęli, przebrali je, potém na wóz gwałtownie zanieśli, popędzili..
Magda oczy sobie zakryła i poczęła płakać.
— Dokąd? dokąd? zaczął nalegać stolnik.
— Jaśnie panie, klnę się na Matkę Najświętszą, nie wiem. Gabryś dotychczas nie powrócił. Tyle wiem, że to z dyspozycyi Krajewskiego i podpojony zrobił, a jak ja go znam, klnę się panu jeszcze raz, że gdyby dziecku, uchowaj Boże, co złego stać się miało, onby do tego ręki nie przyłożył...
— A cóż gorszego być mogło? podchwycił stolnik. Kobieto! tożeś była powinna zaraz, gdy szukano zgubionego, przyjść i oznajmić mi...
— I męża wydać! przerwała Magda: co to, to nie! Nie! Róbcie sobie zemną co chcecie, ale ojca moich dzieci, choćby zbrodnię popełnił, zdradzić nie mogę!...
— Więc nie wiesz... nic? począł stolnik, któremu na widok sukienki dziecka łzy się z oczu toczyły.
— Tyle com powiedziała, jak na spowiedzi, powtórzyła Magda w piersi się bijąc, więcéj nic.
Cieszym padł na ławę i zamyślił się długo.
— Słuchaj, rzekł, masz dzieci... jesteś nieszczęśliwa z tym łajdakiem; nie psujże sobie przyszłości, nie gub się, ukrywając prawdę lub uciekając... Zostań spokojnie w domu, a jeżeli potrzeba będzie ciebie, staw się do dworu i mów prawdę.
— A! panie, a! ojcze! tyle powiem com już mówiła... świętą prawdę... ale nie gubcie nas, nie gubcie.
To mówiąc i płacząc, poczęła mu pełzać po nogach jęcząc. Cieszym, który serce miał miękkie, rozpłakał się, i zabrawszy odzież dziecka, co najrychléj do domu kazał pośpieszać.
Odkrycie było zdumiewające i niespodziane: zostawało teraz do narady, jak sobie począć. Czokołd, który był sprawcą nieszczęścia, pojechał sam szukać niby dziecka do Warszawy, posądzając Teklunię. Stolnik rozmyślał, czy zuchwalstwa dopełniając miarki nie wróci jeszcze nazad, nie wiedząc o odkryciu. Ale gdzie w takim razie dziecko umieścił? i czyby go nie odprawił do matki? „Może, pochlebiał sobie, cała zemsta zależała na tém, że Pawełka odwiózł Tekluni tylko.” Stolnik oddychał lżéj, gdy na ten domysł wpadał. Byłoż to możliwe?
Przez całą drogę najdziwniejsze przypuszczenia oplątywały mu głowę. Późną już nocą dobił się do Ćwikłów, gdzie wszyscy spali; stary tylko Gomółka czekał na pana, nie mogąc sypiać. Ucieszył się niezmiernie Kobyliński zobaczywszy go, i przybiegł pokazując kurtkę Pawełka i opowiadając nieporządnie, jakim sposobem trafił na nią.
Całą noc niemal tak przegadali.
— Niech pan się nie łudzi: nie ma nic innego do czynienia, tylko się uzbroiwszy, a bannicyę wyjąwszy z akt pod pieczęcią, jechać na Spiż lub na Węgry, szukać tego łotra i dziecka naszego. Nie oddał on go pani i darmoby się łudzić czekając tu na powrót jego. Listami gończemi go ścigać darmo, łotr taki nie da się ująć łatwo, samym sobie trzeba uczynić sprawiedliwość.
Rada Gomółki była w istocie najpraktyczniejsza, ale ponieważ do Warszawy wybrał się był Czokołd ów, a i żonę widzieć i z nią się ostatecznie rozmówić potrzebował stolnik, uchwalono więc w skok do stolicy dążyć, a ztamtąd na Kraków ku Spiżowi i Węgrom.
Był dzień biały, gdy Gomółka kawę przyniosłszy panu i zachęcając go, aby się nieco spocząć położył, sam odszedł. Téj rady wszakże nie usłuchał stolnik, bo zbyt miał wiele na sercu.
W życiu jego spokojném, do którego tak był nawykł, tyle zaszło zmian, tyle wzruszeń doznał i wstrząśnień ciężkich, iż dla jego natury brzemię za ciężkie się zdawało — czuł, że pod niém upaść musi. W pomyślności Cieszym był jak ryba w wodzie, ale tam gdzie walczyć w pocie czoła należało długo i wytrwale, bez poparcia i wskazówki czuł się bezsilny a niepewny siebie samego. Potrzeba mu było kogoś, coby dodał otuchy, podtrzymał, stwierdził jego myśl i natchnął w nią wiarę. Nie zastraszało go niebezpieczeństwo, obawiał się najwięcéj sam siebie, omyłki, nie miał ufności ani w pomysły własne, ani w środki obrane do ich wykonania. Z sercem już od niejakiego czasu działo się dlań coś niepojętego. Kochał i ubóztwiał Teklunię... ale już nie dawną miłością ślepą, miał do niéj urazę, zaczynał przezierać, że ta kobieta nie kochała go wzajem i innego jakiegoś pragnęła szczęścia. Opuszczony przez nią, przy rozbudzonych wspomnieniach młodości, których się chwycił jak deski zbawczéj, z każdym dniem wiązał się mocniéj do owéj Maryni, za którą niegdyś przepadał. Ona dlań teraz, i choć słowa o tém nie śmiał jéj powiedzieć, bo wiedział z jakiémby to oburzeniem przyjęła, zastąpiła miejsce Tekluni. Nie miała wprawdzie wdzięku jéj, uroku, młodości, ale na jéj sercu mógł polegać równie jak na charakterze.
— Ja wyjadę i ona pojedzie do domu, mówił sobie w duchu... a potém! potém nie wróci do mnie nigdy... Jak tu ją zatrzymać? czy zatrzymywać? co począć?
Rozmyślał długo, a że dzień wielki zastał go na czuwaniu, już się wcale nie kładł. Jak tylko właściwa godzina przyszła, pośpieszył do siostry. Ta przez pannę Różę, która się rano wstawszy spotkała z Gomółką, wiedziała już o znalezionym śladzie Pawełka i postanowionéj podróży. Sama też poczęła natychmiast wybierać się w drogę, aby w Ćwikłach nie pozostać ani godziny dłużéj nad gospodarza. Wszedłszy zastał ją nad pudełkami, a widok sam ich zmieszał go. Pani Duńska siadła na krzesełku, posadziła stolnika na krześle i kazała mu opowiadać.
— Prawdziwa jakaś Opatrzność Boża nademną! westchnął stolnik — wiecie już główną rzecz, mało co do tego dodać mogę. Dla wypicia szklanki wody wszedłem do chaty w Murawie... raziło mnie to, że sama jedna kobieta, gospodyni, omdlała padła zobaczywszy mnie. Siedząc za stołem dojrzałem w kącie pod szafą guzik i poznałem go... wyciągnąłem sukienkę Pawełka, i przyznała mi się, że go mąż jéj i jakiś drugi za namową tego łotra... Krajewskiego, co się tu Czokołdem mienił — uwieźli — dokąd? niewiadomo...
— Powiem ci teraz, że mnie ten rezydent wasz swoją miną to szyderską, to zdziczałą jakąś, nieustannego strachu nabawiał — ozwała się Duńska; — niektóre jego mowy, słowa, zdradzały złego człowieka... To mówiąc zapłoniła się wdowa...
— Mściwy, bezlitośny — zawołał Cieszym smutnie — gdyby odemnie zażądał okupu nie wiem jakiego, dałbym mu był... żeby dziecku cierpienia oszczędzić i sobie spokój kupić... ale on snadź mści się za ojca...
Nie dokończył stolnik. Sprawa z Krajewskimi tak jak ją słyszał opowiadaną, przyszła mu na myśl, a wiele z niéj rzeczy, dla pamięci ojca, wznawiać i przypominać nie chciał. Sumienie mówiło mu, iż ojciec winien mógł być... Teraz jednak o oddaniu Ćwikłów, gdy się do nich przywiązało, gdy się one stały jakby życia podstawą, gdyż gdzieindziéj Cieszym żyćby już nawet nie potrafił — ani pomyśleć nie mógł.
— Moja Marysiu — przerwał po zadumie wzdychając: widzę że i ty sposobisz się do drogi, a ja na klęczkach cię prosić będę, nie jedź — zostań, dla mnie to uczyń, zaklinam, niech mam powracać do kogo, czy Pawełka odszukam czy nie... Bóg wie, czy Teklunia z Warszawy na wieś zjedzie — trudno ręczyć — dom pustką stanie, a ja w nim nie wyżyję... Zlituj się nademną.
To mówiąc ręce złożył. Pobieżnym rzutem oka pani Duńska dojrzała, że Cieszym płakał — żal jéj się zrobiło człowieka.
— Ty nie masz w domu nikogo, jam tak jak sierota, krewną mi jesteś i najlepszą przyjaciołką i najlitościwszą towarzyszką... nie opuszczaj mnie...
— Ale, mój drogi bracie — przerwała wdowa: zdaje mi się że dla ciebie, dla mnie, dla nas obojga... nie uchodzi to, bym w twoim domu zasiadała. Żonie twéj, któż to wie? — szepnęła rumieniąc się — mogłoby to być przykrém...
— Jéj! rzekł Cieszym, jéj? — Ruszył ramionami. Ona jest na wszystko obojętna! Mogła porzucić mnie i dziecko... nie powraca... co ją obchodzi mój los!... A ja, Marysiu droga, jam jeszcze większy niż ty sierota... ja nie mam nikogo... Bóg wie co się stanie z dziecięciem... z żoną... ja zginę...
— Przecież mężczyzną jesteś — rzekła nieśmiało wdowa — trzeba mieć męztwo...
— O! każ mi się pójść bić — nie ulęknę się ani boju, ani śmierci! Ale w milczeniu i samotności starczyć sobie i próżnemu sercu nie zdołam... Jam do tego nie stworzony. Bądź co bądź, zostań tu, gospodarz za mnie, czekaj na mnie... potrzebuję wiedzieć, że tu ktoś na mnie czeka...
— Kochany bracie, to nie może być — odrzekła Marysia spuszczając oczy — późniéj kiedyś powrócę... Ty dziecię odszukasz... mam to przekonanie, żonę odzyskasz... a ja wam tylko będę ciężarem...
Nic już nie odpowiadając, zerwał się z siedzenia stolnik, chwycił ręce kuzynki, począł je całować z uczuciem i przerwanym głosem zawoławszy: — Zostaniesz zemną! Musisz!... wybiegł z pokoju..
Szczęściem, że krótka ta scena świadków nie miała — bo po wyjściu brata, wdowa także padła płacząc na krzesło poruszona, więcéj niż była powinna, niż chciała... Zaczęte pakunki wstrzymała i o wyjeździe mowy nie było. Ale tego dnia gdy się zeszli na obiad, oboje byli pomieszani, zawstydzeni; pani Duńska unikała nawet spotkania się z wejrzeniem gospodarza, który był posępny i milczący.
Nazajutrz do dnia ruszył Cieszym w drogę, a siostra została z panną Różą do jego powrotu.


Są takie chwile w życiu społeczeństw, gdy je szał jakiś i chciwość życia ogarnia, naówczas począwszy od młodzieży wcześnie dojrzewającéj, aż do starców, którzy nie chcą i nie umieją zestarzeć — wszystko bieży do tego żłobu nasycenia, pijąc chciwie jak trzoda po dniu skwaru... Takim dla pewnych ludzi z rozpaczy był przeddzień tysiącznego roku, w którym zapowiedziano skończenie świata, taką u nas była epoka Stanisławowska, jakby przeczucie późniejszych dni niedoli. Wszyscy, którzy naówczas widzieli stolicę, zgadzają się na to, że życie w niéj sardanapalowych godów miało charakter.

Dla żywszych temperamentów, dla bujnych fantazyj, dla serc rozwartych na cztery wiatry, zbliżenie samo do tego ogniska było już niebezpieczeństwem. Słabsi palili się w niém, mocniejsi opalali, nikt może nie wyszedł bez pewnego moralnego szwanku.
Widzieliśmy już z jakiém usposobieniem wyrywała się z domu pani stolnikowa. Na drodze zaraz wedle przyrzeczenia spotkał ją oczekujący szambelan... Tak była wszakże jego staraniem urządzona ta droga, że nikt posądzić nie mógł pięknéj Tekluni o stosunki jakiekolwiek... bo pan Grodzki na oczy się służbie nigdzie nie ukazywał. Pod Warszawą nawet wymknął się przodem, aby tam wszystko przygotować, i po dwu dniach przebytych na Tłomackiém, mogła się piękna pani sprowadzić do najętego mieszkania przy ulicy Wierzbowéj, i znowu niktby się ani domyślił, iż w tym samym domu miał parę pokojów szambelan...
Że jednak w stolicy mimo największéj troskliwości, wszelki stosunek potajemny z trudnością mógł się ukryć, bo tu płochość wszystkich wyszukiwała sobie ekskuzy w powszechnym grzechu i na jaw wyprowadzała cudze winy — musieli państwo ci nadzwyczajnemi ostrożnościami się otaczać, które w końcu nużące były. Dla pięknéj Tekluni, nawykłéj do swobody, ta potrzeba ukrywania się wprędce się stała nieznośną. Niespokojna wyrywała się sama po trosze w świat, a może nie była nieszczęśliwą z tego, że gdzie się kolwiek pokazała, nadzwyczajną pięknością zwracała oczy, zawracała głowy.
W kilka dni wiedziało całe miasto: kto była, z kogo się rodziła, kędy mieszkała... ale napróżno starano się odgadnąć, co ją tu samą jedną sprowadziło? — Ci co pamiętali i znali matkę jéj, ktoréj historya była powszechnie wiadoma, czynili przypuszczenia śmiałe, oparte na analogii, na starém doświadczeniu, iż córka też musiała skłonną być do fantastycznych wycieczek i żeglugi po rzece du Tendre.
Nie uspokojono się wprzód, aż ktoś doszedł na pewno, że piękna pani była chorą. Wcale o tém nie mówiła jéj powierzchowność, i ze świeżéj twarzyczki trudno się było domyślić, ale oblicza bywają tak zdradliwe!!
Teklunię klauzura domowa i szambelan nawet na codzienną potrawę wkrótce znudzili. — Bywając w teatrze, miała zręczność widywać najświetniejszą młodzież, najpiękniejszych kawalerów, najzamaszystszą ówczesną tężyznę, a porównanie jéj z panem Grodzkim, który był już i nie nadzwyczaj młody i odrobinę sparafianiały, nie wyszło na jego korzyść. — O powrocie do domu mowy nawet być nie mogło; szło o to, ażeby z pobytu korzystać i nie pozostać martwym widzem tak zajmującego dramatu.
W takich razach los przysługuje się zawsze w ten sposób, iż nie bez przyczyny dusze pobożne identyfikują go z szatanem. Można zaręczyć, iż do dobréj sprawy nie znajdzie się prawie nigdy pomocy w porę, ale do niebezpiecznego wybryku na drugim końcu świata przychodzi w samą porę zręczność i posiłek.
Niewidomy wspólnik ów wszelkiego złego, stoi myśli na zawołanie. Już pani stolnikowa zaczynała się nudzić i ziewać i dąsać na szambelana, gdy jednego dnia zajechała przed jéj dom karetka koloru musztardowego z czerwonemi kołami, wytworna bardzo, i służący oznajmił przybycie hrabiny Sermazy... Nazwisko to nie było obce stolnikowéj, wiedziała o niém przez matkę, gdyż rodzina ta blizko z nią była spokrewniona. Ale zkąd tu wzięła się owa pani Sermazy, tego piękna Teklunia pojąć nie mogła. Trochę się ogarnąwszy przed zwierciadłem, kazała prosić...
Drzwi się otwarły, i weszła kobieta słusznego wzrostu, niezmiernie starannie wyfiokowana, strojna, pachnąca, ale rzadkiéj brzydkości. Choć młoda, blada była, poszpecona od ospy okrutnie, a rysy drobnéj zresztą twarzyczki napiętnowanéj wyrazem szyderskim, sprawiły wrażenie odrażające. Trzeba się było przyzwyczaić do niéj, aby nie mieć wstrętu. Za brzydkość płacił głos słodki, miły, dźwięczny, śliczna rączka i rzeźka mała nóżka, a kibić, o którą się lękać musiał patrzący, aby ją lada pochylenie nie przełamało. Ta historyczna w owe czasy kibić, tém większą zwracała uwagę, że inne kształty były pełne i jak utoczone, a że strój obrachowany był na podniesienie jedynych wdzięków, jakie pokrzywdzonéj kobiecie zostawały, nie dziw może, iż w téj twarzy tak niemiłéj, tak poszpeconéj kochali się najudatniejsi młodzieńcy, a hrabina Sermazy tak była pewna siebie, iż ofiarowała się o największy zakład do dwóch tygodni lodowatego starca rozkochać do szału.
Hrabina Sermazy, żona węgierskiego magnata, z domu Polka, znana była w świecie wytwornym jako rodzaj nieodgadnionego sfinksa. Mieszkała w Warszawie, mąż jéj nigdy się nie pokazywał, był osobą mistyczną, używała zupełnéj swobody, korzystała z niéj nie oglądając się na nic, a mimo to nikt nie potrafił dowieść jéj słabości tak daleko posuniętéj, by się skandalem nazwać mogła. Lubiła tylko mimo brzydoty, dowcipem, głosem, urokiem, jaki posiadała, zawstydzać innych niewiast potęgę. Chciwa życia hrabina zajmowała się wszystkiém co je rozbudzać mogło, alchemią, nauką, sztuką, teatrem, nekromancyą, polityką, a nie gardząc najdziecinniejszemi zabawy, gdy zabrakło innych rozrywek, gotowa była pójść na osławioną Hecę.
Nikt doskonaléj też nad nią nie był uwiadomiony o ludziach, stosunkach, tajemnicach, słabościach i intrygach. Znano ją i z tego, że pomagała rzadko, a szkodziła wiele w sposób tak delikatny, iż nigdy nawet do gniewu nie dała powodu.
Mieć w niéj przyjaciołkę nie zdało się na wiele; ale wroga z niéj sobie uczynić było istotném niebezpieczeństwem. O tych rysach charakteru hr. Sermazy nie wiedziała piękna Teklunia... a w progu, gdy się spotkały, wywarły na siebie wzajem takie wrażenie, iż obie stanęły jak osłupiałe. Pani Sermazy zdumiona była pięknością, o któréj słyszała, ale jéj sobie tak nadzwyczajną i oryginalną nie wyobrażała. Stolnikowa przestraszona była tą elegancką oprawą tak okrutnie brzydkiego czupiradła. Chwilowe milczenie przerwał śmiech pani Sermazy i wykrzyknik:
— Kuzyneczko! jesteś śliczna jak anioł malowany... nie dziw że się, iż przy tobie ja jak szatan wyglądać muszę... Że jesteśmy krewnemi, o tém nie potrzebuję przypominać pani stolnikowéj... a dowiedziawszy się o jéj przybyciu, pamiętna obowiązków familijnych, stawię się.
Teklunia bardzo wdzięczna, ledwie ośmieliwszy się po chwili odpowiedzieć potrafiła, ale gdy raz się jéj usta otwarły... z prostotą dziecięcia zepsutego gotowa była nieopatrznie wypaplać wszystko...
Hrabina przypatrzywszy się jéj i posłuchawszy przez chwilę, tak prędko ją na wskroś poznała, iż głębszych studyów mogła zaniechać. Prawda, że Teklunia nawet dla mniéj biegłego oka była, przy całéj swéj ochocie obałamucania, niezmiernie przezroczystą. Twarz, głos, wejrzenie spowiadały się ze wszystkich swych grzechów, nawet tych, które kiedyś dopiero popełnić się miały.
Hrabina starała się uczynić miłą, serdeczną, i od pierwszego razu objęła protekcyę nad biedną wdową. Dowiedziawszy się, że przybyła dla poradzenia się lekarza, z uśmiechem słuchała fantastycznéj powieści o chorobie, i oświadczyła, że tę słabość zna dobrze, a w Warszawie uleczyć dopomoże łatwo.
— Kuzyneczko, rzekła — to darmo, są ludzie i kobiety stworzone do życia na wsi i gotowania kaszy, i są stworzone do życia w mieście. Ptaki przecie gnieżdżą się jedne w krzakach, a drugie pod dachami i murami... To rzecz zupełnie naturalna... Ty, jak ja widzę, kuzyneczko, na wsi możesz umrzeć... boś do niéj nie stworzona... Trzeba męża zmusić, aby zamieszkał w stolicy, a jak nie zechce, to mu dać abszyt... Boć niepodobna żebyś dla jego pięknych oczu (choć wątpię, żeby szlachcic domator mógł mieć piękne oczy) — tyś życie poświęcała. Ręczę ci, że na miejsce stolnika, znajdziemy ci tu dziesięciu do wyboru, którzy przyrzekną mieszkać z tobą! — a! choćby w piekle. Jesteś bo nieprzyzwoicie piękną, niegodziwie śliczną, kuzyneczko, dodała — i zaćmisz tu najmilsze... a zazdrości będzie wiele... Z czego się cieszę, bo... no! zobaczysz sama.
Pochwałą tą wkupiła się hrabina w wielkie łaski. Siedziała przybyszy z pierwszą wizytą godzin dwie, wieczorem razem były w teatrze, a od tego dnia już się nie rozdzielały. Miernie piękna, byłaby hrabina unikała może téj świetnéj piękności; bardzo brzydka, wcale się jéj nie obawiała. Przystały do siebie témbardziéj, że w istocie w charakterach ich najmniejszego nie było podobieństwa. Hrabina Sermazy pod tą powierzchownością nieco płochą i szyderską, kryła uczucie wielkie i niepospolite dary umysłu; Teklunia na pozór poważna, umiejąca zająć i podobać się, była dzieckiem namiętném, z roztrzepaną a próżną główką i wzrokiem, który nie sięgał daleko. — Z pomocą téj wielce uprzejméj a grzecznéj kuzyneczki, Teklunia powoli w świat wchodzić zaczęła, nie hałaśliwie i urzędownie, ale po cichu i bocznemi drzwiczkami. Powiedziała poufnie przyjaciołce, że przybyła się leczyć, że nie ma ani z czém ani jak na większą scenę wystąpić. Zrozumiano to dobrze a łatwo, i urządzono tak, by z wolna wciągnąć chorą kobiecinę niepostrzeżenie, która pragnęła tylko, aby jéj ten miły gwałt uczyniono. Pierwszym skutkiem wpatrzenia się w świat szerszy było, że Teklunia, która jedynego dotąd eleganta i dworaka widziała tylko w szambelanie, — mając do wyboru całą gotowalnię, przekonała się ze smutkiem, iż się nadto pośpieszyła z oddaniem serca. Teraz bowiem szambelan wydał się jéj nieco zwiędłym, a nawet trochę zardzewiałym. Z bolem serca postrzegła, iż nie zajmował tu stanowiska o jakiem jéj mówił, że nawet pozwalano sobie z niego żartować i lekce go ważono. Przechorowała Teklunia to odkrycie, ale któraż kobieta w pogoni za szczęściem nie popełni przynajmniéj kilku omyłek? Odboleć je trzeba, ale poprawić się dają. Hrabina wydobyła z niéj łatwo tajemnicę stosunków, a przynajmniéj znajomości z panem Grodzkim, i niby przypadkiem odmalowała go jéj z dosyć niekorzystnéj strony. A że była wyrocznią dla Tekluni, szambelan został zabity i czekał tylko aby go pogrzebano. O ile Teklunia chciała się teraz od niego uwolnić, o tyle on biedak pięknością jéj ujęty i rozkochany szczerze, na swém stanowisku pragnął się utrzymać. Dla hr. Sermazy nie było tajemnic, wiedziała więc czego się inni tylko domyślali, że szambelan był żonaty z księżną, i że po długiém rozstaniu i wzajemnych dąsaniach, miała zgoda nastąpić... Mówiąc o Grodzkim, w parę dni podsunęła zręcznie tę wiadomość Tekluni, przekonawszy się wprzódy, iż wcale o tém nie wiedziała. Nie mogła się w pierwszéj chwili obronić piękna pani od gwałtownego wzruszenia, acz przychodziło to bardzo w porę, bo doskonale posłużyć mogło za pozór do zerwania. Grodzki nie mówił jéj nigdy nic o tém, zataił prawdę, a że obiecywał się żenić, można mu więc było czarnéj dowieść zdrady i zerwać z nim — na zawsze. Teklunia, która umiała doskonale z naiwnością i instynktom dziecka wabić ku sobie, sztuki rozplątywania zadzierzgniętych węzłów nie posiadała wcale. Gdy przyszło do sceny ostatniéj, rozgniewała się, rozpłakała, uciekła, rozchorowała, ale odpędziła szambelana niewiernego raz na zawsze, zabraniając mu, aby się jéj nigdy na oczy nie śmiał pokazywać. Dwa dni potém męczył ją ból głowy, ale pocieszało to, że była jak ptak wolna, że mogła wybierać; o powrocie do domu jakoś ani mowy, ani myśli nie było. Męża nie kochała wcale, dziecko jéj było dosyć obojętne, a życie wiejskie codzień wstrętniejsze. Pawełek przychodził jéj niekiedy na myśl, wzdychała nawet z obowiązku, ale w pięć minut zapominała o nim dla wstążki.
Wkrótce po pozbycia się szambelana, który jak cień pomimo to chodził za nią, za co się na niego nie gniewała wcale, udając tylko, że go nie widzi, hrabina Sermazy przedstawiła jéj swego kuzyna, a zatém powinowatego także Teklusi, młodziuteńkiego dziedzica wielkiéj fortuny, hetmańskie dziecko hrabiego Seweryna. Chłopak był piękny jak Apollo belwederski, świeży, wstydliwy jak panienka, na świat dopiero wypuszczony, nieśmiały, rumieniący się, potrzebujący, aby ktoś przez litość zajął się jego ukształceniem. Wychowywał się on w Paryżu, był najświeższéj mody, niezmiernie bogaty, a w Warszawie wszystkie panny i panie oczyma za nim biegały wzdychając. Tekluni się niezmiernie podobał, a ona jemu bardziéj jeszcze... Naiwna wszakże stolnikowa, po wiejsku dając serce, zaraz myślała o ołtarzu i ręce, a tu nie było najmniejszego podobieństwa, aby o wiele młodszy paniczyk, któremu przeznaczono jakąś księżniczkę niemiecką, mógł choć pomyśleć o sakramencie. Jakkolwiek bardzo to z razu psuło sprawę, wpływ zapewne i zdrowe rady hrabiny zbliżyły ich do siebie, i nieobfita w nowe pomysły Teklunia ofiarowała mu przyjaźń siostry, przywiązanie czyste i t. p. Przybrała dla niego imię Astrei, on dla niéj tylko wdział nazwę Horacyusza, i rozpoczęła się gra w siostrzyczkę i braciszka, jak wiemy, niebezpieczna bardzo. Tymczasem na wsi zaszły zmiany o których wiemy, Pawełek znikł... wiadomość o tém doszła do Warszawy, ale jéj Tekluni nie udzielono, bawiła się więc w najlepsze... Czokołd­‑Krajewski, który wyjechał był pod pozorem szukania Pawełka u matki, wcale się tu nie ukazał. Stolnikowa więc długo o niczém nie wiedziała, i byłby ją może Kobyliński zastał nieświadomą wypadku, gdyby na kilka dni przed jego przybyciem nie odebrała listu bezimiennego. Wynalazek ten piękny nie jest bowiem nowy, ani naszemu tylko wiekowi właściwym, dowiedzioną jest rzeczą iż w XVIII, ba! nawet w XVII w. bawiono się w anonymy. W epoce intryg i gmatwaniu miłosnych zawczasu posługiwać się zaczęto tą bronią nader dogodną dla ludzi, którzy życzyli sobie zemścić się, oszczędzając szacowne swe osoby. Jednego poranku hrabina Sermazy, która codzień odwiedzała przyjaciołkę, zastała ją na kanapie omdlałą, na wpół we łzach, a u nóg jéj kawałek żółtego papieru, zapisany nie pięknym męzkim charakterem. Sam pozór tego świstka nie dozwalał go posądzać, by mógł jakąś rolę w czułych stosunkach sercowych odegrywać. List wyglądał grubiańsko i był też grubiański. Autor jego z bezlitosną, zimną złością i szyderstwem oznajmował kobiecie, że musiał się zemścić na jéj mężu, a nie mógł dotknąć go boleśniéj, jak pozbawiając dziecka.
„Powiedz mu, pisał anonym, że nie odzyszcze go nigdy, że uwiezione zostanie i zgubione dla was na wieki. Powiedz mu, że przez zemstę wprowadzono do waszego domu szambelana i obrzydzono ci dom i pożycie, że przez nią rozbudzono starą miłość jego dla siostry, splugawiono czystą rodzinę, porwano węzły i zgotowano wam wszystkim ruinę... I dopóki noga Kobylińskich będzie w przywłaszczonych Ćwikłach, nie zażyjecie nigdy spokoju, ani się zemsta nasyci... Trzeba, byście i wy przyszli do tego sieroctwa i torb żebraczych, któreście drugim zgotowali.”
List cały był w tym stylu.
Przestraszona przyjaciołka, wprzód nim spytała Tekluni o przyczynę omdlenia i łez, pochwyciła list, ale niewiele z niego zrozumieć mogła... Po długich łkaniach i wykrzykach, rzecz się nareszcie wyjaśniła. Hrabina Sermazy nie miała dzieci, nie pojmowała więc, by strata dziecięcia zabójczą być mogła dla matki; uderzyła ją tylko niezwyczajność wypadku, niezrozumiałe dla niéj powody czynu, zresztą osądziła rzecz całą na swój sposób, chłodno. — „Moja droga, rzekła, albo był głupi bardzo żart, albo prosta spekulacya. Chcą, abyście dobry okup dali za synka. Ale są to przecież czasy, w których się takie rzeczy bezkarnie dziać nie mogą. Bądź spokojna. Jeśli to prawda, mąż twój odkryje sprawcę i sąd go ukarze... a dziecku oprócz strachu nic się nie stanie”...
Pomimo tych perswazyj Teklunia dwa dni płakała, a Horatio znalazłszy ją smutną, dłużéj pozostał niż zwykle. Trzeciego dnia hrabina ją przekonała przecie, że to być musiało bajką, gdyż mąż jużby był doniósł o wypadku. Pierwsze wrażenie przeszło jakoś, a brat wedle serca przyczynił się wielce do rozproszenia chmurek na piękném czole. Przesiadywał on w nowém mieszkaniu Tekluni bardzo często, tracił tu wolne godziny, a niekiedy zostawał długo wieczorem. Hrabina Sermazy przybywała z nim, ale zawsze miała pilne interesa, wymykała się prędko, zostawiała go, kazała mu czekać na siebie i nie pokazywała się już dnia tego. Zapominano też o niéj.
Kobyliński pośpieszał do Warszawy wcale nie wiedząc nawet, że jego żona w ostatnich czasach mieszkanie zmieniła. Przybywszy szukał jéj w dawném, dopytał się niełatwo nowego, i choć zawczasu w stolicy stanął, późnym dopiero wieczorem dostał się do przedpokoju. Przyjęty już w Warszawie sługa powiedział mu z miną kwaśną, że pani słaba i nikogo nie przyjmuje. Napróżno stolnik się tém składał, iż był mężem pani i że zakaz jego się tyczeć nie mógł; służący nie chciał go puścić. Zawrzała w nim krew szlachecka, porwawszy więc za kołnierz fagasa odwrócił go na bok, a sam wszedł do salonu właśnie w chwili, gdy przyjaciołka pani Czyżewska wybiegłszy z bocznych drzwi, a ujrzawszy stolnika, z krzykiem załamała ręce. Chciała się rzucić przeciw niemu, ale już było za późno. Stolnik stał na progu. W istocie stał on, bo widok, który oczy jego uderzył, słupem go postawił. Był on wcale niespodziewany. Piękna Teklusia leżała wsparta na ręku na nizkiéj kanapie, u nóg jéj śliczny, młody chłopak na taburecie pochylony, siedząc za końce paluszków ją trzymał. Nie spodziewano się tak dalece wnijścia obcego człowieka, że pani się nie ruszyła, oczu nie podniosła, młodzieniec nie spojrzał, i bolesne z jękiem westchnienie pana Lamberta dopiero uwagę nań zwróciło. Wejrzenie Tekluni padło na męża; porwała się nagle z kanapy, jakby ujrzała upiora. Horatio wstał zmieszany; wszystko troje milczący chwilę tak pozostali w osłupieniu. Cieszym miał czas pomiarkować, że zrobienie awantury głośnéj na nic się nie zdało; boleśnie dotknięty przywitał żonę ukłonem, młodzieńca drugim, i nie wiedząc co daléj poczynać ma, miął czapkę w rękach, wkładał ją pod pachę, wyjmował i dusił, nie mogąc czego innego zgnieść razem.
Domyślając się, że już jest tu zbytecznym, Horatio spojrzał w oczy Astrei, skłonił się żegnając ją i męża, i wyszedł powoli. Milcząca ta scena przedłużyła się chwilkę jeszcze; po twarzy męzkiéj Kobylińskiego — wstyd przyznać — ciekły strumykiem dwie łzy wprost do ust.. połykał je poruszony, nie mogąc się jeszcze odezwać. Teklunia była gniewna, ale nie zmieszana, oczyma ognistemi mierzyła męża.
— Coż waćpan tak stoisz? co to jest?
— Miałżem paść? spytał Cieszym.
Teklunia ruszyła ramionami.
— Kto to był u pani? rzekł stolnik.
— Kto? coż to znaczy kto? Uczyłam się z nim roli! Dzieciństwo! Coż to znowu za ton? Czy waćpan mnie podejrzewasz?...
— Wcale nie, jestem pewien swojego nieszczęścia i nie podejrzewam wcale... Ale co mi tam! jam stracił dziecko!
Matka uczuła serce macierzyńskie.
— Gdzie on jest?
— Nie wiem, porwał go ten, co się nazywał Czokołdem, a był Krajewskim. Jadę go szukać. Ślady znalazłem.
— Więc to prawda? zawołała idąc ku kanapie i padając na nią Teklunia, która ze wzruszenia płakać zaczęła. Kobyliński teraz nie po męzku się też rozpłakał. We drzwiach bocznych stojąca Czyżewska, która była przybiegła na ratunek swéj pani, patrzała na nich, gryzła usta i ruszała ramionami.
Stolnik przeszedł się po salce parę razy, rzucił okiem na żonę, i nie żegnając jéj wyszedł, ażeby więcéj nie wrócić.
Wiedział już, że mu się należało wyrzec kobiety, któréj nie ufał nigdy bardzo, ale ją kochał namiętnie. Lżéj może na ten raz znieść mu było zdradę, gdyż w domu zostawił tę, dla któréj starsza jeszcze miłość z szacunkiem ujmowała siły przywiązaniu do kobiety płochéj i dziwacznéj. Powtarzał sobie, że mu została Marynia i dziecię, które powinien był odzyskać. Biedny człek czuł wszakże ogrom niedoli; szczęście jego niedawno tak wielkie, spokój domowy i serdeczny, runęło wszystko od jednego niepoczciwéj zemsty podmuchu. Nie miał się tu przed kim poskarżyć nawet, a połowy swéj niedoli zwierzyć nikomu nie myślał oprócz mecenasa, któremu staranie o rozwód musiał powierzyć. Błądził po Warszawie zbiedzony, schorzały, niepewien co pocznie, a pół dnia przesiadywał w kościele.
Tymczasem Horatio zaraz nazajutrz rano pobiegł do protektorki i opowiedział jéj straszliwą przygodę swoją; blady, pomieszany gotował już pistolety i szpadę. Hrabina pieszo, nie czekając powozu, pośpieszyła do Tekluni, którą zastała zapłakaną.
— Bądź spokojna, zawołała od progu: ja pojadę do niego i wytłómaczę mu wszystko... Ręczę ci, że się to załagodzi.
Z miny wszakże Tekluni nie można było poznać czy sobie życzyła załagodzenia i zgody, wstrzymała kroki hrabiny... poczekano dwa dni, trzeciego dnia mecenas przybył umówić się o rozwód. Z razu wzruszenie było wielkie, niepewność co począć, ale zdrowa i dobra rada hrabiny wywiodła z tego stanu.
— Czego się tu namyślać? rzekła: ty go nie kochasz, on chce się rozłączyć, masz majątek, dziecko cię nie wiąże... mężów znajdziesz na tuziny... Zgodź się na rozwód i nie ma co mówić.
Teklunia podpisała prośbę, ale rozmyśliwszy się srogą miała urazę do męża, któréj całe życie mu nie przebaczyła... niewdzięczny ten człowiek śmiał jéj nie kochać i porzucić! To było nie do darowania. Teklunia siebie i swe postępowanie tłómaczyła doskonale, — jego zdawało się jéj ohydne i występne.
Ma się rozumieć, iż Hetmańskie pacholę wróciło wkrótce... I byłoby zapewne długo jeszcze pozostało wierne pierwszemu uczuciu młodzieńczemu, gdyby rodzina troskliwa postrzegłszy, że położenie się wielce zmieniło, nie postanowiła go odciągnąć. Dopóki stolnikowa nie była wolna, mogli tolerować romans młodzieńca; teraz stawał się on niebezpieczny. Nawet hrabina z innych pobudek dla kochanéj przyjaciółki przeciwna była dłuższym stosunkom z Horacyuszem: on żenić się nie mógł, a jéj zdaniem Teklunia za mąż wyjść była powinna.
— Wdową ani rozwódką na długo zostawać nie wypada, powiedziała. Czy będziesz z mężem żyła czy nie, ale należy go mieć... — daleko się jest swobodniejszą... A o to ci nie będzie trudno!
Nie ma to jak dobra przyjaciołka! Teklunia z płaczem rzuciła się jéj w objęcia, i tak ten epizod życia szczęśliwie został zamknięty.


Gdyby o nim ojciec nie pamiętał, wszyscyby o biednym Pawełku zapomnieli. Matka myślała troszkę, trochę płakała, zresztą nie miała czasu długo się nad losem jego rozczulać, a słusznie bardzo mówiła sobie dla uspokojenia sumienia: „Od czegoż ojciec? To przecie jego rzecz! Dzieckoby nigdy było nie zginęło, gdybym ja tam go strzegła; ojciec winien, że nie pilnował... niech pokutuje.” Czasem jednak łzę uroniła. Serce złe nie było, ale główka roztrzepana, a fantazya parowała nawet temu serduszku.
Gorzéj było z ojcem, bo dla niego nic biednego Pawełka zastąpić nie mogło. Na samo przypuszczenie, iż pieszczonemu chłopczykowi, gdzieś może zawleczonemu daleko, przychodziło znosić głód, chłód, niedostatek, znęcanie się, obejście przykre, stolnik ręce łamał i rozpaczał. O Krajewskim w Warszawie żadnéj wieści nie było, prawdopodobnie musiał więc ze swą zdobyczą ujść najprzód na Spiż, gdzie miał siedzibę dawną, znajomych i stosunki, ale tam on też pozostać nie mógł, bo łatwo się domyślał, iż go tam najprzód szukać będą. Gdzieby się podział, niepodobieństwo było dojść przypuszczeniami, a śladów dotąd brakło. W pierwszéj chwili przybity bardzo i omdlały, Cieszym ze srogiego żalu, jakiego doznawał, przeszedł do mężnego postanowienia użycia wszelkich środków dla odszukania dziecięcia. Ukrzepił się, nabrał odwagi, — i ruszył po znajomych, na których mu nie zbywało. Sam jeden nic przedsięwziąć nie mógł, trzeba mu było ludzi przebiegłych i odważnych, znających kraj i skuszonych obietnicą sowitéj nagrody. Gomółka, który z panem przybył do Warszawy, puścił się na zwiady. W stolicy o tym czasie nie zbywało na ubogiéj szlachcie, na ludziach bez chleba, gotowych dla zyskania go na wszystko, a szczególniéj na awantury. Drugiego czy trzeciego dnia, gdy już nie tajony wypadek stolnika, bo o nim zaraz nawet przez gazety ogłoszono, rozszedł się szeroko po mieście, Gomółka powracający ze swéj wyprawy przywiódł z sobą mężczyznę, którego z powierzchowności zaraz uznać było można za rębacza do usług tych, którzy go potrzebować jeno mogli. Nastręczył się on sam, szukając stolnika i nabijając, aby go zaraz doń prowadzono. Fizyonomia nie była obiecująca, ale budowa ciała krzepka i silna; jeśli więc nie głową to ręką mógł posiłkować. Na usilne nalegania, ażeby się ze stolnikiem mógł widzieć i mówić, puszczono go do izby... a Cieszym wpatrzywszy się postrzegł zaraz, że gdzieś już tego człowieka widział.
— Gdzieżem to ja waćpana spotkał? spytał. Wszak my się znamy!
— Ale jakże nie! znamy się, czcigodny mężu, do kolan się kłaniając odparł przybyły. Czyż to acan dobrodziej nie przypominasz sobie Matyasza Oxtula z pod Suraża, który miał ten zaszczyt prezentować mu się w Krakowie, przejeżdżającemu... z okazyi...
— Ale ba! wacan byłeś znajomy z tym łotrem, zbójem Krajewskim! zawołał stolnik odskakując.
— A no! a no! nie zapieram, rzekł spokojnie Oxtul; znałem tego jegomości o tyle, żem mu kilka razy w różnych kwaśnych sprawach służył, a przekonawszy się co to za ziółko, umyłem ręce od tego zbója! umyłem! Że go znałem, to właśnie dziś największe dla mnie szczęście, bo tém łacniéj czcigodnemu stolnikowi służyć potrafię, nad co innego goręcéj w życiu nie pragnę. Odchrząknął, pokłonił się, obejrzał czy gdzie wódki nie zobaczy, i dodał: Spodziewam się, iż mnie pan stolnik w téj delikatnéj sprawie zaufaniem swém zaszczycić raczy; a mogę się złożyć świadectwami najdostojniejszych osób z całéj Korony, iż niejedną sprawę taką doprowadziłem do końca, nad którą drudzy głowy potracili i zęby na niéj starli.
Tu dobył plik zabrukanych papierów z zanadrza, związany sznureczkiem jedwabnym, i dobywszy z niego arkusz, rozłożył go przed stolnikiem, badając jakie na nim uczyni wrażenie.
— Widzi szanowny stolnik, to podpis własnoręczny hetmana... a to księcia marszałka Kazimierza... a to starosty Szczerzeckiego, a to...
Uśmiechnął się.
— Widzi kochany stolnik, miało się stosuneczki, i nietylko sejmikowe, które są najprostsze i najłatwiejsze, ale inne nierównie zawikłańsze sprawy się ugadzało z powszechném zadowoleniem. Nie przeczę, że teraz od czteroletniego... przebrało się interesów, praktyka była zła, pole się zależało, ale stary myśliwy jeszcze młodych prześcignie...
Stolnik milczał niedowierzająco; za to Oxtul mówił tém żywiéj.
— Widzę to z szanownego oblicza pańskiego, iż mój wytarty kontusz źle go uprzedza, a może i fizys niepoczesna... a toć — pozory mylą, a ja jako człowiek gruntowny i z poważnymi ludźmi do czynienia mający, nigdym się o zewnętrzne oznaki nie ubiegał. Za to pochlebiam sobie, iż kto mnie zna, oceni jako gruntownego i pewnego a niezawodnego.
Nieproszony zatém siadł, otarł czoło, i oczyma rzucając znowu azaliby się czego do napicia nie znalazło, dodał:
— Jaśnie wielmożny stolniku, o co idzie, wiem; sprawa mi znana jak sam człek. A to, intra parenthesim, dodam, że człeka, którego się goni, znać, i znać go tak, że się go pozna nie koniecznie z twarzy, ale z ruchu, chrząknięcia, chodu, z tyłu, z boku, po cieniu, po głosie, to już coś warto! Weź pan stu ludzi, na co się zdadzą, jeśli z nich każdy zetknąwszy się z Krajewskim nie będzie wiedział, że o to ten hic est? Bezemnie się pan stolnik nie obejdzie. Róbmy umowę...
Ta natarczywość nie podobała się Kobylińskiemu, ale w końcu dodał zniecierpliwiony:
— Znajdźże mi waćpan dziecko, dostaniesz tysiąc dukatów!
Oxtul aż wstał rozpromieniony:
— Mówmy‑no otwarcie, panie bracie, dodał bolem do szczerości szorstkiéj pobudzony ojciec. Ja waćpana cale nie znam, bo krakowskie owo spotkanie nic mi nie mówi... Te świadectwa...
— A! królu mój! przerwał z wymówką, podnosząc papier Oxtul: czybyś pan był takim niedowiarkiem, podejrzewał podpisy na świadectwie i pieczęci? Czy to może być?
— Nic nie podejrzewam, ale mi one też nic nie mówią. W chwili dobrego humoru mogłeś je sobie asindziéj uprosić. Powtarzam tedy: ja asindzieja nie znam, ale że moja sprawa na sercu mi leży, gotowem cię użyć i nieznanego, tylko z pewnemi warunkami!
— Proszę o warunki, rzekł Oxtul, proszę o nie.
— Pierwszy, byś się waćpan do mych wskazówek zastosował i na swą rękę nic nie poczynał, abyś mi sprawy nie popsuł; powtórze, że grosza nie dam, aż skutek osiągniemy.
— A ten być ma?
— Pewny ślad o mojém dziecku, lub odzyskanie jego.
— Tymczasowo zaś mam być z suchotami? spytał Oxtul.
— Ale pozwól, panie bracie, możesz nic nie robić, dyety brać, a sprawę ciągnąć i mnie zwodzić...
Oxtul wstał, ręce założył i popatrzał na stolnika z góry.
— E! pfe! królu mój! pfe! już bo nadto złe o ludziach i o szlachcie z pod Suraża masz wyobrażenie.
— Albo to nie bywało?
— Hm! trafia się wszystko, gdy dojmie fames; ale ja, dzięki Bogu, choćby dla tego, że mam rodzonego brata kapucynem, jeszcze z głodu nie mrę. Zawsze mi tam miskę jakiéj strawy dadzą, chociaż to kapucyńskie jedzenie, przyznam się asindziejowi, szczególne nie jest. Ale powróćmy do przedmiotu, mówił Oxtul, siadając znowu. Ani pan, ani ja we dwóch téj sprawy podjąć nie potrafimy... jawna rzecz. Trzeba szpiegów, agentów, trzeba straży, placówek, zasadzek, trzeba formalnego regimentu, ludzi śmiałych a sprytnych, prawda?
Stolnik głową kiwnął przyzwalająco.
— A widzisz asindziéj! a widzisz, że rozumiem rzecz! Otoż takiéj legii ludzi determinowanych, gotowych w ogień i w wodę, nie dobierze, nie chwaląc się, nikt tylko ja.
Uderzył się w piersi.
— Tak! powtórzył, tylko ja. Matyasz Oxtul czyli Auxtul, szlachcic z pod Suraża, znany szeroko w Krakowie, ba! i daléj. Ja ludzi zwerbuję i dostawię.
— Za pozwoleniem, przerwał stolnik, ja będę decydował, których przyjmę.
— I na to zgoda.
— Ilu waćpan myślisz? spytał Kobyliński.
— Powiedz mi szanowny stolniku, wrzucił Oxtul, czyś pan skąpy?
— Nie; nie pożałuję nic, zwłaszcza dla dziecka; ilu potrzeba ludzi?
— Jak najwięcéj, a jak najmniéj do dwunastu być musi. Liczba parzysta i dobréj wróżby... Bezemnie więc jedenastu. Z tych panie stolniku jedna kategorya ma pracować capite et manu, druga tylko szerpentyną i kułakiem, stojąc pod rozkazami. Pierwszéj tedy cechą, by głowę miała nie dla proporcyi; drugiéj, by nie żałowała łba pustego nadstawić. Ostatnich mam gotowych, bo o to nie trudno, a pięciu sobie dobiorę tu w stolicy... nie chwaląc się, choćby na posługi najwybredniejszego... że im nic zarzucić nie będzie można.
Stolnik milczał, ale przyzwalał.
Świadectwa jak świadectwa, rzekł; ponieważ przychodzi do umowy, daj mi asindziéj kogoś tu żywego, coby za nim poświadczył..... Pan hetman?...
Oxtul jedno oko przymrużył.
— Wszak podpisany.
— A tak, ale to głowa zalana zawsze, kto go tam wie, gotów był zapomnieć nazwiska i osoby.
— Książę Kazimierz? dorzucił stolnik.
— Hm! wielki pan... znał mnie, gdy potrzebował...
— Przecięż którykolwiek z tych?
— Za pozwoleniem, przerwał szlachcic, gdyby to byli tacy ludzie co pamięć mają i gotowi są zawsze prawdzie świętéj dać świadectwo, nie brałbym od nich podpisów... Prawda?
— Jedną rzecz widzę, żeś waćpan był na adwokata stworzony, odparł Kobyliński.
— Już mi to mówiono, uśmiechnął się Oxtul, a ja powiem stolnikowi, że nie. Byłem stworzony na wielkiego pana, a los mnie poszył w skórę chudego pachołka... ot co!
Westchnął.
— Któż za waćpana świadczy? naglił Kobyliński.
— Kto! u kaduka! verbum nobile! klejnot szlachecki!
Oxtul był już trochę podraźniony.
— Szanowny stolnik znasz świat, powiem więc jedno: świadczy za mną, żem goły, suknię noszę wytartą. Dowiedziona rzecz, iż cnota pod te czasy w złotogłowach nie chadza... Zresztą chcesz pan, dobrze, nie daj mi dukata, pójdę sobie gdzieindziéj szczęścia szukać, kiedyś taki twardy.
Stolnik się zamyślił.
— To może decyduje, rzekł, iż waćpan Krajewskiego znasz.
— Znam go tak, ale tak, odparł śmiejąc się Oxtul, że mógłbym o nim niejedną piękną powiedzieć historyę.
— Biorę więc waćpana do usług, dodał Kobyliński; tymczasowo polecam szukać ludzi... resztę zobaczymy.
Z widoczną radością do kolan skłonił mu się Oxtul.
— Teraz! zawołał, jam wasz z kościami, rozkazujcie; ale trzeba dać zadatek, ludzi inaczéj nie zwerbuję.
Reszta umowy poszła już gładko. Dostawszy przekąskę i kilka talarów Oxtul submistował się i natychmiast w pole wyruszył. Dwa dni potém widać go nie było, tak, że Kobyliński już myślał, iż wziąwszy na rękę grosz, uszedł, nie mając powrócić; wtém trzeciego nad wieczorem, schrypły nieco, rumiany, przystawił się w stanie, z którego domyślać się było łatwo, iż przez ten czas nie próżnował. Gwoździkówkę czuć było od niego z daleka.
— Czcigodnemu stolnikowi, rzekł — czołem biję! Rozkazy jego spełnione, pięciu ludzi mam, dobranych jak my koni... Ponieważ jednak wszyscy nie są w najszczęśliwszych interesach i ubranie ich niezbyt jest wytworne, możeby w biały dzień téj komendy na kwaterę nie życzył sobie pan stolnik wprowadzać?... Zatém...
— Masz ich waćpan pod ręką?
— Czekają na mnie pod Burgundem, mam przyprowadzić?
— Proszę, rzekł stolnik.
— Za wszystkich ręczę, dodał Oxtul; jak się wydadzą, nie wiem, ale że się popiszą, wierzyć mi proszę.
W dobry kwadrans potém, w podwórzu szmer się dał słyszeć, i gdy Gomółka drzwi otworzył, weszła cała czereda owych dobranych przez Oxtula pomocników. Gdy przy świetle zapalonych świec przypatrzył się im dobrze pan stolnik, nie wiedział co rzec, tak to jakoś wszystko niepozornie wyglądało. Ale do sprawy tak dziwnéj kimże się posłużyć było jeśli nie dziwnymi ludźmi, coby się na wszystko ofiarowali?...
Oxtul z przedpokoju wprowadził tych ichmościów, kazawszy im dobrze zbłocone nogi otrzeć na słomiance, do głównego pokoju. Tu milcząco ustawił ich przy progu i komendanta minę przybrawszy począł:
— Pozwoli pad stolnik, bym mu tu z kolei mych czcigodnych przyjaciół i kolegów, za których czcią i sumieniem ręczę, po starszeństwie przedstawił.
Pierwszy z nich był wcale pokaźny, słuszny, rozrosły, rumiany, zaokrąglony, jakby na dobrym stole i w spokoju szczęśliwym życie pędził... Twarz pełna nie mówiła wiele, ale oczy biegały żywo i patrzały roztropnie. Trzymał się obiema rękami za pas skórzany, tak że stolnik z łatwością postrzegł, iż mu u prawéj ręki dwóch palców, snadź odrąbanych, brakowało. Postawę miał tak dobroduszną, iżby go nikt o złe zamiary i chytrość najmniejszą nie posądził.
— Pan Prosper Głodowski, z ziemi Łomżyńskiéj, szlachcic prawy, rzekł wskazując nań Oxtul.
Głodowski się skłonił, uśmiech mu po ustach zbiegł, ale się zaraz znów poważnie nastroiły.
— Na pochwałę pana Głodowskiego to tylko powiem, iż w sprawach poselskich, w cudzych i nieznanych sobie kątach używany przez panów Potockich, nigdy a nigdy żadnego posła jakiego mieć życzyli, nie dozwolił zakrzyczeć, ani przegłosować. Jeździł zwykle dwoma tygodniami wprzódy na miejsce, i gdy do wyboru przyszło... rzecz była gotowa.
Milcząco wąs pogładził pan Głodowski i znowu się za pas wziął, stojąc wyprostowany. Za sobą sam mówić nie chciał, otworzył był usta, rozmyślił się, skłonił i nie rzekł nic. Stolnik go przywitał, nie było pytań więcéj, a Oxtul przeszedł do następującego.
Ten wyglądał nie ciekawie: ramię jedno miał niższe, łopatkę wydatną, powierzchowność nie zalecającą, przytém nieustannie gębę w prawo pociągał snadź niechcący, ale to mruganie twarzy było tak uprzykrzone, iż długo na niego patrzeć niepodobieństwem się stawało. Włos na głowie obcięty równo otaczał twarz za długą, bladą, pofałdowaną, smutną a bez wyrazu. Można było przysiądz popatrzywszy nań, iż z piórem miał do czynienia więcéj niż z żelazem.
— Pan Ignacy Samotyja, z ziemi Bielskiéj... familia godna, a druga jéj gałąź Lenczewscy, kuzynowie jegomości nawet bardzo majętni... Dla złości ludzkiéj i pokrzywdzenia na majątku pracował wiele po kancellaryach. Pisze ślicznie... i głowa...
Uderzył się w czoło Oxtul.
— Głowa co się zowie, ministremby mu być nie za nadto.
— Ale dość, rzekł szepleniąc chwalony; co ja umiem, to się okaże... to pan stolnik zobaczy. Ja się próby nie boję.
Przeszli tedy do trzeciego, który stał ręce na piersi założywszy, z głową szlachetnie podniesioną, jak gdyby świat cały wyzywał. Wąs mu się do góry jeżył, oczy czarne ogniem sypały, minę miał nieco pogardliwą i pyszną, ale pokaźną. Z urody i postawy miałbyś go za towarzysza z kawaleryi, a może też sługiwał, bo przez czoło cięcie miał szpetne, choć zabliźnione i stare. Ni piękny, ni brzydki, junacko patrzał. Gdy już szlachcic miał go przedstawiać, spojrzał pań i odezwał się sam:
— Daj‑no asindziéj pokój, ja o sobie nie chwaląc się, potrafię coś powiedzieć. Pan stolnik będzie tych znał, z którymi ja byłem dobrze... bo mnie książę generał używał, i nie straciłbym miejsca przy kancellaryi jego, gdyby nie babskie intrygi. Dom nasz znany w Polsce, choć zubożał; nazywamy się Mora i herb mamy swój własny... a w rodzinie tytułów nie brakło. Ale są dole i niedole. Proszę o mnie spytać księcia generała, ręczę, że po dziś dzień żałuje. Nie będę się chwalił, o determinowańszego człeka... trudno... Jeśli pan stolnik popróbuje, to sam powie... co się to tam chlubić... no! i dosyć.
— Ja dodam, rzekł Oxtul ciszéj: że i głowa i ręka... bije się doskonale i w kaszy zjeść się nie da. Co prawda to prawda...
Stolnik kłaniał się i milczał. Dwóch jeszcze pozostawało dziwnie do siebie podobnych, tylko jeden był słuszniejszy i doroślejszy, drugi jakby kopia zmniejszona tamtego, drobny i maleńki. Obaj przystojni zresztą, czysto ubrani, młodzi, zdali się być nie po dobréj woli, ale jakby ich tu napędzono i przyjść kazano. Obaj niby zawstydzeni oczy mieli spuszczone i twarze chmurne, a lekkie ruszanie ramionami niecierpliwość ich zdradzało.
— Pacowie Jan Kanty i Jan Chrzciciel Strękowscy, familia godna z Łomżyńskiego; że ubodzy, to nikomu dyshonoru nie czyni. Stryj ichmościów pan Jan w oleju Strękowski, tu mi ich polecił zabrać, bo to mój stary przyjaciel, — i ręczy za nich, a za kogo stary Strękowski ręczy, ja szyję dam... Dobra krew, zdolności wielkie, przenikliwość niepospolita, za tych gardłem ręczę.
Panowie Janowie Strękowscy pokłonili się milczący. Stolnik odbywszy prezentacyę, poprosił siedzieć, podał Gomółka lampki z winem.
— Panowie moi, odezwał się smutnie gospodarz: już nimeście tu przyjść byli łaskawi, wiedzieliście zapewne do jakiéj to sprawy pomocy ich upraszam. Pokrzywdzony jestem najboleśniéj, bo mi jedyne dziecko wydarto, a uczyniono to przez podłą zemstę. Nic świętszego być nie może, jak krwi swéj poszukiwać odzyskania.
Szlachta mruknęła przyzwalająco, a Cieszym daléj ciągnął:
— Zapewne i to panom nie tajno, kto sprawcą tego nieszczęścia mojego. Jest to niejaki Krajewski, który straciwszy majątek przez nas nabyty, pomsty szuka za własną winę. Ten Krajewski, który się też po matce Czokołdem nazywa, siedział na Spiżu od granicy węgierskiéj; być może, iż z dzieckiem dla bezpieczeństwa uszedł do Węgier, więc wypadnie za nim na Węgry.
— Za pozwoleniem, przerwał Oxtul: ponieważ rozpoczynamy wojnę, należy ją regularnie prowadzić. Przodem musi iść szpica, na którą się ja ofiaruję. Zna mnie łotr, ale ja się potrafię tak zamalować, że nie dojdzie ktom taki. Innym panom przypadnie zapewne być w pobliżu gdzie, a ostatnim może nawet w Warszawie i po drodze od stolicy do Krakowa lub za Kraków sznurkować, bo niechybnie tędy się przedzierał.
— Jeden lub dwóch z panów przy mnieby zostać powinno, rzekł stolnik.
— Nic słuszniejszego...
Poszły tedy roztrząsania, umowy, daléj wyznaczenie dyet i warunki. Pan Kobyliński, oprócz wynagrodzenia uczciwego, nie cofał słowa, iż za odkrycie śladu lub znalezienie Pawełka tysiąc czerwonych złotych opłacić przyrzeka gotówką.
Godzinę może trwały narady, poczém Oxtul wstał i komendę swą wyprowadził. Myślą jego było sam na sam z tymi panami jeszcze rozmówić się de futuris, rozdzielić role, plan skreślić, i na wypadek szczęśliwego skutku zapewnić podział słuszny owego tysiączka, który każdemu z nich niezmiernie się uśmiechał. Nawet panowie Janowie Strękowscy, zasłyszawszy o nagrodzie, jakoś nabrali lepszéj miny.
Najbliższa garkuchnia naówczas sławnego Żołędzia zdała się najwłaściwszém miejscem dla narady, która na sucho się nie obeszła. Lecz że kassa nie starczyła na wytworniejszy trunek, kazano podać miodu. Oxtul miał zagaić, gdy Mora stuknął o stół.
— Słuchaj‑no, rzekł, tobie się chce komendy, Oxtulu, ale to twoja głowa nie poradzi. Dobrze tobie było sejmikować, a tu rzecz inna, kradzież dziecka! Ten co kryminału się tego dopuścił, dobrze się pewnie schował.
— Tak! tak! królu mój! zaczął Oxtul, a gdybyś wasze trafił na niego, poczém go poznasz? hę? a ja znam go i w pieklebym poznał.
— Tyleż tego! zaśmiał się Mora.
— Niech‑no Samotyja mówi, przerwał Głodowski bez palców: głowy lepszéj tu nikt z nas nie ma; choć się jąka i szepleni, ale co wycedzi, to do rzeczy. No, mów.
Samotyja jedném ramieniem ruszył.
— Nie kpijcie tylko, rzekł. Co ja mam tu gadać? Trzeba najpierwéj na rozum wziąć jak tego złodzieja szukać, z kim on żył, kto mu pomagał, gdzie tropy być mogą.
— Stolnik mi mówił, odezwał się Oxtul, że szlachcica z budek sobie wziął od żony i dzieci, i ten mu dziecko wywiózł. Tedy myślę, zostawiwszy żonę i dzieci, nadewszystko dzieci, szlachcic nie wytrzyma, dowie się do swojéj chaty. Tego capnąć, musi wyśpiewać co z dzieckiem zrobił. A więcéj powiem: ów wspólnik, póki do domu nie dojedzie nie będzie wiedział, iż się jego posiłkowanie odkryło. Tego gdyby złapać!
— A któż go zna? spytał Mora.
— Czy na zasadzce na zająca siadając, trzeba go osobiście znać? odparł Głodowski. Dajcie mi wiedzieć, gdzie chata, jak się zowie, ja jutro jadę i jeśli się zjawi, wezmę i związanego dostawię.
— Drugiemu trzeba na Spiż i do Węgier.
Zaczęły się tedy rozprawy żywe. Strękowscy tylko milczący słuchali z uwagą, nic swojego nie dodając.
— A panowie co myślicie? rzekł Oxtul do nich.
Ci trącili się łokciami i starszy szybko począł po cichu:
— My się jeszcze uczymy o co idzie.
— O co idzie? zaśmiał się Oxtul: o tysiączek dukatów! tysiąc obrączkowych, nie owych pruskich co to nie doważają i mówią, że z alchemicznego, nieprawdziwego złota są robione, ale węgierskich.
Wszystkim oczy zaświeciły.
— Ale co to! potrząsając głową zawołał Samotyja: złodziéj ma tysiąc dróg, a tu co gnać jedną... kto tego dokazał, ten się dobrze zabezpieczył.
Więc wrzawa znowu i zdania różne, aż po dwóch godzinach stanęło na tém, że Strękowscy mieli razem z Oxtulem przy boku stolnika pozostać, Głodowski ruszał do Ćwikłów a raczéj do Murawy, Samotyja w Warszawie pozostawał na straży. Mora zaś żądał, aby mu dozwolono iść na partyzantkę samopas, aby z nikim tysiąca nie dzielił. Nazajutrz plan ten uzyskał potwierdzenie, i nie zwlekając ruszyli każdy w swą stronę.
Zima w tym roku nadeszła wcześnie i obiecywała być bardzo silną, ale dla ludzi do klimatu nawykłych nie przeszkadzała ona do odbywania podróży, i owszem do pewnego stopnia ją ułatwiała. Wszystkie też u nas transporta i odległe wycieczki odkładano do téj pory. Dla ludzi jednak w tak dziwną i niebezpieczną puszczających się podróż, pora nie dobrze była dobrana. Czekać zaś do wiosny obawiano się i Cieszym niecierpliwił; chciał on był bodaj jednéj godziny się wybrać. W kraju górzystym trudniéj było przy śniegach dać sobie rady, ale dobra wola największe zwycięża trudności. Wprzódy wszakże niż gotowe już było wszystko, Kobylińskiemu na myśl przyszło w saméj stolicy zarządzić poszukiwanie, czyliby Czokołd ów, który wrzekomo do Warszawy ruszył, istotnie się w niéj czasem nie znajdował. W owéj epoce najłatwiéj pono było ukrywać się w stolicy, gdzie policyi i ścisłéj kontroli nie utrzymywano. Mnóztwo przybłędów z różnych krajów ukrywało się tutaj, mieszkało, a najczęściéj o nich dowiadywano się dopiero gdy coś zbroili i sami na wierzch wyszli. Inaczéj lata całe można było przemieszkiwać i kryć się w mieście, nie zwracając na siebie uwagi, lub zwróconą lada czém uspakajając.
Myśl ta poszukiwania dziecka i winowajcy w Warszawie, nie byłaby może przyszła ojcu, który raczéj na Spiżu gdzieś Pawełka chciał śledzić, gdyby nie dziwne zdarzenie pięknéj Tekluni, która poprzysięgała, że przejeżdżając ulicą, w oknie jakiegoś domu widziała swe dziecko. Wyciągało ono ku niéj rączki, ale nagle ktoś je pochwycił, odciągnął, a gdy natychmiast wysłana służba i przyjaciele do wskazanéj kamienicy dobiegli, śladu tam nie było Pawełka, i mieszkanie okazało się zajęte przez starego jakiegoś lichwiarza, nie wiedzącego o niczém. Domniemywano się, iż pani stolnikowa nie dosyć dobrze znająca Warszawę omylić się musiała, inny dom ukazawszy; przeszukano w sąsiednich z pomocą nawet straży marszałkowskiéj i urzędu, ale znaleziono osoby obce, które nawet posądzone być nie mogły. To widzenie wszakże, o którém i stolnikowi znać dano, skutek wywarło szczególny na matkę: dotąd bowiem dosyć obojętna na los dziecka, przypomnieniem go jakby do poczucia obowiązku rozbudzona została. Cały dzień płakała, mówiła tylko o Pawełku, hrabina nawet i bardzo miły wojewodzic *** nie zdołali jéj pocieszyć, ani jéj wybić go z głowy. Przyjaciel nader żarliwy, nowy brat wedle ducha, wkupując się w łaski pięknéj Tekluni, musiał przyrzec, że przetrzęsie całą Warszawę, i jeśli ono się w niéj znajduje, to dziecię odszuka.
— A wiesz pan co! zawołała składając rączki, które zawsze pokazywać lubiła Teklunia: wiesz pan co? gdybyś mi dopomógł wyszukać Pawełka... nie ma na świecie czegobym wam odmówić mogła.
Zarumieniła się mocno wyrzekłszy te słowa, poprawiła się zaraz, tłómacząc granice, jakie żądaniom kładło braterstwo, ale niemniéj wojewodzic zapisał sobie znaczące wyrazy.
— Bo, wiesz pan — wiesz, dodała żywo Teklunia: kocham dziecko, ale równa méj miłości dlań jest nienawiść dla ojca jego... A! panie, co ja z tym człowiekiem ucierpiałam! On teraz pochlebia sobie, że wyszuka co z winy jego zatracone zostało. Gdybym ja mogła mu dowieść, że jest jak był do niczego, niezdara... ciemięga! a! byłabym szczęśliwa! Bo — wystaw pan sobie człowieka, którego nawet nienawidzieć nie można, któremu na pozór nic zarzucić niepodobna, który niby jest słodki, dobry, a mdły, nudny... zabijający. Bo żeby z nim choć się pokłócić — ale nigdy nie ma za co! Można zrobić co się podoba... nie stęknie, nie skrzywi się, nie zapali... a na ostatku rozpłacze się jak dziecko. Ja takich mężczyzn maślanych nie lubię.
Rozśmiała się przytomna hrabina, wojewodzic temu łatwemu dowcipowi przyklasnął, ale myślał spożytkować macierzyńską fantazyę kobiecą. W ten sposób przybył jeszcze jeden nieprzyjaciel Czokołdowi a pomocnik ojcu, chociaż piękna Teklunia się zaklinała, iż odzyskawszy dziecię za nic go nie odda. Wprawdzie wczoraj jeszcze obojętna dlań była, ale powiał wiatr inny, i choć za jutro ręczyć było trudno, w téj chwili najgoręcéj tego pragnęła.
— Ale niechże mi pani powie, dorzucił wojewodzic: czy to pewna, że on był a nie kto inny w oknie, czy to dziecię...
— Ja się nigdy nie mylę, odparła żywo Teklunia; a mogłażem nie poznać mego drogiego Pawełka?... Proszę pana, widziałam go jak państwa widzę... jechałam bardzo prędko, podniosłam oczy, krzyknęłam postrzegłszy, on do mnie rączyny wyciągnął, ale nim konie rozpędzone wstrzymano, nim wysiadłam, nim posłałam, znikł bez śladu.
Wojewodzic się zadumał.
— Co gorsza, rzekł, iż może go zaraz właśnie z tego powodu wywieziono.
— A nie można wyśledzić, choćby na rogatkach, czy kto z takiém dziecięciem nie wyjeżdżał?
— Nie wiem, zobaczymy, odparł zabierając się do wyjścia wojewodzic. Za to tylko ręczyć mogę, iż cokolwiek możliwego jest, to uczynię... dla pani.
Za tę obietnicę zapłacił mu gorący uścisk pięknéj rączki, uśmiech i wejrzenie czułości pełne. Całéj już naówczas Warszawie wiadomo było, iż wojewodzic, wdowiec naówczas, kochał się szalenie w pani ex­‑stolnikowéj i czekał tylko na rozwód, aby się z nią ożenić. Czyniła mu trudności jeszcze, wahała się, ale to były raczéj ceremonie drożącéj się z sobą piękności, niż zastraszający opór. Teraz zaś, gdyby chłopaka znalazł... wojewodzic już miał słowo.
Ze swojéj strony Cieszym nic nie zaniedbywał co go na ślad naprowadzić mogło, a że i na przyjaciołach mu i na groszu nie zbywało, równie skutecznie działał jak wojewodzic... choć innemi drogami.
Dotąd wszakże oprócz owego widzenia w oknie, najmniejszego śladu nie natrafiono. Jednego tylko dnia z poczty przyniesiono stolnikowi list zabrukany, na szarym papierze pisany, a rzucony na pocztę w miasteczku najbliższém od Ćwikłów, w którém Czokołd się najgrawał jawnie ze starań o odzyskanie dziecka.
„Jeśli sądzisz, pisał, że potrafisz mi Pawełka odebrać, srodze się jegomość mylisz. Wzięliście wy rodzinie méj szczęście i dolę, umęczyliście mi ojca, przywiedliście mnie do włóczęgi i niemal żebraniny; teraz z bożego zrządzenia koléj na mnie. A co Bóg dał w ręce, tego nie puszczę... Możecie przetrząść i stolicę i Spiż i wszystkie kąty, ja się potrafię ukryć... Co pocznę to mnie wiadomo... Ząb za ząb... łzy za łzy... i jam życie sterał... koléj na was, bo sprawiedliwość boża nie ma litości, a ja w jéj ręku narzędziem jestem... Nie masz żony, nie masz dziecka, nie masz spokoju, stracisz majątek, — i będziemy sobie równi, gdy tak żywot przemęczysz, jakem ja go przebolał.“
Kobyliński listem tym rozgniewany był i rozczulony, płakał i wściekał się. Uderzyło go to, że oddany na poczcie w okolicy, z któréj dziecię skradziono, jeśli nie dowodził, że się tam ukrywano z niém, to przynajmniéj, iż tam jakieś utrzymywał Krajewski stosunki... Wzięci na radę oba Strękowscy i Oxtul, medytowali długo, głowami trzęśli, ramionami zżymali i starszy Jan zawyrokował, że tam zkąd list przyszedł, szukać próżno było rabusia. Dopisek listu świadczący, że doskonale wiedział Czokołd o każdym kroku nieprzyjaciela, kazał się domyślać i potwierdzał to, że prędzéj dziecko mogło być w Warszawie.
Poszli ci ichmość po mieście, ale drugiego dnia Oxtul zasępiony wrócił.
— Szanowny stolnik pozwoli mi coś powiedzieć, rzekł; choć to ja niby z głowy nie słynę... ale mam swój głupi rozum. U nas, nikt nic nie zrobi bez żyda — to darmo... Myśmy w tém chybili, żeśmy się bez takiego faktora obejść chcieli... To darmo, panie: żyd wie wszystko czego chce... oni mają najlepszą policyę, najlepszą pocztę pantoflową, oni najdokładniéj kraj znają i ludzi... Co to mówić! my bez żydka jak bez ręki.
— Może waćpan masz słuszność — odparł stolnik; myśl jest niezła, ale żyd żydowi nie równy.
— Widzisz pan, gdzie się trzeba bić, dodał Oxtul, na nic się on nie zdał, ale do wymyszkowania, wyszukania, wświdrowania się, — jedyny.
— Weźże waćpan do pomocy...
— Ale ba! westchnął Oxtul, jużbym to uczynił, gdybym takiego Izraelitę, o jakim myślę, mógł wyszukać...
Poszedł tedy na wzwiady między ludność izraelską pan Oxtul, i w ten sposób przybył jeszcze jeden pomocnik w osobie Hersza Kohena prazkiego, który w aksamitem okładanym żupanie przystawił się w dni parę.
Postać była milcząca, nie obiecująca, człek niemłody, trzymający się za brodę z jakiegoś nałogu, mówiący niechętnie, ale zalecony jako najzręczniejszy w świecie policyant. W Warszawie tylko z jego pomocą odzyskać się czasem udało kradzież lub wyśledzić kryminalistę. Marszałek się nim posługiwał nawet... Używano go także za pośrednika do wyszukania pieniędzy i lichwiarzy, a złośliwe języki utrzymywały, że jeszcze jedném pośrednictwem się trudnił, do którego on wszakże wcale się nie przyznawał. Herszowi musiano opowiedzieć historyę całą ze szczegółami największemi, gdyż żaden sędzia indagacyjny nie domaga się więcéj drobnostek i skazówek jak on. W czasie rozmowy chodził zamyślony od progu do stołu i od stołu do progu, ciągle trzymając się za brodę — a w końcu namarszczywszy się i głową trzęsąc wyrzekł: — że to jest kiepski interes, że pewnie złodziéj dziecko wywiózł za granicę i sam się też gdzieś skrył. Obiecywał wszakże listy porozpisywać do swoich, a tymczasem rachując na szczęście dośledzać w Warszawie dziecka. Nie znając nawet matki, Hersz wnosił, iż widzenie w oknie było tylko przywidzeniem, gdyż złodziéj nie głupiby był z dzieckiem tak się niebezpiecznie umieszczać.
Tymczasem Głodowski ruszył do Ćwikłów i słychać o nim nie było, Samotyja błąkał się po Warszawie, a Mora zginął jak w wodę wpadł nie opowiedziawszy się co z sobą miał począć. Oxtul pół dnia spędzał na rozmyślaniach co było poczynać, a nic wymyślić nie mógł. Strękowscy nie zdawali się nic robić, wzdychali tylko do tysiąca dukatów. Jakkolwiek o nich nie rozgłaszano bardzo, bo się każdy kandydat lękał, aby go kto nie wyprzedził i nie pochwycił ich, wieść wszakże puszczona szeroko się rozeszła. Z tego powodu mnóztwo się znalazło dobrowolnych myśliwych, co na ów tysiąc polowali, równie jak pierwsi bezskutecznie.
Stolnik nareszcie zrozpaczywszy o Warszawie, na Spiż z Oxtulem i dwoma Strękowskimi wyruszył.


Właśnie w téj porze, gdy się to działo, do małego miasteczka w lasach po nad Bugiem położonych przybył jednego wieczoru szlachcic bryką parokonną z dzieckiem chorém, i wyniosłszy je na rękach z posłania na wozie do izby, z czułością wielką począł się krzątać około chłopaka. Dziecię było blade, zmęczone i jakby przelękłe... skarżyło się na głowę, a za lada słowem płakało. Szlachcic, który je przywiózł, chodził koło niego bardzo troskliwie, bawił, cieszył, zagadywał i czynił co mógł, by je rozerwać. Wkrótce też nakarmione na posłaniu z siana usnęło. Naówczas po cichu wyszedł szlachcic do sieni i posunął się ku izbie gospodarza, który właśnie w koszuli śmiertelnéj nabożeństwo wieczorne odprawiał. Trzeba więc było czekać z rozmową, aż pierwéj z Panem Bogiem skończy.
Mężczyzna na ławie siadł z głową w dłoniach, zamyśliwszy się głęboko i smutnie.
Mieścina, do któréj przybywał, była jedna z tych, do których oprócz znajomych a sąsiadów mało kto zajeżdża. Przed laty niegdyś na tém pustkowiu kryli się różnowiercy, wyznawcy nauki kalwina i aryanie; herezya rozprzestrzeniła się była szeroko od założonego przez Radziwiłłów zboru. Właśnie to było powodem może, iż nawrócony dziedzic miasteczka późniejszy, zaraz po wprowadzeniu jezuitów do kraju, tu dla nich kollegium dosyć jak na taką ustroń piękne i obszerne fundował. Miano może na względzie, skupiając tu młodzież przy kollegium, gdy już aryan i różnowierców nie stało, by ją od wpływów świata i od jego wrzawy uchronić. Jezuickie mury jak wszędzie tak i tu, nietylko na wygody obrachowane były, ale na uderzenie oka, na wrażenie, które swą wspaniałością wywierać miały.
Kościół przerobiony ze zboru nie zachował ani śladów skromnéj jego budowy; frontem swym ozdobionym do zbytku w posągi, gzemsy, kolumny, pilastry panował miasteczku i okolicy. Nieco opodal od niego stała rezydencya równie wspaniale i obszernie zbudowana, z ogromnemi ogrodami i wszelkiemi wygodami, rozlegająca się u brzegu rzeki. Od końca XVI wieku, gdy wcześniéj niż zkąd inąd uszli ztąd protestanci, zasadzone drzewa miały czas wspaniale się rozrosnąć. W pośród nich krzyże, posągi, kapliczki, kalwarye ogród ten po‑jezuicki czyniły sławnym na całą okolicę.
W istocie przepychem pańskim jaśniała ta fundacya, dopóki istniał zakon... teraz była to świeża istna pustka, pełna wspomnień, w któréj przy szkółce utrzymanéj nadal kilka smutnych niedobitków pozostało. Sam gmach sprzedany został komuś i jeszcze go nie zużytkowano. W jednéj części jego mieściła się do czasu pozostawiona szkoła, zajmowali ją ojcowie, którzy opuścić na starość tego przytułku nie chcieli; lecz w ogóle oprócz kościoła, który zarazem był parafialnym i utrzymywał się dobrze, reszta już zapowiadała rychłą ruinę. W dziełach rąk ludzkich, jeśli się duch człowieka i dłoń jego na chwilę tylko od nich usunie, z przerażającą szybkością gnieździ się zniszczenie, zdając się mścić za to, że przez długie lata rozpostrzeć mu się tam nie dawano. Tak też rezydencya zaledwie od niedługiego czasu zamknięta, już trupio zaczynała wyglądać. Wiele okien rozbitych, założonych tarcicami, dachy podziurawione, mury odrapane, pozabijane fórty i wejścia, w których progach chwasty porosły — świadczyły, że klasztor był wyludniony.
Oczy wędrowca padły na kościół, na mury niezbyt od rynku mieściny odległe; począł się rozpatrywać po nich i jakby szukać w nich czegoś dla siebie. Miejsce ciche, spokojne, ustronne może mu przypadało do smaku, gdyż coraz pilniéj się rozglądając, wyszedł aż ku środkowi pustego rynku, aby się lepiéj przyjrzeć wszystkiemu. Może też przypomnieć sobie chciał co dawniéj mu znane było.
Wieczór późny już mu dobrze nie dawał rozeznać ani położenia, ani budowli, które z rynku dwiema ulicami rozchodziły się po nad brzegami rzeki, a właśnie też i gospodarz skończywszy modlitwy, wyszedł na próg przeciw podróżnemu, który do niego pośpieszył.
Stary i poważny żyd pokłoniwszy się począł mocno wpatrywać się w twarz przybyłego, a w końcu zapytał:
— Czy jegomość tutejszy?
— Nie — alem tu dawniéj, niegdyś do szkoły chodził i miejsce zapamiętałem.
— Aj! aj! zawołał żyd: od tego czasu wiele się u nas zmieniło! Westchnął. Księża jezuici musieli ztąd iść precz!
— I nikt nie został z księży? spytał przybyły.
— No — ci zostali, którzy już nie mieli po co w świat wędrować. Niby to szkoła jeszcze jest, ale to już nie to co było... Uczniów co roku mniéj, professorów też ubywa... i tylko co nie widać, jak trawa w budynkach porośnie...
Westchnął stary.
— Któż z ojców jest?
— Już pewnie nie ma tych, których jegomość znać mogłeś, prócz może starego księdza Olszowskiego.
— Tak! tegom znał... Jakże mu dziś jest?
— Jemu? no! niczego, on tu dostał probostwo...
Stary chciał więcéj mówić, ale nagle jakby sobie coś przypomniawszy umilkł.
— To pan sam z nim pogada pewnie, a on jegomości lepiéj rozpowie.
Smutno popatrzywszy jeszcze na walące się domki, które niegdyś tak wyglądały wesoło, podróżny kiwnął głową i wrócił na palcach do izby, w któréj spał chłopak. Zbliżył się podsłuchując oddechu, lekko przyłożył rękę do czoła dzieciny, próbując czy nie ma gorączki, i uspokoiwszy się siadł smutnie w nogach posłania, przypatrując się dziecku, którego twarz nawet we śnie wyrażała ból i znużenie.
Cicho począł się potém rozbierać i rzucił na pół tylko rozdziany na kul słomy, który sobie podesłać kazał. Ale mimo zmęczenia drogą oczy mu się nie zamknęły; pozostał na nim wyciągnięty z oczyma otwartemi jakby na czujnéj straży, zamyślony głęboko. Kilka razy dobywał różańca okręconego około ręki, niby poczynając jakąś modlitwę, któréj nigdy nie mógł dokończyć. Zrywał się, chodził cicho, kładł się znowu, i tak spędził czas dobrze za północ.
W miasteczku panowało już głębokie milczenie, gdy powoli oczy mu się kleić zaczęły, i jak leżał wsparty na łokciu z głową zwieszoną na dłoń, zadrzemał. Snem przerywanym spoczywał, albo raczéj męczył się do dnia, a gdy na brzask się brało, narzucił opończę i wstał. Wśród nocy kilka razy już do budzącego się chodził chłopca, teraz przewidując, że rychło wstać zechce, poszedł przygotować ciepły napój i na jakie gospodzie stało śniadanie. Wkrótce też, gdy poruszając drzwiami skrzypnął, dziecię się przebudziło, podniosło i ze snu zaczęło wołać:
— Tatku! gdzie ja jestem?..
Podróżny się przybliżył i wziął dziecko za rękę.
— Nie bój się, a jeśli możesz uśniéj jeszcze, bo rano. Jesteś zemną, z przyjacielem twoim. Tatka nie ma i nie rychło powróci. Mówiłem ci tyle razy, że z mamą pojechał za granicę, a ciebie mi powierzył, żebym miał o tobie staranie.
— O! niedobry! zawołał chłopak, rzucając się na poduszkę: jabym był wolał pojechać z nimi.
— Ale to było niepodobna, rzekł łagodząc głos mężczyzna: wszakże źle ci zemną nie jest...
— O! ja tego nie mówię! tyś dobry, tyś dla mnie bardzo dobry! ale tatkabym wolał.
— Kiedyś też, wzdychając odezwał się stary, powrócimy do niego. Tym razem śpij, odpoczywaj, nie smuć się, a wszystko będzie dobrze...
Ale chłopak twarz do poduszki przyłożywszy płakał. Nie przerywał mu tego wybuchu czułości i bolu po wspomnieniach jeszcze świeżych stary jego towarzysz, dał mu się wypłakać i uspokoić, zagadywał go o rzeczach obojętnych, mówił o dalszéj podróży, o spoczynku w nowym domu, o młodych chłopakach, których wkrótce pozna, i z wolna ułagodziwszy dziecię, napoiwszy je i nakarmiwszy, do snu ukołysał. Zasnęło znowu. Naówczas zawołał szlachcic woźnicę od koni, aby pilnował śpiącego, a sam, gdy już dzień był dobry, poszedł za dzwonkiem do kościoła.
Wnętrze tego wspaniałego gmachu, w smaku właściwym zakonowi, który go wznosił, całe błyszczało od złoceń i wyszukanéj ornamentacyi; pełno w nim było ołtarzy, obrazów, wotów i oznak gorącego nabożeństwa, ale nawa była pusta prawie, a oprócz kilku kobiet i zakrystyana w kościele nikogo. Ksiądz staruszek przygarbiony wyszedł suwając nogami, ale krokiem pośpiesznym przed wielki ołtarz; był to znany tu z bardzo szybko odprawianéj zawsze mszy świętéj ksiądz Olszowski. Chłopak mu ledwie mógł wydołać z odpowiedziami tak się uwijał, a w niespełna kwadrans już napowrót do zakrystyi kroczył.
Tu już nań czekał podróżny, a gdy zdjąwszy szaty ksiądz Olszowski po krótkiéj modlitwie wstał z klęcznika, zbliżył się do niego grzecznie witając. Stary, który już podobno wzrok miał gorszy od pamięci, patrzał długo i milczał, nie mogąc poznać ktoby był ów przybysz.
— Dawny wdzięczny uczeń, jegomości dobrodzieja...
— Tak, ależ bo ich było tylu... a kogoż mam honor?
— Co tam pytać o nazwisko! przerwał przybyły: dosyć, że discipulus, i że przybyszy tu, pragnął złożyć jegomości dobrodziejowi uszanowanie.
— Chodźże do mnie na kawę, rzekł ksiądz Olszowski; pogawędzimy o lepszych czasach. Ba! dodał, a poznałżebyś to ty dziś nasze kollegium, szkołę, owe ogrody i gmachy... tempus edax rerum.
Spuścił głowę ks. Olszowski.
— Chodź bo, chodź, jak się tam nazywasz, proszę zemną. Mam tu jeszcze jako proboszcz loci ordinarius, kątek znośny. Jest nas tu kilku niedobitków.
Tak mówiąc smutnie wyszli, a ks. Olszowski kierował się ku ogromnym murom kollegium, z których jeden róg tylko pozostał mieszkalnym. Tu się tuląc do siebie garstka owa z penatami swemi gromadziła przy kilku izbach szkolnych, w których jeszcze po staremu bakałarzowano z Alwara.
Ksiądz Olszowski stał na dole, inni na piętrze się mieścili. Z wielkiego ogrodu przed oknami żerdziami oddzielono mały ogródeczek dla proboszcza. Po za nim, chociaż pora była zimna i wszystko okryte skorupą, znać było zapuszczenie. Wśród dróg wyrastały krzaki, gdzieniegdzie ziemia była poryta, a kilka starych lip porąbano bezkarnie.
W mieszkaniu proboszcza jeszcze pełno było pamiątek zakonu, ocalonych i przechowujących się do zawsze spodziewanego zmartwychwstania. Wisiały tu portrety sławniejszych ojców, fundatorów, generałów zakonu i patronów. Z klasztoru co najlepszy sprzęt ocalony tu się tulił. Ale ksiądz Olszowski snadź żył ubogo wśród tego dostatku pamiątek, chłopaczek mały mu posługiwał tylko, a przedpokój i dwie celki stanowiły całe mieszkanie, w którém dla mnóztwa nagromadzonych tam rzeczy przejść było trudno.
Tu w jaśniejszém dnia świetle począł mu się przypatrywać przez okulary ksiądz Olszowski.
— Coś ty za jeden, że ja ciebie nie pamiętam? rzekł z wolna. Żeś postarzał to nic, ja się nauczyłem już poznawać młodzieniaszków moich w starcach, a waszeci nie mogę.
— Choćbym nazwisko powiedział jegomości dobrodziejowi, nie przypomnicie mnie pono... dawniéj z powodów familijnych nosiłem czasowo inne...
— Ale jakież? naglił ksiądz.
— Przypominasz sobie jegomość tego szaleńca, co po gzemsie chodził gniazda wróble wykręcać... i o mało karku nie skręcił?
— E! toś ty ten wisus Krajewski...
— Cyt, ojcze, nazwiska tego teraz nie można już wspominać, zowię się Parskim do usług..
— A! co mi tam! dla mnieś ty Krajewszczuk.
I począł go stary ściskać.
Pater Fizyk dał ci wówczas dobrą pamiątkę... rzekł śmiejąc się: była to ratio physica co się zowie. Pamiętam, żeś sobie chusty do siedzenia podkładał przez tydzień.
— Dawno się te rany zgoiły! westchnął stary, a bodajby się w życiu innych nie znało!
— A jakże ci się wiodło? rzekł proboszcz nalewając kawę.
— Tak jak w szkołach, odparł Parski: plażył mnie los wszędzie i zawsze.
— Co cię tu zapędziło?
— Nowa bieda.
— Toś tu sobie, mój drogi, źle wybrał miejsce pono, by o niéj zapomnieć; bo tu ona założyła rezydencyę i stale przemieszkuje. Może też post nubila phaebus nadejdzie kiedy, ale chyba nierychło... Pamiętasz, dodał, czém to było a czém jest. Roiło się życiem, młodzieżą, weselem, wrzawą... pełny kościół, klasztor za ciasny, klassy za małe... miasteczko do strychów wypchane... a dziś psy wyją na cmentarzysku i nas kilku niedobitych płacze.
— Przyszedłem tu tych opłakujących liczbę zwiększyć, rzekł Parski, bo myślę zamieszkać.
— Chyba ci życie niemiłe! zawołał ks. Olszowski.
— Mam sierotę chłopaka, powierzonego mojéj opiece; myślę, że tu jeszcze nauki bez wielkiego kosztu zaczerpnąć może... przywiozłem go z sobą, najmę dworek Pacukiewiczów, a jegomości proszę o opiekę dla mnie i dla mojego chłopaka. Przecież którykolwiek z młodszych księży wychowaniem jego zająć się może.
Ksiądz Olszowski pomyślał.
— Niedobrześ się wybrał, rzekł; ale snadź inaczéj nie mogłeś. Myśmy radzi gdy nam kto przybywa, choć sumienie tu przytrzymywać nie dopuszcza. Nie będzie ci tu najgorzéj, ani wyśmienicie. Ja co ledwie się do kościoła dowlokę, na nic ci się nie zdam; ale ojciec Dębski, co umie wszystko a dzieci kocha i nie ma co robić, ten ci pomoże z ochotą. Tylko Pacukiewicza dworku nie najmujcie, było to kiedyś dobre, dziś tam w próchnie chyba szczurom żyć... Nająłbym ci parę izb w klasztorze, które są jeszcze do ludzi...
W ten sposób mniemany Parski, dawniéj Czokołd, a w istocie Krajewski, przypomniawszy się ks. Olszowskiemu i rozpocząwszy traktowanie, tegoż dnia ułożył się o trzy izby na dole pustką stojące, obok proboszczowskich, w których choć wiele trzeba było zrobić, aby mieszkalne się stały, nie obiecywało się najgorzéj. Okna ich wychodziły na cienisty ogród stary, a tuż pod bokiem mieszkał ks. Dębski i ks.  Olszowski i dwóch jeszcze patrów; resztka dawnéj szkoły utrzymywała się niewiele już uczniów wabiąc do siebie. Choć pora była zimowa, mieszkanie oczyszczono w kilka dni, wyporządzono i ogrzano, tak, że się do niego wnieść było można.
Dziecięciu nowość stała za rozrywką, a ojcom żywe dziecię, roztropne, ciekawe, chciwe nauki, spadło jakby dar z nieba. Nudzili się biedni, a teraz wszyscy, nie wyjmując ks. Olszowskiego, jakby je sobie za własne przybrali, nacieszyć się niém nie mogli. Parski też wychowańcem zajmował się z taką czułością, iż budował wszystkich. Dowodziło to nim dobrego serca, że obcą sierotką mógł się tak zaprzątać, i nie mając własnych, cudze dziecię ojcowskiém uczuciem ukochał. Zwierzył się on ks. Olszowskiemu, iż chłopak nie miał rodziców, choć mu o tém mówić nie było można, i uplótł całą jakąś ad hoc tragiczną historyę, któréj wszyscy uwierzyli święcie.
Najlepszym dowodem jéj prawdziwości było wylanie zupełne Parskiego dla kochanego wychowańca. Gdy raz już osiedli w starym klasztorze, a życie się ułożyło i uregulowało, mogli się wszyscy przekonać, iż opiekun żył tylko cały dla dziecka. Od rana do wieczoru z niém był ciągle, wymyślał mu zabawy, ułatwiał powolną naukę, czuwał nad zdrowiem, przewidywał zachcenia, a że mimo téj troskliwości zdało mu się, iż chłopak sam bez rówienników nudzić się będzie, postarał się o paupra tegoż wieku lub mało co starszego syna szlacheckiego i wziął go do siebie, aby Pawełek miał zawsze towarzysza i godziwą rozrywkę.
Ojcowie też może do zbytku chłopię pieścili, unosząc się nad jego talentami, usposobieniami, wdziękiem i przymiotami, codzień w nim nowe odkrywając.
Skutkiem tych starań było, iż chłopak, który w początkach bardzo do domu i do rodziców tęsknił, wprędce o nich prawie zupełnie zapomniał, a po niejakim czasie Parskiego nawet tatkiem nazywać zaczął. Pamięć domu rodzicielskiego z wolna się zacierała, a nadchodząca wiosna i z nią ogród, kwiaty, przechadzki, brzegi rzeki, czółno... zabawy urządzane przez ojców, do reszty ją nowemi wrażeniami zaćmiły.
Nawet Parski, który tu przybył smutny, pogrążony w myślach, blady i wymęczony, odżył w dziecięciu, siły odzyskał i zdawał się do życia przywiązywać. A że Pawełek nawykł do ks. Olszowskiego i Dębskiego i był tu już jak w domu, mógł pomyśleć nareszcie o podróży, o któréj konieczności kilka razy napomykał. Nie śmiał jéj tylko podjąć wcześniéj, snadź dla złéj pory, i żeby dziecka nieobytego jeszcze z ojcami wśród obcych nie zostawiać. Gdy w ostatku podróż była postanowiona, wspomniał o niéj Pawełkowi, oswajając go z myślą, iż na czas jakiś rozdzielić się będą musieli.
Dziecię tak już doń było przywiązane, iż na pierwszą o tém wzmiankę rzuciło mu się niemal z płaczem na szyję, chcąc koniecznie towarzyszyć w podróży. Parski ucałował je, ale szepnął, że to być w żaden sposób nie może, bo droga trudna a długo w niéj nie zabawi i prędko powróci. Przyrzekł jeszcze, iż może piękne przywiezie rzeczy i żywego z sobą przyprowadzi konika.
Ksiądz Dębski na ten czas miał się przenieść do mieszkania pana Parskiego i pozostać z Pawełkiem, który też do niego szczególne okazywał przywiązanie. Wszystko to jakoś składało się jak najlepiéj, a wśród téj ciszy, pokoju, ruin i zieleni starych drzew, dziecko było jak w raju. Życie ubogie, skromne, ale nie dające czuć niedostatku, starczyło fantazyom Pawełka. Szczególniéj szczęśliwy był wybór Tomaszka, łagodnego chłopaka, który przylgnął od razu do swego panicza, i ucząc się z nim, dodawał mu ochoty i zapału, równie jak księdza Dębskiego, człowieka wykształconego, który choć może, jak mówił o nim ksiądz Olszowski, wszystkiego nie umiał, miał przynajmniéj o wielu rzeczach na swój czas jasne pojęcie. Był to jeden z tych umysłów badawczych, które po za kresy swojego wieku wyjść nie mogąc, wiedzą przynajmniéj, że dalszy pochód jest możliwy. Oznaka to zawsze wyższości pewnéj, gdy człowiek wie i czuje, iż pole umiejętności szersze jest niż siły dane do wymierzenia go jednemu pokoleniu.
Łączyła się z tą wiedzę i łagodność charakteru niezwyczajna, tak, że księdza Dębskiego nikt nigdy gniewnym i zniecierpliwionym nie widział. Znosił z pokorą i rezygnacyą wszystko i wszystkich, niczemu i nikomu głębi swéj duszy nie dając dosięgnąć. Do niego, Tomaszka i przybranego ojca przywiązał się też Pawełek w ciągu kilku miesięcy najbardziéj. Ksiądz Olszowski bardzo zacny i poczciwy, trochę już był dla dziecka surowszy, i tego jednego pieszczone chłopię się obawiało.
Parski czekał snadź nadchodzącéj wiosny, by wyruszyć w drogę, a puszczał się w nią prawdziwie po szlachecku, bo samopas i konno. Na ten cel kupił sobie mocnego wierzchowca pod siodło, którego wypróbował i podjeżdżał trochę, zasposobił się też o parę pistoletów, bez których w dalszą podróż ruszać było niebezpiecznie. Ale gdy już wszystko gotowe było i dzień nawet naznaczony, jakby mu odwagi zabrakło, począł odkładać pod różnemi pozorami.
Żal mu snadź było opuścić Pawełka, który zawczasu płakał, i gdy się dziecię szyi jego uwięzało małemi rączkami, gdy mu do ucha prośby szeptać zaczęło, a uśmiechać się i wdzięczyć, miękł człowiek twardy i sam nie wiedział jak słodyczy szczebiotania tego ulegał. Jeszcze dzionek, jeszcze pół dnia, i znowu podróż odłożona do rana, a nazajutrz nowy powód do zwłoki. Koń się tylko tymczasem wypasał. Widząc, że to się może pociągnąć bez końca, Parski wreszcie z wieczora nic nie mówiąc chłopcu, pożegnawszy ojców po cichu, jednego dnia o świcie konia wyprowadził potajemnie jakby się wykradł, i ze łzą w oku wyruszył...
Ktoby tam był zajrzał do jego duszy, niedawno jeszcze uczuciem zemsty zgangrenowanéj, zgorzkniałéj, a porównał stan umysłu i serca dawny z teraźniejszym, zdziwićby się był musiał wielkiéj zmianie, jaka w nim zaszła od chwili właśnie, w któréj zemstę swoją zaspokoił targnięciem się na największy skarb nieprzyjaciela.
W dzikim tym człowieku, którym namiętności długo miotały, na jedną chwilę politowaniem dla niewinnego dziecka obudzone uczucie, jak kropla ambrozyi wonią odświeżyło, odrodziło duszę schorzałą. Pierwszą myślą jedyną było, gdy porwał jedynaka ojcu, surowo się obejść z potomkiem krwi i rodu nienawistnego. Dzieciak go łzami i zaufaniem rozbroił. Gdy się raz otwarło to źródło miłosierdzia przez długie lata zaparte, odżył niém ku lepszemu człowiek.
— Cóż dziecię mi winno? mówił w duchu. Dla czego ono miałoby za grzechy dziada pokutować? Dosyć téj zemsty, iż je odebrałem ojcu, żem mu szczęście zatruł i spokój jego zburzył...
W drodze już przywiązał się do Pawełka biedny człowiek, który nie miał dotąd kochać nikogo, i powiedział sobie, że go musi jak własne dziecię wychować. Przywiązanie to rosło, zwiększało się, objęło go całego, stało się potrzebą i celem życia. Czokołd dziwak, fantastyk ponury, mizantrop, przez miłość dla chłopaka zmienił się w innego człowieka. Zmiany charakteru w ludziach, rzadkie w życiu powszedniém, bywają zwykle raczéj uczuć niż wypadków skutkiem. Tylko one mają tę siłę, iż istotę całą w ogniu swym przetopić potrafią. Zewnętrzny wpływ częściéj oporem stwardzić potrafi człowieka aniżeli go przeistoczyć; dobyty z głębi płomień oczyszcza...
Los Pawełka obchodził teraz tak bardzo opiekuna, iż się już zaczynał troszczyć o zabezpieczenie mu przyszłości. Wyjeżdżając ze Spiżu, zostawił tam był stadko i trochę mienia w rękach przyjaciela, szlachcica rodem z Węgier, przesiedlonego tutaj od dawna. Był pewien iż ta odrobina szwankowi żadnemu nie ulegnie, ale wprzódy się o nią upominać i odzyskiwać jéj nie śmiał z powodu, iż się lękał pogoni i poszukiwań, na które się nie chciał narażać. Trzeba mu było teraz przedrzeć się przez ogromne kraju przestrzenie, dotrzeć na miejsce, spieniężyć co tam zastanie i wrócić unikając oczu ludzkich. Rachował na zręczność swą i szczęście.
Pod miasteczkiem miał już napatrzony folwark, który mu przyrzeczono dać dzierżawą, tu myślał cały się gospodarstwu poświęcić, ażeby gdy chłopak dorośnie, znalazł już gotowy majątek. Z planami takiemi drogę na Spiż w myśli sobie wytknął taką, ażeby na jak najmniejsze narażać się niebezpieczeństwo. Nie tajno mu było, iż go szukano i wyznaczono za odkrycie dziecka nagrodę. Ale przekraść się naówczas drożynami znanemi nie było niepodobieństwem. Najtrudniejszém zadaniem zdawało się konieczne wszakże wstąpienie do Murawy, aby się o losie Gabrysia dowiedzieć. Ten pomocnik Czokołda, który był w pierwszéj chwili dziecię uwiózł i przechował, a po odebraniu go wynagrodzony został i odprawiony, mógł być wyśledzony, karany i pokutować za niezupełnie własną winę. Dla tego czując się w sumieniu odpowiedzialnym zań rodzinie, Czokołd postanowił bądź co bądź, zajrzeć do Murawy i dowiedzieć się o lasie, jaki go spotkał.
Zbaczał dla tego znacznie z drogi i narażał się na jawne niebezpieczeństwo, ale chciał teraz uspokoić skrupuły jakie miał, i — jeśli podobna — krzywdę wyrządzoną nagrodzić... Kraj był podróżnemu doskonale znany... gościńców więc nawet większych unikając i jadąc najczęściéj nocami, nie zabłąkał się, a na przybycie do Murawy wypadła mu noc majowa bez księżyca... taka właśnie, jakiéj sobie mógł życzyć, aby tu wpaść na chwilę niepostrzeżonym.
Było już blizko północy, gdy się około znanéj zobaczył stajenki; psy w osadzie całéj ujadać zaczęły, ale z chaty nikt nie wyszedł, ani nawet z okna nie wyjrzał... Trzeba było zsiąść z konia, i dla ostrożności z rąk go nie puszczając, zapukać do okiennicy... Na pierwsze lekkie dobijanie się nie odpowiedziano wcale, a po wyczekaniu dopiero ktoś ze wnętrza odzywać się począł, i drzwi uchyliwszy, okryta kożuchem wyszła jakaś postać, rozglądając się w nocnym mroku. Zbliżywszy się, domyślił raczéj Czokołd Magdy niżeli ją dojrzał — ona także snadź go poznała, bo krzyknęła z razu, ale czy jéj tchu zabrakło czy odwagi, zamilkła wnet.
— Co się z Gabrysiem stało? mówże — a prędko...
Kobieta pomilczała trochę... westchnęła.
— A! panie! posadzili go do kryminału i po dziś dzień pokutuje w nim...
Dziwna rzecz, głos kobiety nie zdradzał zbytniego żalu...
— Moja Magdo — rzekł Czokołd — Bóg widzi, czuję się winnym... przebaczcie mi, zrobię co mogę, aby wam krzywdę wynagrodzić.
— Zrobicie co możecie — odpowiedziała kobieta ziewając spokojnie; ale tylko mój dobrodzieju, nie uwalniajcie go, nie uwalniajcie... niechaj go rozumu nauczą. Jam i rada, że mu się dostało... ponieśli i wilka... Może wróciwszy do domu, jak go tam robactwo nadje, poszanuje i mnie i chatę... To był łotra kawał... a no! chyba już tam wydobrzeje w biedzie...
Czokołd o mało się nie rozśmiał, choć mu na wesołość się nie zbierało; węzełek z przygotowanemi pieniędzmi wsunął w rękę Magdzie, i uspokojony na sumieniu, nie dając się zatrzymać ani zaprosić, siadł zaraz na konia, ruszając daléj. Pomimo téj pozornéj rezygnacyi, obawiał się tu zdrady kobiety, która mogła wydaniem go okupić wolność męża...
Magda im się bardziéj wyrywał, gorącéj go zapraszała, aby został; przemógł wreszcie owe prośby i wymknął się puszczając w las, nimby mogła ludzi rozbudzić. Miał nawet tę ostrożność ściganego zwierza, iż na pozór inny obrał kierunek drogi, a dobrze się odsadziwszy kawał, udał się w przeciwną stronę. To go też od pogoni w istocie za nim wysłanéj zaraz zbawiło, tak, że nawet o niéj nie wiedział.


Z Warszawy owi łapczywi myśliwcy polujący na przyrzeczone tysiąc czerwonych złotych, rozjechali się w najlepszéj myśli, w różowych nadziejach; żaden z nich przecież na ślad dziecka nie trafił, oprócz Głodowskiego, który zasadziwszy się na Gabrysia, a rachując na to, że złapany wyśpiewa resztę, potrafił go na razie kryjącego się około domu pochwycić.
Uderzył tedy pośpieszywszy się na tryumf przedwczesny, i nim jeszcze stolnik odsadził się daléj od Warszawy, napędzono go z wieścią szczęśliwą, że Gabryś schwytany, ale gadać nic nie chce. Nie był jeszcze naówczas tak uregulowany wymiar sprawiedliwości, aby się po nią koniecznie do urzędu udawać miano, a że Gabryel osiadły był na gruntach do Ćwikłów należących, nie czyniono ceremonii i zapakowano go do ciupy przy samym dworze. Stolnik nadbiegł w towarzystwie nieodstępnych Strękowskich obu i Oxtula. Poczęło się śledztwo prowadzone bardzo zręcznie i natarczywie, napróżno jednak dobyć coś usiłowano z nieszczęśliwego, który wypowiedziawszy co wiedział, więcéj nad to nie mógł. Okazało się, że dziecię porwane przezeń z namowy Czokołda krótko było w jego rękach, że je zaraz odebrał wymknąwszy się z Ćwikłów, a gdzieby je uwiózł, o tém Gabryś płaczący łzami rzewnemi, bijący się w piersi i padający na kolana, nie wiedział. Dostał za to trochę pieniędzy, z których część już puścił... Biedaczysko nawykły do swobodnego wałęsania się po świecie, do wycieczek po jarmarkach i odpustach, skazany teraz na samotne a groźne rekollekcye w ciupie, wychudł, zmizerniał i obudzał politowanie. Oxtul był tego zdania, żeby z niego metodą używaną w dawnych a nawet najświątobliwszych sądach dobyć prawdę — przez surowsze nieco środki; lecz stolnik nie pozwolił. Natomiast mimo prośb i zaklinań, do sądu go ze skargą oddał i wsadził do kryminału.
Głodowski, który widział, iż cała jego zasługa do bardzo drobnych zeszła rozmiarów, bardzo był postępowaniu z Gabrysiem przeciwny i szemrał przeciw stolnikowi; jadł jednakże z tak dobrym apetytem, jakby tysiąca dukatów nie stracił. Gdy nadzieja ta spełzła, Cieszym wyrywał się już sam na Spiż nie spuszczając się na nikogo... i byłby zapewne nie wyręczając się nikim wyjechał, gdyby go w Ćwikłach nie wstrzymało wcale niespodziane przybycie siostry, pani Duńskiéj, która po wyjeździe Cieszyma, mimo jego namowy, była opuściła Ćwikły. Okazało się, że biedna kobieta w procesie z rodziną mężowską, gdy wyjechała po radę do brata, tymczasem krewni korzystając ze sposobnéj pory zajechali majętność dożywociem zapisaną i rozwinęli proces, a ona została bez dachu i przytułku. Choć z największym wstrętem i obawą, przybyła tymczasowo do Ćwikłów, dopókiby sobie nie obmyśliła schronienia. Poczciwy stolnik rad był jak błogosławieństwu temu gościowi niespodzianemu, rozczulił się, uległ wrażeniu i zmiękł tak, że pozwolił Oxtulowi jechać samemu na Spiż, dawszy mu pewne instrukcye, a tymczasem pozostał pod pozorem gospodarstwa w domu. Dawna miłość odezwała się w nim teraz z nową siłą, bo ją krzepiła nadzieja, iż po otrzymaniu rozwodu, ożenić się będzie mógł z ukochaną Marynią. Nie śmiał jéj jeszcze powiedzieć nic o tém, ale właśnie dla przysposobienia się do tego wyznania i wyjednania od niéj zgody na to przyszłe szczęście — pozostał w domu...
Tymczasem oboje razem całe dni płakali i mówili o losie Pawełka.
Z razu piękna a surowa kuzynka, gdy oznajmił jéj Lambert, iż o rozwód się podał, mocno się temu oponowała... ale rzecz była spełniona, obie strony go żądały — cofnąć się było za późno... zamilkła. W parę dni przyszły rozmysły jakieś zapewne, rozweselała twarz wdowy, i czuléj a otwarciéj i poufaléj poczęła być coraz ze stolnikiem. Było snadź przeznaczeniem jego, by się kochał w kobietach, których obawiać się musiał; tak najprzód przed Teklunią chodził na palcach, a teraz szczęście złożył w rączki Maryni, na któréj wejrzenie trwoga go przejmowała. Kochał ją niemal od dzieciństwa, a nie wiedział spełna, czy ją więcéj miłował czy się obawiał? Teraz też choć dlań była o wiele czulszą, a z nim poufalszą i nieraz mu się uśmiechnęła, i nieraz wspomnienia młode dozwalała bez przeszkody dobywać z serca głębi — odpowiadając na nie pół słówkiem... stolnik nie miał męztwa dotąd paść jéj do nóg i wyrzec wielkiego słowa, które mu wargi paliło. Błogosławił tylko proces wdowy i i łakomstwo familii, które ją ze wszystkiego wyzuwszy, rzucało w jego objęcia... Ale jakże tu się było oświadczyć, widząc na niéj żałobę, a nie mając jeszcze rozwodu?...
Stolnik z owego spokojnego, błogiego pożycia z Teklunią, któréj fantazye dodawały tylko smaku jaśniejszym chwilom — rzucony teraz został w odmęt trudów, trosk, ludzi, wydatków i niespodzianek. Nic mu przykrzejszego być nie mogło, bo choć energicznie często rady sobie dawał i nie cofał się przed żadnym obowiązkiem, wzdychał wszakże do egzystencyi zegarowéj, która mu była najmilszą. Obudzić się rano, zapytać Gomółki otwierającego okiennice — co tam na dworze? wstać i wynijść na ganek do dobrego śniadania, chłopaka wziąć na kolana, na czole żony złożyć pocałunek prędko przez nią otarty chusteczką, przejść się po ogrodzie, po polu z rękami w kieszeniach, przejechać na stępaku, zajrzeć do stajni, pogawędzić z ludźmi w oborze i na toku, wrócić do dobrego obiadu, którego exordium dwa razy w tydzień krasny barszczyk z uszkami stanowił — spocząć w krześle po spożyciu tego daru bożego, znowu się pobawić z dzieciakiem, czasem się przejechać wózkiem w sąsiedztwo, lub zapolować na upatrzonego, podchmielić sobie na imieninach lub weselu... wieczorem ekonomowi potwierdzić jego widoki i plany na jutro, zjeść dobrą wieczerzę i pożartowawszy z Teklunią pójść ze spokojném sumieniem do łóżka, gawędząc wesoło z Gomółką — to był najulubieńszy tryb żywota szlachcica naszego. Teraz zaś właśnie zachwiany, zamącony, zupełnie wyszedł z karbów; wszystko nie w porę się robiło, dochwytkiem, przerywanie, a dwóch dni spoczynku naprzód niepodobna było sobie obiecywać. Stolnik też krzyż ten pański nosił z ciężkością i tęsknotą, a gdyby go nie podtrzymywała nadzieja lepszéj przyszłości, byłby niechybnie stetryczał... Codzień też prawie coś nowego dokuczyło.
Najprzód przyszła ciężka z Gabryelem przeprawa, potém zaraz przysłała starościna, ażeby niezwłocznie do niéj przybył. Wahał się z razu stolnik, bo wiedział, że na historyę rozwodową ogromny larum podniesie matka, ale jak było zaproszenie odepchnąć? Pojechał więc, acz z sercem bijącém. Nie spodziewał się nawet tego, co go to spotkać miało, i nowéj zgryzoty.
Starościna nie potrzebowała być zawiadomioną o projekcie rozwodu; doniesiono jéj o tém z Warszawy. Los własny, któregoby była pragnęła dla Tekluni uniknąć, przypomnienie cierpień, jakich doznała w życie burzliwém, do rozpaczy ją przyprowadzały grozą tego, iż dziecię, mimo starań wszelkich, ten sam fatalizm spotkać może.
Podstarościc i ksiądz Ksawery, składając całą winę na męża, odkryli jéj historyę szambelana, jakimś sposobem wyszpiegowaną. W największym więc gniewie, który jako oburzenie uważała, a zatém i za grzech nie poczytywała, kazała się pod sąd stawić stolnikowi. Nie wiedział on wcale co go tu czekało, mógł wszakże po twarzach posępnych dworu domyślić się, że nie zostanie przyjęty łaskawie. Wpuszczono go prawie bez poczekania aż do sypialnego pokoju starościny, która się przechadzała gwałtownie wzburzona, blada, jakby już tylko na przybycie zięcia czekając. Ledwie się też w progu ukazał i chciał do ucałowania ręki przystąpić, cofając się zawołała nań głośno:
— Mów! mów! Powierzyłam ci dziecię moję! co zrobiłeś z moją córką? tyś winien wszystkiemu!
— Pani starościno dobrodziejko...
— Tak! wy zawsze wasze niedołęztwo, wasze winy zrzucacie na nieszczęśliwe kobiety, które padają ofiarą takich jak ty ciemięgów. Oddając ci Teklunię, nie taiłam, że pilnie nad nią czuwać powinieneś. Dałam ci ją jak anioła niewinną, bez złéj myśli, gotową przynieść ci szczęście, gdybyś ją umiał był prowadzić. Przez lenistwo, przez słabość, dogadzając sobie, dałeś jéj zanudzić się i zgubić.
— Ale cożem ja winien!? zawołał stolnik, ja!
— Ty! tyś wszystkiemu sam winien! nikt więcéj! Tak się młodéj kobiety nie prowadzi, tak się jéj nie rzuca... na wszystkie świata pokusy... Kto winien? pytasz... Ale możnaż było być tak ślepym, ażeby samemu do domu gacha sprowadzać i jeszcze go ciągnąć!?
— Ja? do domu? gacha? czy pani żartujesz? spytał stolnik.
— Jakto! nie wiesz, że miała romans i schadzki z szambelanem, że on z nią do Warszawy jechał, że mieszkali w jednym domu, że Krajewski póki byli na wsi listy przenosił i gubił ci ją w oczach, a tyś ślepy się cieszył, że się bawiła?
Cieszym osłupiał; w istocie on dotąd o tém nie miał wyobrażenia... krew mu trysnęła na twarz.
— Pani starościno! krzyknął, to są potwarze! to są plotki!
— To prawda szczera! a waćpan ślepy jesteś, powtarzam, ślepy jak kret, żeś tego sam nie widział. Schadzali się codzień w lesie, przechadzali godzinami, a tyś chłopca niańczył. I pięknie go wyniańczyłeś, żeś i tego sobie dał wziąć!
Uderzyła w dłonie z rozpaczą, a potém chwyciła się za głowę.
— A wiesz ty człowiecze, że za całą jéj przyszłość skrzywioną i zwichniętą odpowiadasz teraz przedemną, przed Bogiem, przed ludźmi, przed dzieckiem, jeśli się ono powróci, a nie zginie.
Biedny człowiek oprzeć się musiał o ścianę, by nie paść; łzy mu się na powiekach kręciły. Pobożna starościna, zapomniawszy o przybranéj łagodności, gniewem buchała.
— Tak! płacz! babo! zawołała: trzeba ci się było urodzić w spódnicy, a nie z temi wąsami, kiedy być mężczyzną nie umiesz... Rozwód! piękna przyszłość dla niéj, po intrydze z szambelanem, z wojewodzicem... i...
— Ale ta cała historya szambelana, przerwał Cieszym, to nieprawda! to potwarz!..
— Dla ciebie jednego ona była zakryta!... tyś jeden o tém nie wiedział, bo nie wiesz o niczém, bo ci kołki na głowie strugać można, a myśleć będziesz, że cię głaszczą. No! cóż z takiego człowieka!!
— Pani starościno! zawołał Cieszym: największa pilność moja nicby nie pomogła...
— Tak! powiesz mi, że krew w niéj moja płynęła! Ale przecięś wiedział o tém, gdy ją brałeś, alem ja ci mówiła: strzeż jak oka głowie.
— Nie! to nie może być...
Starościna ruszyła ramionami.
— Kochasz ty ją?
Stolnik pomilczał chwilę.
— Kochałem ją, rzekł: Bóg widzi, gorąco i serdecznie; starałem się o jéj szczęście, dogadzałem żądaniom. Niebabym był jéj przychylił. Był czas, że i ona nie czuła się nieszczęśliwą, i ja z nią życie pędziłem rajskie... Fatalność jakaś spiknęła się na nas.
— Fatalność! mazgajstwo! przerwała starościna, — jest Opatrzność, ale nie ma fatalności, jest grzech i kara. Każdy uczynek prowadzi ze sobą nieuchronne następstwa. Ojciec wasz uparł się wyrwać z rąk majątek człowiekowi, który pozbyć go nie chciał... dostaliście coście chcieli, ale ze wszystkiemi skutkami, które nieszczęśliwego przekleństwo sprowadza. Syn Krajewskiego zmarniał, zubożał i pielęgnował pragnienie zemsty, do któréj mu wypadek dostarczył zręczności.
— W tém wszystkiém, począł stolnik, któremu pamięć ojca była droga: mojéj winy nie ma, a o ile ja wiem, ojciec mój też postąpił sobie prawnie i krzywdy nie miał na sumieniu. Że ci ludzie poszaleli, nie nasza wina, że stracili majątek....
— Dużoby o tém mówić — przerwała starościna — ja wiele rzeczy pamiętam! Krajewski stary był marnotrawca nieopatrzny, ale mu pomagano umyślnie do rozrzutności, aby z niéj po tém korzystać...
— Proszę pani, dorzucił stolnik, nawet cienia podejrzenia na pamięć ojca mojego nie rzucać, bo tego nie ścierpię.
Starościna usłyszawszy te wyrazy, stanęła na środku pokoju i popatrzała na Cieszyma z rodzajem politowania.
— Ale cóż waćpan przecie poczynasz, ażeby dziecko odzyskać!? zawołała. Tyle czasu upłynęło...
— Zrobiłem i robię co tylko jest w mocy ludzkiéj...
— Ale skutek! skutku nie ma! przerwała kobieta. Dziecko z głodu i nędzy umrzeć może... już może umarło.
Stolnik ręce załamał.
— Potrzebujesz waćpan pieniędzy?
— Nie — nie, rzekł Cieszym, ani ich potrzebuję, ani żałuję... ale są wypadki, przeciw którym wola człowieka jest bezsilna.
— Nie ma takich wypadków, skoro się ma do czynienia z ludźmi — nie ma! zawołała starościna. Z Bogiem walczyć nie można, ze światem mężny i wytrwały człowiek musi i powinien iść na bój i zwyciężyć....
Stolnik spuścił głowę.
— Rozesłałem po całym kraju ludzi, nająłem... zebrałem kogo tylko mogłem... żadnéj wieści.
— I cóż? zasiadłszy teraz u boku kuzyneczki, zażywać waćpan myślisz słodkich dni, dając ze wygraną?...
Na to zapytanie zarumienił się Cieszym gniewnie.
— Nikomum rachunku nie winien z tego co czynię! rzekł dumnie.
— Przepraszam! babce dziecka, mnie waćpan go winieneś! Z waszéj łaski córka poszła na rozstaje... i mogę ją uważać za zginioną, — mamże jeszcze stracić i wnuka?
— Ale... na Boga miłego! nauczże mnie pani co mam czynić, jeśli źle robię! przerwał Cieszym.
— Co czynić? prosta rzecz, być innym! przestać tego ślamazarnego płaczu i stękania, a poczynać jak człowiek powinien.
Stolnik już daléj wytrwać nie mógł, chwycił czapkę z pod ręki i zabierał się zniecierpliwiony do wyjścia.
— Czekajże waćpan, poczęła starościna zbliżając się: gniew na mnie nic nie da. Po tom go tu wezwała, aby przynaglić do starań o wyszukanie syna... a — jeśli nieprawdą jest, że myślisz już o nowych ślubach, jeśli ci matka Pawełka droga... słuchaj... rozwód odwołaj, pogódź się, wracaj na wieś z nią... bądź mężczyzną... ona się upamięta i będziecie szczęśliwi.
Na te słowa Cieszym zdziwiony oczy podniósł.
— Ale z drogi, na którą weszła Teklunia, powrót niepodobny! zawołał.
— Nie rozumiesz świata ani serca kobiety, cicho rzekła starościna głos łagodząc. Właśnie z niéj najprędzéj i najchętniéj się powraca, bo się przekonywa, że tego, czego szukało tam serce, nie znajdzie nigdy. Po doświadczeniu smutném, po zawodach, Teklunia ci powróci żoną najlepszą, najpowolniejszą.
— Nie, odparł stolnik, nie kocha mnie, a ja do niéj serce straciłem; odgrzewane szczęście, pani starościno, gorsze od zimnego. Nie — to nie może być! Zresztą ona sama sobie tego nie życzy; mówią, że ma już gotowego pretendenta do ręki, który tylko rozwodu czeka.
— To nic! zawołała matka: ja ją tu sprowadzę, pogodzę was... użyję mojéj nad nią władzy. Rozwód nie może być ważny... kościół go nie uznaje; chcę was oboje uchować od grzechu... Lambercie, proszę cię... proszę cię...
Mówiła z uczuciem, stolnik się zachwiał, ale w téj chwili niebieskie oczy Maryni mignęły przed nim... spokojne z nią szczęście uśmiechnęło mu się z daleka — potrząsł głową.
— Pani starościno... niestety! za późno... ja nie wiem, — ja nie mogę.
Groźnie czarne brwi namarszczywszy, stanęła kobieta patrząc na niego z nielitościwą dumą i pogardą.
— Dość, rzekła, jam prosić nie zwykła, — raz, ten jeden w życiu, chciałam ocalić córkę od losu, który ją czeka... zniżyłam się do prośby i żałuję tego. Więc będzie co Bóg przeznaczył. Żegnam waćpana... i — nie do widzenia, bo się spodziewam, iż wprzód jak na Józefatowéj dolinie nie spotkamy się już z sobą.
Skłoniła głowę, odwróciła się od stolnika i wyszła powolnym krokiem, zostawiając go oblanego zimnym potem. Widząc się sam w pokoju, ruszył i on, nie mając już tu co robić, zamyślony i złamany do domu. Ciężar, który się nań zwalił, za wielki był na jego ramiona. Wychodzącemu podstarości i ksiądz już się nie pokazali, żywéj duszy nie spotkał w dziedzińcu, konie stały za bramą, dopadł ich i milczący popędził do Ćwikłów.


Nie przyznając się w domu siostrze do tego co go spotkało u starościny, stolnik postanowił tylko otrząsnąwszy się z lenistwa, z nową energią wziąć się do pogoni. Ale raz przybywszy do Ćwikłów, zmiękł znowu, tak mu ztąd trudno było ruszyć! A coś przecie robić należało... Zwołał więc walną naradę swych pozostałych pomocników, i nimby sam się wybrał, co za kilka dni miało nastąpić, wszystkich wyprawił znowu, nie wiedząc dokąd, na ślepe losy... Rozumie się, że i utrzymanie w domu i wijatyk tych panów kosztowały bez miary, ludzie byli wymagający, a stolnik chciał pokazać, że dla odzyskania dziecka niczego żałować nie będzie. Okupował tą wspaniałością spokój sumienia, które się dopominało o skuteczniejszą czynność.

Pierwsza wyprawa na Spiż z Oxtulem i Strękowskimi wcale się im nie powiodła. W sąsiedztwie Czorsztyna pytali i śledzili Czokołda lub Krajewskiego, wreszcie szlachcica, którego dawali rysopis, dowiadując się gdzie mieszkał, dodając szczegóły o koniach, o stadninie, o czasie kiedy to miejsce opuścił, ale w całym tym kątku nikt Czokołda, ani podobnego doń nikogo nie znał. Wiedział stolnik od niego samego, ze nieopodal mieszkał, końmi handlował i gdzieś w komorném u kogoś przebywał, ale ani żydzi arendarze, ani wieśniacy, ani rozpytywania w różnych miejscach i źródłach na ślad naprowadzić nie mogły. Brano się do tego dosyć zręcznie, obiecywano nagrodę, i po kilku dniach bardzo ostrożnie szepnął żydek jeden, że podobny szlachcic może mieszkał czas jakiś u Gangi.
Ganga był dzierżawcą małéj wioski między Czorsztynem a Niedzicą, położonej w dolinie Dunajca. Pochodzeniem był Węgier, a nawet podejrzany o cygaństwo. Wżył się był na Spiżu, i choć po węgiersku chodził, liczył się już do tutejszych. Wyglądał wszakże na mieszaninę jakąś narodowości niezbadaną, i naturę miał też, którą poznać nie było łatwo. Żył samotnie, o zajęciach jego mówiono różnie, zbliżać się do siebie nie bardzo komu dawał, przyjaźni i znajomości nowych nie zabierał. Gdy stolnik i Oxtul przybyli doń, przyjął ich w progu domu, nie prosząc nawet do środka, tak, aby jak najprędzéj się pozbyć. Zły był i kwaśny. Oxtul napróżno zabiegał na wszystkie strony, aby go ułagodzić; nie ruszył się z progu, czapki nie uchylił, tonu nie zmienił.
Stolnik, który się dla impezycyi wystroił i przybył bardzo pańsko, nie uczynił na nim najmniejszego wrażenia. Pod nizkim dachem lichego domku, stojąc w barankowéj kurtce wytartéj, dumniéj od stolnika się stawił na swych śmieciskach. Wielka grzeczność Cieszyma i łagodne słowa jego, nie rozbroiły zadąsanego. Gdy spytali o Czokołda — ofuknął się.
— Żadnego nie znam, dajcie mi pokój.
Stolnik chcąc go poruszyć, powiedział mu o swém nieszczęściu; ruszył na to ramionami.
— Acan myślisz, że ja złodziei ukrywam? hę? zawołał. Cóż to? ja rabuś jestem lub gospodarz opryszków? Któż to mi zrobił taką reputacyę? radbym wiedział, aby mu zęby powybijać łajdakowi...
Oxtul począł tłómaczyć na swój sposób, że szlachetny pan Ganga mógł nie wiedzieć o człowieku, któremu najął mieszkanie.
— Cóż to u mnie karczma? zajazd? czy co? Ja tu mieszkam, jam tu pan, a budynku nikomu nie najmuję. Słyszycie waćpanowie, jedźcie zkądeście przybyli, i dziedzińca mi nie zajmujcie. Z Panem Bogiem...
I tak ich szorstko odprawiwszy, plecami się do nich odwrócił, nakazując chłopcu, aby zaraz wrota za podróżnymi zamknął.
Zdało się Oxtulowi, że w tém było coś podejrzanego, boć człowiek coby o niczém w istocie nie wiedział, nie gniewałby się tak, ani tak pozbywał obcych, miałby dla nich zwykłą w owe czasy w najdzikszych stronach gościnność, zaprosiłby do domu i rozmówił się po ludzku.
Dawszy więc stolnikowi spoczywać w karczmie, sam już Oxtul puścił się na różne sposoby, próbując szczęścia z Gangą... Tak dalece mu się wszakże nie powiodło i coś takiego oberwał, że po tygodniu dał za wygraną, dowodząc, że tu już robić co nie ma. Splondrowano tylko okolicę całą, od dworu do dworu, po wsiach, po chatach, dopytując, śledząc, sznurkując i wracając zawsze z próżnemi rękami.
Tak wyprawa nieszczęśliwa na Spiż skończyła się zawodem, a choć Oxtul w duchu był przekonany, że szlachcic mieszkał u Gangi, nie chciał się narażać na biedę, bo Węgier czy Cygan nadto drapieżnie wyglądał, i w dodatku zapowiedział, że jak mu się tu uwijać będą więcéj, to strzeli kiedyś do włóczęgów jak do wilków. Nie było co z nim żartować. Spiż tedy opuszczono nic nie uczyniwszy.
Gdy stolnik teraz nową urządził wyprawę, Oxtulowi przyszło na myśl, wziąwszy Głodowskiego i Morę, który z tajemniczéj włóczęgi wrócił z próżnemi rękami, dwóch Strękowskich a czasowo nie zajętego Samotyję jako dyplomatę, jeszcze raz puścić się na Spiż znowu. Myśl ta miała za sobą, że pierwszym razem nieprzyjaciel miał się na baczności, więc go tam nie znaleziono, teraz zaś właśnie gdy się ponownych poszukiwań nie spodziewał, uchwycić go było łatwiéj insperate. Stolnik na to przystał i zgodził się chętnie. Sam on obiecywał też wkrótce do Krakowa nadciągnąć i tam główną założyć kwaterę.
Mniéj coraz mający nadziei otrzymania nagrody towarzysze Oxtula, głównie teraz starali się o przedłużenie szczęśliwego bez troski bytu na cudzym koszcie. Ruszyła więc czereda cała na dwie gromadki podzielona, nie śpiesząc się zbytnio ku Krakowowi, a miało się już ku wiośnie i drogi nie były wcale wygodne, a pora jako na przełomie z zimy u nas, nieznośna. Potoczyło się to wszystko wielkim gościńcem, bujając sobie jak kto zapragnął, bo każdemu z nich się zdawało, że go nuż natchnie myśl szczęśliwa, albo traf nastręczy sposobność pochwycenia choć języka.
Na drugim noclegu od Ćwikłów, Oxtul był wieczorem trafił na wcale dobry stary miód, który mu tak smakował, iż się nim do północy raczył. Poszedłszy potém spać znużony po trunku twardo usnął okrutnie, a że towarzysze ciągle z nim mieli spory, bo sobie nad nimi władzę jakąś i komendę przywłaszczał, zmówili się, by go z rana śpiącego zostawić, i trochę mu się za różne przykrości wypłacić. Jak się rzekło, tak stało. Oxtul nie domyślając się spisku spał na dobre, gdy wszyscy cichaczem opuścili gospodę, arendarzowi powiedziawszy, żeby towarzyszowi oznajmił, że nań gdzieś o dobre mil sześć czekać będą na nowym noclegu.
Gdy się po owym dobrym miodzie przebudził wreszcie Oxtul, zdziwił się mocno dokoła w izbie postrzegłszy tylko siano gołe, a na nim wyleżanych tyle złobów ilu było towarzyszów, ale ani ich ani rzeczy żadnych przy sobie. Myślał, że tak go tylko niesubordynacyą nastraszyli, gdy z rozmowy w progu z gospodarzem przekonał się, iż niewdzięczni podkomendni odjechali go samego. Kląć zaczynał już, kiedy właśnie w narzuconéj na opuszki opończy stanąwszy we drzwiach, postrzegł szlachcica zakapturzonego, który konno jadąc gościńcem, do wrót zmierzał. Wzrok miał bystry, z razu jednak oczom nie chciał wierzyć i szczęściu, zobaczywszy Czokołda­‑Krajewskiego. On to w istocie był. Oxtulowi jakkolwiek staremu wydze serce uderzyło i w oczach się zaćmiło. Już wjeżdżał w bramę. Oxtul ledwie miał czas drzwi zamknąć i na haczyk spuścić, aby się rozmyślić co robić.
Samemu go wziąć zdawało się niepodobieństwem... można było wszakże polityki zażywszy zatrzymać go, posłać do swoich, otoczyć i złapać. Oxtul ufał w to, iż Czokołd nie wie o jego wstąpieniu w służbę stolnika, a na wszelki wypadek postanowił choć popróbować szczęścia. Posłyszawszy więc stąpanie konia w stajni, odział się żywo z większego, i niby ziewając a przeciągając się, wyszedł z wolna do stajni.
Nos w nos spotkali się z Czokołdem.
— Jak miłego Boga kocham! a to! a to niespodzianka! krzyknął Oxtul. Góra z górą! W imię Ojca i Syna... co tu jegomość robisz!
Czokołd się ani odrobiny nie zmieszał.
— A no, jadę, rzekł.
— Dokąd?
— W świat... a wy?
— Ja, ja także... Czy nie w jedną stronę? dodał Oxtul.
— Z pewnością nie w jedną, odparł Czokołd; bo jeśli wy pojedziecie w prawo, ja w lewo, nie żebym towarzystwem gardził, ale samowtór podróżować nie lubię.
Oxtul ziewnął machając ręką.
— Ja się też nie napraszam...
— Ale przyznaj się, że gdyś mnie zobaczył, dodał śmiejąc się Czokołd, musiało ci się słodko zrobić... Tyleście się mnie nadaremnie naszukali, a tu sam w ręce wlazł.
— Jakto? spytał Oxtul.
— Nie udawaj, zimno począł Czokołd: jakżebym ja ścigany nie wiedział, ile zamną gończych puszczono! Zemną komedyi grać nie warto... Jać wiem, że ci płacą i żeś za pieniądze gotów na wszystko.
Oxtul osłupiał, a mówiąc po prostu, języka w gębie zapomniał. Moment stał obałamucony, nie wiedząc już co powiedzieć.
— Cóż myślicie, odparł wreszcie, że się będę zapierał! Nie! Prawda, że stolnikowi służyć chciałem, ale w tém grzechu nie tyle, co komuś przez zemstę dziecko porwać.
— Tylko ty mnie nie sądź, Oxtul, rzekł podróżny; tobie to nie przystało, bo tybyś nie dla zemsty, ale dla grosza ukradł Przenajświętszy Sakrament... Znamy się.
— Jak łyse konie, zaśmiał się Oxtul. Bez urazy, a gdzieżeś dziecko podział?
— A tobie co do tego! rzekł Czokołd... Szukajcie! macie nosy, wyżłowie.
— Kiedy to z wami rozmówić się już nie można zaraz od ostatnich słów!
— Że ich dla waszeci dobierać nie myślę, to pewna, zawołał Czokołd... Nie będę was wszakże nudził moją rozmową, koń się wysapie, ja wódki się napiję i ruszę zaraz. Przestrzegam cię tylko, że jeśli się ważysz zamną... strzelę jak na polowaniu...
— Daj ty mi pokój! machnął ręką Oxtul: polowanie się skończyło. Zwierzynyśmy nie dostali, odprawiono nas z kwitkiem. Z wielkich obietnic mały deszcz. Gniewam się na tego ciemięgę stolnika...
— Słuchaj Oxtul, starych wróbli na plewy nie łowią, zakończył Czokołd.
Odwrócił się potém i kazał sobie dać wódki i obwarzanka.
— Przepraszam, ozwał się Oxtul, ale gdybyście wiedzieli jaki tu jest miód!
— Ja nie pijam miodu i wybyście go pić nie powinni...
— Zapewne, ale na naszą polską chorobę... hemorroidy... jedyne lekarstwo...
Czokołd nie odpowiedział. Biedny Oxtul spojrzał nań jak myśliwy pogląda na zwierzynę, która daléj nad strzał mu się przemknęła i westchnął. Westchnienie to doszło uszu Czokołda, który był zupełnie spokojny.
— Wzdychasz, rzekł obwarzanek jedząc, — prawda, smutna rzecz jest widzieć kogo się chce pochwycić, i nie módz wziąć. Jedźże choć na powrót do Cieszyma i oznajm mu, że mnie widziałeś. Dam ci poselstwo do niego.
Oxtul zbliżył się ciekawie.
— A co? a co chcecie bym mu powiedział od was?... No! dla czego nie? byle co takiego, by mi gęby nie popsuło.
— Powiedzcie mu tylko tyle, dorzucił Czokołd, że mnie nie pochwycił, że dziecka nie odzyszcze... że majątek straci wprędce, co, nie będąc prorokiem, przewidzieć łatwo, i że za ojca padnie ofiarą... Jeszczebym miał jedno... ale tobie takie rzeczy trudno zwierzać, ciszéj rzekł Czokołd, którego twarz w miarę jak mówił nabierała dzikiego wyrazu.
— Ale gadaj! zawołał Oxtul, który na tém spotkaniu wielkie nadzieje budował.
— Wprawdzie mi to wszystko jedno co ty z tém zrobisz, dodał Czokołd, poczynając się po sieni przechadzać. Możesz mu tedy zwiastować jeszcze jedną nowinę przyjemną. Wiem to, że stolnik myśli wziąwszy rozwód z żoną, która mu się wyrwała... godna matki córa!... gniazdko sobie usłać nowe, zabierając doń wdówkę, kuzynkę...
— Panią Duńską, dodał kiwając głową Oxtul.
— A tak, mówił daléj szlachcic. Jest w téj szczęśliwéj wierze poczciwiec, że Marynka poszła za mąż zmuszona i że go kocha jak za młodych czasów, gdy sobie niezapominajki dając, suszyli je w książkach od nabożeństwa... Otoż mi o to idzie, abyś go też wywiódł z błędu. Owa surowa, chodząca jak norymberska lalka Marynka, przy któréj lekkiego słówka wyrzec nie można, miała starego męża, który zmarł z utrapienia, jakiém go karmiła. Powiedz mu, że jeszcze za żywota pana Duńskiego dała pierścionek gachowi, i że teraz dopiero może z nim zerwała, gdy się coś lepszego trafiło. Ponieważ ja na pusto nic nie mam zwyczaju mówić, wymień mu nazwisko gacha... chłopak ładny, był w kawaleryi i gra na skrzypcach, zowie się Aleksander Pogorzelski.
— Toć go znam choć z daleka! wykrzyknął Oxtul: wąsy ma kasztanowate... sławne, bo je za ucho zakręca.
— Ten sam, rozśmiał się Czokołd. Dobrze mu będzie z nią, stolnikowi, przyjaciel gotowy; bo że przybędzie grać mu na skrzypkach, jak dwa a dwa cztery...
Oxtul dla spoufalenia się z miłym przyjacielem, na którego ostrzył zęby, począł się śmiać.
— Jabym go ostrzegać nie powinien, ale mam serce dobre...
Rozśmiał się dziko wtórując szlachcicowi, który od tego śmiechu umilkł.
Gawędzili tak sobie, a Oxtulowi po głowie tylko chodziło: „Gdyby go wziąć! e! gdyby go jakim sposobem ułapić! Musiałby wyśpiewać gdzie dziecko podział... ale jak tu tego dokazać?”
Jedynym środkiem było przedłużać rozmowę, a nuż jaki przypadek?
Po namyśle, Oxtul chodząc koło konia, począł znowu:
— Z wami gra niebezpieczna... Ale przecie dziecku nie zrobiliście nic?
— O dziecku nie wiem już teraz... zaśmiał się Czokołd, — a myślisz, że wyśpiewam ci?
Ruszył ramionami.
— Słuchaj, Czokołd, zbliżając się począł po cichu szlachcic: jużeś zemstę nasycił? Co ci potém, że ścigany będziesz i bannicyę ci przypomniawszy, gotów kto jeszcze ubić — bezkarnie... Ja ci coś powiem. Cieszym tysiąc dukatów za dziecko, kto mu je znajdzie, naznaczył. Powiedz mi gdzie ono jest... podzielę się z tobą i oczyścisz się.
Czokołd odwrócił się i plunął pod nogi Oxtulowi, który się cofnął. To była cała odpowiedź. Wziął tedy konia za uzdę i zabierał się siadać. Na ten widok uciekającéj mu pastwy, Oxtulowi słabo się zrobiło.
— A! trutnie! niegodziwcy, zdrajcy! gdyby mnie byli nie opuścili, wzięlibyśmy go jak w pudełku... Co tu począć... Co począć!!
Koń nawet stał nie osiodłany, o puszczeniu się w ślad nie było co myśleć. Jednakże na wszelki wypadek Oxtul popatrzał na nogi wierzchowca i zamierzył sobie po nich z dala iść za zbiegiem. Czokołd już na koniu siedział.
— Bywaj zdrów! a chceszli mieć boki całe, nie wdawaj się w cudze sprawy.
To powiedziawszy odjechał... Oxtul z wielkiego utrapienia stracił mowę, wyjrzał tylko za nim i widział jak w las wjechał bez drogi, głową obróciwszy się kiwnął i pięść w nieprzyzwoity sposób złożoną mu pokazał.
Straciwszy go z oczu, dopiero Oxtul za głowę się porwał. Nierychło też oprzytomniał, a jeszcze konia dopadłszy, nie wiedział co z sobą robić, czy powrócić z językiem do Ćwikłów, czy gonić towarzyszów. Wyprawa ich teraz oczywiście na nic się nie zdała, trochę też w myśli odwetu Oxtul zawrócił, i co koń wyrwał puścił się napowrót ku Ćwikłom, aby stolnikowi oznajmić co mu się wydarzyło.
Po spotkaniu z Oxtulem, Krajewski znanemi sobie drożynami, unikając dróg wielkich, podążał daléj na Spiż, aby tam zabrać i spieniężyć mienia resztę i wrócić do spokojnego kąta, ku któremu już go serce ciągnęło. Po zmarnowaném życiu, którego część poświęcił namiętnościom, część rozbujałéj fantazyi, szukając spokoju i zajęcia w podróżach, w rzuceniu się ku najrozmaitszym powołaniom, zostało w nim mętów wiele, ale i zasobu niemało. Serce było ściśnięte, rozdraźnione, zdziczałe, ale nie zepsute. Czekało może na tę cudowną wodę odżywiającą, w naszych bajkach wspominaną, którą bywa jedna kropelka miłości. Za stary, by mógł pokochać kobietę, a może zbyt jeszcze wiele ciepłych w sobie mając popiołów po miłości dla starościny, za biedny, aby znalazł przyjaciela, czuł się dotknięty tą łaską odrodzenia w objęciach drobnych rącząt dziecięcia, które porwał z zamiarem uczynienia krzywdy, a teraz trzymał czując, że się od niego odłączyć nie potrafi.
Miłość dla dziecka powoli zmieniać zaczynała całą jego naturę. Rozogniony jeszcze z Oxtulem w rozmowie rzucił ostatni pocisk na nieprzyjaciela, opowiadając słudze historyę kuzynki pochwyconą gdzieś między ludźmi, może zmyśloną złośliwie, ale zdolną nienawidzonemu Kobylińskiemu zatruć szczęścia nadzieję, budowanego na nowém ożenieniu. Po tym wybuchu gniewnym, gdy sam na sam z sobą pozostał, czuł w duszy jakby zgryzotę, jakby jakiś mimowolny gniew na siebie samego. Podróż, w któréj ciągle był sam z sobą i myślami swemi, rozwinęła ten zarodek w sposób cale niespodziewany. Dotąd żył on dla pomszczenia ojca, gotów był temu wszystko poświęcić; nienawiść dla kobiety, która go zdradziła, dla potomka tego, co rodzinę o żebractwo przyprawił, stanowiła węzeł, na którym trzymało się życie Czokołda. Los dał mu sposobność dopełnienia ślubu i pomszczenia ojca, nad kobietą nie mógł szukać pomsty, ani już nawet jéj żądał, wiedząc, że go pomściła niewidzialna ręka sprawiedliwości bożéj.
W miejsce tych dwóch pożarów, które karmiły długie lata duszę znękaną, wstąpiła teraz miłość dla cudzego dziecka. Pod jéj wpływem zmienił się człowiek cały.
W podróży dręczyły go myśli osobliwsze; zadawał sobie pytania o jakich wprzód nigdy nie zamarzył.
— Czy sprawiedliwie byłoby na synu poszukiwać ojca winy? Czym nie dosyć i nie nadto krwawo kazał zapłacić człowiekowi niewinnemu za przedawnioną już krzywdę?
Pobyt w domu stolnika, jego łagodność i dobroć przychodziły mu teraz na pamięć i rozbrajały po trosze. Uczucie miłości niełatwo się w sercu zgodzić i pomieścić potrafi obok zemsty i nienawiści, a że miłość była silna, ustępowały jéj tamte już przesycone i słabnące.
Czokołd widział teraz swe postępowanie w inném świetle, ze strony nowéj, i potępiał je. Gryzł się, walczył z sobą; to co go dawniéj żywiło, co karmiło przez długie lata, truć poczynało.
Po głowie chodziły myśli różne... Skryć się gdzieś z dziecięciem, wychować je jak swoje, cieszyć się jego przyszłością, nie byłoż to lepsze, poczciwsze nad wszystko? Postanowił, byleby mu pokój dano, zaniechać zupełnie mieszania się do spraw stolnika. Co się tycze dziecięcia, przychodziło mu do głowy, iż je pozbawiał przyszłości świetnéj, położenia w świecie niezależnego, stosunków, które mu łatwą przyszłość zapewniały. Ale zarazem miłość podsuwała sofizmat, iż dziecię pieszczone łatwo uledz mogło zepsuciu, że ubóztwo i surowsze wychowanie mogło w niém wyrobić talenta i siły, jakichby nie miało, gdyby mu dano próżnować wśród dostatków. Mienie, którego resztki Krajewski ocalić potrafił po ojcu, było szczupłe, nadszczerbiły je przygody, podróże za granicę dla usunięcia się od odpowiedzialności za kilka gwałtownych kroków, potém chwilowe fantazye artystyczne... ale od lat kilku na Spiżu handel końmi, spekulacye drobne i wielka oszczędność, straty poniesione wróciły. Zebrawszy wszystko, miał jeszcze tyle, iż mógł dziecku zostawić po sobie coś, za coby, jak mówiono, miało ręce zaczepić. W tych różnych namysłach, skłaniając się coraz bardziéj ku zapomnieniu krzywd i urządzeniu spokojnéj przyszłości w kątku gdzieś zapomnianym, zbliżał się Czokołd do Czorsztyna. W okolicy téj, gdzie nie wątpił iż mogli nań czyhać wysłańcy stolnika, musiał być stokroć ostrożniejszy niż w całéj pierwotnéj podróży. Gangi był pewny, że go nie zdradzi, kilkoletnia przyjaźń stała dozwalała na serce tego dzika rachować. Nie chcąc za dnia przyjeżdżać, Czokołd się opóźnił z wyruszeniem z ostatniego popasu, tak, że nocą już znalazł się na téj saméj drodze właśnie, gdzie pierwszy raz stolnika spotkał, i jeśli nie od śmierci, to od ciężkiéj walki zachował. Miejsce to uczyniło na nim wrażenie przykre, a całém pasmém pociągnęły się za niém przypomnienia stosunków z człowiekiem, któremu za gościnność i dobrą wolę taką się nieludzką zemstą odpłacił. Znajdował na swą pociechę Czokołd, że ratując człowieka, któremuby znając go, na ratunek nie przyszedł, rachunek ten po części opłacił. A jednak na duszy mu było smutno. Jechał powoli, ciemności w lesie gęste, mimo znajoméj drogi, pośpieszać nie dozwalały. Prawie w wąwóz wjeżdżając, usłyszał szelest w krzakach nad drogą, lecz ten łatwo mógł pochodzić od spłoszonego zwierzęcia. Nie troszcząc się o to wielce, spuszczał się w dół, gdy nagle błysło mu nad głową i huk dał się słyszeć. Koń się rzucił naprzód, i śmiech dziki rozległ się z tyłu.
— Oto tobie zapłata!
W głosie poznał Czokołd rabusia, którego był związanego porzucił... sądził wszakże ochłonąwszy ze strachu mimowolnego i wyskoczywszy kilkadziesiąt kroków naprzód, iż kula go po nocy chybiła, gdy pod suknią poczuł nagle ciepło. Bok prawy był mokry... Zbój nie ubił go wprawdzie jak chciał, ale ranił. W pierwszéj chwili bolu nie czując, rany też jaka była nie wymiarkował, ale kula nie wyszła, musiała więc gdzieś zagrzęznąć i krew płynęła obficie. Cugle wziąwszy w zęby, najprzód chustą się związał mocno, aby krew zatamować, a już i ranę za pociśnieniem uczuwszy, konia puścił kłusem, krótko go tylko wziąwszy, aby gdzie po nocy nie padł. Miał nadzieję, że nim zupełnie osłabnie, do Gangi dojedzie. Drogi był jeszcze kawał dobry, ale Czokołd czuł siłę w sobie i życia nie było mu żal tak bardzo, tylko los dziecka go obchodził i Pawełek śmiejący się doń stanął mu na myśli.
— Ha! no! wola boża, rzekł z goryczą: zbój pamiętał dobrze o długu i snadź mnie kędyś poznał, albo on, albo jego ludzie. Stanie się co Bóg da, byle się na koniu utrzymać.
Pośpieszać musiał, choć przyśpieszony bieg konia wielce mu na ranę był przykry i odpływ krwi powiększał. Nie było rady, inaczéj omdlenie mogło go rzucić na drodze — bez ratunku. Zaciąwszy zęby konia cisnął, ale i droga mu się w oczach mżyła, a pewien jéj nie był. Noc czarna, wietrzna, dżdżysta, zwiększała trudność dostania się do wioski. Przecież znalazł się już za Czorsztynem w dolinie, gościniec był większy i koń sam do wsi instynktem mógł trafić. Rzucił mu więc cugle, aby ranę ucisnąć lepiéj, i tak dobili się do pierwszych chat, a w chwilę potém do dworku. Tu obyczajem tych stron wrota w częstokole mocno były zaparte drągiem, w dziedzińcu tylko psy ujadać poczęły. Nimby kto wyszedł czekać było trudno, wołać nadaremnie; rachował na to, że gdy znane psy ucichną nagle, we dworze się dorozumieją rychléj, że ktoś znajomy przybył. Począł więc po imieniu nawoływać białych brytanów, które głos poznawszy, skomląc do samych wrot przybiegły i wsparłszy się o nie przedniemi łapami, przez otwory chwytały węchem przybysza. Skomlenie ich radośne zbudziło ludzi i gospodarza, Ganga sam narzuciwszy burkę wybiegł na próg wołając:
— A to już chyba Czokołda licho po nocy niesie!
— Na miłość bozką, otwierajcie co prędzéj, bom ranny i ledwie się trzymam na koniu...
Wrota odryglowano natychmiast, a tuż do ganku z koniem dopadłszy Czokołd, który się dotąd cudem jakoś bronił osłabieniu, przechylił się, i gdyby nie ludzie, byłby z kulbaki upadł. Krew płynęła już rękawem i cały bok prawy był przebroczony na wylot. Ganga nie pytając co się stało, chwycił przyjaciela i zanieśli go na łóżko. Po cyrulika jedynego w okolicy nie było co posyłać, a ludzie owych czasów znali się z ranami... Wnet Ganga kulę za skórą namacał i nie czekając ocucenia, skórę rozciął, aby ja wyjąć. Potoczyła się też znacząc krwią podłogę a Czokołd się ocucił.
— Rana nie tak straszna — rzekł gospodarz spokojnie, tylko ci krwi utoczyli dobrze... a jeszcze po znaczonéj drodze jutro gotowi dojść gdzieś się skrył.
— Kto? rzekł słabo Czokołd.
— A no, pewnie twojego stolnika ludzie, bo to ich sprawa....
— O to się nie ma co obawiać, krótko odparł ranny — oddał mi zbój za swoje...
Opatrzono bok przestrzelony. Szczęściem kula ośliznąwszy się, mięśnie nadpsuła, ale kości nie pogruchotała, niebezpieczeństwa nie było. Ganga wódką traktował, bo u niego to był specyfik na wszystkie rany, choroby i przypadłości.
— Myślałem — rzekł — że to ludzie stolnika tak ci się przysłużyli, bośmy tu od nich spokoju nie mieli. Nie ręczę, żeby jeszcze którego nie było, kręcili się bowiem nieustannie, pod różnemi postaciami... opędzić się było trudno... Jużem niektórych psami szczuł, drugich łajaniem się pozbywał, wyglądając tylko rychło li do kija się na nich wziąć przyjdzie. Przecie nic nie doszli...
Ścisnęli się za ręce, a Ganga po wódce uśmiechnął się.
— To przynajmniéj dobrze, że mi wracacie, dodał; srodze nudno było samemu, a nadtoście mnie przyzwyczaili do siebie...
Czokołd nie powiedział po co przybył, ale gdy po kilku dniach wydobrzał nieco z rany, przyznać się było trzeba, iż tu zostać nie może. — Ganga był markotny — ale zmilczał; umiał on kochać po swojemu, tak, że gdy o sobie trzeba było zapomnieć, potrafił nie mrucząc to uczynić.
Wszystko swoje tu porzucone zastał Czokołd w lepszym może porządku, niż gdyby był sam tego doglądał; sprzedaż też poszła dobrze, a rana się prędko goiła... tylko jeszcze był osłabiony, choć Ganga papryką podkarmiał i winem go starém poił. Jak zwykle niemłodym ludziom, przyszło i Czokołdowi z chorobą wiele sił utracić. Postarzał nagle, posiwiał, zgiął się, a znękanie to cielesne dopomogło dusznemu i dokonało przewrotu, do którego był usposobiony. Nie myślał już o zemście żadnéj, jedno o powrocie do swojego przybranego dziecięcia i ukryciu się z niém tak, by go łacno nie znaleziono. Dotąd mu jakoś udawało się ujść pogoni i spotkania z nasadzonymi szpiegami i wysłańcami, nie miał nawet wyobrażenia o ilości ludzi w pogoń wysłanych, i tu dopiero powziął z opowiadania Gangi pojęcie o niebezpieczeństwie. Wszystkim tym goniącym wiatru w polu zdawało się koniecznie, iż najłacniéj zachwycą Czokołda na Spiżu. Sypali się więc tu jeden za drugim, a każdemu z nich zdało się, że albo szczęśliwszym lub zręczniejszym będzie. Odchodzili z niczém, a mimo to powracali uparcie. Przez cały więc czas pobytu u Gangi, nie wychodził prawie z domu i nie pokazywał się Czokołd, wrota były zaparte, ostrożność wielka.
Oxtul tymczasem pędził do Ćwikłów z wieścią o tém, iż na oczy własne widział tedy Czokołda. Zdziwili się mocno jego towarzysze, gdy ich na noclegu nie napędził, a nawet całodniowe oczekiwanie na nic się nie zdało. Tém przykrzejszym stał się zawód, że Oxtul kassę podróżną miał w ręku. Równie zdziwiony był Cieszym, gdy chodząc zamyślony po ganku, zobaczył czwałem niemal powracającego wysłańca.
— Co to jest? czyś czego zapomniał?
— Ale gdzie tam, ojcze kochany! sapiąc rzekł Oxtul — wszak to ja, gdyby nie te trutnie, byłbym Czokołda złapał...
— Gdzie?
— Na drugim noclegu.
— A dla czegożeś sam był?
— Bo to są trutnie... porzucili mnie, żem znużony pracą trochę dłużéj zasnął, pojechali przodem, tymczasem ten sam wpadł mi w ręce... przybył do karczmy... ale cożem miał zrobić?...
— Co? gonić go.
— Dobrze mówić, ojcze kochany. Ten prawie że z konia nie zsiadł, a mój był nieosiodłany...
— A oklep nie łaska?
— Samemu! toć mi się odgrażał, że jak psu w łeb palnie...
— Byłby chybił...
— No — nie myślałem próbować.
— Gadałeś z nim?
— Godzinę.
— Godzinę! zawołał Cieszyn, godzinę! I przez godzinę nie wymyśliłeś sposobu, aby go wziąć...
— Jak? gołemi rękami jeża! zapewne... ojcze kochany... nie było sposobu... alem z wieścią przyleciał...
Cieszym ręką machnął.
— Co mi po niéj! zawołał — wszak dziecka z sobą nie miał?
— Ani śladu... Sam był konno.
Tak się urywana zawiązała w ganku rozmowa, ale też wkrótce wyczerpała, bo Oxtul opisawszy aż do pętelki strój i minę nieprzyjaciela, nakłamawszy na rachunek rozmowy, ostatnią wiadomość żuł w ustach, nie mogąc jakoś się z nią popisać. Rozmyślał nawet czy ją powie. Prawdę rzekłszy, było to ze wszystkiego może najważniejsze.
Z tém wszystkiém czuł, że to delikatna była materya, którą poruszyć trudno i niebezpiecznie, zataić niedobrze... Czekał aż się stolnik uspokoi. Stolnik zupełnie głowę stracił; wiadomość ta, że nareszcie nieprzyjaciela ktoś widział, że był niedaleko bez dziecka, odnowiła żal, poruszyła, obudziła do nowéj krzątaniny. Z tego co mówił Oxtul, nie było podobna się nawet domyślać dokąd pojechał...
Dopiero wieczorem gdy zostali sam na sam po wyjściu Gomółki, a Oxtul wezwany po raz dziesiąty spotkanie swe powtarzał, coraz nowych dokłamując rzeczy, wymiarkował, iż lepszéj sposobności nie znajdzie do odkrycia jak teraz. Długo się z tém ważył, boć było niezbyt dla przyszłości bezpiecznie ogadać tę, z którą się stolnik miał żenić; ale język mu świerzbiał, i zdało mu się, że też sumienie świerzbiało...
— To wszystko mało, rzekł w końcu... co ta bestya naplótł, nasierdził się, napasyonował, nałajał, jeszcze mi w ostatku takie oszczerstwo rzucił, żem mało z oburzenia do szabli się nie porwał... ale szablęm w izbie zostawił, a ten drapnął.
— Cóż takiego? zapytał Cieszym.
— Nie, bo to już i powtarzać nie warto, kłamie niegodziwiec i po wszystkiém.
— Coż skłamał i na kogo?
— Lepiéjby tego nie mówić, bo to zawsze choć wierutny fałsz a zaboli.
— Mów! niech już boli, dodał smutnie Kobyliński, mów!
— A! kiedy pan każesz, szepnął Oxtul. Na ostatku, mości dobrodzieju, ojcze kochany, śmiał twierdzić, że... ale... jak to powiedzieć?...
— Gębą i językiem! do stu! zawołał zniecierpliwiony stolnik. Cedzisz, cedzisz, jakbyś mi chciał gorzéj dojeść.
— Zkądcić się dowiedział, że jakoby pan stolnik zamierza wstąpić w święty stan małżeński z panią Duńską; otoż ją oczernił...
— Ją? uderzył w ręce Cieszym.
— Powiada mi na końcu, nie zapomnij, mospanie Oxtul, oznajmić mu, że będzie miał z żoną przyszłą gotowego przyjaciela, bo jeszcze za życia męża miała gacha... (użył tego wyrazu jak Boga kocham, bo jabym nie śmiał), i za żywota nieboszczyka pierścioneczki mieniali. Taka bestya! dodał wzdychając i pot ocierając Oxtul.
— Nie wymienił nazwiska? spytał chmurno stolnik.
— Zdaje się, że mi powiedział, ale nie wiem czy sobie przypomnę; pamiętam tyko wąsy ogromne płowe, że za ucho zakręca.
— To Aleksander Pogorzelski... mruknął Cieszym spuszczając głowę, i wnet rozmowę urwał.
— Dobranoc, rzekł zimno do Oxtula, dobranoc.
Odprawiony poczuł, że strzała głęboko uwięzła; pożałował nawet, że błazeństwo powtórzył, ale post festum. Wyszedł.
Stolnik drżący na kolana padł przy łóżku, dłońmi przykrył twarz i płakał. Jedno to nazwisko wymienione na myśl mu przywiodło cały szereg pewnych faktów, które oszczerstwo owo pozorne prawdopodobném czyniły. Ostatnia nadzieja szczęścia, ideał młodości, ta, w któréj jeszcze kochał świat, słowem jedném odarta została dlań z całego uroku. Uczuł się na świecie sam jeden, sierotą, nieszczęśliwszym nad wyraz.
— Miałożby być prawdą, rzekł w duchu, iż dzieciom Bóg pokutę za grzechy ojców wyznacza i karze je do dziesiątego pokolenia? Miałożby być prawdą, ażeby ojciec mój winien był krzywdy ludzkiéj?
W długich rozmysłach nad losem swoim, biedny człowiek, który podźwignąć nie mógł jego ciężaru, przetrwał niemal do rana. Sny szczęścia nowego rozwiały się; mówił sobie, że byleby dziecię mógł odzyskać, na niém mu już dość będzie; naostatek zapragnął rzeczy, o któréj nigdy jeszcze w życiu nie pomyślał nawet: porozumienia i zgody z Czokołdem, przez któreby odzyskał Pawełka, chociażby z największą ofiarą.
Gotów był teraz wyrzec się majątku nawet, byle mu dziecię wrócono. Ale jak się było porozumieć z człowiekiem, którego niewiedzieć gdzie szukać i jak się z nim porozumieć? Wszystkie starania dotąd daremne były, a spotkanie z Oxtulem czysto przypadkowe.
Nad ranem przyszło mu na pamięć, że mógł odstępując od karania Gabrysia i starając się o jego uwolnienie, z pomocą tego człowieka listownie znieść się z Krajewskim.
W zwykłéj godzinie, gdy schodził na kawę, przy któréj już piękna wdówka od niejakiego czasu jak pani domu gospodarzyła z powagą sobie właściwą, znalazł ją w pokoiku przygościnnym, ubraną już, opiętą i sztywną jak zawsze, z uśmiechem chłodnawym na ustach. Jedno wejrzenie na Cieszyma nauczyło panią Duńską, iż jakiś przewrót i zmiana zaszła w człowieku, który teraz, przeciw zwyczajowi, wszedł z grzeczną jakąś, ale ostygłą powierzchownością, i zamiast natrętnéj codziennéj czułości przyniósł z sobą jakąś zapowiedź mrozu. Dotąd kuzynka musiała go trzymać z daleka, teraz poczuła od razu, iż on sam stawał daléj od niéj niżby była pragnęła. Zamiast przywitania serdecznego, pocałowania jéj w rękę, siadł zadumany nie spojrzawszy nawet w jéj niebieskie oczy.
— Co mu się stać mogło? spytała się w duchu wdowa: jest jakiś inny...
Nie śpieszyła się wszakże z badaniem go, bo była aż nadto pewna, że człowiek wygada się jéj sam nieproszony. Znała z tego Cieszyma, iż nic w sobie utrzymać nie mógł. Ciekawie spojrzała po razy kilka i przekonała się, że się nie omyliła. Stolnik był pod ciężarem jakiéjś wiadomości, która go zmieniła od wczoraj.
— Czy nie jesteś chory? spytała podając mu kawę.
— A! nie! chory? nie! nie jestem, nie czuję się chorym! westchnął Cieszym.
— Coż ci jest? przyznaj, żeś dziś inny.
— Inny? nie wiem, jestem tylko przybity.
— A! mężczyzna powinien znosić mężnie wszystko.
— Powinien, odparł stolnik, nie przeczę, ale się siły wyczerpują i często obowiązkowi podołać trudno.
— Nic się przecież nie stało, bo że Oxtul spotkał się z tym niegodziwym... nie zmienia to położenia ani na gorsze, ani na lepsze.
Stolnik oczy na nią podniósł.
— Kochana Maryniu, rzekł, do pełnego naczynia dość kropli, ażeby się rozlało; a jeśli tą kroplą jest żółci odrobina? jeśli ta kropla padnie na to właśnie co człowiekowi było najdroższém?
Westchnął nie dokończywszy.
— Dziecię się przecież wynaleźć musi...
— Mam nadzieję, ale... może mi nie o nie tylko chodziło.
— A o kogoż? bacznie mu w oczy zaglądając, spytała kuzynka.
Cieszym zamilkł.
— Jesteś dziś dziwacznie tajemniczym, odezwała się p. Duńska: tak dalece, że gdybym była podejrzliwą trochę, mogłabym posądzić, iż w tém co kryjesz, jest coś chyba bliżéj mnie się tyczącego.
Stolnik tak zdziwiony podniósł głowę, że zręczna pani domyśliła się, iż przypadkiem trafnie odgadła. Rumieniec wytrysnął jéj na lica, zmieszała się widocznie. Stolnik nie chcąc się przyznać, ruszył ramionami i pił kawę.
— Muszę przecież dobyć z niego, co ukrywa przedemną, pomyślała kobieta i pochyliła się nieco opierając na łokciu, zbliżywszy ku niemu. Cicho, głosem przymilonym, dotykając go ręką odezwała się poufale:
— Mówże Lambercie, co to jest znowu? wszak mnie to przecież obchodzi.
— Nic, moja droga, nic, dzieciństwo, nowa potwarz...
— Potwarz! na kogo? na mnie?
To słowo wymawiając wyprostowała się dumnie, zacięła usta i oczyma szukała odpowiedzi na zmieszanéj twarzy Kobylińskiego. To pomieszanie było dla niéj zapewnieniem, że się nie omyliła, a że milczał, nastawać poczęła coraz żywiéj.
— Między nami przecież nie powinno być tajemnic, dodała...
— Gdy ci powiem to, co wyczytałaś na mojém czole, zmartwisz się tylko bezpotrzebnie.
— Nie trzymajże mnie w téj niepewności, zawołała rumieniąc się coraz bardziéj kuzynka.
— Zabolało mnie, rzekł po namyśle Cieszym, iż człowiek co się przyczynił do rozdzielenia mnie z żoną, który mi dziecko pochwycił, jeszcze w ostatku samą myśl nowego szczęścia chce mi uczynić niemożliwą. Wystaw sobie, wywlókł z szatańskim bezwstydem jakąś historyę na ciebie...
W chwili gdy wyrazów tych domawiał, spojrzał. Zwykle nieruchome oblicze kuzynki okryło się rumieńcem, potém marmurową, trupią bladością, wśród któréj oczy tylko połyskiwały jakby groźbą, potém wróciło ono do zwykłego stanu. Żywiéj tylko nieco poczęła robić pończoszkę.
— Cóż to jest? spytała obojętnie.
— Historya Aleksandra Pogorzelskiego, z którym... z którym, ciszéj coraz kończył Cieszym, utrzymują, żeś była bodaj zaręczoną jeszcze za życia Duńskiego.
Maryni wargi drżały, ręce biegały, w oczach dziki wyraz gniewu przeleciał.
— Jeśli temu chcesz wierzyć, rzekła, nie bronię! Sądziłam jednak, że znasz mnie tyle, że niemógłbyś posądzać...
I dumnie, tłómaczyć się nawet nie myśląc, odwróciła się ku oknu. Pomimo przybranego wyrazu spokoju, Cieszym na powiekach jéj łzy postrzegł; był wzruszony i sam na siebie gniewny...
— Moja Maryniu, rzekł, miałżem ci to zmilczeć?
— Nie, ale mogłeś to wziąć za tyle, co było warte... odpowiedziała.
— Czy sądzisz?... spytał gospodarz.
— Z twarzy widzę, żeś to wziął za prawdę.
Zamilkła, a potém dodała jakby nagłe powziąwszy postanowienie:
— Słuchaj, widzieli wszyscy, że mi się Pogorzelski za życia męża uprzykrzał, z tego bajki urosły. O jakim pierścionku mowa, nie wiem, dzieciństwo. P. Aleksandra nie cierpię, od śmierci męża w oczy go nie widziałam.
Cieszym jak łatwo się zgryzł, tak jeszcze prędzéj uspokoił, odzyskał swój humor i obejście codzienne, schwycił jéj ręce i począł okrywać pocałunkami. Najzręczniejsza przecież kobieta czasem nadto na swoją zręczność rachuje lub na łatwowierność namiętności, którą obudziła. W chwili gdy miał za białe rączki uchwycić, dostrzegł, że jedna z nich spuszczała w kieszonkę sukni obrączkę z turkusem.
Nie rzekł nic, ale mu się ścisnęło serce, i choć słaby, choć zakochany, w tym ruchu za późnym znalazł potwierdzenie powieści, które go na nowo przybiło.
Oczy kuzynki dostrzegły tylko, że nie wszystkie chmury były rozproszone, nie domyśliła się tego, że się zdradziła sama... Po przeproszeniu Cieszym powiedział kilka słów, i w chwili gdy się po nim spodziewano rozczulenia, wyszedł z tak zapożyczoną twarzą, iż pani Duńska zrozumieć go nie mogąc, długo potém zamyślona nie umiała go sobie wytłómaczyć.
Tegoż dnia zapowiedział stolnik podróż do miasteczka, pod tym pozorem uniknął zbliżenia się do kuzynki i wieczorem w istocie wyjechał. W sądzie nie czyniono mu trudności z uwolnieniem Gabrysia, który nazajutrz przystawił się pod strażą wymizerowany siedzeniem, tęsknotą, a może i zgryzotami sumienia, bo człowiek był jak wielu, płochy raczéj niż do szczętu zepsuty. Cieszym miał już napisany list do Krajewskiego. Dołączył do niego pieniądze na podróż i rzekł do uwolnionego:
— Wszystko ci przebaczę, jedź, szukaj tego człowieka, znajdź go i list mu oddaj. Jeśli nie możesz sam, szukaj przez kogobyś to mógł zrobić.
Gabryś uszom nie wierzył i swojemu szczęściu, rzucił się do nóg, całował je i ściskał, ale wyznać zarazem musiał tknięty sumieniem, że nie wie i nie ma pojęcia gdzieby się Krajewski mógł znajdować.
— To twoja rzecz, dodał stolnik; grunt dostaniesz dożywociem bezczynszowy, jedź i szukaj.
Licząc na swoją gwiazdą szczęśliwą, ruszył skrzypak wioskowy, więcéj rad uwolnieniu niż obietnicom, które według przeczuć jego, nigdy się ziścić nie miały. Stolnik powracał dopełniwszy myśli swéj do domu, wielki ciężar spadł mu z serca; w liście do Czokołda ofiarował mu nagrodzenie krzywd, likwidacyę nową, oddanie majątku wreszcie, byle dziecię odzyskać. Czekała na niego zmartwiona i niespokojna wdowa, która po długich namysłach doszła do tego, że aby stolnika przy sobie utrzymać, do największych może ofiar posunąć się było potrzeba. Zapłakane miała oczy, trochę gorączki, smutną twarz i namarszczone czoło gdy przyjechał. Postrzegła zaraz, że jéj tak nie witał jak zwykle, że jéj nie szukał, nadto był gnuśnym a czułym za mało i pośpiesznie nazbyt cofnął się z Gomółką do swojego mieszkania. Czekał tu nań i Oxtul domagając się rozkazów. Jakkolwiek w Ćwikłach mu było bardzo dogodnie, bo między innemi butelkę starki na dwa dni na użytek swój wyłączny dostawał, chciał choć okazać gotowość do czynu. A tymczasem i towarzysze też radzi nie radzi, w gospodzie płaszcze pozostawiwszy, wrócili jak niepyszni.
Oxtul, który swego stolnika, ojca dobrodzieja, znał dobrze i czytać się go nauczył, poznał, że coś ma było nie tak jak zawsze.
— Coż pan stolnik dobrodziéj rozkaże teraz? Czekamy na jego dyspozycye.
— Żadnych innych nie mam nad tę jedną, jedźcie gdzie się wam podoba, szukajcie méj zguby jak chcecie, a jeśli spotkacie Krajewskiego, powiedzcie mu odemnie, ażeby się zemną zjechał dla rozmowy osobiście. Szlacheckie słowo daję, nie uczynię mu nic, a chcę raz skończyć z nim ugodą. Powiada, żeśmy go skrzywdzili; wybierzemy przyjaciół, zdamy się na sąd polubowny, ja mu powrócę choćby majątek cały, jeśli mu należy, on mi moje dziecię... Glejtem dlań będzie słowo szlacheckie.
Oxtul ruchem ust dziwnym wąsy podniósł do góry, pod nos, brwi na czoło mu wyszły, ramiona do uszu niemal dotknęły, osłupiał.
— No, to już nic nie rozumiem, zawołał; zmiękłeś ojcze dobrodzieju.
— Byle mi dziecko oddał! powtórzył stolnik.
Oxtul cofnąwszy się rozmyślał, spytał jeszcze parę razy i dostał odprawę razem z towarzyszami, poczém nie zostawało mu nic więcéj nad opuszczenie Ćwikłów i puszczenie się na wędrówkę, w któréj niewielką pokładał nadzieję.
— Szukajże wiatru w polu! rzekł do siebie wyszedłszy na ganek: w głowie pstro, sam nie wie co począć. I ja też! zaczyna mi się nudzić... ale pojechać trzeba, chociażby na los szczęścia.
Zebrawszy na naradę podkomendnych, Oxtul obmyślał tak, aby z kolei każdy z nich wyruszył w inną stronę, i powiat po powiecie, wieś po wsi, miasteczko jedno po drugiém rewidował. System ten to miał za sobą, że mógł wprawdzie do niczego nie prowadzić, ale przedłużał służbę na żołdzie stolnika, i był tak pokaźny, iż mu nikt nic zarzucić nie mógł.


Piękna Teklunia mieszkała ciągle w Warszawie, czyniąc sobie sławę z tego, że była jedyną w stolicy młodą mamą, któréj dramatycznie bardzo zły człowiek dziecię, a szatan męża odebrał. Tragiczne losy zawsze w świetle zachwycającém przedstawiają kobietę piękną i młodą, zwłaszcza jeśli się w nie jak w piękny szal turecki udrapować umie. Piękna Teklunia nie będąc orlicą, posiadała instynkt istnie niewieści do zużytkowania wszystkiego, co na jéj korzyść posłużyć mogło. Wypotrzebowała też umiejętnie stratę Pawełka pół­‑żałobą, w któréj jéj było prześlicznie. Na piersiach nosiła medalion złoty, a na nim zwitek włosków ukochanéj swéj ofiary. Że jéj z tém było ładnie, dowodzi to, że się w niéj wszyscy ludzie wolni od innych obowiązków zapamiętale kochali. Pomimo to była jedną z najnieszczęśliwszych kobiet na świecie. W pierwszéj chwili, gdy ją kto zobaczył, zachwycał się, rozmiłowywał niezawodnie, przez jakiś czas uczucie to rosło do namiętności, rozgorączkowywało się do szału, ale w bliższém poznaniu, chociaż zdawała się zyskiwać, zawsze tak nieszczęśliwie wychodziła, iż powoli serdeczny brat Astrei obojętniał, stygł, wahał się, namyślał i zmykał bez pożegnania.
Winy tych nieszczęśliwych wypadków nie mogła sobie przypisywać: była teraz niezmiernie ostrożna, z porady hrabiny swéj przyjaciołki adoratorów trzymała na wodzy, fawory swe dzieliła oszczędnie, umiała nawet grać zimną i gniewną, a nic jéj nie kosztowało kaprysić jak w domu. Pomimo tych środków, zawsze w końcu gdy już przychodziło do sakramentu, zaszły chłody, trudności i kończyło się na zwinięciu chorągiewki. Tak się teraz stało z ostatnim pretendentem, który wyjechał nagle za granicę, i z Wrocławia list napisał, w którym dowodził, wbrew oczywistości, iż nie chcąc jéj czynić nieszczęśliwą, a widząc, że kochanym nie jest, uwalnia ją od danego słowa, acz z rozpaczą w sercu, szukając zapomnienia i... śmierci w awanturniczéj podróży. Piękna Teklunia podarła ten list ze złości, i takiemi wyrazami odezwała się o zbiegu w obec hrabiny Sermazy, iż ta śmiać się poczęła, ale jéj uczyniła uwagę, iż one w przyzwoitém towarzystwie nie uchodzą.
Po téj próbie tak była zniechęcona, zrozpaczona, że przez dni kilka nie przyjmowała nikogo. Przeróżne myśli chodziły jéj po głowie, płakała, dumała, naostatek stał się ten cud nawet, iż chwilowo pożałowała Ćwikłów, nudów w nich, męża, który był nadto słodki, życia, co było zbyt jednostajne, i wszystkiego tego od czego była uciekła. Nawet zdrowe i praktyczne uwagi owéj ślicznie brzydkiéj przyjaciółki nie zdołały przywrócić równowagi; nazywała, jak zdradzona pokojówka, wszystkich mężczyzn przeniewiercami, a świat obłudy pełnym. Była nawet przez pięć minut mowa o klasztorze... Potém miłość dla dziecka urosła do najwyższego stopnia, potém łamała ręce, zalewała się łzami, przeglądała w zwierciedle i pojechała z hrabiną na hecę.
Wiadomo powszechnie, iż w owe czasy słynęły tak zwane hece w Wiedniu szczególniéj, w Berlinie, a Warszawa miała też swoją. Zdaniem znawców wcale się ona nie odznaczała ani doborem istot, które na niéj występowały, ani urządzeniem widowiska, dosyć nudnego. Najczęściéj chudych kilka psów goniło mruczącego niedźwiedzia, po kilkodniowym poście nie mającego dość siły, by sobie z nich nowy podwieczorek przysposobił. Jednakże najlepsze nawet towarzystwo obok najpospolitszéj gawiedzi uczęszczało na hecę dla... oryginalności. Szli na nią nie mający co zrobić z wieczorem, ludzie znudzeni, dziwacy, a czasem podszalawszy nawet najwykwintniejsi panowie i panie. Gdy fantazya opanowała kółko jakie, salony pustoszały dla hecy. Właśnie może dla tego, iż budynek był lichy, przewiewny, niewygodny, modą bywało jeździć do niego i śmiać się z niedźwiedzi, z ludzi co ich pokazywali, z siebie, z widzów, bez żadnéj ceremonii. Tu każdy był jak w domu.
Hrabina Sermazy proponowała teatr, wieczór, redutę, a skończyło się na hecy. Rada pocieszyć piękną opuszczoną Aryadnę, hrabina zgodziła się dla niéj nudzić widowiskiem wilka i niedźwiedzia.
W istocie nie było to zabawne, bo w sali cebulę i czosnek czuły te panie mocno, towarzystwo było nader niedoborowe... a gdy wypuszczono w pierwszą parę wilka i niedźwiedzia, wilk siadł w kącie z jednéj, niedźwiedź z drugiéj strony, i pomimo popędzania kijami, do pojedynku wystąpić nie chciały. Oczy pięknych pań błądziły po sali, nie mając się na czém zatrzymać, oprócz kilku znajomych furmanów i lokajów, gdy nagle piękna Teklunia podniosła się i padła na krzesło z wyrazem największego poruszenia w twarzy. Pierwsze miejsca podzielone były na loże, ale przedziały ich nie sięgały wysoko, tak, że wszyscy widzowie mogli się widzieć dokoła. Oczy Tekluni skierowały się na mężczyznę w futrze, podpasanego skórzanym paskiem, który stał w czapce, z oczyma wlepionemi w arenę, ale tak, jakby jéj wcale nie widział.
Idąc za kierunkiem oczu Tekluni, zdziwiona hr. Sermazy postrzegła, że przedmiot ciekawości jéj, nie był ani młodym, ani ładnym, ani dostatnio wyglądał, ani bardzo dystyngowanie. Należał oczywiście do klassy bardzo średniéj, odziany był ubogo prawie — cóż w nim mogło tak wybredną istotę zajmować?
— Któż to jest? spytała hrabina.
— Cała drżę — wystaw sobie — to ten, który mi syna porwał...
W istocie był to Czokołd, powracający ze Spiżu, który dla pokupek dziecku potrzebnych zatrzymał się w Warszawie i nie wiedzieć jakim wypadkiem poszedł na hecę... około budy powracając do domu.
— Jeśli się nie postrzegł, szepnęła hrabina... trzeba korzystać z tego, pilnuj go osłoniwszy twarz, a ja wysunę się... pojadę do kogokolwiek, przyjdzie straż marszałkowska i weźmiemy go tutaj.
Teklunia cała była drżąca, zarzuciła zasłonkę na głowę, dała znak hrabinie i siedziała... nie spuszczając z oka Czokołda...
Powóz zaturkotał, przyjaciołka pojechała, winowajca stał.
Nie zdawał się mieć najmniejszego pojęcia o tém co mu groziło i nie śpieszył wyjść z widowiska, które wpuszczeniem kilku nieszczęśliwych psów obiecywało się stać dramatyczniejszém. Jakoż ta zwierzęca intelligencya rozmyśliwszy się zaraz u wnijścia, poszła przerwać spoczynek niedźwiedziowi, który przyparłszy się do drewnianego szalowania, podniósł się na tylne łapy i stanął w pozycyi obronnéj... Wszystko to jednak odbywało się powoli jakoś, i prolog stanowiło do właściwéj tragedyi. Wilk ruszył się nie w chęci wmieszania, nie miał najmniejszéj ochoty interweniowania, szukał niespokojny otworu, którymby się z tego towarzystwa niewłaściwego wyrwał na świeże powietrze. Piękna Teklunia mimo zajęcia, jakie teraz scena przedstawiać obiecywała, patrzała ciągle na tego człowieka­‑wilka, który stał obojętny, znudzony, sam zapewne nie wiedząc po co tu przyszedł i na co czekał...
Są takie przeznaczeń godziny... Chwila oczekiwania wydała się pani stolnikowéj nader długą, ale też niełacno było o téj porze kogoś znaleźć w Warszawie, bo od panów i urzędników począwszy, do sług i pachołków, każdy tę godzinę miał za swą własną i szedł używać jak mu się podobało. Hrabina w ulicy pochwyciła kogoś znajomego i kazała mu szukać z sobą marszałka lub dowódcy straży jego. Nierychło, po kilku próbach próżnych, znaleziono ostatniego, a choć się wahał bez rozkazu swéj władzy postąpić tak zuchwale aresztując szlachcica, gdy znana pani wzięła to na swą odpowiedzialność, oddał się pod jéj rozkazy i pośpieszył za nią do hecy. Razem z powracającą hrabiną wszedł do loży dowódca, aby mu ukazano zawsze jeszcze stojącego z założonemi rękami winowajcę, i zniknął. Teraz na prawdę rozpoczynała się heca w arenie, bo niedźwiedź jednego psa podarł jak rękawiczkę, a wilk zapachem świeżéj krwi ożywiony, widocznie nabrał apetytu i humoru... oczy mu błyszczały krwawo, ale odwaga nie była na wysokości apetytu... W téj saméj chwili do loży w któréj stał Czokołd, wsunął się dowódca straży, człek zresztą bardzo przyzwoity, który skłoniwszy się sąsiadowi i nie odebrawszy od niego wzajemności, stanął jako powszedni widz przyglądać się przygodom niedźwiedzia, już na prawdę rozdąsanego.
Przybycie nieznajomego zbudziło jakby ze snu Czokołda, który obejrzawszy się po sali, powoli skierował się ku wyjściu. Dowódca powoli wysunął się za nim. U drzwi wązkiego korytarzyka stało gęsto uszykowanych sześciu zbrojnych marszałkowskich pachołków z sierżantem. Czokołd cofnął się zdziwiony widocznie i zbladły. Oczy jego padły na idącego za nim jegomości.
— Darujesz mi pan, rzekł dowódca: jestem zmuszony aresztować go, i nim się rzeczy wyjaśnią, poprowadzić z sobą do więzienia marszałkowskiego...
— Mnie? czy to nie omyłka! zapytał szlachcic dosyć spokojnie.
— Pan jesteś Jan Krajewski? zapytał dowódca...
Czokołd się zawahał trochę, ale snadź rozrachował, że go tu już ktoś poznać i zdradzić musiał, a wypieranie się byłoby upokarzającém kłamstwem:
— A gdyby tak było?
— Zmuszony byłbym wziąć pana.
— Na czyją instancyę?
— Wszakci się to wyjaśni.
— A neminem captivabimus...
— Wszak Jan Krajewski stoi pod bannicyi wyrokiem? rzekł dowódca.
Na te słowa nie odpowiedział Czokołd, schylił głowę, otoczyli go pachołkowie, i w téjże chwili ujrzał przesuwającą się przede drzwiami twarzyczkę dobrze znajomą pięknéj Tekluni. Zrozumiał już wszystko, usta zaciął, schylił się ku dowódcy i szepnął:
— Dobrze, ale musicie zemną zabrać i rzeczy zostawione w gospodzie, któreby tam czasu aresztu nie były bezpieczne... Mam sumkę niemałą, a nie chcę, by mi ją skradziono...
Zgodził się na to grzeczny dowódca, który wiedział, że w owych czasach fortuna się kołem toczyła i niekoniecznie każdy bannita kładł głowę na pieniek...
W hecy przybycie straży, wypadek z nieznajomym, o którym puszczono wieść, że był zabójcą sześciu żon i kilkunaściorga niemowląt, uczyniły takie wrażenie, iż niedźwiedź został zapomniany. Psy też przerażone losem najśmielszego z towarzyszów, posiadały naprzeciw niego z powywieszanemi językami i tylko boleśnie naszczekiwały...
Z hecy po całéj Warszawie nazajutrz jak piorun poleciała nowina, iż straży marszałkowskiéj udało się pochwycić wczoraj herszta zbójców karpackich, który zabierał się do zaprowadzenia instytucyj nocnych straży w stolicy.
W świecie, do którego należała hrabina Sermazy, nie czyniono tajemnicy z cudownego znalezienia się pięknéj Tekluni, która zamiast zemdleć, miała przytomność posłać przyjaciołkę po straż marszałkowską, i skutkiem jéj heroizmu, porywca jéj syna został uwięziony. Rzuciło to nowy blask na tę piękność, podniosło hr. Sermazy, a nawet straż zawdzięczała wypadkowi temu liczne kieliszki wódki, któremi ją częstowano dla dowiedzenia się o uwięzieniu herszta i jak on mianowicie wyglądał.
Piękna Teklunia raz wszedłszy na drogę heroizmu macierzyńskiego, zdobyła się jeszcze na to, że sama z własnoręcznemi omyłkami ortograficznemi napisała dwa listy i wysłała jeden sztafetą do męża, drugi pocztą do matki.
Pierwsze z nich przynajmniéj nie bardzo było potrzebne, los bowiem, który zawsze kartuje rzeczy bardzo zręcznie, gdy mu to na co się ma przydać, zrządził, iż stolnik sam się wybrał do Warszawy, aby przestać się rozkochywać w kuzynce z turkusowym pierścionkiem. Pomimo jéj zabiegów dla powstrzymania go w Ćwikłach, z rzadką w życiu swém determinacyą Cieszym pożegnawszy Marynię, wyjechał do Warszawy, i na pół drogi rozminął się ze sztafetą pędzącą do Ćwikłów, a niedomyślającą się, iż gospodarz ich o mało kołem o jéj biedę nie zawadził.
Przybył więc do Warszawy daleko prędzéj, niż był spodziewany, i nazajutrz doszły go jakieś plotki o człowieku, którego stolnikowa w hecy aresztować kazała. Tknęło go to... miał już iść sam się dowiadywać, gdy spotkał szambelana Grodzkiego, który acz już był stosunki bliższe ze stolnikową zerwał, liczył się zawsze do jéj dobrych znajomych. Spojrzawszy na szambelana i przypomniawszy sobie opowiadanie starościny, Kobyliński spłonął cały z gniewu, gdy jednak w niewinności ducha Grodzki go nader czule powitał, nie było sposobu za praeteritum plus quam perfectum wyzwać go na pojedynek. Kwaśną minę złożył szambelan na niesłodkie czasy i dusił rękę przyjaciela z czułością niezmierną...
— Winszuję wam, rzekł, szczerze i z serca winszuję — stolnikowéj nadzwyczajna przytomność umysłu, szczęśliwe to rozwiązanie sprawiła.
— Jakie? co? spytał Cieszym — ja o niczém nie wiem, a nadewszystko o żadném szczęściu.
— Wszakże parę dni temu stolnikowa wypadkiem w hecy postrzegłszy tego... Czokołda... kazała go wziąć do więzienia...
— Jakto! wzięty? krzyknął Cieszym, zapominając już o wszystkiém inném — on! wzięty! dawno? nie wiecie? chłopak mój był z nim?
— U stolnikowéj temi czasy nie byłem, odpowiedział Grodzki — dokładnie nic nie wiem... ale mogę zdaje się z opowiadań i słyszenia ręczyć, że tylko Czokołda aresztowano...
Kobyliński usłyszawszy to, zapomniał o rozstaniu na wieki wieków z żoną i pobiegł wprost do niéj. Tego dnia też nie spodziewała się go wcale, a jednak zastał ją samą w towarzystwie zacnéj hrabiny. Na twarzyczce Tekluni malowało się uczucie zwycięzkie... Gdy oznajmiono w salonie byłego męża jéj, potrzebowała dobrze się zastanowić, jak go wypadało przyjąć. Rzuciła okiem na hrabinę, porozumiały się na migi, kazano prosić stolnika...
Byłe małżeństwo kłaniając się sobie zmierzyło oczyma, Teklunia znalazła, że Cieszym utył i stał się niezgrabniejszym niż był, stolnik ujrzał ją piękniejszą niż kiedy, ale jakoś odpychającą przybraną minką i postawą nienaturalną.
— Darujesz mi pani, że tu wchodzę, zawołał — ale byłem zmuszony...
— Wszakże wysłałam po pana...
— Kogo?
— Sztafetę.
— Nie odebrałem jéj, jakieś przeczucie snadź mnie tu przygnało... Prawda to, że Krajewski ujęty?
Hrabina wstała z kanapy i ukazała dumnie w swéj wielkości udrapowaną stolnikową.
— Winien to pan jesteś, odezwała się, niezwyczajnéj przytomności pani, która poznawszy winowajcę... wypadkiem, kazała go aresztować...
— A dziecko?
— O moim drogim, o najdroższym Pawełku, nic, nic jeszcze niewiadomo — poczęła piękna Teklunia. Napróżno posyłałam go dopytywać, mówić nic nie chce... Był sam... Z papierów przy nim zabranych nic nie odkryto...
Cieszym posmutniał widocznie... nie podziękował nawet i nie wynosił pod niebiosa jak inni zasługi pięknéj pani, co ona przypisała zwykłéj złości mężów i tych, którzy nimi byli.
— Teraz, rzekł, ponieważ panu Bogu podobało się przez panią dać nam w ręce winowajcę, do mnie należy dobyć z niego prawdy i odebrać mój skarb.
— Jakto? jakto mój? spytała urażona stolnikowa: przepraszam pana, Pawełek przecież do mnie należy...
Stanęli naprzeciw siebie jak do boju.
— Do pani? ja nie wiem, rzekł Kobyliński — nie rozumiem dla czegoby syn należał do matki, gdy się rodzice rozdzielają — owszem, wedle obyczaju, sądzę, że powinien należeć i oddany być ojcu...
— Otoż przepraszam, syknęła piękna Teklunia — jest małoletni... należy do matki... waćpan mi odebrałeś wszystko i — chcesz jeszcze...
Tu miały się rozpocząć łzy i chusteczka szła już po nie, gdy stolnik dodał chłodno:
— Wszystko? ale coż ja pani odebrałem?...
— Szczęście, młodość... nadzieje...
— Szczęścia pono pani nie miałaś zemną, gdyś go musiała szukać gdzieindziéj, odparł nielitościwie stolnik — młodość pani została... a nadzieję Bóg tylko odebrać może...
Uratował się od wielkiego gniewu tém, że przyznał kobiecie młodość; mniéj więc nasrożyła się na niego, niż była już gotowa, ale łzy, ten ostatni argument niewieści, przyszły w porę dla zamknięcia rozmowy...
— Zresztą, rzekł Cieszym, sąd wyrzecze do kogo dziecię należy, a najprzód wyszukać i odebrać je trzeba...
Zamilkli oboje. Hrabina która się bardzo pilnie przypatrywała tymczasem ex‑mężowi stolnikowéj, uznała za właściwe wmieszać się do przerwanéj rozmowy, zapewne ażeby ją przedłużyć.
— Zdaje mi się, że państwo w téj chwil wspólny macie interes w wyszukaniu dziecięcia; co się tycze przyszłości, o tę układać się dość będzie czasu, gdy dziecię odzyskane zostanie... Pan stolnik wszakże przyznać to zechce, iż najważniejszy krok uczyniony ku temu winien jest...
Chciała powiedzieć: „żonie“, ale poprawiła się i dodała: „pani dobrodziejce.“
— Temu nie przeczę, odpowiedział powoli stolnik, który tymczasem przypatrywał się Tekluni z ciekawością człowieka niezupełnie jeszcze uwolnionego od dawnéj miłości. Teklunia czuła instynktowo uczucie jakie obudzała, pochlebiało jéj to, ale zrozumiała potrzebę okazywania tém większéj obojętności, im stolnik był na oko więcéj nią zajęty...
— Ja — muszę śpieszyć — odezwał się do usuwającéj się nieco od natrętnych wejrzeń stolnikowéj, dawny jéj mąż — muszę się widzieć z tym człowiekiem, muszę wybadać go o dziecię... a jeśli się czego dowiem, przez samą wdzięczność winienem donieść i doniosę pani natychmiast.
— Dobrze, pomyślała w duchu stolnikowa: już znowu się chce do mnie przyczepić...
Ruszyła ramionami, popatrzała i skłoniła mu się tak, że stolnik spełna sobie wytłómaczyć nie umiał, czy mu podziękowała, czy go pożegnała; ukłonił się więc podobnież i z pokoju co najrychléj wysunął. Nie będąc widzianą piękna Teklunia, ciekawie się wychodzącemu przypatrywała... Hrabina ze złośliwym nieco uśmieszkiem siedząca na kanapie, śledziła oczyma oboje... Po wyjściu Cieszyma, z głębokiém westchnieniem Tekla rzuciła się na krzesło, mimowolnie razem spoglądając w zwierciadło naprzeciw, jak też tego dnia wyglądała. Zwierciadło odezwało się bardzo grzecznie...
— No, proszę cię, odezwała się do hrabiny — sama widzisz... możnaż było żyć z podobnym człowiekiem?
— Czy można z nim było żyć! odpowiedziała — ale to ideał męża! ze świecą szukać podobnego trzeba, a znalazłszy za szkło oprawić!! Dosyć na niego spojrzeć! doskonały jakiś człowiek, bo sobie da włożyć nietylko trędzlę, ale bodaj mundsztuk, i nic nie poczuje, i na nic się nie poskarży... Gdybym ja była tobą, anibym się rozwodziła, anibym puściła z rąk takiego dobrodzieja... schwyciłabym go napowrót, a z troszeczką umiejętności, prowadziłabym go gdzieby mi się podobało...
— Ależ nudny! odrzekła stolnikowa.
— Moja duszko, cóż ty masz za pojęcie? przerwała hrabina: alboż to męża rzecz być zabawnym i interesującym!! Mężowie zabawni najczęściéj bawią nie żony, mąż jest pierwszą potrzebą życia jak sztukamięsa, od któréj nie wymaga się słodyczy i nadzwyczajnych woni... Byleby posilny był i niezawadny. W istocie dość, powiadam ci, spojrzeć na niego, aby się przekonać, że to stworzone na męża! Gdzie ty co podobnego znajdziesz!...
Stolnikowa główką ruszała jakoś dziwnie...
— Wieśniak, domator, lubiący ciszę, spokój i to co on nazywa szczęściem domowém, familijném, a co jest gniciem w błocie lub wędzeniem w słodkim dymie wioski...
— Śmieszna bo jesteś! — żywo dodała hrabina. Nie idzie o to, co on lubi, taki człowiek może i musi to lubić co ty zechcesz... z niego rozumna kobieta zrobi co się jéj podoba. Widziałam mu z oczu, że mu jeszcze coś z dawnych dla asińdźki zapałów pozostało... możnaby mu wszystko wytłómaczyć doskonale, bo on tylko tego pragnie, jestem pewna, i — co masz szukać nie wiedzieć kogo — wziąć napowrót to co już znasz, a wiesz jak się z tém obejść.
Stolnikowa nie bardzo się jakoś oburzała.
— Proszęż cię, rzekła, widziałaś go: otyły, niezgrabny, niedźwiedziowaty... do niczego niepodobny.
— Ale owszem, do szlachcica ze wsi; pełno takich tu i na dworze i po salonach, choćby u księcia wojewody znajdziesz; toć to przecie chleb powszedni ta szlachta... Zapewne, mówiła z wolna hrabina, nie powiem ażeby to wyglądało wytwornie, a jednak bezpieczniejsze i więcéj na to rachować można, niż na te szczygły nasze, które są miłe, puste... aż pożal się Boże!
— Ależ bo to ludzkie życie! westchnęła stolnikowa. I panibyś sądziła...
— Jabym sądziła, radziła, namawiała, pomagała, ażeby was pogodzić; nie masz nic lepszego do zrobienia; a ja ci powiem, że gdy tylko zemną się o to umówisz, pomożemy ci tak, że w kilka dni będzie u twych kolan błagał przebaczenia.
— Ja — doprawdy już sama nie wiem co mam począć, szepnęła stolnikowa. Pomówimy o tém, pomyślimy! Nie odstąpię tylko od tego, że musi mnie na kolanach przepraszać...
Hrabina się śmiać poczęła i bardzo cicho dodała:
— Dla tego, że właściwie tybyś go przeprosić powinna!
— Bynajmniéj! oburzyła się stolnikowa. Za co? za co? taki nudziarz! I cóż ja popełniłam tak strasznego? szłam za głosem serca i natury! A on? przecież kochał się w kuzynce i jeszcze nie wiem czy się do téj pory w niéj nie kocha.
— Jemu z oczu patrzy, że tylko ciebie kochać może! Wyście stworzeni dla siebie, poczęła hrabina. Wierz mi, że to najfałszywsza teorya w świecie ta zgodność charakterów... owszem, pierwszy warunek szczęścia, ażeby się nie godziły z sobą. Flegmatyk musi się żenić z żywą, a trzpiotka taka, jak nie przymawiając ty moja Tekluniu, z powolnym, statecznym, szlachetnym... safandułą.
— On bo tak bardzo safandułą znów nie jest, broniła stolnikowa; ma nawet wiele energii czasami; tylko w domu, z kobietami i gdy się zasiedzi... powodować się daje...
— Już nie ma co mówić, my was na nowo pożenimy... śmiejąc się mówiła hrabina — a! jak to będzie wyborne! wyborne!...
— Nie wiem tylko czy on zechce... zobaczymy, mruknęła Teklunia.
— Ty chciéj, a będzie dosyć, skończyła hrabina. Oryginalna historya! a dla saméj osobliwości trzeba tego dokazać. Wiesz, duszo moja, to ciebie niesłychanie podniesie, bo stokroć trudniéj zdobyć na nowo serce, niżeli je po raz pierwszy pozyskać... To będzie... un coup de maitre.
Snadź bawić to musiało brzydką panią, gdyż tłumiąc w sobie napadający ją ciągle śmiech, pożegnała zamyśloną Teklunię, która choć się nie oświadczała z chęcią zgody, wcale przeciwko niéj nie była.
Ze swéj strony poczciwy Cieszym, wyszedłszy od żony, kroczył z głową spuszczoną, długo wzdychając zadumany, i na chwilę nawet o dziecku zapomniał, takie na nim wrażenie czyniła owa niewdzięczna Teklunia. Powieki mu się zwilżyły, lecz otarł je szybko.
— E! toby jeszcze było pono ze wszystkiego najrozumniejsze, mówił do siebie. Szkoda kobiety, żal matki dziecięcia, a to tam co powiadają, mogą być rzeczy zmyślone... Rozerwać się chciała, pozwalam, ale do... złego dopuścić nie mogła. Tak śmiało nie patrzałaby mi w oczy. To są potwarze... kobiety zawsze dają pozorów więcéj na siebie niż w rzeczywistości są winne... Jestem tego pewien. Matce nagadano, napleciono...
Machnął ręką.
— Trochę się potrzpiotała, ale żeby znowu... nie! nie! to być nie może... A tak bądź co bądź, Marynia się do niéj nie umywała... Piękna jeszcze dziś i kto wie czy nie piękniejsza niż była... Chwyciła mnie za serce... Daremne to rzeczy... ona nie zechce, ja się prosić nie mogę, a szkoda kobieciny...
Westchnął.
— Szambelan Grodzki... dodał ruszając ramionami: co to za gadanie! Czyżby się on zemną witał tak serdecznie, gdyby miał co na sumieniu!! At! trochę zaszłapał i koniec... Ten zaś młokos, to dzieciak był prawie... Więcéj pozorów niż istotnéj winy... Znam ją przecie... nieoględna, trzpiotowata, ale grunt poczciwy... Szkoda!
W tych i tym podobnych rozmyślaniach, z których napróżno usiłował się otrząsnąć, Cieszym poszedł szukać drogi, którąby do uwięzionego Krajewskiego mógł się dostać. Miał dawnych znajomych i osobiście nieznanych, ale skolligaconych z sobą ludzi; miłość dla dziecięcia dodawała mu żywości i determinacyi, tak, że tegoż samego dnia poczyniwszy kroki właściwe, nad wieczorem otrzymał pozwolenie widzenia się z więźniem. Nie pora już była dnia tego dobijać się do niego, i musiał odłożyć spotkanie do jutra.
W owych czasach jeszcze z pewnym respektem postępowano sobie ze szlachtą, gdy ją nawet in flagranti delicto pochwycono, témbardziéj jeśli obwiniony choćby o najcięższą zbrodnię nie był jure victus. Wprawdzie miała straż marszałkowska przywileje wielkie, a możni panowie jeszcze większe, i modus in rebus dozwalał chwycić szlachetką, niżby się on wywiódł ze swego szlachectwa, na którego dowód nie starczyło gołe słowo, a potém, potém strony się godziły, płaciły, całowały, zapijały sprawę i żyło się daléj.
Czokołd Krajewski aresztowany na poręczenie hrabiny za popełnioną zbrodnię, chociaż protestował przeciwko dokonanemu na sobie gwałtowi, wzięty był pod straż aż do wyklarowania sprawy, ale osadzony z pewnemi względami stanowi jego należnemi. Dano mu izbę na piętrze z ławą, stołkiem i tapczanem, na którym był siennik słomą niegdyś wypchany, przypluśnięty jednak i wstrętliwy, bo zbrukany wszetecznie.
Pachołek od straży za własny pieniądz więźnia dostarczył mu niezbędnych potrzeb do życia; przyglądano się zresztą ciekawie, nie zmagając się na zbytnie ostrożności co do jego osoby, i nie wyrządzano mu żadnéj przykrości. Usłużniejszy jeden gotów był nawet pójść, jak mówił, na miasto, i dać znać, jeśliby więzień życzył sobie pomocy, poręki lub protekcyi. Czokołd milcząco mu odmówił, co w oczach milicyi mocno go skompromitowało. Wnosząc z jego zachmurzenia i téj jakiéjś rozpaczy a zobojętnienia, pachołkowie mówili sobie, że co najmniéj kogoś zabić musiał. A że o napój, jadło i wygody wcale się też nie troszczył, kiwali bardzo głowami, przekonani, iż niepospolitego zbrodniarza pochwycili. Gdy z kartką zjawił się stolnik, mającą mu ułatwić wstęp do więzienia, poruszyło się wszystko, sam dowódca towarzyszył mu, i otworzywszy drzwi pozostał na straży w korytarzu.
Stolnik wszedł nie bez wzruszenia. Poczciwe jego serce tknięte było głęboko; gniew, oburzenie mieszały się w niém z jakąś żałością, że człowiek, którego był pokochał, któremu zawierzył, mógł się dopuścić takiego nad nim, tak obmyślanego i zdradliwego okrucieństwa.
Czokołd chodził po izbie wielkiemi krokami, gdy się drzwi otworzyły i w progu ujrzał stojącego, milczącego z załzawionemi oczyma Kobylińskiego. Zatrzymał się, stanął, wlepił w niego dzikie jakieś wejrzenie i czekał.
Tamten jakby nie śmiał progu przestąpić, wahał się, naostatek rzucił się gwałtownie i stłumionym od wzruszenia głosem zawołał:
— Człowiecze okrutny! com ja ci uczynił? powiedz, com ci uczynił, byś wszedłszy pod gościnny dach, mając sobie otwarte serce, postąpił tak bezdusznie?
— Ty, tyś mi nie uczynił nic, zaśmiał się Czokołd, — ale ojciec twój wydarł mojemu wszystko: majętność, spokój, zdrowie, życie, honor... Na kimże ja miałem szukać pomsty i zadośćuczynienia? Na tobie!!
— Jeśliś nie chrześciańsko jéj żądał, drżąc rzekł stolnik, który się do środka izby posunął: dla czegożeś nie wolał do otwartéj walki wystąpić? czemuś nie żądał odemnie zadośćuczynienia?
Czokołd ruszył ramionami z owym wyrazem szyderstwa, który czasem przybierał, gdy go wewnątrz coś jadło.
— Mój panie stolniku, odezwał się: zapytaj czemu jedni smakują w rydzach, gdy drudzy ich do ust wziąć nie mogą? Tak mi smakowało i gotowałem sobie przyprawę do mojego gustu! Z tego się przed wami nie będę tłómaczył.
— Aleś mi dziecko wziął! gdzie jest dziecko moje? zawołał Cieszym. Mów! dziecko! oddaj mi dziecko, a nic od ciebie więcéj nie chcę.
— Cha! cha! rozśmiał się Krajewski, i ja od ciebie więcéj nie chcę nic, tylko dziecka... Tego ci właśnie nie oddam.
— Coś z niém zrobił?
— Ja nic nie wiem o dziecku.
— Przecież tylko coś mówił o niém.
— Gadałem z gniewu — nie wiem... dodał Czokołd.
Siadł na stołku, podparł się na łokciu i zamilkł. Pod stolnikiem ze wzruszenia nogi drżały, wsparł się o ścianę.
— Mówmy po ludzku, rzekł powoli: co masz za cel? czego pragniesz? Zdajmy się na arbitrów, niech nas rozsądzą.
Czokołd jak gdyby się namyślił, nagle odkrył twarz zasłonioną.
— Co arbitrowie sądzić mają? zawołał. Sprawy między nami nie ma żadnéj. Ja przyjaciół nie mam, ja pretensyi uzasadnionéj do waćpana mieć nie mogę. Ja nie wiem czego chcesz! Daj mi pokój!
— Czokołd! przerwał Cieszym — to nie jest ludzka odpowiedź; mówmy po ludzku i po chrześciańsku, jeśli nie możemy po bratersku.
— A śliczne mi braterstwo! kaimowskie! rozśmiał się głośno więzień.
— Ależ po ludzku! po ludzku! powtórzył stolnik. Człowiecze! mów czego chcesz?
— Ja, od ciebie? A no, nic! nic!
— Gdzież dziecko moje?
— Widzisz, że go nie mam... nic nie wiem...
— Coś z niém zrobił?
— Jaki dowód, żem ja miał z niém coś zrobić?...
— Ależ Gabryś ujęty, wszystko wyśpiewał! zawołał Cieszym.
— Tak, może swoją zbrodnię na innego zrzucił; ja nie wiem nic.
Obaj zamilkli i patrzali na siebie przez chwilę.
— Cóż tam panie stolniku, drwiąco spytał Czokołd: jak z panią Duńską idzie?
— Co waćpanu do niéj! ofuknął przybyły.
— No, nic, pytam... bom kazał przez Oxtula wam powiedzieć, abyście się skrzypek Pogorzelskiego strzegli.
Począł się śmiać.
— Czy już po rozwodzie? dodał.
— A toś bez litości żmija! porwał się stolnik z miejsca: jeszcze tu mnie kąsasz?
— Za cożeście wy mnie tu wsadzili jak kajdaniarza?
— Bo dziecko oddać musisz.
— Ja o niém nie wiem... zimno począł Czokołd — nic a nic. Dowieść mi nie dowiedziecie, żebym ja je wziął. Wy to najlepiéj wiecie, ile się taki proces ciągnąć może. Będę ja powoli gnił w więzieniu, a wy schnąć będziecie z tęsknoty... Mnie o siebie nie chodzi; a wam co się stanie, nie bardzo markotny będę.
Odwrócił się plecami od niego i zamilkł.
Cieszym nie wiedział co począć.
— Słuchaj‑no, po dobroci, rzekł namyśliwszy się: dawałem za wynalezienie chłopca mojego tysiąc czerwonych złotych, dam ci dwa, wróć mi go.
— Za pieniądze!! ruszył ramionami Czokołd: bodajeś zdechł jeśli go dostaniesz!...
Rozsierdzili się tedy obaj, dysząc i sapiąc. Stolnik niby chciał wyjść a nie mógł, szedł do drzwi i powracał i kręcił się w progu, niechcąc się zbliżać do nieprzyjaciela; tamten głowę wykręcał ku ścianie.
— Po cóż ci to dziecko? zaczął wreszcie mruczeć, powoli coraz głos podnosząc — ażebyś z niego zrobił to, czém sam jesteś, niedołęgę, ciemięgę, ślamazarnika pod pantofel babom... żeby jadł, pił, spał, ziewał, a nic nie robił i stękał gdy go los napędzi do czynu! A po co się to zdało? a co to za życie??
— Jeno mi też nauk nie dawajcie, bo ich nie potrzebuję — odparł podnosząc głos Kobyliński... dość już tego. Masz do wyboru... albo mi dziecko daj dobrowolnie, a wynagrodzę krzywdę imaginowaną... i zapłacę za pamięć ojca; albo nie, jako kryminalistę postawię pod sąd, lub dopomnę się bannicyi, żeby ci łeb ścięto...
— Wszystko to dobre — ozwał się szydząc Czokołd — najlepiéjby ci się wszakże udało, gdybyś mnie bannitą Krajewskim mógł uczynić — bo po tém jeno pieniek i topór i rzecz skończona... Ale jak mi łeb utną, gdzie będziesz dziecka szukał i jak? Powtóre, niełacno ci będzie dowieść czym w istocie ów Krajewski bannita... wprzódy świadków przysięgłych wyszukasz... To tedy jedno. Daléj co? Stawisz mnie przed kryminał, plecie Gabryś na mnie, ja na niego, może kto za mną, a za co ci mogę zaręczyć, to, że przed sądem stanąwszy, jak mi się gęba rozwiąże o tobie, o jejmości, o waszém pożyciu domowém, opowiadając dobrze ludzi naśmieszę. Roztrąbią potém niesławę waszą na cztery rogi świata... Próbuj...
Stolnik się za głowę pochwycił mimowolnie.
— Że nie pożałuję was, to wam poręczam... ej! ej! zaśmiał się Czokołd... i adwokata potrzebować nie będę.
— Tyś się bez serca urodził, bez wiary i Boga żył... bez litości jesteś i jak — pies zdechniesz! zaryczał stolnik w gniewie.
Czokołd począł się śmiać — a jak to był dziwny człowiek, wstał z krzesła, rzekłbyś, że mu pochlebiło to łajanie okrutne — i podszedł do stolnika.
— Przecież ci z pod wątroby dobyłem coś męzkiego! zawołał. A no, łaj! aż miło mi słuchać...
Ale w téj chwili postrzegł, iż oczy Cieszyma we łzach pływały i mowę uciął; pochodził po izbie z rękami w kieszeniach, głowę spuściwszy.
— Nie, rzekł poważnie — to darmo: gdybym je miał, dziecka nie dam... nie dałbym... nie mogę, nie godzi się... nie warciście, ani ty, ani matka, ani babunia.. Pawełek na coś lepszego zasłużył niż wasze pieszczoty, coby go zniedołężniły i popsuły!
— Ale to dziecko nasze!
Czokołd zamilkł i odwrócił się.
— Nie zmuszaj mnie, bym okrutnym był i do ostateczności się posunął, dodał stolnik.
— Słuchaj waćpan co ja powiem, nagle przerwał Krajewski: nie męcz ty dziecka twego męcząc mnie. Oczy wielkie wyszczerzyłeś: tak ci jest. Jeżelim go porwał, toć przecie nie utopiłem, nie zjadłem, nie zarżnąłem, musiałem gdzieś w kąt zapchnąć... Mnie tu potrzymacie, a on tam głód będzie cierpiał, może i gorzéj, bo go obcy ludzie z łaski karmić nie zechcą!
Rozśmiał się. Stolnik stał ogłupiały, nie mogąc wygmatwać się z tych sieci przypuszczeń, w które go Czokołd poosnuwał.
— Więc cóż? co? czego chcesz? co ja mam czynić, aby odzyskać dziecko? zapytał drżąco.
— Nie masz nic czynić, bo ja ci go nie oddam. Ja nie wiem co się z nim stało... przypuszczam i drwię.
Ruszył ramionami.
— Niech cię kaci porwą! krzyknął stolnik.
— Albo ciebie z całą twą familią razem, śmiał się Krajewski...
Pomilczeli, więzień izbę mierzył wielkiemi krokami, nie zważając na gościa.
— Jak wy zemną, rzekł nagle stając, myślicie się mierzyć i chcecie walczyć? Was ogłupiło szczęście, a mnie bieda rozum dała, jam się niedolą uczył, wy w rozkoszy zapominaliście wszystkiego... Jesteście na mojéj łasce, choć ja w więzieniu jestem, a wy wolni. Co wy mi zrobicie? Grozicie śmiercią? albo to ja się jéj lękam? albo mi to życie miłe?
Ruszył ramionami.
— Daremne wasze starania... Słabiśmy byli, kiedyście ojcu odbierali majątek; terazem ja mocniejszy od was... bo nie mam nic, a rozumum nabył. Niechże się cienie ojca pocieszą, żeśmy choć raz górą.
— Słuchaj waćpan, mości stolniku, dodał wracając do stołu — to moje ostatnie słowo, nie gadam więcéj. Czyńcie co się podoba. Bywaj zdrów...
Siadł tedy znowu tyłem, i podparłszy się na obu rękach świstać począł.
Cieszym chwilę poczekawszy, sam nie wiedząc co począć, wyszedł. W głowie mu się zawracało. Z całéj rozmowy pozostał mu jakby tylko szum i wrzawa, a szyderski śmiech zbója tego odzywał się w uszach dochodząc aż do serca. Sam nie wiedział dokąd szedł i co robił; czuł, że sam rady sobie nie da... Machinalnie jakoś zawlókł się pod drzwi mieszkania żony, która go już z okna przychodzącego zobaczyła... Miała u siebie nieodstępną prawie hrabinę, czekały obie na Kobylińskiego, będąc pewne, że nadejdzie. Teklunia prędko siadła za stół, porwała robotę w rękę i zawołała:
— Już idzie...
Milczały obie niby zatopione: jedna w czytaniu, druga w swéj robotce na drutach.
Drzwi się otworzyły i pan Lambert wszedł bez oznajmowania, bo służącemu stosowne wydano rozkazy. Po jego twarzy poznać było można, że z niedobrą wiadomością przychodził. Ledwie głowę skłonił przed paniami.
— A cóż ten człowiek? A cóż? spytano natarczywie.
— Niegodziwy, bez serca, nieludzki! począł Cieszym: znieważył mnie, złajał, wyśmiał, — a dziecko! dziecka oddać nie myśli.
— Musi przecież!... krzyknęła żona.
— A! spieraliśmy się z nim o to, myślę z godzinę, rzekł Kobyliński; straszno przyznać się... ale na niego nie mamy rady! Źle tak, niedobrze inaczéj, trzyma nas w żelaznych rękach i pastwi się... O! nie potrafię téj piekielnéj powtórzyć rozmowy.
Obie kobiety wlepiły weń oczy.
— Czémże się i jak bronić może? dodała hrabina.
— Między innemi i tém, rzekł Cieszym, że im my tu go w więzieniu dłużéj trzymać będziemy, tém pewniéj dziecko z nędzy i głodu może zamrzeć... a gdzie jest, tego i torturami z niego nie dobyć.
— A mój Boże! poczęła oczy zakrywając Teklunia: co tu począć! co począć! Przecież są na świecie sądy! jest sposób dobycia z niego prawdy.
— Z niego?! zawołał Cieszym, ale to żelazny człek, — a mściwy, a zły... A o oddaniu dziecka i słuchać nie chce. Myślałem, że go pieniędzmi ujmę, że wynagrodzeniem tych jakichś krzywd, o które się upomina... gdzie zaś! wszystko nadaremnie!
Piękna Teklunia, któréj się już na łzy zbierać poczęło, zapłakała; hrabina jęła ją pocieszać i tulić, aby omdlenia nie dopuścić; Kobylińskiemu przypomniały się wiejskie fochy miłéj pani i spokorniał wielce, zbliżając się także, chcąc ten żal łagodzić. Ale jak wszystkie téj natury istoty, piękna stolnikowa im się bardziéj koło niéj krzątano, zwykła była coraz się więcéj roztkliwiać. Przyszło więc aż do wody, po którą pobiegł stolnik co żywo, jak gdyby jeszcze mężem był dawnych czasów. Za dobry to znak wzięła hrabina i szepnęła w ucho Tekluni:
— Widzisz jaki czuły... jednak dziś mdłościom daj pokój, oni tego nie lubią.
Gdy Cieszym powrócił ze szklanką na pół w pośpiechu rozlaną, już Tekluni został tylko ów wdzięk osłabionéj, roztkliwionéj pięknéj kobiety, który następuje po mdłościach i płaci za nie spektatorom.
Ten stan serca i umysł doskonale tłómaczył, dla czego stolnikowa, łagodnie obchodząc się z mężem, pomówiła z nim utyskując nad wspólném nieszczęściem i wcale nie spierała się o nic. Zgodzili się na to oboje, iż należało na tak zawziętego nieprzyjaciela szukać ludzi zręczniejszych, wytrawniejszych, przebieglejszych, umiejących go omotać i wybadać, lub dojść do czego dążył z zemstą swoją. Hrabina będąca świadkiem narady, przypomniała zaraz po imieniu i nazwisku najmniéj pięciu czy sześciu takich sławnych jurów, pieniaczy, głośnych z tego, iż się im nic i nikt oprzeć nie mógł. Jeden z tych był właśnie znajomy stolnikowi, i natychmiast postanowił się udać do niego, na własne bowiem siły wcale się już spuszczać nie mógł.
Gdy się to działo w Warszawie, list do starościny wyprawiony do rąk jéj doszedł, a że pobożna niewiasta i ojciec Ksawery też mieli korrespondentów a szpiegów na wsi, wiedzieli dobrze, iż stolnik pojechał do stolicy. Starościnie nic tak nie leżało na sercu jak ocalenie córki, jeśli można od rozwodu i od burzliwych przygód życia, którym z temperamentem swoim oprzeć się nie mogła. List Tekluni i odebrane wiadomości skłoniły starościnę do wezwania ojca Ksawerego na naradę.
Papiery leżały jeszcze na stoliku, dla formy podsunęła je przybyłemu starościna, chociaż wiedziała to z doświadczenia, iż dlań tajemnic nie było, i że zwykle on wprzódy wiedział co zawierały koperty, które do domu przychodziły, niż ta, do któréj adresowane były. Udał wszakże, iż je przebiegł oczyma i milcząc pokornie odsunął.
— Mojém zdaniem, ojcze, odezwała się bez żadnego wstępu starościna: należy mi zaraz jechać do Warszawy i korzystać z tego, że Kobyliński tam jest, aby małżeństwo pogodzić. Nie rozpaczam, jest to wszystko możliwe, mam środki... zdaje mi się... obowiązek matki mi nakazuje...
O. Ksawery z razu zmilczał łagodnie, oderwany rożek papieru od listu wziął w usta i kąsał go bardzo flegmatycznie, głowę spuszczał to podnosił, nie mówiąc nic, jakby się mieszać do sprawy i rady narzucać nie chciał. Ale znała go starościna, że gdy taką rolę odgrywał, już to nie zwiastowało, aby projektowi jéj był przyjazny.
— Coż mówisz, ojcze Ksawery? zapytała.
— Co ja mówię? co ja mam mówić? hm! rzekł duchowny; nic nad to, że się pani starościna, według mojego zdania, napróżno narazisz na niebezpieczeństwo duszne... a... skutek niepewny.
— Jakie niebezpieczeństwo? brew marszcząc spytała pani.
— Są one... tak rozliczne, tak nieodgadnięte, powoli mówił dyrektor sumienia, iż ich naprzód obrachować niepodobna... Już samo wyrwanie się w ten wir, zamęt ze spokoju tego kątka, od regularnych praktyk religijnych — groźne jest... Obojętnieje łacno człowiek i opuszcza się. Daléj, kto może przewidzieć co jeszcze trafi się i jak podziała? Dusza moja czuje to, a wyrazić nie potrafi, smuci się i trwoży.
— Dziękuję kochanemu ojcu — ale ja, może grzeszną jestem, że sobie lekceważę świat i niebezpieczeństwa jego, przecież... gotowam się narazić na wszystko — idzie mi o dziecię.
O. Ksawery skubał po trosze papier i przegryzał go — niby nie śmiał wyrzec całkowitéj myśli swojéj.
— Mój ojcze, ozwała się z odrobiną niecierpliwości starościna — ale bo, jako ojciec duchowny, nie powinniście wcale oszczędzać mnie... i możecie śmiało, a nawet macie obowiązek powiedzieć całą, caluteńką prawdę...
— A! nie wątpię, że starościna ją przyjmiesz odemnie... zawsze jednak... (westchnął) przykro to być zmuszonym zasmucać...
— Mów, mów ojcze — sucho odezwała się kobieta.
— Powiem więc, nie wzdrygnę się — po cichu, łagodnie rozpoczął duchowny. Umiem szanować czynu pobudki... idzie tu o dziecię. Ale natura ludzka słaba jest. Częstokroć, częstokroć gdy z najpiękniejszych pobudek do czynu się porywa, nie uznaje w sobie tego, że obok nich są inne słabości i porywy grzeszne, które do kroku, pozornie szlachetnego, skłaniają. Trzeba zbadać sumienie czyli tam nie zakradła się żądza potajemna wrócenia do tego światka, który zdradził, choć na chwilę, i trzeba sumienie roztrząsnąć, czy ono bezpieczne jest a zbrojne na fałsz, który o nie uderzyć może? Trzeba się wyegzaminować, czy się już ową siłę ma potrzebną do oparcia pokusom, złemu, mowom, widokom, które w wir dawny na skały i rafy porwać mogą... Anibym to wszystko przypuszczał, ani się tak lękał, dodał ojciec duchowny, gdyby mnie powierzona sumieniowi memu, a dobrze znana przeszłość starościny, do obaw nadmiernych nie upoważniała...
— Mój ojcze, cicho i smętnie odpowiedziała spuszczając oczy starościna — jestem stara, świata się wyrzekłam, życie prowadzę niemal w zakonnym rygorze... ani tęsknię do innego; jestże się tu czego obawiać? Obowiązek względem dziecka...
— Ale czy się też mu tam więcéj pomoże sobą niż listem, lub... lub gdybyś pani starościna posłała kogo...?
Starościna zamilkła, zrozumiała, że O. Ksawery gotów był sam pono jechać do Warszawy; ale znając córkę, wiedziała też, iż nikt chyba matka wpłynąć na nią może, i nikt do Kobylińskiego nad nią skuteczniéj nie przemówi.
— Daruj mi, mój ojcze — odezwała się, ale ja Teklę znam, męża jéj także, tam nikt nic nie zrobi... tylko ja — a jeśli nie ja... darmo się kusić.
— Starościno dobrodziejko, mówię jako duchowny, przerwał O. Ksawery: czy to nie będzie trochę grzeszna zarozumiałość i zbytnie w sobie zaufanie?...
— Ufam w głos krwi, i w to, że znam dziecko moje — rzekła stanowczo kobieta; zresztą w pomoc bożą, któréj matkom nie odmawia nigdy łaska jego.
O. Ksawery trochę własną bronią pobity — zamilkł. Z obu stron pewny chłód zawiał; ksiądz snadź postanowił ustąpić, i rzekł po cichu tylko:
— Jeśli to natchnienie czerpane w duchu pobożności — niech pani postąpi jak serce dyktuje.
— Na ten raz, ojcze, muszę — rzekła kobieta stanowczo — i byłam pewna, że wy mi się nie sprzeciwicie. Nie mam chwili do stracenia... Podstarości pojedzie zemną, dodała głos podnosząc... Jutro w drogę...
Zadzwoniła. Weszła po klasztornemu ubrana służąca, i przyklęknąwszy jak przed ksienią, pocałowała w rękę panią. Obyczaje tu naśladowały zupełnie regułę zakonną, a niewinną tę zabawkę O. Ksawery tolerował.
— Moje dziecko, poszléjcie po podstarościego, niech się do mnie pofatyguje. Siostra Maryanna przygotuje wszystko do podróży...
W taki sposób wybrała się mimo głuchéj do ostatniéj chwili opozycyi otaczających i dworu, w drogę do Warszawy pani starościna. Dawała ona sobą władnąć do pewnego stopnia ojcu duchownemu i tym, co tu byli na straży z ręki jego, ale ojciec Ksawery wiedział też to dobrze, iż po za stanowczo wyrażoną wolę niebezpiecznie było występować, aby dawnéj natury impetycznéj a gwałtownéj nie obudzić i do niebezpieczeństwa nie przywieść.
Powozy były popsute, konie kulały, ludzie chorowali, mnożyły się na każdym kroku przeszkody, a mimo to jednak starościna przemogła i wyjechała. Co większa, raz wybrawszy się w podróż, śpieszyła dniem i nocą, na ostatnich stacyach rzuciła konie własne, a wzięła pocztowe i przybyła do Warszawy, nazajutrz po owéj rozmowie stolnika z Czokołdem w więzieniu, po któréj już się do adwokatów i płatnych pomocników udawać miano.
Powitanie matki z córką było nader czułe, namiętne, ale z obu stron pomieszane z obawą. Nadzwyczaj trafne oko starościny natychmiast objęło położenie, odgadło uczucia, zrozumiało stosunki osób, a gdy hrabina, która jako kuzynka była nieodstępną, powiedziała o stolniku, radością zajaśniała twarz starościny, chociaż stłumioną. Nie wątpiła, że potrafi małżeństwo pojednać; o co jéj głównie chodziło. Ponieważ w domu, który stolnikowa zajmowała, miejsca na dwór i konie matki, ani dla niéj nie było, życzyła też sobie być blizko kościoła i mieć własny kątek, najęto więc bardzo paradny apartament na Krakowskiém, który właśnie po wyjeździe posła jakiegoś wakował. Nie mylił się może ksiądz Ksawery, w podróży téj domyślając się niebezpieczeństw dusznych, i gdyby zajrzał w myśli a uczucie starościny, któréj Warszawa młodość, jéj chwile wesołe, marzenia, złudzenia, zabawy przypomniała zbyt żywo, gdyby dosłyszał wstrząśnień stłumionych, od których wieczorem wsparta na balkonie, chociaż z różańcem w ręku, wstrzymać się nie mogła, byłby się mocniéj jeszcze zatrwożył. Starościna nie poznawała sama siebie, serce było ściśnięte grzesznym żalem po ziemskiém szczęściu, po uronionych nadziejach... łza, łza nie skruchy, ale bolu wydobyła się z pod powieki.
W téj duszy gwałtownie uspokojonéj mrozem, ciepło otaczające wywoływało napowrót wszystko, co w niéj było zastygło, ale z niéj nie uszło. Ze dna stare męty życia dobywały się na nowo i postępowały burząc się na powierzchnię. Starościna ulękła się saméj siebie i schwyciwszy różaniec w dłonie gorące, wróciła z balkonu do samotnego salonu. Wypadek... czy są na świecie wypadki? — chciał, by ten salon widział niegdyś panią swą, scenę jéj życia. Jak przez sen wyszły przed nią postaci namiętne i namiętności z sobą przyniosły. Jedną z nich był młody wówczas Krajewski.
— Ten kochał mnie bardzo! rzekła nierozważnie; ten mnie dziś może kocha jeszcze, tego ja może zgubiłam.
Dziwnym trafem, gdy ludzie, serca, życia zmieniły się, zestarzały, salon zachował też same obicia, ten sam sprzęt obojętny, który widział scen bez liku i przeżył aktorów, a mało się sam postarzał. Te same krzesła, kanapy i stoły, witały starościnę, która będąc młodą poznała może nieco świeższemi tylko. Wkrótce widok téj sali, któréj drzwi trzask niegdyś zamknął rozpaczliwą rozmowę i przekleństwo, stał się dla niéj nieznośnym, wyszła i w sypialni znalazła łóżko, na którém kilka nocy przepłakała.


Nazajutrz rano stolnik dowiedziawszy się o przybyciu starościny, wezwany do niéj, stawił się o naznaczonéj godzinie. Z cieniami nocy uszły i widma nocne. Starościna odzyskała władzę nad sobą i dawną dla zięcia surowość. Przyjęła go majestatyczna, dumna, rozgniewana prawie... Cieszym był bardzo pokorny. Kazała mu opowiadać o jego widzeniu się z Czokołdem; próbował zadośćuczynić żądaniu, ale biedny nadto był namiętny i wraźliwy, oburzało go wszystko, plątał się, narzekał i z jego powieści starościna mogła tylko wnosić jak przykre odebrał wrażenie.
Ucieszyło ją to, że widocznie złagodniał dla żony i przeciwko niéj nie rzekł ani słowa. Chociaż biedny Cieszym wydał się jéj raczéj politowania niżeli gniewu godnym, zburczała go wszakże znajdując, że z téj roli nigdy względem niego wychodzić nie było można. Zarazem jednak starościna zapowiedziała, że ona też użyje środków, aby upór niegodziwego Krajewskiego pokonać.
Adwokat, wytrawny wielce człowiek, któremu dano naówczas przydomek Jeża, już się był starł wczoraj z Krajewskim, trzy godziny się pocił, i najadłszy się drwin nielitościwych tylko, wyszedł z niczém.
— Panie stolniku, rzekł do niego zdając sprawę z bytności: żyłem długo, miałem do czynienia z ludźmi różnego kalibru. Były między nimi i kolubryny i szmigownice, ale takiego diabła jak oto ten, jeszczem nie spotkał. Szatan wcielony, bo i niegłupi, i zły, i jak skóra giętki, i złapaćgo na niczém niepodobna, i ująć go też... Próbowałem z różnych beczek, ale nie widzę sposobu na niego. Życie go tak wygarbowało, iż z niego teraz choćby krajać podeszwy...
O wszystkiém tém Cieszym opowiedział starościnie, słuchającéj go z pogardliwém milczeniem.
— Pani dobrodziejko, rzekł: przypisywałaś mnie niedołęztwo; przecięż Jeż to sławny jest ze swéj przebiegłości w najzawilszych sprawach, z umiejętności zażycia najtwardszych ludzi, a nie zrobił nic.
Starościna ruszyła ramionami.
— Masz waćpan pozwolenie widzenia się z nim? spytała.
— Ile razy chcę.
— Zaprowadzisz mnie, a sam zostaniesz... ja z nim pomówię.
— Pani? rzekł zdziwiony stolnik.
— Tak, ja; powiesz, że baba najpewniéj sobie rady nie da. No! spróbujemy, zobaczymy. Ja po obiedzie pojadę.... ale o tém nikomu ani słowa.
Cieszym zamilkł.
W popołudniowéj godzinie, chodził po izbie więziennéj Czokołd, przemyślając może o ucieczce z niéj, bo po cichu ściany i sąsiednie drzwi badał, gdy koło drzwi klucz chodzić zaczął, otwarły się szeroko, z razu nikogo nie dostrzegł, potém czarny kwef i starościnę. Tego zjawiska nigdy się w życiu nie spodziewał. Stanął też osłupiały z razu, wstrząśnięty, zdziwiony. Za starościną powoli zamknęły się drzwi, jak widmo wstrzymała się w progu, kwef z wolne białą ręką podniosła i ukazała mu znaną dobrze twarz bladą, zmęczoną, cierpiącą a dumną, i owe oczy czarne, co duszę wypaliły.... Wzruszenie Czokołda odbiło się na kobiecie, wargi jéj drżały.
— Pani? tu? rzekł przychodząc do siebie więzień: tu! u mnie!
— Nie zapominaj waćpan, że jako matka i babka przychodzę, odpowiedziała starościna.
Obejrzała się.
Czokołd posłuszny skinieniu podał starościnie krzesło.
— Ani się waćpan zawahać możesz, odgadując, co mnie tu sprowadziło, rzekła usiadłszy. Z rozbójnika stałeś się złodziejem, kradniesz dzieci, aby zmusić rodziców do wykupu? To już nadto! to nadto! Więc się waćpan ani przekleństw, ani szubienicy nie lękasz? i wstydu już ani odrobiny w nim nie zostało?
Czokołd założył ręce na pierś, popatrzał.
— Cóż daléj? zapytał obojętnie.
Starościna, wyczerpawszy co miała najsilniejszego, zamilkła.
— Proszę mówić, odezwał się więzień; ja już niejedną podobną słodycz słyszałem w życiu. Z razu, przyznaję się, mocno mnie to obchodziło, dziś — nic. Nawet się nie śmieję; śmiechby jeszcze gniewu dowodził.
— Ale gdzież serce? gdzie sumienie?
— Gdzie serce? spytaj pani siebie saméj... Zabito je i nie żyje... Sumienie tylko stwardniało.
Starościna chciała mówić, ale widok człowieka obudził w niéj jakieś uczucie nowe, słowa na ustach zastygły, łza dobyła się z oczu.
— Cóż to nieszczęście uczynić może z człowieka! szepnęła, któżby w was poznał tego... tego...
— Tego nie ma ani śladu, rozśmiał się Czokołd. Tamten był głupi, wraźliwy, dający się zwodzić, pełen wiary i ufności, dzisiejszy nie ma tych wad, ot! i lepiéj mu z tém.
— Bannicie? w więzieniu?
— Wszystko jedno, świat także klatką, co chwila się o ściany jéj bić trzeba.
— Czego chcesz od nas, byś się nad nami ulitował? spytała.
— Ja? nic, rzekł Czokołd, tylko abyście mi dali pokój i uwolnili od prześladowania.
— Ależ dziecko?
— Nie wiem o żadném.
— Toż przecię bezwstyd niezrównany! krzyknęła starościna; a któż je porwał? a cóż się z niém stało?
Czokołd zamilkł, postąpił krok i do drzwi wchodowych stukać począł.
— Co waćpan robisz? zapytała go starościna.
— Stukam na pachołków... choć w więzieniu mam prawo przyjąć lub nie przyjąć tych co mnie nachodzą. Uwolnijcież mnie od swych napuści, każcie głowę zdjąć, jam gotów. Jesteście możni, macie wpływy, możecie co zechcecie.
Kobieta popatrzała na niego; szczęściem nikt na stukanie nie przychodził.
— Nie będę waćpana nudziła długo, odezwała się łagodniéj przybyła pani. Myślałam, że do jego serca przemówić potrafię, pochlebiałam sobie, że będziesz względniejszy dla mnie...
— Dla czego? spytał Czokołd.
— Waćpan nie zaprzeczysz temu, że się kochałeś we mnie? szepnęła cicho kobieta.
— Szalenie nawet, rzekł więzień, tak dalece, żem całe serce wykochał... Waćpani za to żartowałaś zemnie. Teraz, po latach wielu, koléj przyszła na mnie: waćpaństwo płaczecie, ja żartuję... kwita...
Zdawało się, że z nim już nic nie było co począć, i takby każdy świadek rozmowy był sądził; starościna parę razy ruszyła się jakby wstać chciała z krzesła i pozostała w miejscu. Dostrzegła ona kobiecym wzrokiem, poczuła instynktem, że ten opierający się jéj tak bezwzględnie człowiek, zaczynał się roztapiać i słabnąć.
Stukanie do drzwi było oznaką, że sobie nie dowierzał. Zmieniła ton, westchnęła.
— Nie ma więc sposobu, środka, nie ma nic coby waćpana zmiękczyć mogło?
Więzień nie odpowiedział; oczy mu błysnęły.
— O! rzekł po chwili z boleścią: powróć mi pani czasy dawne, młodość, daj mi odrobinę nadziei... a zobaczysz! Któż zemnie uczynił tego bezdusznika?
— Ale cóż ja byłam winna?
Czokołd się rozśmiał.
— Ja byłem winien, rzekł, to prawda...
Scena w téj chwili zmieniać się zaczęła, złowrogi wyraz z twarzy Czokołda ustępował z wolna...
— Pani starościno, rzekł: ta sprawa obca wam, chciałem pomścić ojca mojego, zamęczonego przez nich...
— Więc wyznajesz, że dziecko porwałeś?
— A gdyby nawet tak było, odezwał się Krajewski, gdybym ja dziwném zrządzeniem bożém przywiązał się do niego, pokochał je, chwycił się tego ostatniego uczucia jak deski wybawienia...?
— Tobyś waćpan, odpowiedziała starościna, kochał je nie dla siebie, ale chciał jego szczęścia... tobyś je oddał rodzicom.
— Którzy w pieszczotach wychowają próżniaka i niezdarę! podchwycił Czokołd; ale to są przypuszczenia... Ja nic o niczém nie wiem...
Chwycił się za głowę i dodał:
— Gdyby jednak, przypuśćmy, dziecko było schowane... potrzebowało mojéj opieki, a pozbawione jéj zagrożone zostało... coby wynikło z trzymania mnie tu w więzieniu napróżno? Że ja o dziecku nie powiem, to pewna... a jeśli ono mrzeć będzie głód...
— Mamyż się go wyrzec? spytała kobieta łagodnie.
— Toby było najlepiéj — rzekł Czokołd... mogę wam zaręczyć, że z tém mu nie gorzéj będzie...
— Aleś waćpan oszalał...
— Po trosze... rzekł Krajewski... Mimo to jednak, jeśliś waćpani sądziła, że mnie rozczulić potrafisz i wydobyć zeznanie i skruchę dla jeszcze zawsze pięknych jéj oczu... jeśliś pani sądziła, że dam się unieść uczuciu, że się zapomnę...
Domawiał tych słów, gdy z trzaskiem wielkim znowu otwarły się drzwi, piękna Teklunia nie wiedząc nic o bytności matki w więzieniu, biegła sama jeszcze siły macierzyńskiéj wymowy próbować na człowieku bez serca...
Wpadła rozgorączkowana, przestraszona, i ujrzawszy matkę stanęła w progu... Spojrzały na siebie, Czokołd ustępował w głąb izdebki...
— To próżno, głośno poczęła starościna do córki: ani ty, ani ja, ani nikt nic na nim nie wymoże...
Stolnikowa załamała ręce.
— Panie! cośmy my panu uczynili? co ja, biedna matka, abyś się tak srogo mścił nad nami?...
Nie dał jéj dokończyć Czokołd drzwi jeszcze były na pół otwarte, zawołał pachołka...
— Cóż to jest! krzyknął — czy to więzienie czy gospoda? Ja nie chcę tu mieć nikogo oprócz sędziego i kata, i to co najprędzéj. Nie mówię słowa więcéj i żegnam państwa.
Wskazał drzwi, a sam poszedł do okna i głowę wsunął między kraty.
Od czasu jak więzień przez straż marszałkowską ujęty coraz częstsze odbierał odwiedziny dostojnych osób, które powozami przybywały i wyglądały bardzo poszanowania godnemi, pachołkowie i cała służba poczęła mieć i dlań większe daleko względy... Mógł to być wprawdzie zbójca i wielki zbrodzień, ale nie ulegało wątpliwości, że miał znakomite stosunki i należał do uprzywilejowanych. Rozpatrzono się też w jego twarzy i postawie, i wnoszono z nich, że nie był lada hetka pętelka. Przez ludzi też bryznęło coś do więzienia o tém, że dziecko porwał, a nie zwyczajny ten występek, kazał się domyślać jakiéjś tragedyi, intrygi, kobiecych spraw i t. p. Nie można zaprzeczyć, iż tego rodzaju historye zajmują wielce i pociągają ku bohaterom, którzy w nich rolę odegrywali. Nie był to w oczach otaczających pospolity rzezimieszek i lada rozbójnik, ale jakiś desperat... Przypatrywano mu się przez szpary drzwi, przez otwieranie ich, a zawsze widząc twarz posępną, tragiczne ruchy, spostrzegając wejrzenia ogniste, dodawano, że musiał być wielce nieszczęśliwy. Podbudzona ciekawość wszakże niczém się więcéj nad przypuszczenia karmić nie mogła, bo ile razy niejaki Wyrwicz, który był tam najstarszym klucznikiem, próbował zawiązać rozmowę przynosząc różne wnioski mogące osłodzić dolę więźnia, zawsze go mrukliwém a krótkiém podziękowaniem zbywał Czokołd. Po ostatnich odwiedzinach, nie tracąc nadziei, że więzień nareszcie da się uchodzić, Wyrwicz przyszedł znowu, namawiając, żeby też przecie siennik na nowo wypchać, albo coś lepszego do jedzenia przynieść. Czokołd wysłuchał go tym razem cierpliwie, przypatrując mu się bardzo pilnie, postawie, twarzy, nawet ubraniu, gdyż go kilka razy ni z tego ni z owego obszedł dokoła.
Było to o mroku. Wyrwicz stał z kluczami w ręku, za oczyma więźnia chodząc gdy ten go oglądał, coś mu się to podejrzaném wydawało. A był człek niemłody, na jedną nogę z wypadku napadający nieco, stary wojskowy niegdyś, ale od czasu jak okaleczał, żył na tym łaskawym chlebie przy budzie, jak nazywał. Już tu w Warszawie i nie bardzo młodo ożenił się był i żył więcéj z akcydensów więziennych, niżeli z jurgeltu, który mu z własnéj kieszeni płacił marszałek.
Dobre to było człeczysko w gruncie, choć na pozór okrutnie srogi i gdéra i krzykacz. Wszystko się u niego wszakże kończyło na słowach, i zdaje się, że łajał niepomiernie dla tego, aby mieć przyjemność wygadać się. Gdy już nikogo do gderania nie było, mruczał sam do siebie, rękami czyniąc ruchy rozmaite, jakby bił i gnębił kogo, choć rzeczywiście nigdy nie tknął palcem, nawet w największym gniewie. Nie bał się go też nikt, choć Wyrwicz miał się za bardzo strasznego. Ten nałóg mielenia językiem zwiększał się i rósł w nim, gdy się napił; nie przebierał zbytnie miarki, ale kieliszka nie odmówił o żadnéj porze. Jeśli nad miarę pociągnął czasem w dobrém towarzystwie, naówczas zasypiał, i gadanina ustawała. Mając sam siebie za bardzo srogiego człeka, zmuszał się do snu, aby ekscessu nie popełnić. Przeszło mu to w nałóg i prawidło...
Chodząc około Wyrwicza, Czokołd kilka razy pochwycił się za twarz i syknął jakby z bolu.
— Co to panu jest? czy nie ból zębów? zapytał klucznik, bo moja żona zamawiać umie.
— A dajcie mi pokój z zamawianiem! odparł więzień... mnie ono nie pomaga... Jest tylko jedno lekarstwo na świecie na ten podły ból zębów, ale tego trzeba szukać w aptece...
— A no! byle wiedzieć o co idzie, to dla czegoż? ozwał się Wyrwicz; ja nie jestem od tego... mogę służyć...
— Bardzobym wam był wdzięczen, rzekł szlachcic dobywając sakiewki, napiszę na karteluszu o co mi idzie... I za jednym razem, jeśli już grzeczni tak dla mnie jesteście, gdyby flasza albo dobry dzban miodu... najlepiéjbym zęba utulił... A napilibyście się też zemną... No, i zapomniałem... bawełny kawałek, aby lekarstwo na ząb przyłożyć...
To mówiąc, położył Czokołd czerwony złoty na stoliku, Wyrwicz się zbliżył.
— Nie jestem od tego... rzekł, nawet od szklaneczki miodu! uśmiechnął się... Ale, jakiż jegomość lubi? stary? wytrawny? co?
— A no! jeśli pić to nie cieńkusz — odparł Czokołd, którego z przyjemnością wielką widział rozgadującym się Wyrwicz.
— Znać mu coś niezłego dziś przynieśli ci odwiedzający, rzekł w duchu klucznik, kiedy się tak rozruszał... Więc — dodał głośno — powtarzam komendę... lekarstwo wedle notatki, bawełna i miód. Miód wezmę, mój dobrodzieju, u pana Stanisława, Lewartowski jest przedziwny.
— A stary?
— Średni... bo stary ten co go zowią od Wiednia, z czasów odsieczy, to dukat za butelkę.
Czokołd dobył drugi czerwony złoty i mruknął: — Najstarszy...
Wyrwicz ruszył brwiami i do drzwi pośpieszył wesoło...
Po wyjściu jego Czokołd, który z otwierających się drzwi korzystał, by w korytarz spojrzeć, począł chodzić po izbie i opatrywać wszystkie kąty...
Bardzo zręcznie ujął drzwi za wystające listwy i popróbował jak siedziały... Wzruszyć je wszakże łatwo nie było... Siadł za stół, dobrze już ciemniało, gdy pośpiesznym, po kulaniu znacznym z dala krokiem nadbiegł Wyrwicz... Miał na sobie jak przyszedł z miasta wprost, lekką opończę od deszczu, czapkę nasuwistą a pod połą flaszkę czarną, flaszeczkę małą i waty tyle przynajmniéj ileby starczyło na małą poduszeczkę... Wszystko to złożył na stole, a dodatku z sumiennością wielką talar, dwuzłotówkę i pół garści miedziaków. Resztę pieniędzy Czokołd odsunął, milcząc i dając znać, że ich nie przyjmuje... Wyrwicz narzędzie do odszpuntowania miał za pasem, szklanka jedna znajdowała się w izbie... przypomniawszy sobie wszakże iż był proszony, poszedł zaraz po drugą... Ledwie był za progiem, gdy do pozostałéj szklanki nalał miodu Czokołd, dodał lekarstwo przyniesione ile go było i postawił na stoliku... Sam usiadł w drugim końcu... szklanka przygotowana wyraźnie była dla gościa przeznaczona...
Wyrwicz powrócił wkrótce z drugą popłókaną świeżo, co dowodziło, że z niéj jeszcze wody reszty ściekały... a Czokołd skwapliwie ją dla siebie napełnił... i rękę wyciągnął dla uderzenia w obie z panem Wyrwiczem. Ceremonię tę z pewném uszanowaniem dla tak dostojnego winowajcy spełnił Wyrwicz... i ujął swą porcyę prowadząc do ust.
Więzień siadł spokojnie na łóżku ze szklanką, Wyrwiczowi wskazując krzesło... Ponieśli napój do ust...
— Ależ to bo miód! zawołał Czokołd — aż zdębiał.
Wyrwicz skosztował i skrzywił się nieco.
— Trochę zdębiał, tak ściąga...
— Trzeba go duszkiem pić... dodał Czokołd, pierwsza szklanka zawsze się tak wydaje... na zdrowie...
Wychylili tedy obaj, a Wyrwicz aż się wstrząsnął... ale tuż szlachcic mu drugą nalał i woła:
— Zapić! zapić! zobaczycie, że już druga się tak nie wyda! Ja te stare miody znam... to tak, tak zawsze... Czyż wy o tém nie wiedzieliście? Wyrwicz skosztował i wielce się zdumiał.
— A prawda! zawołał — osobliwsza rzecz... ten sam miód a w smaku nierównie łagodniejszy... tylko mu jakiś zapach został... szafran nie szafran.
— Waćpan wiesz, rzekł więzień, szafran to rozweselająca ingredyencya... dodawano go w owe czasy do miodu i to był królewski miód!
Wyrwicz smakował w drugiéj szklance.... rozparł się na stole.
— Miód dobry! począł łykając, i szczególniéj dla ludzi podżyłych zdrowy... Takiego jednak jak ten, tom jeszcze nie pił... dziwny! dziwny! I za czasów kiedym jeszcze służył wojskowo, dopóki nogi nie złamałem, mówił daléj, staliśmy raz w Słonimskiém w Rożance Sapieżyńskiéj. Tam tedy fama była o miodach cudownych, ale do nich nikt się i ze starszyzny dobrać nie mógł. Przyznam się panu, korciło mnie strasznie, aby też popróbować co tam tak osobliwego... bo cuda prawiono o piwnicach sapieżyńskich... Otoż jakoś poznałem się z ogrodnikiem, a przez niego różnemi drogami doszedłem do piwniczego książęcego, który mnie jednéj niedzieli, pod wielkim sekretem, na największą łaskę zaprowadził do lochów... Tych panie lochów jako żyw nigdy nie zapomnę... Chodziliśmy po nich jak po mieście... izb bez końca... wszystko w wielkim porządku... win ogrom, miodów całe beczki na łańcuchach wiszące... butelek różnych przysadzistych, cienkich, małych, gąsiorów, flasz... lasy panie! A porządki jak w bibliotece!... napisy, lata... numera... słowem cuda... Szacowano te piwnice na krocie... Gdyśmy już mieli z tego kwartału wychodzić gdzie same miody były, powiada piwniczy: „A żebyście na całe życie pamiętali żeście miód sapieżyński pili, dam wam po lampce najstarszego... który pamięta Władysława i Cecylię Renatę...” Dobył tedy kubek z murka... i z wielkiéj brzuchatéj beczki utoczył nam, niby smoła czarnego, gęstego a tak wonnego napoju... że już nie wiem czy co na świecie jest smaczniejszego... bo to słodycz niezmierna, a moc wielka, a zapach aromatyczny... a po języku, po gardle i po piersiach i po żołądku płynie jak błogosławieństwo boże. „Widzisz asindziéj, rzekł piwniczy, taki miód po kieliszeczku w niebie aniołom dają na Wielkanoc...”
To mówiąc pan Wyrwicz zachłysnął się, zabełkotał, potarł ręką po czole, otrząsnął się jakby mu co ciężyło, Czokołd mu lampeczkę dolał.
— A nie będzie za wiele? spytał jakoś cicho.
— Co ma być za wiele? butelczyna mizerna na dwóch; co ma być za wiele? pójdziemy spać i po wszystkiém.
— Cożem ja chciał mówić? począł Wyrwicz starając się oprzytomnieć, bo mu ten miód widocznie zawadzał.
— Mówiliśmy o anielskim miodzie w Różance... rzekł uśmiechając się więzień. Mógł on być zapewne lepszy od tego, ale i ten niezgorszy.
— Ten... dobry jest... ale mi czegoś do głowy idzie...
— Tak się zdaje! dodał Czokołd, i mnie był zaszumiał, ale odchodzi... trzeba się chwilę zachować spokojnie...
Stosując się do tego przepisu, Wyrwicz postawił wypróżnioną szklaneczkę, podparł się na stole, ziewnął, kiwnął parę razy głową i ani się spostrzegł jak mu się powieki przymknęły. Więzień patrzący nań z uwagą wielką, siedział w milczeniu i oczekiwaniu jakiémś... z uśmieszkiem na ustach. Wyrwicz poruszał wargami, starał się opanowującéj drzemce opierać, jednak napróżno: co się ruszył, opadał znowu, aż naostatek chrapnął rozgłośnie i usnął na dobre...
Czokołd, który tylko na skutek ten oczekiwać się zdawał, z wolna i ostrożnie zbliżył się do stolika, ujął silnemi rękami starego, zostawując opończę na siedzeniu i na blizkiém łóżku go złożył. W czasie téj czynności zdawało się, że Wyrwicz się przebudzi, zagadał coś wspominając imię — Elżuni... ale natychmiast znów zasnął... Przy pasie klucznika był pęk cały więziennych kluczów, na ziemi leżała czapka. Szlachcic czasu nie tracąc okutał się opończą, na czoło nasunął znalezione przykrycie, odjął klucze i ruszył ku drzwiom...
W korytarza nie było nikogo, wyszedł po cichuteńku, a dla bezpieczeństwa drzwi zaryglował za sobą. Doskonała pamięć miejscowości dopomogła mu do wydobycia się w pierwsze podwórze, gdzie o mroku pomiędzy włóczącą się strażą zjawienie jego prawie żadnego nie uczyniło wrażenia.
— A no, patrzcie, rzekł tylko jeden pachołek do drugiego: już drugi raz Wyrwicz idzie na miasto... W bramie nie miał trudności najmniejszéj, i znalazł się w ulicy prędzéj niż się spodziewał, myśląc już tylko co pocznie z odzieżą, po któréj go poznać było można... Śliczny był wieczór wiosenny, powietrze łagodne po niedawno spadłym deszczyku, miasto roiło się przechodniami...
Nietrudno było zniknąć w tłumie, ale jak sobie daléj poradzić? Czokołd był w życiu swém nadto ostrzelany z różnemi przypadkami, aby go to wielce kłopotać mogło. Do gospody po rzeczy nie było się co zgłaszać, gdyż te zapewne aresztem obłożono... główne jednak mienie, w ciężkim trzosie opasanym na biodrach, Czokołd miał ciągle z sobą, o konia i pakunki nie szło mu już wcale, jeno jakby się ztąd wyrwał. Stolica dosyć znana mu była; opatrzywszy się więc, gdy kawałek drogi ubiegł od więzienia marszałkowskiego, skierował się instynktowo na Pragę... Tam najłatwiéj mu było dostać furmankę lub konia kupić i mknąć daléj ku dziecięciu do którego tęsknił, które też do niego tęsknić musiało... już nad Wisłą piersią całą odetchnął... czuł się szczęśliwszym z tego wyswobodzenia, a może też radość otrzymanego nad nieprzyjaciołmi zwycięztwa trochę czoło rozchmurzyła.
Pomimo staréj znajomości z Warszawą, Czokołd wszakże wprędce postrzegł, iż się zupełnie w małych uliczkach poplątał. Szukał on ich, pilnując tylko kierunku nad Wisłą, a nie wiele się troszcząc kędy pójdzie, byle wielkich ulic uniknął... Wprędce zmiarkował, iż bądź co bądź chyba pytać trzeba, ażeby trafić... Oprócz głównego jądra miasta, reszta stolicy, jak wiele innych europejskich w téj epoce, nie zupełnie była zabudowana. Gdzieniegdzie wznosił się murowany pałac, piękny i obszerny ogród, daléj zaraz następowały kletki, chaty, szopy, płoty, warzywne sady... murki, niebrukowane błotniste przejścia... i labirynty ledwie zarysowanych ulic. Trzeba było nadzwyczajnéj pamięci, aby się tu zoryentować o mroku. Wprawdzie na rozpogodzonych niebiosach wschodził księżyc pełny i jasno było a pięknie, zawsze jednak to blade światło nie starczyło przechodniowi. Musiał się zatrzymać i obejrzeć... Nie był już pewien gdzie się znajdował... Nieopodal od miejsca, w którém stanął, wznosiła się piękna brama murowana wiodąca do cienistego ogrodu... Cicho tu było... ale z za murów dolatywały głosy ochocze i żywa ze śmiechami rozmowa. Zaglądając głębiéj, Czokołd dostrzegł za załomem muru kilka powozów i fiakrów... Miejsce więc było jakieś przez publikę uczęszczane... a może otwarte dla wszystkich. Choć strój mu nie bardzo dozwalał się pokazywać, nie był bowiem zalecający i starczył tylko dla Wyrwicza w pełnieniu funkcyj powszednich, Czokołd posunął się ku bramie. Księżyc oświecał mu twarz całą w chwili gdy zaglądał właśnie, a naprzeciw niego ukazała się figura wychodząca żywo z ogrodu... Dwa krzyki razem się z ust wyrwały i zamilkły usta... Czokołd uczuł dwie ręce na swych ramionach, ale w tejże chwili odrzuciwszy opończę pochwycił przeciwnika z równą siłą.
— Czokołd!
— Tak, panie Kobyliński, odparł szlachcic, ale milcz... bo zaduszę... Trzymał go już za gardło, a miał siłę w gniewie niezmierną... Próżno szabli szukać, zduszę nim jéj dobędziesz... Milcz... a jeśli chcesz... pomówmy z sobą...
Kobyliński stłumionym głosem wychrząknął:
— Puść mnie.
— Na szlacheckie słowo! dobrze, odparł bannita...
Postali moment, bo na pół już przyduszony i przelękły stolnik musiał odetchnąć. Czokołd stał, nie uciekał, czekał na niego spokojny.
— Choć ja słowa nie dałem, ale nie pójdę. A no, rozmówmy się już, do kata! odezwał się po chwili.
— Jakżeś się waćpan wydostał z więzienia? spytał zdumiony Cieszym.
— Mój panie, począł śmiejąc się Czokołd: wydobyłem się gdym chciał i nie miałem z tém nawet trudności...
Machnął ręką...
— Jesteś wolny, rzekł stolnik; teraz jako ludzie swobodni po ludzku z sobą pomówmy.
— Mówmy, już mi to życie dojadło... odezwał się Czokołd, mówmy...
— Ale moje dziecko żyje...
— Żyje i zdrowe, panie stolniku, a wiesz dla czego ci go nie oddam?
Westchnął... po krótkiém milczeniu dodał cicho:
— Dla tego, żem je pokochał, że ono mi zastępuje rodzinę, daje życie nowe, nadzieję, że potrzebowałem kogoś umiłować zeschłém sercem, aby je odżywić... No! i panu Bogu się podobało w zemście mi dać daleko większe szczęście niżem się go mógł spodziewać. Wy, panie stolniku, macie wszystko... majątek, znaczenie, możecie mieć żonę... będziecie mieli dzieci... ja, ja mam zgryzoty, żale, nędzną przeszłość, przyszłości żadnéj, i Pawełka. Pawełek przy mnie zostanie.
Stolnik słuchał jakby uszom nie wierzył.
— Mówże mi ty o nim, zawołał, gdzie on? jak mu jest? ja go tak kocham!... Czokołdzie! miejże serce...
— Mam ja, ale tylko dla siebie i dla dziecięcia, począł szlachcic, dla nikogo więcéj; dziecko moje jest i mojém zostanie. Kwita z Ćwikłów, z zemsty, dam acaństwu pokój, ale Pawełka mieć nie będziecie... bo go nie dam...
Postrzegłszy, że kilka osób ku bramie nadciąga, Czokołd ruszył od niéj. Chodź waćpan kawał zemną kiedy chcesz... rzekł: pogadamy...
Stolnik osłupiały, posłuszny, znękany, na rozkaz posunął się za Czokołdem, który sam nie wiedząc dokąd prowadził go drogą pustą... Gdy się kawałek dobry oddalili, Czokołd się ku niemu odwrócił, i stanął.
— Wedle wszelkiego do prawdy podobieństwa, już my się z sobą w życiu nie zobaczymy, rzekł powoli. Umiałem się wybiegać waszym pogoniom dotąd, jestem pewien, że ich uniknę na przyszłość, z dzieckiem się trzeba pożegnać.
— Ale ono z tęsknoty do nas umrze! zawołał Cieszym.
— Nie, bom się o to postarał, aby o was zapomniało, a mnie musiało pokochać... Postaram się jeszcze, aby w pamięci jego imię się nawet wasze zatarło, przeszłość cała; uczynię z niego innego niż wybyście mogli człowieka, będzie synem moim przybranym, zostanie ubogim, ale mam nadzieję, że się dorobi imienia, fortuny, poszanowania...
Stolnik był cały drżący.
— Czokołdzie, odezwał się, nie dręcz mnie więcéj! Chciałeś zemsty, miałeś ją, dokonałeś swego, czas mieć nad rodzicami miłosierdzie... ja ci dam....
— Ale co ty mi dać możesz! co możesz mi dać za dziecko, które ja kocham? To nieopłacony skarb... Daj mi Ćwikły, a dziecka nie oddam...
Stolnik rękę wyciągnął.
— Ćwikły ci daję, masz szlacheckie słowo, wróć Pawełka...
— A co ja z tém grobowiskiem dziś będę robił? rzekł spluwając Czokołd; po co mi majątek? co ja tam znajdę prócz łez ojcowskich i moich?... prócz okrutnych wspomnień, coby mnie w miesiąc dodusiły? Jabym z tęsknoty do Pawełka umarł, ja dla niego się wyrwałem z więzienia i...
— To wróć z nim do nas... to nie opuszczaj go, wychowuj razem z nami... począł stolnik...
— Na nicby to się nie zdało, głową kręcąc rzekł Czokołd. Tyś niezły człowiek, nie przeczę, ale dobrocią swoją popsułbyś dziecko a mnie zamęczył... Miodem żyć nie można... Żona twoja...
Nie dokończył...
— Wiesz co stolniku ci powiem, odezwał się pomilczawszy: weź żonę nazad, Bóg da potomstwo... Pawełka zapomnisz... odbolejesz... a między nami z zemsty i wszystkiego będzie kwita... Tylem ci miał do powiedzenia...
Ostatnie słowa dopowiadając Czokołd się oddalał nieznacznie, i wnet pośpiesznym krokiem umykać począł, stolnik ruszył się gonić za nim, ale w ulicy topolowéj, w którą wpadł, cienie od drzew, krzaki w rowie rosnące, smugi światła księżycowego, na taką się składały szachownicę, iż w prędce nie wiedział już co czynić z sobą. Potykał się co chwila o gałęzie i głęboko wyryte koleje... wreszcie stanąć musiał... szlachcic zupełnie zniknął mu z oczu...
Już późno w noc stolnikowa powróciwszy z teatru, niespodzianie się dowiedziała od służącego, iż w pokoju na nią czekał od godziny, pan stolnik. Wielce ją to zdziwiło, była sama... godzina dla przyjęcia dawnego męża niewłaściwa, zawahała się już czy wnijść do salonu nawet, gdy na myśl jéj przyszło, że pewnie z ważną jakąś wiadomością przyjść musiał. Była przytém tak do twarzy ubrana, że choć fryzurę nieco gorąco teatralne popsuło, nie wahała się oczom stolnika w tym stanie przedstawić... Weszła po cichu, zdradzona tylko sukni szelestem... Cieszym się odwrócił z twarzą, na któréj łzy, niepokój, smutek głęboki wypisał się dobitnie.
— Wiesz pani, zawołał: Czokołd uciekł z więzienia! Najdziwniejszym wypadkiem spotkałem go na drodze... o mało mnie nie udusił z razu. Rozmawialiśmy potém długo... dawałem mu majątek w zamianę za dziecko! Żadnéj odzyskania go nadziei. Oszalał rabuś, pokochał się w Pawełku naszym, i dla tego oddać nam go nie chce, aby sobie przywłaszczył...
Piękna Teklunia stała jak wryta, tylko ręce załamała...
— O mój Boże! o mój Boże! czyż to może być? uciekł... i ja nigdy już dziecięcia mojego nie zobaczę... nigdy! nigdy!
Posunęła się krokiem niepewnym ku sofie i padła na nią zemdlona. Trzeba było ratować, poruszyły się wszystkie dzwonki, zbiegli ludzie, posłano po lekarza, gdyż omdlenie przeszło w nerwowy płacz serdeczny ze śmiechem zmieszany. Stolnik ani już myślał wychodzić; nadjechała starościna... Płakali wszyscy ile ich tam było, a rozpacz miała ten skutek, że trzeciego dnia potém wyruszyły powozy stolnika, stolnikowéj i starościnéj razem wszystkie ku Ćwikłom, prośby zaś do konsystorza o rozwód podane cofnięto... Hrabina odprowadzała przejednane szczęśliwie małżeństwo do Jeziornéj, a w dowód, iż najmniejszego cienia podejrzeń krzywdzących nie pozostało z przeszłości, przeprowadzali państwo stolnikowstwo, szambelan Grodzki, wojewodzic i kilka osób, w których towarzystwie piękna Teklunia czas przebyty w stolicy spędziła...
Całą zgraję darmozjadów owych, nie wyjmując Oxtula, natychmiast stolnik odprawił, przekonany będąc, że już chyba Opatrzność sama dziecko zginione powróci. Oxtul jednak z innymi abszytowany, na piątéj mili dognał stolnikowstwo, submitował się z przywiązaniem najczulszém i potrafił się im wkręcić na rezydenta... czemu zresztą, stolnik był rad, bo w warcaby grał wcale dobrze.


Znaczną bardzo przestrzeń czasu zmuszeni jesteśmy przekroczyć, śledząc dalsze losy osób, które wchodzą do naszéj powieści. Wiek XVIII się kończył a nowy otwierał, i była znowu tak piękna, ciepła i wonna wiosna jak przed kilkunastu laty... i nie zmieniło się nic w naturze, choć w losie świata zaszły brzemienne następstwami wielkiemi zmiany. Najmniéj się one jeszcze czuć dawały w tych szczęśliwych kraju zabytkach, które dzikiemi zwali ci, co ich nie znali bliżéj, a gdzie życia czasem i myśli było więcéj niż w miejskich ogniskach. Tu obyczaj nie przeradzał się tak łatwo, twarz nie zastosowywała do mody, język nie ulegał kaprysom chwili, ale skupione siły żywotne szukały karmi, czerpały ją z dala, i cokolwiek było w świecie zwiastującego ruch a postęp, chwytały chciwie, przyswajając co znalazły zdrowego. Miasto zastępowały naówczas dwory tych panów, którzy zamieszkując w dobrach swoich, wszystko w nich około siebie gromadzili, co najrozleglejszy świat zastąpić im mogło. Dwory takie magnackie miały naowczas wszystkie prowincye, a mało kto z posiadaczy ich wynosił się za granicę na czas dłuższy. Latem wprawdzie czyniono chętnie wycieczki do Bardyowa, Karlsbadu, do Spaa, do Akwisgranu, ale na zimę wracano do domu, gdzie dwór liczny, rezydenci, rodzina uboga, służba próżnująca, niecierpliwie na nich oczekiwała. Z przyjazdem państwa ożywiała się nietylko rezydencya, ale cały kraj na kilka mil w około. Co żyło należało do klientów magnata, i nikt się nie usuwał od ogniska, chyba najubożsi, którym wstyd się tam było pokazać.

Przez całą zimę trwały niemal od Wszystkich Świętych różne w rezydencyi uroczyste przyjęcia, zabawy, obchody, wigilie, Nowy Rok, imieniny, zapusty, święte Józefy, wielkanocne stoły... aż póki wiosna znowu nie nakazała myśleć o wycieczce za granicę. Przywożono z niéj zawsze zasób na zimowe wieczory, książki, muzykę, opowiadania, sztuczki, które grać miano i t. p. Naówczas jeszcze, choć stary porządek społeczny już się powoli rozpadał, trzymał go obyczaj i nałóg po wsiach w dawnej mierze, nie dzieliły się tak klassy jedne od drugich, nie waśnili tak ludzie o prawa, znaczenie i pierwszeństwo... Uznawano co tradycya z sobą przyniosła i żyło się patryarchalnym porządkiem.
Nie powiem, by było lepiéj, lecz było jakoś inaczéj, nietylko u nas, ale wszędzie. Zdawało się nawet w tych zaciszach, że tak sobie może zostać na wieki... Były to czasy, w których się jeszcze doskonale po staremu bawić umiano; zabawa, któréj my dziś nie znamy, bo dziś są tylko zbytki lub rozrywki, była żywiołem niezbędnym, bez którego żadna nie obchodziła się okolica. Gdzie nie było domów magnackich, aby się tam młodzież zebrała, zjeżdżano po kolei do małych dworków i ściany ich rozszerzały się jak serce gospodarzy, wedle słów poety.
W téj właśnie okolicy kędy mieszkali państwo stolnikowstwo Cieszymowie Kobylińscy, o mil dobrych trzy, niektórzy liczyli ich cztery od Ćwikłów, w miasteczku... którego nie potrzebujemy mówić nazwiska, zamieszkały dziedzic dóbr rozległych i pięknego historycznego nazwiska, obchodzić miał imieniny przypadające na Ś. Stanisław. Było od dawna we zwyczaju, że jak za nieboszczyka ojca pana kasztelanica zjeżdżano na Ś. Paweł, na imieniny jego, tak potém z najdalszych stron tłumnie zbierano się na Ś. Stanisław. Rodzina podążała z różnych części kraju, znajomi ze stolicy, z za granicy, a sąsiedztwo aż do najuboższego szlachcica, który przez cały rok tam nie postał, ściągało się całe, bez wyjątku. Zwykle rozmieszczano się na kwaterach w miasteczku, było tam zajazdów przez dzieci Izraela utrzymywanych podostatkiem, każda familia miała znajomą gospodę, to rozpakowywały się tłomoki, prasowały suknie, układały tapety, oczyszczała uprząż kurzem okryta i powozy obmyte w stawie, ze służbą w liberyi, bez tłomoków, wiozły wyfiokowanych gości przed pałac kasztelanicowstwa.
Rezydencya ta wszystkim wymaganiom odpowiadała, była bardzo obszerna, wspaniale i w wielkim porządku utrzymywana, i zapełniona tém co tylko życie uprzyjemnić może. Pałac, bo go tam tak zwano, był w istocie obszernym bardzo starym dworem, bez piętra, do którego przybudowano dwa skrzydła i wyporządzono go jak na ludne zjazdy przystało. Nowy, drugi, wszystkim wymaganiom smaku epoki odpowiedni, zaczynał się dopiero z muru wznosić nieopodal na pagórku, ale po dwakroć podprowadzany coraz wyżéj, z powodu różnych przeszkód stał tymczasowo pod słomą. Bawiono się tymczasem w starym, który choć był nizki, choć nieco ciemny, przybrany wykwintnie, wygodny, starczył dla kasztelanica i jego rodziny. Po za pałacem tym rozciągał się obszerny ogród i park do rzeki, w nim oranżerye, ananasarnie, inspekta... Osobno stała w ogrodzie piękna murowana kaplica. Sam dwór zawierał salę z chórem dla muzyki, bibliotekę, piękne obrazy, a wszystko co ówczesna Europa znakomitego wydawała znajdować się musiało na stoliku kasztelanica, który był miłośnikiem sztuki, literatury, muzyki, a po trosze i gospodarzem. Trzymano kapelę z dwudziestu kilku ludzi złożoną, któréj Niemiec pan Düdler dowodził; nie było też roku, by się tu jakiś artysta na dłuższy czas nie przybłąkał. Rodzina składała się z obojga państwa, osób w średnim wieku, jedynaczki córki, nadziei rodziców i gwiazdy familii a przyszłéj dziedziczki milionowéj fortuny, nareszcie z cioci hrabiny, osoby niemłodéj, bezdzietnéj, niegdy na stanisławowskim dworze świetniejącéj, osoby miłéj, lubiącéj elegancyę i żyjącéj już tylko wspomnieniami. Rezydentów i rezydentek różnego rodzaju wyliczyć trudno, zmienili się z nich niektórzy, inni od dawna do rodziny byli przyrośli, a dworki nade drogą do miasteczka wiodącą, oficyny i pawilony pełne ich były.
Na dzień Ś. Stanisława występowano co się zowie po pańsku; kasztelanic i zacna jego żona, częstokroć wielką mieli trudność przybywających gości nazwać po imieniu, gdyż znaczniejszą ich część raz ledwie w rok widywali. Tłumy się na ten dzień zbierały, a w sąsiedztwie kto miał gościa choćby z daleka, z sobą go przywoził, wiedząc, że gospodarstwo każdemu będą radzi. I w tym też roku nader piękna wiosna spodziewać się kazała licznego zjazdu, mówiono już naprzód nawet kto i jak licznie się wybierał, a w rezydencyi wszyscy byli zajęci przygotowaniami do przyjęcia. Niemała to bowiem była rzecz sto kilkadziesiąt, czasem do dwustu osób ugościć, nakarmić, napoić, ubawić, nikomu nie uchybić, każdemu okazać uprzejmość. Było też obowiązkiem rezydentów i rezydentek wyręczać w tém gospodarzy, którzy nigdyby sobie rady nie dali. Od tygodnia pracowano w kuchni i śpiżarniach, około kredensów i piwnicy, aby na niczém nie zbywało. Srebra raz w rok tylko dobywane czyszczono, staroświeckie wazy, półmiski, porcelany, szkła, a co najwięcéj, butelki węgrzyna, których liczba niezmierna w roku pękała. Samego stołowego zieleniaczku, którego rozchodu niepodobna skontrolować było, spotrzebowywano kilkaset flaszek. Szlachetniejszych i wytrawniejszych win niemal drugie tyle. I choć nie było pijatyki, wieczorem zwykle towarzystwo musiało być podochocone. Porządek solenizacyi raz na zawsze ustanowiony, rzadko się kiedy w czém odmieniał. Z rana począwszy od córki i żony, które przychodziły z wiązaniem własnemi najczęściéj rękami wykonaném, schodzili się z powinszowaniami domownicy, kapelan, służba, gromady... Około dziesiątéj uroczysta msza odprawowała się w kaplicy, w czasie któréj już zjeżdżali goście powoli, nieprzestannie potém przybywając do godziny trzeciéj i czwartéj. Około południa zastawiano sute śniadanie, odnawiając je póki gąb stało; po trzeciéj siadano do stołu. Ten nakrywany był w tak zwanéj białéj sali, i dwóch przyległych na wszelki przypadek tak, by dwieście osób mógł pomieścić. Obiad z toastami trwał co najmniéj do szóstéj, poczém towarzystwo się rozpierzchało w ogrodzie, w gankach, w dziedzińcach, a panie szły przebierać się do tańca... Z zapaleniem świateł muzyka odzywała się na galeryi, i od poloneza rozpoczynały się tany, raz tylko przerwane wieczerzą, zwykle trwające przy zamkniętych okiennicach do białego dnia. W przytykających do sal pokojach był nieustający bufet, wina, przekąski, ciepłe napoje, przy którym gospodarzył jeden z rezydentów i jedna z krewnych pani... Dla starszych w przyległych izbach stawiono stoły do maryasza, kwindecza lub nawet faraona, i całe regimenta butelek, aby sobie powoli smoktać mogli i zbytnio się nie nudzić. Najzdolniejszy do przewodniczenia przy kieliszku zastępował tu kasztelanica, który prawie nie pijał... Dnia tego już o godzinie dwunastéj z liczby przybyłych wnosić mogli doświadczeni starzy tutejsi rezydenci, iż frekwencya będzie ogromna; osób naliczono półtora sta, nawet takich, które od lat kilku Ś. Stanisława zaniedbywały...
Jakoż do wieczoru pełno było już wszędzie, choć wielu do stołu się opóźniło i z kieliszkami tylko po za krzesłami wizyty oddawali. Kasztelanic był w humorze wyśmienitym, jejmość uprzejma nad wyraz, a panna Iza promieniała jak wschodzące słońce w blasku lat szesnastu i wdzięków prawdziwie arystokratycznych. Nie mogli się jéj goście nauwielbiać, a rezydenci naopowiadać dosyć o cudownych jéj talentach: muzyce, śpiewie, tańcu, malowaniu, dowcipie i dobroci... Panie składały ręce pobożnie mówiąc o niéj... młodzi mężczyźni spoglądali z dala jak na niepościgniony ideał...
Już muzyka od poloneza Ogińskiego rozpoczęła była tańce... bo naówczas kompozycye jego w wielkiéj były, niemal europejskiéj renomie; pary poszły wiedzione przez gospodarza po salach... gdy uwaga wszystkich zwrócona została na drugą nadzwyczajną piękność, która się ukazała w pośród tańcujących i niemal z Izą współubiegać się mogła o wdzięk twarzy i postawy. Była to młodziuchna brunetka z czarnemi oczyma, z kruczym włosem, biała jak mleko, rumiana jak niebo na zaraniu, wesoluchna jak ptaszę... Wszyscy z niezmierną ciekawością o tę nieznaną jeszcze w sąsiedztwie piękność dopytywali, tém bardziéj, że przy nadzwyczaj skromnym i niewyszukanym stroju, na szyi miała w aksamitnéj przepasce spięcie dyamentowe zwiastujące pochodzenie z pańskiego i zamożnego domu...
Z razu nikt nie umiał powiedzieć, ktoby ona była, ale w ostatku dowiedziano się, iż w niéj sąsiedztwo witało jedynaczkę córkę państwa stolnikowstwa Kobylińskich z Ćwikłów, wychowaną pono w Warszawie, gdzie matka długi czas jedynie dla dozoru świetnéj edukacyi przemieszkiwała. Imię jéj było Astrea... Czy się ono znajdowało w kalendarzu, o to zapytany ksiądz proboszcz nie umiał stanowczo odpowiedzieć, ale brzmiało pięknie. Była też i matka jéj, wcale jeszcze młodo i świeżo wyglądająca pani, acz nieco już za nadto wspaniałych kształtów. Twarz tylko z dawnéj słynnéj piękności pozostała niemal nietknięta, a oczy śmiały się ogniem dwudziestoletnim. Przybył z nią też zacny, poczciwy, słynny z tego, iż wszystkie kompromisa sądził i zwaśnionych u swojego stołu godził, stolnik Lambert Cieszym Kobyliński, posiwiały, otyły, ale różowo i krzepko wyglądający mężczyzna... Fortuna obojga państwa, nieco, jak mówiono, nadwerężona podróżami i kosztowném córki wychowaniem, na nowo została zrestaurowana spadkiem po niedawno zmarłéj prawdziwie świątobliwym zgonem starościnéj. Część jéj tylko rozpisana klasztorom i duchownym, odpadła na pobożne fundacye... Być może, iż panna stolnikówna Astrea, byłaby z Izą córką gospodarstwa królową tego dnia, gdyby w czasie tańców już nie przyjechał niejaki Twardoszewski, stary szlachcic, który się nigdy prawie z domu nie wychylał i słynął z odosobnionego życia, przywożąc z sobą młodzieńca świeżo z zagranicy przybyłego, wychowanka, jak mówił i pupilla, czy też krewniaka, którego męzka piękność, elegancya, maniera, znalezienie się, wszystkie panie i panów zachwyciły. Czém były między płcią żeńską Iza i Astrea, tém pan Paulin Krajewski wśród męzkiego grona gości. Zbudowany jak Antynous, z twarzą, nadzwyczaj wdzięczną i wyrazu słodyczy pełną, z krasą młodości, z ogniem w oku i rozumnym charakterem oblicza, — pan Paulin zarazem łączył znalezienie się najwytworniejsze, swobodę, śmiałość młodzieńczą bez zuchwalstwa, coś piękną i szlachetną duszę znamionującego. Nie dziwno też, że się na niego oczy pań szczególniéj zwracały, że go sobie prezentować kazały, że wypłynął choć nieznajomy po nad fale młodzieży, obudził zazdrość współzawodników i powszechne zajęcie.
Zkądinąd od Twardoszewskiego, który zaprezentowawszy go już przy kieliszku siedział, nic się dowiedzieć nie było można nad to, iż młodzieniec sierota, wychował się za granicą, że miał trochę majątku, ale talentami niechybnie wielką musiał w świecie zrobić karyerę. Sam gospodarz znęcony tu postacią miłą, wdał się w rozmowę z panem Paulinem, i wyszedł po godzinie prawie olśniony, zachwycony, nie kryjąc się z tém, iż między pierwszemi familiami w Królestwie trudno było spotkać tak znakomicie wychowanego kawalera. Porywano go sobie z rąk do rąk, a choć zmuszony był rozmawiając z mnóztwem osób coraz mówić o czém inném, z największą przytomnością umysłu starczył na wszystko i podobał się nawet najbardziéj przeciwko niemu uprzedzonym... Nawet młodzież nieznajomą i chętną do szukania zwady, pozyskał sobie grzecznością i serdeczném jakiémś zbliżeniem się do niéj.
Szczęśliwy ten śmiertelnik, zaszczycony został zaproszeniem do tańca przez gospodarza dla córki, która jak to naówczas było we zwyczaju, miała się z solowym pas popisywać, wymagającym kawalera. Właśnie pan Paulin jeden był w stanie oddalonego nauczyciela francuza zastąpić. Okazał w tym popisie tyle szlachetnego wdzięku, taką gracyę męzką, taki styl (wyrażenie kasztelanicowéj), tak umiał podnieść piękny taniec panny Izy, iż począwszy od jéj rodziców, wszyscy odchwalić go się nie mogli. Taniec ten zbliżył szczęśliwego do najpiękniejszych panien, zapoznał się z córką gospodarstwa i cudowną Astreą... Od pierwszego wystąpienia jego piękna Warszawianka nie spuszczała z niego oka, i on czuł się ku niéj pociągnionym jakby siłą magnetyczną. Obcy czynili tu osobliwszą uwagę, że choć panna Astrea inne miała rysy, obie twarze Paulina i jéj, nadzwyczajne z sobą łączyło podobieństwo wyrazu... głos ich dźwięczał jednakowo, ruchy wdzięczne przypominały w Astrei Paulina, w nim ją...
Zapoznawszy się z sobą przez pannę Izę, tak jakoś przylgnęli do siebie, iż odstać, rozłączyć, rozejść się już nie mogli. On patrzał jéj w oczy, ona uśmiechała mu się wdzięcznie, a nadchodząca w téj chwili matka panny porwana także wzrokiem tego czarownika, jak przykuta, drżąca, uśmiechnięta, wzruszona stała przy nim razem z córką zarzucając go pytaniami.
Z dala na to spoglądał zadumany stolnik, któremu nazwisko Krajewskiego przykre na myśl przywiodło wspomnienia. Człek mu się źle wcale nie wydawał, ale to imię przeklęte... I zkąd, jaki to się wziął Krajewski?... powtarzał po cichu... Nie chcąc się młokosować,[3] sam ze znajomością nastręczać, stolnik poszedł rozpytać Twardoszewskiego, którego nieco znał dawniéj.
Stary domator już był nieco węgrzynem rozweselony, i jak ściskał wszystkich znanych i nieznajomych, tak też podniosłszy się stolnika pochwycił w ramiona, ściskając go i po obu stronach twarzy okładając ciepłemi winnemi całusami.
— Kochanego stolnika mego... mój Boże! zawołał sapiąc Twardoszewski: ażebyś też kiedy na ubogą chatę był łaskaw, a zajrzał. Ja... ja bo nie mogę, mnie trudno... na wiosnę chyba... całą zimę siedzę z nogami jak kłody popuchłemi, rzadko mi to odejdzie... a stolnik niełaskaw! niełaskaw! przecieżby się i polowanko znalazło u mnie...
— Kochany sąsiedzie... ja też jak wy, rzekł stolnik: z za domu się rzadko wychylam... gospodarstwo... kłopotarstwo... Ale, cóż to za cudo nam przywieźliście? jakiego to młodzieńca na utrapienie naszych panien wydobyliście na świat?... Co to za Krajewski...?
— Coż ty chcesz, żebym ci powiedział? odparł Twardoszewski ruszając ramionami.. Krajewski to i Krajewski... Poczciwego ojca syn...
Ten trzymał u mnie dzierżawę a potém sobie folwark kupił... Wdowiec był... pochodził pono z Sandomierskiego czy coś... Znałem go dobrze, choć, dalipan, o procedencyę nie pytałem. Szlachcic i kwita... Jedynaka syna miał, dla którego jedynie też żył... Takiego przywiązania do dziecka, takiego przykładnego, troskliwego rodzica jeszczem w życiu nie spotkał. Pracował dla niego tylko, myślał o nim, wychował go jak panicza, a zarazem gruntownie i co się zowie świetnie... Sam o chlebie niemal suchym, z największą oszczędnością żyjąc, dla niego nic nie żałował... ale go też pan Bóg pocieszył, bo się chłopak udał co się zowie... Powierzył mi go w opiekę...
— Czy zmarł?
— Przed rokiem, panie dobrodzieju, biedne człeczysko strasznie też już znużone pracą, życiem, ba, i nieszczęściami doświadczonemi, jak mi się to słyszeć dawało. Synowi zostawił wcale ładną i okrągłą szlachecką fortunkę... a podobno i nie bez kapitału... Gdyby też jéj nie miał, toby nie zginął... bo to, mosanie, człowiek całą gębą...
Twardoszewski wąsa pokręcił.
— Pierwszy go raz to w świecie prezentuję, ale jak za własne dziecko ręczyć mogę, — wstydu mi nie zrobi... Powiem asindziejowi, ja co go znam z młodych lat, wydziwić mu się nie mogę, bo i gospodarz doskonały a pilny, i żołnierskiéj sztuki się uczył, a ta mu też nieobca, i literata kawał, i języki posiada jakie potrzeba, i takie to stateczne, uczciwe, dobre, miłe... a tak był do tego ojca przywiązany!!
Stolnik milczał słuchając, ale już mu tych pochwał było dosyć i nadto.
— Jakichże to u kaduka Krajewskich...? mało nie o całéj téj rodzinie wiem, bo mi za skórę zalazła... a tu u nas już ich słychać nie było.
— To bo są nie tutejsi... rzekł Twardoszewski... Pamiętam go jeszcze gdy przybył w moje strony, był tu zupełnie obcy... Ojcowie ex‑jezuici, których kilku jeszcze w.... siedziało, zajmowali się początkowo nim i wychowaniem dziecka... I im to on winien, że na takiego człowieka wyszedł, bo niech tam sobie co chcą gadają, nie było to jak jezuickie wychowanie.
— E! zaś, podchwycił inny, nieprzyjaciel zajadły zakonu: oni to nas zgubili...
— Co waćpan prawisz!...
I nuż spór zajadły w obronie jezuitów z jednéj, przeciwko nim z drugiéj strony... Stolnik, który był obojętny w sprawie téj, odszedł.
Coś go pociągnęło do owego Krajewskiego, sam nie wiedział czemu przebił się przez tłumy, wybrał chwilę, gdy chłopak był swobodniejszy, i grzecznie go zagadnął, sam mu się przedstawiając, z jakiéjby był rodziny Krajewskich, gdyż osiedli w tych stronach byli mu po trosze znani.
Paulin skłonił się bardzo uprzejmie i odpowiedział z uśmiechem:
— Wiem tylko z papierów po moim ojca pozostałych, iż pochodzimy z Sandomierskiego... Za młodych lat moich przybyłem tu z nieboszczykiem... a stron, w których wprzódy u rodziny méj dalekiéj wychowywałem się, mało pamiętam... Ojciec odebrał mnie od opiekunów, gdym był jeszcze mały...
Głos pana Paulina, jego uśmiech, wyraz twarzy dziwnie jakoś podziałały na stolnika: słuchał mowy téj słodkiéj, brzmiącéj muzykalnie jak najpiękniejszego śpiewu... doznawał wrażenia, którego sam nie rozumiał. Ostatecznie chłopak choć Krajewski podobał mu się bardzo...
— Gdzież pan mieszkasz? zapytał Kobyliński.
— W sąsiedztwie z panem Twardoszewskim we Wronkach, kupionych przez ojca mojego...
— O! to tęgi kawał od nas! przerwał stolnik... ale majątek, jak słyszałem, dobry. I myślisz waćpan na wsi gospodarzyć?
— A cóżbym teraz miał robić z sobą? odezwał się młodzieniec. Karyera się nie otwiera żadna, szlachcica obowiązkiem roli pilnować... Nie mam też ambicyi wielkiéj...
— Z takiém wychowaniem łacnoby ją mieć można! grzecznie odpowiedział stolnik.
Snadź widząc męża na rozmowie z tym Antynousem, piękna pani stolnikowa choć z trudnością się przecisnęła przez tłum i nadeszła wmieszać się do rozmowy; chłopak ją bardzo zajmował, miała bowiem od czasów szambelana do elegantów słabość i do wytwornie wyglądających ludzi co się o świat ocierali, dla tego może, iż poczciwy gruby stolnik, wieśniaczo bardzo i opuszczono wyglądał.
Piękna Teklunia, którą teraz piękną stolnikową już nazywano, popatrzała na chłopaka i po staremu impetycznie dosyć odezwała się, nie spytawszy nawet męża o konfirmacyę.
— Asindziejbyś też powinien, objeżdżając sąsiedztwo, i do nas przyjechać, a odwiedzić... bardzo mu będziemy radzi... choć to panicz może przywykł do większego świata, ale i myśmy na nim bywali...
— Przyjedź asindziéj, przyjedź, prosimy — dodał stolnik...
Pan Paulin kłaniał się dziękując, ale że go w tém do tańca powołano, ledwie miał czas odpowiedzieć najuroczystszém przyrzeczeniem, że przybędzie. Tém pewniejsi mogli być tego rodzaju rodzice, iż p. Paulin cały prawie ten wieczór, co wszyscy zauważali, uganiał się za ich córką, panną Astreą, która tym zalotom snadź rada była, bo natręta wcale nie zniechęcała ku sobie, owszem postrzeżono to ze zdumieniem, iż parę razy wybrała go do tańca, a w wolnych od niego chwilach, toczyła się między nimi nader żywa i wesoła rozmowa. Na wsi dość tego, by szeptać poczęto, iż się kawaler stara, że się panna zakochała i t. p. Jakkolwiek była pobłażającą dla ukochanéj córki jedynéj, i w ogóle niezbyt ostrą pani stolnikowa, uznała wszakże za zbawienne gdy na to jéj uwagę zwrócono, szepnąć Astrei na ucho:
Ma chérie! zmiłuj się, bądź ostrożną, tyle oczu patrzy na ciebie, a ty tego Krajewskiego, którego pierwszy raz w życiu widzisz, tak kokietujesz... Nikt go nie zna... zmiłuj się... droga moja, miéj się na baczności... ludzie źli i zazdrośni.
Bardzo rezolutna Astrea odwróciła się do mamy z żywą odpowiedzią:
— No, to niech sobie plotą co chcą! Jeden chłopiec co przecie do człowieka podobny... trudno żeby się nie podobał... Nic nie popełniłam tak zdrożnego, żem z nim parę razy tańcowała...
— Bądźże ostrożną...
— Ale moja mamo...
— Duszyczko ty moja... gorączko ty moja... proszę ciebie!
I pocałowała ją w czoło.
Rada macierzyńska o tyle skutkowała, że Astrejka ciszéj mówiła z chłopakiem, któremu zawróciła głowę; ale do białego dnia byli prawie razem ciągle, i przy rozstaniu ponowił jéj przyrzeczenie pan Paulin, że do rodziców jéj przyjedzie, czego Astrejka była najpewniejsza...
Dzień ten cały odznaczył się ożywioną zabawą, harmonią wielką, najmniejszéj zwady i sporu nie było, wesołość niezmierna, a gdy znużeni goście rozjechali się i rozeszli do gospód, nie mogli się gospodarstwa przyjęcia i gościnności odchwalić.
Jeden stolnik był cały wieczór jakiś dziwnie ponury, zamyślony, tęskny, i gdy do miasteczka wrócili, nie rozchmurzył się. Żona z córką poszły osobno, jemu towarzyszył Oxtul, który z nim gwoli jadłu i napojowi tu przybył i nad ranem odprowadzał na wspólną kwaterę. Oxtul postarzały dobrze, na rezydencyi nabrał tuszy, spowolniał i już się ze Ćwikłów nie ruszał. Siedział w oficynie, a że mu się z tém dobrze działo, oddał się dewocyi, jeździł po klasztorach, po odpustach, podejmował się nowenn i nabożeństw za dusze zmarłe, został pono nawet tercyarzem jakimś, aby mieć urzędowy charakter...
Przez całą fetę ową, Oxtul nie wybijając się na wierzch, z bracią szlachtą pilnował szarego końca.
Miało to swą dobrą stronę, gdyż tu poufaléj mógł chodzić około półmisków i butelek. Uraczył się co się zowie, a że mu się udało pół butelczyny starego węgra dostać, zarumienione miał oblicze i błogosławił kasztelanica.
— To jest pan z panów, prawdziwy, mówił po drodze idąc do pryncypała; to mi przyjęcie, to mi wino, to mi panie lusztyk godny jaśnie wielmożnych antenatów... Nie jednemu się zechce coś podobnego zmajstrować, nie potrafi. Będzie na oko niby sumptuose, a wino lura, a po końcach kieliszki próżne... Z jednego stołu rogu sarnina na drugi nie dojedzie, to ją wołowiną sztukują... a tu co się zowie po pańsku... Zieleniaczek nawet był taki, że mu gęby nie żal było dać... piło się jak wodę... a miał swą siłę, zdrowy... Nie ma to panie, jak to wielkie familie! (westchnął), zaraz we wszém magnata znać.. Ale coś pan markotny? dokończył zwracając się do Cieszyma.
— Markotny nie jestem, odparł stolnik, ale mi na sercu czegoś ciężko... sam nie wiem czemu, powiem ci.
— No, ale z czegoż? dla czego? czy że bułany zakulał? to mu odejdzie!
— I mnie i bułanemu odejdzie, odezwał się stolnik z westchnieniem, choć to nie o niego idzie.
— No, to o cóż?
— Albo ja wiem! czasem stare jakieś myśli się wywleką, nie wie człowiek dla czego i po co?
Kobyliński wzdychał.
— Wystaw sobie, mój Oxtul, jakim ja głupi! Jak się co wpije w człowieka, odpaść od niego nie może. Opłakałem mojego pierworodnego, wiem dowodnie, że ten niepoczciwy Krajewski, co go porwał, nie długo się nim cieszył, bo mu dziecko biedne umarło... Wszystko zdaje się skończone, zapomniane; a co powiesz? gdym dziś posłyszał to nazwisko Krajewskiego, gdym zobaczył chłopca w tym właśnie wieku, w jakimby mój Pawełek był, gdyby żył, dusza mi się do dna poruszyła... I ot, widzisz, dla czegom taki smutny...
— Mój stolniku dobrodzieju, rzekł Oxtul: to już darmo! co się stało nie odstanie. Chłopiec przecie umarł, zmarł i ten drapieżny Czokołd, niech mu tam pan Bóg przebaczy... Co już o tém myśleć! co sobie serce psuć darmo...
— A kiedyż to mimowoli przychodzi, i człowiek panem siebie nie jest...
— To, proszęż jegomości, ozwał się Oxtul, który teraz wszystko na swój młyn pędził, jest na to rada. Jeśli się nieboszczyk albo przyśni, albo gwałtem na myśl idzie, dowód, że dusza może ratunku potrzebująca. W takim razie, niech jegomość odmówi nabożeństwo, odprawi nowennę, albo też ja gotów jestem za stolnika to spełnić i suszyć mogę. A te moje modlitwy skuteczne, mam tego dowody...
— Ale ja się za niego codziennie modlę, rano i w wieczór, rzekł stolnik.
— Snadź nie dosyć, przerwał Oxtul, nie ma nic nad Nowennę!
— I wystaw sobie, począł jakby już niesłuchający stolnik, co za głupia imaginacya! Że mi to nazwisko Krajewskiego przypomniało snadź chłopca, więc zaraz i ten pan Paulin wydał mi się do mego Pawełka podobnym...
— Kiedyż Pawełek umarł?
— Toć wiem... a co na to poradzisz... licho wie z czego i głos i twarz... i oczy... Wszyscy też znajdowali, że między nim a Astrejką jest jakby jakie podobieństwo...
— No! co znowu! co znowu! ofuknął Oxtul. Przecież ja go widziałem, panna piękna jak anioł malowany, a to chłopiec, choć nie brzydki, ale się do naszéj Astrejki nie umywał.
— I tak do siebie przylgnęli! dodał stolnik... hm!
— To nic potém... mruknął Oxtul: chłopak ubogi, bo co to dla naszéj panienki Wronki, kiedy ona mieć będzie Ćwikły i Morochowszczyznę i klucz Zabilski i... Jużciż państwo za takiego szlachetkę jéj nie wydacie?
— A jak się pokochają?
— Dalipan to być nie powinno, zaczął Oxtul; gotowem na tę intencyę też nowennę pościć, bo nasza panna za hrabiego jakiego pójść musi, albo i lepiéj...
Stolnik się uśmiechnął i westchnął razem.
— Chłopiec mi się bardzo podobał, rzekł: raźny, roztropny, miły, rozgarnięty, ładny... a wychowany jak królewicz.
— I goły! mości dobrodzieju! i goły! szepnął Oxtul: bo co to Wronki dla panicza! a nie ma większéj klęski jak kiedy się wielkie fumy do golizny przyplączą... Et! et! co to gadać! Nasza panna ma czas, my jéj nie wydamy, chyba za księcia...
Tak się ta rozmowa skończyła. Nad rankiem wszyscy legli spać, gdzie kto i jak mógł, potém konie zaprzęgać kazano, i oprócz gości dalekich, którzy pozostali jeszcze we dworze, wszystko się po swoich rozjechało kątach.
Po całém sąsiedztwie rozniosła się wieść o imieninach, o pannach, co na nich świetniały, i o nieznajomym kawalerze, który się po raz pierwszy na horyzoncie pokazał. Szperano i dochodzono zkąd się on wziął, ale oprócz tego co od Twardoszewskiego dowiedzieli się ludzie, nie dobadano się nic.
W Ćwikłach może więcéj niż gdzieindziéj zajęte były umysły panem Krajewskim, bo tu i piękna Astrea marzyła o nim, i mama często go wspominała przeglądając się w zwierciedle według starego obyczaju, i stolnik nawet niecierpliwie go wyglądał.
Ale minął tydzień a kawalera widać nie było, i stolnikowa powiedziała, że niegrzeczny, a Astrea posmutniała... Jednego dnia pan Kobyliński wyszedł był w pole dla uspokojenia sumienia, żeby też zobaczyć jak pod len późny zrobiono rolę, — bo niby to gospodarował. Wracając usłyszał tętent za sobą. Drogą szedł powozik nieznany mu, czterma mierzynami zaprzężony w węgierskich szlejkach... Gdy się zbliżył, poznał w nim siedzącego pana Paulina Krajewskiego; serce mu wesoło uderzyło. Konie kazał zatrzymać, młody chłopak wyskoczył z wózka i przywitał serdecznie gospodarza.
— Korzystam z łaskawego pozwolenia, i stawię się złożyć państwu moje uszanowanie, rzekł wesoło; nie mogłem wprzódy, gdyż pan Twardoszewski po powrocie z imienin mocno chorował, a mego dobrego opiekuna odstąpić mi się nie godziło...
— Niechże koniki idą do stajni, przodem, proszę i obliguję, odezwał się stolnik; a my sobie gawędząc pieszo podążymy za niemi...
Dał znak pan Krajewski słudze, który z wózkiem ruszył, a sam przy gospodarzu został... Rozglądał się nader ciekawie po okolicy.
— Czyś pan tu w tych stronach nigdy nie bywał? spytał stolnik.
— O ile sobie przypominam, nigdy, rzekł przybyły; a jednak, dziwna to zaprawdę rzecz, jak mi to miejsce przypomina... jak przez sen... coś... owo, w którém się wychowywałem przez pierwszych kilka lat mego życia, dopóki mnie ojciec nie odebrał...
— W jaki sposób przypomina? zapytał stolnik.
— Nie umiem dobrze powiedzieć... zapewne położeniem... rzekł Krajewski. Zdaje mi się jakbym oto tę ulicę, dwór... pola, lasek, kiedyś gdzieś widział... Chociaż, dodał, czysta to imaginacya, bo wiem, że chowałem się w Sandomierskiém.
Stolnik, który słuchał zdziwiony, spuścił głowę, szli daléj razem. Poczęła się rozmowa o Twardoszewskim i jego chorobie, o wiośnie, o zasiewach... o roli, o wschodzie jęczmienia. Przyszli tak pod murowaną figurę stojącą naprzeciwko dworca. Był to słup, u którego góry stał posążek kamienny Chrystusa, w cierniowéj koronie, z palmą w ręku. Krajewski podniósł głowę i stanął wryty...
— Mnóztwo takich figur po świecie, odezwał się, ale ta mi w osobliwszy sposób przypomina stojącą przy dworze u nas...
— Gdzie u was? spytał stolnik.
— W Sandomierskiém, rzekł gość.
Zbliżyli się tak do dziedzińca, a choć Krajewski nie chciał się okazać śmiesznym albo pochlebnikiem przez wynajdowanie w tém miejscu podobieństwa do miejsca pamiętnego mu z dzieciństwa, nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakiego doznawał.. Ciągle mu się zdawało, iż widzi przed sobą znane mu budowy, miejsce jakieś pamiętne, co większa, rozbudzone wspomnieniami, dozwalały mu odgadywać rzeczy nim je zobaczył. Przypomniał tak sobie studnię, która powinna była stać w prawo przy stajniach, a w chwilę potém zobaczył ją tam gdzie się jéj domyślał. Dziwném mu się to wydało, ale niepodobieństwo było przyznać się przed gospodarzem do takiego śmiesznego przywidzenia...
Obie panie stolnikowa i córka jéj były w ogrodzie, gospodarz więc poprowadził Krajewskiego z sobą szukając ich, a tu wszedłszy chłopak doprawdy myślał, że oszaleje zobaczywszy otłuczoną figurę kamienną na wysepce kanału, do któréj pamiętał już, że niegdyś z małego łuku strzelać próbował...
Nogi mu zadrżały, krok spowolniał, zrobiło się jakoś przykro, bo się lękał, aby to wszystko nie było oznaką chorobliwego usposobienia i zwiastunem umysłowéj słabości. Czuł wszakże, iż nie ma gorączki.
Szczęściem dla niego w téj chwili ukazała się piękna Astrea biegnąca z bukietem w ręku przed matką.
Nie spodziewała się ona obcego spotkać, a ujrzawszy go spłonęła cała, cofnęła się, i choć się już rozpędziła, w poważnym ukłonie zatrzymała... Za nią toczyła się matka ocierając chustką czoło, bo dzień był gorący... Ta na widok nieznajomego zmieszała się jeszcze więcéj niż córka, gdyż strój miała na sobie nie do gości, lekką suknię perkalową... i głowę odkrytą i włosy w nieładzie. Chciała się odwrócić, ale już było za późno. Krajewski szedł do ucałowania rączek... Obie panie były prawie gniewne, że ten kawaler z wielkiego świata schwytał je na gorącym uczynku zaniedbania, i nie dozwolił wystąpić w całym blasku... Astrea wszakże mniéj nad tém bolała, matka była niepocieszona... suknia perkalowa paliła ją jak szata Nessusa.
— Zastajesz nas pan... tak po wiejsku... poczęła stolnikowa.
— Myślałem, że już chyba nie przyjedzie — rzekł stolnik; ale Twardoszewski temu winien, bo się snadź najadł czy napił na imieninach i mocno chorował...
Rozmowa szła tém opieszaléj i niezręczniéj, że przybyły był ciągle pod wrażeniem téj hallucynacyi wskazującéj mu miejsca znane... Im się więcéj rozpatrywał tu, tém go to silniéj uderzało. Ale stolnik poprosił do pokojów i tu Krajewski odetchnął. Matka wyszła bądź co bądź zrzucić szatę Nessusa, a córka z ojcem gościa bawiła... Oczy dwojga młodych ludzi sympatycznie się spotkały, zajęli się sobą, humor powrócił gościowi i o chorobie swéj zapomniał.
Powtarzały się jednak jéj symptomata wieczorem, gdyż mimo wesołéj pogadanki, i pokoje, i meble, i obrazy znowu przekrzywiały mu się przeszłością... Nareszcie nadeszła pora rozejścia, bo nocować było potrzeba. Krajewski chcąc odjeżdżać nazajutrz rano, pożegnał zatrzymujących go napróżno choć do śniadania gospodarzy, i poszedł na górę do pokoju, który ma przeznaczono.
Tu pochodziwszy długo jeszcze, aby się uspokoić i wybić sobie z głowy osobliwsze przywidzenie, o którém nikomu wspominać nie chciał, położył się spać pan Paulin, i skutkiem zapewne podraźnienia wyobraźni, we śnie widział jeszcze obrazy z dzieciństwa swojego, postaci jakieś dziwnie zrosłe z temi, które oglądał żywemi. Zdawało mu się jakby w tym ganku, około tego domu, z tymi ludźmi żył niegdyś..., a szczególniéj odnowiła mu się w pamięci jakaś dziecinna przygoda, gdy ojciec wracający z podróży węgierskiéj przywiózł mu stroik... Najfantastyczniéj poplątane marzenia i widziadła przez całą noc wirowały po jego głowie, gorączkowo wznawiając się i rozpływając w mgłach ciemnych... Sen miał niespokojny i zawczasu też bardzo się zbudził... Ranek był cichy, rosą cały oblany, a słowiki wśród milczenia tego na wyścigi w gąszczach wywodziły swe pieśni... Słońce jeszcze się nie podniosło nad ziemię... i we dworze spali wszyscy, gdy zmęczony walką z widziadłami nocy młody Krajewski postanowił przebudziwszy się wstać, pójść do swych koni, kazać je zaprzęgać i natychmiast odjechać. W miejscu tém doświadczał wrażeń tak niezwyczajnych, iż go one w końcu przestraszać zaczynały i niepokoić. Zwykle spokojny i pewny siebie, tu czuł się jakby na jakieś niebezpieczeństwo narażony i pod władzą budzących się myśli, którym zapanować nie mógł. Przypisywał to znużeniu a może usposobieniu chorobliwemu, z którém w obawie obłóżnéj jakiéjś słabości, wolał być w domu niż u obcych. Wstał więc po cichu, ubrał się i zszedł powoli szukając drogi ku stajni. Ale drzwi na dole były pozamykane i wyjść inaczéj niepodobna tylko przez ganek od ogrodu, do którego już był ktoś wcześniejszy od niego szklane drzwi otworzył. Wysunął się więc tędy i znalazł się w ogrodzie, zkąd sądził, że mu już łatwiéj się będzie dostać na dziedziniec.
Wczorajszego dnia idąc na spotkanie pań, widział już ogrodu tego cząstkę małą, i zrobiła na nim właśnie najsilniejsze wrażenie, które się i teraz odnowiło... Był najmocniéj przekonany, że tę figurę kamienną otłuczoną znał i że do niéj z łuku strzelał. Powrót do téj wizyi rozgniewał go niemal na samego siebie; śmiało więc wkroczył daléj w ogród, aby się z sobą rozprawić i wybić sobie z głowy te widzenia. Napróżno: im daléj bowiem postępował w głąb ogrodu, tém szpalery, kanały, tarasy, drzewa, altany, żywiéj mu się przypominały dziecinnych lat znajomością. Z kolei tak teraz przepowiadała mu pamięć, co miał gdzie znaleźć, iż nie omyliła się nigdy. Krajewski pod wrażeniem strachu nieopisanego nad tym fenomenem dusznym, którego zrozumieć nie mógł, przypadł na ławce... Przypatrywał się jéj z trwogą jak innym przedmiotom, bo był przekonany, że i tę ławkę kamienną znał... Powoli myśl rozbudzona coraz mocniéj zaczęła mu przywodzić sceny zapomniane z lat dziecinnych, które się w tych właśnie ramach mieściły. Jakkolwiek z trudnością dobywał z siebie te zatarte stare malowanie duszy — zblakłe obrazy, w miarę jak się w nie wpatrywał coraz wyraźniejszemi się stawały.
— To już coś niepojętego! zawołał do siebie. Ojciec mi wyraźnie mówił, że to było w Sandomierskiém... W tém chyba jest jakaś tajemnica...
Mimowoli przyszło mu na myśl, iż umierający ojciec zostawił opieczętowaną wolę swą ostatnią, którą Paulin mógł dopiero odczytać, gdyby postanowił się żenić... Twarzyczka Astrei stanęła mu w oczach uśmiechnięta... Czuł się pociągnionym ku niéj, ale doznane wrażenie wcale nie było ową namiętną miłością, jakiéj się kiedyś doznać spodziewał. Była mu sympatyczną, pociągała go jakby ciekawością jakąś, nie rozgorączkowywał się dla niéj.
Wszystko dlań w tém miejscu zagadkowe było, głos pani stolnikowéj, stolnika brzmiał mu jak znajomy, jakby dawniéj ukochany... I śmiał się z siebie, i gniewał na siebie, i niecierpliwił.
Przebiegł ogród wielkiemi krokami, nie chcąc już nawet przypatrywać mu się, i szukając tylko wyjścia ku stajniom, gdy na ścieżce spotkał wczoraj u wieczerzy poznanego Oxtula.
— A co to tu kochany pan robisz tak do dnia? zagaił rezydent, który rano wstawszy odmawiał już koronkę przechadzając się po ogrodzie.
— Muszę wyjeżdżać, odparł Paulin; chciałem wyjść z domu do stajni, aby ludzi pobudzić, a tu się z ogrodu wydobyć nie umiem...
— Ale po cóż tak rano? spytał Oxtul. Wprawdzie dla koni chłodek to dobry... a no, bez kawy i ciepłego pożywienia nie puszczą pana i gniewaliby się gdybyś tak odjechał...
— Ludzi jednak pobudzić muszę... i bardzobym był obowiązany panu, gdybyś mi wyjście ztąd ułatwił.
— Z miłą chęcią, rzekł Oxtul; ale z warunkiem, żeby nie uciekać, czasu dosyć, dzień nie będzie gorący...
Poszli tedy razem, a rezydent pokierował ku przysłonionéj furtce ogrodowéj, tak, iż wkrótce znaleźli się niedaleko od stajeń, gdzie już czujna służba młodego pana ruszała się przy koniach. Dosyć więc było jednego słowa, ażeby przyśpieszyć zaprzęganie. Oxtul poprowadził do ogrodu, a przezeń do oficyny, prosząc do swéj izdebki i obiecując, że on zaraz tu kawę przynieść każe.
Zamieszkana przez Oxtula komnata w oficynach nie bardzo była przeznaczona na przyjmowanie gości, ale z biedy było w niéj parę krzeseł i jeden stolik, na którego rogu kawa stanąć mogła. Całe to mieszkanie, w którém Oxtul ze skrzętnością wiekowi i stanowi właściwą gromadził co tylko gdzie złapał i przywłaszczył, zarzucone było rupieciami najrozmaitszemi. Stając się na starość pobożnym, Oxtul zarazem zrobił się skąpym i ciułał co tylko w jakimkolwiek przypadku przydać się mogło, a chwilowo pana nie miało. W tym zbiorze czuć było jakby już manię chorobliwą. Po kątach leżała stara uprząż na konie, wory zgrzebne, motki nici, suszone grzyby kupowane na spekulacyę dla molów i myszy, suche jagody, połamane sprzęty; a w jednym kącie podkowy i bretnale pogięte zajmowały przy piecu zasiek cały. Dosyć przytém było brudno, a zapach tych przeróżnych zbiorów, po woni poranka, był przykry dla gościa...
Gospodarz zostawiwszy go tu samego na chwilę, wprędce jakoś powrócił i znalazł przypatrującego się tym zbiorom osobliwszym.
— Co to pan kochany widzę dziwuje się? dziwuje... a może i śmieje się ze mnie? rzekł: rupiecie, gałgaństwo na pozór, ale ludzie przez to do majątków czasem przychodzą z niczego. Proszę pana dobrodzieja, przyjdzie głód, cena wysoka, znajdzie się kupiec, to co na nic się zdało jeszcze się spienięży i grosz zrobi. Ja zbieram i szpilki, i połamane igły, i druty i pestki od śliwek, nawet i korki od butelek... Niech się sobie śmieją, to coś zawsze warte będzie...
W zbiorach tych, jak się łatwo było naocznie przekonać, były i rzeczy zupełnie wartości nie mające, kawałki sznurków, wyporki z nici... Co jednak najbardziéj zwróciło uwagę przybyłego, to wiszący między odzieżą wyszarzaną, przykryty nią prawie spencerek dziecinny z guzikami błyszczącemi.
Oczy w niego przerażone wlepił pan Paulin i zawołał:
— A cóż to tu robi?
— A! to historya cała! zaraz ją panu opowiedzieć mogę, ale niech‑no pan siada... Wziąłem dla schowania tę sukienkę, aby się poczciwy stolnik, ciągle w nią wpatrując, do zbytku nie rozczulał i nie gryzł. Trzeba wiedzieć, panie dobrodzieju, że państwo mieli synka ukochanego, pierworodnego, którego osobliwszym sposobem postradali... Ostatnia to jego sukienka... Stolnik po nim dotąd płacze...
— Cóż się z nim stało? zapytał Krajewski.
— Teraz to już podobno umarł, nawet pewnie mu się zmarło, ale był przez zemstę ukradziony, porwany, w bardzo młodym wieku... przez...
Tu już miał nazwisko Krajewskiego powiedzieć Oxtul, ale przypomniawszy sobie, że z Krajewskim też mówił i że mu to przykro być może, dokończył inaczéj i wymienił Czokołda.
Młody człowiek słuchał z zajęciem wielkiém.
— Jakto? porwany? ukradziony? zkąd? zkąd?
— Ztąd... ze Ćwikłów! rzekł Oxtul. Jakim oni sposobem dziecko zhołubili sobie i jak je ten nieszczęsny Gabryś pochwycił, do téj pory rzecz niejasna. Potrafili wszakże tak je skryć doskonale, iż ojciec go mimo największych starań odzyskać nie mógł nigdy... Ja o tém najlepiéj wiem, bo dyrygowałem poszukiwaniami, a cośmy karków nakręcili!... Bogu tylko wszechwidzącemu wiadomo! Naówczas to stolnik, dobrodziéj mój dzisiejszy i chlebodawca, mógł się przekonać o mnie, jakim mu byłem sługą, i zawdzięczam temu wypadkowi, iż na starość u niego przytułek znalazłem...
W czasie tego opowiadania Krajewski blady patrzał na sukienkę pożerając ją oczyma, prawie drżący...
— Jak się zwał ten, który tego syneczka porwał? zapytał.
— Czokołd... Czokołd — rzekł chrząkając Oxtul; znałem go dobrze, prawy awanturnik był, człek gwałtowny, a co w świecie historyj napłatał, wyliczyć trudno. Aż sobie na bannicyę zasłużył. Kochał się w nieboszczce strościnie matce pani stolnikowéj, i dla téj mało karku nie skręcił...
— A za cóż się mścił na stolniku?
— Za ojca, którego znów ojciec pana Kobylińskiego z tego oto majątku, mówiąc między nami, per fas et nefas wykurzył.
— Cóż to za osobliwszy skład okoliczności! zawołał zamyślony Paulin... A pan... znasz te dzieje dobrze?
— Ja? spytał z uśmiechem na pół skromnym, na poły dumnym Oxtul, uderzając się szeroką dłonią po piersiach: ja? A toć mości dobrodzieju, quorum pars magna fui, godzi mi się powiedzieć. Ratowałem, pomagałem, byłem prześladowany, ścigałem i — choć dziecka odzyskać okazało się niepodobieństwem... zawsze zarobiłem sobie na wdzięczność biednego ojca.
— I mówisz pan, iż ono umarło? spytał Krajewski.
— Przysłano sepulturę tylko ojcu, to wiem, formalną... opłakał i pogrzebł nareszcie, bo dotąd zawsze trwał w zabobonnéj nadziei, że mu się kiedyś syn ten zjawi i że go odzyszcze...
— A któż to był ten Czokołd? począł z ciekawością Krajewski.
— Był to panie....
Tu już już właściwe nazwisko miał na wargach powtórnie Oxtul, ale się znowu powstrzymał. Był to panie, rzekł, wielkiego animuszu człowiek, śmiały, desperat, a zręczny, a przebiegły... jedném słowem nie dzisiejszego pokolenia... takich już ludzi nie ma. A kto go tam wie, może w gruncie niezły nawet, tylko zgorzkniały od gorzkiego losu... bo mówiono, że się do dziecka przywiązał i dobrze z niém obchodził...
Wśród téj rozmowy, bardzo ciekawéj i zajmującéj snadź dla gościa, który jéj pilnie słuchał na ów spencerek spoglądając... wniesiono kawę, zmienił się przedmiot opowiadania, bo Oxtul swoją biografię napoczął, a potém o nabożeństwie coś prawił. Gość pośpiesznie wypiwszy swe śniadanie, pożegnał wreszcie grzecznego rezydenta, siadł za bramą na wózek swój i pojechał milczący a dziwnie przejęty..
Gdy się stolnik obudził i dowiedział, że mu wczorajszy gość tak uciekł, bardzo się zafrasował, miał nawet za złe Oxtulowi, że go nie zbudził i wypuścił tak chłopaka, ale już było po czasie. Późniéj od saméj pani i panienki dostał Oxtul burę także; obiecywano sobie jednak, że miły chłopak powróci, a stolnik zamierzał go przy pierwszéj zręczności odwiedzić, choć do Wronek nie było blizko.
W ogólności wrażenie, jakie po sobie zostawił pan Paulin w Ćwikłach, było dlań bardzo korzystne; znajdowano go miłym, dobrze wychowanym, a stolnikowi, który szanował naukę i światło, choć sam szczupłym ich wymiarem na własny użytek się obchodził, imponował młodzieniec pełny wiadomości i talentów.
— Ten, mówił stolnik, w lepszych czasach poszedłby daleko... ma z czém. Takich ludzi u nas mało! to głowa statysty i wodza!
Z innych zalet sądziła go pani i oceniała panienka, ogładę w nim francuzką, piękną powierzchowność, dowcip i talenta podnosząc. Był bowiem po trosze muzykiem i wcale nieźle rysował, a pierwszego wieczoru z czarnego papieru wykroił bardzo zręcznie sylwetki, naówczas ulubione, pani stolnikowéj i gospodarza. Słowem tęskniono do niego, a on też do tego dworu, w którym doznał wrażeń szczególnych, tęsknił także i gorąco pragnął drugi raz tam być, aby samego siebie doświadczyć, czyby się one powtórzyły.
Jakiś czas jednak od pierwszych odwiedzin upłynął, stolnikowi nie chciało się ruszyć z domu, Krajewski nie śmiał się nabijać, aż sama pani, któréj się chłopak podobał, a bodaj może sentymenta córki zbadała, napędziła męża, aby wizytę oddał i Krajewskiego do bywania w ich domu zachęcił.
Stolnik był tak nawykły do posłuszeństwa jejmości, a miłował do tyla spokój domowy, iż nazajutrz kazał do dnia konie mieć w pogotowiu i do Wronek ruszył nie zwlekając... Drogi był taki kawał, że i popasać musiał koniom i sam choć dwa razy się posilał, raz jajami na twardo, drugi bigosem podróżnym przysmażonym, przybył do Wronek wściekle głodny, a więc i w bardzo złym humorze. Położenie choć wcale piękne, bo dwór stał nowy na pagórku nad samą prawie rzeką okolony starym lasem, wydało mu się smutne... Na dobitkę gospodarza nie zastał, bo ten do późna w polu sam dozorował roli; ale go rozbroiło to, że stary jakiś kucharz w białym fartuchu w téj chwili przyszedł do niego po komendę... Zwiastowało to należny we dworze porządek i karność. Stolnik powiedział dając tajemniczo talarka przybyłemu:
— Mój dobrodzieju! smaż, gotuj, rób co chcesz... ale prędko, bo z głodu mrę.
W téj chwili też nie czekając aż Paulin wróci, nakryto do stołu, w pół godziny był obiad naprędce i wcale niezły, wino dobre, poczém oczy się otworzyły stolnikowi, i zaczął znajdować, że we Wronkach tak było pięknie, porządnie i wygodnie jak nigdzie. W istocie dworek był szlachecki, ale wytwornie urządzony, dostatni, zasposobiony we wszystko i utrzymany z holenderską czystością.
Stolnik chodził, rozpatrywał się, dziwił, i doczekał już w dobrym humorze powrotu Krajewskiego, który go z wielką wdzięcznością i serdecznością powitał. Wieczór spędzili na miłéj gawędce i opowiadaniach o krajach, które był młody panicz zwiedził. Nocleg nader wygodny, nazajutrz kawa z kożuszkiem i sucharkami doskonałemi, śniadanie gorące obfite, a nadewszystko uprzejmość Paulina tak usposobiły stolnika, iż wyściskawszy wprost mu powiedział, iż go za najmilszego poczyta gościa w Ćwikłach.
Ze strony ojca, który miał córkę na wydaniu, było to już bardzo a bardzo wiele. Stolnik w powrocie zawadził o parę dworów w sąsiedztwie, a zajechawszy do domu, nie mógł się przed żoną Wronek i ich gospodarza odchwalić.
— Powiem Tekluni, rzekł, iż to jest wzór dla młodzieży, perła ten Krajewski... klejnot...
W kilka dni przybiegł z podziękowaniem Paulin do Ćwikłów pilnując siebie jakie teraz te miejsca wywołają uczucie. Bardzo był rad, że zobaczy Astreę, że uściska stolnika, którego dobroduszność pokochał, że pocałuje rączkę miłéj pani, ale... w sercu nie odezwało się już nic tak niepokojącego jak wprzódy. Miejsca te widziane raz, nie pociągały za drugiemi odwiedzinami urokiem jakichś zagadkowych wspomnień. Był tu jak w domu, czuł się swobodnym, w sercu miał żywe przywiązanie do osób wszystkich, ale czułość ta tłómaczyła się dobrze okazywaną mu z ich też strony życzliwością.
Drugie te odwiedziny w Ćwikłach przeciągnęły się dni kilka, bo go po prosto nie puszczano, a na ostatku koła mu zdjęto. Pan, pani, wszyscy go jakoś pokochali niezmiernie; wcale się nie łudząc, mógł Krajewski z tych oznak miarkować, iż rodzice daliby mu chętnie córkę, która mu się podobała, i któréj, jak wnosił, nie był wstrętliwym. Panna Astrea wzięła wiele z matki i babki, z téj krwi jakiéjś gorętszéj, któréj część w jéj żyłach płynęła, ale zarazem i z łagodności a dobroci serca ojca. Nie był to już temperament pięknéj Tekluni, a może i wychowanie wpłynęło na uczynienie jéj powolniejszą, mniéj żywą, czulszą sercem, a nie dozwalającą nad sobą wszechwładnie fantazyi panować.
Matka, do któréj była podobna z twarzy, dziwiła się nie znajdując w niéj tego usposobienia gorączkowego, którego się dla niéj lękała, sądząc ją z siebie. Astrea czuła może więcéj, ale okazywała mniéj na zewnątrz, co się w sercu kryło.
Oboje Paulin i ona od pierwszego widzenia podobali się sobie; nie była to wszakże namiętność, ani miłość niepohamowana, która się rodzi w młodości z taką potęgą, jak gdyby całemu życiu panować miała. Z każdym dniem i rozmową rosła ta sympatya i zaufanie wzajemne, tęskno im było do siebie, spędzali długie godziny na rozmowie i muzyce... a mimo to spokojna ich miłość, któréj może zawad brakło, aby gwałtowniejszą się stała, miała pozór jakiéjś serdecznéj tylko przyjaźni. Pani stolnikowa, która ich już koniecznie pożenić chciała, gniewała się na chłopca, że się namiętniéj nie kochał, na córkę, że go nie umiała pociągnąć, — stolnik zaś bardzo to rozsądném znajdował, że wpuszczony do domu kawaler nie posuwał się za daleko bez pozwolenia rodziców.
Po tych drugich odwiedzinach, znowu czas jakiś upłynął, nim Krajewski przybył, ale tym razem z Twardoszewskim, co już zwiastowało, iż dziewosłęba wiózł z sobą i miał się przez niego, wedle zwyczaju, z zamiarem starania oświadczyć, prosząc o pozwolenie bywania w domu i t. p.
Było to bardzo prawidłowém, ale trochę z jego strony zimném, wedle matki, która przed swoją przyjaciółką domową po cichu zeznała, że Krajewski i w ogóle teraźniejsi kawalerowie kochać się wcale nie umieją. Pozwolenie starania się zostało tedy urzędownie udzielone, co starczyło niemal za przyrzeczenie i dawało kawalerowi prawo częstszego bywania a jawnych konkurów. Tak zeszła reszta wiosny i lato, nadbiegła jesień i formalne oświadczenie się Krajewskiego już nastąpić miało niebawem, bo nie było z czém zwlekać, gdy z rozpoczęciem polowania, pan Paulin czując potrzebę ugoszczenia przyszłego teścia i sąsiadów, sprosił wszystkich do Wronek.
W lasach były dwa gniazda wilków, sarn dosyć, a zajęcy i lisów bez liku... Pierwszy raz występując w ten sposób, młody gospodarz musiał pokazać obywatelstwu, iż chce i umie wystąpić. W życiu dawném nie mierzono się szczelnie możnością, ofiarność nawet w gościnności do ostatecznych posuwała się granic. Zastaw się a postaw się, było aksyomatem powszechnie przyjętym. Jeszcze za czasów Kochanowskiego gospodarz nieraz bywał zjadany przez gości, ale też miał prawo tak samo iść jeść sąsiada...
Pan Paulin sprosił osób mnóztwo, umiał wszakże tak się urządzić, aby nikomu nie zbywało na najmniejszéj rzeczy. Dworek cały oddany był dla gości. Nie było naówczas szczególnością żadną dobre znaleźć przyjęcie i wszystkiego w bród, ale ład i porządek i pewną organizacyę przy takim występie widzieć w małym dworku szlachcica, niełatwo się trafiało. Tu wszystko szło jak z płatka, myśliwstwo, śniadanie w lesie, obiad po polowaniu, a że goście dalsi zostali na noc, rozporządzono też tak, aby każdy miał nocleg wygodny. Stolnikowi dostał się na sypialnię pokój najlepszy może, bo gospodarza samego, który go odprowadził, zainstallował, uściskał, i po krótkiéj gawędce, namawiając do prędkiego wypoczynku, pożegnał.
Stolnik, człowiek nie nowéj daty, zwykł był zawsze rozebrawszy się część modlitw wieczornych odmawiać na klęczkach, a część chodząc, gdyż dla otyłości, która mu się z każdym rokiem zwiększała, długo już wyklęczeć nie mógł. Odprawiwszy więc przy łóżku co najuroczystsze modlitwy, wstał potém, by rozmyślając koronkę, godzinki i nabożeństwo za duszę rodziców i krewnych odmówić. Świeca woskowa w srebrnym lichtarzu paliła się na stoliku... Pierwszy to raz pan Kobyliński znajdował się w tym pokoju... i ciekawość go wzięła obejrzeć sypialnię przyszłego zięcia, bo mieszkanie uczy człowieka. Komnatka była skromna, ale z wdziękiem przystrojona, choć bez wielkiego i niewieściego wykwintu. Koło łóżka makatka turecka, po ścianach myśliwski przybór. Szafka z książkami, stół do pisania i kilka obrazów zajmowały kątki. Pan Kobyliński wziąwszy świecę w rękę, począł obchodzić pokój i przyglądać mu się bliżéj.
Na jednéj ze ścian dalszych, od dawna go uderzył majaczący w cieniu portret mężczyzny, którego bladą twarz tylko było można rozpoznać. Ciekaw będąc kto to był, podniósł do góry lichtarz, stolnik i wlepił oczy... W téj saméj chwili ręka mu zadrżała, okrzyk dobył się z ust, i Cieszym odstąpił parę kroków zmieszany... Powtórnie potém zbliżył się, uważniéj wpatrywać zaczął, i dźwigając ramionami, rzucając rękami, mrucząc coś sam do siebie, odszedł, by znowu powrócić. Portret ten wiązał go, pociągał, niepokoił do tego stopnia, że mimo otyłości przystawiwszy krzesło zdjął go ze ściany sam, postawił na ziemi, świecę obok umieścił i schylony długo się weń wpatrywał.
Malowanie, acz wcale dobre, nie zasługiwało może na tak pilne badanie, a stolnik nie był też żadnym znawcą. Zwykle gdy się z obrazami spotykał, miał jedną metodę sądzenia o ich wartości: dotykał palcami, a znalazłszy nałożoną farbę nieoględnie, wyrokował, że malowanie grube było... Tu malowanie też było dosyć nie wykończone, śmiałe, a postać, którą wystawiało, uderzała chyba jako niepospolity typ, których mało spotykało się w kraju. Nie było to oblicze jasne, pogodne, zrozumiałe, całém życiem duszy wylewające się na zewnątrz, ale dziwna, znękana, smutna choć szlachetna, zdziczała bolem fizyonomia. Biło z niéj jakieś narzekanie na losy, jakby przeznaczenia przekleństwo, pogarda świata i zamrożona rozpacz jakaś.
Wizerunek ten tak bardzo zamącił stolnika pokój, tak go zajął i przestraszył zarazem, że i pacierzy podobno nie skończył, i spać się położyć nie mógł, i świecy nie zagasił, a napatrzywszy się nań, w końcu widoku jego wytrzymać nie mogąc, przewrócił twarzą do ściany.
Właśnie był dopełnił tego dziwactwa, stuknąwszy mocno ramami o ścianę, gdy posłyszał pukanie do drzwi, te się z wolna otwarły i Oxtul głowę łysą wścibił.
— Czemu to pan stolnik spać nie idzie? czy nie chory? szedłem właśnie na folwark do swoich, ale zobaczywszy światło w oknie, wytrzymać nie mogłem, żeby nie spytać: czy nie chory? możeby kazać zrobić rumianku, albo mięty? bo to się ryby jadło tłuste.....
— Chodźże tu Oxtul, chodź tu, a cicho, zmiłuj się — zawołał przypadając do drzwi stolnik. Patrz‑no, proszę cię... co mnie tu spotkało...
— Pewnie szczur jest! zawołał Oxtul.
— Ale gdzie zaś! szczur! wolałbym dziesięć ich niż tego jednego djabła...
— Cóż takiego? co? łamiąc ręce zawołał z pobożną miną rezydent: Po co stolnik pod noc nieczystą siłę wspomina?.. to niedobrze...
Stolnik w téj chwili gorączkową dłonią odwrócić chciał obraz, aby go pokazać, ale się niezgrabnie wziął, więc padł ze stukiem na ziemię. Obaj stanęli nad nim, Oxtul aż przysiadł i krzyknął:
— Jezu Nazareński! to Czokołd! jak żywy!
— A co? zarazem go poznał! To on. Ale co on tu robi? Kto go tu powiesił? w sypialnym pokoju Krajewskiego? Jakie to ma znaczenie? Myślałem, że mnie oczy zwodzą... Co? podobieństwo?
— Nie kto inny! Czokołd! to nie ma wątpliwości — przerwał Oxtul. Jużciż ja go pamiętam, a takich dwóch ludzi ani dwóch twarzy podobnych nie było na świecie. To on!
— Widzisz, to on! I nie miałżem racyi nie spać? Wystaw sobie, począł żywo Kobyliński, mówiłem koronkę do Przemienienia Pańskiego i miałem rozpocząć nabożeństwo za duszyczkę mojego Pawełka, gdy mnie coś skorciło pójść ze świecą popatrzeć po ścianach... O mało mi lichtarz z rąk nie padł, gdym tego zobaczył... sprawcę moich nieszczęść. I kto go tu powiesił?
— Zważ sam, dodał — Paulin nazywa się też Krajewskim... A katże go wie, może stryj, pewnie krewny... Śliczna rzecz, gdybym był córkę mu dał!..
— Niech‑no się tylko pan stolnik uspokoi i koronkę do Przemienienia Pańskiego zmówi na nowo, rzekł Oxtul pobożnie: nie potrzeba się nadaremnie trwożyć. Jutrzejszego dnia spytamy gospodarza...
— Tak! dobrze ci gadać! a jak ja do jutrzejszego dnia dotrwam? zawołał stolnik. I myślisz, że sam jeden, po nocy, będę tu mógł zasnąć i spać w jednéj izbie z Czokołdem?
— No, to ja go do sieni wyniosę, rzekł Oxtul.
— Gotowi się pogniewać, a nuż krewny! byłaby uraza osobista... ja zaś pewien jestem już, że on tu nie bez kozery...
— A cóż tu począć? spytał Oxtul: boć gdybyśmy go dziesięć razy postawili tak czy owak, aby się na jegomości temi paskudnemi oczyma nie patrzał, zawsze go będziesz jegomość czuł, że on tu jest.
— Jam go już przeczuwał, nim go zobaczyłem! zawołał Kobyliński; a zaraz z nim to mi cała zapomniana żałość wróciła, bo przez kogoż syna straciłem jeśli nie z jego niezbożności?...
— Więc nie ma rady, kładniéj się pan spać, a ja portret nieszczęsny odstawię od ściany i sam tu się gdzie w kącie, czy na krześle, czy choć na ziemi przedrzemię; jakoś jegomości będzie raźniéj.
Nie było w istocie innego ratunku, i ofiarę rezydenta wdzięczném sercem przyjął stolnik, który się czuł zmęczony. Położył się tedy w łóżku, świecy jednak nie zgaszono, a Oxtul mrucząc Zdrowaśki w krześle z poręczami się rozsiadł. Ale cóż? mimo ochoty do snu i zmęczenia, obaj zasnąć nie mogli. Kobylińskiego dusiły wspomnienia i co chwila poczynał:
— Może ty już śpisz, Oxtul, hę? A ja ci chciałem jeszcze coś powiedzieć... tylko nie chcę ci przeszkadzać.
Już pierwsze koguty piały, gdy znużeni się pospali. Świece z lichtarzem wstawiono w miednicę, Oxtul chrapnął i był dzień jasny, gdy się zbudzili... Nie czuli nawet gdy świeca wyskwarzywszy się w lichtarzu zgasła i swąd po sobie zostawiła. Światło dzienne obu znużonych jakoś oprzytomniło. Cieszym sobie zaraz przypomniał portret...
— Mój Oxtul, rzekł, weź‑no ty go ostrożnie a pokaż mi po dniu; może to była imaginacya nocna, albo jaki figiel szatański, to się z nas ludzie śmiać będą.
Poszedł tedy rezydent i przyniósł owo płótno, stawiąc je dobrze ku światłu przed stolnikiem, który w łóżku leżąc z załamanemi rękami, na widok wizerunku tego aż krzyknął.
Czokołd był w istocie jak żywy, a teraz jeszcze, jeśli być mogło, podobniejszy niż wieczorem... Oczy jego zdawały się jeszcze z wyrzutem i pragnieniem zemsty spoglądać na Cieszyma. Przypatrywali mu się w milczenia, gdy gospodarz posłyszawszy snadź w izbie rozmowę, wszedł już ubrany, a dostrzegłszy, iż portretowi się tak przyglądają, spytał:
— Pan stolnik go nie znał?
— Jakto nie znałem! podchwycił Kobyliński, i już miał bryznąć surowiéj, gdy sobie przypomniał pokrewieństwo.
— Pan znałeś mojego ojca? zawołał Paulin.
— Ojca! alboż to ma być...?
— To mój ojciec i dziwnie podobny... Uprosiłem go, że będąc w Warszawie, dał się Grassemu malować...
— Ojciec! toby był ojciec wasz! ale ten, którego ja znałem, a którego ten wizerunek niewątpliwie przedstawia... nie był żonaty, o ile wiem...
— Owszem... musiał się ożenić późniéj niż go pan dobrodziéj znałeś...
Stolnik przecierał oczy zdumiony, niespokojny, rozgorączkowany...
— Przepraszam cię, mój kochany gospodarzu, zawołał nagle: jeśli mi co dobrego życzysz... uczyń to dla mnie, odsłoń mi piersi... prawy bok, prawy bok! na rany Jezusowe! prawy bok!
I jak leżał w łóżku, schwycił się w koszuli przypadając do Krajewskiego... który zbladły stał zdziwiony i drżącemi rękami rozpinał ubranie...
— Jest blizna na prawym boku! czy masz bliznę?
— Mam.....
— Mój syn! mój syn! Pawełek! krzyknął przeraźliwym głosem stolnik, i jak długi padł na ziemię. Oxtul pośpieszył szczęściem głowę podtrzymać, aby nią o posadzkę nie uderzył...
Po nad zemdlonym stolnikiem, pokląkł milczący i blady gospodarz... Jemu w téj chwili na myśl przyszło wrażenie, jakiego doznał pierwszy raz przybywszy do Ćwikłów... i owa sukienka dziecinna, którą na sobie pamiętał...
Płacząc, śmiejąc się, ściskając dziecię odzyskane, bo już był pewien Kobyliński, iż syna swego w nim znalazł, powstał z omdlenia... Oxtul się modlił złożywszy ręce... rozmowa dziwna, niedająca się powtórzyć, poczęła między nimi.
Przypomniał sobie Paulin opieczętowane pismo przybranego ojca, które miał prawo i obowiązek otworzyć, zabierając się do ożenienia... Leżało ono w biurku, poszedł po nie, rozłamano pieczęcie. List był następującéj treści:
„Długo tajoną prawdę zmuszony jestem wyznać tobie, którego jak własne dziecko kochałem. Bóg raczy wiedzieć gdzie cię serce pociągnie; winienem ci w chwili gdy gniazdo dla nowéj rodziny słać zamierzysz, jeśli nie całe wyznanie, to choć przestrogę. Jesteś prawnie i wedle serca synem moim, ale nim nie byłeś i nie jesteś wedle krwi. Urodzenie twe musi być okryte tajemnicą, bo nie chcę, abyś wrócił tam zkąd cię ja wyrwałem... Przebacz mi, nie przeklinaj pamięci méj, ale pod grozą niebłogosławieństwa tego, który ci służył za ojca, zakazuję ci wszelkich stosunków i zbliżenia do rodziny Piętków i Cieszymów Kobylińskich. Byli oni nieprzyjaciółmi moimi i twoimi być powinni. Łączyć się z nimi zabraniam pod zbrodnią i srogiém karaniem bożém... Trzymaj się od nich z dala. Wreszcie życia i losów niech ci Wszechmocny błogosławi...”
Pismo to było jednym więcéj dowodem, że Paulin ów Pawełkiem był i synem stolnika... Teraz zresztą, gdy się rzecz tak dziwnie odkryła, podobieństwo rysów też, głos, mowa i wywołane młodości wspomnienia potwierdzały pochodzenie, o którém ani Oxtul, ani stolnik, ani sam Paweł wątpić nie mógł. Ale co tu było począć? Ogłosić odkrycie i przywalić nowém przekleństwem mogiłę nieszczęśliwego Czokołda, do którego wychowaniec był przywiązany i za którym błagał na klęczkach?... Co było przedsiębrać, aby prawnie przywrócić Pawłowi jego nazwisko i rodzinę?
Potrzebowało to rozmysłu dłuższego, a pora nie była po temu, by się naradzić. Oxtul musiał dać słowo, iż nikomu słowa nie rzecze i pary nie puści. Zaklął się i sam stolnik, że pamięć nieprzyjaciela szanować będzie, a po nieskończonych pocałowaniach i uściskach... musiano daléj z gośćmi pozostałymi odegrywać komedyę... tając przed nimi co zaszło.
Po twarzach zmieszanych sądząc poznali oni, że się coś stać musiało, ale wnosili, iż pewnie się Krajewski oświadczył, a przez stolnika, salva confirmatione został przyjęty...
Sam siebie obawiając się, aby się nie zdradził, szepnąwszy synowi, by przyjeżdżał natychmiast do Ćwikłów stolnik co prędzéj zaprzęgać kazał i pojechał do domu. Szczęśliwy razem i biedny człowiek, nie wiedział co daléj pocznie, a myśląc jakiego uszedł niebezpieczeństwa, gdyby się było pochodzenie syna nie odkryło i staranie jego o siostrę rodzoną przedłużało, trwogą i zgrozą był przejęty. Oznajmienie też o tém żonie uważał za rzecz niełatwą i pewnych ostrożności wymagającą. Naostatek prawne uznanie syna ciągnęło za sobą pośmiertne potępienie Czokołda, wykrycie fałszowanych z jego naprawy papierów, sepultury, metryk i t. p. Trzeba było wmieszać w to osoby, które nie domyślając się, by o co innego szło jak o uprawnienie dziecięcia, rękę do fałszerstw przyłożyły...
Dla poczciwego Kobylińskiego, który powszednim życia kłopotom ledwie stękając mógł podołać, tych nadzwyczajnych wypadków za wiele już było... w głowie mu się mąciło. Płakał ze szczęścia i wzdychał razem: — Co ja tu zrobię!!
Ani się tedy postrzegł, gdy nad wieczorem Ćwikły zobaczył... Oxtul jadąc z nim przez całą niemal drogę milczał. Służba uważała, że pan jest w dziwném usposobieniu jakiémś... myślano wszakże, iż o panienkę idzie.
Znając swą Teklunię, wielce też musiał się naradzać z sobą Kobyliński, jak jéj tajemnicę powierzy, w jaki sposób to oznajmi... Najmniéj lękał się o córkę, która wiele przyjaźni okazując dla brata, zdawała się nie mieć dlań innego uczucia nad przywiązanie siostry...
Ale i dla niéj i dla matki nowina, z którą jechał, miała być uderzeniem gromu niespodzianém.. zwiastunką nowego cale życia...
Nie postanowiwszy nic, znalazł się w ganku, zdając się na łaskę bożą, Oxtula tylko zaklął, by milczał. Zaledwie wysiadł i przywitał się, jejmość poznała po twarzy, iż coś z sobą przywiózł z czém się jeszcze wygadywać nie śmiał. Była i ona pewna, że przyjął proprio motu oświadczenie przyszłego zięcia. Ale milczał, a zagadnięty nareszcie, zbył obojętném słowem i wprowadził jejmość do sypialni jéj.
— Co ci się dzieje? spytała pani Tekla; jesteś jak zwarzony...
Cieszym czoło potarł.
— Moja jejmość, moja dobrodziejko, uzbrój się asindźka w odwagę, mam wielką rzecz powiedzieć.
— No, to mów... Cóż to jest? okropnego się co stało?
— Okropnego razem i szczęśliwego.
— Krajewski się oświadczył?
— Tekluniu! krzyknął nie mogąc się już powstrzymać Kobyliński: ten Krajewski... to jest syn nasz... to Pawełek...
— Zwaryowałeś! on!
— Tak jest... doszedłem za łaską bożą, nie ma najmniejszéj wątpliwości, ma bliznę na prawym boku. Czokołd go sobie na syna przysposobił, ale Bóg łaskaw, że nas od kryminału ochronił i wszystko się wykryło...
Teklunia ręce załamała...
— Mów! jak? co? na miłość Chrystusa!...
— Wołajcie Oxtula, niech mi pomoże, bo mi sił i tchu braknie! rzekł padając w krzesło stolnik...
Posłano po rezydenta, i dopieroż rozwinęła się tu ze wszelkiemi szczegółami cała wczorajsza historya...
— Jak Pana Boga kocham! przerwała płacząc Teklunia: niech mnie Bóg skarze, jeślim ja sto razy nie myślała patrząc na niego, że takiby był Pawełek, gdyby żył... Coś mi w sercu szeptało... że to dziecko moje...
— Ale cóż zrobimy z Astreą? zapytał stolnik...
— Z Astreą! zawołała stolnikowa, to także osobliwa rzecz, że ona go kochała a nie kochała się w nim... Co robić? powiedzieć jéj, zaczerwieni się i zblednie, popłacze i uściska brata...
To są cuda! to cuda! dodała stolnikowa... waćpanowie wszyscy nie czuliście nic, a ja, nie chwaląc się... ja wam mówię, żem przeczuwała... Tylko czemuż natychmiast nie przyjeżdża!! czemu go tu już nie ma?... Powinien był przybyć w téj chwili!
— Trzebaż przecie wszystko przygotować! pomyśleć... jakim sposobem go przyznać za syna... nie gubiąc ludzi... wreszcie...
Machnął ręką stolnik, bo na jego głowę za wiele już tego było.
Jak się w chorobie posyła po lekarza, tak teraz musiano wyprawić sługę po mecenasa, aby z nim za przybyciem Pawła obmyśleć dalszy tok zawikłanéj sprawy. Tymczasem niecierpliwa matka pobiegła, nie mogąc strzymać wiadomości przywiezionéj przez męża, do pokoiku córki, którą zastała zadumaną nad krosnami. Już po chodzie i stuknięciu drzwiami poznać mogła Astrea, że się coś niezwyczajnego święciło; rozpromieniona i zarumieniona twarz matki świadczyła, że nie ze złą przybiegła nowiną. Zaczęła od tego, że się córce milczącéj i zdziwionéj rzuciła na szyję, a potém wachlując się chustką, na krzesło.
— Cóż to mamie jest? co mamie się stało? spytała stając przed nią córka.
— Cicho! cicho! czekaj! myślę jak ci to powiedzieć, a doprawdy sama nie wiem. Kochasz Paulina? Mów, ale mów mi otwarcie.
Astrea się zarumieniła, ale nie okazała nadzwyczajnego zdziwienia ani niepokoju.
— Mów, czy kochasz Paulina...?
— A gdybym go kochała? spytała córka z uśmiechem.
— To ci muszę powiedzieć, że z tego kochania nic nie będzie...
— Doprawdy?? dziwnym głosem odpowiedziała dzieweczka: doprawdy? a dla czego? czy co jest przeciwko niemu?
— Nie ma nic! jest dobry, jest miły, jest mądry, jest piękny, wszystko co chcesz... ojciec i ja kochamy go jak syna... a przecież ty za niego pójść nie możesz?
— Więc cóż to za zagadka? czy mama sobie żartuje?
— Uzbrój się w odwagę, i chodź tu, nastaw ucho, bo jeszcze o tém głośno mówić nie można... Paulin jest — rodzonym twoim bratem, tym Pawełkiem który był zginął...
Dziewczę stanęło strwożone jakieś, zmieszane, i załamało ręce...
— Wprawdzie nie będziesz już jedyną naszą dziedziczką, i w sercu naszém masz teraz rywala, ale starczy ono na was dwoje i majątek też...
— Paulin... mój... brat!! powtórzyła wolno Astrea... mój brat...
Chwilkę jakąś zdawała się walczyć z sobą, potém milcząca rzuciła się matce na szyję i szepnęła:
— Paulin jest moim bratem!... takie rzeczy niesłychane, nas... mnie tylko spotkać mogły...
Uściski matki ułagodziły pierwsze bolesne wrażenie; potém zamknęło się serce dziewczęcia, i już nikt odgadnąć nigdy nie mógł co się w niém działo...
W parę dni przybył Paulin do Ćwikłów, a ci, co go przez lat tyle opłakiwali, teraz naściskać się go, napieścić nie mogli... Jedna siostra nieśmiała była, zarumieniona, trwożna. Paulin wśród rodziny szczęśliwy...
Z pierwszéj jednak z nim rozmowy mógł się przekonać stolnik, iż chcąc prawnie syna odzyskać, będzie musiał postępować nader ostrożnie, gdyż Pawełek zachował najżywszą miłość dla przybranego ojca, największe poszanowanie dla jego pamięci. Zaklinał na klęczkach, aby mu dozwolono zwać się i być synem, nie nosząc nazwiska i nie odbierając siostrze majątku, gdyż odzyskiwanie imienia byłoby pociągnęło za sobą skandaliczny proces i kompromitujące odkrycia... Z razu stolnik o tém ani chciał słuchać, przybycie wszakże mecenasa i narada z nim poufna przekonały go, że przerobienie tego co Czokołd był z wielką przebiegłością zrobił, niesłychanie okazywało się trudném. Była pewność i moralne przekonanie, iż Pawełek pochwycony przemieniony został na Paulina Krajewskiego, ale dowieść fałszu prawie niepodobna. Czokołd na Spiżu umyślnie poślubił jakąś kobietę szlachciankę umierającą, zostawił metrykę ślubną i przyznanego dekretem królewskim urodzonego z niéj syna, którego metryka była także jak najprawniejszą i nie ulegającą najmniejszéj wątpliwości. Wszystkie papiery, może przewidując późniejsze dochodzenie, aktykowane były, legalizowane i licznemi stwierdzone podpisami. Świadkowie na nich dobrali się tak szczęśliwie czy niefortunnie, iż żadnego już z nich o te czasy na świecie nie było. Blizna na prawym boku i wspomnienia dziecięce nie starczyły dla sądowego przyznania syna i zmiany nazwiska. Stała się więc rzecz najdziwniejsza w świecie, iż może jedynym wypadkiem w historyi rodzin szlacheckich, p. Paulin Krajewski miał ojca Cieszyma Kobylińskiego, a nazwiska po nim nie wziął i legalnie był mu niczém.
Krajewscy tego samego herbu i tejże rodziny, dowiedziawszy się o wypadku już głośnym, bo trudno było utrzymać tajemnicę, łakomiąc się na Wronki, przybiegli chcąc wytoczyć proces o nie; zajrzawszy wszakże w papiery dali pokój. P. Paulin a raczéj stolnik nie chcąc, by dziecię jego cudze mienie dziedziczyło, ponieważ Wronki były miłe synowi, okupił je u rodziny i sowicie za nie zapłacił. Ale niemniéj został Paulin Krajewskim na całe życie, z dodatkiem tylko przyczepionego nazwiska i herbu Cieszymów Kobylińskich.
Panna Astrea wyszła potém za mąż za niejakiego pana Semiginowskiego, zamożnego, ale chciwego szlachcica, który korzystając z téj plątaniny prawnéj, cały majątek stolnikowstwa chciał sobie przywłaszczyć; przyszło jednak do ugody, i przyjaciele krakowskim targiem wzajemne pretensye stron obu rozcięli. Zemsta Czokołdowa dała się rodzinie we znaki, jéj przecież winni byli Cieszymowie syna wychowanego tak, jakby go sami nie potrafili wyedukować. Był do starości ich pociechą obojga i najlepszém dziecięciem; a że wysoko poszedł w obywatelstwie, więc się nim i pochlubić mogli. Przez długi czas o niczém w sąsiedztwie, na całém Podlasiu, ba w Lubelskiém i na Mazurach nie mówiono, tylko o téj dziwnéj przygodzie Kobylińskich i o zemście Czokołdowéj.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej brakuje spójnika i lub przecinka po słowie pomilczał.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Siatka lub woreczek zakładany na włosy z tyłu peruki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie powinno być młokosowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.