Dzieła Juliusza Słowackiego tom I/Całość
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dzieła Juliusza Słowackiego |
Podtytuł | Tom I |
Redaktor | Henryk Biegeleisen |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia i litografia Pillera i Spółki |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
JULIUSZA SŁOWACKIEGO
WYDAŁ
Dr. HENRYK BIEGELEISEN.
Z 7-ma portretami, 4-ma rysunkami poety, 4-ma podobiznami
autografów i tablicą porównawczą tekstu.
Tom I.
Wydanie w 100 numerowanych egzemplarzach.
LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ.
Z drukarni i litografii Pillera i Spółki.
1894.
Zapoznany za życia, po śmierci przeceniony, zajmuje dziś Juliusz Słowacki pierwsze po Mickiewiczu miejsce.
Ale kiedy dzieła Adama stoją niby granitowy pomnik poezyi polskiej, to utwory Juliusza sprawiają wrażenie łuku tęczowego, zawieszonego nad wodospadem. Autor „Pana Tadeusza“ skupiał to, co rozbite i rozlane w złoty natchnienia pierścień, kiedy twórca „W Szwajcaryi“ rozpływał się i mienił niby gra obłoków w promieniach słonecznych.
Pieśń Juliusza, jak wyrzucona w powietrze raca, iskrząca, niewstrzymana w pędzie, porywa, zadziwia, ale prędko gaśnie — wyjątkowo tylko płonie jasnem i spokojnem światłem Adama.
Skrzydła wyobraźni Juliusza, blaskiem wschodu złocone i barwione południa lazurem, pławiły się chętnie pod obcem niebem, bardziej rodzima fantazya Mickiewicza nie odlatywała nigdy ziemi ojczystej, skąd i na obczyźnie czerpała wszystkie soki żywotne. Bogactwo ruchliwej, ognistej fantazyi wynosi Słowackiego wysoko po nad poziom współczesnych mu poetów, przepychem obrazów przewyższa nawet Mickiewicza — brak mu wszakże jego równowagi i harmonii.
Syn wychowańca szkoły krzemienieckiej, (która w dziejach naszej oświaty zapisała się jako szkoła rozsadnicza wolnomyślności) i szlachetnej ale trochę czułostkowej matki, pozostał Słowacki na zawsze marzycielem, w rozdźwięku między ideałem a rzeczywistością, w rozterce między głową a sercem.
Miał przytem w sobie coś z natury bluszczu, owijającego się około dębów, jakimi byli dla niego w młodości Byron — Szekspir i Dante w okresie dojrzałości, na schyłku Kalderon a przez całe życie — geniusz opiekuńczy matki. Dusza jego podobna była do rozkołysanego morza, którego przezrocze odbija na chwilę, acz w falistych liniach, każdą gwiazdkę wysuwającą się z horyzontu. Życie, oderwane od rzeczywistości, podsycało tę wrażliwość, tak że ten niedościgniony mistrz słowa, posiadający na swej palecie takie zasoby kolorystyki, zapożyczał się u obcych na opędzenie najniezbędniejszych potrzeb. Snać w skarbnicy idealisty były brylanty, ale brakowało monety zdawkowej, powszechny kurs mającej.
Twórczość poetycka J. Słowackiego, oddzielona niby dwoma słupami granicznymi: powstaniem listopadowem (1830) i rewolucyą lutową (1848), wystrzeliła na schyłku trzeciego dziesiątka najpiękniejszym kwiatem.
Latawiec po nieprzejrzanych szlakach wyobraźni, pnący się w wysokość samotnych szczytów alpejskich, bo tylko z tej wysokości mógł dostrzec sinych krańców ojczyzny — wędrowiec po dzikich ścieżkach wygnania, nie zaznał szczęścia rodzinnego, nie spoczął w cieniu domowym, który po nieszczęśliwej w świat wycieczce użycza czasem skromnego przytułku, ochłody i sił pokrzepienia.
Pojony goryczą i piołunami, które rozlewały się po wszystkich kartach jego twórczości, nie poddawał się cierpieniu, ale uzbrojony w dumę, piekielne wyzywał potęgi do walki ze złem i gryzł je własnem sercem. Jak wielki duch zniszczenia przeszedł po szerokich łanach literatury z hasłem „kocham lud więcej niż umarłych kości“... Zaszczepiając jad ironii, przez Eumenidowe rózgi przepędzał głupotę i zdzierał tradycyjne szaty z tych, co w starych trumien popiele spoczywali snem na wawrzynach.
Owoce jego posiewu zeszły w piorunujących skargach Jeremiego, odrodziły się w skrach brylantowych liry Asnyka, i do dziś są pokarmem duchowym najmłodszej dziatwy Apollina. Bo też jakiś duch młodzieńczy, wiośniany wieje z jego pieśni. Młodzież polska, ta „zwrócona ku słońcu źrenica narodu“, znajduje w niej odbicie wieku marzeń i burz, górnych polotów i dążeń zapalnych; całe pokolenie nerwowych upaja się jak haszyszem poezyą, co łechce i szarpie, głaszcze i targa zarazem.
Pochodowi sławy Juliusza nie dotrzymują tylko kroku mętne koleje wydawnictwa jego dzieł. Za życia nie doczekał się ich wydania zbiorowego, ani powtórzenia, choćby jednego arcydzieła, w drugiej edycyi, Pod koniec odstąpił całe paki niezbroszurowanych egzemplarzy księgarzowi lwowskiemu za bezcen.
A kiedy potem koło sławy obróciło się, tak, że publiczność wyrywała sobie z rąk jego pisma, a powstańcy nosili je w „tornistrach“ — dzierżył je samowładnie w swoich szponach obcy spekulant, tuczący się krwią polskiej literatury.
Jedyna jaśniejsza smuga światła pada na te brudy wydawnicze: jest to staranne i bezinteresownie przez Ant. Małeckiego podjęte (w r. 1866) wydawnictwo pism pośmiertnych Juliusza, z zastrzeżeniem praw własności na rzecz stypendyum im. Słowackiego. Małecki postawił mu też swem znakomitem dziełem spiżowy pomnik — artystycznie wykończony w nieocenionych studyach Stanisława Tarnowskiego.
W ostatnim lat dziesiątku namnożyło się na rynku literackim dużo tanich wydań. Uprzystępniły one wprawdzie korzystanie z zapasów duchowych szerszym i mniej zamożnym warstwom czytelników, spaczyły jednak myśl poety, skoszlawiły jego kształty do tego stopnia, że czasem pod łachmanami kopciuszka ledwie domyślisz się książęcego pochodzenia dziecka jego ducha.
Staraniem więc naszem było podać czytelnikom dzieła Juliusza w brzmieniu autentycznem, w nieskalanej czystości, tak jak wyszły spod pióra mistrza. A że ostatnią rękę przykładał do nich przed oddaniem do druku, a nieraz dopiero podczas korekty, której sam dozorował, należało przedewszystkiem sięgnąć do tych źródeł t. j. do pierwszych i jedynych wydań, wyszłych pod okiem samego poety. Dzięki naszym instytucyom naukowym: bibliotekom uniwersytetu lwowskiego i krakowskiego, muzeum Rapperswylskiemu, ks. Czartoryskich, zakładowi im. Ossolińskich, i t. p. miałem wszystkie pierwsze edycye dzieł, wierszy, broszur i artykułów Słowackiego, pomieszczonych w czasopismach — i na nich to głównie oparte jest niniejsze wydanie. Życzliwości dla mnie rodziny J. Słowackiego, czcigodnego profesora Ant. Małeckiego, Ant. hr. Wodzickiego, Z. Wasilewskiego, mecenasa L. Méyeta i kilku innych, zawdzięczam możność zużytkowania niezwykle bogatej spuścizny rękopiśmiennej po Juliuszu. Dość tu będzie nadmienić, że miałem do użytku oprócz pamiętników poety, w części tylko drukowanych, całą jego korespondencyę w oryginale, kiedy nawet Ant. Małecki posługiwać się musiał tylko odpisami, niejednokrotnie bardzo niedokładnymi.
Starałem się zebrać skrzętnie po nieprzebytych gąszczach literatury wszystko, co się odnosiło do Słowackiego: od współczesnych świstków począwszy a skończywszy na najświeższych studyach literackich — obacz Bibliografię przy końcu tomu V. str. 375. i n. — i na tej szerokiej podstawie przystąpiłem do wydania dzieł ulubionego poety.
Złożyłem w tę pracę cały swój — szczupły zresztą — zasób sił umysłowych, moralnych i fizycznych...
Owoc tych usiłowań i dróg, jakiemi poszedłem, leży złożony w objaśnieniach, zawartych w V. i VI. tomie niniejszego wydawnictwa. Tutaj nadmieniając, że dźwigałem sam ciężar trzech korekt sześciu tomów, wytłómaczę się tylko ogólnikowo z układu i zasad pisowni, jakich przestrzegałem, odsyłając po bliższe szczegóły do V. tomu, na str. 478-484.
Niniejsze wydanie obejmuje wszystkie poezye i wszelkie utwory prozą Słowackiego, ogłoszone za jego życia, bądź osobno, bądź w pismach czasowych, od najrańszej młodości aż do samej niemal śmierci — Podaję je w własnej autora pisowni a nawet w właściwej mu interpunkcyi, których nie tylko nie zacierałem, ale owszem uwydatnić się staram o ile możności najwierniej.
W formach językowych, w wymowie, osłoniętych niejednokrotnie pisownią, zdradzających pochodzenie i wpływy otoczenia, w samem przecinkowaniu (w nadużyciu np. znaku zapytania w okresie Byronowskim a domyślników w epoce mistycyzmu) leży potężny kawał osobowości poety. W objaśnieniach zastosowałem się do przyjętej powszechnie pisowni.
Układ pism Słowackiego jest ściśle chronologiczny i ma na celu w całej pełni uwidocznić rozwój twórczości poety, dotychczas krępowany u nas scholastycznemi jeszcze pojęciami gatunków poetyckich, podziału na poezye i prozę i. t. p.
Tom pierwszy obejmuje utwory z lat młodzieńczych Juliusza (1829 — 33) nacechowane goryczą i Byronowskim na świat poglądem. Pieśni rewolucyjne (jak Bogurodzica, Kulik i t. p.) które, rzucone w sam ogień walki, pierwsze rozniosły sławę młodego poety, musiały naturalnie ustąpić miejsca wcześniejszym, choć później ogłoszonym, utworom z okresu przedrewolucyjnego (jak n. p. Mindowe , Mnich, Jan Bielecki, Marya Stuart, Arab). Ale że tak te, jak tamte uległy, przed oddaniem do druku (w Paryżu 1832), pewnym zmianom w ostatniej redakcyi, nie dał się więc zatrzymać podział na utwory przed i porewolucyjne, czyli na pisane w kraju i zagranicą, tem bardziej, że niektóre n. p. Żmija ciągną się przez oba te okresy. Przestrzegając następstwa czasu, trzeba było oddzielić np. wiersz Do M. Skibickiego, od Minicha i Araba, które mu poświęcił, i umieścić między wierszami powstałymi na emigracyi, jak Paryż i Duma o Wacławie Rzewuskim.
Właściwie nie Lambro ale Godzina myśli miałaby zamykać tom pierwszy dzieł Słowackiego. Ze względu jednak na przedmowę i ostatnie poprawki powieści greckiej, dokonane dopiero w kwietniu 1833 r., znajdzie niniejszy porządek pewne usprawiedliwienie.
Od tego ostatniego utworu począwszy, po przez cały drugi i najważniejszy okres działalności literackiej Juliusza (1833—1842), krzyżuje porządek chronologiczny głównie okoliczność, że utwory Słowackiego nie powstają jeden po drugim, ale współcześnie. Nie skończywszy jednego, zaczyna inny, wcześniejszy przerabia później a cały ten proces twórczości od pierwszego pomysłu aż do przyłożenia ostatniej ręki w druku, tak jest jeszcze ciemny, odnośnie do utworów właśnie z tej najdojrzalszej doby jego życia, że nie podobna było, mimo analitycznych badań, podjętych umyślnie w tym kierunku, dojść do zadowalniających wyników. I tutaj właśnie oddalam się od ustalonej przez A. Małeckiego chronologii.
Kordjan, jak wiadomo, stojący na pograniczu produkcyi z okresu Byronowskiego a dziełami najwyższego rozkwitu, otwiera szereg kreacyj, któremi manifestuje Słowacki łączność z narodowym charakterem naszej poezyi.
Mazepę i Balladynę, zaczęte jeszcze 1834, wykończone dopiero w cztery czy może w pięć lat później, należałoby właściwie umieścić po erotykach: Przekleństwo, Ostatnie wspomnienie i Sumienie, powstałych jeszcze w tym czasie (1835), kiedy miłość zazdrosnej panny Eglantyny Patteg stawała w drodze rodzącemu się w duszy poety uczuciu do młodziutkiej Maryi Wodzińskiej.
Najpiękniejsze wiersze liryczne: Grób Agamemnona i Smutno mi Boże, razem z ciężkim Listem do A. Holyńskiego, są już plonem wrażeń z podróży na wschód, której poetycka korona Juliusza zawdzięcza najpiękniejsze klejnoty.
Pierwszy pomysł Anhellego należy może jeszcze do owych błogich chwil w zacisznem gniazdku szwajcarskiem spędzonych, kilka pieśni w tercynach i pierwszy rzut tej kompozyi p. n. „Posielenie“ powstały na górze Libanu, w klasztorze „Spokój umarłym“, cały jednak utwor wykończonym został dopiero w Florencyi (1837) jak tego dowodzi list Juliusza do matki z dnia 3 października 1837. Radząc tu o wyprawie dla swego benjaminka, dodaje z miłością ojcowską: „ty go, droga, pokochasz, bo zupełnie inny jak przeszłe (pisany prozą) i już mi pięknie rośnie i płacze, i ma jakieś rysy bardziej regularne i — jak mi się zdaje — piękne i szlachetne“.
Do tej najdojrzalszej epoki florenckiej, a nie do wcześniejszej, zaliczyć wypada i Trzy poemata, których czas powstania przysłonięty jeszcze mgłą tajemniczości. Jeżeliby mi jednak sądzić tu było wolno, to uważałbym poemat W Szwajcaryi za odległe tylko echo wspomnień z wycieczki odbytej w towarzystwie panny Wodzińskiej, późniejszej kochanki Szopena, zaprzeczającej dziś ze swej strony miłość i wpływ na ten cudowny utwor, który samem wykończeniem formy świadczy, że dojrzał pod włoskiem niebem. Ojciec zadżumionych, bliższy kwarantanny odbytej (około wigilii Bożego Narodz. 1836 r.) w miasteczku syryjskiem El-Arish, ale odtwarzany w wspomnieniu, prawdopodobnie podczas drugiej kwarantanny, w porcie Liworno (w czerwcu 1837), należy także do tej najświetniejszej doby twórczości. Trzeci z kolei poemat: Wacław, niedorównywający dwom poprzednim arcydziełom literatury, ani pomysłem, ani wykonaniem, będzie może znacznie od nich wcześniejszy, jak to zdaje się wskazywać przedmowa.
Jeżelibyśmy rozwój twórczości poety zarysowali w kształcie piramidy, to wstępując po płaszczyźnie pochyłej do góry (od Huga do Anhellego.) stanęlibyśmy z poematami: W Szwajcaryi i Ojciec zadżumionych na samym szczycie piramidy.
Od Poematu Piasta Dantyszka, opiewającego dzieje męczeństwa narodu polskiego, zstępujemy z tych wyżyn powoli, po nieznacznej pochyłości w dół.
Rozpoczyna się teraz walka z spółczesną krytyką, głupią i dziwnie wobec Słowackiego uprzedzoną kilkoma słowy odpowiedzi w Młodej Polsce (z 30 marca 1839). ciągnie się przez cały artykuł o Nocy Letniej Z. Krasińskiego w Trzecim Maju (z 29 kwietnia 1841) a kończy się wezwaniem największego przeciwnika (Adama) w Beniowskim, (na wiosnę 1841) gdzie w Donżuanowskich oktawach po raz ostatni zajaśniał geniusz Słowackiego.
Do tej końcowej doby świetności należy prócz drobniejszych utworów, jak naśladowana z Pamiątek Soplicy Peregrynacya Ks. Radziwiłła, ogłoszona 13 kwietnia 1840 w Tygodniku literackim Woykowskiego, prześliczny wiersz Na sprowadzenie prochów Napoleona I. do Paryża, pisany 1 czerwca 1840 (spółcześnie ogłoszony w Młodej Polsce) i czarujący dramat fantastyczny Lilla Weneda, który zapowiada zapadający już niebawem mrok mistycyzmu.
Przełom ten, zabójczy dla rozwoju twórczości poety, zaznacza dobitnie wiersz Tak mi Boże dopomóż, napisany 13 lipca 1842 (ogłoszony w Dzienniku narodowy z 30 lipca t. r.) a zaciągnięty tu po raz pierwszy do budżetu zbiorowych wydań Jul. Słowackiego. Nim rozpoczyna się czwarty tom dzieł Jul. Słowackiego. Obejmuje on pisma mistyczne, na schyłku życia i już prawie w gorączce tworzone, na wskróś przesiąkłe doktryną spirytyzmu, a podane w cudacznej formie, w części zapożyczonej u Kalderona, którego tragedyę Ks. Niezłomny w owym czasie przekładał. Po Ks. Marku i Śnie srebrnym Salomei z r. 1843 idzie piorunujący wiersz Do autora trzech psalmów (1845) z poprawkami wedle egzemplarza darowanego matce przez Juliusza, dalej dwie broszury z r. 1846 prozą: List do Ks. A. Czartoryskiego i Do emigracyi o potrzebie idei, snujące zawsze tę samą pajęczą przędzę, z której utkany i Król Duch, olbrzymi karton obłędu geniusza. Podniesiony moralnie i społecznie, pospieszył jeszcze Słowacki, w burzliwy czas rewolucyi lutowej, na pole bitwy, próbował organizować konfederacyę i tej marzycielskiej myśli poświęcony jest Głos brata Juliusza Słowackiego, ostatni za życia drukowany płód myśli poety. Niebawem przegryzła rdza mistycyzmu wątłą nić jego żywota.
Załączone tu podobizny autografów z różnych epok życia, tudzież portretów i pejsażów rysowanych przez Jul. Słowackiego omówione są w objaśnieniach.
W końcu słówko o nakładcy, który podjął się w ciężkich warunkach tego wydawnictwa. Poczuwam się do obowiązku złożyć mu publicznie serdeczne podzięki za umożliwienie mi tej pracy — ofiarność jego oceni publiczność sama.
For thee, who thus in too protracted song
Hast soothed thine idlesse with ingliorios lays,
Soon shall thy voice be lost amid the throng
Of louder minstrels in these later days:
To such resign the strife for fading bays —
Ill may such contest now the spirit move
Which heeds nor keen reproach nor partial praise;
Since cold each kinder heart that might approve,
And none are left to please when none are left to love.
- BYRON.[1]
- BYRON.[1]
HUGO
POWIEŚĆ KRZYZACKA.
I.
UCIECZKA.
Młoda dziewica dziś w klasztornym murze,
Bogu na całe poświęcona życie;
Gdy odrzucała świéże wianku róże,
Łzy z pięknych oczu płynęły obficie;
5
Gdy pod całunem legła na marmurze,
Ustało prawie drzące serca bicie;
Łzy już nie płyną, lecz bladość straszliwa,
Jak w chwilę śmierci jéj lica pokrywa.
Już mrok zapadał, już wieczorne chłody
10
Wróciły niebu barwy lazurowe.
Przed krzyżowémi kryjąc się narody,
Słońce skwarami utrudzoną głowę
Chowało w morza Baltyckiego wody:
Lecz nim się skryło w fale bursztynowe,
15
Zajrzało w gmachu zasępione skrzydła,
Przez szyb kościelnych ciemne malowidła.
Już lud ze świętych wychodzi podwoi,
Skończone Boskich tajemnic ofiary.
Czemuż ten rycerz nieruchomy stoi,
20
O marmurowe oparty filary?
Twarzy nie widać — ale znać ze zbroi,
Że to obrońca chrześcijańskiéj wiary.
Lecz w noc tak późną czegoż jeszcze czeka
Gdy wszyscy wyszli on odejście zwleka.
25
Stał nieruchomy, jako posąg z głazu
Co strzeże grobów zimnego marmuru.
Tam coś mignęło? — nie, to błysk obrazu,
Co tak pozłotą odbija od muru.
Jakiś szmer słychać? — to odgłos wyrazu
30
Cichéj modlitwy, przyniesiony z chóru.
A rycerz zadrżał — to może ze strachu?
W tak ciemną porę! w tak posępnym gmachu!
Już xiężyc wstąpił na niebieskie smugi,
I patrzał w ciche klasztoru ustronie.
35
Wychodzi rycerz — z rycerzem ktoś drugi;
Oba skoczyli z pośpiechem na konie;
Pewnie miał giermka, pazia do posługi;
Lecz czemuż pędzą tak spiesznie przez błonie?
Czemuż tak prędko z bitéj zeszli drogi,
40
Biorąc się w lasy i dzikie odłogi?
Z początku żadnéj nie wiedli rozmowy;
Starszy ostrogą zachęcał rumaka,
A potém nagle gniew gorzkiémi słowy
Wyrwał się z piersi gorącéj krzyżaka:
45
„Z radośném sercem jam rzucić gotowy
Kraj ten przeklęty, chciałbym lotem ptaka
Z miejsc tych uleciéć, kędy mojéj głowie
Grożą tajemnych wyroków sędziowie.
„Lubię zakonu turnieje, gonitwy,
50
Ale nie znoszę szpiegów tajnéj sprawy;
Od nich uciekam w kraje dzikiéj Litwy;
Lasy mi słodsze nad ciągłe obawy.
Jagieło z bratem tocząc krwawe bitwy,
Przyzwał nas w swoje odległe dzierżawy,
55
Już zamek Trocki do niego należy,
I tam krzyżackich osadził rycerzy.
„Tam ja nad braćmi zakonu przewodzę,
Śledzę Litwinów i spraszam biesiady;
A ufny w silnéj i licznéj załodze,
60
Wrogów choć licznych nie lękam się zdrady;
I sąd co trzymał mych czynności wodze
Puścić je musiał i stracił ich ślady.
W Litwie podstępem zdradnym nie otoczy,
W Litwie nie dojrzy, choć ma bystre oczy.
65
„Oto krzyżackie zniknęły klasztory,
I błyszczy Niemen szeroki przed nami!”
Zaraz się w rzekę rzucił rumak skory,
Parskał i pianę mieszał z wód pianami.
Na drugim brzegu czerniły się bory,
70
Srebrnémi nocy uwieńczone mgłami.
Xiężyc posępny płonąc na zachodzie,
Długim się słupem srebrzył w Niemna wodzie.
Nim je grom spali — nim je ludzie wytną,
Piękne są bory, cudny las sosnowy!
75
Tysiączne kwiaty w jego głębiach kwitną,
Wiatr tajemnicze prowadzi rozmowy;
Tam dzwonki barwą błyszczą się błękitną,
Owdzie kobierce ściele wrzos różowy.
Przez takie bory zarośnięte wrzosem
80
Prędkim tętniły kopyta odgłosem.
W pośpiechu szybko mijają rycerze
Rozległe Xiążąt na Lidzie dziedziny.
Z wschodzącém słońcem witały się wieże,
Choć cień pod zamkiem zalegał doliny;
85
Ze słońcem jeźdźców migały puklerze,
Słońcu nadbrzeżne kłaniały się trzciny,
Nie jeden pączek przed słońcem roskwita,
Błyszczy się ziemia kwiatami okryta.
Lecz prędko szybkie przemknęły rumaki.
90
Znikł obraz Lidy jak senne marzenie,
Znów ciemne bory, zarośla i krzaki,
I jednostajne rumaków tętnienie;
Słońce przebiegłszy lazurowe szlaki,
Już za Ponary chowało promienie;
95
Już cień na ziemię spuszczał się ponury,
Gdy starszy Krzyżak wskazał zamku mury.
„Patrz! oto pyszna Kiejstutów stolica,
To ich dzierżawy, kędy zajrzysz okiem.
Nad zamkiem wieża — to pogan kaplica;
100
Tam między gęstym kadzidła obłokiem,
Boga piorunu szczerozłote lica,
Patrzą się jasnym, brylantowym wzrokiem.
Widzisz to wielkie błękitu przestworze?
To Trocki zamek! a to Trockie morze!
II.
RYCERZ SĄDÓW TAJEMNYCH.
105
Stokroć weselsze są Malborga gmachy,
Niż te posępne Kiejstuta komnaty;
Ani je srebrne rozjaśniają blachy,
Ani kobierców złocą jasne szaty.
Sala zamkowa jak głuche więzienie,
110
Wiatr po niéj szumi i wolno przewiewa,
Jéj głębie wieczne zalegają cienie;
A setne z ziemi wybiegłszy filary,
To się zrastają jak altany drzewa,
To się znów dzieląc na setne konary,
115
Wspierają różnie łamane sklepienie;
A okna cięte w gwiazd rozlicznych wzory,
W dzień dają światło słabe jak o świcie,
Inne okrągłe lśnią w tęczy kolory,
Dziś okna, jutro strzelnice w potrzebie.
120
A jedno w sklepień zasępionych szczycie,
Tak błyszczy zdala, jak miesiąc na niebie.
Choć noc głęboka, choć w tak późnéj chwili,
Jeszcze się lampa w ciemnym gmachu pali;
I dwaj rycerze czuwają na sali,
125
Dwaj, którzy wczoraj jeszcze z Prus przybyli.
Starszy miał szyszak i pancerz stalowy,
I płaszcz szeroki z wizerunkiem krzyża;
A ile razy do światła się zbliża,
Na piersiach miga krzyż dyamentowy,
130
I miecz u boku obosieczny, długi.
Znam go! to Komtur zakonu krzyżaków,
To młody Hugo... Lecz kto jest ten drugi?
Ile z widocznych poznać mogłem znaków,
Nie miał on jeszcze ostrogi rycerza,
135
Ani swéj piersi krył ciężką kolczugą;
Ubiór miał pazia — lecz pan mu się zwierza,
Pan z nim rozmawia nie tak jak ze sługą.
Słowa Hugona skryte tajemnicze,
Często na pazia spogląda oblicze.
140
Bo téż oblicze tak piękne, czarowne,
Spojrzenie pazia tak czułe, dobitne,
I oczy jasne jak niebo błękitne,
Ćmią długie rzęsy gdy nadto wymowne,
Włos jego spływa w złociste pierścienie,
145
Ale na twarzy smutek, zamyślenie.
Jakiż to rycerz w tę porę przybywa?
Czarną miał ściśle zamkniętą przyłbicę,
I czarny pancerz i naramiennice.
Olbrzymią postać żelazo okrywa,
150
Schylił się wchodząc pod wielkie filary,
Stanął w milczeniu i załamał dłonie.
— „Czegoś tu przyszedł?” Rzekł Hugo ponuro,
„Czyś jest brat rycerz chrześciańskiej wiary?
Co mi przynosisz?” — „Twoją śmierć Hugonie!...”
155
Czoło komtura okryło się chmurą,
I rzekł do siebie: „Wybadać go muszę...
Twa mowa, bracie, śmiercią mi zagraża?
Czyliś gdzie widział Bodelszwingu gruszę?
Czyli z Saudkirchen powracasz cmentarza?”
160
Na te nazwiska rycerz spuścił dłonie,
I milcząc, tylko dwakroć głowę skłonił...
Pielęgnowany troskliwie w wazonie
W oknach zamkowych kwiat róży się płonił.
Zerwał go Hugo i rycerza bada;
165
A rycerz milczy — milcząc wziął kwiat róży,
Do piersi niesie i do ust przykłada.
Czoło Hugona posępniéj się chmurzy,
Zgasły na licu rumieńca szkarłaty;
Ale dowodów jeszcze nowych szuka.
170
— „Powiedz rycerzu czyliś jest bogaty?
Gdzie twoi bracia? Gdzie twoja rodzina?”
— „Bogactwem mojém jedna złota sztuka,
Bogactwem mojém są trzy miary wina;
A brat mój tutaj na mieczu wyryty;
175
W jednéj ma ręce wieniec z róż uwity,
A w drugiéj sztylet co w krwi wroga tonie,
Tacy rycerze są braćmi mojémi,
Taka rodzina jest w Czerwonéj ziemi,
Czy dosyć na tém? Czy znasz mię Hugonie?”
180
Znasz mnie! i dom mój i moją rodzinę.
Słuchaj więc krótkie są wyroku słowa,
Zbrodnia spełniona i kara gotowa,
Znasz wielkość zbrodni — umrzesz za godzinę!
A ty! co pazia pożyczasz ubioru,
185
Ażeby kazić ludzi świętéj wiary;
Tam, skąd przybyłaś, wracaj do klasztoru,
Tam cię czekają wstyd, hańba i kary.”
Wyszedł, a Hugo jak ze snu się zbudził.
„Czy słyszysz luba odgłos jego kroków?
190
Słyszysz! to poseł okropnych wyroków!
On mi śmierć przyniósł, gdym się szczęściem łudził.
O łatwiéj! łatwiéj było skonać wczora,
Dziś szczęśliwszemu trudniéj mi umiérać.
Patrz! xiężyc zaczął przez szyby przeziérać.
195
Słyszysz, jak szumią tam fale jeziora;
Xiężyc mię żegna, żegnają mnie fale.
A sen mój jaki będzie za godzinę?...
Lecz próżno! próżno! ja marnie nie zginę,
Mieliżby życiem zarządzać zuchwale?
200
Czekaj tu Blanko zostawiam w téj sali,
Ten płaszcz, on w boju plątał by mi dłonie,
Ten hełm z piórami z nadto kruchéj stali,
I miecz ten nadto lekki na ich głowy.
Weź moja luba i krzyż brylantowy,
205
On długo! długo błyszczał mi na łonie,
Może ci kiedy przypomni po zgonie...
Nie, ja żyć będę, chcę żyć moja luba!
Wszak jam w krzyżackim zhodował się domie,
I nieraz sławy szukałem za domem;
210
Mam miecz co zdziwia polaków ogromem;
Mam zbroję któréj stal tak twarda, gruba,
Że ją żelazo żadne nie przełomie.
Gdy się tak Hugo na boje ustroi,
Nie wydrą serca z pod żelaznéj zbroi.”
215
„Jest jeszcze inna ocalenia droga.
Może w świątyni pogańskiego Boga,
Można się ukryć w jéj lochach podziemnych,
W krętych przechodach i kryjówkach ciemnych;
Ta droga bardziéj pewna i ostrożna,
220
Wszak zdradą, zdrady uchronić się można”.
To rzekł i wyszedł. Straszną zbroję wkłada,
W któréj już nieraz występował w szranki;
Potem zbiegł szybko przez zakryte ganki,
Do świątyń Boga, który gromem włada.
225
Tu ogień Znicza dymny i ponury,
Czarne filarów łamały się cienie.
Szedł rycerz ciemne przeglądając mury,
Może w tych murach tajemne schronienie
Zbiegów bezpiecznie do świtu zatrzyma?
230
Lecz przebóg! zadrżał: kamienne bożyszcza,
Stojąc w około święconego zgliszcza,
Żywémi w niego patrzały oczyma.
III.
ZGON.
Nadeszła straszna godzina wyroku.
Znów wszedł do sali mściciel tajnych zbrodni,
235
Wszedł pod filary i zatrzymał kroku...
Przy świetle blado tlejącéj pochodni,
Na dłoni rycerz oparty spoczywa,
Ofiara śmierci. — Znany płaszcz komtura
Z posępnym krzyżem na barkach mu spływa;
240
Na hełmie znane kołyszą się pióra,
I dobrze znany krzyż na piersiach miga,
I dobrze znany miecz u jego boku.
Lecz czyliż męstwo tak prędko ostyga?
Hugo ów śmiały, mężny przed godziną,
245
A teraz śmierci lęka się widoku?
Dla czegóż kryje lica w obie dłonie,
Czy łzy zasłania co po twarzy płyną?
Cichość ponura. — „Czyś gotów, Hugonie?
Biada ci! milczysz?” Błysnął zamach stali.
250
Krzyżak się długo nad trupem nie bawił,
Sztylet mu w piersiach rozdartych zostawił,
Spojrzał i zwolna wyszedł z krwawéj sali.
Lecz przebóg! drzwi się otwarły zarazem,
Wszedł młody rycerz. To on! Hugo młody!
255
Cały hartowném odziany żelazem,
Męstwem młodzieńcze płonęły jagody.
Wszedł, spojrzał bystro: „Blanko! Blanko droga!
Poco ten ubiór? te pióra? ta zbroja?
Czemu tak milczysz? Ach na miłość Boga
260
Odpowiédz słowo! droga! luba moja
Odpowiédz słowo! przebóg twarz jak sina!
Jéj dłoń jak zimna! i szklisty blask oka!
I sztylet w piersiach! Więc biła godzina!
On był tu!...” Zamilkł tak boleść głęboka
265
I żal tak ciężki jego serce ścisnął
Piersi pracują jak wzburzone fale;
Na chwilę w oczach płomień zemsty błysnął,
Lecz go zgasiły nowe łzy i żale.
„Może myślała Blanka nieszczęśliwa,
270
Że mnie swym zgonem od zgonu zachowa?
Nie, kiedy szczęścia zerwane ogniwa
Ja mam żyć? luba bądź zdrowa, bądź zdrowa!”
Xiężyc nad rankiem srebrzył zamku wieże,
Niech on nam powié dalszy los Hugona.
275
Zbójeccy sądów zniknęli rycerze,
A strasznym losem pana przerażona
Cała się służba rozbiegła z wieczora...
Hugo już nigdy nie postał w zakonie.
Gdzież się więc podział? niech powiedzą tonie!
280
Niech mówią Nimfy Trockiego jeziora!
Płakały po nim — a gdy z nocy końcem
Słońce promienną ukazało głowę,
Długo w dzień jeszcze ich łzy brylantowe,
Na srebrnych liljach lśniły się przed słońcem.
Do str. 11 w. 159. Pod gruszą Bodelszwingu i na cmentarzu w Saudkirchen odbywały się wielkie sądy trybunałów tajemnych. Cała powyższa rozmowa jest wyszczególnieniem znaków tajnych, po których sędziowie ukrytych zbrodni, jak dzisiejsi wolno-mularze, poznawali się pomiędzy sobą.
Do str. 11 w. 163. Róża była godłem trybunałów.
Do str. 12 w. 173. Każdy przyjęty do bractwa tajnych Sędziów powinien był wkupić się jedną złotą sztuką trzema miarami wina.
Do str. 12 w. 128. Tak nazywała się Wostfalia, główne ognisko trybunałów tajemnych, a nazwanie to wzięła od czerwonego koloru swoich herbów.
MINDOWE, król Litewski.
ROGNEDA, matka Mindowy, ociemniała.
HEJDENRICH, krzyżak, Legat Papiezki.
DOWMUNT, Xiąże Znałszawski.
ALDONA, żona Dowmunta.
TROJNAT, synowiec Mindowy.
HERMAN, krzyżak.
WOJSIEŁKO, mnich, syn Mindowy.
LUTUWER.
KRZYŻAK.
MNICH 1-szy.
Rozścielcie tu kobierce, Papież je przysyła
Dla króla poganina, co dzisiaj chrzest bierze.
Święta korona skronie pogańskie okryła,
Niech więc czci wiarę, niechaj jéj świętości strzeże,
5
Niech poważa krzyżaków święcone klasztory.
Jakże cudnie utkane zamorskie bisiory!
Po takich łąkach nieraz śledzę sarny tropy.
Niemcy musieli pokraść z naszych dolin kwiaty,
Wstąpię na nie, woń może wydadzą z pod stopy.
10
Wybacz Xiąże Trojnacie nie masz chrzestnéj szaty,
Nie możesz po nich stąpać, z Rzymu je przywożę.
A kiedy będę królem! będę mógł?
Ha! może?
Jeśli razem zostaniesz i kościoła synem.
A kiedy będę królem nie chrześcianinem?
Marzysz Xiąże!
15
Ty marzysz! jam dziedzic korony.
Kto wié czy będę czekał aż losu koleją
Spadnie na mnie dziedzictwo?
Łudzisz się nadzieją,
Płonną nadzieją... Słyszysz chrześciańskie dzwony!
Słyszysz? chrześciańskiémi przemawiają słowy.
20
Umilkły wasze bory, ustały drzew szumy,
I ludzie milczeć będą i uchylą głowy.
Słyszysz te dzwony! teraz zbądź niewczesnéj dumy.
Zbladłeś?
O nie! myślałem — że dzwony usłyszę
Na pogrzebie Mindowy.
Przy dzwonów odgłosie
Może ciebie w grób włożą?
25
Ja — spłonę na stosie!
Mnie modrzew cichym szumem do snu ukołysze,
Jeszcze usiądzie sokół na martwém ramieniu,
Nastrzępi pióra — chartów zaskowycze sfora.
Ani mię ciasna ziemi uwięzi zapora,
30
Ja z pieśnią Wajdeloty ulecę w płomieniu;
Ulecę — może raczej z jaką Niemca duszą.
Nie słyszę twojéj mowy, bo ją dzwony głuszą.
Wykręt krzyżacki — słyszał!
Już wydane hasła,
Śpieszę chrzcić króla Litwy.
Tyś zawsze gotowy
35
Chrzcić i grzebać ochrzczonych — idź na chrzest Mindowy.
Zapal tam świécę — zapal — i strzeż by nie zgasła,
Nim się dopali pójdziesz za Mindowy trumną,
Oszczędzisz sobie trudu.
O Xiąże Trojnacie!
Nadto słabą masz rękę, duszę nadto dumną;
Do czegóż próżne groźby...
40
Czyliż wy mniemacie
Że trudno zabić stryja? Ochrzcić trudniéj było,
A wyście go ochrzcili. Byłem królem we śnie,
A o chrzcie nigdy mi się nawet i nie śniło.
Jeżeli tak? zamiary odkrywasz za wcześnie.
45
We mgle ukryta zemsta, posępna i cicha,
Jest stałością rycerza; jawna — dumą dziecka.
Gdzież więcéj dumy jako pod tą zbroją mnicha!
Jak wąż się kryje, podła, nikczemna, zdradziecka,
Sam cel, często łożonych trudów nie opłaci.
50
Patrz! Braciszek zakonu, najpodlejszy z braci,
Ostatni, wśród posępnéj wychowany celi,
Nędzny — na granitowéj zasypia pościeli,
Lub, o nędzo człowieka! w trumnie odpoczywa.
I tam uśpiony, dumę zdradza przez sen, słowy,
55
Rządzi klasztorem, z dumnéj przełożonych głowy
Brylantami błyszczący znak godności zrywa,
I sam się stroi — patrz aj! a ten przełożony,
Już marzy o czerwonym na głowę birecie;
A ten co biret posiadł — przez sen już ma trony,
60
Trony papieskie — Papież? — Papież starzec — dziécie —
Dziécie przy królu Litwy, nie straszny nikomu.
Wielki nasz Papież, usiadł gdzieś w Italskim domu,
A drzącą starości dłonią, z osiwiałą głową.
Wielki! — niechaj wyrzeknie jedno ciche słowo,
65
Którego brzmieniem ledwo zabrzmią echa sali:
Od dźwięku tego słowa, mnogi tron się wali,
Spadają króle, berła wypuszczają z dłoni,
Lub chwieją się jak wieże gdy Bóg wstrząsa ziemię,
Ale gdy twarz łagodną przed ludem odsłoni,
70
Chrześcian mnogie na twarz pada przed nim plemię,
Drzące błogosławieństwo starca się rozlega,
Od wzniosłych wież Solimy do Bałtyku brzega.
Xiąże! będziesz przytomny przy chrzestnym obrzędzie?
Nie jestem wam potrzebny.
Żegnam cię.
Więc wszędzie!
75
Wszędzie mnichów spotykam! ale przyjdzie pora —
Przyjdzie on zginąć musi — z nim Niemcy wyginą.
Mindowe piérwszy z Xiążąt, Niemcom groził wczora,
Dziś tron otoczył zdradną krzyżaków drużyną.
Lecz ten sztylet — w nim Litwa pokłada nadzieję,
80
Zemną jest lud, kapłani, Dowmunt mąż Aldony.
Dowmunt gdy na się zbroję krzyżacką przywdzieje,
Przyjdzie szukać wydartej przez Mindowę żony;
I mścić się będzie — dla mnie wolny tron zostanie.
Oto matka Mindowy, ciemna, obłąkana.
85 Rognedo! przyjm od twego wnuka powitanie.
Wnuka? ja niémam wnuka — niémam syna — zrana
Miałam syna i wnuka — już syna grób kryje.
Rognedo ty masz syna! syn twój żyje.
Żyje!
Syn mój żyje — ze wzrokiem pamięć utraciłam.
90
Kiedyś patrzałam na świat — wtenczas i ja żyłam,
A teraz noc tak ciemna! — Boże Litwy! — Boże!
Anno! daj mi przędziwo, oto zeszło zorze,
Dziewczęta wy do pracy — miły szmer wrzeciona —
Śpij moje dziécie! matka przy tobie,
95
Na twojéj głowie korona.
Śpij moje dziécie! śpij moje dziécie!
On żyje i ja żyję — ale moje życie
Bliskie! bliskie już grobu — i on zaśnie w grobie.
Nie ujrzę go przed śmiercią — śmierć prędko się zbliża.
Czy go widziałeś? jak on wygląda?...
100
Mindowe?
Krzyż ma na piersiach.
Nigdy nie widziałam krzyża
Jak on straszny być musi...
Krzyże brylantowe
Są darami Papieża.
Papież! Papież!
Kona.
Anno! staw kołowrótek, podaj mi wrzeciona.
105
Papież? kto tu wspominał Papieża? — to echo,
Echo mojéj pamięci, rani mię boleśnie.
Dwóch miałam synów — tamten był moją pociechą,
Twój ojciec — drugi — marzę — ja marzę jak we śnie,
Drugi — gdzież jest syn drugi?
Czuję krew koło mnie,
110
Mindowe jest tu blisko.. Przybliż się Mindowe!
Pewnie z nowéj wyprawy wieziesz łupy nowe?
Pewnie teraz twa sława zabrzmi wiekopomnie?
Słyszę jak lud okrzykiem uwielbia twe czyny,
Czy wracasz z ciemnej Żmudzi? z po nad brzegów Dzwiny?
115
Czy ukorzyłeś Niemców zakon świętokradzki?
Czy Ruś drżała przed tobą? czy drzał król Kipczacki?
Czy z mnogim wracasz łupem? z mnogiémi dostatki?
Powiédz, cieszyć się będę, i ze łzami matki
Będę ci błogosławić, przybliż się mój synu.
120
Matko! co te szydercze słowa mają znaczyć?
Na ubłaganie Bogów dam kubeł bursztynu,
Dam dwa, jeśli za jeden nie zechcą przebaczyć.
On bluźni! jam słyszała — on bluźni!... O Xiąże!
Nie mogę równie pojąć co znaczy ta mowa,
125
Z ust twoich płyną dzisiaj niezwyczajne słowa;
Lecz jeszcze miłość matki do ciebie mnie wiąże,
Zbliż się, z błogosławieństwem dłoń ma na cię spadnie.
Cóż to? ty mnie unikasz jako zgryzot mary;
Czy bez wszystkiego możesz obejść si tak snadnie,
130
Jak bez błogosławieństwa matki — i bez wiary?
Nie, są rzeczy bez których obejść mi się trudno,
A wszakże się obchodzę, potrzebą naglony.
Tak z niejedną dzierżawą rozstałem się ludną,
Oddałem Haliczanom brylant méj korony,
135
Ów Słonim, co wśród smugów wznosi się pod niebo,
I Wołkowyskie moje rozległe dzierżawy.
Rognedo! trudno mi się obejść i bez sławy,
Jednak sławie ująłem, naglony potrzebą.
Jestem królem, lud wielbi — szydzą wojownicy,
140
I straszniejszy dla Niemców był połysk przyłbicy,
Niżeli ta korona, która tylko świeci
Blaskiem marnym dla niewiast i gminu i dzieci.
Ale cierpmy do czasu, taka losu wola,
Trudno, nawet Mindowie, z losom działać sprzecznie.
145
Matko! czyliż mnie będziesz nienawidziéć wiecznie?
Matko! czyż ci nie miło widziéć w synu króla?
Oto przed tobą czoło wieńczone uginam,
Błogosław mnie więc Matko! błogosław!
Przeklinam!
Nikt nie odpowié Amen.
Mindowe! Mindowe!
150
Posłuchaj mnie, słuchajcie wy mnichy krzyżowe.
Przekleństwo wam! przekleństwo krzyżackiéj obłudzie,
Co jak zaraza Litwę ciemném skrzydłem kryje.
Synu! ciebie zaraza dotknie — nie zabije,
Ale od ciebie będą uciekali ludzie.
155
Zostaniesz sam na świecie, będziesz żył mój synu!
Wymrą ludy na któreś kładł żelazne pęta,
I zostaniesz samotny na mogiłach gminu.
Ta wiara! wiara ciemna przez ciebie przyjęta,
Połączy cię z narodem co Litwę pochłonie.
160
Siedzisz na tronie, z tobą i Papież na tronie!
Mindowe ty masz dzieci, to będą morderce,
Idź zabij je w kołysce, własne morduj syny!
Urodziłam gadzinę! ty rodzisz gadziny!
Ha! rozdarłam ci serce! rozdarłam ci serce!
Słyszeliście!
165 Cóż znaczy przekleństwo poganki?
To jest przekleństwo matki! Ale tak — cóż znaczy?
Marne słowa bezsilnéj zemsty i rospaczy.
Zaprzestańmy już przykréj o przekleństwach wzmianki,
Oto z błogosławieństwem niosęć list Papieża.
Ja nie znam pisma — czytaj!
170
Krótko rzecz przełożę...
Papież ciebie pozdrawia królu w imie Boże,
I chrześcian poddanych twéj pieczy powierza.
Przypomina ci królu, abyś był gotowy
Bronić twéj wiary mieczem, a rozszerzać słowy;
175
Nadto znając jak wielka jest twoja potęga,
Gdy państwo Litwy, mieczem skreśloną granicą,
Od Bałtyckiego morza do hord krymu sięga,
Powiększone nie jedną ościenną dzielnicą,
I jak potok wezbrany ciągle się rozlewa;
180
Z wielkich krajów nasz Papież twéj wielkości miarę
Biorąc, po wiernym synu słusznie się spodziéwa,
Że skoroś tak ukochał chrześciańską wiarę,
Dając nam przywiązania niemylne dowody,
Zechcesz jak czynią polski i niemiec narody...
185
Znana albowiem wielka wspaniałość Mindowy;
Zechcesz mówię, jak czynią inni wojownicy,
Na olej lampy, w Piotra świętego kaplicy,
Przysyłać rocznie w darze jeden grosz od głowy.
A chcąc dowieść jak wielce cnotę twą miłuje,
190
W zawdzięczenie ci Papież daje i daruje,
I wszelkiéj władzy tobie Mindowe użycza,
Nad wszystkiémi krajami, które w dalsze lata
Zagarniesz mieczem Rusi, u Towtwiła brata,
Lub zyskasz na Danielu xiążęciu z Halicza.
195
Czy to szyderstwo? piérwszy raz papiezka mowa
Zabłądziła aż w Litwy ponure krainy;
Pół dnia płynęły słodko twe miodowe słowa,
Z truduościąm rzecz wyśledził wśród słów plątaniny.
Cenię łaskę Papieża — korzystać z niéj będę,
200
Zatrzymam pewno kraje które sam zdobędę,
Nikomu nie ustąpię mojéj pracy plonu;
Wezmę kraje zdobyte na Haliczu, Rusi,
A gdy się uda, kraje waszego zakonu.
Papież gdy tak rozdaje, sam wiele miéć musi,
205
A stąd rzecz uważając, łatwo teraz wnoszę,
Że mu na olej, Litwy niepotrzebne grosze.
Ze złéj widziana strony rzecz złą się okaże,
Lecz wierzaj mi najlepsze są chęci Papieża.
Patrz jaką drogą świętość przysyła ci w darze;
210
Jéj straży twoje ciało i duszę powierza;
Ona ustali cnoty, zgasi złe zapały,
Pewnie wiesz jak Sebastjan z cnót swych znakomity
Skonał męczeńską śmiercią — oto drzewce strzały,
Którą ten święty został na krzyżu przebity,
215
Obficie napojone we krwi Sebastjana.
Dam ci podobną świętość dla Papieża pana.
Ten sztylet od dzieciństwa wisi mi u boku,
Pił krew starców i niewiast — i tkwi mi w pamięci
Że kiedy umiérali, w tym ofiar natłoku,
220
Było kilku tak świętych, jak są wasi święci,
Cóż to? drzysz.
O Mindowe! godzien Boskiéj kary,
Ten kto wiarę przyjąwszy bluźni przeciw wiary!
Z naszéj ręki niedawno wziąłeś tytuł króla,
Jeszcze nowa twa godność niepewna i drząca,
225
Wiész jak czarno pisana nasza Rzymska bulla,
Dawnych królów, cesarzów, z dawnych tronów strąca,
Jednym pociągiem pióra, bez sporu, bez bitwy.
Kiedy nie będę królem, będę xięciem Litwy,
Będę was darł i palił, rabował i łupił.
230
I teraz nadtom drogo tytuł króla kupił,
Jeśli miałbym pochlebiać i ważyć w umyśle
Słowa które wymawiam, mówiąc to co myślę.
Ci wolno nie gadają których jarzmo gniecie.
Ale mnie kto da prawa? kto mi zwiąże mowę?
235
Czy jest gdzie jaki drugi Mindowe na świecie?
Albo może wasz Papież jest drugi Mindowe?
Panie! oba innémi przemawiajmy słowy.
Przez usta posła Papież uczucia wynurza,
Zakończę więc poselstwo —
Oto złota róża,
240
Dla twojéj panie żony — Litewskiéj królowy.
Dla mojéj żony? dawno umarła mi żona.
Czyż nie wié o tém Papież?
Przebacz błąd Papieża.
Ale ta ciemna Litwa lasami omglona
Zasłania cię przed światem; zamku twego wieża
245
Jest niższą niż te sosny. Komuż złożę dary?
Matce mojéj...
Święconéj nie przyjmie ofiary.
Posłuchaj więc krzyżaku, złóż je przed Aldoną,
Jest siostrą mojéj żony, będzie moją żoną.
Niech tu stanie Aldona.
250
Wy! głowie kościoła
Odnieście te wyrazy... Choć korona złota,
Z lekkiéj blachy, zaledwo dotyka mi czoła;
I gdyby nie przecudna jéj liści robota,
Ledwie kilka florenów zaważy na szali;
Jednak wdzięcznie przyjmuję dar Papieża Pana,
255
Lekką jak liść koronę żelazo ustali.
Jakiż tron jest świetniejszy? czyli Ruś znękana,
Gdzie xiążęta stargawszy krwi związki przyjazne,
Lodowaty kraj niszczą sprzecznemi zamachy.
Już Halicz drzy przede mną — jedne tylko Lachy,
260
Rosnącéj Litwie piersi stawiają żelazne.
Oto jest piérwsza z dziewic Litewskiego grona,
Sprawiaj twoje poselstwo.
O ty! któréj skronie
Wkrótce uwieńczy Litwy złocista korona;
Przyjm różę którą Tybru wychowało błonie,
265
Tam pod wiary promieniem złote rosną kwiaty.
Źle się zgadza blask złota, z żałobnémi szaty,
Miałam męża — mam męża — jeśli jeszcze żyje
On się tuła po świecie... Przysięgłam mu wiarę
Nigdy korona moich skroni nie okryje.
270
Ale wdzięcznie przyjmuję Papieża ofiarę,
Czuję, wkrótce z tym zimnym rozstanę się światem,
Ten kwiat niezwiędły będzie mym śmiertelnym kwiatem.
Jak niemieckie dziewice, przyjęła bez braku,
Złoto zawsze jest złotem...
Co ty drzysz krzyżaku?
Któś ty jest?...
Ach!
275
Omdlała! wynieść ją z komnaty!
Ścigać tego krzyżaka. Ha! co to się znaczy?
Kto on jest?
Nie wiém panie, nosi giermka szaty.
Przybył do nas posępny, z wyrazem rospaczy,
Zaciągnął się w szeregi nieznany nikomu,
280
Sądzę że to wygnaniec z wyspy Albijonu.
Na hełmie nosi różę, znak Lankastrów domu.
Precz stąd mnichy najemne! koło mego tronu
Widzę sztylety... precz stąd!
Wiara, królów strzeże.
Żegnamy ciebie panie.
Przystęp Lutuwerze.
285
Nie wiész co to za jeden jest ów krzyżak młody?...
On najmniéj podejrzanym zdawał mi si w tłumie,
Młody jeszcze rycerskiéj nie nosi ostrogi,
Milczy, bo po niemiecku nikt go nie rozumie;
Stroni ludzi bo smutny — smutny bo ubogi.
290
Trudno abyś podejrzeń ciemny tłok rozegnał.
Jam go dobrze uważał przy chrzestnym obrzędzie,
Gdy kapłan błogosławił, on się nie przeżegnał.
To Litwin.
O Mindowe! pewnie jesteś w błędzie.
To krzyżak. — Czyżby Litwin przywdział taką zbroję?
295
Z czarnym krzyżem, w krzyżackim święconą kościele;
Sambym się nie odważył; wyznam królu śmiele,
Że ja się więcéj krzyża, niż krzyżaków boję.
A chociaż chrzest przyjąłem za twoim roskazem,
Lękam się nowéj wiary, jako nowéj tarczy;
300
Nowa nie zawsze z wrogiem w obronie wystarczy,
Często jak szkło się kruszy, dotknięta żelazem.
Zmuszony żyć wśród niemców męczę się i żyję,
Lecz nienawiść dotyla roskrzewia się w duszy,
Kiedy jestem przy niemcach tak mi serce bije,
305
Że mi się kiedyś w piersiach od wzgardy roskruszy.
Tak myśli lud Litewski... Słuchaj Lutuwerze,
Wierzę twej nienawiści jak w twą wierność wierzę.
Teraz mi téj ostatniéj potrzebne dowody.
Ten krzyżak, przewiduję, jest to Dowmunt młody,
310
Nie wiém — nigdy Dowmunta nie widziałem twarzy;
Lecz przeczuwam — on śledzi by mnie zejść bez straży,
Zdradziecko zamordować... Trzeba rzecz wybadać,
Wyśledzić — jeśli Dowmunt pewna śmierć go czeka.
Dowiédz się...
O Mindowe i na cóż odkładać?
315
Nigdyś nie myślał tyle nad śmiercią człowieka.
Jeżeli teraz myślę mam słuszne powody.
Śmierci krzyżaka mszczą się wszyscy krzyżownicy,
A ja nim z niémi zerwę, chcę ażeby wprzódy
Rozeszły się ich wojska z Litewskiéj granicy;
320
Chcę żeby się wprzód Rusi rosproszyły tłumy,
Które jak czarne chmury po nad Litwą wiszą,
Potém u siebie rogi Litewskie usłyszą,
Teraz niechaj rozsądek trzyma miejsce dumy.
Gdybyś posłuchał królu co radzi to serce,
325
Tybyś szystkich krzyżaków zebrał w dolnéj sali,
Potém zamek podpalić, niech się z niémi spali;
Lub Litwinów ukrywszy za ścienne kobierce,
W kryjówki, w czcze kolumny, i w próżne filary,
Skinąłbyś, na skinienie padłyby ofiary,
330
I krzyżackiéj krwi strumień po murach popłynął,
A jeśli jest, w tym tłumie i Dowmunt by zginął.
Poradziłeś z zapałem, tak radzą rycerze,
Co wolą mieczem działać, niż myślą i słowy.
Lecz nie pójdę za twoją radą Lutuwerze,
335
Inny mam wcale zamiar — usnuty, gotowy,
Ona sama odkryje tajemnic zasłony,
Downmunt zginie, padając przy stopach Aldony.
Podaj mi czarę... Litwo! Litwo nieszczęśliwa!
Dla twoich Bogów nową poświęcę ofiarę,
Syna poświęcę — rospacz serce mi rozrywa,
Ja go zabiję z płaczem... podaj mi tę czarę!
5
Napełnię ją trucizną... Boże Litwy! Boże!
Niech on umrze spokojnie — niech nie cierpi długo,
Ja go łzami obmyję — na stosie położę,
Zaśpiéwam pieśń — grobową uczczę go posługą.
Łza upadła do wina, może ta łza matki
10
Zniszczy skutek trucizny? czy już noc na niebie?
Tak mi ciemno... Wsypałam trucizny ostatki,
Dla mnie nic nie zostało.
Matko! witam ciebie!
Witam młody synowcze. Powracam z ogrodu,
Słuchałem jak z nad Niemna śpiéw słowika płynie,
15
Zachwycony urokiem wieczornego chłodu;
Ale niemniéj szczęśliwy przy mojéj rodzinie,
Znajduję szczęście w domu — zawsze miłość wasza
Chmury nieszczęść wiszące nademną rosprasza.
Przy was jestem bespieczny, zasypiam w pokoju.
Ty milczysz matko?...
Synu! może chcesz napoju?
20
Oto wino...
Już wino piłem dzisiaj rano,
Przy chrzcie moim.
Bluźnierca!
Nim gwiazdy powstaną
Trojnacie masz opuścić litewską stolicę.
Zaniesiesz Wojsiełkowi to pismo odemnie.
25
Zawiéra ono w sobie ważną tajemnicę;
Powinno być wręczone prędko i tajemnie.
Wojsiełkowi skąd innąd znane są me chęci,
Wymagam więc pośpiechu — pomnij nakaz srogi,
Biada! jeśli się zwrócisz z przykazanéj drogi,
30
Biada! jeśli woskowéj naruszysz pieczęci.
Oto masz list.
Już odkrył Trojnata zamiary...
Więc pozbawiasz mnie wnuka? przynajmniéj z téj czary
Spełń toast pożegnania.
Czyś wypił?...
Rogneda!
Nigdyż krwawe sumnienie spoczynku ci nieda?
Widzisz krew w głębi czary?
35
W napojach biesiady
Nigdy krwi nie spostrzegam, ale trucizn jady.
Pokażę ci jak twoja podejrzliwość zwodna.
Spełnię ją do półowy, ty ją spełnisz do dna.
O matko coś wyrzekła? precz czaro przeklęta!
40
Tyś mi była najdroższym przodków moich darem,
Jedyny prawie spadek, zawsze dla mnie święta,
Nieraz na ucztach słodkim szumiąca nektarem.
Gdzieś za morzami w kryształ rostopione piaski
Wydały ciebie z łona — nieraz pełna wina,
45
Zachwycałaś zdumione wejrzenie Litwina,
Gdy słońce w tobie grało tysiącznémi blaski;
Ja ciskam cię o głazy! Matko coś wyrzekła!
Skąd ta nienawiść czarna? skąd ta zemsta wściekła?
Chciałaś umrzéć i syna wtrącić do mogiły.
50 Ukarz mnie — zniosę karę, ja mam jeszcze siły!
Ha! tak, chciałabyś matko znosząc karę srogą
W obliczu ludu umrzeć męczenniczką wiary?
Alem nadto przezorny, bym powściągał kary
Tych którzy chcą mi szkodzić, lecz szkodzić nie mogą.
55
Bądź więc spokojna matko — uraza tak mała...
Nie chciałam cię urazić — jam cię zabić chciała.
Sam więc jestem, sam jestem; walczyć, szerzyć mordy,
Śledzić spiski — trucizną chłodzić spiekłe wargi;
Wędzidłem krwawém ściągać dzikie ludu hordy,
60
To moje życie... usta nie wydadzą skargi...
Nie wiedzą że ja cierpię. — Zbędę się Trojnata,
Pochwycą go, postrzygą, zamkną w mur klasztorny.
Przed ludem mnie zakrywa tajemnicza szata.
Chrześcianin, krzyżaków przyjaciel pozorny,
65
Wkrótce zgnębię te zmienne, dwugłowe poczwary.
Wyginą wszyscy — wiara? wiara czcze wyrazy!
Chrzciłem się, bo mi wtenczas trzeba było wiary;
Teraz, cóż za różnica — czy krzyż od Papieża,
Czy w cerkwiach Ruskich złotem błyszczące obrazy,
70
Albo xiężyc Mogołów — miecz wiarą rycerza.
Lecz Aldona odchodzi, zbadam tajemnicę,
Kto jest ów tajny krzyżak.
Aldono! twe lice
Zawsze we łzach — więc wszędzie widzę łzy i zdrady,
Sztylety! trucizn czary! i miodowe słowa.
75
Przebacz, ciebie przelękła ta gwałtowna mowa,
Ty drżysz Aldono? zniknął twój rumieniec blady.
Oto czara z trucizną o głazy rozbita,
Chciałem ją spełnić, dotąd byłbym w cichym grobie;
Lecz wyznam ci Aldono! nadzieja ukryta
80
Wytrąciła mi czarę, jedna myśl o tobie.
Aldono! powiedz słowo.
Panie! twe cierpienia,
Ani mnie twoja miłość nigdy nie zniewoli.
Na cóżeś mi domowe przerwał zatrudnienia,
Ktorémi słodzę długie godziny niedoli?
85
Gdy w gronie moich dziewic, przy lampy płomieniu,
Widzę jak w koło srebrne toczą się przędziwa,
Gdy słyszę pieśń rodzinną w ich łagodnem pieniu,
Przez chwilę cichém szczęściem tak jestem szczęśliwa,
Że często nad mojémi krośnami schylona,
90
Widząc jak kwiat pod igły dotknięciem roskwita,
Cierpień moich zapomnę — póki ciężkie z łona
Nie wyrwie się westchnienie, z oczu łza ukryta.
Tyś spokojna? ja niechcę widziéć cię spokojną.
Szczęśliwa? nie chcę żebyś ty była szczęśliwa,
96
Niech serce twoje zawre sprzeczną uczuć wojną,
Niech je niszczy rdza cierpień, zgryzota rozrywa.
A gdyś z widokiem cierpień nadto oswojona,
Śmierć jest dla ciebie nową, dziś skończysz dni twoje.
Błagam cię panie! błagam na Bogów imiona
100
Nie zadawaj mi śmierci, ja się śmierci boję!
Wszystko mi! wszystko bliski zgon już zapowiada.
Koniec mój, o! przeczuwam, będzie nadto skory.
Patrzaj Mindowe! patrzaj! jak twarz moja blada.
Na twarzy rozmarzone gorączki kolory,
105
Szklistym blaskiem posępnie ożywione oczy;
Wkrótce mię całą, cichość grobowa otoczy.
Nie jedna z dziewic moich, co cierpień nie znała,
Mówiąc do mnie, nim skończy, łzami się zaleje,
A gdy mówi, głos zniża, jak gdyby nie śmiała,
110
Dźwiękiem mowy, lub marne podając nadzieje,
Zbudzić głębokiéj ciszy, która jak sen miły,
Żyjącą osłoniła świętością mogiły.
Ty chcesz żyć, jakże silna chęć życia? Aldono!
Może w sercu nadzieje karmisz brylantowe?
115
O wiém ja że głęboko oczy dziewic toną,
I przenikają głazy i zbroje stalowe.
Aż dopóki z pod hełmu nie wykwitnie lice
Znajome, ukochane, wglądasz pod przyłbice.
Musiał być blady?
Panie! kto?
Ten krzyżak młody,
Krzyżak, czy Litwin.
On go nie poznał!
120
Widziałem!
Jakeś zadrżała, padła. Silne to dowody,
Lecz jeszcze będą inne... Niegdyś ja sam drżałem
Kiedy bladość cierpienia omgliła twe czoło,
To dzikie serce z twojém sercem biło razem,
125
Kiedyś się weseliła, brałem twarz wesołą;
Dziś to już przeszło, — dzisiaj jestem zimnym głazem.
Słuchaj! czy znasz krzyżaka, co wśród mnichów zgrai,
Nieznajome mi lice, czarną zbroją tai?
Znasz go?
Wierzaj mi! wierzaj! ja go nie znam panie!
130
Może go poznasz, słodkie to będzie poznanie!
Próżne proźby, mam zbroję i serce ze stali.
Aldono ja się skryję w téj przybocznéj sali,
Tam każde wasze słowo dojdzie mego ucha,
Zwłaszcza gdy teraz nocy panuje milczenie;
135
Kiedy go będziesz witać, pomyśl że król słucha,
I mieczem przerwie krótkie szczęścia zachwycenie.
Mindowe! O Mindowe!... poszedł... Nieszczęśliwa!
Zostałam sama jedna, czekać chwili zgonu,
Chwili nad zgon straszniejszéj... Lampa dogorywa.
140
A na dworze noc ciemna, słychać szum jesionu,
Szum sosen cichy... Wszystko! wszystko mnie przeraża.
Ten szum drzew i ta cisza — to cisza cmentarza.
O jak mi ciężko!... Niéma i jeszcze go niéma,
Może nie przyjdzie?... Boże! niechaj nie przychodzi!
145
Niech go anioł strzeże! — przeczucie zatrzyma!...
Tam widzę za lasami blady xiężyc wschodzi,
Czarne sosny posępnym witają go szumem;
Rozdarte chmury duchów napełnione tłumem...
Nie przychodzi — on może nie przyjdzie — ja płaczę!
150
W téj chwili groźnych króla nie pomna wyroków,
Smutno mi że nie przyjdzie — że go nie zobaczę...
Chciałam go widziéć... Boże! słyszę odgłos kroków!
O nie, to źródła szumią w zamkowym ogrodzie...
Ach! on idzie! to Dowmunt! poznałam po chodzie.
155
Jeszcze głośniéj — i głośniéj — jam znowu słyszała...
Udam że ja go nie znam — żem nigdy nie znała.
Król go nie pozna...
Potwarz okłamała zdradnie
Serce Aldony — teraz widzę ją — tak blada..
Czy dręczona sumnienia wyrzutami bladnie?
160
Umiém rozróżnić bladość od bladości... Siada...
Nie odwróciła lica... Dawniéj szelest szaty,
Szelest kroków odgadła — poznała... a teraz
Nie odwróciła lica! Idąc w te komnaty,
Będąc na progu, z progu wracałem się nieraz.
165
Tak mi okropnie! ona mnie nie pozna? może
Nie zechce poznać... Pani!... Zadrżała.
Rycerzu
Ktokolwiek jesteś? w północ błądząc po tym dworze,
Módl się — oto różaniec widzę przy puklerzu,
Módl się i — wyjdź...
Wyjdź?... Widać że Litwy królowa,
170
Przywykła roskazywać, na jéj zawołanie
Przybiegnie zbrojna, liczna, warta pałacowa.
Wyjdę z wrót gmachu — tylko po mnie tu zostanie
Krew...
Moja...
Niewiém! niewiém — lecz tu krew zostanie.
Wiész kto ja jestem? czyli twe serce przeczuwa?..
Czy twe serce przeczuwa?...
175
Powtarza pytanie!
Odpowiédz!...
Wyjdź...
O Boże! ona myśli, czuwa,
I tak jak śpiąca związać nie może wyrazu,
I myśli ją odbiegły. — Słuchaj! czyś ty z głazu?...
Dwa słowa! imie moje!... Szalony! szalony!
180
Oto mi czoło ciemna przyłbica okrywa,
Postać kradnie, płaszcz czarnym krzyżem naznaczony,
I jakże poznać mogła?...
Patrzaj! nieszczęśliwa...
Czy ty mię znasz? jak żądasz być zbawioną w niebie
Odpowiédz... i uciekaj! ach uciekaj ze mną...
Znasz mię?...
185
Czy ja znam? Boże! nie, ja nie znam ciebie,
Nie! nie! nie przypominam... może — tu tak ciemno,
Może dla tego... Słuchaj teraz moje oczy
Od ciągłych łez posępną skryły się zasłoną,
Mgła ciemna wszystkie dla nich przedmioty pomroczy;
190
I zaledwo z łez oschną, znowu we łzach toną.
Szczęście moje z nieszczęściem nie zna równéj szali,
Jak mara obłąkana kończę życia drogę.
Nie! nie! ja ciebie nie znam — teraz znać — nie mogę...
Nie poznała... to lampa tak ciemno się pali.
195 Patrz! patrz!...
Błagam cię! błagam ach oddal się panie!
Oddal się — światło lampy oczy moje razi.
O patrzaj! niezadługo zabłyśnie świtanie!
Patrzaj! już blask jutrzenki twarz xiężyca kazi.
O nieba! — ciebie w sali światło dnia zastanie...
200 Ha! męczarnio okropna! męczarnio szatana!
Czego chcesz? precz odemnie! śmierć jedna została...
Cha! cha! jaka myśl dzika! upaść na kolana,
Upaść przed nią... Cha! cha! cha! prosić by poznała.
Lub może kupić pamięć zimnym, złotym kwiatem?...
205
Więc wrócę tak samotny w dziką świata drogę?
Przepaść się otworzyła między mną a światem...
Nie mogę wrócić — trzeba umrzéć — umrzéć mogę...
I przed śmiercią nauczę ją wymawiać imie,
Znajome, zapomniane — nauczę jak dziécie,
210
Lub jak uczą sokoła, wtenczas gdy zadrzymie
Przerywając sen — przerwę jéj sen — senne życie...
Słuchaj! wiész kto ja jestem?...
Nie! nie! bezimienny
Upadnę przy jéj stopach jako liść jesienny.
Rzucam się całą duszą do grobowéj ciszy...
Dowmuncie! ach Dowmuncie!
215 Jeszcze głos Aldony?
Znam ciebie! kocham! słuchaj — on widzi! on słyszy!
Tam! Mindowe w téj sali! za témi zasłony!...
O Boże! jakże to miło powrócić do życia...
Ty mnie kochasz? Mindowe gdzie jest? gdzie się kryje?
220
Ach straszną! straszną miałem chwilę do przebycia,
Dotąd mi krew wzburzona głośno w piersiach bije.
O Aldono! ta chwila stoi przed oczyma,
I niechce zniknąć, póki szczęście się rospali.
Ta chwila wszystkie myśli nad przepaścią trzyma;
Ale nie wróci...
225
Luby! słyszałam dźwięk stali...
Chroń się! chroń się Dowmuncie! mój drogi! mój miły!
Co mówiłaś, Mindowe gdzie jest? w tamtéj sali
To daleko — uciekać nie chcę — nie mam siły...
O nie! nie! tyle szczęścia! nie, to nie jest zdrada?
230
Ja muszę być szczęśliwy — muszę widziéć ciebie.
Zgasła lampa lecz xiężyc przyświéca na niebie,
Chodź do światła Aldono... O! jaka ty blada!...
Rumieniec łzy obmyły, żar gorączki strawił;
Jaka ty blada! — jam cię nie taką zostawił!...
235
Nie, to bladszy niż zwykle, to ten blask xiężyca,
Twarz mi dzisiaj ociemnił...
Więc xiężyc przeklinam!
Jeżeli barwę róży kradnie z twego lica.
Ha! przeklinając xiężyc, ludzi zapominam.
Luby! słyszysz dźwięk stali? czy słyszysz? to oni!
240
Słyszę jakieś stąpania — słyszałem chrzęst broni,
Idą jakby tygrysy na mą krew zażarte.
Dowmuncie! wychódź! wychódź jeszcze drzwi otwarte!
Wychódź, Aldona wiecznie wiary ci dochowa...
Tu wszyscy nas zdradzają, Bogi, ludzie, ściany,
Uciekaj!...
245 Moja luba, bądź zdrowa! bądź zdrowa!...
Przebóg! czemuś powrócił? blady, pomieszany,
Powiédz coś widział?
W końcu przybocznéj komnaty
Oni już są!... już przyszli!...
250
O nieba! o zdrady!...
Słuchaj, wyłam te okien pozłacane kraty,
Pod niémi niedaleko są zamkowe sady...
Uciekaj! nad głowami grożą czarne burze...
Uciekaj...
Kraty mocno osadzone w murze...
Wyłamać nie podobna... nie, to próżnym szałem...
Nie podobna... Ha pękły! pękły! wyłamałem...
255
Bądź zdrowa! daj mi rękę... dłoń zimna jak z lodu...
Bądź zdrowa..
Nie... napróżno! pośród drzew ogrodu,
Widziałem tłumy zbrojnych Mindowy rycerzy;
Pod samémi oknami las włóczni się jeży.
Daremna więc ucieczka — przyszedłem bez miecza
260
By nie wzbudzić podejrzeń, cóż ten sztylet znaczy?
Ani mię przeciw wrogów ciosom zabespiecza,
Ani usłucha dłoni — zdradzi ją w rospaczy!
Bez ulgi i bez zemsty w zimnym legnę grobie...
Aldono! tyś pobladła! Aldono co tobie?
265
Nie, nie... daj mi tę różę, z hełmu twego różę,
Może zmysły orzeźwi.
Tak mi w oczach ciemno!...
O rospacz!... ona bladnie. Chodź zemną! chodź zemną!
Chodź uciekajmy! Boże gdzież uciec? w tym murze
Są kryjówki... szalony! tam będą i ludzie,
270
Te gmachy już zdradzieckiéj nawykłe obłudzie...
O Aldono! nieszczęście — usiądź tu Aldono!
Oczy moje jak dziecka całe we łzach toną.
A ja płakać nie mogę... Cha! cha! luby! drogi!
Śmiéch mi straszliwy łamie na ustach wyrazy...
275
Cha! cha! cha! niech tu przyjdą! niech przestąpią progi!
Oto próg pałacowy!...
Aldono! Jak głazy
Zimna...
Rękami będę rozdzierał tych ludzi...
Chodźcie tu!... O te oczy! ta twarz, blada, sina!...
Z rąk martwych wyrwę różę... kiedy się obudzi
280
Mnie już nie będzie... niech mnie nic nie przypomina.
Kwiat zerwałem — gałązka w jéj została dłoni,
Tak mocno trzyma.
Słyszę! już idą... to oni!...
Oby już prędzéj rzucić Litewskie krainy.
Hermanie! oto wracam z królewskiéj biesiady,
Radość niezwykła wrzała pomiędzy Litwiny,
Ja jeden byłem smutny! jeden tylko blady.
5
Dzikie ich uczty. Słuchaj! w granitowéj sali,
Wokoło stół dębowy puharami błyska;
W środku komnaty ogień z modrzewiu się pali,
I w koło wieje dymem, wkoło iskrą pryska.
Sześciu Litwinów w burkach bez ruchu jak głazy,
10
Unosili nad stołem smolnych sosn pochodnie,
Jako żywe świeczniki. Gwar, dzikie wyrazy!
Na lica miód przywołał występki i zbrodnie.
Dziwnie się wydawałem ja — mieszkaniec Rzymu
Wśród téj niesfornéj zgrai — mój krzyż brylantowy
15
Ledwo blaskiem rostrącał czarne kłęby dymu...
Hermanie! oby prędzéj rzucić dwór Mindowy.
O Panie! nie czas teraz rwać z Litwą przymierze,
Nie są przygotowani do wojny krzyżacy;
Jeden krok nierozmyślny korzyść nam odbierze,
20
Z długich naszych podstępów, z misjonarskiéj pracy.
Gdyby Mindowe umiał korzystać z téj pory,
Przycisnąłby i zgnębił krzyżackie klasztory.
Prawda, trzeba lwa głaskać. Lecz wyznam ci bracie,
Że mi w niesmak już idzie poselstwo Papieża;
25
Mam sławny miecz komtura, mam serce rycerza.
Jednak bawię tu dotąd! bawię w mnisiéj szacie!
I nad to, muszę podle mnicha obyczajem,
Starać się wziąść przewagę podstępnémi słowy.
Dawniéj krzyżak pogardzał tym xięciem i krajem,
30
A teraz jam spowiednik? jam sługa Mindowy!
Czy pamiętasz Hermanie braciszka zakonu,
Który przybył tu z nami, nosił róży znaki,
Nazywany od braci synem Albijonu;
On zniknął teraz, żadnéj nie mamy poszlaki...
35
Jeśli Mindowe zgwałcił tajemne umowy?
Jeśli się targnął z mieczem na sługę kościoła?
Słusznie zakon oburzy postępek takowy,
I krew brata naszego o krew Litwy wola.
Rycerz o którym mówisz w więzieniu zamknięty,
40
Nie oburzaj się — Litwin nie wart tych zabiegów.
On poganin, zagnany aż do Niemna brzegów,
Chroniąc się przed Mindową, przybrał habit święty,
I znów pod tą opieką wrócił utajony,
Szukać wydartéj sobie przez Mindowę żony,
45
Ale go nie zbawiły nasze święte szaty.
Wczoraj, kiedym w ogrodzie odmawiał modlitwy,
Odkryłem jego wieżę i przez okien kraty
Miecz mu podałem ostry.
Zbawiasz syna Litwy...
Nienawidzę Litwinów! pocóż z taką pracą
50
Nawracać ich na wiarę? jakież stąd korzyści?
Chrzest nie zgasi wzajemnej ludów nienawiści,
Mogliby płacić haracz — a teraz nie płacą.
W nas zgaśnie duch rycerstwa, zakonu granice
Otoczą zewsząd tylko przyjazne krainy;
55
Pójdziemyż ścigać błędne po stepach xiężyce?
Ha! chyba z morzem walczyć! lub nurtami Dzwiny!
Wygaśnie duch rycerski... Idzie Litwy xiąże...
Trzeba znów przybrać postać podłości pokory,
Jak jaszczurka zamorska zmienne mam kolory:
60
Lecz jestem posłem, straszna przysięga mnie wiąże,
Cały zakon w Legata przedstawiam osobie.
Wielki królu Bóg z tobą!
Pozdrowienie tobie!
Panie tyś pomięszany? wzrok zamglony wróży
Jakieś tajne zamiary, znamię wnętrznéj burzy.
65
Zapewna niedość jeszcze ustalony w wierze,
Nie umiész zbroić serca przeciw troskom świata;
Niepewny Boga który z nieba czuwa, strzeże,
Niepewny jaka w niebie dla cnoty zapłata.
Modlitwą prędko ziemskie rosproszysz zgryzoty.
70
Modlić się? dzisiaj wziąłem ten różaniec złoty,
Ostrzem sztyletu święte przebiegałem ziarna;
Lecz na sztylecie była krew śpiekła i czarna,
Niewiém czyja? i kończyć nie mogłem pacierzy.
Królu! jeśli twe serce żałuje i wierzy,
75
Bądź spokojny! nasz kościół nigdy nie zostawi
Twéj wiary bez nagrody, żalu bez pociechy,
Litościwy odpuszcza, kocha, błogosławi.
Odkryj nam skryte myśli, wyspowiadaj grzechy,
Nic nie ukrywaj synu, a sługa ołtarzy
Rozwiąże je na ziemi.
I któż się odważy
80
Zajrzéć w głąb tego serca, w tę przepaść rospaczy
I zbrodni... Kto? ty, trwożny mieszkaniec klasztoru
Ja sobie nie przebaczę, nikt mi nie przebaczy.
Najmniejsza z moich zbrodni, a wielka z pozoru,
Żem się krwią zmazał —
85
Patrzaj tą krwią wypisane
Wszystkie są moje czyny na téj rdzawéj stali...
Czy mi przebaczysz?
Ufaj! od Boga mi dane,
Mam prawo tych rozgrzeszać, co się krwią zmazali.
Żądasz czarniejszych zbrodni? Słuchaj! przez sklepienie
90
Jęczy! jego korona moje czoło kryje...
Słuchaj! usłyszysz drugie pod ziemią westchnienie,
Ale nie, nie usłyszysz — dotąd on nie żyje...
Czy mi przebaczysz?
Ufaj! wielka moc kościoła!
Nie będzie próżno błagał Chrześcijański xiąże.
95
Szczéra twoja pokuta grzech okupić zdoła,
Co rozwiążę na ziemi, Bóg w niebie rozwiąże.
Więc odpuszczam! niech zniknie ta występku skaza.
Ty chcesz czarniejszych zbrodni? ty chcesz duszę ciemną
Przejrzéć aż do dna? patrzaj! pod berłem z żelaza
100
Lud podły, ciemny, dziki, czołga się podemną.
Przycisnąłem go całym ogromem ciemnoty,
Bojaźń już nosi w sercu, chytrość w miejscu cnoty.
Patrz jak ów ciemny Litwin na moje skinienie
Uchyla korne czoło, piersi krzyżem znaczy,
105
Choć wolałby przy piersiach czuć węża pierścienie,
Niż ten krzyż nienawistny... Któż mi to przebaczy?
Panie! jesteś nad ludem byś mu przewodniczył;
A jeśli daną władzę spełniasz nadto srogo,
Jeśli chcesz posłuszeństwa, jeśli rządzisz trwogą,
110
Bóg ci przebaczy — on sam władzy ci użyczył,
Ja ci przebaczam...
Dobrze! już jestem spokojny!
Pójdę teraz krzyżackie napadać dzierżawy,
Dawno czekałem chwili sposobnéj do wojny,
Skarb mój wycięczał — ja sam stęskniłem do sławy.
115
Z waszéj zaś strony nic mi nadal nie potrzeba,
Mam już złotą koronę, przebaczenie z nieba,
Idę kraj wasz napadać, szarpać włoście Żmudzi.
Panie! ty mnie doświadczasz tak gorżkiémi słowy,
Lecz krzyżak się marnémi słowy nie ułudzi.
120
Com tobie wypowiedział, jam dowieść gotowy.
Patrz przez te ciemny kraty na błonia stolicy,
Tłumem zebrani w polu błyszczą wojownicy...
Może się oni tylko zebrali na łowy?
A tam niebo ogniste przywdziewa kolory,
125
Może to pożar wkradł się w nadniemeńskie bory?
Co łatwowierny mnichu? teraz znasz Mindowę?
Niech cały ciężar zbrodni spada na twą głowę,
Pomnij na świętą wiarę!
Szydzisz ze mnie mnichu!
Pójdę się jutro modlić w krzyżackim kościele,
130
Pić będę wasze wino w święconym kielichu,
Moje gmachy klasztornym kobiercem zaścielę,
I zmówię pierwszy pacierz gdy Mistrz Wielki skona.
Ty przez nas jesteś królem.
Tak! precz ta korona!
Rzucam ją, to mi ręce splątane rozwiąże...
135
Teraz jestem Mindowe, Xiąże, wróg krzyżaków.
A jam jest — brat Hejdenrich — krzyżak, wróg twój Xiąże.
Pozbędę się téj szaty, tych pokory znaków...
Jak mnie tu widzisz w zbroi przysięgam na Boga,
Ze słowa posła, mémi nie były słowami.
140
Widzisz we mnie rycerza! widzisz we mnie wroga!
Po takiéj czarnéj zdradzie już zdrada nie plami,
Będę działał podstępnie i walczył otwarcie,
W twoim zamku podniecę zdrady i pożary,
Za morza pójdę błagać o zemstę — o wsparcie.
145
Płaszcza tego nie zrzucę, aż na twoje mary
Rozścielę go całunem — i w wieczór i rano,
Dodam jedno przekleństwo do moich pacierzy:
Jeśli Bóg je usłyszy? Bóg na cię uderzy.
Nim tu pochodnie zgasną! nim zorza nastaną!
150
Grozi! ale napróżno, przezornym być muszę,
Kiedy zwiódłem krzyżaka — oni światem rządzą,
Zbłądzili, choć myśleli że nigdy nie błądzą.
Serce moje, spowiedzią pozyskali skrusze.
Panie spełniłem roskaz...
Dowmunt już nie żyje?
Dowmunt nie żyje!
155
Starcze! starcze biada tobie!
Jeśli się jaki podstęp w twoich słowach kryje.
Chcę widziéć martwe ciało.
Panie! on już w grobie.
Dotąd jeszcze, tak dotąd słyszę pieśń wesołą,
Którą tam spiéwa grabarz kopiąc grób głęboki.
160
I pot zimny na moje występuje czoło.
Gdzież go grzebią...
W więzieniu pochowano zwłoki.
Starcze: mój zamek w wielki zamieniasz grobowiec.
Smutno mi gdy rycerza zgon niesławny ima.
Grób jego zapomniany, i żaden wędrowiec
165
Kamienia nie dorzuci, wzroku nie zatrzyma.
Dość tego, słuchaj starcze! zerwałem z krzyżakiem,
W strasznym gniewie wrącémi odpowiadał słowy.
Dziś wojsko poprowadzisz Nowogródzkim szlakiem.
Przez głuche lasy... daléj przejdziesz bród Niemnowy,
170
Na łodziach lub wpław — czasu oszczędzać należy...
A skoro ranek błyśnie, ty z pocztem rycerzy
Zagrzmisz pogańską pieśnią, od waszego śpiewu,
Zadrzą szyby Malborga, wieże się zachwieją.
Jestże ten napad skutkiem gorącego gniewu?
175
Snułem go przewidzianych wypadków koleją.
Nigdy głębszą ufnością nie spały zakony.
Myślą że chrztu szatami jak dziécie spowity,
Zapomniałem o zbroi; że w blasku korony.
Zapomniałem o sławie; że w lasach ukryty,
180
Cieszę się barwą królów purpurowéj szaty...
Lecz powiédz Lutuwerze, jestżem tak bogaty,
Bym zapomniał o wojnie, napadach i chwale?
Patrz na kraje krzyżackie! o brzegów bursztyny
Łamią się Bałtyckiego morza szklanne fale:
185
Na falach płyną miasta z dalekiéj krainy.
Z płóciennémi żaglami — i z podległych danin
Wypłacają się mnichom, szlą im Franków wina,
Czary z kryształu, zbroje, sukna z cudnych tkanin
Jedwabiu, lub wielbłądów błędnych Tatarzyna.
190
A tu lasami łąki zarastają żyzne.
Jakiż tu kupiec zajrzy? gdzież bogactwa moje?
Ubogą tylko wziąłem po ojcu spuściznę.
Niedbam ja o bogactwa! o złoto nie stoję!
Ale w skarbcu jedyna po ojcu pamiątka,
195
Jedna szata w rozliczne lśniąca malowidła,
Wagą złota płacona, z jedwabnego wątka,
Której barwy tak zmienne jak motyle skrzydła;
Jeden pas złoty, jedna kryształowa czara,
I ta się już rozbiła. Patrz! krzyżaków miasta,
200
Czy to Malborg, czy morska Klepidawa stara,
Każde co dzień zamkami pod niebo urasta;
Lud jak w mrowisku tłumne napełnia ulice,
Złotem błyszczą się gmachy, marmurem kaplice,
Dym z ognisk uwięziony wzlatuje nad dachy,
205
Dachy łączą się z niebios przejrzystym błękitem:
A tu — patrz Lutuwerze! jak posępne gmachy!
Tu każda sala ciemnym połyska granitem,
Gołe i zimne ściany — jeszcze los szyderca,
Jakby mi chciał urągać? często w dnié zimowe,
210
Ściany zdobi pokryciem srebrnego kobierca,
Wilgoć mrożąc na ścianach w kwiaty kryształowe.
Nędza i wszędzie nędza!
Panie noc uchodzi,
Trzeba śpieszyć...
Tak prawda! zeszła twarz miesiąca.
Pójdę, może mnie nocy powietrze ochłodzi.
215
Zawsze skarga tysiące wyrazów natrąca.
Nadtom długo wyrzekał na mój los ubogi,
Naprawię go, gdy w Żmudzkie uderzémy rogi.
Ha! cóż to za dziewica? padła na marmury
Bez czucia. Jakie cudne rysy bladéj twarzy!
Widziałem nieraz w kraju Franków kształtne córy,
O których spiéwa truwer, błędny rycerz marzy:
5
Żadna jéj nie wyrówna... oto już spłonęła,
Jak kwiat gdy się rozwija... budzi się — westchnęła...
O mój luby!... on umarł — śmierć moja snem była.
Dziewico bądź spokojna! czuwa sługa Boży.
Ktokolwiek jesteś? broń mnie! strzeż mnie! twoja siła
10
Może te rygle więzień żelazne otworzy.
Boże! tam trup — trup jego bez głowy... o Panie,
Nieszczęsna jest ta która twéj pomocy wzywa.
Jesteś ty Chrześcianką?...
Okropne pytanie!
Nie! nie jestem! nie jestem! jestem nieszczęśliwa!
Chrześcianin modlitwą nieszczęście osładza.
Lecz powiédz mi dziewico! ja wszystko uczynię.
Wszystko? o nie rycerzu, próżna twoja władza,
Nie wskrzesisz go, widziałam krew strumieniem płynie.
Jakaś postać znikoma lecz do mnie podobna,
20
Oddziela się odemnie, przede mną się snuje:
Jest to część méj postaci — a jednak osobna,
Przy niéj zostały czucia — ona myśli — czuje,
Ja sama jak głaz jestem... Wołam cień znikomy,
Cień się coraz oddala — coraz daléj — daléj —
25
Rospływa się — już blady — już ledwo widomy —
Ja bez czucia zostanę!!! Serce się nie pali —
Ostygło — zapominam — pamięć słabo kryśli,
Mówię — a słowa moje nie są wątkiem myśli,
Myślę — a myśli moje nie są wątkiem serca...
30
Jestem świadkiem początku zmysłów obłąkania,
Mindowe ten poganin, ten ludzi morderca,
Godzien jest niebios kary. Lecz moje starania
Przywrócą jéj spokojność, czarne zmysłów mary,
Znikną przed złotém słońcem, przed promieniem wiary.
35
Wiara? ja miałam niegdyś mojego anioła,
Byłam kapłanką wiosny, niedawnémi laty.
Pamiętam — obraz wiosny w gaju, w końcu sioła,
Jéj czoło uwieńczały świéże róży kwiaty,
Wokoło jodły cichym usypiały szumem.
40
Ileż razy przy blasku srebrnego xiężyca,
Sama, lub dziewic wiejskich otoczona tłumem,
Marzyłam — modliłam się...
Nieszczęsna dziewica!
Trzeba ją, jakby dziecko, łudzić wrażeń blaskiem.
Uchodź ze mną dziewico... po nad Niemna piaskiem
45
Stoi klasztór, tam świętych obaczysz królowę,
Jéj obraz jest do wiosny podobny obrazu;
Będziesz ją kochać, wieniec z róż krasi jéj głowę,
Tak piękna! tak litośna... a kolumny z głazu
W każde święto okryją gałązki jodłowe.
Pójdę! pójdę za tobą...
50
Już się xiężyc zniża,
W cieniach nocy Mindowe ścigać nas nie może.
Weź płaszcz krzyżacki — kaptur — zawieś znamię krzyża.
Dzisiaj jeszcze w Wojsiełka staniemy klasztorze
Wojsiełko syn Mindowy, tygrys w szacie mnicha,
55
Ukorzy się przed świętą Legata osobą...
Niepłacz piękna dziewico! niepłacz — pan Bóg z tobą!
O! prędko w oczach dziewic strumień łez osycha.
Bracia mówcie pacierze — oto w nasze progi
Nowy gość przybył, nowy klasztoru mieszkaniec.
Trojnacie porzuć zbroję, weź habit ubogi,
Za pasem bursztynowy zawieszaj różaniec,
Prędko! nie zwlekaj chwili.
5
Błagam was na Boga!
Wojsiełko! niechciéj w grobie zakopywać brata.
Powróć mi wolność! wolność nad życie mi droga.
O Bogi! więc się za mną wieczna zamknie krata,
Życie pełne zwiędnieje w samym wieku kwiecie.
A ten świat! świat!
10
I cóżeś zostawił na świecie?
Ludzi? ja ich widziałem, oni mnie widzieli,
Ten miecz krwią by oblany... I bespieczniéj głowę
Złożysz tu na kamiennéj klasztoru pościeli,
Niż na łonie człowieka... Marności światowe!
15
Tu mniéj marności, płyną godziny mniéj chyże,
I ludzie tu się snują z zasępioną twarzą;
Ale ludzie ci milczą jak grobowe krzyże,
Chcą skarzyć brata? chyba przed grobem oskarzą.
Zakonnik ciemny twardym miodem zapalony,
20
Mniéj straszny od człowieka w miłośnéj godzinie.
Lecz ty żądałeś władzy? żądałeś korony?
Będziesz ją miał... Postrzydz go!
Nim chwila przeminie
Te nożyce mnie wiecznie rozdzielą ze światem.
Błagam ciebie Wojsiełku! jesteś moim bratem.
25
Jestem mnichem... O! bracia zapalcie gromnice,
Niech wiecznie pochwalone będzie Boskie słowo.
Trojnacie — podnieś czoło! rozjaśń blade lice,
Śmiéj się — a my pieśń będziem śpiewali grobową.
Klasztor jest ciemnym grobem — tu wiara okryśli
30
Wszystkie twoje uczucia, zniknie zawiść czarna.
Tu zapomnij o myślach... gdy masz jakie myśli,
Powiąż je razem z krzyżem jak różańca ziarna.
Wiecznie ograniczony murami ciemnémi,
Gdy zgaśnie ta pochodnia, ty zgaśniesz na ziemi.
35
Twoja proźba litości mojéj nie obudzi.
Ja byłem — byłem niegdyś tygrysem dla ludzi,
I jeszcze raz nim będę... Stańcie tu wokoło...
Patrzcie litość wzbudzają te włosy trefione,
Co w tysiącznych pierścieniach spadają na czoło.
40
Przystąpcie Mnichy! włóżcie mu świętą koronę.
O świat! świat!
Pierścień włosów spalić w kadzielnicy,
Jest to dar serca co się poświęca dla Boga.
Te włosy, twardą stalą przetarte przyłbicy,
Przyłbicy, która była postrachem dla wroga,
45
Spadną pod nożycami, jak za ciężkie winy...
O świat! świat!...
Daléj bracia kończyć postrzyżyny...
Któż to!
Papiezki Legat i xiąże kościoła...
Aż do ziemi pokorne uchylamy czoła...
Panie! uświęć ten klasztor łaskawości względem.
50
Właśnie dzisiaj zebrani w tém ustroniu cichém,
Byliśmy wyświęcania zajęci obrzędem.
Cóż to! Trojnat! maszże ty wolę zostać mnichem?
Na moje wybawienie niebo cię przysyła,
Ja niémam! niémam woli — tu mną rządzi siła.
55
Oto gwałtem wiedziony do stopni ołtarza,
Zaléwałem się łzami...
I któż się poważa,
Przed ołtarze niechętne prowadzić ofiary?
To za wolą Mindowy.
Ja mam wyższą wolę
Uwolnić go natychmiast — albo święte kary
60
Jak gromy spadną na was zebranych w tém kole.
Klątwa! klątwa na klasztor! już wasze modlitwy
Posłane, nie ulecą aż do Boga tronu.
Wasze pacierze, ściągną nieszczęścia dla Litwy.
W proch się rozsypią; mury waszego zakonu:
65
Znamię przekleństwa nosić będziecie na twarzach,
Nikt zmarłych nie pogrzebie, trumny nie poświęci:
Kwiaty leśne porosną na waszych ołtarzach,
Na waszych murach spocznie Anioł niepamięci...
Ha! zadrzeliście Mnichy? chciałem byście drzeli...
70
Podnoszę klątwę — moja przytomność jest darem,
Darem dla was... Ja przez noc odpocznę w téj celi.
Wy zaś idźcie się modlić i złotym puharem
Pijcie za moje zdrowie... Tyś wolny Trojnacie.
Więc żegnam cię krzyżaku! żegnam ciebie bracie!
75
Bracie Wojsiełku będę pamiętał o tobie.
O lepiéj Trojnatowi na świecie, niż w grobie —
Dla Mindowy wskrzesiłem zaciętgo wroga,
Pomści się za mnie... Zdala słysz Mnichów spiewy,
Za Legata modlitwy wznoszą się do Boga,
80
Wzburzam to morze mnichów i uśmierzam gniewy...
Odpocznij tu Aldono... Nieme obłąkanie
Wyryte ma na twarzy, nie wyrzekła słowa.
Noc głęboka, nie prędko zabłyśnie świtanie...
Jaka wokoło cichość panuje grobowa.
85
O Bogu zapomniałem wśród światowéj wrzawy.
Ja! zakonnik — i pocóż mieszam się do świata?
Dla czegoż przypasałem do boku miecz krwawy?
Ubiegła dni połowa, mnogie przeszły lata,
A ja piérwszy raz myślę?... o! jak straszne męki
Myśléć...
90
Klasztornych zdala dzwonów słyszę jęki...
Kiedyś — może i prędko. — dla mnie dzwon uderzy...
I cóż czynić? modlić się?.. niech się modlą ludzie!
Zapomniałem modlitwy, nie umiém pacierzy.
A jednak — nieraz, nieraz w udanéj obłudzie
95
Klęczę, całuję zimne podłogi kościoła.
Krwią skalany, mgłą czasu osłoniony ciemną.
Jestem wyższy nad ludzi: dla czegoż przede mną
Aż do ziemi pokorne uchylają czoła?
Mnie uczcili — uczcili szatana w człowieku...
100
Jestem ostatni z ludzi! gdy wieki przeminą
Będą mnie pokazywać jako widmo wieku;
Mnich i zabójca ludzi — Ciemna mar drużyno!
Czemuś mnie otoczyła? precz! precz blade duchy!
Oto chwila myślenia! oto chwila skruchy!
105
Precz szatanie! nie jestem już twoim w téj chwili.
Już dno odkryłem w prawdy zatrutym kielichu...
Lecz poco ta dziewica? poco ta dziewica?
Zastanów się nad sobą — zastanów się mnichu!
Litość w tobie wzbudzają ukraszone lica,
110
Ludzie jéj nie wzbudzili?... Już dusza wywrzała,
Włos osiwiał — ja grzeszę?... Precz stąd nieszczęśliwa!
Ty mnie wiedziesz do zbrodni, tyś mnie obłąkała!
Szatan w tobie zwodnicze ponęty ukrywa!...
Precz! precz! Ona nie słyszy — dotknąłem się dłoni,
115
I ogień mię pożera... Aldono! Aldono!
Weź ten sztylet — zabij mnie... Moje zmysły płoną.
Zabij mnie! zabij!... Boże w téj cichéj ustroni
Tyle zgryzot... Precz! idź się błąkać w lasach Litwy!
O nie! zostali, nie mogę rozłączyć się z tobą.
120
Słuchaj naucz mnie modlitwy,
Okryta czarną żałobą,
Będę się modlić...
Nędzna mów Ave Maria!
Uciekaj stąd! nieszczęsna ona mnie zabija!
Chodź ze mną, uciekajmy, te sklepienia choru
125
Spadną na nasze głowy — patrz już drzą filary.
Kocham ciebie Aldono! lecz w murach klasztoru
Nie śmiém tego powtórzyć — patrz te krwawe mary
Męczenników, rzucają już obrazów płótna,
I stoją tu przede mną — ożyły obrazy...
130
Róża grobowa, smutna,
Okryła mogił głazy,
Usypia liście szelestem;
A on śpi w grobie! a on śpi w grobie!
Cha! cha! cha! powiém tobie.
135
Czém byłam dawniéj — teraz już niewiém czém jestem?
Obłąkana... Mnich jakiś do téj sali zmierza.
Z czém tu przychodzisz nędzny klasztorny żebraku?
Z rozgrzeszeniem...
Dla kogo?
Dla ciebie krzyżaku.
Wiesz kto ja jestem? Komtur i Legat Papieża.
Wiesz kto ja jestem?
140
Może klasztoru posłaniec,
Co zbiega okolice i prosi jałmużny?..
Oto masz dar obfity.
Tyś mi jeszcze dłużny
Jednym pacierzem... patrzaj! oto mój różaniec...
Z takim różańcem będziem odmawiać modlitwy.
Precz Mnichu!
145 Mnich już odszedł — został xiąże Litwy.
Już stąd nie wyjdziesz Xięciem!
Boże! Wielki Boże!
Mój ojciec?.. ojcze! ojcze! skąd ta wściekłość sroga?
Na kogoż miecz podnosisz w święconym klasztorze?
Jest to poseł Papieża! jest to poseł Boga!
15
Mnich nie zachwianéj wiary, pobożny i święty.
Będziesz wyklęty ojcze i klasztor wyklęty.
Poznaj go synu tego Papiezkiego posła.
Święty? dobrego nabył do świętości prawa?
Patrz na jego oblicze — ta postać wyniosła,
155
Raz się płaszczy do ziemi, znów z ziemi powstawa,
Jak wąż w żelaznéj łuski pierścienie uwita,
Raz jest nędznym grzesznikiem, znów świętą osobą.
To poczwara spragniona i nigdy nie syta,
Gdyby mógł lasy zabrać, zabrałby je z sobą,
16
Złotą ukrywa zbroję płaszcz z wełny ubogi...
Poznajcie posła — dobrze poselstwo odprawił!
Więcéj zabijał ludzi, aniżeli zbawił.
Nie sam ujechał... patrzcie! to towarzysz drogi.
Myślicie że to krzyżak pokorny i cichy?
165
Odkryjcie jego szaty... Skamienieli mnichy!
Patrzcie! on z tą dziewicą uchodził do piekła.
Otoczyć wejścia!... Ojcze — patrz! różaniec złoty
Pękł w drzącéj wściekle dłoni... płonę ze sromoty,
Dajcie miecz!...
Precz stąd! precz stąd! mnichów zgrajo wściekła!
170
Pogardzam waszą zemstą! zapęd marny, płonny.
Oto się ciemnym tłumem napełnia komnata,
Ja rzucam miecz na ziemię — sam wyjdę bezbronny,
I nikt się tknąć nie waży osoby Legata;
O tyle jestem wyższy nad te podłe tłumy.
175
Wychodzę... wam przekleństwo zostawuję Boga!
Któż widział tyle zbrodni? razem z tylą dumy?
Wyznaję mnie samego ogarnęła trwoga,
I ty milczałeś ojcze...
Dziwi mnie odwaga.
Gdzie Trojnat?
Przez Legata został uwolniony.
180
Trojnat wolny! o nieba on pragnie korony!
Zły los moje zabiegi niszczy i przemaga.
Wyście go uwolnili... O! mnichy przeklęte,
Miło wam szeptać pacierz po murach zakonu,
Na łonie bezczynności wiodąc życie święte;
185
Lub dzwonić po umarłym, a słysząc jęk dzwonu,
Razem z dziedzicem z cudzéj radować się śmierci,
Że wam znów grosz za pogrzeb wpłynie do karbony.
Z ziemią ja kiedyś zrównam ten wasz gmach święcony,
Was samych wplotę w koło, rozsiekam na ćwierci.
190
Tobie służymy panie, służąc naszéj wierze,
Za ciebie codzień mnogie mówimy pacierze.
Obraliśmy patronkę — na jednym z ołtarzy
Kędy Solimskiéj matki Boskiéj malowidło,
Stawialiśmy sześć wielkich złocistych lichtarzy,
195
I tyleż świéc z żółtego wosku — i kadzidło.
Lecz jeśli modłów naszych nie miała na względzie,
Odtąd inna patronka stróżem Litwy będzie:
Odtąd ołtarzom panny Maryi z Ankony,
Powierzamy los Litwy i straż twéj korony.
Lecz ołtarz jéj ubogi.
200
Skarbu nie wycienczę.
Bogacąc nowéj dzisiaj patronki obrazy;
Znam jéj łaskę i za nią sowicie odwdzięczę.
A mając do Maryi Solimskiéj urazy,
Chcę żeby wszystkie złoto i drogie kamienie
205
Przeszły odtąd na ołtarz Maryi z Ankony...
Oto niedługo słońca zabłysną promienie
Może się zdrada wciska w mój gmach opuszczony;
Wracam do zamku śledzić podstępy Litwina.
Aldono co krzyżackie ukochałaś zbroje,
210
W nadziei że Malborga okrasisz pokoje,
Dziś wrócisz do ciemnego zamku poganina.
Już się do Nowogródzkich zamków nie dostanę.
Rycerze mnie odbiegli — umrę! umrę w lesie!
Jutro spłonę na stosie, wiatr prochy rozniesie...
Miecz krzyżacki głęboką zadał w piersi ranę,
5
I krzyżak co ugodził miecz zostawił w ranie,
A ja ten miecz poznałem — okropne poznanie!
Na nim godło Dowmunta — Ach gdzież jest Mindowe?
Powiem mu... Oh! oh! konam — do zawarcia powiek
Pomóżcie cichym szmerem gałęzie jodłowe...
Konam w rodzinnych lasach...
10
Ha! cóż to za człowiek?
Zraniony — krew na wrzosach!
O Panie! o Panie!
Przybliż się... tajemnica...
To ty Lutuwerze?
Konam!...
I tajemnicę odkrywa skonanie.
Jakaż to tajemnica?
Królu! w krzyż nie wierzę...
15
Nie mam wiary — i krzyż mię nie może przekonać.
Skonaj bez wiary...
Panie! panie daj mi wiarę!
Jakąkolwiek... nie mogę tak bez wiary skonać...
Przyjąłem chrzest gdyś kazał — dzisiaj Bogi stare
Wołają mnie! wołają! każ mi wrócić.
Każę.
20
Jodło tyś moim Bogiem... Oto Litwy gromy
W proch obróciły złote krzyżaków ołtarze.
Od twoich zamków, niższe dziś krzyżackie domy
O straszny! straszny byłem, gdy na mnichów głowy
Ciskałem oszczep... zakon czoła nie podniesie...
Co to za stuk?...
25
O panie! to nic — to po lesie
Litwini tną gałęzie na mój stos grobowy.
Czy to mi rosa spadła na czoło!
Łza moja...
Od dzisiaj będzie rosą rdzawiéć starca zbroja,
Jak za témi chmurami mgli się blask xiężyca,
30
Jeżeli jéj od rosy wnuki nie ustrzegą.
Oh! panie jak mi cięży jedna tajemnica!
Przeklniesz! nie wypełniłem roskazu...
Którego?...
Oh!!! zabójstwa...
Którego?
On żyje...
Kto taki?
Nie pomnę już imienia... muszę przypominać...
35
On mnie zabił — chcę przekląć.. on walczył z krzyżaki.
Nie pamiętam imienia — nie mogę przeklinać.
Oh! oh! oh!...
Skonał zimny... Patrzę na twarz bladą,
I zamiast starca rysów, z uwiędłym wyrazem,
Widzę rysy dziecięcia; wychowani razem
40
Ja go dzieckiem widziałem... Dziś go na stos kładą.
Litwini — nieście za mną Lutuwera zwłoki,
Do zamku Nowogródka... Tam wznieść stos wysoki...
Boże Piorunu! rzucam dla ciebie kadzidło!
Wonny się bursztyn pali.
Niechaj twoje mgliste skrzydło,
Białowiejskie puszcze wali;
5
Zostaw tam lasy ogniem zapalone gromu.
Przybywaj! przybywaj Boże!
Wszystkie duchy do xiążąt przybywajcie domu,
Nim wasze ciemne twarze, jasne rozmgli zorze...
Już słyszę... Jako szumi wzdęta nawałnica,
10
Kiedy sosny druzgota Boga wichru ramie;
Z takim szumem wir duchów, przy blasku xiężyca,
Płynie, topi się i łamie.
Matka królów was wita!
Oto dla was ofiary
15
Rzucam w kadzielnic żary.
To dla bogini wiosny — ten kwiat co roskwita.
A to dla Boga zimy — ten kwiat co usycha,
A to dla Boga piekieł — brylant z krzyża mnicha.
Rozwidniają się duchy w mrocznym kadzidł dymie,
20
Bogi! syn mój do dawnéj znów powrócił wiary,
Na waszych zgliszczach setne zapali ofiary.
Mindowe — syn mój — z dumą powtarzam to imie!
Mindowe! czy słyszycie? powiedzcie mi Bogi
Czy on będzie szczęśliwy? czy długo los błogi
25
Utrzyma go na tronie? czy przekleństwa moje,
Które niegdyś ściągnęła gorzka jego wina.
Nie zaszkodzą mu w życiu? przeklinając syna,
Bałam się ich spełnienia i teraz się boję.
Mówcie! lecz serce własnym modłom nie dowierza,
30
Już mi braknie na wasze zaklęcie wyrazu.
Mówcie!
Mindowe zginie od ręki rycerza,
Który poległ zabity z Mindowy roskazu.
To był głos ludzki!... nic, nie, to są Boskie słowa!
Bogi czemuż tak nagle znikacie przede mną?
35
Daliście mi odpowiedź okropną i ciemną.
Zniknęli, znów mnie ciemność okryła grobowa.
To może natężone zmysły mnie uwiodły.
Rogneda za Mindową zasyłała modły.
Nie można na nią liczyć — to matka...
Trojnacie!
40
Słyszałeś jaką dałem odpowiedź z ołtarza?
Piérwszy raz legat zasiadł w takim majestacie;
Piérwszy raz posłańcowi papieżów się zdarza,
Dawać wyrok przez usta pogańskiego Boga...
Lecz Mindowe za nami z klasztoru przybędzie,
45
Nie wié że w zamku znajdzie ukrytego wroga;
Gdy walczy w prusach, krzyżak stolicę zdobędzie,
I za wszystkie poprzednie zdrady mi zapłaci...
Panie! na twe roskazy mam dwudziestu braci,
A każdy zbrojny mieczem i krzyżem i tarczą.
50
Teraz gdy na krzyżaków wyszli wojownicy,
Te małe siły w naszych zamiarach wystarczą;
Potém miodem znęcimy zmienny lud stolicy.
Z nocą trzeba otoczyć zamek z każdéj strony,
Ja sam się wkradnę z mieczem w znany gmach zamkowy,
55
Zgładzę dzieci, by przez nich nie stracić korony.
A Mindowe?
Kto inny knuje śmierć Mindowy.
Lecz xiąże gdy zasiądziesz w Litewskiéj stolicy,
Czy wspomnisz że ci krzyżak dopomógł w zamiarze?
Wzniosę ołtarz...
O! Niechaj w proch padną ołtarze!
60
Ale nie waż się wdzierać do pruskiéj dzielnicy,
Nie waż się...
Tak, zadosyć uczynię twéj chęci,
Usługę waszą w wiecznéj zachowam pamięci.
Idźmy! idźmy! Mindowę już w ręku trzymamy,
Idźmy otoczyć zamek i osadzić bramy.
Matko! próżna ucieczka, w każdéj zamku bramie,
Widzę, błyszczą zdaleka buntowników zbroje.
Jak tygrys w klatce, chyba mury te rozłamię?
Nigdym się nie bał śmierci — teraz się nie boję,
5
Lecz rospacz ogarnęła, wściekłość mnie porywa.
O synu mój! nie umrze ten kto Bogów wzywa,
I kto z ufnością boskim wyroczniom zawierza.
Słuchaj — nie możesz zginąć jak z ręki rycerza,
Który poległ zabity za twoim roskazem.
10
Ufaj i śmiało ludzkim pogardzaj żelazem,
Chyba umarli wstaną...
Kto? te mnichów tłumy
Którzy poszli do piekła... Kto? te Niemcy harde
Którzy z życiem wrodzonéj pozbyli się dumy.
Dla żywych i umarłych równą czuję wzgardę,
Umarłych się nie lękam...
Lecz Dowmunt?
15
Śpi w grobie.
Gdyby ci wstawać mogli których grób pokrywa,
Nie śmiałyby się żony ubrane w żałobie,
Ani dziedziców radość byłaby tak żywa.
Matko — i ja nie wrócę gdy dziś w grobie zasnę.
20
O! zamku co przetrwałeś długie wieków burze,
Ciebie naprzód powita jutro słońce jasne,
Ja ciebie żegnam... Zamku! na wysokiéj górze,
Byłeś ty gniazdem orła, — orzeł ciebie wsławił,
W tobie zasypiał, w tobie zwykł łupy pożerać,
25
I nieraz cię krwią ofiar niewinną zakrwawił;
Ale czyż orzeł w gnieździe powinien umiérać?
Serce rozdziérasz synu.
Rozdziérałem serca.
Bezbożny — zbójca — tyran — obłudnik — morderca.
Jedna z tych zbrodni ludzkie wypali sumnienie,
30
Jam wszystkie spełnił — zimno — znużony po zbrodniach
Głębiéj teraz spać będę i w grobowe cienie
Przejdę, przy jasnych wiosek krzyżackich pochodniach.
Ach matko! ciężkie! ciężkie było moje życie,
Czułem, choć twarzą boleść wskazywałem rzadko.
Nikt mnie nie kochał!...
35
Słyszysz tego serca bicie?
Kochałam cię...
A jednak przeklęłaś mnie matko!
Niémasz ty serca synu! on mi przypomina!
Przekleństwo zapomiane!
Tu czara nalana
Słodkiém winem, truciznę przymięszam do wina.
40 O matko! tu Aldona idzie obłąkana.
Chodź tu za mną Dowmuncie — w téj sali tak głucho,
I ty za głośno stąpasz — słyszy moje ucho
Ciężkość twoich odetchnień — szelest twojéj szaty...
Tam na grobie rosną kwiaty,
45
A w grobie?.. grób ten dwoje kochanków przykryje.
Chodź za mną — daj mi rękę — jak twe serce bije?
Bije za nadto głośno, Mindowe usłyszy!
Czego tak głośno stąpasz? w pałacowéj ciszy
O sklepienie się każde westchnienie rostrąca.
50
I uśmiéch taki zimny — i dłoń taka drząca.
Czemu tak wcześnie? czemu tak wcześnie?
Już mię porzucasz drogi mój! miły!
Jeszcze gmach cały spoczywa we śnie,
Ledwo wieczorne gwiazdy zalśniły.
55
Lecz oko twoje, moich unika,
I łzami smutna błyszczy źrennica.
Czy cię tak smuci ten głos słowika?
Czy cię tak smuci ten blask xiężyca?
Nieszczęśliwa — więc dam jéj zatrute napoje...
60
I któżby z ludzi sądził żeby serce moje
Miało tyle litości?
Dowmunt ci przysyła
Ten napój — wypij — zaśniesz...
To Dowmunt?
Wypiła...
Noc była ciemna i chłodna,
Czułam jak się myśl moja rozdzielała zemną
65
I mowa z wątkiem myśli stała się niezgodna.
Straszna to była chwila, jeszcze w noc tak ciemną.
Lecz dawniéj — kiedyś — w téj saméj dobie,
Była straszniejsza chwila w téj sali...
Aldono! tyś pobladła — Aldono co tobie?
70
Nic mi mój luby — czy słyszysz dźwięk stali?
Chroń się; o Boże! wyłam okien kraty...
Tam na grobie rosną kwiaty,
A w grobie...
Aldono! tyś pobladła — Aldono co tobie?
75
Nic mi mój luby... bywaj zdrów na wieki!
Niech prędko sen śmiertelny zamknie jéj powieki...
Słyszę jakieś stąpania — synu! synu drogi!
Patrz oto klucz od świątyń — przez te drzwi komnaty
Uchodź — tam będą bronić wielkie Litwy Bogi,
80
Tam w ołtarzu odemkniesz potajemne kraty,
Jest wyjście do ogrodu, kędy lampa świeci...
Zapomnij przekleństw.
Matko! tam! tam moje dzieci!...
Poszedł — ostatnich jeszcze kroków szelest słyszę!
I te już nikną... poszedł — wszędy grobu cisze...
85
Gdzież jestem? czy młodości wróciła godzina!
Wszyscy są tu koło mnie — Xiążęca rodzina
Otoczyła mnie wkoło. Nie są to obrazy,
Które z płótna się patrzą nieruchomym wzrokiem;
Widzę ich — na obliczu czas nie wyrył skazy,
90
Nie zakryli się żadnym, posępnym, obłokiem.
Jak wczoraj pożegnani.
Ryngolcie! mój mężu!
Siądź tu przy mnie... Patrz jak ta dziecina na łonie
Uśmiécha się i w twoim podoba orężu.
Nierusz miecza Mindowe okaléczysz dłonie!
95
Masz kwiatek, baw się z kwiatem, dziécie! duszo moja!
Ty się uśmiechasz mężu — Ryngolcie kochany!
Broń jęknęła — Ryngolcie czy to twoja zbroja
Zajęczała tak smutnie? czy miecz spadł ze ściany?
Ty znikasz — pójdę z tobą — nigdy się nie chwiałam,
100
Czy przyjmiesz mnie do grobu? czy przyjmiesz?...
Słyszałam!...
Tak, to on był!
Kto matko? kto matko!
Mindowe?
Pocoś tu przybył! poco szukasz tu schronienia?
Uciekaj! miecz ukryty spadnie na twą głowę.
Nikogo tu nie widzę oprócz mego cienia,
105
Który po raz ostatni pada na te ściany.
Matko widać nieszczęściem umysł masz zbłąkany?
Próżna ucieczka, losy niechaj się uiszczą,
Byłem w świątyni, zewsząd zdradne miecze błyszczą,
Czy był tu kto?
Gdzie Trojnat? Trojnat tu przechodził?
110
Zdaje się że widziałam sztylet — we krwi brodził.
Gdzie Trojnat? Matko moja! gdzie Trojnat — on zginie.
Chciałbym ukarać sprawcę niegodnego czynu.
Matko powiédz! ach powiédz! nim chwila przeminie
Będzie zapóźno...
Ja go nie widziałam synu!
115
Nie lękaj się — nie zginiesz od Trojnata dłoni,
Siła wyroczni ciebie od zgonu zasłoni;
Chyba umarli wstaną, chyba Dowmunt wstanie.
O Matko! oby prędzéj zabłysło świtanie!
Zaledwo się od wschodu rozwidnia noc ciemna,
120
Srebrne mgły się podnoszą... Zda mi się że słyszę,
Jak smutno szumią wody błękitnego Niemna,
Jak posępnie Litewskim borem wiatr kołysze.
Matko czujesz — przez okna téj gotyckiéj sali
Kwitnących jodeł płynie balsamiczne tchnienie...
125
O Litwo moja! syn twój na ciebie się żali,
Zdradzasz go... Niech już słońca zabłysną promienie.
Nie wytrzymam, tak srodze duszę moją nęka
Ta nad głową z sztyletem zawieszona ręka.
Zapłaciłbym krwią moją tak podłe wyznanie,
130
Boisz się umrzeć — zgonu boisz się tyranie?
Płacz i głoś żal za życiem niewieściemi słowy,
Nakarmię dziką zemstę bojaźnią Mindowy,
Ujrzę płacz rzewny dziecka.
To krzyżak! strach marny.
Dzieci tylko przeraża zbroja i krzyż czarny,
Broń się...
135
A więc innego użyjmy sposobu.
Oba odrzućmy zbroje — ten kto mnie zabije,
Musi wprzód wejść do grobu, potém powstać z grobu.
Pomnisz Dowmunta?
Skonał.
Już zmartwychwstał żyje.
Patrz kto ja jestem!
Matko! matko! mąż Aldony.
140
O Boże mąż Aldony! tak jest mąż Aldony!
Broń się nieszczęsny! cała wściekłość mi wróciła.
Odemszczę w krwi tyrana, nieszczęścia méj żony.
Więc śmierć jéj odemścij.
Jakto? ona żyła!
I choćby serce uschło, ją mój wzrok ożywi,
145
Będziemy jeszcze razem, będziemy szczęśliwi,
Jak dziecka strzedz jéj będę i osłodzę płacze...
Powiédz że ona żyje! wszystko ci przebaczę,
Nawet tę wieść ostatnią okropną i ciemną.
Ona piła truciznę, zginie razem ze mną.
150 Ty prędzéj zginiesz!!... Boże! Aldona! Aldona
Krew mi płynie strumieniem z rozdartego łona.
Matko moja! chodź, zamknij! zamknij! oczy syna...
Jak się ciężką wydaje ta żelazna zbroja,
Ten miecz okropny mrozem krew mi w żyłach ścina.
155
Czyżeś mię opuściła? matko! matko moja!
Przekleństwo wam! o mnichu! mnichu precz mi z krzyżem.
Na tron nieście... a w mnichy Trojnata postrzyżem.
A ty poco nade mną szepczesz te pacierze?
Boże mój — Boże — ciągle odzywa się we mnie,
160
Precz mnichu! sen przerywasz — niech boleść uśmierzę.
Niech zasnę! oh! niech zasnę! daremnie! daremnie!
W strasznych bolach o wszystkiém w świecie zapominam,
Świat i siebie przeklinam — i dzieci przeklinam...
Wszystkich przeklnę — O! matko gdzie są moje dzieci?
165
Nie! tu niéma nikogo — lampa tylko świeci.
Gdzież ta korona? gdzież jest? zabić bez nagrody.
Gdzież jest moja korona? gdzie purpura Xięcia.
Jak mi ciężko — okropnie...
Słyszę ranne chłody,
Spójrzę na ziemię — róża jest jak twarz dziecięcia,
170
Spójrzę na niebo — xiężyc jest jak twarz dziecięcia,
Wszystko mi przypomina. Raz piérwszy krew leję,
Potém przywyknę — teraz pot się sączy z czoła.
Noc straszna! włos od zgryzot przez noc mi zbieleje...
Jakiś szmer słychać — może to mnie dziécie woła?
175
Czy wrócę ich dokonać? Nie — tak mi się zdało...
Ciemno lampa płonęła, jedno z dzieci spało,
Po płaczu utulone jak na łonie matki,
I przez sen niespokojne marzyło wyrazy;
Drugi już się przebudził — i wołał o kwiatki,
180
I niewyraźne dawał piastunce roskazy;
Potém nagle zapłakał, gdy żadnéj nie było,
I jakby mu się jeszcze coś strasznego śniło,
Jeszcze zapłakał — jęknął — znów cicho w komnacie,
I jeszcze — jeszcze jęknął.
Trojnacie! Trojnacie!
185
Skończ! skończ! przekleństwo o tobie! o boleść straszliwa
Mocniejsza teraz kiedy życie dogorywa.
Gryzłbym z jękiem te twarde kolumny marmury...
Przeklinam ciebie — matko ty przeklnij mordercę!
Twych przekleństw ja doznałem... Boleści tortury
190
O! gdyby prędzéj skończyć! przebij mi to serce,
Lecz nie tym mieczem którym zabijałeś dzieci,
Precz! precz! czuję, duch z jękiem ostatnim uleci.
Oh! oh! oh!
Ach przemów! przemów do mnie! o droga Aldono!
195
Oto złotą osnową
Winie mi się wrzeciono,
A ja śpiéwam dziecinie:
Jeśli się nić uwinie,
Uwieńczona koroną,
200
Będziesz kiedyś królową;
Jeśli się przerwie — pieśń ci zaśpiéwam grobową.
Pamiętam tak mi niegdyś piastunka śpiéwała,
Czy się ta nić uprzędła? czyli się urwała?
Niewiém — już nie pamiętam to tak dawno było.
Czy ty mnie znasz Aldono?
205
Tak... myśmy się znali,
We śnie... Tyle mi twarzy na świecie się śniło,
Któż sny pamięta...
Lampa tak ciemno się pali,
Dla tego nie poznała...
Patrz! twój Dowmunt żyje
Stoi przed tobą... Patrzaj! choć nieszczęście zmienia,
210
Nie zmieni rysów twarzy — zginął stróż więzienia,
Ja odzyskałem wolność...
Ach jak mi wesoło!
Idę do ślubu, wianek zawieszę na czoło...
Jeden kwiat polnéj róży
I dużo rozmarynu,
215
Niechaj mi szczęście wróży;
Dwie gałązki jaśminu,
I jeden liść paproci...
Patrzaj! oto poranek blado niebo złoci.
I tak mi słabo — tak mi w oczach ciemno.
O luba! droga moja — chodź ze mną! chodź ze mną!
220
Niepłacz — czas wszystko zgładzi — zmysły ci powrócą,
Strzedz cię będę jak kwiatu, otoczę kwiatami,
Żadne ponure myśli szczęścia nie zakłócą,
Łzy moje; cicho będą płynąć z twémi łzami...
Dowmunt!...
Ty mnie poznałaś?...
225
Jak tu ciemno w gmachu
To kwiaty na podłodze...
Krew skalała głazy.
Chodź! chodź! oto ich twarze pobladły z przestrachu.
Cha! cha! ten śmiéch mi łamie na ustach wyrazy.
I ból... Niech go uczuję głębiéj. — Oh! rozdziéra,
Rozdziéra mi wnętrzności... Wyrwij mi go z łona...
Już widmo ciemne myśli bladnie — obumiéra...
I wszystko przeszło... Boże oh! oh! oh!
230 Aldona!...
Kapłan Litewski panem Litwy cię ogłasza,
A lud radosnym krzykiem jego wybór święci.
Nie gadaj do mnie... wszystko wygasło w pamięci...
Lecz głos dumy, sumnienia boleści rosprasza,
235
Może o tém zapomnę gdy włożę koronę...
Dowmuncie! chodź z téj sali...
Patrzaj na Aldonę,
Jaka blada, jak zimna — to Aldona!
Blada?
Ach właśnie taka bladość była dzieci twarzy,
Tak były ciche, zimne... Okropna to zdrada...
240
Zabijać dzieci! dzieci! Ale mi się marzy
Że jeden jeszcze westchnął... pójdę tam — zobaczę —
Nie, nie, to było tylko konających drganie.
Tyle razy słyszałem z ich kolébek płacze,
Nie dziw że mi się marzą.
Lud cię woła Panie.
245
Tak prawda — lud mnie woła i na króla święci,
Matko! matko Mindowy! spełnione twe chęci.
Cóż to? nie słyszysz matko?... Nic nie odpowiada...
Rognedo! twego syna ziemia dziś pokryje.
Rognedo? cóż to milczysz?
Przebóg! jaka blada,
Nieruchoma — skościała — zimna.
250 Już nie żyje.
Ktokolwiek zechce przeczytaćdo końca dwa tomy niniejszych poezyi, przekona się jak mało czytelnika sobą i własnémi uczuciami zatrudniam; usilnie kryłem się za osoby działające w powieściach, jeszcze mniéj widać autora w dziełach scenicznych. Odczytując świéżo drama Mindowe wpadam na myśl, że piérwszym z zarzutów krytyka może być niedostateczność układu, drugim bezbożność, a oprócz tych zarzutów iluż błędów wiérsza nie wyśledzi oko wglądającego przez mikroskop gramatyka. Niech mi więc wolno będzie, uprzedzając krytyki, wyznać, że sam czuję najlepiéj wszystkie niedostateczności dramatu Mindowe, a części przynajmniéj błędów starałem się w Marji Stuart uniknąć. Mamże jeszcze z szczérszą otwartością postąpić? mamże wyznać że Mindowe jest najmłodszym z płodów w dwóch tomach zawartych, napisany przed trzema laty, wtenczas kiedy autor miał lat... Ale nie, zamilczę o wieku autora, bo to byłaby nadto słaba i bezużyteczna obrona i możeby słusznie jakie z pism perjodycznych polskich, naśladując EDINBURGH REVIEW — (tylko samo bardziéj błahe i nad bardziéj błahym pastwiąc się autorem) powiedziało: iż kiedy nie na tytule dzieła, to przynajmniéj w przypisach o przywileje małoletnich upominam się. I tak: Mindowe powinien był wiecznie w tece dziecinnéj pozostać, wiecznie by w niéj pozostał gdyby nie dziecinne moje przywiązanie do kilku scen piérwszego aktu i do całego aktu trzeciego. Ależ i w akcie trzecim, na który niejako uwagę czytelnika zwrócić usiłuję, pozostało mi tu uczynić, przykre może dla wielu innych, ale dla mnie mało ważne wyznanie. Jeden z Literatów który dawniéj przebiegał sceny Mindowy, uczynił mi zarzut, że scena gdzie Mindowe porównywa Litwę z krajem Krzyżaków, a bogactwa swoje z bogactwem zakonu, jest naśladowaniem mowy Litawora w ślicznéj Grażynie Mickiewicza. Pisząc tę scenę miałem tylko przed oczyma kilka miejsc z kronik, kilka miejsc z historyi Karamzina, gdzie nieraz z upodobaniem czytałem o dawném ubóstwie królów i Kniaziów. Nieraz Xiąże Tweru albo Nowogrodu testamentem rozpisując swoje skarby, jednemu z synów kubek; drugiemu szatę jedwabną, trzeciemu łańcuch daje w spuściznie. Takie homeryczne ubóstwo królów ówczesnych, podało mi myśl wzmiankowanéj sceny, i aby ją uczynić zupełnie oryginalną dosyć było kilka ostatnich wiérszy o zamku przemazać, dosyć było wyrzucić wiérsz:
Nie dbam ja o bogactwa, o złoto nie stoję.
I ten drugi:
A tu patrz Lutuwerze jak posępne gmachy.
Wolałem przecięż scenę nietkniętą pozostawić i wyznać że bez upokorzenia dług myśli względem największego z naszych poetów zaciągam.
Dzisiéjsi poeci muszą również jak dawniejsi w myślach spotykać się, a nawet częściéj, bo malują wiernie naturę i serce człowieka; ta różnica tylko zachodzi, że dawniejsi naśladować chcieli i starali się, gdy drudzy przypadkowie naśladują ile razy tego uniknąć nie mogą. I gdybyśmy każde dzieło gienjuszu rozbiérać chcieli, czyż trudnem byłoby powiedziéć że Walenrod sam jest szpiegiem Coopera, że opisanie charakteru Walenroda jest opisaniem charakteru Lary lub Korsarza, z tą różnicą że korsarz w napojach gorących ulgi nie szukał: że nareszcie, przystępując do drobniejszych szczegółów, krzyk Aldony umierającej w Walenrodzie, jest krzykiem ostatnim i przeraźliwym Pariziny, a jednak pewny jestem że Autor zbliżenia obrazów nigdy nie dostrzegł i takie przystosowania, również jak błędy przez drukarzów popełniane, prędzéj w oko czytelnika niż w oko autora wpadać mogą.
Ale z drugiéj strony ileż w tegoczesnych poetach nowych myśli? jaka moc zadziwiająca wynalezienia? słusznie Cousin w historyi filozofii osiémnastego wieku powiedział: że wiek dziewiętnasty będzie bogatym w wielkich poetów, albowiem Bóg obfitą dłonią rozlał na ludzi nowe zasoby imaginacyi; ale niesłusznie tenże pisarz dodał: że Bóg uczynił to jakoby dla wynagrodzenia ludzi za oschłość politycznych wypadków wieku; sądziłbym ze wiek ten będzie w wypadkach swoich poetycznym i że skarby imaginacyi wylane zostały na świat celem usposobienia ludzi do wielkich czynów i przedsięwzięć, celem silniéjszego popchnięcia dążności ludów.
Przekonany jestem nakoniec, że wszelką bezbożność w słowach Mindowy odkrytą, uprzedzony chyba i płocho sądzący czytelnik na karb autora policzy. Trzebaż było aby Mindowe w każdém słowie lękając się obrazić czytelnika, obrażenia krzyżaków lękał się? Wyrzeczenie się wiary, zerwanie z krzyżakami, bulla papiezka w któréj Inocenty IV. daruje królowi wszystkie kraje jakie kiedykolwiek Mindowe mieczem pozyska na Danielu Xiążęciu z Halicza, są to fakta z historyi wyjęte. Te rysy były głównym zawiązkiem utworu, musiały więc pozostać, i śmiém dodać że sceny te, jako żywcem z historyi wydarte, są jedyną zapewna zaletą źle ułożonego obrazu.
MNICH.
POWIEŚĆ WSCHODNIA.
w Arabii, trudniący się zwyczajem średnich wieków prze-
pisywaniem dzieł starożytnych pisarzy, na ostatniéj karcie
przepisanéj xięgi dodaje następujące słowa:
W samotnéj celi, w Sinaju klasztorze,
Czekam posępny aż wiek mój przeminie.
Modlę się patrząc na czerwone morze,
Albo na skwarne Arabów pustynie.
Oto na białym xięgi pargaminie,
Co się na klamry srebrzyste zamyka,
Są dzieje Rzymian, są dumania Greków,
Wskrzeszone myśli które się zatarły,
Które bez pisma jak ludzie pomarły.
Moja to praca nadal je zachowa,
Pod mojém piórem wzrastały wyrazy.
Różnie barwiłem początkowe słowa,
Purpurę, złoto, i drogie błękity,
Łączyłem cudną malowidła sztuką.
Xięga ta będzie dla wieków nauką,
Xięgę tę pisał mnich w celi ukryty.
Zapiszę na niéj zdarzenie klasztorne.
Było to w Roku... Narodzenia Pana...
W dniu gdyśmy zbójców odparli napady ;
Gdy już ucichły modlitwy wieczorne,
Brat jeden konał, posępny i blady,
Tak pod spowiedzi mówił tajemnicą...
I.
W zakonnéj celi! pod habitem mnicha,
Konam samotny... Włóż kamień pod głowę,
Myśl moja wyschła jak źródło stepowe,
Ja sam jak palma usycham i więdnę.
Niegdyś na czele pokolenia ludu,
Ścigałem w piaskach z płócien miasta błędne.
Pogardy okiem patrzyłem na nędzę.
A gdy mnie rospacz przyciśnie gwałtowna,
Nie zwykłem jęków tłumić pod namiotem,
Sam cierpiąc, drugim cierpienia oszczędzę,
Tak można było pisać na nim złotem,
Jako ty piórem piszesz w swojéj xiędze.
Marzyła dusza. Ileż razy w spieki,
Ścigałem w stepach znikome obrazy;
Odpocznę w cieniu kwiecistéj oazy,
Płoche to było i marne złudzenie.
Ale raz z wiatru zachodnim powiewem,
Doszło mię dzikie, melodyjne pienie,
Spiew ten brzmiał w niebie, na ziemi, dokoła,
Coraz doganiam wyraźniejsze tony;
Wkrótce ujrzałem złoty krzyż kościoła,
Tym smutnym spiewem brzmiały wasze dzwony.
Już nie pamiętam wrażenia téj chwili.
W oczach się lśniły złociste ołtarze,
Wyście spiewali i światła palili.
Ściana jak niebo gwiazdami okryta;
A na jéj czole złoty liść roskwita,
A pod jéj stopą skała marmurowa.
Promień z barwionych bijąc szyb kościoła,
Niósł z sobą obraz na szkle malowany,
W mglistych błękitach utworzył anioła;
Nie znałem wówczas sztuki malowidła,
Widziałem tylko że anioł nademną,
Rostaczał złotem malowane skrzydła,
W ten czas rzuciłem ojców moich wiarę...
Ty mówisz mnichu że to dzieło cnoty?
Ale Bóg ciężką zesłał na mnie karę,
Dni moje gorzkie zatruły zgryzoty,
Sam ojciec przeklął... „Idź wyrodne dziecie!
Idź w świat i zostań sam jeden na świecie!”
Przeklął — i wszyscy przedemną pomarli.
Jéj piękność wiecznie tkwi w sercu wyryta!
Cudnie się błyszczy, lecz prędko przekwita.
Ale gdy róża strojna w liść szkarłatu,
Utonie kiedy do mogiły piasku,
Jeśli ją tuman nakryje stepowy,
Wiecznie zachowa swój liść rubinowy,
Jak gdyby wczoraj rosła wśród oazy.
Jak gdyby wczoraj zerwana na błoni,
Tak postać Zary kwitnącą, od skazy
Pamiętam dotąd jéj dziecinne słowa.
Patrząc na śnieżne gór Iranu szczyty,
Raz mnie pytała „Tam, pod gwiazd błękity,
Co to za lampa błyszczy kryształowa?
Zapewna xiężyc w ich łono utonął,
I w alabastrach błyszczy się ukryty...”
Nie przeszła chwila, już byłem na górze
Wśród śniegów lodu: i w tak prędkim biegu
Kwitły utknięte w wazonie ze śniegu.
Ja miałem brata... Całe pokolenie
Było mi niegdyś jak wierna rodzina,
Dzieliło razem i głód i pragnienie;
I chce mi szkodzić jawnie lub obłudnie.
Raz zapędzony na łowach daleko,
Wracałem w skwarne pustyni południe.
Koń mój z pod kopyt miotał piasek wrący,
W rozwarte nozdrza chwytał wiatr gorący.
Wtém jedzie Arab przez pustyni błonia.
Rzekłem do niego: „Słuchaj bracie młody!
Musisz miéć wodę, daj mi kroplę wody.
Wody! nie dla mnie, lecz dla mego konia”.
A on mi na to: „Czary moje próżne,
Ostatnia pełna, ciskam ją o głazy;
Umiéraj zdrajco! Giaur niech nie żyje.
Z których ty pijesz, albo koń twój pije,
Zatrułbym wody... Bogdaj nie ochłódło
Niebo skąd chłodu twa dusza wygląda”.
Krzyknąłem wściekły: „W żywocie wielbłąda
I oba zbrojni zwarliśmy się razem,
Jako dwa wichry wśród piasków tumanu.
Upadł przeciwnik przebity żelazem...
Koń mój pił wodę!!!... Turban wroga zlata,
Dobrze mi znana... Już nie miałem brata...
Lecz koń mi został, i biegł przez pustynie,
Koń który myśli Araba przenika.
Jak struś na stepach gdy skrzydła rozwinie,
I grzywa konia z wiatrami igrała.
Lecz przebóg! koń mój chwieje się, upada.
Patrzę! a w piersiach tkwi zbojecka strzała...
Ojcze mój! Ojcze! okropna to zdrada!
Rumaka mego przeszło śmierci drganie,
Parsknął i głowa na piasku zaległa.
Wtenczas spojrzałem na pustyni błonia,
Piérwszy raz mi się zdała tak rozległa...
Patrz! czy to śmierci posłaniec ponury,
Wleciał do smutnéj celi zakonnika?
Motyl nie strojny w złoto ni w lazury,
Ledwo z jedwabnéj dziś zmartwychwstał truny,
Skrzydła czernieją jak zmarłych całuny,
I ma na skrzydłach pisany gniew Boży
Co mu tak cięży że je w ogniu pali...
Tak dziki Arab gdy się los rozsroży,
Lecz gdy noc ciemne przywdzieje zasłony,
Lśni przed nim jasność samobójczéj stali,
Patrzy posępny na niebios sklepienia.
Twarz ma pobladłą i wzrok zapalony,
Silne jak drzenie głodu lub pragnienia.
Piękny nasz kościół! u stóp jego wały
Spienione miecą na głazy ukropy;
Stoi na skale jego krzyż nad skały,
A cudne palmy, pustyni królowe,
Przy nim się zdają jak powiewne zioła;
Czołem zmiatają ganki marmurowe,
Jak gdyby chciały w prochu złożyć czoła...
Kiedy na kościół napadli Araby.
Straszliwy odgłos rozbiegł się po gmachu,
W klasztornéj sali zebrały się mnichy,
Ale cóż znaczył mnichów odpór słaby?
Gdy ja stanąłem: „Bracia! czyż niegodnie
Mamy się poddać? niech nas Bóg ośmiela!
Weźcie do ręki psalmy i pochodnie,
I czarne szaty i krzyż Zbawiciela.”
W sam tłum Arabów, niósłem ślepe ciosy.
Za mną się światła snuły długim rzędem,
I brzmiały hymnów pobożne odgłosy.
Pod mieczem mnicha legł nie jeden zbójca,
Mnichu widziałeś! on poległ z téj dłoni;
W twarz mu zaglądam... Już nie miałem ojca.
A gdy nieszczęściu nie mogłem uwierzyć,
Rzekł mi konając: „Synu! kryłem lica!
Abyś wyrzucał sobie śmierć rodzica.
Teraz, gdy możesz! teraz zapominaj
O zmarłych, ciesz się z témi co zostali...
Ona... umarła... od zgryzot? od stali?
I pokolenie płacze po swym królu;
A jam ostatni z królów pokolenia,
Jako pszczół matka gdy w wymarłym ulu,
Siedzi posępna nad córek grobami,
I sama szuka grobowego cienia.
Ale łza moja pamięć przodków plami.
Myśl moja niegdyś tak cudna, skrzydlata,
Błyska się w zbrodni i jak kwiat przekwita.
Dzisiaj w xiężycu widziałem twarz brata;
Znowu spostrzegłem rysy ojca twarzy;
I znów się głębiéj oko moje wkrada;
I znowu patrzy, znowu dziko marzy,
Z łona xiężyca wykwita twarz blada,
Smutne pamiątki wzrastają bez końca,
I tak się krzewią jak czarne cyprysy;
Już duszy mojéj odjęły blask słońca.
To moje życie... Teraz śmierć się zbliża.
Wyznam ci mnichu choć ściskam znak krzyża,
Noszę na piersiach amulety złote,
Przez nią mi dane, jéj ostatnie dary.
A w nich koranu drzémie myśl zamknięta,
Tak mówi Prorok: „Dusza wiernych święta,
„Niechaj miłością nienawiść odpłaca;
„Niech jako muszla srebrzystego łona,
„Kiedy pod ciosem chciwych ludzi kona,
Mnie przyjaciele zdradzili najszczersi...
Mnichu ty gniew mi ukazujesz z czoła,
Więc zerwij! zerwij talizmany z piersi!...
Muzułman gdy się z amuletem dzieli,
Zerwij!... Co słyszę! czy to wiatr w téj celi
Smutnie zaszumiał?... Słyszałem westchnienie!
Ciebie głos westchnień stłumionych zasmucił?
Zniknęłam niegdyś jak senne marzenie,
Do twojéj myśli, gdy masz zawrzéć oczy,
Aby cię znowu do snu ukołysał.
Pomyśl! sen wieczny wkrótce cię otoczy,
A ty się wiérsza pozbywasz koranu?
Wspomnij na piękne krainy Iranu!
I patrzaj na mnie — tu jestem, tak blisko!
Czyliż ci moje nie znane wyrazy?...
Pamiętasz skwarów stepowych igrzysko,
Których cień miły podróżnego nęci,
A gdy się zbliży, we mgłach się rospływa:
W nich teraz żyję, w nich cień mój przebywa,
Blady jak iskra gasnącéj pamięci.
Patrzaj! cień Zary ciebie nie przerazi,
Śmiertelna bladość twarzy mi nie kazi,
Chciałam być piękną — ukrasiłam lica
Kolorem róży czarownego kraju;
Promieniem rosy — woń moich warkoczy
Jest tak łagodną jak tchnienie róż maju.
Pomyśl mój luby! chwila już się zbliża.
Czyliż być mamy wiecznie rozłączeni?
On nas rozdziela — odrzuć go daleko!
Pójdziemy błądzić para błędnych cieni,
W błędne krainy... Tam przed skwarną spieką
Wiecznie nas skryją z mgły uwiane drzewa;
Jaśmin srebrnémi kwiatami powiewa;
Inne tam słońce lśni nad tą krainą,
Inny tam xiężyc srebrzysty jaśnieje;
Jak eter czyste wody kryształowe,
A wiatr liściami wonnych kwiatów wieje.
A gdy twa dusza już od ludzi stroni,
Będziemy żyli samotni w tym raju.
Ani Araba koń nas nie dogoni,
Na skrzydłach wiatru, po piaszczystéj fali,
Kraj nasz czarowny i mieszkańce kraju
Spłyniemy w stepy — coraz daléj! daléj!
Żeby już nigdy nie napotkać ludzi.
Powiédz mi słowo!... sen twój nie daleki...
Ty milczysz!... Chcesz nas rozdzielić na wieki?
Pomyśl!... już nigdy nie będziemy razem,
I nigdy nasze nie złączą się duchy...
Ty milczysz!...
Precz mi z gromnicą! precz ze słowem skruchy!
Daj mi truciznę w święconym kielichu,
Albo mi powróć święty wiérsz koranu!
Słyszałeś! smutna to była rozmowa!
Słyszałeś?...
Ty sam się łudzisz... swoje myśli, słowa,
Brałeś za płonne wyrazy dziewicy...
MNICH.
Ojcze! zgrzeszyłem... Gniew Boskiéj prawicy
Roskruszy serce obłąkane, wrące...
Koń co tak prędko pustynie przelata,
Miecąc kamienie i piaski kipiące...
Wody dla konia! choćby ze krwią brata.
Ach szybkie! szybkie odbyłem dziś łowy;
Którąm dziś rano wyścignął na wschodzie.
Mnichu! gdy potok lat prędki przeminie,
Zdaje się krótkim jako przelot konia.
A jam tak prędko śpieszył się przez błonia,
Napróżno oczy podnoszę ku niebu,
Ciężka śmierć moja... z podwoi kościoła
Dochodzi do mnie smutny śpiéw pogrzebu;
I orszak mnichów niosą kir, kobierce,
Modlą się za mnie, lecz nawet pozoru
Niéma boleści... Zimne mnicha serce!
I modły zimne jak mury klasztoru!...
Nieście mnie w stepy tam szukać grobowca,
Widziałem drzewa co proszą wędrowca
Zachwianym liściem, by spoczął pod cieniem;
A gdy się zbliży drzą radości drzeniem,
Tam drzewa czują — tu ludzie jak głazy.
A może Arab co się jazdą strudzi,
Kiedy go odgłos pogrzebowy zbudzi,
Napół ockniony, nim znowu zadrzymie,
Przypomni sprawcę swego króla zgonu,
Do str. 90 w. 41. Jest to oznaką prawdziwéj damasceńskiéj stali iż potarta złotem zatrzymuje na powierszchni ślady kruszcu.
Do str. 93 w. 152. Na skrzydłach wielu motyli a mianowicie szarańczy, znajdują się niewyraźne znaki, lud prosty wierzy iż są to litery arabskie i że zawierają napis gniew boży.
Do str. 95. w. 217. Amulety są rodzajem talizmanów, urobione z drogiego kruszcu zamykają najczęściéj wiérsz koranu.
Do str. 96. w 247. Wielu podróżnych wspomina o tych dziwnych zjawiskach przyrodzenia. Pielgrzym dręczony pragnieniem często spostrzega na pustyni niedalekie jeziora a nawet obrazy palm, które za zbliżeniem się wędrowca nikną... Są to może krainy duchów.
Do str. 99. w. 318. Tomasz Moor w poemacie Lalla-Rook wspomina o drzewach które drzą liściami za zbliżeniem się człowieka.
I.
WYPRAWA NOCNA.
Oto się ciemne xięgarnie otwarły,
Tu źródła bogactw w zapylonéj ramie.
Czytam... Jak dziko ten język umarły
Pod piórem w kształty nieżywe się łamie.
5
Język i gorszy przesąd zakonnika,
Jak rdzawa klamra myśl xięgi zamyka.
Czy tu wygrzebiesz dzieła Giedyminów?
Czy głos Zygmuntów, jak echo daleki?
Są to jak Sfinxy, te ubiegłe wieki,
10
Mówią zagadką dziś ciemną dla synów.
Znaduję słowa: „kraj nasz dosiągł szczytu,
Chylić się musiał”. — precz z myślą szatana!
Pamięć w dalekich wiekach obłąkana
Niech spocznie... Okno klasztoru otworzę...
15
O! jak spokojne otchłanie błękitu,
Tam zdala płynie złote kłosów morze,
A tu klasztoru szumią ciemne lipy;
Myśl rozwesela daleki szmer lasów.
Gdy pogrzebałem pamięć dawnych czasów,
20
Jestem wesoły, jak biesiadnik stypy.
Snem jest ów obraz. Umysł się najgrawa
Z nieszczęść obecnych, bezwładny — bez steru.
Gdzież jestem? Oto! mury Westminsteru,
Tam Izba Parów, tu Tamiza mgława
25
Połyska słońcem. Przebiegałem chmurny
Ów pałac zmarłych z uczuciem przestrachu;
Bo ja sam byłem jak umarły w gmachu,
A oni żyli... Nie zajrzałem w urny,
Wybiegłem — więcéj nie wchodzę w te ściany...
30
Ale samotny wracam dziś i codzień,
W dziedziniec głazem grobów brukowany,
Po których stąpa niemyślny przychodzień...
Ci co posnęli w tych grobach dokoła,
Walczyli nędzni z niezdolności wrogiem;
35
Dążyli spiesznie do progów kościoła
I umiérając, kładli się przed progiem.
Z dziką roskoszą napis mniéj widomy,
Niszczę do reszty śladem mojéj stopy.
I czuję roskosz, gdy mój cień znikomy
40
Grobowi gmachu nie dopuści cienia.
Szaleni! dążyć pod świątyni stropy?
Nie mając w duszy wrącego płomienia.
Posępny — siądę na odłamie głazu.
Smutna się powieść w pamięci rozwija.
45
Czytałem w xięgach — a godło obrazu
Było „kraj zdradził, lecz zdrada zabija.”
W kronikach znajdziesz powieści osnowę,
Z kronik czerpane rysy i kolory.
Już Zygmunt August w grobie złożył głowę,
50
Na tronie zasiadł król Stefan Batory.
Ciężkie dla szlachty były rządy nowe,
Część po wsiach własne zamieszkała dwory.
Co było w kraju? nie skréślę do razu,
Jeden cień tylko maluję obrazu.
55
Pan Brzeżan w cudnéj mieszka okolicy.
Zamek objęła rzeka w dwa ramiona,
Nad bramą klasztor, w murach zakonnicy,
Daléj kaplica blachą powleczona.
W komnatach żadnéj nie ujrzysz różnicy:
60
Od złotych komnat, gdzie mieszkała Bona.
Pan Brzeżan lubi żyć w królewskim dworze,
Co ma król polski i szlachcic miéć może.
Posadzki wzorem włoskim marmurowe,
Na ścianach srébrem tkane adamaszki;
65
Gęsto się lampy lśnią alabastrowe,
Z srebrnych sadzawek, niby dla igraszki
Wytryska woda, tchnąca wonią róży,
I nazad dészczem brylantowym spada.
Dwóch karłów wiernie na skinienie służy,
70
W oczy się patrzy i chęci odgada,
Ani się kiedy śmié odezwać słowy,
Spodlonym tworom Bóg odmówił mowy.
Pan Brzeżan huczne wydaje biesiady.
Oto go łatwo rozeznać za stołem,
75
W złocistéj szacie, ale bardzo blady:
Wydaje troski zachmurzoném czołem.
Może biesiada cierpienia ukoi?
Już od tygodnia szlachtę sprasza, poi.
Dzisiaj na czole pozbył zwykłéj dumy.
80
Już raz dziesiąty zagrzmiały wiwaty,
Wesołéj szlachty ozwały się tłumy,
Wesołym gwarem zabrzmiały komnaty;
Już wino słabsze zwycięża rozumy,
Dość jednéj iskry, wnet ogień wybucha.
85
Pan Brzeżan mówi — Szlachta wstaje, słucha.
„Bracia na chwilę uciszcie te gwary,
Słuchajcie pilnie — a ja w krótkiém słowie
Wyjawię powód, wyłożę zamiary,
A potém każdy swe zdanie wypowie.
90
„Słuchajcie! szlachcic obraził mię podły,
Szedłem do króla, nie błagałem łaski.
Wnet sprawę długie indukta wywiodły;
I jam był winien! winien był Sieniawski!
I oko w oko, przed króla obliczem.
95
Widziałem wroga, nie próżno przychodził;
Król go pochwalił, pochwalił, nagrodził,
Nie spojrzał na mnie i odprawił z niczém.
Nasz dumny Stefan, do czegoż on zmierza?
Smiałżeby władać jak Niemieckie xiąże?
100
Wszak nasze państwo to gotycka wieża,
Z tysiącznych kolumn składa się i wiąże;
Niechaj się jedna usunie kolumna,
Gmach cały runie, cały się rosprzęże;
Ja się usunę! — niech mię grom dosięże,
105
Gmach cały runie, dla mnie tylko trumna!...
„Hej! Szlachta znacie Bieleckiego Jana?
Dawniéj w niewoli gnił u Bisurmana,
A dziś się z pany w jednym stawi rzędzie.
Jak król udzielny w darowanéj grzędzie.
110
A kiedy zamki walą się pod gromem,
On podparł domu walące się ściany
I tak spokojny między niémi żyje,
I tak szczęśliwy, że nad jego domem
Co wiosny bocian nowe gniazdo wije.
115
Lecz dzisiaj ptaka ja wypłoszę z gniazda,
Jękiem i dymem, iskrami płomieni.
Bracia! noc widna! — niedaleka jazda!
Słyszałem, dzisiaj Bielecki się żeni;
Nim wróci, niech mi Bóg tak dopomoże,
120
Dom zrzucę, spalę, grunt domu zaorzę.”
Miodem i winem i ucztą zagrzany,
Tłum szlachty powstał z ochotnym oklaskiem.
I tam widziałbyś jakim cudnym blaskiem
Migały w tłumie drogie axamity,
125
Złociste pasy i jasne żupany,
Jak się wahały brylantowe kity,
I oko ćmiły różnobarwne krasy:
Blask chyba równy, gdy w przedpotopowe
Wicher nowego świata zbłądzi lasy,
130
Gdy aż do ziemi nachyli drzew głowę,
Gdy się zmieszają wszystkie barwy borów;
Liście i kwiaty płyną jak potoki,
Zachwyca oczy cudna gra kolorów,
Szum razem miły, straszny, i głęboki.
135
Pali się szlachta, już dosiadła koni,
Pieszym pan Brzeżan rozdaje rumaki.
Już most zwodowy pod kopyty dzwoni,
Daléj! na pola przez ubite szlaki.
Wino zagrzewa, zemsta pośpiech radzi,
140
Już pojechali... Niech ich Bóg prowadzi.
WESELE.
W Brzeżan miasteczku, w kościele u Fary,
Jaśnieje ołtarz — potężne organy
Wstrząsają pełne grobowców filary,
Po ławkach jasne migają żupany;
5
Tam pożółkniały xiąg pargamin stary,
A owdzie stoczek złotem malowany.
Ołtarz upstrzony woskowémi kwiaty,
Służba rozwija kobierzec bogaty.
Swaty i drużby wystąpili strojno,
10
I młoda para przysięgi powtarza.
Z otwartém czołem, Jan Bielecki zbrojno,
W husarskiéj zbroi, w misiurce ze stali,
Jako do bitwy stanął do ołtarza,
Patrzy na młodą a wzrok mu się pali.
15
Przy męskiéj piersi gdzie żelazo lśniło
Od lubéj w miłym dany upominku
Skłaniał się bukiet z róży i barwinku,
I drzał listkami, tak mu serce biło,
Tak silnie piersi wstrząsały puklerzem...
20
A daléj, swaty za młodym rycerzem,
A daléj, bracia husary, pancerni,
A daléj, służba w wielkiém stoi kole,
Zbroją od prostéj odróżniona czerni.
Piękny to widok gdy przed wrogów tłumem
25
Rozwiną skrzydła na barkach sokole,
I jako ptaki głuszą skrzydeł szumem
Lecz panna młoda jakże przystrojona!
Trudno weselne opisać ubiory.
Ślubna jéj szata była w dwa kolory;
30
Błękitną barwą lśniąca jedna strona,
Bo takie było męża herbu pole;
A na mienionym jedwabiu lazurze
Lśnił się herb, srebrne xiężyca półkole,
Gwiazda, nad gwiazdą hełm o strusiém piórze.
35
A druga strona sukni szkarłatowa,
I herb dziewicy szyty na szkarłacie,
Srebrzyste strzemię i złota podkowa.
Piękna to szata, a przy takiéj szacie
O jakże cudna gdy się wstydem płoni!
40
Widne łzy w oku, widne drżenie dłoni,
I cała postać powiewna i drżąca.
Jéj śnieżne łono westchnieniem odtrąca
Tę młodą różę, co wpół wychylona,
Axamitnego dotknęła się łona.
45
Dla czegoż smutna?... Patrz na wód lazurze,
Kwiat się przegląda w jeziora krysztale;
Choć chmury słońca nie zakryją światu,
Kwiat liście zwiesza i kryje się w fale;
Lilija wodna może przeczuć burze,
50
Kwiat czuje — Ona miała czucie kwiatu.
Wracają tłumnie weselne orszaki,
Zagrali grajki, grzmią liczne wystrzały;
I pochodniami świecili kozaki,
Noc xiężycowa widna jak dzień biały.
55
„Stójcie!” zawołał piérwszy swat „przede mną
Nie widzę domu... Janie wszak tu droga
Do twojéj chaty? ha! cóż to? dla Boga!
Czy dóm twój zniknął? czy mi w oczach ciemno?
Ale nie, widzę — oto orzą pługi,
60
Wieśniak ostatniéj miedzy doorywa...”
Kiedy to mówił — przybiegł jeden, drugi,
Patrzą, nie wierzą — sam Jan staje, słucha,
Blednieje — nagle z tłumu się wyrywa;
A w tłumie była cichość straszna, głucha.
65
Wkrótce Jan wrócił — prędko jak błysk gromu,
Stanął przed żoną obłąkany, blady.
Na jego szatach widać krwawe ślady...
„Anno” rzekł „Anno! wracaj! — niémam domu!
Nie wrócę z tobą, obelga dotkliwa!
70
Zniósłbym nieszczęście, lecz nie zniosę sromu.
Już mnie domowe szczęście nie omami,
Wracaj o Anno! ty będziesz szczęśliwa,
W twojém objęciu zalałbym się łzami.
Ja nie mam domu!...” Zadrzał — i spiął konia.
75
I jak wiatr szybko poleciał przez błonia.
Nazajutrz rano pochowali w grobie
Starca, co orał grunt ostatniéj miedzy.
Bielecki zniknął — żadnéj o nim wiedzy,
A po nim żona chodziła w żałobie.
80
Jéj serce straszne skołatały ciosy,
Po śnie wesela został płacz — pierścionek.
Nazajutrz rano, skoro spadły rosy,
Gdzie był dóm Jana, samotny skowronek
Wzleciał nad skiby przeoranéj roli,
85
Nucąc piosenkę smutku i niedoli.
BAL MASKOWY.
Oto ubogie szlacheckie komnaty,
Skromne jak niegdyś naszych przodków życie.
Ściany drewniane, po ścianach obicie,
W różne obrazy, w różne chińskie kwiaty.
5
Straszne jak mary, które roi dziécie,
Z ram poczerniałe patrzą antenaty.
A przed obrazem jedna lampa płonie,
Gdzie Matka Boska w gwiaździstéj koronie.
Noc nadchodziła, mrok zapadał szary;
10
Lecz budzą ciszę wieczornéj godziny
Głośném wahadłem po ścianach zegary.
A na dziedzińcu lipy i osiny
Szumiały smutnie — i gdzieś między szpary
Świérszcz się odzywał — I pies, stróż rodziny,
15
U wrót podwórza nieraz się odwoła,
Na psów szczekanie z pobliskiego sioła.
Siedziała Anna, przy niéj Ojciec stary
Otwiéra świętych poważne żywoty,
I czyta głośno, a spokojność wiary
20
Jak dészcz wiosenny krzepi bujną niwę,
Zamienia rospacz w uczucie tęsknoty,
I łzy zamienia w płacze nieszkodliwe;
Jako płacz dziecka, kiedy roskwilone,
Ściga za matką, chwyta za kraj szaty.
25
Wtém zaszczekały brytany zbudzone,
I nagle drzwi się otwarły komnaty.
Wszedł mały karzeł — czapkę miał na głowie,
Brzmiącą dzwonkami, obszytą w galony,
I rzekł: „Niech będzie Chrystus pochwalony!”
30
— „Na wieki wieków” starzec mu odpowie.
A karzeł znowu nisko schylił głowy,
I rzekł: „Sieniawski, Pan mój na Brzeżanach,
Dziś mnie posyła po paniach i panach,
Jutro was prosi na swój bal maskowy.
35
Jutro do zamku tłum się wielki ściąga,
A wszyscy w dziwne przybrani maszkary.” —
— „Ha! precz mi z oczu!” Krzyknął Cześnik stary,
„Precz! pan twój z nędzy, z łez naszych urąga!
Precz! bo na Boga”.. Lecz nie skończył mowy,
40
Upadł na krzesło i zdięty niemocą,
Już gniewu swego nie mógł wywrzéć słowy...
Była to straszna chwila przed północą.
Wokoło słychać nocnych kurów pianie,
I psy szczekały co wrót chaty strzegły.
45
Znagła zadrżały obrazy na ścianie,
Znów się drzwi domu na ścieżaj rozbiegły:
Wszedł blady człowiek — lecz na powitanie
Jak zwykle Boga imienia nie chwalił;
I opatrzone w pieczęć zawinięcie,
50
Złożył na stole i sam się oddalił.
„O córko! córko! to Jana pieczęcie!”
Wykrzyknął starzec, wosk rozłamał kruchy,
I znalazł słowa: „Anno! bądź na balu...”
A daléj szaty z tureckiego szalu,
55
Wielkie ze złota ulane łańcuchy,
Brylanty lśniące jak gwiazdy w noc ciemną,
Perły daleko łowione w Basorze.
Anna spojrzała i zbladła: „O! Boże
Zmiłuj się nad nim — zmiłuj się nademną.
60
Jak cudny obraz oczom się odkrywa!
Czy Zygmunt z grobu wstaje, tron zasiada?
Czy znów z Wenecyi, co po morzu pływa,
Do Polski wnosi karnawału święta?...
Odkąd Batory sławną Polską włada,
65
Polak się bije, zabaw nie pamięta.
Snem mu się zdają te świetne Brzeżany.
Oto są złote Krakowskie komnaty,
Podobne kształtem, złoconémi ściany,
Strojne w atłasy i drogie bławaty.
70
Oto jest zgraja Królewska barwiona,
Szaty ma cudne, dorobione twarze;
Weszli na salę... Ale gdzież jest Bona?
Może truciznę podaje Barbarze?...
Snują się tłumem, pomiędzy kolumny
75
Ujrzysz tu wszystkie zwyczaje, narody.
Patrz! oto piórem błyska hiszpan dumny,
Nadto poważny, chociaż jeszcze młody;
Krzyż ma na piersiach, jak obrońca wiary,
Krzyż ma na piersiach i szablę szlachcica;
80
A w ręku jego drżą stróny gitary.
Patrz! oto w czarnéj zasłonie dziewica,
Z różanym wiankiem, a przy niéj młodzieniec.
Oboje widać z wysokiego stanu;
Ona zbiérała w Neapolu wieniec,
85
On się urodził w Rzymie Oceanu.[2]
A pieśni majtków i szum cichéj fali
Ukołysały umysł jeszcze młody;
I rzucił ślubny pierścionek do wody,
Poślubił morze i jak Tas się żali.
90
Lecz w jedną stronę zbiegł się tłum balowy;
Dziwna tam maska! dziwne jéj ubiory!
Kaszmirska szata w cudne szyta wzory,
Od szaty bije blask dyamentowy,
We włosach toną przepaski z korali...
95
Wnet się rozlega szmer wielki po sali,
Kto jest ta maska?... Sam król nasz Batory
Niéma tak wielkich brylantów w Krakowie,
W skarbcu królewskim... Kto jest ta dziewica?...
Próżna ciekawość, pod maską jéj lica,
100
Ani się słowem wydała w rozmowie.
ZEMSTA.
Zgiełkiem i wrzaskiem zabrzmiały komnaty,
Głośna to radość, lecz radość nie szczéra;
Śmiéch słychać!... śmiéch to wymuszony świata
Na bladych licach nigdy nie umiéra.
5
Śmiéch ten jaśnieje jako kwiaty z płótna,
Którémi błyszczy biesiadnika głowa:
Ich postać wiecznie, wiecznie jednakowa,
Wiecznie bez czucia, choć piękna, lecz smutna,
Nigdy nie żyły i w nieba błękicie
10
Nie odetchnęły — i nigdy nie zwiędną.
Lecz któżby przeniósł takich kwiatów życie,
Nad jedną chwilę roskoszy — choć błędną?
Pan Brzeżan smutny, milczący, ponury,
Porzucił tłumu różnobarwne fale;
15
Szedł do komnaty, gdzie ciemne marmury
I wodotryski wychładzały salę.
Okna posępne gotyckiéj struktury;
Przez okna xiężyc pełnym blaskiem pada,
Cisną się krzewy kwitnące jaśminu.
20
Wokoło stoły z marmuru, bursztynu;
A z ram złoconych nie jedna twarz blada
Któréj wiekami ściemniały kolory,
Twarz przodków patrzy, smutna, nieruchoma.
Chodził Starosta, krok niepewny, skory,
25
Za nim się cienie kładły od xiężyca;
A gdy na niebo podniósł blade lica
Na twarzy była zgryzota widoma.
W tłumie biesiadnym nowe słychać wrzaski:
I zbiegł Starosta do sali biesiady,
30
Zawołał pazia, pomięszany, blady.
— „Paziu! mój! Paziu! co znaczą te maski?
Prawie półowę zajęli komnaty,
Czoła zakryte i tatarskie szaty...”
— „O Panie! twojéj bojaźni nie dzielę.
35
To jakaś szlachta zjechała kulikiem.” —
— „Nie są to, paziu! nie są przyjaciele!
Szlachta by zaraz wpadła z hukiem, krzykiem,
Zarazby pełne obległa szklannice,
A oni milczą, kryją tajemnicę...
40
Paziu, wybiegnij przez drzwi boczne sali,
Niechaj odźwierny... Lecz cóż to? O Boże!
Zwodowa wieża i zamek się pali!
O zdrada! Bracia kto mi dopomoże?
Miecz mój i zbroja! prędzéj paziu młody.”
45
Już nie czas... Zewsząd tłumne pogan wrogi.
Biegną przez wielkie marmurowe wschody;
Trupami sali zawalili progi,
Ognie pożaru zażegli na gody.
Lecz któż na czele roznieca pożogi?
50
Któż tłumy pogan prowadzi do boju?
Jestże ich wodzem? baszą? atamanem?
Jakiś młodzieniec w muzułmańskim stroju,
Czoło złocistym przysłonił turbanem
I wiarę złotym xiężycem naznaczył.
55
Leci na czele i służbę pomija,
Nikogo dotąd uderzyć nie raczył,
Miecz jego w pochwach; on wzrokiem zabija.
Już wpadł do sali, zaraz za nim w ślady
Straszny wiatr zawył na ściany zamkowe,
60
Światła zadrżały, zgasły, tylko blady
Świécił się promień lamp w alabastrowe
Ukrytych głazy... Wpadł jak śmierci mara,
I wejście mnogą wartą zabespiecza...
Pan Brzeżan z mieczem stał w obec Tatara...
65
Lecz patrzcie! patrzcie! Tatar dobył miecza;
Patrzcie! o zgroza! to miecz dobrze znany!
Nad emalii zaćmionym lazurem,
Obraz Najświętszéj Panny malowany,
I obraz krzyża — pod krzyżem, na dole,
70
Herb, jakby srebrne xiężyca półkole
I gwiazda, nad nią hełm ze strusim piórem.
Błysnęły szabli obrazy święcone,
I padł Starosta na twarde granity.
Zaśmiał się Tatar, śmiéchem obudzone
75
Zabrzmiało echo... Był to jęk kobiéty.
Była to maska nieznana nikomu,
Którą brylantów moc wielka pokrywa.
Śmiéch usłyszała i jakby od gromu
Zadrzała, padła na głaz jak nieżywa;
80
A Tatar przybiegł i padł na kolana.
Cuci ją, węzły ściéśnione rozrywa;
Twarz jego była straszna, obłąkana,
Chwycił ją w dłonie, unosił przez ganki,
Ona jak martwa była w jego dłoni;
85
Z głowy różane pospadały wianki,
I włos się rozwiał, pełny słodkiéj woni,
Rozwiany spływał aż do stóp Tatara.
A strasznie bladą była twarz dziewicy.
Budzi się — gdzież jest? w zamkowéj kaplicy,
90
A przed nią postać jak przeszłości mara.
Dokoła było i straszno i ciemno,
A xiężyc mury oświécał kościoła.
— „Tyż to mój luby? tyż to jesteś ze mną?
Zaklinam ciebie, zdéjm zawoje z głowy!
95
Niech cię obaczę — rysy twego czoła...”
I zdjął Bielecki turban muślinowy,
Anna spojrzała, i padła omdlona.
Znów po niéj życia rozlały się ślady,
I znów po chwili, ciężko przebudzona,
100
Rzekła: „O luby! tak straszny! tak blady!...”
— „Cha! blady?” — przerwał rycerz z dzikim śmiéchem.
„Wszak zdradzam!...” zamilkł — lecz ostatnie słowo,
Trzykrotnie głośném powtórzone echem,
Przerwało ciszę kościoła grobową.
105
A rycerz mówił: „Tak! twarz moja blada!
Z innąm cię twarzą w czas szczęśliwy witał,
Ja zdradzam! będęż jak róża roskwitał?
Na mojém czole napisano — zdrada.
Kraj cały we krwi... Wznieś na xiężyc oczy,
110
Patrz na te okna, na szkle malowidła.
Gdy błyśnie słońce ów anioł rostoczy
Różane lica a srebrzyste skrzydła;
Lecz szklisty obraz przyjęty xiężycem,
Teraz do lekkiéj widm podobny larwy;
115
Ciemniejszém patrzy i niepewném licem,
Smutną ma postać, obumarłe barwy:
Inny jest człowiek gdy o szczęściu marzy,
Lecz gdy te same, wzniosłe, piękne rysy
Oświéci nieszczęść lampa — od téj twarzy
120
Weselsze będą grobowe cyprysy.
O! luba moja, poco te rozmowy?
Luba! chodź zamną wieść życie tułaczy!
Chodź za wygnańcem potępionéj głowy!
Na twojém łonie dożyję siwizny,
125
Siwizny nieszczęść, zdrady i rospaczy”.
— „Mój Ojciec!” — „Ojciec?... Ojciec przeklnie ciebie!
I ty się lękasz?.... Przeklnie! i cóż znaczy
Przekleństwo Ojca, braci lub ojczyzny?...
Chodź w kraj daleki, tam będziesz jak w niebie,
130
Znajdziesz tam łąki, gmachy, wonne gaje;
Są ludzie — wszyscy przyjaciółmi mémi.
Jest wszystko! luba czegoż tam niestaje?
Luba! jest wszystko! wszystko! prócz téj ziemi.”
KOŚCIOŁ WIEJSKI.
Była to cerkiew, z modrzewiu jéj ściany,
Już pochylone wsparte na podpory;
Promieniem słońca błyszczał dach blaszany;
Słońce wzierając przez te szyby drzące,
5
Różne już na nich wybiło kolory.
Nad cerkwią rosły trzy brzozy płaczące,
Krzyż się przeglądał przez ich szczyt wyniosły;
Na progu żebrak pacierze powtarza.
W około cmentarz kwiatami zarosły,
10
I wiejskie groby błyszczą wśród cmentarza.
Daleko słychać wiejski dzwon kościelny,
Zadzwonił, zewsząd lud spieszy przez pola.
Było to święto, był to dzień niedzielny,
Dziś pług spoczywa, zieleni się rola.
15
Dziewice ołtarz przystroiły w kwiaty,
Zabrzmiała młodzież do śpiéwu gotowa;
Wyszedł xiądz ze mszą pochylony laty,
Tłumi się coraz pieśń ludu niknąca,
Ucichła... Xiędza tylko słychać słowa,
20
Cichy szmer brzozy co o szyby trąca;
Niekiedy dzwonek jękliwy uderzy,
Niekiedy starzec xiędzu odpowiada;
Świergocą wróble, i pod szczytem wieży
Pierszchnie jaskółka i w gzymsy zapada.
25
Msza się kończyła. — Oto w niskie progi
Jacyś wędrowce weszli do kościoła.
Jeden padł na twarz, całował podłogi,
Drugi ponury, nie uchylił czoła.
Gdy się przypadkiem płaszcz odkrył, strój drogi
30
Błysnął spod płaszcza i twarz nie wesoła.
Bali się zasiąść w ławki, lub nie śmieli,
Oba pokornie przy progu stanęli.
Xiądz modły skończył, mszał bogaty złożył,
35
Teraz zaczyna mówić Boskie słowo. —
„O! Bracia! dzieci! i tegożem dożył?
Ja stary wiekiem z ubieloną głową,
Że kiedy nieraz osładzałem troski,
Dziś żal pod strzechę niosę w Bożém słowie.
40
Tu niegdyś siadał — oto ławka pusta,
Nasz pan, Bielecki, niegdyś pan téj wioski.
Zdradził kraj, wiarę. Xiądz Prymas w Krakowie
Wyklął go, klątwę na me przesłał usta.
Raz go ostatni bez klątwy wspominam,
45
Módlcie się! ja się będę modlił z wami...
A teraz Bracia! dzieci! ja przeklinam!...”
Zachwiał się starzec i zalał się łzami,
Zabrzmiało amen — lecz amen żałoby,
Jakże niechętne! dzwiękiem ledwo żywe.
50
Potém się wzniosły łkania żałobliwe,
Jakby w dzień sądu otwarły się groby.
Ale zaledwo podniosło się łkanie,
Zaledwo doszło przed oblicze Boga,
U progu nowy zgiełk i zamięszanie.
55
Jeden z wędrowców co stali u proga,
Zadrzał i upadł bez czucia na głazy;
Drugi zaś drzący i blady straszliwie,
Kląkł nad nim, ciche przemawiał wyrazy,
Twarz towarzysza ukrywał troskliwie.
60
Xiądz na ratunek spieszył od ołtarza.
Zaraz na cmentarz niesiono wędrowca,
I tam, na zimnym kamieniu grobowca,
Kładą martwego wśród kwiatów cmentarza.
Cieniem świéżości okryły go drzewa,
65
Cieniem co groby kwitnące okrywa;
Wiatr go ochłodził, co w grobach powiewa;
Z pomocą pasterz troskliwy przybywa,
Spojrzał i zadrżał... jakby blaskiem gromu
Twarz go ta razi — twarz blada, nieżywa;
70
I rzekł: „Wyklęty!... my idźmy do domu!...”
Wnet się oddalił tłum kościoła wierny,
A xiądz wychodził za kmieciów gromadą;
We wrotach stanął, twarz odwrócił bladą,
I rzekł poważnie: „Bóg jest miłosierny!
75
A jego litość, liczniejsza nad ziarna
Morskiego piasku, i głębsza nad morza.”
Jeden z wędrowców spał wśród mogił łoża;
Oto z drugiego spadła szata czarna,
I twarz odkryła... Przebóg! to dziewica!
80
To Anna! Z ust jéj nie słyszano słowa,
Czy brak w niéj czucia? bo sucha źrennica;
Twarz nieruchoma — jakby marmurowa,
A w oczach ogień gorączki się pali.
Jeszcze na czole miała zwiędłe kwiaty,
85
I brylantami oświecone szaty;
We włosach jasne przepaski z korali.
„O! mój najmilszy!” rzekła „o! mój drogi!
Jesteśmy sami — już jesteśmy sami!
Tyś na mogile usnął — a w te progi
90
Umarli wchodzą i spią pod grobami. —
Ty milczysz? luby! odpowiedz mi łzami!...”
Nagle spojrzała i krzyknęła srodze,
Potém nań kwiaty rzuciła wonnémi:
„Luby nie zaśniesz na rozstajnéj drodze,
95
Sama w święconéj pochowam cię ziemi.”
Rzekła; krzyż jeden wyrwała z mogiły;
Kopie grobowiec wśród świeżéj darniny,
Lecz coraz słabsza, coraz mdleją siły...
I cicho smutne płynęły godziny.
100
Zachód ozłocił słońca blask jaskrawy,
Brzozy po grobach długie kładły cienie,
Wonnéj czeremchy orzeźwiało tchnienie,
Szumiały wzniosłe po grobowcach trawy;
Lecz coraz bardziéj ciemnieją kolory,
105
I przez liść brzozy xiężyc zapłoniony
Topił się we mgłach, w różne kształty, wzory,
Lica wyśrebrzał — a nocne zasłony
Okryły cerkiew i groby cmentarza.
Już ciemno... Anna sama jedna w nocy,
110
Do drzwi cerkiewnych stukanie powtarza:
Nieszczęsna Boskiéj wzywała pomocy.
Widna jéj postać przy blasku miesiąca,
Jak mgły ulotnéj srebrzyste obrazy.
Bije we wrota coraz słabszą dłonią,
115
Smutne się echo o groby rostrąca,
Lecz echo coraz słabsze niosło razy;
I coraz słabsze — nikły — jako w Bogu
Tonące modły — jako śpiéw daleki...
Dziewica blada, na kamiennym progu,
120
Usnęła — może usnęła na wieki...
I cicho! Niechaj głos pieśni stłumiony,
Nie budzi ciszy w wieczornéj godzinie;
Całego świata gdy się odgłos spłynie,
Tworzy tę ciszę co ziemię osłania;
125
Lecz myśl głęboko zadumana słyszy,
Jak gdzieś daleko, brzmią pogrzebów dzwony,
Jęki rospaczy i wrzawa wesoła,
I płacz boleści i śmiéch obłąkania,
I wszystko można rozróżnić w téj ciszy,
130
Słuchem anioła i myślą anioła.
MARJA STUART, królowa Szkocyi.
HENRYK DARNLEJ, mąż Marji Stuart.
MORTON, kanclerz.
RIZZIO.
BOTWEL, kochanek Marji.
DUGLAS.
LINDSAJ.
PAŹ, Marji Stuart.
NICK, błazen Henryka.
ASTROLOG.
Smutne wieści przynoszę, posłuchaj królowo;
Oddawna cię znieważa płochy lud stolicy;
Dziś jeszcze byłem świadkiem, jak zniewagę nową
Wyrządził twym pałacom, królewskiéj kaplicy.
5
Dziś królowo nad rankiem, za ogrodu murem,
Ujrzałem piękne maski, orszak Robinhoda,
Tłum tancerzy z dzwonkami, Tuck z czarnym kapturem.
Mały Janek i strzelce i Marjanna młoda,
Biała jak kość słoniowa, wesoła dziewczyna.
10
Szedłem zdala za tłumem, wtém zgraja wesoła
Staje — ucichły dzwonki — tłoczy się dokoła.
Jakiś człowiek nieznany grozi, napomina,
A potém wszedł do domu na rogu ulicy.
Wszyscy się uciszyli... Znów ten człowiek blady,
15
Stanął w oknie i z okna jak na kazalnicy,
Przeciwko tobie pani, lud budził do zdrady.
Poznałem z opisania, to był Knox królowo;
Dzień i noc wiecznie z okna przemawia do ludu,
Lud modli się i słucha, w każde wierzy słowo,
20
I słuchając z ust Knoxa oczekuje cudu.
Ten człowiek chrześcijańskie podaje nauki,
Raz wskazał na ten pałac i rzekł głosem gromu,
Zburzcie! zburzcie to gniazdo, a odlecą kruki!
Jak Papież klątwy rzuca na świat z okien domu.
25
A lud się jak świętemu kłania obrazowi.
Królowo! śmielsi z ludzi, do zbrodni gotowi,
Wpadli do twéj kaplicy, z dzikiémi okrzyki:
Gniazdo papistów krzyczą; obdziérają ściany,
Niszczą obrazy, palą, unoszą świeczniki.
30
Wtém patrzę, oto w szaty kościelne przybrany,
Na ołtarzu stał trefniś Darnleja — i śmiele
Jak xiądz zaczął kazanie w święconym kościele.
Lud wesoło bluźnierczym odpowiadał śpiewem,
A błazen skarby święte unosił bez braku.
35
Dobyłem miecza, zdjęty rozpaczą i gniewem,
Rzucam się, spadły dzwonki na błazna kołpaku.
Może krew popłynęła? niewiém — lud się tłoczył,
Okolił mnie orężem — o ścianę oparty
Miałem ulec — wtém Botwel, z królewskiémi warty,
40
Przybył — ocalił Pazia, kaplicę otoczył.
Rizzio! słyszałeś? Sama — sama więc na tronie,
Opuszczona od wszystkich, lud mnie nienawidzi;
Ów Knox śmiało urąga kobiécéj koronie,
Takżem to nisko spadła? przeklina mię — szydzi,
45
Rozdziérają to serce. Wszak dziś jeszcze rano,
Dziś się za nich modliłam! czyliż moja wiara
Tak różna od ich wiary? O Szkocjo!...
Przestaną!
Przestaną cię obrażać — zasłużona kara
Spadnie na tych zbrodniarzy. Tak, pozwól królowo;
50
Paziu pisz roskaz — niechaj schwytani na zbrodni,
Opłacą przewinienie więzieniem lub głową.
Pisz roskaz, przewinili, litości nie godni.
Wszystkich bym jednym stosu ogarnął płomieniem.
Cały lud byś wytępił? jaka zemsta dzika!
Lud mię zdradza.
55
Królowo! czyliż z twém imieniem
Połączę imię twego małżonka Henryka?
I dam mu tytuł króla?
Tak, wszak zawsze razem
Pisałeś jego imię. Nie, czekaj — co czynię?
Może lud działał zgodnie z Henryka roskazem,
60
Wszak jego trefniś luby sam przéwodził w gminie?
Nie pisz imienia króla — ja jestem królową!
Rizzio! co myślisz? — niewiém — może się obrazi?
Piérwszy czyn przeciw męża; opuszczone słowo
Struje szczęście domowe, dni pogodę skazi.
65
Ja mu dawałam tytuł króla w dni szczęśliwe,
Nieraz koroną jego dotykałam czoła.
Królowo! ty masz lice i serce anioła!
I czemuż siejesz kwiaty na tak dziką niwę?
Widziałem słońce kiedy na obłoków tronie
70
Tonące w Tybrze, patrzy na krzyż Rzymu złoty;
Ty jesteś jak to słońce, twój tron w falach tonie,
Lud cały już zatonął w obłędach ciemnoty;
Ty jedna, wzniosłém czołem, widzisz światło wiary.
Królowo! zbrodnia czeka zasłużonéj kary,
75
A cnót przyćmionych kiedyś znajdą się obrońce,
Kto jak słońce zagasa, wstanie jako słońce.
Wiara każe przebaczyć.
Bóg ma kary w niebie,
Jesteś na tronie, karać od Boga masz prawo.
Obojętność twe imie okryje niesławą
80
Obudź spiące uczucia, lud patrzy na ciebie
Jak na zgaszoną lampę, trzeba w lampy łonie
Zapalić jasny świecznik, niech błyska i płonie.
Skończyłeś Paziu? dobrze, zawołaj rycerza
Który dziś straż odbywa.
Wyrok swój usłyszą.
85
Niech straszny piorun zemsty na zdrajców uderza.
Jak pióra co na mojéj głowie się kołyszą,
Zadrzą przed tobą, do nóg twoich się uchylą.
Witam ciebie Duglasie, niedawno, przed chwilą,
Widziałam tu Mortona w bramie pałacowéj.
Nieś mu ten roskaz, trzeba pieczęci kanclerza.
Cóż to? wszak posłuszeństwo jest cnotą rycerza,
5
Śmiałżebyś w niém ubliżyć kobiécie? królowéj?
Królowéj? o nie, Duglas nie zna zdrady cienia.
Lecz wybacz pani — oto na tym pargaminie,
Pewnie skutkiem pośpiechu, w tak nagłéj godzinie,
Braknie tytułu króla, Henryka imienia,
10
Twego małżonka święta dla ludu osoba,
Imie, z twoim imieniem zawsze było w parze;
Wybacz śmiałości mojéj, może się podoba
Sprostować błąd?
Królowa nie błądzi gdy każe.
Niech z samych ust królowy otrzymam odprawę,
Czekam jéj odpowiedzi.
Spełń rozkaz.
15
Na Boga!
Wstrzymaj pani! o! wstrzymaj te rozkazy krwawe!
Królowo! chceszże aby krwią zalana droga
Wiodła do twego tronu? do tronu kobiéty?
I niezgody pochodnia na królewskim dworze,
20
Niewiém kto ją zapalił? jakiś wróg ukryty,
Albo ją wiatr francuzki roznieca przez morze.
Słowa wyroku wzięte z Weneckiego śpiewu,
Z barkarolli harfiarza? lub z hymnów Papieża.
Więc aż w Szkocji je słychać — pragną krwi rozlewu!
25
Ktoś umié radzić, może zastąpi kanclerza,
Może zostanie...
Dosyć! pamiętaj Duglasie!
Mnie twoje płoche słowa obrazić nie mogą,
Lecz pamiętaj, pobiegłeś nierycerską drogą,
Możesz stracić ostrogi, lub ozdobę w pasie...
30
A gdy pieczęć upuści dłoń Mortona drząca,
Może ją weźmie ręka, co o stróny trąca.
Jestem królową...
Przebóg! ja stracę ostrogi?
Zetrze się z nich pozłota — żelazo zostanie,
Ani je podstępnémi zdobywałem drogi,
35
Nie dała mi ich harfa — nie dało śpiéwanie,
Nie wziąłem — nie znalazłem ich u stopni tronu,
Gdziem je zyskał powiedzą pola Albijonu:
Winienem je potyczkom i niespanym wartom,
Szczycę się długim przodków szlachetnych poczetem:
40
A wszyscy! — wszyscy! mieczem służyli Stuartom.
Pozwól — nieraz Stuartom służyli sztyletem...
O nędzny coś wymówił? co słyszałem? Boże!
Ha! więc znasz jak Duglasy mścili swéj zniewagi?
Mścili się na Stuartach, na królewskim dworze,
45
Na kim że ja się zemszczę? — lalka — bez odwagi,
Oto trefione włosy i różane lice:
Przystąp tu małe dziecko — rzucam rękawicę!
Podnieś — jeśli ją podnieść, dźwignąć jesteś w stanie.
Podnoszę... Z mojéj strony oto masz wyzwanie.
50
Podnieś gdy lubisz kwiaty — ta broń nam przystoi
Tu, w obliczu królowy...
Z mojego roskazu
Odrzuć tę rękawicę...
Rzucam, niémam zbroi,
I nadto ciężka — dłoń ma nie sprzyja żelazu...
Daj mi wachlarz królowo!...
Jeszcze raz znieważył,
55
Odrzucił rękawicę... Królowo! królowo!
Znajdę go, pod zasłoną znajdę go tronową,
Już nie zaśnie pod dachem gdzie pożar rozżarzył.
Przysięgam, ścigać będę... Nie zechce się bronić?
Zostanę podłym zbójcą — pójdę za nim w ślady;
60
Ścigając wiecznie, kiedyś zdołam go dogonić.
Znajdzie mnie tu, w pałacu, gdzie śmiał szerzyć zdrady,
Znajdzie mnie u podwoi — w ogrodach — w kościele,
Znajdzie na dworze Francyi — przed tronem Papieża,
Choćby mu się słał u nóg jak się teraz ściele
65
Wyrwę go — tu przysięgam! przysięgą rycerza...
Kiedyś królowo — kiedy dworem okolona,
Rzucisz na chwilę tronu ciężar i zgryzoty;
Gdy się będziesz uśmiéchać — stanę pośród grona,
A naśladując dworzan uśmiéch i zaloty,
Podam ci ten kwiat — we krwi!...
70
Rizzio! chodź z téj sali.
Widzisz Duglasie! jestem ze Stuartów rodu,
Umiém pogardzać.
Jutro — w chłodnikach ogrodu
Czekam ciebie Duglasie, i na ostrzu stali
Znajdziesz śmierć, albo zemstę.
Jutro — dzięki tobie!
Zdjąłeś mi przecie z czoła, czarny srom zniewagi,
Mam czekać jutra — jutro zaśniesz w cichym grobie...
Któżby się po nim tyle spodziéwał odwagi?
5
Tak się lękliwy zdawał? — nawet drzącą dłonią
Rzucał pod nogi kwiaty — gardził? — być nie może
Żeby Duglasem wzgardził! On wié — śmiercią grożę...
Lecz czy ten podły harfiarz umié robić bronią?...
Czuję, nie mógłbym w piersi odkryte uderzyć...
10
Dam włochowi miecz dłuższy; doświadczonéj mocy,
Krótszemu mogę zemstę honoru powierzyć,
Oby już noc nadeszła — chciałbym zasnąć w nocy,
Uśpionemu czas prędko przeleci jak chwila,
Kiedy się zbudzę — będzie już jutro na niebie.
Witam wielki kanclerzu, — właśnie szukam ciebie;
Obacz jako małżeńska miłość się przesila,
Gdy się piękny głos harfy rozchodzi na dworze.
Przyłóż pieczęć.
Gdzież Henryk? — o nim ani słowa?
5
Ja mam przyłożyć pieczęć — jeśli nie przyłożę
Królowa powié na to...
Mówiła królowa:
Jeśli pieczęć upuści dłoń Mortona drząca,
Może ją weźmie ręka co o stróny trąca.
Tak mówiła? słyszałeś?...
Słyszałem.
Mówiła!?...
10
Cha! cha! straszna się przepaść przed tobą odkryła
Trzeba pieczęć przyłożyć...
Lecz gdy król się dowié
Co powié na to?
Łatwo zgadnąć co król powié:
Jeśli pieczęć upuści dłoń Mortona drząca,
Weźmie ją ręka dotąd dzwonkami brzęcząca.
15
Czekaj! czekaj Duglasie — bojaźń mię przenika,
Pójść do królowy?... Nie, nie, pójdę do Henryka.
Nagródź mi królu...
Za co?...
Jak rycerz bez zbroi
Wracam z placu potyczki bez dzwonków.
O! szkoda!...
Jeśli je znajdzie Morton, pewno je przyswoi,
Chléb mi odbierze. Jakaż za trudy nagroda?
5
Co o tobie wiedziałem, wszystko w dzwonki kryłem,
Jak w ziemię tajemnicę chowałem Midasa:
Nicku — śmiać się niebędziesz — wesołość zabiłem!
Zdéjm biret z głowy Knoxa, hełm z głowy Duglasa;
Niech między nami żadnéj nie będzie różnicy...
Takiéj żądam nagrody...
Cha! co ci się roi?...
10
Knox niech w birecie wiecznie prawi z kazalnicy,
Duglas niechaj ojczyzny wrogów ściga w zbroi;
A tobie sprawię dzwonki, sprawię ubiór nowy.
Prócz ubioru cóś jeszcze biédny Nick dostanie?
Żądaj więc...
Królu, daj mi — daj —
15 Portret królowy.
Dam ci swój...
Twego nie chcę — daj mi szyling panie,
Na nim jest wizerunek królowy w koronie;
A ciebie na szylingu niéma...
O! straszliwie!
Słowo błazna jak sztylet w moich piersiach tonie,
20
Jestem królem — nie jestem królem, — sam się dziwię
Że tak długo cierpiałem honoru zakałę...
Dosyć już poniżenia! — jam na wszystko gotów,
Gdzie się obrócę — dziecko wytyka mnie małe:
Oto jest mąż królowy! — Czemuż nie król Szkotów?
25
Mąż królowy — to wielka dla Darnleja sława?...
Niedał szylinga — pójdę — nie wytrzymam dłużéj,
Pójdę służbę obiérać, zła ze skąpym sprawa.
Ja służę Henrykowi — Rizzio Marji służy
I któż z nas lepiéj wyszedł?.. Gdym przybył do dworu
30
Z zamkniętą torbą śmiéchu, niewsławiony niczém,
Zaraz mi dano szatę różnego koloru,
I kij na którym głowa z podwójnym obliczem,
I czapeczkę z dzwonkami — i pas — a przy pasie
Były dwa worki próżne, i dziś jeszcze próżne,
35
I dziś ta sama szata. W jednym ze mną czasie
Przybył włoch — wiatrem szyte miał sakwy podróżne,
Opatrzony podwójną twarzą — i okryty
Łataną szatą — w workach żadnego cekina;
Dziś patrz! Włoch już drogiémi błyszczy axamity,
40
Pióra nosi na głowie, ostrogi przypina,
Z pełnych worków twarz Marji wygląda przyjazna,
Ona go swoim płaszczem królewskim otula:
I gdyby miał takiego jak ja jestem błazna,
Może by był podobny do takiego króla
Jakim jest
45
Zasnął w myślach — zaraz go obudzę...
Królu słyszysz głos harfy?
Gdzie?
W tronowéj sali...
Szatanem jesteś Nicku, ja się dręczę — trudzę —
Tak, dźwięk harfy. Niech zamek w gruzy się zawali,
Niech zagrzebie tron, harfę... Gdzież znajdę zacisze?
50
Coraz bliżéj strasznémi nabawia mnie snami!
Budzę się zmordowany i znowu ją słyszę
Jak jéj nie słyszéć?
Królu wdziéj czapkę z dzwonkami,
Ich dźwięk harfę zagłuszy.
Sztylet stróny przetnie.
Królu! racz słuchać królu? z ważną wieścią dążę,
Z wieścią... Jestem życzliwy — i myślę szlachetnie.
Któż o tém wątpi?
Racz więc posłuchać mię xiąże!
Xiąże?
Królu racz słuchać!... Nie znajdę wyrazów...
5
Oto jest pismo — pieczęć przyłożyć kazano.
Cóż to? gdzież moje imie? Z jakich to roskazów?
Nie! to pomyłka...
Tak jest, króla nie wpisano,
Przez pomyłkę zapewne?
Wątpisz o tém starcze?
Wnet pójdę do królowy, a wszystko przemieni!
10
Pójdę, i wymówkami niewierną obarczę...
Nie, prosić będę... Długo żyjąc oddaleni,
Nie czujemy tak zgodnie jak dawniéjśmy czuli;
To prawie moja wina — jakaś zazdrość płocha
Rozdzieliła nas — zdradę podstępni uknuli,
15
Lecz królowa kochała i teraz mnie kocha.
Gdzie jest Marja.
U siebie — Rizzio u niéj bawi,
O zmienienie roskazu zapewna się wstawi.
Ten Rizzio! Rizzio! wkrótce sięgnie pod koronę.
Któż mnie uwolni?
Panie! zdołam to uczynić.
20
Poświęcę się... Trzeba go o zbrodnią obwinić.
Panie przyjm zaskarżenie, ja przyjmę obronę,
Zginie.
O nędzny starcze! tyś dobry do rady!
Chciałbyś w oczach królowy być wolnym od zdrady,
Jak śniég biało wyglądać, ze krwi obmyć dłonie.
25
Ja mam stawać przed sądem? w purpurze, w koronie,
Ja Henryk? przeciw Rizzia mówić w podłéj sprawie?
Ten włoch nikczemny może w sądzie uwolniony
Znów mi będzie urągał? Nie — ręce zakrwawię,
Bo zgon jego obfite przyniesie mi plony;
30
Powróci pokój w domu... Tak — ja się namyślę...
Poco myśléć? — myślałem — wszystko mam w umyśle
Tak widne jak na niebie, tak czarne jak w piekle.
Myślałem długo — zimno — dziś wypełnię wściekle!
Dziś wypełnię! nad wieczór już go grób pochłonie,
35
Grabarze na cmentarzach już dlań kopią doły.
Cóż to? ty moje dzwonki znalazłeś Mortonie,
Bo dziś byłeś dowcipny, a jesteś wesoły,
Oddaj mi dzwonki moje — bądź znowu kanclerzem.
Królu! dostałem dzisiaj sokoła, król ptaków!
Norwegski, cały srebrném osłoniony pierzem,
Gdy się podniesie, tonie wśród powietrznych szlaków.
Co mówisz? Czy od mego sokoła piękniejszy?
5
Cha! cha! bez porównania, lekszy, trochę mniéjszy,
Cacko dla kobiét, niegdyś Lady Hamiltonu
Nosiła go na dłoni nad Klydu rozłogi;
Pięknie mi się popisał, nie wrócił bez plonu,
Jak rycerz w krwi przepiórek pozłocił ostrogi.
Jedźmy dzisiaj na łowy.
10 Dziś król ma zajęcie.
Tak, prawda przyjacielu, dziś mam inne łowy,
Raz na jaw wyszłe trzeba kończyć przedsięwzięcie,
Słuchaj Lindsaju! spadła mi korona z głowy,
Jestem igraszką kobiét, celem pośmiewiska,
15
Odmówiono mi władzy, nawet i nazwiska.
Czczego nazwiska króla! czy wierzysz Lindsaju?
Powinieneś się zemścić srogo — to tak właśnie
Jakby mi kto powiedział, że nie jestem w kraju
Piérwszym w sztuce łowieckiéj.
20
Nim słońce zagaśnie,
Lindsaju dziś pomożesz zastawić mi sieci.
Wiész kto mię zdradza? Rizzio, ów podły przychodzień!
Dzisiejszy xiężyc jego mogiłę oświeci.
Przyszedł tu jako tułacz, zginie jako zbrodzień.
Pomożesz mi?
Najchętniéj w twe zamiary wchodzę,
25
Czy wiész? w swoich mi lasach polować zabronił,
Zemszczę się.
Ja cię za to sowicie nagrodzę,
Będziesz w jego źwierzyńcu płoche sarny gonił.
Jakże się zdołał Rizzio od śmierci wyprosić?
Odgłos o waszéj zwadzie rozszedł się daleki,
Słyszałem...
Dobrześ słyszał, lecz gdy chcesz rozgłosić,
Pamiętaj że dzwon może zamilknąć na wieki,
Kiedy mu serce wydrą.
5
Słuchaj! złącz się z nami!
Dzisiaj jeszcze sztylety, dzisiaj zemsta świeża,
Pozbawi ciebie wroga co twój honor plami.
Któż cudzéj dłoni zemstę honoru powierza?
Ostrzegam was, ja pragnę, Rizzio niechaj żyje,
10
Jutro go oddam waszéj zemście — dziś nie zginie;
Dziś własną piersią sztylet od włocha odbiję,
Ze mną walczyć będziecie, krew wasza popłynie.
Spodziéwam się że boju nie zechcesz Mortonie?
Lindsaju! jam nie jeleń co w borach popasa.
15
Henryku! pomniéć zechcesz, że w twojéj koronie
Słabszy daleko kruszec, niż w mieczu Duglasa.
Na jutro złóżcie zemstę — kto pójdzie inaczéj
Jest wrogiem moim.
Cóż to? oszalał z rospaczy?
Królu czyliż cię groźba Duglasa zachwieje?
Nie — lecz na jutro wszystko odłożyć wypada.
Cieszę się nawet z tego, zamiar nasz dojrzeje,
5
Kwiat przed czasem rozwity, przed czasem opada.
Rycerze, niechaj żadna nie płoszy was trwoga,
Trzymamy w ręku życie nieszczęsnéj ofiary.
A ty mały trefnisiu spiesz do Astrologa,
Niech powié jaki skutek odniosą zamiary.
Nicość nauki — gorzki owoc doświadczenia!
Myśléć — zgłębiać — i potém wszystkiemu nie wierzyć,
Dręczyć się, żeby okrąg swych marzeń rozszerzyć,
Czytać w gwiazdach! — sąż one xięgą przeznaczenia?...
5
Przeznaczenie!... szaleństwo walczyć z przeznaczeniem!
Ty coś ręce zakrwawił, podnieś czoło blade!
Przeklinaj los, lecz przestań dręczyć się z sumnieniem,
Gwiazdy winne że knułeś cudzą śmierć lub zdradę,
W kolébce byłeś takim jak dzisiaj zbrodniarzem,
10
Z pokarmu matki ssałeś dni strute zgryzotą!
Ty co posiadłeś cnoty, umiérasz nędzarzem,
Przestań się dręczyć — cnota twoja nie jest cnotą.
O! gdybyś w późnéj chwili na śmiertelném łożu,
Uznał ten błąd — tę nicość cnoty bez zasługi.
15
Dręczyłeś się — i poco? po świata bezdrożu
Szedłeś samotny nędzarz... Jestże więc świat drugi?
Jak się masz, ojcze?...
Ojcze! skąd te pokrewieństwo?
Z głupstwa rosną nauki — a z nauk szaleństwo;
Jestem więc twoim synem, a te wszystkie xięgi
Są mi rodzone siostry, bo z ciebie się rodzą.
5
O! nędzny, nie znasz nauk i badań potęgi!
Myśli twoje okręgu ziemi nie przechodzą.
Więc mi pokaż kres dalszy — Ojcze! proszę ciebie.
Cha! cha! cha!
Cóż widziałeś?
Niebo!
A na niebie?
Nic...
Zasiane jest ono światy rozlicznémi.
Widziałem!...
Cóż widziałeś?
Ziemię!
10 A na ziemi?
Nic...
Mnie musiałeś widziéć?
Byłeś oddalony...
Byłeś mały jak proszek, mądry Astronomie.
Nie patrz na niebo, znikniesz w tych światów ogromie,
Ale patrzaj na ziemię, patrzaj z tamtéj strony,
15
Jak małą ci się wyda! nauki! i sława!...
Tym lepszy jest teleskop im bardziéj oddala.
Ale coś błazen króla na mędrca zakrawa,
A mędrzec króla...
Błaznom rozprawiać dozwala.
Lecz z czémże tu przyszedłeś?
Pyta mąż królowy,
20
Jaki los czeka Rizzia?... Nie łam sobie głowy,
Przy mojéj się pomocy rzecz łatwo wysłowi,
Powiadam ci że zginie — ty powiész królowi,
Że zginie...
Precz mi z oczu! nie żądam pomocy.
Nieś to pismo królowi w niém jest tajemnica,
25
Los Rizzia w jasnych gwiazdach czytałem téj nocy,
Wszystkie pobladły, srebrne zachmurzyły lica.
Precz mi z oczu!
Lecz powiédz jeszcze, co mnie czeka?
Śmierć prędka...
A po śmierci?
Nie wiém...
Do widzenia,
Równośmy mądrzy...
Podłe jestestwo człowieka,
30
Kiedy głupstwem okrywa głębokie marzenia.
Już wyszedł trefniś — dobrze. — Na twoje wezwanie
Stawię się mądry mistrzu.
Słuchaj Paziu młody!
Czy ty kochasz królowę?
Skądże to pytanie?
Czy ja kocham królowę? Jakież dam dowody?
5
Kocham ją jako matkę, siostrę, jak anioła.
Taki jestem szczęśliwy! dzień cały od rana
Przepędzam przy jéj stopach — nieraz, na kolana,
Spadnie mi róża napół uwiędła z jéj czoła;
Nieraz jéj twarz ochładzam złocistym wachlarzem,
10
Twarz spłonioną jasnémi rumieńca szkarłaty;
Nieraz, schylonéj kornie przed Boskim ołtarzem,
Trzymam xiążkę modlitwy, lub niosę kraj szaty.
Szczęśliwy jestem!
Paziu! nim chwila przeminie,
Masz stanąć u królowy i donieść jéj skrycie,
15
Że człowiek milszy dla niéj nad tron i nad życie,
Zginie dzisiaj.
Co mówisz? Botwel dzisiaj zginie?
Botwel? innego miałem w przestrodze na celu!
Paziu! ja nie myślałem wcale o Botwelu.
Więc zdradziłem ją! Boże w jakąż przepaść wpadłem,
20
Nie wierz mi! Ona tego sobie nie wyznała,
I mnie się nie zwierzyła, z rumieńca odgadłem...
Jam zbłądził... Nie... Botwela nigdy nie kochała.
Nie wierz mi — niech cię proźba, rospacz moja wzruszy,
Zatrzymaj wszystko w sobie, czcij honor królowy!
25
Nie dziw się — całą duszą słuchałem twéj mowy,
Cóż dziwnego że słowo wyrwało się z duszy?
O nieszczęśliwy Paziu!... Z serca mi wyrwałeś
Najskrytszą tajemnicę — zapomnij! zaklinam!
Weź tę sprzączkę — Zapomnij!... Czy już zapomniałeś?
30
Ja nawet uraz moich prędko zapominam,
A ty byś nie zapomniał?
Chodź tu moje dziécie.
Czy myślisz że nauki spodlić mogą starca?
Królowa mnie łaskami obdarza obficie,
Nie zasłużyłby na nie starzec i potwarca.
35
Zatrzymaj te brylanty, przebaczam żeś dawał,
Nadtoś mię lekko sądził, za mało poznawał!
Patrz na komnatę, oto są królowy dary,
Oto xięgi bez ceny — mam złoto, pałace;
Kiedyś wdzięczność zachowam, z darów się wypłacę.
40
Patrz na te czarnym płynem nalane puchary,
W nich złoto rodzą mojéj sztuki tajemnice;
Takiego kruszcu z Peru Hiszpania dostaje,
Ja przed królową większe otworzę skarbnice,
Będzie w nich czerpać, będzie zakupywać kraje.
Lecz któż ma zginąć?
45
Rizzio! Rizzio, w jego serce
Godzą mnogie sztylety — na Rizzia pogrzebie
Jutro płakać będziecie, silni są morderce,
Wiém to z ust ludzkich, w gwiazdach czytałem na niebie.
Ojcze! więc spieszę.
Tutaj są moje nadzieje.
Nie śmiém czar tych otworzyć — ha! kiedy otworzę?
Może mi dzisiaj w oczach złoto zajaśnieje?
Nie, jeszcze niéma — dzisiaj wcześnie — jutro może?...
5
A więc czekać do jutra. Lecz na cóż mi złoto?
Spytaj się siebie starcze, naco? naco sława?
Piérwszeństwo wynalazku — wytrwałość jest cnotą,
Wszak równych starań roli kosztuje uprawa!
Całe życie marzyłem, miałżebym nad grobem
10
Odkryć nicość marzenia? bezskuteczność sztuki?
Nie przeżyłbym odkrycia — nie — dziwnym sposobem
Wiążą się słowa pazia z pismem gwiazd nauki.
Królowa! Botwel! skądże razem dwa imiona?
Ona kocha Botwela? Dziś nad jego głową
15
Zbiegły się razem Marsa, Saturna znamiona,
To znaczy... Otóż Botwel, zdziwi się gwiazd mową.
Czemuż wszedłem w te progi? muszę być szalony!
Obaczyć przyszłość? zajrzéć w dno prawdy kielicha.
Przyszłości mi nie kryją nadziei zasłony,
Lecz przed śmiercią zasłona mgły tajemna, cicha,
5
Śmierć we mnie uśmiéch budzi, zasłona odkryta
Może zgasi ten uśmiéch?... I czegoż żądałem!
Tak, kto wié co ten starzec z duszy mi wyczyta?
Może mi to odkryje czego sam nie śmiałem
Dotąd odkryć przed sobą? przepaść mi odkryje;
10
Nad brzegiem się obudzę i w otchłań się rzucę.
Zgłębić przyszłość? niech tylko obecność przeżyję!
I czegoż tu przyszedłem? — tak — wrócę się — wrócę.
Nie, już się stało, tak jest stało się — zostanę.
Starcze czytasz w przyszłości?
Gwiazdami pisane
Zgłębiłem tajemnice.
15
Powiédz mi więc szczerze,
Czy wierzysz w twe wyroki?
Wierzę — jak w śmierć wierzę.
Nigdy nie mylą?
Nigdy.
Marność nauk świata!
Dziś rzeczywistość płonne zawiedzie rachuby.
Czy długo ja żyć będę?
Trzy lata.
Trzy lata?
20
Kres nadto oddalany, błąd twój nadto gruby.
Trzy dni dla mnie za wiele — trzy lata? daremnie.
Widzisz mnie Astrologu, na wybladłéj twarzy
Gorzki uśmiéch i wzgarda — nie patrz co jest we mnie,
Któż się we wnętrze grobu zaglądać odważy?
25
Nie zniszczyły mię zbrodnie, jest to sytość życia;
Gorące serce wrzało we mnie od powicia,
Teraz jestem znużony — zimny — umrzéć muszę.
Patrz — oto jest trucizna, a przeszkody — żadne;
Tylko stałość twych mądrych przepowiedzeń wzruszę!
30
Cóż, jeśli ją wypiję u nóg twych padnę?
Od długich bolów, krótkim uwolnię się bólem.
Umiéram...
Nie, żyć będziesz trzy lata Botwelu.
Patrz co pisały gwiazdy — będziesz królem...
Królem?
Co mówisz? będę królem! do takiego celu
35
Dążyć z nad brzegu grobu? miałem zasnąć w grobie.
Będę królem... Kląć ciebie? czy dziękować tobie?
Niewiém... powiédz mi starcze, powiédz czy na tronie
Spokojniéj jest niż w grobie? ten wszystko pochłonie.
Może późniejsze życie gorżki owoc wyda?
40
I pocóż? poco ścigać tak znikomą marę?
Wypiję tę truciznę... nie, rozbiję czarę —
Ale poco rozbijać — może mi się przyda?...
W taką drogę iść trzeba z obfitym zapasem...
Wszak nieraz we śnie złotą koronę widziałem!
Wygrałeś Astrologu! żyć będę!...
45 Wygrałem.
Idę do celu — nie chcę umiérać przed czasem.
Prowadź mnie Astrologu w wysokie komnaty
I pokaż mi władnące moim losem światy...
Zaraz przybędzie Rizzio.
Czemuż nie przybywa?
On mi jeden pozostał z przyjaciół tak wielu,
I wkrótce zginie.
Pani — tyś niesprawiedliwa,
Wspominając przyjaciół, wspomnij o Botwelu,
5
Paź nie śmié się przypomniéć, może niéma prawa.
Mój luby, ty dorastasz — rozdzielisz się ze mną,
Wachlarz na miecz zamienisz, powoła cię sława.
Któż mi wtenczas rozjaśni tę pustynię ciemną?
Botwel? — lecz ja Botwela nie znam. O! mój drogi!
Ty płaczesz? Paziu! Paziu!
10
Dziecinne łzy ronię,
Daruj mi — ja myślałem że w twojéj obronie
Na dworze pas pozyskam i złote ostrogi.
Nigdy mię nie budziła ze snu myśl rozdziału,
Teraz pierwszy raz czuję że nastąpić może,
15
Już mi pół rycerskiego odjęła zapału.
Lecz, wszak Botwel rycerzem? przecięż jest na dworze
I mógłby jeszcze bliżéj, bliżéj być królowy.
Botwel — tak — mógłby bliżéj, bliżéj być królowy.
Był jednak blisko wczora, kiedy w dworzan kole
20
Towarzyszył ci, pani, na królewskie łowy;
Tajemniczy miał smutek wyryty na czole.
Potém gdy cały orszak siadł na strojne łodzie,
Botwel stanął przy stérze, twarz jego pobladła,
Patrzał w głębinie wody, jak gdyby w téj wodzie
25
Widział jakie straszliwe, dręczące widziadła;
I coraz się nachylał — drzałem — nigdy w świecie
Takiéj myśli w człowieka nie widziałem twarzy;
I pojąć jéj nie mogę — dotąd mi się marzy
Jak sen jaki okropny.
O! niewinne dziécie!
30
Ja łatwo ją pojmuję — dzika myśl szaleńca.
Królowo! wiatr co sprzyjał téj wodnéj podróży,
Silniéj w żaglach zaszumiał, i z twojego wieńca
Roskwitłe w jasnych włosach zerwał kwiecie róży.
Kwiat padł na wodne fale i z falą upłynął,
Zbudził się Botwel — zadrzał i na sługi skinął,
35
Łódź mu podano — usiadł samotny do łodzi,
I ścigał kwiat zerwany — śledziłem go długo,
Aż zniknął we mgle.
Odejdź! odejdź wierny sługo!
Lecz daj mi wachlarz, niechaj czoło mi ochłodzi...
40
Tak mi gorąco — odejdź! jest to czas pacierzy.
Przenikliwe ma oczy ten Paź — i nie wierzy
Że miłość jest występkiem, w błędną wiedzie drogę.
Długo ją usypiałam, już uspić nie mogę,
Będę widziéć Botwela — oddalę ze dworu.
5
Czyste zwierciadło skazić może lekkie tchnienie...
Co?... Ja jestem niewinna, lękam się pozoru?
Wszak zdawna mnie obarcza czarne podejrzenie,
Myślą że kocham Rizzia... O bojaźń dziecinna!
Któż ma prawo mnie sądzić? ja osądzę siebie,
10
Ludzie są u stóp moich, nademną Bóg w niebie.
Wczoraj tak było... Dzisiaj nie jestem niewinna!
Kocham Botwela! kocham! Bóg mnie sądzić może.
Ciężko mi w téj koronie — francuzka korona
Z lekszego była kruszcu — na chwilę ją złożę...
15
Więc teraz z wszystkich więzów jestem uwolniona.
Ciężyłaś mi na czole, a twój połysk zgubny
Wielu, wielu przerażał i odstręczał wielu.
Teraz wolna... Nie — jeszcze cięży pierścień ślubny.
O! teraz przybądź do mnie! przybądź tu Botwelu!
20
Przybądź! niémam korony, i niémam pierścienia.
Przybądź! już się nie lękam Boga i potwarzy.
Jak mię zachwyca urok twéj posępnéj twarzy
I ten uśmiéch goryczy, ten mrok zamyślenia.
Precz ta myśl śmierci spiąca głęboko na czole,
25
Niech tę chmurę rosproszy uśmiéch szczery, tkliwy;
Długo w posępnych myśli obłąkany kole,
Będziesz jeszcze piękniejszy, gdy będziesz szczęśliwy.
Wezwałaś mnie królowo?
Bojaźnią dręczona,
Przyzwałam ciebie Rizzio w te skryte komnaty.
Jesteś w niebespieczeństwie, bo rzucone kwiaty,
W roli Duglasa, śmierci wydały nasiona.
5
Posłuchaj więc cierpliwie mój błędny rycerzu,
Już nie możesz tu zostać. Przeciw mieczom wroga
Łatwo znaleść obronę w mieczu i w pancerzu,
Lecz grożą ci sztylety, śmierć zdradziecka, sroga.
Wierzaj mi źle kto wrogom ukrytym zawierza,
10
Musisz uniknąć ciosu, dziś rzucić te strony.
Dam ci ważne zlecenie do dworu Papieża,
Okręt gotowy — żaglów rospięte zasłony.
Bądź zdrów!
Królowo moja! powtórz te roskazy!
O! nie! nie! nie powtarzaj — nad brzegiem otchłani,
15
Nie posłucham — choć ściągnę twój gniew, twe urazy,
Wszak śmierć cię nie urazi? nie zasmuci? Pani!
Marjo! o! ja zostanę — przysięgam, zostanę!
Postanowienia żadna nie naruszy siła!
Śmierć sroższą mi wyrzekły twe usta różane,
20
Żeby choć głos był zadrzał, gdyś ją wymówiła...
Marjo! posłuchaj!...
Rizzio chciéj mówić z królową,
Rozmawiałeś z kim innym.
I gdzież twa korona?
Nie widzę jéj na czole — kwiatem uwieńczona
Jesteś mi równa — śmielszą przemówiłem mową.
25
Daruj mi! ja myślałem! — myślałem, szalony!
Że ją umyślnie zdjęłaś dla mnie...
Źleś osądził.
Wszak wiész że ja się zwykłam modlić bez korony,
I teraz się modliłam.
Przebacz mi, jam zbłądził.
Lecz nie kładź jéj na czoło — czoło twe utrudzi,
30
I myśl jakąś posępną przykrywa żałobą.
Bez korony nie zwykłam przemawiać do ludzi.
Rozmawiam tylko z Bogiem — z Bogiem, albo —
Z sobą.
Śmiałość mi odebrała — więc dobrze — odjadę.
Dziś dzień taki pogodny — dobry do podróży,
35
Niebo czyste, błękitne, chmury lekkie, blade,
Pokazują mi drogę, lecz nie wróżą burzy.
Obacz proszę królowo, jak cicho na dworze,
Kwiaty w twoim ogrodzie odświéżone kwitną,
Tam góry Szkocji barwą owiane błękitną,
40
Odległe jak marzenia — jak tam szumi morze!
Białą mgłą osłonione chwieją się okręty...
Rizzio! czemu tak zbladłeś?...
Tam żagiel rozpięty,
Patrzéć nie mogę...
Rizzio! tyś jak dziecko słaby!
O pani! pani! ty mi chcesz zachować życie?
45
A życie wszelkie dla mnie straciło powaby.
Wkrótce ten zamek w mgły się rostopi błękicie,
Będę stał na pokładzie — a morze pode mną.
Ha! kto wié gdzie zapłynę? w tłum świata się rzucę,
Zapomnienie już szatą okrywa mnie ciemną,
50
Coraz! coraz ciemniejszą! wszak nigdy nie wrócę?
Już mnie boleść głęboka strawiła i zmogła.
Pocóż mam wracać? poco? łzy, westchnienia tłumić?
Jedna tu była dusza, zrozumiéć mnie mogła!
I ta nie zrozumiała — nie chciała zrozuméeć!...
55
Odjadę więc samotny — niech będzie szczęśliwa!
Rizzio!
Powtórz tym głosem! powtórz moje imie!
Z dźwiękiem mowy głos duszy twojéj się wyrywa.
Rizzio, chciałam cię prosić, kiedy będziesz w Rzymie,
Proś odemnie Papieża, niech zamknięty w złoto
Przyszle mi chléb ze stołu Pańskiego.
60
Pobożna!
Gardzić, poniżać serce, zabijać jest cnotą,
Potém można się modlić? wszystko zgładzić można.
Żegnam cię...
Wszyscy losem jesteśmy miotani!
Bądź zdrów! Marja ci wiecznie pamięci dochowa.
Mamże odjechać?
65 Cóż to znaczy?
Przebacz pani!
Ale twój głos był tkliwszym — smutniejszym, niż słowa,
Pozwól mi dziś pozostać — jutro się oddalę.
Zostań! zostań! dziś możesz pozostać bez grzechu,
Dziś bal na dworze, maski napełnią te sale,
70
Ja sama się ubiorę jak królowa śmiéchu;
Przyjdź więc — tam nowe z nami będzie pożegnanie,
Przyjmiesz je choć ze śmiéchem, z ust śmiéchu królowy.
Pani! żegnam na wieki!
Raniłam go słowy,
Lęka się mego śmiechu, dłużej nie zostanie.
75
Jedno słowo od pewnej śmierci go wybawia,
Zawsze gorżkie lekarstwo dobre skutki sprawia.
Zatrzymał mnie ten starzec nad przepaścią zgonu,
On marzył — a jam płocho marzeniom zawierzył.
Nie żyć — albo być królem — dotąd jużbym nie żył!
Czyliż się na krok jeden zbliżyłem do tronu?
5
Jestem, czém byłem — marnym łudzę się pozorem.
Może ja nadto prędko chcę stanąć u celu?
Ranne przepowiedzenie chcę sprawdzić wieczorem,
Dziś wcześnie — jutro będziesz na tronie Botwelu.
Gwiazdo, z tobą związane przeznaczenie moje,
10
Lecz twój blask nadto słabo méj drodze przyświéca.
Może krew na téj drodze — świéć — krwi się nie boję...
Oto świętego krzyża posępna kaplica,
I kiedyż się w niéj będą modlić za mnie? może
Wtenczas gdy usnę w grobie, lub kiedy na tronie
15
W purpurę królów skryję zakrwawione dłonie,
Wtenczas modlić się będą? Oto na tym dworze,
Tłum zalotników pełen nadziei, zapału,
Ja — jak nędzarz u progu... okna oświécone,
Cień się jakiś przesuwa po szybach kryształu,
20
Tak — to ona — królowa! poznałem koronę...
Bliżéj! bliżéj — o nieba! już mi sił nie stanie,
W oczach się snują dziwne gorączki kolory.
Gdyby mnie jaki człowiek obaczył w tym stanie,
Rzekłby z gorżką litością — Botwelu! tyś chory!
25
Idź do szpitala! słuchaj! ty jesteś szalony!
Szukam ciebie Botwelu — wszystkie zwiedzam strony,
A ty w murach zamkowych, w królowy ogrodzie?
Chciałem się tu orzeźwić przy wieczornym chłodzie?
O! prawda, jak tu miło? — W tym lesie topoli
5
Kwiaty milszą tchną wonią — i wszystko roskwita.
Lecz najpiękniejsza róża w pałacu ukryta,
Chcesz ją widziéć?
Co mówisz! królowa zezwoli?
Zezwoliła!
Widzieć ją! kiedy?
Za godzinę.
Sama ci to mówiła?
Spełniam jéj roskazy.
10
O gwiazdo! świéć mi gwiazdo! na morze wypłynę,
Niech łódź moją strzaskają wodokryte głazy,
Nie dbam o nic, zaczęły sprawdzać się wyroki.
Panie! panie! rospogódź ten smutek głęboki,
Strwożyć możesz królowę tych nieszczęść widziadłem,
15
A cień twojego czoła na jéj czoło spadnie.
Co? rozpogodzić czoło paziu? to tak snadnie,
Idę, całą godzinę strawię przed zwierciadłem.
To łatwo twarz ułożyć. Uśmiéch gorżki twarzy
Nie jest owocem cierpień? igraszka dziecinna.
20
Twarz moja była niegdyś, jak dziecka, niewinna,
Będę się śmiał jak dziecko co o świecie marzy.
O! Paziu, łatwo zatrzeć na czole te rysy?
Tak jak na pargaminie zaloty pisane,
Można przemazać! zetrzéć, nowe kłaść napisy.
25
Przemażę pismo czoła — zniknie przemazane.
Bywaj zdrów!
Jak gorżkimi przeraził mię słowy
Śpieszę teraz do Rizzia, z roskazem królowy.
Więc to prawda Mortonie! Rizzio nam uchodzi?
Źle nam wróży ten odjazd, zbyt nastąpił nagle.
Już służba jego sprzęty przenosi do łodzi,
I przeprawia na okręt pod francuzkie żagle.
5
Trzeba śpieszyć — niewiémy jakie ma zamiary?
Pod lilijami Francji bespiecznie odpłynie.
Co miałżeby uniknąć zasłużonéj kary?
Nim się na okręt schroni, niech na brzegu zginie.
Śpieszmy więc!
Czekaj! czekaj! niech dobrze rozważę...
10
Zanadto nas daleko zapędy uwiodły.
Czyliż sam we krwi zbiega dłoń królewską zmażę?
Na brzegu, gdzie tłum majtków, gdzie tłum ludu podły,
Będzie wskazywał palcem... Jaka myśl straszliwa!
Będzie wskazywał, będzie urągał méj twarzy,
15
Jeżeli twarz poblednie. Kto wié, co się zdarzy?
Rizzio opuszcza brzegi — niech sobie odpływa!
Jego trup zakopany — tu — blisko królowy,
Więcéj mi będzie szkodził, niż sam Rizzio żywy
Skoro się stąd oddali.
Panie! skończmy łowy!
20
Już prawie wpół dognany ów jeleń pierzchliwy.
Nie — nie, niechaj odjeżdża.
Tak, niech z Bogiem płynie,
Niech po krajach rozszerza twoją sławę, panie.
Jeszcześ nie był dość znany w francuzkiéj krainie?
25
Harfiarz, na dobrowolne skazany wygnanie,
Da cię poznać francuzom. Na królewskim dworze
Kadzić mu będą, prosić na królewskie sale,
Błagać o jego przyjaźń — pomocną być może.
On trzyma serce Marji, trzyma rządu szalę,
A Henryk?
Co chcesz mówić?
30
Że Henryk — w tym kraju,
Jest królem.
Jestem królem! czy słyszysz Lindsaju
Co on śmié mówić?
Lindsaj tym słowom zawierza.
Napiwszy się do woli płochych kadzidł dymu,
Uda się może Rizzio do dworu Papieża;
35
Ujrzysz go wkrótce w kraju — przyjedzie tu z Rzymu,
I kapelusz czerwony przywiezie na głowie;
Z twarzy bardzo podobny Rizzio do Wolseja.
Padniemy przed nim na twarz, a sam Darnléj powié,
Że już zemsty ostatnia zniknęła nadzieja.
Przestań! już idę!...
Stójcie! już Rizzio odpłynął.
Nieba! więc moja zemsta spełnić się nie może?
Już bym się był nie wahał!... Pójdę po nad morze,
Każę okręt zatrzymać.
Już żagle rozwinął.
5
Jam winien! teraz na mnie mścijcie się rycerze,
Oto piersi odkryte i miecz obnażony;
Ta krew warta krwi Rizzia. Jestem tak spodlony,
Że ludziom już nie wierzę, i sobie nie wierzę.
Sam chciałem przeciąć żywot tak podłéj osnowy,
10
Lecz kto wié? może marna zatrzyma mię trwoga.
Bałem się zabić Rizzia w obliczu królowy,
Będę się bał zabijać siebie w oczach Boga.
Życie włocha zostało na mojém sumnieniu;
Myślałem że ten Harfiarz wierny przyrzeczeniu,
15
Jutro jak rycerz bronią ze mną się rosprawi.
Ufajcie teraz ludziom? znoszę brzemię sromu,
Gdy szukam wyjść z tych nieszczęść ciężkiego ogromu,
Od wstydu aż do grobu widzę mały przedział;
Któż mię przed okiem wzgardy na świecie zasłoni?
20
Przynajmniéj uciekając gdyby był powiedział,
Że nie waszych sztyletów, mojéj zląkł się broni,
Możebym żyć mógł jeszcze.
Paziu! Paź ten zginie!
Ja go zabiję — Pazia tak kocha królowa
Jak Rizzia.
Cóż to znaczy? Na tym pargaminie,
Widzę jakieś skreślone niewyraźnie słowa,
Czytajcie...
List królowej oddać mi kazano,
5
Nie czytajcie! nie macie prawa!
Prawem siła.
„Dzięki tobie królowo, żeś mi pozwoliła
Wieczór z tobą przepędzić dzisiaj” podpisano:
Rizzio.
Rizzio? Rizzio! czyś dobrze wyczytał?
W klasztorze
10
Czytać mię nauczono, pojąłem nauki.
Więc Rizzio dziś ma wieczór przepędzić na dworze?
To pewno jaka zdrada, jakie włoskie sztuki?
Lecz nie — musiał pozostać, zmyliły nas czaty.
Lindsaju zamknij pazia do mojéj komnaty,
Żeby nie zdradził, żeby nie mógł nam przeszkadzać.
15
Żeby nie zdradził? od was nauczę się zdradzać.
Duglasie! wstyd ci wyrył znamiona na czole,
Daj mi miecz równéj miary jak miecz przy twém boku,
A czarną zdradę, we krwi obmyję potoku.
20
Paziu mój jesteś dziecko! — O! młody sokole,
Ty jeszcze piérwsze pióra utracasz na wiosnę.
Pójdź ze mną.
Pamiętajcie! ja kiedyś dorosnę.
Więc Rizzio zginąć musi!
Kiedy?
Dzisiaj zginie!
Gdzie?
Ty się wahasz jeszcze? gdzie, w tronowéj sali,
25
U nóg królowy — niech go w szaty swe zawinie,
I tam go znajdzie jeszcze, ostrze mojéj stali.
Lecz w obliczu królowy spełnić czyn tak krwawy,
To mnie od niéj na wieki! na wieki oddzieli!
Ha! więc idź i znoś brzemię wzgardy i niesławy,
30
Wzgarda nie ośmieliła, nic cię nie ośmieli.
Idź pełzać przed królową w udanéj pokorze,
Lecz wiédz — kobieta kochać człowieka nie może,
Skoro śmiała nim gardzić.
Gardzić? Nigdy w świecie!
Dziś będę śmiałym — dzisiaj męstwa dam dowody.
35
Chodźmy więc po sztylety święcone w Lorecie,
Potem potajemnémi wprowadzę was wschody.
Poszli — nie pójdę z nimi. Marja się nie dowie,
Że z zabójcami Rizzia i Morton był w zmowie.
Sama jestem. Gdzież Paź mój? dotąd nie powraca.
Czémże czas sobie skrócę? tak pomału płynie!
Najmilsza to godzina gdy mię zajmie praca,
Kiedy się kwiat na płótnie pod igłą rozwinie,
5
Gdy jak wiejska dziewica siądę za krośnami.
Lecz jak mało tych godzin, wiecznie! wiecznie w tłumie,
Podejrzliwych, nieczułych; ich łzy nie są łzami,
Uśmiéch nie jest uśmiéchem, nikt mnie nie rozumie.
Gdybym tak oświecona blaskami klejnotów,
10
Zeszła do niskiéj chaty gdzie lud mój przebywa;
I spytała wieśniaka, czy królowa Szkotów
Jest szczęśliwa? odpowié: musi być szczęśliwa!
Byłem niegdyś w stolicy, widziałem pałace,
Widziałem oświecone okna jéj komnaty;
15
A ja nędzny do grobu skazany na pracę,
Mchem i zielem porasta strzecha mojéj chaty,
W pocie czoła uprawiam te skaliste góry;
Widziałem groby królów, na grobach marmury,
A prosty grób wieśniaka ciemny wrzos pokrywa:
20
Tak królowa szczęśliwa — musi być szczęśliwa.
Jakież mam składać dzięki? widzę cię, królowo!
U stóp twoich przepędzę ostatnią godzinę,
Każdą chwilę bym życia okupił półową.
Marjo! jakżem szczęśliwy! ja jutro odpłynę,
5
Ale to jutro, jutro, to kres zbyt daleki.
O pani! Marjo moja! tak się szczęściem łudzę,
Jak gdyby wieczór szczęścia miał trwać długie wieki.
O! kiedyż z zachwycenia? ze snu się przebudzę?
Serce mi ogarnęła tęsknota nieznana,
10
Wesołość nawet twoja smuci mię, przeraża.
Królowo! co ja powiém niech cię nie obraża.
Zawsze bym tu pozostał do jutra, do rana,
Na jutro Duglasowi dałem przyrzeczenie,
Że się z nim widziéć będę, dotrzymałbym słowa.
Rizzio — to być nie może?
Zamiaru nie zmienię.
15
Ale to nadto smutna na dzisiaj rozmowa.
Pani! aż do szaleństwa jestem dziś wesoły,
O mojém oddaleniu myślałem z uśmiéchem.
Słyszę! słyszę śpiéw Tassa powtarzany echem,
20
Zda mi się, że już płynę na łonie gondoły,
Czarnym wybitéj kirem, jak na łonie trumny;
Okna pałaców długim świécą się szeregiem,
Ścieląc po wodzie jasne światłości kolumny;
Łódź moja płynie szybko, płynie z fali biegiem;
25
A nademną daleko na błękicie ciemnym,
Posępném światłem xiężyc rostacza się złoty;
I w duszy czuję dzikie uczucie tęsknoty,
Dla serca trawionego ogniem niewzajemnym,
Potrzeba takich cierpień, niech się karmi łzami.
30
O! Rizzio, serce twoje nie wesoło marzy,
Póki jesteśmy młodzi, wszystko jest przed nami.
Za mną wszystko zostało. Uśmiéch mojéj twarzy,
Jeśli kiedy roskwitnie? prędko, prędko skona!
Można za szkłami różę roskwiecić w jesieni,
35
Lecz jakże będzie smutna, blada, wysilona.
Ale poco się smucę? wszystko się odmieni!
Powrócę kiedyś! wrócę! czemużbym nie wrócił?
Czemu?... Świat jest przepaścią, kto się w przepaść rzucił
Może nigdy nie wrócić... Nie, to niepodobna,
40
Ja będę kiedyś w Szkocji, w tych samych komnatach,
Sala ta co się smutkiem wydaje żałobna,
Zabrzmi znów wesołością, rozjaśnią się mury
Tłumem zamaskowanych dworzan w jasnych szatach.
O Rizzio! patrzaj! patrzaj na ten dwór ponury,
45
Tu niewinne zabawy lud grzechami zowie;
Szemrać będą dworzanie.
Szmer zgłuszą oklaski,
Półowa nawet dworzan może przyjść bez maski,
Gdy który spyta „znasz mnie?“ każdy mu odpowie
„Nie znam cię masko“ ani zbłądzi w odpowiedzi.
45
Ten kto się śmieje zawsze płaczących zwycięża.
Młodzież francuska tłumem ten zamek odwiedzi.
Wtenczas szczęśliwy!...
Słyszysz! jakiś szczęk oręża?
O nie, to moja harfa wisząca na ścianie,
Tknięta powiewem wiatru, smutném jękła brzmieniem.
55
Harfo! przyjmuję z czuciem twoje pożegnanie,
Ty mnie jedna tak żegnasz, smutno i z westchnieniem.
Lecz gdzież się Paź mój bawi?
Pani rozjaśń czoło!
Niech ja zastąpię Pazia. — Całe moje życie
Nie byłem tak szczęśliwy, szczęśliwy jak dziécie.
60
Siądę przy twoich stopach... Jak mi tu wesoło!
Nie chciałbym teraz umrzéć.
O! co ci się marzy?
Umrzéć tak młodo, z sercem tak pełném nadziei.
Nadziei? chciałem na twéj wyczytać ją twarzy,
Czytałem wszystkie, wszystkie uczucia z kolei;
65
Nadziei tam nie było... Pani! nie chmurz lica,
Niech Paź z twarzy królowy gniewu nie wyczyta,
Paź dziecko, z wody chciałby dostać twarz xiężyca...
Pani! piękny ci wieniec we włosach roskwita,
Daj mi róż kilka.
Rizzio! na co ci te kwiaty?
We Włoszech, na ołtarzów święconym marmurze
Zawieszę ten dar drogi, nad złoto bogaty,
Pokazywać je będą, patrzcie! oto róże
Marji Stuart Szkockiéj, anioła w koronie.
Nie odmówię twéj proźbie, lecz zamiaru bronię,
75
Weź te kwiaty, lecz kwiaty niegodne ołtarza.
Pani! jestem twym Paziem — Paź ciebie zaklina,
Daj mu ten wachlarz, powiew twojego wachlarza
Ma jakąś woń czarowną, woń co przypomina
To gór Szkockich powietrze; nieraz w kraj daleki
80
Przyniesie zapach róży co ciebie otacza,
Wtenczas zamknę na chwilę złudzone powieki,
Marzyć będę...
Królowa Paziowi przebacza;
Rizzio nie śmiałby do niéj użyć takiéj mowy.
Paziu! czy mi nie zechcesz korony zdjąć z głowy?
85
Dobrze żeś nie zapragnął purpurowéj szaty?
Dobrze żeś na wachlarzu przestał.
Dzięki tobie!
Właśnie dziś rano trzymał i wachlarz, i kwiaty,
Z kwiatami i z wachlarzem teraz legnie w grobie.
Królowo!...
Stój Duglasie! skądże ta odwaga?
Ty w komnacie królowy! czy gardzisz królową?
5
Stój! stój! Duglasie odejdź! królowa cię błaga.
Nie, mogę roskazywać — precz! odpowiész głową!
Rizzio! chodź do mnie.
Próżno wołasz go do siebie,
Duglas trzyma go w dłoni, nie uniknie zgonu.
Módl się! za chwilę będziesz lub w piekle, lub w niebie.
10
Duglasie! precz stąd! precz stąd! splamisz stopnie tronu
Pomyśl! próżno mnie będziesz błagał przy skonaniu,
Kat ci zerwie ostrogi i twarz splami dłonią;
W obliczu ludu zelży kat na rusztowaniu.
Próżno grozisz królowo! wiész że władam bronią.
15
Skoro Duglas na zamku kaganiec zapali,
Zbiegną się zbrojne tłumy poddanych wasali.
Mam się lękać kobiéty? Poco wszczynać boje?
Na tym samym okręcie na którym miał płynąć,
Odjadę w kraj Francuzów, wnet porzucam zbroję,
20
Mogę się w ten płaszcz jego jedwabny zawinąć,
Wezmę te strusie pióra, wezmę ten miecz złoty,
Podłego włocha dobrze wyuczę się roli;
Wnet mię zgraja francuskich trefnisiów okoli,
Na dworze królów zdradne rozpocznę zaloty;
25
Będę piérwszym przy ucztą zastawionym stole,
Wkradnę się w łaski możnych — harfiarzem zostanę...
Chyba mnie zdradzi kropla krwi na mojém czole,
Lub te szaty splamione, pióra połamane.
Giń Włochu!... Nie, sztyletem nie mogę uderzyć,
Nigdy nie zabijałem sztyletem.
30
O Boże!
Duglasie! ach, Duglasie! — nie, nie mogę wierzyć
Żebyś ty go śmiał zabić.
Przekonam cię może.
Duglas słowy zelżony, mieczem spełnia groźby.
Duglasie! nieszczęśliwa zniżę się do proźby...
35
Nigdy krwi nie widziałam!... widok mi nie znany
Oddal — oddal odemnie te krwawe obrazy.
Chciałbym żeby tu były zwierciadlane ściany,
Abyś śmierć jego mogła widziéć tysiąc razy!
Chciałbym żeby jęk Rizzia echem powtarzany
40
Zabrzmiał, abyś go mogła słyszéć tysiąc razy!
Niechaj krew jego wsięknie głęboko w te głazy,
Niech zostawi na wieki zbrodni plamę ciemną.
Marjo! oh! Marjo!... Boże zmiłuj się nade mną.
Oh! oh! oh!
Rizzio!... Boże zmiłuj się nade mną.
45
Stójcie! błagam was — jeszcze jęknął, jam słyszała.
O! gdyby tu był Henryk!... Tak cicho jak w grobie,
Gdzież Henryk? Henryk! mąż mój!
Jestem tu, przy tobie.
Był przy mnie? Henryk! mąż mój? Boże mój!
Omdlała.
Wynieście jego zwłoki.
Przyszedłem zabijać,
50
Lecz nie wynosić zwłoki — wołajcie grabarzy.
Duglasie! straszna teraz bladość twojéj twarzy.
Czyliż męstwo rycerza zwykło tak przemijać?
Miałeś wdziać jego szaty?
Krwią czarną skalane.
Ciebie dręczy zabójstwo?
Henryku! a ciebie?...
55
Słuchaj! i twoje ręce krwią Rizzia zmazane,
Ty zabiłeś człowieka! i wejdź teraz w siebie?...
Czy miałeś jaki powód zemsty lub urazy?
A jesteś tak spokojny! patrz jaka różnica,
Ja pomściłem się czarnéj na honorze skazy,
60
A jestem tak wzburzony! rospogódź więc lica...
My się bardzo różniémy — idź teraz do łoża,
Będziesz miał noc spokojną — gdy się zbudzisz rano,
Życzę, aby na niebie powstająca zorza
Ujrzała twarz Darnleja, jak dzisiaj rumianą.
65
Królowo! przebacz! przebacz! idę w kraj daleki,
Wygnaniec, zbójca podły, niosę piętno zbrodni.
Ci rycerze, imienia rycerzów nie godni.
Słuchaj!... Królowa wkrótce otworzy powieki,
Uciekajmy z téj sali.
Chodź! jedźmy na łowy...
70
Lindsaju ty znasz może uczucia królowy?
Będzie mnie nienawidziéć?
Zbądź niewczesnéj trwogi,
Chodź! chodź królu — chodź zemną — słyszę czyjeś kroki!
Królowa — czy usnęła? sen nadto głęboki.
Skąd ta krew? Po raz piérwszy wstępuję w te progi,
A już tu we krwi brodzę? Ktoś zbrodni dokonał,
Spełnił czyn tajemniczy, zbrodnią bez nazwiska...
5
Świateł przygasłych promień błękitnawy błyska,
Sztylety na podłodze? sztylety! — któż skonał?
Może król!...
Oh!...
Królowa budzi się...
Duglasie!...
Ach miéj litość!... gdzież jestem?... Boże, jak tu ciemno.
Za późnom się zbudziła! tak jest! już po czasie...
10
Jestem przy tobie... Boże zmiłuj się nade mną!...
On był przy mnie — mąż Henryk, był przy mnie — zabijał.
Henryk zabijał?...
Może krew plami te szaty?
Widzę go — pod sztyletem w cierpieniach się zwijał...
Precz! precz! o łzo natrętna... Mamże płakać straty?
15
Mścić się potrzeba — drzyjcie! czyż krew płacić łzami?
Krew za krew — drzyjcie, zemsta straszliwa nad wami!
Już śmierć weszła do zamku, będą zbrodnie nowe.
Jakaż to straszna boleść przenika królowę?
Tyś Rizzia krwią zmazany?
O! nie! chyba własną...
20
Tyżeś to w téj godzinie? słuchaj! w jakim celu?
O! niech teraz te światła! te pochodnie zgasną!
Żeby mój wstyd ukryły... Kocham cię Botwelu!
Nie jest to czas ukrywać i taić uczucia,
Rzucam się na twe łono, już jestem zgubiona!
25
O Marjo! śmierć cię chyba wydrze z tego łona.
Czy żądasz zemsty? powiédz! zabójstwa? otrucia?
Nie, nic nie żądam — słuchaj! chodź przed ołtarz Pana,
Połączę z tobą dłonie, gdym serce złączyła.
Lecz nie, ta ręka z krwawą ręką powiązana,
30
On żyje jeszcze!... Boże! cóżem wymówiła!
On żyje jeszcze?... w dobrą trafiłem godzinę.
Wieki trzebaby czekać na takie wyznanie,
A teraz ją zdradziły, rospacz, obłąkanie.
Myśl zemsty w niéj ukrytą jako kwiat rozwinę;
5
Piękny kwiat, choć zatrute owoce wyradza.
Teraz chyba szatana wyrwie mi ją władza!
Serce się moje kobiét łzami nie rozczula...
Chce, żebym myśl jéj odgadł? nie — ja nie rozumiém!
Aż mi powié: Botwelu! zabij! zabij króla!
10
Za mniejszą cenę nie chcę zabijać — nie umiém.
Dziś jestem spokojniejszą, czystych modlitw władza
Usypia wszystkie troski i uśmierza bole;
Czas, cierpliwość, najsroższe rany ułagadza.
Wszystko znieść można.
Wszystko?
Troski i niedolę...
I wzgardę?
5
Dosyć! dosyć zniosłam na kobiétę!
Jestem na tronie, ale z sercem zakrwawioném.
O Marjo! ty się nadto łudzisz blaskiem, tronem,
Ten tron, to proste deski szkarłatem przykryte;
Już zeń zdjęto szkarłaty, zasłana całuny,
10
Obejrzyj się, na tronie niedostaje truny.
Widziałem w kraju franków, gdy król wielki skona,
Postać jemu podobną wnet z wosku utworzą,
Przykryją szkarłatami, na mary położą;
Dziwnie od martwéj twarzy odbija korona;
15
Przeraża ludzi wstrętem ta postać woskowa,
Ustrojona w klejnoty, przy trumny żałobie;
Nie obrażaj się Marjo, lecz Szkotów królowa,
Podobna do téj maski leżącéj na grobie.
Cóż uczynię?
Ha! módl się! przebaczaj!
Przebaczyć!
Komu przebaczyć?
Wszystkim.
20 Chciéj mi wytłómaczyć
Czego się żegnasz?
Pani! odmawiam pacierze,
Słyszę dzwon po umarłym.
Co? dzwon, po kim dzwony?
Po śmierci Rizzia.
Boleść zaledwo uśmierzę,
I modlitwą zagłuszę jęk w piersiach tłumiony,
Szatan budzi mię ze snu.
25
Patrz Pani! tam zdala
Snuje się tłum pogrzebu, idą czarne cugi,
Płatna wymowa cnoty zmarłego wychwala;
A za trumną przyjacioł orszak smutny, długi,
Ale ten najwierniejszy który w trumnie zaśnie.
30
Każdy z domu wychodząc trzymał świécę jasną,
Półowa już pogasła, inne teraz gasną,
Patrz! jedna jeszcze miga — i ta wkrótce zgaśnie;
Na chwilę mu ciemnego grobu nie oświécą,
I pamięć ich zagasa z tą gasnącą świécą.
35
Śpij Rizzio, wszyscy, wszyscy ciebie zapomnieli!
Czyż nie dosyć? zmówili wieczne odpocznienie.
Słuchaj! słuchaj! kobiéta na cóż się ośmieli?
Patrz Botwelu! ten obraz wiszący na ścienie,
Jak w nim dobrze trafiona blada twarz Henryka.
40
Ściga za mną oczyma... Nie zniosę téj twarzy!
Patrz! za mną się obraca, wzrokiem mię przenika.
O! ten wzrok! nie jest dziełem ludzi i malarzy,
Na obraz szatan przeniósł, myśl moją, sumnienie,
I serce moje dręczy boleścią okrutną.
45
Cha! cha! więc ci niemiłe Darnleja spojrzenie?
Można obraz zasłonić?
Nie — rozedrzyj płótno!
Rozedrzyj je sztyletem — na co te obrazy?
Ja go mam w sercu.
Pani! spełnię twe roskazy,
Czy będziesz spokojniejszą?
Spełnisz moje chęci?
Co wyrzekłeś?...
50 Tak, zniszczę ten obraz Darnleja.
Obraz!...
Tak chciałaś?
Prawda, wyszło mi z pamięci,
Chciałam zgonu obrazu...
Zniknęła nadzieja!
On mnie nie pojmie, ja się wyrzec nie ośmielę.
Pani! więc dziś się z tobą na wieki rozdzielę,
Przyszedłem cię pożegnać.
55
Co mówisz? mój drogi!
Dla nieszczęśliwéj cios to nazbyt! nazbyt srogi!
Nie wytrzymam!
O pani! mam zostać przy tobie?
Każesz mi zostać? jesteś królową, masz władzę.
Dziś więc grób mój, przy Rizzia każę kopać grobie,
60
Przeciw sztyletom, słaba obrona w odwadze.
Ty mi serce rozdziérasz — piekło teraz we mnie!
Zemścić się! zemścić! cóż mi teraz pozostaje?
Zemścij się!...
Nad Duglasem mścić się? to daremnie,
Duglas z Lindsajem oba uszli w obce kraje.
65
Idź! szukaj ich! nie, zostań! zostań tu! miéj litość!
Chciéj mnie zrozumiéć! błagam! Czyliż duszy skrytość
Mam wyjawić słowami? choć wiém że ta mowa
Sumnienie mi obarczy, z echem nie upłynie.
Powinien zginąć!
Kto?
On!!!
Kto?
Król!
Zginie!
O! ty jesteś jak echo, powtarzasz me słowa,
Ja chciałabym ażeby bez echa skonały.
70
Lecz tak, już przeważyłam jedną stronę szali,
Tak, już się piérwsze węzły skrytości przerwały,
Daléj! daléj iść trzeba, idę daléj! daléj!
Nie wiém, gdzie zajdę?... Słuchaj! jesteś taki blady,
Jakbyś mi chciał wyrzucać!
Królowo! ja zbladłem?
75
To może dawnych cierpień pozostały ślady.
Botwelu! niech twe czoło nie będzie źwierciadłem,
W którém czarność mych zbrodni czytam z przerażeniem,
Mamże twe świetne myśli przykryć zbrodni cieniem?
Zapomnij słów niebacznych! ja marzyłam we śnie;
80
Zapomnij o snach moich! nie zwierz ich nikomu!
Królowo! on dziś zginie.
Dziś? to nadto wcześnie!
Gdzie Henryk?
Niedaleko, w małym wiejskim domu.
Mówią że chory.
Chory?... Chory umrzéć może.
Nie lękaj się, dziś Henryk pod sztyletem skona,
85
Oddalę podejrzenie, chorobą się złożę.
Lecz dopomóc mi trzeba... Jako wierna żona
Powinnaś go odwiedzić jeszcze dziś z wieczora,
Dasz mu w lekarstwie napój co go uśpi w nocy.
O! to czego ty żądasz nie jest w mojéj mocy.
90
Ja mam go widziéć dzisiaj? widziałam go wczora,
Jutro mam widziéć trupem — widziéć dziś? nie mogę!
Odwiédź go — zniszczysz wszelkie podejrzenia, trwogę,
Bez tego spać nie będzie, uchroni się zgonu.
Daj więc! daj mi ten napój — zejdę z mego tronu,
95
I przez tę noc straszliwą, żaden z mych poddanych
Nie będzie równie podłym i występnym...
Pani!
Oto napój wyjęty z ziół mi dobrze znanych.
Niech Henryk spełni do dna, choć może smak zgani,
Sen dla chorego, w bolach wielką jest przysługą.
Więc Henryk gdy wypije?
Zaśnie...
100 Na jak długo?
Nie wiém...
Skoro napoju użyje królowa,
Mój sztylet nie potrzebny.
Królowo! bądź zdrowa!
Uważałam go pilnie, przez rysy oblicza
Chciałam czytać aż w sercu, odkryć by cień zdrady.
105
Smutny był? twarz Botwela zawsze tajemnicza,
Blady był? wszak on zawsze posępny i blady.
Nie, to nie jest trucizna, i któż się nie wzruszy
Powierzając kochance narzędzie otrucia?
Chybaby nie miał w sercu żadnéj iskry czucia?
110
Chybabym okiem duszy nie czytała w duszy?
Błąkam się jak wyklęty, słuszna kara Boża,
Zbłąkana wyobraźnia blade widma roi,
Zgryzoty przy węzgłowiach stoją mego łoża.
O! nie, przypatrz się, królu, tylko błazen stoi.
5
Tak błazen tylko, wszyscy już mię opuścili.
Oświécam widma, bladą umysłu pochodnią.
Każdy kamień korony obciążyłem zbrodnią,
Ich ciężar głowę moją do grobu nachyli;
Przeważa mię korona.
I ja równie błądzę.
10
Oto czapka w królewskich pokojach wytarta,
Dotąd na niéj zdobyte wieszałem pieniądze;
Wkrótce czapka od błazna będzie więcéj warta,
I wkrótce mnie samego ciężarem przeważy.
Nie trzeba nadto wielkich ciężarów na głowie,
Dość rozumu i głupstwa.
15
Paziu! w twojéj mowie
Więcéj widać rozsądku niż śmiéchu na twarzy.
Ale gdy mnie widmami myśl drząca otoczy,
Jak ich nie widziéć? ich wzrok serce mi roskruszy!
Jak ich nie widziéć Nicku?
Panie! zamknij oczy...
20
One nie przed oczyma — one w mojéj duszy!
Widzę je, tak jak ciebie, jak me własne cienie
Ścigają za mną.
Panie! zagaś lampę w nocy,
Mnie nie ujrzysz przed sobą... Zagaś twe sumnienie,
Widm nie ujrzysz przed sobą...
To nie w mojéj mocy!
25
Szalony jesteś! zgasić sumnienie jak świécę?
Patrz! tam stoi, w posępnéj ubrany żałobie,
Jak gdyby chciał wyjawić śmierci tajemnicę?
Milczący — krwawy — blady — woła mnie ku sobie...
Wszak mu sztylety ciało rozdarły na ćwierci?
30
A on wstał z grobu, świéży, jak z kołyski dziécie.
O Panie! Rizzio błaznów lubił całe życie,
Może więc przyszedł tutaj szukać ich po śmierci?
Dziwię się że nie ze mną, lecz z tobą rozmawia,
Musisz być do mnie królu podobnym w téj chwili.
35
Precz! precz Rizzio! twój widok, serce mi zakrwawia.
Wszystko bym oddał byle życie ci wrócili!
Nieobwiniaj mnie, odejdź, niech spokojny zasnę;
Ty może chcesz snu mego? spać nie możesz w grobie;
Więc i tam spać nie można?... Życie oddam tobie,
40
Lecz wróć mi sen! nie wracaj! Życie oddam własne.
Twoje lica tak blade i ten wzrok rozwarty!
Cha! cha! cha! to mi zmysły do reszty pomiesza.
Ten cień lepiéj cię królu odemnie rozśmiesza,
Więc go przyjmij za błazna — nigdy moje żarty
45
Z ust twoich nie wyrwały tak szczerégo śmiechu.
Czego chcesz Rizzio? krwawe wskazujesz mi szaty?
Może ciebie zabiłem skalanego w grzechu?
Powiédz mi? jestem królem! ja jestem bogaty!
Dam na mszę! powiédz tylko ile mszy potrzeba?
50
Zakupię msze na tydzień, miesiąc, rok, wiek cały;
Choćbyś był zbójcą, modły przebłagają nieba,
Głos księży słyszeć będziesz w grobie już spruchniały.
Ha! jeszcze słychać harfę!
Uspokój się panie!
To przywidzenie strachu... Królowa tu zmierza...
55
Królowa!... Jakież będzie nasze powitanie?
Zabije wzgardą, wzgarda jak sztylet uderza.
Henryku! ja sądziłam że cię tu zastanę
Wśród zgrai twoich dworzan! tyś samotny, blady,
Powiédz czyś ty nie chory? oczy obłąkane,
Na twarzy widać jeszcze bezsenności ślady.
O Marjo!
5
Uspokój się! tyś chory mój luby!
Połóż się, zaśnij, widać bezsenność ci szkodzi.
O Marjo! jestem winien! winien Rizzia zguby!
Ja nie wiedziałam o tém, cóż mię to obchodzi?
Ty mi przebaczasz? powiédz!
I cóż mam przebaczyć?
Śmierć jego.
Czyją?
Rizzia...
10 Jużem zapomniała.
Chciałem się uniewinnić, czyn mój wytłómaczyć.
Lecz ten włoch nie wart abyś o nim pamiętała.
Włoch nie wart abyś o nim pamiętał Henryku.
Powtórzę ci te słowa, twoje słowa własne.
Gdy nie będziesz mógł zasnąć.
15 Precz! precz nędzny Nicku!
Przebaczyłaś mi, teraz już spokojny zasnę.
Trzeba sen sztuką zwabić gdy od łoża stroni,
Przyniosłam senny napój, poznasz jego siłę.
Sen cię po nim skrzydłami lekkiémi osłoni,
20
Zaśniesz jak małe dziecko, będziesz miał sny miłe.
Wmięszam go do lekarstwa.
Dzięki ci królowo!
Zadrzała, przed mém okiem nic się nie ukryje.
Pani podziel się z królem napoju półową,
Bo kto wié, gdy król twoje lekarstwa wypije,
25
Może ci się podobny napój w nocy przyda.
O jakże trudna rola! lecz tak, kończyć trzeba!
Każde spójrzenie zdradzi, każde słowo wyda,
A myśl mnie już wydała przed obliczem nieba.
Oby się prędzéj! prędzéj! wyrwać z téj komnaty.
30 O Marjo! czemu nosisz te żałobne szaty?
Tyś chory, chciałam przez to mój smutek wyrazić.
Więc na to szat potrzeba.
Ja cierpię tak mało,
Zwiększono wielkość cierpień, chciano cię przerazić...
Teraz z mojéj słabości nic już nie zostało
Skoroś mi przebaczyła.
Bądź zdrów!
35
Jeszcze wcześnie
Gdzie idziesz? zostań chwilę, jeszcze jedno słowo!
Wyznam ci szczérze, nieraz dręczę się boleśnie,
Nieraz cię obraziłem, przebacz mi, królowo!
Przebiegnij wszystkie chwile któreśmy przeżyli,
40
Jeśli nas jaka w życiu czarna chwila dzieli?
Błagam cię! utrać pamięć téj nieszczęsnéj chwili!
Przeprasza, jakby leżał w śmiertelnéj pościeli.
Człowiek co może jutra, jutra nie zobaczy,
U stóp moich klęczący błaga przebaczenia;
45
Gdy jemu nie przebaczę, czy mi Bóg przebaczy?
Wstań Henryku! o przebacz! przebacz mi wzajemnie.
Ty błagasz przebaczenia? błagasz go ode mnie?
Powiédz mi, jakie w tobie mam odpuścić winy?
Ja ci na wzajem serce do głębi otworzę.
50 Bądź zdrów — prędko mi z tobą ubiegły godziny
Kiedyż się zobaczémy?
Niewiém — jutro może?
Ty mnie tak zimno żegnasz? czyliż świéże śluby,
Przebaczenia, miłości, znikły między nami?
Bądź zdrów!...
Tak mnie zimnémi dotknęłaś ustami,
Dreszcz mię przebiegł.
55 Ty jesteś w gorączce mój luby.
O Marjo! mój aniele! Boże dzięki tobie!
Nawróciłeś jéj serce, kocha mnie tak szczérze.
Ty wierzysz temu królu?
Tak jest, wierzę! wierzę
Rizzio jeden nas dzielił — Rizzio teraz w grobie...
5
Wszystko się odmieniło, już jestem szczęśliwy.
Czy widziałeś jéj uśmiéch? uśmiéch szczéry, tkliwy;
Z pogodném czołem przy niéj zasiądę na tronie.
Ciesz się! ciesz się Duglasie! zyskam przebaczenie,
Ja ciebie moim płaszczem królewskim osłonię.
10
Ciesz się mój wierny Nicku! zgasiłem sumnienie,
Już nie o bladych widmach, lecz o szczęściu marzę;
Ciebie Nicku darami sowicie obdarzę,
Czapkę złotem napełnię, sprawię ubior nowy.
Spraw mi żałobę.
Po kim masz chodzić w żałobie?
15
Spełń ten puhar, w nim znajdziesz lekarstwo królowy,
A wtenczas błazen wdzieje żałobę po tobie.
Precz! precz! jesteś podobny do piekielnéj jędzy!
Podły i podejrzliwy, kąsasz, trujesz jadem.
Precz! idź się błąkać, żebrać i umiérać w nędzy!
20
Lecz nie, śmierć twoja będzie dla innych przykładem;
Obiéraj rodzaj śmierci.
Trudno mi obiérać,
Głupstwo jest wieczne, głupstwo nie może umiérać,
Od wieków z nieprzerwanéj wypływa osnowy.
Chciałbym skonać pod mieczem, ale kat zawoła:
25
Nicku! gdzie twoja głowa? wszak ty niémasz głowy.
Cha! cha! nieprawdaż królu że to myśl wesoła,
Nie miéć głowy. Więc węzeł założyć na szyję?
Lecz ja jestem tak lekki! sam wiatr mię utrzyma;
Nie, ja wisiéć nie mogę, dla mnie śmierci niéma...
30
Chyba — to śmierć najleksza, ten puhar wypiję.
Żądasz więc mojéj śmierci?
Précz straszna poczwaro!
Nędzny! takąż to wdzięczność niesiesz panu w darze?
Sumnienie niech ci będzie zasłużoną karą.
Wyganiam cię ze dworu.
Ja sam się ukarzę.
Co czynisz?
35
Nic, wypiłem królowy napoje;
Zasnę jak małe dziecko, będę miał sny miłe.
Zadrzałem mimowolnie, lecz czegoż się boję?
On tylko zaśnie.
Zasnę, gdy znajdę mogiłę!
I téj może odmówią.
Przed daleką drogą,
40
Powrócę jeszcze myślą w rodziców mieszkanie.
Widzę tam w końcu sioła tę chatę ubogą,
Sczerniałe dymem ściany, i obraz na ścianie,
A przy obrazie lampa; pies wrót chaty strzeże,
Nad chatą dąb spruchniałe podnosi kanary.
45
O Boże! widzę — widzę — tam mój ojciec stary,
Na progu pług naprawia i mówi pacierze.
Oto matka ze łzami usiadła do przędzy,
Śpiéwa pieśń jak przy mojéj kołysce śpiéwała...
O! któżby! któżby sądził że pod dachem nędzy,
50
Urodzi się istota co się będzie śmiała.
Piérwszy raz wpadasz Nicku w tak czarną tęsknotę;
Ty byłeś tak wesoły?
Tak, byłem tułaczem
Któżby przyjął do domu płaczącą sierotę?
Panowie mogą smutek głosić jękiem, płaczem,
55
Nędzarz śmiać się potrafi, potrzebuje chleba.
Powiédz! co ci jest Nicku! ten napój? o Boże!
Może jaki ratunek?
Już mi nic nie trzeba...
Słuchaj królu! z dzieciństwa chowany na dworze
Służyłem za igraszkę — śmieli się dworzanie,
60
A ja widziałem wzgardę w ich śmiéchu... Na Boga!
I ja też miałem serce! tak jak pies u proga,
Jak twój pies się do ciebie przywiązałem panie.
Wiedząc jako śmiéch rzadko królom towarzyszy,
Chciałem ażeby zawsze towarzyszył tobie;
65
Teraz, król już mojego głosu nie usłyszy,
Chyba się będzie jeszcze śmiał na moim grobie,
I dzwonki mu przypomną, dzwony na pogrzebie.
On umiéra! Królowo okropna to zdrada!
Nicku! Nicku! i cóż mam uczynić dla ciebie?
70
Oczy twoje ściemniały i twarz śmiercią blada.
Królu! zawieś na czapce kilka sztuk pieniędzy,
Odeszlij ją rodzicom... Złotem się pocieszą,
Może pocieszą, może poratują w nędzy;
A czapkę w niskiéj chacie na ścianie zawieszą,
75
I będzie im niekiedy przypominać syna;
Niech matka przędąc pod nią, tę pieśń przypomina,
Którą kiedyś w kołysce śpiéwała nade mną.
O Boże! jak mi słabo — jak mi w oczach ciemno.
Nicku! ty mnie rozczulasz! patrz łzy moje płyną.
80
Królu! nigdy nie byłem łez twoich przyczyną,
Czemuż wesołość moja z życiem obumiéra?
O nie śmiéj się! ten uśmiéch smutny, wymuszony;
Do głębi mię przenika, serce mi rozdziéra...
Umiérasz za mnie, wierny, wzgardą nagrodzony.
85
Nagródź mi. Wybierz cztérech najuczeńszych ludzi,
Niech niosą trumnę błazna, niechaj głupstwo noszą;
A gdy się każdy dobrze ciężarem utrudzi,
Tylko ciężarem głupstwa — po kraju ogłoszą
Że Nick umarły, więcéj waży niż Nick żywy...
90
Tyś się uśmiéchnął panie! o jakżem szczęśliwy!
Chciałem cię jeszcze widziéć z uśmiéchem na twarzy.
Przebacz mi panie wszystko, zamykam powieki,
Już cię widzieć nie będę — tak mi się coś marzy,
Tak słabo.
Nicku!
Żegnam! żegnam cię na wieki!
Przyjacielu mój! synu!
95
Synu! któż mię woła?
Czy to mój ojciec? — Próżno! tak ciemno dokoła,
Już was widziéć nie mogę — muszę was porzucić!
Och! zostawcie mi miejsce, przyjdę tam do chaty,
Odpocznę — ja myślałem zawsze do was wrócić...
100
O! Matko! Matko moja! daj mi inne szaty,
Matko! jak mi źle było na świecie. Oh!
Skonał!...
To przyjaciel ostatni, żono tkliwa, czuła,
Patrz! to twój senny napój téj zbrodni dokonał,
Tyś go otruła... myślisz żeś męża otruła?
105
Nie, Henryk żyje, tylko został sam na ziemi,
Sam został — wszystko jedno, jakby zasnął w grobie
Gdyś mnie pocałowała, piekło było w tobie,
Dlatego całowałaś ustami zimnémi...
Zobaczę go raz jeszcze... Jak twarz jego zbladła!
110
Zsiniałe usta — twarde usłał sobie łoże...
O nieba! iskra z lampy na twarz mu upadła,
Szalony! ja ją gaszę — on jéj czuć nie może,
Nic już nie czuje... Skończył... Tu rospacz daremna!
Trzeba się gdzie uchronić przed zdradą kobiéty...
115
Ujść przed nią — gdzież uchodzić? w około noc ciemna;
Może tu koło domu ukryte sztylety?
Czegóż się nie dopuszczą — na co nie odważą?
Niéma większéj poczwary na ziemskiém przestworzu.
Zostanę tu! obaczę z jaką jutro twarzą,
120
Przyjdzie szukać zmarłego męża na tém łożu.
A twarz jéj uda bladość — może ubielona?
Może jęk jéj usłyszę za drzwiami komnaty,
Pewna jest mojéj śmierci, wprzód nim się przekona
Czy ja umarłem! będzie płakać mojéj straty...
125
Wtenczas ją jedném! jedném spojrzeniem zabiję...
Więc Bóg czuwa nade mną — i od śmierci strzeże...
Postawię przy nim lampę, całunem nakryję,
Będę nad zmarłym w nocy odmawiał pacierze...
Tak samotny przy zmarłym i w noc taką ciemną,
130
Sam jeden... Boże! Boże! zmiłuj się nade mną.
Paziu! wszak już wybiła godzina północy?
Pogaś wszystkie pochodnie, zasłoń okna sali,
Nikt wiedzieć nie powinien, że ja czuwam w nocy.
Czy i tę lampę zgasić?
Lampa niech się pali...
5
Jéj blask mię przed obcémi zdradzić nie powinien,
Chyba przed Bogiem zdradzi, ale Boskie oko
I w cieniach nocy widzi winnego.
Któż winien?
Czy król wypił lekarstwo? zasnąłże głęboko?
W Botwelu powolnego znalazłam mściciela;
Gdzież się on dotąd bawi?
10
Widziałem Botwela;
Błąkał się w zacienionéj drzewami ustroni,
Koło wiejskiego domu gdzie Henryk przebywa.
Widziałeś! miałże sztylet?
Żadnéj nie miał broni,
Ale twarz jego była blada i straszliwa.
15
Jakże nagle czas płynie! Jak straszna odmiana
Teraźniejszość zatruła! przyszłość zatruć może!
Niedawno w kraju Franków, na królewskim dworze,
Kochałam wszystkich, równo od wszystkich kochana;
Z dziecinnym śmiéchem nowe widziałam klejnoty,
20
Z dziecinnym śmiéchem ciche słyszałam westchnienie,
Z uśmiéchem przed źwierciadłem trefiłam włos złoty,
Przeplatając różami trefione pierścienie...
A dziś...
Dzisiaj królowo spojrzyj w to źwierciadło,
Czy mogłaś być piękniejszą?
O! tyś mię obraził,
25
Pokazując w źwierciedle mają twarz wybladłą.
To może blask kryształu oczy twoje raził?
Lecz tu ciemność głęboka, jedna lampa płonie...
Czy ci przykre to światło? ja lampę zasłonię...
Pani! ty mię przerażasz! coraz bardziéj blada;
30
Czémże ten czarny smutek serca rozweselę?
Lubisz powieści? oto ciekawa ballada,
Dotąd krąży śpiéwana między Szkockim gminem.
Pozwól królowo! milczysz? a więc się ośmielę...
Posłuchaj! stara matka tak rozmawia z synem.
35
— „Synu mój! synu! czemu od rana
Jesteś tak smutny? twarz obłąkana,
Miecz krwawą splamiony skazą? —
— „O! matko! syn twój zabił sokoła,
Dlatego dzisiaj twarz nie wesoła,
40
Dla tego we krwi żelazo.“ —
— „Synu mój! synu! po twym sokole,
Nie miałbyś takich zgryzot na czole?
I miecz nie taki czerwony?“ —
— „O matko! matko! zabiłem konia!
45
On mię tak szybko nosił przez błonia,
Z wiatrami biegał w przegony.“ —
— „Synu mój! synu! źleś się obronił,
Możebyś po twym koniu łzy ronił,
Bladości inna przyczyna?“
50
— „O matko! matko! ojca zabiłem!
Bladością zgryzot czoło splamiłem,
I we krwi ojca miecz syna.“ —
— „Synu mój! synu! po takim czynie
Gdzież się obrócisz? w jakiéj krainie
55
Schronisz się, synu mój miły?“ —
— „O matko! matko! na świata kraniec
Pójdę wzgardzony, tułacz wygnaniec,
Spokojnéj szukać mogiły.“ —
— „Synu mój! synu! idź w obce strony!
60
Lecz cóż zostawisz dla dzieci? żony?
Pod obce uchodząc nieba?“ —
— „O matko! matko! niech na nich spada
W dziedzictwie nędza, pod próg sąsiada
Niech idą, niech żebrzą chleba.“ —
65
— „Synu mój! synu! w czarnéj żałobie
Została matka, i cóż po sobie
Zostawi matce zabójca?“ —
— „O matko moja! o matko miła!
Przekleństwo tobie! tyś mnie namówiła
70
Żem zabił ojca.“ —
Przekleństwo? co? przekleństwo mnie, żem namówiła
Na zabicie — coś wyrzekł? ojca! męża! króla!
Paziu czyś do mnie mówił? twoich przekleństw siła
Zabije mnie!...
Ballada smutna mnie rozczula,
75
A ciebie przeraziła?... Dziś cierpi królowa.
Paziu mój! kto ci w usta włożył takie słowa?
Ty mnie przeklinasz! kto cię nauczył przeklinać?
Jam dotąd przed tym paziem czarny zamiar kryła.
Nie śmiałam go przerazić, nie śmiałam wspominać.
80
Przekleństwo! tak, przekleństwo mnie żem namówiła
Na zabicie — to Botwel mówi do mnie, Boże!
To Botwel mówi!
Pojąć nie mogę przyczyny,
Czém ją mogłem obrazić?
On pojąć nie może?
A właśnie mię przeklinał? wyrzucał mi winy.
85
Dziecko, jeszcze tak młode, a tak się ukrywa.
Królowo! oto Botwel w te progi przybywa.
Botwelu!... Cóż to? milczysz...
Czas wszystko odkryje,
Czas złym jest powiernikiem...
Botwelu!... On — żyje?..
Żyje? niewiém królowo — dotąd już mógł skonać...
Co? więc zaczętéj zbrodni nie mogłeś dokonać?
Nie widziałem dziś króla...
Więc żyć będzie?...
5
Zginie...
Może już zginął?...
Jak to? ty go nie widziałeś?...
Aleś ty go widziała...
Czyż wzrokiem jedynie
Mogłam go zabić?...
Możeś chciała?
Nie, ty chciałeś!
Lecz ja zabić nie mogłam wzrokiem... O! Botwelu!
10
Jeżeliś na mnie liczył? uchybiłeś celu,
Tak, jedynie obłudy zmazałam się grzechem...
Ja się do niego śmiałam...
Zabiłaś uśmiéchem;
Dosyć żeś go zabiła... Nie badaj królowo,
Teraz potrzeba zgładzić naszéj zbrodni ślady;
15
Król głęboko zasypia — lecz pod jego głową
Siarka z salétrą zdradne usłały posady.
Daj mi pochodnię...
Luby! dziś miesiąc na niebie,
Na co ci światło?
Umarł... pogrzebać go trzeba...
W gruzach własnego domu Henryka pogrzebię...
Lecz on żyje?...
20
Więc żywy uleci do nieba...
Pod jego domem mina burząca spoczywa,
I czeka iskry... Ognia! ognia!...
Nieszczęśliwa!
Cóż uczynię?...
Daj ognia!...
Ciebie gruz przywali?
Ognia!...
Zgasły pochodnie...
Tam lampa się pali,
Posłuży mi...
25 Tam moja domowa kaplica...
Paziu! daj mi tę lampę...
To lampa z ołtarza!
Nieraz kościelna lampa pogrzebom przyświéca,
Wszakże idę na cmentarz, grzebać wśród cmentarza...
Czyliż nigdy ucieczki nie szukałeś w Panu?
30
Patrz, przy świetle téj lampy, błyszczy krzyż ze spiżu,
I Chrystus hebanowy — on cierpi na krzyżu!
Zdaje mi się że zbladło to czoło z hebanu!
On widzi nasze myśli, słyszy każde słowo...
Boże!...
O śmierć Henryka modlisz się królowo?
35
Wysłuchane modlitwy... Może w téj godzinie
Henryk kona...
Co mówisz? Henryk teraz kona?
A ja się modlę?...
Śpieszę! niech ślad zbrodni zginie.
O Botwelu! Botwelu! to lampa święcona...
Wróci! wróci przed ołtarz, choć ją we krwi zmażem.
Lampa przed ołtarz wróci we krwi?
40
Marna trwoga!
Jeśli po zbrodni staniesz przed obliczem Boga,
Lampa po zbrodni może świécić przed ołtarzem,
Lampa, to tylko marne rąk naszych narzędzie,
I mniéj Boga przerazi, bo mniéj winną będzie.
45 O Boże! cóż uczynię w udręczeniu srogiém?
Czytaj xiążkę modlitwy.
Tak ciemno w téj sali!...
Więc udawaj że czytasz, udawaj przed Bogiem!
Jeśli Bóg nie pochwali, człowiek cię pochwali.
Nie jeden powié: patrzcie! ma świętość anioła!
50
Ta kobiéta przed śmiercią już świętą zostanie,
Promień światłości wkrótce wystrzeli z jéj czoła;
Patrzcie! ona się modli za męża skonanie...
O Marjo! porzuć trwogę i płoche przesądy,
Jeżeli Bóg ma sądzić? już zapadły sądy;
55
Bądź spokojną! ta lampa zdjęta z przed ołtarzy,
Przeważonéj już szali, daléj nie przeważy.
Żegnam cię!...
Stój Botwelu!
Bądź zdrowa!
Zaklinam!
Stój — już Darnleja wszelkich uraz zapominam.
Lecz wahać się nie możesz.
Poszedł... nie wstrzymałam...
Czuję że mogłam wstrzymać... Czarne moje serce!
Mogłam go jedném słowem wstrzymać — i nie chciałam.
Niech teraz dla nas ślubne rozścielą kobierce...
5
O! nie! nie dla mnie szczęście. Paziu powiédz szczerze,
Ja okropną być muszę?...
Pani! jesteś blada.
Klęknij tam przed ołtarzem, mów za mnie pacierze...
Na moje oczy jakiś sen trudzący spada,
Marzę i czuwam — barwę przybrały marzenia...
10
Tron i świateł tysiące — ja siedzę na tronie...
Teraz, wszystko ciemnieje... w purpurze, w koronie,
Idę — O Boże! Boże! to mury więzienia...
Któż mnie wtrącił w te mury, żywą zamknął w grobie.
W około jeszcze wiernych przyjaciół drużyna,
15
Dla czegoż płaczą? czemu ubrani w żałobie?
I xiądz nade mną czarne grzechy przypomina,
Jakież grzechy? — dzisiejszą noc — dzisiejsze zbrodnie!...
Teraz — wszyscy odeszli, kapłan się oddala,
Wchodzę do jakiéjś sali? to tronowa sala.
20
Posępnym blaskiem płoną tysiączne pochodnie,
Na moim tronie obca zasiadła kobiéta...
Boże! sala tronowa, a kirem wybita?
Zamiast kwiatów, ubrana w żałobne cyprysy...
Klękać mi każą — poco? — i modlić się do Boga?
Ach!!!
25
Pani! w tych marzeniach widzę główne rysy
Przepowiedzeń dziwacznych twego Astrologa.
Lecz czemuż w téj godzinie stają mi na myśli?
Umysł je przybrał w jasne obrazu kolory,
Postaci ich odbija, wszystkie twarze kryśli...
30 Pani moja! masz umysł obłąkany, chory.
Czy nic nie słyszysz paziu?
W koło głuche cisze,
Tylko echo pałacu słowom odpowiada,
Tylko wiatr gałęziami modrzewiów kołysze,
I przez gotyckie okna blady xiężyc pada.
35
Co? xiężyc świeci? jaka blada przy xiężycu
Musi być twarz Botwela? Na ponurém licu
Głęboki zamysł zbrodni uśpiony spoczywa;
Za nim xiężyc na trawie długie kładnie cienie;
Błąka się — w dłoniach lampy ognisko ukrywa,
40
Aby jéj nie zgasiło silne wiatru tchnienie...
O! tak, bogdajby zgasła! wróci z twarzą ciemną,
Lecz przynajmniéj nie ujrzę zbrodni na téj twarzy.
Nie, nie, lampa nie zgaśnie, sam wiatr ją rozżarzy.
Henryk zginie!... O Boże! zmiłuj się nade mną!
45
To Rizzia! Rizzia słowa! Czyż ta noc wróciła?...
Patrzcie — on się w te szaty królewskie otula...
Nigdy krwi nie widziałam!... szat mi nie splamiła...
Stój Duglasie! Patrz paziu! patrz tam za mnie, w cieniu,
Czy tam kto stoi za mną?...
Kto?...
Niéma tam króla?...
To mara utworzona w twojém przywidzeniu...
50
Słyszysz? powtarza: — jestem! jestem tu, przy tobie!
Jest przy mnie? tu w téj sali, jeszcze w takiéj porze?
Lękam się spojrzéć za mnie... powinien spać w grobie
A on jest teraz przy mnie, nie to być nie może!
Lecz jeszcze czas! O paziu! on żyje! król żyje!
55
Śpiesz! zatrzymaj Botwela, śpiesz mój Paziu drogi!
O Paziu! ty zadrzałeś? z radości? czy z trwogi?
Śpiesz! śpiesz! ja nieszczęśliwa! on króla zabije...
Na miłość Boga śpiesz się...
Botwel nie posłucha.
Prawda... Nieś mu odemnie, nieś ten pierścień złoty...
60
Wszak jeszcze czas! czas jeszcze. Wszędy cichość głucha.
Nie, król umrzéć nie może, nie zniosę zgryzoty.
Śpieszę...
O Boże! Boże! śpiesz mój paziu miły!
Czegoż czekasz?...
Królowo moja! niémam siły.
Tak mi słabo...
Śpiesz paziu!...
Już idę królowo!
Już idę! idę!... Oh! oh!...
65
Paziu! drogie dziécie!
Paziu! przemów mój drogi! przemów jedno słowo!
I miałżeby on umrzéć, umrzéć w wieku kwiecie?
Nie... on umrzéć nie może.
Te bole przeminą...
Senny jestem... Królowo kochasz mnie?
Jak syna!
70
Paziu! obudź się drogi! weź tę kroplę wina,
Może ciebie orzeźwi?
Już piłem dziś wino...
Marjo moja! oh! oh! oh!...
Paziu! moje życie!
Paziu mój! wołam, budzę, a on się nie budzi?
Boże! za moje zbrodnie skarałeś to dziécie!
75
Powiew zbrodni koło mnie już zabija ludzi,
A mnie zabić nie może, jak niegodną kary!
Boże! błagam cię! przyjmij mnie na twoje łono,
Przywykłam spokojności szukać na dnie wiary.
Na cóżeś moje czoło uwieńczył koroną?
80
Na cóż mię szata ziemskiéj wielkości okryła?
Blask marzenia już zniknął gdym tę noc przeżyła!
Ach!!!
Widzę! widzę! kłęby dymu i płomieni,
A tam, w czarnych obłokach, jakiś duch straszliwy,
Ulatuje do nieba, chmurzy się i mieni;
85
To Henryk! Henryk! ja go poznałam — nie żywy!...
I tu znów Henryk! Henryk przede mną w téj sali!
Widziałam go przed chwilą, był blady i chory,
A teraz takie jasne na licu kolory,
Jakby żył jeszcze — oko płomieniem się pali...
90
Precz! precz! ode mnie! szukasz ślubnego pierścienia?
Oto go masz! już odejdź — nie jestem twą żoną.
Ach Henryku! Henryku! niémasz ty sumnienia!
Dręczyć tak duszę tylą mękami dręczoną!...
Ach zlituj się nade mną — jestem nieszczęśliwa!
95
Chcesz może widzieć moje udręczenia, nędzę,
Patrz na twarz moją — z oczu strumień łez nie spływa;
Lecz ja cierpię, przysięgam! nie wierzysz przysiędze?
Wszak jeszcześ słowom moim ufał przed godziną.
O Marjo! uchodź! uchodź!
Patrz! patrz! tam — przede mną.
Tak, widzę, na podłodze krwi strumienie płyną...
Krew Rizzia.
Nie, nie widzę krwi, w sali tak ciemno,
Ale w ciemnościach widzę postać martwą, bladą.
5
Zdradę króla, czarniejszą zmazaliśmy zdradą,
Musiałam mu przebaczyć, on mi nie przebaczy!...
Patrz tam!
To paź nieżywy.
Boże! Paź nieżywy!...
Botwelu co to znaczy?...
Cha! cha! co to znaczy?
Wiedział o naszéj zbrodni... umarł...
Nieszczęśliwy!
10
O Botwelu! Botwelu! nie jesteś aniołem!
Inny stworzyłam obraz niegdyś w mojém sercu,
Precz! precz ode mnie zbójco z tém wybladłém czołem!
Chodź ze mną!
Gdzie?
Odpoczniesz na ślubnym kobiercu...
Teraz idźmy się błąkać... Słyszysz te okrzyki?
15
To lud nas ściga mściwy, wkrótce motłoch dziki,
Uzbrojony, napełni królewskie pokoje.
O Marjo! uchodź! uchodź!
Ja się ciebie boję!
Serca zbrodnią skalane, zbrodni się nie boją,
Słuchaj! otrułaś króla, jesteś moją!
Twoją?...
20
O! nie, Botwelu! ty mię skłonisz do szaleństwa.
Straszne okrzyki ludu, w tę noc zbrodni ciemną.
Cóż w tych okrzykach słyszysz? Co słyszysz?
Przekleństwa...
Chodź Marjo! uciekajmy! chodź zemną! chodź zemną!
ARAB.
Klęka mój wielbłąd jak Iman ubogi,
Co się w modlitwie odwraca do wschodu.
Jukami garby ładuję do drogi,
Kilka daktylów w zapasie od głodu;
5
U boku szabla dobrze wyostrzona,
W kołczanie śmierci ukryte nasiona.
I łzy i rospacz są skarbnicą moją,
I z téj skarbnicy lud podły obdarzam.
Śmierć niosę nędznym co się śmierci boją,
10
Wesołych cierpień widokiem przerażam;
Gdy na méj twarzy ujrzą boleść srogą,
Szczęśliwi, bladną i śmiać się nie mogą...
Puścił się wielbłąd na stepów zacisze,
Z pod racic ogień wypryska mu gęsty,
15
I siodło lekko jak do snu kołysze,
A w zębach żutéj trawy słyszę chrzęsty.
Nim xiężyc srébrem pomaluje lica,
Więcéj ubiegnę drogi od xiężyca.
I.
Możnym być muszę, gdy za moją sprawą
20
Tylu na świecie płakało i płacze.
Raz kiedy na świat niósłem zemstę krwawą,
Gdym biegł na stepy wróg ludzkiéj uciechy,
Z łez cudzych winne wybiérać haracze;
Patrzę: nad morzem uklecona z trzciny
25
Chata uboga, z ziemi bite strzechy,
Kwieciste morza okryły rośliny;
Światło błyszczało przez łatane szyby,
Po strzechach dym się błękitny rościągał.
Ha! czyż mieszkaniec téj nędznéj siedziby
30
Będzie mi jeszcze weselem urągał?
Niskiéj zagrody przestąpiłem progi,
Nędza tam była, lecz mieszkaniec chaty
Człowiek na pozór nędzny i ubogi,
Choć ciężką pracą utrzymywał życie,
35
Ten drzący starzec, pochylony laty,
Trzymał garść piasku i śmiał się jak dziécie.
Był to ubogi nurek, a w tym piasku
Odgrzebał perły... O nędzo żebraka!
Perły — to perły! tak małe? bez blasku?...
40
Spójrzałem gorzko na szczęście rybaka,
I wiodłem starca po nad brzegi morza.
Patrz! rzekłem, oto z łupów karawany,
Perła ogromna błyszcząca jak zorza;
Oto ją rzucam w te wiry, w te piany,
45
Dostań ją z głębi a który z mocarzy
Perłę zakupi, da ci skarby złota.
Nadzieja w starca zabłysnęła twarzy,
I wnet się rzucił w wiru fale ciemne.
Zginęła perła, starania daremne!
50
Wypłynął — była na twarzy zgryzota.
Zatrułem szczęście i pokój człowieka,
Dałem truciznę, dałem mu nadzieję.
O! jakże gorzko nad brzegiem narzeka,
O jak obfite do morza łzy leje!
55
Widziałem potém jak poszedł do chaty,
Z rospaczą upadł na liściane łoże;
I wołał z jękiem i z płaczem: O Boże!
Byłbym szczęśliwy! mogłem być bogaty.
Śmiałem się gorzko, był to śmiéch szatana.
60
Daléj wielbłądzie! daléj na pustynie!
Może gdzie radość błyśnie niespodziana,
Niedam ja urość téj bujnéj krzewinie;
Może gdzie zemsta to serce obudzi,
Już skamieniałe wśród kamiennych ludzi.
65
Tak koral niegdyś żył pod morską wodą,
Nieraz się smucił przewidując burze;
Gdy słońce w niebios błysnęło lazurze,
Koral jak majtek cieszył się pogodą;
Ale zerwany wichrami jesieni,
70
Skamieniał błądząc wśród zimnych kamieni.
II.
Pamiętam kiedyś, było to w południe,
Płynęła zwolna wielka karawana:
Gdy przypłynęła nad pustyni studnię,
Powstała wrzawa ze śmiéchem zmieszana;
75
Tłum cały bieży prędkiémi zawody,
Potém jak stadem spłoszone żurawie,
Gwarzy wesoło i zaczerpa wody...
Ale śmierć była w téj wody przyprawie.
Była trucizna... Ha! poco się śmiéli?...
80
Już piją! piją! jedna twarz pobladła,
Tam upadł drugi — tam bracia skościeli,
I drząca czara z martwych rąk wypadała.
Rzekłbyś! że Diwy, że ciemni Anieli
Na świat zarazy wyrzucili tchnienie.
85
Ani tak liczne na brzegu kamienie
Jak były trupy!... Z całéj karawany
Pozostał starzec, młodsi go ubiegli,
Pięciu miał synów — wszyscy trupem legli...
Przybiegł nareszcie, gdzie rozbite dzbany,
90
Gdzie ciała synów leżały na brzegu.
O! rospacz! martwe było całe plemie!
Chciwie jak sorbet ochłodzony w śniegu.
Chwycił truciznę, z synami się złączy...
Przybiegłem — starca chwyciłem na strzemię,
95
I szybko w biegu uniósł nas koń rączy,
Z pod kopyt iskry rozniecał w granicie.
Uniosłem starca i puściłem cało.
Ha! on chciał umrzéć, ja mu dałem życie,
Gdy w życiu iskry szczęścia nie zostało...
100
Daléj wielbłądzie! poco zwalniasz kroku,
Gdy mię roskoszne zajmują wspomnienia.
Tu cicho, pusto — i tylko z obłoku
Xiężyc posępne czoło rospromienia.
Gdy człowiek w stepy od ludzi ucieka,
105
Myśl własna wtenczas jest wrogiem człowieka.
Serce jak muszla wyrzucona z fali,
Pełna ślimakiem życie zamknie w sobie;
Cicha — lecz kiedy słońce ją wypali,
Słuchaj! usłyszysz gwar w kamiennym grobie,
110
Rzekłbyś że wspomnień napełniona tłumem,
Wszystkie zmieszanym rospowiada szumem.
III.
Dawnemi laty... Jeszcze byłem młody;
Kiedy za strusiem na piaski zagnany,
Bystrego konia puściłem w zawody;
115
Leciał i parskał i białémi piany
Srebrzył skrwawiony munsztuk i wędzidła.
Struś nie mógł skrzydeł rozwinąć ścigany,
A koń mój leciał jak gdyby miał skrzydła.
Wtém patrzę... między dzikie pustyń głazy,
120
Jakby czarowne raju malowidła,
Kwieciem błysnęły zielone obrazy.
Pod palmą między źródła kryształowe,
Stała dziewica, królowa oazy,
Omglona w lekkie szaty muślinowe.
125
Twarz z pod zasłony jak xiężyc z obłoku,
W półowie widna, skryta przez półowę;
A promień szczęścia jaśniał w czarném oku.
Szczęśliwa! ona kochała Solima!
Uciekać trzeba od szczęścia widoku,
130
Oto koń nawet spina się i zżyma,
Daléj mój koniu!... Sroższy nad tygrysy,
Leciałem gnany rospaczą Kaima.
Koń mnie zrozumiał — zaniósł pod cyprysy,
Tam Solim w cieniu cyprysowym drzymie.
135
Dzięki ci koniu! Patrzę, jego rysy
Błyszczały szczęściem... zginąłeś Solimie!...
Dziewico! wkrótce wróciłem w te strony,
Chciałem się łzami nacieszyć twojémi:
„Ha gdzież twój Solim? gdzież twój ulubiony?
140
Czy jeszcze jesteś szczęśliwą na ziemi?”
— „Mój luby” rzekła „na piaskach spoczywa,
A wiatr pustyni jego ciałem miota;
Lecz skoro piérwsza błyśnie gwiazda złota,
Dusza się jego od ciała odrywa,
145
Ty nie wiész! nie wiész! jakem ja szczęśliwa!
Jego duch w niebios niesiony błękicie,
Przybywa do mnie, odzywa się w duszy,
A dusza jego zgaduje przybycie.
„Gdy nic milczenia nocy nie poruszy;
150
Gdy nawet serca, co wzruszone bije,
Zanadto głośném wydaje się bicie;
On znowu przy mnie, znowu dla mnie żyje.
Nie są to zmysłów znikome utwory,
Ja go tu czuję — widzę — on ponury!
155
Lekki, jak z mglistéj utworzony chmury,
Ubrany w tęczy złociste kolory.
Jego głos, długie i długie godziny,
Jak szmer fontanny duszę mi zachwyca;
A gdy ustami dotknie lekko lica,
160
Zda się że spadły kwieciste jaśminy.
„Potém się zbliża i krwi krople pije,
Ciężkie rospaczy wydając westchnienie;
A kiedy od niéj błyśnie i odżyje,
Gdy w nim już krążą mojéj krwi strumienie,
165
Widzę z roskoszą jak źródło wysycha.
On z piersi moich chwyta wątłe tchnienie,
I sam z roskoszą tém tchnieniem oddycha;
Na chwilę moje zatrzymuje serce,
I jego serce zaczyna bić z cicha;
170
Z oczu mi bierze po światła iskierce,
I jego oko tym się ogniem pali;
Z lic mych pożycza jasnego szkarłatu,
I jego lice bierze blask korali,
Cały roskwita podobny do kwiatu.
175
„A gdy on smutny wini los i siebie;
Serca Solima zachwycona biciem,
Słucham uderzeń, szczęśliwa jak w niebie!
Że Solim jeszcze żyje mojém życiem.
Wśród nocy w całéj piękności i sile,
180
Błyszczy jak niegdyś błyszczał w szczęścia chwile:
Lecz skoro piérwsze promienie poranka,
Oświécą niebo w mgły różane strojne,
Próżno go tuli do łona kochanka,
On drzy i zwraca oczy niespokojne,
185
I coraz gaśnie i coraz blednieje;
I tak jak xiężyc kiedy słońce zoczy,
Blednie i we mgłach topi się i mroczy,
Tak Solim w mgły się błękitu rozwieje.”
Więc jeszcze szczęścia usnułaś budowę?
190
Zniszczę ją! Solim do ciebie nie wróci.
Znalazłem trupa i odciąłem głowę,
Upiór mogiły stepów nie porzuci,
Teraz dziewica cienia nie zobaczy,
Napróżno czeka każdego wieczora
195
I miała umrzéć w objęciach upiora,
Przezemnie — tylko umarła — z rospaczy...
Daléj wielbłądzie! tak pusto dokoła,
Czy już na ziemi szczęśliwych nie stało?
Żaden jęk do mnie w pustyni nie woła,
200
Tylko sęp krąży nad samotną skałą,
I głośno bije skrzydłami czarnémi.
Szczęśliwszych niéma ode mnie na ziemi.
IV.
O nie! ta palma musi być szczęśliwa.
Źródło się kryje pod stopami drzewa,
205
Patrz jako liściem miłośnie powiewa;
Kocha się w źródle, przed słońcem zakrywa,
Bo słońce wzrokiem wykradłoby wody.
Lęka się oczu srebrnego xiężyca,
Na liściach spuszcza rosę i ochłody;
210
Wodom niebieskie odebrała szaty,
I dała swoją barwę — swoje lica;
Kocha się w źródle i stroi się w kwiaty.
Stój! stój wielbłądzie! tę palmę podpalę,
O nie, zasypię źródlane kryształy.
215
I skona palma w piekielnym upale,
Wkrótce z jéj czoła kwiat opadnie biały.
Zostanie sama wśród pustéj krainy,
Jak ja sam jeden zostałem wśród świata.
Niech cień uwiędłéj wskazuje godziny
220
Jak cień cierpienia wskazuje mi lata.
Stój! stój wielbłądzie, zakończyłem drogę.
Trudno już szkodzić ludziom — śmierć się zbliża.
Czuję do biegu mniéj polotną nogę,
I strzała z mojéj cięciwy mniéj chyża.
225
Widzę zdaleka śmierć posępną, ciemną,
Już się czarnémi skrzydłami nasuwa;
Zasnę... Już widzę jak wkrótce nade mną,
Ten wielbłąd, który śmierci nie przeczuwa;
Gdy wicher w stepach posępnie zawyje,
230
I zwłoki moje toczy przez tumany,
W piaskach się czai, myśli, że pan żyje,
Że się pod spiące skrada karawany;
Wielbłądzie! pan twój w innym błądzi kraju,
zasnął na stepach i marzy o raju.
235
Nie! niechcę raju — lecz proszę proroka,
Niech mojéj duszy da stepy bez końca,
Dzikie i puste, bezbrzeżne dla oka,
I wiecznie wrące promieniami słońca.
A gdy zapragnę, wśród dzikiego błonia,
240
Na me skinienie niech źródło wypływa;
Niech mi tam prorok wróci mego konia,
Który gdzieś w piaskach pustyni spoczywa;
Niech dla rajskiego duszy zachwycenia
Step ten mych wrogów okryją mogiły;
245
Niech mi się wrócą znów młodości siły,
Lecz niewracają młodości cierpienia.
O takiém szczęściu serce moje marzy.
Ach! wtenczas będę spokojny! szczęśliwy!
Niech tylko żaden, żaden człowiek żywy,
250
Téj samotności przerwać się nie waży.
Do str. 225 w. 65. Zdaniem naturalistów koral jest istotą żyjącą, a każda z jego gałązek składa się z mnóstwa ożywionych stworzeń.
Do str. 227 w. 153. Obraz, który tu następuje, jest oparty na podaniu wschodniém że upiory wracając na świat, piją krew i dręczą osoby, które niegdyś kochali za życia. Arabowie zaradzają powrótowi na świat upiora ucinając zmarłemu głowę.
I.
Witaj wolności Aniele!
Nad martwym wzniesiony światem.
Oto w Ojczyzny kościele,
Ołtarze wieńczone kwiatem,
I wonne płoną kadzidła!
Patrz! tu świat nowy — nowe w ludziach życie.
Spójrzał — i w niebios błękicie,
Malowne pióry złotémi
Roztacza nad Polską skrzydła;
I słucha hymnów tej ziemi.
II.
A tam, już w cieniu wieków za nami się chowa
Duch niewoli, i dumną stopą depcze trony.
Zgina się pod ciężarem skrwawionéj korony,
Mówi — ale niezrozumiałe z ust wychodzą słowa.
Tak obelisk, co niegdyś pisanym wyrazem
Dziwił ludy, obwiany mgłą kadzideł dymu,
Dziś przeniesiony do Rzymu,
Niezrozumiały ludom — umarły — jest głazem.
III.
Niegdyś, Europa cała
Była gotyckim kościołem.
Wiara kolumny związała,
Gmach niebo roztrącał czołem...
Drżącym od starości głosem
Starzec, pochylony laty,
Trząsł dumnym mocarzy losem.
Zaglądał w królów siedziby,
Zaledwo promyk oświaty,
Przez ubarwione gmachu przedzierał się szyby.
Jakiś mnich stanął u proga,
Kornéj nie uchylił głowy,
Walczył słowami Boga.
I wzgardził świętemi kary.
Upadł gmach zachwiany słowy,
Błysnęły światła promienie...
Piérwsze wolności westchnienie
Było i westchnieniem wiary.
IV.
Jak sosny niebotyczne, urośli królowie,
Deptane prawa Ludów, gdzież znajdą mściciela?...
Na Albionu ostrowie,
Kromwel — Któż nie zna Kromwela?...
On dawną krwią Stuartów zalał stopnie tronu,
I nie chciał na nie wstąpić — on pogardził tronem.
I czémże dzisiaj jest król Albionu?
Błyszcząca mara — widziadło,
Xiężyc na niebie zamgloném,
A słońce praw oświéca tę postać wybladłą.
Ale wielcy mężowie zasiedli do steru,
Świątynią praw dźwigają tysiączne kolumny,
Patrzcie! jak długim rzędem za trumnami trumny
Wchodzą w posępne gmachy Westminsteru.
V.
O świat nowy Hiszpańskie uderzyło wiosło,
Tam brat zaprzedawał brata...
Na lądzie nowego świata,
Żałobne drzewo wyrosło,
Pod którém schyleni w trudzie,
Marząc o szczęściu boleśnie,
Usypiali tłumem ludzie,
Tłumami konali we śnie
I śmiercią sen płacili — bo o lepszéj doli,
Pod tém się drzewem ludziom o wolności śniło.
Było to drzewo niewoli,
Rosło nad grobem — świat już był jedną mogiłą.
Ostatni więc człowiek skona,
Śmiercią z należnych władcom wypłaci się danin?
O nie! na głos Waszingtona
Zmartwychwstał Amerykanin.
I zaprzysiężoną święcie
Wolność okrył wieńcem sławy.
A drzewo śmierci było masztem na okręcie
I zgon niosło na ludy Saxońskie — i nawy.
VI.
Więc słońce już w wolności krajach nie zachodzi?
Wolności skrzydła całą osłoniły ziemię.
Godném jest oczu Boga wolnych ludzi plemię,
On Bohatérów nagrodzi.
VII.
Jakiż to dzwon grobowy?
Z wiejskiego zabrzmiał kościoła?
Idzie tłum pogrzebowy,
Schylone do ziemi czoła.
Trumna, — za trumną dzieci,
Smutna przyjaciół drużyna
Bladą gromnica świéci,
Ciche modły powtarza.
Weszli we wrota cmentarza
Pod trumną ramię syna.
Czarną dręczeni rospaczą
Czarna okryci żałobą...
Czemuż płaczą nad sobą?
Bogatą wezmą spuściznę.
Dla czegóż nad nim płaczą?...
W grobie zapomni troski.
Bracia! — on umarł — on był ostatnim z téj wioski,
Co widział wolną ojczyznę.
Synowie jeszcze po nim nie zdjęli żałoby,
Już na wolnéj żyją ziemi.
Idźmy więc nad ojców groby,
Wołajmy Bracia nad niemi,
Może usłyszą w mogile?...
VII.
Widziałem jak młodzieniec w saméj wieku sile,
Strawiony własnym ogniem — przeklął ogień duszy,
Wołał - czemuż Bóg więzów moich nie roskruszy?...
Lecz wszędy cichość grobowa:
A więc sam odpowiadał — „jestem panem życia”
Okropny rospaczy słowa.
Z umysłowych władz rozbicia,
Została ta myśl straszliwa.
I bladość śmierci lice wyniosłe okrywa.
Ta jedna myśl, tysiączne urodziła myśli,
Straszna ciérpienia potęga,
Umysł je rozwija — kryśli.
Z niedowiarstwa marą sprzęga.
O niedowiarstwo! Ty piekieł pochodnią
Niszczysz mgłę marzeń i blask urojenia złoty.
Gdzież cnota?... nie ma cnoty!...
I zbrodnia nie jest zbrodnią.
Na niepewnéj ważysz szali,
Wzniosłe uczucia w człowieku...
Już wszyscy tak myśleli — i wszyscy wołali,
Jet to chorobą czasu! — jest to duchem wieku!
Ta ciemność była tylko przepowiednią słońca.
Wolności widzim Anioła.
Wolności powstał obrońca.
Podnieście wybladłe czoła!
Daléj! do steru okrętu,
Daléj! na morskie głębinie.
Rzućmy się w odmęt — z odmętu
Może nie jeden wypłynie.
Podobni do Nurków tłumu,
Co do morskiéj toną fali;
Wśród wirów kręceni szumu,
Już ich fala w głąb porywa;
Ale nie jeden wypływa,
Bliski brzegu, lub daleki,
Ten niesie gałąź korali,
Ów w Amfitryt trąbę dzwoni.
Lecz nie jeden zniknie w toni.
W morzu zostanie na wieki.
Do str. 235 w.29.„Jakiś mnich stanął u proga” Luter.
Do str. 236 w.58. W Ameryce znajduje się drzewo nazwane drzewem śmierci, pod którém zasypiający człowiek umiéra.
Bogarodzica! Dziewico!
Słuchaj nas Matko Boża,
To ojców naszych śpiew,
Wolności błyszczy zorza,
Wolności bije dzwon, 5
Wolności rośnie krzew.
Bogarodzico!
Wolnego ludu śpiew
Zanieś przed Boga tron.
Podnieście głos rycerze 10
Niech grzmią wolności śpiewy,
Wstrzęsną się Moskwy wieże:
Wolności pieniem wzruszę
Zimne granity Newy;
I tam są ludzie — i tam mają duszę... 15
Noc była... Orzeł dwugłowy
Drzemał na szczycie gmachu
I w szponach niósł okowy...
Słuchajcie! zagrzmiały spiże
Zagrzmiały... i ptak w przestrachu 20
Uleciał nad świątyń krzyże.
Spojrzał — i niemiał mocy
Patrzéć na wolne narody,
Olśniony blaskiem swobody
Szukał cienia... i w ciemność uleciał północy. 25
O wstyd wam! wstyd wam Litwini!
Jeśli w Gedymina grodzie,
Odpocznie ptak zakrwawiony.
Głos potomności obwini
Ten naród — gdzie czczą w narodzie 30
Krwią zardzawiałe korony.
Wam się chylić przed obcemi,
Nam we własnych ufać siłach;
Będziem żyć we własnéj ziemi
I we własnych spać mogiłach. 35
Do broni bracia! do broni!
Oto ludu zmartwychwstanie
Z ciemnéj pognębienia toni,
Z popiołów Fenix nowy
Powstał lud - błogosław Panie! 40
Niech grzmi pieśń, jak w dzień godowy.
Bogarodzica! Dziewico!
Słuchaj nas matko Boża,
To ojców naszych śpiew.
Wolności błyszczy zorza, 45
Wolności bije dzwon,
I wolnych płynie krew.
Bogarodzico!
Wolnego ludu krew
Zanieś przed Boga tron. 50
Oto zapusty — daléj kulikiem!
Każdy wesoły a każdy zbrojny,
Jedzie na wojnę, jak gdyby z wojny,
Z szczękiem pałaszy, śmiéchem i krzykiem.
Daléj kulika! w przyjaciół chaty, 5
Zbudzimy spiących, zabierzem z sobą.
Nie trzeba wdziewać balowéj szaty
Ani okrywać czoła żołobą,
Tak jak jesteśmy daléj i daléj!
A gdzie staniemy? aż nad granicą... 10
Gwiazdy nam świécą,
Staniemy cali.
Ha! ha! koń parska — rade nam dwory...
Nie trzaskaj z bicza — niechaj spi licho.
Szybko po drodze tak jak upiory 15
Śmigajmy szybko — cicho — i cicho.
Niech sanki świszczą
Jak błyskawica,
W okrąg xiężyca
Złote mgły koło, 20
Kagańce błyszczą.
Cha! cha! cha! jak nam wesoło.
Kto nas zobaczy — ten nie zostanie,
Z nami na nowe poleci tańce;
Mnogie hajduków świécą kagańce, 25
Szybkie po śniegu śmigają sanie.
A kto chce zostać — więc dobréj nocy,
Niech go nie zbudzi kogutów pianie,
Niech spi spokojnie — My bez pomocy
Tak jak jesteśmy — daléj i daléj... etc. 30
Stójcie tu! stójcie —— oto dwór biały
I światło w oknach — dam znak — wystrzelę.
Odpowiedziały mnogie wystrzały.
Ha! dobra wróżba — wszak tu wesele;
Tu szlachta pije — wyprawia gody... 35
Drużby za nami! swaty za nami!
Od młodéj panny, chodź panie młody,
Lecz nie patrz na nią — zalana łzami,
A łzy kobiece zmiękczą ci serce
Wrócisz! nie zwiędną ślubne kobierce 40
Teraz za nami — tak z bukietami,
Tak jak jesteście... daléj! i daléj! etc.
Stójcie tu! stójcie! tu dwór szlachcica,
Dam znak, wystrzelę... nie... — ciszéj! ciszéj!
Znagla wpadniémy, nikt nie usłyszy... 45
Przebóg! tu pogrzeb — błyszczy gromnica...
Porozwieszane w oknach całuny
I stoi truna — a koło truny
Syn smutny w dłoniach ukrywa czoło...
Ha! ha! co robić? tu nie wesoło, 50
Lecz poco długie prawić androny,
Mój panie synu prosimy z sobą.
Daj na pacierze — zostaw na dzwony,
Zabierz przyjaciół... Z czarną żałobą
Tak jak jesteście — daléj — i daléj... etc. 55
Stójcie tu! stójcie! tu znakomity
Szlachcic zamięszkał... więc drzwi uchylę...
Zielonym suknem stolik wybity
A na stoliku świécą pamfile.
Panowie szlachta! do diabła karty! 60
Daléj do broni! a karty w kąty,
Niech Dej Algierski, Karol dziesiąty
I delfin grają... może kto czwarty
Do głów zasiądzie i na kozéry
Będzie błękitne rzucał papiery 65
Które już dawniéj spadły na cztéry
I jeszcze spadną ... Mości Panowie!
Niech w karty sami grają królowie
A my do koni — daléj! i daléj! etc.
Stójcie tu! stójcie! tu zamek stary, 70
Na hasło mnogi strzał odpowiada.
Zamorskie jakieś widzę maszkary,
Panowie bracia! to maskarada.
Szaty w dziwaczne lepione wzory.
Słuchaj no! słuchaj mój włoski panie, 75
Czy Sycylijskie znasz ty nieszpory?
Znasz ty Neapol? a ty Hiszpanie
Czy byłeś kiedy w Minny orszaku?
Nie — mniejsza a to — Włoch, Korsykanin,
Żyd, Tatar, Turek, Amerykanin, 80
Chodźcie tu zamną — wszyscy bez braku,
Tak jak jesteście — daléj! i daléj! etc.
Stójcie! tu stójcie! nowa gościna,
Już w oknach wszelkie światło pogasło;
Dam znak, wystrzelę; nie — poco hasło. 85
Tu spią — nie słyszą... nie nasza wina
Że sen przerwiemy... Stukam we wrota...
Ha! stary sługa wychodzi, świeci.
Twój pan spi teraz? to mi to cnota!
— „O nie — on nie spi — pan mój i dzieci, 90
Nim trzecie grudnia błysnęło zorze,
Wyszli na czele zbrojnéj czeredy
A teraz cicho — pusto we dworze,
Wyszli na wroga — czy wrócą kiedy?“
Widzicie bracia — mylą pozory, 95
Takiemu panu błogosław Boże.
Oby tak wszystkie zastać nam dwory.
Jedźmy więc sami — daléj! i daléj!... etc.
Jakże noc pyszna — jak lecą konie!
Lecą i lecą — a z pod kopyta 100
Pryskają iskry — połyska błonie,
Śmigają sanki — już świta! świta!
Na niebie blednie czoło xiężyca.
Droga skończona — oto granica!
Wstrzymaj rumaka! wstrzymaj rumaka! 105
Noc rozwidniała,
Zagrzmiały działa,
Oto jest kulik Polaka.
Litwa żyje! Litwa żyje!
Słońce dla niéj błyszczy chwałą,
Tyle serc dla Litwy bije,
Tyle serc już bić przestało.
Trzeba być głazem! trzeba być głazem, 5
Cierpieć te więzy rdzawione pleśnią,
Myśmy się za nie mścili żelazem,
I wolną myślą, i wolną pieśnią.
Zadrżały wrogi,
Pieśń to ponura, 10
Te Żmudzkie rogi.
Jezus Marya! naprzód! hop, hop, urra!
Nauczyli nas Teutony
Spiewać jako nam spiewali.
Legijony! Legijony! 15
Na Ruś! na Ruś! daléj! daléj!
Bo gdy nam każą znów iść ku Włochom,
Jakże się rozstać z Ojców grobami?
Chyba odwiecznym powiemy prochom:
Powstańcie z grobów! chodźcie za nami! 20
Zemsta na wrogi, etc.
Gdy Car groził Olgierdowi,
Odrzekł posłom Olgierd stary:
Nieście pochodnię Carowi,
Nim zgaśnie powitam Cary. 25
I za posłami téj saméj nocy
Obozem stanął na Moskwy górach,
Panował miastu jak orzeł w chmurach,
Wszedł z jajkiem kraśném w dzień Wielkanocy.
Zadrżały wrogi, 30
Pieśń to ponura,
Te Żmudzkie rogi.
Na grom Perkuna! naprzód! hop, hop! urra!
Jagielońskiéj mur stolicy
Nam roskwitnie kobiercami; 35
Trud zapłaci wzrok dziewicy
Pomięszany śmiech ze łzami.
A kędy baszta mchami okryta,
Zbudzony pieśnią kamień z téj wieży
Może się zerwie, do stóp przybieży 40
I Giedymina wnuków powita.
Daléj na wrogi, etc.
Nikt nas teraz nie obwini,
Nikt na świecie nie zapyta:
Czy jeszcze żyją Litwini? 45
Oto pogoń nasza świta!
Lecz niepytajcie czemu tak mała
Garstka chorągwią mężnych powiewa?
Więcéj nas było — lecz z tego drzewa
Burza nie jeden liść oberwała. 50
Zemsta na wrogi, etc.
Ho! zaszummy proporcami
Co wolności barwą świécą;
My lecimy, a za nami
Orły! orły! orły lecą. 55
Na nasze głowy jak szronu kiście
Spadają gromy... legion umiera
Jak laur zdobiący grób bohatéra.
Kto chciwy sławy — rwie lauru liście.
Zemsta na wrogi, 60
Pieśń to ponura,
Te Żmudzkie rogi.
Jezus Marya! naprzód! hop, hop, urra!
ŻMIJA.
ROMANS POETYCZNY
Z PODAŃ UKRAIŃSKICH,
W SZEŚCIU PIEŚNIACH.
Piękny to widok Czertomeliku,
Sto wysp przerżnęły Dniepru strumienie,
Brzoza się kąpie w każdym strumyku,
Słychać szum trzciny, słowika pienie.
5
A kiedy wiosną wezbrane wody
Zaleją wszystkie wyspy dokoła,
Jeszcze nad wodą widać drzew czoła,
Jakby rusałek cudne ogrody.
Gałązką mącą wodne błękity,
10
I jeszcze słowik w gałązkach spiéwa,
I szumią brzozy, lecz nad ich szczyty
Wznosi się fala i nikną drzewa.
Dziko Dniepr szumi, gdy w jego łonie
Sto wysp zielonych wiosną zatonie.
15
Piękny to widok stu wysep pana,
Woda mu ziemię z pod stóp wykradła:
Zamek się patrzy w fali zwierciadła,
Co mu przy stopach szumi wezbrana.
A gdy nań patrzysz, dziwnym pozorem
20
Rzekłbyś że zamek wstecz rzeki płynie.
Cegła koralów swiéci kolorem,
Lekkie filary podobne trzcinie;
Kilka ogromnych paszcz samostrzału
Patrzy strzelnicą na czarne morze:
25
A górą zamku okna z kryształu,
Swiécą się, palą, jak ranne zorze;
I tysiąc barwy w każdym promyku,
Co się z tych okien nazad odkradnie.
W zamku Pan mieszka Czertomeliku,
30
Dumny Ataman co Siczą władnie;
Lecz czy sam mieszka? Któż to odgadnie?
Nikt nie był w zamku, mówią że czary
Mieszkają w gmachu, że dłoń zaklęta
Nadludzką sztuką wzniosła filary;
35
Lecz kiedy wzniosła? Nikt nie pamięta. —
Niejeden rybak wieczorną dobą,
W Czertomeliku płynąc ostrowy,
Słyszał przed sobą, słyszał za sobą,
Spiéw słodszy, milszy niż szum dnieprowy.
40
A rybak milczał, płynął pomału;
Kiedy wieczorne zorza zapadły,
Widział jak w zamku okna z kryształu,
To się paliły, to znowu bladły;
A z okien blaskiem konały pieśni.
45
Znów cicho — głucho — a rybak stary
Żegnał się drzący — to czary — czary!
Wszak rybak czuwa? wszak rybak nieśni?
Już to noc trzecia gdy gasną zorze,
Błyska na zamku ogień jaskrawy;
50
Ho! to kaganiec, to znak wyprawy,
Popłyną czajki na czarne morze.
Kozaków obóz zalega brzegi,
Pośród czaharów spisa połyska;
A po nad Dnieprem, w długie szeregi,
55
Gęsto strażnicze płoną ogniska.
Tam na mogiłę wstąpił wysoką
Gęślarz i spiéwa pieśni z mogiły;
Jeśli w tych grobach niespią głęboko,
Może ich dzikie pieśni zbudziły?
60
O spijcie! spijcie! przeszła wam pora,
I wyście żyli — tu — w Ukrainie,
I wyście żyli — to było wczora!
My dziś żyjemy, czas szybko płynie.
Pocóż tu wracać z licem upiora
65
Gdzie nikt nie chodzi po nas w żałobie?
Jutro na naszym powiedzą grobie:
I wyście żyli! to było wczora.
Płyńmy więc! płyńmy w Natolskie grody,
Burzyć pałace, rąbać fontanny.
70
Żelazem niszczyć Turków narody;
I porwać obraz Najświętszéj Panny,
Obraz co płacze rzewnemi łzami;
A gdy go człowiek w fali zanurzy,
Morze gniewliwe bije falami,
75
Pieni się, huczy, pryska i burzy,
I póty gniewnie podnosi tonie,
Aż wrogów statki w falach pochłonie...
Lecz gdzież jest Hetman? w rannéj godzinie
Wyszedł i w stepach błądził od rana.
80
Oto przy brzegu, czajka hetmana,
Powiewnym żaglem bieli się w trzcinie.
I wkoło gwarzy zgraja zebrana,
Wszak nam na drogę brak na źwierzynie;
Idźmy na łowy! idźmy na łowy!
85
Lecz gdzież nasz Żmija, Hetman Niżowy?
Ty spisz sumaku! ty spisz sumaku!
Między błyszczące rosą czahary,
A tutaj strzelce w stepach Budziaku,
Otoczą wkrótce knieje i jary.
90
Sumak nie słyszy! sumak nie słyszy!
Bo milcząc strzelce idą na łowy,
I coraz ciszéj,
Między parowy,
Pomiędzy trawy,
95
Toną i toną:
A zorza płoną,
I świt jaskrawy
Pozłaca niebo na wschodzie.
O! jakże miło przy rannym chłodzie
100
Tak się zapuszczać w stepowe knieje.
Jak tajemnicza ta chwila nocy,
Kiedy noc kona, xiężyc blednieje,
Już dzień na wschodzie, a na północy
Jeszcze lśnią gwiazdy, jeszcze lśnią jasno,
105
I wschód się złoci, blednie, czerwieni,
Niebo się mieni;
Gwiazdy w lazurze
Już gasną, gasną;
I polne róże
110
Powstają z rosy perłami. —
I cicho łowce szli manowcami.
Trzymaj myśliwcze ptaka na dłoni,
Zakryj mu oczy złotym kapturem;
Niech nastrzępioném nie szumi piórem,
115
Niech się nie trzepie, w dzwonki nie dzwoni.
Zdejmiesz mu kaptur, gdy w nasze sidła
Zwierz się dostanie, wtenczas posłuży.
Sokół się chmurzy,
I ociemniony
120
Nastrzępił skrzydła,
Wyciągnął szpony,
Ponury, piersi napuszył.
Tam jakiś szelest! czy to zwierz ruszył?
To nadto wcześnie! to nadto skoro!
125
O! nie, to lekki chart tam na smyczy,
Niechętny więzom piszczy, skowyczy,
Skarć łowcze charta ręką i sforą.
Pierwéj wyśledzić sumaka tropy,
Potém go gończe podniosą głosem.
130
A potém charty... I chart karcony
Przypadł do stopy;
Okryty wrzosem,
Kwiatem zroszony,
Ciągnie się smutny na sforze.
135
Wysłać strzelców na rozdroże
Gdzie się kończy ta dolina,
Tam kozacy wielkiém kołem
Stójcie cicho, — a drużyna
Niech tam idzie drogą, dołem.
140
Niechaj tonie w trawy, zioła,
W tej dolinie sumak leży.
Gdy starszy strzelec zawoła,
Niech służba w trąby uderzy.
Dane rozkazy, i dzikie jary
145
Otoczył kozak, tonie w czahary.
W krzakach się kryją ponure czoła,
I cicho, jakby ludzi nie było!
Jakby się tylko o łowach śniło!
Wiatr wieje w kniei i szumią zioła,
150
Zniknęły zbroje, łuki, oszczepy;
Świt płonie ogniem umalowany,
I słońce wstaje nad martwe stepy.
Oblane złotem świtu burzany
Ognistéj barwy kwiatem się palą,
155
I gną się z wiatrem: fala za falą
Przebiega stepy milczące. —
Cicho... Wtém trąby zagrały grzmiące,
I zagrzmiał razem pod niebo wzbity
Z brzękiem surm, kotłów, okrzyk wesoły,
160
I uwolnione z więzów sokoły
Szybko w powietrza lecą błękity,
Krążą i kraczą, dzwonkami dzwonią,
I psy spuszczone jęczą i gonią.
Czekaj łowce: wśród strasznéj wrzawy
165
Patrzą na niwy złocone świtem,
I oto śmiga
Sumak zbudzony;
Ledwo kopytem
Dotyka trawy,
170
Charty wyściga,
I przez zagony,
Przed szybką smyczą,
Sadzi przez doły;
Gończe skowyczą,
175
Kraczą sokoły.
I jeden sokół już zleciał nisko,
Siadł mu na grzbiecie, szpony zatopił.
Chart wiatronogi za źwierzem tropił,
Już go dościgał — już blisko — blisko —
180
A sumak leci, bojaźnią ślepy,
Leci w zasadzkę — wpadł na oszczepy,
Drgnął tylko — upadł... A tłum wesoły
Znów w trąby dzwoni, znów w kotły bije,
Żeby wystraszyć co tylko żyje
185
Pomiędzy trawy. — Lecą sokoły,
Krążą i kraczą dzwonkami dzwonią,
Ogary znowu jęczą i gonią.
Czekają łowce. — Wśród kwiatów fali
Znów coś mignęło? — to sumak nowy? —
190
O nie! to Tatar miga od stali,
Jak wiatr stepowy,
Jak wąż piersiami
Trawy rozcina;
Między kwiatami
195
Złotem połyska.
I łuk napina,
I strzały ciska,
I rohatyny kolczate miota.
Dziwi kozaków ta zbroja złota,
200
Musi to jakiś być wódz Tatarów? —
Puścić ogary: — jeden z ogarów
Już go dościga, — ha! zobaczycie!
Ogar to stary, dobrze się sprawi,
Wskoczy na piersi — i w strasznéj męce
205
Wydrze mu życie,
Zgniecie, zadławi. —
Już go doścignął — rzecz niespodziana!
Skacze na piersi, liże mu ręce,
U stóp się kładzie — wyje, skowyczy:
210
Wszak to jest ogar! — ogar hetmana!
Piérwszy z ogarów! tak sławny w Siczy!
Nieraz Tatara wytropił w jarze,
A dzisiaj nalazł pana w Tatarze.
Wróciła nazad psiarnia zagnana,
215
A Tatar leci i trawy łamie.
Patrzcie! — i sokół siadł mu na ramie
O dziwy! dziwy! sokół hetmana!
Siadł na ramieniu, nastrzępia pióra,
Zda się że skrzydłem nagli go w biegu.
220
W łowców szeregu
Okrzyk dokoła;
Strzał lekkich chmura
Ściga Tatara;
I jedna w piersi trafia ogara,
225
Druga pod skrzydło trafia sokoła,
Trzecia Tatara w czoło drasnęła. —
Czy krew płynęła? — czy łza płynęła?
Nie można wiedziéć: — stanął — zakrywa —
Oczy zalane czy krwią, czy łzami.
230
Z piersi ogara obróżę zrywa,
Z szyi sokoła pierścień z dzwonkami;
I znów przez stepy,
Wprost na oszczepy,
Leci w zasiane wrogiem parowy. —
235
Tam go wstrzymają?... nie, nie wstrzymali!
Daleko zdradne prześcignął łowy,
I zniknął w burzanów fali...
Nie — to nie było senne widziadło,
Bo tam gdzie przebiegł, pośród wądołów,
240
Bez życia sześciu kozaków padło,
I sześć ogarów — i sześć sokołów.
Z tentenem konia leci przez wrzosy,
To pan nasz, Żmija, Hetman na Niżu.
Bielą się wzbite tumany rosy,
Z pod kopyt konia spłoszone wrony
5
Stadem się zbiły, siadły na krzyżu.
W burzanie miga kołpak czerwony,
Stalowa zbroja miga w burzanie:
— „Witaj Hetmanie! witaj Hetmanie!...“ —
— „Zdrowia drużyno — co słychać w Siczy?
10
Czy szumią żagle? — czajka gotowa?
Czy nam złą wróżbą wrona nie krzyczy?
Czy zawsze nasza fala dnieprowa
Tak jak płynęła — płynie do morza?
Ha! tak? — to dobrze... Nim błyśnie zorza
15
Być w pogotowiu... Teraz niech czara
Zaszumi miodem: — pieśń grzmi wesoła...
Lecz gdzie mój ogar? puścić ogara!
Gdzie jest mój sokół? — puścić sokoła.“
Stróż psów hetmańskich, ptasznik Hetmana,
20
Dzieci nieletnie, wyszli z drużyny;
Pobladli oba uczuciem winy,
I wyczytali gniew w oczach pana.
Potém rzekł starszy „Nieszczęsne łowy
Na nasze łowy ktoś rzucił czary.
25
Gdzie niegdyś leżał sumak stepowy,
Dzisiaj okryte zbroją Tatary,
Trudzili charty i skrzydła ptaków.
Od strzał tatarskich, sześciu kozaków
Pośród stepowych padło wądołów.
30
I sześć ogarów, — i sześć sokołów.
Tatar ci zabił psa i sokoła“. —
— „Kłamstwo! to kłamstwo!“ Hetman zawoła,
„Gdy w polach jęczą wasze cięciwy,
Smycz moja pada, a Tatar żywy...
35
Umiém wybadać prawdę za mgłami
Uwitą w słowa krzywoprzysiężne.
Znacie tę obróż? pierścień z dzwonkami?
Śmiercią wam biją dzwonki mosiężne.“
Snadź że obróżę charta poznali,
40
Pieśń śmierci w głosie dzwonków odgadli;
Oba zadrzeli. — oba pobladli,
Łza im błękitne oczy krysztali...
— „Parę kłamliwą, co razem wzrosła,“ —
Rzekł srogo Żmija „polecić Bogu,
45
Wsadzić do czajki, w czajce bez wiosła,
Niech z dnieprowego spływają progu“. —
Już odszedł Hetman... Powstały gwary,
„Skądże wié Żmija o naszych łowach?
Czy mu przynieśli pierścień Tatary?
50
Czy gdzie ukryty sam był w parowach? —
W różnych domysłach zabrzmiały stróny.
Jako żurawi nóta wędrowna,
Pieśń przez srebrzyste płynie piołuny,
Miesza się z echem, — dzika, czarowna,
55
Bo kiedyż kozak o czarach nieśni?...
Może domysły rozkwitną z pieśni? —
Nad mogiłą w mgłach wysoko:
Krąży sokół, siadł na krzyżu.
Pod tym grobem spi głęboko,
Niegdyś Hetman pan na Niżu.
60
Jeszcze sława Zaporoża,
Jako miesiąc blady, nowy,
Nie przebyła w czajkach morza,
Nie wzleciała nad ostrowy.
Na ostrowach rosły głogi,
65
I samotna róża bladła.
Zapienione skalne progi,
Mgliły błękit wód źwierciadła.
Przy Rusałce, wysp Hetmana
Widać było w blask miesiąca.
70
Jego luba z mgły uwiana,
Z mgły dnieprowej, zimna, drząca.
Choć mroziła mglistą dłonią,
Zapaliła czarném okiem...
„Luby“ rzekła... „tam się płonią
75
Polne róże nad potokiem,
„Dzwonki barwą lśnią błękitną;
Uschną dzwonki na pokosach,
Lecz z różami, gdy przekwitną,
Roskwitają w moich włosach.
80
„Duchem zmarłych na tym świecie
Żyję, kwitnę jak mogiła.
Cóż po łąkach? cóż po kwiecie?
Niechaj uschną — bym ja żyła...“
— „Czarna duszo! precz odemnie,
85
Już miłości nie ocucę.“ —
— „Wyrzekasz się? lecz daremnie!
Znów zawołasz, — znów powrócę.“ —
Rusałka się w mgłę rozpływa.
Nocą blady miesiąc świeci.
90
I po łodziach lśnią łuczywa,
I do Dniepru toną sieci...
Hetman smutny i ponury,
Płynie zwolna łódź Hetmana;
Przed nią postać z mglistéj chmury,
95
Płomieniami malowana:
Taka piękna, ponad falą,
Gdy się o nią blask rostrąca.
Wpół się ogniem lica palą,
Wpół się srebrzą w blask miesiąca.
100
W zachwyceniu, nieprzytomnie,
Choć to może duszy zguba,
Hetman wołał: „Chodź tu do mnie!
Chodź tu do mnie moja luba!“ —
Odtąd zawsze, zawsze razem.
105
Hetman w więzy lgnął widziadła,
Choć jej dusza zimnym głazem,
Na twarz różne barwy kładła.
Zawsze piękna... z polnych głogów
Róże, złote włosy wieńczą. —
110
I kradzioną z nad porogów
Mgliste szaty złoci tęczą.
Gdzie zarastał gaj odludny,
Jedném słowem — jednym rankiem,
Wzniosła z wyspy zamek cudny
I obwiodła złotym gankiem...
Z koralowéj zamek cegły.
Wieża druga, trzecia, czwarta,
Na skinienie w niebo biegły.
Lud go nazwał zamkiem czarta.
120
W zamku, jak kładzione kosą
Powiązała róż szkarłaty;
Brylantami jakby rosą
Poiskrzyła jasne kwiaty.
Hetman patrzał na kobierce,
125
Okiem blask brylantów ścigał;
Ciągle patrzał — stygło serce;
Dla Rusałki już ostygał...
Ta choć zimna pod obłokiem,
Zimne serce wnet odgadła;
130
Szybko, szybko, czarném okiem,
Brylantowe blaski kradła;
Kwiaty brała do warkoczy. —
Hetman spojrzał — wzrokiem tonął,
Nad brylanty skrzą jéj oczy!
135
I znów kochał — i znów płonął. —
— „Luba! ty masz blask anioła...“ —
— „Więc mi nagródź, jeślim warta?
Daj sokoła — daj mi charta,
Zabij charta i sokoła.“ —
140
— „Czarna duszo — precz odemnie!
Sercem się z szatanem kłócę.“ —
— „Znów zawołasz? lecz daremnie!
Przyjdziesz do mnie — ja nie wrócę...“ —
Odpłynęła... Hetman kroczy
145
Zamyślony po komnatach...
„Co! — nie wróci?... a jéj oczy
Takie cudne, włosy w kwiatach...“
Myślał... Z oczu łzy ogromne,
Po niemęskiéj płyną twarzy.
150
Rzekł do siebie: „Już nie wspomnę!“
Nie wspomina ale marzy...
„Nad zamglone chmur błękity,
Oto miesiąc już się płoni;
Już mój sokół, chart zabity,
155
A jéj niéma?... pójdę do niej...“ —
Jakże miłe tchnienie wiosny?
I woń fali świeża, chłodna?
Nad porogiem, czarne sosny
Szronem bieli mgła nadwodna.
160
Pod skałami ciągłe burze,
Łamią w falach blask xiężyca;
Nad falami w mglistéj chmurze,
W blasku srebrnych tęcz dziewica.
Przy jéj stopach chart bladawy,
165
Niespokojny i ponury:
Na ramieniu sokół mgławy,
Nastrzępiony, patrzy w chmury.
— „Jakżeś piękna!“ hetman woła,
„Któż ci może ujść bezkarny?
170
Chodź tu luba — spłosz sokoła,
Chart niech leci gonić sarny.
Tu pod moich ust płomieniem,
Twe się blade mgły rospłonią.
Jak tu miło! pod sosen cieniem!“
175
Prosi — błaga — okiem, dłonią.
Lecz dłoń jego, ciężka wina!
Czy przypadkiem, czy po myśli,
Na krzyż srebrną mgłę rozcina,
Znak zbawienia święty kryśli:
Przed krzyżem się mgły rozpierszchły
180
Jak złamane wód błękity;
I Rusałki rysy zmierszchły,
Obraz zniknął w mgłach rozbity... —
Znikła... słychać tylko burze
185
W głębi Dniepru — i szum piasków. —
Lecz mgła spływa, — spływa w chmurze
Zabłąkanych kilka blasków;
I rozbite mgły zwierciadła,
Wiatr przybliża... zmniejsza, — zmniejsza,
190
Lśni Rusałka, lecz pobladła,
I pobladła — i smutniejsza...
Potém rzekła... „O mój miły
Żegnam ciebie, ginę, — ginę,
Jak mnie z wiatrem mgły rozbiły,
195
Tak w uściskach się rospłynę.
„Prosisz — błagasz nadaremno,
Próżno czekasz na téj skale:
Lecz chodź zemną! lecz chodź zemną!
Droga do mnie przez te fale.
200
„Mgły tu zimne ale jasne;
Gdy i ciebie mgła okryje,
Patrz mój luby — teraz gasnę,
W twych uściskach znów ożyję.
„Sokół żywy, — chart twój żywy.
205
Z tobą razem jak z sokołem,
Pójdę błądzić nad te niwy,
Nad dymiących chat padołem;
„Pójdę z tobą — tak w mgłę ciemną
Osłoniona jak w krysztale.
210
O chodź zemną! o chodź zemną
Droga do mnie przez te fale“. —
Hetman kochał — obłąkany,
Hetman kochał — ogniem płonął;
Z progu spojrzał w Dniepru piany,
215
Padł do fali — i zatonął...
Gdy go skryły burz odmęty,
Potrzaskały w proch granity:
Duszę zbawił obraz święty,
Krzyż na piersiach miał wyryty.
220
Od grzechowéj zmazy czysty,
Już ulata w nieba stropy;
Za nim wzleciał sokół mglisty,
Chart Rusałki rzucił stopy,
A Rusałka, nad ostrowy
225
Sama jedna — we łzach woła:
Krzyż! kiedyż Hetman nowy
Da mi serce, psa, sokoła. —
Pieśń kona z echem — i wnet jałowe,
Dzikie domysły urosły w gminie:
230
Więc Hetman kocha fali królowę?
Na oślep leci w przepaść i ginie.
Zawsze samotny — zawsze nie z nami;
Gdzieś na cmentarzach, nad mogiłami. —
Ciszéj!... tam zachód krwawy, ponury,
235
Ozłocił stepy, jary i chmury.
Zagasa słońce — słychać jak zdala,
O brzegi bije spieniona fala.
Ciszéj!... tu smutne mogił wybrzeże.
Oto ostatnie zachodu blaski,
240
Złocą wichrami burzone piaski:
Złocą trzy cerkwi posępne wieże,
Co nad brzeg Dniepru wybiegły stromy.
I tysiąc grobów, gdzie przez wyłomy
Posępne trumien wielka świeciły.
245
O! dzika Siczy! twoje mogiły
Z piasku uwiane, — a grób tak kruchy
Gdy pod przechodnia zapadnie nogą:
Potém w mgłach srebrnych płynące duchy,
Wczorajszych mogił znaleść nie mogą.
250
Tam białą postać słońce oświéca.
Łatwo z wybladłéj odgadnąć twarzy,
Że to posępna mogił dziewica,
Że to siczowych płaczka wyspiarzy.
Stała na wieku spruchniałéj truny,
255
A wiatr jéj czarne unosił włosy,
I wzruszał wianku srebrne piołuny,
I róże wianku lśniące od rosy.
Mówią że niegdyś płaczka ta miała
Czoło wesołe, lica różane;
260
Lecz przymuszona płakać, płakała —
I dzisiaj zmysły ma obłąkane
Zmyślonym płaczem — i we łzach oczy.
To Hetman Żmija na cmentarz kroczy.
Stanął na grobie, rzekł... „Witaj Xeni!
265
Witaj o sławna płaczko pogrzebu!
Ty nas modlitwą polecasz niebu
Przez ciebie pieśnią w grobie uspieni,
Sen mamy cichy, gdy zbroja rdzawa
Zimną się rosą ziemi napawa.
270
Straciłem dzisiaj ptaka i charta,
Wierni mi byli — i tym boleśniéj:
Jeżeli zgraja twych pieniów warta,
Chart mój i sokół wart także pieśni:
Spiéwaj nad niémi.“ — „Bluźnisz mój miły!
275
A ja do takich proźb się nie zniżę.
Czujesz to zimne tchnienie mogiły,
Słyszysz! jak skrzypią spróchniałe krzyże,
Jak z dzikim wrzaskiem rybitwa biała
Ponad błękitną falą się wiesza;
280
Pieśń moja smutna, gdybym spiéwała,
Wszystkie te dzikie głosy pomiesza.
Ciszéj!“ Lecz Hetman nie słuchał mowy,
Wzrok miał ponury... Pomiędzy trzciny
Lśni Dniepru fala i próg dnieprowy.
285
Wśród skał posępnych fale się zwarły,
Na skałach dzikie rosły kaliny,
I mech czerwony i sosny karły.
Na progi czajka z falami leci,
I już zawisła po nad urwiska,
290
A w czajce dwoje płynęło dzieci.
Łódka z pianami w głazy się wciska,
A pod nią otchłań pieni się, burzy.
Te dzieci połkną dnieprowe fale.
Młodsze chwyciło za kwiecie róży,
295
Co się po nagiéj zwieszała skale;
I padło w przepaść z gałązką kwiatu.
Starsze po sosnach pnie się na głazy,
Napróżno ręce podaje bratu,
Słyszy huk fali i obłąkane
300
Mając na ustach modlitw wyrazy,
Rzuca się z krzykiem w przepaść i pianę. —
I nic nie wyszło z fal tajemnicy,
Nic, z głębokiego serca Hetmana.
Dłoń swoją oddał w ręce dziewicy,
305
Ta zachmurzona i pomięszana,
Wiodła go w cerkiew... W cerkwi tak ciemno,
Pośrebrza szyby xiężyc na nowiu;
Serce przenika trwogą tajemną,
Szyba brzęcząca w ramach z ołowiu;
310
I przez otwarte dachu szczeliny,
Wglądały z kwiatem drzące kaliny.
„Xeni“ rzekł Hetman — „co to się znaczy?
Słyszę jęk smutny i płacze rzewne:
Czy to jest nocne pienie puhaczy?
315
Czy ty chorągwie wzruszasz cerkiewne,
Że się bez wiatru smutnie kołyszą?“
— „Luby! chorągwie spokojnie wiszą,
Może je wzrusza tchnienie mogiły.
Czego się lękasz — czego? mój miły!
320
Chodź za mną.“ Zdjęła lampę z ołtarza,
Weszli w podziemnych lochów zakręty.
O! jak tu głucha cisza przeraża!
Tu połamane Turków okręty;
W spruchniałych deskach, w zbroje przybrani
325
Leżą dokoła spiący hetmani.
A jako kazał obyczaj grecki,
Każdy miał w ręku święte obrazy,
Na nich tajemne modlitw wyrazy.
Usta przymknięte, w nich piastr turecki.
330
Xeni do małéj zbliża się truny;
I strasznie drzała ręka dziewicy,
Gdy podnosiła czarne całuny,
Splamione gęsto łzami gromnicy.
O! nieba, dziécie pod całunami
335
Piękne i żywe... Xeni pobladła,
I przed Hetmanem zalana łzami
Klasnęła w dłonie — do nóg upadła.
„Mój luby“ rzekła — „to dziécie — dziécie!
Teraz się w ciemnych grobach ukrywa.
340
Luby, niech pop nas połączy skrycie,
Pop moim ojcem... Ja nieszczęśliwa!
Łzy moje płyną na wzgardę światu.
Gdy plotę z polnéj róży zawoje,
Wnet drzące liście padają z kwiatu.
345
Wszystko usycha, wszystko — co moje.
Świat mi szyderczym smiéchem przygania.
Zlituj się luby...“ Lecz próżne słowa,
Już wyszedł Hetman... smiéch obłąkania
Połknęła w ziemi cisza grobowa.
Ho! daleko Czarne morze,
Gdzie się czajki kąpią w pianach.
Palmy, zamki na Bosforze,
Jako trzciny na limanach.
5
Piękny to pożar łąk, oczeretów,
Lecz jakże płonie wspaniale
Wielki las masztów, las minaretów.
Szumcie czajki! szumcie fale!
Ho! kozak panem
10
Błękitnéj fali.
Urra ho! daléj! — urra ho! daléj! —
Z naszym Hetmanem
Urra ho! daléj! —
Nasza czajka szybka, zwrotna,
15
Choć nie błyszczy w malowidłach;
Jak jaskółka czarna, lotna,
Na sitowia leci skrzydłach:
Piędziesiąt wioseł w biegu ją nagli,
Dla Turków niesie podarek,
20
Dwa dział ze spiżu i sto janczarek:
Z szumem wioseł — z szumem żagli.
Ho! kozak panem
i t. d.
Lećcie z nami morskie wrony,
Gdzie południa świéci gwiazda:
25
Lećcie z nami — wam na gniazda
Damy turban zakrwawiony.
Za nami wrony! za czajek śladem!
Dla was co pożar ocali,
Łachmany żaglów — zaszumcie stadem,
30
Z szumem wioseł — z szumem fali.
Ho! kozak panem
i t. d.
Jak wesoło czajki płyną:
Piękny widok przy pogodzie,
Gdy chorągwie się rozwiną.
35
Gdy obwieją nasze łodzie...
Mijamy cmentarz, nasze mogiły,
A tam nas żaden nie słyszy?
Sen ich szanujmy — sen słodki, miły,
Żagle ciszéj! wiosła ciszéj!
40
Ho! kozak panem
i t. d.
Zmarłych uspi blask miesiąca,
I szum brzozy, pieśń ołtarzy;
Równie smutna, dzika, drząca,
Jak zbłąkanych pieśń wioślarzy...
45
Chaty, mogiły, znikają nagle.
Zaszumcie! zaszumcie wiosła!
Bogdaj nas do nich fala odniosła.
Szumcie czajki! szumcie żagle.
Ho! kozak panem
i t. d.
50
Pieśń dziś smutna, czajka pusta,
Lecz powrócą pełne łodzie.
Tym, co zginą, włożym w usta
Piastr wybity w Carogrodzie.
Pacierze za nich a potém wina,
Wina w Weneckim krysztale:
Za pamięć druhów pije drużyna.
Szumcie czajki! szumcie fale.
Ho! kozak panem
Błękitnéj fali...
Urra ho! daléj! urra ho! daléj!
Z naszym Hetmanem
60
Urra ho! daléj!...
Tak dziką pieśnią, przy wioseł pracy,
Chaty żegnali — a przed chatami
65
Na brzegu stali tłumem rybacy,
Starce siczowi, zalani łzami.
Jeszcze niekiedy nóta wędrowna
Od zabłąkanych powraca czajek...
O! pieśni dzika, pieśni czarowna,
70
Zmieszana z dźwiękiem wioseł i grajek,
Upływaj z echem, jak upłynęła
Młodość... tak rybak marzy — i wzdycha,
Wrócił ponury, milczał — sieć cicha
W błękitne fale Dniepru tonęła. —
75
Niech wolniéj pieśń płynie, na moim torbanie
Strón braknie... Któż wyda kozackie pożogi?
Huk ognia, trzask domów co lecą w otchłanie.
Rwę stróny torbanu i ręka drzy z trwogi.
Spiéwając sam jestem jak Turek wybladły,
80
Choć widzę ogniska płonące po chatach:
Zatrważa mię każdy liść z drzewa opadły,
I szelest sumaka co śmiga po kwiatach...
Jak ciche, błękitne przystanie Synopy.
W około na palach podnosi się szaniec,
85
A fale błękitna konała u stopy
Latarni portowéj, gdzie w nocy kaganiec
Oświecał dalekie błękitu odmęty.
Dla kupca, dla majtka, to widok jedyny,
Te mnogie przy groblach uspione okręty;
90
Gdzie statkom podobne krzyżują się liny,
I bielą się żagle — ze strzelnic galery
Wygląda blask spiżu, gdzie drzémie grom bitwy,
Na masztach różnego koloru bandery,
Tak lekkie, krajane jak skrzydła rybitwy.
95
Gdy niebo i morze nie łączą się mgłami,
Ciekawe wejrzenie z wież puszcza się szczytu,
I ściga okręty, z białemi żaglami.
Co zdają się płynąć do nieba błękitu.
Dziś tłumem się grobla napełnia portowa,
100
I fala spieniona do huku zadrzała.
Poznali huk Turcy — to mnogie grzmią działa:
Lecz w któréj to stronie? — Od stron Oczakowa.
To może znać dają galery Sułtana,
Ażeby strzedz portów od hord Zaporoża.
105
Ha! cóż nam te czajki? nam trwoga nieznana,
Sam huk je dział naszych zatopi do morza.
Tak Turcy mówili... Lecz kiedy po fali
Noc ciemna posępne rozciąga całuny
Na czarnych niebiosach błysnęły dwie łuny,
110
To płonie Białogród — Trebizont się pali.
Noc była ponura, a łuna szeroka
Pozłaca xiężyce i szczyt minaretów.
Otwarto żelazne podwoje meczetów,
Przy lampach lud wzywa modlitwą proroka;
115
A potém ufając w przeznaczeń wyroki,
Skończywszy modlitwy, lud wrócił do domów.
I wszystkich w haremach sen ujął głęboki,
Obudzą się może wśród ognia i gromów. —
Gdy Ulem meczetu zamykał podwoje,
120
Nie postrzegł zapewne, lampami olśniony,
Że Turek posępny, ubrany we zbroje,
Stał między filary jak gdyby uśpiony
I ani się ocknął — choć słyszał, ponury
Jęk rdzawych zawiasów i ryglów łoskoty,
125
I widział po ścianach, jak łuny blask złoty
Oświecał żyłami krwawione marmury.
W haremie niewidać że niebo się pali,
Bo mury wysokie, krzew gęsty i drzewa.
Dziewice w złocistéj zebrały się sali,
130
Gdzie płoną pochodnie, róż tchnienie przewiewa.
Jak szczére tam śmiéchy! jak miłe zabawy!
Bo Basza daleko — na cztérech fregatach,
Na czarne gdzieś morze przedsięwziął wyprawy.
Eunuchy w odległych usnęli komnatach. —
135
Dziewice obsiadły sadzawki, gdzie z głazu
Tryskają fontanny lamp ogniem iskrzone.
Z westchnieniem widomém przez gazy zasłonę,
Słuchają miłośnych gazalów Szirazu.
Ta żądzy tajemnéj kraszona rumieńcem,
140
Choć przyszłość zna swoją — a jednak ciekawa,
Dziecinnie się śmieje, gdy w dłoni jéj trawa
Węzłami spojona, rozwija się wieńcem.
Ta smutna, kwiat róży po listku obrywa,
Liść każdy opadły ma tajne znaczenie,
145
Ostatni liść róży jéj przyszłość odkrywa;
Zerwała ostatni, — i słychać westchnienie,
I długo dumała nad kwiatem opadłym,
Ze łzami na twarzy i z czołem pobladłém.
Ta kwiaty obrywa, ta patrzy jak kwitną;
150
Ta chroniąc płeć dłoni od wiosny upału,
Podrzuca na dłoni dwie kule z kryształu.
Lub płoszy wachlarzem mgłę kadzidł błękitną.
Zulema szukając zaciszy i chłodu,
Usiadła samotna na złotém węzgłowiu;
155
I okno otwarła na kwiaty ogrodu.
Noc była tak ciemna — bo xiężyc na nowiu.
Cieniami pokryte fontanny i drzewa.
I tylko przez okna barwione i kraty
Od sali się światło złociste wyléwa.
160
Na drzące pod oknem z kwiatami granaty.
Na niebo zamglone patrzała dziewica,
A myśl jéj igrała z ciemnością i mgłami.
Czy sen to?... Przy blasku niepewnym xiężyca,
Widziała minaret pomiędzy drzewami:
165
Na szczycie z ołowiu, jak światło poranku,
Mignęły płomienie niepewne jak zorze.
Ukazał się rycerz na wieży krużganku,
W turbanie na głowie, w tureckim ubiorze.
Spojrzała dziewica, westchnęła boleśnie,
170
I oczy odwraca, zapomniéć by chciała,
Bo tego rycerza widziała gdzieś we śnie.
Znów patrzy — o nieba! tatarska to strzała
Puszczona pod chmury ze skrzydłem płomienném,
Wróciła na wieżę i zgasła na szczycie.
175
To może w jéj oku zroszoném i senném
Lśni gwiazda przelotna po niebios błękicie?
Lecz skądże się nagle szczyt nieba rumieni?
W około płomienne rozlały się blaski,
I słychać zdaleka trzask głuchy płomieni,
180
I słychać jęk ludu, gwar dziki i wrzaski,
I straszny szczęk broni i grzmienie janczarek.
Na wieży krużganku znów nowe zjawiska,
Od króla polskiego kosztowny podarek,
Złocona chorągiew hetmańska połyska.
185
Gdy miasto w płomieni okryło się wianku,
Chorągiew dla Turków, to całun grobowy;
A przy niéj stał kozak na wieży krużganku,
Żelazem błyszczący od stóp aż do głowy.
W światłości czerwonéj haremu ogrody,
190
Odkryły się kręte gaików zarysy,
I ciche kanałów złociły się wody,
Po wodach cień smutne rzucały cyprysy;
Fontanny jak ze snu zbudzone pożarem,
Tryskają pod niebo złotémi słupami.
195
Wieść straszna, wieść śmierci, przebiega prze harem.
Rzezańce wzruszeni rospaczą i łzami,
Prowadzą dziewicę po jasnym ogrodzie,
Nad kanał, wokoło drzewami zarosły;
Tam róże haremu usiadły na łodzie,
200
A wiosła je szybko od brzegu odniosły.
Czy mamże powiadać? jak czajka w haremy
Przez kraty skruszone na kanał wybiegła?
I krzyki żon Baszy — i radość Zulemy,
Gdy z wieży rycerza przed sobą spostrzegła.
205
Ta postać, wpół żaglem na czajce owiana,
Znajoma Zulemie... Nie zdradzę tu w pieniach,
Tajemnic ukrytych w nieśmiałych westchnieniach,
I w oczach Zulemy i w oczach Hetmana.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Skorzéj żeglarze! skorzéj! czas nagli,
210
Xiężyc jaśniejszy i dłuższa zorza.
Może nam wicher uciec z pod żagli,
Może nas cisza przykuć do morza;
A ciężko będzie po martwéj fali,
Tłuc się wiosłami i bladnąć z głodu?“
215
„Cóż to za gwiazda we mgle się pali?
Ho! to latarnia z wież Carogrodu,
Daléj za światłem! daléj! i daléj!
Jak trzej magowie za gwiazdą wschodu,
Jak trzej magowie za gwiazdy lotem,
220
Lećmy po złoto, choć nie za złotem“. —
„Ho! ho! ostrożnie. — Czajka na czatach
Niech daje baczność, zdala i z bliska...
Szczęśliwi oni w rodzinnych chatach,
Wieczorne teraz palą ogniska;
225
Pełne ryb sieci i piwa dzbany,
I pies ich nawet w chacie spoczywa;
A tu na morzu kozak zbłąkany,
Gdy się przez czajkę fala przeliwa,
Jak morska wrona, ze srebrnéj piany,
230
Otrząsa skrzydła, na wierszch wypływa;
Byleby w fali znalazł dolara,
Lub piastr turecki... Ho! baczność wiara!“
„Lecz my szczęśliwsi niż oni w chatach,
Gdy nas obwieją dymem pożary;
235
Miło w tureckich błądzić komnatach.
I pić i złote chować puhary;
Lub leżéć w siatce, gdy kołysana
Lekko się waha, buja na maszcie;
I patrzéć w niebo i drwić z Sułtana.“
240
„A teraz bracia dobrze rozważcie,
Oto zdaleka wieża drewniana,
Czy ją zapalić? czy zrównać z piaskiem?
Oto na wieży latarnia miga,
I brylantowym pali się blaskiem.
245
Niech moja czajka brzegu dościga,
Ja sam pod zręby ogień podłożę.
Lecz jeszcze okiem rzucę na morze:
Jak cudny widok?... Tu czajek dwieście
Które noc kryje i groźna strzeże.
250
Zdala rząd świateł, Pera przedmieście,
Daléj Sofijskie złocone wieże;
Ledwo ich blade widać zarysy
Na ciemném niebie... Tam krzew żałoby
Tureckich grobów widać cyprysy.
255
I w nocy nawet czernią się groby. —
I gwar daleki i morza szumy,
I myśl o wschodnich roi straszydłach:
Zda się że widzę jak widmo Dżumy
Płynie nad miastem, na czarnych skrzydłach.“
260
Już zniknął Hetman — czas szybko bieży...
Cicho i głucho — słychać jęk dziki...
To pewno strażnik skonał?... Na wieży
Błękitne siarki widać płomyki.
I nagłe światło na morze pada,
265
Krwawo się czarna fala rumieni.
I twarz miesiąca zagasa blada,
Słychać huk ognia i trzask płomieni,
I ożywione jak malowidłem
Dalekie miasto, z minaretami
270
Z cieniów wypływa — a tu chmurami
W dymach pożaru zbudzone wrony,
Niekiedy białém migają skrzydłem.
Słychać pisk ptastwa — ogień szalony
Wzmaga się, rośnie. Ogniem owiana
275
Straszniejsza niżli widmo pomoru,
Niżli pochodnia w gmachach szatana,
Swiéci kozakom wieża Bosforu.
„A teraz druhy — hej! do zabawy!...
Daléj! w przedmieścia gdzie Grek zdradziecki,
280
Gdzie kryje złoto kupiec Wenecki;
Lecz pamiętajcie — gdy świt jaskrawy
Pozłoci niebo, wrócić do łodzi,
I przynieść wiele złota z wyprawy;
Będziemy piastry mierzyć na garce.
285
Lecz jeśli kogo szatan uwodzi?
Jeśli się z łupu nie wyspowiada?
Niechaj pamięta, w Żmii janczarce
Pięć kul się kryje, biada mu! biada!“ —
Już świta — świta... Ognie pożarów
290
Gasły przed słońcem — a wschód był krwawy.
Patrzcie! pod miastem chmura kurzawy,
Czy to się zbliża rota janczarów?
Migają zbroje... Zasiąść na ławy,
I szyję harmat zwrócić do wałów;
295
Jeśli się zbliżą? wnet stem wystrzałów
Przywitać Spachów... Nie będzie boju...
Biała chorągiew błysnęła w tłumie,
Posłowie niosą słowa pokoju;
Oto kadzidło hetmańskiéj dumie...
300
Słyszę ich trąby i rozstrojony
Dźwięk surm tureckich, dziki i huczny;
A w tłumie miga kolor zielony:
To jakiś Emir, Basza buńczuczny.
Koń jego szybki jak błyskawica...
305
— „Cóż tam Emirze od twego pana?...“ —
Emir pozdrowił nisko Hetmana,
I rzekł... „Syn słońca a brat xiężyca...“ —
— „Ho!“ — przerwał Hetman „Wasz Sułtan stary
Jak brat xiężyca zbladł przed pożarem.
310
Jeśli cię z jakim przysyła darem,
Chętnie przyjmiemy Sułtana dary;
Lecz póki jestem w brzegach Bosforu,
Póki mam silne prawo zdobyczy;
W darach miéć mogę prawo wyboru. —
315
„Piérwsza jest cerkiew... Dla cerkwi w Siczy
Żądam obrazu... Między ikony
Jest w Carogrodzie obraz święcony,
Obraz co płacze rzewnémi łzami;
A gdy go człowiek w morzu zanurzy,
320
Morze gniewliwie bije falami,
Pieni się, huczy, pryska i burzy,
I póty gniewne podnosi tonie.
Aż pogan statki w falach pochłonie.
Lecz to dla popa — słuchaj Emirze!
325
Niech sobie mnichy walczą cudami;
Póki mam szablę i czajki chyże,
I zamek w Siczy, król nad zamkami,
Póki mam tysiąc raźnego chłopa,
Co po obrazie?... Obraz dla popa. —
330
„Słuchaj Emirze! dla méj drużyny
Złota potrzeba cudnego blasku!
Nie rodzą kruszców nasze krainy,
Dniepr się nie toczy po złotym piasku:
Gdyśmy go cały orali flotą,
335
Pytając... Dnieprze ma twoje łoże
Złoto?... On czajki wyniósł na morze,
Aż po Carogórd, — rzekł: tam jest złoto.
Tu pięć tysięcy jest młodzi z Siczy,
A więc syn słońca, pan twój łaskawy,
340
Da pięć tysięcy piastrów odprawy;
Dla mnie?... jednego niech nie doliczy. —
„Emirze! teraz dar dla hetmana,
Nie piastr turecki, nie malowidło...
Widziałem pyszny pałac Sułtana,
345
Gdzie się on kryje blady ze strachu.
Każcie rozrzucić pałacu skrzydło,
A każdy Kozak gruz weźmie z gmachu,
Z kamieniem w pola Siczy powróci,
Jak skarb przechowa na dnie skarbnicy,
350
Potém ten kamień na grób mi rzuci,
Wstanie mogiła, pod tą mogiłą
Głucho spiącemu, będzie się śniło.
Że w czajce grożę waszéj stolicy.“ —
Kozacy wygnali nad Donu brzegami,
Gdy Dniepr opuszczali, pieśń smutna i szczytna
Z rospaczy wyrazem, zmieszana ze łzami.
Na głowę carycy przekleństwa miotała.
5
O falo błękitna! o falo błękitna!
Tyś czajki nosiła — tyś łzy te widziała. —
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Zda się, że słońce piękniejsze świta,
Gdy do powrotu Czajka zwrócona.
Miła téj fali barwa zielona,
10
Czajkami w srebrną pianę rozbita.
Jak się te nurki spokojnie pławią,
Pod słońca blaskiem skrzydły trzepocą.
Lecz, kto wié druhy, może przed nocą
Srebrne się morza fale zakrwawią?...“
15
„Ha! zgadłem bracia — tam na obłoku
Turecki żagiel z wiatrem ucieka.
Zaczęte łowy! mieć go na oku,
Lecz się nie zbliżać, — zawsze zdaleka.
Niech żadne wiosło czajki nie nagli,
20
W dzień się nie zbliżać, nie stawiać czoła,
Galery mają oczy sokoła,
Zaraz dostrzegą... Zwinąć pół żagli.“ —
„A przed obrazem Bogarodzicy,
Co burzy morze i czajek strzeże,
25
Zapalić świécę — a przy téj świécy,
Niech pop odmawia głośno pacierze.
Gdy wydam rozkaz — za mym rozkazem,
Wziąść pośród siebie czajkę z obrazem,
Lecz niech się teraz pop nie przysłuży,
30
Niechaj obrazem morza nie burzy,
Niechaj się modli — innéj usługi
Teraz nie żądam... Jakże dzień długi!...“
„Ho! ho! szalony ten Sułtan stary,
Budować takie wielkie galary,
35
Co trzykroć tyle nabiorą wody,
Niż nasza czajka; za to z czajkami
Tureckim statkom nie iść w zawody;
Gdy pełnym żaglem płyną za nami,
My na mielizny — często w pogoni
40
Okręt ich pryśnie o piasków ławy,
I tak jak szklanny puchar zadzwoni.“ —
„Widzicie druhy jak zachód krwawy,
To wiatr nam wróży — korzystać trzeba.
Więc nieco białych żagli rozwinąć,
45
I robić wiosłem — ku słońcu płynąć.
Postawić czajki w płomieniach nieba,
Tak aby słońce było za nami...
Ze zwiniętemi teraz żaglami
Utonąć w blasku — pod tą opieką
50
Nas nie wyśledzi ów upiór smoczy,
Co ma z kryształu stokrotne oczy,
Témi oczyma sięga daleko.“ —
„Dzięki ci Boże! oto do końca
Dzień nachylony, blado się pali,
55
Oto nad falą, widać pół słońca,
A pół do ciemnéj kryje się fali,
I na świat rzuca odbłysk ponury...
Już się nad słońce fala podniosła,
Po niebie krwawe snują się chmury.
60
Teraz do żagli! teraz do wiosła!“ —
Okrzyk stokrotny
Bije o chmury;
I żagiel lotny,
Jak skrzydło ptaka,
65
Białémi pióry,
Czajkę kozaka
Niesie... Ta drząca,
Wygina szyję,
Kąpie się w wodzie,
70
Fale rostrąca;
I kozak żyje,
I czajka żywa.
Już lecą... Blady na wschodzie
Zza chmury xiężyc wypływa. —
75
„Ho! dobra wróżba, galera Baszy.
Lubię miéć sprawę z Baszy galerą,
Znam tę banderę — a nad banderą
Buńczuk, co płoche jaskółki straszy.
Widzę przy ogniach tureckie twarze,
80
Zdają się blade... Czekać w pobliżu,
Aż nam galera boki ukaże,
Aż na nas spojrzy okiem ze spiżu.“
Galera okropną cichością owiana,
Jak widmo posępne, jak pałac zaklęty,
85
Choć wiosło nie szumi, choć żagiel zwinięty:
Bez ludzkiéj pomocy, czarami szatana,
Odwraca pierś złotém ozdobną straszydłem,
I boki jéj xiężyc bladawy oświéca.
Trzdzieścié paszcz widać przy blasku xiężyca,
90
Skąd wkrótce ognistém wyleci zgon skrzydłem...
„Druhy! do wioseł! już dają znaki,
Ażeby iskrą podrażnić działa;
Lecz my pierszchniemy stadem jak szpaki,
Próżno nas będzie kula szukała,
95
Daléj! do wioseł!...“ I mnogie wiosła
Wnet zaszumiały.
Czajkę zbłąkaną
Fala rozniosła.
I żagiel biały,
100
Z białawą pianą
Zmieszany, zniknął na morzu...
I rzekłbyś że fala ta czajki pożarła?
Że kozak grób znalazł w błękitnych fal łożu?
I cichość posępna i cichość umarła
105
Okryła na chwilę błękity odmętu.
Lecz iskrą galery zbudzone już działo
Wzruszyło sen głuchy — błysk widać z okrętu,
I dział trzydzieścié zagrzmiało.
Dym czarny chmurą na morzu drzymie,
110
I okręt zabrzmiał szatańskim smiéchem:
Lecz nim smiéch skonał z trzykrotném echem,
Czajki stadami błysnęły w dymie.
Pobledli Turcy... Oto kozaki
Na pierś okrętu rzucają haki,
115
Drą się na pokład. — Nad pogan karki
Widać wzniesiony miecz Atamana,
I nad turbany pióro Hetmana,
I Atamańskiéj odgłos janczarki.
Wśród damasceńskich krzywych pałaszy
120
Miece się Żmija okropnym bojem;
Gdzie walczył Basza — syn młody Baszy,
Nawpół makowym spity napojem. —
„Ojcze!“ do Baszy rzekł Selim młody,
„Giniemy — pozbądź niewczesnéj dumy.
125
Łódź okrętową spuścić do wody;
Gdy ja sam wrogów zatrzymam tłumy,
Uciekaj ojcze!“ — Na środek skoczył,
I pośród tłumu, swój turban biały,
Błyskiem krzywego miecza otoczył.
130
Jęk na pokładzie, janczarki grzmiały.
Pośród pałaszy w błysku i dymie,
Hetman młodego spotkał Selima;
I dwa się miecze starły olbrzymie.
Żmija miecz wroga na mieczu trzyma,
135
A drugą dłonią z janczarki błysnął,
Strzelił pod maszty — i płomień nagle
Szybkim poskokiem wpłynął na żagle,
Aż na banderze złotéj zawisnął:
I maszt sosnowy zajął się z trzaskiem...
140
„Byłaby walka w cieniach schowana,
Trzeba ją takim oświécić blaskiem...
Oto pochodnia błyszczy Hetmana.“ —
Z trzaskiem pożaru, znów szczęk oręża
Słychać — i dźwięki hartownéj zbroi.
145
Miecz straszny Żmii, jak żądło węża,
Krwi wroga szuka i krwią się poi.
Koszula Żmii utkana w druty,
Hartowna wprawdzie na probę kuli;
Lecz miecz Selima w Damaszku kuty,
150
Przedarł druciane węzły koszuli.
Krew popłynęła aż na kobierce
Co okrywały Baszy okręty:
Żmija się zemścił — ugodził w serce,
Schylił się Selim jak kwiat podcięty,
155
Upadł na pokład ze chrzęstem stali;
Padając, okiem rzucił po fali,
Przez fale płynie łódź okrętowa,
Tam jego ojciec. — Selima głowa
Spadła na piersi...
Czajka wesoła
160
Znów śliską piersią rostrąca piany,
I na błękitne wpływa limany;
Nad limanami z ołowiu czoła,
Wież Oczakowa widać wysoko;
A wież turecka załoga strzeże.
165
Dostrzegło czajek, pogańskie oko,
I wiankiem ognia błysnęły wieże,
Dym widać srebrny, huk słychać głuchy:
Lecz czajki ciche — ciche — jak duchy,
Gdy wiatrem wzdęta żagli pierś biała,
170
Płyną wstecz Dniepru, daléj! i daléj!
Znów z wież tureckich zagrzmiały działa,
Lecz huk bezsilny skonał na fali.
Jak cudne błyszczą czajek szeregi,
Słońce pozłaca barwy orszaku.
175
Jak cudne błyszczą dnieprowe brzegi,
Kwiat oczeretów szkarłatem świéci.
Niekiedy w ciszy Tatar Budziaku
Mignie na koniu, jak wiatr przeleci;
Lub w oczeretu kwiatach ukryty,
180
Patrzy na czajki, na fal błękity.
Czajki! czajki! Sicz przed nami
Oto brzegi Zaporoża!
A daleko, za czajkami,
Już pożarów gaśnie zorza;
185
I wśród morza,
Między mgłami,
Płonie wielka masztów sosna,
Siła żaglów spadła.
Gdy nam błyśnie nowa wiosna,
190
Znowu zadrzy dzicz wybladła,
Znowu zagrzmi spiéw janczarek;
Lecz w tym roku dość zachodu,
My do miodu!
Z brzękiem czarek
195
Pijmy w naszéj Ukrainie,
Miód nasz przepalony.
Gdzieśmy byli, kto popłynie?
Za trupami chyba wrony,
Wrony czajek przyjaciółki,
200
Co śmierć kraczą Asawule;
Kiedy kule,
Jak jaskółki,
Nad czajkami, po przestworzu,
Lecą chmurą czarną.
205
My kozacy siejem w morzu.
Gdy się z wiosną plony zgarną,
Pełnym workiem piastry swiecą
Podłe, jako liść zżółkniały;
Jak wleciały,
210
Tak wylecą.
Przez pół roka pan dostatni,
Kozak Wojewodą. —
A gdy wyjdzie piastr ostatni,
Znów z Kijowa Dniepru wodą
215
Do chat naszych. — Kozak spiéwa,
A gdy nędze zakłopocą;
W łodziach nocą,
Lśnią łuczywa;
I do ciemnéj Dniepru wody,
220
Cicho sieci toną.
Miło błądzić gdzie ogrody
Wschodnich Baszów, kędy płoną
Złota blaskiem jabłka duże;
Lecz się miléj schylić z konia.
225
I wśród błonia,
Polną różę
Zerwać, zanieść z ranną rosą,
Lubéj w upominku.
Pierwéj fale wyspy zniosą,
230
Niźli kozak dla spoczynku
Tknie się pługa... gdy raz złotem
Da zakupić ręce panu:
Wśród limanu,
Zlany potem,
235
Zlany łzami, będzie w stożec
Składał kryształ soli. —
O! nie pójdzie Zaporożec,
Zaprzedany do niewoli,
Błądzić!...
O cicho! cicho drużyno!
240
Czy tam widzicie żagle za nami,
Żagle się galer bielą za trzciną,
Za kozackiemi płyną czajkami.
W Czertomeliku płyńmy ostrowy,
Tam będą czajek bezpieczne floty:
245
Próżno nam buńczuk zagraża złoty,
I pierś galery i żagiel płowy.
Oto na brzegu nasze rodziny...
Czajka ma czucie, wierność brytana,
I tak jak brytan o stopy pana,
250
Tak się o wodne otarła trzciny.
Wrócił syn stepów wyprawą dumny.
Jakże mu piękne zdają się chaty!
Róża je polna ubiéra w kwiaty;
Malw różnofarbnych drzące kolumny
5
Aż po nad strzechy rosną i kwitną.
Ówdzie spruchniałe skrzypiąc żurawie,
Sięgają w studni wodę błękitną:
Tam Zaporożec napawa konia,
Spiewając dziką pieśń o wyprawie,
10
I gwarząc z echem wraca przez błonia,
Kiedy wieczorna zabłyśnie gwiazda.
Na spiew szczekaniem pies się odwoła,
Chaty wiszące w parowach sioła
Jako jaskółcze czernieją gniazda...
15
Ale dla Turków jakże zdradzieckie
Czertomeliku wysep zakręty!
Gdy w nie galery weszły tureckie,
Utkwił na miejscu żagiel rozpięty.
I tak za czajką płynące wrogi
20
Co wprzód grozili, blade od strachu,
Nie mogli znaleść powrotu drogi,
Jakby w Egipskim zbłąkani gmachu.
Kozak spokojnie porzucił chaty,
I biegł na brzegi — tam Pop z gromnicą
25
Przywdziewał lśniące złotem ornaty.
Trzykroć oświęcił Dniepr kadzielnicą,
A gdy odmówił z xięgi pacierze,
Rzekł do Hetmana: „Mój wierny synu
Czy wierzysz w cudy?“ — Hetman rzekł — „Wierzę.“
30
Lecz uśmiéch jakby na wzgardę gminu,
Oświécił blade lice Hetmana.
A pop rzekł daléj — „Więc w imie Pana
Jeśliś ochrzczony weź obraz święty
Gdzie malowana Bogarodzica,
35
Zanurz do fali — niechaj okręty
Zatoną — zgasną jak ta gromnica.“
Rzekł... i gromnicę rzucił do wody.
Tłum cały milczał, a Hetman młody
Jakby ze wzgardą słuchał rozkazu;
40
I malowidłem cudowném błysnął,
Lecz nim tknął fali ramą obrazu,
Obraz się w drobne sztuki rozprysnął.
A pop zbladł drzący — zbladła drużyna...
Hetman zawołał... „Czemuż bledniecie?
45
Jeśli pękł obraz? nie moja wina,
Spruchniał w tureckim wisząc meczecie.
Ale ten okręt zastrzągł do mułu,
Turków wytracę przed wschodem słońca;
Jednego tylko zostawię gońca,
50
By o tém zaniósł wieść do Stambułu. —
Cóż ten szmer znaczy?... czyż szabla Żmii
Tak się na karkach tureckich starła,
Że już kozackiéj nie tknie się szyi?!
Do chat kozaki!... niech myślą Turki
55
Że już drużyna nasza wymarła:
A gdy noc głucha padnie na wzgórki,
I na parowy — być w pogotowiu
Na odgłos trąbki. — Do chat kozaki!... —“
Już przy zachodzie dnieprowe ptaki,
60
Czaple się kładły do snu w sitowiu.
Galera piersią nie miała wody,
A spód jéj ledwo w trzcinach widomy;
I nad zielone wysep ogrody
Wyrastał wielki maszt nieruchomy.
65
Słońce złociste, niećmione mgłami,
Tonie w oczeret — blaski niknące
Spały na żaglach, a nad żaglami
Zwieszały liście brzozy płaczące,
A jeszcze wyżéj, na żaglów szczycie
70
Bandera Baszy połyska złotem;
I jeszcze wyżéj, w nieba błękicie,
Jaskółki szybkim krążyły lotem.
Tak cichy widok... Niech Turki marzą
Że są panami stu wysp na Niżu;
75
Niech spią głęboko — bo już na krzyżu
Usiadł jak do snu sokół stepowy,
Smutny wszedł miesiąc z płonącą twarzą,
I na zamglone patrzał ostrowy.
Cichość posępna i noc głęboka.
80
Na straży Turek zbrojny połyska,
I z chat kozackich nie spuszcza oka:
Ale po chatach gasły ogniska.
Turek odmawia modły Proroka,
I tak się rajską otoczył chwałą,
85
Że ani dostrzegł, jak pośród cienia
Mierzonym razem światło łyskało,
Jakby budzone ognie z krzemienia.
Podobnie kiedy Turków ogrody
Bogatym w kwiaty błysną granatem:
90
Tak zdala trzciny nad Dniepru wody,
Nagle rozkwitły ognistym kwiatem.
I blask pozłaca ciche brzóz czoła,
Cztéry płomieni błysnęły koła,
A gdy znalazły upływu łoże,
95
Pobiegły szybko, w jedno się zlały,
I wnet ogromne pożaru morze
Pod okręt wzniosłe toczyło wały.
Na krzyk strażnika, ze snu zbudzeni
Zbiegli się Turcy. Rospacz straszliwa!
100
Rospacz bezsilna! — morze płomieni
Suche okrętu deski podmywa.
Zawyli strasznie i odurzeni
Umilkli... Cisza spadła straszliwa.
Potém w téj ciszy, galerom znana,
105
Dziko zabrzmiała trąbka Hetmana.
Na odgłos trąbki, jak z ogniów piekła
Wstali kozacy na czarnych skałach.
Rzekłbyś że zemstą dzicz ta zaciekła
Gasi pragnienie w ognistych wałach.
110
Na nagich głazach, obwiani w dymie,
Jako posągi stali olbrzymie;
Rzekłbyś — że dusza ich marmurowa
Nie słyszy jęku — głosu rospaczy.
I słychać grzmiące Hetmana słowa:
115
„Druhy! nim płomień Turków obsaczy,
Kto do okrętu dopłynie z wodą,
Jeśli jest Basza? Baszy wyszuka,
Baszę wykradnie — takiego kruka
Bogatą piastrów uczczę nagrodą.“.
120
Kozacy milczą... Za skarby świata
Któż pójdzie w piekło?... Patrzcie! sam Żmija —
Jak istna żmija ogień przelata,
I padł do fali, wśród fal się wzbija;
I znów zatonął... Tam iskry padły.
125
Ho! ho! z téj wanny nie wyjdzie cały...
A teraz słychać Turków wystrzały.
Widzę go znowu — gdzie tłum wybladły
Wpadł — oto Turek w rękach Hetmana.
Już maszt się pali, już żagiel spłonął.
130
Hetman do fali z Turkiem zatonął,
A płomieniami fala zawiana;
Miło to płynąć w takie ukropy!
Patrzcie tam! patrzcie! Hetman na skale;
Na znak tureckie rozwija szale:
135
Wąż mu się, Turek, wije z pod stopy.
Nad rankiem, kędy oczeret spłonął,
Błękitne tylko krążyły dymy.
Galerę Baszy pożar pochłonął,
Na skałach czarne znikły olbrzymy.
140
Tak na skinienie Hetmana ręki,
Wznoszą się ognie — gasną pożary. —
Po wyspach słychać wesołe gwary,
I dzikie spiewy, torbanów dźwięki.
Czemuż tak głośne wesele w Siczy?
145
Czemuż się tłoczy lud do téj lipy
Z tak głośnym smiéchem? Czy dział zdobyczy?
Czyli po zmarłych wyprawia stypy?
Czy mu chorągiew przysłał król polski?
O! nie stąd radość... Pośród drużyny
150
Wznosi się wielka klatka ze trzciny,
A w klatce siedzi Basza Natolski.
Przed kilku dniami, stu miast był panem.
Zamykał tysiąc dziewic w haremie,
Był ojcem syna; a dziś bez ziemię,
155
Syn jego poległ walcząc z Hetmanem,
Z Hetmanem dzikie żywioły w zmowie
Zniszczyły miasta — a zgraja dzika
Jak na tygrysa patrzy w sitowie,
Plwa mu na czoło, palcem wytyka.
160
Co musiał cierpiéć? nikt nie wypowie,
Ale cierpienia w sercu zamyka;
Gdy go raniło goryczy słowo,
Na wzgardę chował twarz marmurową.
Lecz chociaż duma wiele wytrzyma,
165
Gdy z urąganiem wystąpił hardo
Kozak, ubrany w zbroje Selima,
Basza na niego spojrzał z pogardą,
Lecz gdy stanęły w oczach przytomne
Syna pamiątki: piersi nabrzmiały,
170
W oczach się długo dwie łzy zbierały,
I spadły na twarz dwie łzy ogromne.
Już ciemném skrzydłem noc się nasuwa,
I gmin się rozszedł, po chatach gwarzy.
Tam zbrojny kozak stojąc na straży,
175
Liczy godziny, nad więźniem czuwa.
I okolica mgłami zawiana.
A teraz słychać hasło strażnika.
— „Kto idzie?“ — „Hetman“ — „Witam Hetmana!“
Żmija milczący klatkę odmyka.
180
Potém odwraca twarz zamyśloną;
— „Precz stąd kozaku! Żmija na straży.“ —
Wszedł zgięty — odkrył lampę tajoną,
Potém ją światłem podniósł do twarzy:
— „Żyć będziesz Baszo! wzgardę przeżyłeś.
185
Znasz mnie?“ — „O znam cię! znam cię szatanie!
Syna zabójco!“ — „Krew za krew stanie...
Baszo mojego Ojca zabiłeś.
Blask cię buńczuków zaślepił wabny,
Tyś go oczernił — ty od Sułtana
190
Przyniosłeś Baszy stryczek jedwabny,
I sam na Baszę! i sam na pana!
Ja słabe mając do zemsty ramię,
Ja sam, syn Baszy, z miasta wygnany,
Gdym okiem żegnał rodzinne ściany,
195
Widziałem głowę Ojca na bramie;
I dotąd jeszcze, dotąd w noc ciemną,
Tę bladą głowę widzę przedemną,
Jak mnie krwawémi ściga oczyma.
Lecz teraz, Żmii cienie nie straszą,
200
Sen mój kupiłem śmiercią Selima,
Jeszcze krwi twojéj trzeba mi Baszo;
Krew swoją oddasz za łzy Zulemie,
Łzy które lała w twoim haremie;
Lecz w równéj walce oddasz ją zbrojny.
205
Teraz idź za mną — nie bój się zdrady.“ —
Szli oba we mgłach. Basza spokojny
Oczy obracał na xiężyc blady.
Szli krętą ścieżką, gdzie wśród wybrzeży
Wznosi się zamek nad Dniepru wały.
210
Koło ogromnéj środkowéj wieży,
Wież mniejszych lekkie wybiegły strzały.
W wieżach się smutny puszczyk odzywa,
Spi blask xiężyca i mgła przepływa.
Weszli do zamku, weszli do sali,
215
Po ścianach błyszczą zbroje; — a z góry
Blask od kagańca padał ponury.
I słychać zdala szum Dniepru fali.
W dalszych komnatach — o dziw! nad dziwy!
Jakie tam cuda w zamku dnieprowym?
220
Na ścian wysokich tle lazurowém
Płoną lamp gwiazdy, kobierców niwy
Kwiatem zabłysły, a kwiat tak świéży,
Jak gdyby z ranną rosą zerwany.
Gdzie niegdzie kryształ zastąpił ściany;
225
W zwierciadłach oko bieży i bieży,
Nową odkrywa salę, za salą,
W każdéj te same lampy się palą.
Czy to są czary? tak długim gankiem
Mógłby wędrowiec zajść aż do Boga.
230
Z marmuru sali cięta podłoga.
A delfin złoty obrzucał wiankiem
Kryształ co daje miłe ochłody,
A światła płoną pod szkłami wody.
Patrząc na ognie, kryształ i kwiaty.
235
Oko zalśnione w ciągłym zachwycie,
Przez okna sali bieży z komnaty,
Bieży odpocząć w nieba błękicie;
I wpada nagle jak w otchłań ciemną.
Przez którą srebrny xiężyc przepływa.
240
Hetman sprężynę ruszył tajemną.
Złota się nagle ściana odkrywa:
I nowa sala... Sali półowa
Alabastrowém światłem zaćmiona,
W półowie ze mgły spada zasłona.
245
A za mgłą srebrną znów jasność dniowa.
Gdy na złocistym siedli dywanie.
Na znak Hetmana, zdala za mgłami,
Zabrzmiały arfy — słychać spiéwanie,
Stłumione zrazu echem i łzami
250
Cichéj fontanny... Potém ze spiewem
Dwanaście dziewic kwiaty kobierca
Depce — i płynie z zasłon powiewem.
Basza dłoń prawą odniósł do serca,
Potém zbladł cały, oczy odwrócił,
255
I twarz rękami zakrył obiema.
I rzekł: „Mój sztylet tak mię porzucił,
Sztylet niewierny — jak ta Zulema.“ —
— „Baszo!“ rzekł Hetman.. ona szczęśliwa,
Z waszych pałaców bierze podarki;
260
Dla niéj po morzu czajka ma pływa,
Błyszczą pałasze i grzmią janczarki;
Dla niéj to Żmija przez długie lata
Zdradzał i zaprzał swego proroka,
I twarz zmieniona nosił dla świata,
265
Choć w sercu była rana głęboka.
Hetman — i razem wróg méj drużyny,
Często przebrany z bracią Tatary,
Na własne sioła niósłem pożary:
Często przez długie, długie godziny,
270
Pamiętam, nawet przed dniem wyprawy,
Jak wąż ukryty pomiędzy trawy,
Patrząc na słońce, leżę dzień cały,
By choć dzień jeden ukraść obłudzie,
By świst kozackiéj usłyszéć strzały;
275
Sokół mnie poznał prędzéj niż ludzie,
Tak twarz wprawiłem, aby udaną
Nosiła barwę. W takiéj niewoli,
Jak liść dwubarwny srebrnéj topoli,
Cierpiałem mękę — niewypłakaną.
280
Gdym własne sioła palił i burzył,
Gdym na przekleństwa gminu zasłużył,
Błogosławili... Ale już blada,
Już gwiazda Żmii — mroczy się, spada;
Gdy w mojéj dłoni pękł obraz święty,
285
Odkryją zdradę, spadnie ta głowa,
Przeklną!...“ Głos grzmiący przerwał mu słowa:
— „Więc bądź przeklęty! więc bądź przeklęty!“ —
I przed Hetmanem stanął w komnatach,
Ze srebrnym krzyżem, Pop w czarnych szatach.
Szczęśliwe czasy dawnych rycerzy!
Szczęśliwe czasy! gdy cud po cudzie
Barwił powieści! Dziś kto uwierzy?
Jacy to byli żelazni ludzie,
5
Jakie to były zamki zaklęte,
W czarnych cyprysach dusze zamknięte;
Takie powieści spią niewierzone,
Takie powieści kryją klasztory,
Gdzie mnich przez szyby patrząc barwione,
10
Światu nadawał tych szyb kolory.
Dziś kto uwierzy? że na skinienie
Ręki Hetmana, we mgnieniu oka,
Zagasły światła — arf kona brzmienie,
Z ciemnością spada cichość głęboka.
15
Popa okropna przejęła trwoga,
A Hetman mówił z twarzą wesołą:
„Biada kto tutaj, w imieniu Boga,
Wstąpi w czarami skréślone koło.
Lecz gdyś tu przyszedł? bądź pozdrowiony!
20
Zostaniesz moim gościem na wieki,
Słońca nie ujrzą twoje powieki,
Rdzą się okryje ten krzyż srebrzony;
Nikt nie usłyszy jęku — prócz Boga.“
Skinął — zapadła nagle podłoga.
25
Pop przeniesiony w lochy podziemne
Zniknął — i słychać było westchnienie...
Znów skinął Hetman, a na skinienie
Dzień świateł wpłynął w komnaty ciemne.
Gdy się rozjaśnił, obaj rycerze
30
Znów przez te same wyszli podwoje,
I do narożnéj wstąpili wieże,
By się do walki stroić we zbroje.
Basza wziął turban, stalą podszyty,
Piersi drucianą kryje koszulą,
35
I miecz Damaszku, z dwóch mieczów zbity,
I ciężki czekan z kolczatą kulą.
Tak uzbrojony lekki i rzeski.
Za pasem sztylet zawiesił Fezki;
Wziął tarcz z sitowia, jakiéj do wojny
40
Używa w stepach Tatar budziacki:
I już był gotów... Hetman kozacki
Bespieczniej wprawdzie lecz ciężko zbrojny;
Zakuł pierś mężną w pancerz ze stali,
Niósł hełm z przyłbicą ściśle zakrytą;
45
A z piór i włosów na hełmie kitą
Rośnie we dwoje, do sklepień sali.
Kopiją wstrząsa do rzutu celną.
Przy boku błyszczy miecz obosieczny,
Tak z Baszą sercem i zbroją sprzeczny,
50
Wychodził staczać walkę śmiertelną...
Już się na biały dzień zabierało
Gdy wyszli z zamku. Jakby zbudzone
Chmury nadrannym wiatrem kręcone,
Już się z mgłą dolin mieszały białą.
55
I słychać oddech poranku świeży,
Co lekko wzrusza nadwodne trzciny;
Swiegocą wróble na zamku wieży,
Na pół uspione między kaliny.
I xiężyc blady i gwiazdy bladły,
60
Szarzeją światłem nieba błękity;
U kawki krążąc, stadem obsiadły,
I ołowiane wież czernią szczyty.
Wsiedli do czajki obaj rycerze,
Płynęli z wodą. Hetman ponury,
65
Patrzał na wichrem kręcone chmury,
Na mgły tumany, na zamku wieże;
A jego serce choć stalą zbrojne,
Tak mocno bije, tak niespokojne,
Jakby w przeczuciach — zadrzał — i nagle
70
Chwycił za wiosło, rozpuścił żagle,
I pędził czajkę, ta w szybkim biegu,
W chwilę na drugim stanęła brzegu.
Tam z serca trwogę odpędził płonną:
„Jak los osądził.“ rzekł, „niech się stanie. —
75
Baszo! czy walczysz pieszo? czy konno?“
— „Gdy Arabczyka dasz mi Hetmanie,
Ujrzysz jak lekko na siodło wskoczę,
Jak z konia biję i koniem toczę.“ —
Hetmana trąbki słychać odgłosy:
80
Wnet nauczone na trąbkę pana
Dwa szybkie konie lecą przez wrzosy:
— „Biały twój Baszo! czarny Hetmana.“ —
Oba rycerze siedli na konie,
Oba pędzili szybko przez błonie,
85
Póki kaganiec z wież Oczakowa
Nie błysnął gwiazdą ze mgły wywity.
Za wodzą Żmii stanął koń wryty,
A Hetman rzecze: „Na próżne słowa
Nie traćmy czasu, poleć się Bogu.
90
Tam twój Oczaków, kędy się palą
Mnogie kagańce w masztowym lesie,
Tam twoje wieże — do wież tych progu
Gdy mnie zwyciężysz? koń cię zaniesie,
Gdy padniesz? trup twój popłynie z falą.“
95
Rzekł — ściśléj zamknął w przyłbicę czoło,
I czarnéj tarczy okrył się skrzydłem.
Basza jak jastrząb krążył wokoło,
Na różne strony zwijał wędzidłem,
I rzucał czekan i koniem toczył. —
100
Tarcza Hetmana wydała dźwięki,
Trzykroć od tarczy czekan odskoczył
I na rzemieniu wrócił do ręki;
Trzykroć odskoczył — za czwartą razą
Zgruchotał twarde hełmu żelazo:
105
Lecz ugrzązł w hełmie — Żmija nań chwyta,
Nie pośpiał Basza odciąć rzemienia:
Tak związanego, gdy zbył strzemienia,
Hetman pod końskie ciągnął kopyta.
Skrwawiony ostem i oczeretem,
110
Czołga się Basza jako gadzina;
Żmija miecz wznosi — Basza sztyletem,
I lewą ręką rzemień przecina,
Wstając pod koniem, ów sztylet srogi
Aż po rękojeść wraził pod strzemię.
115
Rumak Hetmana runął o ziemię,
Lecz Hetman szybko powstał na nogi,
Odrzucił dzidę, miecza dobywa;
I znów grzmi walka, walka straszliwa!
Daleko słychać szczęki pałaszy,
120
I tarcza daje odgłos jak dzwony.
Już krew turecka, krew świéża Baszy,
Lśni po burzanach jak kwiat czerwony;
Ten widok siły Hetmana dwoi,
Więc w obie dłonie chwyta miecz silny,
125
Podniósł i spuścił — lecz raz był mylny,
Sam padł, zwalony ciężarem zbroi;
Nim powstał z ziemi, już wróg straszliwy
Toczył mu piersi, wzniósł sztylet mściwy,
I nad bezbronnym mszcząc się rycerzem,
130
Gdy mu się sztylet po zbroi zwinął,
Podniósł pancerza i pod pancerzem
Wbił po rękojeść, aż krwią zapłynął.
Basza siadł na koń, spiął go ostrogą,
Leciał jak z wiatrem chmura stepowa;
135
Lecz nie do Turków? do Oczakowa?
Na północ wsteczną poleciał drogą.
Już zniknął... Blado wschód się czerwieni,
Już się oddala tentent po wrzosie.
Tu koralową barwą jesieni
140
Błyszczą burzany w srebrzystéj rosie,
I szpaków stada po nieba sklepach
We mgle się kąpią — i lgną na łozy.
Gdzie dwie samotne płakały brzozy,
Hetman kozacki konał na stepach...
145
Ciszéj!... tam jakiś spiew obłąkany,
Z echem przez suche płynie burzany;
Pieśń taka smutna, dzika i rzewna.
Oblana złotem słońca promieni
Zbliża się postać, jak cień niepewna,
150
Dziewica mogił — to młoda Xeni!
Pieśń jéj jak lutni niesfornéj głosy
Nagle skonała, krzykiem ucięta,
Bo koło Xeni skrwawione wrzosy;
A choć przyłbica Żmii zamknięta,
155
Już go poznała — tak dziewic oczy
Wprawne w miłości, choć obłąkane.
Ale na próżno wyśledza ranę.
Chce krew zatrzymać rąbkiem warkoczy.
Gdy mu przyłbicę wzniosła na czole,
160
Żmiję do życia wróciły bole;
Spojrzał — i poznał — lecz nie rzekł słowa,
Ani się zdradził nagłém poznaniem.
I był cisza — cisza stepowa,
Przerwana czasem łzami i łkaniem
165
Smutnéj dziewicy. Xeni oczyma
Ściga wejrzenie zgasłe Hetmana;
A Żmija oczy wlepione trzyma
W stronę, gdzie mglistą chmurą owiana
Wznosi się zamków Siczowych wieża.
170
Nagle blask ognia stamtąd uderza,
Potém się rozlał po Dniepru fali,
Między wieżami płomień się wije.
— „Zdrajca“ — rzekł hetman — „Xeni klnij Żmiję!
Oto mój zamek, zamek się pali!
175
W zamku twój ojciec!... A Basza mściwy
I nad nią jeszcze zemsty dokonał.
Przekleństwo jemu!“ — westchnął — i skonał.
Zaledwo skonał — przez kwiatów niwy
Rzucając za się wzrok niespokojny,
180
Na koniu Turek przeleciał zbrojny,
I zniknął we mgle... Śmiéch dziki Xeni
Smutnie po rosach zabrzmiał. — „Mam syna!
Ojciec mój skonał pośród płomieni.
Syn mój jak świéża rośnie kalina;
185
A Hetman. — Syn miał ojca Hetmanem,
I żyć nie będzie pod innym panem.
Lecz wam kozacy, wam nie pokażę
Syna mojego — w grób go zakopię;
Ale krew jego przyniosę w czarze,
190
I krwią mogiłę ojca pokropię.“
Jakie tam było po chatach łkanie!
Gdy wieść okropna biegła przez sioła.
Zgasłeś! wołali, zgasłeś Hetmanie!
Któż jak ty w czajce lotem sokoła,
195
Z nami na czarne popłynie morze?
Kiedyż takiego ujrzémy pana?
Kiedyż drugiemu słać będziem łoże,
Gruzami z wielkich gmachów Sułtana?...
Wieją tłumami kozackie kity,
200
Hetmańska trumna już nad mogiłą;
A w trumnie Hetman leży odkryty.
Coś mu się we śnie strasznego śniło,
Bo wyraz wzgardy z twarzy wyryty.
Z żaglów tureckich śmiertelna chusta
205
Spowiła ciało. Złotym obrazkiem
Pop go opatrzył, posypał piaskiem,
Kawałek chleba włożył mu w usta,
Zgraję tym samym obdzielił chlebem;
A gdy wymówił ostatnie słowo,
210
Płaczki zaczęły pieśń pogrzebową.
Lecz jedna z płaczek, szła za pogrzebem,
Smiéchem zbłąkała pieśni odgłosy;
A choć wesela taić nie umie.
Na przekor smiéchom, jak srebrne rosy
Łzy jéj do wielkiéj płyną łzawicy; 215
A gdy łzy cudze zbierała w tłumie,
Gdy w czarę padło światło gromnicy,
Kołem się wszystkie chmurzyły twarze,
Widzieli wszyscy, krew była w czarze!
I krew do grobu wylała cieśni, 220
Padła — skonała. — Konaj! o pieśni! —
Romans tu umieszczony jest prawie zupełnie utworem imaginacyi. — Na Ukrainie lud dotąd pokazuje wał ogromny, wałem Żmii nazywany, niektórzy sądzą że Żmija był jednym z piérwszych i najdawniejszych wodzów Zaporoża, inne podanie niesie, że szatan pod postacią żmii niósł wielki kamień chcąc nim kościół przywalić i przerażony kura zapianiem głaz na stepy upuścił. Idąc za piérwszą z tych powieści, utworzyłem osobę bajeczną, będącą bohatyrem mojego romansu i z nią powiązałem różne przez historją wspomniane wypadki. I tak: prawdziwą jest rzeczą, że kozacy z czajkami wybiegali na czarne morze, spalili wiele miast Natolii i Cylicyi, a zapędziwszy się aż pod Carogród, ogień w przedmieście Pera zanieśli. — Sułtan przerażony widząc płonące wieże Bosforu, złotem okupić się musiał. — W papierach znalezionych w kuli na kościele St. Jana w Warszawie, a które Niemcewicz w pamiętnikach o dawnéj Polszcze umieścił, znajduje się wzmianka o kozakach. Stamtąd powziąłem wiadomość, iż któryś z Baszów w niewolę przez kozaków ujęty, na pośmiewisko w klatce jak drugi Bajzet był uwięziony. Opisy miejsc po części z Grądnickiego, po części z Baumplana wyjęte, za czasów tego ostatniego, widziano na najwyższéj z wysp Czertomeliku ruiny zamku, tak postawione, aby je woda, wiosną inne wyspy zatapiająca, dosięgnąć nie mogła. — W tymże autorze wyczytałem, jak galery Tureckie zapędziwszy się za czajkami, zginęły, w labiryncie wysp Czertomelickich obłąkane; tenże pisarz opisuje sposób jakim kozacy i Tatarowie na sumaki polowali, a obraz téj obławy starałem się wiernie w pieśni piérwszéj romansu wystawić, równie jak sposób zdobywania czajkami okrętów Tureckich w czwartéj pieśni opisany. Niekiedy idąc za duchem poezyi ludu ukraińskiego, chcąc obraz żywiéj wystawić, porzucam sposób opisowy, i opowiadanie wkładam w usta sternika kozackiego, nie sądzę zaś aby taka wolność imaginacyą czytelnika obrażać miała.
Wiérsz dziesięcio-zgłoskowy w niniejszéj powieści użyty, a może nadto wyraźną miarą nieprzyjemnie mordujący ucho czytelnika, w mojém jednak przekonaniu najwłaściwiéj do takiego rodzaju utworu zastosować się daje. Z użycia takowego wiérsza wynikała potrzeba, nie inne jak dwunasto lub ośmio-zgłoskowce łączyć z nimi rytmy; tak, ażeby średniówka zawsze w półowie wiérsza przypadać mogła.
Do str. 263 w. 119. „Lud go nazwał zamkiem czarta“ Czertomelik.
Patrz! przy zachodzie, jak z Sekwany łona
Powstają gmachy połamanym składem,
Jak jedne drugim wchodzą na ramiona,
Gdzie niegdzie ulic przeświecone śladem,
5
Gmachy skręconym wydają się gadem,
Zębatą dachów łuską si najeża.
A tam — czy żądło oślinione jadem?
Czy słońca promień? czy spisa rycerza?
Wysoko — strzela blaskiem ozłocona wieża.
10
Nowa Sodomo! pośród twych kamieni
Mnoży się zbrodnia bezwstydna widomie,
I kiedyś na cię spadnie deszcz płomieni,
Lecz nie deszcz Boży, nie zamknięty w gromie,
Sto dział go poszle... A na każdym domie
15
Kula wyryje straszny wyrok Boga,
Kula te mury przepali, przełomie,
I wielka na cię spadnie kiedyś trwoga,
I większa jeszcze rospacz — bo to kula wroga...
I już nad miastem wisi ta dział chmura,
20
Dla tego ludu zasępione tłumy,
Dla tego ciemność ulic tak ponura,
Przeczuciem nieszczęść zbłąkane rozumy;
Bez echa kona słowo próżnej dumy,
O wrogach ciągle toczą się rozmowy...
25
A straż ich przednia, już północne dżumy
Obrońców ludu pozwiewały głowy,
I po ulicach ciągły brzmi dzwon pogrzebowy.
Czy wrócą czasy tych świętych tajemnic
Kiedy tu ludzie zbytkiem życia wściekli,
30
Jedni pod katem, drudzy w głębi ciemnic,
Inni ponurzy, bladzi, krwią ociekli,
Co kiedy śmieli pomyśléć — wyrzekli.
Lud cały kona, katy i obrońce,
Dnia im niestało aby się wysiekli;
35
I przeczuwając krwawéj zorzy końce,
Jak Jozue wołali: dnia trzeba — stój słońce!
I nie stanęło — pomarli — przedwcześnie,
Lecz zostawili pamiątki po sobie,
Kraj po rozlewie krwi tonący we śnie,
40
I lud, nie po nich, ubrany w żałobie,
Krwi trójcę w jednéj wcieloną osobie;[3]
Ten jak Rodyjski posąg, świecznik trzyma,
I jedną nogę wsparł na martwych grobie,
Drugą na zamku królów... Gdzie oczyma
45
Sięgnął — tam wnet i ręką dostawał olbrzyma.
A kiedy posąg walił się z podstawy,
Tysiące ludu sławą się dzieliło,
Każdy się okrył łachmanem téj sławy,
Każdemu było dosyć — nadto było...
50
Marzą o dawnéj sławie nad mogiłą,
I pod kolumną spiżu wszyscy posną;[4]
Choć cięcie kata głowę z niej strąciło,
Choć na niéj może jak na gruzach, z wiosną
Chwasty z liliami Burbonów porosną.
55
Tu dzisiaj Polak błąka się wygnany,
W nędzy — i brat już nie pomaga bratu.
Wierzby płaczące na brzegach Sekwany
Smutne są dla nas jak wierzby Eufratu.
I całéj nędzy nie wyjawię światu...
60
Twarze z marmuru — serca marmurowe,
Drzewo nadziei bez liścia i kwiatu
Schnie gdy wygnaniec złożył pod nim głowę,
Jak nad prorokiem Judy schło drzewo figowe.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zdala od miasta szukajmy napisów
65
Gdzie wielki cmentarz zalega na górze.[5]
O! jak tu smutno, kędy wśród cyprysów
Pobladłe w cieniu chowają się róże.
A pod stopami — daléj — miasto w chmurze,
Topi się we mgłach gasnących opalu...
70
A dla żałobnych rodzin, przy tym murze,
Przedają wianki z płótna lub z perkalu,
Aby dłużej świadczyły okupionym żalu.
Patrz znów w mgłę miejską — oto wież ostatki,
Gotyckim kunsztem ukształcona ściana.[6]
75
Rzekłbyś — że zmarła matka twojéj matki,
W czarne brabanckie koronki ubrana,
Z chmur się wychyla jak duch Ossyana...
Ludzi nie dojrzysz... Lecz nad mgłami fali,
Stoją posągi (gdzie płynie Sekwana)[7]
80
Jakby się w Styxu łodzi zatrzymali,
I przed piekła bramami we mgłach stoją biali...
Tam gmachy Luwru gdzie tron Baltazara,
A na nim siedział wyrobnik umarły...
Przez dnie lipcowe panowała mara,[8]
85
U nóg jéj ludzie snuli się jak karły;
Po nad nią cienie śmierci rospostarły
Wielkość olbrzymią — był to król narodu.
I axamity krew mu z czoła starły,
Lecz jego dzieci umierały z głodu,
90
Zaczął dynastią trupów, był ostatnim z rodu.
Do str. 308 w. 41. Napoleon.
Do str. 308 w. 51. Kolumna Vendome.
Do str. 309 w. 65. Cmentarz Pére la Chaise.
Do str. 309 w. 74. Kościół katedralny Notre-Dame.
Do str. 309 w. 79. Most-zgody albo Ludwika XVI z białémi posągami.
Do str. 309 w. 84. Po wzięciu Luwra na królewskim tronie lud położył trupa...
I znowu ciebie ziemia przywołuje stara,
Z Kolumbijskiéj krainy, z grobu Boliwara;
Z nowych światów żadnemu nie uległych panu,
Gdzie pył tronów nie spada jako proch Wulkanu,
5
I nie pokrywa grodów — ani grom tronowy
Szuka pomiędzy tłumem wyższéj nad tłum głowy.
Dopóki światów nowych ludzie nie przeczuli,
Myśl nie śmiała biedz skrajem przewróconéj kuli,
Na kartach kładł rytownik chmurną dłoń olbrzyma,
10
Myślano że Bóg ziemię tamtą stroną trzyma,
Jak czarę wrącym stworzeń napełnioną tłumem.
Dopiéro Genueńczyk przeniknął rozumem
Tajemnicę téj dłoni i z jéj skrzepłych palców
Wyłamał świat drzew, złota, brylantów, padalców,
15
Europejska zbrodnia napełniła lasy,
Pod Kortezów mieczami padały Inkasy.
Czarni misyonarze duchownémi berły
Z łona muszl zakrwawionych nieraz pruli perły.
Potop krwi religijny świat wyludnił młody.
20
Dzisiaj z krwi odrastają zielone narody,
Snać płodne serce nowéj ziemi nie ostygło.
Lecz myśl twoja żeglarską obłąkana igłą,
Zwracała się na północ... Przebywasz otchłanie,
Drogą po któréj niegdyś biegli Luzytanie,
25
Myślą budzisz tajemnic tłum na dnie korali,
Oczyma Kamoensa czytasz w drzącéj fali.
I może przed delfinem napierśnym okrętu
Powstał duch Luzyady, ów olbrzym odmętu,
Co niegdyś wróżbą, nieszczęść tłukł Hiszpanów statki,
30
A dziś może ci wróżył śmierć ojczyzny matki.
To ląd! czy słyszysz stamtąd jaki gwar i wrzawa?
To stary świat! spruchniały jak rozbita nawa.
Żagiel który ją nosił przez wypadków fale,
Spruchniał dziś na odległéj mórz zatknięty skale;
35
Dziś go ziele zarasta. — Stara, obumarła,
Długowieczną płodnością ziemia się pożarła.
Walcząc o skąpe reszty płodów się wysieczem.
Tu drobnych państw granice karły kreślą mieczem.
Z tą dziką ziemią kraj twój porównywaj złoty,
40
Tam słońce twarz ociemnia, tu czernią zgryzoty.
Jak struś co głodny gardziel żwirem pustyń dławi,
Tu człowiek kamień wzgardy połyka i trawi.
A te, co na świat stary zbladłém patrzy licem
Słońce Europy, pięknym nazwałeś xiężycem.
45
Tyś smutny! o! szaleństwo ciemnéj twarzy rysem,
Pobielanych tu grobów stawać się cyprysem.
Skłoń lica do uśmiechu. w téj szalonéj zgrai,
Zamaskowana boleść, łatwo się utai.
Tu śmiéch jest znakiem życia... Śmiać się nauczyłem
50
Gorzko — niszczę się — skonam i nie powiém: żyłem.
Lecz twoja dusza marzyć przyuczona szczytnie,
Jeśli uschnie obecnie, wspomnieniami kwitnie;
Myśl wraca po błękitnym oceanów szlaku.
Teraz się wahasz lekko w jedwabnym hamaku,
55
Tu mangolii róże, a pod palmy cieniem
Skrzą czarne oczy światła przecięte promieniem,
Jak gwiazdy nad odbiegłym od kraju żeglarzem.
Teraz płocha z piór złotych uwitym wachlarzem,
Prysnęła wonią kwiatów, czyta myśli z czoła,
60
Smutna, jeśli uśmiechu, śmiéchem nie wywoła.
Tyś ją opuścił?... jako perła odrzucona,
Będzie gasła powoli — i zamrze — i skona.
Gdy pamięć zadalako w kraje marzeń wkroczy,
Nim ją odwołasz, łzami zalane masz oczy;
65
Lecz te łzy muszą oschnąć w rzeczywistéj burzy.
Tu świat jak ciemny obłok gromami się chmurzy.
Wzmagaj siłę ciężarną, pracującą w ziemi,
Dawniéj fanatyzm, wolność czasy niedawnemi;
A gdy się ta rozwiąże, wałem otocz grody,
70
Na prędko stawnych mostach rzucaj szyk przez wody;
Niechaj ulotna para z paszcz działowych gromów
Rzuca zgon, nakarmiona pożarami domów.
Czy maską tajemniczéj zemsty osłoniony,
Jak dawny sąd tajemny, w same królów trony,
75
Zapozew przed sąd Boga wbij ostrzem sztyletu.
Czekaj! może muezin z szczytów minaretu,
Ogłosi pacierz zemsty, wśród murów Stambułu,
Czekaj! może z dzikiego w Kaukazie Aułu,
Ujrzémy błyskawicę... Ciszéj!... Zdradzam myśli,
80
Które mi wyobraźnia, które zemsta kryśli;
Zemsta chciwa pokarmu, drząca jak zmysł głodu.
Chcąc myśl odbłąkać czytam dziką powieść Wschodu,
A choć odbiegniesz treści, dzwięk rymów powrótny,
Będzie jak szmer fontanny bezmowny, lecz smutny.
Do str. 313 w. 9. Na kartach przed odkryciem Ameryki kreślonych, na ogromnéj przestrzeni Atlantyku rysowano dłoń olbrzymią z otwartémi palcami. Ta dłoń przerażała rozognioną podówczas fanatyzmem imaginacyą ludzi.
Do str. 313 w. 8. W Luzyadzie olbrzym, duch morza, grozi Hiszpanom i śmierć przepowiada za to iż odważają się zapuszczać w jego królestwo.
Do str. 314 w. 44. Rodzaj krzeseł używany w Kolumbii i stosowny do gorącego klimatu tej krainy, jest to siatka jedwabna zawieszona na dwóch kwiecistych drzewach.
Do str. 315. w. 76. Muezin zwołujący pieśnią lud na modlitwę proroka.
Do str. 315 w. 78. Auł, wioska Czeczeńców.
Po morzach wędrował — był kiedyś Farysem,
Pod palmą spoczywał, pod ciemnym cyprysem,
Z modlitwą Araba był w gmachach Khaaba,
Odwiedzał proroka grobowce.
5
Koń jego Arabski był biały bez skazy.
Siedmiokroć na koniu przeleciał step Gazy,
I stał przed kościołem, i kornem bił czołem,
Jak czynią w Solimie wędrowce.
Miał drogę gwiazdami znaczoną po stepie,
10
I życie niósł własne w skrzydlatym oszczepie,
Błądzący po świecie zaufał w sztylecie,
Bo sztylet mu dała dziewica.
Gdy nocą opuszczał haremu krużganki,
By odciąć drabinę wziął sztylet kochanki;
15
Choć broń była żeńska, lecz stal Damasceńska,
Hartowna — i złota głowica.
A kiedy odjeżdżał — ta bladła i mdlała,
O sztylet prosiła bo zabić się chciała,
„Żyj długo — bądź zdrowa dziewico stepowa,
20
„Twój sztylet położy mnie w grobie.
„Bo kiedy już przeszłość ten step mi zakryje,
„Gdy żyć będzie ciężko, to sam się zabiję,
„Bo dziką mam duszę. Więc sztylet mieć muszę,
„Twój sztylet mieć muszę przy sobie.“
25
Smutnego uniosły Arabskie latawce,
Bo znikła z krużganku, bo widział w sadzawce
Pod oknem, w ogrodzie, fal koła na wodzie
I białą zasłonę. O Lachu!...
I nocą obaczył kraj miły rodzony,
30
Gdy xiężyc się wznosił na stepach czerwony,
W noc nawet i ślepy poznał-by te stepy
Po kwiatów rodzinnych zapachu.
A niwa mu do stóp kłaniała się złota,
I marzył że wierny druh wyjdzie przed wrota,
35
Lecz druhów nie było... Pod zimną mogiłą
Posnęli — gdy błądził w pustyni.
Więc jechał samotny, nieznany nikomu,
Lecz jeszcze z dziedzińca, od wrót swego domu,
Odwrócić chciał konia i jechać na błonia
40
Gdzie błądzą jak wiatr Beduini.
Lecz konia podkowy rozkute od rzemion,
I koń był zmęczony... Więc skoczył ze strzemion
I wszedł do siedziby, bez zamka, bez szyby,
Gdzie rosą próchniało obicie.
45
I miło mu było gdy ujrzał te skały
Nad ciemnym Smotryczem — gdzie orzeł żył biały,
I wił sobie gniazdo; nadziei był gwiazdą,
Po nieba szybując błękicie.
Dla konia w ogrodzie budował altany,
50
I żłoby pozłacał — z kryształu dał ściany.
Przed Cara żołdakiem mógł uciec tym ptakiem
Daleko — i wolnym być zawsze.
I ludzi żałował, że żaden z nich niemiał
Szybkiego tak konia — więc każdy oniemiał,
55
I był jakby głazem, pod Cara roskazem,
A były roskazy co krwawsze.
Raz, starym zwyczajem pomarłych już rodzin,
Ten Emir Arabski w dzień pańskich narodzin,
Na sianie, za stołem, z przyjaciół swych kołem
60
Połamał opłatek i spożył.
A potem jak przodków święcono zwyczajem,
Wniósł toast nadziei stoletnim tokajem:
„Żyj Polsko wiek sławy!“ Wtém goniec z Warszawy,
Przyleciał — zawołał: „kraj ożył!“
65
Więc Emir w stepowe zapuszcza się szlaki,
A za nim na koniach buńczuczne kozaki,
W czerwieni i w bieli, po stepach płynęli,
Po smutnych kurhanach przeszłości.
I cały ten szereg błyszczący od stali,
70
Zrównanym galopem jak morze się fali;
Gdzie słychać dział huki, tam lecą buńczuki,
Jak gwiazdy z ogonem jasności.
Emira kozaki gdy błądzą przez wrzosy,
Umieją pieśń dziką rozłamać na głosy.
75
Pieśń z echem odsyła stepowa mogiła,
Pieśń grzmiącą „ho urra! nasz Emir!“
Do Cara pieśń doszła — wściekłością się pienił,
I głowę Emira na ruble ocenił;
Bo myślał że w kraju, z hordami Nogaju.
80
30
Czyngiskan szedł — Batt — lub Kantemir.
Bo umiał Rzewuski, jak Arab stepowy,
Płachtami rumakom ogłuszyć podkowy,
I cicho, gdy spali, pod obóz Moskali,
Podkradać się — bić — i brać działa.
85
Więc ściągnął jak wszyscy ściągali pod Daszów,
Gdzie nasza konnica ze szczękiem pałaszów,
Z wesołym okrzykiem, stanęła w mur szykiem,
I chmurą proporców powiała.
A kiedy z mgły srebrnej wybiło się słońce,
90
Ujrzeli Moskalów — straż przednią i Dońce.
Mur dział, jak mur złota, a za nim piechota
W bagnety porosła jak zboże...
I cicho... Wtém bomba śmierciami ciężarna,
Upadła w szeregi zwichrzona i czarna,
95
A nasi w téj chwili jeszcze się modlili,
Do nieba wołali — „O Boże!“
I razem bomb tysiąc zaryło się w stepy,
Rozpękłe wrącémi ciskały czerepy,
I grzmiały dopokąd piechoty czworokąt,
100
Nasz Emir opasał konnicą.
I strasznie ją ściskał, w żelazne brał skręty.
Przedniémi nogami na bagnet koń wspięty,
Tak jak oczerety, połamał bagnety,
W złamanych miecz wiał błyskawicą.
105
Przemogliby nasi — choć bój był rospaczny...
Wtém wódz od armaty dał roskaz dwóznaczny:
„Konnica na skrzydła!“ zwinęli wędzidła,
Odbiegli — ostygli w zapale.
I popłoch się wmięszał — ów co był przyczyną
110
Wszczętego popłochu, nie przeżył godziną.
Bojaźni nie dzielił, dwa działa wystrzelił,
I sam się zastrzelił na dziale.
On może wśród belów ostatnich zgryzoty,
Pamiętał że dzieci zostawiał sieroty.
115
Lecz śmierć zwyciężyła, niech dziś więc mogiła
Ma łzy a nie skargi wygnańca.
A Emir gdy ogień ucichał armatni,
Ujeżdżał z rospaczą — choć zjeżdżał ostatni.
Któż męstwa zaprzecza? gdy szczerby nić miecza
120
Powlekły — jak perły różańca.
A kiedy opuszczał kraj miły — rodzony,
Znów xiężyc się wznosił na stepach czerwony...
„Leć prędzéj po błoniu, odpoczniesz mój koniu
„Gdy w ziemi staniemy Tureckiéj.“
125
„O koniu! mój koniu gdzie twoje zalety?
„Czyś może się roskuł deptając bagnety?
„Czyś złaman w kul wietrze? stój koniu — opatrzę
„Czy nie ma gdzie kuli zdradzieckiéj?“
„Ha zdrowy!.. to dobrze... lecz jechać w noc trudno.“
130
Więc chatę na stepach upatrzył odludną.
Koń zimne gryzł kwiaty, a Emir wśród chaty
Zmęczony, zalegał na ziemi...
I zasnął głęboko — bo trud go osłabił...
Śpiącego od Cara najęty chłop zabił,
135
I sztylet dziewicy, do złotéj głowicy
W pierś nurzył rękami drzącemi.
O! czemuś Emirze nie oddał kindżała
Stepowéj dziewicy, gdy zabić się chciała.
Dziś ona śpi w fali, lecz dar jéj ze stali
140
Na wieki w twém sercu zostanie.
A w Moskwie z dział bito na górze pokłonnéj,
I miasto się trzęsło od pieśni studzwonnéj.
Cieszył się Car Ruski, że Emir Rzewuski
W stepowym śpi cicho kurhanie.
Do str. 320 w. 112. Orlikowski Kapitan artyleryi konnéj, dowodzący działami w bitwie pod Daszowem. Skończył jak powyżéj duma opisuje.
GODZINA MYŚLI.
Głuche cierpiących jęki, śmiech ludzki nieszczery,
Są hymnem tego świata — a ten hymn posępny,
Zbłąkanémi głosami wiecznie wniebowstępny,
Wpada między grające przed Jehową sfery,
5
Jak dźwięk niesfornéj struny. Ziemia ta przeklęta
Co nas takimi piastunki spiewem w sen kołysze.
Szczęśliwy kto się w ciemnych marzeń zamknął ciszę,
Kto ma sny i o chwilach prześnionych pamięta.
Trzeba życie rozłamać w dwie wielkie półowy
10
Jedną godziną myśli — trzeba w przeszłość wrócić;
I przeszłość jako obraz ściemniały i płowy,
Pełny pobladłych twarzy, ku słońcu odwrócić...
I ścigać okiem swiatła obrazu i cienie,
Jak lśniące rozpryśnionych mozajek kamienie.
15
Tam — pod okiem pamięci — pomiędzy gór szczytem,
Piękne, rodzinne miasto, wieżami wytryska
Z doliny wąskim nieba nakrytéj błękitem.
Czarowne gdy w mgle nocnéj wieńcem okien błyska;
Gdy słońcu rzędem białe ukazuje domy,
20
Jak perły szmaragdami ogrodów przesnute.
Tam zimą lecą z lodów potoki rozkute,
I z szumem w kręte ulic wpadają załomy.
Tam stoi góra, Bony ochrzczona imieniem,
Większa nad inne — miastu panująca cieniem;
25
Stary — posępny zamek, który czołem trzyma,
Różne przybiera kształty — chmur łamany wirem;
I w dzień strzelnic błękitnych spogląda oczyma,
A w nocy jak korona kryta żalu kirem,
Często szczerby wiekowe przesuwa powoli,
Na srebrzystéj xiężyca wschodzącego twarzy.
W dolinie mgłą zawianéj, wśród kolumn topoli,
Niech blade uczuć dziecko o przyszłości marzy,
Niechaj myślami z kwiatów zapachem ulata,
Niechaj przeczuciem szuka zakrytego świata;
35
To potém wiele dawnych marzeń stanie przed nim,
I ujrzy je zmysłami, pozna zbladłe mary.
Karmił się marzeniami jak chlebem powszednim,
Dziś chléb ten zgorżkniał, piołun został w głębi czary.
Do szkieletu rozebrał zeschłe myśli ciało,
40
Odwrócił oczy, serce już myśleć przestało.
Gdy lampa gaśnie, kiedy pieśń piastunek ścicha,
Kiedy się małe dziecko z kołyski uśmiécha,
Ma sen całego życia... A gdy tak przemarzą,
Dzieci na świat nieznany smutną patrzą twarzą,
45
I bladem przerażają czołem od powicia;
Smutne pomiędzy ludźmi — bo miały sen życia.
Wśród Litewskiego grodu, w ciemnéj szkolnéj sali,
Siedziało dwoje dzieci — niezmięszani w tłumie.
Oba we współ zawodnéj wykarmieni dumie,
50
Oba wątłéj postaci, marmurowo biali.
Młodszy wiekiem nadzieje mniejsze zapowiadał,
Pierś mu się podnosiła ciężkiém odetchnieniem;
Włos na czole dzielony na ramiona spadał,
I po nich czarnym, gęstym sypał się pierścieniem.
55
Widać że włos ten co dnia ręką dziewic gładką
Utrefiony, brał blaski dziewiczych warkoczy.
Ludzie nieraz: „on umrze” mówili przed matką:
Wtenczas matka patrzała długo w dziecka oczy,
I przeczyła z uśmiéchem — lecz w smutku godzinie
60
Kiedy na serce matki przeczuć spadła trwoga,
Lękała się nieszczęścia i myśląc o synie
Nie śmiała wyrzec: niech się dzieje wola Boga.
Bo w czarnych oczach dziecka płomień gorączkowy,
Przedwcześnie zapalony, trawił młode życie.
65
Wśród ciemnéj, szkolnéj sali było drugie dziécie.
Włos miało jasny, kolor oczu lazurowy.
Ludzie na nim nadzieje budowali szczytne.
Pożerał xięgi, mówił jak różne narody,
Do licznych nauk dziennie palące czuł głody,
70
Trawił się — jego oczy ciemne i błękitne,
Jak polne dzwonki łzawym kryształem pokryte,
I godzinami myśli w nieruchomość wbite,
Tonąc w otchłań marzenia, szły prostémi loty,
Za okresy widzenia, za wzroku przedmioty.
75
Gdy patrzał w niewidziane oczyma obrazy,
Ludzie obłędność w oczach widzieli — lecz skazy
Żadnéj dostrzedz nie mogli. Młoda pamięć obu,
Ogromna pamięć, z myśli uwita łańcucha,
Świadczyła o istności przedżywotnéj ducha.
80
A przeczuciami życie widzieli do grobu.
I nic ich nie dziwiło, co z lat poszło biegiem,
I smutni nad przepaści życia stali brzegiem
Nie odwracając lica. W ciemnéj, szkolnéj sali,
Smutna poezja duszy dała dźwięk uroczy.
85
Na ciemnych, mglistych szybach zawieszając oczy,
Wiosną — wśród szmeru nauk, myśleniem słuchali
Szmeru rosnących kwiatów. A w zimowe pory
Biegli na błonia białym pogrzebane śniegiem,
Tam prędkim po równinach zadyszani biegiem,
90
Twarze, umalowane zimnémi kolory
Obracali na stronę skąd przyjść miała wiosna,
I pierwszy powiew pili ustami jak życie.
Potém gdy w wiosennego powietrza błękicie,
W balsamy się rozlała czarna lasów sosna,
95
Znudzeni wonią kwiatów zmięszaną, stokrotną,
Wynaleźli woń tęskną — dziką i ulotną;
Była to woń wierzbami opłakanéj wody,
Z cichéj fali wstawała każdego wieczora,
Tajemnicze w powietrzu rozlewając chłody.
100
Potém jesienią — dzieci wyobraźnia chora,
Wypalona, igrała z żółtym liściem lasów,
Smutna, jak w starcach pamięć przeminionych czasów.
Serce każdego równą miarę uczuć trzyma,
Smutna poezja duszy oba serca żywi;
100
Lecz wrażeniami duszy odmiennie szczęśliwi,
Odmiennie czuli. Dziecko z czarnémi oczyma
Młodsze wiekiem, natchnieniom dało myśl skrzydlatą,
I wypadkami myśli żyło w siódmém niebie.
Młodszy marzenia stroił czarnoxięską szatą,
110
A potém, silną wolą, rzucał je przed siebie,
I stawały — i widział przed sobą obrazy,
Od których się odłamał zimniejszym rozumem:
Więc przeczuł że marzeniom da kiedyś wyrazy,
Że się zapozna myślą, z myślnym ludzi tłumem.
115
Przed sobą miał krainę duchów do zdobycia.
Jego towarzysz, większy nauką i laty,
Nigdy od krain myśli nie odłamał życia;
Sprzągł razem i powiązał dwa niezgodne światy.
I nieraz go śmiéch ludzi, śmiéch, co czucia głuszy,
120
Budził — i rzeczywistość zimna rostrącała.
Jako posągom nieraz braknie w rysach duszy,
Posągom jego myśli brakowało ciała.
Dusza jak w kryształowém zamknięta przezroczu
Patrzała na świat dzikiém obłąkaniem oczu,
125
Niezupełności wrażeń łamana katuszą.
Nieraz te dzieci, myślą dwoistą i duszą
Składali jedne, piękne całością obrazy.
W dnie wiosenne, przy ścieżce piaskowéj, na kwiatach,
Gdzie nad niémi różowe rozkwitały ślazy,
130
Gdzie wisznie jak dziewice, w białych wiosny szatach,
Między zarumienione kryły się jabłonie;
Tam wzajem na ramionach opierając skronie,
Zamieniali słowami uczucia wzajemne.
Oni marzeniem xięgi rozumieli ciemne
135
Nie rozumiejąc myślą. Z dziecinnego piasku
Na xięgach Swedenburga budowali gmachy,
Pełne głosów anielskich, szaleństwa i blasku,
Niebu Tytanowémi grożące zamachy.
Przez tworów państwa snuli myślą dwa łańcuchy,
140
W światło zbite u góry, w ciemność spodem zlane;
Tych ogniwa jak szczeble wschodów połamane
Wiodą w światło idące albo w ciemność duchy,
I świat tworów w dwa takie rozłamany ruchy
Wiecznie krąży. A dusza z iskry urodzona,
145
Różném życiem przez wieki roskwita — i kona
Przez długie wieki, biorąc kształty różnych tworów.
W kwiecie jest duszą woni i treścią kolorów,
W człowieku myślą, światłem staje w aniele.
Raz wstępnym pchnięta ruchem, ciągle w Boga płynie,
150
W doskonalszém co chwila roskwitając ciele.
Człowiek się silną myślą w anioła rozwinie,
Ten anioł zachwyceniem w światło się rozleje,
I będzie częścią Boga na żywiołów tronie.
Lecz męty ziemskie w światła osiadają łonie;
155
Jak o spadłych aniołach święte uczą dzieje,
Ziemskiémi sny ścigani — grzeszą myślą dumy.
I co dnia, z łona Boga, dusz zagasłych tłumy,
Lecą na ziemię jak gwiazd zepchnięta lawina.
Każda się w kształty ziemskie krysztali i ścina,
160
I rosnącym ciężarem w bieg strącona skory,
Przechodzi w ludzkie, czuciem zardzawiałe twory;
I będzie jadem w gadzie, a trucizną w kwiecie.
Patrząc na tłumy ludzi na tym ciemnym świecie,
Oni widzieli którzy z łona Boga spadli,
165
I po schodzących szczeblach szli w otchłań — i bladli.
W duszy dziecinnéj, woli czarnoxięska siła,
Ciągłém myśleniem, ciągłém rozwijana snuciem,
Niewyjawiona słowy — często w ludzi biła.
Zaczarowanie wolą nazwali — zaczuciem.
170
Bo nieraz wśród ciemnego tłumami kościoła,
Którą z klęczących dziewic natrafiwszy losem,
Wołali na nią silnie niemym duszy głosem;
Wtenczas twarz odwracała od Pańskiego stoła
I pośród tłumu ludzi, jéj wzrok w zadziwieniu,
175
Nieobłędnie rzucony na twarz dzieci padał,
Jak gdyby na wołanie duszy odpowiadał,
Jak gdyby ją po znaném wołali imieniu.
Nieraz starszy błękitne topiąc w ziemię oczy,
Mówił: „słyszysz mój luby jak obecna chwila
180
Pada w przeszłość, rzucając dźwięk tęskny, uroczy,
Ona nigdy nie wróci, ona nas nachyla
Smutniejszémi twarzami w przeszłość upłynioną.
Szczęśliwy! twoje myśli świetniéj w słowach płoną,
Niż gdy w sercu zamknięte — moje myśli gasną,
185
Słów niecierpią — lecz nieraz w godzinie tajemnic
Tłumnémi słowy w piersiach jak szatany wrzasną,
I wołają ażebym je wypuścił z ciemnic,
Abym je wywiódł na świat — słów otworzył drogę.
Niech mi świat da poezją — dać mu jéj nie mogę.
190
W tłumie myśli mam przepaść wiecznie czczą myślami,
Przepaść ciemną, głęboką; napełnię ją życiem...
Jeżeli nie wystarczy? biada! ciągłém gniciem
Myśl się w martwą przekształci ciemnością i łzami,
Stanę się myśli grobem — lub umrę przedwcześnie.
195
Słuchaj! wschodnie krainy dziś ujrzałem we śnie,
Piękne były, czarowne, nieraz o nich marzę.
Widzę słońcem ściemniałe Beduinów twarze,
Widzę lasy palmowe, świadki dawnych czasów.
Myśl moja niewstrzymana w te krainy goni,
200
Chciałbym jak duch w kwiecistéj rostopić się woni,
Chciałbym jak liść nieznany paść tam, w głębi lasów.”
Gdy tak marzył — to wisznie i kwiaty ogrodu
Bezwonne przed nim rosły, bo myśl daléj biegła.
I wkrótce marzeniami ognistémi wschodu
205
Zamknęła go w płomieni kole i obległa.
Więc pojechał do wielkiéj na północ stolicy,
Gdzie długo patrzał w Koran, zwierciadło Kalifów;
Albo samotny słuchał wieków tajemnicy,
Wymówionéj niepewną twarzą hieroglifów.
210
Po trzech latach nauki, miał wziąć kij pielgrzyma.
Przez te trzy lata dziecko z czarnémi oczyma
Poznało miłość. — Pierwszą i ostatnią była,
I najsilniejsza z uczuć, uczucia przeżyła.
Widziałem go przy stopach dziewicy — anioła,
215
Czarnémi weń oczyma patrzała i bladła,
Myśląc o dziecka życiu, bo z wielkiego czoła
Przyszłość mu nieszczęśliwą jak wróżka odgadła.
Więc odwracała oczy a wtenczas łzy lała.
Przed nią dusza dziecięcia jako karta biała,
220
Czerniła się na wieki miłością daremną.
Ona go chciała wysłać na tę ziemię ciemną,
Ze wspomnieniami szczęścia — chciała zbroić niemi
Przeciwko własnéj duszy i czczym chwilom ziemi;
Więc kładła w niego marzeń i myśli tysiące,
225
A słowa jéj tak były łagodne, tak drżące,
Że we wspomnieniach dziecka zlane, dały dźwięki
Podobne do miłości zeznanéj wyrazu.
Ona umiała oczom nadać wzrok rozkazu
I nieraz wstrzymać zamach samobójczéj ręki.
230
On sam od siebie śmierci odsunął widziadło
Dziwnym wynalezieniem cierpiącego życia.
On przed sobą przyszłości postawił zwierciadło,
I rzucał w nie obecne chwile — i z odbicia
Wnosił jaki blask przyszłe wspomnienia nadadzą
235
Obecnym chwilom życia. Taką myśli władzą
Śmiech nieraz słyszał wspomnień powtórzony echem,
Smutny i połamany przyszłością niepewną,
I na wesołą chwilę twarzą patrzał rzewną;
A nieszczęście przyjmował pół smutnym uśmiechem
240
Patrząc na nie z przyszłości. — Był to wzrok wędrowca,
Co w drodze życia wstąpił na szczyty grobowca,
I stamtąd ściga mgliste rysy krajobrazów.
Nieraz z dziewicą bory przelatywał ciemne;
Gdy pod ich końmi iskry sypały się z głazów,
245
Mówili wzajem myśli głębokie, tajemne,
Jak do snu kołysani — marzący jak we śnie.
A dziecie bolem uczuć złamane przedwcześnie,
Po takich mowach, ludzi chroniło się tłumu,
I biegło w ciemne lasy — tam na dzikie wrzosy
250
Kładło się bladą twarzą — sosn słuchając szumu;
Tam uspionemu myślą wiatr rozwiewał włosy,
A myśli rosły wielkie, ciemne, tajemnicze,
Jak gwiazdy ogromnémi płynące obroty.
Lub w niebo kładł się twarzą — wtenczas na oblicze
255
Padało światło lasów — promień słońca złoty,
Pocięty cieniem liści w marmurowe plamy.
A potém w głębiach lasu wicher z szumem wzbity,
Nad głową mu odmykał gałęziste bramy,
Skąd w ciemne myśli nieba spadały błękity.
260
Po trzech latach, ów drugi młodzieniec powrócił,
Biegły wschodnich narodów tłómaczyć się mową.
W otwarte dziecka ręce z roskoszą się rzucił
I rzekł „odjeżdżam na wschód, w krainę palmową”
A potém umilkł nagle. O jakże odmienny
265
Od marzącego dziecka — pobladł — jego oczy
Obłąkane jak dawniéj, lecz wzrok miały senny,
Widać że myśl co niegdyś żywiła, dziś tłoczy,
I wbija go do ziemi — Jakaś tajemnica
Niedocieczona spała w rysach martwych lica.
270
Mało mówił — i tylko raz, wśród dzikich sosen
Wykrzyknął z obłąkaniem: „Ginę marzeń zdradą!
Wysyłają mię w kraje bez zim i bez wiosen.
Chcą mię zabić!” — a potém uśmiechnął się blado,
I resztę zamknął w serca głębokim tajniku.
275
Potém wziąwszy uściski matki, druhów, bratnie,
Odjechał — i w drugiego dziecka imionniku,
Zapisał pożegnania wyrazy ostatnie.
„Po długich latach, gdy wiek sił ukróci,
Gdy będziesz myślą w złotéj przeszłości się stawił,
280
Wspomnij na przyjaciela, który cię zostawił,
Jak przeszłość zniknął, jak przeszłość nie wróci.”
Wkrótce potém... pamiętam... o xiężyca wschodzie,
Drugie dziécie wśród ciemnéj, dębowéj ulicy,
Siedziało pochylone przy stopach dziewicy.
285
Z drzew opadały liście, i w całym ogrodzie
Zaledwo kilka kwiatów szronami srebrzystych;
Na niebie ledwo kilka gwiazd zabłysło mglistych,
Xiężyc płynął samotny, las szumiał daleki.
Tego wieczora dziécie ustami drżącemi
290
Anioła snów dziecinnych żegnało na wieki;
A potém bladą twarzą upadło do ziemi,
Jak zabite słowami, dumnym wstydem drżące.
Bo dziecko miało dumę wielkiego człowieka
Przeczuciem nakarmioną. Wtenczas lat tysiące,
295
Wtenczas mu w oczach przyszłość stanęła daleka,
Świetna okrzykiem ludzi — a z témi obrazy
Obecna chwila czarnym łamała się cieniem,
Odrzuconą miłością, dumą, oburzeniem,
Serce jak kryształ w setne poryło się skazy,
300
I tak wiecznie zostało. Wszystkie czucia skarby
Ognistéj wyobraźni rzucił na pożarcie,
Wyobraźnia złotémi rozkwitała farby,
I kładła się jak tęcza na xiąg białéj karcie;
Lecz nie było w niéj wiary w szczęście ani w Boga.
305
Ludzie w nim mieli druha, w myślach świat miał wroga.
On, w głębi duszy słysząc krzyk szczęścia daremny,
Mścił się i gmach budował niedowiarstwem ciemny.
Ta budowa ciężkiémi myślami sklepiona,
Stała otworem ludziom lecz, by się w nią dostać,
310
Musieli wprzód, jak wielcy szatani Miltona,
Zmniejszać się, i myślami przybrać karłów postać.
Tak w rozstania godzinie młody anioł zginął...
Wzniósł twarz... już nad nim młodéj nie było dziewicy,
Długo dumał... bo xiężyc pół nieba przepłynął,
315
I patrzał drugą stroną dębowéj ulicy,
Jak lampa w końcu ciemnéj klasztornéj arkady.
Młodzieniec zadumany, patrzał w xiężyc blady,
Potém nagle uspioną budząc się pamięcią,
Wydobył pismo, całą zamknięte pieczęcią;
320
I przy xiężyca świetle czytał nieruchomy,
Na nieznajomym liście, podpis nieznajomy,
A w głębi listu smutne kryły się nowiny.
„Twój przyjaciel wysłany w piramid krainy
Jako drogman poselstwa, zajechał po drodze
325
Do przyjaciół rodziców domu, trzy dni bawił...
Niewinnéj wesołości długie puścił wodze
I przy lampie wieczornéj powieści nam prawił.
Wczoraj miał daléj jechać... Widzieliśmy rankiem
Jak po jesiennym liściu chodził smutny, cichy...
330
Potém konie pocztowe brzęknęły przed gankiem,
Potém wielkie, strzemienne podano kielichy...
Żegnał się — za łzy dawał wesołe uściski
I puharem o nasze puhary uderzył.
Odszedł. Wtém ucztujących strzał przeraził bliski,
335
Tłumem biegliśmy w jego komnatę... już nie żył.
Przez serce przeszła kula, a broń trzymał w dłoni.
Spoczywa na rozdrożu — wśród leśnéj ustroni.
Xiądz grób jego poświęcił, wierząc w zdanie tłumu,
Że samobójstwo było w młodzieńcu chorobą
340
Obłąkania, ciemnoty, szału, nierozumu.
Ten wypadek dóm cały napełnił żałobą.”
Oto jest romans życia, nieskłamany w niczem...
Zabite głodem wrażeń jedno z dzieci kona,
A drugie z odwróconym na przeszłość obliczem
345
Rzuciło się w świat ciemny... powieść nieskończona...
Przed rokiem ogłosiłem drukiem w Paryżu dwa pierwsze tomy moich poezyi; niezachęcony pochwałami, niezabity dotąd krytyką, rzucam tom trzeci w tę otchłań milczącą która pierwsze połknęła. Minął ów czas błogi, chociaż mało korzystny dla literatury naszéj, kiedy umieszczona w dzienniku Warszawskim[9] oda, duma lub ballada, nadawała imię poety. Trzydziestu prenumeratorów dziennika (albowiem tylu ich było) rzucało nazwisko nowe na woskowane posadzki salonów, i romantyczny poeta brał chrzest, znajome nadający imię; nadto pisma czasowe dzienne, zamglonémi niemczyzną okresami, rzucały z paszcz sfinxowych zagadkę sławy autorskiéj; szczęśliwy, kto ją zrozumiał, szczęśliwszy, kto w pokorze ducha niezrozumianéj wierzył. Dziś dziennikarze, owi tworzyciele literackich królów milczą. Gazeta Warszawska umieściła wyjątkami, w sześciu numerach, całego prawie Żmiję, nie czyniąc żadnych uwag nad tak pociętym kozaków wodzem.
Niespodziewam się aby Lambro mógł się kiedy podobnież ukazać na szaréj bibule dzienników, bo Lambro jest to człowiek będący obrazem naszego wieku, bezskutecznych jego usiłowań, jest to wcielone szyderstwo losu, a życie jego jest podobne do życia wielu teraz mrących ludzi, o których przyjaciele piszą czém być mogli, o których nieznajomi mówią że nie byli niczem.
Lambro stanął niegdyś na czele Greków, namówionych przez Katarzynę do powstania, i zdradzony przez północną Carowę, po wielu bezskutecznych usiłowaniach, morskim został korsarzem. Ryga, drugi bohatér powieści, autor sławnego hymnu powstańców, wydany przez Austrią w ręce Turków, niesławną śmierć znalazł; powieszony na maszcie fregaty.
Pisząc niniejszą przemowę postanowiłem zamknąć się w jak najściślejszych obrębach potrzeby; dlatego nie będę tu bronił układu, ani żywotnej myśli poematu. Świat myśli tak jest obszerny że można w nim wyciągać nie odparte granicami ramiona. Szanuję szkołę religijną, ową wieczerzę Pańską polskich poetów, do której zasiedli w Paryżu – sądzę bowiem że wypływa z przekonania, że nie jest sztucznie natchniętą słowami Frederyka Schlegla który w katolickiéj religji źródło jedyne poezji upatruje. Oddaliłem się wszelako od idących tą drogą poetów; niewierzę bowiem, aby szkoła De-la-Menistów i natchnięta przez nią poezya była obrazem wieku. Dant pisał o piekle kiedy ludzie w piekło wierzyli, Wolter zgadzał się z wiekiem materjalizmu, Byron, rospaczający o wątpliwą przyszłość poeta, zaczął wiek dziewiętnasty; ci trzej ludzie wyobrażają epoki, w których żyli, oblicza wieków odbite są na ich umysłowéj twarzy; gdyby z myśli większéj liczby ludzi w owych czasach żyjących utworzyć można było jeden posąg myśli, ten posąg byłby Dantem, Wolterem, Byronem. Wyżéj nad nich wzniósł się Szekspir, bo on nie własne serce, nie myśli swojego czasu, lecz serca i myśli ludzkie niezależne od epoki przesądów malował i stwarzał władzą do Boskiéj podobną. Na niższym szczeblu stoją poeci ściśle krajowémi zamknięci obrębami, jak Goethe, Kalderon, Walterscott, stoją jednak wysoko i mocno, bo ich podstawami są narody. Szukajmy więc różnémi drogami treściwéj myśli żywotnéj naszego kraju; szczęśliwy, kto w ogniwie duszy własnéj najwięcéj promieni połączy i odbije. Lecz myli się ten kto sądzi że narodowość poezyi zależy na opisywaniu narodowych wypadków: wypadki są tylko szatą, ciałem pod którém trzeba szukać duszy narodowéj lub duszy świata.
Znajdziemy poezyą narodową, albowiem dziś dwory królów nie łamią i nie psują rozwijających się talentów, ani każą im sztucznie pod szkłami pałacowémi roskwitać. Dziś poeci są minstrelami narodów, i podobni dawnym minstrelom, spiewają miliono-głowemu panu gdy usypia, budzą go pieśnią, i przy śmiertelném łożu narodów przepowiadają zmartwychwstanie. Jeżeli literatura nasza wzrośnie na wygnaniu i przyczyni się do uświetnienia obecnéj epoki, to kiedyś o tém będą rospowiadać ze łzami wnuki nasze, i płynącego teraz czasu, nie nazwą już wiekiem Stanisława Augusta, lecz wiekiem nieszczęścia narodu. Więc przebaczcie mi, Polacy że się dobijam o jedno z niższych miejsc, we wspomnieniach szczęśliwéj kiedyś przyszłości.
AUTOR.
•
......Should we again provoke |
Falo błękitna kołysz łódkę Greka,
Niech mu po morzu ściele xiężyc złoty
Ścieżki obłędne, niech przed nim ucieka
Gdy po téj drodze puści żaglów loty;
Kołysz go falo, i łódkę Majnoty
W samotną morza obłąkaj krainę,
I tam mu powiédz: ja nosiłam floty
Na moich skrzydłach, aż pod Salaminę;
Płynęłam taką, jaką dzisiaj płynę.
W Archipelagu zanieś go ostrowy.
Tam góry chmurą owiane błękitną,
Na górach kolumn potrzaskane głowy:
Nad nimi wiecznie kwitnie laur różowy,
Pomarańczowe drzewa wiecznie kwitną,
I śniegiem kwiatów zasypują gruzy.
A ludzie — cierpią, że umrzéć nie śmieli;
Twarz ich boleści rysem naznaczona.
Gdyby tu błysnął dawny wzrok Meduzy,
Gdyby ci ludzie jak są skamienieli,
Ileż by nowych posągów przybyło
Łamanych wiecznym bolem Laokona.
Tu nad pomników i ludzi mogiłą,
Xiężyc posępny płynie co wieczora.
Gdy góry światłem błękitném przeniknął,
Mgły zasłonami doliny ośnieżył,
Szuka posągów, które widział wczora,
Do których twarzy wiekami przywyknął;
Blady — jak starzec co na ziemi przeżył
Zagasłe, mrące co dnia dzieci koło;
Gdy wszyscy padną, gdy ostatni padnie.
Tak ma wiekami wyniszczone czoło,
Że się nie chmurzy żalem, ani bladnie,
I nikt cierpienia z twarzy nie odgadnie.
Archipelagu wysp wieniec różowy,
Lekkich kaików przerżynają wiosła.
Jak dawne Nimfy tak dziś te ostrowy,
Przed Tureckiémi uciekając gwałty,
Odmienne piérwszym biorą na się kształty.
Jak niegdyś Dafne w liść lauru porosła,
Tak dzisiaj Hydra zielona laurami.
Ipsara skalnym błyszczy stroma brzegiem,
Podobna córce głazowej Tantala;
Gdy pod nią śnieżna rozbija się fala,
Wiecznie od czoła wieńczonego śniegiem
Kryształowémi upłakana łzami[10].
Ipsarskie miasto, jak dłutem snycerza
Ze skał ciemnego łona wydobyte,
Barwy ma szare od tła nie odbite,
I lasem masztów na poły schowane.
Gdzieniegdzie lekka minaretów wieża,
Niesie pod niebo szczyty ołowiane.
Tam rzędy okien, od łuny zachodu
Jak mnogie lampy rospalone, drzące,
Co chwila bladsze, co chwila gasnące,
Już zaszły mrokiem — ale szczyty grodu
Długo złociste miały słońcem dachy.
Ostatnie światło z ciemnością się starło...
Chociaż to miasto napół obumarło,
Gwar słychać w mieście — bo bezludne gmachy
Głośniejszym odgłos odbijają echem;
Gwar smutny — rzadko pomięszany śmiéchem,
I tajemniczy, jako te odgłosy,
Które wiatr z martwéj muszli wydobywa.
W głębiach haremów lśniące perłą rosy
Palą się róże — smutno słowik spiéwa;
Przez szczyty murów na ciche ulice
Wonnych akacyj zwieszają się kwiaty;
Czasem pochodnia błyśnie spoza kraty;
Xiężyc turbanu olśni bawełnicę.
To Turek dąży w znajomą gospodę,
Co inne gmachy przenosi wytworem,
Gdzie wielkie kotły wrącą źródeł wodę
Leją w kanały złotym dziwotworem;
Ta z kłębem pary wytryska w fontanny,
I wieczną walkę z zimną siostrą toczy,
Opryska warem, parą ją omroczy,
Wprzód nim zezwoli iść do wspólnéj wanny.
Tam woń arabskich napojony duchem
Przechodzi Turek w marmurowe sale,
Jedna za drugą wiążą się łańcuchem,
Kłamane daléj w zwierciadeł krysztale.
Tam Grek usłużny obbiega wokoło,
Dla muzułmanów nie szczędzi ukłonu:
Do ziemi chyląc osiwiałe czoło,
Naléwa mokkę w łono róż z Japonu;
Potem przed Grekiem stawia czarę z gliny
Chowając aspra, do czary naléwa
Napój z makowéj tłoczony rośliny,
Co śmierć sprowadza — jak cień tego drzewa
Które usypia snem głębokim zgonu.
Mrok spada w dymu stambulskiego chmurze,
Gdzieniegdzie tylko z Etrusków wazonu
Widać w półowie wychyloną różę;
Gdzieniegdzie błyszczą sztyletów głowice;
Tam nieruchome wyznańców turbany,
Porosły kołem jak łąk tulipany;
Nad turbanami palą się xiężyce.
Wchodzi do sali młody Ipsarjota,
Jak u śpiewaka twarz blada i smutna;
I na ramieniu miał kapotę z płótna
Niegęsto nićmi przetykaną złota.
Widać z gitary — znać po blasku oka,
Że z pieśnią sioła i grody przebiega.....
Wnet go tłum Greków dokoła oblega,
Wypuścił bursztyn wierny syn proroka.
Greki i Turki zarówno ciekawi
Jaki głos śpiewak, jaki lutnia wyda?
Czy ich upiorów powieścią zabawi?
Czy brylantową bajką Alraszyda?
Śpiewak po sali wiódł wzrok obłąkany,
Jak gdyby liczył tureckie turbany;
A potem spojrzał w mnogie Greków twarze
I gdy w nie patrzał — znalazł dźwięk w gitarze.
IV.
Małe tu znajdę dla pieśni pokupy,
Miłość ją kraju i rozpacz uprzędły.
Tu zżółkłe twarze — może serca zwiędły?
Miałem tu znaleść ludzi — widzę trupy.
Nie zdolni z życia wybić się skonaniem,
Wyście odważni — lecz na pół otrucia,
Wyście przywykli zabijać pół czucia,
I zmartwychwstawać lecz półzmartwychwstaniem,
Wiecznie okuci w żelazne ogniwa.
Pieśń często z kajdan iskry wydobywa;
Więc będę śpiewał i dążył do kresu;
Ożywię ogień, jeśli jest w iskierce.
Tak Egipcjanin, w liście z Aloesu,
Obwija zwiędłe umarłego serce;
Na liściu pisze zmartwychwstania słowa;
Chociaż w tym liściu serce nie ożyje,
Lecz od zepsucia wiecznie się zachowa,
W proch nie rozsypie... Godzina wybije
Kiedy myśl słowa tajemną odgadnie,
Wtenczas odpowiedź będzie w sercu — na dnie.
Myśl syna pieśni ciemna, niezgłębiona,
Jest jako fala umarłego morza;
Co jéj powierzysz, wnet wyrzuca z łona,
Lecz barwą ciemnych głębi przyodzieje,
Da nieśmiertelność kamiennego łoża,
Kwiat w niéj nie tracąc barwy kamienieje.
Lecz jeśli wieszczek nie znajdzie wyrazów,
W głąb jego serca słuchacz nie dosięga;
Często podobny sam do zimnych głazów,
Choć pieśń ognista w myśli się wylęga,
Często go słuchacz odbiegnie wesoły...
A pieśń, co ledwo dopłynie półowy,
Jak mórz zamarłych owoc rubinowy,
Bezpłodne w sobie zamyka popioły.
Niegdyś nam północ miecz podała w dłonie
A potém chytra bezsilnych odbiegła[11].
Widziałem walkę — widziałem to błonie
Gdzie siła naszych rycerzy poległa.
Ja byłem dzieckiem i patrzałem z chaty...
Powietrze chmura proporców krajała,
W Tureckich szykach lśnił xiężyc bogaty,
Nad nim dym śrebrny wyrzucały działa,
Stamtąd huk leciał, stamtąd ziemia grzmiała,
I grad pocisków wyrzucały spiże;
A stąd, zachodnim złocone promieniem
W ten dym ognisty szły błękitne krzyże,
Z uporném, z głuchém rospaczy milczeniem.
Potém je dymy spiżowe pożarły,
Mignęły w ogniu złote — i pobladły.
Przed nocą wszystkie szeregi wymarły,
I wszystkie krzyże w szeregach upadły.
Tak się zwycięstwa przeważyły szale...
Lambra Tureckie ominęły gromy,
Wdarł się na skałę — całą noc na skale,
Patrzał na groby, na groby bez końca!
I tak nazajutrz jeszcze nieruchomy
Błyszczał w promieniach wschodzącego słońca...
A stamtąd poszedł błąkać się po świecie.
Lecz nie samotny — znalazł się ktoś drugi,
Co przy nim giermka podjął się usługi;
Kto to był taki? — może odgadniecie.
Po długich latach, z krainy wygnania,
Ujrzał jak Grecy, z wiatrem na wyścigi,
Nieśli po górach hasło zmartwychwstania;
Pieśń grzmiała w dzwonach — była to pieśń Rygi[12].
Ale niedługo Grek o szczęściu marzy,
Kolejno w siołach milkła pieśń i dzwony,
Gdzieniegdzie snuł się Kleft — lecz zakrwawiony,
I z krwią miał rospacz przysechłą do twarzy.
Płacz, narzekanie wstrząsa Greków chaty,
Echami skał się rospłakały łona.
Jutro wołają na maszcie fregaty,
Haniebną śmiercią młody Ryga skona.
Na dzikich brzegach skalistej Ipsary
Wznosi się klasztor wysoko nad morze;
Krzyż jego pierwszy wita ranne zorze,
Ostatnie słońcem złocą się filary.
Koło klasztoru bez czoła kolumny,
Stoją jak palmy pozbawione liści.
Tam mnich pracuje koło własnéj trumny,
Tam od Tureckiéj uciekł nienawiści...
Ów dzwon, co dzisiaj ogłasza pacierze,
Nieraz do broni powoła majnotę;
Nieraz od Turków okrążone wieże,
Czoła dział srebrnym uwieńczają dymem.
Z tych okien błyszczą spiżu paszcze złote,
I mnich pokorny staje się olbrzymem.
Nieraz rospaczy naglony potrzebą
Rozwala miną poświęcone ściany;
Rzekłbyś że mnich ten chce zdobywać niebo
Skał odłamami jak dawne Tytany.
Na niższych skałach cmentarz Muzułmanów,
Czarowny, cichy; pełny drzew i kwiatów,
I dłutowanych w marmurze turbanów,
Jak odłam z rajskich oderwany światów
I przesadzony na skalne urwiska.
Tam byłem wczora... Słońce zachodziło...
Za marmurowe skryty grobowiska,
Widziałem dwoje ludzi nad mogiłą;
Widziałem klefta i Greczynkę młodą.
Ona — do Peri podobna urodą,
Jak była piękną, wyraz nie okryśli!
Gdy długo, długo patrzałem w jéj lica,
Kiedy się potém obudziłem z myśli,
Tak byłem tęskny — rozmarzony — smutny,
Jak gdybym długo patrzał w twarz xiężyca.
Snadź że jéj życie był to czas pokutny,
Za całą przeszłość szczęścia pogrzebaną;
Miała na twarzy smutek — lecz nie żałość,
Barwę koralu łzą nie opłukaną;
Rumieniec tonął w bezpromienną białość,
I w białych szatach stała między drzewa
W pół przeświecona blaskami zachodu,
Podobna śrebrnéj fontannie ogrodu,
Z któréj wiatr mgliste warkocze odwiewa.
Kleft znać z ubioru był kiedyś rycerzem,
I wierne rysom członków nosił szaty,
Piersi jedwabnym zamknięte pancerzem,
Co się od słońca w różne barwy łamie,
Wypukło w złote wyszywany kwiaty.
I miał kapotę rzuconą na ramię,
Białą jak śniegi — i pas złotolity,
Nogę złoconym wiązaną rzemieniem,
Małą misiurkę któréj axamity
Pod kruczych włosów tonęły pierścieniem,
Na niéj z misternie ułożonéj zwici,
Węzeł w złociste rozpadał się nici.
Choć stłumionémi przemawiali słowy,
Mogłem dosłyszéć ułamków rozmowy.
„Lambro! ty w słowach dajesz mi obłudę,
Nie odpowiadasz szczérze, gdy zapytam.
Na twojém czole z przerażeniem czytam,
Ostatni stopień wszystkich nieszczęść — nudę.
Blask twego oka nie odbłyska z duszy.
Serce jak brylant chociaż się roskruszy,
W każdym odłamie iskra się zawiesza,
A każda czystém lśni tęczy promieniem:
Lecz na twém czole jakiś szatan mięsza,
Rospacz ze śmiechem, śmiéch blady z cierpieniem...
Ty jesteś z ludzi, których serce żywi
Łzami — lub gorżką trucizną laurową.
O! bo też prawda, że my nieszczęśliwi,
I czasem czuję że pociechy słowo
Ma dźwięk szyderczy i na serce spada.
Gdy myślą wracam w przeszłości krainy,
Widzę jak przy nas stojąc rospacz blada,
Czekała szczęściem niepełnéj godziny,
Aby się poznać z nami — i być z nami...
Czekała długo — przyszła choć nie skora;
Ze wspólnych myśli, jednego wieczora,
Myśmy się w stronę rozbiegli myślami.
I dziś mi nie chcesz odkryć serca głębi,
Milczysz?...“ —
— „Dziś nie chcę zabijać słowami.
Bo każde słowo do serca utonie,
I tak jak sztylet dreszczem je oziębi;
A potém długiém rozpamiętywaniem,
Jak żar piekielny rozpali się w łonie,
I potém, potém — cała przyszłość twoja
Stanie się długiém i ciężkiém konaniem.
O! patrzaj na mnie — ta złocista zbroja
Dzikiego Klefta nigdy nie stroiła,
Zmieniłem szaty — tyś serce zmieniła.
Winnaś wyczytać na pobladłém czole,
Myśli ukryte i obecne bole,
I wszystkie zbrodnie — a żądasz wyrazów!
Tak jak wędrowiec wśród grobowych głazów
Nie umiesz czytać napisów cmentarza?
Więc poznaj Lambra, jak ludzie poznali...
Jam dzisiaj królem błękitnawej fali,
Mszczę się... Dziś czarna bandera korsarza
Rzuca cień śmierci, gdzie dosięgną działa:
I zapomniałem zetrzeć z mego czoła,
Cieniu co dzisiaj rzuciła nań rano;
Otarłem tylko szablę krwią skalaną.
Kłócę niebaczny spokojność anioła...
Napół przeklęty, napół zapomniany,
Rozpalam ogień miłośnéj pochodni,
I wiążę serce dwóma talizmany,
Wielkością nieszczęść — i wielkością zbrodni.
Mój obraz kształty przybierze olbrzymie
W głębi twéj duszy — jak anioł upadły,
We krwi skalany — w dział omglony dymie,
W blasku brylantów i złota wybladły.
O! bo ja miałem wielką niegdyś duszę!
Lecz gdy ją znudził smutek jednobrzmienny,
Idę wśród ludzi jak przez las jesienny,
Kędy pod stopą zżółkłe liście kruszę,
I gardzę liściem, co ściészki pozłaca
Barwą uwiędłą — lecz szum ich zasmuca!
Wolę niech moją łodzią fala rzuca,
Niechaj mi wzgardą za wzgardę odpłaca.
Morze — to wielka mogiła stworzenia,
Dumającemu na niéj, myśli płyną.
Nieraz na fali umiéram z pragnienia,
Jak obciążony Tantalową winą,
I mogę niebo przeklinać — i morze.
Usłałem sobie rozwahane łoże,
Co mi piastunki daje kołysanie,
Bo spać nie mogłem na ziemi — a teraz
Często mię zorza spiącego zastanie,
I nie obudzi skrawém światłem — nieraz
Działo mi dając ranne powitanie,
Zbudzić nie może — często sen przedłużę,
Aby w tym życiu żyć jak najmniéj — nie snem.
Dziś nieszczęściami, są mi niebios burze,
Lina zerwana ujęciem niewczesném;
Mam jeszcze czucie... bo dziś mię rozczula,
I łzy mam w oku, gdy rozryje kula
Maszt, z którym długie przebiegałem drogi,
Wycięty z rosłej Epiru topoli,
Co mi rodzinne wspominał rozłogi:
Lecz gdy mrą majtki, wtenczas poniewoli
Na moich ustach błyszczy uśmiéch dziki,
Jak gdybym szydził, że niezręczni byli
Śmierci uniknąć — a ci ludzie żyli
Zemną, przez długie lata trosk, cierpienia,
Jak krwi tygrysy — druhy — niewolniki...
Ostatnia miłość, miłość przywyknienia,
Skamieniałego serca nie poruszy...
Ze złotem stawię człowieka na szale,
A potém złoto rzucam w morskie fale,
Jakby w tém była jaka wielkość duszy.“ —
Słucha dziewica, jéj rumieniec mgławy,
Zrazu rozkwitał i blasku nabywał...
Gdy zaczął mówić, to uśmiéch ciekawy
Twarz jéj oświecił — we łzy się rozpływał,
I znów powracał tak w odcieniach zmienny,
Że słów kochanka wydawał się echem:
A gdy ten uśmiech gasiła zgryzota,
Gdy obumiérał zadumaniem senny;
Podobną była do niewiasty Lota,
W chwili gdy tonie ostatnim uśmiechem
W nieodgadnioną boleść, w sen kamienny,
I jeszcze słucha w przeszłość odwrócona...
I tak posągów brała kształt nieżywy,
Tak opuściła bezwładnie ramiona,:
Że z ramion szata płynąca do ziemi,
Jakby w kamienne łamała się spływy.
I Lambro bladnął i usty drżącemi
Mówił: „O luba, wybacz, że te słowa
Za nadto czarną malowały duszę;
Przywykłem kruszyć serca — a gdy kruszę,
Patrzéć jak cierpią i śmiać się szalenie.
Lecz twoja boleść, bladość marmurowa,
To już nad moje siły, nad sumnienie!
Czy wierzysz, luba! ja się wyznać wstydzę,
Ja, korsarz krwawy! ja, ludzi morderca!
Że się zabójstwem i zbrodniami brzydzę,
Że mam myśl jedną, wielką, w głębi serca,
Co kiedyś zbawi nawet pamięć moją.
O luba! teraz niech się ludzie boją;
Niech się przed czarnym chronią pawillonem;
Znajdę ich — zbudzę... jeśli nagłym zgonem
Bóg wielkiéj we mnie myśli nie rozłamie.
Na moim czole widzisz dumy znamię,
To jest przeczucie sławy — tam — tam w dali
Widzę okropną przyszłość — ale sławną:
Precz te obrazy... Luba! jakże dawno
Z tobą po obcych błądziliśmy światach?
Jakżeśmy dawno w przeczuciach szukali,
I w oberwanych po liściu róż kwiatach
Naszéj przyszłości? Z tobą moje losy
I z tobą dotąd wiążę myśli moje.
Często przed ludźmi w kajucie ukryty,
Jak dziécie trefię przed zwierciadłem włosy,
Szaty poprawiam — brylantami stroję,
Bo widzę jasno — widzę w twych marzeniach,
Mój własny obraz wyraźnie odbity,
Więc podobieństwa szukam w ukraszeniach,
I póty śmiechem rozjaśniam jagody,
Aż póki czyste wróci mi zwierciadło
Obraz twych wspomnień z twarzą mniéj pobladłą
I mniéj posępny — i smutny i młody.“
„O! świat ten gorzki, śmiéchem przeraźliwy
Dla tych co płaczą czy to krwią czy łzami.
Chroń się ty świata — bo on nie był z nami
W szczęścia godzinie, więc i dziś nie będzie;
Bo przeciw wielkim czuciom on gniewliwy,
I nie przebacza tym co toną w błędzie.
Patrz jak ten klasztor czoło w chmurach trzyma,
Ja ci wynajdę mieszkanie w klasztorze;
Zamknij się w cichéj celi i ze skały
Patrzaj nocami na rozległe morze,
I błękitnymi po fali oczyma
Mojego statku ścigaj żagiel biały.
A gdy zagrożą fali niepokoje,
Kiedy się będziesz modlić zdjęta trwogą,
Razem popłyną w niebo, jedną drogą,
Twoje modlitwy i przekleństwa moje.
„Lecz nim obierzesz klasztorny spoczynek:
Jutro, nim zorza świtem się rozpali,
Przyjdź do mnie sama — tam — nad brzegi fali,
Odziana płaszczem bogatych Turczynek.
I miej kalemkiar ciemny z muselinu,
Lub czewrę gęsto haftowaną złotem[13];
Niechaj się z wiatru nie wznosi polotem.
Nie zdradzi twarzy przed oczyma gminu,
Jutro — pamiętaj! — tam łódź moja czeka,
Gdzie się przy skale załamało morze.
Ja sam przebrany w Tureckim ubiorze,
Płynę na pogrzeb ostatniego Greka.“ —
Skończył — a kiedy z ostatniémi słowy
Na piersi chylił twarz cierpieniem zbladłą,
Zda się, widziałem, kilka łez upadło...
Niewiem... to może z silniejszym powiewem
Opadał z drzewa kwiat pomarańczowy?
Niewiem czy płakał — czyli zachwiał drzewem?
Ranek był. Morze rozpalone świtem
Wre zdala, szumi i śrebrzy się w pianę,
Potém portową groblą odłamane
Brzegi spokojnym oblewa błękitem;
A brzeg wysoko szarzeje granitem.
Wyżéj palm błyszczy zieloność wesoła.
Te palmy w niebo sięgające szczytem,
Jako nam istność malują anioła;
W mgle mają stopy — a w błękicie czoła.
O! jakże smutny fali szum bezdenny
Co się z cichego morza wydobywa!
I ten las masztów, jako las jesienny,
Z którego burza północy gniewliwa
Połowę jasnych liści poobrywa
A pozostałym da rozliczne szaty,
Liść Sztatudera złotem się pokrywa,
Róż Albionu płonią się szkarłaty,
Szronem się Franków ośrebrzyły kwiaty.
Słysząc szum żagli — słyszysz jakby we śnie
Gwarzące różnym językiem narody…
Rozdarte gromem skarżą się boleśnie,
Jakby mówiły doznane przygody,
I prześcignięte z wiatrami zawody.
A fala milczy — choć może w niéj tonie
W téj chwili okręt nadziejami młody;
I jęk rospaczy wydany przy zgonie,
Uczuła fala — lecz zamknęła w łonie.
Okręt troistą opasany spiżą
Zatknął na maszcie xiężyc, trzy buńczuki,
Omglił się dymem — dział rozesłał huki:
I wtenczas niby szatana był tronem;
Gdy wiatr poddany dym unosił chyżo,
Wszystkie go maszty witały pokłonem;
A okręt ucichł, pił dumy kadzidła.
Mgła ranna, hukiem potrójnym rozbita
Śrebrne po masztach zawieszała skrzydła;
Na wschodzie skrawo dzień wschodzący świta.
Nie ma wyrazów język niezaskarbny
Malować słońcem ukazane czary.
Jako rozkwitłe Nilu nenufary
Z kwiatów kobierzec wiążą różnofarbny,
Jak odświeżone muszle i kamyki
Pieszczotą fali — tak na cichéj wodzie,
Wiążąc się razem w jasne mozaiki,
Spłynęły żaglem oskrzydlone łodzie.
Tam turban kitą ozłocony świetną,
Tam śrebrna dziewic zasłona powiała;
Od łodzi fala różny połysk brała,
Barwiona złotem lub purpurą Tyru.
Cała ta przestrzeń była łąką kwietną,
Była doliną, szalem kaszemiru.
Łódź każda wiosłem drugą łódź prześciga,
Pod maszt fregaty gdzie ma skonać Ryga.
I tak jak chciwe sępy, albo kruki,
Gdy czują oddech śmierci, tak spłynęli
W bogatych łodziach, po morskiéj topieli
Z męczarni Greka różne brać nauki.
Wielu jest w tłumie co się śmiać nauczą,
Śmiech taki wrzkomo wielkość serca kłamie!
Wielu stąd wróci i miecze rozłamie,
Co jutro w królów miały tonąć łona.
Gdy tacy zemstę aniołom poruczą,
Nieliczny może z męczarni wyłamie
Prawdę — że skonać nietrudno — skona.
Wstąpił na pokład Ryga wśród janczarów,
Kiedy chciał mówić, słowa mu nie dali;
Więc tylko okiem raz rzucił po fali,
Spojrzał na mgłami osrebrzone góry.
A wtenczas ucichł dźwięk niesfornych gwarów,
W szmer się zamienił gasnący — ponury,
I była cisza… Z ciszy wybłąkana
Pieśń, między Turków urodzona tłumem,
Na kilka cichych głosów rozłamana,
Rośnie i z fali kołysze się szumem:
Rzuciła w tłumie grzmiące Rygi hasła,
Powstańcie, Grecy! ale Grek nie słyszy,
Powstańcie, Grecy! brzmiało — ale ciszéj —
Do broni — cicho — pieśń znikła — zagasła.
Pieśń serce Rygi przy skonaniu kruszy,
Lecz radość widna z twarzy i z postawy.
Jak gdyby przeczuł nieśmiertelność duszy…
Może czuł tylko nieśmiertelność sławy.
Widziałem! ja sam widziałem o Greki!
Jako na wielkie wstąpił rusztowanie;
Widziałem wszystko — i tłumiłem łkanie…
On był tak młody — nie zmrużył powieki
Choć śmierć tak bliska! choć śmierć tak straszliwa!
Jeszcze go widzę jak zasłonę zrywa,
Jeszcze go widzę — jak pod nieba stropy
Na rusztowaniu stanął — i smutnemi
Oczyma dawał pożegnanie ziemi,
Siłom młodości — marzeniom młodości.
Wtem szczeble pękły wymknięte spod stopy…
Niemam wyrazów… Któż mu nie zazdrości
Śmierci, teutońską sprowadzonéj zdradą?
Lecz któż się zemści? któż w całym narodzie?
I właśnie słońce wstawało na wschodzie,
I promień z rannéj otrząśniony rosy
Pozłocił Rygi twarz martwą i bladą
I na ramiona spływające włosy.
Na twarzy siłę ukazał niezmienną,
Uratowaną z męczarni rozbicia;
Na twarzy walczy senna boleść życia,
Z drugą boleścią wieczności — bezsenną.
A w tłumie widzów jedna łódź ożyła;
Jak po jeziorze trzcinami zarosłém,
Wężową ścieszką z tłumu się wywiła;
Turek ją pędził obustronném, wiosłem
I bawił Turków, rzucając nad głowy
Tysiączne kręgi wodnistych obręczy,
Umalowane kolorami tęczy.
A łódź, jak delfin w wodzie rozigrana,
Czasem tonęła w odmęt lazurowy,
Równa powierzchni morza, tak że piana
Żagiel srebrzyła; czasem statek złoty
Po wierzchu fali szedł ptasiemi loty,
I coraz bliższy fregaty sułtana,
Niebacząc niby, pod srogiemi kary
Wzbronione łodziom, granice przechodzi.
Nie śmieli strzelać strzegące janczary,
I od płynących zdrady się nie bali;
Bo w téj złocisto malowanéj łodzi
Ujrzeli postać dziewicy — i głośno
Śmiejąc się wszyscy — wszyscy przeklinali
Szatę Turecką — zamkniętą — zazdrośną,
I ów kalemkiar z musselinu biały,
Tak gęsto lśniącym haftowany złotem,
Że go powiewy wiatru nie odwiały,
Ani łódź szybkim odsłoniła lotem.
Ta pod zasłoną róża niewidoma,
Snadź z ciekawością dziecinną haremu
Może przejęta zgrozą — nieruchoma
Chciała się bliżéj przypatrzyć zmarłemu?
Może się pod tą zasłoną ukrywa
Uśmiech w połowie ciekawy — wesoły?
Z takim uśmiechem liście róż obrywa,
Z takim uśmiechem te ziemskie anioły
Widzą zgon róży — serca — lub człowieka.
A wtém okrętu piersi niedaleka,
Łódka uczuła silny popęd wiosła,
Biegła po fali — z fregatą się zrosła:
I wnet z jej łona dym się wybił szary,
A potem jasność błękitnawa siarki.
Majtek przez chwilę patrzał na pożary;
A gdy mu płomień ramiona otoczył,
Odrzucił turban i do fali skoczył.
Za zbiegłym setne strzeliły janczarki,
Przed kulą w morzu zanurzony zginął…
Po chwili błękit pianą się zakłócił,
Majtek na fali powierszchnie wypłynął,
Pobladłym Turkom śmiech szyderczy rzucił…
A gdy smiech echo okrętu powtarza,
Gdy się twarz majtka słońcem oświeciła,
Śmiech ten poznałem — był to śmiech korsarza,
I twarz poznałem — to twarz Lambra była.
Spłonęła łódka — a w dymie z lazuru
Błękitna siarka błyska — z razu blada
Całuje okręt jak czarę z marmuru,
Jąć się nie może, ślizga się i spada —
Wgląda na pokład — potem z trzaskiem nagle
Czerwona dębu zajęła się ściana
I w dymu kłębie iskra zabłąkana
Jak gwiazda z nieba upadła na żagle.
Wnet płomień szybko aż na maszty wbiega,
Spodem okrętu roztwiera szczeliny…
Pękały szyby i rwały się liny,
I maszt z węglowym padł na pokład dźwiękiem.
Odgłos rospaczy w trzasku się rozlega,
A tysiąc jęków było jednym jękiem…
Ucichły razem… huk płomieni głuchnął;
Ciszą się zdawał gdy doń słuch nawyknął.
Nagle — w płomieniach nowy blask wybuchnął.
Jak tknięty rószczką czarowną aniołów,
Z gromem wulkanu cały pożar zniknął,
Zostawił przepaść — i w niéj wrącą pianę,
I wszystkie łodzie burzą kołysane,
A na nie chmura upadła popiołów. —
Takim był Ryga uczczony pogrzebem…
Nie poszedł pruchniéć w marmurowe lochy,
Stos miał wzniesiony pod błękitnym niebem,
Z dębów i trupów — jako do łzawicy
Do czary morza spadły jego prochy. —
Lecz jak okropna śmierć młodéj dziewicy!
Anielskim niby ożywiona duchem,
Kiedy ją ogień dokoła obchodzi,
Boleści żadnym nie zdradziła ruchem,
Bez jęku prochem opadła do łodzi.
A Lambro w morzu przechował się cały,
Do korsarskiego dopłynął okrętu;
Przywołał pazia — i napół omdlały
Padł na kobierce — mówił — a z odmętu
Myśli zburzonych płynie mowa skora,
W stu słowach ledwo jedna myśl roskwita…
Mówił do pazia: „Już pora! już pora!
Zmienić banderę… Ale czy powstaną?
Gdy krzyż na czarnéj banderze zaświta,
Może powiedzą — szalony! za rano!
Więc dla niczego tyle znieść męczarni?
Paziu! idź w góry, gdzie się klefty kryją,
Do marmurowych zazieraj kawiarni,
I pieśń im spiewaj — i zobacz czy żyją?
Zobacz — na grobach czy płaczą mściciele?
Lecz wróć jak zwykle lać napój makowy,
O każdą kroplę napoju się spierać;
Bo dzisiaj czuję straszny ciężar głowy,
I ciężar myśli… wypiłbym za wiele.
Dzisiaj chcę marzyć dłużéj — i spać dłużéj —
Ale żyć muszę — z Grekami umierać…
Idź dobre wieści przynieś mi z podróży…“
— „Poszedłem“ —
Spiewak cały się zapłonił,
Czuł że się słowem nierostropném zdradził:
Kryjąc zmięszanie — silnie w lutnię dzwonił,
Ręką przez wszystkie struny przeprowadził.
Obejrzał koło Greków… myśli czyta.
Zaśmiał się gorżko — rzucił wzgardy okiem,
I wyszedł… Za nim śpiesznym wyszła krokiem
Jakaś Greczynka zasłoną okryta.
Może ciekawa pieśni tajemnicy
Za odchodzącym paziem zawołała?
Potém z nim długo — długo rozmawiała,
Na ośrebrzonéj xiężycem ulicy.
A choć rozmowy niedosłyszéć dźwięku,
Snać gorącymi prosiła go słowy…
Musiał zezwolić, — bo na jego ręku
Błysnął xiężycem pierścień brylantowy.
Już noc zapada w korsarza kabinie,
Zalana falą szyba bursztynowa
Coraz ciemnieje; jak w piekła krainie
Mrok był ognisty i cisza grobowa,
Piekło to było... i te same słowa,
Co na piekielnéj wypisane bramie,
Tu z pierwszym wiatrem na wchodzących wieją;
Bo kto tu wejdzie, żegna się z nadzieją.
Tu myśl starzeje w przeciągu godziny;
Gdy się nad głową grzmiąca fala łamie,
Gdy huczą płótna, jęczą starte liny.
Choćbyś wrażenia powiązał łańcuchem,
To się rozprysną — ogarnąć nie mogą
Ruchu, co ziemi wydaje się ruchem,
Pojęty tylko jednym zmysłem — trwogą.
Jest ktoś w kabinie — bo chociaż wśród cienia
Nie widać kształtu żyjącéj istoty,
Lecz słychać często ciężkie odetchnienia.
Ktoś w tym się grobie musiał zamknąć żywy?
Jeżeli czuwa, to ma myśl zgryzoty;
Jeżeli zasnął, to ma sen straszliwy.
Paź wszedł... postawił na stół lampę kryształową.
Przy stole siedział korsarz z pochyloną głową,
I zadrżał, bo te światło z marzenia go budzi,
Bo te światło natrętne było jak tłum ludzi
Co widząc blade czoło o szaleństwo woła.
Korsarz długo ze światłem godził rysy czoła,
Twarz jego jakby z kruszcu łamała się twardo,
Malowana naprzemian śmiéchem, bolem, wzgardą;
A potém się w bezwładną spokojność przybrała,
Jeśli twarz może skonać, twarz Lambra skonała.
I spoczywał bezwładnie na stole oparty,
Przed nim rozwite świata znajomego karty,
Cała ziemia ramieniem Lambra opasana,
Leżała jak w żelaznych skrętach Lewjatana.
A te ściany są krwawą powieścią korsarza.
Lampa co przed nim płonie, zdjęta z przed ołtarza,
Świeci zbrodni jak niegdyś przyświecała Bogu.
Tam daléj blask xiężyca rzucony na progu,
Odbłyska jakby kawał śniegu błękitnawy.
I różne pawillony z obcej wzięte nawy,
Skarżą się pod stopami korsarza rozdarte.
A tam — lampa oświeca pargaminu kartę,
Firman — złotem w sułtańskie ustrojony słowa;
Na nim jak pieczęć z wosku leży trupia głowa,
Od sułtana samego głowy mało mniejsza,
Żółta, lśniąca i może z czaszek najpiękniejsza.
Daléj złotem wybite, krwią rdzawe oręże,
Nad czarami ze spiżu okręcone węże,
Zginają kark do czary po szczątki trucizny.
Z tych ścian wyczytaj zbrodnie wygnańców z ojczyzny
A sumnieniem kajuty są ścienne zwierciadła,
Których powierszchnia parą wilgoci pobladła,
I — co dnia zasłonami grubszemi ciemnieją,
I co dnia na co patrzą, spowiadać nie śmieją. —
Czasem słychać szum morza, czasem cichość głucha,
W ciszy korsarz podnosi blade czoło — słucha.
Jego myślom, w dalekie rzuconym zawody,
Odpowiadają dźwiękiem, krople morskiéj wody,
Co ze szczelin sączone dźwięk wydają szklanny,
Jak płacz łzawy dalekiej w cytrynach fontanny.
Czegoż paź czeka — powinien co nocy
Podawać czarę, w niej napój makowy.
Bo Lambro co dnia bladszy o północy,
Szaleje trucizn namiętnem piciem;
I życie mieni na sen gorączkowy,
Sen tak jasnemi grający barwami,
Że chwile życia zdają mu się snami,
A sen szalony wydaje się życiem.
I co dnia czara o kroplę pełniejsza,
Te same widma i sny mu dawała.
A choć twarz bladła — źrennica świetniejsza.
W ciemność wlepiona, krwawa — potém biała
W krainę duchów biegła — i wracała
W krainę myśli... wtenczas cierpiał — szalał —
Żebrał u pazia trucizny nad miarę;
Lecz paź jak dziecku groził, niepozwalał,
I nieraz w morze ciskał zgubną czarę.
Lecz cóż się stało, że choć noc zapadła
Paź jak zazwyczaj nie podaje czary?
I korsarz milczy — choć mu twarz pobladła;
Snać że się lęka ze wspomnień zwierciadła
Zamglić szaleństwem — gorączkowéj mary
Owego widma płonącéj fregaty,
Co stoi przed nim pełna jęków, wrzasku
Przeraźliwego — wśród płomieni blasku,
Dotknięta palcem anioła zatraty.
Więc nie chce trucizn — ale czy wytrzyma
Przez noc zwyczaju przełamać narowy?
Obłąkanémi spogląda oczyma,
Wstał — i na pokład wyszedł okrętowy.
Noc była cicha. Okręt na kotwicy,
Niepełnym żaglem brał wiatru pieszczoty.
Powietrze szkliste pełne tajemnicy,
Xiężycowego blasku i tęsknoty.
I tak się błękit ochylił do koła,
Że maszt najwyższy, schylony u szczytu,
Nie śmiał jakoby wznieść dumnego czoła,
Pod kryształowém sklepieniem błękitu.
A w drżącéj fali, jak srebrne delfiny,
Igrały w koło blaski xiężycowe
A daléj mgłami błękitne krainy,
Archipelagu wyspy cytrynowe,
Na widnokręgu nieraz czarna skała,
Albo w lodowéj — albo w gwiazd koronie,
Przejdzie przez xiężyc — i we mgłach zatonie.
I nieraz z szumem fali doleciała
Pieśń którą słowik napełnia ogrody;
I róż woniami, co na brzegach kwitną,
Nieraz wiatr drżącą falę zakołysze.
I wszystkie barwy topią się w błękitną,
I wonie — w zapach tajemniczy wody,
I wszystkie dźwięki toną w wielką ciszę.
Gdy wyszedł Lambro, drużyna korsarza
Długo — ciekawie śledzi rysów lica...
Twarz jego straszną bladością przeraża,
Pobłękitniała od blasku xiężyca...
Odeszli.. Lambro osłoniony w żagle
Patrzał na morze, na odległe skały,
I patrzał długo — dumał... potém nagle
Zachwiał się — chylił i upadł — omdlały.
Wnet go tłum majtków dokoła otoczy...
Blady był strasznie — napoły nieżywy.
I paź krzyk wydał z piersi przeraźliwy,
Gdy omdlałego przyniesiono pana.
Lambro zbielałe na krzyk podniósł oczy,
Twarz mu roztlala, śmiercią obłąkana.
Otworzył usta — mówił nieprzytomnie:
»Kto tutaj jęczał — kto tu płakał po mnie?
Jeden znam tylko taki głos na ziemi
W płaczu z miłośnym pomięszany dźwiękiem.
Paziu! —płakałeś łzami nie twojémi,
Ty mnie zabijesz takim drugim jękiem!
Ten jęk dziewicy, posłyszany we śnie,
Dziwnym połamał myśli moje kształtem;
I wyciągnąłem dłonie i sił gwałtem
Z letargu wstałem... gdzież ona?... tu była.
Nie — tu paź tylko — Jakże mię boleśnie
Noc ta urokiem ciszy przeraziła!
Noc xiężycowa — czemu nie ciemniejsza?
I noc przekląłem i morza zwierciadło,
Morze tak ciche, czemu burz nie miało?
Gdy w nie patrzałem — moje czucie mdlało,
Patrzałem w czucie — moje czoło bladło,
I mgły na serce spadały jak śniegi.
Lecz to minęło... niechaj noc przemarzę.
Paziu, daj czarę nalaną po brzegi,
Niech wiem przynajmniéj, że w obfitéj czarze
Śmierć trzymam pełną, dotkniętą ustami;
Nie spełnię całéj — chociaż drżącéj ręki
Nikt nie odchyli proźbą ani łzami,
Lecz nie chcę skonać, póki ziomków jęki
Będą pacierzem i grobu hymnami.“ —
Wnet paź posłuszny rozkazowi pana
Podał mu czarę i odstąpił krokiem.
A czara była kształtnie dłutowana,
Niepełna z roślin wytłoczonéj śliny;
Chwycił ją Lambro i pożerał okiem,
Blady na czole i na ustach siny.
Wypił — i zwolna płomieniem roskwita;
Z czoła zasłony opadają mgliste,
W źrennicy płomień obłąkania świta,
Oczy tak jasne, błyszczące i szkliste,
Że można było przejrzéć w nie daleko,
Straciły barwę — stały się iskrami
I gorączkową rozpalone śpieką,
Kryształowémi pokryły się łzami.
A potém czoło wsparł na drżącéj dłoni,
Oczy nie miały wzroku choć bezsenne,
I wszystkie żyły wybłysły na skroni,
Jakby gałązki bluszczu powiązane;
I wszystkie włosy, jak liście jesienne,
Drżały na czole, wiatrem nie rozwiane:
I w marmurowéj na pozór postawie,
Rozkołysanie widać zmysłów pjane.
A o czém inni śnią — widział na jawie,
Tylko jaśniejsze. Jak węża kawały,
Rozcięte widma jedném życiem drgały.
Ciszéj! bo właśnie teraz sen czarowny
Rzucił go lotem po nieba błękicie...
Dzikiéj roskoszy urok niewymowny,
W nagloném tchnieniu zamknął zmysły — życie —
Słowo poczęte śmiéch porywa — łamie —
I śmiéch poczęty w odetchnieniu kona.
Bo to nie skrzydło, ani silne ramie,
W lekkiéj powietrza pławiło go fali;
Lecz ciężar myśli opadł z głębi łona,
I ciężar wspomnień zniknął z uczuć szali.
Stanął... i nagle tysiące błyskawic
Wieńcem ognistym mignęły do koła.
Rzekłbyś że tysiąc zamachniętych prawic
Wiało tysiącznym mieczem archanioła.
Pogasły, w błękit stopiły się ciemny,
Tak przezroczysty — głęboki — tajemny,
Jak nieskończoność... I słychać szum morza.
Potém z ciemnego błękitu przestworza
Wykwitał mglisty obraz sennych czarów.
I gmach z tysiącznych złożony filarów,
Lekką jasnością w powietrzu skréślony,
Od stóp korsarza w dwie się rozbiegł strony
Po całém niebie. A jedna półowa
Uwiana była z promieni xiężyca.
Jasna i blada jak noc xiężycowa,
Cała w przezroczu błękitnawo szklista;
A druga strona posępna, ognista,
Jak piekło. Wielkie zwierciadło egidy
Gmach cały kryło jasności sklepieniem;
Pod niém schylone duchów karjatydy,
Dwubarwnym światła uwiane promieniem,
Z bliska ogromne — jak ciemni szatani,
Biegły w dwie strony, oddaleniem mniejsze,
I coraz dalsze — i coraz świetniejsze,
Jak mgliste gwiazdy niknęły w otchłani. —
A Lambro nie śmiał tchnąć — bo choć wynio[sła]
Była duchami otoczona sala,
Lecz taka lekka, że powietrza fala
W otchłań człowieka tchnieniem potrącona,
Możeby duchów kolumny rozniosła.
Więc stał — i tchnienie połykał do łona,
By czarownego nie zamglić zwierciadła.
A w lesie kolumn widział ludzkie cienie,
Kleftów oddawna pomarłych widziadła:
A wszyscy w gmachu wplątani promienie,
Bladzi — posępno śrebrni lub ogniści,
Lekcy i liczni jako chmura liści
Wiatrem zwichrzona, wiązali się w tłumy.
Ale dotknięci żywego oczyma,
W twarzach zdradzili wiele ziemskiéj dumy.
Widać, że znaczni rysami Kaima
I strojni dotąd w blask ziemskich kolorów,
Nie mogli zasiąść wśród niebieskich chorów;
I przed oczyma Lambra, napół sini,
Napoły lśniący od złota, szkarłatów,
Ziemskiemi barwy, jak oazis kwiatów
Stali na śrebrno ognistéj pustyni.
A skoro Lambro stanął w duchów kole,
Milionowe patrzały nań duchy;
I tak go w spojrzeń zakuli łańcuchy,
Że nie mógł zamknąć oczu — i na czole
Palące uczuł znamię duchów wzroku,
I drzał — gdy szmerem rosnącym potoku,
W ciszy setnémi glosy zawołali:
„Czemuś nie skonał, gdy wszyscy konali?“ —
Straszna twarz Lambra łamana cierpieniem,
Otworzył usta, chciał mówić — i nie mógł...
A potém słowo złamane westchnieniem,
To słowo „żyję“ rzucił z głębi łona...
I wstał z dywanu — wyciągnął ramiona.
Widać, że walczył ze snem i sen przemógł.
Spojrzał w około... „Paziu! daj mi czarę;
Za mało trucizn zapalonych piłem,
Bo myślą ziemską we śnie się rozbiłem...
Że nie zginąłem życie mam za karę;
A to piekielna kara niebios — życie...
Być w świecie dzwiękiem rozwiązanéj struny,
Co razi serca tonące w zachwycie!
Być jako wieko przysypanéj truny,
Co zrazu każdéj garści zapomnienia
Posępnym, głuchym jękiem odpowiada;
A potém milczy... Paziu, chcę marzenia!
Léj mi trucizny — pić będę, pić będę,
Póki się wszystkich myśli nie pozbędę,
I téj ostatniej, co serce przejada.
Paziu, daj czarę.“ —
„ — Próżno błagasz, panie;
Téj czary żadna nie zdobędzie siła;
Bo dziś, jak niosło twoje rozkazanie,
Jam czarę (kłamał:) do morza wrzuciła...” —
Nie skończył Lambra przerażony wzrokiem;
Bo korsarz drżące wyciągnął ramiona,
I pochylony naprzód stąpił krokiem,
Patrzał w twarz pazia i krzyknął: „to ona...
O nie, to widmo z piekielnéj otchłani,
To mi upiora przysłali szatani,
Aby tak za mną wiecznie szedł po świecie...
Ha! wy anieli piekieł! wy nie wiecie,
Że ona żyje — i tylko dziś rano
W jéj szaty lalkę ubrałem słomianą;
I tym podstępem omyliłem straże,
Palnego statku Turcy nie poznali...[14]
O! gdyby ona spłonęła w pożarze;
Chciałżebym z morskiéj wynurzyć się fali?...
Pocóż te widmo?... we mnie — lub koło mnie
Wiecznie i wiecznie — czemuż ludzi twarze
W jéj twarz się mienią? Paziu! chodź tu do mnie
Chodź! niech przy lampie“...
Lecz paź nieprzytomnie
Nalewał napój w pozłacaną czarę,
I z drżącéj ręki nieliczonych wiele
Kropel trucizny upadło nad miarę,
I szedł zachwiany i stąpał nie śmiele,
Jakby od blasku ręką zakrył oczy;
I tak przed lampą stanął — że ją cieniem
Swojéj postaci nachylonéj mroczy...
Lambro miał usta spalone pragnieniem,
Oczy sennemi tłoczone ciężary,
Z oblicza pazia — upadły w głąb czary.
Wypił. Wnet cale spłonęło mu lice,
W tym blasku, w oka obłąkanym rzucie,
Nieodgadnioną widać tajemnicę;
Jakby niepewne boleści przeczucie.
Znów mu się senne ukazały barwy:
Ciemnoognista i miesięcznéj bieli;
I znów te same widział kleftów larwy.
Stanął w ich kole, słuchał — lecz milczeli.
A przed Kleftami stali dwaj anieli;
jeden ognisty jak piorunu strzała,
Bezkarnie wzrokiem człowieka nie tknięty,
Był w Lambra myśli jako płód poczęty,
I nie mógł w zmysłów narodzić się świecie.
Drugiego istność xiężycowa — biała —
Miał skrzydła u głów, u rąk, u stóp trzecie[15].
Widać że kiedyś był Boga aniołem,
Lecz barwy skrzydeł spłowiały, pobladły,
Musiał je zrosić, ów anioł upadły,
We łzach człowieka nad świata padołem.
Ma w ręku czarę z któréj błękitnawy
Płomyk wytryska i lice mu bieli...
I w ciszy Lambra marzeń dwaj anieli
Spiewali razem hymn straszny i krwawy.
Falo ludzi! falo ludzi!
Przewracasz się, pienisz i mętna
Bez wiatru usypiasz... któż ciebie obudzi?
Czy sława paląca — czy miłość namiętna!
Falo ludzi! falo ludzi!
Przed tronami niższa czołem,
Przerzedzona mieczem wroga;
Gdy chciałaś się modlić i modlić do Boga,
Modliłaś się do mnie, jam zemsty aniołem.
O! byłem ja nieraz w ostatnim pacierzu,
Na ustach zmarłego... Ja stoję przy grobach,
Gdy krewni przychodzą ubrani w żałobach,
A kiedy się modlą po zmarłym rycerzu,
Wzywają mię więcéj i więcéj niż Boga.
Płynęła od wschodu,
Szarańcza złowroga.
Niszczona od głodu,
Na Stambuł upadła;
Z téj chmury lazuru,
Jak ciemne widziadła,
Wybiło się wieży tysiące;
I rzekłbyś że wielkie olbrzymy milczące,
Szarańcze rozgniotły stopami z marmuru.
A potém te mrące na głazach owady,
Stworzyły myśl w chmurze, co duszą jéj była.
I gryzły bezsilne z marmuru posady,
I marły — a mrących myśl we mnie ożyła.
Myśl zemsty mrącego narodu.
A kto chce iść za mną, gdy nieśmié lud cały,
Na inne uczucia niech lice ma z lodu;
Gdy lud będzie milczał do zemsty nieśmiały,
Gdy grobów gęściejsze porosną cyprysy,
Gdy głośne łez będą rozpacze,
Ja śmiechem złamane pokażę mu rysy,
Aż póki w nim śmiéchu nie wzbudzę szatana;
I będzie go zgraja przeklinać spłakana,
Że z niémi na grobach nie płacze.
Wylany ze łzami
Mój duch obumiera,
Mnie światło dnia plami,
Mnie xiężyc otwiera
Jak kwiaty, co kwitną nocami.
Ja czekam aż Turki wychodzą z meczetu,
I płynę w ich serca przed Bogiem otwarte.
Ja jestem modlitwą na stali sztyletu.
Ja mieczem ognistym anioła,
Wśród xięgi wspomnienia zaginam tę kartę,
Co o krew woła.
Gdzie kilka palm pustyni, gdzie wrące powietrze
Drzy przebiegane falą żółtawą płomyków,
Tam ja byłem na spiekłym urodzony wietrze,
Tam jak szakal pilnuję gryzących się szyków.
A kiedy trupami pustynię pokryją,
Nim xiężyc się w niebie wyśrebrzy dwa razy,
Szakale nocami pieśń sławy im wyją,
Ja mszczę się umarłych — jam anioł zarazy[16].
I lecę ich żony zabijać i dzieci,
Ażeby nie długo umarłych płakały.
A moje skrzydło krwi plamami świeci,
Ani ich w morza opłucze kryształy.
I lecę miasta zamieniać w pustynie:
A w miastach ludzie czują że ja lecę,
W śrebrno łękitnéj — w nadpowietrznéj rzece,
Co nad krętémi ulicami płynie.
Z sułtana powracam ja grodu,
Sto głów dziś sułtański ściął miecznik:
A każda na postrach narodu,
Z bram miasta, jak żółty słonecznik,
Spogląda za słońcem zachodu.
I oczy wlepiły w mgłę białą,
Co kraj im rodzinny zakrywa:
I każda się zda jakby żywa,
Krwią płaczą gdy łez im nie stało.
Zemsty natchnąłem je duchem,
Mścijcie się rzekłem, dam broni...
Czarnym zarazy łańcuchem
Sułtańskie grody związały,
W meczetów zakradły się woni.
Za bramy wybiegł lud cały,
Na bramach była zaraza;
Lud martwe dał jéj pokłony.
Głowy — jak królów korony,
Świecą na słupach z żelaza,
I mają poddanych — trupy.
Z Syryjskiémi łupy,
Ja okręt, przez wały,
Po morza błękicie,
Do portu zawiałem.
I stał oniemiały,
Nie spuścił szalupy,
A na żaglu szczycie,
Nad cichémi trupy,
Ja anioł siedziałem.
Lud widząc bitny,
W grobów popiele,
Chciałem by groby otwarli.
Złoty aniele!
Rzekli umarli,
Weź z naszych grobów płomyk błękitny,
I mścij się za nas... Duch grobów wziąłem
I lecę mściwy,
Bo lud nieżywy
Nazwał mię zemsty aniołem.
Skonały dzikie dwóch aniołów pienia.
Lambro je we snach gorączkowych składał.
Hymn ostatniego tak rymami spadał,
Jak gdyby w piersi marzeń brakło tchnienia.
Wstał — chciał się zbudzić — lecz padł na dywany,
Usta mu tylko drżały blade, sine,
Jakby chciał mówić — i wzrok obłąkany
Przebiegał marzeń zamgloną krainę.
A jego twarzy powleczonéj w bieli,
Nawet szatani marzeń się przelękną.
I rzekł: „O Duchy! — o, ciemni anieli!
Wyście mi zemstę malowali piękną,
Jak najpiękniejszą ze wschodnich Odalisk;
Bo w mojém sercu miłość zapaliła.
Choć sny wygasną — ona będzie żyła,
Dla niéj utworzę, pośród myśli zwalisk,
Krainę czucia, brylantowy Eden...
I nie sam będę... choć klasztorna krata
Już mię na wieki rozdzieliła z Idą...
Szalona zemsta!... burzę świat sam jeden,
Mamże być znowu piekieł Danaidą
I krew lać wiecznie do téj czary świata,
Co się krwią nigdy napełnić nie może. —
Czyż się bezemnie sam nie zemścisz Boże!
To są anieli twoi.. ci... przedemną,
Przynieśli na świat myśl wielką i ciemną,
Całą na czołach ogniem wypisaną,
Ale nie mogę wyłamać z niéj słowa...
Słuchajcie ludy... mścić się nie za rano...
Nie — dziś nie mogę, dziś mi cięży głowa...
Jutro — dziś w marzeń upływam potopie...
Jutro. — Lecz dzisiaj sennym wydrę cudom
Myśl wielką... potém tę myśl zmartwychwstania,
Jak Kleopatry perłę w krwi rostopię,
W czarze z kryształu i dam czarę ludom...
A one może, w chwili obłąkania,
Odepchną czarę... wieczna im mogiła!
Jeżeli czarę od siebie odrzucą,
Jeżeli usta dla tego odwrócą
Że się w krwi ludzkiéj myśl ta rostopiła,
Chociaż tak była bezcenna i droga,
Że o niéj dotąd nie śnił nikt — prócz Boga...
Lecz niech ją pojmę — niech przeniknę jasno,
Niech mi z posianych roskwitnie zarodów,
Zemsta człowieka i zemsta narodów...
Jest w sercu... w myślach... moje myśli gasną...
Znów mię ogniste porywa marzenie;
Widzę je sercem i okiem zamkniętém.
Powietrze zda się wielkim dyamentem
W którym kolory grają i płomienie.
Szatani! o ciemni szatani!
Jak płyną wirem obrazy!
To mój okręt korsarski na ciemnéj otchłani
W skrzydlate widmo się mieni;
A z prawéj strony anioł zarazy,
A z lewéj anioł ognisty,
Liny z promieni...
I morza obrus błękitno szklisty
Nie łamie się w pianę pod statku piersiami,
I okręt białémi nie szumi żaglami;
I tylko czuję że płynę,
Jak duchy w północną godzinę,
Posępny, okryty mgłami.
I mgła błękitna pobiela
Uciekające wstecz brzegi,
Topią się, nikną jak śniegi.
Znów widne... tam palma drząca,
Jako kapłan Izraela,
Do cichéj twarzy miesiąca
Wznosi dłonie — twarz odwraca,
I mówi modlitwy szmerem.
Anioł zemsty kieruje okrętowym sterem,
Odbłyskiem swego lica ciemny brzeg pozłaca.
Palmy się zamieniają w ogniste kolumny,
I brzeg cały przeraża pożarów ogromem,
Tylko czarne cyprysy niedotknięte gromem,
Stoją zmarłego świata pilnujące trumny...
A tam... Kolonny wybrzeże,
Białe posągów narody.
Wśród kolumn Tureckie wieże,
Na gmachach las ostów szumi,
Jak Babillońskie ogrody,
I szmerem głos modlitwy Mahometa tłumi,
Głos, co się smutnym dźwiękiem po fali rozlewa.
A tam, gdzie laur różowy, gdzie oliwne drzewa,
Wybłyska jedna — druga i czwarta kolumna,
Szczęty gmachów Jowisza ściętą mają głowę.
Jakaż to jaskółka dumna
Na te gzymsy marmurowe
Zaniosła gniazdo? — skonała
W tych gmachach wiara i chwała,
A ta jaskółka nie skona?
O nie... to chata Santona[17]
Na gzymsów zawisła szczycie.
Posępna w około cisza...
Przed chatą posiać derwisza,
W nieba skreślona błękicie,
Jako posąg nieruchoma...
Modli się... depcąc świątynie.
Lambro marzył... a w twarzy zgryzota widoma
Czerni się i łza wstydu po licach mu płynie.
Patrzał w anioła zemsty, w anioła zarazy,
I oba stali cicho — posępnie, jak głazy,
I w ich postawach ogień potępieńców bladnie.
„Gdy cały kraj powstanie, ta chata upadnie“
Rzekli... i okręt płynął na błękitne morze.
Tam zdala, okryta mgłami,
Turków stolica w Bosforze.
Tysiące gmachów — meczetów,
I tysiące minaretów,
Jakby złotémi głoskami,
Jakiś napis alkoranu
Pisały w nieba błękicie.
Zemstę będziemy winni przedwiecznemu panu —
Anioł zarazy siada na Sofijskim szczycie,
I patrzy na stolicę... Gdzież sen mój? — ciemnieje, —
Paziu, ty rozbić musiałeś zwierciadło,
W którém czytałem wszystko na te oczy.
Rozbić musiałeś — bo wszystko tak mgleje,
Czerni się — pierszcha — rozbija — pobladło,
I coraz grubiéj wzrok mi się zamroczy,
Tak, że nie widzę nic prócz myśli własnych...
O męka! męka z tych obrazów jasnych
W ciemność myślenia nagle wpaść oczyma,
O jak głęboko, pośród myśli tłumu,
Wzrok mój zabiega — jeszcze dna nie trzyma,
To wzrok ocknienia... to promień rozumu
Budzi się z marzeń piekielnych roskuty“...
Tu korsarz zamilkł — sam w sobie zamknięty,
Długo na łożu leżał rozciągnięty,
Potem się zerwał, krzyknął: „jam otruty.“
Zrazu się wahał i myśli przędziwa
Żadnémi na jaw nie śmiał wydać słowy;
Jakby się lękał aby smierć skwapliwa
Nie rozwiązała wpół zaczętéj mowy;
I widać było, jak na jego czole,
Ze snu chmurami łamały się bole.
Chwyta za sztylet złotem wybijany,
A tak był drzący że go ledwo dźwignął;
I krwi gwałtowném rozigraniem chwiany,
Nad bladym paziem dłoń wzniesioną trzyma.
Palił się cały — potém cały stygnął,
Żelazo z dźwiękiem padło na podłogę.
„Paź błękitnémi ściga mię oczyma,
On ma twarz Idy — zabić go nie mogę!
Idź w świat — tam ludzie wszyscy ciebie godni,
Obłudą w serca wkradaj się tajemnie;
Ty się odemnie nauczyłeś zbrodni,
Na Boga! szczęścia nie ucz się odemnie.
Idź — weź te złoto... może nim zapłacisz
Za snu godzinę — za czarę trucizny.
Weź i tę czarę — wśród domowych zacisz
Jeżeli kiedy dożyjesz siwizny,
Niech do téj czary twoje dzieci własne
Cypryjskich jagód nalewają wina;
A może zaśniesz, jak ja teraz zasnę.
Ja nie przeklinam, śmierć ciebie przeklina.
Śmierć od trucizny — bezsławna — i marna
I nadto wczesna... Głębi mego łona
Bóg tajemnicze dał zarodu ziarna,
Dał samobójczą myśl, ta wykarmiona
Rosła jak bujne, głuszące rośliny,
Stała się zmysłem duszy — roskwitała.
Czekałem tylko szczęśliwéj godziny,
A wtenczas, dusza rozwiązana z ciała,
Mogłaby skończyć pasmo wyobrażeń,
Uczuciem dumy i śmiercią bez marzeń.
Wtenczas koło mnie stałyby w około,
Z grobów wezwane dawnych druhów twarze.
Z uśmiéchem gorzkim odwróciłbym czoło,
Niechby widzieli że śmierć była w czarze!
Bo oni niegdyś niedowiarstwa wzrokiem
Śledzili we mnie męstwa — niedostrzegli...
I dziś — dziś jeszcze nie wszyscy odbiegli.
Widzę ją — widzę — tam — z błękitnem okiem,
O nie — to szatan ubiera w mgłę ciemną
Takie obrazy. Wściekłość mnie porywa!
To paź... to ona... martwa... jeśliś żywa?
Ja konam! konam! — chodź ze mną! chodź ze mną!“
Paź upadł we krwi. Lambro drzący, blady,
Zbył w nim sztyletu — szedł — i niezatarte
Stopami krwawe powyciskał ślady,
Pot miał na czole — usta wpół otwarte.
Taką twarz noszą anieli przeklęci.
Na czole myśli biegające tłumem,
Niepowiązane czuciem i rozumem,
Zlały się w ciemną niepewność pamięci.
Niepomny zbrodni którą był wykonał,
Sennémi słowy trzykroć pazia woła;
Paź jeszcze słyszał, podniósł nieco czoła,
Westchnął głęboko — chciał mówić i skonał.
Lambro spalony truciznami bladnie,
Potém się drzący przyczołgał do stoła,
Chwycił za czarę — w czarze znalazł na dnie
Męty napoju — wypił je i ożył;
I sen od powiek na chwilę oddalił,
Śmierci przyśpieszył — lecz marzeń przysporzył,
Jak lampa blaskiem ostatnim się palił.
„Oto mój żywioł — ta ciemność ponura,
Już do otchłani myśl moja należy.
I nieskończoność, jako ciemna chmura,
Świat opłynęła — myśl, gdy w nią pobieży,
Wraca zbłąkana i znów się zamyka
W sennych marzeniach — moja nie wróciła...
Już nie mam myśli — odbiega mnie — znika.
Raz nad świat wzbita nie jest częścią świata,
Zna nieskończoność, znała piekło — żyła.
Niech, jak zabójca pierworodny brata,
Leci płomienną naznaczona blizną,
W małéj z początku żywiona iskierce,
Kiedy w popioły obróciła serce,
W proch się rozpadło dotknięte trucizną...
...................
O jak tu ciężko... poco pod sklepienia
Zamknięto kwiaty?... ta woń kwiatów nudzi!...
Bo kwiaty nocą jak dawne wspomnienia
Kiedy roskwitną, zabijają ludzi.
Rozbić te okna! — rozbić szklanne stropy!
Czy mi się zdaje? zali w tym wazonie
Rosnące róże i heliotropy,
Podobne z siebie jak krew dają wonie?
...................
Wiele, tłum wspomnień zostawiam po sobie,
Sławę... i zbrodni przebieżone stopnie
I krew — O sława! sława! to okropnie
Stać jako posąg na ojczyzny grobie.
...................
Wyście mię wpletli w koło Ixyona,
Wyście się po mnie wiele spodziewali;
Lecz miałem skute cierpieniem ramiona,
I wiecznie w tłumu zanurzony fali,
Nie mogłem czoła wznieść nad tłum — cierpiałem.
Precz ludzie... dajcie spokojnie mi zasnąć!
Ha! i ta lampa chce zemną zagasnąć.
Świeć blada lampo, kiedy ja się mroczę,
Świeć — i świeć jutro nad korsarza ciałem...
Dotknąłem lampy i cale przezrocze
Krwią poplamiłem. — Tu wrogi być muszą...
Wpadli na pokład i krew się rozlała,
Słyszę nad głową jak się deski kruszą,
Jak pierś okrętu rozbijają działa.
Chodźcie tu wszyscy, choć mam twarz pobladłą,
To nie od trwogi... Chodźcie wszyscy razem!
Jeszcze nad głową powieję żelazem...
O jak mi ciemno!... więc wszystko przepadło?
Przekleństwo temu co pomiędzy tłumem,
Jękiem rospaczy przeraźliwie wrzasnął,
Przekleństwo fali, co z piekielnym szumem
Drze się, szczelinę rozwierając kruchą.
I okręt z głębi łona westchnął głucho...
W głąb idę...“ upadł na dywan i zasnął...
Lampa zagasła. A korsarz otruty
Przed śmierci chwilą tonął w sen głęboki...[18]
A teraz... słychać tajemnicze kroki,
Ktoś przez otwarte cicho drzwi kajuty
Wchodzi ostrożnie w krainę męczarni...
„Cicho?“ rzekł „cóż to, oboje uśpieni?“
Więc nieco tajnéj otworzył latarni,
Rzucając kołem kilka mdłych promieni;
A gdy te biegły po ścianach komnaty,
Gdy od zwierciadeł wróciły przezroczy,
Widać przychodnia... Pazia nosił szaty,
Do zabitego szat podobne krojem,
I równie bliski postawą jak strojem;
Ale miał czarne, jak noc czarne oczy,
I mniéj był młody i piękny na twarzy;
Bo na niéj uśmiéch i bladość korsarzy,
Jako na miękkim wosku odciśnięte,
Świadczą, że bolem przed latami dojrzał;
Że miał już serce na czucia zamknięte.
Stał... słuchał chwilę... potém ku drzwiom spojrzał,
Chcąc niezgłębioną rzucić tajemnicę,
I tak jak ludzie niepewnością chwiani,
Znów się odwrócił, z polu otarł lice,
I wołał coraz głośniej: „Pani! pani!
Już ranek świta... Pani! o na Boga!
Uciekaj ze mną — korzystajmy z cieni...
Bo teraz jeszcze mgłą pewniejsza droga,
I on się zbudzi... Korzystajmy z mroku...
Choćbyś mi dała twoich sto pierścieni,
Za sto pierścieni nie chcę czekać kary,
Ja nie wytrzymam nawet Lambra wzroku,
Bo on jak człowiek, on się mści bez miary.
Pani! odpowiedz... chwil mamy nie wiele...
A korsarz... Cóż to? podłoga zroszona,
I krew... na martwém spotknąłem się ciele.
Lampę odkryję... O Boże! to ona!
Sztylet ma w piersiach... to ona... zabita.“
Umilkł, tysiączne uczucie nim miota,
Martwy w przestrachu — przerażeniem ożył.
Spojrzał przez okno, krzyknął „świta, świta!“
I z obłąkaniem chwycił za wór złota,
Wybiegł i rygle za sobą założył.
Bogini nocy, przed blaskami świtu
Gwiazdy z rozwianych strząsała warkoczy;
Deszczem spadały do morza błękitu,
Inne blask zorzy płonącéj pochłonął.
Lambro otworzył mgliste snami oczy:
Półową czucia jeszcze we śnie tonął,
Półową myśli sen przenikał zdradny,
Rozkołysany pośród burzy wrażeń.
Lecz boleść była nicią Aryadny,
Po któréj wyszedł z labiryntu marzeń.
A szatan ciemny co się karmi łzami,
Skąpy swych darów, żadnych nie uronił;
I chwil boleściom ukradzionych snami,
Większem cierpieniem i bolem dogonił.
Skoro w komnaty dzień przeniknął jasny,
Lambro krew ujrzał, stał nad martwém ciałem,
I rzekł: „sztyletu głowicę poznałem.
To jam go zabił, to mój sztylet własny.
Boże! czyż w świecie byłem tak splątany
Z tym tłumem ludzi? że nawet samotny
Umrzéć nie mogę — ale w tłum wmięszany
Konam — i ludzie koło mnie padają
Jak oberwany z drzewa liść stokrotny.
O! boleść! boleść umierać ze zgrają
Jak pod gruzami zawalonéj ściany!
Gdzie nawet śmierci ostatnie westchnienie
Głośnémi jęki ludzi zagłuszone;
Gdzie i ostatnie o zmarłym wspomnienie
Nie na człowieka lecz na tłum upada...
Wzniosę ten zawój — pióra zakrwawione,
Ujrzę twarz pazia, czy mściwa i blada?“
Lambro schylony z drzeniem i nieśmiało
Zdjął zawój pazia ze strusiémi pióry...
I uderzony jak gromem o mało
Nie padł na ziemię, gdy spotkał oczyma
Napół otwartéj zrennicy lazury.
Upuścił zawój — sztyletu się ima...
Potem przypomniał śmierć... sztylet odrzucił...
Bo miał na ustach gorycze napoju.
I z obłąkaniem odszedł — i znów wrócił.
I znów rękami od śmierci drzącémi
Zdejmował zawój — wtenczas z pod zawoju
Włos uwolniony sypał się po ziemi,
Ze smutnym szmerem, i dokoła twarzy
Kładł się w tysiączne pierścienie rozwity.
Okropny widok! Ta krew co się warzy,
Co poplamiła jéj szat axamity,
Na twarzy smutek i miękka omdlałość,
I przezroczysta alabastru białość;
Kilka uwiędłych kwiatów w martwéj dłoni
Trzyma na piersiach — a drugą dłoń dała
Jak śpiące dziecko za węzgłowie skroni,
W takiéj postawie martwa, jakby spała.
Siły korsarza na pomoc zwołane,
W serce wrzucone, z boleścią się łamią.
On tak jak ludzie co przed sobą kłamią
Moc wielką duszy — wstydzi się cierpienia.
A gdy mu własne serce zlitowane
Niosło jałmużnę łez i użalenia,
On ją odrzucił — on sercem hartownie
Boleści ciała brał i nie wydawał.
Ale po chwili — nowych cierpień nawał
Wszystkie mu członki połamał gwałtownie.
Straszna to boleść! rwał na czole włosy,
Ręką bił w piersi — i krwawémi ciosy
Rozdzierał w bojach odebrane blizny.
Skądże ta rospacz? oto w głębi łona
Uczuł niknące cierpienie trucizny,
I myśl okropna — że siłami ciała
Bole zwycięży, trucizny pokona,
Że się wyłamie śmierci — zabijała.
„Tak“ rzekł posępny „pochowam ją święcie,
W grób mój rodzinny, w ciche fal błękity.
Sam dałem roskaz — aby na okręcie,
Pod tą zasłoną pawillonu krwawą,
Nie przeszła stopa ani cień kobiéty...
Miałżebym piérwszy łamać dane prawo?
Mogliby ze mnie urągać niegodni!
Przed nimi trzeba kryć wszystko — prócz zbrodni. —
Otworzył okna kajuty kratowe,
Siadł nad cichémi morza zwierciadłami.
Morze się lśniło ciemno — lazurowe,
Złociste słońcem — osrebrzone mgłami;
I wiatr po żaglach okrętowych szumiał.
Korsarz na łonie złożył Idy zwłoki
I długo z martwą rozstać się nie umiał.
To patrzał w odmęt ciemny i głęboki,
To na jéj lice zwracał smutne oczy;
A wiatr mu ranny przesłaniał oblicze,
Mgłą rozwiewaną jéj długich warkoczy;
Wtenczas czuł włosa wonie tajemnicze,
I dumał długo cichym wspomnień żalem,
Ani go zmarłéj twarz raziła zbladła.
Na płeć jéj niegdyś płonącą koralem
Smierć bledsze barwy, ale piękne kładła.
Widząc jéj kształty zda się że upadła
W uściski Lambra, zachwyceniem żywa;
I tylko drżąca tuli się do łona,
O nadto skore rozstanie lękliwa.
Zda się że szumem morza przerażona,
Od grobu lice odwrócone trzyma;
I z okiem Lambra wiąże się oczyma,
I dłoń mu błędną kładzie na ramiona.
O! patrząc na nią, musiał czuciom kłamać
Jeśli łzy nie miał na cierpienia nowe!
Gdy przyszło z objęć martwych się wyłamać,
Odrzucić z szyi ręce lilijowe,
I twarz odsłonić z wonnéj włosów chmury,
Przebył męczarnie wszystkie, wszystko przeżył...
Rzucił ją w morze i patrzał ponury,
Jak się krąg fali złamanéj rozszerzył;
Patrzał jak odmęt zrastał się rozbity,
A martwe ciało napoły widome,
Napół morskiémi przykryte błękity,
Wzruszonéj morza fali się broniło,
Łamiąc się w kształty życiem nieruchome;
I utonęło pod morza mogiłą.
A Lambro... on był szatanem — czy głazem!
Lambro schylony nad takim obrazem,
Śmiech miał na licach, wesołość na czole.
Ten śmiéch, ustami wydany bladémi,
To były trucizn wracające bole,
Był to śmiéch Lambra — ostatni na ziemi.
Lambro milczący usiadł na dywanie,
Cały się mroczył i bladnął i gasnął.
A potém głośno w obie dłonie klasnął,
Wnet stary majtek wbiegł na zawołanie.
Lambro rzekł: „Majtku! niech pop okrętowy
Zapali lampy jak o wielkiém święcie,
I niechaj głośno spiewa hymn grobowy,
Przy mnogich światłach, w mrocznym kadzidł dymie,
Za tych co mają skonać na okręcie,
I co skonali...“
— „Panie! jakież imie
Wspomni w modlitwach? czyjeż gaśnie życie?“
— „Powiesić pazia na masztowym szczycie,
Za niego modły niech wzniesie do pana“. —
— „Lambro! twój rozkaz spełnić się nie może.
Twój paź gdzieś uszedł, i zniknął od rana,
Musiał tajemnie spuścić łódź na morze.
Lecz choćby w Pera ukrywał się wieże,
Choćby się w gmachach zamykał sułtana,
Nakarmię kruki jego ciała ćwiercią.“ —
— „To nic... Pop niechaj odmawia pacierze
Za konających i za zmarłych duszę;
Teraz ty — odejdź... ja sam zostać muszę“
I cicho dodał „sam jeden — ze śmiercią.“
Oto na czarnéj okrętu banderze
Martwe korsarza spoczywają zwłoki.
Majtkowie wyszli na pokład szeroki,
I słychać było szeptane pacierze,
Szarawe kadzidł snuły się obłoki,
W dymach żółtawe płonęły gromnice.
I był to widok pięknością straszliwy,
Gdy majtki, patrząc w umarłego lice,
Cicho brzęczące zrywali kotwice,
I okręt płynął a Lambro nieżywy
Po raz ostatni wędrował przez morze.
A skoro trzecie zabłysnęło zorze,
Umalowane czerwonémi swity,
Do fal rzucili ciało i zniknęło...
I dział trzydzieście głęboko westchnęło,
Na bez echowe otchłani błękity.
Do str. 340 w. 43.
Podobna córce głazowéj Tantala
Gdy, etc.
Te cztery wiersze są tłómaczeniem z Antygony Sofoklesa.
Do str. 344 w. 148.
Niegdyś nam północ miecz podała w dłonie
A potém chytrze bezsilnych odbiegła.
Mowa o Katarzynie Carowéj, która Greków podburzała do powstania, i zdradziła oczekujących od niéj pomocy.
Do str. 345 w. 178
.......... była to pieśń Rygi.
Sławny hymn powstańców, napisany przez Rygę, zaczyna się od słów: Δευ̃νε, παι̃δες των Έλλνων.
Do str. 351 w. 407.
I miéj kalemkiar ciemny z musselinu
Lub czewrę. —
Rodzaj zasłony kobiét Tureckich.
Do str. 366 w. 277.
W jéj szaty lalkę ubrałem słomianą
I tym podstępem omyliłem straże;
Palnego statku Turcy nie poznali.
Do str. 367 w. 310.
Miał skrzydła u głów — u rąk, u stop trzecie.
Obraz anioła naśladowany z Miltona.
Do str. 368 w. 371.
Ja maszczę się umarłych, jam anioł zarazy.
Zaraza, która w ostatnich czasach, mściła się na Europie opuszczającéj naszą sprawę, podała mi myśl połączenia anioła zarazy z zemsty aniołem.
Do str. 372 w. 515.
....... to chata Santona.
W Atenach na gruzach kościoła Jowisza, Santon, derwisz Turecki zbudował chatę...
Do str. 376 w. 672.
Korsarz otruty
Przed śmierci chwilą tonął w sen głęboki.
Otruci napojem opium usypiają, lecz przed śmiercią budzą się. —
w tomie pierwszym zawartych.
(1829-1833.)
- ↑ Fragment poematu Wędrówki Childe Harolda George'a Gordona Byrona w przekładzie Jana Kasprowicza:
A ty, coś schlebiał pieśnią swojej dumie,
Wysnutą z lutni, co tak mało waży,
Pomnij, że głos twój rychło przebrzmi w tłumie
Wrzaskliwych doby ostatniej pieśniarzy:
O zwiędły wawrzyn ich rój się nie swarzy —
To nie dla ducha, który przestał miewać
Czucie dla chwalby i nagany wrażej,
Gdy zgasły serca, co mogły ogrzewać...
Dziś kochać nie ma kogo, a więc komu śpiewać?
Źródło: PBI.
- ↑ Wenecya.
- ↑ Napoleon.
- ↑ Kolumna Vendome.
- ↑ Cmentarz Pére la Chaise.
- ↑ Kościół katedralny Notre-Dame.
- ↑ Most-zgody albo Ludwika XVI z białémi posągami.
- ↑ Po wzięciu Luwra na królewskim tronie lud położył trupa...
- ↑ Mowa o Dzienniku Warszawskim.
- ↑
Podobna córce głazowéj Tantala
Gdy, etc.Te cztery wiersze są tłómaczeniem z Antygony Sofoklesa.
- ↑
Niegdyś nam północ miecz podała w dłonie
A potém chytrze bezsilnych odbiegła.Mowa o Katarzynie Carowéj, która Greków podburzała do powstania, i zdradziła oczekujących od niéj pomocy.
- ↑
.......... była to pieśń Rygi.
Sławny hymn powstańców, napisany przez Rygę, zaczyna się od słów: Δευ̃νε, παι̃δες των Έλλνων.
- ↑
I miéj kalemkiar ciemny z musselinu
Lub czewrę. —Rodzaj zasłony kobiét Tureckich.
- ↑
W jéj szaty lalkę ubrałem słomianą
I tym podstępem omyliłem straże;
Palnego statku Turcy nie poznali. - ↑
Miał skrzydła u głów — u rąk, u stop trzecie.
Obraz anioła naśladowany z Miltona.
- ↑
Ja maszczę się umarłych, jam anioł zarazy.
Zaraza, która w ostatnich czasach, mściła się na Europie opuszczającéj naszą sprawę, podała mi myśl połączenia anioła zarazy z zemsty aniołem.
- ↑
....... to chata Santona.
W Atenach na gruzach kościoła Jowisza, Santon, derwisz Turecki zbudował chatę...
- ↑
Korsarz otruty
Przed śmierci chwilą tonął w sen głęboki.Otruci napojem opium usypiają, lecz przed śmiercią budzą się. —