Paryż (Zola)/Część czwarta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Paryż |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Ciepły i pogodny był poranek marcowy, gdy Wilhelm opuścił dworek w Neuilly, by powrócić do siebie na Montmartre. Piotr postanowił go odprowadzić, lecz wielki smutek opływał mu serce na myśl, że powróci do pustego domu i napowrót wpadnie w rozpaczliwe swe rozmyślania. Nie spał w nocy, czuł się rozgoryczonym, lecz starał się ukryć swoje zmartwienie, zmuszając się do uśmiechu.
Łagodne powietrze i piękno jasnego nieba zachęciły braci do pieszej wędrówki na Montmartre, chociaż przestrzeń była znaczna, zwłaszcza, że postanowili iść szerokiemi zewnętrznemi bulwarami. Wyszli z dworku w Neuilly o godzinie dziewiątej. Wilhelm cieszył się, że sprawi swem przybyciem prawdziwą niespodziankę całej rodzinie; zdawało mu się, że powraca do domu po długiej podróży. Nikogo ze swoich nie uwiadomił o powrocie, czasami tylko do nich pisywał, by udzielić im wieści o swojem zdrowiu. Z powodu wyraźnej jego woli, żaden z trzech synów nie odwiedził go tutaj, a nawet młoda dziewczyna, z którą niedługo się miał ożenić, czekała spokojnie i cierpliwie, by uznał, że może już powrócić, nie narażając się na niebezpieczeństwo.
Gdy przebywszy strome uliczki wzgórza stanęli na szczycie, Wilhelm, mając przy sobie klucz od domu, wszedł, otworzywszy drzwi z ostrożnością. Placyk du Tertre, przy którym wznosił się dworek Wilhelma, spokojem swym i otaczającemi go domami, przypominał małe prowincyonalne miasteczka. Piotr wchodził dziś dopiero po raz drugi do domu brata i znalazł tu, jak za pierwszej swej bytności, wszystko równie uśmiechniętem i jakby skąpanem rodzinną miłością. Przeszli wązki korytarz, dzielący cały dół domu na dwie połowy, a wychodzący na niewielki ogród, z którego był widok na Paryż. Bzy w ogrodzie już się pokryły młodziutkiemi, drobnemi liśćmi, a śliwowe drzewa, wkrótce zakwitnąć miały. Trzy bicykle stały o nie oparte. Bracia, nie zatrzymując się, szli ku pracowni, w której całemi dniami przebywali wszyscy domownicy, każdy zajęty swoją robotą. Piotr dobrze zapamiętał, wesoły wygląd tej olbrzymiej izby o ścianie oszklonej, dominującej ponad oceanem domów Paryża.
Dotąd nikogo nie spotkali. Wilhelm, uradowany że ujrzy wszystkich znienacka, przyłożył palec do ust, szepnąwszy:
— Sprawiajmy się pocichu... Zaraz ich zobaczymy...
Otworzył drzwi pracowni i przez chwilę w milczeniu pozostał na progu.
Tylko trzej jego synowie tutaj się znajdowali. Tomasz stał przy swojej kuźni i wiercił dziury w niewielkiej miedzianej płycie. W drugiej stronie pracowni, po przeciwnych bokach wielkiego stołu siedzieli dwaj młodsi synowie Wilhelma: Franciszek, pochylony nad książką, a Antoni nad prawie już ukończonym drzeworytem. Słońce wesołem światłem zalewało cały obszar izby, pełnej najrozmaitszych sprzętów i przyrządów do wielorakich zajęć, a wielka wiązanka kwitnących laków postawiona w pośrodku stołu, należącego do dwóch kobiet, napełniała powietrze aromatycznym, wiosennym zapachem. Chłopcy pracowali w milczeniu, i tylko maszynerya przy kuźni Tomasza dyszała, wydając lekkie świstanie, przy każdem zetknięciu świdra z metalową płytą.
Chociaż Wilhelm stał cicho w progu, synowie równocześnie odgadli jego obecność, a podniósłszy głowy i ujrzawszy go, z jednym okrzykiem rzucili się ku niemu:
— Ojciec!...
Uściskał ich kolejno z niewymownem wzruszeniem, lecz rozczulenie trwało tylko chwilę i nie przeciągało się w niepotrzebnych słowach. Zdawało się, że ojciec wyszedł ztąd nie dawniej, niż wczoraj i powracał opóźniwszy się z powrotem. Patrzał na synów, uśmiechając się do nich, a oni także z uśmiechem patrzyli mu w oczy, niemą tą pieszczotą wypowiadając sobie wzajemnie swe przywiązanie.
— Piotrze, chodź, patrz na swoich bratanków!
Piotr został dotąd przed progiem otwartych drzwi pracowni i, opanowany wspomnieniami dawnej niechęci do rodziny Wilhelma, wszedł ociągając się. Trzej chłopcy powitali go serdecznym podaniem ręki. Trochę zakłopotany i nie wiedząc co z sobą robić, Piotr zbliżył się do oszklonej ściany i usiadł na boku.
— Gdzież jest babka? Gdzie Marya?
Okazało się, że babka dopiero co poszła na górę do swojego pokoju, a Marya wyszła porobić zakupy gospodarskie na targu. Była to jedna z przyjemności Maryi; utrzymywała, że nikt jej nie wyrówna w poznawaniu się na świeżości masła i jaj, w wyszukaniu wyborowych i tanich nowalij, oraz kwiatów.
— Więc w domu wszystko w porządku? — zapytał Wilhelm. — A cóż wasze roboty? Czy wam wszystko szło składnie podczas mojej nieobecności?
Pytał każdego z synów, pragnąc natychmiast dowiedzieć się o zaszłych postępach i zmianach, by módz objąć zwykły kierunek i wejść w codzienny tryb życia. Tomasz z promieniejącą twarzą i w paru zdaniach złożył raport ojcu o swoich pracach nad budową małego motoru, i upewniał, że teraz już znalazł to, czego dobijał się dotąd napróżno. Franciszek przygotowywał się w dalszym ciągu do egzaminów i, żartując, rzekł, że jeszcze sporo musi sobie wpakować do głowy, lecz że znajdzie się w niej miejsce. Antoni pokazał swój drzeworyt, przedstawiający Lizę, siostrę rzeźbiarza Jahana. Wątła, słabo rozwinięta dziewczynka siedziała w ogrodzie, czytając książkę, a z całej postaci było widać, że stara się zrozumieć zawarte w niej zdania.
Chłopcy, rozmawiając z ojcem, wrócili machinalnie każdy na swoje miejsce, a Wilhelm rad, że się wreszcie pomiędzy nimi znajduje, chodził od jednego do drugiego, rzucając okiem na wykonywane przez nich roboty.
— A nie wyobrażajcie sobie, że próżnowałem, leżąc w łóżku poza domem. Pracowałem nie mało myślą a nawet porobiłem mnóstwo notatek. Nie mam ich przy sobie, bo przyszliśmy piechotą, a wszystkie papiery przyjadą dorożką wraz z rzeczami, które babka przysłała mi podczas choroby. Ale rad jestem, że wróciłem do was i że razem pracować będziemy każdy przy swoim stole, tyle robót pozostawiłem rozpoczętych! Trzeba teraz wziąść się do nich raźno, by wynagrodzić czas stracony.
Mówiąc to skierował się w róg pracowni, który był w wyłącznem jego posiadaniu. Prócz pieca do doświadczeń chemicznych, było tam mnóstwo półek, założonych przeróżnemi narzędziami i naczyniami, oraz stał długi stół, którego jeden brzeg służył za biuro. Wilhelm z przyjemnością wodził oczyma po dobrze sobie znanym warsztacie prac swoich, a uszczęśliwiony, że wszystko odnajduje w dawnym porządku, zaczął poruszać, i jakby witać bliżej stojące przedmioty, obiecując im i sobie, że przymusowe wakacye już się skończyły.
W tem, na górnej platformie schodów, prowadzących na pierwsze piętro, ukazała się postać babki, postać poważna, wyprostowana i pogodna, ubrana, jak zwykle, w skromną, czarną suknię.
— Witam cię, Wilhelmie! Może zechcesz przyjść do mojego pokoju?
Poszedł natychmiast, domyślając się, że pragnie mu ona zdać relacyę z tego, o czem mówili z sobą bez świadków. Był pomiędzy nimi sekret, o którym nie wiedzieli nawet synowie Wilhelma, sekret, o którym nie przestawał myśleć z najwyższą trwogą od chwili, gdy Salvat dokonał zamachu przy ulicy Godot-de-Mauroy. Obecnie był już uspokojonym, niebezpieczeństwo przedwczesnego odkrycia tajemnicy zdawało się być usuniętem.
Wprowadziwszy Wilhelma do swojego pokoju, babka pokazała mu nietkniętą kryjówkę, gdzie się znajdowały złożone naboje z wynalezionej przez niego materyi wybuchowej, oraz plan zastosowanych do nich narzędzi wojennych. Wilhelm tylko się uśmiechnął, wiedział bowiem, że ta kobieta byłaby życiem swem broniła do nich przystępu. Z wielką prostotą, nie zdając sobie sprawy z bohaterstwa, jakiego dała dowód, śpiąc spokojnie obok nagromadzonego w jej pokoju wybuchowego materyału, oddała Wilhelmowi kluczyk od depozytu, przypominając, że go przysłał przez Piotra zaraz nazajutrz po swem okaleczeniu ręki.
— Czy jesteś już teraz spokojnym?...
Uścisnął ją z synowskiem przywiązaniem i szacunkiem, odpowiadając:
— Byłem niespokojny, by policya nie dała się wam we znaki swoją brutalnością... O resztę byłem spokojny, bo ty, babko, byłaś moją spadkobierczynią, więcbyś rozumnie zarządziła zrobionem przezemnie odkryciem, gdyby mi przyszło umrzeć poza domem...
Piotr pozostał na dole w pracowni, siedząc w dalszym ciągu przy oszklonej ścianie, poza którą widać było horyzont Paryża. Czuł się nieswój, chociaż wszyscy w tym domu okazywali mu wielką życzliwość. Nie umiał sobie wytłomaezyć przyczyny niemiłego wrażenia, jakie go ogarniało. Pytał sam siebie, dlaczego się tutaj znajduje?... Co mogło być wspólnego pomiędzy nim, człowiekiem bezpożytecznym, próżnującym i niewierzącym, a tą rodziną ludzi pracy, wiary w siebie a zatem wiary w życie. Patrzał na swoich trzech bratanków wesołych, zdrowych i pracujących ochoczo, a widok ten pogrążył go w większe jeszcze rozdrażnienie. Lecz nadejście Maryi ostatecznie stan jego pogorszyło.
Weszła, nie widząc go, z koszem pełnym zakupów zrobionych na targu. Tak była wesołą, pełną życia, że zdawało się, że wiosnę i słońce z sobą przynosi. Z pod ciężkiego kasku czarnych włosów wychylała się jej twarz różowa i uśmiechnięta, o zgrabnym nosie i czerwonych ustach może za szerokich, lecz pełnych dobroci. Ciemne, błyszczące oczy patrzały rozumnie i wesoło, a kształtna jej postać wyrażała zdrowie i siłę.
— Chłopcy, chodźcie zobaczyć, ile ja rzeczy dziś kupiłam, chodźcie prędzej, naumyślnie dla was przyszłam tutaj z moim koszem, nie zatrzymując się w kuchni.
Przywoławszy ich do stołu, na którym postawiła koszyk, zaczęła się popisywać i chwalić jako niezrównana gospodyni.
— Najpierw masło... Powąchajcie jak ślicznie pachnie świeżemi orzechami... Tylko dla mnie takie robią... A teraz jajka, wczoraj zniesione, za to ręczę, a nawet jedno jest dzisiejsze, znam się na tem, i umiem wybierać... A patrzcie, jakie kotlety! Jeszcze nigdy takich nie było! Ale rzeźnik naumyślnie dla mnie odkłada najpiękniejsze... Mam jeszcze ser ze śmietaną, z prawdziwą, wiejską śmietaną, cud nie śmietana! A teraz zgadnijcie, co jeszcze mam w koszu?... Żadenby z was nie odgadł!... Patrzcie!... Rzodkiewki, różowe, prześliczne rzodkiewki, i jakie już spore, a jakie twarde! W marcu będziecie jeść rzodkiewki! Prawdziwe zbytki!
Cieszyła się uradowana z taniego kupna, bo znała się na gospodarstwie i na cenach jeszcze z czasów szkolnych. Utrzymywała, że była najlepszą uczennicą na wykładach kuchennych w liceum Fénelona, a skutkiem tego nieraz zmuszała chłopców, by uznawali w niej znakomitą kucharkę i gospodynię.
Lecz wtem spostrzegła obecność Piotra.
— Jakto, pan tutaj?... A ja nic o tem nie wiedziałam!... Przepraszam... A Wilhelm czy zdrowszy?... Zapewne pan nam przynosi wiadomości od niego?...
— Ojciec wrócił — rzekł Tomasz. — Jest na górze w pokoju babki.
Wzruszona, popatrzała z wymówką na obecnych a potem zaczęła czemprędzej wkładać napowrót do kosza rozłożone sprawunki, mówiąc:
— Wilhelm powrócił... Wilhelm powrócił... Jacy wy niepoczciwi jesteście, nie powiedziawszy mi tego zaraz na wstępie... A ja niczego się nie domyślając bawię się w pokazywanie im co kupiłam na targu! Chwalę się masłem, jajkami, jakby warto o tem mówić, kiedy Wilhelm powrócił!
Właśnie wyszedł on teraz z pokoju babki i schodził do pracowni. Podbiegła ku niemu i nadstawiła kolejno policzki na powitanie, a Wilhelm złożył na nich serdeczne pocałunki. Następnie Marya oparła obie dłonie na jego ramionach i, popatrzywszy na niego, rzekła ze wzruszeniem:
— Cieszę się, bardzo się cieszę, że ciebie znów widzę... Teraz mogę się już przyznać, wiesz, myślałam, że cię straciłam na zawsze i było mi smutno, a potem bywałam niespokojną, słowem nieszczęśliwą. Ale teraz już wszystko złe się skończyło!
Chociaż śmiała się, mówiąc o tem co przebyła, łzy błysnęły w jej oczach, a Wilhelm równie wzruszony, raz jeszcze ją pocałował:
— Droga moja Maryo, i ja raduję się, że jestem już pomiędzy wami, raduję się, że ciebie widzę zdrową, zawsze piękną i zawsze dobrą!
Piotr, zdziwiony był chłodem tego powitania. Był przekonanym, że będzie świadkiem łez, wybuchu słów miłosnych i gorących uścisków. Wszak byli narzeczonymi mającymi się pobrać niedługo, a niespodziewany wypadek rozłączył ich na kilka tygodni, zatem obecnie, gdy się widzą po raz pierwszy po tej rozłące powinniby mieć więcej zapału. Raziła także Piotra zbyt wielka różnica wieku pomiędzy nimi, chociaż Wilhelm wyglądał czerstwo i względnie młodo. Pomyślał wreszcie, że wszystko mu się tutaj nie podoba z powodu Maryi. Ta dziewczyna była nadto zdrowa, nadto spokojna, a od chwili jak weszła, niezadowolenie jego wzrosło i pragnął jaknajśpieszniej wyjść, by już nigdy nie wrócić. Czuł teraz prawdziwy żal do niej. Wszak z jej powodu uważa się za obcego w domu brata, tego ukochanego brata, z którym tak blizkie znów zawiązał stosunki.
Wstał, chcąc odejść i zaczął się żegnać, mówiąc, że musi załatwić w Paryżu ważne sprawy o umówionej godzinie.
— Jakto? — zawołał Wilhelm. — Przecież obiecałeś mi, że zostaniesz na śniadaniu, czyś już zapomniał?... Nie puszczę cię, bracie, nie puszczę, mój dom jest teraz twoim domem...
Wszyscy zaczęli go prosić, by z nimi pozostał, a wobec szczerości nalegania, Piotr usiadł napowrót na poprzednio zajmowanem krześle i panując nad niemiłem swem zakłopotaniem, słuchał i patrzał, milcząc, na rodzinę brata, która mu była zupełnie obcą.
Była teraz godzina jedenasta. Każdy powrócił do swego zajęcia, co nie przeszkadzało wesołej rozmowie. W trakcie tego weszła jedna z dwóch domowych służących i zabrała kosz z zakupami zrobionemi przez Maryę. Ta przypomniała, by ją zawołano do kuchni, gdy będzie chwila gotowania jaj na mięko, bo była przekonaną, iż nikt lepiej niż ona nie potrafi dopilnować, by białko ścięło się w samą miarę, zachowując gęstość śmietany. Franciszek zaczął z niej żartować, przypominając inne przepisy kuchenne, trzymane przez nią w tajemnicy, a których cały zbiór posiadała z czasów spędzonych w liceum Fénelona. Twierdził, że nietylko pod względem kulinarnym wysoko stały nauki wykładane pannom w liceach, a Marya odcinała się żwawo, pytając go czy w szkole Normalnej cały program jest bez żadnego zarzutu. Temat ten bywał częstym powodem do żartobliwych utarczek pomiędzy Maryą a trzema chłopcami.
— Jakie z was jeszcze dzieci! — zawołała Marya, nie przestając pilnie haftować. — Jesteście inteligentni i posiadacie zdrowy sąd o rzeczach, a jednak wszyscy trzej nieustannie żartujecie z liceów żeńskich; przyznajcie, że was to gniewa, że naprzykład ja uczyłam się podług tego samego programu nauk co wy w męzkiem gimnazyum?... Lecz to naigrywanie się z nas, uczennic liceów, jest ogólnem, oto poprostu mężczyźni lękają się naszej konkurencyi, przyznajcie, że na dnie waszych żartów jest coś podobnego do podbudzonego współzawodnictwa?...
Wszyscy trzej zaprotestowali, twierdząc, że są zwolennikami kierunku zapewniającego kobietom dostęp do wszystkich szkół bez wyjątku. Marya wiedziała, że tak rzeczywiście myślą, lecz chciała im w dalszym ciągu dokuczać.
— Nie wierzę, nie wierzę w szczerość tych protestów, jesteście zacofańcami, moi drodzy... O, wiem ja dokładnie, co zarzucają żeńskim liceom ludzie dobrze myślący... A więc najpierw bezwyznaniowość ich kierunku, bo ludzie stateczni twierdzą, że dziewczętom koniecznie trzeba wszczepiać religijne zasady, albowiem tylko religia zdoła je utrzymać na drodze moralności. Zamożniejsza burżuazya zarzuca demokratyczność liceom. Panie, mieszkające w bogatych apartamentach, nie mogą się pogodzić z myślą, że ich córki spotykają się tam z ubogiemi dziewczętami, z klasy roboczej, które korzystają z bardzo licznych stypendyów rządowych. Wreszcie zdarza się często, że dziewczyna, wychowana w liceum, wie i umie daleko więcej, aniżeli rodzina, do której wraca po szkolnych godzinach. To ją emancypuje, uczy postępować z własnej inicyatywy, a taka śmiałość przeraża nietylko jej matkę, lecz ojca i braci. Ale nic już nie powstrzyma kobiet od garnięcia się ku nauce, i tylko tą drogą możemy stanąć z wami na równi, jeżeli zaś będziemy przez to współzawodniczyć, to ogół tylko na tem zyska. Lecz dość już tego, chłopcy, przyznajcie, że i wy pragniecie, by społeczeństwo jak najszybciej pozbyło się swoich uprzedzeń i by mogło rozwijać się normalnie, bez różnicy płci... chłopcy, odpowiedzcie szczerze?...
— Naturalnie, że tego pragniemy! — zawołał Franciszek. — Wszyscy trzej mamy jednakowe poglądy na tę kwestyę.
Marya uśmiechnęła się, i znów rzekła spokojnie, haftując:
— Żartowałam, żartowałam, wiem że są gorsi od was. A nawet szczerze wyznając, ja nie żądam tyle, ile wy żądacie. Znajduję, że kobiety dopominające się równouprawnienia mają słuszność, bo przecież jasną jest rzeczą, że kobieta powinna stać na równi z mężczyzną, swoim naturalnym towarzyszem... Natura stworzyła ich odmiennymi, lecz tego samego gatunku. Zepchnięcie kobiety na jakieś podrzędniejsze stanowisko nastąpiło skutkiem nieporozumienia, które musi przeminąć i już przemija... Co do mnie, wyznaję, że bardzo jestem zadowolnioną, iż mogłam ukończyć liceum, bo to mnie rozwinęło i chociaż nie mam najmniejszej pretensyi do uczoności, rada jestem, że mam chociażby pojęcie o różnych gałęziach wiedzy, i że nie jestem ciemną jak jeszcze tyle innych... Zdaje mi się, że temu zawdzięczam moją wesołość, równowagę umysłu a może nawet moje zdrowie, tak pod względem fizycznym jak i moralnym.
Marya bardzo lubiła wspominać czas spędzony w liceum Fénelona. Była tam jedną z lepszych uczennic w klasie a podczas rekreacyj jedną z najswawolniejszych. Wśród pięciu żeńskich liceów w Paryżu, liceum Fénelona było najliczniej uczęszczanem. Uczennice były w znacznej części córkami urzędników, lub profesorów i zamierzały być następnie nauczycielkami, zdobywając patenty różnych stopni, niektóre zaś obiecywały sobie dotrzeć aż do najwyższej szkoły normalnej w Sèvres. Marya nie czuła w sobie pociągu do nauczycielskiego zawodu, chociaż po śmierci ojca, gdy pozostała na bruku, była zdecydowana zarabiać na swe utrzymanie lekcyami, ale Wilhelm uratował ją od tej ciężkiej doli, włączając sierotę do swej rodziny. Marya, nie chcąc, by cały ciężar jej utrzymania spoczywał na barkach nowego jej opiekuna, zarabiała na osobiste swoje wydatki kolorowemi haftami, które wykonywała z zadziwiającą zręcznością.
Wilhelm, w milczeniu, lecz z uśmiechem, przysłuchiwał się rozmowie Maryi z trzema chłopcami. Lubił gdy mówiła, lecz pociągała go przedewszystkiem jej szczerość, zacność łącząca się z równowagą serca i rozumu. Wiedziała ona o wszystkiem. A jeżeli ta teoretyczna wiadomość życia pozbawiła ją owego uroku naiwności, jaki się zwykło podziwiać w młodych pannach przypominających białe owieczki, to natomiast Marya posiadała serce i myśli rzeczywiście czyste, niezmącone hipokryzyą pokątnie prowadzonych rozmów i uprawianych nadużyć. Nie było w niej obłudy, ani przewrotności, bo każdą rozbudzoną ciekawość mogła zaspokoić, pytając wprost o wytłomaczenie, a świadomość nie odbierała jej świeżości uczuć i poglądów. Pomimo, że już ukończyła lat dwadzieścia sześć, rumieniła się jak dziecko a wiedząc o tem, żenowała się tego, co jeszcze silniej różowiło jej policzki.
Naraz Wilhelm odezwał się do niej:
— Dobrze robisz, że trzymasz tych chłopców w ryzie... Wreszcie, ty, moja droga Maryo, zawsze masz racyę, nawet gdy utrzymujesz, że nikt lepiej od ciebie nie potrafi ugotować jaj na mięko, bo prawdą jest, że potrawy przyrządzone przez ciebie są najsmaczniejszemi ze wszystkich.
Chociaż nie było ku temu przyczyny, Marya zaczerwieniła się, a czując to pokraśniała jak piwonia. Chłopcy, spostrzegłszy jej zakłopotanie z tego powodu, zamienili się spojrzeniami, uśmiechając się złośliwie. Zgromiła ich wzrokiem, ale oburzona sama na siebie, zwróciła się do Piotra, mówiąc:
— Czy pan kiedy widział równie niedorzeczną starą pannę jak ja, rumienię się byle z jakiej przyczyny, sama nie wiem dla czego... A ci niepoczciwi chłopcy, wiedząc że mnie to gniewa, dotąd mi dokuczają, dopóki się nie zarumienię! Nie chcę się rumienić, ale gdy tylko o tem pomyślę, krew uderza mi do głowy wbrew mojej woli.
Babka, podniósłszy oczy od bielizny, którą cerowała bez okularów, uśmiechnęła się, patrząc na Maryę i rzekła.
— Nie narzekaj na tę swoją właściwość, to serce twoje mówi w ten sposób, że żywo bije w twojej piersi.
Zbliżyła się godzina śniadania. Zdecydowano że stół zostanie nakryty w pracowni, co czasem miewało miejsce, gdy chciano uczcić obecność kogoś z gości. A dziś podwójna była przyczyna takiej uroczystości, niespodziewany powrót Wilhelma i pozostanie z nimi Piotra. W jednej chwili stół został zasłany białym obrusem a jasne, wesołe promienie słońca dodawały blasku skromnej zastawie improwizowanej braterskiej uczty. Jaja na mięko, które Marya sama z kuchni przyniosła w salaterce wysłanej serwetą, zyskały ogólne pochwały, jak również masło i wiosenne rzodkiewki. Po kotletach, na deser, był tylko ser ze śmietaną, lecz był wyśmienity. Spożywano śniadanie przy stole w pobliżu oszklonej ściany, spoglądając na Paryż, który swym ogromem wypełniał horyzont, śląc przyciszony odgłos wrącego swego życia.
Piotr silił się na dobry humor, lecz pomimo to był smutny i milczący. Wilhelm, przypomniawszy sobie, że widział w ogrodzie przed pracownią bicykle, oparte o drzewa, zapytał się Maryi, gdzie była dziś na zwykłym rannym spacerze. Okazało się, że w towarzystwie Franciszka i Antoniego zrobiła wycieczkę do Orgemont. Opowiadała, że spacer udał się wybornie, tylko, by dostać się na szczyt wzgórza, musieli zsiąść z bicyklów i, pieszo idąc, prowadzić je przy sobie. Śmiejąc się, zaczęła podnosić zalety takich wycieczek. Odbywając je rankami, nie dłuży się po nich całodzienne siedzenie nad robotą, a w nocy śpi się jak kamień. Bicykl był dla niej przedmiotem niewyczerpanych pochwał, a gdy spostrzegła, że Piotr patrzy na nią z pewnego rodzaju przerażeniem, oświadczyła, że się postara przekonać go o przyjemnościach tego sportu. Odtąd, aż do końca śniadania, była mowa tylko o jeździe na bicyklu; nawet milczący zawsze Tomasz ożywił się, opowiadając o nowych udoskonaleniach jakie wprowadzono w budowie bicyklów w fabryce Grandidiera. On sam trochę się do tego przyczynił, wprowadzając pewne zmiany dozwalające na szybszą jazdę bez potrzeby mnożenia wysiłku. Lecz głównie mówiono o wycieczkach już odbytych albo na przyszłość zaprojektowanych, a Marya i trzej chłopcy wspominali o tem z uciechą dzieci wypuszczonych na upragnioną zabawę na świeżem powietrzu.
Babka, która prezydowała przy stole w roli pani domu, pochyliła się do ucha Wilhelma siedzącego przy niej. Piotr domyślił się, że mówiła mu o dacie jego ślubu, który z różnych przyczyn powinien zostać nieco odłożonym. Projekt małżeństwa Wilhelma z Maryą był przedewszystkiem dziełem babki, oraz trzech jej wnuków; czuli oni, że ojciec nigdyby się nie ożenił z obcą im kobietą, w danym zaś wypadku zgodził się z ochotą, bo prawie żadna zmiana nie miała zajść w dotychczasowem szczęśliwem życiu całej rodziny, do której Marya od tak dawna już należała. Zamieniwszy się kilku zdaniami, babka i Wilhelm zdecydowali, że ślub, zamiast w kwietniu, powinien odbyć się w czerwcu.
Marya usłyszawszy to, wesoło spojrzała w ich stronę, a babka zapytała ją:
— Jak sądzisz, moja droga, wszak w czerwcu będzie najlepiej?...
Piotr był przekonany, że Marya zarumieni się skutkiem tego pytania. Lecz omylił się. Kochała ona Wilhelma spokojnem przywiązaniem i zgodziła się zostać jego żoną, osądziwszy, że to jest rozsądne i zgodne tak z jej jak i ze szczęściem tej rodziny, którą ukochała całą głębokością swych uczuć.
— Jeżeli uważacie, że tak będzie najlepiej, to ja nic nie mam przeciwko temu. Zatem z końca kwietnia przenosimy datę na koniec czerwca...
Trzej synowie skinieniem głowy przyświadczyli, że i oni znajdują, iż tak będzie najwłaściwiej.
Po skończonem śniadaniu, Piotr zaraz chciał odejść. Pomimo swobodnego, wesołego zachowania się całej rodziny Wilhelma, czuł się tutaj obcy i samotny. Wszystko drażniło go, chociaż dopatrzeć się nie mógł przyczyny; zwłaszcza miał niechęć do Maryi; dla czego była ona taka pełna spokoju, dla czego tyle w jej słowach było pewności siebie, tyle wesołości, tyle śmiechu?... Irytowała go i czuł, że dłużej nie jest w stanie przeciągnąć swej wizyty. Więc znów zaczął mówić o konieczności załatwienia różnych spraw w Paryżu i, uścisnąwszy dłonie obecnych, nie wyłączając babki i Maryi, skierował się ku wyjściu, chociaż widział, że wszyscy są zdziwieni pośpiechem, z jakim ich opuszczał. Wilhelm, po próżnych usiłowaniach zatrzymania brata, odprowadzając do drzwi domu, zatrzymał się z nim w ogrodzie, pragnąc, by się wytłomaczył.
— Powiedz, dla czego się tak śpieszysz?... Dla czego od nas uciekasz?...
— Bo muszę, mam pilne interesa do załatwienia w mieście.
— Nie wierzę ci, bracie; dla czego nie chcesz szczerze mi powiedzieć?... Nie przypuszczam, by cię kto raził w mojej rodzinie?... By cię kto dotknął jakim nieoględnem słowem. Oni wszyscy niedługo cię pokochają, tak jak ja pokochałem!
— Może to nastąpi, skoro mnie o tem zapewniasz, lecz ja na nikogo się nie uskarżam, a właściwie mógłbym tylko uskarżać się na samego siebie...
Wilhelm, znający zblizka naturę i myśli Piotra, nagle się zatrwożył i rzekł z czułością:
— Bracie, ukochany mój bracie, jakże serdecznie mi żal ciebie! A przytem jest mi niewypowiedzianie przykro, że nie chcesz się przezwyciężyć, by mi powiedzieć rzeczywistą przyczynę, jaką ukrywasz przedemną... Czy znów mnie od siebie odtrącasz? Czyś już zapomniał, żeśmy się odnaleźli, pokochali i że jesteś niezmiernie drogim sercu mojemu? Pozwoliłeś mi się poznać, odkryłeś przedemną tajemnicę swoich udręczeń, wyspowiadałeś się przedemną, jak ja przed tobą, teraz już nic nie może nas rozłączyć, przeszłość nawiązała się z teraźniejszością. Piotrze, ja nie chcę, abyś popadł w swoje rozpaczliwe zwątpienie, ja nie chcę, abyś cierpiał, ja muszę cię uleczyć i nauczyć, kochać życie i podziwiać jego piękno!
W miarę, jak słuchał słów brata, Piotr uległ roztkliwieniu i serce rozpierało mu piersi. Nie mogąc powstrzymać łez, zawołał:
— Chcesz przedsięwziąć rzecz niemożebną! Zapomnij o mnie i o moich bólach... Są one nieuleczalne. Wierzaj mi, bracie, że nic nie możesz dla mnie uczynić, bo jestem po za naturą, jestem potworem!
— Nie mów tego, nie bluźnij! Jeżeli wyszedłeś po za naturę, to możesz ku niej powrócić! Lecz nie chcę, abyś się zamykał samotnie w swoim dworku w Neuilly, bo sam sobie pozostawiony, poddajesz się goryczy rozmyślań o nicości, w której ci się zdaje, że jesteś pogrążony. Bracie, przychodź do nas i żyj pomiędzy nami! Zobaczysz, że sam nasz widok pogodzi cię z życiem! Nauczymy cię kochać życie i zapragniesz pójść za naszym przykładem!
Piotr rzeczywiście z odrazą myślał o samotności swego dworku w Neuilly. Miał pewność, że jeszcze gorzej mu będzie teraz po tych kilku tygodniach, spędzonych w towarzystwie Wilhelma. Błogie te dni już nie powrócą! A jakże łatwo przywykł do słodyczy życia z tym ukochanym bratem. Tak, gorzej mu będzie teraz, aniżeli było kiedykolwiek! Pod naciskiem tej myśli wyznał:
— Żyć wśród was? — Ty chcesz, abym dnie moje pędził tutaj? Ach, właśnie rzecz taka byłaby trudniejszą nad wszystko inne! Lecz pocóż ty mnie zmuszasz do wypowiadania się z rzeczami, których się wstydzę, których nawet nie rozumiem. Wszak musiałeś dostrzedz, że byłem skrępowany, nie swój, a dla czego — sam jasno nie zdaję sobie sprawy, lecz zapewne dlatego, że wy wszyscy pracujecie, a ja jestem człowiekiem bezczynnym, przymusowym próżniakiem, przytem widok waszego wzajemnego przywiązania rodzinnego drażni mnie, a także drażni mnie wiara was wszystkich w potrzebę pracy i wysiłku, bo ja nie jestem zdolny kochać, nie jestem zdolny pracować, nie jestem zdolny wierzyć w potrzebę wysiłku i jakiegokolwiek zadania. Znalazłszy się w twoim domu, uczułem, że jestem zbyteczny, byłem skrępowany i byłbym was krępował. Wyznam ci, że widok was wszystkich drażnił mnie i czuję, że mógłbym zacząć was nienawidzieć. Widzisz, bracie, że jestem bezwarunkowo zgubiony; już nic we mnie nie pozostało dobrego, wszystko spróchniało, wymarło, a ożyć we mnie może tylko zazdrość, albo nienawiść. Pozwól więc, bym powrócił do mojej przeklętej samotności, by rozgoryczenie rozpaczy przetrawiło resztki tego nędznego mojego życia! Żegnam cię, bracie!
Uniesiony wzruszeniem, Wilhelm ujął obie dłonie Piotra, wołając:
— Nie chcę, byś mnie żegnał w ten sposób, nie puszczę cię, dopóki nie dasz mi stanowczego przyrzeczenia, że niedługo tu powrócisz. Teraz, gdym ciebie odzyskał, poznał i pokochał, nie pozwolę ci, byś się tak marnował, jak dotąd. Nie pozwolę, byś konał z cierpienia. Wyleczę cię i zbawię, pomimo twej woli; pozbędziesz się katuszy zwątpienia. Ty mnie uratowałeś, teraz ja cię muszę uratować! Zobaczysz, jak łatwo to przyjdzie, bez nawracania cię na jakiekolwiek wierzenia, wprost — drogą przykładu, bo tylko życie i jego objawy przywrócą ci zdrowie i rozbudzą nadzieje. Bracie mój, zaklinam cię na pamięć naszych rodziców, zaklinam cię na braterskie nasze przywiązanie, które cudem odzyskaliśmy z taką radością serc naszych, błagam cię przychodź tutaj codziennie i bądź świadkiem naszych zajęć, bądź towarzyszem naszego życia... Przekonasz się, że przy pracy, którą się miłuje, wśród ludzi blizkich sercu, nie można być nieszczęśliwym. Trzeba obrać właściwą dla siebie pracę, otworzyć serce przywiązaniu, a wtedy życie posiada cel, nabiera uroku i staje się przystępną dla każdego szczęśliwością.
— Po co mam tego pragnąć?... Niewarto!... Wreszcie dla mnie nie może być żadnego celu, a pracować i kochać już nie potrafię!
— Bracie, ja tobie znajdę zadanie do spełnienia, a gdy miłość swem tchnieniem ożywi ci serce, nauczysz się kochać. Lecz teraz jednego tylko wymagam od ciebie: chcę, byś mi przyrzekł często nas odwiedzać...
Widząc że Piotr ociąga się z daniem przyrzeczenia, że się uparł w swem postanowieniu zrzeczenia się życia i śpiesznego powrotu do obezwładniających go samotnych rozpaczy, dodał:
— Nie myśl, że chcę cię łudzić, przedstawiając ci same pomyślne strony życia... ach, wiem dobrze, iż świat nie jest tylko rozkoszą! Prawda i sprawiedliwość rzadko się dziś spotykają z rzeczywistością... a sprawy ludzkie jeszcze kuleją... Chociażby sprawa Salvata... ileż przedstawia cierpienia, budząc w sercu gniew i bunt przeciwko wadliwości naszego ustroju społecznego... Tak, Salvat zawinił, niezaprzeczenie zawinił, lecz ileż okoliczności uwzględnia i łagodzi czyn jakiego się dopuścił! A jakże będzie mi on drogim i sympatycznym, jeżeli winy nas wszystkich jemu zostaną przypisane, jeżeli polityczne bandy przywłaszczą go sobie, by go wyzyskać, a wyzyskując, pędzić ku zdobyciu władzy! Myśl o tego rodzaju nadużyciach doprowadza mnie często do prawdziwej rozpaczy i bywają chwile, że jestem rozgoryczony na równi z tobą... Ale, bracie, nie trzeba się poddawać zwątpieniu... Ulegnij moim naleganiom... przyrzecz mi, że nie dalej, niż pojutrze, wrócisz tutaj i spędzisz dzień pomiędzy nami...
Lecz Piotr milczał, więc Wilhelm z tkliwszą jeszcze czułością prosił:
— Czyż chcesz, abym był nieszczęśliwy z twojego powodu?!... Bo pomyśl, jak bolesnem mi będzie, jeżeli tu nie przyjdziesz, a ja będę wtedy miał pewność, że cierpisz katusze, zamknąwszy się w pustym swoim domu... bracie, pozwól mi się radować nadzieją, iż poddasz się mojej woli, bo pragnę cię uzdrowić, pragnę cię wybawić od ciebie samego.
Łzy nabiegły do oczów Piotra i szepnął głosem złamanym:
— Nie przymuszaj mnie do dania ci stanowczej obietnicy... Postaram się przezwyciężyć.
Niezmiernie ciężki tydzień Piotr przeżył w cichym, samotnym swoim dworku w Neuilly. Przez całe siedm dni z niego nie wyszedł, zrozpaczony, że nie odnajduje przy sobie owego starszego brata, którego odzyskawszy, pokochał z całej duszy. Jeszcze nigdy mu tak nie zaciążyła samotność i nigdy gorycz zwątpienia nie wżarła mu się głębiej w rozbolałe serce. Wielokrotnie zrywał się i chciał biedz na Montmartre, czując, że tam może znajdzie uleczenie, bo tam ujrzy szczerość przywiązania, prawdę i życie. Lecz za każdym razem powstrzymywał się, bo ogarniał go jakiś nieokreślony przestrach, wstyd, a także i wrażenie, iż przybywszy tam, znów się uczuje nieswój, skrępowany, obcy. Wszak jest księdzem, zatem nie jest człowiekiem, jest istotą żyjącą po za naturą, skazańcem na wieczną samotność, po za obrębem miłości i wszystkich spraw ludzkich, zatem pocóż ma tam iść, by szukać nowego cierpienia nowych ran, które mu nasuwa widok istot żyjących podług wymagań natury, istot znających dobro swobody, pracy i zupełnego zdrowia, zdrowia ciała, umysłu i serca. Błąkał się po otwartych pokojach swego dworku i wywoływał w pamięci postacie rodziców; zdawało mu się, że smutne ich cienie jeszcze nie przestały toczyć walki, jaką wiedli z sobą za życia. Bolejące ich głosy obijały się o serce Piotra, żałośnie go błagając, by ich pojednał w sobie, znalazłszy spokój dla samego siebie. Cóż miał uczynić, by zadowolnić ich życzenie?... Czy miał płakać i rozpaczać wspólnie z temi ukochanemi cieniami?... Czy też miał biedz do domu brata i szukać przy nim uleczenia?... Czyż znalazłszy wytchnienie zadowolni ich oboje i dozwoli im na spoczynek, jakiego nie znajdują, tocząc walkę z sobą w sercu syna?... Któregoś dnia, gdy się zbudził, zdawało mu się, że widzi uśmiechniętą twarz ojca, który mu rozkazuje, by śpieszył się z pójściem do Wilhelma, a za twarzą ojca ujrzał łagodne oblicze matki, zgadzające się, by tam szedł, bo smutno jej i niezmiernie ciężko, że uczyniła z niego złego księdza, zatem woli, by zapomniał o tem jej życzeniu i żył odtąd z myślą znalezienia własnego spokoju, dzieląc zadanie wszystkich innych ludzkich istot na ziemi.
Piotr szybko się ubrał, i wyszedłszy z domu wskoczył do dorożki, dając adres Wilhelma; nie chciał się zastanawiać, nie chciał myśleć, bo lękał się, że wtedy znów da się unieść rozpaczliwym swym postanowieniom i zawróci, by zamknąć się w samotnym swoim kącie. Prawie jak gdyby na jawie ujrzał się w wesołej pracowni Wilhelma. Gdy tam przybył, wszyscy powitali go z radością, a wiedzeni delikatnością serca, nie czynili mu wymówek; zdawało się, że dopiero wczoraj pożegnał się z nimi. Niespodziewanie stał się świadkiem sceny, która go zastanowiła, a zarazem przyniosła mu ulgę.
Marya nie wstała, by go powitać. Ledwie że skinęła głową i dalej siedziała w milczeniu, blada, z zachmurzonem czołem. Babka, spojrzawszy na nią, rzekła do Piotra łagodnie, lecz z powagą:
— Niechaj pan wybaczy zachowanie się Maryi... Lecz jest na nas zagniewaną, na nas pięcioro...
Wilhelm głośno się roześmiał, objaśniając:
— Uparciuch... niedobry, niepoczciwy z niej uparciuch! Nie możesz sobie wyobrazić, Piotrze, co się dzieje w głowie tej dziewczyny, jeżeli spotka w nas pogląd niezgadzający się z własnym jej poglądem... obecnie różni nas kwestya zapatrywań na sprawiedliwość... wyznaję, że ma ona pod tym względem wyższe, absolutniejsze zapatrywanie... Mówiliśmy o procesie, który i ty znać musisz z dzienników?... Ojciec skazany został na podstawie zeznań syna... Otóż Marya utrzymuje, że syn miał słuszność, wypowiadając prawdę, bo prawda powinna być wyznaną, nie zważając na żadne postronne względy... Cóż ty mówisz na taką bezwzględność?.. Niebezpieczne stworzenie z tej naszej dziewczyny!...
Marya, zniecierpliwiona uśmiechem Piotra, odmawiającym jej słuszności, uniosła się, wołając:
— Wilhelmie, jesteś niedobry!... Nie chcę, abyście się ze mnie wyśmiewali!
— Maryo uspokój się, bo mówisz dzieciństwa, rzekł, śmiejąc się, Franciszek, a Tomasz i Antoni śmieli się z nim do spółki. — Czyż nie rozumiesz, że ojciec i my bronimy tutaj tezy ludzkości, bo chyba nie wątpisz, że sprawiedliwość czcimy nie mniej gorąco, jak ty ją czcić możesz.
Wilhelm starał się ją przekonać, że upierała się niesłusznie, lecz spokojne jego słowa wywołały ostateczny wybuch z jej strony. Drżąca z gniewu, wstała i, zrozpaczona, rzekła prawie nieprzytomnie.
— Widzę, żeście się wszyscy uwzięli, by mi dokuczać... ach, jacy wy niedobrzy, jacy wy źli jesteście... Wolę ztąd odejść i zamknąć się w swoim pokoju!
Napróżno babka chciała ją powstrzymać słowami:
— Nie rób tego... zastanów się... będzie ci potem wstyd...
— Muszę odejść, bo mi zanadto dokuczacie, nic mnie tak nie oburza, jak niesprawiedliwość!
Zagniewana, poszła na górę do swego pokoju. Gwałtowne odejście Maryi wywołało na wszystkich przykre wrażenie. Sceny tego rodzaju powtarzały się dość często, lecz nie miały tak ostrego charakteru. Wilhelm zaczął sobie przypisywać winę; nie powinien był z niej żartować, widząc że ona bierze rzecz na seryo, bo przecież wiedział, że w takich razach ironia pobudza ją do gniewu. Opowiadał teraz Piotrowi, że Marya miała dawniej jeszcze gwałtowniejszy charakter, wszystko, co jej się wydawało niesprawiedliwością, doprowadzało ją do rozpaczy manifestującej się atakami nieprzytomnego uniesienia, a gdy atak gniewu przeminął, twierdziła, że nie mogła zapanować nad sobą. Wraz z wiekiem następowało pewne uspokojenie w jej charakterze, jednakże pozostała upartą, a wtedy bywała kłótliwą. Wstydziła się tego i czuła, że nieraz staje się nieznośną dla otaczających ją osób; chcąc więc tego uniknąć, w chwilach gniewu, zamykała się w swoim pokoju.
Zaledwie upłynął kwadrans, a już zeszła do pracowni uspokojona, lecz jeszcze czerwona po silnem wzburzeniu wewnętrznem. Wszakże śmiejąc się, wołała, będąc jeszcze na schodach:
— Jestem niedorzeczna i niedobra, a będąc taką, innych o to posądzam!... Ksiądz Piotr ładne będzie miał o mnie pojęcie!
Zbliżyła się do babki i zaczęła ją całować:
— Babciu, proszę się na mnie już nie gniewać, proszę mi przebaczyć!.. O, teraz niech się Franciszek ze mnie śmieje, i Tomasz, i Antoni... Mają słuszność, wyśmiewając się ze mnie... zasługuję, by tak było...
— Droga Maryo — rzekł Wilhelm z czułością — wiesz, że cię kochamy, więc nie bierz do serca tego, co nazywasz wyśmiewaniem się naszem... Poprostu, nie zgadzamy się na twoją absolutność. Na szczęście, ta twoja absolutność objawia się jedynie w kwestyach, odnoszących się do sprawiedliwości... I właśnie dziwię się, że ty, taka rozsądna i zawsze pobłażliwa, gdyż nawet od życia nie wymagasz więcej, niż ono dać może, zaślepiasz się i stajesz się bezwzględną w swych poglądach na sprawiedliwość... Lecz któż z nas nie ma swoich uprzedzeń!...
Marya uśmiechnęła się żartobliwie:
— To mnie chroni od doskonałości!...
— Tem lepiej, że nie jesteś doskonałą! Tem właśnie jesteś nam bliższą i więcej przez nas kochaną!
Piotr byłby chętnie powtórzył słowa brata. Cała ta scena wywarła na niego silne wrażenie, lecz nie byłby w stanie sformułować właściwej tego przyczyny. Wszak męczarnie, jakie zatruwały mu życie, pochodziły ztąd, że zawsze we wszystkiem pragnął absolutu. Pragnął całkowitej wiary, a nie mogąc jej posiąść, rzucił się z rozpaczy w całkowitą negacyę. Gdy zaś pustka zapanowała wśród gruzów, w jakie popadły dawne jego wierzenia, zamknął się w samotności i życiem swem pozyskał miano świętego kapłana, lecz czyż romantyczna ta poza, jaką sobie obrał, nie była czem innem, jak tylko zaślepieniem dumy, nie chcącej przyznać dotychczasowej pomyłki w doszukiwaniu się bezwzględności? Przed chwilą, gdy Wilhelm chwalił Maryę, że nie żąda od życia więcej, niż ono dać może, Piotr pochwycił te słowa, zdawało mu się, że to jemu brat przesyła taką radę i uczuł orzeźwiający tego skutek. Wszakże na razie nie zastanawiał się nad tem bliżej, był tylko rad, że zastał Maryę gniewną i że przyczyna tego wzburzenia ma coś wspólnego z własnem jego usposobieniem. A może ta dziewczyna raziła go dotąd przypuszczalną swoją doskonałością?... Nie wiedział czemu to przypisać, lecz chętnie z nią dziś rozmawiał, a wyszedłszy z dworku Wilhelma, uznał, że jest bardzo dobrą i bardzo ludzką.
Na trzeci dzień Piotr powrócił do pracowni patrzącej na Paryż ze szczytu wzgórza Montmartre. Odkąd spostrzegł, że był próżniakiem, nudził się i dobrze mu było tylko wśród pracowitej rodziny brata. Zrobiono mu wymówkę, dlaczego nie przyszedł wcześniej, by zasiąść do wspólnego śniadania, przyrzekł, że jutro przybędzie o właściwej ku temu porze. Zaledwie minął tydzień, a Piotr z zadziwieniem spostrzegł, że pomiędzy nim a Maryą wyrodził się blizki, koleżeński stosunek; już nietylko niczem go nie raziła, lecz czuł dla niej wzrastającą sympatyę. Spostrzegł, że jego strój księży bynajmniej ją nie powstrzymuje od swobodnego z nim obejścia, Marya bowiem, będąc z przekonania ateistką, nie była w stanie dopuścić myśli, że księża mogą być odmiennymi od innych istot ludzkich. Cieszył się szczerze, doznając z jej strony braterskiego obejścia, wdzięcznym jej był, że go traktowała, jakby we wszystkiem był podobnym do innych ludzi, chociażby do tych trzech synów Wilhelma, których z radością uważał teraz za swoich bratanków. Nigdy z nim nie poruszała w rozmowie kwestyj religijnych. Zdawały się one nie istnieć dla niej. Czuła się szczęśliwą i spokojną, nie troszcząc się o życie pozagrobowe, rzeczy nadprzyrodzone i boskie, a Piotr podziwiał w niej tę obojętność na sprawy, które dotąd zakłócały mu jego istnienie, nęcąc i przerażając swoją tajemniczością. Wszak tylko z tego powodu bolał nad pustką, jaka w nim zapanowała, gdy nastąpiło w nim ostateczne zwątpienie.
Chociaż przychodził teraz co dwa, lub trzy dni wszakże nie mógł się otrząsnąć z cierpienia, które się z nim zrosło. Dlaczego cierpiał?..! Rozpytywała go z serdeczną przyjaźnią, lecz odpowiadał jej wymijająco. Zrozumiała, że wstydzi się wyznać przed nią tajemnicę swych myśli, lecz pragnęła uleczyć to, co on uważał za nieuleczalne. Cierpienie, jakie w nim odgadywała, tem droższym go czyniło dla jej kobiecego serca, przepełnionego współczuciem, i wpatrywała się w jego twarz bladą i rozgorączkowane oczy, pytając sama siebie, jaką przeżywał męczarnię, z której nikomu się nie zwierzał? Zapewne musiała wypytywać się Wilhelma, dlaczego brat jego jest tak smutnym i zrozpaczonym, a Wilhelm zwierzył jej część prawdy, pragnąc, by mu dopomogła uratować go i zachęcić do umiłowania życia. Odtąd obchodziła się z nim jak z bratem i jak z przyjacielem. Ujęty jej serdecznością, Piotr któregoś wieczoru, naglony przez nią, by wyspowiadał się jej ze swego bólu, wyznał prawdę, odsłonił przed nią katuszę, jaką cierpiał utraciwszy wiarę, i jak nic nie zdoła go pocieszyć i wypełnić próżni, w której się czuł na zawsze pogrążonym. Ach, jakże okropnem było dla niego nieposiadać wiary, nie módz już miłować, być tylko zimnym popiołem, bo szukał, a nic nie znalazł, by utraconą pewność Boga zastąpić jaką inną pewnością. Marya patrzała na niego, osłupiała z podziwu. To waryat, pomyślała, a nieznajdując nic innego do powiedzenia, powtórzyła mu to głośno, w nadmiarze oburzenia i buntu, iż można tak śmiertelnie rozpaczać z tak bezpodstawnej przyczyny. Odwracał się od życia, rozgoryczony, bolał, że miłować już nic nie jest w stanie, i dlaczego? Bo hipoteza bóstwa się rozprysła! Tak, waryat! Bo czemuż, zamiast gonić za niedoścignionem, nie patrzał na świat, do którego należał, na życie z całym szeregiem obowiązków, jakie ono wkłada na każdą ludzką jednostkę? Dlaczegoż nie miłował ludzi i wszystkich istot i tworów, potrzebujących pomocy i wzywających serca do podziwu swego piękna? A wszak pozatem wszystkiem było jeszcze tyle do spełnienia w imię solidarności społecznej, w imię, tego, iż każda jednostka obowiązaną jest do spełnienia własnego zadania. Tak, był waryatem i szaleństwo jego miało w sobie wiele dramatyczności, lecz kiedy się wypowiedział, to można będzie go z tego wyleczyć. Przysięgła sobie, że wszelkich starań do tego użyje.
Tak więc Piotr, który początkowo raził ją, a potem zadziwiał, stał się obecnie powodem wielkiego jej współczucia. Była z nim słodką, wesołą, postępowała z ujmującą delikatnością kobiecego serca. Mieli oboje mniej więcej jednakowe wspomnienia z lat dziecinnych. Matki ich były bardzo pobożne i wychowywały swe dzieci w tej samej ciasnocie pojęć religijnych. Lecz następnie jakże odmienne były losy Piotra i Maryi! Podczas, gdy on, zostawszy księdzem, walczył z oblegającymi go powątpieniami, ona zaraz po śmierci matki umieszczona w liceum Fenélona, rosła zdala od wszelkich praktyk religijnych i zapominała o pobożnych przyzwyczajeniach, narzucanych jej od lat dwunastu. Piotr nie mógł się wydziwić, że zdołała się wyswobodzić z taką łatwością z wierzeń, które, rozpadając się w nim, doprowadziły go do zupełnego upadku. Gdy jej to mówił, śmiała się wesoło, utrzymując, że piekło nigdy jej nie przerażało, bo nie mogła uwierzyć w jego istnienie, a niebo nie nęciło jej i z łatwością przestała o niem myśleć, znajdując, że rozsądniej jest zapoznać się z ziemią, na której istniała, by spędzić tu całe swoje życie. Zapewne odmienne mieli usposobienie, lecz także i w odmiennych kształcili się warunkach. Marya nauczyła się myśleć w otoczeniu, które zajmowało się wyłącznie doczesnością, a trzeźwy jej umysł zastosował się do tego, odczuwając i zapominając wszystko, co nie mogło mieć naukowo stwierdzonej podstawy. Wiedzę chwytała z ciekawością, chociaż brakowało w tem systematyczności, a pomimo, że chciwie się ucząc, posiadała znaczny zasób pojęć naukowych, pozostała kobietą, pełną tkliwości i pieszczotliwego powabu. Dzięki swemu wykształceniu, stała się tylko więcej swobodną, koleżeńską i otwartą.
Podczas jednej z długich swych pogadanek z Piotrem, rzekła:
— Czuję się szczęśliwą, gdy widzę, że otaczające mnie osoby nie doznają żadnej przykrej troski. Osobiście, niewiele wymagam od życia, potrafię się do niego stosować, lubię być czynną i to mi daje wiele zadowolnienia. Wszystkie moje nieszczęścia były spowodowane cierpieniem innych, bo żywo rozbudzona jest we mnie ochota, by wszyscy dokoła mnie czuli się zadowolnionymi, a są tacy niedobrzy, którzy się temu opierają. Lecz wracając do mojego usposobienia, czasami aż dziwiłam się sama sobie, że będąc przez dłuższy czas bardzo ubogą, nie przestawałam być swobodną i wesołą, a tak było, bo rzeczy, które można otrzymać za pieniądze, względną tylko miały dla mnie wartość. A jednakże oburzam się na nędzę, uważam ją za jedną z niesprawiedliwości, które pobudzają mnie do buntu. Rozumiem więc, Piotrze, iż byłeś bardzo nieszczęśliwym, gdyś spostrzegł, że dobroczynność jest niewystarczającym paliatywem, że świadczenie miłosierdzia jest upokorzeniem dla obdarzonego, że coś innego powinno zastąpić dotychczasowe jałmużny. A jednakże one przynoszą ulgę, a przytem jakże miło jest dawać! Ach, lecz lepiej będzie, gdy rozum ludzki znajdzie inne środki przeciwko nędzy, gdy praca i prawidłowe funkcyonowanie społecznego życia, otworzą drogę ku rzeczywistej sprawiedliwości... Lecz dość tego! Czuję, że wpadam w zapał prawienia kazania! A prawdę powiedziawszy, nie mam ku temu powołania. Rozgadałam się, bo sama nie wiem, jakich słów użyć, by trafić do twojego przekonania i przyczynić się do twojego uzdrowienia. Z całego serca pragnę, byś odzyskał moralne zdrowie, byś się pozbył swych czarnych myśli. Lecz na to jedyny widzę środek w tem, byś jaknajwięcej żył w naszem otoczeniu. Wiesz, jak gorąco Wilhelm tego pragnie. My cię pokochamy, i ty nas pokochasz, a widząc, jak nam swobodnie i wesoło płynie życie, postarasz się iść za naszym przykładem, w niczem się od nas nie odróżniać i w niczem się od nas nie odłączać. Sam się nie spostrzeżesz, gdy wciągniesz się do pracy i żyć zaczniesz podług wymagań natury ludzkiej. Chcę, byś nabrał nadziei, że nauczysz się żyć, a zatem kochać i pracować!
Piotr uśmiechał się do mówiącej Maryi i zaczął przychodzić codziennie z Neuilly na Montmartre. Marya była taka pociągająca, gdy mu prawiła nauki, mające przyśpieszyć jego uzdrowienie. A pracownia była taka słoneczna, pełna wesołości i serdecznego rodzinnego przywiązania wszystkich tu zgromadzonych i pracujących w zdrowiu i szczęściu. Piotr, zawstydzony swą bezczynnością, zaczął się przypatrywać robocie Antoniego. Dlaczegożby nie miał spróbować nauczyć się drzeworytnictwa? Ale zatrzymał się, spostrzegłszy, iż trzeba mieć dar, którego nie posiadał. Książki i papiery Franciszka nie pociągały go ku sobie. Miał teraz odrazę ku pracy umysłowej, czując w sobie niezmierne zmęczenie po dotychczasowem zgłębianiu tekstów, których przepadzistości i sprzeczności strąciły go w otchłań, z jakiej z trudem zaczynał się wydostawać. Zwrócił się więc ku ręcznej pracy i pod kierunkiem Tomasza zaczął się rozciekawiać do mechaniki, której dokładność zadawalniała jego pragnienia pewności. Postanowił zacząć od początku i stał się uczniem Tomasza, poruszał miech kowalski, trzymał na kowadle robotę swojego majstra. Czasami zaś był preparatorem w laboratoryum Wilhelma. Nakładał wtedy na sutanę wielki, niebieski fartuch i pomagał bratu ze wzrastającem zajęciem. Wkrótce tak przywykł do życia w pracowni, że przybywał tu od rana, wiedząc, że liczono na niego, jako na stałą siłę roboczą.
Któregoś dnia, około połowy kwietnia, gdy wszyscy po południu pracowali, Marya, która haftowała, siedząc przy babce, podniosła oczy i spojrzawszy na panoramę Paryża, zawołała z zachwytem:
— Ach, jakże Paryż jest piękny w tym deszczu słonecznych promieni!
Piotr zbliżył się do oszklonej ściany i ujrzał ten sam efekt oświetlenia, jaki go zachwycił, gdy przyszedł tu poraz pierwszy. Promienie słońca padały ukośnie z za drobnych czerwonawych chmurek, złocąc i zapalając dachy olbrzymiego miasta. Zdawało się, że ręka ukrytego olbrzyma, rzuca złoty zasiew bogatego ziarna.
Rozmarzony pięknością widoku, Piotr rzekł głośno.
— Słońce rzuca siew swój na Paryż, ztąd patrząc, miasto zdaje się być świeżo zoranem polem, większe gmachy odwalonemi pługiem skibami ziemi, a głębokie, proste ulice bruzdami nierównych zagonów.
Maryi podobało się to porównanie.
— Tak, masz racyę! Słońce rzuca siew swój na Paryż! I patrz, jak wspaniale rzuca ziarno zdrowia i światła na całe miasto, nawet na odległe przedmieścia... A uważaj, patrząc, zdawałoby się, że ukryty siewca skąpszą ręką sieje ziarno w zachodniej dzielnicy, by hojniejsze przygotować plony na lewym brzegu Sekwany i we wschodniej części miasta. A tam właśnie należy się spodziewać najbogatszego żniwa!
Cała rodzina zbliżyła się, by patrzeć na ten obraz symboliczny. Słońce, przedzierając się pomiędzy obłokami, rzucało zasiew życia, jakby z wyborem, padając raz na to miejsce, to znów na inne, lecz w rytmicznym rzucie ziarna, wybierając dzielnice pracy i wysiłku. Płomienna garść zasiewu padła na łacińską dzielnicę, gdzie pracowała młodzież nad szkolnemi księgami. Za chwilę sypnęło się złote ziarno na dzielnicę, pełną fabryk i zakładów przemysłowych.
— Ach, przyszłe żniwo — zawołał wesoło Wilhelm — niechajże ono szybko wzrośnie i dojrzeje w naszym Paryżu, na tej ziemi zoranej tylu rewolucyami, użyźnionej krwią tylu bojowników myśli i czynu! Nasz Paryż jest najpodatniejszym gruntem dla zasiewu myśli! Tylko w Paryżu rozkwit ich może być zupełnym i zbawczym dla świata! Tak, tak, Piotr ma słuszność, mówiąc, że słońce rzuca siew swój na Paryż, rzuca nam ono złote ziarna, z których przyszłość wyrośnie, przyszłość jasna i dobra, jak wielki siewca, darzący nas nadzieją bogatych plonów!
Tomasz, Franciszek i Antoni, stojąc za ojcem, zdawali się być zapowiedzią tych żniw, spodziewanych w przyszłości, a babka ogarniała ich wszystkich wzrokiem, uśmiechając się do rozbudzonych nadziei.
— Ach, to tylko marzenie — szepnął Piotr. — A jeżeli kiedyś spełni się ono, to przedtem długie wieki wyczekiwania jeszcze będą! Nie dla nas ta nadzieja jaśniejszej przyszłości!
— Jeżeli nie dla nas jej spełnienie, to dla tych, którzy po nas przyjdą — zawołała Marya. — A czyż tego nie dosyć?
Szlachetny zapał Maryi wzruszył serce Piotra. Nagle stanęła mu w myśli inna Marya, urocza Marya de Guersaint, którą ukochał w swej młodości, i ujrzał uzdrowioną w Lourdes, a następnie na zawsze utracił... Wszak od tej chwili był przekonanym, że już nigdy serce jego nie drgnie uczuciem, a teraz, patrząc na tę drugą Maryę, zapytywał się, czy nie będzie ona uleczeniem wszystkich jego bólów i rozpaczy? Dobroczynny wpływ jej przyjaźni rozniecał w nim iskry życia, które sądził, że dawno już wygasły.
Długo tak stali w milczeniu, wpatrując się w złote pyły słonecznego zasiewu, a płonące niemi olbrzymie pole Paryża obiecywało je przechować w swem łonie, by w przyszłości bujne wydać plony sprawiedliwości i prawdy.
Któregoś wieczoru, po całym dniu pracy, Piotr, kończąc swe czynności przy warsztacie Tomasza, zaplątał nogę w swe długie księże ubranie i o mało co nie padł, przenosząc jakiś ciężar.
Marya, będąc tego świadkiem, krzyknęła zaniepokojona, a po chwili rzekła do niego:
— Dla czego nosisz to ubranie?
Powiedziała to bez żadnej skrytej intencyi, jedynie dla tego, że uważała sutanę za ubranie niewygodne, zadługie i zaciężkie.
Lecz słowa Maryi głęboko utkwiły w umyśle Piotra i odtąd bezprzestannie o nich myślał. W pierwszej chwili zadziwiły go tylko, lecz gdy powrócił na noc do swego dworku w Neuilly, słowa te proste, jasne, wciąż stały mu w pamięci, krępowały go, bolały i gorączkowo je powtarzał: „Dla czego nosisz to ubranie?“ Uznawał, że powinien był oddawna zdjąć z siebie tę suknię, będącą dla niego ciężarem i bólem. Dla czegóż dotąd tego nie uczynił? Podczas nocy nie mógł zasnąć, wciąż rozważając przyczyny, wywołując wszystkie już przebyte męczarnie, zawsze ściśle złączone z ową piętnującą go czarną, długą odzieżą.
Przecież zdawało się rzeczą łatwą zrzucić z siebie sutanę, skoro zaprzestał już spełniać obowiązki z nią związane! Od jakiegoś czasu zaniechał odprawiania mszy, a wszak odtąd wyrzekł się kapłaństwa? Tak, lecz mógł jeszcze do tego powrócić, bo zachował pozory, nie zerwał oficjalnie, a czuł, że wraz z dniem, w którym zdejmie sutanę, zajdzie coś stanowczego w jego życiu, przemiana zupełna, bezpowrotna. Nadeszła więc chwila powzięcia stanowczej decyzyi. Godziny mijały, a Piotr, tocząc z sobą bolesną walkę, nie kładł się na spoczynek, chodząc tam i napowrót po obszernej swej sypialni.
Gdzież prysło jego postanowienie wzbicia się ponad samego siebie, by z zaparciem osobistego zadowolnienia, żyć w dzikiej samotności i dumie spełnionych zobowiązań. Utraciwszy wiarę, postanawiał pozostać przykładnym księdzem, czuwającym nad wiarą innych. Brzydził się myślą sprzeniewierzenia się przysiędze, chciał żyć w czystości przyjętych zobowiązań i być kapłanem szerzącym dobrotliwą iluzyę, pomimo pustki, dolegającej własnemu jego sercu. Przebył tak lat kilka i czczono go, jak świętego, wielbiono jego pobożność, lecz było to nową dla niego katuszą, dla niego, wątpiącego o wszystkiem, zaprzeczającego wszystkiemu! Szerzył i utrwalał wiarę on, będący pustym grobowcem, z którego szalejące wichry uniosły ostatnie szczątki, wymiotły ostatnie atomy popiołów! Dla czego kłamał? Dla czego trwał w tak oczywistej sprzeczności, w takiej niezgodzie myśli z czynami? Jeszcze nigdy tego rodzaju skrupuły nie stanęły przed jego umysłem, z tak dokuczliwą jasnością. Czuł teraz jakby rozdarcie całej swojej istoty.
Obwinienia były proste i stanowcze. Jakim prawem pozostawał księdzem religii, w którą już nie wierzył? Czyż uczciwość nie nakazywała mu zerwać z kościołem, którego Boga nie uznawał, dostrzedz go nigdzie nie mogąc. Wszak dogmaty były, podług niego, zlepkiem dziecinnych wymysłów, więc pocóż trwał na stanowisku, nakazującem mu nauczanie ich i podawanie za nieśmiertelne prawdy? Ach, jakże poniżającą grał dotąd rolę! Wzdrygał się teraz i otrząsał we własnem sumieniu. Próżno chciał przywołać na swe usprawiedliwienie dawne płomienne, egzaltowane myśli swoje, gdy w potrzebie męczeństwa i niesienia ulgi cierpiącym, złożył siebie w ofierze i, niepomnąc na własną katuszę zwątpienia, pragnął zachować pozór przykładnego kapłana, by módz krzepić nadzieje w zbolałych sercach, by módz pocieszać złą dolą nękane istoty... Lecz te łagodzące pobudki nie usuwały kłamstwa i czuł odrazę do siebie, jako do apostoła zwodniczych mrzonek. Jak mógł pielęgnować w sobie bezczelnej odwagi przywoływania bóstwa na tłumy kornie klęczące, kiedy wiedział, że to bóstwo przywołanem być nie może?...
Odmienne warunki życia, w jakich Piotr się znajdował od paru miesięcy, silnie na niego musiały oddziałać, prawda i natura chwyciły go na tyle, iż nie mógł się teraz dopatrzeć piękna w swojem dobrowolnem zrzeczeniu się siebie, w swojej roli kapłana zmuszającego się żyć podług reguły i skazującego się na męczeństwo dla niesienia ułudnej pociechy bliźnim.
Czym Marya tłomaczyła sobie jego dotychczasowe kłamstwo? I znów przypomniał sobie jej słowa: „Dlaczego nosisz to ubranie?“ Sumienie szarpało go krwawemi wyrzutami. Marya musiała nim pogardzać, ona tak logicznie, tak szlachetnie myśląca. Wszystko, co sobie teraz zarzucał, zdawało mu się, że jest krytyką przez nią zestawioną nad jego postępowaniem. A jednakże ona nigdy ani jednem słowem nie dała mu tego poznać. Lecz niezawodnie potępiała go w myśli, tylko nie czuła się w prawie mięszania do walki, jaką on toczył z własnem swem sumieniem. Jej spokój i wyrozumiałość w podziw wprowadzały go zawsze. Była rozumną i zdrową istotą, jakże odmienną od niego, który w wiecznym żył zaniepokojeniu i doszukiwaniu niezbadanego! Nieznane nęciło go, a tajemnica pośmiertnego jutra dokuczała mu nieskończonością katuszy. Przypominał sobie, z jaką usilnością chciał pochwycić Maryę w stanie chociażby chwilowego duchowego zaniepokojenia, zwątpienia i trwogi. A gdy jej to wyznał, roześmiała się szczerze, mówiąc, że zbyt gorąco miłuje życie, by mieć ochotę dokuczania sobie chimerami. Pocóż miała marnować czas na paraliżowanie swej energii? Woli jej użyć na spełnianie obowiązków i radowanie się życiem, jakiem ono jest, to jej wystarcza.
Była już późna godzina nocna, gdy Piotr rzekł z silnem postanowieniem, że porzuci noszenie sutany, kiedy Marya tego żąda. Pocóż miał nosić tę czarną oponę, będącą dla niego ciężarem i męczarnią? Marya uznawała, że powinien przestać nosić to ubranie. Uspokojony, rzucił się nad ranem na łóżko, przypuszczając, że zaraz zaśnie. Lecz nagle zerwał się, zdawało mu się, że się dusi, tak gwałtowny ogarnął go niepokój. Nie, nie, on nie może zdjąć z siebie sutany, wżarła się ona w jego skórę, zrosła się z jego ciałem! Zdzierając ją z siebie, zdarłby zarazem swoje ciało aż do kości. Jest księdzem i księdzem musi pozostać aż do swego dnia ostatniego. Nic go nie może wyzwolić, jest napiętnowanym skazańcem na życie na uboczu, po za ludzkością! Gdyby nawet zdarł z siebie wraz z ciałem tę suknię, księdzem będzie jeszcze i wtedy, księdzem odstępnym, szerzącym skandal, pośmiewiskiem, wstydem i zakałą. Usunąwszy się od jednych, odtrąconym zostanie przez drugich! Cóż on może mieć wspólnego z życiem innych ludzi? Jest i pozostanie istotą upośledzoną, nieudolną i na wieczne skazaną kalectwo! Więc pocóż ma się rozstawać z noszonym dotychczas mundurem? Z nałożeniem na barki tego munduru, zamknął wrota życia za sobą! Swobodne życie pracy, słoneczne jego uśmiechy i owoce to nie dla niego! Niemoc jest jego udziałem. Niemoc zupełna! Niemoc jest w jego krwi, niemoc wyssała szpik z jego kości!
Przez parę dni następnych, Piotr pozostał u siebie w domu, nie mając odwagi pójść na Montmartre. Walczył z niepewnościami, szarpiącemi mu serce i cierpiał wznowione, dawne swoje katusze. Dopiero czwartego dnia zjawił się z powrotem w pracowni Wilhelma.
Spokojne szczęście w dworku Wilhelma było teraz nieco zmąconem z powodu sprawy Salvata, poruszanej znów codziennie w dziennikach z przyczyny toczącego się śledztwa. Wilhelm był wzburzony, rozdrażniony, a zarazem głęboko wdzięczny i obowiązany względem Salvata, który, niczego się nie zapierając, sam siebie tylko obwiniał, utrzymując, że nie miał żadnego wspólnika, a gdy stawiano mu pytanie, mogące kogokolwiek narazić na odpowiedzialność, milczał, nie dając żadnej odpowiedzi. Dochodzenia sądowe były tajne, lecz prowadzący śledztwo sędzia Amadieu, chwytający sposobność robienia sobie reklamy, chętnie udzielał wiadomości prasie, tak iż wszystkie codzienne dzienniki były przepełnione szczegółami, odnoszącemi się tak do osoby sędziego, jak i do rozmów z nim, oraz notatek i komentarzy w całej sprawie. Dzięki szczerości zeznań Salvata, sędzia odtworzył całą historyę zamachu, pozostawał wszakże w wątpliwości, co do natury materyi wybuchowej i fabrykacyi bomby. Salvat utrzymywał, że nabił bombę dynamitem, pochodzącym z nabojów ukradzionych niegdyś przez anarchistów, lecz zapewne kłamał, bo eksperci stwierdzili, że wybuch dynamitu byłby dał odmienny rezultat. Zatem ta część sprawy pozostawała zagadkową, przyczyniając się do przedłużenia śledztwa, a zarazem dając pole dziennikom do opowiadania publiczności szalonych bredni, których sensacyjne tytuły przywabiały czytelników, podnosząc ilość sprzedawanych numerów.
Powódź tych fałszywych informacyj drażniła Wilhelma, a jednakże pomimo swej pogardy dla Sagniera, nie mógł się powstrzymać od kupowania „Głosu ludu“, który odznaczał się w szerzeniu najwstrętniejszych plotek. Lecz wszystkie inne dzienniki podążyły tą samą drogą, a nawet „Glob“, taki zawsze powściągliwy, ogłaszał wiadomości niczem nieuzasadnione. Styl używany przez współpracowników „Globu“ był mniej jaskrawym, lecz dowodzenia na przypuszczeniach oparte, były równie oburzająco niesprawiedliwe, jak w dzienniku Sagniera. Zdawało się, że prasa postawiła sobie jako zadanie czernienie Salvata, by w jego osobie oczernić anarchizm. Dzięki tym usiłowaniom, sporządzono życiorys Salvata, życiorys, będący szeregiem przestępstw. Mając lat dziesięć Salvat był złodziejem i włóczęgą ulicznym, nie mającym rodziny, ani własnego kąta, następnie był złym robotnikiem, złym żołnierzem, karanym w pułku za hardość, wyrzucanym z warsztatów za lenistwo i szerzenie propagandy. Pozbawiony uczuć patryotycznych, błąkał się czas jakiś w Ameryce, i dawano do zrozumienia, że w awanturniczem swem życiu za oceanem, popełnił niezliczoną ilość zbrodni, a w obawie ich wykrycia, powrócił do Francyi i zamieszkał z siostrą swej żony, co było dowodem głębokiej jego niemoralności, bo żył z tą kobietą w małżeńskich stosunkach, chociaż w tejże samej izbie była kilkunastoletnia jego córka. Ze szczególniejszem lubowaniem dzienniki kładły nacisk na winy i przestępstwa Salvata, nigdy nie znajdując słowa na usprawiedliwienie jego postępowania. Oderwane fakta jego życia opowiadano brutalnie, nie zaznaczając okoliczności, jakie mogły je wywołać. Wilhelm buntował się i zżymał, czytając tak nieludzkie podszczuwania przeciwko obwinionemu, drażniło go tem dotkliwiej, że znał Salvata i wiedział, jakim był on mistykiem, jak chimeryczny i gorączkowy miał umysł, czyniący go niezaradnym w praktycznem życiu, co skazywało go na bezustanną nędzę. Zrozpaczony dokuczliwością swej niedoli, rzucił się w marzenia, i zapragnął zniszczyć świat istniejący, świat zły i stary, by z jego gruzów mogła się odrodzić złota epoka ogólnej szczęśliwości.
Teraz, zamknięty w więzieniu, indagowany przez chciwego rozgłosu sędziego Amadieu, Salvat zdawał się być ostatecznie zgubionym. Wilhelm wiedział za pośrednictwem swego syna, Tomasza, że obwiniony nie może liczyć na żadne skuteczne poparcie ze strony któregokolwiek z dawnych swych kolegów z fabryki Grandidiera. Interesa tej fabryki szły teraz coraz pomyślniej, dzięki uproszczonej budowie bicyklów, których zbyt z każdym dniem powiększał się. Mówiono, że Grandidier wyczekiwał na mały motor parowy, stanowczo obiecany mu już przez Tomasza, by natychmiast rozpocząć fabrykacyę samochodów różnej wielkości i kształtu. Zachęcony powodzeniem, będącem słuszną nagrodą usilnej, wytrwałej pracy, Grandidier wszystkiego unikał, co mogło zaszkodzić rozwojowi fabryki. Zatrwożony, by sprawa Salvata, który przez jakiś czas pracował u niego, nie rzuciła teraz niekorzystnych posądzeń na opinię jego przemysłowego przedsięwzięcia, odprawił kilku robotników, uchodzących za anarchistów. Pomimo swej surowości, zatrzymał wszakże Toussainta i jego syna, Karola, chociaż pierwszy był szwagrem Salvata, ze względu na jego dwudziestoletnią przykładną pracę przy jednym i tym samym warsztacie. Toussaint nie odzyskał jeszcze sił po swojej długiej chorobie, lecz nigdy się nie skarżył i regularnie stawiał się do roboty, w obawie by kto inny nie zajął jego miejsca. Spodziewając się, że niezawodnie zostanie zawezwany na świadka w sprawie swego szwagra, utrzymywał, że nic innego nie powie, jak tylko prywatne, rodzinne wiadomości, odnoszące się do małżeństwa Salvata z jego siostrą.
Któregoś wieczora, powróciwszy z fabryki, gdzie chodził dla robienia doświadczeń ze swoim motorem, Tomasz powiedział, że zdarzyło mu się widzieć panią Grandidier, ową zawsze smutną, piękną, młodą kobietę, która, utraciwszy dziecko, dostała pomięszania zmysłów, lecz rozkochany w niej mąż pozostawił ją przy sobie w domu, i doglądał od lat kilku z niestrudzoną troskliwością. Pomimo nalegań ludzi życzliwych, Grandidier nie mógł się zdecydować, by ją zamknąć w domu zdrowia. Miewała czasami gwałtowne ataki, lecz zwykle była łagodną, jak małe dziecko, ale i niedołężną, jak dziecko. Mieszkała w pawilonie obok fabryki, lecz od strony podwórza okiennice były zawsze szczelnie zamknięte, dziś jednak Tomasz z zadziwieniem spostrzegł okna otwarte, a właśnie w chwili, gdy spojrzał w tę stronę, ujrzał zbliżającą się panią Grandidier. Przez chwilę stanęła, oddychając ciepłem powietrzem słonecznego wiosennego południa, ale zaraz znikła, zrobiwszy na Tomaszu wrażenie białego zjawiska o ładnej uśmiechniętej twarzy i jasno blond włosach. Natychmiast potem nadeszła służąca, zamknęła okno i okiennice i pawilon znów stał się domem ponurym, siedliskiem nieszczęścia. Mówiono w fabryce, że już od miesiąca pani Grandidier nie miała ataku i że temu należy przypisać zadowolnioną minę jej męża, który ochoczo, chociaż nieco za ostro kierując swoim zakładem, zapewniał mu coraz szersze powodzenie.
— Grandidier nie jest złym człowiekiem — mówił Tomasz — lecz jest wymagającym i surowym, a musi być takim, chcąc wytworzyć konkurencyę ze współzawodniczącemi zakładami. Twierdzi on, że w naszej epoce, gdy kapitał i praca robocza wrogo walczą z sobą, robotnicy, chcąc mieć kawałek chleba dla siebie, powinni uważać za szczęście, jeżeli kapitał jest w ręku człowieka obrotnego i uczciwego. On potępia Salvata, ale jedynie z tego względu, że uważa za konieczne dać przykład surowości ze swej strony.
Wracając do domu przez ulicę Marcadet, Tomasz spotkał wśród roboczego tłumu panią Teodorę z Celinką. Z przykrością dowiedział się od nich, że są w wielkiej nędzy i powracają od pani Toussaint, która odmówiła pożyczenia im piędziesięciu centów, bo sama się znajdowała w ciężkiem położeniu. Po aresztowaniu Salvata, właściciel domu wyrzucił z mieszkania nieszczęsną kobietę wraz z Celinką, i od tej chwili żyły one z jałmużny, wałęsając się po ulicach, lub w nocnych przytułkach. Najsroższa nędza dokuczała tym dwom bezbronnym, bezsilnym istotom.
— Ojcze — mówił w dalszym ciągu Tomasz — powiedziałem im, żeby tutaj przyszły. Może uznasz za możliwe opłacać im komorne, to wtedy gospodarz otworzy im drzwi izby, z której ich wypędził, a gdzie mają trochę swoich gratów.... Ktoś dzwoni, to zapewne one.
Wilhelm oburzył się na samego siebie, wyrzucając sobie, jak mógł zapomnieć o tych dwóch biednych istotach. Powtarzała się tu zwykła kolej rzeczy: gdy zabrakło ojca rodziny, kobieta i dziecko znalazły się na bruku! Sprawiedliwość ludzka, wymierzając karę mężczyźnie, zapomina, że poza nim dosięga niewinną jego rodzinę.
Pokorna, nieśmiała, wystraszona, ukazała się na progu pani Teodora. Prawie zupełnie oślepła i Celinka musiała prowadzić ją pod rękę. Obydwie były w podartych, zniszczonych sukniach, lecz o ile starsza kobieta zdawała się być zgnębioną prześladowaniem losu, o tyle dziewczynka pozostała tą samą; młodość brała górę nad nędzą! Inteligentna, miła buzia Celinki jeszcze się uśmiechała chwilami, jakby nie wątpiąc o jaśniejszej przyszłości.
Piotr i przy nim stojąca Marya, jednakowego doznali wzruszenia, patrząc na te dwie nędzarki. Prócz chłopców i babki, była także w pracowni pani Mathis, matka Wiktora, która, poszukując zarobku, chodziła do niektórych znajomych domów i reparowała bieliznę, co jej pozwalało na dawanie synowi paru franków, gdy bardzo tego potrzebował.
Wszyscy obecni zachowali się milcząco, pozostawiając Wilhelmowi swobodę rozpytywania się i rozmówienia z panią Teodorą. Odpowiedziała mu, jąkając się z nieśmiałości:
— Ach, panie, któżby to mógł spodziewać się po nim czegoś podobnego! On z natury taki zawsze był dobry i ludzki! A jednakże musi to być prawdą, i rzeczywiście musiał on to wszystko zrobić, kiedy sam się do tego przyznał przed sędzią śledczym. Ja bo każdemu mówiłam, że Salvat jest w Belgii. Nie byłam tego pewną, ale postanowiłam tak mówić przed ludźmi, lepiej zrobił, że nie powrócił do domu, cóżby to było za nieszczęście dla mnie i dla dziecka, gdyby policya przyszła go u nas aresztować! Ach, ale teraz, kiedy go złapali i trzymają, to napewno, że go już nie wypuszczą, a może na śmierć go skażą!
Celinka, która dotąd rozglądała się dokoła z dziecinną ciekawością, teraz jęknęła i, rozpłakawszy się, zawołała:
— Ach, nie mów tego, mamo, nie mów, jemu nikt krzywdy nie może zrobić... on taki jest dobry!
Wilhelm pocałował dziewczynkę i znów zaczął badać starą kobietę.
— Cóż ja mogę panu powiedzieć... tylko o nędzy naszej... Celinka jest jeszcze za młodą, by módz pracować, a ja już za starą. Prawie oślepłam i nigdzie, chociażby za najmarniejszą opłatą nie chcą mnie przyjąć do posługi. Więc źle z nami, przymieramy z głodu... Mam co prawda rodzinę, a nawet nie byle jaką, moja siostra bardzo dobrze wyszła zamąż, za urzędnika, za pana Chrétiennot, a może państwo go znają? Ale jako urzędnik, jest on trochę dumny i nierad mnie widzieć u siebie w domu, zatem, chcąc oszczędzić siostrze nieprzyjemności z mężem, przestałam do niej chodzić, wreszcie ona ma też swoje nieszczęście, jest znów w ciąży, a to się równa katastrofie, gdy pensya męża nie jest znaczną, a dwoje dzieci już żyjących rośnie i przysparza wydatków. Tak więc nie mogę na nich liczyć, i mam tylko brata, starszego brata, Toussainta, który czasami może mnie wspomódz. Pani Toussaint, jego żona, jest wcale nienajgorszą kobietą, ale się strasznie odmieniła od czasu, jak żyje w ciągłej obawie, że mąż jej może dostać nowego ataku. Gdy miał pierwszy atak, długo po nim chorował, zjedli wszystkie oszczędności, jakie uzbierali przez całe swoje życie, więc cóż dziwnego, że kobieta lęka się, iż gdy na nowo mąż zachoruje, nie będzie z czego żyć? Cóż pocznie, gdy jej spadnie na kark paralityk bez nadziei wyjścia z choroby! A przytem wszak ma ona inne jeszcze zmartwienie, i koszta niemałe, bo zapewne pan wie, że młody Toussaint, Karol, tak się głupio popisał, że miał dziecko z służącą od szynkarza z przeciwka, a ta, długo nie czekając, dziecko zostawiła Karolowi, i sama uciekła. Więc cóż dziwnego, że im ciężko? Zatem nie mogę im mieć za złe, iż niechętnie przychodzą mi z pomocą. Przecież nie jeden raz pożyczyli mi dziesięć susów... nie mogą mi pożyczać bez końca...
Pokornym i powolnym głosem długo opowiadała w ten sposób przygody swego życia, narzekając na biedę nie przez wzgląd na siebie, lecz z powodu Celinki. Bo czyż to serce nie kraje się, patrząc na tę dziewczynkę, taką sprytną i chętną do nauki, a niemogącą chodzić do szkoły dla braku sukni i braku wszelkiego innego odzienia... Biedactwo, zamiast do szkoły, chodzi z nią po ulicy, jak ostatnia żebraczka. Czuła, że wszyscy dawni znajomi odwracają się od nich z powodu Salvata. Nawet rodzina Toussainta jest im niechętną i nie tai, że nie myśli się narażać na nieprzyjemności w tej awanturze. Ale Karol Toussaint nie podziela zdania rodziców, on usprawiedliwia Salvata, nawet powiedział, że rozumie tych, którzy chcą wysadzić w powietrze wszystkich burżuazów, bo oni na to zasługują, gdyż zatrzymują dla siebie całość korzyści i wszystko dla siebie zagarniają...
— Co do mnie, to niemam żadnego zdania — mówiła dalej pani Teodora — jestem biedną kobietą, nierozumiejącą się na tych rzeczach. Ale jeżeli pan chce koniecznie wiedzieć, co o tem myślę, to powiem, że Salvat nie powinien był zrobić tego, co zrobił... bo my dwie, Celinka i ja, ponosimy skutki całego nieszczęścia. W głowie mi się nie mieści, by ta dziewczynina była córką człowieka skazanego na śmierć!...
Lecz znów Celinka zapłakała i, rzucając się jej na szyję, wołała:
— Ach, mamo, mamo, nie mów tego, bo tak nie będzie, tak być nie może! To byłoby za wielkie dla mnie nieszczęście!
Piotr i Marya zamienili się spojrzeniem bezgranicznego politowania, a babka wstała i poszła na górę, by w szafach poszukać bielizny i odzieży dla tych dwóch biednych stworzeń. Wilhelm, wzruszony do łez, dał Celince trochę pieniędzy, mówiąc do pani Teodory, że pójdzie się ułożyć z jej gospodarzem, by mogły powrócić do swej dawnej izby.
— Ach, panie Fromont... dziękuję, z serca dziękuję, Salvat miał słuszność, mówiąc, że pan jesteś bardzo dobrym człowiekiem. Ale pan także wie, że Salvat jest dobrym i poczciwym, wszak pan go poznał zblizka, gdy pracował tutaj z panem. A teraz, wszyscy o nim mówią jak o zbrodniarzu i serce mi pęka z bólu, gdy to słyszę, on przecież i tak ma za swoje, siedzi w więzieniu i gorszego jeszcze wyczekuje.
Wtem spostrzegła panią Mathis, która szyła milcząc i nawet wyrazem twarzy nie dawała poznać, by poruszane kwestye mogły ją interesować. Pani Teodora wprost się do niej zwróciła:
— Ja panią znam, a lepiej jeszcze znam syna pani, pan Wiktor często do nas przychodził i dużo mówił... Ale, niechaj pani będzie spokojną, ja o tem nikomu nie powiem, bo nie lubię nikogo narażać na nieprzyjemności. Pan Wiktor najlepiej zna myśli Salvata i gdyby chciał, to mógłby wytłomaczyć, do czego one zmierzają.
Pani Mathis spojrzała z przerażeniem na mówiącą. Syn nie spowiadał się nigdy przed nią, nie znała jego życia poza domem, lecz struchlała na wiadomość, że pomiędzy Wiktorem, jej jedynakiem i wypieszczonym przez nią dzieckiem, a takimi ludźmi może być jakakolwiek łączność. Po chwilowym namyśle, odrzuciła możność czegoś podobnego, więc prawie spokojnie odpowiedziała:
— Pani się myli, wiem od mojego syna, że obecnie prawie nigdy nie pokazuje się na Montmartre. Wiktor najczęściej jest w podróży, albo szuka zajęcia w innych częściach miasta.
Głos jej zadrżał, bo nie była pewną, czy tak jest w istocie, a pani Teodora odczuła, że nie powinna była jej mięszać w te smutne sprawy, więc łagodnie przeprosiła ją słowami:
— Niechaj mi pani wybaczy, nie chciałam pani ubliżyć. Zapewne omyliłam się... czasami się to zdarza...
Pani Mathis, nic nie odpowiedziawszy, jeszcze niżej pochyliła głowę nad robotą i szyła z zajęciem, jakby chcąc tym sposobem odłączyć się od reszty świata, zapomnieć o wszystkich, by i ją zostawiono w spokoju. Sama jedna na świecie, walczyła codziennie ze swem ubóstwem, lecz żyła myślą o swym ukochanym synie, który, jeżeli zaniedbuje ją i rzadko odwiedza, to jedynie dla zdobycia stanowiska, by otoczyć matkę dobrobytem i zapewnić jej szczęśliwą starość.
Babka powróciła ze swego pokoju, niosąc spory węzełek wybranej bielizny i odzieży, a pani Teodora z Celinką podziękowały i, pożegnawszy się, odeszły. Przez jakiś czas po ich wyjściu panowało ogólne milczenie. Wszyscy byli przygnębieni, a Wilhelm z czołem zachmurzonem chodził tam i napowrót po pracowni, nie mogąc się opędzić nawałowi przykrych myśli.
Nazajutrz Piotr był świadkiem zupełnie odmiennej wizyty w pracowni Wilhelma. Drzwi rozwarły się gwałtownie, jakby wichrem szarpnięte i z głośnym chichotem wbiegła strojna, szeleszcząca jedwabiem spódnic księżna Rozamunda de Harn, a za nią postępował wymuszony, wytworny, zimny Hyacynt Duvillard.
— To ja, drogi mistrzu! Przyrzekłam, że złożę ci wizytę, więc przybywam z nieśmiałością nieuka, wielbiącego gieniusz wielkiego człowieka! Mój młody towarzysz przyszedł tu ze mną, sam mi zaproponował, byśmy pierwszą naszą wizytę tobie, mistrzu, złożyli, bo dopiero co wracamy z Norwegii.
Szczebiocząc, rozglądała się po pracowni i uszczęśliwiona, że się tu znajduje, kłaniała się ze swobodnym wdziękiem obecnym, to jest: Piotrowi, Maryi, Franciszkowi i Antoniemu, lecz nie zważając na nich, mówiła tylko do Wilhelma:
— Ach, Norwegia, drogi mistrzu! Norwegia, to kraj, dający możność odczucia prawdziwej dziewiczości. Wszyscy powinniśmy tam podążać, by skąpać się w tem źródle nowego ideału. Odetchnąwszy powietrzem Norwegii, człowiek powraca oczyszczony, odmłodzony, zdolny do wszelkiego zrzeczenia się.
W rzeczywistości Rozamunda wyniosła jaknajgorsze wspomnienia ze swej podróży. Śmiertelnie się tam znudziła i ze wstrętem myślała o mlecznem odżywianiu się, jakie jej tam chciał narzucić jej młody kochanek. Dla wyróżnienia się od tłumu, nie pojechali do Włoch, lecz do krainy lodów i śniegów, zaznaczając tem szczególniejszą wybredność swych zamiłowań i wyrafinowanie swej miłości, wolnej od poniżających, cielesnych uniesień. Dusza ich tylko była rozmiłowaną, dusza więc tylko była przypuszczoną do tej podróży, podczas której mieli zgłębić rozkosze pocałunków duszy. Na nieszczęście, pewnej nocy w hotelu, gdy Hyacynt, uparcie traktując swą kochankę, jak fikcję, modlił się do niej, jako do symbolicznej lilii, do przeczystego kwiatu miłości, zniecierpliwiona Rozamunda wpadła w szał i, chwyciwszy szpicrutę, obiła go, ile tchu starczyło. Hyacynt, zestąpiwszy z wyżyn swoich zachwytów, rozgniewał się jak najzwyczajniejszy człowiek i zemścił się wygrzmociwszy ją pięściami. Niespodziewane to grubiańskie zajście zakończyło się, wbrew programowi podróży, zaniechaniem duszy dla ciała. Padłszy sobie w objęcia w miłosnym uścisku, oddali się sobie wzajemnie w sposób zwykły, jak to czynią wszyscy inni śmiertelnicy. Zbudziwszy się nazajutrz, Rozamunda uznała, że z miłosnego zachwytu pozostało jej wrażenie bardzo przeciętne, i nie warto było jechać tak daleko, by tylko tyle znaleźć. Hyacynt zaś miał do niej urazę, że w tak pospolity sposób zakończyła wycieczkę, w której spodziewał się wynieść intelektualne pocieszenie. Po cóż było dążyć ku podbiegunowej okolicy, by skazić jej bozką dziewiczość? Jeżeli taki miał być rezultat ich stosunku, można było pozostać w Paryżu, w tem mieście zwykłego ludzkiego rozbestwienia. Wypowiedziawszy sobie wzajemne swe rozczarowanie, uznali, że utraciwszy czystość swego stosunku nie zdołają na nowo rozniecić pierwotnej duchowej łączności, a nie czując się już w pokrewieństwie ze śnieżnemi parami łabędzi pływających na zaczarowanych jeziorach, wsiedli na okręt z powrotem do Francyi.
Rozamunda przestała wkrótce mówić z podnieconą egzaltacyą o Norwegii, bo stanęło jej żywo w pamięci rozczarowanie, jakiego tam doznała, a o którem nie wypadało spowiadać się przed znajomymi. Zmieniwszy więc głos z rozmarzonego na wesoły, zawołała, śmiejąc się:
— Nie uwierzysz, drogi mistrzu, co mnie spotkało w Paryżu, gdy wróciłam z podróży. Zastałam mój pałacyk zrabowanym, ale to doszczętnie zrabowanym i zniszczonym. Trudno sobie wyobrazić coś wstrętniejszego, bo nietylko wyniesiono i zniszczono wszystko, lecz zanieczyszczono pokoje w sposób najohydniejszy! Oboje zgodziliśmy się natychmiast w przypuszczeniu, że to są figle młodzików z otoczenia pana Bergaza.
Przed paru dniami Wilhelm czytał o tem wzmiankę w wiadomościach brukowych, dzienniki twierdziły, że banda młodych anarchistów wyłamała okna na parterze w pałacyku księżnej de Harn, która wyjechała w daleką podróż, rozpuściwszy całą służbę, nie wyłączając stróża, a złodzieje wszedłszy tam, wynieśli wszystko, nawet meble. Prawdopodobnie musieli zamieszkać w pałacu przez dni kilka i ucztowali, znosząc jedzenie z miasta, a popijając winem z piwnicy księżnej, pozostały bowiem tego ślady we wszystkich pokojach, które zanieczyścili z umyślnem niechlujstwem. Gdy Rozamunda weszła tam i ujrzała, co się stało z jej mieszkaniem, raczej w podziw wpadła, aniżeli w gniew, lecz prawie natychmiast przypomniała sobie, iż w obecności Bergaza mówiła w nocnej kawiarni na Montmartre, iż wyjeżdża w podróż, zamknąwszy dom za sobą, a Bergaz dziwne zamienił wtedy spojrzenie z ukochanymi przez siebie dwoma wyrostkami. Obecnie Rossi i Sanfaute, już pochwyceni, siedzieli w kozie, lecz Bergaz zdołał uciec. Rozamunda twierdziła, że była przygotowaną, iż kiedykolwiek spadnie na nią taka katastrofa, bo chociaż ją ostrzegano o niebezpieczeństwie nie zważała i ciekawością powodowana nie przebierała w znajomościach. Podczas wieczornych przyjęć w jej pałacu, można było spotkać ludzi wszelkich narodowości i o przeszłości niewiadomej, często groźnej swą tajemniczością. Jansen opowiedział jej niegdyś niektóre szczegóły z nieczystych spraw życia Bergaza, otaczającego się bardzo podejrzanemi osobistościami. Obecnie zaś Jansen głośno utrzymywał, że Bergaz za wzorem Raphanela sprzedał się policyi, a ponieważ chciano ostatecznie zdyskredytować w opinii publicznej anarchistów, zatem Bergaz za inicyatywą swych teraźniejszych przełożonych, zrabował pałac księżnej de Harn, słusznie bowiem osądzono, że sprawa ta narobi wiele hałasu. A chociażby fakt, że Bergaz zdołał się ukryć, jest dowodem, iż policja była tutaj głównym czynnikiem.
— Myślałem, że dzienniki przesadziły opis rabunku — rzekł Wilhelm. — Obecnie z powodu tego nieszczęśliwego Salvata, dzieją się okropne nadużycia. Wszystkie kradzieże gotowi przypisywać anarchistom, chcąc tym sposobem oczernić Salvata.
— Tym razem dzienniki nie przesadziły opisu rabunku — zawołała Rozamunda, wybuchnąwszy wesołym śmiechem. Wierzaj mi, drogi mistrzu, że nie przesadziły! O, nie, bo nawet nie mogły opowiedzieć rzeczywistości, zbyt odrażającą i cuchnącą była ona, by módz ją wyrazić, a zwłaszcza wydrukować! Zatem obecnie mieszkam w hotelu. Co prawda, jestem z tego bardzo kontenta, mój pałacyk zaczynał mi się przykrzyć. Nudna rzecz mieć swój dom, stałe legowisko. Lecz w każdym razie anarchia przejmuje mnie teraz wstrętem z powodu kału, jaki pozostawiła przeszedłszy przez moje mieszkanie, już przestałam być anarchistką, wyrzekam się tego miana wprost przez odrazę.
Roześmiawszy się, przeskoczyła na inny temat rozmowy. Pragnęła, by mistrz udzielił jej wiadomości z dziedziny prac i odkryć swoich ostatnich, chciała go zapewne przekonać, czy może je ocenić z należnem zrozumieniem. Lecz Wilhelm pod przykrem wrażeniem historyi Bargaza był zamyślonym i opowiadał jej tylko ogólnikowo z widocznie chłodną grzecznością.
Przez ten czas Hyacynt odnawiał znajomość z Franciszkiem i Antonim, z którymi kolegował w liceum Condorceta. Przyszedł tu wbrew swojej woli, a uległ naleganiom Rozamundy z bojaźni, bo lękał się jej od chwili, gdy go biła w razach niezadowolnienia. Ten dworek, należący do chemika nieposiadającego żadnej oficyalnej posady, wzbudzał w nim lekceważenie. Zdawało mu się, że powinien wyraźnie zaznaczyć swoją wyższość nad dawnymi kolegami, których znajdował w poniżającem jarzmie, jak ludzi pracy, należących do pospolitego tłumu. Zastawszy Franciszka wśród książek i papierów, rzekł tonem pobłażliwej wyższości:
— Ach, jeszcze jesteś wśród książek i kajetów, tak, wiem; mówiono mi, że jesteś w szkole Normalnej, więc zapewne egzamina? Podziwiam, podziwiam. Ale, to nie dla mnie. Wszelki przymus budzi we mnie odrazę. Na samą myśl egzaminów, konkursów, czuję osłabienie intelektualności mojej. Mój umysł nie znosi przepisów, mnie potrzeba szerokich wzlotów, nieskończoność jest jedynym nieprzystępnym dla mnie szlakiem. Bo mówmy z sobą szczerze, czemża jest wiedza, jeżeli nie ułudą, zacieśnieniem horyzontu... Zatem, czyż nie lepiej pozostać niewinnem dzieckiem z oczami zapatrzonemi w dal nieskończoną i marzyć z ciekawością pochwycenia niedostępnego, niewidzialnego. Ale, mówię wam, że to najwyższa mądrość i w niej zamknąć się należy!...
Franciszek bywał czasami ironiczny, więc dla własnej zabawy przyznał mu słuszność.
— Tak, tak, byłoby to najlepszem, ale trzeba posiadać wrodzone zdolności, by na zawsze pozostać niewinnem dzieckiem. Ja, naprzykład, jestem tak nieszczęśliwym, że dałem się pochłonąć żądzy dowiedzenia się o rzeczach już zbadanych, a litości godne to usposobienie zmusza mnie do bezustannego łamania sobie głowy nad stosami książek. Ach, co jest jeszcze okropniejsze w mojem położeniu, to narzucająca mi się pewność, że nigdy nie zdołam wiele wiedzieć, lecz może właśnie to przekonanie sprawia, że wciąż wysilam się, by coraz więcej się uczyć, coraz więcej rzeczy poznawać. Cóż chcesz, każdy obiera sobie jakiś cel w życiu, a przyznasz, że praca, tak samo jak lenistwo, jest sposobem zabijania czasu... Wiem, że obrany przezemnie kierunek razić cię musi brakiem dystynkcyi, określisz to zapewne zanikiem estetycznego poczucia...
— Widzę, że mnie rozumiesz; tak, praca wyklucza poczucie estetyczności. Piękno mieści się tylko w niewypowiedzianem, a życie dające rezultat jest z konieczności obrzydzeniem.
Pomimo przekonania o swej gienialności, Hyacynt odczuł szyderstwo, lecz pobłażliwie usprawiedliwiwszy je ciasnotą poglądów Franciszka, zwrócił się w stronę Antoniego, który, odłożywszy bieżące roboty, pracował nad ulubioną deską, na której rytował postać Lizy, pochylonej nad książką. Pozostawił sobie za zadanie, by w całej postaci dziewczyny można było widzieć jej rozkwit do życia i rozbudzenie się uśpionego dotąd umysłu.
— A ty zajmujesz się drzeworytnictwem. Od chwili, gdy zaniechałem poezyi i zrzekłem się wykończenia mojego poematu o „Końcu kobiety“, przyszła mi pewna ochota do rysunku, a może nawet do drzeworytnictwa. Jeszcze niewiem, przebywam stan przejściowy, bo stanowczo odwróciłem się od pisanego słowa, to za pospolite, zbrukane, obciążające umysł, słowa pisane, to jak kamienie, coś niewypowiedzianie ciężkiego i trzeba mieć naturę murarza, by się w tem rozmiłować i pozostać... Chcę się więc zwrócić do rysunku. Lecz gdzież znajdę pierwowzory? Gdzież są rysunki, mówiące o całości tajemnicy? O pozaświatowych istnieniach, o tym jedynem życiu, jakie może w nas rozbudzić wyższe ciekawości. Pytam się siebie, jak przystąpić do tworzenia tego ogromu. Czem się posługiwać? Bo jakiż ołówek odda to, czego pragnę, i na jakim materyale należałoby to uwiecznić? Potrzebowałbym najpierw stworzyć odpowiednie narzędzia, coś nieuchwytnego, by tem odzwierciadlać moje myśli, uprzytamniać nieistniejące, nasuwać pojęcia o esencyi rzeczy oraz istot.
Antoni odpowiedział z szorstką szczerością:
— By rysować, lub wycinać, trzeba się posługiwać materyałami istniejącemi, zaś esencyę rzeczy, oraz istot, my wszyscy, zajmujący się sztuką, pragniemy pochwycić i nazywamy to właściwością ich wyrazu! Ach, pochwycić właściwy wyraz, to równoważy się przelania życia w rzeczy tworzone! Ku temu podążam, lecz czy podołam? Przelać życie w rzeczy tworzone, w tem tkwi cała tajemnica, a poza życiem nie ma żadnej innej. Gdy coś takiego błyśnie na rytowanej przezemnie desce, jestem szczęśliwym, bo wtedy rzeczywiście coś stworzyłem.
Hyacynt wydął usta, by wyrazić swój wstręt dla wszelkiej płodności. Po co tworzyć? Po co tworzyć. Po co się tak obniżać? Wszak pierwszy lepszy kiep mógł tworzyć życie, zapładniając kobietę. Więc on odwraca się od tego przejęty obrzydzeniem, a prawdziwe piękno, piękno szczególne i rzadkie podziwia w nieokreślonej myśli, istniejącej sama przez siebie. Chciał to wytłomaczyć, lecz zaplątał się, więc przerzucił się w rzeczywistość i zaczął mówić o swem zapatrywaniu, które wywiózł z Norwegii, a mianowicie, że sztuka i literatura we Francyi są w pełnym upadku, zabite przez poziomość i płodność wykonawców.
— Oczywista rzecz! — zawołał wesoło Franciszek. — Próżnowanie dowodzi rozumu i wyższego talentu!
Piotr i Marya, milcząc, słuchali, znudzeni tem niespodziewanem i dziwnem najściem, zmieniającem zwykły, miły tryb życia w spokojnej pracowni. Rozamunda, chcąc się ukazać uprzejmą wobec Maryi, zbliżyła się ku jej krosnom i zachwycała się delikatnością kończonego przez nią haftu. Przed pożegnaniem się, księżna uprosiła mistrza, by zechciał się zapisać w jej albumie, i nie czekając odpowiedzi Wilhelma, posłała Hyacynta, by przyniósł z powozu przywieziony pamiętnik. Poszedł natychmiast, gdyż słuchał jej we wszystkiem z uległością, lecz z widocznem znużeniem; stosunek, jaki z sobą zawarli, nudził ich, ale Rozamunda zatrzymywała jeszcze do czasu tego kochanka, w oczekiwaniu nowego kaprysu, a dla rozrywki wymyśliła sobie zabawkę terroryzowania go szpicrutą.
Wychodząc, Rozamunda zapewniła Wilhelma, że dzień ten będzie pamiętną datą w jej życiu, a żegnając Franciszka i Antoniego, wdzięcznem skinieniem głowy, rzekła do nich, rzuciwszy okiem na swego towarzysza.
— Panowie byliście kolegami Hyacynta w liceum?... Prawda, że to wcale niezłe dziecko?... I byłoby z niego zupełnie milutkie dziecko, gdyby się nie chciał wyróżniać od innych...
Tego samego dnia wieczorem, nadszedł na pogadankę Janzen, a potem Bache. Kółko blizkich znajomych, które się zbierało przy łóżku Wilhelma w dworku Piotra w Neuilly, obecnie raz na tydzień podążało na szczyt wzgórza Montmartre. Piotr pozostawał z nimi i dopiero w ich towarzystwie późno w nocy opuszczał dworek brata. Rozmowa w pracowni Wilhelma toczyła się przy uniesionej w górę oszklonej ścianie, wprost z widokiem na nocny Paryż, migocący w dole nieskończonością drobnych światełek. Trzej chłopcy, oraz obie kobiety nie brali udziału w tych zebraniach, bo o zwykłej godzinie powracali do swoich pokojów na górze.
Teodor Morin przybył dopiero około godziny dziesiątej, dotąd bowiem poprawiał wypracowania swoich uczniów, zdarzało się, że te nudne profesorskie prace zajmowały mu część nocy.
Gdy Wilhelm opowiedział gościom o wizycie księżnej Rozamundy de Harn, Janzen zawołał:
— To waryatka, a przynajmniej mocno narwana kobieta! Był czas, gdy przypuszczałem, że będę ją mógł pożytecznie użyć dla sprawy. Zdawało się, że była tak szczerze przejęta słusznością naszych usiłowań... Lecz w krótkim czasie przekonałem się, że jest tylko cierpiącą na bzika i upędzającą się za nowemi wrażeniami.
Janzen pozostawał przez jakiś czas w bardzo blizkich stosunkach z Rozamundą, a teraz mówiąc o niej ożywił się i szczerzej się wypowiadał niż zwykle. Zapewne musiał cierpieć po zerwaniu z księżną, którą zwykł był nazywać królewną anarchii, cierpiał może nie tyle z osobistych względów, co skutkiem zawodu, jakiego doznał, bo liczył, że jej majątek i stosunki towarzyskie staną się w jego ręku potężnemi czynnikami powodzenia i tryumfu sprawy, jakiej życie swe poświęcił.
Opanowawszy swe wzruszenie, rzekł spokojnie:
— Rabunek i splugawienie jej pałacu, to podstępny figiel policyi... W przeddzień procesu Salvata chciano zohydzić anarchistów i ostatecznie ich zgubić w umysłach burżuazyi.
Wilhelm powątpiewał, więc zabrał głos:
— Księżna o tem wspomniała... Lecz nie wierzę, aby tak było. Gdyby Bergaz był działał z ramienia policyi, byliby go aresztowali razem z jego wspólnikami, jak niegdyś aresztowano Raphanela z tymi, których sprzedał... Wreszcie znam trochę tego Bergaza i wiem, że to opryszek.
Głos Wilhelma posmutniał, mówił teraz z bolesnem przygnębieniem:
— Rozumiem wszelkie roszczenia a nawet wszelkie usprawiedliwić się dające odwety. Lecz kradzież, cyniczna kradzież dla osobistych zysków, to wstrętne, i tego, za broń nigdy jej nie uznam! Pragnąc lepszej przyszłości i społeczeństwa opierającego się na prawdzie i sprawiedliwości, nie możemy uwzględniać rabunku nawet w chwilach przygotowawczej roboty... To obniżyłoby nasze nadzieje... Wyznaję więc, że zaszła awantura w pałacu księżnej de Harn szczerze mnie zmartwiła.
Janzen, uśmiechnąwszy się zagadkowo, odezwał się, tnąc jak nożem:
— To oddziaływanie atawizmu; całemi wiekami wszczepiane zasady są po za tobą i protestują. A jednak trzeba będzie odebrać to, czego nam oddać niechcą... Mnie, bo gniewa przedewszystkiem chwila, jaką obrał Bergaz, by się sprzedać. Lecz musiało się to odbyć z tem większą dla niego korzyścią. Pan prokurator przygotował sobie tym sposobem niezawodny efekt... i, gromiąc tę komedyę rabunku, zażąda głowy Salvata.
Janzen uparcie obstawał przy swojem zdaniu tak z powodu nienawiści względem policyi, jak też z powodu niechęci, jaką żywił względem Bergaza, z którym niegdyś był w dobrych stosunkach. Nie miał wszakże zamiaru jaśniej się wypowiedzieć, bo przywykł do samotnych rozmyślań i postanowień. Nie wiedziano nawet jakiej jest narodowości, do żadnej ojczyzny się nie przyznając, błąkał się po całej Europie, wodząc z sobą wszędzie krwawe swe marzenia. Wilhelm nie chciał z nim teraz dyskutować, więc pomijając Bergaza, rzekł:
— Nieszczęsny Salvat, wszystko przeciwko niemu się składa! Nie zdołam wam wypowiedzieć, moi drodzy, jaki bunt powstaje we mnie, gdy pomyślę o losach tego człowieka. Popełnił czyn szalony, tak, niezaprzeczenie, lecz ileż rzeczy możnaby przytoczyć na jego usprawiedliwienie! W rzeczywistości, Salvat jest męczennikiem, zbłąkanym męczennikiem! Lecz chwycili go oprawcy i skorzystają ze sposobności, by na jego karku odemścić się za was wszystkich, i by obrzucić nas kałem swej moralności, w której czują się być zagrożonymi i skrzywdzonymi!
Bache i Morin kiwali głowami, milcząc, bo obadwaj potępiali anarchizm. Morin przez miłość swą późniejszą dla Augusta Comte’a, zapominać się zdawał o słynnych słowach Proudhona, swego pierwszego mistrza. A jednak Proudhon nieledwie że samą rzecz uwzględniał swoim aforyzmem, lecz Morin, uważając teraz Augusta Comte’a za swojego boga, zamknął się z nim w jego systemie hierarchicznego porządku wiedzy i był gotów poddać się rządom pierwszego lepszego dobrego tyrana, którego panowanie dozwoliłoby doróść ludzkości do pełni umysłowego rozwoju, a dopiero wtedy dysponowania o własnych swoich losach. Bache, jako niepoprawny humanitarny mistyk, był zrażony oschłością indywidualizmu, wzruszał więc nań ramionami i przypominał, że rozwiązanie wszystkich społecznych zadań mieści się w teoryi Fouriera. On wszystko przewidział, wszystkie trudności usunął raz na zawsze, dekretując łączność i nierozerwalność związku talentu, pracy i kapitału. Jednakże tak Morin, jak Bache godzili się, gdy szło o potępienie burżuaznej republiki, tak niechętnej postępowym reformom, przeciwnej ideom, których oni byli przedstawicielami. Zgadzali się, że wszystko idzie teraz źle, a nawet coraz gorzej, oburzali się przeciwko istniejącym stronnictwom politycznym, upędzającym się jedynie za pochwyceniem władzy, i boleli na myśl, że stronnictwa te, w widokach własnych korzyści, postarają się o wyzyskanie sprawy Salvata.
— Ileż czasu oni marnują — rzekł Bache — przeciąganiem złożenia nowego ministeryum! Wszak kryzys trwa blizko trzy tygodnie! Zaostrzając swój apetyt, pokazują się nam w całej szpetocie swej chciwości, przebiegłości i ztąd widowisko się przedłuża. Czyście czytali w dzisiejszych dziennikach, że prezydent Republiki na nowo zawezwał Vignona do pałacu Elizejskiego?
— Ach, dzienniki! — szepnął Morin swoim zmęczonym głosem, nie lubię ich czytać, i prawie nigdy nie biorę ich do ręki... Po co? Pisane są niedbale i szerzą same kłamstwa!..
Kryzys ministeryalny rzeczywiście przeciągał się z przyczyn niejasnych, trudnych do zrozumienia. Po upadku ministeryum Barrouxa, prezydent Republiki, stosując się do woli objawionej w Izbie, powołał Vignona, zwycięzcę, by zajął się utworzeniem nowego gabinetu. Zdawało się, że zadanie to będzie łatwe i że da się przeprowadzić w przeciągu dwóch, lub trzech dni, bo przecież od kilku miesięcy wymieniano głośno nazwiska ludzi, których za sobą pociągnie młody przywódca partyi radykalnej, doszedłszy do władzy. Lecz niespodziewanie wynikło mnóstwo trudności, Vignon, przez dziesięć dni z niemi walcząc, dał za wygraną i, bojąc się, że się zużyje, kompromitując swoją przyszłość, oświadczył prezydentowi, że zrzeka się powierzonej mu misyi. Prezydent natychmiast zwrócił się ku innym deputowanym, badał ich i zniewalał, aż jeden z senatorów podjął się próby złożenia ministeryum. Lecz napotkał takie same trudności. Gdy ułożona lista była już wiadomą i miała być zatwierdzoną, rozpoczęły się wahania, ociągania, powolne paraliżowanie chęci, wreszcie zupełne rozbicie. Zdawało się, że te same tajemniczo działające siły, które uniemożliwiły ministeryum Vignona, obecnie podkopały gotową już robotę jego następcy. Któż był tym potężnym i skrytym przeciwnikiem utworzenia się gabinetu? Jaki był cel? Jakie pobudki rządziły tą podziemną organizacyą? Pozostawało to niewiadomem, lecz zewsząd mnożyły się przeszkody, nieprzezwyciężone opory, zazdrości, cofania się, wywoływane przez zręczne intrygi, pogróżki, przepowiednie, obietnice, a sztucznie wywoływane wzburzenie umysłów, zaostrzało, lub rozbudzało wzajemne niechęci. Zakłopotany prezydent Republiki na nowo zawezwał Vignona, a ten, po namyśle i już ułożywszy listę przyszłych kolegów, przyjął zlecenia, pewnym będąc pomyślnego przeprowadzenia sprawy w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin.
— Niema żadnych danych, aby się tak stało. — rzekł Bache — Ludzie dobrze poinformowani twierdzą, że Vignon dozna tego samego zawodu, jaki go spotkał za pierwszym razem. Wiecie, moi drodzy, że zrodziło się w mojej głowie przekonanie, iż te wszystkie przeszkody pochodzą z ramienia bandy Duvillarda. Na czyją korzyść? Kogo chcą ujrzeć na czele gabinetu? Tego ja nie nie wiem... Lecz powiadam wam, że to ich robota! Pragną w ten sposób zagłuszyć, stłumić, odwlec wyjaśnienie skandalu Afrykańskich Kolei żelaznych. Gdyby Monferrand nie był tak jawnie skompromitowanym, to jemu przypisałbym prowadzenie tej kampanii. A wreszcie, kto może wiedzieć, jakie są zakulisowe ich sprężyny i upatrzone cele? Lecz „Glob“, który z dnia na dzień wyrzekł się solidarności z Barrouxem, obecnie prawie że codziennie mówi o zdolnościach Mnnferranda i wyraża się o nim z życzliwością i szacunkiem. Podług mnie to syndrom bardzo ważny, bo Fonsègne nie okazuje swej przyjaźni zwyciężonym. Zgodzicie się, że od Izby nie wiele dobrego możnaby się spodziewać. Na pewno knuje się tam coś bardzo wstrętnego.
— Tak, Izba niewiele warta — odezwał się Morin — a ten niedołęga Mège, wiecznie ułatwia pochód innym, nic dotąd nie zdziaławszy dla swojego stronnictwa. Naiwność jego nie ma granic, bo on szczerze jest przekonanym, że dość będzie zostać się, przetrwać i zużyć pewną ilość gabinetów, by wreszcie doczekać się chwili, gdy jemu władza wpadnie w ręce!
Wymienione nazwisko Mège’a wywołało lekceważące uwagi ze strony gości Wilhelma, nikt bowiem nie podzielał jego zapatrywań, a zwłaszcza jego politycznej taktyki. Jeden tylko Bache miał pewną wspólność opinii z apostołem państwowego kolektywizmu, lecz ponieważ różnił się z nim w szczegółach, przeto ostrzej od innych krytykował każde jego wystąpienie i każde jego odezwanie się publiczne. Janzen, uważał Mège’a za zwykłego zacofanego burżuaza którego trzeba będzie uprzątnąć wraz z jemu podobnymi. Zebrani przyjaciele wyrażali kolejno swoje poglądy i ludzie ci często oddający sprawiedliwość krańcowym swoim wrogom, bezlitosnymi się okazywali względem takiego Mège’a, który w zasadzie niczem się od nich nie różnił, a tylko dopuszczał się zbrodni niepodzielania wszystkich odcieni ich własnych pojęć.
Dyskutowali długo, mięszając i przeciwstawiając systematy, przeskakując od polityki do prasy, oburzając się na dziennik, prowadzony pod redakcyą Sagniera, tego człowieka niestrudzenie płodnego w użyźnianiu swego pisma coraz to nową ławą plotek, denuncyacyj i potwarzy.
— Ach, ten Sagnier, jakże wstrętną wykonywa robotę — rzekł Wilhelm, chodząc zwolna tam i napowrót po obszernej pracowni. Niema człowieka, nie ma rzeczy, której by nie obryzgał kałem ze swojej kloaki. Najbliższego przyjaciela gotów w niej utopić, byle mu to dostarczyło materyału do napisania artykułu o nowym skandalu. Lecz najczęściej rozmazuje plotki, niemające żadnej podstawy. Czyście czytali wczorajszy „Głos ludu“? Sagnier twierdzi w nim, że gdy schwytano Salvata w lasku Bulońskim, miał pełne kieszenie portmonetek i kluczy, skradzionych spacerującej publiczności! Zawsze Salvat! Z bezczelnością wyzyskuje on to nazwisko, byle rozciekawić paryżan i zmusić ich do rozchwytywania „Głosu ludu“. Nazwisko Salvata, wydrukowane olbrzymiemi literami na pierwszej stronicy, zapewnia potrójną sprzedaż numerów. Salvat! Biedny Salvat! Sztucznie rozdmuchiwany rozgłos o jego sprawie, pozwala swobodniej wytchnąć szachrajom z kliki Afrykańskich kolei żelaznych. Salvat stał się polem walki, na którem padają i powstają ministeria! Wszyscy go wyzyskują i wszyscy, jakby się zmówili — pracują na jego zgubę!
Rozmowa przyjaciół wciąż powracała do nieszczęsnego Salvata, a oburzenie i bezgraniczne politowanie naprzemian pojawiały się w ich słowach. Piotr, nie poruszywszy się z miejsca i zapatrzony w dal na olbrzymi Paryż, migocący światełkami wśród nocy, słuchał w milczeniu, ani razu się nie odezwawszy. Ogarnięty zwątpieniem, pochłonięty wewnętrzną walką, słuchał, pragnąc pochwycić jakie pocieszenia dla swojego bólu. Lecz opinie rozmawiających ścierały się, krzyżowały i w tem się tylko zgadzali, by jednomyślnie potępiać świat stary, skazywać go na zatracenie, nic natomiast nie mogąc zbudować w bratnim wysiłku, prócz ogólnikowych pożądań odrodzenia społecznego, opartego na prawdzie i sprawiedliwości. Rozmawiali głośno, napełniając pracownię brzmieniem zdań wygłaszanych, a oczyma błądzili po nocnej panoramie Paryża, pogrążonego w ciemnościach i zasłanego gwiazdami, jak niebo. Ztąd widziane miasto podczas nocy, przedstawiało się chaotycznie i zagadkowo, a migotliwe światełka zdawały się być iskierkami zarzewia wśród nagromadzonych popiołów. Lecz z ich mowy można będzie rozniecić ogień, tylko któż się podejmie tego zadania?... Ileż minąć ma jeszcze pokoleń, aż wreszcie zrodzi się lepsza dola dla tego miasta i dla ziemi całej? Jakie i kto wypowie słowa zbawienia i kiedy Paryż obwieści je na cztery świata strony?
Późna już była godzina, gdy przyjaciele pożegnali się z Wilhelmem, Piotr zaś pozostał pogrążony w swej zadumie. Nagle się wszakże zbudziwszy z zamyślenia, powstał i zaczął się zabierać z powrotem do siebie. Wilhelm, zbliżywszy się do brata, położył mu obie dłonie na ramionach i, wpatrzywszy się w niego, rzekł z tkliwością:
— Kochany mój bracie, widzę, że znów poddałeś się cierpieniu. Lecz od ciebie zależy opanowanie się, bo walkę toczysz tylko sam z sobą, zwyciężysz kiedy zechcesz; trudniej jest tym, którzy cierpią z ogólnych przyczyn, bo nie znajdują pożądanej broni, by zwalczyć świat i zło na niem zagnieżdżone. Bracie, otrząśnij się z dokuczających ci rozmyślań, przezwycięż się własnym rozumem, a wtedy dopiero nastąpi w tobie rzeczywiste uspokojenie.
Powróciwszy do swego dworku w Neuilly, Piotr spędził resztę nocy bezsennie, tułał się po pustych pokojach, wywołując cienie swego ojca i matki, pragnąc, by zażegnali burzę, jaka wrzała w jego sercu. Nigdy jeszcze z taką siłą nie odczuwał wstrętu dla kłamstwa, jakim się otoczył. Po cóż trwał w swej roli kapłana, kiedy w czynnościach księdza nie widział nic innego nad mechaniczne wykonywanie giestów przepisanych rytuałem? Pocóż nosił jeszcze tę sutanę, która na jego grzbiecie była tylko maskaradowem odzieniem? Wszystko, co dziś słyszał w domu brata, nasuwało mu szereg nowych myśli. Ileż jest nieszczęść, spadających na dolę jednych, ile prześladowania ze strony drugich, a wszyscy upędzają się, gonią, żyją w bezustannem podnieceniu i z małą tylko nadzieją użyteczności swych usiłowań. Dla najlepszych — celem jest przygotowanie lepszej przyszłości dla następnych pokoleń, lecz nawet w tych usiłowaniach jakaż niezgoda, ileż zmarnowanej energii! W rozbiciu własnych swoich myśli, Piotr odnajdywał wszakże budzącą się w nim żądzę życia normalnego, chęć udziału w walce, toczonej przez innych. Dotychczasowe zrzeczenie się dla ułudy, rola świętobliwego księdza — przejmowały go wstydem; sumienie wyrzucało mu, iż wytrwał tak długo w kłamstwie. Nagle zapadła w nim decyzya, iż kłamać dłużej nie będzie, nawet w miłosiernym celu dostarczenia pociechy innym, przez utwierdzanie w nich wiary w bozką sprawiedliwość. Zadrżał na myśl porzucenia nazawsze sutany. A jednak zedrze ją z siebie, zedrze, chociażby z pasami własnego ciała! Lecz rozpacz ubezwładniła go, gdy pomyślał, iż nawet po wyrzeczeniu się sutany pozostaną na nim jej wyraźne ślady i nigdy nie będzie mu danem być człowiekiem podobnym do wszystkich innych ludzi.
Przypuszczenie to z siłą prawdy wpiło mu się w serce z dokuczliwością katuszy. Czy życie nie odtrąci go jako zbiega i odstępcę? Wszak sam wyrzekł się życia na zawsze! Przysięga ta, którą niegdyś złożył, paliła mu ciało, jak gorącem żelazem. Pocóż miał się starać o wygląd mężczyzny, nosić wązkie odzienie, kiedy nie ma do tego prawa, bo na zawsze pozostanie bierną tylko istotą! Przysięgą czystości związany, żył dotąd wierny temu zrzeczeniu się i nawet myśli swe trzymał na wodzy! Jest więc tylko bierną istotą i bierną istotą nazawsze pozostanie! Wzruszony aż do przerażenia, lękał się przez chwilę, że zmysły utraci z nadmiaru bólu. Lecz od powziętej decyzyi nie cofnął się mówiąc sobie, że zdejmie nazawsze sutanę, bo uczciwość nakazuje mu to uczynić.
Nazajutrz Piotr przyszedł do pracowni Wilhelma w długich spodniach i ciemnej marynarce Babka i trzej chłopcy zachowali się na jego widok tak spokojnie, jakby żadnej zmiany nie dostrzegli w jego ubraniu. Uważali więc ten ubiór za przynależny mu? Chciwie śledził wyraz ich twarzy, lecz nikt na niego nie zwracał szczególniejszej uwagi, a wszyscy zdawali się być jeszcze uprzejmiejszymi, może by mu ułatwić pierwsze chwile własnego jego niepokoju. Tylko jeden Wilhelm pozwolił sobie na życzliwy, wymowny uśmiech, objawiający serdeczne uradowanie, bo sobie przypisywał przełom, jaki musiał zajść w usposobieniu Piotra. Spełniały się więc jego gorące życzenia! Piotr przerabiał się pod jego wpływem, w jego domu, w tej słonecznej pracowni, pełnej życia i miłości!
Marya także spojrzała na niego, lecz nie objawiwszy żadnego szczególniejszego zdziwienia. Nie domyślała się, nie wiedziała, ile on walk z sobą stoczył, ile przecierpiał z powodu tych prostych słów, jakie rzekła mu niedawno; „Poco nosisz to ubranie?“ A rzekła to wtedy, bo osądziła, iż sutana jest bardzo niewygodnem odzieniem dla człowieka, zajmującego się rzemiosłem.
Przywołała go teraz do okna:
— Piotrze, chodź, zobaczysz coś, bardzo pięknego... Już od chwili patrzę i zachwycam się temi dymami, które wiatr pochyla i gna ku wschodowi... Podług mnie, te dymy nieco fantastyczne, przypominają kształty okrętów; postępują całą eskadrą i szybują wśród złotego morza słonecznych promieni. A może ta flota wyruszyła z naszego Paryża, by nieść światu nowiny o ile się rozszerzył zakres myśli ludzkiej? Okręty wypłynęły z paryzkiego oceanu, by rozpowszechnić dążności ku braterstwu ludzi, ku pracy i wiedzy...
W kilka dni później, Piotr już zupełnie przyzwyczajony do swego nowego ubioru, spotkał się ze starym księdzem Rose w pobliżu bazyliki Sacré-Coeur, na szczycie wzgórza Muntmartre.
Ksiądz Rose w pierwszej chwili wystraszył się, zdawało mu się, że to tylko ktoś podobny do Piotra, lecz gdy ten go powitał, staruszek ujął go za obie dłonie i, wpatrzywszy się w niego załzawionym wzrokiem, rzekł:
— Ach, moje biedne dziecko! Więc stało się nieszczęście, którego zawsze obawiałem się dla ciebie! Nie mówiłem ci o tem, lecz oddawna odczułem, że Bóg przestał zamieszkiwać w twojem sercu! Ach, nic nie mogło mnie tak zaboleć, jak to wyraźne twoje odstępstwo!
Drżąc ze wzruszenia i niepuszczając ręki Piotra, odprowadził go w głąb ustronnego gruntu zawalonego materyałami do budującego się kościoła, a znalazłszy się zdala od ulicy i ludzi, którzy mogliby się byli zgorszyć ubraniem Piotra, ksiądz Rose, prawie bezwładnie, osunął się na stos cegieł, ułożonych na trawie.
Głęboki smutek, jaki wyrył się na obliczu starego przyjaciela, wzruszył Piotra silniej, aniżeli uczyniłyby to wymówki i wyklęcia. Wzruszony zapłakał. Spotkanie to spadło nań niespodziewanie, chociaż mógł był przewidzieć, że prędzej, lub później, musiało ono nastąpić. Serce mu się teraz krwawiło na myśl zerwania swego przyjaznego stosunku z tym świętym księdzem, z którym przez kilka lat łączyły go marzenia i nadzieje zbawienia świata dobrocią i miłosierdziem. Ileż wspólnych przeżyli iluzyj, ile ponieśli trudów, ile wspólnych bywało pomiędzy mmi narad, jak skuteczniej przyjść z pomocą cierpiącym, jak uchronić od nędzy i przygotować do życia dzieci, porzucone przez nieszczęsnych rodzioów! Lecz oto teraz drogi ich rozchodzą się. On, młody, powraca do życia, opuszczając starego towarzysza, który osamotnionym pozostanie ze swemi marzeniami, w próżnem oczekiwaniu ich spełnienia się i bez możności przekazania ich młodszemu spadkobiercy.
Piotr, pochyliwszy się, prawie że padłszy w ramiona starego przyjaciela, szeptał wśród łez:
— Ojcze mój! Ty jesteś jedyną moją żałością, bo prócz ciebie niczego żałować nie będę z tej okropnej przeszłości, od której się wyzwoliłem. Widok twojego bólu rozdziera mi serce... Ojcze, nie płacz nademną i nie miej żalu się do mnie za to, co uczyniłem! Musiałem, sumienie mi rozkazało to uczynić! Ojcze, ty sam byłbyś mi dał taką radę, gdybym ci się zwierzył z swoją katuszą... Ojcze, powiedz wszak lepiej jest przestać być księdzem, aniżeli być księdzem pozbawionym wiary?
— Tak, tak, utraciłeś wiarę, domyślałem się tego oddawna. Żyłeś jak asceta, uważano cię za świętego, a ja lękałem się, iż po zatem wiedziesz z sobą rozpaczliwe walki zwątpienia. Ileż razy starałem się ciebie uspokoić, domyślając się twojego wewnętrznego wzburzenia... Lecz jeszcze niewszystko stracone, posłuchaj, niech ci wypowiem, co mam w sercu... Bo ja cię muszę wyratować! Na nieszczęście, nie jestem uczonym i nie mogę do ciebie przemówić tak, jakby należało; nieszczególny ze mnie teolog, nie zdołam cię nawrócić na dobrą drogę w imię tekstów i dogmatów... Lecz w imię miłosierdzia, zastanów się, moje dziecko... Wszak uprawiając miłosierdzie, cudów można dokonać, ilu nieszczęsnych pocieszyć, wyratować od zguby... Czyż ty możesz się tego wyrzec, zaznawszy już słodyczy takiej misyi na ziemi?...
Piotr, usiadł koło niego rad, że im nikt nie będzie przeszkadzał w swobodnej rozmowie, bo pusto tu było zupełnie, a mury wznoszącej się bazyliki osłaniały ich od jaskrawych promieni słońca.
— Ojcze mój, ja przestałem wierzyć w skuteczność miłosierdzia! Miłosierdzie nie usunie cierpienia nędzarzy... Miłosierdzie jest ułudą, która musi zbankrutować!... Ojcze, zastanów się chociażby nad własnem twojem życiem, przebyłeś je wspomagając, pocieszając, ratując bliźnich, i cóżeś osiągnął w zamian swej pracy?... Ciebie osobiście nękano jako złego księdza, lecz czyś miał pocieszenie, żeś nędzy ludzkiej zapobiegł chociaż w dozwolonym ci zakresie twojego działania? Nędza wzmogła się tylko dokoła ciebie, bo z każdym rokiem srożej ona ciąży nad ludźmi, a miłosierdzie ukrócić jej nie zdoła... Wiem, ojcze, co mi na to odpowiesz, żywot doczesny, chwila przejściowa, ci, którzy cierpią na ziemi, otrzymają nagrodę w niebie... Ojcze, ale ja w tę sprawiedliwość nie wierzę, sprawiedliwość tę ja nazywam oszustwem, łudzeniem ludzi, szalbierstwem, które dłużej trwać nie może, zbyt wiele złego narobiło już ono, wyzyskując ich łatwowierność przez tak długie wieki!
Piotr przypomniał teraz przyjacielowi wspólne ich życie w dzielnicy Chazonne, gdy cały swój czas poświęcali miłosiernym uczynkom. Ach, jakże okrutnie dla księdza Rose zakończyła się ta ich działalność! Zgromiony w arcybiskupstwie, został za karę wyrwany ze swej dzielnicy, i osadzony jak najdalej od biedaków, których wspomagał. Zagrożono mu cięższą jeszcze pokutą, jeżeli będzie nadal kompromitować religię, dając jałmużny, bez zastanowienia się komu je daje. Od tego czasu pozostawał pod nadzorem i nie mógł już uprawiać miłosierdzia z dawną jawnością, lecz miał czas na patrzenie i zastanowienie się, zatem czyż nie doszedł do przekonania, że nawet milionami rozporządzając, nie zdołałby nędzy usunąć? Jałmużna przedłuża tylko konanie, jest tylko chwilową ulgą, zapewniającą dziś, a niezapewniającą jutra.
Ksiądz Rose słuchał przygnębiony, czasami potrząsał głową na znak przeczenia, wreszcie szepnął:
— Chociażby chwilową miała być ulga, nie trzeba jej zaniedbywać... Trzeba wspomagać, ile sił starczy, dawać bezustannie wszystko! Ach, moje dziecko, czyż znasz inną, prócz tej radość dla serca? Słuchaj, jeżeli dogmaty cię rażą to pozostań tylko przy ewangelii, miłość bliźnich, miłosierdzie, starczy dla twojego zbawienia!
Piotr zawrzał cały i zapominając, że ma przed sobą człowieka o wielkiem i tkliwem sercu, lecz o umyśle niezdolnym go zrozumieć zawołał z siłą przekonania:
— Wszystko to już wypróbowane, zużyte, nic niewarte, bo nie w niebie, lecz na ziemi trzeba się doszukać zbawienia i wymiaru sprawiedliwości. Trzeźwieć już poczynające umysły ludzi odwracają się od mrzonek, którem ich otumaniono, i domagają się sprawiedliwości a nie miłosierdzia. Ewangelia przetrwała blizko dwa tysiące lat, lecz nie dokazała niczego. Męczeństwo miało ludzi okupić, lecz okazało się, że to była tylko obietnica, a cierpienie, nędza, niesprawiedliwość — szerzą się, jak się szerzyły, niczem dotąd niezażegnane. Ewangelia jest przestarzałym kodeksem, z którego społeczeństwo nic już zdrowego nie zdoła zaczerpnąć. Trzeba więc z tem wszystkiem zerwać, wyzwolić się i byt swój na ziemi ustalić i uregulować, bez ułudnego szukania go w niebie!
Piotr, nie szczędząc przyjaciela, dalej wypowiadał swoje przekonania z zupełną szczerością. Jakiż błąd został popełniony! Wszak wszystko wyrosło w innem, niż nasze społeczeństwie, w odmiennych warunkach i czasach! A jeżeli chciano przechować tę część nauki, która mówiła tylko o moralności i o rzeczach ludzkich, jakże błędnem było przekonanie, iż te przepisy nazawsze mają pozostać niewzruszone i stosowane dla wszystkich społeczeństw po wszystkie czasy! Żadne społeczeństwo nie mogłoby istnieć, rządząc się wyłącznie ewangelią w całej ścisłości jej przepisów. Katolicyzm zbudował straszliwy gmach, z którego na świat cały rzuca postrach i ujarzmienie. Grzechem pierworodnym napiętnowano każdą ludzką jednostkę, bez nadziei wyzwolenia się jej z pod tej kaźni bez żadnych uwzględnień, bez możności okupu za pomocą poprawy i udoskonalenia swej natury. Człowiek od urodzenia oddany jest w moc czarta i skazany aż do ostatniej chwili swego istnienia na bezustanną walkę z samym sobą! A w walce tej zawsze człowiek musiał paść zwyciężony! Bo jakże mogło być inaczej, gdy miał najpierw pokonać siebie samego, odmienić się całkowicie, zabić w sobie życie ciała, rozumu, energii, bo było to wszystko siedliskiem czarta, a niedość było wytępić go z samego siebie, należało go jeszcze ścigać na ziemi, w wodzie i w powietrzu, by wyplenić jego ziarno ze świata! W tych warunkach ziemia cała stawała się potwornie wielkim grzechem, piekłem pokuszeń i cierpień, które człowiek przebywać musi dla zasłużenia w przyszłem życiu na uchylenie wrót nieba! Katolicyzm, udoskonalając swą potężną organizacyę, stawał się absolutnym posiadaczem każdej ludzkiej jednostki, nakładając na nią swą despotyczną władzę od chwili urodzenia, aż po samą wieczność. Okrucieństwo tej religii śmierci kryło się pod pozornie przewodnią myślą praktykowanego miłosierdzia, lecz dziś sprawiedliwości a nie miłosierdzia ludzie poczynają się domagać, a to własne ich uświadomienie wyzwala ich z pod dotychczasowo znoszonego ucisku. Biedacy, nędznicy dotąd tumanieni, przestali wierzyć w obietnice raju i chcą, by zasługi każdego odbierały na ziemi przynależną nagrodę. Natura, ziemia, życie przestały być grzechem, a nabrały właściwego znaczenia, stając się źródłem ludzkiej szczęśliwości. Płodność i praca są najwyższemi prawami człowieka, kobieta odzyskała swe naturalne stanowisko towarzyszki mężczyzny, a niedorzeczna zmora o piekle znikła, pokonana prawdą piękna natury, zawsze promiennej płodnością przetwarzającego się życia. Ewangelia, ta stara semicka baśń zbyt rażąco dziecinną jest dla umysłów dzisiejszej epoki, zmiotła ją i grunt oczyściła trzeźwo myśląca rasa łacińska, wsparta o wiedzę.
Piotr, uniesiony zapałem, zakończył słowami:
— Przez ośmnaście wieków chrześcianizm krępował pochód ludzki ku prawdzie i sprawiedliwości. A ewolucya zupełna może nastąpić dopiero z chwilą, gdy ludzkość, wyzwoliwszy się z religijnych przesądów, przestanie uważać ewangelię za kodeks moralności, i zaliczy ją w poczet wszystkich innych ksiąg, stworzonych przez mędrców w starożytności.
Ksiądz Rose, wzniósłszy ramiona ku niebu, jęknął drżącym głosem, a patrząc błagalnie na Piotra, prosił:
— Upamiętaj się, upamiętaj się, moje dziecko, przestań bluźnić! Wiedziałem, że powstały w twej duszy wątpliwości... lecz liczyłem, że dobra, łagodna i cierpliwa twoja natura przemoże je i że powrócisz do spokoju umysłu i serca. Co się z tobą stało?... Jakie są przyczyny twego zerwania z Kościołem?... Wszystko to spadło tak niespodziewanie i tak szybko, iż nie mogę cię zrozumieć... Ale widzę olbrzymią odmianę w tobie... jakaś żądza cię unosi... Ale jaka?... Kto na ciebie wpłynął? Kto ciebie tak odmienił?...
Piotr słuchał go ze zdziwieniem, a po chwili odpowiedział:
— Nie odmieniłem się... jestem tym samym, którego znałeś, mój ojcze... tylko teraz wypowiadam się przed tobą... Któżby miał na mnie wpłynąć i narzucić mi swoje poglądy?... Nikt nie zajął wobec mnie takiego stanowiska i żadne nowe uczucie nie wypełniło mi serca. Zapewniam cię, mój ojcze , że jestem takim, jakim byłem...
W głosie Piotra było wszakże pewne wahanie się, skryta niepewność. Bo czyż naprawdę nic nowego nie zaszło w jego usposobieniu?... Zapytywał się teraz sam siebie, lecz odpowiedź formułowała się niewyraźnie, nic stanowczego nie narzucało się jeszcze. Odczuwał tylko rozkoszne zbudzenie się do życia, napływ uczuć, które otwierały mu ramiona do uścisku wszystkich istot i rzeczy. Radosne tchnienie życia napełniało mu serce, unosząc go poza otchłań zwątpień, które dotychczas były jego udziałem.
Niewinne serce starego księdza Rose nie pozwalało mu odgadnąć a teraz zrozumieć przyczyn dawnych umartwień Piotra, wszakże kiwał smutnie głową, przypuszczając jakieś szatańskie sidła i pokusy. Czuł się przygnębiony odstępstwem swojego dziecka, jak zwykł był nazywać Piotra, a wypowiadając mu swoje zmartwienie, zaczął niezręcznie mu doradzać, by poszedł się zwierzyć monsignorowi Martha. Spowiedź przed mężem tak światłym może przykrócić zło, monsignor znajdzie potrzebne argumenty, by przywrócić wiarę ulatującą z jego serca. Piotr, gorzko się uśmiechnąwszy, odrzekł, iż monsigncor Martha był jednym z tych, którzy go skłonili do zerwania z Kościołem, bo miał sposobność bliższego zapoznania się z przebiegłą naturą tego księdza, rządzącego się kłamstwem, używającego religii za narzędzie swej despotycznej dyplomacyi, skierowanej do panowania nad ludźmi, pod pozorem jednania ich dla Boga. Ksiądz Rose jeszcze niżej pochylił teraz głowę, nie znajdując już żadnego ratunku. Nagle powstał z siedzenia i, wskazując na mury bazyliki jeszcze nie ukończonej, lecz potężnej swym ogromem, zawołał z przejęciem:
— Patrz, stoimy przed domem bożym! Przed gmachem wznoszonym, by okupić winy kraju całego! Czyż sama myśl zbudowania tego nowego kościoła nie jest oczywistym dowodem tryumfu religii? Moje dziecko, przypomnij sobie święty obrządek mszy, jaki spełniałeś przed ołtarzami w tym kościele! Czyż cię nie przeraża bluźnierstwo przed temi murami... odstępstwo i świętokradztwo, jakiego się dopuszczasz?!...
Piotr podniósł się i, stanąwszy o parę kroków od swego starego przyjaciela, odpowiedział mu spokojnie, lecz stanowczo:
— Zrywam z Kościołem, bo sumienie mi nie pozwala trwać dłużej w kłamstwie. Doznaję wrażenia, jakbym opuszczał ciemne lochy, by powrócić na świeże powietrze ogrzane dobrotliwem słońcem. Niema Boga w tych podziemiach, w których tułałem się i cierpiałem... a ta bazylika nowo wznoszona, jest urągowiskiem przeciwko rozumowi, prawdzie, sprawiedliwości, olbrzymim gmachem, który, dominując nad Paryżem z najwyższego wzgórza, przypominać nam będzie, że jeszcze istnieją cytadele absurdu!
Spostrzegłszy twarz starego księdza zalaną łzami, zrozpaczony zerwanym z nim stosunkiem przyjaźni, Piotr chciał uciec, lękając się przedłużać tę przykrą rozmowę.
— Zegnam cię, mój ojcze, żegnam!
Lecz ksiądz Rose pochwycił go w ramiona i całując serdecznie, jak buntujące się, lecz najdroższe dziecko, szlochał wśród uścisków.
— Nie żegnaj się ze mną w ten sposób!... Nie żegnaj się, jak gdyby nazawsze!... Ja chcę wierzyć, iż będziemy spotykać się z sobą. Odnajdziemy się, niosąc pocieszenie płaczącym, kęs chleba zgłodniałym... Chociaż mi powiedziałeś, że miłosierdzie nie uleczy złego, jednakże wiem, iż nazawsze miłosiernym pozostaniesz... więc kochać się będziemy w miłości dla biednych i cierpiących!
Z myślą o starym przyjacielu, którego tak głęboko zasmucił, Piotr śpiesznie skierował się ku pracowni Wilhelma.
Wyswobodzony z sutanny, Piotr stał się wkrótce towarzyszem swych trzech dorosłych bratanków, którzy w kilku lekcyach nauczyli go jazdy na bicyklu. Brał teraz codziennie udział w ich porannych wycieczkach, a dwa razy z nimi i z Maryą jeździł aż do jeziora d’Enghien, chociaż drogi tam wiodące były niedogodne. Marya utrzymywała, że Piotr już dość wprawnie jeździ, by z nim dotrzeć aż do lasu Saint-Germain, lecz w dniu wyprawy okazało się, że Antoni, który miał im towarzyszyć, musiał pozostać w domu. Marya była już ubrana w swój bicyklowy kostium składający się z czarnych wełnianych hajdawerów i krótkiego bolera z tego samego materyału, lecz otwierającego się na jasną jedwabną bluzkę, pogoda była piękna, więc żal jej było wyrzekać się spaceru. Namyśliwszy się chwilę, zawołała, śmiejąc się wesoło:
— Piotr już umie sobie dawać radę z bicyklem, pojedziemy zatem we dwoje! Będę się nim opiekowała podczas drogi. Zachciało mi się koniecznie, by użył przyjemności jazdy po dobrej drodze, wśród pięknego lasu!
Zważywszy, iż będzie to zbyt daleka wyprawa dla Piotra, który był dopiero początkującym jeźdźcem, postanowili pójść z bicyklami na dworzec kolei żelaznej i wziąć bilety do Maison Laffitte, by ztamtąd już na swych maszynach podążyć do lasu, dojechać do Saint-Germain i znów koleją żelazną wrócić do Paryża.
— Ale będziecie z powrotem na drugie śniadanie — spytał Wilhelm, patrząc z uśmiechem na brata opiętego w czarne bicyklowe ubranie, krótkie spodnie i czarne wełniane pończochy.
— O tak, wrócimy około południa — odpowiedziała Marya. — Teraz jest godzina ósma zaledwie, zatem mamy czasu poddostatkiem. Lecz nie czekajcie na nas za śniadaniem, siadajcie do stołu o zwykłej godzinie.
Poranek ten był dla Piotra wyjątkowo rozkoszną chwilą. Gdy wyruszyli z domu, zdawało mu się, że jest w towarzystwie młodego kolegi, zatem nic naturalniejszego, iż z nim uprojektował wspólną wycieczkę do lasu, podczas łagodnie ciepłego dnia wiosennego. Ubrania mieli na sobie prawie jednakowe i to może przyczyniło się do wywołania w Piotrze wrażenia, iż znajduje się w towarzystwie jakby młodszego brata. Wesół był i dziwnie spokojny, oraz ufny. Główną tego przyczyną było swobodne użycie przejażdżki, wspólna przyjemność na świeżem powietrzu wśród piękna natury, zaznanie własnego zdrowia, młodości i siły.
Wsiadłszy do wagonu, Marya zaczęła opowiadać swe wspomnienia z liceum.
— Podczas rekreacyj lubiłyśmy urządzać grę w obóz. Żeby swobodniej módz biegać, związywałyśmy sznurkami spódnice przy kolanach, bo jeszcze wtedy nie były w użyciu dla kobiet takie wygodne spodnie, jak dziś mam na sobie. Podczas gry, miałyśmy zupełną swobodę, trzeba przyznać, żeśmy z niej korzystały, krzycząc, skacząc, galopując, popychając się, wszystkie szpilki wypadały nam z włosów; a twarze miałyśmy czerwone, jakby krew miała z nich trysnąć. Przepadałam za temi gonitwami po szkolnem podwórzu, ale nie myśl że skutkiem tego źle się uczyłam! Przeciwnie, może właśnie z tego powodu, umiałam po skończonej zabawie pilnie siedzieć nad książką. Wreszcie, nie ja jedna, ale wszystkie lubiłyśmy się ścigać w gonitwach, a potem ścigać się przy nauce. Każda z nas wysilała się, by zająć pierwsze miejsce w klasie.
Opowiadała bez końca, śmiejąc się na wspomnienie szkolnych figlów, a Piotr z przyjemnością patrzał na zdrową, różową jej twarz, nieco w górze ocienioną rondem pilśniowego czarnego kapelusza, przytwierdzonego do włosów wielką srebrną szpilką. Bogate zwoje jej włosów były wysoko zaczesane, odsłaniając delikatny, prawie dziecięcy karczek. Jeszcze nigdy nie wydała mu się tak pociągającą. Zachwycał się kształtną i smukłą jej postacią, która, pomimo silnie zarysowanych bioder i wypukłych piersi, była szczupłą i wiotką. Gdy się śmiała, oczy jej promieniały radością, a cały dół twarzy rozjaśniał się wyrazem nieskończonej dobroci.
— Lubię mieć na sobie hajdawery! I nie rozumiem, dla czego tyle kobiet upiera się nosić spódnice do jazdy na bicyklu!
Piotr zrobił uwagę, że może nie każdej kobiecie byłoby ładnie w krótkich spodniach, chociaż jej ślicznie jest w tem ubraniu. Rzekł to bez intencyi komplimentu, wprost tylko dla stwierdzenia faktu.
— O tem niewarto mówić, — zawołała. — Nie jestem piękną, lecz tylko zdrową, i lubię hajdawery, bo są wygodniejsze od długiej spódnicy. Lecz dziwi mnie, dlaczego tak mało jest kobiet korzystających z tej jedynej okazyi noszenia wygodnego ubrania. Wyrzekłabym się jeździć bicyklem, gdybym musiała nakładać spódnicę i mieć nogi związane, pozbawione możności swobodnych ruchów. Wreszcie, czyż krótka spódnica jak dla małej dziewczynki może być ładnem ubraniem dla dorosłej kobiety? Podług mnie cyklistki w spódnicach są niezgrabne, a nawet śmieszne. A jeżeli mamy brać pod uwagę wstydliwość, to zdaje mi się, że łatwiej jest pokazać łydki w pończochach, aniżeli gołe ramiona w balowej sukni.
Roześmiała się i znów zażartowała:
— Lecz czyż się myśli o tem wszystkiem, pędząc na bicyklu! Jest się swobodną jak ptak i z rozkoszą używa się ruchu na świeżem powietrzu... Ale, żeby przyjemność była zupełną, trzeba mieć hajdawery a nie spódnicę, spódnica jest niedorzecznem ubraniem do jazdy na bicyklu!
Wtem, Marya, spojrzawszy na Piotra przypomniała sobie dawną jego postać, gdy poraz pierwszy otworzyła mu drzwi dworku Wilhelma. Wygląd Piotra przemienił się prawie do niepoznania. Wpatrzona w towarzysza podróży, wywoływała w swej pamięci chudą jego postać w długiej sutanie, twarz bladą, smutną, zrozpaczoną. Obecnie zaś twarz miał pogodną, czoło rozjaśnione nadzieją, oczy i usta poza dawną łagodnością nabrały serdeczności, jakby w poczuciu, że można kochać, być kochanym i żyć w szczęściu i prawdzie. Postać Piotra w niczem już nie przypominała księdza, tylko na zarastającej tonsurze włosy były jeszcze krótsze od innych.
— Z jakiego powodu przypatrujesz się mi z taką ciekawością?
Roześmiała się i odpowiedziała zupełnie szczerze:
— Robiłam spostrzeżenia i porównania. Otóż widocznem jest, że praca i ruch na świeżem powietrzu służą ci równie dobrze, jak nam wszystkim. Odmieniłeś się na korzyść... Wolę cię takim, jakim teraz jesteś. Gdyś do nas przychodził w pierwszych czasach, wyglądałeś na chorego.
— Bo byłem chory.
Pociąg zatrzymał się, dojechawszy do Maison-Laffitte. Wysiedli z wagonu i natychmiast skierowali się w stronę lasu. Droga szła nieco pod górę i była pełną wozów i ludzi, bo był to dzień targowy.
— Pojadę przodem — rzekła Marya — bo ciebie jeszcze przeraża wymijanie się z wozami. Jedź zaraz za mną, to nie będziesz miał z tem kłopotu.
Marya, trzymając się prosto na siodle, jechała szybko, jak strzała, co jakiś czas odwracając głowę, by spojrzeć, czy Piotr z łatwością za nią podąża. Po wyminięciu większego wozu, zwalniała bieg maszyny, by z uśmiechem powinszować towarzyszowi nabieranej wprawy, a zarazem pochwalić doskonałość bicyklów, na których siedzieli. Pochodziły z fabryki Grandidiera i należały do owego popularnego modelu „Lisette“, przy którym niektóre poprawki zrobił Tomasz, a magazyn „Bon-Marché“, zamawiając w wielkich ilościach, mógł sprzedawać po dwieście piędziesiąt franków za sztukę. „Lisette“ miała wygląd nieco ciężki, lecz w zamian była mocną i wytrzymałą.
— Wyborne maszyny dla ludzi wiele jeżdżących bez względu na jakość drogi — rzekła w dalszym ciągu Marya. — Lecz otóż dojechaliśmy do lasu! Zjedziemy z szosy, by użyć prawdziwie leśnego spaceru. Zobaczysz, jak miło jest puścić się bocznemi drogami, jedzie się po krótkiej, leśnej trawie, jak po aksamicie.
Zboczyli w szeroką, prostą drogę, ocienioną wielkiemi drzewami, a Piotr, zrównawszy się z Maryą, cieszył się nabraną już wprawą.
— Przyznaj, że wcale nieźle posługuję się moją maszyną? Powinnaś być zadowolnioną ze swego ucznia?
— Tak, doskonale się trzymasz na siodle i zaczynam się obawiać, że niedługo mnie prześcigniesz, bo jako mężczyzna, masz więcej siły i wytrzymalszym będziesz odemnie. Ale pomimo wszystko bicykl jest wybornym sportem dla kobiety, a nawet dopełnia jej wychowania.
— Jakto? Niezupełnie rozumiem tę teoryę?
— O, bo to własna moja teorya, wielebym mogła o tem powiedzieć... Lecz jeżeli kiedykolwiek będę miała córkę, to napewno każę jej jeździć na bicyklu od dziesiątego roku, by wcześniej nauczyła się kierować w życiu.
— Jak widzę, jesteś zwolenniczką wychowywania za pomocą doświadczenia?
— Tak. Doszłam do tego przekonania z oburzenia nad tem, co widzi się dokoła. Czyś kiedy zastanawiał się nad niedołęztwem dziewcząt wciąż trzymanych przy matczynej spódnicy? Od dzieciństwa matki rozwijają w nich bojaźń, powstrzymują własną ich inicyatywę, sąd, wolę, tak iż dziewczyna, dorósłszy, jest zupełnie niedołężną istotą, lękającą się odezwać, przejść ulicę, bo we wszystkiem i zawsze widzi trudności... Wychowanie naszych dziewcząt paraliżuje ich umysł i ciało. Otóż bicykl jest wybornem na to lekarstwem. Wsadź młodą dziewczynę na bicykl i puść ją na swobodne spacery wśród wiejskiej przestrzeni. Będzie musiała patrzeć i uważać, by wymijać kamienie, skręcać, gdy należy, wybierać najlepszą i najwłaściwszą drogę. A gdy spotka przeszkodę, albo wóz pędzący cwałem, będzie zmuszoną szybko się zdecydować, zabezpieczyć swoją maszynę i siebie. Ratunek od niej samej zależny rozbudzi w jej umyśle pewność siebie i chęć inicyatywy nietylko w kwestyach, odnoszących się do jazdy na bicyklu. Tak, tak, na pozór to może być dziwne, lecz jazda na bicyklu emancypuje kobietę. Kształci jej wolę, przyzwyczaja do zastanawiania się i liczenia tylko na siebie.
Piotr roześmiał się.
— Będziecie zanadto wszystkie zdrowe, jeżdżąc na bicyklu!
— Zdrowia nigdy nie może być nadto. Zdrowie, to najważniejsze dobro każdej ludzkiej jednostki. Im kto zdrowszy, tem jest lepszy i szczęśliwszy. Lecz wierzaj mi, że kobiety, przywykszły od dzieciństwa omijać przeszkody, uważać na kierunek bicyklu, nauczą się stosowania tego w życiu społecznem i jaśniej i trzeźwiej będą myślały, bez długiego wahania się, wybierając najrozumniejszą i najuczciwszą drogę. Całość wychowania streszcza się w dwóch słowach: wiedzieć i chcieć.
— Więc ty naprawdę wierzysz w emancypacyę kobiet za pomocą bicykla.
— Dlaczego nie? Dlaczego wydaje ci się moja teorya śmieszną? A jednak zastanów się, ile bicykl zrobił już dobrego, jak widocznie wyswobodził kobietę! Mamy to samo prawo, co wy mężczyźni, używania bicyklu, żona towarzyszy na nim mężowi, lecz zwłaszcza w stosunkach towarzyskich zaszła wielka zmiana, patrz, chociażby my dwoje, jesteśmy sami, przebiegamy dziesiątki kilometrów obok siebie, i nikt tej koleżeńskiej wycieczce nie może nic zarzucić. Weszło to już w obyczaj i przyucza mężczyzn do koleżeńskich stosunków z kobietami. A takie wspólne wyprawy wśród pól, lasów, piękna natury, muszą dodatnio wpływać tak na kobiety, jak i na mężczyzn. Bo czyż można odbywać bez wrażeń spacer wśród wsi, uroczego powietrza, pędząc z szybkością lotu ptaka, zatrzymując się dowolnie pieszcząc oczy coraz to nowemi krajobrazami, rozweselając umysł i kąpiąc myśli w ożywczem tchnieniu matki-natury! Patrz dokoła. Patrz, jaki uroczy jest ten las, który wspólnie przebiegamy, jaki miły jest pęd powietrza wśród tej zieloności! Czyż te wszystkie piękności nie zachwycają cię, nie przynoszą ci spokoju, otuchy?
W dnie powszednie nie było w lesie spacerującej publiczności, na prawo i na lewo widać było głębiny zieloności, drzewa, krzaki i trawy cicho wychylające się ku słońcu. Poranne, złote jego promienie, padając jeszcze ukośnie, oświetlały jedną połowę drogi, podczas gdy po drugiej stronie zieloność drzew była prawie czarną, bo spoczywała w zupełnym cieniu. Jakże zdrową i wielką rozkoszą jest jazda na bicyklu wśród cudowności leśnej natury! Piotr i Marya sunęli szybko, płynąc jak jaskółki, pojąc się świeżością i zapachem powietrza, muskając trawy lekkiem zetknięciem, jakby im rzeczywiście skrzydła wyrosły. Jechali równo, mijali światła i cienie ścielące się na drodze, wdychali w siebie życie lasu, miłując jego zieloność, mchy, źródła, zwierzęta i owady.
Marya znała wybornie wszystkie drogi i dróżki tego pięknego lasu, była więc przewodniczką wycieczki i kierowała teraz ku jednemu z zacisznych zakątków, jakie odkryła lat poprzednich w towarzystwie synów Wilhelma. W tem dojechali do szerokiej, lekko spadzistej drogi, prowadzącej do Poissy. Puścili się nią, by się upoić szybkością jazdy, tą szybkością tak szaloną, iż dech w piersiach jest zaparty, a szara droga mknie pod stopami, drzewa, uciekając, łączą się z sobą w jedno skrzydło olbrzymie, które rozpostarte wachluje jadących, rozbawionych tem igrzyskiem, dumnych z równowagi, jaką zachowują, pędząc lotem piorunu. Prute powietrze świszcze jak podczas burzy, jeźdźcy mkną na skraje horyzontu, w nieskończoność coraz dalej i dalej. Z oddalającym się wciąż horyzontem opływa serce jakaś odurzająca nadzieja wyzwolenia się nazawsze z pęt dotąd ciążących. Lotem strzały przeszywana przestrzeń upaja, egzaltuje, po same niebo unosi.
— Skręcamy na lewo! — krzyknęła Marya. — Jadąc tędy, dojechalibyśmy do Poissy, a lepiej nam będzie wśród lasu!
Droga, na którą wjechali, była dość wązką, cienistą, lecz pięła się pod górę, musieli więc zwolnić bieg maszyn, jakkolwiek pedałowali z wysiłkiem. Ostatnie deszcze powyrywały doły wśród piaszczystego gruntu, droga była niewygodną dla bicykli, lecz czyż przezwyciężanie trudności nie ma swej przyjemnej strony?
Marya, widząc pewne zakłopotanie swego towarzysza, rzekła, śmiejąc się:
— Widzę, że ci się ta droga niebardzo podoba?... Lecz naucz się jeździć i po takiej... Ja rada z niej jestem, nie ma nic nudniejszego, jak jechać ciągle po równej, prostej, pięknej drodze... Taki kawałek drogi pod górę urozmaica wycieczkę, podnieca, by przebyć złe jaknajprędzej, ale nie chcę, abyś narzekał, że źle pokierowałam naszym spacerem, więc uprzedzam, iż ta niewygodna droga zaraz się skończy, nie zmordujemy się zanadto. Co do mnie, to lubię takie niespodzianki, wobec trudności czuję się silniejszą i nie lękam się ani wiatru, ani deszczu, ani pięcia się pod górę.
Wytrzymałość i dobry humor Maryi zachwycały Piotra, lecz jako niewprawny jeździec, czując się zmęczonym, zapytał:
— A może puściliśmy się w objazd naokoło Francyi?...
— Nie, nie, uspokój się, już dojeżdżamy do celu podróży.. Przyznaj, że z przyjemnością odpoczniesz? Lecz czyż nie warto było trochę się zmęczyć, by módz odpocząć wśród pięknego lasu? A zaprowadzę cię do uroczego, cichego zakątka...
Lekko zeskoczywszy z bicykla, weszła na wązką ścieżkę, mówiąc Piotrowi, by szedł za nią. Uszedłszy zaledwie piędziesiąt kroków, znaleźli się wśród niewielkiej polanki tak gęsto otoczonej zielonością, iż zdawała się być cudownie uwitem gniazdkiem. Las, jak niezgłębiona puszcza rósł wysoko, wspaniale, swobodnie; cisza była zupełna, a wiosenna zieloność liści z lekkością koronki opinała gałęzie, ozłocone słońcem. Potężne tchnienie życia ogarnęło rozwijającą się roślinność, a zapach ziemi unosił się w ciepłem, łagodnem powietrzu.
Oparli bicykle o drzewa; Marya usiadła pod młodym dębem, a Piotr o kilka kroków dalej na cienistej trawie.
— Teraz jest najprzyjemniejsza pora roku do dalekich spacerów — zauważyła Marya. — Jeszcze niema upałów, jak w lipcu! O, wtedy, po takiej jeździe, panie się pudrują, lecz puder nie wiele pomaga i elegantki muszą pozostać z czerwonemi twarzami... Niestety, niezawsze można popisywać się ze swoją pięknością!
— Ja uważam, że i dziś jest ciepło! — odpowiedział Piotr, ocierając spotniałe czoło.
Żartowała z niego, iż nigdy jeszcze nie widziała go tak rumianym, nareszcie pokazało się, że krew krąży mu pod skórą! Rozmawiali wesoło, bawiąc się, jak dzieci, śmiejąc się byle z czego wprost z radości tak rozkosznej chwili. Zaniepokojona o jego zdrowie, nie chciała, by siedział w cieniu, będąc spotniałym, więc by ją uspokoić, przeniósł się na inne miejsce, więcej słoneczne. Wtem ostrzegł ją, że pająk wplątał się jej we włosy nad szyją. Pierwej, nim zdążył uwolnić ją od najścia owadu, Marya krzyknęła z przerażenia jak prawdziwa kobieta, jaką pozostała pomimo swej pozornej zuchowatości. Szydziła teraz sama z siebie. Jak można być tak niedorzeczną, by lękać się pająka! Ale jakkolwiek chciała zapanować nad sobą, była blada i głos drżał jej jeszcze z przerażenia. Zamilkli teraz oboje i spojrzawszy na siebie uśmiechnęli się przyjaźnie. Czuli wzajemnie, że się bardzo lubią i zdawało im się, że to uczucie jest czysto koleżeńskie, braterskie. Marya radowała się, iż zajęła się wyleczeniem Piotra, a on wdzięcznym jej był za zdrowie moralne, jakie napływało teraz do jego serca.
Mówiąc o tem, patrzeli na siebie z tkliwością, serdecznie, lecz nie przyszła im myśl zmącenia tego błogiego spokoju uczuć uściskiem, bezwiednie i bez wysiłku byli czystymi, jak wielkie dęby rosnące dokoła.
Marya nie pozwoliła Piotrowi zabić pająka, którego zdjął z jej włosów, bo oburzało ją wszelkie niepotrzebne tępienie życia. Długo jeszcze gawędzili wśród słonecznej polanki, a Marya, z ożywieniem mówiła o różnych kwestyach, dowodzących, że lubiła się nad niemi zastanawiać. Kochała życie i wiedziała, że nigdy nie postąpi wbrew swoim przekonaniom, bo każdy jej czyn był wynikiem obmyślanego postanowienia.
— Trzeba wracać do domu, bo zapominamy, że nas tam czekać będą ze śniadaniem!
Wstali i, doprowadziwszy bicykle do drogi, szybko pojechali przez Leges do Saint-Germain. Czuli się szczęśliwymi, jadąc obok siebie, płynąc w powietrzu, jak dwa ptaki o równym locie. Dzwoneczki bicyklów dźwięczały wesoło a niklowe łańuchy zlekka ślizgały się, cicho sunąć po osiach. Jechali chłodzeni pędem powietrza i dalej wiodąc swobodne wzajemne zwierzenia, było im obojgu dobrze i miło w tem odosobnieniu od reszty świata, więc się zdziwili, gdy przebywszy wspaniałą aleję, ujrzeli się przed zamkiem w Saint-Germain.
Chcąc wrócić do Paryża koleją żelazną, wsiedli do wagonu, zdarzyło się, że już parę kobiet zajmowało w nim miejsca. Marya nagle się zarumieniła, a Piotr, spostrzegłszy to, rzekł żartobliwie.
— Jak widzę, tobie teraz gorąco.
Zaprzeczyła, lecz policzki jej zapłonęły jeszcze gwałtowniej.
— Nie jest mi gorąco... patrz, ręce mam chłodne...
A po chwili dodała:
— Jaka ja śmieszna jestem, rumieniąc się bez żadnej przyczyny, zupełnie niewiadomo dlaczego!
Tak, zarumieniła się bez przyczyny, jak sama mówiła. Serce jej, które pozostało niewinnie uśpionem wśród leśnej ciszy i pustki, miewało takie nagłe i gwałtowne uderzenia, objawiające się szkarłatnemi kolorami na jej twarzy, co doprowadzało ją do chwilowych rozpaczy.
W dworku na Montmartre, po wyjeździe Maryi i Piotra, Wilhelm zajął się fabrykacyą owej odkrytej przez siebie materyi wybuchowej, której naboje chował do kryjówki w pokoju babki. Fabrykacya ta przedstawiała wiele niebezpieczeństw; którykolwiek z kranów, zapóźno zamknięty podczas manipulacyi, mógł spowodować wybuch, jaki wysadziłby w powietrze dom cały wraz z jego mieszkańcami. Wilhelm wolał więc wyczekiwać chwili, gdy był sam w domu, by nie narażać innych na niebezpieczeństwo. Dziś wszakże synowie jego byli w pracowni, a babka, jak zwykle, zajęta szyciem, siedziała w pobliżu aparatów i specyalnego pieca laboratoryjnego. Lecz znała ona całą doniosłość niebezpiecznych zajęć Wilhelma, a obdarzona wyjątkową odwagą tak dalece do nich przywykła, iż często pomagała mu w manipulacyach, obeznawszy się dokładnie ze wszystkiemi fazami fabrykacji materyałów wybuchowych.
Dzisiejszego poranka Wilhelm wpadł w głębokie zamyślenie, babka przeto, spostrzegłszy to, często odrywała oczy od szycia i spoglądała, czy o niczem nie zapomniał przy swej robocie. Rzuciwszy okiem i upewniwszy się, że wszystko w porządku, znów szyła w milczeniu. Pomimo, że już skończyła lat siedemdziesiąt, szyła baz okularów, a chociaż włosy miała prawie zupełnie siwe, zachowała wszystkie zęby i rysy jej pozostały niezmienione, tylko wyschły i zżółkły, nabrawszy przytem wyrazu wielkiej słodyczy. Zwykle była milczącą, nie sprzeczała się nigdy, a zarządzając całym domem i kierując wszystkimi, odzywała się zwykle rozumnie, z siłą przekonania o słuszności słów wypowiadanych. Znano jej myśli i wolę głównie z odpowiedzi, jakie dawała, a każdy z domowników czcił ją i podziwiał jako wzór sprawiedliwości i hartu ducha.
Od jakiegoś czasu odzywała się rzadziej, niż zwykle, krzątała się wszakże przy domowych zajęciach z równą jak dawniej wytrwałością, lecz w oczach jej widać było głębokie zadumanie. Nikt nie śmiał się jej spytać o przyczynę, bo panowała jak królowa nad swoim ludem, składającym się z Wilhelma, jego trzech synów, z Maryi, oraz z Piotra. Czyżby babka przewidywała jakieś zmiany, jakieś fakta, których nikt inny dotąd nie dostrzegł? Milczała zadumana, jakby w oczekiwaniu godziny, w której będzie zmuszona dać skuteczne rady i wywrzeć swój wpływ stanowczy, nigdy w domownikach nieznajdujący opozycyi.
— Wilhelmie, uważaj — odezwała się. — Jesteś dziś roztargniony. Czy masz jakie zmartwienie?
Spojrzawszy na nią, uśmiechnął się i odpowiedział wesoło:
— Nie, droga babko, nie mam żadnego zmartwienia, zapewniam cię, że niesłusznie mnie posądzasz o skrytość... Powiedziałbym, gdyby mi co dokuczało. Oto w tej chwili pomyślałem o Maryi... o tem, jak ona się cieszyła, jadąc na dzisiejszą wycieczkę, pogodę mają śliczną, las musi być piękny w takiem wiosennem słońcu...
Antoni, podniósłszy głowę od roboty, odezwał się:
— Jaka szkoda, że musiałem zostać w domu nad ukończeniem tej deski, byłbym z ochotą pojechał z nimi do Lasku. Wreszcie, może byłbym się im przydał, bo puścili się daleko...
— Nie ma obawy o żadną przygodę — rzekł Wilhelm głosem spokojnym. — Piotr obeznał się już z bicyklem, a przytem jest ostrożnym, będzie zatem czuwał nad Maryą.
Babka, znów uważnie na niego spojrzawszy, szyła dalej. Skromnie ubrana w prostą wełnianą suknię, miała wygląd królowej, bo rozum jej, przykład i szlachetność gorącego serca, zniewalały domowników do kornego poddania się jej władzy. Niegdyś, w młodości była wierzącą protestantką, a gdy wyswobodziła swój umysł ze wszelkich pęt religijnych doktryn, obrała sobie jako ideał sprawiedliwość, czcząc ją nadewszystko, może właśnie dla tego, iż całe życie przecierpiała skutkiem niesprawiedliwych prześladowań losu. Gardząc przesądami, pomijając je z wyniosłością, szła do celu, jaki sobie postawiła, uznając to za najważniejszy ze swych obowiązków. Poświęciła się w ten sposób najpierw dla swego męża, następnie dla swej córki, Małgorzaty, a po śmierci tamtych dwojga oddała resztę swego życia wychowaniu trzech wnuków, synów Wilhelma i młodo zmarłej swej córki. Przybyła jej następnie opieka nad Maryą, a oto teraz nie mogła się powstrzymać, by nie zapragnąć przygarnięcia Piotra do familijnego kółka jakiem zarządzała. Musiała osądzić, iż zasługuje on na to wielkie szczęście, a zastanawiała się nad nim długo, będąc nim początkowo bardzo zaniepokojoną. Obecnie zdecydowała się i Piotr został przez nią zaliczony do rodziny, lecz nie wypowiadała swych przyczyn, nie uznając tego za potrzebne. Któregoś dnia rzekła tylko do Wilhelma, że dobrze zrobił, wprowadzając do swego domu Piotra.
Zbliżyła się godzina południowego śniadania, a Marya i Piotr jeszcze nie byli z powrotem; Wilhelm, nie odrywając się od roboty, zawołał:
— Już dwunasta, a dzieci nasze nie wracają, poczekajmy na nich ze śniadaniem, poczekajmy z pół godziny... Tymczasem i ja skończę moją robotę.
Przeminął jeszcze kwandrans w milczeniu i pracy, wreszcie trzej chłopcy, wstawszy, poszli umyć ręce przed śniadaniem i pozostali w ogrodzie.
— Spóźniają się z powrotem — odezwała się babka. — Byle nie zdarzył się Maryi jaki wypadek...
— Marya jeździ znakomicie — rzekł Wilhelm — Ja, raczej o Piotra jestem niespokojnym.
Babka, złożywszy robotę na kolanach, znów wpatrzyła się w niego, mówiąc:
— Marya się nim zaopiekuje... Lecz nie przypuszczam, by im się zdarzył jaki wypadek, tylko spacer przeciągnęli, bo im dobrze było razem wśród pięknego lasu...
— Tak, zapewne... Lecz wolałbym już widzieć ich z powrotem.
Wtem, zdawało mu się, że dosłyszał brzęk dzwonków przy bicyklach i zawołał uradowany:
— Otóż i oni!
— A rzekłszy te słowa, wypadł z pracowni do ogrodu na ich spotkanie, z uciechy zapominając o niedokończonej swojej robocie.
Babka, pozostawszy samą, szyła dalej spokojnie, zapomniawszy ze swej strony, że tuż w pobliżu jej krzesła stoi aparat, w którym kończy się fabrykacya straszliwej materyi wybuchowej. W parę minut wrócił do pracowni Wilhelm, mówiąc, że się omylił, lecz nagle zbladł śmiertelnie, utkwiwszy wzrok na jednym z kranów aparatu. Chwila zamknięcia go minęła bez niebezpieczeństwa, podczas, gdy wybiegł do ogrodu na spotkanie Maryi i Piotra. Teraz wybuch był nieuniknionym, jeżeli śmiała ręka nie zbliży się i nie zakręci kranu. Zapewne już nie zdoła tego wykonać, chwila właściwa minęła i katastrofa nastąpi natychmiast.
Niejednokrotnie się już zdarzało, że Wilhelm z zimną krwią ryzykował śmierć ponieść przy swoich pracach laboratoryjnych, lecz dziś owładnęła nim niemoc, stał, jakby wrośnięty w ziemię, nie mając odwagi na zrobienie paru kroków, drżał całem ciałem, przerażony myślą nastąpić mającej zagłady. Stracił nieledwie głos w oczekiwaniu wybuchu, który miał cały dom wysadzić w powietrze, wreszcie, jąkając się, szepnął:
— Babko, babko... Aparat, kran... Wszystko skończone, skończone... Zginiemy...
Staruszka podniosła głowę, nie rozumiejąc.
— Co takiego?... Co tobie?
Lecz spostrzegłszy zmienioną twarz Wilhelma, nieprzytomnego z przerażenia, spojrzała na aparat i odczuła grozę niebezpieczeństwa.
— Ach, zapomniałeś o swojej robocie!... Trzeba zakręcić kran?... Wszak tak?...
I bez pośpiechu, położywszy rozpoczęte szycie na stoliku obok siebie, wstała swobodnie jak do każdego innego zajęcia i, zbliżywszy się do aparatu, zakręciła wiadomy kran, bez śladu zaniepokojenia na twarzy.
— Otóż, sprawa załatwiona... Ale, powiedz mi, dlaczego sam tego nie zrobiłeś?
Wilhelm, stojąc na miejscu jak wryty, śledził oczyma postać i ręce babki, czując, iż krew ścina mu się w żyłach w oczekiwaniu nieuchronnej śmierci. A gdy odzyskał przytomność i odnalazł się żyjącym obok zamkniętego aparatu, odetchnął głęboko, lecz jeszcze nie ochłonąwszy, odpowiedział:
— Dla czego sam tego nie zrobiłem? Bo się bałem. Strach mnie obezwładnił.
Właśnie w taj chwili Marya z Piotrem wróciła z wycieczki i ogród napełnił się śmiechem i zmięszanemi głosami pytań i odpowiedzi. Tomasz, Franciszek i Antoni żartowali z Piotra, twierdząc, że najniezawodniej zjeżdżał z drogi na pola i straszył pasące się krowy na łąkach. Nie wierzyli, by odbył tak daleką wycieczkę bez żadnej przygody. Głośno rozmawiając, wbiegli wszyscy do pracowni, lecz nagle zamilkli, ujrzawszy zmienioną twarz Wilhelma.
Uśmiechnął się ku nim, chcąc ich uspokoić i rzekł jeszcze wzruszony:
— Moje dzieci stchórzyłem... dopiero co stchórzyłem. Ciekawy objaw, dotąd nie zdarzyło mi się z nim zapoznać.
Opowiedział rzecz całą, obawę katastrofy, swe przerażenie, oraz spokój, z jakim wybawiła babka ich wszystkich od niezawodnej śmierci. Babka zlekka ruszyła ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że zakręcenie kranu nie jest czynem bohaterskim. Lecz trzej wnukowie okrążyli ją i z nabożeństwem całując staruszkę, wypowiadali tą pieszczotą cały ogrom swej czci i wdzięczności. Wychowała ich, pielęgnując od chwili pojawienia się ich na świecie, a oto dziś darzyła ich życiem. Marya, rozpłakawszy się ze wzruszenia, rzuciła się babce w objęcia, wszycy mieli łzy w oczach, a tylko babka, pozostawszy niezmiennie spokojną, zachęcała ich, by się opanowali i wrócili do rozsądku, bo nie trzeba o rzeczach sądzić z przesadną egzaltacyą.
— Babko — rzekł Wilhelm — pozwól pierwej, bym cię ucałował... a niechaj i Piotr skorzysta z tego pozwolenia, bo ty jego nie odłączasz i jesteś dla niego równie dobrą i macierzyńską, jak dla nas wszystkich.
Gdy opanowawszy wzruszenie, zasiedli wreszcie do śniadania, Wilhelm zaczął się zastanawiać nad nieznanym sobie dotąd uczuciem strachu, był zdziwionym i zawstydzonym. Przyznał się, iż od jakiegoś czasu był o wiele ostrożniejszym, niż dawniej, więcej dbał o swoje życie, i przypominał sobie, iż w przeciągu ostatnich miesięcy, parę razy złapał się drżącym z obawy przed możliwością katastrofy i nagłej śmierci. Zkąd w późnym wieku pojawiło się u niego to nagłe przywiązanie do swego istnienia? Dlaczego tak dbał o własne życie?.... Roześmiał się i rzekł, z tkliwością patrząc na Maryę:
— Zdaje mi się, że ty jesteś tego przyczyną! Z twojego powodu czuwam nad własnem życiem, jako nietylko do mnie należącem. Poczuwam się do obowiązku stania na straży twojej własności. Przed chwilą, gdy myślałem, że wszyscy niebawem zginiemy, obraz twój stanął mi przed oczyma i obawa utracenia ciebie, sparaliżowała moją wolę. Tak, z twojego powodu stchórzyłem!
Marya uśmiechnęła się, bo była to jedna z rzadko powtarzających się aluzyj o ich projektowanem małżeństwie. Jak zwykle, przyjęta to swobodnie i rzekła z prostotą:
— Już tylko sześć tygodni dzieli nas od naszej daty!
Babka, która patrzyła na mówiących, spojrzała teraz na Piotra. Twarz miał zupełnie spokojną i uśmiechniętą.
— Tak — rzekła — za sześć tygodni pobierzecie się. Dobrze więc zrobiłam, chroniąc, by dom nie wyleciał w powietrze!
Trzej chłopcy wybuchnęli śmiechem i ogólna wesołość trwała przez cały czas śniadania.
Południowe godziny płynęły jak zwykle, przy pracy, lecz Piotr uczuwał dziwny jakiś ciężar na sercu. Słowa Maryi: „już tylko sześć tygodni dzieli nas od naszej daty“ przypominały się mu bezustannie. Tak, za sześć tygodni przestanie ona do siebie należeć. Powtarzał sobie tę wiadomość, jakby nigdy poprzednio o niej nie wiedział i nigdy o tem nie myślał. Gdy wrócił do siebie, do Neuilly, ból wielki napłynął mu do serca. Słowa Maryi dokuczały mu, zabijały go. Dlaczego w pierwszej chwili nie odczuł tego bólu i wysłuchał owych słów spokojnie, z uśmiechem? A dlaczego brzmiały mu one w pamięci przez resztę dnia i nieciły w nim ból coraz dotkliwszy? Nagle prawda odsłoniła się jego oczom. Kochał Maryę, rozkochał się w niej gwałtownie, namiętnie!...
Uczyniwszy to odkrycie, zrozumiał niejasne dotąd strony swego usposobienia względem tej młodej dziewczyny. W pierwszych czasach znajomości, zdawało mu się, że go ona razi, i we wszysikiem drażni, a było to wprost tylko wzruszenie pierwszego porywu miłości. Czuł się następnie podbity jej dobrocią, wesołością, rozkoszował się słodyczą tego, co uważał za braterskie dla niej przywiązanie. Któż go uleczył i uwolnił od walk, jakie w nim wrzały?... Marya i miłość dla Maryi. Zastanawiał się nad rozwojem tego uczucia w swem sercu i dzisiejszy spacer poranny zajaśniał przed nim, jak najrozkoszniejsza chwila w życiu. Te kilka godzin razem z nią spędzonych przyśpieszyły ujawnienie się dotąd kryjącej się miłości. Las i wiosenne piękno natury chwyciły go i tchnęły w niego życie, był teraz zdrów i silny, cały należący do kobiety, którą miłował. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego czuł się tak niewypowiedzianie szczęśliwym podczas dzisiejszego spaceru. Ciało jego harmonizowało z otaczającą go naturą. W lesie, budzącym się do nowego życia, kochał drzewa, całą roślinność, wszystkie stworzenia, dobrotliwe słoneczne promienie, lecz egzaltacya ta powstała w nim skutkiem obecności Maryi. Ona jedna była tego przyczyną. Ona jest jego uleczeniem, nadzieją, pewnością odrodzenia się i szczęścia! Wszak przy niej zapominał o wszystkich swoich dawnych umartwieniach, niepewnościach i katuszach. Wszak od jakiegoś czasu przestał myśleć, czem jest jutro śmierci, dokuczliwy ten problemat, z którym nierozłącznie dotąd obcował, oddalił się od niego i stopniowo znikł w otchłani rzeczy zapomnianych. Wszystkie dawniej trapiące go myśli rozwijały się, ustępując w miarę oddziaływania Maryi, która kochając życie, obdarzyła go tą samą miłością. Tak, kochał teraz życie, bo kochał Maryę i przez nią pragnął żyć pełnią sił swoich. Nauczyła go cenić pracę, zrobiła z niego człowieka, który czuł się w prawie być kochankiem i ojcem.
Nagle, Piotr przypomniał sobie ostatnią swą rozmowę ze starym księdzem Rose. Święty ten starzec, który całe życie przebył w nieświadomości kobiety, odgadł wszakże właściwą przyczynę odmiany Piotra. Powiedział mu, że stał się innym człowiekiem. Piotr zaprzeczał mu i przysięgał, że się myli, bo sam jeszcze wtedy nie zeznawał dokładnie swej odmiany i nie domyślał się właściwej tego przyczyny. A jednak kochał już wtedy Maryę, tylko nieuświadomiony był o ogarniającej go miłości, która dziś dopiero ujawniła się przed nim samym. Obok Maryi spędzone godziny wsród pól i lasu, przekształciły go ostatecznie. Marya rozbudziła w jego piersi miłość dla całej natury, dla jej płodności, dla słońca, nieba i ziemi. Stworzony był dla tej miłości i dlatego nie mógł złapać tchu, żyjąc zamkniętym z katolicyzmem, z tą religią śmierci! Dla tego wrzał w nim bunt, który wypowiedział przed starym swym przyjacielem, zakrwawiając mu serce twierdzeniem, że ewangelia jest prawdą przebrzmiałą i już bez znaczenia, a świat wyczekuje nowego kodeksu, prawa do szczęścia na ziemi, sprawiedliwości społecznej, miłości życia i błogosławionej płodności.
— A Wilhelm? Stanął teraz przed Piotrem obraz Wilhelma, tego brata, który go ukochał i wprowadził do swego domu pełnego szczęścia, spokoju i pracy, by go uzdrowić, rozniecając w nim miłość dla życia. Przez niego poznał Maryę. Wtem znów przypomniał sobie jej słowa o blizkim jej ślubie z Wilhelmem. Za sześć tygodni Marya będzie żoną jego brata... Myśl ta, jak ostrze noża zagłębiła się teraz w serce Piotra. Nie wahając się ani chwili, powiedział sobie, że umrze, jeżeli przenieść tego nie zdoła, lecz nikt wiedzieć nie będzie o jego miłości, postara się przezwyciężyć namiętność, a gdyby słabł, ucieknie, ale nie zdradzi ufności brata. Ach, Wilhelm nie przewidział niebezpieczeństwa i sam go wprowadził pod swój dach, sam rozniecił płomień, jakim zapłonęło jego serce! Nie, nie, raczej umrzeć, aniżeli nadużyć zaufania Wilhelma! Piotr czuł, iż woli się skazać na wieczną katuszę, byle oszczędzić bratu niepokoju i zmartwienia.
Lecz jednocześnie z tem postanowieniem katusze się rozpoczęły... Wyrzekając się Maryi, Piotr tracił wszystko i znów wpadł w otchłań nieszczęścia. Położył się, lecz noc mijała dla niego w bezsenności. Obiegły go całe zastępy udręczeń. Znów wszystkiemu zaprzeczał, wszystkiemu odmawiał racyi istnienia, świat utracił dla niego jakiekolwiek znaczenie, szydził z życia, przeklinając je, jako źródło cierpienia. Wznowiło się w nim pożądanie śmierci. Umrzeć! Ach, pragnął umrzeć! Ale, jakże ciężko umrzeć, nie zaznawszy nawet, czem jest właściwie życie!
Toczyła się w nim walka zaciętsza, niż kiedykolwiek. Aż do rana dręczył się, jęcząc z bólu. Pocóż zdjął sutanę?... Z powodu kilku słów wyrzeczonych przez Maryę, zdarł z siebie to obłudne odzienie, a teraz po kilku innych słowach, jakie z ust jej usłyszał, zrodziła się w nim okrutna chęć powtórnego nałożenia na siebie znienawidzonego księżego munduru. Więc chwilowo tylko zbiegł ze swego więzienia? Sutana wżarła mu się w ciało i chociaż zrzucił ją z siebie, przypomina mu, że on do niej należy, zatem, czemu nie ma się temu poddać?... Najrozsądniej będzie włożyć ją jak całun i pożegnać się z życiem. Nosić ją teraz będzie jako oznakę żałoby po utraconych nadziejach szczęścia...
Wtem nowa myśl targnęła mu serce. Dlaczego wywołuje w sobie tyle przyczyn bólu, kiedy dość tej jednej: Marya go nie kocha. Czyż to nie wystarcza, by go na zawsze od życia usunąć? A łudzić się nie powinien, Marya go nie kocha, bo kocha Wilhelma. Chociażby podczas dzisiejszego spaceru, wszak była dla niego uprzejmą i dobrą, lecz jak siostra względem brata, i zwykle tylko taką była względem niego! Marya nie kocha go, bo kocha Wilhelma! Piotr jęknął z bólu i twarz ukrył w poduszkach, by zagłuszyć krzyk, wydzierający się mu z gardła. Nieco opanowawszy się, postanowił przezwyciężyć się, i z uśmiechem witać wieści, odnoszące się do blizkich zaślubin Maryi z Wilhelmem.
Piotr, wróciwszy nazajutrz na Montmartre, tyle tam przecierpiał, iż przez dwa dni następne zamknął się w swoim samotnym dworku w Neuilly. Zdecydował się to uczynić, bo przynajmniej miał tę ulgę, iż nie potrzebował udawać swobody umysłu, mógł cierpieć, nie zwracając niczyjej uwagi.
Na trzeci dzień z rana jeszcze był w łóżku i nie miał odwagi wstać, spędziwszy całą noc bezsennie, gdy niespodziewanie wszedł do jego pokoju Wilhelm, mówiąc zaraz na wstępie:
— Przychodzę, ponieważ niema innego sposobu widzenia się z tobą. Opuściłeś nas, lecz w tej chwili nie pytam o przyczynę, przyszedłem po ciebie, bo chcę, abyś ze mną poszedł do trybunału, dziś rozpoczyna się sprawa Salvata, może dziś zapadnie na niego wyrok... Z trudem zdobyłem dwa miejsca w sali. Wstawaj, śpiochu, zjemy razem śniadanie na mieście i postaramy się wejść wcześnie do sali sądowej.
Niespodziewane przyjście Wilhelma nietylko zdziwiło, lecz, w pierwszej chwili zakłopotało Piotra. Zauważył, że Wilhelm jest przygnębiony, chmurny, więc, milcząc, wstał i zaczął się śpiesznie ubierać.
— Czy masz nam co do zarzucenia, żeś przestał do nas przychodzić?
— Jak możesz coś podobnego przypuszczać, Wilhelmie!
— Więc dlaczego stałeś się niewidzialnym u nas?... Dlaczego znów od nas stronisz? Przywykliśmy widzieć cię codziennie, więc markotno nam, gdyś nas opuścił.
Piotr szukał w myśli jakiego wykrętu, a nie mogąc znaleźć nic prawdopodobnego, zmięszany, szepnął:
— Miałem pilną robotę, nie mogłem oddalić się z domu... Wreszcie, cóż chcesz, znów oplątały mnie moje czarne myśli, więc nie chciałem się wam pokazać z twarzą zbolałą i smutną...
Wilhelm oburzył się:
— Więc gdy jest ci źle, stronisz od nas i wyobrażasz sobie, że tym sposobem umniejszasz nam smutku! Wszyscy z przykrością odczuliśmy twoją nieobecność... Marya, zawsze wesoła i zdrowa, miała onegdaj tak silną migrenę, że cały dzień pozostała w swoim pokoju. Jeszcze wczoraj znać po niej było ślady niedomagania, była smutną, nerwową i milczącą. Bez ciebie jest nam wszystkim źle i nudno.
Mówiąc to, Wilhelm patrzał bratu prosto w oczy, pragnąc odgadnąć jego myśli, nie zdradzając wszakże własnych swych domysłów.
Piotr, chcąc odeprzeć siłę badawczą jego wzroku, a przytem przerażony wieścią o chorobie Maryi, zdobył się tym razem na kłamstwo i rzekł głosem spokojnym:
— Nie dziwię się, że Marya jest niezdrową, bo już to zauważyłem podczas naszej wycieczki do Saint Germain... A o mnie się nie kłopocz, rzeczywiście miałem trochę zajęcia w domu, lecz dziś byłbym na pewno do was przyszedł.
Wilhelm jeszcze przez chwilę na niego patrzał, a następnie może przekonany jego słowami, a może tylko odkładając na później dalsze badanie, zaczął mówić o czem innem. Był serdecznym, prawie wesołym, lecz Piotr zbyt dobrze go znał i gorąco kochał, by nie dostrzedz wielkiej w nim przemiany. Zaniepokojony, spytał.
— Źle wyglądasz, czyś niezdrów?
— Ja, niezdrów?... O nie! Jestem tylko wzruszonym, przygnębionym... Wiesz, z jakiem przejęciem się śledziłem dotąd wszystko, co się odnosiło do sprawy Salvata... Wiesz, jak się oburzałem na bezczelne wyzyskiwanie czynu tego człowieka, a dziś sądzić go będą, dziś więc zapewne zgniotą go ostatecznie...
Od tej chwili Wilhelm mówił już tylko wyłącznie o Salvacie i jego sprawie, jakby chciał uspokoić Piotra, iż ten, a nie inny jest powód zmiany, jaką w nim dostrzegł.
Na śniadanie wstąpili do małej restauracyi w pobliżu pałacu Sprawiedliwości, lecz i tutaj Wilhelm nie zmienił tematu rozmowy. Ze wzruszeniem unosił się nad delikatnością uczuć Salvata, który podczas śledztwa ani jednem słowem nie wspomniał o swej znajomości z wynalazcą tej materyi wybuchowej, użytej w naboju. Dzięki milczeniu Salvata, Wilhelm pozostał na boku w całej tej sprawie, nawet go nie zawezwano, jako świadka, bo nikt w trybunale nie wiedział, iż obwiniony pracował czas jakiś jako jego pomocnik. Wzruszony, zaczął teraz mówić o swoim wynalazku, dopełniając zwierzenia, jakie poprzednio bratu uczynił. Po dziesięciu latach poszukiwań i udoskonaleń, wszystko było gotowe, a materya wybuchowa i obmyślone narzędzia wojenne były tak potężnej siły, iż Francya posiadając je, stawała się wszechmocną wobec innych państw europejskich. Plany i obliczenia złożył w miejsce bezpieczne i mógł je z dnia na dzień ofiarować rządowi francuzkiemu. Wahał się dotąd, bo wątpił chwilami, czy ta Francya, tak dziś ujarzmiona przez niegodziwych swych kierowników politycznych i finansowych, zdoła odegrać rolę wyswobodzicielki ludów. Obecnie wszakże zdecydował się i wynalazek swój, będący rękojmią wieczystego pokoju świata, złoży Francyi w ofierze, lecz uczyni to dopiero w dniu swego małżeństwa z Maryą, by żonę swą uszczęśliwić darem, jaki wspólnie z nią odda dla dobra ludzkości.
Prawo wejścia dla dwóch osób do sali sądowej Wilhelm otrzymał za pośrednictwem Bertheroya, a gdy o godzinie jedenastej bracia stanęli przed bramą pałacu Sprawiedliwości, zlękli się, że ich nie wpuszczą. Wszystkie bramy i drzwi były pozamykane i obsadzone strażą, w pustych korytarzach i salach pałacu dyszeć się zdawało przerażenie, jakby magistratura ulękła się najścia anarchistów, zaopatrzonych w niewidzialne, lecz niebezpieczne bomby. Był to wynik strachu sianego od trzech miesięcy przez paryzką prasę, która codziennie teroryzowała mieszkańców Paryża, drukując przerażające wieści fabrykowane w głowach dziennikarzy.
Przy każdych drzwiach, przy każdej baryerze na korytarzach, bracia musieli parlamentować ze strażą wojskową, broniącą przejścia, a gdy wreszcie weszli do sali, wyznaczonej na dzisiejsze posiedzenie sądu, zastali ją przepełnioną publicznością. Ciekawość roznamiętniała umysły i nikt się nie uskarżał na brak powietrza i miejsca poddawano się niewygodzie na dzień cały, byle módz słyszeć i widzieć. Krążyły wieści, iż dziś wyrok zapadnie, chociażby posiedzenie miało trwać godzin kilkanaście. W szczupłem ogrodzeniu sali wyznaczonem dla publiczności stojącej, ścisk był wprost zdumiewający, a wśród ciekawych, którzy weszli tu może bezwiednie, jak na każdą inną sprawę sądową, znajdowali się przyjaciele Salvata, przedostawszy się wraz z tłumem. Poza innem odgrodzeniem były dębowe ławy dla świadków, oraz miejsca dla osób dopuszczonych za biletami, stłoczeni goście siedzieli nieledwie że na kolanach jedni drugim, całe zaś pretoryum zajęte było rzędami krzeseł, jak w sali koncertowej i tu zasiedli uprzywilejowani, znajomi sędziów trybunału, dziennikarze, damy, ludzie polityczni i wpływowi, a liczba ich była tak wielką, że musiano urządzić dodatkowe siedzenia aż po za oficyalnem biurem sędziów. Mnóstwo adwokatów w togach i beretach wypełniało wszystkie wolne kąty sali, zbijając się w jedną całość z masą nagromadzonej, stłoczonej publiczności.
Piotr nigdy dotąd nie był w sali posiedzeń Trybunału i zdziwił się, wszedłszy, bo wyobrażał sobie coś bardzo wspaniałego i uroczystego. Świątynia ludzkiej sprawiedliwości wydała się mu małą, ponurą i wątpliwej czystości. Estrada, przeznaczona dla sędziów, była tak nizką, że zaledwie wyróżniał fotele prezydenta i dwóch asesorów. Wszystko wydawało się tutaj ponure z powodu ciemno-zielonych ścian i dębowego drzewa ław, stołów, balustrad i sufitu, ciętego w głęboko rzeźbione kwadraty. Okien w sali było siedem, lecz niewielkie, wysoko umieszczone i przysłonięte mizernemi, białemi firaneczkami, przepuszczały blade światło, które padało na przeciwną część izby, podczas gdy po stronie okien zalegał w dole cień najzupełniejszy. Po stronie światła było miejsce obwinionego i jego adwokata, podczas, gdy w cieniu znajdowało się wązkie ogrodzenie dla sędziów przysięgłych. Piotr zauważył, iż było w tem coś symbolicznego, sędziowie przedstawiali nieznane, a naprzeciwko nich, obwiniony, odarty z zasłon, miał być badanym aż do dna swego dotychczasowego życia.
W głębi ponurej sali, ponad trybunałem, wisiał na ścianie obraz ukrzyżowanego Chrystusa, a w pobliżu zegara, ponad ławą, na której miał zaraz zasiąść Salvat, odbijał jaskrawo biust Republiki z białego gipsu, rażąco odcinając się od ciemnego tła ściany.
Wilhelm i Piotr, zaledwie że znaleźli dla siebie dwa miejsca poza ławami świadków, tuż przy baryerze, oddzielającej zagrodę publiczności stojącej. Siadając, Wilhelm ujrzał Wiktora Mathis, który, wsparłszy się łokciami o baryerę, ukrył twarz w dłoniach i gorączkowym wzrokiem rozglądał się po obecnych. Poznali się wzajemnie, lecz Wiktor nie drgnął nawet, a Wilhelm rozumiał, że nie jest to właściwe miejsce do przypomnienia się niektórym znajomym. Czuł teraz ponad swoją głową roznamiętnioną bladą twarz Wiktora, wyczekującego z płomienną, dziką ciekawością tego, co nastąpi.
Piotr także miał tu znajomych, bo przed nim siedział Duthil, który, przez swe stosunki towarzyskie, zdobył dwa miejsca, dla siebie i dla księżnej Rozamundy de Harn. Wśród rozlegającej się wrzawy rozmów, bo wszyscy zabawiali się i śmieli dla skrócenia czasu, głosy Duthila i Rozamundy brzmiały dźwięcznie i wesoło, oboje byli uszczęśliwieni, że zdołali się dostać na przedstawienie najciekawsze, jakie dziś było w Paryżu. Duthil niestrudzenie objaśniał swej towarzyszce znaczenie każdej rzeczy w sali, przechodząc koleją ławki, ciasne zagrody jak klatki, mówił o sędziach przysięgłych, o adwokatach, o obwinionym, o obronie, o prokuratorze Respubliki, nawet o pisarzu sądowym, nie pomijając stołu z zebranemi dowodami, oraz kratek sądowych, przed któremi stawali świadkowie. Cała ta część sali była teraz jeszcze pustą i tylko posługacz krzątał się po niej, lub przebiegali adwokaci jak aktorowie spodziewanego widowiska, na które zbiegła się tłumnie publiczność ze wszystkich stron Paryża.
Rozamunda może już znudzona monotonnością młodego deputowanego, zaczęła się przypatrywać twarzom obecnych, chcąc wynaleźć znajomych.
— Patrz pan — zawołała — tam za trybunałem to Fonsègne?... Wszak tak?... Przy tej otyłej damie w żółtej sukni... A po drugiej stronie nasz przyjaciel, generał de Bozonnet... Zapewne i baron Duvillard niedługo się zjawi...
— O nie! Duvillard nie przyjdzie — zaprzeczył Duthil. — Nie wypada mu przyjść, bo to by wyglądało, jakby chciał wywrzeć nacisk na sędziów i pomścić się za krzywdę doznaną...
Po chwili zapytał księżnę:
— Czy pani się gniewa na Hyacynta?... Bo zapewne tylko temu zawdzięczam łaskę, iż zostałem obrany na przewodnika w dzisiejszej wyprawie?...
Lekko wzruszywszy ramionami, rzekła z odcieniem prawdy, że jest już znudzona poezyą i poetami. Zaczynała ją obecnie zajmować tylko polityka. Od ośmiu dni bawiła się wybornie, zajmując się badaniem intryg politycznych i przyczyn przedłużających kryzys ministeryalny. Wiedziała o wszystkiem szczegółowo, dzięki swojemu mistrzowi, który ją o tem wszystkiem pouczał.
Mistrzem tym był obecny, młody deputowany Duthil.
— Oni wszyscy są narwani w rodzinie Duvillarda — mówiła dalej księżna. — A czy wiesz, mój drogi, ostatnią o nich nowinę?... Gerard żeni się z Kamillą! Baronowa ustąpiła go córce, poświęciła się, chociaż przyszło jej to z trudnością, a wiem z wiarogodnego źródła, że pani de Quinsac nie stawia już teraz oporu, zezwoliła na małżeństwo syna. Zatem niedługo będziemy mieli nowe, ciekawe widowisko, już nie w pałacu sprawiedliwości, ale w kościele!
Duthil uśmiechnął się, na znak, że zna wybornie wszystkie o tem szczegóły i rzekł:
— Wiem, wiem... Ślub odbędzie się w kościele św. Magdaleny, uroczystość będzie wspaniała cały Paryż tylko tem będzie zajęty!... Lecz musiało się to skończyć małżeństwem! Jest to najprostsze załatwienie mnóstwa spraw pobocznych. Baronowa ma anielskie serce, więc pewien byłem, że się poświęci dla szczęścia córki, a także i Gerarda... A nawet dla osób stojących z boku, dla świata, małżeństwo to wiele tłomaczy i wszystko doprowadza do należnego porządku.
— A baron?... — spytała Rozamunda. — Cóż on na to mówi?
— Baron jest uszczęśliwiony! Wszystko poszło pomyślnie, bo w skład nowego ministeryum wszedł Dauvergne, zrobiono go ministrem oświaty, zapewne musiała pani czytać o tem w dzisiejszych dziennikach?... Otóż baron ma tym sposobem zupełną pewność, że Sylwia należeć będzie do trupy teatru Komedyi-francuzkiej. Dauvergae tylko temu zawdzięcza, że został ministrem.
Duthil mówił dalej w żartobliwym tonie, lecz Rozamunda, spostrzegłszy Massota, sprzeczającego się z woźnym, który niechciał go puścić poza ogrodzenie, zaczęła dawać mu znaki, że przy niej znajdzie się miejsce dla niego.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł Massot, siadając obok księżnej. — Ławki dla dziennikarzy są przepełnione... A muszę dziś napisać kronikę o tem, co tutaj usłyszę i zobaczę... Jesteś pani najuprzejmiejszą z kobiet, żeś raczyła zrobić miejsce obok siebie dla najwierniejszego z twoich wielbicieli.
Powitawszy Duthila podaniem ręki, Massot rzekł do niego, jakby w dalszym ciągu:
— Więc ministeryum wreszcie się skleiło?... Dość długo wahaliście się w Izbie, lecz wreszcie stworzyliście arcydzieło, wszyscy podziwiają i zachwycają się tem cudem.
Dziennik oficyalny wydrukował dziś listę nowego gabinetu. Po długich wyczekiwaniach, niepewnościach, gdy Vignon powtórnie ujrzał przed sobą niezwalczone trudności i zrzekł się misyi złożenia ministeryum. Prezydent Respubliki przywołał niespodziewanie Monferranda i jemu powierzył załatwienie tej kłopotliwej sprawy. Monferrand już zaraz nazajutrz zestawił listę, która uzyskała zatwierdzenie i dziś jako tryumfator zjawił się na scenie, chociaż tak niedawno upadł wraz z Barrouxem. Zmienił wszakże tekę i z ministra spraw wewnętrznych, stał się ministrem finansów, a prócz tego prezesem gabinetu, co oddawna było jego marzeniem. Obecnie jawnem się stawało, że wszystkie trudności napotkane przez Vignona, były jego dziełem. Podziemną tę robotę poprowadził po mistrzowsku i mając w kieszeni gotową listę przyszłych ministrów, czekał chwili, gdy zostanie przywołanym, jak zbawca.
Massot opowiadał o tem z drwiącą miną i zakończył z udaną powagą:
— Winszuję ci, kochany panie deputowany, winszuję! Plan był wybornie ułożony i świetnie się udał!
— Ja w tem nie brałem udziału! — rzekł Duthil z wymuszoną skromnością.
— Nie zaprzeczaj pan napróżno! Wszyscy wiedzą, kochany panie, żeś brał w tem udział i czynną odegrałeś rolę!
Duthil się uśmiechnął, widocznie pochlebiony, co widząc, Massot, już dla własnej zabawy drwił w dalszym ciągu, lecz tak zręcznie, że słuchający go nie mógł się obrazić. Opowiadał więc, jak Monferrand umie wybornie manewrować swoją bandą, która, upatrując w tem własną korzyść wytrwale pracuje dla zapewnienia mu zwycięztwa. Albo ten Fonsègne! Z jakże lekkiem sercem pozbył się swego przyjaciela Barrouxa, dobijając go codziennie za pomocą artykułów w „Globie“. Równie zręcznie psuł usiłowania Vignona, a przygotowywał zjawienie się zbawcy którego wszakże nigdy nie wymieniał. Poza tą kampanią w „Globie“ pracowały miliony Duvillarda, opłacając armię zaprzedanych popleczników barona, walczących dla dobrej sprawy. Adjutantami byli ludzie, jak Duthil, uprawiający politykę dla wesołego życia w Paryżu, albo Chaigneux — wiecznie potrzebujący pieniędzy i dla ich zdobycia, gotów do załatwiania spraw, których nikt nie śmiał się jawnie podjąć. Usiłowania powiodły się i tryumfujący Monferrand zapoczątkuje swoje panowanie zduszeniem skandalicznej sprawy afrykańskich kolei żelaznych, mianując komisyę śledczą, która ją ostatecznie pogrzebie.
Duthil słuchał poważnie i rzekł z godnością męża stanu:
— Bywają ważne godziny w życiu narodu... zdemoralizowane społeczeństwo zdaje się padać, lecz wtedy, na szczęście występuje człowiek silny, energiczny, który, ująwszy rząd w swoje dłonie, staje się zbawcą ojczyzny... Takim mężem w chwili obecnej jest Monferrand... On bez naszej pomocy doszedłby do władzy, położenie kraju powołało go do steru rządu... Jedyna to pomiędzy nami dłoń żelazna, która nas wszystkich może zbawić.
— Tak, wiem coś o tem — rzekł szyderczo Massot. — Zapewniano mnie nawet, że jeżeli sklejono ministeryum w przeciągu dwudziestu czterech godzin, to jedynie dla dodania ducha ludziom, którzy dziś będą tu wyrokować. Sędziowie przysięgli, oraz cała magistratura wie, że jeżeli Monferrand jest u władcy, to trzeba wydać wyrok śmierci, i nie zawahają się, bo wstąpiła w nich wielka odwaga, mają za sobą żelazną pięść świeżo mianowanego prezesa gabinetu.
— Trzeźwość poglądów, jest prostym wynikiem władzy — zauważył sentencyonalnie Duthil, który rzeczywiście zaczynał nabierać wysokiego o sobie pojęcia. — Trybunał musi dziś wydać wyrok śmierci, bo tego żąda spokój i dobro kraju, a sędziowie, stojący na straży bezpieczeństwa publicznego, powinni wiedzieć, że działają zgodnie z wolą najwyższych przedstawicieli narodu, jakimi są ministrowie, którzy w razie potrzeby potrafią wolę swą narzucić i z godnością przeprowadzić.
Wtem wesoły śmiech Rozamundy przerwał ich rozmowę.
— Panowie, powiedzcie mi, czy to nie Sylwia usiadła tam, obok Fonsègne’a?...
— Tak, to nasza Sylwia! — odpowiedział Duthil.
— Dziś rozpoczyna się era ministeryum Sylwii — szepnął wzgardliwie Massot. — Będzie można wesoło zabawić się u naszych ministrów, jeżeli wszystkie protegowane przez nich aktoreczki, będą do tej podobne...
Wilhelm i Piotr, siedząc tuż za rozmawiającymi, słyszeli wszystko, pomimo swej woli, a te światowe ploteczki, zmięszane z polityką, wywierały przygnębiające wrażenie, zwłaszcza na Wilhelma, który nie był otrzaskany z tą niesmaczną i lekkomyślną niedyskrecyą. Więc Salvat jest skazany na śmierć pierwej, aniżeli ukazał się przed sądem! Głowa Salvata spadnie pod gilotyną, jako dowód tryumfu i objęcia władzy przez bandę zarozumialców i chciwców, pozujących na zbawców publicznego bezpieczeństwa! Jakże wstrętną kloaką jest wszystko, o czem ci ludzie mówili! Poza ich słowami, jakie cuchnące ukazują się kałuże, przekupstwo, zgnilizna stosunków rodzinnych, polityka, będąca już tylko zdradliwą walką osobistości, a władza celem bezczelnych zabiegów! Czyż nie nadeszła jeszcze chwila zwalenia spróchniałego gmachu?... A chociażby ta dzisiejsza, głośna audyencya, czyż nie była parodyą ludzkiej sprawiedliwości?... Większość obecnych w tej sali składa się z uprzywilejowanych, szczęśliwych, którzy zbiegli się, by podtrzymać walące się mury gmachu, zapewniającego im bezkarne używanie zagarniętego dobra wszyscy oni są dumnymi z dzierżonej przewagi, i roztoczyli cały majestat swych praw i siły, by zgnieść, lecz kogo?... Jednego pochwyconego i skrępowanego człowieka, nędzarza, marzyciela o chwiejnych myślach i tkliwem sercu, który, zrzekając się własnego działu szczęścia, rzucił się na szukanie sprawiedliwości dla innych, a chociażby zemsty za ich cierpienia i niedole.
Uciszono się w sali, bo gdy zegar uderzył godzinę dwunastą, weszli sędziowie przysięgli i jak bezładne stado podążyli zająć miejsca na ławie wyznaczonej. Byli to poczciwcy w świątecznych ubraniach, jedni chudzi, inni otyli, o twarzach pospolitych, oczach rozciekawionych, a gdy zasiedli po ciemnej stronie sali, prawie że się spłynęli w jedną szarą masę i tylko łysiny niektórych jaśniej połyskiwały zdaleka. Zaraz po nich ukazał się na estradzie najwyższy trybunał, prezydowany dziś przez pana de Larombière, który silił się nadać jaknajwiększą surowość wązkiej, bladej swej twarzy i chudej postaci. Zasiadł na fotelu pomiędzy dwoma asesorami. Jeden z nich był brunet, a drugi blondyn, obadwaj zaś małego wzrostu, pękaci, o twarzach czerwonych i zadowolnionych? W roli prokuratora Republiki wystąpił p. Lehmann, alzatczyk, człowiek krępy, o szerokich ramionach i przebiegłych oczach, używający opinii jednego z najzdolniejszych prawników, wybór, jaki padł dziś na niego, oznaczał, i ż przywiązywano wielką wagę do sprawy Salvata.
Naraz, wśród hałaśliwego stąpania żandarmów, wprowadzony został Salvat, a zebrana w sali publiczność wstała prawie równocześnie, ogarnięta żądzą przypatrzenia się oskarżonemu. Miał na sobie tę samą porozrywaną czapkę i szeroki, postrzępiony paltot, pożyczony mu niegdyś przez Wiktora Mathisa. Publiczność była zdziwioną, ujrzawszy wynędzniałą postać Salvata, o twarzy pozapadanej, smutnej i bardzo łagodnej. Rude, siwiejące kosmyki rzadkich włosów opadały mu na czoło, aż po same oczy, które pozostały piękne, niebieskie, rozmarzone i dobre. Gorączkowym wzrokiem spojrzał po sali i zapewne poznał znajomych, bo uśmiechnął się z tkliwością może do Wiktora, a może do Wilhelma. Następnie stał się nieruchomym.
Prezydent, zaczekawszy, by się uspokojono w sali, otworzył posiedzenie zwykłemi sądowemi formalnościami. Następnie jeden z woźnych odczytał krzykliwym głosem nieskończenie długi akt oskarżenia. Publiczność słuchała tego czytania z widocznemi oznakami znudzenia i zniecierpliwienia, znając wszystkie szczegóły tej opowieści z dzienników rozprawiających tylko o tem od kilku tygodni. Sala tak była teraz pełna, iż tylko przed trybunałem pozostało wązkie przejście do przesłuchania zeznań świadków. Nagromadzona publiczność stanowiła zbitą szarą masę, wśród której wyróżniały się gdzieniegdzie jasne suknie kobiet, czarne togi adwokatów i czerwone togi trzech sędziów na estradzie. Dla skrócenia czasu podczas czytania oskarżenia, publiczność przypatrywała się sędziom przysięgłym, pragnąc coś odgadnąć z ich twarzy, lecz siedzieli w tak głębokim cieniu, iż rysy ich gubiły się jak za gęstą zasłoną. Inni nie spuszczali oczu z oskarżonego, dziwiąc się jego obojętności, łagodności i wielkiemu znużeniu, zaledwie że odpowiadał na pytania, jakie mu zadawał półgłosem pochylony nad nim jego młody adwokat, o którym mówiono, że jest bardzo zdolny, zręczny i pragnący okryć się sławą, broniąc Salvata. W miarę czytania aktu oskarżenia, ciekawość obecnych zwróciła się w stronę stołu, na którym położone były materyalne dowody zbrodni, a więc odszczepiony kawałek drzewa z bramy pałacu Duvillard, okruchy tynku odpadłego ze sklepienia, brukowy kamień rozsadzony siłą wybuchu, oraz inne drobne szczątki ściany osmolone dymem. Ze wzruszeniem spoglądano na pudło kartonowe młodej modniarki, oraz na szklany słój, napełniony spirytusem, w którym spoczywało coś mglisto-białego. Była to ręka dziewczęcia, które padło zmiażdżone wybuchem pod bramą pałacu. Przechowano tę rękę oderwaną od ramienia nie mogąc zachować i przynieść ciała rozszarpanego bombą.
Wreszcie rozpoczęło się badanie obwinionego. Podczas, gdy Salvat stał w pełnem świetle padającem na niego wprost z okien sali i, jak zbrodniarz, otoczony był czterema żandarmami, w cieniu pod przeciwną ścianą, czychali na niego sędziowie przysięgli, mający już wyrok śmierci w pogotowiu. Wilhelm i Piotr odczuli cały tragizm tego przeciwstawienia.
Prezydent de Larombière traktował Salvata z góry, z pogardą i z obrzydzeniem. A jednak chudy, żółty ten człowiek był uczciwego charakteru, odznaczał się skrupulatnością i prawością tradycyjnych piastunów sprawiedliwości, lecz umysł jego zaskrzepł w przeszłości i nie rozumiał nowych tendencyj, więc każdy obwiniony był podług niego zbrodniarzem, którego należało karcić z surowością biblijnego boga. Pan Larombière jąkał się, a ta wadliwość mowy bolała go, jak nieustające nieszczęście, twierdził, iż gdyby nie to, był by niezawodnie jednym z najsłynniejszych mówców swego czasu. Rozgoryczony, iż rozminął się z rzeczywistem swem powołaniem, był cierpkim, okrutnym, niezdolnym wznieść się do wyrozumiałej pobłażliwości. Gdy postawił pierwsze pytania swoim zająkliwym, a przytem cienkim, piskliwym głosem, uśmiechnięto się dokoła, co nie uszło jego uwagi. Zabawny głos tego żółciowego kościanego dziadka udrapowanego w czerwoną togę, ostatecznie pozbawiał audyencyę pożądanej majestatyczności. Publiczność, zapominając, że sprawa się toczy o życie człowieka, śmiała się, żartując i wachlując swe czerwone i spocone twarze. Salvat odpowiadał na pierwsze pytania głosem zmęczonym, ale spokojnie i grzecznie. Prezydent z coraz widoczniejszą zawziętością, starał się go poniżyć, surowo mu wymawiając przeszłość przepróżnowaną, przełotrowaną, i gromiąc rozwiązły jego stosunek z panią Teodorą, bez względu na córkę, kilkunastoletnią Celinkę. Salvat odpowiadał: tak, odpowiadał nie jak człowiek niemający nic do skrywania i przyjmujący odpowiedzialność za swoje czyny. Raz jeszcze opowiedział wszystkie okoliczności odnoszące się do spełnionego zamachu. Niczego się nie zapierając, spokojnie zaczął objaśniać, iż wybrał pałac Duvillard i tam położył bombę, bo chciał tym sposobem wytłomaczyć cel swego czynu, zmusić bogaczów zagrabiających wszystkie pieniądze tylko dla siebie, by oddali je nędzarzom, jeżeli chcą ujść zasłużonej kary, chciał przyśpieszyć wymiar sprawiedliwości, bo dłużej tak trwać rzeczy nie mogą, by jedni tarzali się w złocie, a inni umierali z głodu wraz z żonami i dziećmi. W tem miejscu swego opowiadania Salvat się zapalił. Wspomnienia przebytych cierpień i nędzy napłynęły mu do mózgu i rozsadzały mu czaszkę, wypowiadał je w ogólnikowych obrazach, mieszając do tego zaczerpnięte urywkowo poglądy naukowe, najskrajniejsze teorye, namiętne żądanie sprawiedliwości absolutnej i szczęśliwości powszechnej. Z tą chwilą Salvat przedstawił się takim, jakim był rzeczywiście, to jest sentymentalnym marzycielem, którego rozegzaltowała nędza i cierpienie, jakie widział dokoła siebie, chwycony szałem zapragnął wyswobodzić świat od tych męczarni chociażby z poświęceniem własnego życia.
— Nieprawda — krzyknął piskliwie prezydent. — Uciekłeś po spełnieniu zbrodni, więc nie wmawiaj w nas obecnie, że poświęciłeś swoje życie dla dobra sprawy. Uciekałeś, gdy cię goniono. Kłamstwem jest, żeś był przygotowany chociażby na męczeństwo!
Salvat nie mógł sobie darować, że chciał bronić swego życia ucieczką w lasku Bulońskim. Uległ wtedy instynktowi samozachowawczemu, chciał wymknąć się goniącej go obławie, lecz oprzytomniawszy w więzieniu, żałował swej słabości. Słowa prezydenta zabolały go, więc rzekł z uniesieniem:
— Śmierci się nie lękam... wszyscy to zobaczą... Gdyby chociaż garść ludu miała moją odwagę, to jutro zmietli byśmy wasze przegniłe społeczeństwo i wreszcie światby odetchnął, by żyć w swobodzie i szczęściu, które się wszystkim ludziom należy!
Badanie obwinionego przedłużało się bez końca z powodu niejasnych jego zeznań odnoszących się do bomby i naboju. Prezydent słusznie zauważył, iż był to jedyny punkt nieznany w całej sprawie.
— Więc obstajesz przy twierdzeniu, że materyał wybuchowy przez ciebie użyty jest dynamitem?... Zaraz usłyszysz zdania ekspertów, prawda, iż nie zgadzają się oni pomiędzy sobą, wszakże pewnymi są, iż użyłeś innej, nieznanej materyi, lecz nie dynamitu. Wyznaj więc prawdę, ponieważ szczycisz się, iż nie chcesz niczego się zapierać i nic ukrywać.
Lecz Salvat stał się teraz milczącym, odpowiadał monosylabami, wreszcie po wielu pytaniach, rzekł:
— Nic innego nie powiem, jak to, co już powiedziałem i musiałem już powtarzać niewiadomo ile razy, bombę sfabrykowałem sam, bez niczyjej pomocy. A nawet, gdyby mi towarzysze w tem dopomogli, to nie jestem zdrajcą, by wymieniać ich nazwiska.
Zaciął się i po zatem nie powiedział nic więcej, lecz ogarnęło go silne wzruszenie, gdy prezydent doszedł do opowiadania śmierci młodej modniarki, tej ładnej, jasnowłosej dziewczynki, która ledwie, że wszedłszy w bramę pałacu, padła bez życia z ciałem rozszarpanem gwałtownością wybuchu.
— Ofiarą twojej zbrodni jest biedna robotnica, prawie jeszcze dziecko, żyła z pracy swych rąk, dopomagając starej babce, której była podporą.
Salvat odpowiedział głosem zdławionym od łez:
— To jedyna rzecz, której żałuję!... O, na pewno mogę zaręczyć, że bombę przeznaczałem dla innych, nie dla niej... Niechajże jej pamięć pozostanie pomiędzy ludem roboczym... padła ofiarą... niewinną ofiarą... nazwisko jej będzie z mojem złączone, bo i moja krew popłynie w tej samej sprawie.
Badanie obwinionego skończyło się wśród ogólnego wzburzenia w sali. Piotr odczuwał wielkie wzruszenie doznane przez Wilhelma podczas, gdy Salvat uparcie i spokojnie odmawiał dania objaśnień o materyi, której użył przy naładowywaniu bomby, widocznem było, że pragnął, by cała odpowiedzialność tylko na nim jednym ciążyła. Pomimo woli Wilhelm obejrzał się poza siebie, by spojrzeć na Wiktora Mathis. Stał nieruchomie w tej samej pozie, z łokciami wspartemi o balustradę, z twarzą do połowy ukrytą w dłoniach, słuchał w skupieniu, lecz na bladej jego twarzy wyryło się gorączkowe roznamiętnienie, oczy mu pałały żądzą pomsty, która groźbę swą spełnić jest gotowa.
Posiedzenie zostało chwilowo zawieszonem a w sali wybuchły natychmiast głośne rozmowy.
— Salvat mi się podoba — oświadczyła księżna, rozbawiona, jak w teatrze podczas antraktu. — Ma piękne oczy i czułe spojrzenie... Nie przecz, mój drogi... nie chcę, abyś źle o nim mówił... Wreszcie wiesz, że jestem anarchistką w duszy... tak, jestem anarchistką.
— Ja nic złego o nim nie powiedziałem — rzekł wesoło Duthil. — Ale kto powinienby zawsze dobrze o nim mówić, to nasz przyjaciel Amadieu; sprawa Salvata uczyniła go sławnym, nigdy o nim tyle nie mówiono, a sędzia to lubi. Od początku sprawy zwrócił na siebie ogólną uwagę, dzienniki zrobiły z niego najmodniejszego z sędziów śledczych, słowem, Amadieu jest obecnie wybitną osobistością w Paryżu.
Massot określił położenie, szydząc ze swą zwykłą wzgardliwą grzecznością.
— Anarchię warto, chociażby sztucznie podtrzymywać... przy tem ognisku niejedna upiekłaby się pieczeń... Chociażby bomba Salvata! Iluż ludziom ona dopomogła!... Nawet mój szef nie może się na nią uskarżać i może dlatego tak się w tej chwili przymila do pięknej Sylwii. Fonsègne ma łeb na karku... sprytna sztuka... A Sagnier, ile zbił pieniędzy na nieszczęsnym Salvacie, a jednak właściwiej on powinienby siedzieć pomiędzy czterema żandarmami, nie na krześle za plecami prezydenta de Larombière. Tak, Sagnier wyzyskał sprawę Salvata w swoim dzienniku, lecz któż nie wyzyskał tego nieszczęśliwego?! Politycy, finansiści, wogóle ludzie obławiający się w mętnych wodach intryg wszelkiego rodzaju...
Duthil przerwał mu:
— Zdaje mi się, że i pan na tem skorzystałeś i zręcznie zużytkowałeś tę całą awanturę. Interview z Celinką musiał panu napędzić sporo pieniędzy do dziennikarskich kieszeni.
Rzeczywiście Massot wpadł na szczęśliwy pomysł odszukania Celinki i pani Teodory, i wizytę jaką im złożył opisał bardzo szczegółowo w „Globie“. Artykuł tchnął szczerością współczucia, jakie udzieliło się czytelnikom. Rozchwytywano i przedrukowywano opisaną wizytę, pełną szczegółów wzruszających o biednych tych dwóch istotach. Odpowiedzi Celinki wzruszały do łez tkliwe czytelniczki, wiele z nich zapragnęło poznać dziewczynkę i z własnych jej ust usłyszeć o jej przywiązaniu do ojca. Wykwintne powozy ze strojnemi paniami podążyły więc przed mieszkanie dwóch nędzarek, zostawiając im hojne datki. Modą się stało protegowanie Celinki, panie rozczulały się nad nią, chociaż wiele z nich uważało za koniecznie potrzebne, by głowa jej ojca spadła pod nożem gilotyny.
— Ja się nie skarżę na korzyść, jaką osiągnąłem — odparł dziennikarz. — Każdy się zadawalnia, jak może i czem może...
Rozamunda, przypatrując się publiczności, obróciła się i spostrzegła za sobą Wilhelma z Piotrem, lecz tak się przeraziła, ujrzawszy tego ostatniego w cywilnem ubraniu, że nie śmiała się z nim przywitać. Zapewne opowiedziała szeptem swoje zdziwienie sąsiadom, bo Duthil i Massot także się obejrzeli, lecz przez dyskrecyę udali, że go nie poznają i nic nie widzą. Gorąco w sali było teraz tak duszne, iż jedna z obecnych kobiet zemdlała. Naraz, odezwało się znów piskliwe jąkanie prezydenta, nastąpiła cisza, nie chciano nic uronić z ciekawego widowiska.
Salvat wstał, trzymając w ręku kilka ćwiartek papieru. Z trudnością wytłomaczył, że chce dopełnić zeznania przeczytaniem tego, co napisał poprzednio, dla jasnego przedstawienia przyczyn zamachu. Prezydent de Larombière spojrzał na niego z oburzeniem i myślał nad znalezieniem sposobu przeszkodzenia podobnemu czytaniu, lecz zrozumiawszy, że niemoże nakazać milczenia obwinionemu, upoważnił go gestem gniewnej pogardy.
Salvat zaczął czytać, nieumiejętnie, lesz pilnie jak żak, zacinał się, truchlał, ale stopniowo zapominając o swem początkowem onieśmieleniu, kładł nacisk na zdania, które mu się więcej podobały jako streszczenie myśli rozsadzających mu piersi. Wypracowanie, jakie napisał i obmyślił podczas samotnych dni więzienia, było krzykiem rozpaczy i buntu nieraz powtarzanym przez wyzyskiwanych, uciskanych nędzarzy. Opowiadał o czarnem ubóstwie pracującego ludu, o niedostatecznej płacy robotników, o tych najliczniejszych w narodzie, którzy uginają się pod ciężarem trudów, by zmarnieć z głodu, gdy brakuje roboty, podczas gdy uprzywilejowani bogacze żyją w przesycie zbytku, nie poczuwając się do obowiązku rzucenia im chociażby okruchów ze swego stołu, chociażby nadmiaru swojego złota, zagrabionego tym, którzy własnym wysiłkiem go zdobyli. Kiedy nie uznają potrzeby dobrowolnego podziału, wydrzeć im należy zatrzymywane przez nich zyski. Niechaj bomby zbudzą ich i ostrzegą, że dzień sprawiedliwości już blizki i sroga kara dla nich wszystkich nadejdzie, jeżeli się nie otrząsną ze swego zbrodniczego egoizmu!
Słowo: sprawiedliwość, Salvat rzucał z naciskiem, wstrząsającym całą salą. Lecz wzruszenie jeszcze się pogłębiło, gdy głosem spokojnym oświadczył, że życie swe poświęcił, by módz to wszystko wypowiedzieć, że jest pewnym wyroku śmierci i bynajmniej się go nie lęka, wie bowiem, że idea, za którą, umrze nie zginie, a z krwi jego powstaną inni męczennicy. Niechaj więc sąd przysięgłych, śle go na gilotynę, by przykład, jaki on z siebie daje, zrodził innych za niego zastępców. Może poczet tych przyszłych męczenników nie będzie jeszcze licznym, lecz będzie nieustającym, aż do dnia zagłady przegniłego starego społeczeństwa, a powstania społeczeństwa nowego, którego on, Salvat jest apostołem.
Prezydent niecierpliwił się i kilkakrotnie chciał mu przerwać, lecz Salvat z zapamiętałością wizyonera cały był oddany czytaniu, wypowiedzeniu tego, co uważał za swoją misyę. O tem, co teraz czytał, myślał przez cały czas w więzieniu, był to dla niego najważniejszy akt życia, które poświęcał sławie śmierci dla dobra ludzkości.
Gdy skończył, siadł znów na ławie pomiędzy żandarmami, lecz twarz jego promieniała wielką wewnętrzną radością.
By usunąć wrażenie wywołane słowami Salvata i nie dozwolić na roztliwienie się publiczności, która zdawała się być wzruszoną, a zarazem wylękłą, prezydent natychmiast przystąpił do przesłuchania świadków. Było ich wielu, lecz żaden nie miał nic ciekawego do powiedzenia, bo przed żadnym obwiniony nie zwierzał się ze swemi zamiarami. Zauważono zeznanie przemysłowca Grandidiera, który Salvata niegdyś odprawił ze swojej fabryki za szerzenie propagandy anarchistycznej. Szwagier obwinionego, mechanik Toussaint, zrobił wrażenie uczciwego człowieka, przedstawiając Salvata w korzystnem świetle, lecz widocznem było, że o jego przekonaniach politycznych nic nie wiedział, nigdy się niemi nie interesując. Najdłużej trwały zeznania ekspertów, którzy, nie będąc z sobą w zgodzie w złożonych raportach, przedstawiali teraz przed publicznością różnicę swoich opinij, pewnymi byli, że bomba nie była napełniona dynamitem, lecz o materyi wybuchowej, doniej użytej, wypowiadali najsprzeczniejsze poglądy. Odczytano więc objaśnienie słynnego chemika Bertheroya, który proszony o wypowiedzenie swego zdania, oświadczył, że materya użyta do fabrykowania bomby, jest nowym materyałem wybuchowym nieznanej dotąd potęgi, lecz i nieznanego mu składu. Następnie agent Mondésir i komisarz policyi Dupot, opowiedzieli przebieg polowania urządzonego przez nich dla pochwycenia Salvata w lasku Bulońskim. Mondésir zabawił całą salę swojemi wyrażeniami, ożywionemi dowcipem wojskowym i kładł nacisk na trudności obławy wśród lasku Bulońskiego napełnionego spacerującą publicznością. Po chwilowej wesołości, wywołanej rubaszną werwą agenta policyjnego, sala uległa bolesnemu wzruszeniu na widok babki dziewczęcia padłego ofiarą pod bramą pałacu Duvillard. Była to chuda, mała, zgarbiona staruszka, która z trudem zdołała się stawić na okrutne wezwanie sądu, przerażona, nie wiedząc dlaczego, została tu przywleczoną; zalewała się łzami, nie rozumiejąc pytań, jakie jej stawiano. Zaczęła się teraz szybka defilada mnóstwa innych zawezwanych świadków, dawnych kolegów, majstrów i znajomych Salvata. Wszyscy oni twierdzili, że Salvat był inteligentnym robotnikiem, dobrym, uczciwym człowiekiem, kochającym swoją córkę, dbałym o znalezienie pracy, unikającym szynków i niezdolnym do wyrządzenia komukolwiek krzywdy!
Przesłuchanie świadków przeciągnęło się do godziny czwartej. Duszne, gorące powietrze sali rozpłomieniło zmęczone twarze, majaczące coraz niewyraźniej wśród atmosfery, pełnej ryżawego oparu, a światło padające z okien coraz było bledsze. Kobiety wachlowały się, a mężczyźni ocierali spocone czoła. Lecz ciekawość przykuwała wszystkich na miejscu, zapalając oczy bezlitosnem zadowolnieniem.
— Ach — westchnęła Rozamunda — myślałam, że zdążę wstąpić na filiżankę herbaty do jednej z moich znajomych, która mnie czekać będzie o godzinie piątej... Umrę z głodu...
— Nie wyjdziemy ztąd, jak o godzinie siódmej a może nawet znacznie później — rzekł Massot — Nie śmiem pani proponować przyniesienia rogalka, bo napewno nie wpuszczonoby mnie z powrotem.
Podczas, gdy Salvat czytał swoje wyznanie wiary, Duthil uśmiechnął się pogardliwie, wzruszając ramionami, a gdy skończył, rzekł półgłosem:
— Co za niedorzeczność, co za dzieciństwo!... I powiedzieć, że ten głupiec głowę swoją położy za brednie, które mu się w niej roiły... On protestuje przeciwko bogaczom i nędzarzom! Ale zawsze tak było na świecie i tak pozostać musi!... Piorunuje przeciwko bogaczom, bo sam zawsze należał do przeciwnej kategoryi, a przecież każdy nędzarz tylko o tem marzy, by zostać kapitalistą... Salvat siedzi dziś na ławie oskarżonych, bo mu się nie powiodło w życiu... gdyby posiadał majątek, napewno wyrzekłby się swoich dzikich przekonań...
Piotr bardzo był wzruszony, lecz w tej chwili przedewszystkiem niepokoił się o brata, przerażony jego bladością i przygnębieniem. Wziął go ukradkiem za rękę i serdecznie ją tuląc, spytał szeptem:
— Może ci słabo? Chcesz, to wyjdziemy ztąd?...
Wilhelm, oddając mu cichy uścisk dłoni, odszepnął, że chce tu pozostać do końca, chociaż rozpaczliwe oburzenie szarpie mu serce.
Zabrał teraz głos Lehmann, prokurator generalny. Był to człowiek barczysty, o szerokich ustach i surowych słowach. Chociaż był żydem, co uwydatniało się na typowej jego masce, posiadał rozgałęzione stosunki we wszystkich obozach politycznych. Odznaczał się szczególniejszą zręcznością, by zawsze żyć w przyjaźni z ludźmi, będącymi u władzy; tej właśnie giętkości swego postępowania zawdzięczał szybkość swej karyery i bezustanne łaski i odznaczenia, jakie sypały się na niego hojnie. Wiedziano, że został dziś wyznaczonym z ramienia rządu i rzeczywiście, gdy tylko usta otworzył, zrobił aluzyę do nowo utworzonego gabinetu ministrów i silnego męża stojącego u władzy, co uważać należy za dobrodziejstwo dla kraju, albowiem jest on pokrzepieniem i uspokojeniem dobrych a pogromcą nieprzyjaciół publicznego porządku. Rozpoczynając raz jeszcze od początku historyę życia Salvata, prokurator generalny przedstawił ją jako pasmo zbrodni. Z zawziętością twierdził, że Salvat był zbrodniarzem od urodzenia, potworem, który musiał dojść do popełnienia najnikczemniejszego zamachu. Zgromiwszy anarchizm, ukazał anarchistów, jako bandę opryszków i złodziei. Wszak dopiero co schwytana ich banda, która złupiła i zniszczyła pałac księżnej de Harn, powołuje się na anarchizm i mieni się być apostołami tej doktryny. Obecnie rabują oni domy prywatne, gdyż liczebnie jeszcze się nie wzmogli, lecz zaprawiając się w zbrodniach, wyczekują sposobności, by silną ławą rzucić się na szerzenie pożogi i mordów masowych wśród spokojnych obywateli.
Blizko przez dwie godziny pan prokurator generalny szerzył postrach w głowach zebranej publiczności a rozmijając się z prawdą i logiką, silił się jedynie na kreślenie przerażających obrazów, w celu steroryzowania umysłów słuchaczy. Powoływał się na dzienniki, które w obywatelskiem poczuciu solidarności przestrzegają publiczność o grożącem niebezpieczeństwie i organizacyi nieprzyjaciół porządku. Dla ostatecznego wzruszenia serc obecnych, patetycznym giestem wskazał na szklany słój, w którym spoczywała w spirytusie blada rączka dziewczęcia, ofiary zamachu, i głosem drżącym z politowania opowiedział smutny jej koniec. By dodać otuchy sędziom przysięgłym, prokurator zakończył znów pochwałą nowego ministeryum i rzekł do nich wprost, że mogą bez obawy spełnić swój obowiązek, skazując na śmierć obwinionego, rząd bowiem jest zdecydowanym na surowe karcenie anarchistów, zagrażających publicznemu bezpieczeństwu bezprawiem swych teoryj, które w czyn chcą zamieniać.
Z kolei przemówił młody adwokat, któremu oddano obronę Salvata. Powiedział, co powinno było być powiedziane, bez patosu i z wielką ścisłością. Widocznem było, że należał do innej szkoły, przekładającej prostotę i dbałej przedewszystkiem o prawdę. A więc opowiedział rzeczywiste fakty życia Salvata, jak nad nim od dzieciństwa ciążyły fatalności społeczne, a zamach, jakiego się dopuścił, był tylko wynikiem przecierpianych męczarni, które rozegzaltowały do szału tę naturę skłonną do gorączkowego marzycielstwa. Czyż zbrodnia jego tylko na nim jednym ciążyć powinna... czy znaczna część winy nie wypływa wprost z wadliwości organizacyi społecznej?... Któż z ludzi bezstronnych nie usprawiedliwi tego ubogiego robotnika, który, umierając z głodu wraz ze swą rodziną, w chwili rozpaczy rzucił bombę pod dom bogacza, będącego dla niego przedstawicielem jednostek niesłusznie uprzywilejowanych z krzywdą większości pozbawionej najkonieczniejszych warunków bytu! W epoce przełomu i rozpatrywania dróg nowych, jeżeli ktoś wyrwie się naprzód i zapragnie przyśpieszyć dzień ogólnej szczęśliwości, czyż należy uważać go za złoczyńcę i skazywać na zagładę w imię sprawiedliwości? Któż z nas może powiedzieć, że sam osobiście opieszałością swoją nie przyczynił się do wywołania szału ze strony niecierpliwszego towarzysza? Zakończył obronę, błagając sędziów przysięgłych, by zawyrokowali podług sumienia bez oglądania się na poboczne względy. Sprawiedliwość nie może iść w parze z intrygą polityczną sztucznie podbudzającą ludzkie żądze. Wyrok sądu przysięgłych powinien tchnąć bezstronną mądrością, uspakajającą umysły, bo surowością przedłuży się tylko rozpoczęta wojna. Nędzarze bowiem nową zapłoną nienawiścią, jeżeli jeszcze jednego męczennika więcej będą mieli do pomszczenia.
Już było po szóstej, gdy prezydent de Larombière streścił przebieg sprawy, a piskliwym głosem wypowiadane przez niego słowa stwierdzały gniewną jego zawziętość i stronne przedstawianie faktów. Następnie trybunał opuścił salę, a sędziowie przysięgli poszli się naradzać podczas, gdy żandarmi uprowadzili z sobą oskarżonego. Pomiędzy publicznością wszczęła się natychmiast wrzawa, świadcząca o gorączkowem wyczekiwaniu ogłoszenia wyroku. Kilka dam znów zemdlało, a nawet jednego z mężczyzn trzeba było wynieść z sali, ponieważ padł nieprzytomny, skutkiem braku powietrza i nieznośnego gorąca. Wszakże innych to nie zrażało i postanowili pozostać do końca. Odtąd ani jedna osoba nie opuściła miejsca swego w sali.
— Jeszcze chwilę, a wszystkiemu będzie koniec — rzekł Massot. Każdy z przysięgłych przyszedł dziś z wyrokiem gotowym w kieszeni. Patrzałem na nich, podczas gdy adwokat przemawiał do ich umysłu i serca. Pogrążeni w cieniu, drzemali w dalszym ciągu. W każdym razie z ciekawością byłbym zajrzał w ich mózgi.
— A pani zawsze głodna? — zapytał Duthil Rozamundę.
— Umieram z głodu... Nie dojadę do domu... musisz mnie pan zaprowadzić gdzie na ciastka... Ale nie żałuję, że tu jestem.. to bardzo interesujące... pomyśleć, że w tej oto chwili decydują za ścianą o życiu człowieka! Tak, albo: nie, od tych słów wszystko teraz zależy!
Piotr znów ujął dłoń Wilhelma, bo chociaż sam był zbolały, odczuwał rozpaczliwe przygnębienie brata. Milczeli obadwaj, gdyż zbyt wielki natłok szarpiących myśli opływał ich równocześnie, tysiączne bóle dokuczały ich sercom bez wyraźnego sformułowania przyczyn. Cała nędza ludzka, oraz ich własna, wszystkie nadzieje, bóle i umiłowania wypowiadały się w nich cierpieniem. Wśród zamętu i wrzawy całej sali, wyczekującej niecierpliwie rozwiązania się dramatu, bracia drżeli z przerażenia, zdawało się im, że słyszą straszliwe jęki ofiar bezbronnych wobec szalonego egoizmu silniejszych. W sali zapadał zmrok, lecz nie zapalano świateł, spodziewając się natychmiastowego wydania wyroku. Wśród zamierającego dziennego światła tłum publiczności zlewał się w jedną niewyraźną całość, rozpływającą się i zatapiającą w szarym oparze. W głębi, poza biurem trybunału, strojne kobiety w jasnych sukniach, zdawały się być blademi widziadłami o roznamiętnionych oczach, a togi licznych adwokatów stanowiły wielką czarną plamę, która, zwiększając się w miarę coraz większej ciemności, groziła nadejściem nocy. Bitumowy obraz Chrystusa znikł i pozostała tylko biała plama jaskrawo odcinającego się biustu Republiki. Ta gipsowa głowa zdawała się być głową zimnego trupa, wynurzającego się wśród ciemności.
— A co, powiedziałem — zawołał Massot — że niedługo będziemy na nich czekać!
Rzeczywiście, zaledwie po kwadransie nieobecności, sędziowie przysięgli wracali, defilując z hałaśliwem stąpaniem wzdłuż ław dębowych. Zaraz za nimi zjawił się cały poprzedni skład trybunału. Wzruszenie w sali wzmogło się i jakby nagle zerwany wicher trwożnego niepokoju kołysał głowami zabranych. Niektórzy wstali, innym wyrywały się mimowolne słowa, nikt nie pozostał chociażby w pozornym spokoju. Jeden z przysięgłych, człowiek otyły, o wielkiej czerwonej twarzy, musiał czekać, by się w sali uciszono.
Głosem ostrym, trochę zacinając się, oświadczył:
— Na honor i sumienie, w obliczu Boga i w obliczu ludzi, odpowiedź jury w kwestyi zabójstwa jest „tak“ — większością głosów.
Noc już prawie zapadła, gdy znów wprowadzono Salvata. Wobec przysięgłych, prawie niewidzialnych w cieniu, stanął Salvat, a na twarz jego padały ostatnie promienie światła z wysokich okien przeciwległej ściany. Nawet postacie sędziów były przyćmione, czerwone ich togi prawie były czarne. W całej sali tylko postać Salvata występowała wyraźnie, a chuda, znużona jego twarz o rozmarzonych oczach słuchała, bo pisarz sądowy czytał teraz głośno uchwalony wyrok.
Zatem nic nie mówiono o łagodzących okolicznościach, Salvat zrozumiał i, gdy zapadło milczenie, z twarzą nagle rozpogodzoną rzekł:
— A więc śmierć. Dziękuję sądowi.
Zaraz potem odwrócił się w stronę publiczności, pragnąc dojrzeć wśród zmroku twarze przyjaciół. Wilhelm wyraźnie uczuł, że Salvat go poznał i że jeszcze raz przesyła mu nieme podziękowanie za kawałek chleba, jaki niegdyś w ciężkich dniach głodu, otrzymał z jego ręki. Musiał także dostrzedz Wiktora Mathis, bo Wilhelm, obejrzawszy się, ujrzał Wiktora zawsze w tej samej pozie, lecz z oczyma szeroko, nieruchomie rozwartemi. Twarz miał niezmiernie bladą i groźną obietnicami.
Teraz nic już nie można było słyszeć z ostatniego pytania, z narady trybunału i wyroku. Wzburzenie sali zagłuszyło wszystko, bo chociaż od początku sprawy spodziewano się, że oskarżony zostanie na śmierć skazany i pomimo że tego sobie życzono, teraz, wobec zapadłego wyroku, napływała, do serc litość i prawie współczucie.
Gdy mu zakomunikowano wyrok trybunału, Salvat wyprostował się i, chociaż żandarmi już go wyprowadzali, krzyknął z całych piersi:
— Niech żyje anarchizm!
Krzyk ten nikogo nie zgorszył, a nawet nikogo nie przeraził. Publiczność opuszczała salę znużona, jakby nadmiar zmęczenia przytępił jej żądze. Widowisko trwało zadługo i było zbyt uciążliwem. Spieszono się, by odetchnąć świeżem powietrzem i otrząsnąć się z przykrego wrażenia.
W sali poczekalnej Wilhelm i Piotr przeszli około Duthila i księżnej, których zatrzymał generał de Bozonnet, rozmawiający z Fonsègnem. Wszyscy czterej rozprawiali bardzo głośno, narzekając na gorąco, na głód, i zgadzali się w zdaniu, że sprawa nie była tak interesującą, jak przypuszczali. Lecz wszystko dobrze się skończyło, jak powtarzał Fonségne, bo wyrok śmierci był koniecznością polityczną i społeczną, śmierć Salvata jest teraz rękojmią spokoju publicznego, który przez tak długi czas był zakłóconym z powodu tego człowieka.
Przechodząc przez most, Wilhelm się zatrzymał i, wsparłszy się łokciami o balustradę zapatrzył się w szarą wodę Sekwany, połyskującą odblaskiem zapalających się gazowych latarni. Piotr przystanął przy bracie i obadwaj, milcząc, wdychali orzeźwiające powietrze i rozkoszny chłód powiewający od rzeki. Długo tak stali pochłonięci troską własnych serc swoich, Piotr z goryczą myślał o danem przyrzeczeniu powrotu na Montmartre, gdzie wiedział, że oczekuje go okropność przymusu i czuwania nad sobą, by nie rozbudzić podejrzenia o przyczynach swej męki. Wilhelm, zamyślony, pragnął przeniknąć rodzące się w swem sercu domysły, przypominał sobie niepokój Maryi, jej odmianę pod wrażeniem nowych uczuć, z których sama nie zdawała sobie sprawy. Czyżby ci bracia tak serdecznie miłujący się wzajemnie, byli teraz w przededniu cierpień, walk i przeszkód ku szczęściu swojemu?... Serca się im krwawiły w przeczuciu mąk oczekiwanych, a dzień przebyty wśród głębokich wzruszeń napełniał ich przygnębiającym smutkiem.
Ruszyli z miejsca i szli wybrzeżem Sekwany. Naraz Wilhelm poznał idącego przed nimi Wiktora Mathis. Szedł sam w ponurem zadumaniu. Wilhelm zatrzymał go i zaczął mu coś mówić o jego matce. Lecz Wiktor nie słyszał go i oschłym głosem rzekł prawie nieprzytomnie:
— Chcą krwi... niechaj mu więc zetną głowę... on będzie pomszczonym.
Nad wesołą, słoneczną pracownią Wilhelma zawisł teraz smutek i dni płynęły ciężkie, chociaż pozornie wszystko szło podług dawnego porządku. Dziś chłopców nie było w domu. Tomasz od rana pracował w fabryce około swojego małego motoru, Franciszek był w szkole Normalnej, Antoni u swojego przyjaciela, rzeźbiarza Jahan, gdzie lubił przebywać, zdejmując szkice z Lizy, która z dniem każdym rozwijała się pomyślnie i budziła do życia.
W pracowni tylko babka dotrzymywała towarzystwa Wilhelmowi, szyjąc jak zwykle tuż w pobliżu oszklenia, Marya zaś zaledwie przelotnie zjawiała się tu na chwilę i zaraz wracała do swego pokoju na górę. Od jakiegoś czasu pozostawała na dole tylko w porannych godzinach, podczas obecności Piotra.
Troska chmurząca twarz Wilhelma była przez domowników przypisywana tragicznej sprawie Salvata. Powróciwszy do domu po procesie i wydanym wyroku, rzekł wzburzony, że jeżeli zetną głowę temu nieszczęśliwemu, to dopuszczą się zbrodni społecznej, która będzie wyzwaniem do krwawej i zażartej wojny klas. Słów Wilhelma rodzina wysłuchała w milczeniu, przypisując je nadmiarowi przebytych wzruszeń. Szanowano cierpienie ojca, który teraz całemi godzinami siedział pogrążony w ciężkiej zadumie i prawie porzucił swoje zwykła zajęcia. Bywały dnie, gdy rozkładał plany i papiery odnoszące się do uczynionego wynalazku, do owego materyału wybuchowego o nieznanej dotąd sile i przypatrywał się, na nowo obliczał szczegóły narzędzi wojennych, jakby ważąc doniosłość daru, jaki zamierzał złożyć Francyi by panowała nad światem, narzucając mu swoją wolę w imię prawdy i sprawiedliwości. Lecz podczas długich godzin, jakie spędzał nad rozrzuconemi na stole papierami, wpatrzony w nie a jednak ich niewidzący, nawał myśli go oblegał. Może powątpiewał o pożytku oddania Francyi tak niebezpiecznego daru?... Bo może ta Francya, którą widział jako dobroczynną przewodniczkę narodów ku szczęśliwszej! przyszłości, źle użyje potężnej broni, jaką jej powierzy... może, zamiast obdarzyć świat wieczystym pokojem i ogłosić ludom panowanie braterstwa na ziemi, zapragnie je ujarzmić, a tym sposobem przygotować wojnę, której końca nie można przewidzieć! Ach, bo ten Paryż uważany przez niego za mózg świata, z którego ma się zrodzić jasna dla wszystkich przyszłość, ten Paryż jakże okropnych zbrodni jeszcze się dopuszcza! Ile w nim dotąd trwa niedorzeczności, poniżenia, bezprawia! Wilhelm, przejęty potwornością okoliczności, towarzyszących przebiegowi sprawy Salvata, powątpiewał o dojrzałości Paryża do roli, jaką mu wyznaczał wobec świata. Czyż ten Paryż, poddający się jarzmu ludzi nim rządzących, jest w stanie zbawiać innych?... Szarpany goryczą zwątpienia, Wilhelm, dla odpędzenia dokuczliwie prześladujących go myśli, znów odczytywał i sprawdzał formuły, a pokrzepiony przekonywającą ich pewnością, wmawiał w siebie, że nie powinien zwlekać ze złożeniem Francyi tak cennego daru. Wszak oddawna postanowił to uczynić, oznaczył sobie nawet dzień, dzień swojego małżeństwa z Maryą, zatem pocóż ma się cofać i bieg życia swojego odmieniać?...
Małżeństwo z Maryą. Ach, myśl o tem małżeństwie niepokoiła go coraz natarczywiej, zakłócając mu dotychczasowy spokój, boląc go teraz dotkliwiej, aniżeli wszystkie zwątpienia w pożyteczność uczynionego wynalazku. Napróżno szukał ucieczki przed wewnętrznym swym niepokojem. Sam przed sobą nie śmiał się z tego spowiadać, a jednak ból wgryzał mu się w serce, przypominając się coraz gwałtowniej i coraz częściej odwodząc go od naukowych obliczeń i dociekań. Z siłą powtarzał sobie, że ożeniwszy się z Maryą, wraz z nią złoży Francyi wynalazek i powierzy go w ręce ministra wojny. Marya więc będzie wspólniczką jego sławy! Marya, z którą ślub już niedaleko! Myśl o szczęściu, jakie sobie zapewnił, rozsadzała mu piersi radością, lecz równocześnie pojawił się głuchy niepokój i ból, zamieniający się w katuszę. Tak, Marya była teraz odmienna od dawnej zawsze wesołej i ufnej Maryi. Zdawało mu się, że jej teraz nie zna, że ona skrytem, dalekiem i po za nim żyje istnieniem. Postanowił uważać na nią, zwłaszcza gdy Piotr znajduje się w pracowni. Bo nietylko Marya otoczoną była czemś tajemniczem! Piotr przychodził teraz rzadko, był nieswój, on także się odmienił! A Marya smutna, gdy go nie było, ożywiała się w jego obecności i dom cały zdawał się znów promienieć szczęściem i wesołością. Stosunek ich wzajemny był zupełnie niewinnym, braterskim. Rozmawiali z sobą swobodnie, po koleżeńsku, nie szukając odosobnienia, nawet nie okazując potrzeby częstszego uścisku dłoni. A jednakże oboje promienieli, będąc w pobliżu siebie, radość ich była pomimowolną, silniejszą nad przymus panowania nad sobą. Tchnęli miłością, jak kwiaty zapachem. Po kilku dniach, Wilhelm nie mógł się dłużej łudzić i chociaż nic wyraźnego nie dostrzegł, nabrał przekonania, że te dzieci, jak ich po ojcowsku nazywał, kochają się wzajemnie.
Któregoś poranku, gdy Wilhelm znów znalazł się sam na sam z babką w pracowni, wpadł w głębszą, niż kiedykolwiek, zadumę. Wpatrzył się w staruszkę, spokojnie szyjącą na tle szyb, poza któremi widniał Paryż w pełni słonecznego oświetlenia. Wilhelm patrzył nieruchomie na babkę, lecz prawdopodobnie, że jej nawet nie widział, ona zaś od czasu do czasu podnosiła oczy na niego, jakby wzywając go do zwierzeń, od których on się powstrzymywał.
Milczenie przedłużało się, wreszcie babka zdecydowała się na pytanie:
— Wilhelmie, co tobie jest... od jakiegoś czasu jesteś innym, niż zwykle... Dla czego mi nie mówisz tego, co masz mi do powiedzenia?...
Sprowadzony na ziemię, zdziwił się:
— Tego, co mam tobie do powiedzenia?...
— Tak. Wiem to również dobrze jak ty, lecz powinieneś ze mną o tem pomówić, ponieważ chcesz, aby wszystko w domu działo się z moją wiedzą.
Pobladł z nadmiaru wzruszenia. A więc nie omylił się w domysłach, kiedy i babka o tem wiedziała! Lecz uląkł się mówić o tem, bo nieuchwytne dotąd podejrzenia nabiorą znaczenia, a wszak chętnie w siebie wmawiał, że może to są tylko urojone przez niego wymysły. Milczał więc, ale babka rzekła po chwili:
— Mój drogi synu, tak stać się musiało. Od pierwszego dnia przewidziałam, że tak się stanie... Ale cię nie ostrzegłam, bo przypuszczałam, że to wszystko było przez ciebie samego przygotowane i obliczone... Lecz widząc, że cierpisz, przekonałam się, że się omyliłam.
Zamilkła, a Wilhelm, nie spuszczając z niej wzroku, drżał z bólu, nie mogąc słowa przemówić. Mówiła więc w dalszym ciągu:
— Tak, wyobraziłam sobie, że i ty sam tego pragnąłeś, albo, że, przyprowadziwszy pomiędzy nas Piotra, chciałeś się przekonać, czy Marya kocha cię inaczej, niż ojca... Słuszne mogłeś mieć wątpliwości.. różnica wieku pomiędzy wami jest wielką, jej życie dopiero się rozpoczyna, a twoje jest na schyłku.. Wreszcie twoje prace odrywają cię z konieczności od wyłącznego oddania się uczuciu... Twoja misya jest inna...
Wilhelm, złożywszy ręce, zbliżył się ku babce, błagając:
— Ach, mów wyraźniej.. mów jasno, co o tem myślisz!... Biedne moje serce jest tak poranionem i tak mi dokucza, że nie jestem w stanie zdobyć się na trzeźwe zrozumienie położenia, a chciałbym wiedzieć prawdę, i powziąść decyzyę... Ach, babko ukochana, za której radami zawsze dotąd postępowałem w życiu, odsłoń mi prawdę! Wiesz, że zawsze kochałem i czciłem cię, jak matkę, powiedz, dlaczego nie ostrzegłaś mnie, kiedy całe zło przewidziałaś od początku... dlaczego dozwoliłaś, by to się działo, kiedy widziałaś, że umieram z rozpaczy?... Ach, powiedz, powiedz dlaczego?...
Zwykle była małomówną, a przywykłszy do królowania w domu, nie dopuszczała nawet myśli, by kto śmiał pytać się o przyczyny jej postępowania. Wszyscy domownicy, nie wyłączając Wilhelma, spełniali jej wolę z bezgraniczną ufnością w wysoki jej rozum, kierowała nimi bez wypowiadania całości swych myśli, a ta jej zagadkowość dodawała jej powagi.
Nieledwie ze zdziwieniem spojrzawszy na Wilhelma, odpowiedziała:
— Dlaczego miałam o tem mówić... Czyż fakta nie mówią same za siebie?... Prawda, że pochwaliłam twój projekt małżeństwa z Maryą, bo rozumiałam, że inaczej nie będzie ona mogła pozostawać zawsze w twoim domu... wreszcie, było poza tem wiele przyczyn, o których teraz nie warto już wspominać... Ale przybycie Piotra zmieniło wszystkie warunki i postawiło rzeczy w naturalnym ich porządku. Czyż tak nie jest najlepiej?...
Wilhelm się oburzył:
— Najlepiej?... Czyż nie widzisz, że konam z bólu, że życie moje jest zmarnowane!
Wstała, odłożywszy robotę i, z twarzą surową, chociaż złagodzoną tkliwem spojrzeniem, zbliżyła się do Wilhelma i, wyprostowana, rzekła z energią:
— Mój synu, wiesz, że bardzo cię kocham i pragnę dla ciebie sławy, której godnym byłeś dotychczas... Lecz byś nie utracił praw już zdobytych, nadeszła potrzeba zrzeczenia się... Przypomnij sobie twoją słabość przed paru tygodniami, strach był silniejszym nad wolę twoją i o mało co z twego powodu ten dom nie wyleciał w powietrze. A zastanów się co dalej było... wszak dnie całe pędzisz w bezczynności, rozglądasz się nad dziełem, którego już dokonałeś, a myśl twoja błądzi poza obrębem tego na co patrzysz, dajesz się pochłonąć wątpliwościom, tracisz energię i nie wiesz już dokąd dążysz... Wierzaj mi, Wilhelmie, że czas, byś się zatrzymał na tej pochyłości, przezwycięż samego siebie, zrozumiej, że lepiej, by Piotr ożenił się z Maryą, lepiej tak będzie dla nich a także dla ciebie.
— Dla mnie?... Ach, nie, nie!... Cóż się wtedy ze mną stanie?...
— Ty, mój synu, uspokoisz się, zastanowisz. Pamiętaj, że ważną masz rolę do odegrania... jesteś w wigilię dnia, w którym wyjawisz swój wynalazek. Lękam się, że niedość jasno sądzisz obecnie o doniosłości faktów, jakie mogą ztąd nastąpić. Wiedz, Wilhelmie, że ja odczuwam w tobie siłę zdolną do nowych i niemniej doniosłych odkryć naukowych... Człowiek twojej wartości powinien przezwyciężać swoje osobiste troski, by przedewszystkiem i zawsze pozostać człowiekiem idei.
Głos jej teraz złagodniał i z macierzyńskim uśmiechem rzekła, odchodząc:
— Zmusiłeś mnie do niepotrzebnego gadania, bo jestem o ciebie spokojną, nie zawiedziesz opinii, jaką mam o tobie, i postąpisz tak, jak powinieneś, chociażby przez szacunek dla własnej twojej wyższości.
Pozostawszy sam, Wilhelm zaczął się gorączkowo zastanawiać nad znaczeniem jej słów oględnych i niezupełnie jasno wypowiedzianych. Wiedział, że ona chce i pragnie tylko rzeczy bardzo dobrych, szlachetnych i potrzebnych. Lecz jej słowa popychały go ku wyższemu heroizmowi, kazały mu się zastanawiać nad własną niepewnością i nad lekkomyślnością zamiaru powierzenia swego wynalazku pierwszemu lepszemu ministrowi wojny, temu, którego los wyznaczył, by dziś dzierżył to stanowisko. Niepewność Wilhelma jeszcze się wzmogła. Zdawało mu się, że można rzeczywiście lepiej spożytkować doniosłość uczynionego odkrycia. Ale nagle stanęła mu w myśli Marya i wymagane przez babkę zrzeczenie się tej ukochanej dziewczyny. Jakto... więc miał ją ustąpić komu innemu?... Nie, nie, taka ofiara była ponad możność sił ludzkich! Serce pękało mu z bólu i czuł, że nie zdobędzie się na odwagę wyrzeczenia się ostatniej radości, jaką życie mogło mieć dla niego.
Przez parę dni następnych Wilhelm wiódł z sobą ciężkie wewnętrzne walki, przypominając sobie sześcioletni pobyt Maryi pod dachem tego rodzinnego dworku pełnego dotąd szczęścia, pracy i wesołości. W pierwszych latach uważał ją za swoją przybraną córkę, lecz od chwili, gdy powstał projekt małżeństwa pomiędzy nimi, zżył się z tą myślą i z lubością marzył o utrwaleniu tego połączenia, mającego zapewnić szczęście całej rodziny. Nigdy dotąd nie myślał o powtórnem ożenieniu się, bo nie chciał wprowadzać obcej kobiety do kochającego się rodzinnego kółka, lecz gdy znalazł tuż przy sobie Maryę, ten kwiat młodości, tę przyjaciółkę ich wszystkich, która chętnie zgodziła się zostać jego żoną, rozkoszował się nadzieją wspólnego z nią życia, nie uważając za przeszkodę do szczęścia olbrzymiej różnicy wieku; chętnie zapominał, że był dwa razy od niej starszym. Przed kilku miesiącami, gdy z powodu zaszłych ważnych wydarzeń, data ślubu została odroczoną, Wilhelm zgodził się z tą koniecznością bez zbytecznego żalu. Pewność, że Marya będzie jego żoną wystarczała mu, postanowił cierpliwie czekać, przywykłszy w życiu do przemagania trudności. Ale oto teraz, gdy zaciążyła nad nim groźba utraty kochanej dziewczyny, w spokojnem sercu Wilhelma wybuchł bunt z gwałtownością, jakiej sam się dziwił, nie przypuszczając, że tak ściśle zżył się z pragnieniem wyłącznego jej posiadania. Tracąc Maryę, tracił nadzieję wszelkiej szczęśliwości. Miał już lat blizko piędziesiąt, zatem nie ukocha żadnej innej kobiety! Żadna już w nim nie rozbudzi tego porywu zmysłów i żadna nie uczyni mu daru ze swego powabnego, młodego ciała! Uprzytomniwszy sobie wdzięki Maryi, którą miał utracić, zapałał żądzą i gniewem, pragnął ją posiąść i srożył się na myśl, że chciano go pozbawić tej rozkoszy, i że znalazł się ktoś dość śmiały, by mu ją wydrzeć z objęć, gdy miała być już jego na zawsze.
Zamknięty w swoim sypialnym pokoju, zwłaszcza jednej nocy dręczył się aż do katuszy i, by nikogo nie zbudzić w domu, ukrył twarz w poduszki dla stłumienia jęków wyrywających się ze zbolałej piersi. Lecz dlaczegóż zadawał sobie tyle męki?... Wszak Marya mu przyrzekła, zatem nie zwolni jej z danego słowa. Zatrzyma ją dla siebie, zmusi, by pamiętała o swojem przyrzeczeniu, a więc lęka się niepotrzebnie, że mu ją odbiorą? Nikt, prócz niego, nie może jej posiadać, ponieważ tylko jemu to przyrzekła a gdy będzie jego, upilnuje, by mu jej nikt nie ukradł. Lecz nagle przypomniał sobie, kim był dla niego ten groźny współzawodnik. Piotr, Piotr, jego brat, którego on sam przymusił do codziennego obcowania z Maryą! Piotr, ten ukochany, odnaleziony brat, którego sam włączył do swego rodzinnego kółka! Lecz teraz cierpienie zbyt srogo wrzało w sercu Wilhelma, by mógł z bezstronnością myśleć o tem. Nienawidził tego brata, byłby go chętnie wyrzucił poza próg swego domu. Poryw zemsty odjął mu nieledwie przytomność, lecz nagle rozbudzona wściekłość ustąpiła miejsca nowym myślom. Przypomniał sobie głębię swego przywiązania do znacznie młodszego od siebie brata. Jakże go kochał za lat dawnych! Jakto, i tego wypieszczonego brata, którego niespodziewanie odzyskał i znów pokochał jako człowieka, miał teraz nienawidzieć... przyjaźń ich miała się skończyć, szarpana zawiścią, zatruta goryczą?... Krzyżujące się prądy uczuć wprawiły Wilhelma w rodzaj szaleństwa, myślał teraz, w jaki sposób należało usunąć Piotra, by to, co się stało, mogło nie być. Chwilami spostrzegał się, że bredzi nieprzytomnie, a wtedy dziwił się, że taka burza mogła go chwycić, jego, starego uczonego, przywykłego wszystko sądzić spokojnie i rozważnie. Nie zdawał sobie sprawy, iż nawałnicę tę wywołały w nim uczucia, i że chwilowo wzięła w nim górę marzycielska natura istniejąca obok wysoce rozwiniętych jego władz umysłowych. Wszak nawet jego gienialność miała w sobie dwoistość, prócz logicznego myśliciela, wierzącego tylko w wiedzę, był na swój sposób poetą; obok chemika, żył w nim marzyciel, spragniony społecznej sprawiedliwości i szczęścia wszystkich ludzi na ziemi. Wtem rozpłakał się. Gorącemi łzami bólu zdawał się żegnać z Maryą. Płakał nad nią, jak byłby zapłakał nad utratą innego swego marzenia o wojnie uniemożliwionej doniosłością tejże, nad czem pracował od lat dziesięciu z pragnieniem zbawienia ludzkości.
Nadmiarem bólu zmęczony, uspakajał się, płacząc, i nieledwie zawstydził się, że tak rozpacza, niemając pewności przyczyn. Trzeba sprawdzić, czy ma rzeczywisty powód ku temu. Tylko Marya może tę kwestyę rozstrzygnąć. Jej zatem postawi pytanie i dowie się wszystkiego, bo ona odpowie mu ze szczerością, o której niewolno mu powątpiewać. Będzie to najwłaściwsze rozwiązanie ciążących nad nimi udręczeń. Tylko rozmowa z Maryą może rozjaśnić tę tajemnicę, a wtedy czas będzie powziąść stanowczą decyzyę.
Zasnąwszy dopiero nad ranem, Wilhelm wstał rozbity, lecz uspokojony, wiedział teraz co powinien uczynić, by nie powtarzały się w nim burze, podobne do tej, jaką przebył dzisiejszej nocy.
Marya była właśnie dziś zrana bardzo wesoła. Może czuła się zdrowszą po wczorajszym długim spacerze, bo w towarzystwie Piotra i Antoniego pojechała bicyklem aż do Montmorency, gdzie napotkali drogi jak najgorsze, lecz wrócili rozbawieni niespodziewanemi przeszkodami, które ich tylko nieco opóźniły. Wilhelm był w ogrodzie, gdy Marya, śpiewając, wybiegła z, pralni, gdzie, zawinąwszy rękawy, dopomagała przy płókaniu bielizny.
— Maryo!
Zatrzymała się, pytając:
— Co?... Czy chcesz mi co powiedzieć?...
— Tak, pragnę z tobą pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
Zrozumiawszy, że to musi się odnosić do projektowanego ich małżeństwa, spoważniała. Zgodziła się niegdyś na to małżeństwo, jako na coś bardzo rozsądnego, niemożebnego do odmówienia, wiedziała jakie przyjmuje na siebie obowiązki i nawet w myśli nie cofała się przed ich spełnieniem, chociaż Wilhelm był od niej przeszło o dwadzieścia lat starszy. Lecz podobna różnica wieku zdarzała się pomiędzy mężem a żoną i mówiono nawet, że bywa to często rękojmią szczęścia. W nikim nigdy nie była zakochaną, więc z całą swobodą rozporządziła swem życiem, obiecując się Wilhelmowi, a obietnicę tę uczyniła z takim wybuchem wdzięczności i przywiązania, iż odtąd czuła się jeszcze szczęśliwszą i dopatrywała się w tem początków miłości. Cieszyła się, że wszyscy domownicy z radością nabrali teraz pewności, że już nigdy nie rozłączy się z nimi i nowych praw nabierze do ich przywiązania. Ucieszona radością, jakiej była główną przyczyną, Marya lubiła, gdy jej przypominano, że teraz należy już do rodziny i z uśmiechem przyjmując los, jaki ją spotykał, żyła wesoło, każdego ujmując swoim wdziękiem. Dopiero od jakiegoś czasu zauważono w niej zmianę, lecz może nawet ona sama przypisywała to nieokreślonemu niedomaganiu, jakie niezawodnie wkrótce przeminie.
— Co się stało... — zapytała trochę zaniepokojona. — Nic złego... przypuszczam, że nic złego?...
— Uspokój się... zaraz się dowiesz.
Zaprowadził ją w głąb niewielkiego ogródka, pod dwa śliwowe drzewa, stanowiące wraz z krzewami bzu, całą pozostałość dawnego obszernego sadu.
Zatrzymali się i usiedli na starej omszonej ławie, z której był rozległy widok na morze domów Paryża. Poranne słońce, padając na miasto, nadawało mu wiele świeżości i lekkości.
Przez chwilę milczeli, bo Wilhelm uczuł się zakłopotanym, nie wiedział już teraz, jakie ma stawiać jej pytania, a znękane serce biło mu gwałtownie, na widok jej młodości, wdzięku całej jej ukochanej postaci, której może zrzec się będzie musiał.
— Chcę z tobą pomówić o naszym ślubie — rzekł wreszcie. — Data się zbliża...
Spostrzegł, że zbladła, a chociaż może to było tylko mimowolne wzruszenie, uląkł się jakby potwierdzenia swoich domysłów. Wszak jej usta drgnęły boleśnie, a czy w jej szczerych oczach nie zaszła żadna zmiana, coś jakby cień smutku, tajemnicy?...
— Jeszcze mamy kilka tygodni przed sobą — szepnęła.
Głosem powolnym i bardzo serdecznym, Wilhelm zauważył:
— Tak, zapewne... jednakże trzeba się już zająć przygotowaniem wymaganych formalności. Są to nudne i kłopotliwe sprawy, wolę przeto pomówić z tobą o nich dzisiaj, by więcej do nich nie wracać.
Zaczął wyliczać jakie papiery familijne są nieodzownie potrzebne, jak należy postąpić; mówił powoli i łagodnie, nie spuszczając z niej wzroku, pragnąc pochwycić wzruszenie na jej twarzy. Słuchała, milcząc, spokojnie, bez radości, ale też bez widocznego smutku. Gołe swe ręce z zakasanemi poza łokcie rękawami, złożyła na kolanach i, posłuszna woli Wilhelma, słuchała słów, jakie uważał za potrzebne wygłaszać.
— Droga Maryo, dlaczego milczysz? Wyznaj mi, czy może chciałabyś co zmienić w naszych projektach?...
— Ja chciałabym co zmienić?... Nie, nie!
— Moja droga Maryo, wiesz, że możesz ze mną być zupełnie szczerą... Odłożymy datę ślubu, jeżeli masz jakikolwiek powód ku temu.
— Niemam żadnego powodu. Dlaczego miałabym się sprzeciwiać twojej woli?... Możesz wszystkiem rozporządzać, jak chcesz, zawsze spełnię, czego zapragniesz.
Zamilkli. Marya, mówiąc, patrzyła mu prosto w oczy, lecz usta jej drgały nerwowo, a wesoły wyraz jej twarzy przysłonił smutek. Czyżby dawniej nie była przyjęła ze śmiechem i śpiewem wiadomości o zbliżającej się dacie ślubu?...
Po namyśle, zdobywszy się na odwagę spokojnego pytania, Wilhelm odezwał się:
— Maryo, wybacz, że cię o jedną rzecz zapytam... Jeszcze czas... jeszcze możesz cofnąć dane mi przyrzeczenie... Powiedz, czy pewną jesteś, że mnie kochasz?...
Spojrzała na niego z istotnem przerażeniem, nie rozumiała, czego właściwie chciał się od niej dowiedzieć. Czekała bliższego objaśnienia, rzekł więc po chwili:
— Zapytaj się własnego serca... zbadaj je... i powiedz, czy kochasz mnie, swojego starego przyjaciela czy też kochasz teraz kogo innego?...
— Wilhelmie, Wilhelmie! Dlaczego stawiasz mi takie pytania?... Cóż uczyniłam, by cię upoważnić do takiej ze mną rozmowy?...
Oburzona, patrzała na niego gorączkowym wzrokiem, a w pięknych jej oczach płonęła szczerość zaniepokojenia.
— Wierzaj, że ciężko mi zadawać ci te pytania. Lecz muszę je wyczerpać aż do ostatniego... bo od tego zależy szczęście nasze... szczęście nas wszystkich. Maryo, błagam cię... zapytaj się własnego serca. Ty kochasz mojego brata. Kochasz Piotra!...
— Kocham Piotra, jak kocham was wszystkich... Kocham go, bo on teraz do nas należy...
z nami żyje... z nami czuje. Tak, kocham Piotra i szczęśliwą jestem, gdy jest z nami i pragnęłabym. żeby zawsze był przy nas. Raduję się, gdy przyjdzie, gdy jest wesołym, gdy mówi, gdy zechce ze mną jechać na spacer. Przed kilku dniami byłam szczerze zmartwioną, widząc, że znów się poddał swoim myślom. Ale czyż to nie jest naturalne, że kocham Piotra i żywo się interesuję wszystkiem, co się do niego odnosi?... Zdaje mi się, że pragnąłeś, abym zbliżyła się do Piotra... wyraźnie chciałeś, abyśmy wszyscy go pokochali... lecz doprawdy nie rozumiem, dlaczego moje przywiązanie do Piotra ma wpływać na odsunięcie daty naszego ślubu... cóż może być w tem wspólnego?...
Słowa te, które podług niej powinny były uspokoić Wilhelma, odkryły przed nim tajemnicę jej serca. Z bólem wsłuchiwał się w dźwięk jej głosu. Broniła się zbyt gorączkowo, zatem kochała Piotra może jeszcze bezwiedną miłością, lecz tylko jego kochała.
— Maryo, Maryo! Sama się zdradziłaś, teraz już wiem. Tak, wiem teraz, że nie mnie, ale mojego brata kochasz...
Ujął ją za obie dłonie i ściskał mocno, jakby chcąc ją zmusić, by wniknęła w głębię własnego serca i sama powiedziała tajemnicę, jaką jej odsłonił. Lecz Marya broniła się przed wyznaniem, pomimo że Wilhelm serdecznie, rozpaczliwie nastawał. Chciał ją przekonać oczywistością faktów, a ona uparcie obstawała przy odpieraniu jego dowodzeń. Wzajemnem przywiązaniem podbudzeni, walczyli z ukrytym celem poświęcenia się; wreszcie Wilhelm zaczął jej opowiadać historyę rozwoju jej miłości dla Piotra, poczynając od pierwszego dnia, gdy go ujrzała. Zrazu była mu niechętna, potem rozciekawiona tajemnicą nieszczęść tego młodego księdza, wreszcie zaczęła z nim sympatyzować, a pokochała go, widząc, że staje się jego lekarstwem. Młodymi byli oboje, więc natura dopełniła ich uczucia miłością.
W miarę jak Wilhelm przytaczał dowody wzrastającej jej miłości dla Piotra, Marya ulegała nieznanemu jej dotąd wzruszeniu i, drżąc cała, przeczyła:
— Nie... nie... mylisz się... ja Piotra kocham, ale tak jak was wszystkich... gdybym czuła względem niego coś innego, przyznałabym się przed tobą... wiesz, że nie umiem kłamać.
Lecz Wilhelm postanowił być nieubłaganie okrutnym, zwłaszcza względem samego siebie, i chociaż serce pękało mu z bólu, chciał dobadać się prawdy, bo tylko tym sposobem mogło, powrócić szczęście, jeżeli nie dla niego, to dla istot które ukochał.
— Maryo... nie zapieraj się... Maryo... ja wiem, że mnie kochasz, ale kochasz inaczej, niż Piotra. Mnie szanujesz, jesteś do mnie bardzo przywiązana, kochasz mnie jak córka. Przypomnij sobie, jakie miałaś dla mnie uczucia, gdyśmy postanowili się pobrać. Wówczas serce twoje było zupełnie wolne, więc zgodziłaś się na małżeństwo ze mną, bo radowała cię uciecha nas wszystkich, a przytem czułaś, że zostawszy moją żoną będziesz szczęśliwą i spokojną... zgodziłaś się więc przez rozsądek, przez przywiązanie, ale nie przez miłość dla mnie. Naraz, w domu naszym zjawił się Piotr. Serce twoja zaraz ku niemu wybiegło i pokochałaś go tak, jak kobieta kocha swego kochanka i męża.
Marya coraz wyraźniej czytała teraz w swem sercu i znajdowała w niem potwierdzenie słów Wilhelma, lecz nie chciała się do tego przyznać i coraz energiczniej przeczyła.
— Dlaczego zaprzeczasz oczywistości?... Maryo, moje ty ukochane dziecko, wiedz, że o nic ciebie nie obwiniam! Sam sprowadziłem tutaj Piotra... sam chciałem, abyście się pokochali... oto stary waryat ze mnie... Co się stać miało, stało się... i zapewne, że tak będzie najlepiej. Pragnąłem tylko o tem wszystkiem dowiedzieć się prawdy z własnych ust twoich, by postąpić jak uczciwość nakazuje.
Rozpłakała się zwyciężona. Czuła teraz jakby rozdarcie własnego serca i sama po raz pierwszy ujrzała nową w niem prawdę.
— Ach, jaki ty niedobry jesteś, Wilhelmie... jaki bardzo niedobry, poco mnie zmusiłeś do odkrycia w sobie rzeczy nieznanej. Przysięgam ci, że gdy zacząłeś ze mną mówić, nie zdawałam sobie sprawy, iż kocham Piotra inaczej niż was wszystkich. Pocóż rozdmuchałeś we mnie uczucie, o którem nie wiedziałem?... Bo teraz wiem, tak, masz słuszność... Piotra kocham inaczej... Kocham tak, jak to określiłeś... Lecz cóż teraz będzie?... Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwymi... nieszczęśliwymi, bo niepotrzebnie zacząłeś ze mną tę całą rozmowę.
Płakała, a gdy chciał ująć jej dłonie, wyszarpnęła je zawstydzona, chociaż nie zarumieniła się owemi nagłemi rumieńcami, które ją tak gniewały. Wstydziła się, bo po raz pierwszy dziewicza jej skromność została zaniepokojoną odkryciem, jakie dotąd nieświadomie drzemało w jej sercu. Wszakże nic nie mając sobie do wyrzucenia względem Wilhelma, spojrzała na niego z poza łez i ze wzruszeniem spostrzegła, że i on zapłakał. Chwilę pozostali w milczeniu. Ona, zdrowa, silna, młoda, z piersią dyszącą łzami, z twarzą ukrytą w dłoniach, on jeszcze niestary, pomimo siwej, ale gęstej czupryny i czarnych wąsów, nadających mu wyraz młodzieńczej energii. Czuli oboje, że zrywają z przeszłością, że wypowiedzieli słowa mające zmienić ich życie.
Z wielką prostotą i szlachetnością, Wilhelm rzekł:
— Maryo, nie kochasz mnie, więc zwalniam cię z danego słowa.
Lecz ona, z równą szlachetnością, zawołała z przejęciem:
— Ja nie cofam słowa, jakie ci dałam, i nigdy go nie cofnę. Wiedziałam co robię, obiecując być twoją żoną i szczęśliwą się czułam twoim wyborem, a ponieważ tak samo jestem do ciebie przywiązaną, jak byłam wtedy, więc dlaczego nasze projekty mają uledz zmianie?...
Pokrzepiony jej przykładem, Wilhelm odpowiedział głosem stanowczym:
— Kochasz Piotra, więc powinnaś zostać jego żoną.
— Nie, Wilhelmie, nie; w godzinę nie można zmieniać postanowień, z któremi zżyliśmy się od lat paru... Do ciebie należę i nie chcę ci się odbierać. Raz jeszcze przysięgam ci, że przed godziną nie wiedziałam, że kocham Piotra. Więc nic nie przemieniajmy, niechaj wszystko się stanie jak było postanowione... nie nalegaj, bym cofała dane ci słowo, bo sprawiasz mi wielką przykrość.
Szybkim ruchem i jakby teraz dopiero spostrzegłszy, iż miała obnażone ramiona, zaczęła odwijać rękawy, pragnąc skryć się w nie cała. Następnie wstała i odeszła w milczeniu.
Wilhelm sam pozostał na ławce wśród zieleni, naprzeciwko Paryża, zalanego porannem słońcem, Paryża uroczo młodzieńczego, lekkiego jak zjawisko. Wilhelm patrzał na miasto, lecz przygnieciony brzemieniem myśli, nie widział piękna słonecznego efektu. Siedział ociężale na starej, omszałej ławie swego ogrodu i zdawało mu się, że powstać z niej nie zdoła. W tej chwili najboleśniej go dręczyły słowa Maryi, zapewniającej go, że on dopiero uświadomił ją o zmianie zaszłej w jej sercu. Zatem nie wiedziała, że ukochała Piotra?... I on dopiero zmusił ją do odkrycia tej miłości! A całą tą rozmową wszak utrwalił w niej miłość dla tego innego!... Dla tego zaborcy przyobiecanego mu szczęścia! Ach, co za katusza, co za okropność być dobrowolnym twórcą własnego umartwienia. Konał z bólu na myśl o nabranej pewności. Marya już nie jest jego! Marya w całości należy do Piotra, a dla niego życie już się skończyło, serce skonało, nazawsze, niepowetowanie. Tkliwa natura Wilhelma uginała się pod okrucieństwem takiego wyroku. Lecz przypominał swój wiek podeszły i czuł, że zrzeczenie się jest koniecznością. Z gorzką radością czerpał zadowolenie w postawieniu rzeczy na miejsca właściwe. Z jego przyczyny tryumfowała prawda. Było to pocieszenie bolesne, lecz niemniej wielkie i dodające hartu. Przejął się potrzebą poświęcenia i zaczerpnął w tem siłę, na jaką już nie liczył. Powinien sam oddać Maryę Piotrowi. To było jego obowiązkiem, spełnieniem czynu mądrego, sprawiedliwego, który przywróci szczęście całemu domowi.
Pomimo, że postanowił tak uczynić, serce się w nim zrywało do buntu. Chciał krzyczeć z bólu, lecz siłą woli powstrzymywał jęki, rozsadzające mu piersi, i tłumił obu rękoma gwałtowne uderzenia serca.
Nazajutrz już nie w ogrodzie, lecz w pracowni, Wilhelm miał stanowczą rozmowę z Piotrem. Czekał na niego sam, pozostawszy w domu, pragnął bowiem, by nikt im nie przerwał braterskich zwierzeń, a wyczekując zapatrzył się w horyzont olbrzymiego Paryża, gdzie miliony ludzkich istot w znojnej pracy, nie ustają zapewniać przyszłości.
Gdy nadszedł Piotr, Wilhelm wprost się go zapytał, nie oszczędzając go, jak wczoraj Maryę:
— Piotrze, wszak masz mi coś do powiedzenia?... Dlaczego dotąd się nie zwierzyłeś przedemną?...
Piotr odrazu zrozumiał przyczynę tego pytania, drżał teraz, nie znajdował słów, a blada, nagle zmieniona twarz jego, zdawała się błagać brata, by oszczędził mu męczarni zwierzenia się przed nim.
— Kochasz Maryą, więc dlaczego nie przyszedłeś pierwszy z wyjawieniem mi swej miłości?...
Odzyskawszy przytomność, Piotr zaczął się bronić:
— Chciałem się opanować, bo chociaż kocham Maryę i czułem, że to nie ujdzie twej uwagi, walczyłem z sobą i wiedziałem, że ani jednem słowem nigdy się przed nią nie zdradzę. Byłbym uciekł... na zawsze się usunął... lecz wszystko to byłoby pozostało moją tylko tajemnicą. Ach, ileż ja przecierpiałem z tego powodu... i wiesz, bracie, krzywdzisz mnie, rozpoczynając o tem rozmowę, bo oto teraz już nie będę mógł pozostawać pomiędzy wami... zmuszasz mnie do przyśpieszenia mojej ucieczki z Paryża. Prawda, że już kilkakrotnie postanawiałem nie przyjść tutaj więcej... powracałem przez słabość... ale także i przez wielkie przywiązanie, jakie rozbudziło się w mojem sercu dla was wszystkich. Moja obecność tutaj nie mogła cię niepokoić jako narzeczonego Maryi, bo Marya mnie nie kocha.
Wilhelm przerwał:
— Mylisz się... Marya kocha mnie jak ojca, ale ciebie kocha jak kochanka. Wczoraj ją wyspowiadałem i wyznała swoją tajemnicę... zmusiłem ją, by się zwierzyła ze swej miłości dla ciebie.
Zmięszany, wzburzony, Piotr chwycił go za ramiona i patrząc mu prosto w oczy, zawołał:
— Bracie, bracie, co ty mówisz?... Dlaczego odsłaniasz przedemną tajemnicę, której nie wiedziałbym nigdy... Lecz to być nie może! To równałoby się nieszczęściu, największemu nieszczęściu dla nas wszystkich. A dla mnie, radości i smutkowi... zaś smutek przeważałby nad radością... bo ja nie chcę, abyś ty cierpiał... Marya jest twoją i nie poświęcaj się dla mnie... Marya jest i pozostanie dla mnie tylko siostrą. Bracie... nie zważaj na moje umartwienie... ono przeminie...musi przeminąć... a niech wiem, że nie jestem przeszkodą do waszego wzajemnego szczęścia.
— Marya ciebie kocha... tylko ciebie! — powtarzał Wilhelm głosem łagodnym, lecz stanowczym. Tobie, bracie, nic nie zarzucam, bo wiem, że walczyłeś z sobą, że nie zdradziłeś swoich uczuć przed Maryą ani jednem słowem, ani jednem spojrzeniem. Ona sama nie znała tajemnicy swojego serca i wczoraj dopiero, podczas rozmowy ze mną, otworzyły się jej oczy. Zatem cóż chcesz... to nie od nas zależy... ja ci powiadam tylko o fakcie: Marya ciebie kocha.
Zdziwienie i zachwyt ogarnęły teraz Piotra; w chwili egzaltacyi zdawało mu się, że niebo zsyła mu cud, urzeczywistniający jego najsłodsze marzenia, lecz szczęściem tem był jakby olśniony, omdlały.
— A więc wszystko skończone, — szepnął po chwili... Bracie, uściskajmy się, wyjeżdżam natychmiast... wyjeżdżam... wyjeżdżam...
— Dlaczego?... Przeciwnie, pozostaniesz w Paryżu... pozostaniesz z nami. Nie widzę możności, by mogło być inaczej. Ty kochasz Maryę, ona ciebie kocha. Bracie, ja już Maryę zwolniłem z danego mi przez nią słowa, a teraz, jako moją córkę, tobie ją daję za żonę.
Piotr jęknął, podnosząc w górę ramiona, pełen szczęścia a zarazem przerażenia:
— Ty mi dajesz Maryę?... Maryę, której pragniesz od tak dawna... którą miłujesz pełnią swoich uczuć!... Bracie, ja nie mogę z rąk twoich przyjąć tak wielkiego daru! Pomyśl, czem Marya jest dla ciebie!.. Dając mi ją, dajesz mi własne swoje serce, które w poświęceniu wyrwałeś z piersi, by mnie ratować bodaj swem sercem, krwią, życiem... Bracie, ja nie mogę przyjąć tak bohaterskiej ofiary!
— Nie zapominaj, że Marya tylko ciebie kocha... do mnie jest przywiązaną, jak do starego przyjaciela, jak do ojca... lecz miłość zbudziła się w jej sercu dopiero po twojem nadejściu. Więc dlaczegóż chcesz, bym nadużywał zobowiązania, jakie zaciągnęła wobec mnie, nie znając jeszcze ciebie? była ona wtedy nieświadomą miłości... teraz dopiero zauważyła różnicę, jaka istnieje pomiędzy przywiązaniem a miłością. Czy chcesz, abym pomimo to zmuszał ją do małżeństwa ze mną?... żebym ja z nią się żenił, wiedząc, że nigdy jej serca posiadać nie będę... Bracie, dopiero co powiedziałem, że daję ci Maryę za żonę, otóż omyliłem się... ona sama się tobie oddaje, kochając tylko ciebie.
— Nie chcę... nie chcę... nie mógłbym być szczęśliwym, wiedząc, że to się dzieje kosztem twojego szczęścia... Bracie... uściskaj mnie... zaraz ztąd wyjdę, i dziś jeszcze z Paryża wyjadę.
Wilhelm objął go ramionami i zmusił, by usiadł przy nim na dużej kanapie w pobliżu okna. Upominał go teraz z ojcowską miłością i, uśmiechnąwszy się boleśnie, jak człowiek dopiero co powstający ze śmiertelnej choroby, rzekł:
— Czy mam cię przywiązać sznurkami, byś nam nie uciekł, ty niepoczciwy chłopcze!... Mówię ci, że powinieneś tutaj pozostać... Wierzaj mi, że dobrze się namyśliłem, zanim zbadałem serce Maryi i rozmówiłem się z tobą. Nie będę w ciebie wmawiał, że jest mi na sercu wesoło! Myślałem, że umrę z rozpaczy i tobie nie lepiej życzyłem. Tak, bracie... tak... pragnąłem, by się ziemia pod tobą rozstąpiła. Lecz opamiętałem się, zastanowiłem... i teraz pragnę szczerze, aby zaszły zmiany, jakie są tylko naturalnym wynikiem rzeczy.
Piotr nie miał siły opierać się dłużej i, ukrywszy twarz w dłoniach, cicho płakał.
— Bracie... kochany mój bracie, nie rozpaczaj nad sobą, ani też nademną. Czy pamiętasz błogie tygodnie, które spędziliśmy razem w twoim dworku w Neuilly?... Jakże żywo odczuliśmy szczęście wzajemnego odnalezienia się! Dawne nasze przywiązanie z lat młodocianych odżyło w całości i godzinami siadywaliśmy przy sobie, trzymając się za ręce, wpatrując się w nasze rysy zmienione, a jednak te same. Każda chwila zbliżała nas i zacieśniała nowo nawiązujący się przyjacielski stosunek. Ach, czy pamiętasz ów wieczór i noc, gdyś wyspowiadał się przedemną?... gdyś mi zwierzył cały ogrom swej niedoli, zwątpienie, męczeństwo księdza niewierzącego w swą misyę, otchłań nicości, ku której staczałeś się, nie widząc już dla siebie ratunku! Postanowiłem wyleczyć ciebie. Zachęciłem cię do pracy, do wiary w życie, bo tylko to mogło ci przywrócić spokój i zdrowie... Dlatego to przyprowadziłem cię następnie tutaj, pomiędzy nas wszystkich. Broniłeś się i nie chciałeś z nami pozostać, a ja zmusiłem cię do powrotu. Ach, mój bracie, jakże wielką radością zabiło mi serce, gdym spostrzegł, że zaczynasz gustować w naszym trybie życia! Szczęściem dla mnie był twój widok przy pracy! Uwierzyłem, że powrócisz do zupełnego zdrowia, a krwi byłbym z swego serca utoczył dla twego odrodzenia... Otóż obecnie jestem już o ciebie zupełnie spokojny... Oddaję ci wszystko co mam najdroższego... zbawienie twoje jest zapewnionem... daję ci Maryę, bo ona jest koniecznem tego dopełnieniem...
Piotr znów chciał protestować, lecz Wilhelm mu nie dozwolił, mówiąc dalej:
— Nie zaprzeczaj. Marya dopełni kuracyi, jaką rozpocząłeś pod moim kierunkiem... gdyby nie ona, wszystkie moje usiłowania ocalenia ciebie byłyby daremne. Poznałem już twoje usposobienie: gdyby nie Marya, wpadłbyś nanowo w nędzę twych zwątpień i życie twoje byłoby już wtedy rzeczywiście zmarnowane. Marya jest koniecznym warunkiem twojego szczęścia. Więc dlaczego odrzucasz moje zrzeczenie się jej na twoją korzyść?... Dlaczego nie chcesz, bym kochając ciebie i pragnąc twego powrotu do normalnego życia, nie uczynił ostatniego ku temu wysiłku?... Marya, ciebie kocha, więc będzie twojem szczęściem, twoją radością i przywróceniem tobie naturalnych instynktów człowieka.. Kocham was oboje, więc mi wystarczy wasze szczęście. Bo powiedz, czy nie jest wielką radością budować szczęście tym, których się miłuje?... Lecz nie trzeba, byś mnie jednemu to wszystko zawdzięczał... główną sprawczynią jest natura, która nigdy się nie myli... pokochaliście się wzajemnie, bo tak nakazywał wam wrodzony instynkt. Byłbym nie odpowiednim mężem dla Maryi... zbyt wielka różnica wieku nie jest rzeczą pożądaną w małżeństwie. Najwłaściwszem dla mnie jest zrzec się miłości i szukać zadowolenia w moich pracach naukowych. Ty jesteś młodym, z tobą dla niej otwarta przyszłość, macierzyństwo, życie płodne i szczęśliwe.
Piotr drgnął szarpnięty strachem, ileż bo razy powątpiewał w męzkość sił swoich! Czy wytrwale dochowywane śluby czystości nie odtrąciły go nazawsze od istot żyjących? Dotąd był tylko księdzem, może więc człowiekiem być nie zdoła.
— Życie płodne i szczęśliwe — szepnął. — Ach, bracie, czy ja jeszcze godnym i odpowiednim do niego jestem?... Strach mnie ogarnia, bo może próżny dar mi składasz, oddając mi Maryę. Ty byłbyś odpowiedniejszym dla niej mężem, młodszym odemnie, już nie mówiąc, że w tobie znalazłaby zalety serca i umysłu, jakich ja nie posiadam. Bracie, jeszcze czas, cofnij, coś powiedział, nie oddawaj mi Maryi, zachowaj ją dla siebie, z tobą będzie ona szczęśliwszą, płodniejszą niż ze mną. Ty wszechstroniej możesz ją umiłować. Zastanów się... ja jestem pełen zwątpienia o sobie. O jej szczęście dbać nam należy przedewszystkiem. Niechaj należy do tego, który może ją więcej uszczęśliwić.
Silnie wzruszeni bracia zamilkli. Wilhelm, słuchając rozpaczliwych zwierzeń i powątpiewań Piotra, zachwiał się w swoich naleganiach i w wierze w konieczność zrzeczenia się ukochanej dziewczyny. Dlaczego ma ją ustępować człowiekowi, drżącemu z obawy nad bezsilnością swej miłości?... Jęknął z bólu, tak gwałtowne uczuł rozdarcie w swem biednem sercu, i prawie mimowolnie wypłynęła mu z ust skarga:
— Ach, Maryo ukochana i tak niezmiernie przezemnie pożądana.. Maryo, moja upragniona Maryo!
Piotr zerwał się z miejsca, wołając:
— Widzisz, że to za wielka dla ciebie ofiara.. Widzisz, że miłość dla Maryi jest w tobie najsilniejsza... Bracie, żegnam cię, żegnam, bądź z nią szczęśliwym!
Lecz Wilhelm już go uchwycił w swe braterskie objęcia i tulił do piersi, podniecony teraz w żądzy zrzeczenia się Maryi, przyśpieszenia, by została żoną tego młodego i kochanego przez nią mężczyzny.
— Zostań, nie puszczę ciebie... To nie ja w tej chwili przemówiłem... to tamten drugi ja, który musi umrzeć, który już umarł. Bracie, na pamięć naszej drogiej matki, na pamięć naszego ojca, zaklinam cię: pozostań z nami... Przysięgam ci, że od uczynionej ofiary nie cofnę się... Maryi zrzekłem się dla twojego szczęścia, dla jej szczęścia i teraz od was zależy cała moja radość w życiu... zastosujcie się do mej woli, bo inaczej cierpienie moje będzie bez granic i bez końca!
Padłszy sobie w objęcia, całowali się, płacząc. Już nieraz połączył ich taki serdeczny uścisk, wszakże nigdy nie odczuli głębiej niż w tej chwili całego ogromu wzajemnego przywiązania i zlania się w jedno z serc braterskich. Starszy zdawał się darzyć młodszego energią życia, a ten przelewał na brata bezgraniczną czułość swej natury. Chwila ta była dla nich niewypowiedzianą błogością. Wszystkie cierpienia i nędze świata znikły a pozostała tylko miłość, tworząca miłość, jak słońce tworzy światło. Bozkość tego przeczystego upojenia wynagradzała im łzy przeszłe i przyszłe. Opleceni ramionami ginęli w uścisku, a tuż poza nimi widniał na horyzoncie olbrzymi Paryż, pracujący dla niewiadomej jeszcze przyszłości, Paryż pełen wezbranego życia, dyszącego w znoju bezustannego wysiłku!
Wtem do pracowni weszła Marya. Wszystko odbyło się z wielką prostotą. Wilhelm, wyrwawszy się z objęć brata, przyprowadził go ku Maryi i zmusił ich, by podali sobie dłonie. Z razu szarpnęła się w tył, odmawiając w imię danego przyrzeczenia, którego pragnęła dotrzymać. Lecz ogarnęło ją niewypowiedziane wzruszenie na widok łzami zalanych twarzy obudwóch braci. Czuła, że ich łączy słodka, braterska jedność, że serca ich odniosły zwycięztwo nad wszystkiemi wyrozumowanymi względami. Uniesiona ich egzaltacją uległa jej z łatwością i zdawało się jej, że oddawna była już w zupełnem porozumieniu z Piotrem, by przyjąć miłosny dar, jaki im składał Wilhelm, wzniósłszy się ponad samego siebie. Ulegając tchnieniu nadzwyczajności, wszyscy troje nie dziwili się niespodzianie zachodzącej scenie. Milcząc z nadmiaru wzruszeń, patrzyli na siebie z bezgranicznem przywiązaniem. Marya chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła, bo łzy trysnęły jej z oczu.
Wówczas Wilhelm, nagłą ogarnięty myślą, pobiegł na schody, prowadzące do sypialnych pokoi na górze, i przystanąwszy na pierwszych stopniach, zawołał:
— Babko! babko! chodź do nas, bo ciebie nam potrzeba!
Staruszka ukazała się prawie natychmiast i zeszła na dół powoli, po królewsku, jako poważana pani domu, w którym nic stać się nie mogło bez jej woli i zgody.
— Babko, — rzekł Wilhelm — powiedz tym dzieciom, że powinni się pobrać. Powiedz im, żeśmy o tem z sobą mówili i że taka jest twoja rada i twoje postanowienie.
Blada, szczupła twarz babki spromieniała cichą radością i skinąwszy głową na znak potwierdzenia, powiedziała spokojnie:
— Tak jest rzeczywiście. Tak będzie najrozsądniej.
Wówczas Marya rzuciła się jej na szyję, ostatecznie zwyciężona i szczęśliwa. Wola babki i życzenie Wilhelma zgodnemi były z popędem własnego jej serca, dlaczegóż więc nie miała się oddać czarowi okoliczności, zmieniających losy jej istnienia.
Wilhelm chciał, by zaraz oznaczono datę ślubu i przystąpiono do urządzenia na górze mieszkania dla młodego małżeństwa. Piotr wylękłemi oczyma spojrzał na brata, obawa go zdjęła, iż Wilhelm, nieuleczony z miłości, będzie cierpieć, żyjąc z nim pod jednym dachem. Wspomniał więc, że po ślubie wyjadą w podróż.
— Po co? — rzekł Wilhelm. — Chcę, abyście razem z nami zamieszkali. Nie dlatego was żenię, by was oboje stracić, lecz przeciwnie, by was mieć zawsze przy sobie. O mnie się nie kłopoczcie!... Ja mam pracę!... Zaniedbałem się temi czasy, więc teraz usilnie wezmę się do roboty... a mam wiele jeszcze do zrobienia!
Wieczorem, gdy chłopcy wrócili do domu, powiedziano im o wielkiej nowinie. Tomasz i Franciszek przyjęli tę wiadomość bez wielkiego zdziwienia, zapewne przeczuli, że sprawy taki wezmą obrót. Żaden z nich nie odważył się na zrobienie jakiejkolwiek uwagi; sądzili, że tak będzie dobrze, ponieważ ojciec mówił im o tem z pogodną jak zwykle twarzą. Lecz Antoni, sam już wciągnięty w miłość kobiety, spojrzał ze wzruszeniem na ojca, strwożony i powątpiewający o jego wewnętrznym spokoju. Podziwiał odwagę, z jaką zrzekł się kobiety, którą miłował. Czy tylko ogrom tego poświęcenia nie będzie po nad jego siły? Rzucił się ojcu na szyję i całował go z uniesieniem, a za jego przykładem poszli dwaj starsi jego bracia. Wilhelm stał, otoczony trzema swymi synami, oczy mu zaszły łzami najczulszego wzruszenia i uśmiech szczęścia zajaśniał promiennie na wypogodzonem obliczu. Po tylu przebytych cierpieniach, zdobywszy się na moc przezwyciężenia samego siebie, czuł teraz wielką błogość w sercu, a pieszczota trzech dorosłych synów była mu najmilszem dodaniem otuchy.
Lecz jeszcze jedno czekało go dziś wzruszenie. Przed zmierzchem, gdy pochylony nad papierami, odnoszącymi się do swojego wynalazku, sprawdzał jakieś cyfry przy wielkim stole w pobliżu okna, wychodzącego na Paryż, wszedł do pracowni Bertheroy, jego mistrz i przyjaciel. Od czasu do czasu znakomity chemik odwiedzał Wilhelma, który serdecznie a zarazem z dumą odczuwał zaszczyt takiej wizyty ze strony wielkiego uczonego, mającego lat siedemdziesiąt. Bertheroy, członek Instytutu, dostojny piastun mnóstwa honorowych urzędów, szanowany przez świat urzędowy, słynny na całej kuli ziemskiej, przytem posiadacz niezliczonej ilości orderów, dawał dowód wielkiej niezależności charakteru, a nawet pewnej odwagi, odwiedzając Wilhelma, wykolejonego uczonego i człowieka.
Dzisiejsze odwiedziny Wilhelm przypisał rozbudzonej ciekawości uczonego chemika, i z pewnem niezadowoleniem odszedł od stołu, z którego nie śmiał uprzątnąć porozrzucanych papierów, planów i obliczeń.
— Nie lękaj się, mój chłopcze! — zawołał wesoło Bertheroy, który odrazu domyślił się przyczyny zakłopotania Wilhelma. Bądź spokojny, nie ukradnę ci twoich sekretów. Zostaw papiery na stole; przyrzekam ci, że ich czytać nie będę.
Od razu zaczął mówić o nowych materyałach wybuchowych, bo sam namiętnie pracował w tym kierunku. Poczynił on wiele ważnych odkryć i cennych spostrzeżeń, lecz nie trzymał tego w tajemnicy.
Podczas rozmowy wspomniał on o wydanej przez siebie opinii, gdy się do niego odwołano z powodu nieznanej materyi wybuchowej, użytej przez Salvata do naładowania bomby. Marzeniem jego było znaleźć materyał wybuchowy znaczniejszej niż dotąd siły, którą możnaby ująć w dowolne karby i spożytkować, jako siłę poruszającą, pomocniczą i posłuszną na zawołanie człowieka. Uśmiechnąwszy się, rzekł prawie z żartobliwą ironią:
— Nie wiem, gdzie ten Salvat znalazł materyał wybuchowy do swojej bomby. Lecz pamiętaj, Wilhelmie, że jeżeli kiedykolwiek formuła tej materyi wpadnie ci w ręce, zachowaj ją i wypróbuj, bo może w niej znajdziesz najprostsze rozwiązanie wielu kwestyj, pomyśl o ile rzeczy się odmienią, gdy materyał wybuchowy tak kolosalnej siły zdoła być zastosowany chociażby do użytku domowego... Tak, przyszłość tych materyałów jest olbrzymiej doniosłości, lecz dopiero wtedy, gdy staną się dobroczynną siłą poruszającą.
Nagle uczynił zwrot znów ku Salvatowi:
— A czy wiesz, że jemu pojutrze zetną głowę?... Powiedział mi o tem jeden z moich przyjaciół z ministeryum sprawiedliwości.
Wilhelm, dotąd rozmawiający ze spokojnym uśmiechem, zawrzał gniewem, chociaż od dni kilku wiedział, że wydany wyrok śmierci będzie wykonany, pomimo spóźnionych objawów sympatyi, jakie nawet w prasie pojawiały się teraz względem nieszczęsnego Salvata.
— Popełnią zbrodnię, morderstwo, ścinając tego człowieka! krzyknął z gorączkowem uniesieniem.
Bertheroy machnął ręką na znak pobłażliwości i rzekł:
— Cóż chcesz... społeczeństwo broni się w razach napaści i zabezpiecza się przed napaścią... Lecz jakże głupimi są anarchiści, wyobrażając sobie, że za pomocą petard przemienią ustrój świata!... Znasz moje poglądy... zawsze niezmiernie twierdzić będę, że tylko wiedza jest rzeczywistym stronnikiem rewolucyi. Wiedza starczy, by zaprowadzić panowanie prawdy a nawet sprawiedliwości, jeżeli sprawiedliwość jest wogóle możliwą... Moją wiarę w wiedzę posiadam już od lat niepamiętnych, i dlatego jestem spokojny o przyszłość a wyrozumiały dla rzeczy teraźniejszych.
Wilhelm z czcią najwyższą patrzał teraz na swego starego mistrza i przyjaciela, który był zadziwiającym typem skrajnego rewolucyonisty, pracującego w głębi swego laboratoryum nad zwaleniem wstrętnego teraźniejszego ustroju społecznego, wraz z jego Bogiem, dogmatami i prawami. By módz z jaknajwiększym pożytkiem pracować ku przygotowaniu jutra, Bertheroy chciał zapewnić sobie spokój, więc gardząc małostkowością propagandy ulicznej i wpływu na tłum, żył wygodnie, w zgodzie z rządem, obsypywany orderami i dochodami. Pomijał to, jakiej barwy politycznej mógł być rząd, z którym łączyły go stosunki oficyalne, z każdym rządem byłby pozostawał w takiej samej zgodzie, byle sobie zapewnić możność pracy, mającej spłodzić odmienną przyszłość.
Wstał a zbliżywszy się do oszklonej ściany pracowni, rzekł, ukazując Paryż, nad którym zachodziło purpurowe słońce:
— Czy słyszysz huk dobiegającego nas ztamtąd życia?... Wre ono i kipi, dzięki płomieniom, jakie podtrzymuje praca naszych mózgów. To nasze zadanie... Wiedza ani na chwilę nie powstrzymuje swego rozwoju i kształtuje duch Paryża, tego Paryża, który tworzy przyszłość... Wszystko co jest poza tem, jest niczem!
Zapadło milczenie a Wilhelm myślał o Salvacie, myślał o potężnej sile, jaka spoczywała w poczynionych przez niego odkryciach, których plany, obliczenia i formuły leżały tuż obok na stole. Nowa jakaś myśl kiełkowała w jego głowie. Był teraz wolny, spełnił zadanie względem najbliższych sobie istot, darząc ich szczęściem, jakiem mógł rozporządzać, nic go już nie łączyło i nie przykuwało do osobistych obowiązków. Był więc zupełnym panem samego siebie, bo zrzekając się osobistego szczęścia, pozyskał wyzwolenie swoje, i jeżeli uzna to za potrzebne, może życie swe złożyć w ofierze dla dobra, jakiej zechce sprawy!