Motory (Zegadłowicz)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zegadłowicz
Tytuł Motory
Wydawca Wydawnictwo Sirinks
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



EMIL ZEGADŁOWICZ



MOTORY


POWIEŚĆ
TOM PIERWSZY







MCMXXXVIII
WYDAWNICTWO SIRINKS”
KRAKÓW — WARSZAWA — LWÓW





O wy źródła Poezji! O nauczyciele!
O wszystkich innych wieszczów ozdoby i znicze!
Wesprzyjcie słabość moją, i niech sobie liczę
Za zasługę, żem Prawdy szukał w waszym dziele.
JEAN MORÉAS
(„Eryfila“)


Ogłuszający szum wodospadu przerzucał się z pośród wyrw skalnych, rwał i walił opętanie przez oślizgłe kondygnacje głazów, olbrzymim łukiem spadał w kamienne dno przepaści i rozpryskiwał się w pianę i mgłę. Sam szum, sama melodia gwałtu i żywiołu.

Krajobraz jak w tle Monny Lizy, zimny i fantastyczny, zmontowany według praw krystalizacji zlodowaciałego światła księżycowego: promieniowanie umarłych.
Pustka i przerażenie zastępywały powietrze.
Brak tchu i ustawiczny zawrót głowy i copochwila przeraźliwe spadanie w ciemną otchłań. Za każdym razem zasuwała się na cały obraz, który przecież był jedyną wątłą i nadpróchniałą platformą, na której z trudem utrzymywała się świadomość — gęstą stęchlizną nasycona, czarna zasłona; to był zapach grobu; i to była nicość. Trwała wieki.
W jednym z takich wybłyśnięć — ponad urwiskiem szczytu górskiego, poza umierającym ponowkiem — zamajaczyła jak w prostopadłej tafli lodu na międzyplanetarnym mrozie — olbrzymia, w nieskończoność umykająca sirinks: niewieście, sfinksowe twarze — dziewięć rozmglonych piszczał — — zamajaczyła, zadrżała, skruszyła się — w migocie szczerb gwiezdnych zagasła...
Lodowaty wiatr nawiewał z jądra wiecznej nocy bezmiar chmur i oparów; wszystko, co jeszcze było najwątlejszym bodaj istnieniem, pogrążało się i zatapiało w mlecznej, rozwodnionej, sinej ciszy; stąd, nie z dna, bo go nie było, z głębi więc, ledwo przy najwyższym natężeniu słuchu można dosłyszeć cośkolwiek.
Mętna pamięć liczb — liczenie — huk!
Obroty tysięcy tęczowych kół — rozprysk — huk!
Olbrzymia szklana wieża nasycona rudym światłem — chwieje się — nachyla — okręca wokół swojej osi jak człowiek ugodzony kulą w serce — pada — roztrzaskuje w szczerby i żwir — chwila martwej ciszy — a potem — jak trzeci sygnał — huk!
Teraz znów daleki szum (on jednak jest najistotniejszą realnością) zaświadczył o istnieniu.
Szum wzmagał się, rósł, potężniał — aż ogłuszający łoskot spadających mas wodnych wyrywa resztki istnienia z przepaści i rzuca jak rybę głębinową na brzeg posępnego krajobrazu.
Na widnokręgu zarysowuje się coraz wyraźniej pasmo Kaukazu; owe niebotyczne góry, które nie są niczym innym, jak tylko męką ludzką, kamiennym wycierpieniem za tę iskrę zbawczego ognia skradzioną bogom, aby ludziom było jaśniej i cieplej.
Tknięte światłem mgły, opary i wybryzgi rozbitych na miazgę drobin wodnych — zadrgały nagle: przeciągły, przejmujący tren.
Szum był jeszcze wciąż bardzo blizki, a te dźwięki szklane i wątłe — dalekie.
Na strome skały Kaukazu padły pierwsze promienie słońca. Kontury szczytów przypominały rozpiętą postać ludzką. Ponad nimi wiatr gnał na północ samotną, czarną chmurę; kształt jej przypominał orła.
Teraz dopiero nacichać począł szum, a równocześnie wzmagała się i wyraźniała melodia, pod której czarem przemieniała się przestrzeń, a czas stawał się posłuszny i przyjazny jak stary, wierny pies.
Zanim zaczęły się wydziwiać te nieprawdopodobności, które kiedyś przed wiekami (a choćby przed dziesiątkami lat, a choćby przed rokiem, przed miesiącem, tygodniem, a choćby przed kilku godzinami — czyż to nie wszystko jedno — ? — ) były tym, co zwykło się zwać rzeczywistością — nastręczyło się zwyczajne i nieponętne wcale, zwłaszcza, że zaraz z jakimś przypomnieniem gazeciarskim połączone niechlujnie, stwierdzenie, że to wcale piękna rzecz ta Grecja! — no, nie dzisiaj; powiedzmy raczej: nie — chociaż przecież i ten król i ten plebiscyt wzorowo terrorystyczny — zawsze to coś jest; skrzyżowanie interesów angielskich i włoskich, i kto będzie nad tym dardanelskim Wschodem panował — itd. — Venizelos umarł, monarchia sprawiła mu pogrzeb z szykanami co się zowie! — laweta, sztandary, strzały armatnie — wszystko w porządku! — Tsaldaris i Kondylis płakali jak dwa rutynowane bobry; tak pisały dzienniki monarchistyczne, a im można wierzyć. — Lecz czy to wszystko właściwie Grecja? — chyba nie; — raczej to:
— ostatni nikły promień na marmurze kona, zatrzymał grot swój drżący na świątyni dłużej i zda się kuć na fryzie dystychy Byrona —
Na Zeusa! — to było piękne — Kefalonia! Missolunghi! — i owo przepłynięcie w stylu klasycznym wodnej trasy Hero — Leander; poeta, kuternoga — a jednak! — Byron: niedonoszony Faun z jedną capią nogą!
A w głąb? —: obrona Sokratesa:
— Sokrates fesin adikein tous te neous diaftheironta kai theus, hous he polis nomidzei, ou nomidzonta, hetera de daimonia kaina —
gorszyciel kochany! mistrz akuszerii myślowej! — i: pochwalona bądź Ksantypo! — gdyby nie twe, ciągle przez męża prowokowane, kostyczne usposobienie — siedziałby stary pod sandałem i nie zechciałoby mu się wałęsać bezrobotnie po rynku i spędzać noce na bardzo podejrzanych ucztach. — Dodajmy do tego, że był Sokrates zawiedzionym w swych ambicjach artystą — a będziemy na tropie: jak powstaje krytyk; — oczywiście, bez wrodzonego seksapilu mowy by nie było o zawrotnej karierze tego brzydala — bo to i Plato i zazdrosny o swego mistrza, donżuański Alcybiades — i wogóle! — Też miał pomysł, ten Alcybiades, z tym odłupywaniem dziarskich znamion męskości posągom świętego Priapa! — nic dziwnego, że już po upływie nocy wszystkie kobiety Aten z przedmieściami, wsiami i przysiółkami miał przeciwko sobie; a wiadomo, bez kobiet nic się zrobić nie da, można wbrew — lecz bez? ani mowy! — Szkaradny czyn Alcybiadesa był symboliczną zapowiedzią końca dawnej Grecji; słusznie też rzucono nań przekleństwo — jedynie zakochana w nim kapłanka Theano wzbraniała się, nie chciała wypowiedzieć słów klątwy; lecz to votum separatum nic nie pomogło; los sam pomścił się pomieszaniem rozumu; Alcybiades obrał karierę wojskową — czyli wykreślił się z grona ludzi myślących; cóż mu zresztą, wykolejeńcowi i niedoukowi, pozostawało? — wojny, zdrady; nic więcej, a przecież mogło coś z niego być, człowiek zdolny, przystojny! — heroizm myśli greckiej liczył na niego; niestety na próżno!
A chłopskie dzieje wójtów i sołtysów miceńskich? — trochę krwiożercza banda, ale z patosem! Wielką pieśnią dopełniali swój zaściankowy żywot — i w tym wytrzymaniu oddechu epickiego okazali znakomity zmysł historyczny; przetrwali; pies by o nich nie wiedział! — a tak to nawet o psie sprytnego analfabety Odysa, Argusie, wiemy coś niecoś.
Dzięki Sofoklesowi i Freudowi międzynarodową zadymę zrobił Edyp — człowiek istotnie nieszczęśliwy — był wprawdzie mistrzem Grecji w dziale rozrywek umysłowych — lecz ożenił się z leciwą niewiastą, która nie poprzestała na tym, że mogła być jego matką, ale istotnie była matką; to przesada i nieprzyjemność. Ostatecznie prawie wszyscy mamy pociąg do miejsca urodzenia (to już nie patriotyzm, to najautentyczniejszy matriotyzm), lecz czynimy to pośrednio, niejako per procura, ale tak robić jak Edyp to nieładnie; za ostro; do tego z pobudek monarchistycznych! — Złośliwy (jak wszyscy poeci) Sofokles kazał mu z tą żoną-matką (pióro się wzdryga!) spłodzić czworo dzieci — potrzebne to było dramaturgowi do wywołania tragicznych wzruszeń wśród osiłków, atletów i sportsmenów — to nagromadzenie okropności: kazirodztwo, samobójstwo, wyłupienie oczów — zgroza i kicz! — dawniejsze źródła, łagodniejsze i łaskawsze, mówią, że Edyp ochłonąwszy po śmierci (naturalnej) Jokasty z Kreonów primo voto Laiusowej, secundo voto Edypowej — poślubił był p. Eurygancę i z nią miał te inkryminowane dzieci — nie z matką!
Coś tu jest nie w porządku; cofnijmy się szybko jeszcze w głąb dziejów; w jakieś przyjemniejsze czasy i okolice.
Arkadia!
No tak — teraz jest znacznie przyjemniej i dorodniej. — Arkadia — siedziba boga Pana i dziewięciu Muz, które z chłodnego Helikonu i śnieżnego Parnasu przyszły tu potańczyć i pośpiewać pośród łąk pachnących tymiankiem i macierzanką, pośród dąbrów i brzezin, przejrzyć się w chłodnych zwierciadłach źródeł obramionych bluszczem i paprocią, posłuchać (a rozchylają przy tym wargi i odsłaniają zęby) szumiących wiecznym mijaniem strumyków, lśniących modrością południa i srebrem pełni — ciemnieją Muzom źrenice — palce kładą na usta — nacicha wraz z nimi kraina zielono-złoto-niebieska — kraina poezji i tragizmu.
A ten Pan ma rogi na głowie, a to są promienie słońca; rumianą ma twarz — to blask nieba; odziewa się pstrą skórą kozią, a to znaczy gwiazdy na nocnym firmamencie; ręce i nogi ma kosmate, a to obraz ziemi pokrytej mchami, ziołami i lasami; — oto on: mądrość i żywioł; falliczny, jądrzasty Pan! — Z pięknej córki rzeki Ladonu, nimfy Syrinx, zamienionej w trzcinę, uczynił narzędzie muzyczne o siedmiu otworach: piszczałkę sirinks — i na niej — na tej nimfie pięknej — gra: wtedy niebo i ziemia słuchają, a dziewięć Muz zestraja z rytmem pieśni tętno krwi: tańczą dzieje człowieka na ziemi od powstania po ostatni kres; — a zwłaszcza jedna z trzcin tej piszczałki dźwięczy tak przejmująco, że gorący grad dreszczu wstrząsa ciałami Muz — zataczają się w tańcu, omdlewają z żądzy i z wyciągniętymi dłońmi podsuwają się rozdygotane pod kosmaty brzuch Pana.
W olbrzymiej, wklęsłej tarczy lustra utworzonego z wielu warstw nagrzanego powietrza — widzi arkadyjską krainę, a wraz jakby siebie i swe myśli zgęszczone w ponętne kształty dziewięciu nagich Muz — on Pan: Cyprjan Fałn.
Dziwacznie i niezgrabnie brzmią na tle pasterskiej melodii sirinksowej te dźwięki: Cyprjan Fałn; jeszcze Fałn — nazwisko — prawdopodobnie spółnocnione: Faun — lecz imię! — i gdyby nie pierwsza jego część „Cypr" — wyspa winodajna — całość byłaby wcale nieznośna i wprost ordynarna — tak samo jak i ta nędzna, nieprzewiewna przestrzeń, w której przebywa w tej chwili: długi, nieskładny pokój (co tu ukrywać!) separatka szpitalna, licho i niemrawo oświetlona, przepuszczonym przez szklane drzwi kuchenne, światłem lampki nocnej. — Cyprjan Fałn leży na białym, blaszanym łóżku; śpi; obok chrapią i jęczą na swych barłogach dwaj chorzy; koledzy; współlokatorzy. Obmierzłe to wszystko! — jedynym ratunkiem jest sen pełen odmiennego realizmu: Arkadia właśnie! — i te Muzy!
Skąd się, do diaska, taki sen bierze? — to nie jest bez ale — myśli w śnie Cyprjan; wie, że śni, i ta świadomość raduje go — panuje niejako nad widziadłami i nad trwałością snu; — anamneza? asocjacja? kompleks życzeniowy? — symbolika wreszcie? — metaforyczne skojarzenie? — Najwyraźniejsza sprawa to ta z grą na trzcinowych piszczałkach, na sirinks, a właściwie na nimfie Syrinx; to przecież jasne, sny są wogóle proste w konstrukcji — konstrukcja snów jest prosta — to tylko my jesteśmy zawili i zbyt chytrzy na jawie; to wszystko. Tak mówi ktoś siedzący w skórzanym fotelu; grubymi, lubieżnymi palcami bawi się dewizką; przed nim stolik z syfonem wody sodowej i keksami; a doktór... chodzi po pokoju tam i spowrotem — przystanął przed półką z książkami — wskazuje nosem na zielony grzbiet z szarym szyldzikiem i mówi, że malarstwo wariatów to pierwszorzędny materiał, że prymordialność sztuki wogóle, naprawdę, o, proszę — i pokazuje; lecz karty książki są zupełnie białe, ani tekstu, ani ilustracji, nic; tylko doktór dostrzega coś na nich. Na drugim fotelu siedzi Cyprjan i żali się, że znów ma kwasotę, a tu znikąd sody i to w domu doktora; powinna przecież być; „tę wodę alkaliczną niech pan pije“ — mówi doktór; więc Cyprjan pochyla się — pije — ale już ze źródła wytryskającego spod olbrzymiego bukowego pnia, pień jak połoz, albo raczej jak noga słonia, taki kolor i chropowatość fałdzista — na pniu na wysokości podniesionej ręki napis erotyczny krótki, prosty, wymowny napis: „tu j...łem“ i data; całość napisu jak radosny krzyk: że tu, że to!! — „mam jeszcze inne fotografie tego typu (jakiego typu?), ale przy żonie jakoś opacznie pokazywać“ — to znów mówi profesor kultury klasycznej, fanatyk Grecji, strasznie miły, filigranowy, ruchliwy, a żona jego o twarzy zmiennej, żywych oczach, dowcipnym składzie warg, pięknie zbudowana — siedzi na tapczanie, uśmiecha się i tasuje całą talię fotografii — co pochwila spada jedna z kart na podłogę — wtedy widać akt kobiecy w fantastycznej pozie — „a ta fotografia, to Itaka, ta Itaka, wie pan — nigdzie takich grubych oliwek niema jak na wyspach, drzewa po prostu, kolosy“ — rzeczywiście olbrzymie drzewa; — a pod spodem, pod tą Itaką — bo to obramione i na ścianie — wiszą rękopisy Mickiewicza, listy miłosne czy coś w tym rodzaju — może sama Xawera? — Teraz przystanął profesor kultury klasycznej przed biurkiem — ale to już w innym pokoju — za którym siedzi młoda dziewczyna i pisze coś zawzięcie w pamiętniku i ssie przy tym łodyżkę niezapominajki — i mówi do niej konspiracyjnie: „co ten pan Cyprjan z tą Andaluzyjką, też sobie wybrał!“ Zaraz się przypomina, tak, przypominają się dwie wersje hiszpańskiego sztychu kolorowego Noirdemange’a, korpulentna (i to się później nie zgadzało) piękność przed lustrem — i tu zaraz zachodzi obraz za obraz: Velasquesa piękna Wenus przed lustrem — a tamta na palcu wskazującym hołubi dwa ptaszki — a ptaszki jak to żwawe ptaszki —; wyobrażenie tych ilustracji zasypuje jak świeże tytle inkaustowe złoty piasek świegotu wróblego; matowa klisza pełna gadatliwego ćwierkania. — Czujna kontrola podsuwa myśl: „więc to stąd ta nazwa, ta assocjacja z Andaluzyjką“, oraz strzęp dyskusji: — co do historii sztuki, nasunęło mi się to podczas sceny superrewizji lekarskiej z Cyprjanem, to uważam ją, historię sztuki, naprawdę za ciężką chorobę, coś w rodzaju cholery; nigdy się nie zakaziłem przeczytaniem historii sztuki; chroniło mnie od tego zaśnięcie już przy „wstępie“ —
— a ja tyle rozmów przeprowadziłem z obrazami; tyle wywiadów! — — A potem weszło mnóstwo ludzi — młodych i starych — krzyczą i kłócą się — a treść tego wszystkiego, że będzie przewrót, że musi być, że wypadki marcowe zdecydowały, że tajny rząd frontu ludowego już się montuje, że powstanie w sierpniu, w połowie sierpnia beer — Cyprjan Fałn coraz bardziej i coraz bystrzej wpatruje się w niezmącone — jeno chmury dalekie pełzają niemo dnem — zwierciadło źródła — widzi swe odbicie — leży nago na chłodnym, miękkim mchu — widzi twarz, szyję i część ramion — i ten źródlany człowiek widzi swe odbicie w warstwie zielonego powietrza — radzi są z siebie bardzo, możnaby powiedzieć: zakochani — zdala przesącza się po przez liście leszczyn i tawuł daleka muzyka: sirinks! — Gwałtownie podnosi się krągła tafla źródła — rozszerza się — już zamknięta obręczą widnokręgu — tworzy się z niej owa znana wklęsła tarcza lustra — w stosunku do jej wielkości jest Cyprjan mały —: mrówka — otaczają go Muzy — dziewięć — teraz przypomina sobie jak na lekcji greki — najdokładniej — maturalnie — mówi:
— ty jesteś Klio — uwieńczona laurem córka Jowisza i Mnemozyny —
— ty jesteś Euterpe — umiejąca się podobać — grająca na flecie —
— ty jesteś Talia — zwana kwitnącą — uwieńczonaś bluszczem i maskę w ręku trzymasz —
— ty jesteś Melpomena — śpiewająca — z berłem i wieńcem z asfodeli — posępna jesteś — oddajesz się podczas gradowych burz —
— ty jesteś Terpsychora — lubiąca taniec — zwiewna jak powietrze na świtaniu — oczy twe są pełne wesela — mierzi mnie twój pociąg do Marsa — i piór w twych włosach nie lubię —
— ty jesteś Erato — w różach i mirtach — gruchasz jak synogarlica —
— ty jesteś Polihymnia — wielohymnowa — sznurami pereł ciężka jest twa wyniosła szyja — lilie wodne otaczają twe czoło —
— ty jesteś Urania — uwieńczonaś gwiazdami — grają wokół ciebie jak rozżarzone pszczoły — promieniujesz błękitem —
ty jesteś Kaliope — w złotym diademie — matka Orfeusza rozdartego przez kobiety.
Tak to mówi Cyprjan — sucho wylicza — tyle, że tymi określeniami nieco soczyścieje ta arkadyjska odprawa; — z dziewięciogrona — za każdym wywołaniem odrywa się jedno grono — występuje i przybiera mimowoli pozę znaną z waz greckich — choć w rzeczywistości tych waz jeszcze nie było, istniały w nierzeczywistości, więc w każdym razie istniały. — W pochopnie ironicznym rezultacie nasennia się mizerackie przeświadczenie, że jest — on Cyprjan — on Fałn — dyrektorem czy impresariem zgoła współczesnych girlsów, zespołu: Cyprjan-girls — zresztą może to i dobrze, że są takie z krwi i ciała i mają to wszystko co kobieta mieć powinna od stóp do głów —: Muzy, które można posiadać — tym przeświadczeniem realnieje wszystko jawnie i przesuwa się jak platforma na gumowych kołach miękko i cicho ku granicy tak zwanej rzeczywistości — z platformy tej, posuwającej się łagodnie, bez wstrząsów, napowietrznie prawie — widać litewski krajobraz kładący się pod skanzję słów: „kobieto puchu marny, ty wietrzna istoto“... kto to mówi? — czyżby ten święty rycerz zabijający smoka... stoi tu na ostatnim zakręcie... platforma mija go płynnie i gładko — a teraz, teraz to już wiadomo, że ten doktór wykropkowany to jest Bychowski (Gustaw) a ten profesor to Kowalski (Jerzy!!) — i Bychowski pokazuje te obrazy malowane przez wariatów (któryż z nich malował Muzy? — powiedz, panie doktorze!!), a Kowalski, profesor kultury klasycznej, jest promotorem wizji buków z erotycznymi napisami i tych (a więc to on?) Muza-girls — no, to przynajmniej wiadomo! — Lecz natychmiast po tym stwierdzeniu już znów nic nie wiadomo — cały pierwszy plan odpomnianego snu pokrywa się bujną zielenią — po liściach i gałązkach, nie uginając ich wcale, bez ciała i bez kości, z wyobrażenia na prędce sklecony — stąpa hinduski fakir — blady, z czarną brodą po pas — wywraca oczami tak, że tylko białka bielą się nieprzyjemnie — gra na flecie — długie, samożywe palce przebierają zwinnie i prędko — skąd tu ten fakir? — no oczywiście pomyłka — to chrabąszcz uśpiony pod szerokim liściem klonu — chrabąszcz wyjątkowo czarny — na każdej łusce skrzydła lśni jak błękitnawy ognik siódemka — prawdą w tym wszystkim jest tylko ta melodia — nie flet, nie flet wcale — to głos sirinks przesiewa się przez leszczyny i trzciny — głos przenikliwy i urzekający — dźwięki opadają na łąkę zasianą stokrotkami, firletką i sosenkami modrych dąbrówek — po chwili podlatują z niej jako wielobarwne motyle — aż się roi w powietrzu od tej kolorowej, trzepotliwej melodii — to Cyprjan gra i wie, że na nimfie gra — czuje jej ciało na wargach — przejmuje go nagła żądza, gwałtowne pożądanie, obłędna chuć — odrzuca instrument muzyczny — plusnęła woda i zaśmiała się głośno i piskliwie — a Cyprjan jest już koźlim stworem — capie, kosmate nogi, kopyta, kręte rogi nad czołem i capia broda — i oczy skośne z pionową szparą źrenicy —: Pan? Priap? — .
A to już przecież okolica Muz — Muzy spojrzały na niego, dostrzegły jego podniecenie jawne, przeraziły się jak węża, który urzeka i trwoży — rozpierzchły się z krzykiem i piskiem — chwyciły się dłońmi ostatnich smug Panowej muzyki, unoszącej się jak błękitnawy dym na powietrzu — i zwinnie jak po licznych drutach telegraficznych wyspinały się wysoko — na linkę ostatnią — stamtąd — przycupnąwszy, z rozmachem ramion kilkakrotnym — skoczyły w czarne niebo i rozbłysnęły konstelacją Liry — lecz nie wszystkie — Fałn zadziera głowę — liczy — raz i drugi — jedna, dwie, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem — osiem tych gwiazd — więc jeszcze raz liczy i zawsze mu osiem wypadnie — gdzie, więc ta dziewiąta? — gdzie dziewiąta? —
W ciemnej, posępnej pustce stoi Cyprjan — a już w ludzkiej, zwyczajnej, codziennej stoi postaci i ubrany powszednio: pumpy z samodziału, wiatrówka, bretonka ze śmiesznym ogonkiem w pośrodku — przestrzeń ciemna, jądro nocy — tylko huczący wicher przelewa się po gęstym, samotnym powietrzu; — nagle od wschodu wystrzela jaskrawy snop światła — jak reflektor — ognistym jęzorem liże widnokrąg — drży węsząco — układa się półkolem na szerokość bitej drogi — światło tężeje, staje się szklane i fosforyczne; — spoza drogi, na jej szlak, z głębi nocy nadciąga orszak rozśpiewany — olbrzymi orszak ludzkich i zwierzęcych postaci — słychać okrzyki: „Dionizos! — Eu — oj — Dionizos!!“ — Przed nim i za nim — bo to on tam pośrodku na rydwanie ciągnionym przez giętkie pantery i lwice — to on! — piękny, faraoniczny, szeroki w ramionach, wąski w biodrach, nagi — przed nim i za nim nieprzejrzany pochód sylenów, satyrów, falloforów i menad — uwieńczeni fiołkami i bluszczem — idą, tańczą i śpiewają — skandują rytmicznie, marszowo: — „e — wo — e — ra — dość — wolność — ra — dość — wol — ność“ — — Światło jest tak silne, że Cyprjan widzi — stąd, zdaleka przecież, a tak wyraźnie widzi — roześmiane, mokre wargi, żarzący błysk oczu, powiew rozpuszczonych włosów. — Orszak obszedł tym sierpem drogi — minął półkole — zbliża się do Cyprjana w szumie i gwarze — — a im bliżej tym bardziej zmienia się kształt pochodu — niema satyrów ni menad — tyrsy rozpłynęły się w powietrzu — — to olbrzymi zwarty pochód związków robotniczych — już widać, i znów tak wyraźnie! — zmęczone twarze, w których żarzy się upojenie — widać spracowane ręce zwinięte w pięści i podniesione wysoko — — olbrzymi, triumfalny marsz — idą — a na przedzie kroczy postać niewieścia — naga po pas — w ostrym świetle płoną dziewicze piersi — — od pasa spódnica czerwona — i czerwony niesie sztandar — wysoko go niesie — w tej jaskrawej pożodze czerwony jak krew — ten sztandar! — — marszowym idą rytmem; melodia wylatuje spod nóg — zakwita w wichrze pobudka:
— allons enfants de la patrie —
— — — — — — —
nie przebrzmiało jeszcze jej echo pod gwiazdami odległymi, a już dogania nowa pieśń, ta pieśń właściwa:

— wyklęty, powstań ludu ziemi,
powstańcie których dręczy głód!
myśl nowa blaski promiennemi
dziś wiedzie nas na bój, na trud!
— — — — — — —

— teraz i to już wiem; wiem dlaczego tam osiem gwiazd — bo...


Z odległej nocy wybiła godzina —
— raz — dwa — trzy — cztery — — — — —
— dziewiąta —
Tłukące się w mrokach echo natrafiło na nijakie zdarzenia z przed dwu tygodni — zadrżały jak uderzona sprężyna z giętkiej stali —
Powróciło w wydłużonym zgrzycie zwrotnicy, gdy to nagle usiadł w gwałtownym podrywie — powróciło wszystko: zdarzenia, anamnezy, paralele —
Dnia tego — no więc tak, istotnie zerwał się i usiadł na łóżku.
— co się to człowiekowi nie naśni — myśli jeszcze leniwie, bo półsennie; zbudził go niepokojący ból; z prawej strony. Wyciągnął rękę po kubek z mlekiem; wypił kilka łyków; zelżało; przytomnieje.
— musiałem źle leżeć, bo skądżeby już teraz te bóle. — Przymyka powieki chce odtworzyć zawiły i rojny sen.
— przed zaśnięciem myślałem o Grecji — a potem...
Widzenia senne uleciały wraz z uciekającą nocą; zostało po nich tylko nastawienie, kierunek biegu myślowego. Wytrzeźwiał zupełnie. Zapalił papierosa i zapatrzył się w sufit bardzo w tym półmroku wysoki. — Zbiegły się ku temu wzrokowi nieruchomemu, jak kwiczoły ku bezwietrznemu zagajnikowi głogowemu — zbiegły się zewsząd myśli nakarmione dostatecznie widzeniem sennym.
— to jednak jest nierozdzielne — nie, nie tyle nierozdzielne (same: nie!) — ale wogóle! — Ech! takie uogólnienia (teraz znowu te „ogól" — jak ja myślę!) — — Trzeba by to tak ująć: kobieta (lub: kobiecość!) — na każdym etapie rozwoju inna — choć w zasadzie ta sama jako emocjonalność, jako hormonizowanie mózgu, który — nią właśnie zasilany — przy tej produkuje sprawność asocjacyjną, przy tamtej wzmożoną wrażliwość na barwy, na dźwięki, przy owej mistycyzm, przy innej instynkt społeczny, agresywność, rewolucyjność; — albo też inaczej: w momencie zbliżania się nowego rozwoju świadomości przychodzi — zawsze! — ta pożywka: seksualizm, nowa — żebym już inaczej tego nie nazwał — kobieta; — to jest węch! — zatracony i przytępiony zmysł — w tym jednym odnaleziony! — węch po obu stronach, u obojga partnerów, i — powiedzmy sobie: dość nieomylny! — Ona wie zawsze, kiedy przyjść, nigdy mylnie, zawsze w porę, zawsze w sam raz; jej płciowa antena zawsze pochwyci odpowiednią falę; — porozumienie płci odbywa się przed poznaniem — przed osobistym zetknięciem. —
Skrzypnęło łóżko; sąsiad, współlokator w tej trójosobowej seperatce szpitalnej, stęknął i odwrócił się ku ścianie; podciągnął, niezgrabnie i ociężale, opadającą na podłogę kołdrę; odsłonił blady, nieporadny zadek.
W seperatce dość jasno; przez szklane drzwi sączy się światło lampki nocnej; szyby matowe; światło rozprószone. Po kurytarzu człapią kroki dyżurnej siostry; z ogólnej sali materializują się przepuszczone przez cienką ścianę jęki chorych i konających.
— wczoraj mówili, przypomniał sobie, że on się wyratuje, ale ona — aus (powiedzieli) (i dodali) szlus; — samobójstwo wspólne na smętarzu; z miłości; weronal; po pięć tabletek; — prześladuje mnie ten weronal; — bo wtedy mój przyjaciel, fajny był poeta, też ten weronal; ubrał się przedtem, na czarno i rękawiczki czarne kupił; savoir vivre; i tak z rączkami na piersi; żeby kłopotu nie robić; — teraz mówią, że ten tu nieznajomy przetrzyma; on; ona nie; ale jak to potem przetrzyma? — bo to niby już tak zdecydować się — razem — przyszli, wybrali sobie grób z pomnikiem (poczucie konfortu) taka tam poduszka kamienna była — przylegli — objęli się — a już ten weronal w sobie mieli; całowali się, pewnie jeszcze popieścić się chcieli, ostatni raz, ale ta senność odniechciała to w nich, no i zasnęli; padał śnieg — tak ich znaleziono: biały posąg samobójców; teraz, że on przetrzyma, a ona nie, bo to do tego zapalenie płuc obustronne się przyplątało, doktór mówił: aus i dodał: szlus! — a ten wie, doktór Oborski; sumienny, intuicja medyczna jak cholera; magik; — jak on tego chłopca na trzecim, w tej seperatce, łóżku leczył! — już też było bez wyboru: życie czy śmierć? — co tu o życiu było gadać! nic! — ropa waliła z płuc, a gorączka przez dwa miesiące czterdzieści stopni, kilka kresek wzwyż, kilka wzniż — to wszystko; ale Oborski nie powiedział ani aus, ani szlus — tylko — ale to już potem! — „Włodku!“ — ty mu mówił temu dryblasowi z pierwszego roku Wuesha — „Włodku, gróbarzowi zpod łopaty uciekło się“. — Co to za djonizyjski poemat! — Włodek się spłakał i każdemu przez tydzień mówił, każdemu po wiele razy: uciekłem, uciekłem, uciekłem — gróbarzowi spod łopaty — uciekłem; a potem śmiał się już i prosił matkę, żeby mu awanturkę przyniosła, taką co to mama wie, że na nią ma smak; ale jeszcze nie było wolno.
Z tym po prawej stronie (łóżko Włodka stało za głowami Cyprjana) nibyto lepsza była, ale jest w rzeczywistości gorsza, sprawa; to ten sąsiad odsłonięty; anemia złośliwa — wciąż tę wątrobę półsurową żre, a pachnie ten podły przysmak, psiakrew, bo to cebulę do tego dają, że tylko kwasota się wzmaga, co przecież przy wrzodzie na dwunastnicy nie jest wcale dobre — mleko trzeba połykać, żeby to łakomstwo mimowolne zatuszować; — a ten dodatkowo jeszcze jakieś żołądki sproszkowane łyka — zastrzyki też — w te pośladki właśnie — młoda asystentka to się zawsze wstydzi, bo to przy nagłym obrocie chorego cejnieco widać — więc tak, niby nie patrząc maźnie jodyną, a doktór wbija igłę, naciska strzykawkę i wpuszcza tam ten płyn i pyta „boli?“ — a pacjent mówi „pewnie“, a doktór „to nic, zaraz przejdzie, proszę tak leżeć dziesięć minut“ —
— nie śpi pan? — (przytłumione spoza głów)
— nie — (szeptem, ten z prawej) — zimno —
— bo się pan odsłonił, trudno zasnąć z gołą dupą — zwłaszcza w szpitalu; z nudów poprostu spać nie można —
Cyprjan udaje że śpi, niech sobie gadają.
(ten z prawej) — : tam w mojej Łodzi znów nowe strajki — jest już ich tych strajków kupa, — móc im tam posłać wagon ziemniaków, mąki —
— ja tam nie jestem żadnym socjalistą ani komunistą, pan się martw, sto razy już panu mówiłem — rad jestem, żem pozdrowiał — uciekłem, pan wie, uciekłem! —
Tadeusza (Tadeusz było temu anemiakowi) aż poderwało — :
— no to poco pan zdrowiał? — i ja tu po jaką cholerę leżę? — wyzdrowieć! — a co potem, pan się nie pyta, panu to jest fuk — cały świat się dzieli na dwa obozy, a pan jakby tego nie było! — ja tam już nie ustanę w walce — zwyciężymy i tak i bez takich jak pan — coby nie było, idzie tylko o to, żeby prędzej — i taktycznie trzeba dobrze, żeby nie głupio, nic na marne, ani grosza, ani kropli krwi — celowo —
Włodek nie uważa na te słowa; zna je i są mu obce — ; — wciąż swoje:
— za oknem ta wisienka już puszcza listki, wczoraj tak ładnie pozieleniała, mówię panu, ciekaw jestem jak dziś będzie, czy więcej i czy większe te liście — — a jak już będzie pełna wiosna to pojadę do Ojcowa — tam jest taka łąka i znajome tam mam, panny — — pan wie, ja już półroku z pannami nie rozmawiałem, zapomniałem, że są panny — — ale przynajmniej uciekłem, jej, że uciekłem to uciekłem —
— wszystko co pan mówi to już w samym stylu jest takie mieszczańskie, że się rzygać chce; zdrowieje pan i baby się panu zachciewa — to jasne; szkoda, że pan nie powiedział: „kocham“ i „miłość“ — szko-da! — Mnie jak się chce to mi baba jadnaka, żeby tylko na gust; odwalę swoje — pięć czy sześć — ile mi się akurat zbierze tej ochoty i mam na cały miesiąc spokój; fizjologiczna sprawa; są ważniejsze rzeczy; — wzdychania! — burżujskie odpadki — rococo (c!), romantyzm, duperele; głowę sobie zawracać; jeszcze co! — (— po chwili —) — a tych lekarzy to nic a nic nie rozumiem, znowu dziś —
— to już wczoraj, trzecia godzina — dowcipkuje sztubacko Włodek —
— no to wczoraj; badali mi krew i nibyto procent się zwiększa; a znów doktór mówił, że nic w śledzionie nie wyczuwa; djabli wiedzą; ale właściwie to już się zdrów czuję, było nie było, jutro wychodzę na miasto —
— pewnie do tej panny co tu przychodzi do pana — ? —
— żebyś pan wiedział —
Włodek westchnął.
Przycichli.
Zaczłapały za drzwiami kroki; coraz bliższe; uchyliły się cicho drzwi — wejrzała głowa zakonnicy — biały kornet zatrzepotał w półmroku jak przedwcześnie rozbudzona mewa; to siostra Matylda; popenetrowała szpiegliwie; wszystko, widać w porządku. Przymknęła bezhałaśnie drzwi.
Cyprjanowi zachciało się nagle palić; lecz bał się, że ruchem sprowokuje towarzyszy do rozmowy. Wolał nie.
Włodek wyciągnął spod łóżka szklane naczynie (trochę do gęsi z uciętą głową podobne); zdyszał się i zasapał; westchnął głęboko. Oddał cicho mocz. Ponowne szurgnięcie naczyniem.
Tadeusz leżał na wznak; chrapał; prędko zasnął.


Wczoraj znów wśród licznej korespondencji był taki list — niebezpieczny; już ja to znam; nieomylnie wiem; tak się to zaczyna; najpierw rozwałęsaniem myśli potem wzmocnionym pulsem — wreszcie jakby podmalowaniem tła zdarzeń dnia i nocy specyficzną wonią i zdecydowanym kolorem. Tak. No, bo to idzie, niewątpliwie idzie, i, znów to czuć w powietrzu — to są fale jakby naozonowane — oddycha się głęboko: westchnienia! (— niczem Włodek —) — Tym razem zapach jest czerwony: róż, maków, piwonii i tulipanów: słodki, odurzający, ostry; oszałamiająca woń narządów płciowych roślin; oczywiście nie tylko roślin — —
Czwarty list i bardzo już decydujący; to znaczy jest w nim decyzja i prowokuje decyzję; tyle razy przeczytałem; napamięć prawie umiem; lecz nie dowierzajmy zbytnio, byśmy we własne nie popadli plany myślowe, we własne, tak przecież nie potrzebne i naglące podsuwania, wmawiania; — gdzie to ten list? — no:
— czy wiesz już Cyr? — ekspresowo ci donoszę, że wczoraj były znów u nas krwawe zajścia? — Wybuchł dynamit dawno już tłumionego buntu głodnych i bezrobotnych mas. Coś się znacznego przygotowuje. Byłam na ulicach naszego górzystego miasta, za wiaduktem byłam (pisałam ci o nim w poprzednim liście); skonstatowałam: bezradność władz, tresurę policji, bankructwo starych organizacji, wybuch szalonej deprezji, głuchy krzyk najskrajniejszej rozpaczy; moc rannych i zabitych; strach! strach! jak źle, jak strasznie źle na świecie!
Cyr! — a co to będzie za miesiąc? za rok?

— a wiosna wkoło odurzająca i niebo pełne, błękitne — mówiąc twoim, o Cyr, językiem: mauretańskie... a w twoim północnym kraju? — czy jeszcze śnieg? czy deszcz? czy mgły? — Znam go tylko z dostępnej literatury (tak niewiele tego!), z twych listów i z mej miłości...

— tnę ciało moje na cienkie paski — a to będą szyny, po których przyjedziesz —

— po przeczytaniu jednego z twoich wierszy, przypomniały mi się słowa pewnego wielkiego niemieckiego emigranta:

doch wer aus voller Seele hast das Schlechte auch aus der Heimat wird es ihn verjagen, wenn dort verehrt es wird vahn Volk der Knechte weit Kluger ist‘s dem Vaterland entsagen, als unter einem kindischen Geschiechte, das Joch des blinden Pöbelhasses tragen“...


— w Toledańskiej księdze istnieje takie zdanie: „kto zawstydza bliźniego, przelewa krew ludzką“, oraz: „kto ma słabną wiarę, nie zdoła jej rozbudzić u innych“, i: „nie potępiaj bliźniego, zanim nie byłeś w jego położeniu“, wreszcie: „bóg gniewa się na nas spowodu naszych grzechów, ludzie spowodu naszych cnót“ —

— o Cyr! — od kilku nocy dręczą mnie sny, sny niespokojne i niepokojące — zrazu nie przywiązywałam do tego wagi — widzę jednak, że z tem muszę się z tobą podzielić i myślę, że skoro ci się z tego zwierzę, to może i ustąpią... te zmory! — otóż przyśniło mi się (ten sen wybieram jako najdotkliwszy i najlepiej zapamiętany), że stałeś na podium. W pewnej chwili oderwałam od ciebie oczy i spostrzegłam, że podium to składa się, względnie zasłane jest, dużą ilością książek, roczników, gazet i rękopisów. Ogarnęło mnie zdumienie, które wmig przeobraziło się w przerażenie — bo oto spod spodu, spod książek wymykały się języki płomieni. Chcę się poderwać na ratunek! Nie mogę — przykuta jestem oburącz do ławki długiej, ciężkiej, dębowej — załkałam — ujrzałam siebie jakby młodszą, podlotkową, taką bezradną; nagle krzyknęłam — krzyk mój zmienił się w zwierzęcy, zraniony skowyt. — Na moment uspokoiłam się, gdy spostrzegłam, że płomienie są nieszkodliwe; wysuwały się i znikały. Ty zaś, o Cyr (też jakiś młodszy i szczupły, chłopięcy), z rozwianym włosem, z dobrym uśmiechem i z płonącemi oczyma, stałeś niewzruszony, z podniesioną lewą ręką (palce długie i jakby wyliczające) (prawa była w kieszeni) przemawiałeś głosem prawie cichym kameralnym niejako. Zapatrzona, w olśnieniu, zapomniałam o mojej niemocy, odwróciłam się, aby zaobserwować wrażenie jakie wywierasz na audytorium — zamarłam! — : bowiem w dużym amfiteatrze nie było ludzi, lecz chmara ptaków, strasznych niespotykanych, przedpotopowych, z rozdziawionemi dzióbami, jak podczas suszy, języki ruchliwe, syczące, chropowate, ślepia groźne i łyskające — patrzałam przerażona, otwarłam usta, lecz głosu dobyć nie mogłam — i znów poderwało mnie ku tobie, na jakiś ratunek, w jakiejś niewytłumaczonej potrzebie zbliżenia się do ciebie, ale ławka mnie więziła, trzymała, nie puszczała... i znów, zamierająca z trwogi odwróciłam głowę ku tej rzeszy ptaków złych i drapieżnych, skupionych w tym makabrycznym teatrze, wokół ciebie (tylne schody amfiteatru były teraz puste)... i znowu senny dziw: — olbrzymie konie, czarne, siwe, bułane — na koniach kobiety nagie, białe, o rudych włosach; — jedna z tych kobiet w tej chwili wyskoczyła na grzbiet konia, koń ten stanął dęba i jednym skokiem, poprzez mnie, znalazła się amazonka przy tobie, — zdjęła ciebie z tej trybuny i zaniosła do mnie i położyła ciebie na mych kolanach. Leżałeś chwilę umęczony z przymkniętymi powiekami; potem odczepiłeś gruby łańcuch, którym byłam przykuta do ławki — ja zaś w pełni sił zaniosłam cię na rękach do lasu — ułożyłam na zrębie obok cichego źródła, w które zacząłeś się wpatrywać; przez zaprószone słońcem liście sączyła się muzyka wdzięczna, delikatna i żałosna. — Zbudziłam się bardzo tym snem wyczerpana. O Cyr! — —

Tak więc odczytałem — i — nietylko słowa! — odczytałem eksplozję śródsłowną i napastliwość podłoża tego nieco skomplikowanego snu; przepowiedziałem w myśli fragmenty raz, drugi, trzeci — przepowiedziałem sobie jak lekcję; lekcję „życia“ — mówi we mnie kabotyn; — dlaczego „kabotyn“? — nie, nie trzeba, aż tak? — poco! — trochę szacunku dla siebie! — ostatecznie w ciągu tych wielu lat — no — tych trzydziestu lat — akurat kończę czterdziestyósmy — nigdy nie wiedziałem dokładnie, kiedy „naprawdę jestem sobą“, a kiedy tym drugim, trzecim, piątym, siódmym — ciągła przemiana, ciągła ewolucja, rozwój, naprzód — — tak, decyduje kierunek, — a „bycie naprawdę sobą“ — to złuda głupców i bluff gazeciarskiej filozofii —
Cyprjan wysunął cichutko szufladę nocnego stolika — namacał palcami... papieros — Wisia te papierosy przynosi — ukrył głowę za poduszką — zapalił; nikt się nie przebudził; — smaczny papieros; — Cyprjan pali powoli — długo żarzy się w pół mroku ogienek; — zaciąga się pełnym dymem; —
Maura!
miły zawrót głowy i osłabienie leniwe w rękach i mrowienie w nogach; myśl pracuje składnie.
Tak, to ostatnie, przed tą chorobą, było ze-wszech-miar wspaniałe; żywioł, ekstaza, entuzjazm ciał — i to płodne w skutkach cierpienie, obłąkane cierpienie! szaleństwo! — To właściwie był — bolesny — wzrost nagły, gwałtowny, wzrost, skok prawie, rzut na tysiąc stajań — wspaniały! — Ile? — ach mój nieznośny buchalterze! — Trzy lata, trzy! — Trzy? — zwyczajnie; — ale to potem; — te trzy lata? — zawsze tak; tyle akurat jest dynamiki w każdej miłości, w każdem spotkaniu; — i cóż tam te komplikacje! — oczywiście nieprzyjemne bo niewytłumaczalne — bo jakże to tej czy owej powiedzieć: tyle było, tyle wzięłaś, i ja wziąłem — każde to co potrafiło wziąść, co potrzebowało, co mogło czy musiało — czy jak tam; pal diabli! — a że teraz odchodzę? — to ty mówisz, że odchodzę; bo ty zawsze, i każda z was tak — żeby tylko „wiecznie“ i „czy ci daję szczęście“ (poprawia: prawie każda); — co ja wiem o wieczności; wiadomo: bez początku i bez końca; straszne; i naszym globowym mózgiem nie do ogarnięcia; więc wogóle do żadnego rachunku nie zdatne. A szczęście? — dałaś mi znacznie więcej, dałaś mi rozwój, rozkwit, wzrost! — skojarzyłaś się nierozdzielnie z etapem! — a to mi więcej niż szczęście i — napewno więcej! — ostatecznie nawet nie wiem, co to jest w twem mniemaniu to „szczęście“ — pożycie wspólne? — to nie jest nic; — rozkosz? — to już jest coś, choć nie wystarcza! — W rezultacie to pewne: żeby z wszystkiej obopólnej uczynności było obojga osobiste wzwyżenie, a przez to zacny wkład w pożytek ogólny; — i to jest właśnie to: dynamiczne właściwości płci; właściwości i wartości; — ale jak o tem powiedzieć ko-bie-cie! — nieporozumienie, niesmak, poczucie krzywdy; najstraszliwsze właśnie: krzywda! — no i jeszcze pospoliciej, już najpospoliciej nazwiesz to — ty i ty i ty —: zdradą, oszukaństwem!, że niby brutal, tyran, łajdak, dziewkarz! — — Dziś mi to łagodnieje — oczywiście przez ten czarowny element odkrywania nowej ziemi — — bo jest kobieta ziemią, zjawiskiem przyrodniczem — więc? — nie chcę być plantatorem! wcale! fe! — chcę być ustawicznie odkrywcą nowizn, rozsiewać nasienie i myśli; (ananmetycznie: ropsowskie: satan jetant à la terre la pature qu‘elle attend); samemu się tem upajać — o, właśnie: upojenie! — hormonizować mózg! — „dusza rośnie na ciałach kobiet“ tak to już określiłem wtedy, gdy jeszcze używałem słowa „dusza“; pewnik: świadomość rośnie z czynnego seksualizmu!
W samem przyrzeczeniu ileż fluidu energetycznego!
Czwarty z rzędu list od Maury! — znam (!) ją zaledwie z fotografii; nieładna; nigdy mi się nie podobają kobiety, które kocham; mógłbym powiedzieć, że kocham je za niedomiar, za to czego im brakuje: urody, wiedzy, zdrowia; zauważone braki podniecają, upiększam je wyobraźnią, kształcę, leczę. Chętnie wyszukuję usterki — fizyczne podniecają mnie płciowo, psychiczne też.
Nic o niej nie wiem; właściwie wiem dużo, lecz rzeczy nie istotnych — — pełen jestem niepokoju — wspaniałego, szlachetnego, wytrwałego niepokoju wynalazcy, który już — już jest u kresu dociekania i eksperymontowania — za moment, za chwilę, zanim maleńka wskazówka obiegnie sekundnik — złapię właściwy sens tajemnicy — — nareszcie!
Maura!
Dźwięczne, romantyczne imię, tamtokrajowe, skąd ona — — oczywiście sam je dla niej wynalazłem; — Mau-ra, Mau-ra — na jednej z przysłanych mi fotografii jest roześmiana — wspaniałe zęby, odurzające! — na drugiej zdecydowane usta! wykrój warg! — Usta wąskie, wargi jakby wydęte nieco, soczyste! taki wykrój! bezczelny! — Któż tak te wargi, takie wargi, takie analogiczne wargi! — obnosi — wystawia na widok publiczny! — rozkosz i arogancja!
Pragnął.

Hinduski bóg miłości powietrzem wichrzastym na papudze jedzie — łuk jego z trzciny cukrowej — rani strzałami kwietnemi; małżonką jego jest Rati-Rozkosz; miłość, mówi Palidharma, jest jednym z czterech celów życia — : płciowość darząca i wyzwalająca — —

Zasnął podniecony.


Nazajutrz — bardzo zwyczajnie — jak codzień — najpierw wpadł doktór Maas — szeroki, szybki — w kitlu białym; narobił zamieszania oczywiście. Cały pokój był właściwie zawieruszony pod rozwianemi połami lekarskiego płaszcza — trudno było w pewnym zwichrzonym i fałdzistym momencie odnaleść seperatkę i zeskładać należycie — rozpadła się i potoczyła jak klockowa budowla dziecinna. To — tam, a to — tu, i żeby ten stół z lekarstwami stąd w tamten kąt odsunąć, przestawić, i tu żeby było wolne miejsce, no, teraz już lepiej i przestroniej, tylko to jeszcze; — profesor będzie o jedenastej; otworzyć okno; cóż za zaduch; przewietrzyć! Nowiny: ten samobójca wyjdzie — iks litrów słonej wody pod skórę, to trza wtłaczać, ciśnienie musi być; — ona? — agonia; nie! skądże! jutro? — mowy niema! nie, nie — dziś napewno, kwestia godzin; doktór Oborski sprzecza się, że do wieczora, a ja mówię: południa nie doczeka; puls nitkowy — szkoda mówić wogóle. —
Panna Zosia, pielęgniarka; posprzątała; jak codzień; skrupulatniej może, bo profesor. Siostra Matylda, chuda i koścista, wpisywała w rubrykę na przygłówku: — było wypróżnienie? kółko; nie było? — kreska; Tadeusz podał, że cztery razy wczoraj; — pokiwała głową; a co jadł? — coby, wątrobę. Wątrobę? i tyle razy? ciekawe, no-no —
Włodek się też zainteresował: — cztery razy pan wczoraj fajdał? heca! — To pan tę całą trupkę?— to tak jak w tym wierszu: cała nasza praca... Pochwili sam zaźlamdał: — panno Zosiu! basenik, dobrze? — A po chwili marzycielsko: — dziś sobie zjem awanturkę —
Teraz wetknął głowę w uchylone drzwi golibroda szpitalny; smagła twarz; czarne oczy i wąsy; cygańska fizys — :
— dzień dobry —
— być może —
— ogolić można kogoś z panów? —
— dziękujemy —
Nikt nie chciał. Lecz fryzjer ma coś na wątrobie — konkurencję poprostu — więc nie odchodzi jeszcze — : — panowie sobie winszują może żeby ten drugi golił — ? — on bardzo dobrze goli, on trupy goli, w trupiarni ma zakład otwarty dzień i noc, cyrulik taki, brzytwę ma ostrą, tylko się ruszać nie trzeba — on temu nie zwyczajny, zdziwiłby się, że mu ten umarlak łebem rusza, jeszczeby zarżnął, a jad trupi to nie interes — padam do nóg szanownych państwa —
— cholera! — zaklął półsennie Tadeusz; — źle spał w nocy i wydrzemywał teraz ból głowy; tamten kubek w kubek tosamo o tym szwajndrał; — cóż to za banda! — zresztą ja się sam golę — dziesięć groszy żiletka, golę się nią cztery razy, dwa i pół grosza golenie, — mydło, amortyzacja pędzla — pół, no choćby, z ręcznikiem etc., półtora grosza, ma pan cztery grosze maksimum i higiena, nie? —
Włodek wystękał:
— mnie i tak nie mógł golić, jakże tak na basenie — widziane rzeczy! — Po chwili zadzwonił, że już. Panna Zosia wysunęła spod niego basen. Szybko wyniosła, ale i tak zaduch rozeszedł się po pokoju; należał zresztą do atmosfery szpitalnej; co tu dużo gadać — to ważna sprawa, zagadnienie dnia; naturalnie.
Potem aż do wizytacji profesora szuścili gazetami i drzemali.

Cyprjan Fałn czuł się w szpitalu dobrze. Odpoczywał; pierwszy właściwie urlop, wakacje, duże ferie, bo to już trzy miesiące pod rząd — od iluż to lat? — od trzydziestu bezmała.
Z początku było bardzo źle. Wściekłe bóle, krwawienia; — gazety usłużnie pisały: „znany literat C. F. ciężko zaniemógł; lekarze nie rokują wiele nadzieji“. Po swojemu tak pisały; ale złe to było! — Jakoś pod koniec grudnia — teraz mamy po dwudziestym marca — rozpoczęły się ataki bólu krzewiste, rozgwieżdżone na wylot; coraz dłuższe, coraz groźniejsze; wiadomo było zaraz: wrzód na dwunastnicy; któryś już tam z rzędu; w osiemnastym roku życia pierwszy raz; z tych obiadów po dwadzieścia halerzy — kapucha, ziemniaki, ochłap ścierwa, niewiarygodne tłuszcze i łoje — przez kilka lat uniwersyteckich; takie żarcie; no i wódka też; popijawy akademickie i późniejsze; charówka ustawiczna, zarobkowania i swoja praca, niedospania ciągle; neurastenia, no i predylekcja. Raz się to wzmagało, raz cichło. Kwękający i pokurczony przetrzymał te lata w ciągłych właściwie bólach. Aż tym razem — to już na odwalenie kity się zanosiło całkiem serio; bóle, osłabienie, ani już wstać ani co; — przyjechało — na wsi wtedy mieszkał — pogotowie; zabrało; — mroźny był, słoneczny dzień. Żal jechać. I powrót niebardzo pewny. Telepało po polskich drogach, a to, wiadomo, są drogi! — czterdzieści kilometrów.— Jechała z nim żona wystraszona i milcząca, dyżurny lekarz pogotowia, jechał też młody przyjaciel, dobry chłopiec, dbały — bo to i to pogotowie to jego zabiegliwość — i papierośnicę pełną wsunął cichcem za szlafrok Cyprjanowi, gdy już do tego szpitala dalekiego dojechali byli.
Zbiegli się nazajutrz — bo tego dnia przyjazdu nic — była niedziela, dyżurny lekarz tylko, niski, żółtawy, japończyk poprostu: — cóż? — a takieto obiawy są? — aha! — no to zimne okłady, lód, czopek pantoponowy na znieczulenie — ale nazajutrz zbiegli się lekarze — chirurg był pierwszy (okazało się, że on już wczoraj czekał) — w narzuconym na jedno ramię futrze wpadł — i że nic, tylko operacja, powiada, że konieczne to i zaraz, najlepiej dzisiaj, jutro rano względnie — o! — dotknął boleściwego miejsca palcem — o! — powiada: cały brzuch opancerzony napiętemi mięśniami — co tu dużo gadać! — — wywołał skinieniem głowy internistę na korytarz — po chwili internista wrócił sam z rzadką miną; — — poczęły się konsultacje, sondowania żołądka po „alkocholowym śniadaniu“, badanie krwi, mikroskopijne śledztwo w obrębie wydzielin — oczywiście: krew! — — Interna bierze na ambit: spróbować leczenia, gdyby rezultaty nie tego, no to wtedy; więc: dieta Leubego, mleko, masło, cukier, bismut, alucol, belladona, papaverina — okłady z lodu — no uciążliwe bardzo — i boleściwe wciąż przez pierwsze dni — ale ataki, te skręcające, rozpoczynające się w żołądku po prawej stronie i rozgwieżdżąjące się ku grzbietowi pod łopatki — ino wyć! — te ataki coraz rzadsze, aż i ustały; już tylko echa bólów mżyły i niecierpliwiły. — Któregoś dnia orzekł sam profesor, że nóż chirurga wsiąka w mgłę, że to już prawie pewne, pacjent idzie na leczenie, to widoczne — ale chirurg wciąż nalegał — wpadał w tem swojem futrze zarzuconem na ramię — ale! co to to to! — do luftu z waszą interną, mówił, wyciąć i spokój! — a znów uparta i ambitna interna swoje, że po operacji gwarancji żadnej, że to i część żołądka, i to sporą, trzeba chlastać, to nie są żarty, a co tam potem to już chirurga nie obchodzi, powiadali, a to „potem“ to właśnie nasza sprawa — i leczyli dalej. Organizm był podatny na leczenie; chciał się leczyć i leczył się.
Po tygodniach zdrowienia przyzwyczaił się Cyprjan i do tego łóżka i do tej seperatki, która właściwie była śpiżarką za kuchnią (przez tę kuchnię trzeba przechodzić jeśli się chce wyjść lub wejść do seperatki) — długa, wąska kicha, zakratowane okno, trzy łóżka; już wiemy kto na nich leży: Cyprjan Fałn, Tadeusz Nering (inżynier, wynalazca), Włodek Kusz (słuchacz W. S. H.); jeszcze stół duży — podręczny skład waty, leków i dezinfekcyjnych różności; fotel skórzany; krzesła.
I myśli się tu, w szpitalu, dobrze. Czytać też można do woli. Niema tego rozprężenia godzin życiowych. Cały tu odrębny umiar czasu, zajęć i pojęć. Ciało dochodzi swych właściwych praw. Zdrowienie albo umieranie wedle wyznaczonych konieczności — i w tym zakresie wszystko jest najważniejsze i najistotniejsze; funkcje, potrzeby, wsparcia. Nikogo tu nieinteresuje „dusza“ — to nie istnieje! — no, dla panny Zosi pielęgniarki, dla zakonnic, oczywiście — dla księdza wreszcie, który jest złą przygodą, gdy się (rzadko zresztą) na korytarzu pokaże. Nikt tego nie lubi. — Reszta, więc chorzy wyznaniowi, zadawala się nikłą praktyką: o siódmej rano i piątej po południu modli się w tej kuchni zakonnica głośno — drzwi do sal otwarte — chorzy słuchają, a jak litania to chór szpitalny odpowiada; karciarzy to irytuje; przerywają i ukrywają przed sobą karty; — podczas tych modlitw zawsze zakonnica jest gniewna, bo sterta naczyń blaszanych w kuchni brzęczy i przeszkadza; i zawsze jakaś szalka lub kubek spadnie i narobi hałasu; a to nikt temu nie winien; to samo tak. — Tyle też tych obrzędów. — Decyduje o dniu i nocy, o życiu i śmierci — deklaracja praw ciała.
Ostatnimi dniami jasność i precyzja myśli Cyprjana jest nadwyrężona i pomierzwiona; namiętność burzy spokój; ciągle tylko o kobietach. I niema dziwoty; organizm zdrowieje, właściwe jest już zdrów. To leżenie ciągłe, na wznak, i odżywianie jednostajne wprawdzie ale pożywne — „pamiętajcie, kalorii dostatecznie! nie przegładzać“ — mówi profesor asystentom; — już do tego mleka, masła i cukru oddawna dochodzą jaja, sucharki, kleiki, sok z pomarańcz, kompot —; — trzy miesiące, a przedtem jeszcze miesiąc choroby w domu — — wyobraźnia! — no to się pragnie kobiety — żeby była, naga żeby była, i położyła się obok (po prawej stronie!) i pozwoliła się pieścić i sama pieściła — najwięcej pragnie się ust, piersi, brzucha, pośladków i ud — i tego zacisza milczącego i podatnego na nagły już później, szybki, łatwy orgazm; w wyobraźni powtarza się tę sprawę wciąż i po wiele razy. Erekcje męczą. Tadeusz twierdzi, że wogóle cały czas spędza się pod namiotem. Nie nużą się myśli; przeciwnie — wywołują się rade i same — i tak się też samo-sobie-myślą — — rezultatem ich wzmożone pożądanie wspomnień — jak — i kiedy, i która — — a potem to oplatanie etapów różnorakiego życia, rozwoju i rozkwitu i owocowania świadomości wzdłuż postaci niewieścich, z których każda staje się wyrazicielką pewnej, takiej a nie innej, postawy myślowej, czynu, etyki działania, kierunku tworzeniowego, napędu emocjonalnego; sparza się to raz na zawsze i nieodwołalnie z seksualizmem, który nie jest jeden i niezmienny lecz wieloraki i różnorodny. I nie to ważne, że staje się miłość i ona sama, stokroć ważniejsza niż miłość, kobieta — tematem wierszy, dramatów, powieści; to właściwie nic nie jest — (zwłaszcza tak jak to dotychczas robiono — pospolicie, źle i zakłamanie!); kobieta jest zagadnieniem przyrodniczego odradzania się, konstruktorką myśli, najważniejszym bo jedynym elementem ewolucji człowieka. I cóż tam całe, długie, wywodne problemy emancypacyjne, te, co to zmierzają do dorównania mężczyźnie na wszelkich polach wiedzy, sztuki, zarobku, czy czegoś tam jeszcze; to drobina tylko prawdy — tej, która sprawiedliwą dać ma równość. Sens właściwy płci tkwi w tym, że wszelkie piękno, dobro, mądrość, poezję i ład społeczny spełnia i wytwarza kobiecość — a, że posługuje się do tego aparatem świadomości męskiej? — to cóż z tego? — cóż z najsilniejszego akumulatora, gdy jest bez elektryczności? — Oto czym jest seksualizm —: uenergetycznieniem. Narząd niewieści rodzi nietylko ludzi, rodzi świadomość i świadomość tę wzmaga po krańce geniuszu, więc po kres wielkości. Sam akt płciowy jest tylko ułamkiem energetyki seksualnej, która stwarza gwiazdy i myśli: ewolucje i rewolucje. — W tym też tylko wymiarze dana jest pełna rehabilitacja za wszelkie poniżenie, pohańbienie, okłamania, wyzyskanie i cofnięcie kobiety w wielotysiącletnim reżimie parweniuszostwa samców. Kobieta jest pierwotnością; mężczyzna zjawiskiem pochodnym.
No tak; a czy może jedna kobieta skupić w sobie zasób pobudliwości wystarczającej tobie, człowieku dążący, na dokonanie różnorakich dzieł całego twego życia? — w tym pochodzie ku najdalszemu, dostępnemu ci, miarą globu wyznaczonemu, wzwyżeniu wszystkich twych władz i zmysłów? — możliwe; choć takiego wypadku nie było na ziemi, mówię, wypadku ważnego, ważącego w dziejach rozwoju ludzkiego choćby uncję. Teoretycznie jest to możliwe, choć nieprawdopodobne — — „mój drogi przyjacielu, teoria jest szara, a drzewo życia wiecznie jest zielone“ — pewnie, pewnie... „wieczna miłość, wieczna zgoda“ — opera, psiakrew! — — kołacze się po łbie odległe powiedzenie, że „kobiety żądają od nas wielkości, a czynią wszystko aby nam przeszkodzić w dojściu do niej“ — tak? no to się broń! — a może ta przeszkoda zwie się właśnie jednożeństwem? — pomyśl o tym, tylko bez cytat, jeśli łaska. —
Wskos przez okno wpadło nieco słonecznego światła i rozbłysło na klamce; zapłonęła w załomie jak diament: rozżarzone jądro światła wypryskające drobnymi, gęstymi, wielobarwnymi promieniami.
Wpatrzył się Cyprjan w tę płonącą gwiazdę — urzekła go — zahipnotyzowała — wzrok nieruchomieje, powieki się nie mrużą — gwiaździste jądro wsysa w siebie wszystkie przedmioty — pokój cały — zapełnia sobą wszelką przestrzeń — ono jedno tylko jest: wszechświatem i bezczasem.
— i ta błogosławiona różnorodność, rozmaitość pieszczot — wielostrunny instrument — z każdą jest ta gra i skala nut inna, nowa, niespotykana — a zawsze upajająca! — I doprawdy niema w tym ani krzty nieprawdy, gdy się mówi: jedyna! pierwszy raz tak miłuję, pierwszy raz jest tak, jeszcze nigdy tak nie było! — nic tu też z przesady; — to najautentyczniejsza prawda; bo każda „ona“ jest odkryciem nowego lądu, nowych dziejów, nowych praw — a któż prócz zasiedzeńców, nierozwojowców, zesłańców nie chciałby być odkrywcą — żywym, ciekawym, prężnym, chłonnym, wielkim odkrywcą? — miłosnym konkwistadorem! — wtedy też każdy nowy ląd jest, w tym wymiarze, pierwszym i jedynym. Etapy rozwoju człowieka znaczą się kobiecościami; napływ energetyczny wyzwala się pieszczotami — jak tarcie powołuje elektryczność; taki (a nie inny!) jest somatyczny aparat organizmu ludzkiego; poczucie i odczucie tych różnorodności jest miernikiem dla wzrostu świadomości —


W tej chwili żywy ruch na korytarzu. Przyblakła — choć i tak zawsze blada jak wymoczek — pielęgniarka anonsuje w drzwiach:
— profesor idzie —
Szybko przemierza kontrolnym spojrzeniem izbę czy wszystko w porządku.
Natychmiast też wkroczył profesor w gwarnej asyście lekarzy; zaroiło się w wydłużonej ciasnocie i uczyniło nagle biało i gołębio.
Przysiadł przy łóżku Cyprjana. Niski, barczysty pan, duża wyrazista twarz, wygolona, nalot przyciętych wąsów, włosy ciemne, odczesane z prawego boku szerokim, gładkim nawisem wskos na wysokie mądre czoło, oczy bystre, nos wydatny: szkarpa zdatnie podtrzymująca sklepienie czaszki (nos, widać rodzinny, bo to i brat profesora, znany literat, też taki ten nos, tyle, że obszerniejszy); cała głowa przechylona nieco ku stronie lewej, jakby mózg z tej strony cięższy; — wrażenie ogólne: szybka orientacja, jasna decyzja.
— no więc? — zdrowi jesteśmy? —
— chyba tak —
— proszę-no pokazać brzuch — nie, nie trzeba podnosić koszuli, mam zimne ręce —
Wprawnie i delikatnie naciskał brzuch, nieomylnie wyszukiwał palcami potrzebne miejsca —
— tu? nic? — dobrze; no a tu? — też nic? — a teraz? — także nie? — no tak; — panowie (do asysty otaczającej go gęstym wieńcem) mięśnie zwolniały zupełnie, bez oporu — proszę, jak miękko i podatnie, już zupełnie normalnie; wrzód wyleczony; — ale — to się lubi powtarzać — długa dieta, uważać! — tak; co to dzisiaj mamy? środa? — za tydzień może pan opuścić szpital —
(— więc jeszcze osiem dni —)
— aha, jeszcze jedno! — a tu? —
Wpakował głęboko dwa palce z prawej strony nad słabizną —
— ocho, coś się pan skrzywił —
(— niewątpliwie zabolało dokucznie —)
Chwilę bada; od żeber odmierza; milczy — teraz: — od początku podejrzywałem ślepą kiszkę, trzeba to jeszcze dobrze (do asystenta, doktora Eilpera) zbadać i rentgen; i wogóle teraz rentgen; to mój system: po kuracji; dla upewnienia; pierwej mi nie potrzeba, mam rentgen w palcach —
Już był przy drugim łóżku —: Włodek. Doktór Oborski zdał raport medyczny; gorączka spadła; wreszcie ustąpiła; wysięku niema; T.B. mikroskop nie wykazuje; już tylko niebieskie —; — drena nie potrzebna już; rana się goi —
— no to rychło marsz ze szpitala! — teraz okolica podgórska — jeść, tyć, powietrze; — długa rekonwalescencja — to było ciężkie —
— ale uciekłem gróbarzowi spod łopaty! — wyśmiał się Włodek ku lekarzom — tak, że to figla niby spłatał.
— podziękuj pan doktorowi Oborskiemu; — a pan? — tu, przy trzecim łóżku, profesor spochmurniał; wczorajsze badania i analizy wykazały znów spadek procentowy czerwonych ciałek krwi. Leukaemia to specjalność profesora; w tem jego sława światowa; referaty jego wygłaszane zagranicą były już niejednokrotnie rewelacjami... — Tu wszystko wskazuje na białaczkę myelotyczną — związane to ze schorzeniem szpiku kostnego —
— trzeba wziąć (to znów do doktora Estera) wyciąg z mostka; trochę niemiłe, lecz mus — w rezultacie od pańskiego (to już do Tadeusza) tu pobytu niewielka zmiana na lepsze — raz tak, raz tak — uparty organizm; odsłoń no pan śledzionę —
Przed każdym łóżkiem krąg bielisty — jakieś sumaryczne zwiastowanie pańskie nad półnagim pacjentem; co młodsi lekarze spozierają ciekawie na profesorskie maniery, szybkie orientacje, trafne diagnozy i decyzje; są i starsi; jakiś prowincją na wiorstę tchnący łysy grubasek — na douczenie się wkręcił do profesora; teraz na palcach staje i szyję naciąga, żeby dojrzeć jak to ten profesor manipuluje i co odczytuje palcami z zapadłego brzucha, z jego lewej strony, ze śledziony.
— teraz, panowie, na salę drugą — przybył nam tam nowy gruczoł tarczykowy — a? — prawo serji, czwarty w tym tygodniu — basedow; — z tym nowym źle, bo to i serce — o — dotąd (zakreślił na kitlu skąd dokąd to powiększone serce sięga) —
jeszcze ten samobójca — przypomina doktór Ester —
— cóż z nim — ? —
— uratowany; już wraca do przytomności —
— a ona — ? —
— właśnie-co umarła — wypiszczała nowinkarsko spoza białego kręgu lekarzy siostra Matylda — przed chwilą, poprostu kilka minut temu —
Złym wzrokiem spojrzał profesor na zakonnicę; nie lubił, niecierpliwił się zawsze; więc nieprzychylnie:
— pani ma zawsze wiadomości! no! —
— ksiądz ją już rano zaopatrzył —
— całe szczęście! — warknął i śmignął oczami po twarzach asystentów —
Wyszedł.
W wąskich drzwiach tłoczno; ponad ciemieniami buja para z kuchni; ziemniaki, kasza; taki zapach.
— a kolega mówił, że wieczorem —
— zdawało mi się —
— ano, widzi pan, ja miałem rację —
Ci, z temi uwagami, wyszli ostatni.
Nering wyskoczył z łóżka; łysły długie, białe nogi jak podbrzusza ryb. Zrzucił koszulę, obejrzał sobie uważnie ramiona, pierś, brzuch; pogładził przelotnie mosznę — wyciągnął ręce do góry — zarysowały się ostentacyjnie szczeble żeber.
— zdrów jestem — co tam! — idę do miasta; może ktoś z was czego potrzebuje? — chętnie —
Począł się szybko odziewać; koszula, gaciory długie, spodnie; niebieski włóczkowy sweter przepasał skórzanym paskiem.
Dziwaczna nieco gęba tego Neringa; olbrzymie czoło — łysiną takie wysokie — wysadzone nieco — nozdrza ostro wycięte, ruchliwe — wargi łukowe, wydłużone, lśniące, mokre; głowa wogóle naprzód ciążąca — to widoczne: za ciężka; szyja cienka, kark wychudzony z głębokim wzdłuż wyżłobieniem — to wzmaga wrażenie ciężaru głowy; owoc wyolbrzymiony na cienkiej, na zacienkiej łodydze; chwieje się. Cera blada; anemiczna; pergamin; cienki pergamin, ciasno rozciągnięty na kości i nikłe mięśnie; ręce wąskie, chude, długie; palce mają własne samożycie — gestykulują, ruszają się wedle swoich praw, czasem wręcz słowom naprzekór — nigdy w zgodzie; reagują nerwowo na podniety podświadome; myśl ich już nic nie obchodzi, lub bardzo niewiele.
— znowu pan będzie prał spodnie — wyrecytował powoli Włodek — zawsze pan ma plamy na spodniach jak pan z tego miasta wraca — pan mówi: sprawunki —
Nering zachichotał; śmiech jego — z powodu tej tak wdół podanej głowy — był jakby spluwaniem; zawsze z resztą był uśmiechnięty — taki już miał skład ust; uśmiech zastygły; Budda niby.
A Włodek:
— dam panu karteczkę i na znaczek — niech pan mi to rzuci — ; — — pewnie już urosła — ja tu tak leżę i leżę — pół roku czy ile — — a miała, mówię, wam! — warkoczyki blond, długaśne — jeśli się na chłopczycę zrobiła to mi zobojętnieje; długie włosy, lubię długie włosy, żeby mi choć dała te warkoczyki jeśli je już obcięła (— marzycielsko to mówi —) —
— a panu — ? —
— nic, dziękuję, plotki i tak pan przyniesie —
— przyniosę też panu albumy Grosza, Georga Grosza — znam takie jedno miejsce, gdzie mają trzy albumy — no, hajrete towarzysze —
Pokręcił się nieporadnie i niezgrabnie; chętnie lecz nieświadomie (zapewne) obracał się dokoła własnej osi — jakby czegoś szukał — i przystawał ze zwróconemi ku sobie końcami trzewików; — i zawsze ten uśmiech wmurowany w gębę, co za, psiakrew, widmina!
Wyszedł.
Spokój. Włodek próbuje zagajać pogawędkę. Cyprjan nic; czyta; „W mrokach średniowiecza“ — Józefa Putka; czyta — tak ot, żeby pretekst; zna już tę pracowitą, jasną, zdecydowaną książkę. Odpowiada: hm, mhy, ale?, no-no, ciekawe!, fiiii! — no to tamten ustał; mizernie, powiada spałem, zdrzemnę się; odpowiedź spoza książki: niech pan to koniecznie zrobi, to bardzo ważna rzecz, sen.
Nareszcie.
Włodek sapie jak samowar. —
Okolice myśli — tych obecnych, pożądliwych i natrętnych — poczęły się ożywiać. Cyprjan Fałn odłożył książkę. — Okolice — okolice — okolice — niby tak się to efektownie metaforuje, a to jest pojęcie pejsażowe, naturalnie, że jest! — i zawsze podobnie: aktualny krąg dociekań jest każdorazowo oazą: zieleń, bujność, oddech głęboki — a dokoła spalone słońcem skały — pełne wyrw, spadzistości, ostrości i jaskiń, wykrojów czarnych pustych okien i drzwi — przybytek anachoretów; dalej już żółte morza piasków ruchliwych, szeleszczących przenikliwie, sucho, szybko — sz — sz — sz — sz — dzeń! — zawsze nakońcu jakby dźwięk dzwonka — lodowy dźwięk, halny — uderzenie tylko jedno — ; — i wtedy pojawia się na horyzoncie zamglone widmo nowej oazy; — wszystko razem nieco obmierzłe jak sen, którego treść nie niepokoi, lecz ten gorzki jego posmak całodzienny; gorzkie migdały; cjankali; — i nie to tylko! — jest tu jeszcze poczucie słabości, zżymające, niecierpliwiące poczucie, że zdarzenia życiowe mają wymowę i konsystencję snów, że budują się z tego samego materiału (strach, życzenia, dialekt symboli), że (a to może jest już najgorsze!) autentyzm ze wszechstron uchwytny posiadają tylko zdarzenia minione, dawne — i — że tu dopiero (więc w krainie cieni! cóż za absurd!) jest realizm — — tu czuję się (— szeptem, szeptem —) jak w domu! — — — i co takie życie jest warte?! — Rajfurzenie poezją! Brednie romantyczne! — usrać się na taką poezję! — Ucieczko strapionych! a teraz unisono: módl się ranami! — Kanalie!!
Zapalił papierosa; bronzowa, czekoladowa gilza; pektoral; Wisia takie przyniosła, żeby, powiada, odmiana jakaś; sama powiedziała: odmiana; miała na myśli gilzy; — dificile est..
— to jasne; tyle sobie umiem powiedzieć, że moje, tyloma laty pracowitego obłędu, ukształtowane pojęcie o tych sprawach — wiadomo o jakich — ma w sobie dla nich niemiłą, powiedzmy, wstrętną i występną treść: zmienności i zdrady; a to przecież nie to! nie to!! — nigdy nie mogłem pójść na wyłączność — samo słowo mnie zniechęca; wypełnienie go zabiłoby we mnie wszelką wartość; jaką? — oddźwiernego, poszukiwacza, wagabundy po bezdrożach? — zapewne. Jestem (oho!) jak gałąź kwitnąca, od pnia wielkiego życia odrąbana — żyję i kwitnę, gdy mam zmienianą, świeżą wodę, gdy mam dopływ tlenu, gdy jestem na przewiewie — wszelką zastałością, zaduchem, i gnilnością więdnę i zamykam kwiaty — — nieporadne porównanie (dlatego właśnie to: „oho!“) — jest wymowne, ale też nic więcej — — —
Niecierpliwiąca gniewność. — Z ironiczną assocjacją napomniały się Cyprianowi owe przerażające słowa, pytania karesy! — Wszystkie one bez wyjątku!! — Już przez skórę czuł zawsze moment, w którym się zbliża, w którym, jak pokraczne wronie pisklaki, sfruną z pożądliwych i pożądanych (tylko nie wtedy!) warg: „czy ci dałam szczęście?, no, powiedz, czy ci dałam szczęście?, Teraz powiedz!“ — i zawsze ta podstępna napaść wtedy, gdy jeszcze na niej leży wydychując nacichającą rozkosz — oddech jej bliski ma, przefiltrowany przez jej ciało, zapach kasztanów — — taki ważny moment, gdy krew jej i mózg napełnił gorącym posiewem, urytmił, przepłodził, gdy w nim rosło prężne samopoczucie samca i twórcy — — i tak to psuć! tak to popsuć!! Tak sparaliżować, tak obezwładnić! Ileż razy wieściło to koniec wszystkiego; — choć przecież, choć przecież miała prawo tak pytać — każda to prawo miała (— to zszeregowanie też deprymuje — ale przedewszystkiem to „szczęście“!) — Wszystkie pytały; jedna Wisia nie — czyżby więc: „die eine, die feine, die reine" — ? — (więc Heine) — czy wogóle na myśl jej nigdy nie przyszło łączyć z „tem“ jakiekolwiek, choćby najodleglejsze pojęcie „szczęścia“ — ? — sama przecież...
To jednak kolosalny wypoczynek; odprężenie! (— westchnął głęboko —)
Zawsze bał się szpitala — przedsionek smętarza — no i zapewne tak jest; lecz nie stał się nim dla niego; przeciwnie: wytchnienie, spokój, wyzbycie się choć na trzy miesiące udręk, kwasów, zgryzów — i to szlachetne poczucie zdrowienia! powrotu! — i z neurastenią lepiej; fobie zelżały; została bezsenność; lecz to ciągłe leżenie to prawie jak sen; wypoczynek.
A bieg spraw życiowych nie przystanął przecież — wyszlachetniał raczej; — niema tej uganiaczki zawstydzającej o zdobycie grosza, niema weksli, niema protestów, niema komorników — — z różnych instytucji napływają pieniądze, że to „znany literat“, i, że „chluba“, a jakże; — najłatwiej i najskuteczniej śmiercią się dorabiasz, poeto, pamiętliwości ludzkiej; ale i ciężką chorobą też trochę; — ot i szpital zadarmo! — A już inna sprawa, że tu tak dbają, że się opiekują, że im zależy. Są dobrzy, bardzo dobrzy; lekarze; z ludźmi o przyrodniczym na świat poglądzie zawsze się łatwo po człowieczemu porozumieć; religie stwardzają serca; mistycyzm je znieczula; wyznania fanatyzują.
I cóż tam mówić: „nie przystanął bieg spraw“! — nonsens! — wzmógł się raczej! — Podsunął się myślom dźwięk: Maura —
Wysunął cicho szufladę — wyjął list wczorajszy odczytał:
...mamy tu obecnie, staggione; no, nasi śpiewacy! tu na południu! — możesz sobie wyobrazić! — byłam na „Cavaleria“ i „Pajacach“. Widziałam je, słyszałam kilkadziesiąt razy; jednakże przeżycia moje na tle muzyki wczorajszego wieczoru były w ustawicznym kontakcie z tobą — — i potem! — Noc nie należała do mnie. O godzinie 1-szej po napatrzeniu się w wizerunek twój, zgasiłam lampę z obowiązkowym zamiarem, że trzeba spać. Usnęłam też drzemką powierzchowną, jakąś powłóczystą, w której umęczony organizm nie znalazł absolutnego wyprężenia, gdyż wyczuwałam dokładnie, jak każde uderzenie pulsu woła: Cyr — Cyr — Cyr — Cyr; wieczny świerszcz!! — O godzinie drugiej porwało mnie — wyskoczyłam z łóżka do otwartego okna — światło, fotografia twoja do ręki, do ust, na serce. Stałam kilka minut, ugięłam się — i tak wsunęłam się z powrotem do łóżka, słaniając się, dygocąc (— przecież nie z zimna? — no, nie! — u nas już od tygodnia ciepło — —) — i rozpoczęła się wędrówka moich myśli ku tobie, Jedyny — z takimi życzeniami z darami takimi — o Cyr! — I przybyłeś, przybyłeś do mnie, trochę umęczony, ale tak rozradowany, przejęty i — Cyr! — również roztrzęsiony, rozdygotany, zziębnięty — bo, bo z północy! — — Ułożyłeś się obok, jakoś w ten sposób, że moja głowa znalazła się pod twoim lewym ramieniem, a usta wypadło mi akurat przyłożyć tam, gdzie ciemne kółeczko wskazywało mi przebywanie twego serca, którego tykotanie najwyraźniej słyszałam. Słyszałam, Cyr! — Po obudzeniu się z tego transu odczułam dopiero, że wspomnienie tego przeżycia rozdziera mnie — — o niezrównana ekstazo! — w głowie, w uszach, w sercu, w dołku, cały dzień, całą noc, gdy stoję, gdy chodzę, gdy siedzę, gdy leżę: Cyr bez granic, Cyr bez początku i zawsze! — — Rekonstruuję zapach twego ciała, twoich włosów; widzę linie twoich rysów, każdą zmarszczkę, każdą bruzdę, i tę pionową na czole błyskiem wypaloną, promień uśmiechu twego — co się ze mną dzieje, co? — o Cyr — Jedyny na całym globie — czy może być inaczej, czy będzie kiedykolwiek inaczej? — Ktoby wytrzymał, ktoby pojął taki kataklizm?? — Dobrze, dobrze, że też momentalnie po takich zmysłowych nawiedzeniach przychodzi objawienie: toż to Cyr, Cyprjan Fałn — jego ludzka wysokość, jego człowiecza mość! — I już jestem pod tobą jako Maura-podnóżek, jako Maura-podpałka, Maura-iskierka. — Oto dzieje jednej tylko doby, czy minuty jednej, mój Cyr! — Cyr — myśli mej myśli! — Dlaczego ogarnia taki smutek? — coś wibruje w powietrzu, drży — moloch jeszcze głodny — tyle ofiar — taki niepokój —; — ja tu za miastem, za wiaduktem, prawie w cieniu wielkich gór — gdzieś w drodze do Ciebie błąkają się moje nogi, stopy palą i bolą — płoną żywym ogniem — pożar! — O Cyr — — przyjedziesz? więc: bien venu! — I tak tu tylko o mnie! Kobieta! — Lecz wiem iż jest coś ważniejszego, coś znacznie ważniejszego, coś najprostszego!

Trzebaby odpisać; już raz odpisał — nie, dwa razy; jakże to? — jakoś w tym sensie: „— znamy się z tej najlepszej przynależności; nie znamy się bowiem wcale; wiemy natomiast o sobie; wszystkie odkrycia przed nami! —“
Kojarzy się przyszłość ze wzrostem społecznej agresywności.
Nowy etap; oczywiście: Maura!
Myśl w tej chwili z czułością spoczęła na żonie; oto: troskliwa, pamiętna, dobra; wszystkie te udręki powszednie wzięła na siebie! — I — charakter! I — sprawność logiczna nadzwyczajna; i tu właśnie tkwi fermentacja, zaród trudnego współżycia; dla niej, dla Wisi, wszystko w Cyprjanie jest nielogiczne, kłamliwe i przewrotne — niezrozumiałe! — Rzadko zresztą rozmawiają z sobą o tych rzeczach — lecz wtedy jest piekło! — Zazdrość i większa od niej ambicja przekreślają z góry wszelkie możliwości porozumienia.
Poza tym — ileż wielkich dodatności! —: choćby ta dwudziestoletnia abnegacja — gdzieżby tam inna! — nigdy prawie, a jeśli to tak rzadko, że się to prawie nie liczy — te jakieś wymagania niby — ani bucików, ani bielizny, ani pończoch, ani sukien, no nic, — płaszcze znasza po iks lat; nicuje, łata, ceruje — nie połatana też często i poplamiona; dbała to już Wisia o siebie nie jest; zupełnie nie; po części ją to nudzi, po części wcale się nad tym nie zastanawia; ot tak. — I bardzo chłodna; ale to nawet miało (chwycił się na tym, że użył czasu przeszłego) swoisty wdzięk i powab; trzeba było zawsze umiejętnie i konsekwentnie doprowadzać ją do rozgrzania; była wrażliwa tylko na strefę dziewczęcej łechtliwości — wnętrze jej kobiecości było zupełnie nieczułe. Z początku nie orientował się — cały zabieg był marną fuszerką; później (po paru latach!) doświadczenie wymogło na jej organiźmie jako tako zadawalającą odpowiedź; sama zresztą musiała temu niemrawemu organizmowi swemu dopomóc; kłopot rzeczywiście. — Wreszcie: jest umysłem wyzwolonym z przesądów wyznaniowych; antyreligijna; ateistka; meta“ i para“ — to się z jej prostym rozsądkiem nie kojarzyło; do tych rezultatów poglądowych doszła własną logiczną dedukcją; bez wpływu postronnego; wogóle na wpływy nie podatna, odporna; podejrzliwa; unika wszelkich dyskusji; czyta mało; bardzo powoli; miesiącami jedną książkę; niezbyt się też interesuje książkami Cyprjana. Bardzo w wypowiedzeniach (nie mówmy o wynurzeniach) skąpa — zamknięta w sobie — powoli lecz z uporem odsłania w sobie krajobraz myślowy i przesuwa obręb widnokręgu. — W okresie, w którym Cyprjan skłaniał się ku mistycyzmowi — samym istnieniem swym była odtrutką i przestrogą; zawstydzała prostotą; — dobrze się z nią budowało rozumne, proste, niezagmatwane, logiczne zdarzenia — tu każda przyczyna miała swój właściwy, ściśle wymierzony skutek; było by to wszystko momentem bardzo ważnym, gdyby się łączyło z wolą i działaniem; pierwiastka aktywności brak było Wisi zupełnie, gubił się w zakamarkach jak i jej płciowość; tu też zapewne przyczyna, że wolna w jednym, niewolnicą była w drugim: przesądy obyczajowe (zwłaszcza rodzinno-pokrewieńczego autoramentu) zespalały ją z burżuazją miejską, którą przecież przerastała na wielu innych polach i pozycjach. Pracowita na swój sposób, choć raczej zasiedzeńcza i jakby cieleśnie zaleniwiona; gubiła się w bezmiarze szczegółów spoza których kształtu ogólnego nie było widać, względnie nie umiała go dojrzyć. Jedna z jej licznych ciotek mawiała: ogarki zbiera a świece lecą; była tu niejaka słuszność, choć to przecie ciotka mówiła. — No, taka to ta Wisia i rozmaita jeszcze.
Ileż to już lat? — tak, tak — dwadzieścia i kapinkę nadto; tego ich życia wspólnego.
Rozmyślając o tym (— i ten jej lęk przed ludźmi, dorównujący absolutnemu brakowi decyzji w najbłahszej sprawie —) napisał telegram: — za osiem dni opuszczam szpital — za trzy tygodnie przyjadę Mauro —

Maura! — osobliwe imię — posępne trochę — a — u — r — i jeszcze a — — a est noir — — Wyjął fotografię z portfelu: poducza się rysów na pamięć i konfrontuje zarazem — przypomnieniem najbliższym wzmaga w sobie niepokój — zżyma się, głuszonym perswazją, poczuciem winy; a perswazja: że przecież nic, że cóż — ciąg dalszy — jakoby nowe wcielenie kobiecości — —
Z każdą łączy się walka, wyzwolenie, etap — okresy, historie, dzieje — rozwój, ewolucja — zyski i straty — muzy! hory! ultima necat...
Bo przecież tak to jest: reprodukujemy od embria aż po moment właściwego wzwyżenia (— poczym poznać porę jego nadejścia — ? —) dzieje globu, gatunku, rozwoju człowieka; ze splotem niezatartych archaicznych impregnacji łączymy historyczne przemiany, kompleksy, urazy —; — wyświadamiamy etymologię kosmiczną; — aż którejś chwili (godzina — hora — ultima) stwarzamy sami jedną gałązkę — własną, nową — a każdym takim przyrostem szerzeje i wyżeje korona drzewa; drzewa żywota wybujałego na zwłokach przodków, oddychające prochem tysięcznych generacji; — przez pył ten śmiertelny przebija się wschodzące i zachodzące słońce — dlatego wschody i zachody są tak krwawe.
A potem już zwyczajnie, raptularzowo notują myśli: — za osiem dni pójdę stąd — dwa tygodnie pobędę z Wisią na wsi — dwa tygodnie bowiem to dość na wykończenie książki; musi starczyć; cała przecież już w mózgu napisana; przepisać więc: odpisać —
A teraz tych osiem dni...

Południe. Pielęgniarka, panna Zosia przyniosła obiad. Poprosił aby nadała telegram; dziś właśnie ma wychodne. — Poco właściwie? — i zawcześnie! — Telegram! — gdy jeszcze trzy tygodnie — tyle czasu! — Lecz pisać się nie chce; i te dni... właśnie, te dni... od dziś: muzom i sobie. — Zresztą! — to wysyłanie telegramu ma też ten nieprzyjemny imperatyw przymusu, działania półświadomego a półmechanicznego; — ileż to razy w życiu! Ciągle!! — Zawsze i we wszystkim. Czyżby podszept instynktu? przewidziana nieprzewidzianość?...
Kleik mdły; — Wisia przyjdzie o trzeciej; — dwa jajka na surowo — wypija się wprawnie — dwie dziurki naprzestrzał; — nudne jadło, bez soli; — ostatecznie wolno już siadać — to też coś znaczy — odleżyna nieco dolega — można wytrzymać...
Nagle załomotało serce: Mila! — To jest to tło wszelkich myśli i snów: dno najgłębsze! — miłość ponad miłościami! — i to dręczy — to boli — to dolega, diablo dolega — przeto tak się to chytrze, tak podle, tak perfidnie oddala, wtłacza pod sto warstw myśli, w ostatnie złoże geologiczne — byle nie wiedzieć, nie wiedzieć, nie przeczuwać! — podle! Tchórzliwie! — I żeby nie dziś, żeby tylko nie dziś, jeden dzień choć utargować, odsunąć alarm bankructwa! — jutro, jutro — pojutrze! — to i tak jest niedorozwikłania — i to jest nie-u-ni-knio-ne...
Sucharek po tych jajkach — lepi się w ustach — zerzygać się można;... południe, no to Maura jeszcze w biurze — pisze, że do piętnastej codziennie w biurze;... w domu rozpoczęta powieść — jest też coś tych wierszy, trzebaby to posegregować;... jeszcze pire ziemniaczane z masłem świeżym — jakieś tam przetopione, czy wysmażone — ani mowy! — i to pire to jeszcze najsmaczniejsze;... zamówienia jakieś nadeszły — nie cierpię tego! — niech sobie leżą — wiadomo: cechą talentu jest niemożność pisania na zamówienie;... ale ta powieść!! — już połowa była odwalona w grudniu — przed tą chorobą; — trzeba od początku zacząć przepisywać, żeby w to wejść — można bo pisać dziesięć miesięcy bez przerwy po piętnaście godzin na dobę — i ciągle się w tym jest, jest się w pełni — — ale przerwa! — nawet kilkodniowa — rozsypało się wszystko jak korale ze sznurka — zbieraj teraz, szukaj, dopasowuj...
Zaklął! —: już mnie wszystko interesować poczyna! — wszystko napada i dręczy — znów ta szelestliwa, przeciągła zamieć jak przedtem, jak przez lata! — a taki był spokój, spokój, święty spokój — treuga dei.
Z ulgą ułożył się na wznak. Siedzenie jednak jeszcze męczy; — wszystko tam w środku pogojone, ale jakieś świeże, niedotykane, delikatne; wyobraźnia pewnie; choć przecież i zrosty; — popołudniu trzeba się przespacerować po kurytarzu. Gdy ona przyjdzie. Wisia.
Swoją drogą jak to tu wszystko sprzyja rozważaniu, introspekcji, kojarzeniu zmyślonemu, i, oczywiście snobizmowi też, nie tyle może snobizmowi — zawsze się znajdzie obrona przed tym zarzutem (byle się nie przyznać!) — ile raczej egocentryzmowi — i to jest słuszne, ziemskie, zdrowe. Trzeba tak.

Około pierwszej, już po obejściu wszystkich sal, zeszli się lekarze na pogawędkę — takie sobie klubowe miejsce z tej seperatki wykroili.
Pierwej jeszcze Włodek opowiedział o jednej takiej dziewczynie, co miała bardzo długie włosy; a on miał, chłopak młody, rumieńce, gdy o tym mówił; no bo długie włosy, to dlatego —:
— cóż, to było zeszłego roku w lecie...
(Pani Ho też miała długie włosy; jakie długie! sławne włosy; po kostki! — gdy rozpuściła to jak płaszcz! — Jest taki wizerunek jakiejś świętej; wiadomo nawet jakiej — — cóż tam, pięć-sześć lat wtedy Cyprjan miał gdy dostał taki duży, duży arkusz, na którym w kolorach nieprawdopodobnie jaskrawych były kwadratowe obrazki — sześć po sześć — razem trzydzieści sześć — z życia świętej Genowefy sceny ważne — to ona też takie włosy miała jak pani Ho; i naga była — tymi włosami nakryta, jak pani Ho; i ręce miała na piersi złożone i głowę pochyloną, jak pani Ho; — tylko przy tamtej, świętej, sarenka; ale cóż tam sarenka, może być, może nie być; sarenka! obejdzie się)
...taka, wie pan, drożyna leśna, trochę wilgotna, to też paprocie mokre po jednej, tej spadzistej stronie rosły — mówię panu! — na metr, albo i więcej; po drugiej stronie był las, a ziemia tam całkiem ruda i śliska i ogromne cienie, ogromne — bo to pod zachód słońca to cienie są zawsze takie ogromne, jeśli tylko słońce świeci, bo świecić musi, inaczej by tych cieniów nie było — — a myśmy sobie szli depache, wie pan — i też żeśmy takie cienie rzucali na te paprocie, jak te drzewa — to ja te jej włosy widziałem, pan wie? — tam na dole, na wrzosowisku — ją ja tam wtedy wycałowałem — no! — To jak sobie takie gęste pnie drzew wyobrażę to zaraz czuję zapach jej włosów — — — Las to też włosy ziemi — nie? — Ja tak lubię las, jej jak lubię! — a pan — ? —
— też —
— pan jest poeta to pan musi las lubieć, poeci lubią naturę, prawda? — las, ruczaj, chmury; — mieliśmy takiego jednego profesora w ósmej — też wiersze pisał — to jemu jeszcze trzeba było tak umieć jak pacierz całą hierarchię: puszcza, bór, las, dąbrowa, zagajnik, poszycie, gaje: brzezinowe, bukowe, grabowe, no, rozmaite — aż po drzewo, krzew, krzak, kierz —; — brzozy ja lubię, też tak te gałązki-gałązeczki jak włosy opuszczają —
Lekarze rozsiedli się gdzie kto mógł; Oborski na łóżku Cyprjana, na Neringowym łóżku Maas i Ester, obok łóżka na jedynym krześle Eilper; — sympatyczni ludzie, dobrzy ludzie; kochani; i radzi, że to się rozgadać można. Wspominali chętnie kogo też tu znamienitego. Pamiętali.
Doktor Maas — średniego wzrostu, barczysty, krępy — przez co się niski zdał — diablo owłoszony, ręce jak w futrze, twarz duża, rysy negrosemickie, specjalista od serca, ciśnienia krwi — o Paryżu chętnie mówił, rok tam studiował, serce, — i że tam brata ma, jubiler i bibliofil, jakie ma dedykacje! — France, Apolinaire, Valeri, Claudel! — i wielu, wielu innych; same sławy; i exlibris ma swoje; pan zbiera? — przyniosę panu. — Doktor Maas chętnie i zawsze o Orkanie i jego córce — leżała obok na oddziale kobiecym, długo leżała, na jakie cztery lata przed Cyprianem; ładna; mądra; przez tę chorobę może ładna, ale ładna — no, nie taka cudna jak ta hrabianka, co to potem ten redaktor socjalistycznego pisma, już umarł — pan ją zna? — to są rysy! cudne! — jest aktorką; naturalnie, gdzieżby pan nie znał, tyle lat w teatrze pan pracował; — o, ja zawsze idę, gdy ona występuje, chyba, że dyżur — ją na scenie — to satysfakcja —
— ech ty stary knurze — przerywa Ester i swoje:
— czy pan Goldoniego z włoskiego wprost przekładał —? — Doktór Ester też Żyd o zgoła niesemickich rysach, twarz spokojna, równa, chłopięca — wąskie usta; — bo ten Maas miał odwinięte, kolosalne wargi, no i jedno jeszcze, to, że krótkowidz: grube, mięsiste szkła; — tak ten Ester nic z Żyda, a konik jego: poliglotyzm; znał osiem języków ekspedite i wiele innych wystarczająco na konwersację — lubił poezję Wilde'a i prozę Papiniego; recytował na pamięć; witał się też najchętniej po obcemu — hałdujudu, komanwuportewu — : — Specjalista od zapalenia stawów i wszelkich z tym komplikacji — :
— muszę panu przynieść nowy zeszyt „Monatsbände für Medicin“ — tam proszę pana artykuł o Goethem — cóż się okazuje? — że ten olimpijczyk, Jowisz ten — w starym, dobrym, rozumnym znaczeniu olimpijczyk, nie o tyczce więc, czy czymś podobnym, olimpijczyk myśli — połowę życia przeleżał w łóżku — ten tytan pracy i za przeproszeniem Grek, Grek! — kwękacz był; tyle chorób: płuca, żołądek, nerki — hipochondrii spora dawka — pacjent właściwie —
— przeczytam z rozkoszą — lubię te postronne aneksy; zna pan profesora Langroda: Goethe jako adwokat? — z kaduczną frajdą przeczytałem jak to Jan Fryderyk Heckel spólnik w ojcowej fabryce porcelany, oddał zastępstwo swych zagrożonych interesów w ręce adwokata Jana Wolfganka Goethego — no i te wszystkie perypetie procesowe! — Zresztą proces ten — ja to przeczuwałem od pierwszych stron — wykończył definitywnie adwokata Goethego — wysoki sąd, proszę panów, wytknął adwokatowi Goethemu „nieodpowiedni sposób pisania, zmierzający tylko do zaostrzenia i tak zaognionych stosunków“ — ha?
Ester: — habe nun, ach Philosophie
Juristerei...
...da stehʻ ich nun, ich armer Thor,
und bin so klug ais wie zuvor...
Doktor Eilper częstował papierosami; wytworny, smukły pan; Żyd czy nie Żyd — co to kogo obchodzi; to nie wchodzi w rachubę, i na myśl nie przychodzi; — srebrna, solidna papierośnica, dwa pierścionki, jeden z brylantem — papierosy doskonałe, ksanti czy co? — zegarek złoty płaściuteńki, dewizka misterna — kołnierzyk jak ten śnieg świeżo spadły nogą nie zdeptany — aha! bo ten Ester to miał zawsze wymiętoszony kołnierzyk i tak wymykający się jednym rogiem niesfornie i niedorzeczy; — krawatka u tego Eilpera — tip top kolor i fason i wiązanie; spodnie zaprasowane do cholernego kantu! — taki był: wytworny, dbały, czyściutki. Specjalista: żołądek, wogóle prawa część jamy brzusznej; pierwszy w Polsce fotograf żołądka; rozumiecie? — i z tym to były trudności i ceregiele; jakie jeszcze; ani miejsca odpowiedniego, ani nic; w jakiejś niskiej piwnicy wywoływać; ani się wyprostować — bo zaraz łbem o sufit; — potem popsuł się ten aparat osobliwy, co to go musiał pacjent połykać jak sondę, a potem się tam rozświecało w komorze żołądka i robiło kilka dookolnych zdjęć — popsuł się i nikt tego naprawić nie potrafił; — ale kilka zdjęć pejsażowych żołądka — proszę siadać; krajobrazy tajemnicze jak okolice gór księżycowych. — A wogóle ten cały szpital z czasów poprzedzających sromotne czasy Barbary Ubryk — poklasztorne kazamaty; tyle, że adaptacje; ale żeby co współczesnego — to nic; a gdzieś tam już pono po Europie błyszczą szklane przybytki zdrowienia; zagranica — ba! — i fotografuj tu żołądki w takich parszywych warunkach! — okoliczności niesprzyjające; zupełnie.
Wszyscy palili te papierosy chętnie; gilzy albo tutki, a wogóle zwijki „Bon-Ton; Warsz. Fason“ — no i, że napewno ksanti, bo cóżby innego — pachnie to zacnie, aromatyczne, lekkie.
— a z tym alucolem-palliacolem to to bardzo dobre (mówi Cyprian, chce Eilperowi zrobić przyjemność) — ta masa galaretowata, która się tworzy w żołądku i broni przystępu kwasocie, chcę rzec nadkwasocie, izolacja —
— przeczytał pan moją broszurkę? — zarumienił się doktór i spojrzał po kolegach z satysfakcją —
— przeczytałem, oczywiście, jakżeż —
Znosili mu lekarze swoje rozprawy medyczne; czytał wszystkie; — a już temu kochanemu Eilperowi, który bardzo i dbał i troskał się i radował lepszeniem, warto było robić przyjemność — raz, że tak miło raka spiekał, a po drugie, że właśnie taki delikatny; n. p. gdy przy wstępnym diagnozowym sermonie dopytywał się: a lata? choroby? przyczyny zgonu rodziców? — etcetera — cichutko i lękliwie, w tajemnicy „między nami“ zaszeptał — z rumieńcem dzięcielinowym — a weneryczne? — kto? — no... pan! — nie; — westchnął z ulgą: dziękuję panu —
— ta aktorka, o której mówiłem (— to Maas oczywiście —) miała całe pośladki pokłute — tyle zastrzyków! — leżała dłuższy czas na brzuchu, inaczej nie mogła —
— też pięknie — wwargolił doktór Oborski; ten to jest chłop na schwał — ejże — maładec! — wysoki, zwinny, gibki; brunet, ślepia czarne, nieco skośne, z tatarska; rzęsy jak u Marleny Dietrich długie, wygięte, brwi sute, gęste, zrośnięte u nasady nosa; krótki, wypukle nasrożony skrawek wąsa; wargi czerwone, z pieśni miłosnych, koralowe; duże zatoki (zaczesanie gładkie do tyłu) — stąd olbrzymie czoło (zwłaszcza przy pochyleniu głowy) dorównuje połowie wysokości całego oblicza; cera matowa, blada. W wymowie ma Oborski taką osobliwość zbytniego przyśpieszania wyrzucanych słów, które włażą sobie w paradę i nadeptują na pięty; mówienie takie, to właściwie tyralierka. Przy śmiechu policzki i powieki całkowicie zasłaniają oczy; wogóle: pieje śmiechem gdzieś aż od przepony brzusznej; zanosi się; rękami w uda pleszcze; zaraźliwe to; śmiejesz się wraz z nim — musowo! — Nagły i zbytni choleryk; koledzy mawiali: z tym Oborskim trzeba ostrożnie; miał raz wypadek automobilowy — wyrzuciło go poza szosę w rów, ma ponoć nadwyrężoną podstawę czaszki; nie należy go irytować; obchodzić się trza jak z jajkiem; łatwo wpada w furię; — pozatem chłop dobry z kościami.
też pięknie, ale możebyście tak ępesik zmienili temat — mówmy o dziewczynach — wszystko takie na tych salach — a tu osobliwie: intelektualiści! — wyposzczone — każdy nato jak kot na szperkę — — miałem raz taką wiecie jedną w Wiedniu, sakra —
Ester wyświstuje walca.
Oborski ciągnie dalej:
— a to było jak mnie z frontu do szpitala wysyłali; staliśmy wtedy niedaleko watahy Bałachowicza. Spokój na froncie, od dwu dni ani strzału, ani nic; — wybrałem się do Bałachowiczan na lumpkę; jestem — pijemy jak cholera — mordy, wiecie, zakazane, wąsy do góry, na dół, tak i tak, mundury międzynarodowe — ale chłopy z wiary, fantazja pierońska u nich! — Ktoś tam raz późną nocą w zagazowaną gromadę rzucił bacznie-niebacznie: wartoby na mocha — tak-tu próżnujemy, to nie jest życie taka wojna; — od słowa do słowa — serdeńko, rybeńko — na konie! — mnie dali jakąś czarną przecherę — walimy jak odmieńcy, ino wiater świszczę — stój! — cicho — — a co? — okopy mochów! — Mieli wiecie kupę granatów ręcznych — masz i ty! —, że się to w tej galopadzie nie rozpukło i nie porozrywało nas w strzępy — dziw to czysty; — forwerc! brzuchem do ziemi — czołgiem — a mordy na guzik — gębę ino otwierać, żeby ani sapnięcia! — czołgam się więc — dwa granaty mam, ciemno — smoła — nie widzę nic — woda paruje ze łba — mgła — — w tem coś mi się zdaje — stoi ktoś, czy coś — coś się wogóle czerni — co tam długo myśleć — zapłon won — ramię na rozmach: hrym! — i drugi raz: zapłon won — hrym! — chwila, a potem: buch! buch! — a to już dokoła — łup! łup! — — a przed nami też już ogień jak jasny pieron — maszynki karabinowe — ta-ta-ta-ta-ta — sieją jak jęczmień — bzzz, bzzz — kuleczki — wycofuję się, kamraci też; — dopadamy koni, a tu już obie pozycje grają i trajkocą nawyprzodki — a my w pośrodku! Kram! — no to i wojna! — lecimy na złamanie karku w ćmie i przez wertepy — alem i tak dostał w nogę — i burę też od kapitana, bo się rozniosło, że i ja z tymi lisowczykami wojnę robiłem —
— to to ma być taka rozmówka? — antymilitarystycznych uszu nie szanujesz —
— Ester, Ester — guano nic więcej! — miałem wtedy dwadzieścia lat — dziś gwiżdżę —
— i wogóle miało być o dziewczynach —
— będzie! — gdy już pozdrowiałem i łaziłem po szpitalu, poznałem pielęgniarkę, córkę tamtejszego regimencarcta — Junona poprostu — rosła, smukła — dupę nosiła tak wysoko (— wymierzył to ręką w powietrzu —) nigdy nie lubiałem takich co to kuferek tuż przy ziemi; no; mam lat dwadzieścia, zdrowym jak byk, coż tam to postrzelanie, tyle co nic; a z tego leżenia jeszcze ino większy rajc —
— pewnie — zaskamlał Włodek —
— ty cicho leż, smarkaczu, chuchro, widmo, — za uszym cię w to życie z powrotem wciągnął — już brykasz —
Włodek wsunął się pod kołdrę jak szuflada; zerkał psotnie na lekarzy.
— więc ja do niej w koperczaki; po niemiecku umiałem tyle co i mój koń, ale się dało porozumieć —
— rżeniem —
— no i na migi, trochę z podręcznika; — napozór, wiecie, wyniosła, chłodna — łaskawa tylko; no dobrze; do hotelu, proponuję, jakby w pysk dał tak spojrzała; — aż raz, że już pojutrze, królowo! powiadam, powiadam: habsburgin majn libestes, zrozumiała, że więc niema dyżuru, a ojciec wyjeżdża, że więc tak; hura, myślę sobie; — golę się, czyszczę mun' dur, buty jak to lusterko — czekoladki, kwiatki — i do niej! — no więc jeszcze spacer, ona chce, do kawiarni, to, tamto, sio — całe takie rytualne profilaktyczne obsrywantes — nareszcie lu! — to wiecie takiej cholery w życiu nie spotkałem ani przedtem ani potem; przez calutką noc minutowe przerwy — tyle, żeby na papierosa, takie antrakty — wciąż i wciąż, nie tak, to tak — ale wciąż — a ona! — krzyczy, płacze, bije, tuli się, czuli, gryzie — — tydzień to trwało, ledwiem nogami włóczył, a boli mnie, spuchnięte, czerwone — cały interes — — ale nic, honorowo pracuję; zresztą partnerka, szukaj takiej! — Kiedyś rano, już mam wychodzić — ona w łazience — zerknąłem machinalnie do szuflady nocnego stolika — puderniczka, wata, drobiazgi — świeca tam leży gruba, długa — pytam, gdy wróciła wypluskana — na co tobie świeca? przecież tu elektryka? — skleciłem to nietrudne zdanie, a ona: jak wychodzisz to się nią jeszcze z godzinę bawię, wspominam sobie ciebie — tak, majn szac, wcześnie wychodzisz! — Pomyślcie! dwanaście godzin z nią leżałem — i zawcześnie wychodzę! zwariować można! — a tyle wtedy spałem co w dzień, w lazarecie —
— nimfomania —
— et, słowo tylko, nic więcej! żebyście ją widzieli: zrównoważona, wyniosła, chłodna; — swoją drogą ta przygoda pchnęła mnie na medycynę, na ginekologię — taką we mnie ciekawość posiała —
Cudują się, ale po lekarsku, zblazowanie. Maas dochodzi do głosu:
— zanadto ten Władzio Orkan pił; okropnie; — do córki przychodził z wódką i winem — posiedział przy niej z godzinę, dwie — bardzo ją kochał — za ręce cały czas trzymał; — a potem, blady, do mnie na ucho „gdzieby tu można?“ — „co?“ — „no, usiądźmy sobie gdzie“ — tośmy do gabinetu weszli, my, i kto się tam trafił — i truliśmy do północy nieraz; rozwodził się nad córką, płakał, — potem zaczął opowiadać i po góralsku zaraz, zaćmiewało go prędko, przyśpiewywał; często-gęsto tak bywało; wjeżdżał, przyjeżdżał, aż... ten nieszczęsny telegram, który go dobił... ona nic nie wiedziała, że ojciec umarł, kryliśmy przed bidulą — bo to i tak z nią ku końcowi się miało — w kilka tygodni po-szła! —
I znów te papierosiska Eilperowe ćmią — bon-ton — ksanti — w pokoju dymno jak na mokradłach rankami we wrześniu bywa.
Zasiedzieli się.
Już trzecia. Pukanie. Wchodzi żona; — zerwali się dżentelmeni — w rękę całują; przysuwają krzesła; — że tak ta gawęda miła, mówią, no i męża zdrowego pani do domu zabierze; odpowiada: „właśnie“ — cieszą się więc tam wspólnie, ale, że się zasiedzieli, czas na nich, mówią. Wnet też wynoszą się wszyscy.
— siadaj Wisiu, dziękuję ci — chwileczkę odpocznę — strasznie dla mnie dobrzy, ale czasem nakotłują do bladości —
Ułożył się wygodnie; przymknął oczy.
Przyniosła sucharki i tytoń; i siebie.
Pomyślał o niej z czułością i wielką przyjaźnią. Dwadzieścia dwa lata! — dwadzieścia jeden małżeństwa! — psiakość —
Poomacku — tak dobrze leżeć z zamkniętymi oczami — wyszukał jej rękę i poniósł do ust; mała, sucha, bardzo kształtna ręka; — ucieszyła się gdy kiedyś tam Osterwa powiedział czy napisał, że taka ta jej ręka ładna; zawsze co Osterwa to Osterwa; gagatek taki zna się. Zrobiło się nagle bardzo cicho w seperatce i całym szpitalu; chorzy teraz o tej godzinie podrzemują; lekarze dopiero koło piątej zaczną swe wieczorne obchody; spokój.
Czy to właściwie nie jedyna, na tym odcinku, prawda życia?, tego życia we dwoje? — a co? pyta się siebie Cyprjan — no: łączność bezwzględna, odpowiada; — może: wzniosłość?, powiesz? — nie! zaś tam; raczej problem negliżu; że niby wielkość żadna; — zwyczajnie: mąż, taki jak inni; tyle, że gorszy; — więc też po tej drugiej stronie nic z zachwytu zazwyczaj tak histerycznego (kobiety!!); — a dalej? — poczucie wygody też; filozofia szlafroka i wydeptanych pantofli; dla pracowitego pisarza wcale ważny problem; — dobra znajomość pór, rozkładu czasu: kiedy praca, kiedy niemożność pracy, bezwład i bezład dręczący — jak zaradzić; i żeby ten rozkład czasu nie był rozkładem trupim — — umierający, gnijący czas! straszne!! — no i higiena: wszystkie rozdrażnienia, irytacje, neurastenie ściekały w nią, w tę żonę. — Żona! — pociąg seksualny pierwszych lat — tak, lub nie — przedłużony we współżyciu o cały zawiły splot interesów, niedostatków, bied, głodowań, zawodowych kłopotów też; balast nieznośny biurokratycznych procederów współżycia w społeczeństwie rozbitym na koterie; uzurpacje, mianowane opatrzności — ten codzień narastający z tego gniew — to trzeba wykląć z siebie, wyrzygać; więc znów ona: owszem — i chwile swawolnych myśli, wychwalania się próżnego też, nagłego olśnienia myśli — owszem dzieli również; i splendory wydarzające się; dzieli — chłodno, nic na zewnątrz, zrównoważenie — jej taka już metoda myślenia i odczuwania — — poza tem wie się i to: rodzinna; więc w tym jedyna — w tej sojuszniczej współodpowiedzialności; pewność i zaufanie — pekao bez niespodzianek; — wie też o wszystkich długach, wekslach, terminach; — a imię ich legion — użera się z wierzycielami, komornikami — zajmuje się tymi okropnymi sprawami; opieszale? — może; ale martwi się i głowa jej pęka; — — wie też, z obowiązkowym opóźnieniem zawsze, o jego tych, no jakże tam, miłostkach — wie i skrupulatnie sumuje — na karteczkach kalendarzowych spisuje systematycznie: 1), 2), 3), — ad 2) a, b, c — buchalteria i biusthalteria ponurego autoramentu; podstępny cyrograf — z tego, oczywiście, kłopoty, awantury, sceny, straszne dzieje czterech ścian domu — dzieje nędzy ludzkiej — brutalne, ohydne, poniżające; tu zwyrodniały guz erotyzmu: ambicja! — — A jednak, a jednak to, że go zna — ona jedna — z strony — z wszystkimi wadami, cudactwami, małościami, tchórzliwością, neurastenika, chorego, często obrzydliwego, nieznośnego, nieskrępowanego (— to właśnie ta obrzydliwość —), wyzbywającego się prawem kaduka wszelkiej dyscypliny — że to zna, że znosi, cierpi, pomija — to obowiązuje, wiąże, uniezbędnia; trzeba sobie to umieć powiedzieć!
I dzieci! — to jest poza wszelką dyskusją. Są. To wszystko. — Owszem, owszem —: dziecko powinno być rezultatem ważnej, obowiązującej decyzji dwojga ludzi — decyzji wiążącej obie strony bezwzględnie; niezależnie od popędu płciowego; jedno i drugie niezależnie: decyzja i jej wiążące skutki. Popęd płciowy, rodzicielstwo — to zgoła rozbieżne sprawy, to są dwa aspekty życia — coraz bardziej rozbieżne i oddalające się od siebie — ten podział czy rozdział będzie się z roku na roku pogłębiał aż po przyszłą, zupełną dwutorowość — jeden (aspekt) to — unieśmiertelnianie się przez komórkę — takby to można nazwać, pospolite zachowanie gatunku, drugi to element twórczy: hormonizująca, energetyczna rozkosz; tamto więc dotyczy zbiorowości, to osobowości. — Po dziś z nikłymi wyjątkami, które jeszcze wogóle w rachubę nie wchodzą — dzieci są rezultatem bezmyślnej obłapki. Witane też są z niechęliwością i jakoby ze zdziwieniem — i są zawsze od zarania niezamierzonym zbytkiem, przeważnie zbędnością. Ileż to razy się słyszy: nacóż nam to było potrzebne? ach! żeby już umarło, to byłoby najlepiej! — to są dna potworności — a jest tych den tyle ile rodzin; sporo więc. — Miłość rodzicielska jest rytualnym wmówieniem, ohydnym zakłamaniem; świństwem i fałszem; pozbyta świadomego działania wypusza się: u niego, że potencja! — u niej że on kocha, włazi na nią, patrzcie, zazdroście; miłość rodzicielska jest natrętnie podzwaniającą blaszaną pokrywką, nakrywającą gar, w którym nad małżeńskim ogniskiem bulgoce nienawiść; — wszyscy od wieków rzucamy się jak ryby w podrywce — na tę podrywkę rozkoszy schwyceni. — I te matki — matki — matki — kobiety bez właściwego życia seksualnego — głupio od pierwszych, nierozbudzonych miesięcy zachodzące w ciążę — dolegliwości, bicia serca, wymioty, deformacje — poród — rozpękanie ciała — zszywania — karmienia — wrzody na piersiach — obmierzły zapach mleka — niedosypiania — żywot omotany pieluchami — cały krąg widzenia zasmrodzony — — i zaraz znów da capo — czytaj przez de capo — i znów — i jeszcze — — cóż za bezwstyd i arogancja cierpiętnictwa! — I żądać tu równouprawnienia, współpracy, współdążenia! pod-no-sze-nia — się!! — Tragifarsa! — I ta cała budowa rodzinna oparta na kłamstwie o instynkcie macierzyńskim i (cóż za brednia!) ojcowskim! — jeśli tam jaki archaiczny remanent instynktu istniał, to się już dawno w nędzy bytowania ludzkiego zatracił; i nie trzeba go wskrzeszać; nie ma powodu; — budowa kruchutka sklecona na wydmuchanych przez zainteresowanych, chytrych i bezczelnych pseudo - przyrodniczych prawidłach! — Wyznania potrzebują dzieci dla interesu; państwa potrzebują dzieci — dla interesu; człowiek pożąda rozkoszy i radości, pracy i twórczości; nie dzieci; odczuwa je też jako przeszkodę i ciężar; — mądre dzieci darzą nas jawnie tą samą skrytą nienawiścią jaką my ich darzymy pod fałszem, całkiem zresztą źle pojętej i mylnie stosowanej miłości. — I zaraz tu na tym torze myślowego transportu musiał Cyprjan zaświadczyć, że Wisia nie chciała mieć dzieci; — rada była z pierwszego poronienia; do rodzenia miała stosunek prosty, zdrowy i słuszny: obrzydzenie; lęk i obrzydzenie. — W rezultacie — ileż razy przedyskutował to wszystko Cyprjan — zatezował w myśli: jedyną dyscypliną pożycia jest wspólny pociąg dwojga ludzi oderwany od instynktu gatunkowego; i tu jest wszystko poza krzywdą (osobistą i społeczną); — rodzicielstwo winno być aktem wspólnej świadomej woli — i tu już bierze się na siebie konsekwencje decyzji: dziecko wiąże na wiele lat życia — na tak wiele, że potem rozluźnienie więzów niema już żadnego sensu. Nie podoba wam się to? — no to nie miejcie dzieci; lepiej jeśli ich nie będzie —
— nie krzywdzić —
— co mówisz Cyprjanie? — uśmiechnęła się Wisia —
— powiedziałem coś? — widać jakiś rezultat myśli; — co porabia Jurek i Hanka? — zdrowi? —
— tak, chciały przyjechać, ale nie było pieniędzy; Jurek obkuwa, bo to przed maturą te miesiące, nawet zamieszkał w miasteczku u kolegi, tak mu łatwiej niż codzień dojeżdżać —
— a Haneczka — ? —
— zęby ma kiepskie, trzebaby do dentysty; z matematyką jej ciężko, gdzież takie zawiłości w trzeciej klasie —
— najgorsze te zęby, trzeba się postarać o forsę, jak tylko stąd wyjdę — za tydzień, mówił profesor —
— był dzisiaj? —
— był; proszę cię, gdy już wychodzić będziesz, zapytaj Eilpera, kiedy będę mógł na miasto —
— dobrze, zapytam —
— zatrzymasz się aż do mojego stąd — ? —
— tak —
Spojrzał na nią. — Roztyła się już bardzo. Zawsze miała do tego skłonności; już wychodząc zamąż była pannicą sutą, szeroko siejącą biodrami; po drugim dziecku wyładniała, jak to często bywa, lecz się też i roztyła; brzuch zwłaszcza. — Często od tego czasu mawiała (przed lustrem) : najgorsze to sadło, o, tu na żołądku — wszystko inne byłoby jeszcze do rzeczy, popatrz, o! — dwoma palcami przyciskała wypukłość nad pępkiem — spójrz, widzisz? — żeby tego nie było wszystko byłoby dobrze; — i istotnie, byłoby dobrze, tylko, że temi dwoma palcami przycisnąć trzeba.
W tej chwili, pod wpływem pożądliwych podrażnień, wywołanych wyobraźnią rozbudzoną i podekscytowaną przepełnionymi pęcherzykami nasiennymi, z lubością wywoływał wizję jej nagości przelewnej i sutej; — tak się w tę masę tłuszczu wtłamsić, obłożyć się kobiecem ciałem jak ciastem.
— zapytaj, może już w sobotę mógłbym wyjść — odwiedzę cię —
Pogłaskał ją oczami; lecz nie wywołał tem rozbłysku źrenic, jakie muśnięcia uerotycznionego spojrzenia budzić zwykły w kobietach. Posmutniał.
W izbie szarzało.
Na kurytarzu zaźlamdał rozlaźle i błotniście dyszkant zakonnicy; odmawiała litanię — z izb chorych odpowiadały nikłe głosy: módl się za nami; zakończenie modlitwy wygubiło się w mamrocie, jakby kto garść szutru rozsypał po lodzie.
Wisia pogładziła kołdrę, nakryła nogi Cyprjana złożonym we czworo kocem.
Pożegnała się bezpłciowem „pa“.
Wyszła.

Włodkowi matka przyniosła była plik czasopism ilustrowanych typu „Koncern I. K. C. made in Buszmenia“, wydawanych dla tubylczych analfabetów, dworaków, chrześcijańskich faszystów i członków legionu Dąbrowskiego, co to marsz, marsz z ziemi włoskiej do polskiej; również i książek kilka przyniosła takich z „przygodami“. — Czytał; przeglądał; szuścił papierami; nieprzyjemnie. Cyprjan starał się tego nie słyszeć.
Jeszcze wieczorna wizyta lekarza; pobieżna, bez znaczenia i zainteresowania; raczej inspekcyjny rond.
Spokój i — znużenie; skąd zresztą to znużenie? — nigdy go ono nie opuszcza od dziesiątek lat. I tu też nie. — Depresja. — Wszystko jest jednak beznadziejne; bez-na-dziej-ne! — To wogóle nie może tak dłużej trwać; — to — to znaczy sprawy społeczne; — powszędy rośnie świadoma nienawiść w masach; rośnie wraz z nędzą; okrutna pospólna nędza człowieka; nie nakarmi głodu niestrawna guma ni ołów; nie nakarmi go też zapach ambrozji ni nektaru szczodrze obiecywany przez usta kapłanów wszystkich bogów; zresztą to wonne jadło ma być podane później — po śmierci, a głód jest teraz przed śmiercią. Istotnie umarli nie buntują się — widać nie są głodni, względnie nic sobie z głodu nie robią, ani z nędzy, ani z poniewierki — z niczego; takie widać są ich obyczaje. — — Przez cztery miesiące ciężkiej choroby nie interesował się rzekomo niczem — ale to tylko na zewnątrz, w sferze wmówień, na powierzchni więc świadomości; lecz wewnątrz czuł wciąż, nieustająco i zawsze, czuł i słyszał ów wibrujący przeciągle ton sejsmografu notującego przemiany społeczne i przemian tych w głuszy podziemnej narastające natężenie. Od kilku ściśle mówiąc od sześciu lat, dźwięk ten odzywa się — i z rokiem każdym wzmaga się, potężnieje, rani myśli, rozsadza mózg, zaciska pięści. — Niezauważone rzekomo zjawiska i problematy poczęły się z sobą sumować i układać z niezwykłą wyrazistością. Jaskrawo. Wiedział zanim wiedział. I zawsze się zgadzało. Z każdym rokiem wzrastała drapieżność upewnień, agresywność, radykalizm — w nim i w masach, w masach i w nim. — Więc jak? więc co? — To jedno autentyczne: w obecnych systemach politycznych czy jakich tam, mniejsza o nazwę! — w Europie, na zachód od wielkiej granicy, od granicy, właśnie, od granicy, nic się począć nie może, nic; coby sprawiedliwość wyrównać mogło należycie i odpowiedzialnie, nic coby godność pracy, więc właściwą godność człowieka — przywrócić? — nie! — dać, raz pierwszy dać mogło. W państwowościach wszelkich — najszlachetniejsze idee i próby wcielenia ich w życie rozłażą się, rozkładają, próchnieją; wzrost przemysłu wojennego oto jedyne hasło bankrutów; słyszymy je też poprzez całą Europę wzdłuż i szerz; cała też Europa w szerz i wzdłuż skazana jest na śmierć; na straszną śmierć; dojrzewa bezlitosne okrucieństwo; — rozpoczęło się konanie w czternastym roku; mimo pozorów sporadycznych zdrowień — stan agoniczny zbliża się z dniem każdym. I nikt tu nic nie poradzi prócz... Zasada musi być zmieniona; i właśnie też tu to wyrównanie sprawiedliwości być musi; i wiele innych rzeczy; — i ja, i ty, i my, i wszyscy wiemy, że jest niedowytrzymania; w zasypanej mrocznej sztolni zdrapujemy ręce do krwi, kruszymy zęby na twardych skałach, szalejemy w mroku strasznym, rozwalamy łby o czarne ściany — obłęd rozszarpuje zwoje mózgu, i serce wali w nas jak dzwon, a tętnem naszych pękających żył drży ziemia — — i nic nas zagubionych w odmętach grozy nie zratuje prócz wyzwalającego wybuchu! Więc póki w piersiach dech się kołacze, podkładajmy, towarzysze, dynamit, wierćmy pod tym murem więziennym — smołą nocy zalani — wierćmy nory głębokie i podkładajmy dynamit! — więcej, więcej dynamitu, i jeszcze! jeszcze! — mury głębokie, mury szerokie — dynamit, dynamit, dynamit — — lont!
Wali serce; Cyprjan dyszy ciężko. Lęk i strach i tragedia ludzka topi się w upojeniu. A jest to upojenie czyste i jaśniejące jak promień porannego słońca oświecającego strome skały — — tak, w półśnieniu wciąż tu żywe: strome skały Kaukazu. Knotury szczytów przypominają rozpiętą postać ludzką. A równocześnie rośnie ogłuszający szum — szum: melodia gwałtu i żywiołu. Trwoga przed nawałą zmraża ciało — — porywa się — dźwiga — przytomnieje — i już wydobywa na zbawczą powierzchnię sensu —
I znów zdziwienie (nawrotne), że się to tak późno zaczęło, to oczekiwanie, przejrzenie — no, tamto! — ale to nic; samemu trzeba wszystko zdobyć, wszystkiego samemu doznać — jeśli to „wszystko“ ma się stać prawdą, wiarą, wiedzą — i — jeśli elementy irracjonalne, pozaegoistyczne mają żywić wolę, wywierać wpływ, działać. Tylko ta myśl może pobudzić chemię mózgów i rytm pulsu masowego przyspieszyć, która dojrzała na ogniu wewnętrznego zmagania się, na ruszcie własnego cierpienia i własnej, w sobie zdobytej pewności więc i radości; tylko to owocuje, tylko to żywi.
W zapadający mrok pokoju, dokoła którego rozłożyło się na obcych łóżkach cierpienie ludzkie i konanie — przepłynął falami myśli żaglowy, chropowaty dźwięk — : — Maura — : hasło, kierunek — element nowy.
Maura! — jest w tej chwili u siebie wieczorną godziną... „małe, sklepione są moje komnatki, lecz twoją, o Cyr, wielkością powiększą się i zolbrzymieją; staną się całym światem — całą ziemią z morzami i lądami, z wschodami i zachodami“ — jest więc u siebie, wydychuje czad całego pracowitego dnia — przecież tam olbrzymie przygotowania — brał w nich częściowo udział w ubiegłym roku — potem przerwa, choroba — — — Teraz Maura staje w oknie — w tym — tu na północny wschód zwróconym, tu, w tę stronę stoi i zaczyna się nachwiewać, przykłada dłonie do czoła wnętrzem na zewnątrz — i nuci przeciągle dawną pieśń — muzeyńsko, minaretowo — na wszystkie strony świata — a przedewszystkiem tu na północny wschód —
I znów to nabrzmienie nieznośnego niepokoju — — zawsze tosamo i zawsze ten sam nonsens; tym razem większy (nonsens) niż kiedykolwiek; — niemożność wyzbycia się ogłupiającego pożądania wyłączności — podłe i upadlające stanowisko samcze, nierozsądne i nieistotne; małe, deprecjonujące, zawstydzające i tak dalej i tak dalej... wiem, no wiem — : — umiem to sobie wszystko powiedzieć, zmienić tego tylko w sobie nie umiem — —
Zacisnął usta: zniknęły wargi; została tylko rysa, zmarszczka w tym miejscu; równocześnie rozszerzyły się nozdrza.
Zewsząd to przypomnienie, to natręctwo obrzydliwych myśli — wielka przegrana życia — decydujący okres życia — więc tak, tak, sam siebie okłamuję i stwierdzam: los! — i wiem, znów, że to nic nie znaczy; — Mila, Mila, Mila — (drży i łka w nim wszystko) — pod rozległym firmamentem grzązka i błotna ziemia — czujna, destrukcyjna ohyda ciągłej obecności „tamtego“ — meble, łóżka, dywany, lampy, książki, ramki, w których się „tylko“ fotografię zmieniło — przedtem z „nim“, później... włosy, oczy, usta, piersi i... dwoje dzieci, to też... Mila!!! — — i poco to teraz wspominać! — to jest właściwa choroba; i nato ani bizmut choćby z oliwą, ani alucol, ani pantopon choć się go do odbytnicy tka — psiakrew!!
To tak po ludzku (co to znaczy?), a nie po ludzku (a to znów co znaczy?) — upiera się gniewnie — upiera gwałtownie: — niech Maura będzie wszędzie, niech będzie fluidem, podnietą, ziszczeniem czegoś tam, co się ziścić musi — — hormonizacją tej okolicy myśli, która jest wszystkich, przez wszystkich, dla wszystkich — : treść zasadnicza dwudziestego wieku — to trzeba zaznaczyć, to trzeba podkreślić — żeby było każdej komórce wiadomo: mózgi muszą zasłużyć na zaufanie mas chłopskich i robotniczych — — że niby lepsze jutro, że niby to niewiadome szczęście wolnego człowieka — — tylko bez frazesów, mój kochany, — rozgrywka dziejowa idzie o chleb powszedni dla wszystkich, o wiedzę jawną dla wszystkich, o etykę równą dla wszystkich — i, żeby rządy nigdy nie mogły być w rękach fabrykantów broni i fabrykantów zbawienia; jednakie dla wszystkich życie jak jednaka jest dla wszystkich śmierć.
(— ten Włodek szuści temj papierzyskami! — niech go! —)
Ejże, Cyprjanie, uważałeś się zawsze za poetę ziemi, za zjawisko przyrodnicze — głos globu — wyzwalającą się świadomość planety — — no tak, uważałem się, jestem właśnie tem — czemże-bo innem jest poeta? — a teraz? — teraz zespalam się z nabrzmiewającą falą ludzką — danem mi jest żyć w chwili zwrotniczej, na rozdrożu czasów — wieków zapewne — więc? — obieram drogę człowieka; jak więc widzisz, ty drugi we mnie, nie oddalam się od przyrody, bo się wogóle oddalić nie mogę, niema bowiem absolutnie niczego poza przyrodą — przesuwam jedynie krąg zainteresowań, nurt namiętność ci skierowuję w nowe łożysko — zahuczą turbiny — oświetlą świat pracy —
Podrzemuje ciało wygodnie wyciągnięte; ani jeden muskuł, ani jeden mięsień nie pracuje — prócz nieustającej roboty serca — cały organizm żyje bez współudziału świadomości — : oddycha, trawi, przeciekają krople z nerek do pęcherza, limfa przemienia się w krew, krew odżywia mózg i ciało całe; — każdym ułamkiem sekundy narasta śmierć zawsze obecna i czujna; zapewne; lecz jest tu w tej chwili ciepło i łagodnie — świetnie omatuliła Wisia nogi; myślom myśli się sprawnie, rześko, daleko.
Bo to tak tych ośm dni rekonstrukcji — — byle natręctwo tematowe odrzucić; choroba zawodowa, obsesja; — obserwuje się, myśli i kojarzy — a nagle wyskoczy ten koźlonożek — wypisuje wzór aktualny fosforem na wielkiej płachcie nocy — i wskazuje wielce pedagogicznie i dydaktycznie — zwyczajną linijką wskazuje — tu — tu — tu — i to jeszcze — kropka — jest! — powieść, dramat, poemat; — koźlonożek-diabełek: kolega tego specjalisty od delirium tremens; obaj istnieją dzięki nadmiarowi.
Tu rozłażą się myśli — przysiadają po krajach ekliptyki elektronalnej — drwiące i łobuzerskie — — więc, że się te kobiety tak tyczą — ej chmielu, chmielu, żebyś ty na tyczki nie lazł — ; — myśli czynne i bierne oplatają się wokół nóg, ud, biódr, piersi, szyi — ech, głupio się konstatuje, myśli narożne, myśli rogówki — : raz dobrze poobłapiać, wyzbyć się nacisku nasienia — i już — — no i ją, właśnie ją, — spokojnie, bez zbytniej emocji, tyle tylko ile musi być — żadnego nadmiaru, przesady, ekstrawagancji żadnej. — — Uśmiecha się; ukrywa tem skrzywieniem samotniczem warg zażenowanie; bo też istotnie — trudno o asocjacje głupsze! — akurat teraz się przypomina — kto to powiedział — zaraz, zaraz — nie, nie pamięta, — że stosunek pł-cio-wy z matką dzieci własnych to kazirodztwo; coś w tem, jakoby jest; w tem też właśnie, jakoby jakiś — urok? — nie, zawiele, jakiś smak ostry, rokfordyczny; — rikoszet kompleksu edypicznego — — po odrzuceniu dwu pierwszych zgłosek zakalamburza się wszystko doszczętnie; wogóle bałagan; więc powiedzmy — niech nas nie kusi (też jakieś dziwne słowo) : edypowego; „powego“ już nic nie znaczy, cóż tam „powego“; głupstwo.
Zna Cyprjan te płaskie rozwałęsania myślowe, poprzedzające ześrodkowanie tematowe — jednotorowość konstrukcji wyobrażeniowej; coś jak strojenie instrumentów przed symfonią; regulowanie fałszów.
Spokojnie — spokojnie — — no już! — dzwonki — gong — : — pierwsza kobieta; no tak, to było na dojrzeniu, na przedźrałości; matura, ta właściwa matura. A była to ta sama, o której wspominał Mikołaj Srebrempisany; kolegowałem z tym skrytym szaleńcem, z tą bladą, niską, niepokojącą postacią; od szóstej przez trzy lata kolegowałem, w tem samem gimnazjum, w tem samem miasteczku jego królewskiej mości, sławnem dziś w Rzeczypospolitej i za jej granicami, tak dokładnie przecież skompromitowanem przez figle fantastycznie ograniczonego księdza Pyłka; ćwok; gdy się mówi Wołkowice, to już wiadomo o co idzie; Pyłek! — — Więc wszystko tosamo — no, i tasama Balbina! — et, nabreszyłeś, kolego! — bo to i żadna symboliczna Balbina, tylko, owszem, wariatka; żona rozwiedziona jednego z nauczycieli; jeśli Mikołaj myślał, że majorowa, to miał w tem swoje powody osobiste; wiadomo nawet jakie! — Więc, owszem, lunatyczka, bez obrazy niczyjej; — ale czy to ważne? nie; to wcale nie jest ani ważne, ani istotne. Całkiem co innego! —
Było to w rok bezmała po maturze.
Mikołaj nie zaglądał do Wołkowic; dały mu się przecież we znaki; mieszkał w Krakowie; czasami pisywał do niego — do Cyprjana; rzadko. Cyprjan jeszcze rok musiał tkwić w tem mieście, bo nie było pieniędzy na dalsze studia; poprostu; nie było i już. Dopiero rada familijna... rada w radę... pies ją trącał, tę radę; co to tam oni chcieli z niego zrobić — jedni, że medycyna, powiadają, na prawo inni; adwokat — ot co! — Dopiero gdy krewna ojca, bezdzietna i chrzestna matka zarazem — zapisała mu w spadku trzydzieści morgów ziemi ze starą drewnianą ruderą i kamiennym lamusem, w którym też kilka niezbyt mieszkalnych izb było — a wszystko to nad jarem bystrej rzeki wewnątrz pasma gór lesistych — no to już ani medycyna ani prawo, studia owszem wedle zamiłowania: archeologia i historia sztuki — i kawęczenie wieczne; zadużo żeby umrzeć; zamało żeby żyć. Tak to było proszę.
W tym roku podziały się te sprawy; pierwsza seria spraw zasadniczej wagi; tym razem fizjologiczny dorost i taka nibypewność: więc już niby przekroczona młodość gołowąsa; — no i : muza! — Sama to tak powiedziała i tak to zostało — ten uraz; użyteczny uraz; powiedzmy; użyteczny i nużący jak sen o schodach, na które trudno się wygramolić — stopnie śliskie i lepkie — noga utrzymać się nie może lub grzęźnie w stopniach jak gdyby były z rozgrzanej smoły.
Spotykał ją nocami — nigdy w dzień; w dzień kryła się jak sowa, nietoperz lub lelek; i zawsze nad jeziorem lub nad rzeką; niewiadomo dlaczego lecz tylko tak — w obliczu połyskliwej tafli lub płynnego, migocącego nurtu.
— dlaczego cię nad wodami tylko spotykam — ? —
— rusałka jestem — odrzekła; bez afektacji i mizdrzenia; zdawała się w to wierzyć. Wogóle — nawet tak na rozum zdrowy biorąc — androny mówiła tak, że nijak inaczej nie wychodziło — tylko, że to prawda istna.
Lecz śmiałości to już do niej żadnej; ani za grosz.
Zajść do jej domu naprzykład? — niemożliwe! nigdy! — Zresztą ona wyznaczała pory i miejsca! Pory nocne, podpełniowe; miejsca dalekie, leśne, mchowe, ruczajowe.
Nie mówiła wiele; właściwie wcale nie mówiła; a jeśli zfruwaly z jej małych, podniecających warg słowa to nigdy do nikogo, i do niego nic, lecz do dalekiego widnokręgu; z tem porozumiewała się dobrze; i krok jej i wzięcie i całe podanie się naprzód było takie jakby miała iść ku temu nieboskłonowi i zajść zań — jak zachodzi księżyc.
Cyprjan nigdy nie myślał o poezji; nauka „polskiego“ synonim wiedzy poetyckiej w tym okresie — nudziła go rzetelnie; czytywał dużo bez wyboru jednak, byle co, byle jak. O ile Mikołaj Srebrempisany uchodził za „poetę“ w klasach wyższych — Cyprjan był w tym czasie organizatorem zabaw, wycieczek i wszelkich hec szkolnych. Bimbał z poezji i Mikołaja miał za psią pętelkę; wydawały mu się te młodzieńcze rozmarzenia i roztęsknienia (roztkliwienia) głupstwem wierutnem; miał „realne spojrzenie“ na „świat“. — Okres pokwitania przeszedł względnie spokojnie — krótkotrwała, zastępcza onania; bez znaczenia; zdrowa raczej; minęła bez depresji i charakterystycznych omroczeń. Niezwykła bądźcobądź bujność jego natury znachodziła łatwe ujście w forsownych wycieczkach, mocowaniach się, tańcu, awanturach psotnego raczej niż innego autoramentu.
Tak doszedł do lat dziewiętnastu.
Aż tu nagle, istotnie nagle — : muza!

Pierwszy raz spotkał ją w odległej od miasta miejscowości — późnym wieczorem. Ponowek przebłyskiwał przez czuby sosnowego lasu: katedralnie więc i srebrnie-witrażowo. Natknął się na nią pobok glinianej, wąskiej, polnej drogi przy opuszczonej cegielni. W matowym mroku rozliczne szopy, budy, baraki, napół rozwalony komin — miały pozór fantastycznych ruin; nawet powiedzmy, poniekąd romantycznie; owszem. Siedziała wsparta na rękach w tył wyciągniętych — głowa dotykała olbrzymiego, kaducznie wypruchniałego pnia wierzby; na psa urok z taką wierzbą. — Cyprjan wracał z wycieczki. Pogwizdywał sobie

świeci księżyc na niebie
puść mnie Matys do siebie
ej romtaj romtaj dana
puść mnie Maryś do siebie

zauważył ją; — przestał gwizdać i nistądnizowąd, nigdyby tego nie zrobił, gdyby się choć przez sekundę zastanowił — przystanął i rzekł poprostu: dobrywieczór!
Taki był początek.
Odtąd spotykali się często; jak już wiemy, nocami, nigdy wednie. Spacery ich trwały zawsze długo; milami ciągnęły się kilometry; przystawała copochwila, jakby sobie coś nagle przypomniała i znów szła — z głową podniesioną — zapatrzoną szklanie w widnokrąg.
Rozmowy — — no, nie — to nie były rozmowy; — wymiana słów, tak jak to ptaki: ćwirk — ćwirk, patpilit — pitpilit, fiju; to wszystko.
Przyzwyczaił się do tego — szedł obok niej, co tu dużo gadać — zakochany! zakochany po uszy; lękliwie; nieśmiało. Przez długi czas zaledwie zdołał się zwiewnie spoufalić z jej ręką, którą całował na powitanie i pożegnanie; ręką szczupłą, wąską i wiotką — rozpływała się w jego dłoni; nic wysunęła się z uścisku nigdy — znikała jak dym.
Podczas tych spacerów napadło go to. Począł sobie, najpierw mętnie i sporadycznie, później coraz jaśniej i częściej, uświadamiać, że droga jego to droga (bał się jeszcze wymówić) poezji; działanie więc życia przez słowo, treść jego i melodię; — poeta, literat! no, nareszcie! dobrze, że się to już wie. — Przeświadczenie to powstało w dość osobliwy sposób —; — idąc obok niej przesączał się (czuł to wyraźnie) w nią; szedł w niej, był w niej, był nią; — zatracał swe osobowe „obok“ — zespalał się z jej mózgiem samotnym, niemym, wizjonerskim i pracowitym, myśli jego działy się zapomocą nowego mechanizmu; destylowały się w nieznanych mu dotychczas retortach — precyzyjnych i pełnych barw żywych i ruchliwych; u niej: mózg naneonowany; u niego: pierwsze hormonalne laboratorium organizmu.
Cyprjan jeszcze nie miał kobiety. We łbie poczęło szumieć pożądaniem i poezją.
Namół wygrzewający poezję — jak strusie jaja — był gęsty i grząski. Z zewnątrz, w miejscach pobrzmiewających echami, wszystko niezdeklarowane; niewiadomo co; to było w roku tysiąc dziewięćset siódmym; coś się tam kończyło; nic się nie zaczynało; samemu trzeba było zaczynać w tej bardzo niedobrej porze; a jak się tu wziąć do tego? — z którego końca?
Mówił o tym z nią; zarywanie i nieśmiało; — i o tym, i też nieśmiało, że jeszcze nigdy. To jej powiedział w wysokim Żarnowcu — tak zwał się na rozległym, obłym wzgórzu czerniący się las sosnowy. — Pośród, na szczycie, była polana; hala niby; miniatura hali; bujne wrzosowisko; osiadłe tu pośród ścian sośnianych powietrze wonne było i ciepłe; dzień parował spod wrzosów. Krajem hali ściekała nikła stróżka wody; w tej chwili podpełniowej był to strumyk żywego srebra. Balbina rzucała na płynne, zimne światło główki stokrotek — wir porywał je w dół; poniektóre okręty gwiaździste zawijały nurtem wodnym pchane, do paprotnych przystani. Cisza leniwa gładziła wrzosy, krzewy i drzewa.
Spojrzała.
— nigdy? —
Stał blady bardzo; drżał.
— nigdy —
— chcesz mnie (—a to już zwrócona ku wodzie —).
Zamiast odpowiedzi — jakże tak powiedzieć: chcę! — klęknął przed nią i wtulił twarz w jej suknię. — Uniosła ją — czoło jego dotknęło ciała pomiędzy wysokimi pończochami a górnym ubraniem. Ciało to było cieple; pachniało mgłą i narcyzami.
Wtulił w nią głowę.
Pogłaskała go po włosach; — niespostrzeżenie rozpięła i ściągnęła z siebie szatki; odrzuciła.
— całuj —
Usta jego natrafiły na miękki puch, dotknęły stulonych, ciepłych kątów warg; — podsunęła je ku ustom; wygięta jak łuk działała ciałem rytmicznie — samochcąc i świadomie — nieomylnie i celowo. — Wreszcie przechyliła się wtył i ułożyła na wznak; — ręce chude i zgoła dziewczęce, smukłe i kruche pokładły się bezwładnie wzdłuż ciała — spokojnie — mumiowo — tylko palce odchylonych dłoni chwytały pęki wrzosów i wypuszczały — znów rytmicznie: przypływ i odpływ.
— chodź —
Wgniótł ją w miękkie chłodne mchy i we wrzosowisko.
W zmagającej się nawale krwi — krzyknął nagle — przerażony do ostatka. — Piękna, nieziemska prawie, wizyjna twarz jej zmalała i wychudła — zapadły się policzki — skóra alabastrowa, blada; oczy pod jaskółczemi brwiami rozwarte szeroko patrzą nieruchomo ponad jego głowę; kataleptycznie; — białka i źrenice zalśniły odbitym i już przedestylowanym od wewnątrz światłem księżyca; — oczy te były ślepe. Na czarach piersi błyszczały sutki — błyszczały też małe krople ros na jej włosach.
Wysoki szum nachwiewał czuby sosen na rozmleczonym niebie; gdy zmiatały księżyc — źrenice niewieście zachodziły cieniem i fosforyzowały zielono jak ślepia kotów.
Już stał oparty o szorstki, łuszczasty pień — a ona wciąż jeszcze leżała wyprostowana, z lekko rozsuniętymi nogami; pełnia wypłynęła ponad ścianę lasu i nakryła ją świetlistą lamą — teraz fosforyzowała cała — — ręce jej bezustannie wykonywały ów ruch chwytania i wypuszczania wrzosów —: odpływ i przypływ; pulsacja.
Westchnęła. Usiadła nagle. Wstrząsnęła głową by włosy przerzucić do tyłu.
Wstała.
Tej nocy napisał Cyprian pierwszy poemat.
Sprawa z Balbiną nie powtórzyła się już nigdy. Na nalegania, prośby i modły odpowiadała — nie — (a po chwili) — ten pierwszy raz tylko jest ważnie, pierwszy wogóle — pozatym jest mi to wstrętne — Raz wspomniał Mikołaja; rzekła:
— kocham go — poeta —
— piszę i ja —
— wiem —
I wyfrunęło z jej ust, jak pierwszy motyl wiosenny, to słowo: — muza —; zatrzepotało i usiadło na pierwiosnku; — i jeszcze:
— kiedy? —
— w tę noc —
— pierwszy raz? —
— pierwszy —
Motyl odfrunął dalej; wysoko; stopił się z błękitem; znikł.
— to się łączy; — dziękuję ci —
— ty mnie —? —
— za potwierdzenie —
Po jakimś czasie zniknęła nagle. Szukał jej wszędzie; daremnie.
Wtedy to właśnie wyjechał.
...to dziwne, nienaturalne właściwie, nigdy jej sobie nie wyobrażam realnie, że tak powiem, zdrowo, jako kobietę z krwi i ciała. Była człowiekiem omalże atmosferycznym; bez funkcji fizjologicznych; trudno uwierzyć, że musiała czasem też... chyba księżycem, psiakrew; — Zirytował się nagle!... dwóch prawiczków na poetów wykierowała... poezja! sama poezja! czysta i sama — bez tego...
Przypomniał sobie swe częste wysiady w restauracjach dworcowych; niema w nich zasiedziałej i zaśniedziałej ciekawości jaka zawsze czyha we wszystkich innych restauracjach, cukierniach, jadłodajniach; tu nikt niema czasu; wyjeżdża, przyjeżdża, czeka; sobą zajęty. W takich warunkach nawet pisać można; choćby listy. — I otóż to! — Wchodzi pospiesznie i górnie zaaferowana dama; tyle przecież tych spraw i zajęć na świecie, prawie tyle ile mężczyzn; piękna, wytworna; usta-serduszko, brwi-linijka, paznokcie-rzodkieweczki; olbrzymie pierścienie; no i suknia, płaszcz, kapelusz; żurnal. — Stąpa wysoko, ponad ziemskim pyłem, jak po kieliszkach — — cała dźwięczy i lśni jak szkło; kryształ; szklanka; chciałoby się ją z niej napić; niby. — Siada, zakłada nogę na nogę; poprostu wystawa w „pałacu pończoch“ — a te pończochy lśniące, jakby udziergane z anielskich włosów co to na boże drzewko, wiecie, — no i wysoko te pończochy aż po... trzeba przerwać to pisanie przy sąsiednim stoliku; poobserwować trochę, nie? — Siedzi to cudo, zamawia małą czarną; z kolorowej papierośnicy wyjmuje papierosa; gilzy numer pierwszy; ustnik poniekąd złoty; ho-ho; — zapala zapalniczką kolorową; trzask; płomyk; wysunięte wargi; dymek; ogienek; trzask. Zaciąga się i też pospiesznie i też górnie; nerwowo. Nie patrzy na nikogo, nic widzi nic, siebie w lustrze — owszem; dama; królowa! — W pewnej chwili — trzask, ale to przy torebce — szpera w tem tam, przegród dużo — upewnia się w lusterku czy wargi, czy kosmyk, i czy nos się nie świeci — trochę — więc puderniczka (kolorowa) — puszkiem płaskim po nosie, po czole, po policzkach; ten puder; i to pachnie. Już. Teraz wstaje i zapatrzona w przestrzeń wychodzi; — widzisz — dobrze obserwujesz, draniu! — przez szklane drzwi — korytarzyk — toaleta — dla dam. — Dopisujesz kilka zdań w tym swoim liście. Pięć minut, ośm minut, dziesięć minut. A ona już ten zamiar miała jak tylko tu weszła. Stawiasz kropkę — a ona wraca; wraca jak wieść z nikąd; a ty już orientujesz się, wiesz wszystko — — na dnie tej kryształowej szklaneczki lśni słona kropelka koloru złotego wina francuskiego; grav, chabli; coś w tym rodzaju; to — albo też okruszyna łajenka tam — tak blisko tego, co to wiesz; albo i jedno i drugie; kombinacje jak we wszystkim; — no i już jest to twoje „z krwi i ciała“. Jeśli piszesz akurat list miłosny — dopalasz kilka zdań takich co to w pięty idą; w pięty? — ech, co tam — znacznie wyżej. A ona sobie popija kawę. I ty wysączasz łyk kawy, a kawa twoja nagle ma smak słonawy; u — niedobrze!
(...miłość jest poniekąd przezwyciężeniem obrzydzenia...)
A ten pierwszy tomik — lat temu dwadzieścia i osiem — to nawet jak na pierwsze — wcale — niema co — dziecko kugluje na grzbiecie i bawi się gwiazdkami — podrzuca — łapie — no i — — —

Tupot szybkich kroków na korytarzu szpitalnym; zawsze tak wyraźnie słychać; do ustawicznego człapania pantofli słuch przyzwyczajony; wycieranie podeszew o słomiankę; pukanie; wchodzi Tadeusz Nering; zawsze puka; przezorny i wychowany tak.
— dobry wieczór — fe, jakie tu powietrze nieznośne —
— no bo pan ze świeżego powietrza —
Tadeusz zwyczajem swoim nie zrzuca palta; przystanął tuż przy drzwiach; głowa naprzód wysunięta; szyja chuda; klatka piersiowa zapadła; a końce trzewików ku sobie oczywiście.
Włodek zarechotał spoza płachty koncernu:
— a cóż tam spodnie? będzie je pan znów pod kranem szczoteczka do zębów — — hiiii —
Tadeusz nie zareagował; a uśmiech to już miał przedtem na gębie — szeroki, wybaczający; już się z nim urodził; znamię takie.
Bez wstępu zaczął mówić:
— wprawiają szyby we wszystkich sklepach, albo łatają — takie duże koła, wie pan, z dychty. — Grosza panu przyniosłem — proszę (— położył w nogach łóżka na tym kocu co to Wisia; spory album) — te zajścia montują front jak wszyscy diabli — robotnicy, zewsząd akces — widziałem kilku działaczy, mówiłem z nimi; — a co pan? —
— ja? — stąd z łóżka szpitalnego? — to jedno mogę powiedzieć, że zaczęło się, to pewne; długo tłumione wybuchło; — lękam się czy taktycznie wszystko dopisze, to już przecież dziś wiedza; bez niej szkoda każdej kropli krwi —
— zaczęło się, to pewne —; — dziś kolportują masami ulotki; i wiersze takie — jeden nawet mam — Wyszukał w kieszeni zmięty i naddarty różowy arkusik; podał Cyprianowi —:
— proszę niech pan przeczyta —
Czyta: (— tytuł —) „DATA“ —:

Zaczęło się w marcu;
ślepy, głuchy szyb —
ulica
złowroga — okna bez szyb

W zielonej ciszy wielooklennych sal:
strzelać! — i nawet głos nie drży —
i : pal!


: salwy trzy!
cztery — pięć — sześć —
Drżą druty ciężkie od dyplomatycznych not —

panowie; cześć!
Tak dziś. A jutro: zwrot!
Wtył zwrot;
I w wasze...


— taki podarty mi pan strzępek przyniósł —
— taki zdobyłem —
— tu chyba całej zwrotki brakuje —

...raz — dwa — — dotrzymać dziejowego kroku!
Pamiętajcie na ...... ulicy
zaczęło się w marcu
1936-go roku

Reflektor czerwony: grób!
Robotnik Nieznany
przybrany w sztandary
skrwawione —
— przechodniu schyl się!
uklęknij!
ucałuj bruk!



— znów coś brakuje —
......
.........

Robotnik Nieznany!
Ucałuj — schyl się —
ucałuj bruk!
— no? —


— tak —

Włodek się zamyślił —:
— szczęście to, że się rodzice przenieśli, byłoby ich dostało, no serwus — sklep spożywczy tam mieli, przegrychy wspaniałe, specjały patelkowe, a szyby to takie, o —
Tadeusz — wciąż jeszcze u drzwi:
— cała rzecz w tym jak się ustosunkowują chłopi — pan tę rzecz zna lepiej —
— lepiej, nielepiej — nikt jej dobrze nie zna;— chłopi! — to nie jest pojęcie jednolite; zasadniczo chłop jest przygnębiony, głodny, wynędzniały, chory — nieufny ale i podatny wszelkiej agitacji — a ta idzie z prawa i z lewa; z prawa: antysemicka; najtańsze i najpodlejsze hasło: bij żyda! — Zlewa: front ludowy stojący na stanowisku klasowym: proletariat. — Przewódcy stronnictwa ludowego — boją się; sami nic nie zrobią — razem z robotnikami — tak! — z masą, oczywiście robotniczą, bo i tu góra jest chwiejna i całkiem wczorajsza; — ale co potem? — potem komuniści, powiadają, wezmą wszystko za łeb — są silniejsi ideowo i taktycznie; — nie zdziwiłbym się wcale, gdybym usłyszał, że przewódcy ludowi marzą o swoistym faszyzmie chłopskim; to byłoby bardzo groźne! —
— a pańskie osobiste zdanie? —
— mam tu kilka osobistych zdań; nie wierzę, widzi pan, aby mogła się jakakolwiek przemiana udać, w sensie przysporzenia równego wszystkim dobra, bez uzwyżenia etycznego, bez podciągnięcia — no i: przymuszenia! — wszystkich do pospólnej uczciwości, pospólnej, zawsze wyższej i obowiązującej! — następnie: jako poeta, więc indywidualista i typ aspołeczny, wymarzam sobie i wierzę w to, niech mi pan ufa, głęboko wierzę: — najbardziej odległy ład anarchistyczny, nieskrępowany niczem prócz dyscypliny aby niwelować wszelką krzywdę i obdarzać wszystkich i wszystko dobrem autentycznym —
— mrzonki —
— zapewne; lecz ja wierzę, że taka aurea aetas nastąpi; niech pan mi nie raczy przypisywać krótkowroczności polityków, co to: jutro, na jutro; pojutrze też będzie dzień; zresztą najskrajniejsze systemy społeczne, to jednak systemy ramowe, w których będą dane wszelkie dogodności dla rozwoju osobowości —
— no dobrze, choćby, ale to co pan mówi to kiedyś — a obecnie —? —
— to najlepsze kiedyś może nadejść tylko jako etap po etapie — niema skoków w przyrodzie, i kataklizm jest formą ewolucji, i rewolucja nie jest niczym innym jak ewolucją przyspieszoną; — obecnie trzeba wszystkimi siłami pracować nad tym, aby jaknajprędzej Europa przekształciła się w zjednoczone republiki; przy konsolidacji nie jest to nawet tak trudne i beznadziejne jak to na pierwszy rzut oka wygląda. — Widzi pan, mówiąc przebrzmiałym stylem śp. romantyków, Rosja wzięła na siebie straszliwą ofiarę aż nazbyt szczodrze przelanej krwi z pierwszych lat rewolucyjnych — niema już musu powtarzania tego, na wielkich i niewątpliwych zdobyczach /dziewiętnastu lat, można budować w atmosferze spokoju nowy ład, więcej, w atmosferze zachwytu i entuzjazmu. Radykalnie nie musi znaczyć krwawo; reakcja lubuje się we krwi i ona przywabia okrucieństwa —
— słusznie —
— no, oczywiście, niech pan spojrzy na wszystkie rewolucje, zawsze są wywołane represjami, ich srogość jest tylko odwetem —; — dziś, gdy patrzę na to wszystko co się w Europie przerażającego dzieje, wydaje mi się, że każden dzień zwłoki na< brzmiewa nieuniknionym okrucieństwem; w państwach zuchwałego hipernacjonalizmu pachnie krwią; cała ziemia staje się polem krwi, potworna hakeldamą; ślepi i głusi, zadufani w pułki i karabiny, w tanki i samoloty, mieniący siebie Atyllami i biczami bożymi, rzucający hasła najazdów i krucjat — najedzeni i wzbogaceni — małe idee tuczą jednostki, wielkie karmią wszystkich — czemuż nie kwapią się do usunięcia głodu, nędzy, ucisku, terroru —? — oto: nie mogą, jest w nich bowiem tylko gest i szalbierstwo, zakłamanie i megalomania — to ludzie chorzy — jakby wzmożony sadyzm jednostek i masochism świty — takie oto zjawisko — a masy w tem chciałoby się mieć rojowiskiem termitów —
— ja też już nie wierzę w żadne pokojowe wyrównanie —
— i ja nie wierzę, już nie wierzę — wiem, że mogłoby być, lecz niestety już nie będzie —
— ręce, których nie można odczepić, trzeba odrąbać —
— i tak się myśl pańska przemienia w okrucieństwo —
— dlaczego wszyscy intelektualiści nie mówią, tak, jak pan —
— owszem, mówią — niech pan posłucha emi« grantów niemieckich —
— a u nas? —
— nasi intelektualiści, z nikłymi wyjątkami, nie solidaryzują się z epoką idącą — za wytworni na to!—zasugerowani splendorem słowa i sławy żyją dniem wczorajszym; śmieszne to ale tak jest: szlacheckość straszy na każdym rogu syfilistyczna, gnijąca; zaduch też trupi idzie przez piśmiennictwo; zawiewa trupiarnią; — zresztą tacy oni już są: zaraz chcieliby być sierżantami „dusz“ — przewodzić, imponować, dyktaturzyć — to jedno znają — oburzyli by się, gdyby im powiedziano, że praca rąk ma równe prawa jak praca mózgu —
Nering rozciągnął wargi szerzej:
— Lassal miał rację mówiąc, że najbardziej rewolucyjnym czynem jest: powiedzieć to co jest —
— o eksplodującym naboju słowa mógłbym panu wiele powiedzieć —
— a młodzi —? —
— jacy młodzi —? —
— pisarze —
— naturalnie, młodzi! — w nich tylko wierzę, kocham ich, ubóstwiam! — całe moje zmarnowanie wielu parszywych lat — rehabilituję sobie w nich; na starych machnąłem ręką; imponowali mi kiedyś, terminowałem twardo, dzisiaj już umiem to co oni, lecz oni już nie umieją tego co ja; nic mnie z nimi nie łączy, tak jak ich nic nie łączy z przyszłością — — bo i cóż oni dają? — śmiecie, iluzje, brząkadła —;— „Przedwiośnie“ ostatni autentyczny utwór, wart wzmianki; — młoda twórczość mnie upaja, uwielbiam jej agresywność, czczę jej pogardę, zachłystuję się jej zdrową nienawiścią — — i tę drogę przed nimi widzę jasną, gościniec szeroki — — wstąpili nań — idą rozhukani i nachwiani, eterem rewolucyjnym pijani — wolno im, przecież są pijani mocnym trunkiem! — szaleńcy mówiący z wiarą: dzień! słońce! jutrznia! wschód! — a mówią to w ciężkiej, ołowianej nocy, którą tylko ich myśli rozświetlają — z tymi szaleńcami zespolą się masy chłopskie i robotnicze i wszyscy ci, których nie spaczyły ni zależności ni hasła aż bezwstydnie małe ni agitacja reakcji wyznaniowej — cała dobra Polska pójdzie — z mroku w jasność, z głodu do chleba, z nędzy do dobrobytu, z analfabetyzmu do wiedzy — Polska pracy i jej praw; — w tym to ja chcę być! i tylko w tym! — w tej wyprawie po szalone jutro —
— a tymczasem wszystko trzeba przeładować ze śmieciarki na czystą platformę —
Cyprjan milczy.
Tadeusz po chwili:
— żeby pan tak kiedyś do nas przyszedł —
— przyjdę i — przychodzę zawsze — — tylko nie każcie mi przemawiać — nie umiem — nie każcie mi mitingów urządzać — zrobię to źle — idę i jes» tem w słowie; to moja dalekonośna broń — przecież szerzycie kult speców — jestem takim specem — zwalczam słowami, buduję słowami — — słowo dobre to nabój namiętności, nabój eksplodujący z niezawodną precyzją —
— dlaczego pan dawniej już tak nie mówił —?—
— przeczuwanie leży we wszystkim co pisałem, teraz wiem więc mówię — zresztą to nie jest ani tak proste ani tak łatwe — trzeba wyłamać i odrzucić wszystko — przesądy, wmówienia, dogodności i mroki wszelkie — tu w tym miejscu węzłowym odgrywa się wielki dramat człowieka — aż wreszcie wychodzi człowiek na światło —
Nering zdecydował się zrzucić palto; właśnie już marynarkę zdziewał — ręce wyciągnął za siebie i prawą ręką po omacku i niezręcznie chwytał lewy rękaw — gdy przyszła mu ochota zaagitować aktualnie —:
— pan mówi, że nie pańska rzecz miting — a tu trzebaby, bardzoby trzeba — idzie o służbę szpitalną, o pielęgniarki — pan wie jakie potworne warunki?, pan wie jak one mieszkają? — byłem, widziałem — straszne! —
Włodek już spał.
Cyprjan:
— panie Tadeuszu, to już chyba jutro ten miting — dość na dziś — ostatecznie jesteśmy jeszcze nieco chorzy —
— swoją drogą —
Tadeusz usiadł na łóżku; popenetrował po sobie —:
— znów jutro prać trzeba — zauważył melancholijnie; — to naco patrzał to były plamy bieliste; na spodniach; było ich dużo.
Zgasili światło.
Cyprjan założył ręce za głowę — wpatrywał się w prostokąt skośny światła lśniącego na powale; to odbicie okna, bo tam pod nim latarnia.
(...ci największi w dziejach to nie byli dyktatorzy i głosiciele potęgi — efekciarze — lecz ci głoszący miłość i jej realizację... rzeczywiście: rozpadły się aleksandryzmy, dżingishanizmy, napoleonizmy wszelkie... Ptolomeusze... Rzym... wszystko... i to są groźne prognostyki dla naszej współczesności tak bardzo obciążonej obłędem tępej, zachłannej, awanturniczości... nie tracą zaś nic na mocy i wartości przypowieści Buddy, Laotsego i Chrystusa... ha, przeciwnie!... ich przykazania społeczne, umęczone i miażdżone przez uzurpatorów, podszywających się pod ich wzniosłe hasła dla celów trzecio i czwartorzędnych — odradzają się w swej wspaniałej naiwności — coraz świeższe, jaśniejsze, większe i coraz bardziej autentyczne...)
Zmróżył oczy; próbował zasnąć; sen piaszczył się pod powiekami — ku reszcie ciała nie kwapił się zbytnio.
Z drzemania spoza wzgórz wyłonił się jasny, ciepły, letni dzień tatrzański — Hala Gąsienicowa — rozmowa z Zosią, z tą dobrą, pogodną, mądrą dziewczyną — — hala była słoneczna, rozbrzęczana dzwonkami — — potem się jej, tej Zosi, w powrotnej drodze trzewiki podarły — wieczorem odpadły obcasy — gdzież to kto widział takie wysokie, francuskie brać na wycieczkę — a nocą (tak się ta wy cieczka poza dzień wydłużyła) podeszwy poszły! — no i boso trzeba było wracać — a to przecież góry więc skały, kamienie, żwir — nóżki kochane! — dwa dni bolały, a może i trzy? — Potem wieloletnia, przerywana korespondencja — sześć lat do wojny, wojna też sześć lat — i tak rozmaicie — Będzin — Warszawa — i po wielu latach jeden jedyny pocałunek! — I nic więcej. Nie było znaczone. Nawspak poszły sprawy. Gdyby nie to... I loża, sztuka jakaś z Leszczyńskim w roli głównej... mrok tylko z tego pozostał w którym jej twarz blada, wątła, z charakterystycznie wysuniętą dolną szczęką — i to oblicze błyszczy w tym mroku; prawie jak drogowskaz. Wszystko to, doprawdy, chłodne i błękitne — nigdy, na najgorszym nawet czasie nie zachmurzone: pozostało taksamo czyste po dziś dzień; — może i poemat jakiś? — nie pamięta się dokładnie — lecz jeśli, to tam musi w nim być kolor niebieski; — jest też jeszcze kilka, pomocnym dobrem promieniejących, przedmiotów: szkatułka batikowana; jeszcze pachnie konwaliami; konwalie w niej były; w listach pączek róży z owego czerwonego bukietu, gdy się w Szczawnicy miało „wieczór autorski“ — — i znów tak bardzo modre popołudnie w Krościenku — modre i pagórkowate — i Dunajec burzliwy w dole — i te głazy w nim wielkie — — a potem jeszcze „Popioły“ — wydanie monumentalne, całe w skórę oprawione, przysłane w dwudziestolecie „pracy literackiej“ — pamiętała! — jaka to pamiętliwa, widzicie! i jaka dobra! — — wszystko razem ujmując: nie dzielne zjawisko dziewczyńskie, niebieskie całe, koniecznie! więc i sukienka może być w białe grochy ale tło musi być modre; i zapach też taki: wiewu bzowego, albo takiego co to wczesnym rankiem zboża zielone gładzi; — w bilansie: dobroć i uśmiech; w tekście zdarzeń: myślnik i szczęśnik — — Miło i dogodnie przed zaśnięciem pomyśleć, że tak też było — i, że w tym pszennie-swoista wierność obopólna — bławatowa, opływająca w krąg obecność czegoś, czego nie trzeba sobie wcale uświadamiać — przecież nic mówimy przy wdechu lub wydechu: teraz wdechuję powietrze, teraz je wydechuję: tego się wogóle nie mówi — — i poco mówić — ććć — zo—sia — s—i—si—a — — — —
Zasnął.
Czy to na początku, czy pod koniec roztrzepotanego trwania snów? — nie da się obliczyć — — wszystko przecież w ułamkach bezzegarowego czasu. Jest prawie tak jakby zaraz zaczęły się jakieś gonitwy i uganiaczki po niezliczonych pokojach — drzwi — okna — schody — w pewnym miejscu: kurytarz długi i nużący — idzie Cyprjan — idzie — — nagle! — spoza węgła mierzą do niego z rewolwerów nagie kobiety; rewolwery niklowe, lśniące. W pierwszej chwili zdawało się, że jest ich dziewięć — dlatego też zaraz widać przez okno, w wykroju prostokąta pejzaż znany: Itaka; oliwki stare, przygarbione wloką się pod górę; — lecz to trwa moment, tyle ile potrzeba, żeby to okno minąć; za raz też znika obraz jak w panoptikum; — a tych tam już nie dziewięć lecz dziewięć razy dziewięć, co daje niedokontrolowaną cyfrę: dziewięćdziesiąt dziewięć, bo zamiast się przez siebie pomnożyć, przystawiły się te cyfry do siebie. Teraz ta wielka naga gromada — stoją szeregiem jedne ponad drugimi, i znów trzeci rząd wyżej i czwarty — mierzy do niego z błyszczących niklowych rewolwerów; — przestraszył się! — a one w śmiech, te girlsy!, bo to są girlsy; podćwiczają nowy skecz na rewię; próba! — a z tymi rewolwerami to niby napad nimf na... ach! prawda! — przecież on ma solo w tym tańcu — więc zaraz zaczyna, z miejsca, czas najwyższy! — wlewo, wprawo — rzut wtył i wprzód — wlewo, wprawo — ręce, nogi, nogi, ręce — a posadzka jest tak śliska, że właściwie w powietrzu robi to kunsztowne pa taneczne; — taksamo girlaski — — falisty, miękki ruch i wir — robi się strasznie przyjemnie, łaskotliwie, rozkosznie niemal; — Cyprjan-tancerz unosi się w po wietrzu jak na niewidocznym spadochronie — do okoła pełno tych podfruwajek — roi się — ślicznie zbudowane, jędrne, zwinne, gibkie. — — Nagle przypadają do lśniącej posadzki i wszystkie równo cześnie wykonują szpagat sprawnie i umiejętnie — teraz przechylają się powoli wtył — układają na grzbiecie — dotykają się stopami — tworzą olbrzymi wielobok; — w pośrodku, pod trójkątem włosów łonowych każda baletnica ma okrągłe lusterko — odbija się w nich, w tych lustrach, niezliczona ilość razy jego twarz, twarz Cyprjana Fałna; — rytmicznym ruchem (to przecież należy do programu) zbliża się do każdej (taki jest finał tej tanecznej pantomimy) nachyla się, przegląda, stroi grymasy to tragiczne, to komiczne, to natchnione, to wzniosłe — maski! — Wszystkie lusterka powtarzają tę jego mimikę; — zaczyna to nużyć; w oczach się ćmi; ruchy stają się powolne i wiotkie. Teraz dopiero spostrzegł, że właściwie też jest nagi; zaraz też odbija się w lusterkach ta niedyskretna nagość; fallosy, erekcje — dokoła, wszędzie; mgłą się i płowieją lu sterka, wsiąkają w ciało; niema ich już, tylko to znamię zostaje: samo odbicie! — hermafrodyty: do pasa pokuśne kobiety, od pasa jurni młodzieńcy. — Na ten niepokojący i zdumiewający obraz zapada powoli od stropu olbrzymi, blaszany (cynowy) klosz; — ciemno i duszno; z przyczajenia wynagla się lęk — strach — trwoga — — Cyprjan pięściami wali w blaszane ściany — coraz silniej, coraz prędzej, zewsząd sypią się na niego ogłuszające dźwięki — przytłaczają — budzą — — —
Oczywiście — szósta godzina! — w przyległej kuchni zmywają szklanki, menażki, rondle, garnki i wszelaki sprzęt kuchenny — hałas, brzęk, szurgot — — też szpital!
Ani już mowy o spaniu; taki Włodek, mlody skieł — takiemu to nic; — ale nawet Neringa to niepokoi i tyrmani; przewraca się i wciąż tym zadkiem łyska — taka już jego natura nad ranem.
Najdokuczniejsza depresja w całym organizmie — to w tych chwilach po przebudzeniu; pobudliwość; pesymizm; szum w głowie, zmęczenie, wzmożony niepokój.
I wogóle całe urządzenie tego szpitala! smętny kintop! — choćby i to: wychodek jest na końcu rozległego kurytarza, a potem jeszcze na prawo na wprost i znów na prawo; kurytarz, owszem, nawet ciepły, ale tam dalej już zimno, przeciągi, lodowato podwiewa; no a ilu tam z gorączką wysoką, spoconych lub rozfebrzonych iść musi? — ładny gips! — widział nieraz chorych ciężko dyszących, słaniających się, o ścianę wspierających — podróż! wyprawa! — Swoją drogą trzeba też będzie zbadać to lokum pielęgniarek. Smętnie się tu o tym mówi; i nietylko Nering; wszyscy. Dyrektor — no jakżeby — apartamenty! wygoda, ciepło! — Lekarze już nie; — profesor jeszcze jaki-taki gabinecik; reszta po pracowniach i salach chorych; — wszędzie ten przerost administracji — na tym się wszystko zawali; — a niech się wali! — byle prędziej!

Tak się dzień rozpoczął do niczego! pajęczo. I cały zeszedłby był tak niemrawo; gdyby nie to ważne zdarzenie, że doktór Eilper gwałtu rety kazał wstawać — narazie choćby na godzinę, dwie — że to już dawno trzeba było, że wszystkich zaślepiło czy co; — rozchodzić się, bo tam i zrosty są wnęka czy jakaś — a za tydzień pan ma wyjść! — wiadomo, pacjent poza szpitalem raz-dwa głupstwo strzeli; — w piątek, no powiedzmy w sobotę — trzeba się trochę powałęsać po mieście, pięknie-ładnie i przykładnie z małżonką — rybkę można zjeść w restauracji, najlepiej karp żeby był z wody, z masłem — tylko aby świeże! to konieczne —
Więc już wiadomo: piątek; — nie o rybie myślał, to pewne.
Popołudniu przyszła Wisia — to też po chwili oboje wiedzieli dokładnie jaki program tych dni. Krótki był ten dzisiejszy spacer — taki jak to już nieraz — no nie; bo to przez tę kuchnię nieraz już Cyprjan wychodził — a dziś cały kurytarz, kilkakrotnie tam i z powrotem; lecz brak przyzwyczajenia; niewątpliwie.
— jutro to już lepiej pójdzie —
— też tak sądzę —
Wisia poszła wcześniej.
A przed łóżkiem sposobną akurat porą wymgliła się Marysia Jamrozianka —
Marysia — —
Pomyśleć! Dwadzieścia osiem lat temu! Horen-dum! — nie do wiary!
A trzeba wiedzieć jak to było:
...uniwerek; ale tak raczej z nazwy tylko; nic interesujące; niema tu wiele do powiedzenia... co innego!... były to lata pierwszego dziesięciolecia po „Weselu"... ściśle: siedem lat po premierze, po owym zatrzaśnięciu drzwi w loży przez pana hrabiego — ...i jeszcze...
Dzień się źle zaczął; wiadomo: prognostyk.
Marysię zwiało jak puch wiosenny zimny wiatr zwiewa.
Incydent.
Dnia tego o godzinie 19-tej minut 32 odwiedził Cyprjana dawny jego przyjaciel, dawny z lat gimnazjalnych jeszcze, z zarania tych lat; dziś: dr Paweł Szpasio, kapitan-lekarz na emeryturze (lat 47, żonaty, jedno dziecko, wysokość poborów 251 zł. 16 gr.), katolik, działacz w akcji katolickiej, sodalis marianus; sam o sobie mówił: radykał społeczny, ale katolicki, faszysta polski jestem. — Poraz drugi odwiedził kolegę podczas jego choroby; bardzo to ładnie; nie każdemu chce się łazić do szpitala; bakterie, aura mizeracka, powietrza poniekąd brak, fatalność wszelka aż po ostatnią; komużby się nazbyt chciało? — takie sprawy nie sprzyjają naogół rozkwitowi uczuć i współczuć ludzkich, nieprawdaż. A Pawełek przyszedł. Nie tyle może z pobudek medycznych — takie bodźce były mu obce; medycynę skończył przewlekle po piętnastu maruderskich latach wiedeńskich i krakowskich studiów, i tak ja koś psim swędem, z desperacji profesorskich i na odczepnego, taki, wiecie, wojenny doktór, możecie sobie wyobrazić! — Do lekarstw zaufania nie miał, do jednej aspiryny no to jeszcze, czasem togal; więcej nic; absolutnie; — z medycyną łączyła go właściwie tylko pogarda dla niej. Poza tym był dobrym lekarzem: wlewał w chorych otuchę; przy najcięższych schorzeniach, mogła to być gruźlica, tyfus, meningitis, ospa — mówił do chorego, lub, jeśli ten był nieprzytomny, do otoczenia: — e, to nic nie jest, wyspać się tylko i przejdzie, na noc radzę dwa proszki aspiryny i już; gorączkę ma, to widać — ile miał w południe —? czterdzieści? — e, to nic nie jest, gdyby czterdzieści jeden, dwa, no, nie mówię, ale czterdzieści? — po aspirynie spadnie, dobrze by też było, żeby sobie różaniec odmówił, albo nowennę, to uspokaja, a nic tak chorego na nogi nie stawia jak spokój; mam tu nawet taką bardzo skuteczną nowennę do świętego Aldebranda, i ten obrazek panu (pani) zostawię, niech go sobie (mu) pan (pani) włoży pod poduszkę.
Czasem tego sumiennego i tak bardzo upewnionego lekarza ogarniało zwątpienie w stuprocentową skuteczność swej tak prostej i wzniosłej wiedzy lekarskiej — wtedy doradzał księdza, koniecznie, i, żeby wybrać moment przytomności chorego, żeby się mógł wyspowiadać i świadomie na śmierć przygotować. O to dr Szpasio dbał bardzo; przychodził w takich krytycznych okresach po kilka razy dziennie — i w najstosowniejszym momencie biegł po księdza. Podczas spowiedzi pacjenta — chodził w przyległym pokoju uradowany, wesoły i szczęśliwy; zacierał ręce, uśmiechał się do siebie i szeptał: no — no — no — no!! — Doktór Szpasio miał dobre i czułe serce; pozatem wiedział, że doczesne życie to marność i proch, tylko wieczność i zbawienie warte jest zachodu.
Sam już wygląd jego wzbudzał zaufanie; twarz nalana o rysach starej, czerstwej babci, bezzębny, z dwoma jedynie kłami złotymi, co dla nieświadomych przyczyn tego faktu było zgoła nierozumne a nawet dziwaczne. Przyjaciele dra Pawła jedynie wiedzieli, że od dwudziestu lat nosi się z zamiarem wstawienia sobie zębów, a te dwa to miały być słupy fundamentalne pod tę budowę. Czoło miał pofałdowane podłużnymi kreskami, włosy nisko po chłopięcemu narosłe, na jeża, tłuste i lepkie, niemniej osypujące się sutym łupieżem na kołnierz munduru; bo w mundurze zawsze dr Szpasio; w mundurze, lecz, po prawdzie mówiąc, brak mu było owej szlachetnej postawy bohaterskiego wojownika; na niskim ciele, nadmiernie wypuczonym w okolicy brzucha i pośladków — mundur wydawał się raczej groteskowym pomysłem karnawałowym; był nie na miejscu. Poza tym właściciel jego nie dbał o tę właściwą bohaterom, czystość, szykowność i fasonowość zewnętrzną; mundur dr Szpasia był brudny, prawie tak brudny jak jegoż ręce, rzadko i pobieżnie zwilżane wodą; na punkcie paznokci był Pawełek bardzo liberalny; rosły jak chciały, były długie, bardzo długie, pożółkłe od tytoniu, z dużymi czarnymi półksiężycami brudu; to był jego jedyny, choć przecież przekonywujący liberalizm. Przepisami higienicznymi gardził w tej samej mierze jak żydami: Marksem, Freuden i Einsteinem, marzył o załadowaniu ich na okręt i potopieniu jak szczenięta; wraz z Rodziewiczówną tworzył jedyną w Polsce parę, która „Wiadomości Literackich“ do rąk nie brała, żydy i Boy-mason oraz Słonimski brat Radka; z poezji czytywał raz na kilka lat Tetmajera, jedynego modernistę i futurystę, którego tolerował; narybkiem poetyckim: Leśmian, Staff, Tuwim, pomiatał; żydy; szkoła sowiecka. Kochał sztukę bizantyńską; to jasne; biurokracja niebiańska najbardziej dogadzała jego usposobieniu skłaniającemu się ku rytuałom; niebo było dlań labiryntem biur znacznie większym od gmachu wojewódzkiego w Katowicach czy ministerstwa wu-eriope w Alei Szucha; znacznie większe! — biura te były pełne strwożonych interesantów i opryskliwych urzędników, których przekupić można było jedynie sutą porcją ojczenaszów i zdrowasiek; na ogół był to syntetyczny resort ministerstwa sprawiedliwości; bóg był prokuratorem szczwanym i podstępnym; był również szefem olbrzymiego obozu koncentracyjnego; biada więc wszystkim wywrotowcom i nieprawomyślicielom; wiernych natomiast obdarzał wieczystą emeryturą; najwierniejszych zaś de korował złotym, srebrnym łub miedzianym krążkiem, który nosiło się przylepiony do potylicy. Dr Paweł Szpasio nawet nie marzył o tym odznaczeniu, łaknął jedynie tej wiekuistej emerytury. Przyzwyczajony do systemu protekcyjnego całą duszą zawierzał ma teczce bożej, ufał, że za jej możnym wstawiennictwem uda mu się wymigać w czasie krzyżowych pytań strasznych sędziów; o, Szpasio wiedział co to jest egzamin! — Zaskarbiał sobie też biliony lat odpustów — bał się piekła jako pojęcia tortur oraz miejsca pobytu heretyków, komunistów i intelektualistów, z którymi obcowanie peszyło go i niepokoiło; nie lubił ironii, a podejrzewał jej obecność wszędzie. — Najwięcej jednak bał się, ale to już naprawdę bardzo!, sądu ostatecznego (ten pierwszy sąd zaraz po wyzionięciu ducha wydawał mu się raczej jako egzamin wstępny, pełen wprawdzie szykan, podchwytek i grozy, ale, wiadomo, co wstępny to wstępny, zawsze się jakoś przepchać można; a sąd ostateczny to już koniec, szlus, finis, ende!); gdy sobie czasem w nocy, podczas ostrzejszego kacenjameru, wyobraził te trąby grające w cztery strony świata, te straszne ilości kościaków narastających w locie w zbierane zewsząd molekuły swego ciała (ciał zmartwychwstanie!) — boga złego i zirytowanego w tym nużącym dniu ostatniej rewii brygady ziemskiej — zlewał się obfitym potem i całował obrazek Św. Pawła, patrona swego; powoli uspokajały się rozdygotane nerwy — łagodziły napięcie westchnienia, modlitwa i myśl, że przecież to jego ciało jest nieśmiertelne, że przetrwa, acz tak mizerne i grzeszne, wszystkie kataklizmy, koniec ziemi i wygaśnięcie słońca, że powymierają gwiazdy jak złote muszki na przy mrozku, i nie będzie ich już na czarnym niebie, ani wozu, ani gwiazdy polarnej, ani oriona, ani nawet krzyża południa — nic, nic, nic — a on, Pawełek, będzie istniał, i będzie taki sam jak jest teraz! — głaskał już tedy z uciechą szczęsną swoje tłuste, wilgotne, lepkie, niekąpane nigdy i zaduchem gęstym dającym znać o sobie, ciało, wydęty brzuch i sadłem obłożone pośladki; szeptał: cacy Pawełek, cacy — żyć będzie wiecznie! — Niepostrzeżenie poonanizował się zlekka — bez gwałtowniejszej potrzeby i bez przygniatającego poczucia grzechu — ot tak na wiwat! — nie chciało mu się zresztą przysunąć do żony chudej i amfibicznej, chrapiącej ostro w tej chwili, co do reszty odebrało mu na nią chętkę, jeśli ją wogóle miał. — Momenty upojenia i ukojenia mijały jak wszystko na świecie — i znów którejś nocy budziły go ze smacznego, monopolowego snu, trwożące, nie delikatne trąbienia surm archanielskich, nawołujących na sąd ostateczny. Nie, spokoju to już tu człowiek dużo na tej ziemi nie zazna! A poza ziemią? — też nic nie wiadomo; — tragedia istna!!
Tak to więc, jak się rzekło, nie z przyczyn medycznych odwiedzał i dziś odwiedził Cyprjana dr Paweł Szpasio — lecz raczej i wyłącznie z ukrytych pobudek mętnie uświadomionego apostolstwa; marzył o nawróceniu tego grzesznego człowieka, firmanta (jak się wyrażał) radykalizmu, otumanionego przez mafię żydowskiej międzynarodówki i masonerii, żyjącego po świńsku bo bez obecności łaski poświęcającej. — Nie dowierzał zbyt w swoje siły i sprawność dialektyczną, brak mu też było owej płomiennej żarliwości świętych misjonarzy z Kamerunu, Sumatry czy Borneo, których wzrok przemienia pogan w chrześcijan, a słowa ich są jak ogień niszczący i wypalający grzechy; — dr Paweł lubił przecież popić, i dziś też kropnął kilka wyborowych na kuraż — a to żadną miarą nie sprzyja ekstazie i duch święty z natury swej omija miejsca, z których unosi się błękitnawy płomyk konkurencyjnego spirytusu — lecz wierzył dr Szpasio w opatrzność boską, która może się posłużyć maleńką muszką, aby zabić słonia; co to naprzykład wyprawia taka tse-tse! — zauważenia te krzepiły go narówni z wyborową (biała etykieta ze złotem).
Tak to więc teraz siedzi przy łóżku szpitalnym — szeroko rozstawił nogi aby to brzucho mogło se wygodnie spocząć na słabiźnie i wczesnych udach — Cyprjanowi przypomniało się niemal cynicznie przysłowie ludowe: witaj brzusiu, żegnaj kusiu — a Pawełek podrapał się olbrzymim pazurem po ciemieniu co wywołało w gęstwie najeżonych włosów poruszenie molekularne i natychmiastowa śnieżną zawieję łupieżu, który momentalnie zasypał kołnierz i ramiona tak jak śnieżyca zasypuje porą zimową łany i wzgórza, pociągnął nosem i zakaszlał desperacko.
Pierwszy kwadrans rozmowy był dla nich zawsze nijaki; badawczy i podejrzliwy; po obu stronach wrogi. Albo zamilkali nieporadnie, albo z punktu stawiali kwestie na ostrzu rzeźnickiego noża: najagresywniej; w tonacji zresztą dość spokojnie i prawie z uśmiechem; z poczuciem sadystycznym, że sobie dokuczają, z zamiarem aby dokuczyć najdotkliwiej.
W miarę posuwania się w lesie słów rozkrochmalali się — czynili sobie wzajemne ustępstwa; tak na oko przynajmniej!
No i tak:
— jakże tam z twym zdrowiem — ? —
— dziękuję, wystarczy —
— jakoś odmłodniałeś czy co —
— takie leżenie długie, uważasz, wydelikaca —
Jeden chrząknął, drugi westchnął.
Po chwili:
— kiedy stąd wyjdziesz — ? —
— za tydzień —
— to daj papierosa
— proszę —
— dziękuję —
Palą.
— jak wyjdziesz pójdziemy na małe pywo —
— nie lubię piwa — zresztą przecież mi nie wolno —
— e, to nic nie jest — aspiryna i dobre —
— tak? — no to dobrze —
Dr Paweł Szpasio zapala papierosa od papie rosa; zaciąga się i prawym kątem warg wypuszcza dym.
— przyszedłem, ty Cyprjan, żeby z tobą po gadać, znów się nagromadziło tyle tych, wiesz, spraw, a z tobą mogę pomówić, choć, powiem ci, stoimy na dwu krańcach —
— teraz powie: bieguny! napewno! — i rzeczywiście:)
— bieguny, to są bieguny —
— owszem; — a co niby — ? —
— no, co ty Cyprjan nato powiesz, hę — ? —
— na co? —
— no wogóle, wiesz —
(— pocóż ta ciuciubabka, przecież wiadomo do czego mierzy —)
— a no cóż — rozgrywka —
— jaka, Cyprjan —
— między faszyzmem a frontem ludowym —
(— lepiej już tak skoczyć na równe nogi w je go irytację —)
— śmiej się, front ludowy, u nas może — hahahaha —
— u nas, nie u nas, wogóle; a śmiać się mogę, choć niebardzo wiem z czego —
— ty Cyprjan, czy uważasz naprzykład, weźmy tak tylko Włochy, że taki system korporacyjny jest zły? — warum? — dobry jest! — czemu ty się wypowiadasz za komunizmem — ? —
— bo ekskluzywne nacjonalizmy zawsze do zbrodni prowadzą, bo komunizm ma podłoże ideowe ogólnoludzkie, bo faszyzm jest zwyczajnym, imperialistycznym draństwem —
(— tom mu dogodził —)
— a ja nie wierzę —
— nie zmuszam —
— a ja nie wierzę! — jakie podłoże ideowe? —
— ludzkie, sprawiedliwe — czy nie widzisz tego — ? —
— to obojętne czy widzę — dla mnie tylko ten pewnik istnieje: omne renovatur in Christo — — bardzo zgoda! czczę ideę w tym społeczną, która na abnegacji z egoizmu buduje sposobność współżycia człowieka z człowiekiem — lecz dlatego właśnie nienawidzę, naprawdę nienawidzę wyznań, które to wszystko spaczyły i — w rezultacie — stanęły i stoją zawsze po stronie siły, ucisku, materializmu, kapitalizmu, władzy, państwa, niewoli, wojen, pałek i karabinów —
— ty Cyprjan, nie rozumiesz, że Chrystus przeciwstawił się przyrodzie — wiesz —
— wybacz, ale wierutna bzdura; nawet mi się udawadniać nie chce; raz, że wogóle nic się przyrodzie przeciwstawić nie może, bo wszystko jest zawsze i tylko przyrodą, pozatym Chrystus pozostanie na wieki tym czem był: proletariacką ruchawką; elementy: syn cieśli, analfabeci, niewolnicy, rybacy, robotnicy, chłopi — mówiąc twoim symplificystycznym stylikiem: pierwsza wielka komunistyczna akcja; — to chyba jasne! — dla nieuprzedzonego, dla tego, który religie osądza jako zjawisko realne, a nie jako brednie objawieniowe szarlatańskich szamanów; — ty jesteś wyznawcą tego wszystkiego co przedostało się do ciebie z drugiej, trzeciej i czwartej ręki jako system organizacyjny — twój katolicyzm jest złowrogiem zaprzeczeniem Chrystusa — — i ta giętka akomodacja katolicyzmu, do wszystkiego przylegnie, do wszystkiego się zastosuje, jeśli tylko jest w strachu lub poczuje interes — — mszę na armatach odprawi, morderstwo pobłogosławi, krzyż i miecz z sobą sprzęgnie, wszystko potrafi —
— więc ty chcesz niszczyć religię — ? —
— ona się sama niszczy i wyniszczy —
— no to dej papierosa —
— proszę —
— dziękuję — — chciałbyś wprowadzić niewolę sumień — ? —
— nie, nie chciałbym —
— więc co — ? —
— solidna wiedza eliminuje religie; więc: jak najwięcej wiedzy; — tego się wszyscy boicie —
— wiedza to produkt żydowski — to taksamo jak z nędzną hipotezą ewolucji —
— trudno jest z tobą, Pawle, rozmawiać; i ty niby coś tam z wiedzy przyrodniczej liznąłeś! — zniechęcasz mnie; dokończę jednak myśl: niedopuszczalne jest aby do spraw wysokiego ładu społecznego mógł się mieszać niewykształcony i błędnie kształcony funkcjonariusz jakiegokolwiek zrzeszenia wyznaniowego. —
— ty Cyprjan, gdy ktoś mówi, gdy ty mówisz „komunizm“, widzę zaraz i tylko ponurą Rosję, cze rezwyczajkę, piwnice, rozstrzelania —
— to filozofia akcji ogłupiającej koncernu ikace; sprawy w Rosji dziś, a przed pięciu laty, a przed dziesięciu — to kolosalne różnice; zresztą tam jeszcze wogóle niema komunizmu — idzie się do niego etapami — ty i tobie podobni widzą wciąż tylko rewolucję, dyktaturę proletariatu — to tak jak i naszym panom elitarystom wciąż się zdaje, że to ciągle rok czternasty — trudno się dogadać — ignorancja i arogancja — i ty też —
— a ty co widzisz —
— jedyną rację bytu, jedyną drogę do pełni i wolności człowieka —
— wolności? haha! — tam gdzie wszystko jest podporządkowane zorganizowanej niewoli! — no to dej papierosa —
— proszę:— bredzisz —
— dziękuję:— dlaczego? —
— bredzisz kochany Pawle — Hugo powie dział „żaden z nas nie ma prawa do życia, któreby było jego wyłączna własnością“ — wybacz, że cię raczę cytatem, lecz jakże mam argumentować, gdy ty tylko wyzywasz, bo to jest wyzywanie i obrażanie, tak uparcie nonsensy podtrzymywać; — a co do tego co mówisz — różne są pojęcia wolności i niewoli — tylko krzywda jest jedna — ; — wolność jest tam gdzie niema krzywd, tak jak i ojczyzna nasza, której jeszcze niema, tam będzie, gdzie powietrzem obywateli będzie dobrem darząca mądrość pospólna. —
Poruszył Dr Pawełek złoża ruchliwe łupieżu pazurowym radiem — i trzebaby szaleńcem być, aby to zsypywanie się mączne porównać do opadających płatków jabłoni! — przysunął się z szurgotem, nie wstał, więc wszystkie gnaty w krześle trzasnęły — przerzucił lewą rękę z brzucha do kieszeni spodni i począł się namiętnie drapać — wreszcie rzekł cicho, pod szloch:
— ty Cyprjan — ja, widzisz, oponuję, ja się, widzisz, boję, że jak ten twój komunizm nadejdzie to mnie i córkę
(— o żonie nie wspomniał, nie wierzył w możliwość jej śmierci —)
postawią pod stienku i rozstrzelają mnie; dla mnie komunizm to, masz rację, loch czarny i krwawy z mózgiem na ścianie — — a ja chcę mieć domek własny, moje ikony, kwiaty i córkę chcę wychować na dobrą katoliczkę — i sam do kościoła chcę chodzić, a wybyście mi kino zrobili z kościoła, muzeum z bazyliki; — to jest moja prawda: ja się boję, — w państwie faszystowskim to ja mordę na guzik i w spokoju dożyję sędziwych lat —
Zamilkł.
Przypomniało się Cyprjanowi, jak to po jednej jego enuncjacji „buntowniczej“, nauczyciele w szkołach opowiadali uczniom ze zgrozą, że w do mu tego łotra, co „szkaluje największe świętości na rodowe“ jest skład bomb i sztyletów — i że nocami schodzą się doń anarchiści i radzą kogo należy uśmiercić ; wtedy to Wisia powiedziała, że poprawdzie to niema nawet ostrego noża, żeby chleb po rządnie ukrajać, że zawsze trzeba przedtem na blasze ostrze wywecować a i tak pitwa jak nieszczęście.
— no to dej papierosa —
— proszę —
— dziękuję —
Milczkiem ćmili.
Ściemniało się już setnie. Paweł zaczął się zbierać; z trudem i z sapaniem wlazł, trzęsąc całym ciałem, w płaszcz podszyty futrem; pogrubiło go to do niemożliwości; szerszy niż wyższy; Cyprjanowi, który miał idiosynkrazję do wszelkich mundurów, pomyślało się mózgiem doktora Estera: the man of the place.
Trzymając rękę pacjenta w swej spoconej grabie, rzekł kapitan-lekarz Dr Paweł Szpasio:
— w akcji katolickiej będę propagował bardzo radykalne reformy społeczne; stworzymy antidotum; pożyczki bezprocentowe; ukrócenie dziedziczenia; reforma rolna i t. d. — no, bywaj! — aha, wiesz, byłem u lekarza z tym moim sercem; tak mi już dokuczało, bałem się, żeby mnie szlak nie trafił —
— no i co? —
— powiedział, że mam osłabienie mięśnia sercowego z powodu niewydzielenia hormonów przez jądra —
— już? —
— cóż chcesz mój drogi, starość nie radość, a to już drugie memento starości — pierwsze emerytura, a teraz, masz, te jądra; ale przynajmniej z tym mam spokój —
Podszedł ku drzwiom.
Trochę do siebie, trochę przed siebie (— po chylił nieco głowę —) wyrzekł niskim głosem i trochę sepleniąco:
— niech tam za mnie myślą i rządzą jak se żywnie chcą; ja lubię i cenię hierarchję — ja chcę mieć tylko spokój, nic więcej, spokój; córkę chce sobie wychować po swojemu na katoliczkę i uczoną, mam sporo materiału, wiesz, ty Cyprjan, ikony i książki Strzygowskiego, niech studiuje bizańtyńską sztukę, lub bardziej modern gdyby chciała, romańską — ten szlak sklepień do Adaukta, — ty Cyprjan, ty! — od Syrii i Małej Azji po — św. Feliks — — co? — niech to szlak trafi, bycza rzecz — nie? — to i wszystko —
Uśmiechnął się chytrze, żywo i bystro zabłysnęły jego nieco małpie oczy i otoczyły się fałdami zapoconego tłuszczu — :
— kto z bogiem, to i bóg z nim — nie — ? —
— zapewne, Pawełku, zapewne —
— ty, Cyprjan — czy się też wrócą kiedy te czasy przedwojenne? — stary Franc se mieszkał w Wiedniu a ja w Jastrzębie mieszkałem se — i oba zwei spokój nieśmy żyli, było dobrze i cacy — ; (— po chwili) — źlem się psiakrew urodził, ot, zmarnowane życie — ; — a tak bym chciał już mieć dom — tylko mur dookoła czterometrowy, bo u nas kradną okropnie — siedzieć w fatersztulu i czytać historię zakonów i mnichów w pierwszych dziesięćciu wiekach naszej ery —
Wszedł znów na swój smętarny szlak — :
— ty, Cyprjan, — powrót średniowiecza! to mi się podoba, marzę o tym — cesarz i papież — władza duchowna i podległa jej świecka, cechy i stany, feudalizm i asceza, lęk ustawiczny i strach, palenie czarownic i pańszczyzna — życie ziemskie jako przedpiekle i wysługiwanie zbawienia —
(— oszalał! — zdumiał się w myślach Cyprian i z dużą życzliwością spojrzał w maniackie oblicze dr Szpasia — też typek! niedowiary! przecież to wspaniały okaz —)
— no to dej jeszcze papierosa —
— proszę —
— dziękuję; — ale to nic, to jeszcze wszystko wróci! napewno! — zaroją się gościńce biczownikami i grzech stanie się wykładnikiem życia — ; — o tym, wiesz, wciąż marzę, ja bym sobie, ty Cyprjan wyciął jaja, żeby się raz na zawsze od grzechu cie» leśnego odgrodzić! — brzytwą ciach i już —
— przecież i tak... przypomniał Cyprjan —
Westchnął Dr Paweł —  :
— hm, szkoda żeś w szpitalu i że pić nie możesz, poszlibyśmy na wódeczność i małe pywo —
— niestety —
— nic, odkujemy się później, pomyrdamy się po handelkach (— rozmarzony, mięsisty jego język oblizał wargi —) a znam taki jeden nocny lokal z dziewczynkami, palce lizać —
— to jedyne co zostało z średniowiecza, to i kościoły —
— i klasztory, wiesz —
— ano tak, tak —
Już chwytał za klamkę, gdy Cyprjanowi przypomniało się:
— pamiętasz, Pawełku, coś mówił, gdyś mnie pierwszy raz tu odwiedził — ? —
— no — ? —
— bardzoś to dorzecznie powiedział —
— co takiego — ? (— bardzo był łasy na pochwały —)
— powiedziałeś, że papież powinien-był pójść na całego i zostać męczennikiem, rzucić na Musoliniego klątwę za barbarzyński napad na bezbronny chrześcijański naród, niechby go potem, powiedziałeś, duce zamknął, umęczył, spalił — lecz honor kościoła byłby uratowany i wielkiby to mogło mieć na odrodzenie chrześcijaństwa wpływ, pamiętasz — ?
— pamiętam, lecz po zwycięstwie zmieniłem zdanie, biały człowiek niesie cywilizację i kulturę na czarny ląd, ja też jestem białym człowiekiem; zresztą mój spowiednik, gdym mu wątpliwości swe wyznał, uspokoił mnie, ci Abisyńczycy to nie są katolicy lecz właściwie żydzi — a teraz dożyliśmy znów imperium romanum — po tylu wiekach! — co za frajda —
— i ja często o tym teraz myślę, kochany Pawełku, medytuję bardzo serio, żeby wskrzesić stare państwo Egipskie — już mam plan bardzo szczegółowy — państwo Ramzesów i Ptolomeuszów, kult Apisa, nowe piramidy, po tylu wiekach, znów, słyszysz pi—ra—mi—dy!, sfinksy, bo co to taki jeden bardzo z resztą już stary, zrobimy nowego! z żelbetonu! — ogłoszenie imperium Egipskiego będzie dopiero tryumfem naszej pięknej ery — — coś jak nitscheański ring des ewigen wiederkehrs —
Mówił to już — snuł te plany szczytne i godne współczesnego człowieka — raczej do drzwi bo dr Paweł już był wyszedł; obawiał się, że to może ironia, a ta niepokoiła go bardzo; — dlaczego tak-to zrozumiał? ironia? — przecież z tym Egiptem byłaby bardzo fajna opera, pandane do włoskiej — W tej chwili otworzyły się znów drzwi — dr Szpasio wrócił jakiś spieszny i zaaferowany —
— no to dej papierosa na drogę —
— proszę —
— dziękuję —
a gdyby, wiesz co, to aspirynkę, i jak ręką odjął —
— naturalnie —

Po tej niezawodnej wizycie myśl, przerwana jej wtargnięciem i napadem, powróciła natychmiast; czekała czujnie na swój występ.
„Wesele“ to data; — pierwszy wielki chłopski mit zaprzepaszczony szalenizną ojczyźnianą i brakiem jakiegokolwiek poczucia klasowości, tylko, że niby ojczyzna, i że niby wszyscy; lecz jedno pewne: niespotykane w dziejach literatury sugestywne działanie — wtedy i nadługo.
A przedtem: urzeczenie! — bajecznie kolorowy świat z żeniaczką w Bronowicach i Toniach, sztuka stosowana — to szło przez ugór psychiki polskiej jak złoty siew! Snob polski pęczniał pychą: wycinanki, panie, pisanki, panie dobrodzieju, parzenice, kalenice, skrzynie krakowskie, leluje, panie — — „tańcuj, tańcuj cała szopka“ — — a wszystko to przedziwnie antycypowało! — no bo cóż? — nędza, głód, pogarda (— nie łudźmy się! — : miliony Polaków wymawiają słowo „chłop“ z pogardą, z paskudnym poczuciem wyższości —)
— to było widoczne i to powinno było być miarodajne; — lecz to dojrzenie przyszło później znacznie później — przyszło dziś, wypłynęło na wielkim wychluście wyrównania dziejowego — dokumentarnie poraź pierwszy zamanifestowane przez Rząd Lubelski; choć przecież i dziś jeszcze rozbrzmiewają zbrodnicze głosy i zapewnienia solenne, że władza winna być u tych, którzy na kozłach w stajniach chłopów bili — a ci bici to weredne gówno. No i tak ta „kochano ojcyzna nasa“ przyszła w chorągwianym furkocie i w pobrzęku pysznych szabel i w szlacheckim. animuszu — a chłop jak żarł, tak żre na przednówku śmiecie wszelkie; uczeni w piśmie stwierdzają przy kotlecie wieprzowym, że to nie jest znowu tak całkiem źle, że kora n. p. wierzbowa to i witaminy i chinina nawet; przed febrą chroni skutecznie. A jednak coś się, państwo drodzy, psuje; paskudnie psuje, każdy połknięty zuchel ościany wzmaga zacięstość i pomstę. Piętrzy się olbrzymi stos krzywd. I gdzie jest ta ojczyzna chłopa i robotnika — ? — Tak, lecz to się dzisiaj wie; — a wtedy? — wtedy urzekły się oczy poetów — a za nimi oczy snobistycznej inteligencji polskiej, że „chłop potęgą jest i basta“ — potęgą, panie, w kerezyji, w pasie dźwięczącymi rzemykami wyszywanym, gwoździczkami nabijanym, w czapie krasnej i z pawimi piórami — a już conajmniej w sukmanie, poważnie, gospodarsko! — Symbol tej pięknej płycizny: Rydel; — podśmiewano się tam w duchu, że boso, że „cwiker“, że bez gaci — bawiono się niezgorzej — lecz tu i tam coś, jakby, niby, skądinąd — prawie, nieomal wierzono: wciąż jeszcze jednak tak: jeden tylko jeden cud, z polską szlachtą polski lud; przeto też gładziutka bo krągłymi frazesami skrzętnie gładzona, powierzchnia tej sprawy wypowiadała się jedynie w przygaduszkach tego rodzaju: „jaki cudny“, „i jaki krzepki“, „cóż za dziewoja“, „dobry człowieku“, „jak się macie gospodarzu“, „cóż tam u was słychać na wsi“ — uwielbiano na głos prostotę, sielskość, włościańskość, poezję strzechy i wycinanek, egzaltowano się, przystrajano w gorseciki, stosowano urządzenie mieszkań — no i takie; dla „pań swawolnych“ miała ta parobczańska prostota niezawodnie coś z egzotyzmu łechtliwego w typie „mamo, ja chcę murzyna“. Prawdą było w tym całym ludowym wodewilu to jedno, że chłop jest człowiekiem; no, jak tak, to on wam jeszcze to człowieczeństwo okaże; poprostu: przymus dziejowy; — a „człowiek“ to niekoniecznie synonim przymilności i łagodnej zadumy. — Przeszłość od teraźniejszości dzieli przepaść; most nad nią zbudowany jest z nędzy — na jednym brzegu poddańczej na drugim uświadomionej!

Przerwało te rozmyślenia echo pukania do drzwi.

I znów.

A gdy Cyprjan Fałn poraź trzeci zapukał do domu państwa inżynierowstwa Nawodnych — do domu fantazyjnego, projektowanego w stylu romantyczno-romańsko-gotycko-pajęczo-kapryśno-wenecko-krakowskim przez mistrza Talowskiego A. D. MDCCCXCII — gdy postawił nie tyle ciężki ile spory kuferek na słomiance — przeprowadzał się — wynajął tu pokój kawalerski — — otworzyła mu drzwi śliczna dziewczyna. Smukła, biodrzasta, buzia jak malowanie, oczy zielone, włosy wzburzone, sypkie — schludnie odziana, fartuch biały w ząbki — i cała woniejąca sokiem malinowym.
Uchyla Cyprjan kapelusz i powiada:
— to właśnie ja, wprowadzam się —
Odpowiedziała (nader miły głosi) —:
— to pan? — proszę; — i uśmiechnęła się wilgotnymi wargami, pośród których zalśniły ząbki składne jak w makowych płatkach ziarnka słonecznika —
— a panienka, proszę, kto — ? —
— ja tu służę —
— aha, a państwo są — ? —
— niema, wyszli na spacer, ale powiedzieli, pani powiedziała, że pan przyjdzie i żeby wpuścić. — Wprowadzała do pokoju; certowali się chwilę kto ma kuferek wnieść — to chciało i to chciało — ostatecznie wnieśli razem, co z wszystkich koncepcji translokacji tego przedmiotu było stanowczo najniewygodniejsze; — pokój — pierwszy na prawo — ładny, słoneczny, duże okno weneckie, widok na błonia i Kopiec Kościuszki; ultra krakowski pokój.
— panienka krakowianka —? —
— nie —
— a skąd — ? —
— z Dąbrówki tej za Klonówką —
— takie tam ładne panienki —
— e —
Od tej samogłoski poszło wszystko dalsze.
Przyjaźnił się był wtedy Cyprjan z aktualnie owoczesnym poetą Antosiem Zwadowskim, któremu sam Wyspiański „przychodził rodzony wuj“ — no, można sobie wyobrazić! — tego tylko było wtedy potrzeba! — taka koneksja! i jak to obowiązuje! — Pisali nawyprzodki, dramaty i poezje; prozą była właśnie onego czasu w niejakim poniżeniu u młodszej generacji; tylko wiersze i tylko dramaty i te też tylko wierszem; no i rapsody! — Ekscytowali się szlachetnym chłopomaństwem, marzyli o życiu na wsi, o chłopskim sposobie bytowania, o żonach zprosta, co to dużo szczęścia, małe koszta, dobrych gaździnach. — Zachłystywali się pierwszymi brzaskami sławy — drukowali po pismach wiersze; redakcje przyjmowały; za darmo. Jeden maleńki tomik poezji wspólnie wydali: „Złote strzechy“ się to zwało. — Pojawiły się wzmianki i półtora recenzji. Przez kilka dni chodzili w malignie i namaszczeniu.
Nagle ustały te ekspanzje literackie. Ośrodkiem myśli i uczuć Cyprjana stała się Marysia Jamrozianka; taki ona!
Poniechał dla niej odrazu zajmujące, mile kurwiątka i niezajmujące, niemiłe „panny do wzięcia“. — Począł przesiadywać w domu — pisał i czytał — czytał głośno jej: Marysi Jamroziance z Dąbrówki tej koło Klonówki — poezje czytał, swoje i nieswoje; — uczyli się ich na pamięć; dużo, bardzo dużo wierszy!
Państwo inżynierostwo — cudaczna, skwaszona, bezdzietna para ludzka — wałęsało się wciąż po spacerach, rodzinie i znajomkach; czasu wolnego, nudnego, dwusamotnego wbród; popołudnia zwłaszcza, cała to posępna reszta dnia po urzędowaniu (on), sprzątaniu i pichceniu obiadu (ona).
Pan Nawodny, Jan, szczupły, blady wymoczek, blondas z obwisłym, cienkim jak mysi ogon, wąsikiem — był też i malarzem; poniekąd takim sobie, domowym malarzem, samowystarczalnym ozdabiaczem ośmiu ścian, w których tlił się jego ziemski żywot; niebiański, gdyby był, byłby zapewne inny. Więc malował: nimfy nad jeziorem przy uroczym świetle księżyca, co to tak się przy nim marzy, marzy... nimfy-golaski przyzwoite co to i piersi i pępek i wogóle wszystko miały kunsztownie i pomysłowo pozasłaniane, paradowały w wieńcach nenufarów, które cudnie zdobiły spływające kosy dziewczęce; malował też hoże dziewoje w sutych koralach, takie kochane, nasze, — w tle wznosiły się majestatycznie (oczywiście) turnie Tatr; pejsaże panoramiczne też pacykował; taki oto tematycznie jego gust i genre; technika: olej (!), akwarela (stricte tasama, o której imiennik p. Nawodnego, też malarz, Jan Stanisławski podówczas mawiał: akwarele-duperele) pastel: wszystko; proszę siadać! — no to i Marysię malował — jako, wiecie, krasawicę, zew pól, wogóle: rubież nadwiślańskich łęgów.
Pani Nawodna, Wybojska z domu, z tych znanych Wybojskich, którzy z końcem wieku XIX-go, przenieśli się z Rzeszowa do Tarnowa, gidia obmierzła, wysoka, chuda, czarna na gębie, a ta gęba końska, przewlekła — oczy, mówi się, japońskie bo skośne; więc i koafiura wedle wzorów japońskich figurek porcelanowych madę in Germani: wysoka, smolna, zwarta: kask hebanowy; chętnie w to uwłosienie tkała chryzantemy, ojej-jej! — Śmiała, pewna siebie (bo mąż przeciwnie: lękliwy, zastrachany, boczkiem chodzący, pod ścianami) — zabierała głos we wszystkich sprawach; światopogląd na kazaniach z „dziewiątej“ modelowany; wykształcenie, owszem, powszechne; oczytana: cała półka pełna wycinków z gazet i „dodatków powieściowych“, co to arkusze najpierw trzeba tak składać, a potem tak i znów tak, a paginacja i tak się nie zgadza; — po co, powiada Brońcia (takie jej imię), kupować książki, kiedy można mieć z dzienników, tylko trzeba pilnować, zbierać, nie marnotrawić; w każdym z tych zwitków brak było kilku numerów, to znów zdarzały się podwójne — ale to nikomu nie szkodziło, od czegóż geniusz ludzkiej domyślności?
Małżeństwo — coś szósty rok po ślubie, młodzi jeszcze — żyło z sobą, można powiedzieć, dobrze, zgodnie, przykładnie, uczciwie; czteroprzymiotnikowo więc jak wybory w zamierzchłej przeszłości; czasem się kłócili, ale tak naogół, to nie, przeciwnie — tyle tylko że ta nuda —
Co noc (ściany, wewnętrzne zwłaszcza, w takich czynszowych domostwach napatatajkę stawiane, cienkie, i drzwi nie izolowane, nie zastawione niczym) — dochodziły do wysoko nastawionych uszu Cyprjana z sypialni inżynierostwa, poprzez przestrzeń pokoju jadalnego, odgraniczającego tęż sypialnię małżeńską od pokoju kawalerskiego — skrzypy, wyraźne ugniaty, sapania i piskliwe krzyczki-jęczki pani Broni. — Trudno nawet zasnąć, gdy się takie rzeczy niedyskretne obok dzieją; właściwie niedogodne mieszkanie, wybaczcie, ale niedogodne, feler poprostu; gdzież tak.
Lecz w dzień wyfruwali na długie godziny; od rana on do biura kolejowego, kolejowym bowiem był inżynierem, ona po pobieżnej sprzątaczce i wyniosłej dyspozycji obiadowej, do koleżanek na plotki, tę jedyną szerszą edukację kobiet sfer mieszczańskich.
Cyprjan i Marysia zostawali sami.
Gadali ze sobą, gadali i gadali; on jej czytał, dyskutował (ale to był monolog), ona gotowała; bo — najdogodniej było im o tej porze w kuchni. Ona wałkowała ciasto, często posypując je mąką, aby się do wałka nie przylepiało — zaginała rękawy; piękne miała ramiona, pulchne, białe, świeże; — potem to mączne płótno krajała w podłużne pasy, układała je w warstwę i zgrabnie, tuż przy czubkach, rytmicznie umykających palców, cięła na makaron inaczej kluskami też zwany; warzyła zupę jarzynową — wtedy było wonno i zielono: marchew, pietruszka, seler, kapusta zwykła i włoska, cebula, pory: ogródek warzywny en miniature: zielony jak się rzekło, lecz i cynobrowy i biały i ciepło-szary, niebieskawy i wszelki.
Strasznie im było dobrze z sobą; ciepło pieca kuchennego było ciepłem radosnym słońca. — panno Marysiu, pojedziemy kiedyś na wieś —
— po co? nie lepiej w mieście — ? —
— o ty duszo zatracona! — z ziemi uciekasz, bruk ci pachnie? — nie, panno Marysiu, — wieś przyroda, obyczaje, to całe życie prymitywne i ozdrowieńcze zarazem; retour! — znaczy się: wracać! — takie jest dziś hasło —
— tak jest, panie Cyprjanie; — zgadzała się; cóżby się zgodzić nie miała; mówił tak pięknie i w oczy przymilnie patrzał i po ręce wyżej łokcia pogłaskał tak delikatnie;— musi słusznie mówi; choć to z tym ozdrowieństwem, czy jak tam, to nie jest ze wszystkim dobrze; izba mała, polepa miasto podłogi, gromada, na tę duszną przestrzeń, ludzi wielka, dziecka, a w zimie i gadzina — — ale musi pan Cyprjan ma co innego na myśli, tylko wyrozumieć nie sposób. Tak sobie myślała, a rzecz była w tym, że wieś Cyprjana wówczas, a wieś Marysi — to były zgoła różne pojęcia; tylko nazwa była ta sama.
Trwała ta idylla kuchenna już sporo czasu, aż tu dnia pewnego znalazł w książce, którą aktualnie czytał — był to pierwszy zeszyt „Lamusa“ — na stronicy dziewiętnastej obok wiersza Kasprowicza:

śmieszni jesteśmy wszyscy: kpiarz wesoły
i smutny mędrzec; ci, co białym strachem
o łaskę życia żebrzą i ci z czoły
podniesionymi gardzący tym łachem,

co się na plecach bytu zwie purpurą
i gronostajem — my wszyscy, o wierzaj,
jesteśmy śmieszni do zbytku — — — —

To właśnie na tej porannej stronicy napisane było nieprawdopodobnymi koślągami zdanie najcudniejsze: „Marysia kocha pana Cyprjana". Atramentem to było napisane; więc najpierw pomyślał, że nie pisze się w książce atramentem; a jeśli, to już trzeba to wysuszyć i nic zamykać zaraz książki, żeby się nie odbiło po drugiej stronie, jak oto tu teraz takie plamy; potem rozczuliło go to nieporadne pismo; wreszcie zbladł, zczerwieniał i znów zbladł; w dwudziestym roku życia zmienność aury krwi jest wiosenna; a gdy ponownie poczerwieniał — zrozumiał nagle, że i on ją kocha; bardzo, dozgonnie, siłą pięknych porannych lat życia, dwudziestu, tych pierwszych dwudziestu lat!! Pobiegł do kuchni — — siedziała na niskim stołeczku, na kolanach miała miskę z ziemniakami — kozikiem kuchennym zeskrobywała z nich łupiny — opadały spiralnie jak lśniące, wilgotne, białe spodem, a wierzchem szare wióra do niecki — a oskrobany ziemniak chlup do wiaderka z przejrzystą wodą —
Przystanął przy niej:
— przeczytałem —
— panno Marysiu —
— co panie Cyprjanie —
— przeczytałem —
— co pan przeczytał — ? — (— ale się zarumieniła —) —
— ty wiesz — I — Maryś — ja cię też kocham —
Popatrzyła na niego zielono i uśmiechnęła się.
Pochylił się ku niej i poprzez tę miskę z oskrobinami ucałował jej soczyste, smaczne usta; trzymała w jednej ręce nadskrobany ziemniak ze zwisającą obierką, w drugiej nóż — — pocałunek oddała namiętnie — — gdy się od jej warg oderwał — powiedziała: — jeszcze —
Wokoło i w nich było cicho jak w niedzielę na wsi; tylko muchy, których w kuchni jest zawsze sporo — przelatywały z jękliwym bzykiem z ziemniaków na ciasto, z pieca na sufit —
Rozpoczęło się życie! — Żyjemy bowiem naprawdę tylko wtedy, gdy kochamy; to jest pełnia życia; jedyna; i obojętne i niewieleważne, czy kochamy długo, czy krótko — nie czas tu rozstrzyga lecz siła namiętności — prześwietlenie rozdrgane.
Teraz już bez przerwy byli z sobą.
Chwile wolne od zajęć — niedziele więc — były zapatrzonym w siebie mijaniem ulic, domów, ludzi, błoń, deptaków, ogrodów, parków, czasu i siebie.
W niezapomniany dzień pierwszego maja — szli w wielkim pochodzie pod czerwonym sztandarem związków i czytelń z Krowodrza — z czerwonymi goździkami szli, wtuleni w siebie; śpiewali „czerwony sztandar“ i „cześć wam panowie“. Marysia radosna, uśmiechnięta — wygrażała pięścią ku oknom i balkonom zapchanym mieszczańskimi lafiryndami i gogusiami — śmiała się i darła w niebogłosy: „sędziami wówczas będziem my!“. — Pod pomnikiem Mickiewicza przemówił do olbrzymiej, do swej rzeszy ów wspaniały mąż, wielki trybun ludowy, brukujący drogi i kujący gościniec do Polskiej Republiki chłopsko-robotniczej, ten natchniony obywatel przyszłości, który, gdy już wygasną krzykliwe, splendoryczne sławy i sławki — trwać będzie granitową, wygasłą pozycją w gmachu socjalistycznej ery — Ignacy Daszyński. Wielki był tego dnia posłuch w narodzie, gdy oto z trybuny padały słowa sprawiedliwe i twarde, porywające jak wicher — i stał tam wysoki i smukły z wspaniałą głową i nieomylnym gestem! — stal ponad wszystkimi — wielki tym, że przez nich i w nich przemawiał — przeto też głos jego przetrwał pokolenie jedno, drugie, trzecie i trwać będzie w tysiąclecia — — „Niech żyje“ — rozległo się zewsząd — — bladość pobłyskiwała zapalna — Cyprjan i Marysia wtulili się w siebie mocniej—„słyszysz?, słyszysz?“ — jedno drugiego pytało; przytakiwali trybunowi i sobie. Aż wreszcie westchnienia zluzowały napięcie. — Pięknie było!!
Popołudniu tego dnia pamiętnego byli razem, na zabawie ludowej w Krakowskim Parku, urządzonej przez kolejarzy. Dwie głośne orkiestry rżnęły na przemiany; festyn, bufet, tańce; ale oni sobie siedzieli w altance i trzymali się mocno za ręce — nie mówili wiele — źrenice tylko dawały źrenicom prostą wiadomość, niczem, bo nie potrza, farbioną, że: dobrze, że: bardzo dobrze. Tedy zafundowali sobie pełną pokus i głębokich emocji karuzelę, która wirowała w takt okrętnej, oszałamiającej muzyki pełnej blach i dzwonków. — Na drewnianych, czupurnych konikach przebierających w powietrzu czterema nogami, a tylko żelaznym prętem połączonych z wirującą ziemią, mknęli, zakochani, dookoła świata — a ile razy spojrzeli na siebie rozchylonymi wargami i pobłyskującymi zębami — twarze ich mnożyły się w nieskończoność, a cwałujące rumaki wypadały z koła i pędziły z niepojętą szybkością — uskrzydlone już i złote wszystkimi tonami — w przestrzeń, w przyszłość, w słońce; aż się poecie i amazonce zawróciło w głowie — i zapragnęli spoczynku i bezruchu. Wrócili z poza chmur, z błękitu nagrzanego bliskością gwiazd i usiedli przy sosnowym stole nakrytym wzorzystym obrusem; zjedli po parze pas rowek z chrzanem i bułkę jedną — ale to była duża bułka — po połowie, i wypili po małym, bardzo jasnym i małopienistym piwie; przed każdym łykiem trącali się grubymi, pękatymi szklankami; dźwięczały — i była to muzyka śliczna i doniosła; taka, która trwa przez całe życie — czasem znacznie dłużej.
Wracali z tego — Marysia mówiła: balu — ciasno w siebie wtopieni; zrośnięci, sjamscy; co kilka kroków przystawali, obejmowali się gwałtownie i całowali długo i namiętnie. Szli ciemnym;, ciasnymi uliczkami — przez długi czas w ciszy nocnej towarzyszyły im dalekie dźwięki sztrausowskich walców; żegnał ich dzień i wycofywał się na zawsze z obiegu — coraz dalszy i nacichający. Zanim doszli do domu bolały ich wargi i języki.
Młode ich ciała już bardzo pragnęły siebie, a nie miały się jeszcze dotychczas; boczyły się na wścibski mózg, który wciąż jeszcze produkował rozsądne zapory. Wreszcie i codzienny proceder; najpierw było zapatrzenie i przytulnie, lirycznie i biało — a gdy wnętrzności ich nabrały od nurtu pulsującej krwi wiedzy, że to już — wszystkie okoliczności stawały się nagle nieporęczne; nie składało się; to ktoś z pp. Nawodnych był akurat i uparcie w domu, to znów jakiś nieproszony frajer odwiedził Cyprjana; ludzie przeszkadzali; ich wciąż obecną uciążliwość odczuwamy dopiero w całej pełni, gdy jesteśmy zakochani.
I dziś też tak opacznie. Już z daleka widać, że w jadalni świeci się wisząca lampa wszystkimi gruszkami (zazwyczaj tylko dwie płoną — bardzo to szczerbacie ale oszczędnie); — wszystkie gruszki? — wiadomo: goście! — Uścisnęli się w przedpokoju ciasno i zwarcie, aż im dech zaparło. Rozeszli się smutni. Śnili o sobie; — to sprawiało ulgę, lecz równocześnie wzmagało tęsknotę.
Wczesnym świtaniem matowosrebrnym i przyczajonym, Cyprjan, bardzo spragniony, poszedł na bosaka, z bijącym sercem, cichuteńko do kuchni; — Marysia spała; głowa jej wtulona lewym policzkiem w poduszkę była zjawiskowo piękna — była smukłym kształtem muzycznym, ożywionym dźwiękiem arkadyjskiej sirinks; — stał i patrzał oszołomiony, odurzony, zachwycony; — powoli wyciągnął rękę i pogłaskał snem napuszone włosy; nachylił się i dotknął wargami czoła pomiędzy brwiami — tu — gdzie widać myśl rodzącą się — tu — skąd ona ulatuje w przestrzeń; westchnął i odszedł jaknajciszej.
Znów minął tydzień.
I tego właśnie dnia już rano było wiadomo, że pani Bronia Nawodna wyjeżdża do matki; na kilka dni; matka zachorowała; pomóc więc trzeba w gospodarstwie, i wogóle tak, z miłości. Cyprjan najnieoględniej zmówił się z Antosiem — jeszcze poprzedniego dnia gdy sytuacja nie była tak całkiem jasna — do teatru na Lilię Wenedę z Wysocką i Solską; Antoś wytrzasnął bilety; gratka.
— pójdę, bo obiecałem, lecz wrócę około jedynastej — — Maryś kochana, Maryś —
— no co — ? —
— przyjdź dziś do mnie —
— po co? — mało ci dnia całego — ? —
— mało — dzień jest tak krótki —
— myślisz, że noc dłuższa — ? —
— dłuższa nie dłuższa, ale razem z dniem to już coś —
— a jakby ktoś usłyszał —
— kto? — pani pojechała, a pan zaśnie, nareszcie będzie się mógł wyspać spokojnie —
— nie pleć pleciugo — wstydziłbyś się —
— ja się też wstydzę; — Maryś! — no dobrze? —
— dobrze —; przytaknęła szeptem i zaraz podała mu usta — zawsze wilgotne.
Już o tym więcej nie mówili; oczy ich mijały się w drodze — były zalęknione i zakłopotane.
Lecz potem to już tej jedynastej doczekać się nie mógł.
Był to w życiu Cyprjana osobliwie fobijny okres. Zwłaszcza w teatrze napadały go przeraźliwości, myśli złowrogie i tragiczne. — Zaraz po dzwonkach i po gongu, gdy tylko podniosła się kurtyna — zwalały się zewsząd napastliwe i nużące zwidzenia; wydawało mu się, że na całej widowni w parterze i w lożach dookoła aż po stromą galerię siedzą same kościaki, kościotrupy, umarlaki i przypatrują się temu jednemu wykrojowi prostokątnemu życia: bałuszą oczodoły, szczerzą zęby, kiwają zgrzytliwie czerepami, ironizują, drwią, zadroszczą i pożądają tych tam żywych na scenie. Wizja bywała niedozniesienia; przymykał oczy, żeby tego nie widzieć; więc też i nic nie wiedział co się tam działo; tu był dramat właściwy, okrutny, przytłaczający. A trwoga nie ustawała, przeciwnie, rosła i zagarniała pod siebie całą świadomość; w miarę jej natężającej się drapieżności nachwiewała się podłoga (na jaskółce!!) — za chwilę zawali się wszystko, loże, parter, piętra, galeria, dach — i ten potworny żyrandol — tam w zenicie — zerwie się, runie i zgruchoce te kościotrupy wyśmiewne, ponure, znudzone i śpiące lub obmacujące kościstymi palcami puste miednice i zimne piszczele — — Jęczał i dłońmi zasłaniał twarz; serce waliło; czoło zroszone potem; zbierało się na wymioty.
I dziś też tak samo.
Atak wizji był nie do zniesienia.
W pierwszej przerwie przeprosił Antosia, że musi pójść; głowa go potwornie rozbolała; miewa takie migreny; szkoda; może innym razem lepiej się uda; bylibyśmy po teatrze jeszcze poszli gdzie; bardzo żałuję, lecz ledwo się na nogach trzymam; zajdę znów do ciebie; dobrze.
Wyszedł; otrzeźwił go przewiewny chłód nocy. Szedł powoli — z lubością poddawał się na gładkim, wilgotnym mroku odpływowi złych wizji; — w tym ciągłym od urazów pokwitania — nieuświadomionych wtedy — zespalaniu się z życiem i z ustawiczną obecnością śmierci —, że wszędzie, że zawsze, że ciągle — w każdym domu, w każdym atomie powietrza, w każdej narastającej sekundzie — rośnie to beznadziejne przeświadczenie: mijanie — mijanie — mijanie —; bezcelowość rzeczy i zdarzeń.
W tej chwili obłędny krąg niszczycielstwa, nicość wszelka — zostały tam, w tym kopulastym, rozległym gmachu, rozświeconym setką okien.
Więc odejść stąd; prędzej.
Noc rozsiadła się wygodnie w czubach kasztanów; dołem rozrzedzona mleczną nalewką światła lamp koiła nerwy i zespalała niepostrzeżenie jestestwo człowiecze z odpływającą w nicość, przez brzegi mroku przelewającą się przyrodą; — głęboki oddech równał rytm pulsującej niepokojem krwi; — pogodniało w zaroślach myśli; przejaśniały się gąszcze.
Wstąpił do otwartego jeszcze sklepiku obok kolei — kupił paczuszkę cukierków, tych z nadzianiem, żeby chrupały, a w środku żeby była taka ciągliwa masa — Marysia je lubi, mówi na nie: stulpyski..
Gdy mu je kupiec opakowywał — przesunęła się w jasnej szybie wystawowej sylwetka wysokiej, czarno ubranej postaci niewieściej — przelotnie spójrzała na nagromadzone słodycze i owoce — olbrzymie, posępne oczy — blada, junońska twarz — — żywiej podrzuciło się serce — to ona; wielka, sławna artystka — —
— — bez jakiegokolwiek związku przysłonił tę olbrzymią, świetlistą szybę z sylwetką niedostępnej — obraz inny: też okno wystawowe przy tej ulicy, na której mieszkał — sklep i klinika lalek — za lśniącą szybą stoją w pudełkach, spiętrzone wysokimi kondygnacjami — lalki pucułowate, zapatrzone przed siebie — krasne, kolorowo przyodziane; na okrągłej płycie niklowej duża krakowianka obraca się powoli — ze wszystkich stron można ją obejrzyć — ręce ma na boki rozstawione: patrzcie, podziwiajcie! — przed tą czarodziejską wystawą często spotykał Cyprjan dziewczynkę dziesięcio, może jedenasto letnią — o dużych jasnoniebieskich oczach, w których żyły te wszystkie lalki tu zgromadzone — dziewczynka bardzo szczupła, blondynka, z buńczucznym wichrem włosów na czole; pod szyją kołnierzyk spięty broszką: biały orzeł. — Raz przystanął przed wystawą — i ona tam stała, z paczką książek związanych paskiem rzemiennym — ze szkoły widać — z koleżanką stała — i ta koleżanka powiedziała nagle:
— popatrz, popatrz Mila — na tę dużą lalkę — tę baletnicę, widzisz — ? —
— widzę — odrzekła; lecz w panienkach jej źrenic odbijał się szereg otwartych pudełek, w których, jak czerwie w matecznikach kwitły lalki postrojone w ułańskie mundury.
— śliczne — zaszeptała.
— ech, ty Mila, zawsze...
Więc Mila tej dziewczynce.
Szedł wolno — krok za krokiem — myśli stawały się w tym zwolnionym rytmie jasne i wyraziste —: kocha Marysię — ożeni się z nią, zabierze ją z sobą — albo lepiej, sprzeda tę habendkę swoją i do jej wsi pojedzie i będzie im dobrze — będą gospodarzyć; będzie poetą — poetą chłopskim, czy poetą chłopskiego życia; zespoli z pracą słowa, z porami roku i dolą ludzką zwrotki — — zaraz też nastręczyły się te słowa i zwrotka — — począł układać poemat — — powtarzał poszczególne wiersze, żeby je zapamiętać — — spokojny, miłosny, szczęśliwy poemat — — moje usta łakome twych warg dojrzewają w słońcu żądnych myśli — — —
Stanął u drzwi domu.

Wszedł doktór Eilper i doktór Maas; na wieczorną pogawędkę.
Więc znowu papierosy, ksanti i bonton, kremowe i wonne —:
— że pan nas wnet opuści i zdrów, radujemy się, to jednak zwycięstwo interny — a ci tam (ruch w kierunku kliniki chirurgicznej) to tylko rżnąć, w nóż tylko wierzą —
— dobrzyście byli dla mnie —
— nam tu dobrze było z panem; — leczyć, oczywiście, badać, kształcić się, my sobie to taki nawet sport, żeby bez badania —
— przed badaniem (— poprawia Maas —)
— no tak, przed badaniem — z twarzy, z oczu odgadnąć jaka choroba; — przy pewnej wprawie można —
— przede wszystkim po oczach —
— lecz i myśl jakąś, że tak powiem, ogólną wypowiedzieć się chce lub usłyszeć —
— tu przy panu, to się po prostu klub utworzył, klub spragnionych myślenia i mówienia —
— strasznie to miło słyszeć takie zaświadczenie —
— oświadczyny! powiedz pan, oświadczyny —
— powiem: zaświadczenia sojuszu, wierzę w sojusz dobrych myśli; to wprost niedowiary ilu sojuszników zyskujemy przez wypowiadanie zdań śmiałych, rzetelnie przemyślanych; myśli które sprowadzają na nas gromy oficjalnych opinii, wracają do nas z milionowym potwierdzeniem —
— czy w panu kochali się mężczyźni — ? — ni stąd ni zowąd zapytał Eilper —
— uchylam to pytanie — zasędziował Maas —
— pan pyta o seksapil pisarski...?
— coś w tym rodzaju, chociaż właściwie...
Maas tuszuje ten incydent:
— przedtem tu, na tym samym łóżku leżał przei kilka miesięcy nadzwyczaj miły człowiek, aktor, jowialne, takie, powiem, marchołtowe chłopisko —
— Marchołt jest jeden: Kaziu Piekarski —
— tamten też, pewnie go pan znał — ? —
— no — ? —
— Komornicki —
— jakże! doskonale go znałem, niejedną noc z nim przebumlowałem, bo nie mogę powiedzieć: przepiłem; on wtedy już nic nie pił prócz wód mineralnych; Józek Kondradt — znacie go — ? — ciągnął za nas wszystkich — to wam to może jeszcze kiedyś opowiem; a Komornicki strasznie zabawnie, wściekle serio, zamawiał ostentacyjnie z tym zachodnim akcentem, takie gardlane „rrr“ —: „ostromycko, ja?! — — grał kiedyś w mojej sztuce, jak grał! to aktor! — — umarł jakieś cztery lata temu —
— no, właśnie tu — na tym łóżku —
(— to samo! — i wciąż — i na każdym miejscu — a szpital jest przecież w tym mijaniu — bo to o to słowo idzie!! — uprzywilejowany —)
— lubiliśmy go, co tam, zakochani byliśmy w nim —
— to była bardzo ciężka sprawa sercowa, i skrzepy niebezpieczne — ale już się zdawało: lepiej, nawet profesor mówił: zdaje mi się, że lepiej —
— wciąż o tym marzył, Leopold mu było, żeby stąd wyjść jaknajprędzej, że pod Łodzią...
— zawsze o tym mieście z entuzjazmem mówił —

... mieszka matka, że czeka — i tam ma w malutkim, nikłym domku obrosłym bluszczem taki jasny pokój, słoneczny, z weneckim oknem. — to sobie przy tym oknie będzie siedział — wiedział, że wrócić do teatru już nie może —
— bardzo był talentny chłop i pracowity —
— siedzieć będzie, powiada, czytać i patrzeć — czegóż więcej potrzeba? — patrzeć to największe szczęście, siedząc patrzeć, żeby nie tak ciągle: leż i tylko leż, na wznak do tego, — przed oknem, powiada, rośnie tam jabłoń — to ona za kalendarz starczy — kwiaty — zieleń — owoce — gałęzie, ta cudowna koralina gałęzi! — wiosną znów będą kwiaty — to właśnie jedyna pewność: pory roku — prawa tych pór —
— miał wyjść za kilka dni — jestem akurat w pracowni, aż tu zadyszana przylatuje pielęgniarka, że w seperatce źle! — co? kto? — łóżko numer drugi — biegnę, a Komornicki czerwony — twarz purpurowa, oczy wysadzone — trwoga w nich ta, której my się tak zawsze lękamy, źle wróży — a już nieprzytomny — minuta — koniec — —
— skrzep się, wie pan, zerwał —
— stało się czegośmy się najwięcej bali —
— beczeliśmy wszyscy —
— poco my to mówimy pacjentowi —
— doktorzy kochani, dobrze, że mówicie, dobrze — (— może spowszednieje, — lecz — czy to możliwe —)
— ot zgadało się, wspólny znajomy —
Papierosy — ksanti — bonton —
(— więc na tym łóżku? — na tym samym? — mówią bo znałem — — a ilu nieznanych już na nim pomarło? — i czy to wogóle mi jakieś znaczenie? —)
(— i że na kilka dni przed opuszczeniem szpitala — — taka sytuacja jak właśnie ze mną teraz —)
Myślom dogaduje głos z poza dymu tytoniowego, jak z poza wiklin (— mała izba — raz-dwa się mgłą zaciągnie —):
— cóż tam, tu na każdym łóżku zmarło minimum po kilkudziesięciu ludzi; — bo i cóż tu tych łóżek jest? — a napływ chorych taki zawsze, że po dwu na jednym często leżeć musi — zwłaszcza na oddziale chirurgicznym i położniczym — wie pan, nogi-głowa, głowa-nogi — czasem tak tygodniami — najciężej chorzy, krwawiący, w gorączce czterdziestostopniowej —
— straszne —
— cóż robić, cóż robić — na szpitalnictwo nie ma u nas forsy —
Posiedzieli jeszcze chwilę.
Zluzował ich doktór Ester —:
— ja tu przychodzę tak — spojrzeć na pana; raduje mnie niesłychanie szybkie, błyskawiczne kojarzenie myśli u pana — śledzę to, wyznam, z zaciekawieniem fachowym — to u pana prawie, moim zdaniem, nie męskie —
(— i ten znów zaczynał —) —:
— a jakie, proszę — ? —
— czy ja wiem — no, jak nie męskie to kobiece —
— doktorze kochany, to jasne — poeta to nic wątpliwie organizm maciczny; oto dyspozycja zagadnienia, które pan wlot uchwyci: — człowiek częścią przyrody, wyzwolenie z androginizmu, kobieta bierze na siebie par excellence przyrodniczą pracę, mężczyzna „wznosi się“ do badania, stwierdzania, syntetyzowania, poniekąd nawet do kontrolowania, podporządkowania praw — i — w pewnym, bardzo jeszcze dziś nikłym — dziećmi jeszcze jesteśmy jako gatunek — wymiarze, do tworzenia chemią mózgu nowych praw —
— poprawiacze przyrody — ? —
— nawet! — enpe: zagadnienie humanitaryzmu, przesunięcie platformy walki o byt z bezwzględności ku kooperacji i tede; — a teraz dalej dyspozycja: kobiecy aparat jest oczywiście bezpośredniejszy i bliższy przyrody: — reprodukcją czy analogią psychiczno-fizykalnych właściwości macicznych jest poeta; zapładnia go barwa i dźwięk, zapładnia go ból i radość, zapładnia nędza i niesprawiedliwość, ziemia i wszechświat, piasek i gwiazdy — i: rodzi; — o wielkości poety zaświadcza właśnie ta predyspozycja maciczna — wszystko inne jest grą intelektu mniej lub więcej finezyjną — — (zamyśleńczo): — i działanie księżyca: morze, menstruacja, spięcia poezji: oscylacja: pełnia, nów, nów, pełnia —
— muszę sobie to przemyśleć —
— pan, panie doktorze, lubi cytaty — więc proszę: ...ta liczba ośmnastu miesięcy mogłaby naprowadzić na myśl, że w gruncie jestem słoniem samicą... dixit Nietsche, gdy mówi o ciąży i porodzeniu Zaratustry —

Ester:
Sweet, I blame you not, for mine the fault was, had I not been made of common clay
I had climbed the higher heights unclimbed yet, seen the fuller air, the larger day.
?
Wilde —

Cyprjan:
— poeta! dla niego wszystko jest niczem poza twórczością — wszystko tu temu tylko podporządkowane — — wszystkie zjawiska są plemnikami — on je wchłania, rozwija —
— zapładnia się, krótko mówiąc —
— właśnie —
Ester:
— hm —
Cyprjan (— po chwili —):
— w ustosunkowaniach ludzkich, w obrębie współżycia jest poeta zjawiskiem niesympatycznym —
Ester:
— pitoresque —
Cyprjan —
— niepokojącym —
Ester:
— zapewne —
Cyprjan:
— i koniecznym —
Rozmowę tę poszeptywali w siebie bo do Włodka Kusza przyszli koledzy i koleżanki — całe bractwo rozszczebiotane i zgiełkliwe; — rozmowa: tenis, zaręczyny, wycieczki, dancing — i wciąż w ten deseń: „nie masz pojęcia!“, „powiadam ci“, „mówię ci“, „a to znasz?“, „posłuchaj“, „jak ta lala“, „tip-top“, „oui zgadza się“ — wszystko na fermacie śmiechu, który nie posiada żadnego znaczenia.
Towarzystwo to zmęczyło rekonwalescenta; gdy więc zostali sami poprosił Włodek płakśliwie Cyprjana o bromural.
Dostał.
Zażył.
No to teraz mamy znów ciszę.
Nie! — jeszcze nie!
Pukanie — proszę — telegram; podpisać re» wers; bardzo proszę; dziękuję.
Telegram zawsze nieco niepokoi; otwiera się go z ociągającą niecierpliwością; więc i niezręcznie.
Nareszcie — — — :

dulce et decorum
Maura

Zwinął kartę z powrotem; włożył do szuflady stolika.
Dulce et decorum —
Więc się to tak samo (jakoby samo!) posuwa; dokąd — ? — niewiadomo. I to nęci właśnie. Słodka i zaszczytna pani! — w tej chwili jestem doprawdy tak zajęty, tak bardzo zajęty! — I nawet do powiedzenia nie mam nic — a równocześnie mam wszystko do myślenia!
Do — odmyślenia.
Do......
Stoję oto u drzwi i podzwaniam kluczami; brama otwiera się opornie. Podcienie — podrabiany romantyzm: krużganki platerowe! — kilka schodków wewte wtewte, żeby było tajemniczo, jak najbardziej tajemniczo — anamneza podziemi, proszę was; — wreszcie poniekąd normalne drzwi; najwyższy czas; — również własnym otwiera się je kluczem.
Ci-chut-ko — —
Cyprjan ostrożnie, bez szmeru przymyka drzwi. Na palcach wchodzi do swego pokoju; rozświeca małą lampę na nocnym stoliku — okrywa ją rozwartą książką — półmrok.
Zdejmuje trzewiki; — spacer po pokoju — po znanym sobie szlaku — tak, żeby parkiety nic skrzypiały — poniektóre kwadraty trzeba umiejętnie wymijać — niedotykane, krzykliwe — lecz jest jedna taka miedza nawskos pokoju, którą można chodzić bezszmernie, nietoperzowo. Serce wali jak odmieńcy — — wyobraźnia, wzburzona i zmącona zbyt gwałtownym przelewem krwi, bardzo niekonkretnie i mgliście wyświetla dalekie, obce obrazy Marysi — tu — z nim — na łóżku — — jak we śnie, gdy to siebie widzi się poza lub obok siebie.
W trzecim pokoju (bo to ta jadalnia przegradza) wątły skrzyp łóżka; — Nawodny przewraca się na prawy bok, albo na lewy — może na wznak — —
Zdjął kapę z łóżka i odsłonił kołdrę.
Obszedł znów tym szlakiem przestrzeń prostokątną — najnierozumniej oparła się pamięć na przy prostokątni — nie — na kwadracie wystawionym na przeciwprostokątni który równa się dwu kwadratom ......nagle zobaczył olbrzymią na pół globu noc i to mizerne pudełko pokoju — samotne — jedno — jedyne na bezludnym, czarnym stepie — i że ktoś zdaleka idzie — ona, oczywiście, Marysia — zapragnał postawić lampę na oknie aby zasygnalizować: tu! — lecz spostrzegł się, że to przecież nonsens.
I znów — przechodząc obok — zasłonił kołdrą poduszkę — wydało mu się, że jest coś niestosownego, brutalnego nawet w tym podgięciu nakrycia z wierzchu czerwonego a od spodu białego; — a wtedy stał już przy oknie i chłodził czoło o zimne szyby. Nim ten krążek zimna przemknął się ku świadomości — stał Cyprjan przy drzwiach — nacisnął klamkę lekko — powoli — długo; korytarz ciemny, na końcu, na prawo — drzwi do kuchni. Poszedł w tym kierunku; wąski, pionowy pręt mglistego rozświetlenia pomiędzy drzwiami przy futrynie — znaczy się: drzwi nie przymknięte — — Drżąc przekroczył próg — dość wysoki ten próg — trzeba o tym wiedzieć, aby się nie potknąć i nie narobić hałasu — — okno od podwórza, a po drugiej stronie żółte światło u sąsiadów — więc w kuchni półćma, lecz tym jaśniejsza, że na korytarzu noc zupełna — — podchodzi do łóżka — łóżko nietknięte, porządnie kocem nakryte, zagłówek z różowymi elipsami wsypu ułożony w głowach jak należy. Nie ma jej — zdarzało się, acz rzadko, że Marysia wychodziła wieczorami do stróżki, tam taka córka, szwaczka, równolatka — na pogawędkę; lecz tak późno? — i dziś właśnie? — — —

Trzeba zaczekać.
Przechodząc obok szklanych drzwi jadalni — słyszy znów ten skrzyp; irytujący; — cóż ta cholera zasnąć nie może! — — a potem jakby szept — — przystanął — — zatrzymał oddech — — złudzenie oczywiście; — położę się — już mi się kotwi we łbie i halucynacyjnie plącze; położę się — zaczekam — położę się —
Cały pokój tętni tym sercem na łóżku; — słychać — wyraźnie — sufit — ściany — podłoga — piec — stół —
Nagle — gwałt! — serce przestaje bić — mrok tężeje — cały pokój przyczajony, przywarty do ściany nocy, przycupły jak zająć pod pniem — tylko uszy po sobie położone warują — notują — słu-cha-ją —
Noc jest tylko słuchem — tym jednym zmysłem żywa —
Szelest opadającego pyłu jest jak lot muchy rozbijającej się o klosz lampy — skrzyp jest łoskotem — szept krzykiem i przekleństwem — — znaglony hałas jest tak natężony, że nie rozumie się nic, nic, nic — — lecz — no tak! wie się — —
Uszu Cyprjana dociera z trudem dalekie pukanie do szklanych drzwi jadalni; zrazu nie uświadamia sobie, że to on sam puka; — i — cóż to w ręce trzyma? — nonsens! — skądże i naco?, karafkę — pustą karafkę — ? —
Puka mocno, chce otworzyć gwałtem drzwi — zamknięte — więc znów puka — głośno — łomocąco —
— kto tam? — wyczłapuje się z pod pantofli zadeptane pytanie —
— to ja, panie Janie — to ja —
— czegóż pan po nocy — ? —
(teraz bardzo zciszenie i tak słabo, choro): — złociutki panie, niech pan otworzy — z sercem tak nie dobrze (na to serce znerwiczone da się to i owo zepchać — więc podpiera wiarę w tym — tam po drugiej stronie matowych drzwi — że potrzebuje pomocy, pomocy — ten — tu po tej stronie matowych drzwi): — bardzo mi nie dobrze, niech pan ratuje —
Pomogło!
Otwierają się drzwi — staje w nich Nawodny; nic nie wiadomo — blady — nie blady, drżący — nie drżący — tyle, i to pewne, że w kalesonach długich, zwężonych u dołu, więc, widać, związanych — no i w koszuli, rozpiętej, ale w koszuli —
Ani chwili do stracenia! to się wie! — i nie dać mu w tym zaskoczeniu krzty wytchnienia ni możności pójścia do głowy po rozum; — więc natrętnie i bezapelacyjnie:
— tu jest karafka — wody — nie mogę dojść do kuchni — to pewnie koniec —
Lewa ręka na sercu — szept rozklekotany — prawa wciska tamtemu bezradną karafkę —
— zaraz — prędko —
Dyszy ciężko, zarwanie, w rozwarte usta chwyta powietrze — — oczy tylko małe, przymrużone śledzą pilnie i chytrze — — no! — nareszcie zrozumiał gamoń; bierze tę karafkę i idzie do kuchni — — do kuchni — do wodociągu — kroków? no co? ze dwadzieścia — — opiera się Cyprjan o ścianę przy drzwiach — głowa zwieszona — to widać, może zemdleć lada chwila; — słychać odkręcanie kurka — strumień wody — — wtedy: oddech głęboki — skok za próg — zamknięcie drzwi — przezornie, kluczem, dwa razy —
Teraz na lewo! — prędko!
W sypialni wcale jasno — lampka nocna za» kryta jakąś różową materią — to mądrze tak; — na łóżku — nikogo; kołdra tylko zmięta, wypuczona wzdłuż całego posłania; — — no to wracać, póki czas, żeby się nie spostrzeżono — zakłócenie spokoju i wstyd. — Tylko jeszcze jeden odruch, taki bez wyraźnego znaczenia — ale trzeba go zrobić, przymus taki, choć to już właściwie nic nie znaczy — i wcale niepotrzebne — — idzie o to, aby tę kołdrę od poduszek ku nogom odchylić; ruchy powolnieją, zdenerwowanie odpływa, zamęt się przejaśnia; — więc chwyta tę kołdrę i — dlaczego z takim oporem? — obsuwa ją w dół jak skórkę z banana — —
Nie pojął w pierwszej chwili!
Nie zrozumiał!
Na łóżku — prześcieradło pomięte, bokami wyzierają materace — leży skulona, naga kobieta — od tego przyprószonego światełka różowa cała i nagrzana; twarz skryta w ramionach — dolina pod pachą rozwarta, porosła kępką włosów; biodra wysoko złuczone — płynny spad nóg aż po stopy; głowa? — widać tylko rozkudlone zwichrzenie — — ale ten kolor włosów! ten kolor zdradził pierwej niż wszystka inne — przecież tego jej wszystkiego innego nigdy nie widział —
— Maryś — co ty tu robisz —
Cisza.
Krzyknął — :
— wstawaj! —

Natychmiast wstała posłusznie, smukła, kształtna — piersi, z tych nieco obwisających lecz z wysoko zmalinioną sutką, drżą przy każdym ruchu — brzuch młody, zwarty, z płynnym zaklęśnięciem ku włosom łonowym — — piękna!
Lecz teraz już w ogóle wszystko jest inaczej! — słychać szamocące dobijanie do drzwi; nie ma co udawać! sprawa jest prosta i jasna —
— zaczekaj tam psiakrew —
Nagły gniew zalewa mózg. Wszelkie panowanie taje jak grudka lodu na czerwonej blasze; z tej czerwoności odblask złowrogi na oczy się kładzie kolistymi plamami wciąż napływającymi — dokoła wszystko jest nazbyt, nieprzyjemnie czerwone; mgłą się i giną przedmioty — tylko te plamy —
— pocoś tu przyszła! — nago — z chłopem! —
Wyrżnął dłonią w tę śliczną, szczupłą pod wzburzoną wiechą włosów twarz — mocno — chciała coś powiedzieć — a było to jak niezdarny uśmiech — i raz jeszcze na odlew —
— ty — ty — a ja — czemu — ty —
Płacz. Cała nagość jeden płacz; jak fontanna runęła w dół, zwiśnięta, nikła garść drżącego ciała —
Uklęknął przy niej szybko — już mu żal i wstyd —
— no, Maryś, malutka, moja Maryś — nie płacz — nie trzeba — wybacz — tak strasznie ciężko — — chodź, chodź stąd —
— gdzie ja pójdę — gdzie ja pójdę —
— do mnie — chodź —
Uniósł ją za gładkie ramiona — dziwnie śliskie — to z łez — i prowadził ku drzwiom — otworzył — — zamajaczyła przed nim postać w kalesonach — karafka — postać trzyma ją przed sobą w wyciągniętej ręce — drży, chce, żeby mu ją zabrano —
Cyprjan puszcza dziewczynę — krzyczy głośno: —
— no, prędziej — marsz! —
Nawodny szybko, bokiem wchodzi do jadalni — wygibnie, tanecznie prawie — lecz dopadła go jeszcze twarda pięść i pchnęła — potoczył się naprzód — chlusnęła woda z karafki i zalała koszulę i te kalesony —
— cholero, siedź tu teraz do sądnego dnia —
Cyprjan przełożył klucz i zamknął drzwi od strony korytarza; potyrmanił klamką czy aby solidnie zamknięte.
Gdy wszedł do pokoju — Marysia leżała już w łóżku.
Zrzucił w kąt przeciwległy, pod okno, kapę, palto, stare ubranie z szafy; położył się zmęczony, zbolały, obojętny.
Po chwili wstał, poszukał tej paczki z cukierkami — odpakował, położył ją Marysi na kołdrze. Jeszcze sprawdził czy i tu drzwi należycie zamknięte; klucze zabrał ze sobą na ten głupi barłóg.
Długo w noc słyszał pochlipywania, pociągania nosem i chrupanie cukierków.

Nie zauważył nawet kiedy Nering wrócił z miasta; a kiedy wyszedł — ? —
Światła nie zaświecał.
Udał, że śpi.
Zresztą: jasno — jak wtedy — i dziś —

Piękna, pogodna, księżycowa to była noc; owego maja; około północy przechodzili — Cypijan i Marysia — wzdłuż muru parku dworskiego — w Klonówce — tutaj biegnie kolisto ta najpiękniejsza z życiowych dróg; co tu dużo gadać; tęskno i już; pochlipać by się chciało z tobą, Marysiu, i pociągnąć swojsko nosem — i te cukierki — nie ma już takich cukierków na świecie — ; — trzydzieści lat temu? — dwadzieścia dziewięć —
Z Klonówki do Dąbrówki trzeba iść pieszo, można furką; lecz jak nie ma furki no to pieszo; kawał drogi, z dziesięć kilometrów — ale to nic, we troje z miłością to blisko, łatwo i za blisko, pewnie, że za blisko! — gdyby takie drogi, przejście ich — trwało pięćdziesiąt lat — wszystkie t e problemy wzięłyby w łeb.
Poprzedziły ten wyjazd wielogodzinne rozmowy; Cyprjan (nazajutrz) ugotował śniadanie na primusie — Marysi wstać nie było wolno — to bicie i to wszystko — a potem długie męczenie wzajemne; — albo tak, albo tak — albo rzucić wszystko w kibit mater i odejść, albo „wznieść się ponad to“ — raz to zdanie przeważało, raz tamto; jednolitość stanowiska stale zachwiana wybuchami namiętności.
Tego Nawodnego Cyprjan nie wypuścił z pokoju; nikt nawet w tym kierunku nie pertraktował; rozumiało się samo przez się; stan oblężenia; no to sobie tam, uwięziony, grał na skrzypeczkach — i mieli za bezdurno muzykę do tych — rozmaicie — gniewnych lub pogodnych zdań.
Wieczorem zmęczeni i wygłodniali zawarli pakt. Zaraz też zabrali do kupy graciki i chadry — dwa nikłe kuferki, cała parada;— i wyjechali;— otworzyli drzwi jadalni, pies ci mordę lizał, — wyjechali. — Po drodze na dworzec poucztowali suto za tani pieniądz — wraz też poweselili i nabrali otuchy.
W tym parku klonówkowskim jest dużo słowików; może za dużo; kląskają aż giełczy w pobliskich parowach.
Pod murem ucałowali się — pierwszy raz od „tego“ — posypały się na nich jak jaśminowe dzwoneczki te słowicze turlikania — zbeczeli się oboje i poprzysięgli wieczystą miłość. Tak się tą wiecznością lekką ręką szafuje, gdy się żyje w złudzeniu uroczym, że do tej wieczności daleko, że oddziela nas od niej cała wieczność — więcej! — całe życie! Do marysinego domu zaszli, gdy świt zaczął płynąć złotą rzeką nad widnokręgiem.
Jej ojciec był kowalem; cztery morgi pola; chałpa; warsztat — jaki tam był ale był. Niedużo; ale wystarczy; z jego, cyprjanowego niby, też wielatyla dojdzie; obleci; choć do jedzenia gąb sporo; są przecież ojciec (matka pomarli) siostra Sewerka i — dwoje marysinych dzieci — córeczka dwuletnia, synek trzechletni — Wojtuś i Hanusia; dwoje miała już dzieci; „on“ miał się żenić, jakoś tam odwlekał z miesiąca na miesiąc, to to, to tamto — dzieci zrobił i, masz, wyjechał do Ameryki; że niby wróci: szukaj wiatru w polu.
Marysia bała się okropnie tego momentu, gdy się Cyprjan dowie; skóra na niej cierpła. W domu traktowano to lekko — zaraz też ojciec Cyprjanowi powiedział, że są takie dwa bąki, i że straśnie „hreboki“ dobre i mądre są —
Marysi aż dech zaparło; — a Cyprjan:
— to nic, są, to dobrze — mamy już dzieci bez roboty — to też coś warte —
Mieli się już teraz zwyczajnie jak chłop z babą; spali z sobą w jednej izbie (bo i drugiej nie było) na jednym łóżku, na nieboszczki matki łóżku; — ojciec na drugim; trzecie jeszcze było, no to na nim ta młodsza siostra Sewerka; dwoje tych maleństw miało wyro wedle pieca.
Raz się taki krzepki wydarzył wypadek:
— do tej Sewerki zalecał się parobek z pobliskiej wsi; szykowny i majętny; pół chałpy, trzy morgi pola, spłatu żadnego; — za miesiąc mieli się pobrać; zapowiedzi już szły.
Którejś nocy skrzyp wrót obudził Marysię, szturknęła Cyprjana w bok — : „ktosik idzie“ — wstraszyła mu w ucho; przywarowali cicho — ktoś wszedł — najciszej jak mógł wymijał gęste graty — po omacku trafił do Sewerynki łóżka —
— Sewerka — pąk sie —
Acha — to Franek — ten co to się z nią ma żenić.
A Sewerka burczy (choć wcale nie gniewna):
— pocóz ześ przysed —
— bo cie mom rod — legnę se —
— to se legnij —
Wgramolił się w ubraniu i w butach do łóżka.
Całują się; cicho; ale słychać.
— Sewerciu, mojaś ty słodziutko — dała byś mi —
— dziś, brołbyś — po weselu se weźnies —
— a dy się za miesionc pobieremy —
— no to nie długo bedzies cekoł —
— Sewerka, nie być tako twardo — dejze troske tyj swoji cipecki —
— żebyś mie potem puścił jak tamten Maryśke —
— jo cie nie opusce, boże zachowoj —

Certolili się tak z godzinę — łatwo rozgrzewającej Marysi dojęły te igry sąsiedzkie do żywego — cały czas trzymała cyprjanowego w garści.
Po długich, pełnych namów i zaklęć perswazjach zorientował się Franek, że nic u Sewerki nie wskóra i że się dziś nie doczeka rozsądnego rezultatu — tedy zeźlił się, zaklął i głośnym pierdnięciem otrąbił odwrót.
— o ty świnio świńsko — zaśmiała się Sewerka; podźze poć kies taki uparty —
Rozebrał się Franek i rozbuł prędko; — poczęło się bośkanie serdeczne i ogniste ugniaty — w pewnej chwili Sewerka kwiknęła mocno —
— juz jom dopod ka trzeba — zaszeptała Marysia i zadyszała pokuśnie —
— poć tyz, Cyprjon, prędko, prędko, dawoj go —
Robota szła na całego, można by rzec na cztery ręce, lecz właściwie na osiem rąk i nóg.
A bruliony z poezjami rosły; wszystkie, za przeproszeniem, na tę chłopską nutę i wszystkie z tą wiarą, że poezja ludowa — wiadomo, bo już w roku 1822-gim też tak było — odrodzi się i zaradzi — że, z niej tylko z niej no i tak dalej, że tak się stanie i tak się stać musi; — że miejsce będzie dopiero dla tych, którzy chłopami będąc poezję klasową z siebie dadzą — swoją — tego się wtedy wiedzieć nie mogło — w każdym razie nie mogło jasno i przejrzyście; — dopiero za trzydzieści lat, więc dziś — i to zalążek jeszcze i pierwsze kroki.
Marysia strasznie poezję lubiła; często jej tez wieczorami czytywał — siedziała w kuczki na łóżku — wargi lekko rozchylone — słuchała; — przysłuchiwał się też uważnie stary; aż raz zapytał:
— a jest z tego jaki prefit — ? —
— jesce jaki! — zaperzyła się Marysia; — książki popłacają więcej jak jarzyna. — Ojciec przytaknął głową, że to „ciewy-ciewy“ — ale myśli jego były pełne powątpienia; był to kowal rozsądny. — Naogół zresztą był z Cyprjana rad — syna nie miał, na czeladnika nie stać go było — więc skwapliwie skorzystał z terminatorstwa tego, co to chłopem córki ma zostać; a ten znów przykładał się do nauki rzetelnie; pod jesień już i podkowę ukuć potrafił i pług należycie wyklepać, rafę na koło założyć, brony i hakownice zreperować; sam sobie w iskrach gwieździonych miechem, w rytmicznym stuku młota, w biało-czerwonym, rozżarzonym żelaziwie z gniewnym sykiem hartującym się w wodzie — wydał się małym Hefaistosem, kowalem olimpijskich bogów; — huk, stuk, rytm; praca, praca —

Resztę — uciekających w bezdenne mijanie — dźwięków i zdarzeń — dognał nagły sen.

Cyprjan zasnął — a był już listopad; zimny, rozchlapany; obelżywy; zdatny, aby wyjść na rostaj glinianych kolein — najeżyć sierść i wyć —
W chacie mroczno i duszno. Marysia dogorywała; zapalenie płuc; lekarz był — i przed księdzem był — nad wsiowy zwyk — ale nikt i nic tu już pomóc nie mogło.
Przed skonaniem odzyskała przytomność; podali sobie ręce —
— chłopcysko ty moje (— nie „po pańsku“ po chłopsku mówiła; od czasu gdy tu na tę wieś przyjechali; a teraz to już mus tak mówić — chwila poważna) — łostanies som, a dobrze nom było ze sobom, prowda? — straśniek cie rada miała — ka ino i w tym coś pisoł i w tym coś ze mnom społ — obadwa jednako; zol mi straśnie, ze cie muse łodyjś —
— Maryś! —
— Cyprjonie — łodyjdem cie; cóż robić; nie poradzemy; kwilke sie ta pożolis, a potem se ta nojdzies miejskom pannę — byś ta z chłopkom i tak nie wytrzymoł do końca życia — — zegnojze mi — byłak zawdy przy tobie scęśliwo — tyk porę miesiency — cekoj, poznalimy sie przed godami — ja, przed godami — no to bezma rok — a mnie sie to zdo akurat jeden abo dwa dni, abo i krócy — jakby my karuzel — pamientos? — roz dokoła objechali —
Z wielkim już mówiła trudem; a taka była piękna w tej przedśmiertnej chwili — jak może nigdy za życia — — i tak już bardzo daleka, odległa — stąd i ten głos cichy i z trudem przedzierający się przez warstwy atmosferyczne —
— dzieckami sie ta mojemi zaopiekuj — ześ tys taki dobry był, ześ tys tak znoł mojom naturę — nie byłak zło, ino mie tak od małości ciągło — — ale potem jak jus haw, jak jus z tobą to ino ku tobie — zegnojze mi Cyprjonie — zegnoj, zegnoj —
Trzymała go silnie za rękę — z wysiłkiem uniosła drugą i pogłaskała jego dłoń —
— urodziłak sie haw tak niedowniusienko — haw tys umierom — łocy matcyne na mnie wtedy w maleńkości patrzały, a teros twoje na mnie patrzą — to mi lzyj — zegnoj — —

Umarła tej nocy ciemnej bardzo i deszczowej.
Cyprjan pomieszkał jeszcze jakiś czas w Dąbrówce — no a potem, potem wyjechał — — w pierwszą rocznicę przyjechał na mogiłkę, w drugą też — no a potem; — o dzieci marysine zadbał; Wojtuś wyuczył się na ogrodnika; ożenił się już; ma swój ogród; Hanusia została na gospodarce; wyszła za mąż — dzieci ma troje — babką już jesteś Marysiu — a ta Hanusia całkiem na ciebie podana — ale nie taka ładna — — — Maryś, dobra byłaś, Maryś — — — a potem ten dramat o tobie obszedł wszystkie sceny — nie dożyłaś — — darzyło się myślom przy tobie, i z tobą zawsze dobrze było —

— narosło doświadczenie o bezmierną nędzę chłopa, o jego cofnięcie wielowiekowe, o krzywdę jego; o zbrodnię popełnianą na nim od początku podziś —
— Dąbrówka — jej wsiowe skiszałe życie — sąsiedzkie nędze i złości — : oto prawdziwy uniwersytet, uniwersytet wiedzy społecznej —
— na tym tle, Maryś, kochałem ciebie i to wszystko inne —
— a sama już dziś — w tym szpitalnym odpomnieniu — sama i ten twój żywot: wegetacja roślinna — wykiełkowałaś w kurnej chacie — iw niej też zwiędłaś przedwcześnie — — i — doprawdy niewiem czy istniałaś, a jeśli to był jętkowy byt — to jaka jest jego nazwa, potrzeba jego, przywilej — ? —

Na niedospanej udręce morzą Cyprjana wszystkie niedogodności, zwątpienia i skazy:

— czy zdradziłem cię kiedykolwiek — czy może teraz z tobą zdradzam... Maurę, której nie znasz — czy może ciebie Milo, którą tak głęboko pokochałem — czy może was obie z tamtą — czy może ją z wami obydwiema — a wszystkie razem z Wisią — i naodwrót — — nie, nie wysupłam się z tego zagadnienia dyktowanego podstępnie przez tysiącletnie narosły obyczajowe; — bo i wreszcie: cóż to znaczy: zdradzam? — Kocham was wszystkie, któreście podsycały moją myśl i rozżarzały moje uczucie. Karmiłyście swym istnieniem twórczość moją, czyli: darzyłyście mnie życiem; — ileż razy blacie i zamierające, ożywiła i odmłodziła transfuzja waszej ciepłej krwi; — w nocach moich i trwogach byłyście i jesteście: światłem i ukojeniem; pieszczoty wasze płoszą czujny i wciąż obecny strach, zaprzeczają narastającej każdym okamgnieniem śmierci. — Wszystkie, wszystkie byłyście zawsze najpiękniejsze, najlepsze i najrozumniejsze. Wzbogacała się i wzbogaca, moja świadomość tą wielostrunnością waszą; bez niej i bez was życie niewarte jest aby je żyć! — I nic o jakieś tam erotyki chodzi! — paldiabli! — wolałem zawsze usta niż zwrotki, usta piersiątka i tę resztę najrozkoszniejszą, którą, skwapliwie upieszczałem wedle waszej woli, o waszej zawsze myśląc rozkoszy, ceniąc ją więcej niż własną — i nieznużony nigdy, zawsze po miłosnych potyczkach rzeźwiejszy, krzepszy, mędrszy, bardziej twórczy: zdrowe zwierzę o instynkcie drapieżnym i trafnej, celowej intuicji. — I cóż ja wam wzamian daję? — jakąż monetą odpłacam? — uwieczniam was, czyli czynię coś, czego sobie wcale nie życzycie, co wam jest zupełnie obojętne; w czym widzicie, jakże słusznie!, utajoną nienawiść do siebie; mizoginizm. — Wyznam wam też, że nie umiem obronić się przypuszczeniu, domniemaniu, hipotezie, że jesteście samicami innego gatunku, że w jakimś odległym kataklizmie wyginęły wszystkie, lub prawie wszystkie samice pitekantropa, że przeto był zmuszony parzyć się z samicami obcego — pokrewnego oczywiście — gatunku. Przepraszam!
Jeden z wielu Cyprjanów przywołuje do porządku — : — odpowiedz, bez obłudy, więc wielożeństwo — ? —
Inny Cyprjan odpowiada:
— podchwytywaczu! cóż to za problem mi podsuwasz —
— a jednak powiedz, proszę —
— jeśli tak koniecznie, no to mówię: wystarcza jednożeństwo —
Ironizujący Cyprjan:
— aż nadto —
Poprzedni ciągnie dalej:
— przecież nic o to idzie, nie o normowanie i normalizację rodziny; to są całkiem inne zagadnienia; bardzo ważne — lecz to teraz w rachubę nie wchodzi; — mnie idzie o znacznie dalsze, głębsze, wyjątkowe poniekąd sprawy: o zagadnienie energetyki seksualnej w przyrodzie; więc w człowieku; o zapęd, który w niej płynie; o ślizg pasa transmisyjnego wprowadzającego w ruch (—) i wykonującego pracę (+). Tu jest waga wiecznej kobiecości, która zbawiła i wznosi: motor myśli, uczuć pomysłów, poczynań, odkryć, wynalazków, prac, czynów, sztuki, ładu społecznego —
— czy chcesz twierdzić, że sprawa przyciągania i odpychania, kosmiczny ruch, ład, harmonia i kataklizmy, chemiczne życie, sympatia i antypatia związków, elektrony — i tak dalej — to...
— tak, chcę twierdzić: to energetyka seksualna, jej mądry dobór i odrzucanie —
więc: poza nią nic nie istnieje? — początek i koniec — ? —

— sie człowiek wykaraskał — cud boski —

— no, no, jużeśmy myśleli, że będzie koniec —
— teraz to już starzy pozwolą na ślub; muszą; jak się tak młodzi kochają na śmierć, na prawdziwą śmierć — nie? —
Milczenie; nikt nie odpowiada.
— sie człowiek wykaraskał — cud boski —
To było pierwsze zdanie, które o rannej porze, przebiło omraczoną snem świadomość; głos bezprzecznie męski, młody lecz przychrypły, jakby z sznurowanego gardła wydobyty — —
To rozmawiają w tej szpitalnej kuchni; — machinalnie powtarza myśl to zasłyszane po dwakroć zdanie, o nieco cudacznej składni — :
— sie człowiek wykaraskał —
A ten tam przychrypły dopomina się natrętnie:
— nie? —
Nic. Tylko to obmierzłe szorowanie garnków słychać; bardziej intensywne; prędkie; jakby niczego na świecie nie było tylko garnki, blaszane garnki, i żadnej pracy innej jak szorowanie ich drapaczkami, zmywanie, wycieranie — jakby nic innego.
— czy jej ino to zimno nie zaszkodziło; z wieczora nic, nawet zacisznie na tym grobie — mur smętarny spory to i wiatru nie wiele, ino górą fuja; chmury to pędziły, ale tu niby dołem, nic, ciszyna; — takie tam pożółkłe trawki rosły to sie, wiecie, ledwie, ledwie ruszały; — ale potem ziąb się zaczął, no serwus, to my sie skulili ze sobą — potem już nic nie wiem — ażem sie tu opamiętał —
Cisza. Pobrzękują ustawiane naczynia.
Nawet to szorowanie ustaje; wyczerpał się zapas.
— siostro — ? —
— co pan — ? —
— siostrzyczko — ? —
— no co — ? —
— nimógłby ja ją zobaczyć — ? —
— co też pan ma w głowie! — profesor nie pozwolił; sił pan niema — tu się pan leciwie przy wlókł przez próg — a oddział kobiecy jest na drugim skrzydle —
(— poco ona tyle i tak prędko mówi? — to może wzbudzić podejrzenie —)
— sił nie mam, to prawda — ale przecież zajść dałbym rady — na moment — siostrunio —
— ja ta nic tu nie poradzę —
— a kto — ? —
— profesor tylko —
— a jakbym sam — ? —
— nie puszczą pana z kurytarza, na bramie zatrzymują, i tamby pana też bez kartki nie puścili — lepiej wracaj pan do łóżka —
— a jak też z nią — ? — wczoraj mi mówiła siostra, ta druga, chuda taka, — że lepiej, ale że przytomności niema —
— ja tam nie wiem, na kobiecy nie chodzę
Głos inny (to już czwarty: on i trzy kobiety):
— niema co pytać — chora ta i chora —
Westchnienie. Ciężkie i nagłe usiąście na stołku. I znów westchnienie.
W seperatce wszyscy słuchają.
Szeptem:
— to on nic nie wie —
— tragizm to wszystko — panie! — zdecydować się, zdecydować wspólnie — a potem jedno...
— przekleństwo —
— wie pan — to że jedno! — i ten co zostaje...
Znów nadsłuchują; i znów on:
— ech, żeby już tylko pozdrowieć i wyjść stąd — wyjdziemy se razem — ona słabiutka bardzo, pewnie bardzo będzie, blada też — to ją podeprę — zawszem silniejszy, chłop, nie? — pójdziemy i znów żyć, żyć, żyć —
— a przedtem to pan z tego życia uciekał —
— głupi byłem, dureń! — teraz dopiero wiem co to życie —
Szepty w seperatce:
— wiedza zawsze przychodzi za późno —
— i doświadczenie na nic, do pewnego wypadku się stosuje a do drugiego już na nic —
Potem wszystko ucichło. Tu i tam za drzwiami; głupio było; unikano spojrzeń.
Panna Zosia, pielęgniarka, przyniosła śniadanie.
— słyszeli panowie — ? —
— pewnie — głuchyby nie słyszał —
— a ona, niebożątko, już w kostnicy —
— a jakiż on jest — ? —
— cóż tam; taki; nigdybym się dla niego nie truła — ; — co tam z resztą o tym gadać; — na nic to —
stała już w drzwiach, przypomniała Cyprjanowi:
— dziś się ubrać i spacerować; wstawać, wstawać —
Tak też nadeszła ta ważna chwila.
Cyprjan już oczywiście od paru tygodni wyłaził z łóżka — po seperatce tam i z powrotem — na stołku siąść — uczyć się siadać — nawet i do kuchni i na kurytarz: wyprawy; — ale dziś to tak jak generalna próba w kostiumach — ucharakteryzowany kompletnie na zdrowego, serio — i po całym kurytarzu jak n. p. lekarze, albo ci co z miasta w odwiedziny do chorych; zwyczajnie.
Szło to nieco opornie; ale szło. Schylanie — a trzeba samemu spodnie i trzewiki — dokuczało nieco; było nawet trudne; — zdumiewająca ilość guzików przy męskich ubraniach — dwadzieścia albo i więcej — cóż za mitręga! — A osłabienie wciąż jeszcze — zwłaszcza w pierwszych chwilach — w nogach.
No, już odziany jak się patrzy, krawatka, wszystko: na występ.
Wyszedł — żegnany podniesieniem rąk towarzyszy — na kuraż!
Zaraz też — wpadł w wir — jakby to rzec? — no w wir — zobaczymy jaki; w przygodę; przygody czyhają na nas wszędzie i zawsze — trzeba tylko mieć podatność na nie: specjalną smykałkę wtedy to już za każdymi drzwiami; tylko, żeby przygoda to nie zaraz katastrofa okrętowa, wybuch wulkanu, tygrys bengalski w dżungli; to nie; są inne —
Chodził właśnie po szerokim kurytarzu pośród olbrzymich palm — po raz iksty przeczytał na blaszkach wyryte nazwisko tego, który te palmy szpitalowi darował — więc, żeby wiadomo, to te mosiężne bilety przypięte do szafli; — z lubością wspierał się na ulubianej lasce z gałką kościaną — — przed chwilą rozmawiał z grupką ortodoksyjnych Żydów, którzy przyszli odwiedzić rabina leżącego od zawczoraj w szpitalu — kamień w nerce, bóle okrutne, sinieje gdy nań nachodzą, krwawienia — — narzekali, że wspólna sala, że mędrzec, rabi, i że to tak niedobrze, że rytualnie to i owo nieznośne —
— będzie wnet miejsce w seperatce —
— kiedy — ? —
— ja wychodzę za kilka dni, ten drugi też, pierwej jeszcze —
— a od kogo to zależy — ? —
— jakto, tylko od profesora —
— czy to przystępny człowiek — ? —
— czy to dużo kosztuje — ? —
— taki mądry rabin! — muszą się znaleść pieniądze — jeszcze by też —
— a w poniedziałek by już można — ? —
— pewniej we wtorek lub we środę —
— trzeba mu to zaraz powiedzieć — zaraz mu to idziemy powiedzieć — to taki delikatny człowiek, żeby go pan znał, mądrość sama, zaraz mu to powiemy —
Z końca kurytarza usłyszał: psssst —
To doktór Oborski psykał i dawał ręką znaki, żeby przyszedł, wskazywał, żeby do laboratorium.
— dzień dobry doktorowi — a co — ? —
— chodź pan, mam świeżą spermę pod mikroskopem —
— skąd — ? —
— a pacjenci — ? —
— no tak, ale —
— była, widzi pan, para małżeńska tu, trzy lata po ślubie, dzieci nie mają, chcieliby mieć; badamy ją — wszystko w porządeczku, więc co u bogaojca! chyba on; — trypra pan nie miał? — nie; — dawać no tu! — a oni: jak? jakże? — przyjechali dziś z Dębicy, skądże tak? — pewnie, że nie z rękawa, mówię, młodzi jesteście, idźcież państwo do hotelu, weź pan sobie dobrą prezerwatywę, rozumi pan? i już — no? — mówią: dobrze.
Przechodzili obok ławki ustawionej tu dla przychodnich — siedzą ci delikwenci, zapoceni, widać, nieco, „zeszofirowani“, — ona w rumieńcach i z nieposłusznymi kosmykami na czole — copochwila je pod kapelusz palcem zatyka, on chusteczką twarz obciera; zmachani; — czemu? pyta Oborski i zaraz sobie odpowiada, że niby tak po podróży, wcześnie wstali, wieczorem może sobie tego, teraz dziesiąta godzina, przedpołudnie, niezwyczajni i nikt nie zwyczajny, któżby? — wszystko ma swoją porę.
Zaszli do laboratorium.
— spójrz pan —
Najpierw się oko musi przyzwyczaić i zaakomodować.
Tak, zaraz, tu jeszcze — Oborski wyjaśnia — no? — a teraz? — doskonale, teraz już widać, o —
Krągły wszechświat — cały i pełny — nic poza nim — tylko to, bystrej uwadze podane, życie na krągłej przestrzeni; istotnie: wszechświat; wycinek ruchliwego krążenia firmamentu; — czas? — to nie waży wcale; to jest nic — to nasza mizerna skala życia; liczymy: my, przed nami za nami, zupełnie nieważne.
W nieco opalizującej cieczy, która pomiędzy dwoma szkiełkami ściśniona, ma swoje niesamowite głębie i otchłanie — posuwają się świdrującym ruchem ogonka plemniki; przypominają się rójki kijanek; przeźroczyste kijanki; — półegzynstencje gnane żądzą zespolenia; niepohamowany wyścig milionów jestestw, czy istot (— jak to nazwać? —) zmaterializowany instynkt; — byle dotrzeć, byle prędzej! byle być, byle zostać — niesie się przecież w sobie cały zasób cech bliskich, ojcowskich, rodzinnych, gromadzkich, gatunkowych i dalekich aż po ten najdalszy kres: praarchaizm powstania, kołyszącego ciepłem fal morskich w słonecznej mulnej zatoce plazmę, galaretowate embrio czegoś czym ziemia miała myśleć i świadomość swoją dźwigać tragiczną: — jakąż złudą jest milimetryczna małość czy wielkość lat świetlnych — ? — tu w mikrowymiarze bezmiar wielkości — tam w pozagalaktycznych mgławicach tensam bezmiar! — chyba to, że nie waży tu nic wiedza, waży tylko energia! — — Nurkują, płyną, znikają, jawią się — jedne żywe i uparte, groźne niemal w swej żywiołowości, inne leniwe, niezdecydowane, gnuśne, zdegustowane —
— wrażliwe na kształt — mówi doktór Oborski — jeśli rozsiejemy po tej przestrzeni krągłe punkciki i inne wieloboczne, nieregularne — plemniki będą omijać wszystkie i dążyć tylko ku tym krągłym, przypominającym jajko —
Niesłychane!
Półegzystencje bilionami bilionów — jakich tu cyfr użyć, jakich?, gdy przecież w jednym tymetrze sześciennym jest ich sześćdziesiąt milionów? — skazane na zagładę — — czy słowo „śmierć“ ma tu jakieś znaczenie? — istniejące jedną połową możliwości rozwojowych — w tej jednoznaczności płciowej aż złowrogie —— dno tajemnicy! — emanacja pożądania, żądza sama, — poza organizmem, który je wydał, walka o jedyny byt, o jedyny sens bytu: istnienie, życie, świadomość! — poza organizmem, który jest tu jakąś mizerną, niesamowolną katapultą, własna żądza, własny pociąg, erotyzm własny; — tu, tu dopiero rozgrywa się obłędny, szalony dramat seksualizmu — trzon jego potęgi; — prawa tu jedne dla konstelacji drogi mlecznej, która na tej krągłej przestrzeni powtarza wszechświat w nieskończoność złowrogą, dziejącą się w nas i poza nami, samowolną, konieczną —
Zazębiają się o ten mechanizm myśli, słowo z zewnątrz rzucane jak paliwo w pryskające ognisko, do białości rozżarzone:
— a z tymi nowymi poglądami na ewolucję, coś my to o tym niedawno mówili (— Oborski stoi na krańcach widnokręgu, jest właściwie cieniem, samym cieniem, głos jego jest szmerem przesypującego się piasku —) to jest w krótkości następująco: po Darwinie był de Vrics, który znalazł powstawanie nowych odmian u roślin jak gdyby nagłe, skokowe —
Dogasa myśl Cyprjana:
— która na tej krągłej przestrzeni powtarza wszechświat w nieskończoność złowrogą, dziejącą się w nas i poza nami, samowolną, konieczną — —
Przerażające!
— teraz panuje Morgan i jego nauka o genetyce; — różne mikrometody, sięgające do jednostek nieskończenie małych, wykazały, że jednostki cech dziedzicznych tak zwane geny, znajdują się w chromozomach jądra komórki płciowej, a nawet, że leżą w takim chromozomie linjowo —
Jakżeż zawstydzającym bezproblemem jest bzdura wolnej woli. I jakimże nonsensem przyrodniczym jest jednopochwowy system: permanentny smętarz!
— jeden gen może zawierać kilka cech dziedzicznych, pozatym geny, ich położenie wzajemne, oddziaływują na siebie, a na nie jeszcze oddziałuje stan plazmy komórki — niech na przykład jeden z genów ulegnie przemieszaniu, niech się przełamie lub przekręci, a następuje zaburzenie równowagi i wyskoczy z tego nowa mutacja osobnika — —
Cyprjan Fałn pochylony nad mikroskopem.
Z poza widnokręgu dosypuje się piaszczysty dźwięk:
— mutacje można wywołać naprzykład promieniami radioaktywnymi. Jest ich ogromna ilość w naturze. Cechy dziedziczne zawarte w genach wzajemnie się sycą lub zwalczają. Cecha zanikająca, recesywna może się zmienić w progresywną — — geny już możemy widzieć u niektórych organizmów. — — Do najliczniej mutujących roślin należy petunia. — Szereg mutantów ginie, niby chore dzieci, ale część zostaje i komplikuje zjawiska życia. Darwinowska „zmienność“ nabiera treści. Genetyka jest koronkową nauką, z matematyczną podstawą —
Cyprjan Fałn pochylony nad mikroskopem? — nie, przenigdy! — oto człowiek przechylony nad przepaścią bytu, bezdenną przepaścią, na której wsysający widok zatraca się świadomość, ta powierzchnia rzęsą pokrytych wód, naskórek, pod którym prężą się mięśnie i kanałami żył z szumem przelewa się krew — — zawrót! — zawrót! — ten od początku trwający i znów wzmagający się szum. — Moment, chwila, okamgnienie a runie człowiek w bezdeń oparem głębinowych ogni zamgloną, ciemno-purpurową, coraz czarniejszą — otchłań — ! — lej zagłady!! — —
— co panu jest? — usłyszał z drugiego, dalekiego brzegu, z poza oparów; — jakiego brzegu? — jakiego? — wszystko jest niewiadome; pamięć grzęźnie i zapada się; wszystko jest złudzeniem. Prawdą jest tylko bolesne wykluwanie się prawdy; prawda jest to otchłań! — —
— co panu jest, panie Cyprjanie — ! —
Znagła wyświetlony elektron odrywa się od dna — od głębi — mknie zawrotnym pędem — rośnie — potężnieje — olbrzymieje w gwiazdę — w glob — w słońce — w słońce, które ogarnia cały firmament — olbrzymia płonąca kula — — coraz bliżej — napiera — dotyka cyprjanowej głowy — rozpęka się w snop iskier, w wychlusty ognistych mioteł, w opad syczących komet —
Słyszy jakiś krzyk! — nie wie, że to jego trwoga przebiła gardło i wyzwoliła się wydłużonym jękiem —
— panie Cyprjanie! — panie Cyprjanie! — Pojął wreszcie; otrząsnął się z maligny; — zbudził ze snu? — z jakiego snu? — — Powrócił z poza kręgu tej migotliwej mizerii, którą zwiemy życiem indywidualnym Powrócił zubożony o całą misternie tkaną sieć pajęczą wiary w osobowość; bogatszy o cały przepych jednej we wszystkim żądzy; — myśl zanotowała szybko: tu sens i treść walki o zbiorowość! o rytm zbiorowej pracy; o jej zwycięstwo; — a jednostka? — nie mówmy teraz o tym; jeszcze to za świeże, za bolesne.
Cyprjan siedzi na ceratowej kanapie — obok stoi doktór Oborski — trzyma go za ręce; za obie; mocno.
— przytrzymuje mnie pan? — dziękuję, byłbym spadł —
— ech poeto, poeto —
— słusznie, słusznie — lecz...
— teraz pan wie co to za sens ta...
(jaka ożywcza brutalność! — psycholog! — psychiatra! —)
— to też słusznie —
Oszołomiona myśl chce się zratować przed ponownym upadkiem; jaskrawe słowo doktora jest jak pas ratunkowy — nagła, ozdrowieńcza żądza nasuwa wyobrażenie niewieścich pośladków, tych wspaniałych półkolistych figur geometrycznych, przedzielonych mądrze i nieomylnie odurzająco sprawną linią. Nieomal czuje na twarzy ich miękkość i gładkość niezrównaną; — rozumie, raz pierwszy rozumie i wie czym to jest; — nie pięknem! więcej! — Kallipigos — zapewne; — lecz nazwać to „więcej“ nie pozwala bezradność i bezwład mowy; ta sprawa rozgrywa się w wymiarze przedsłownym, w bełkocie i geście, w tańcu; — — rzekł:
— teatrum orbis terrarum —
Rozśmiali się — niewiadomo zresztą czy zrozumieli — ; — liczyć na porozumienie — to także jedna ze złud.

Po południu spacerował z Wisią po kurytarzu, gdy byli za „palmiarnią“ — takie odosobnione miejsce za grupą wielkich palm, wiemy już, dar czyjś tam — chwycił ją nagle i bezceremonialnie za piersi — — jakże uradowały się wnętrza dłoni pełne tego znanego a zawsze odkrywanego kształtu — daleko od siebie odstawione — lewa mniejsza — i te wystające sutki, które zwały się w ich gwarze miłosnej „dzwoneczkami“ — przyciskało się je jak tastry dzwonków elektrycznych —: „trrrr, trrrr“ — „kto tam?“ — „a któżby, Cyprjan —“ „ale? proszę, proszę wejść“ — dziwiła się stale, trzeba się było dziwić, koniecznie; to należało do rytuału.
— jutro pójdziemy do hotelu, pokochamy się — dobrze? dasz całować — ? —
— tak, dobrze —
Uradowała go jej chętność;... czy to jednak?... no mniejsza z tym... deinde filosofare... stała się poprostu w tym momencie centrum pożądliwości; tą, proszę, przestrzenia pod mikroskopem.
— bardzo cię, Wisiu, kocham —
Uśmiechnęła się grzecznie — o to właśnie!: grzecznie! Nie powiedziała nic, ani tak, ani nie; — ciągle w tym zadreptanym kręgu myśli swych, zawsze tylko z tymi przeżutymi myślami; ćwiekowała życiowe zjawiska; wałkowała ten bezproblemowy problem: zmienność, zdrada, ambicja. Zawsze, i teraz też.
Mówił „kocham“, wierzył, że kochał, kochał istotnie.
Dla niej to było całkiem inaczej — i tak, że porozumienie wszelkie było niemożliwe.
I w tym niezręcznym i nic nie mówiącym „na zawsze“ był też prawdziwy; był pełnią swoją w tym aktualnie żywym etapie. — A jeśli te etapy były jedyną, dającą się stwierdzić, palingenezą, czy metam' psychozą w jednym żywocie — inne nie wchodzą w rachubę — to do końca etapu było prawdą istotną i to „kocham“ i to „bardzo“ i to „na zawsze“; zmieniał się, upadał, wznosił; był zmiennością, bo» wiem był życiem; jednością była kobieta; kobiecość; to nie treść lecz tylko kształt ulegał zmianie: nieistotnej zresztą; wystarczającej natomiast do zhormonizowania aparatu mózgowego; do użyźnienia go pod nową bujność, nowy plon. — Na język obyczajowości przeniesione — w pewnym położeniu geograficznym oczywiście — znaczy to (ktoś z was zapytał się o to w tej chwili): dobre małżeństwo, więc suma pociągu seksualnego, plus dogodności psychiczne, plus narastający latami splot interesów wspób nych, plus zamknięcie elipsoidalne (—dwa ogniska—) współistnieniem dzieci — jest nierozerwalne! — jest też minimalnie narażone na chwijowe odstępstwa; z równym tu prawem dla obojga. — Myśli Cyprjan: — dobre małżeństwo! — tu jest cała rzeczy tych podszewka! — o ile nota bene zasób energii hormonizacyjnej jednostki płciowej nie jest ograniczony, nic jest ilością stałą, wyczerpującą się jak akumulator.
Były też dnia tego o podwieczornej porze długie rozmowy z lekarzami — znów: o straszliwych warunkach szpitalnictwa w Polsce i o wzmagającej się nędzy lekarzy.
— proszę pana, pięć lub sześć lat studiów, iks lat praktyki klinicznej — jeśli się wogóle coś chce Wiedzieć a nie chce się być prowincjonalnym omnibusem do wszystkiego — i cóż? — ktoś tam sprytniejszy załapie kasę chorych za marny piniądz — wstyd dla prawdziwego lekarza, pan wie: te tylko a te lekarstwa, innych nie wolno, a ja wiem, że tylko tamten preparat, drogi bo drogi, ale skuteczny — nie! nie można, powiadają, nie wolno, chyba z własnej kieszeni, a kogóżbo stać na to —
— weźmy naprzykład nasz Ester, jada to co tu na trzeciej klasie gotują, nawet na pranie nie zarobi, pan widział jego kołnierzyki? — no właśnie; — a przecież to magik, spec! — na zjazdy zagraniczne go zapraszają, referaty, dyskusje; jeździ, jeśli kolej zadarmo, inaczej i to nie; a tych języków obcych zna do jasnej cholery — i skrzypek jaki! —
Z Eilperem zaszli do sypialni pielęgniarek; — obraz nędzy i rozpaczy, miał rację Nering! — co tu gadać, poco szukać określeń! — nędza istotna i rozpacz w odczuciu; — trzynaście dziewczyn w małej klitce, podłoga ceglana miejscami wykruszona tak, że wądoły się poczyniły, niebezpieczne dla nóg; kałuże w nich nie do usunięcia, gnilne bajorka; myje się podłogę chlustem wody; a z tych załomów rudych kto to i wyczerpie; i czasu niema; — bo to tu nie żaden ośmiogodzinny dzień pracy — ech! śmiech do gęby! — dwudziestoczterogodzinny możnaby rzec, gdyby nie przyrodnicza, nieporęczna konieczność snu; załapać go trzeba choćby ze sześć godzin; gdy się tak po tych salach udręczy i uczłapie dziewczynisko blade z podkrążonymi ślepiami, udrepcze do opuchnięcia nóg, ciężą też te konwie od kolan po stopy; — no i te zajęcia w zaduchu, w wyziewach, w zabakteryjnionym powietrzu — baseny, lewa» tywy — nibyto jak każda inna robota — a jednak! — I ciągłe krzyki, zagonienia, wrzask — chorzy zdenerwowani, lekarze zdenerwowani — tu — tam — halo — prędzej — sto diabłów — gdzież tam tkwisz — do cholery — — roztroić by się trzeba i takby nie starczyło; — stąd też ciągłe niezadowolenie przełożonych — każdy tu jest przełożonym; stąd i dysgust zupełny, bezradosna apatia, odrętwienie i żałość. Wynagrodzenie? — ano tej samej maści, do koloru wszystko.
— zgadza się, panie Tadeuszu, zdawało mi się, że pan, swoim systemem, nazbyt agitacyjnym to traktuje, ale nie, wszystko prawda — nędza i niesprawiedliwość i wyzysk zwyczajny — jest tak jak pan mówił, jak pan to tak na blado mówił, z tym swoim uśmiechem, tak niezdecydowanie stojąc na, skośnie do siebie palcami ustawionych, stopach — —
— pan jest fotograf, pan ma lejkę w oczach; a co do tego: zwołać miting! tylko! — gdyby pan przemówił — tłumy przyjdą — i przeprowadzi się rezolucje we wszystkich miastach — to jedyna taktyka! — Wyślinił te słowa; wargi wilgotne, w kącikach nieco piany; i ten wieczny, przyrodzony uśmiech.
Włodek już chrapał; ciągle jeszcze tak choro — to niedogojone miejsce po sondzie. Więc cicho — cccyt —
Naszeptali jeszcze sporo obelżywych słów o konfiskatach i cenzurze ostrej, nienasyconej, nonsensownej, w tym nonsensie złowrogiej i groteskowej zarazem. — Niedawno przecież — pół roku niespełna temu skonfiskowano książkę Cyprjana Fałna; stąd aktualność; aktualność rozmowy; no i wogóle co krok cenzura i konfiskaty wszelkiej śmielszej myśli — wzdłuż i wszerz; a na aktualność wyłącznie nastawiony był umysł Neringa; po prawdzie mówiąc aktualność ta była właśnie jego klęską; to tak jak ciągła niewola pod dyktaturą przedmiotów.
— już dawno, panie Cyprjanie, nie było tyle hec co z tą pańską książką — nieprawdopodobne wyczyny! — myślę, wie pan, o tej kołtunerii prowincjonalnej, o tym paleniu książek i sprzedawaniu ich na makulaturę — heca! —
— cóż się pan dziwi — pewną częścią społeczeństwa, tą analfabetyczną i zacofaną rządzi jeszcze wciąż ksiądz Pyłek, szczurzyna marna ale zawsze gryzoń — rządzi fałszem i strachem — takie te jego rządy — szkoda wogóle mówić —
— miting! — wykaszlał z pod kołdry Tadeusz— w tej chwili ją odrzucił i odsłonił chude, zapadłe piersi strójkącone w odchylonej koszuli; brudnej koszuli;— wyciągnął białą, cienką rękę i powtórzył: — miting!! mówię panu —
(— też ma tę koszulę, higiena szpitalna — psiakrew! —)
— miting! —
(— Wisia kupiła mi wspaniałą nocną koszulę, po kostki, obręby na niej niebieskie, wie: lubię ten kolor —).
— dajże już pan spokój z tymi swoimi mityngami; północ, a on nic tylko mitingi! — Zmęczony jestem, prawie cały dzień łaziłem — pierwszy raz tak długo —
— pan niema drygu społecznego —
— emhy smykałki do tego niemam, ot co; — a teraz spać; pan z mitingem; gratuluję; a niech panu cicho klaszczą, bo mnie jeszcze pański sen wystraszy —
Wyciszył się społecznik; Włodek Kusz natomiast nie; za dużo widać zjadł tej awanturki i popuszczał tyralierką na wrogie pozycje półmroku; zdrowo popuszczał; będzie też tu powietrze rano; serwus; jak na uczniowskich stancjach. — — —

Ta książka! — o czym przed chwilą z Neringiem; no pewnie; gwałtowna, ostra, „szargająca świętości narodowe“ — każda dobra książka to robi — ta „świętość“ bowiem to zawsze marazm, skostnienie, truchło tradycji; wiadomo; elementem dobrej książki, jednym z elementów jest wysmaganie przeszłości, dezawuacja zakłamań — —
Ale mnie tu co innego — uświadamia sobie Cyprjan — oto tu znów — i zawsze znajdę się na tym miejscu! — czemuż myśli boją się pomyśleć? — do jasnej cholery! czemuż się boją?! — trzeba, trzeba to powiedzieć, odrazu powiedzieć: Mila! — ona niby sama nic; ale jej obecność jest we wszystkim co się wtedy pisało, w okresie tej książki diabelskiej, w okrążeniu jej ze wszystkich stron, w eksplozji dialogów, w fermentacji nieustannej — to wszystko: rezultat elementu hormonizacyjnego Mili; niezawodnie; to nieustanne jej...
Psiakrew! — coś tu jest nie w porządku! — Jakżeż! — wszystko tylko podporządkowane, poddane, spodnóżkowane dla tego pisarskiego zjawiska, i tak przez całe życie! — ani chwili wytchnienia; absolutna zatrata bezpośredniości; wszystko: zdarzenia, miłość, radość, cierpienie; czortwie co to jest! — wszystko tylko dla „twórczości“ i „co mi tam wszystko inne“, i „to jest najważniejsze“ — i wiem, i wierzę, że to jest dla mnie najważniejsze; no bo jest; naturalnie — nie dla mnie tylko; nie bujać snobizmem i wyłącznością! — — może wobec tego: pokora?! — tego by tylko brakowało! — Więc co? więc co jest nie w porządku? — wiem co jest nic w porządku: krzywda ludzka! Cierpienie sprawione; i niema, proszę obywateli, niema niezamierzonego sprawiania bólu; to jest bezwzględny obowiązek: wiedzieć! — Faktem jest, że na cierpieniach wyrosły najlepsze stronice literatury świata; samolecznictwo więc lub przezwyciężenie i ekspiacja też; łatwiej pogodzić się z tą wielkością niż z istnieniem złowrogich jej kulis; bo to są złowrogie kulisy! — A na tej platformie to co?, a tu te kobiety, myślicie, nie cierpią? — jak jeszcze! — jest coś owadziego w pisarzu — mimo jego własne, niezaprzeczalne udręki — owadziego i niecnego; a w tym to aktualnie naszym obywatelu Cyprjanie, towarzyszu Fałnie, przypadku? — więc: Balbina? — nie; privatim i lunaticum; no dobrze; a Marysia? — niby że to nie, a jednak; — i tu i tam asumpt pisarski! — niechże będzie; — a teraz: pani Kle? —
No i zauważyć trzeba na dobitek, że te cierpienia nie tyle, tak samobiczuje się medytacyjnie, są spowodu niego „jako takiego“, co spowodu jego łgarstw, i to wydaje się być ponad normę ohydne: tych raczej późniejszych łgarstw (chociaż...); bo z początku wszystko, wszystko dla tej jednej, jedynej — dla niej myśli, uczucia, twórczość, sława! — Nawet się, aż wstyd przyznać przed samym sobą, wmawia w nie (i w siebie), że ona przecież jest treścią poematów, dramatów, książek — treścią, rozumiecie! samą-że treścią!! — czegóż można chcieć więcej?! — ano, można: — odrobinę osobistego, niesamolubnego, ich szczęścia! — no a cóż to? nie było to tej odrobiny, może nawet więcej jak odrobiny? —
— ale jak okupione — ! — odpowiadają chórem —
— jesteście upiorami —
Zmaga się i walczy tym pomstowaniem:
— ofiarami jesteście! — żywe w moich ramionach i pieśniach — nie żyjecie poza nimi! — a straszycie wciąż; upiory więc; strzygi! —
Nacierają furiacką gromadą na zasieki myśli — blade, rozwiane, złe, naprawdę złe; włosy ich ożywają żmijowym syczeniem — meduzy — meduzy — przerażające meduzy —
— ty myślisz, żeś nas zbałamucił — ?
— nie, nie myślę tak —
— tyś nas wszystkiego pozbawił; wydarłeś nam życie, krew wyssałeś, rozkosz ukradłeś, radość zabiłeś — —
Szeleszczą teraz wszystkie jak stonogi na pergaminie:
— jesteśmy jak zasuszone w pamiętniku kwiaty: cienkie, kruszące się, przeźroczyste, woniejące wspomnieniami jak paczulą, jak próchno —
— fosforyzujecie —
— nie chcemy być zasuszonymi kwiatami w pamiętniku i szpargałami w szufladach, pamiątkami w komodach! Nie chcemy! — Chcemy być żywe, krwiste, jurne —
— nigdy nie byłyście tak żywe jak we wspomnieniu i na kartach książek —
— zielników! —
— to nawet, wybaczcie, jest życie wyższe — —
— Cyprjanie Fałnie —
— Perseuszu bez jaj —
— Orestesie — Orestesie — Orestesie —
— czego chcecie!!! (— krzyk —)
— chcemy szczać i srać i rzygać z nadmiaru tłustego jadła i z nadmiaru czerwonego wina —
— Orfeuszu —
— chcemy się obłapiać nago, w słońcu jak kozy, klacze i lwice —
— Menady!! —
— i chcemy bździć na twój kaganek celebralnie niesiony przez ciebie, kapłanie Apollina, w mroku i nocy — bździnami zgasimy twe światło, niech zadrży, niech się zachyboce — niech zgaśnie —
— Syreny!! —
— i będziemy knot wtłaczać w oliwę — niech będzie swąd i smród, niech kopci! — ten twój „kaganek“ — może jeszcze (— rechocą —) „kaganek oświaty“? — rzucimy nim o ścianę portowego burdelu, niech się roztrzaska! — niech po nim zostanie piania obskurniejsza niż zaciek psich sikowin, niż owa atramentowa w diabła rzucona —
— pani Kle — ratuj! — pani Kle ratuj! —
Rozprysły się strzygi — została ta wołana dusząca zmora: mówi:
— i ja cię nie będę ratować — choć byłeś dla mnie wszystkim — jak zapewne i dla nich — dla tych sojuszniczek moich — — i ja jestem zasuszonym kwiatem; przeźroczystym już i nie anemicznym nawet; jestem już tylko martwą blaszką listka wśród suchych, kruchych żyłek; szkielet zieleni! wspomnienie! — A przecież przyszłam w porę, gdy na wilgotnych spłachciach podleśnych kwitły soczyste, tłuste kaczeńce — — masło z nich jest żółte, pachnie wiosną — —
— tak; to było w roku .... lękam się dat jak kochanki metryk ... no więc dwadzieścia i pięć lat temu... za miesiąc czy półtora pełnych dwadzieścia pięć lat — — — — — —

Bieda gniotła wtedy znaczna; trzeba było wynająć letnikom dwa pokoje w tym rozsiadłym, drewnianym domu — dwa pokoje jako tako wyrepecone: żeby coś tego grosza. W kwietniowy dzień — akurat w kwietniu — pod sam koniec kwietnia... Zgłasza się taka jedna dama w kapeluszu szerokorondowym, owocześnie modnym, podwiązanym szerokim szalem: olbrzymi motyl z tego tjulu czy jakiegoś-czegoś pod brodą; — to się pierwsze rzucało w pamięć, na kliszę pamiętliwą; — a potem zaraz: oczy; ładne, inteligentne, lecz wylęknione i jakby wiecznie zdziwione; nos doniczego; wcale nie nos; coś takiego małego, perkatego i zakląśniętego równocześnie; usta cienkie i szerokie; na górnej wardze szkic wąsa; szkic węglem, zdmuchnięty. Zgrabna; kuperek nieco za nisko. Graseruje; wogóle śmieszne „r“, srocze: „i“ wymawia stanowczo, niema wątpliwości, jak „ji“; zamiast „ą“ woli „e“ — a gdy w zakończeniu słowa wypadnie „ie“, to ona oczywiście „jje“ — to wszystko jasne jak na dłoni, wyraźne już w pierwszym kwadransie rozmowy; i: płaszcz na niej szary, luźny — taki prochownik płócienny —
No i tak ta pani Kle stoi w pośrodku pokoju, pod drewnianym pułapem i...
...nie wtrącej się teraz Mauro ze swoim rozwartym ochotnie uśmiechem, bardzo cię proszę, nie wtrącaj się; — pocóż się akurat ta fotografia wysunęła z szuflady! — Andaluzyjko — tancerko egipska — — cóż za wargi otaczające ssąco i żarłocznie ziarna zębów, rozpękłe jabłko granatu — wspaniałe — dzikie — hawajskie czy jakieś; pierwotne! — Chciało się tylko nowe pudełko z papierosami wyjąć z głębi szuflady — — a ty się zaraz pod rękę pchasz, patoczysz się z tym uśmiechem pełnym wschodu, pełnym świeżości budzącej się ziemi; — — uśmiechasz się jak, jak, psiakrew, no jak — ? — niewiem jak — — I znów to niepokojące i denerwujące — — wszystko można oddać za ten niepokój, za ten przedsmak „natchnienia“! — przeczuwanych, niezrodzonych, nie poczętych nawet, lecz już w plemnikach i jajnikach istniejących zdarzeń, podróży, przygód; najpiękniejsze momenty życia; — potem się rychło wszystko psuje; okrutnie psuje; — i to znów jest najgorsze w życiu...
Mówi:
.....nazywa się, mówi Klementyna na imię i że mąż na Węgrzech, a ona z dwoma córkami w Krakowie, ale radaby te okolice naddniestrzańskie poznać; tyle mówiono, że ładnie; córki? — jedna ma lat ośmnaście, Genia, druga trzynaście, Krysia, — i czy tu niema zbytku wilgoci, bo dokoła takie wody stoją, ona potrzebuje suchego letniska, bo to starsza Genia właśnie ma te, wie pan, gruczoły, pa anginjji —
Niepokojące jest w tym wszystkim to, że bardzo mianowicie ruchliwa pani — czy może nie ruchliwa lecz zmienna — wydała się, gdy weszła słusznego wzrostu, wysoka — a tu, coprawda w tejże chwili mała, niska i — ale to okamgnienie trwało — wcale nie kobieta: indyczka — popielata, z długą szyją, i te oczy krągłe migotliwie błonką zasnute; lecz pierwsze wrażenie jest najwłaściwsze, w każdym razie średniego wzrostu; bardzo ponętna — i jakby zdziwiona, zaskoczona swą kobiecością: — skąd mi się to wzięło? — mam to i to i tamto — nagle zalewa się rumieńcem, takie wszystko jawne i nieprzyzwoite — —
Ale interesa.
Załatwia te sprawy Cyprjan; bo któżby? — nie lubi tego bardzo, doszczętnie go to mierzi; takie rzyganie na pusty żołądek, te interesa; a musi. Mówi:
— jak są deszcze to, mówi, mokro owszem; a to że wody stoją? — to po roztopach wiosennych jeszcze, takie śniegi były zwaliste, z gór to po prostu ścieka, ale jak suche lato, mówi, to sucho —
Bez sensu!
A w głębinie gęstej myśli wciąż huczy, żeby się tu co nie przemieniło, co byłoby nierozumne i jeszcze bardziej bez sensu; głupstwo po prostu.
Nato ona, że ona się namyśli — ji, ji — odpowie wnet postkartą —
— a płrroszę pana nabiał ji jarzyny — ? —
— owszem na miejscu, we wsi, albo — —
— ile więc łrrubli to jest kołrron za sezon — ? —
To już najgłupsze z wszystkiego —
Ustalili. Wreszcie.
Spisali kilka słów tej umowy, przy biurku.
— jaki śliczny ekłrrituałrr — zauważyła uprzejmie; — to był kałamarz z orłem napoleńskim na pokrywie — rezerwoar w formie zdobionej kuli podtrzymywały trzy amorki, z których każdy miał jedną lwią łapę; barok niby — taki zapóźniony, porokokowy, proszę, barok; możecie sobie wyobrazić.
Na odchodne powiedziała:
— bałrrdzo się bałam tej eskapady, a to spotkanie taki miły ewenement — adje, adje —
Oczy zapłoszyły się jej do reszty. Wyfrunęła na rozwianym płaszczu.
No a potem w odpowiedniej porze sprowadziła się wraz z tymi zapowiedzianymi córkami Krysią i Genią; obie brzydkie; niezgrabne i niezręczne.
A tu zaraz trzeba powiedzieć, odrazu, — ta pani Kle: fanatyczka poezji; ach! jaka fanatyczka! — miała, oto w czym rzecz, siostrę, pani Kle, która komponowała wiersze, drukowała je nawet, a tak, drukowała w „Różach“ drukowała; było to takie pismo; dawno, dawno temu; siostra ta umarła młodo — lecz podziw dla niej pozostał i ustalił się w kulcie do rymowanej mowy w całej rodzinie, rozsianej licznie po trzech zaborach, taki kult, że proszę siadać! — Taki kult wyrabia węch, gończy węch. Nic się też nie ukryło — trzy książki Fałna leżały na składzie księgarskim; nikt ich nie kupował; z tym był spokój; ale istniały; istniały też petitowe wzmianeczki tu i tam pod „Życie art.-kult.“ — no a to grunt; to jest kontrasygnata uzdolnień powszechnie zwanych talentem. — Więc tylko jeszcze szło o upewnienie czy ten sam, czy Fałn? — no tak! przecież Cyprjan! — właśnie, właśnie! — no! — to już ji zachwyty ji łrrozpływania się — salem alejkum
A jeszcze i coś więcej; takie sprawy zwykły iść parami.
Tak się wydarzyło, że ten rok, „ów rok" — lato tego roku było osobliwie urodne i dorodne; gorejące, pogodne, kąpielne od świtu do świtu. Zdrowie ogarniało organizm w pełni; leczyło; naświetlało; stwarzało samopoczucie gorliwej sprawności całego aparatu cielesnego. — Wszystko razem plus dwadzieścia parę lat — radość istnienia! Młoda, zwierzęca, niewybredna, głośna radość.
Na takim to właśnie tle: rozmowy, słońce, kąpiele, pogoda. Mało?
I już. W drugim miesiącu.
Pod rozłożystym kasztanem, przy pełni księżyca, który codopiero zeszedł z poza góry czerstwy i pyzaty — — gdy psy się nie uśpiły, lecz, owszem ujadały, szczekały i źwakały jak najęte po osiedlach dookoła — — pod rozłożystym tedy kasztanem — mógł to zresztą być jawor, ale nie był, chybaby, tak, honorowo — — ucałował Cyprjan panią Kle namiętnie i długo; poczuł na wargach łaskotanie jej wąsików — i zaraz zdał sobie sprawę, że podstępnie o tych wąsach wiedział od początku — całował tym ochotniej, z zastanej ciekawości i podrażnienia zepchniętego z świadomej pozycji.
Starsza była od niego — o... lecz nikt się przecież w jego wieku o to nie pyta prócz zboczeńców, którzy lecą na nieletnie, poniżej dwudziestki, panny; niema powodu pytać; rozumiecie czar tego powiedzenia? — „niema powodu“!!
Zaraz, natychmiast po tym długim pocałunku — odepchnęła go raptownie i gwałtownie, a nawet — co już jest mało do prawdy podobne, niemiej jest prawdziwe — powiedziała:
— zbeszcześcileś mnie murzynku — Mówiła mu, od jakiegoś czasu „murzynku“, że taki tym gorejącym czasem opalony na czarny dąb, że ma długie, czarne włosy, że ślepia też takie czarne i duże, że wogóle, i, że poeta (— ten powód jest mniej zrozumiały —) i, jeszcze, że synek jej wymarzony, bo to tylko córki, a zawsze chciała syneczka, i, że, gdyby go miała toby właśnie takusienki musiał być; mateczka.
— murzyniątko — coby powiedziały moje córki, których jestem matką, gdyby wiedziały —
— nie wiem —
— ja też nie! — potwierdziła z mocą i padła na jego piersi, jak... tylko bez tego „podciętego kwiatu“! bardzo proszę!
W jakimś niedostrzeżonym, zawrotnym momencie zapiszczało coś żałośnie u jego stóp — w wysokiej trawie — trudno w ćmie było rozpoznać — — zwinnie przesmyknęło się wzdłuż cienia — pazurki ostre zachrobotały na popękanej korze kasztana — — chyba łasica — — Cyprjan był sam.
A gdy po zdziwionej chwili — ale to już nazajutrz — była, zwyczajnie, kobietą, panią Kle — zaczęły się spowiedzi obopólne; to się zawsze robi; ludzie są siebie ciekawi i sposobność podniesienia się we własnych oczach nadzwyczaj podatna; wszyscy w tych okolicznościach łżą, koloryzują i poetyzują na potęgę. — Jego spowiedź była krótka lecz efektowna; dbał o to; ale jej! — Konfesjonałem nie był już, oczywiście, kasztan; pokój był konfesjonałem; — taki bowiem zwyczaj znagła nastał, że przychodziła wieczorami na kilka godzin do Cyprjana „na poezję“; istotnie na poezję też; to dopingowało; pisał dużo; — bardzo w tym okresie kunsztownie: sonety, triolety, oktawy, sekstyny, sequidillas, ballady prowensalskie et tutti quanti; taka pora na niego przypadła — a od tej pani Kle to wszystko szło; asumpt cały. Ćwiczył się serio i poważnie w wybrednym kunszcie poetyckim; równolegle w zawilszym — kunszcie miłosnym.
Ale jeszcze o tej spowiedzi; więc, że strasznie, okropnie kochała od dziecka poezję, zazdrościła siostrze, a potem, gdy ta umarła, chciała ją zastąpić, krzyżem leżała i boga o talent prosiła; nawet napisała jeden wiersz taki. taki wiersz, ale to nic dobrego nie było; równocześnie marzyła, żeby być matką — a dziewczynką wtedy była ośmio-dziewięcioletnią — matką sześciorga córek, tylko wtedy, że córki, jedna o głowę większa od drugiej — taka drabinka, schódki, wiesz, murzyniątko, — ubierała by je jednakusieńko w aksamitne sukienki i takież toczki, kołnierzyki wykładane, białe — i szłaby z nimi na spacer, wszyscy by się oglądali; — potem było o tym, że zakochała się w swoim metrze muzyki, ślicznym mężczyźnie; cera biała, matowa; wąsiki małe, czarne, zgrabne. Zaczął do nich chodzić, bywać w domu; konkurent; — raz gdy mama wyszła, ucałował ją w stołowym pokoju obok kredensu (przygotowywała podwieczorek, właśnie wyjęła filiżanki te „od gości“ z złotym obrąbkiem i różowym obrąbkiem); ucałował ją w usta, mocno i długo; tchu jej zabrakło; myślała, że zemdleje, takie ognie na nią uderzyły; była wprost nieprzytomna. Wieczorem, gdy już miała iść spać, po modlitwie, uprosiła matkę, aby jej pozwoliła przyjść do siebie, do łóżka; — tam to leżąc w olbrzymim, małżeńskim łożu (ojca wtedy nie było w domu) rozpłakała się i wśród spazmatycznych łkań i chełkań wyznała matce, że będzie miała dziecko; matulę aż poderwało, że zaś kobieta to słabowita była, rychło padła na wznak, założyła ręce na piersi i stało się jakoby umarła; po chwili zaszeptała z daleka:
— Klementyno! Klementyno — jakże to się stało — ? —
— stało się mamo, mamo, nie umieraj bo i ja umrę —
— musisz mi, dziecko, opowiedzieć wszystko —
— tak, mamo, muszę wszystko opowiedzieć — odrzekła Klementynka z wielką powagą, z tym dorosłym przeświadczeniem, że kobieta rozmawia z kobietą o sprawach kobiecych —
— więc, kiedy to się stało — ? —
— to się stało dzisiaj —
— dzisiaj: na miłość boską, gdzie — ? —
— w jadalni przy kredensie, na prawo, blisko tego samowara tulskiego —
— w jadalni? przy kredensie? — Coś tu matce nie klapowało, ani tam szezlonga, ani kanapy —
— tak mamo —
— musisz mi, powtarzam, dziecino, wszystko dokładnie opowiedzieć, matką przecież twoją jestem, tu niema żartów —
— muszę, ja wiem —
— więc —
— on.. jak mamuś wyszła (palce w koronki poszewki jaśka tka i drze je mimowiednie)... chwycił mnie... chwycił mnie... o, tak,... och mamo —
— mów, mów dalej —
— chwycił mnie tak — przycisnął i pocałował w usta —
— i co? — a nie ściskaj mnie tak mocno, bo mnie udusisz —
— i pocałował w usta —
— to już wiem — co dalej, pytam — Klementynka wtuliła się w poduszkę i naciągnęła na głowę kołdrę i tam w tym nagłym cieple wyszeptała:
— i tak mi się, mamusiu, zrobiło... gorąco... i tak jeszcze... że napewno z tego będzie dziecko — —
Matka zrozumiała i przeraziła się powtórnie, jak gdyby naprawdę to się stało; przeraziła się, choć przecież nie umiała uświadamiać, i nie wypadało; w owej epoce należało to do męża; mąż jest od tego, aby młodą żonę w noc poślubną uświadamiał. — Opanowała się jednak i uspokoiła Klementynę — :
— nie, dziecinko, nie, to ci już on wytłumaczy, gdy się pobierzecie —
Od tego czasu zaczęło się to „zatracanie się“ (tak to nazywała), to znaczy, nachodziły ją chwile, w których traciła świadomość, pamięć, wogóle czucie wszelkie; i tylko tak, że mgliste wrażenie zostawało potem, że się jakby przemieniała, przeistaczała, czy co; nawet słowami tego wypowiedzieć się nie da.
— a teraz, dziecinko, idź spać —
Klementyna była zdumiona, bo jeśli nie z tego dziecko będzie miała to z czego? — usłyszała kiedyś przez dziesiąte drzwi o jakiejś wilgoci; no to i właśnie! — — Z tym zdziwieniem wyszła za mąż —
(— może stąd ta nieustająca pomoc zdziwienia w źrenicach; koty miewają takie oczy, czarne zwłaszcza —) —
— wyszła za tego swojego metra; zakochana była strasznie; ale on w obyczajach domowych był taki jakiś dziwny; w obejściu całym nieznośnym. Alkoholikiem był; to stąd; lecz się o tym wtedy nie wiedziało; wiecznie z czegoś niezadowolony, zły, grymaśny, kapryśny, kostyczny.
A co do tego — to on bardzo mało; bardzo; rzadko — dosłownie parę razy na rok; i zaraz z tego dziecko; — i nigdy u niej pełnej rozkoszy; biedna Klementynka? — prawda? — Bo z nią to tak — a dlaczego wolał służącą, co ani nie parlowała po francusku, ani na fortepianie nie grała przecież — ? — Wnet się wykryły te zdrady. — Wszystko to potęgowało zdziwienie — gdyby to miało sukcesywnie wpływać na powiększenie oczu — nicby z twojej Klementynki nie zostało — przemieniłaby się w duże mrugające źrenice. Zniechęcenie, obmierzłość, brak czegoś ciągły, ciekawość (— przecież inni robią to chyba inaczej —) — wypełniały jej pierwsze lata młodzieńcze; no i rodzenie, karmienie, podchowywanie dzieci (o których wciąż nie wiedziała, skąd się na świecie biorą). — A jednak, gdy mąż miał odjeżdżać — zaangażowany do Kerzemet nad bystrym Jonem, dopływem Dunaju, na pograniczu puszt — — to jednak mimo wszystko — przyszpiliła, układając mu w sakwojażu ubranie i bieliznę, do każdej sztuki koszul, kalesonów, ręczników, chusteczek, marynarek, spodni, kamizelek, skarpetek — karteczki z napisami „kochaj mnie“, „nie zdradzaj“, „pamiętaj o swej Klementynce“, „uważaj na siebie“, „tęsknij“, „bacz, że masz żonę“ i tede. Pono się okropnie o to wściekał; koledzy potem mówili. — Oczekiwała go z tęsknotą — mimo tej obmierzłości — listy pisała i czekała; pisała i czekała; czasem sobie marzyła, że tak a tak, rozmaicie. — Gdy po półtora roku wrócił — i już — po podróży męczącej — wcześnie do łóżka się położył — przybiegła raptownie, jakby zgoniona, klęknęła przy łóżku, odsłoniła nagłym ruchem kołdrę — i poraz pierwszy — matka dwojga żywych i trzech umarłych dzieci — zobaczyła, jęknęła i — ucałowała; zerwała się gwałtownie, łysnęła skoszonym uśmiechem, zasłoniła rękami twarz zaognioną; uciekła; — zamknęła się (na klucz) w śpiżarni i w otoczeniu konfitur, suszonych grzybów i oskubanych zwłok kury wiszącej za nogi — wyparowywała z siebie ten okropny wstyd; tak bowiem tylko umiała nazwać to co się w niej działo: bezwstyd i wstyd. — Wieczorem, dzwoniąc zębami i drżąc na całym ciele, wślizgnęła się do jego łóżka. Lecz on już zasypiał i mamrotał sennie rozwłócząc nieporządnie wyrazy — : — do-bra-nooc — nie — nie budź mnie — cichooo — ciiii — fff —
Podczas tej poufnej spowiedzi, pani Kle, wsparta mocno plecami w oparcie kanapy, z nogą założoną za nogę, trzymała Cyprjana za — w ich żargonie miłosnym nazywało się to: „kwiat“, a tamto jej: „muszelka“ (— są takie podobne muszle —). Z urazów małżeńskich, ze złego napoczęcia i ladajakiego spychania roboty miłosnej, wywodziła się u niej wzrastająca latami, obecnie już ustalona w złożach świadomości, niechęć do normalnego stosunku; nic nigdy z tego nie miała; nie chciała, nie lubiła; zwyczajnie: wstręt. — Obecnie wyczuwała rozkosz jedynie wtedy, gdy Cyprjan po wycałowaniu jej piersi (były wiotkie „przekarmione“, czy, jak na wsi mówią: „wydojone“) — nazywały się „gołąbki“, a sutki „dzióbki“ — pozwalał jej pieścić się ręką. Patrzała, bardzo, bardzo zdziwiona! — przez cały czas — zakłada nogę na nogę kurczowo — kołysząc się i zaciskając silnie uda wprowadzała się sama w orgazm; — bladła przytym niepokojąco, twarz szaro-biała bez kropli krwi wydłużała się, policzki zapadały, wargi rozchylone i nagle zpierzchłe ssały z sykiem powietrze; w ostatnim momencie rozluźniała szybko nogi, zsuwała się na kraj kanapy, obnażała uda i brzuch — szeptała: popatrz! popatrz!! — „muszelkę“ miała, wąską i długą; wargi zewnętrzne ruchliwe rozchylały się i zamykały; umiała tak.
Fałn był tym wszystkim z początku zdumiony i zaskoczony; powoli wciągnął się w ten proceder nużący nieco i zawiły.
(Jakże gorąco tęsknił za Marysią!)
Próbując różnych sposobów odmiennego zaspokojenia pani Kle (no i siebie) — stanął dnia któregoś za nią; siedziała na niskim taburecie przy pianinie; miała suknię na plecach w półkole wyciętą, luźną, biały wąski obrąb kołnierzyka, reszta lila; i począł ją upieszczać w kark (z pocałunków wiedział o jej tu wrażliwości) w to miejsce, gdzie kończy się fryzura krótkimi włosami; — do różnych już przez nią wzwyczajony ekstrawagancji, dokończył w tym po prawdzie nieprzychylnym i nieporęcznym miejscu sprawę; gorący strumień pociekł wzdłuż stosu pacierzowego ku pośladkom — — pani Kle stężała! — chwila, a zdawało się, że skona, serce przestało bić, dech zastygł — — nagle krzyknęła chrapliwie, dziko, przejmująco — — osunęła się na podłogę; — poraz pierwszy w życiu odczuła rozkosz w takiej sile! — Odtąd musiał przy każdej sposobności powtarzać tę egzercyzję; była nienasycona.
Poza tym czytywali poezje — to jest — on czytał, a ona słuchała chciwie; spragniona; czytał swoje i obce; zwłaszcza Słowackiego i Kasprowicza. — W tym okresie (była już o tym mowa) wiersze swoje Cyprjan opracowywał i szlifował niczem amsterdamski szlifierz diamentów — po dziesięć razy i ze wszystkich stron; błyszczały i były zimne, jemu wydawało się to wtedy szczytem kunsztu pisarskiego. Pani Kle przepisywała je już to na luźnych kartkach do dalszej finezyjnej obróbki i dłóbaczki już to te uznane za „wykończone“ do olbrzymiej księgi — papier w niej gruby był, rysunkowy, i w taki też papier oprawna: „biała księga“.
Była jego — zgódźmy się — jedyną czytelniczką i była jego muzą; — no — bo — oczywiście — było tam i sporo wierszy w tece o niej. Ten podatek spłacał zawsze rzetelnie. Lecz to fraszka! — Ważniejsza rzecz: z czym się spoiła w nim, czym zaznaczyła się jej bytność obok niego? — oto: zdobyciem wysokiego kunsztu zimnej poetyki i — a tu jest sedno zagadnienia! — odrzuceniem tej całej żmudnej wypracowanej zdobyczy, jako balastu nieznośnie krępującego — i przejściem na zupełne (znów krańcowość!) obluzowanie formalne, na syntetyczne skróty, na poetycki (instynktowny!) bełkot, w którym znakowania miały swoistą i dalekonośną (tak mu się wtedy wydawało) wymowę i treść. Teraz pomysły, oszlifowane już do siódmej skóry i siódmego potu, przerabiał na nowo: rozbijał, skracał, zarwał i uniezrozumialał: niezrozumialstwo zamierzone miało sugerować tajemniczość „bytu“. Znamy to.
Wtedy się ekspresje zaczęły, a dopełniły znacznie później.
Bo tymczasem — —
Trzy lata trwała ta miłość pani Kle i Cyprjana niepodzielnie; — kilka razy zachodził, to prawda, z kolegami na dziewki, ale tylko tak na gapę. Raz jeden jednak — w Dreźnie to było w sławnych zamtuzach i tawernach Frohngassc — złakomił się na murzynkę (— nawet się to przez towarzysza paplę wnet wydało, z czego brewerie były opętane; wielki raban) — lecz to dlatego tylko, żeby choć trochę zwyczajnie „po polsku“, nic tak cięgiem „w powietrzu“. Egzotyczność też!
Z tą piękną murzynką to było w r. 1914-tym, w lipcu, już po zamordowaniu Ferdynanda w Sarajewie, tuż przed rozpętaniem się traszliwym wielkiej wojny. Wtedy to właśnie z tą murzynką, proszę. I tu rozpoczęła się odrazu dwutorowa historia: nowego elementu w starym; jasnym więc, że bez kalafutryn obejść się nie mogło żadną miarą; to się nie zdarza; za dobrze by było!
Z resztą to już tak — — — — — — — — — — — — — — — —
Cyprjan Fałn zasnął o przedszarzeniu świtowym — co w porze wczesno wiosennej, w mieście, w murach wysokich i klasztornie grubych ma swoje znaczenie, wymowę dotkliwą; to nie przelewki dla organizmu nerwicami smaganego. Zasnął więc chyba nie wiele przed szóstą; coś około tego, bo w pierwszy z brzegu sen wblaszaniło się to obmierzłe śniadaniowe krzątanie.
Spał już jak mysz na pudle aż do wizyty lekarskiej.
Zbudził się nieswój, z bólem głowy, zamilkły, zły.
Z niesmakiem prawie, a już zgoła bez entuzjazmu przypomniał sobie, że go ta Kle („ta Kle“ myślał teraz) pieściła raz nawet (do czego to po; dobne!) przy córkach — pokój był coprawda rozległy — Krysia i Genia na jednym krańcu przeglądają albumy — zadudrane w tym zajęciu — ale czy całkiem? — Krysia to tam nic — ale ta Genia, odęta, brzydka, żółta, z wysuniętemi szczękami — kojąca. — Cyprjan z panią Kle w kącie przeciwnym; siedzą na kanapie, przerzucają dość ryzykowną książkę — pełno w niej aktów — ; przerzucają to znaczy: książka otwarta leży na jego kolanach, duża, osłaniająca, parawan poniekąd; copochwila ostentacyjnie odwraca się kartę. — Właśnie przy akcie Diany Poitiers — która tak chętnie nago pozowała artystom — naco jej wielki miłośnik Henryk II — wcale się, widać, nie gniewał — wsunęła się prawica niewieścia do odpowiedniej kieszeni — oczy zokrąglale, zdziwione niezmiernie patrzą na pokój — w pewnej chwili, i, to nie zwidzenie, odrywają się źrenice od białek i krążą z cichym brzękiem jak okrągłe chrząszcze po pokoju, dookoła — rozszerzone oczy nalane są białkami po brzeg — a źrenice krążą i brzęczą jękliwie — — teraz jedna z nich usiadła na włosach zmierzwionych Geni — Genia odgania dłonią; nagle, jakby ją oparzyła, opuszcza dłoń i wsuwa między zaciśnięte kolana — źrenica odleciała — teraz już obie obijają się o szyby zwyczajem dużych much — — a ręka działa, działa drażliwie, cicho, czająco się, a cale ciało niby bez ruchu, niepostrzeżone, nieistniejące; i już; nagłym rzutem wpadają źrenice w swe łożyska, momentalnie zamykają się powieki, aby je przytrzymać; Kle jest śmiertelnie blada; a tam na drugim końcu pokoju Genia bałuszy rybie oczy i zaślinia wargi — zrywa się i wybiega; trzasnęły drzwi jak nagły podziemny wybuch, zsypuje się z wstrząśniętych ścian tynk i pył — cały po- kój zasypany wapnem i piaskiem — — wtym jeszcze jeden łomot i trzask — to skrzydlata jaszczurka o jaskrawo żółtym podbrzuszu rozbiła szybę i wyleciała z chrapliwym skrzekiem — posypały się szczerby na podłogę — — na wysokiej gałęzi jesionu zieleni i żółci się jaszczurka, skrzydła błoniaste opuściła po bokach jak dwa szyldkretowe wachlarze — poraniła się o ostre szczerby szyby, bo widać, dokładnie widać, jak ciężkie gęste krople krwi zbierają się na grzbiecie, toczą się wzdłuż skrzydeł i kapią na ziemię — — gdzie mama — ? — krzyknęła Krysia — gdzie mama — ? — gdzie — — — — — — — — — — — — —
— no i idzie pan dzisiaj do miasta — ? — Prawda! — Ucieszył się; ta nagłość zewnętrzna, przestrach i radość zluzowały dotkliwą niewygodę myślową.
— ano idę — odpowiedział miłemu, takiemu zawsze, rano zwłaszcza, świeżemu, wygolonemu, czyściutkiemu doktorowi Eilperowi —
— niech pan sobie powoli kroczy, laseczką się pięknie podpierać, rozumie pan, żadnych nagłych wstrząsów —
— dobrze, doktorze, dobrze —
— był pan naszym najposłuszniejszym pacjentem —
— nie zawiodę — dośmiał.
Gdy więc przyszła Wisia — wybrali się tym długim kurytarzem i arcyzawiłym wychodem — najpierw schody wdół, potem na lewo długi pasaż wprost, znów kilka schodów i znów kurytarz, wreszcie krużganek, duża sklepiona sień — trochę wszystko razem jak w śnie architektonicznie zagmatwanym i docna zlabiryntnionym. Nareszcie brama!
— tu przywiozłaś mnie wtedy przed trzema miesiącami? — przed tą bramę — ?
— tak, to ta brama —
— no więc i wyszedłem nią żyw i cały —
— bardzo to dla mnie radosny dzień —
— radujesz się? naprawdę? —
— wiesz przecież; — i rybę sobie będziesz mógł zjeść —
— to później, Wisiu, najpierw pójdziemy do hotelu —
— takiś niecierpliwy —
— a ty? —
— troszkę — (— ona zawsze tylko: troszkę; i to już jest łaska —)
Dzień pogodny, rześki, podchłódzony od spodu; wierzchem cieplejszy, wiosną zalatujący.
Idzie się wcale dobrze, wcale; stąpanie może jeszcze zbyt delikatne; brak pewności; ale to minie.
U wylotu ulicy przystanęli:
— listki już wszędzie nadobre puszczają — i tak niebiesko! — cienie jeszcze długie — — ładna wiosna, przedwiośnie właściwie; a dopiero u nas jak tam musi być na wsi! — śniegi, zapewne, ale już wszędzie pod drzewami zawilce białe i liliowe — tak, wiesz, kępkami rosną, gromadami, takie towarzyskie, — a gdzie jakieś zbocze, żeby tylko ku południu — to pierwiosnki, aż się żółci, delikatny mają zapach — — dla mne wiosna to ćwierk kowalika — znasz? — cik-cyk, cik-cyk, cik-cyk, — i pierwiosnki — a lato to zawsze okno i osa brzęcząca na nim, za oknem pola żółte rożświerszczone i gościniec biały, wóz i konie leniwo i powoli trap-trap-trap-trap —
— matka twoja lubiła pierwiosnki —
— ja też lubię, bardzo lubię — Szczęśliwie właściwie bardzo i dobrze, że tak sobie idą razem przez planty i ulice — — a tu teatr poza gałęźmi zamglonych drzew.
— pamiętasz pierwszą moją sztukę? — zadyma była, co? —
(— jakżeby miała nie pamiętać, (przecież to wtedy...
...więc nie odpowiada)
Po chwili:
— dziś bym już inaczej pisał — wogóle zerwałem na dłuższy czas z teatrem —
— dlaczego — ? —
(— zawsze tak zapyta; powinna sama wiedzieć, powinna czuć przemianę, przecież to widoczne —)
Wyminął (przygaszony nagle):
— nie ciągnie mnie, obmierzł mi dotychczasowy teatr; to granda nic więcej, głupia granda; — myślę o wielkim teatrze dla mas — tak teraz myślę — o teatrolizacji wsi, przedmieść, osiedli fabrycznych — częściowo przez wskrzeszenie instynktu teatralnego, częściowo przez zastrzyk nowych wartości scenicznych —
Plótł już pomieszany w myślach; niechętnie dokończył:
— roki teatralne, rozumiesz, teatr obrzędowy poniekąd — obrzędy pracy —
Zniechęcił się do reszty.
Szli w milczeniu.
Dziwnym i niepokojącym mu się zdało, że przechodnie tak szybko i jakby nieuważnie idą — nic się nie boją mocno stąpać na całej podeszwie — — aż nieprzyjemnie, że trotuar tak twardo i stukliwie podzwania pod krokami —
— powinno się na gumowych obcasach stalą chodzić; wszyscy; po co tyle hałasu —
Stali już pod hotelem.
Pokoik hotelowy mały, bez okna, tylko prze; drzwi szklane przesącza się gorzko nieco zapoconego i zamorusanego światła. Łóżko, umywalnia, szafa z wychwierutanymi, zacinającymi się drzwiami, jeden fotel wyleniały, krzesło, stół no i piec. Tanio, trzecio klasowo, brzydko: ciepło zresztą.
Pomogła mu zdjąć palto. Sama zaczęła się rozbierać; poprawdzie bardzo się jej spać chciało; zawsze popołudniu. Cyprjan przynaglał i przeszkadzał zarazem pocałunkami i obmacywaniami; dotykał dłońmi jej pleców, głaskał, miesił; wyłuskał zpoza koszuli piersi — całował i ssał je długo. Był bardzo podniecony. Wisi mimo przyrodzony chłód udzieliło się to podniecenie.
— zdejm wszystko — szeptał, całując ją w uszy. Leżeli nago obok siebie. Tę chwilę, tylu naprężonymi nocami wyczekiwaną, postanowił przedłużyć ile się tylko da; na dopełniającą grę partnerki liczyć nie mógł. Powoli więc z namysłem, z namaszczeniem i ze zwielokratniającą świadomością każdego ruchu i poczynania każdego — całował ją od ust po stopy — potem — odwróconą od karku wzdłuż pleców po wklęśnięcia pod kolanami; ocierał o sutość jej białego ciała policzki — kołysał na niej głowę — odurzał się kształtem pośladków płaskich i rozległych; rozdzielał ją pomiędzy siebie licznego i rozmaitego; upieszczał ją uważnie i przezornie znał jej strefy wrażliwe i sposoby podniecające ją — wdychał jej zapach głęboko jak odżywczy tlen — ; — zaledwie zdołał zapanować nad sobą do czasu, gdy poznał, że w niej rozluźnia się wszystko i wyładowuje — wtedy, gdy usłyszał jej stłumiony jęk, gdy ujrzał twarz jej zmiętą jakby wielkim bólem — wszedł w nią i momentalnie, jednym poprostu ruchem rozpłynął się w niej suto : przelewnie —
Zapadł się zmęczony, z rozkosznym poczuciem odpływającego naprężenia — — głaskała go czule po plecach, poklepywała delikatnie, naciskała palcami, jakby wćwiczała gamę; myślała już o czym innym — ; — a potem to, bardzo nie lubię“ — oderwanie się od siebie ciał.
Spoczywali obok siebie długo.
Rozmawiali powoli i pogodnie.
Zmożył ich sen. — — — — —

W głąb szpitalnej nocy rozpamiętywał tę scenę: z łagodną radością i zadowoleniem. — — Właściwie to to wszystko głupstwo! Czy może teraz tak się wydaje? — ależ! głupstwo wierutne! — naco te szukania, niepokoje, zapady ustawiczne?! — naco?! — Trzeba z tym raz na zawsze skończyć, zerwać z tym! — tak; — dobra kobieta, wierny przyjaciel; może kochanka za chłodna, lecz przecież bardzo przydatna, i, emocje z nią są znaczne; rzadkie; tak; lecz gdy nabrzmieją żądze — jest jej dużo — jej — to znaczy kobiety — masy, ciała dużo, wcale ładnego, we wspomnieniu przynajmniej, ciała — i gdy się ją rozgrzać umie — dużo rozkoszy; za długo może zawsze trwa to wszystko — i jakoby dumie „męskiej“ — och! och! — niedogadza, że nie płonie do niego tak, że gdy tylko, to ona już! — Ale to wszystko nie wiele ważne! głupstwo! — Swój człowiek! Swój człowiek!
Czym są czyny ludzkie? jakich podstępów są rezultatami, jakie są ich motoryczne motywy — ?
Przez myśli, uczucia, czyny, upadki i wzwyżenia przelewa się cała przyroda, wszystkie jej prawa, cała jej obojętność, energia i ruch —
Swój człowiek!
A jednak — a jednak przed owym zamilknięciem, gdy szli dziś razem, gdy szli, a on o teatrze tak nieporadnie... w oczach nic tylko ta ulica, tylko te miejsca bolesne, te miejsca, bruk i kamienie skrwawione, umęczone nędzą ludzką i prawem człowieka do życia, prawem pogwałconym — — i odtąd już: na kolana! — tak jak pokutnicy na kolanach wloką się pod stromą, kamienną górę — wlec się — drżącymi palcami dotykać kamieni-świadków męki ludzkiej i ostatniej tu na ziemi myśli, więc ostatniej myśli wogóle — — — z takimi myślami odchodzić!!
Swój człowiek!
I cała sprawa ich była na tym tle — jak taśma filmowa przesuwały się wyobrażenia grozy i majestatu śmierci; — wszystko to zepchnięte, brutalnie strącone w dno świadomości, aby ponad tym zatryumfować mogły zmysły! — tak to jest!
Swój człowiek! — I to ma, bezsprzecznie, znaczenie, wielkie znaczenie, decydujące prawie. — Może i to racja, co raz powiedziała, napewno racja, że zraziły ją te, od początku, nieprzyjemności i fałszywe sytuacje? — uraz, oczywiście; i z tem trzeba się liczyć! — No tak, gdyby umiał wszystko przezwyciężyć, oddać jej swe dobro, swe wartości, swą niepodzielność — wszystko byłoby inny obrót wzięło. Rozsądna i logiczna — ona to wie napewno, napewno ona to dobrze wie. Pozostaje jeszcze zawsze: trud brania jest większy od trudu dawania; i umiejętność większa.
Jak nagły prąd elektryczny uderza w myśli Cyprjana groza! — Z obłędnego strachu wypada i rozpryskuje się jak groźny szrapnel — słowo — imię, hasło — : Mila! — — — na tle poszarzałego okna, cień jej pięknej, jakże pięknej głowy — nachwiewa się w opuszczeniu, w rezygnacji, w poszarpaniu — — — czeka, czeka z tą jedyną wielką miłością swego zgłuszonego życia; miłością rozrzutną, rozgłoszoną, na wszystko zdecydowaną — „opuszczę wszystko, wszystko — rodziców, dzieci i pójdę za tobą“ — szalone pisze listy! szalone! — jego odpowiedzi nie mogą ani uciszyć ani przekonać — — coś się tam spycha na karb choroby, szpitala — — ale co, jaka przerażająca autentyczność oczekuje go, gdy wyjdzie stąd, z tego ukrycia, ze schronu tego — co? — — Milo, Milo — tyle ci zawdzięczam! — Twym oczom, twym ustom, twej miłości wzniesionej ponad życie i poza śmierć: w głąb życia, w otchłań śmierci! — Wielka przemiana na rostaju, który zawsze czyha, kusi namawia; wypracowanie się świadomości, agresywność i jawność społeczna, nowy kunszt pisarski — to ty, to twa wszechobecność płci — to twa hormonizacja!! — Wspaniały, silny, prężnie, rytmicznie warkoczący motor łączący planety i słońca, elektrony, gatunki, wszystkie odmiany jednego życia tak jako odbija się w drobinie świadomości ludzkiej — : transmisja wielkości i mądrości — —
Fosforyczny płomień obiegający wszechświat przebił twe serce, o syntetyczna! nimfo Syntezo — wypadł z śródpiersi i ugodził między oczy — mnie wędrownika — pracownika — — twarda robocza ręka dotknęła cię — — zawrzał mózg — —
Jasne tu wszystko, w jaskrawym wprost natężeniu — zarazem zawiłe i skomplikowane; faktem wysuniętym na czoło zagadnień staje się groźne przeświadczenie, że wartości istotne wyrastają zarówno na radości jak i na krzywdzie ludzkiej, największe na krzywdzie dobrego człowieka; i te są przeklęte!
Wali to słowo w łeb obuchem: krzywda! krzywda! krzywda!
Niepokój nienasycony i nieuśpiony zniecierpliwił ręce i nogi; Cyprjan rzuca i wije się na łóżku — klnie i wyzywa —: jestem bydlę, ostatnie bydlę! — Słyszycie? — wy minione, wy istniejące i wy przyszłe? — słyszysz Mauro? — ślę ci te obelżywe słowa — w sobie ci je ślę — tym szlakiem nocnym — tą drogą, która leżąc między nami jedynie nas łączy — tą samą o której rzekłaś, że pokrajałaś siebie na wąskie paski i że to jest antena między mną a tobą — — o jakże tego pożałujesz Mauro! A ty Wisiu, doraźna, aktualna, ty: wczoraj i dziś! jeszcze czuję twą gładką skórę na policzkach i cale ciało moje jeszcze faluje tobą.
No a — pani — Kle — ? —
Jakże to wogóle było — ? —
Drezno. Studiował tam historię sztuki, sobie studiował: rozmawiał z obrazami, niektóre odpowiadały, inne nie.
Lipsk. Bugra. Światowa wystawa książek i grafiki. Fenomenalny pawilon rosyjski. Domek japoński — drzeworytnik przy pracy. Portugalia: etykiety na flaszki.
Patriotyczne prostytutki — te z drezdneńskiej Fiongasse — głośno krzyczały, że die Serben sind Hauptschweine — że trzeba z nimi aus, z tymi Serbami.
Od swej murzynki dowiedział się Cyprjan, że będzie wojna jak amen w pacierzu. — Była patrjotką francuską, pakowała się na gwałt — oddawała się niecierpliwie pośród waliz, kufrów i rozrzuconej garderoby — — gdy, pobłyskując białkami i zębami pośród odętych liliowych warg — hebanowa i lśniąca — Karra! Karra! — o obwisłych, trójkątnych, zwierzęcych piersiach — biła się płaską dłonią po udach i wołała — la guerre! — la guerre! — j'aime la France — allons enfants de la patrie! — i poczęła pięściami na twardym płaskim brzuchu, poniżej wydatnego pępka, wybębniać murzyński wojenny werbel — była jak czarny, dziki krzyk idący wnętrznościami dziejów Europy — ; — aktualnie jej hasłem było: enfuir d' Almagne — namawiała: mon petit part avec moi, ici tout le modne — varrecken — jak to po twojemu? — zdeuchni — zdechni — nu, la guerre ce n'est pas la comedie — kein Schpas — faim, maladie, mort, fin — o, tout le monde zdechniiii —
Berlin. Z Karrą tam pojechał. Raz dwa go wyrzucono, jako poddanego austriackiego. Przy braniu wizy znów! Zaczęły się te namolne powtarzania tych samych brecht; to było równie zmorowate jak ciągłe asenterunki: konsul bardzo przejęty i zdenerwowany wrzeszczał: Osterreich muss Serbien vernichten — dort ist ihre Pflicht — a potem było o tym, że najjaśniejszy cesarz może potrzebować Cyprjana Fałna, tenże Cyprian Fałn winien z gotowością, ba radością, więcej! — z uśmiechem oddać życie za cesarza i jego tron! — Niedoczekanie wasze pomyślał niepatriotyczny poddany — i grzecznie podziękował za nader życzliwe uwagi.
Postanowił jednak wracać do kraju. Na dworcu wschodnim spotkał się ze swą murzynką; odjeżdżały dwa ostatnie pociągi jeden do Paryża, drugi do Bukaresztu. Karra jeszcze raz płomiennym szeptem namawiała go: jedź ze mną do Francji! — nie masz pieniędzy? pożyczę ci — zresztą Paryż! — wszelkie możliwości — potrafisz śpiewać ruskie pieśni? — napcwno potrafisz. Uważała go za Rosjanina; tłuma3 czył jej w Dreźnie jeszcze, że jest Polakiem; nato ona: ach so! — rusischer Jude, ach oui! — juif russe — olala! bardzo się cudowała, oblizywała się, jakby smakowała ten egzotyczny specjał. Teraz skłaniała dalej: można tam zarobić; pięknieby to było, odrzekł, niezawodnie pięknie, lecz nie da się zrobić; nie kochać Karra — ? — Tak to zrozumiała.
Przed pociągiem paryskim spotkał się z świetnym młodym malarzem Rerutkewiczem — wysoki, chudy, blady, czarna broda, gruźlik — : a, a, i t. d. — dokąd ? — do Paryża, a wy? — wracam; — głupstwo robicie; jedźcie ze mną do Paryża, ostatni pociąg. Więc jeszcze jedno napomnienie! — czyżby ustami murzynki i malarza przemawiał tak zwany los? możliwe. Pierwszy raz podły, obleśny strach zachwiał myślami i wywołał nagły kurcz serca.
I rzekł jeszcze Rerutkiewicz — a już przy nim stała, pod rękę, proszę, z nim, murzynka Karra, kontenta ze znajomości i że razem do Paryża jadą — : i tak się wszystko zawali, niech się psiakrew wali, bylem mógł malować; była istotna mądrość w takim postawieniu sprawy. Karra przytakiwała, sprytnie z gestów wyrozumiała o co idzie; przytakiwała uparcie: zdechni, zdechni! —
Po raz drugi zjawił się strach a z nim żałość, gdy pociąg ruszył — jedno okno żegnało go suchą, wychudzoną, żółtą ręką, drugie białą chusteczką w czarnej, jakby rękawiczką żałobną powleczonej dłoni — — i te lśniące, duże zęby w hebanowej oprawie — — adje —
Po raz trzeci wstrząsnęła nim trwoga, która tym razem szła podziemnym kablem jak dudnienie złowrogie przez całą Europę i przez miliard jestestw ludzkich — gdy mijał granicę pruską. Mosty już wylatywały w powietrze; echo wybuchu powtarzały góry. Szła burza.
W Krakowie ścisk niebywały. Tłoczyły się pociągi z pijanymi rumem i strachem żołnierzami; za bączkiem dębowe liście; — na ścianach wagonów trupie główki i piszczele, szubienice z wisielcami, z podpisem „serb“ — i wogóle: Gift auf Serbien! — i olbrzymie pierwsze transparenty wojny: LATRYNA. — Rojowisko obrzydliwe! — Powrócił pogłos głupkowatej mowy cesarskiego kabotyna — stamtąd — z Unter den Linden — Cyprjan stał pośród niezliczonego tłumu — z balkonu przemawiał rex i pontifex w jednej osobie — z wypomadowanymi na sztorc wąsami: der deutsche Gott muss siegen! — a potem operowym gestem błogosławił, głupiec kulom i bagnetom niemieckim. Wir fürchten nur Gott!
— dokądże to ti biku — zagadnął Cyprjana przyjaciel i kolega Witek —
— wracam z Niemiec —
— toś się wybrał! — a co, do wojska — ? —
— oszalałeś! —
— aha, bo to ciebie nie asenterowali — ale teraz, bracie, wszystkie krypie pójdą — popatrz co tu chłopa! — to wszystko kanonenfuter; wnet też tego zabraknie; — ja tam, wiesz, sram na Austrię — idę do legionów —
Gwałtowny napór nowej falangi rezerwistów rozdzielił ich.
Cyprjan pojechał dalej. Do domu. Zapomniał zupełnie, — że przecież tam jest pani Kle! Myśl nawet przelotnie nie zatrzymała się na tym fakcie niewątpliwie bytującym w coraz bliższej przestrzeni. Odeszło go. W tej chwili zwłaszcza.
Na węzłowej stacji — stop! — dalej nie można jechać — następny pociąg lokalny — może za dwa dni, może i za miesiąc, za rok może. Co robić — ? — do celu jeszcze bezmała trzydzieści kilometrów. Przed dworcem, na zaśmieconym majdanie stoi furka mała, drabinki t. zw. literki, półkoszki, jedna tylko po prawdzie tych półkoszek połowa, z przodu; siedzisko ze słomy; konik cherlawy, chudy, łeb zwieszony — — ktoś tę, żeby tak rzec, furmankę targuje — ma ten ktoś słuszne i na obserwacji oparte zastrzeżenia: szkapa ani dwu kilometrów nie ujedzie, a tu przecież droga górzysta, jakże? — e!, odpowiada chłopina, sto ujedzie, koń jest wytrzymały. To prawda. Nareszcie się ugodzili. — A tu już, mimo pory letniej, ponury mrok się tłoczy, wczesna noc się zwaliła jak zgniły stóg na krajobraz; zarywa burza; cholerny czas. Niebem i ziemią idzie skośna nawałnica — zamiotła w okamgnieniu majdan — zawirowała słoma i pył — w nos i usta wtłacza się kurz, czuć go moczem końskim — wiatr zrywa kapelusz ze łba — grzywa i ogon koński powiewają poziomo jak postrzępione łachy — — przez strome pola idzie jęk i skowyt — ten sam co i przez mózgi ludzkie, przez Europę, przez cały obłąkany świat.
Cyprjan pod rondem naciśniętego kapelusza dosłyszał nazwę miejscowości, tej, do której ten ktoś chce jechać furmanką — jakto? — przecież to właśnie... chyba się przesłyszał...
— pan, przepraszam, do... — ? —
— tak, tam mieszka moja matka z siostrami —
— tam? — to znaczy, aha, z matką i siostrami, tak pan powiada, to... pan Krotowski więc — ? —
— tak, Krotowski jestem —
— Fałn —
— bardzo mi miło poznać —
— również —
(— Krotowski — Krotowski — ach! no tak! — przecież im wynajął listownie wiosną jeszcze mieszkanie na wakacje — — okropna to przeszkoda w tych letnich miesiącach — — tyle obcych ludzi — — cóż jednak robić — „trzeba żyć“ — dwie partie w tym roku — lecz teraz to już i tak niema znaczenia —)
— no to razem jedziemy —
— szczęśliwie się składa —
— bardzo — rzeczywiście — Usadowili się; jadą.
Ćma — wicher — grzmoty — w błyskawicach rozświetlają się nagle i jaskrawo widma drzew i chałup — a potem jeszcze ciemniej; czarno.
Jadą w tę jaskiniową noc, pierwszą straszną noc z tysiąca pięciuset nocy, tętniącą galopem czwórki strasznych upiorów — — dookoła widnokręgiem dudnią kopyta — coraz większe zataczają koła, półkuli ziemskiej tym dookolnym pędem wyznaczyli —: tu mieszka wojna, tu mór, tu głód, tu śmierć — — straszliwe gospodarstwo.
A tych dwu, odbitych od gromady wraca — tym szlakiem od zaśmieconego majdanu bezużytecznej już stacji — do domu, jeszcze do domu, do siebie. Szkapina wlecze za sobą wózek — z wysiłkiem i ciężkim zadychem — kilometr za kilometrem — — godziny gęste i grząskie jak smoła.
— panowie (— odwraca się chłop do tych na tylnym, zwichrzonym słomą strzęsioną, siedzeniu — — panowie, cosik będzie niedobrego z tego —
— a cożby dobrego miało być — ? — to sie wi —
— panowie, cołkowicie źle będzie, bierom chłopów, wszystkich zwołujom, straśno będzie wojna, norodu, a norodu wybijom, w chałpach nie bedzie co jeś, będzie głód sakramyncki — i co ta kady z tego komu przyńdzie, cysorz się kce bić, panowie sie kcom bić — to niek sic bijom, a norodowi biednemu niek dadzą pokój — e! — splunął; pod odchyloną połą przyodziewy zasłaniającą od wiatru ogienek siarnika; zapalił „cienkiego“; rozbłysła w bezmiarze nocy twarz zmizerowana, zaciągnięta rezygnacją i niewiarą w jakiekolwiek dobro; skąd? —
Dobrze już było po północy, gdy dojechali do domu, gdy się do domu boczną, wyboistą, gminną drogą dowlekli.
Rwetes i harmider zrobił się szalony. Pies w obejściu ujadał i zanosił się wyciem. Bano się otworzyć bramę. Kto? skąd? — niedowierzano, jeszcze pytano. Dopiero gdy się wyświetliła sytuacja wpuszczono nocnych przybyszów.
Cyprjan przeszedł szybko przez przedpokój; do siebie prosto. W drzwiach — jednego z tych wynajętych pokoi — mignęła matowo jakaś niewieścia twarz — lecz płomień świecy w podniesionej ręce zbyt był migotliwy — niczego konkretnego dojrzeć nie można było; cień natychmiast zdmuchiwał obraz.
Nazajutrz poznał całą rodzinę: matka, miła, cicha pani, grzeczna bardzo z tym odcieniem nieporadności i zalęknienia cechującym osoby zawojowane przez niekochanego męża — pani Krotowska była wdową, lecz urazy takie raz wszczęte nie gasną; zazwyczaj zresztą system zawojowania kontynuują dzieci — świetnie się w tych sytuacjach orientujące i zawsze okrutne; rysy tej dobrej pani subtelne, regularne; oczy bladoniebieskie, spłowiałe bezradością i wiecznym zakłopotaniem. Starsza córka małego wzrostu, więc głowa jakkolwiek kształtna — zaduża; Maria, mówiło się: Myszka; młodsza: Wisia. Panienki, powiedzmy, leciwsze, nie dwudziestolatki — nie! — Młodsza była w wieku Cyprjana; Łatwo obliczyć. Figura u niej rozległa lecz bardzo zgrabna, proporcje zdatne — może piersi nieco za małe —, duże, czarne oczy — tak duże, że w pierwszej chwili pokaprysiło w Cyprjanie: wybałuszone, wronie; wargi duże, bardzo zmysłowe, dolna grubsza i wydatna: tworzył się pod nią dołek; dołek smakowity. Brunetka, odcień włosów granatowy jak skrzydła u gawronów: w sumie bardzo w typie i wyglądzie podobna do „la princesse Pelagie“ Vigée-Lebrun. No to tyle. Chyba jeszcze to, że trochę za blada, i kilka plam „wątrobianych“: na czole, górnej wardze i lewym policzku, nisko, przy szyi. Plus-minus wszystko. O reszcie nic się nie wie; o reszcie się dowiaduje, i to jest cała socjalno-obyczajowa „tajemnica płci“.
Wisia była bardzo miła, chętnie i zwinnie się z nią gwarzyło; nie serio zresztą; takie koszałki-opałki, teresfere, igry i gierki.
Dobrze, dobrze — ale była jeszcze pani Kle! — a tu już wiadomo, ba, od dawien dawna, bo już od jakiego półroku, a te sytuacje liczą się na godziny, jak na wagę ołowiu, wiadomo, że cała historia miała już tę gładką, pochyłą kładkę zejścia za sobą! — zwyczajnie: punkt wyjściowy, droga pod górę, szczyt — tu trwanie, zatrzymanie się krótsze lub dłuższe, mickiewiczowskie: aaaa! — widoki, dalekie perspektywy, tutaj móc trwać! — i — pochylnia, zejście — najpierw jeszcze żartobliwie niemal z górki na pazurki — a potem już na łeb i szyję; — tak też i teraz było; został cień cienia i ostatnia instancja: automatyzm przyzwyczajeń; czyli nici — to tu po jego stronie; bo po jej! — no, wiadomo, w tym momencie kobiety są zdumiewająco wytrwałe, dociekliwe, szpiegowskie, nieustępliwe — każden nerw zakończony jest mackami, ssawkami i szponami! trzyma! jak trzyma !
A tu już bramą rozwartą obrosłą chmielem wchodzi Wisia! — bo trzeba powiedzieć, że tak. Zaczęło się, zaczęło rozmowami, spacerami, przesiadywaniami o zmierzchu, i tym znanym trickiem uwodzicielskim: kształceniem, pokazywaniem zbiorów, proszpa, czytaniem wspólnych książek, a jakże.
Raz był taki krótki poglądowy kurs o sztukach graficznych; powierzchowny, po łebkach, ale to przecież nie o to idzie; gdzieindziej jest treść zasadnicza; on mówi, objaśnia, wykłada — w tym władczość, to jasne; ona słucha z niesłychaną uwagą, oczka — takie duże! — mruży, czoło marszczy — i: „ach!“, „tak?“, „jeszcze raz proszę“, „rzeczywiście?“ — i czapierzy te palczątka smukłe, dziewicze — i liczy: akwaforta, akwatinta (— powtarza kilka razy: akwatinta, akwatinta —, że to się zastanawia co dalej —) acha, vernimous, ą potem: drzeworyt, linoleoryt, fluoryt, litografia — jej, jej, co to tego! — I jeszcze tu ten jeden urok: że to takie tajne zejścia się, tajemnica więc słodka, że on tylko ją „kształci“ — a pocóżby kształcił, gdyby... zresztą wszystkie te, powtarzane od wieków, lekcje, nie interesują nikogo, prócz tych, którzy mają w tym swój, osobisty, niezależny od przedmiotu, interes.
W pokoju Lola Krotowskiego (— to ten brat dwu sióstr — najstarszy z rodzeństwa —) wisiał znak widomy tych czasów, o których nikt nie wiedział, czym są i do czego dążą — całkiem, pomyślał, jak dzisiaj — nawet w komunikatach różnic niema żadnych, te same okrucieństwa, te same hasła, aplomb jedynie brutalniejszy; owoczesnym znakiem była mapa, dużo tych map po wielu domach — po wszystkich niemal — zwłaszcza w pierwszych miesiącach wojny. W mapy te — odczytując dokładnie wiadomości z placów bojów — wtedy to sprawa Belgii i inwazja Hunów na Francję — wbijało się szpilki z nadobnie przymocowanymi chorągiewkami kolorowymi. Codziennie przesuwało się te chorągiewki; czasem nawet dwa razy dziennie: naprzód, wtył, wbok, przyczółek mostowy, twierdza, znów naprzód, o psiakrew znów wtył, teraz okrążenie, ofenzywa, defenzywa, oderwanie się od nieprzyjaciela — — manewry chorągiewek — miła zabawa i zajęcie pouczające, znajomość geografii, poglądowa; wszystko to dobre dopóki się nie wyczuło i nie uświadomiło, że każda wbita szpilka trafia w rozerwane trzewia, w rozpłatane czaszki — tylko zabity wróg jest nieszkodliwy mówi kodeks wojenny — w rozpłatane czaszki, w rozpryskane mózgi, w kałuże zaskrzeplej krwi, w stosy trupów, w jęczące konaniem usta i w oczy, w oczy, które już nigdy nie zobaczą dnia — — wtedy...
Groza wyrosła przed Cyprjanem jak czarna wieża — owa wieża, w którą strąca się trupy sępom na żer. Unikał tej mapy; w obliczu schludnych papierowych chorągiewek, które oznaczały mękę, śmierć, pożogę, ostatnie upodlenie zgonionego par force człowieka ociekającego przeklętą krwią — zaprzysiągł sobie, że nic go nie zmusi do wzięcia w ręce parzących narzędzi mordu. Dotrzymał przysięgi.
Lecz o tym jeszcze będzie.
Teraz przecież z tą Wisią.
Raz po takiej długiej i wyczerpującej wszelki temat „lekcji“ — zaproponował — dla ratowania miłosnego prestiżu — spacer.
Zgodziła się.
— trzeba odetchnąć świeżym powietrzem —
— ciągle w tych książkach, pewnie —
— właśnie —
— przecież to nawet nie zdrowo —
— pewnie, że nie —
— właśnie —
— hm —
— no to czemu? —
— hm, czemu — — więc właśnie chodźmy już —
Poszli.
A gdy zaszli na szczyt wzgórka pomiędzy białe brzeziny i wonne sosny — usiadła na skale — a on poniżej — usiadł też, u jej stóp.
W samym tym powiedzeniu tkwi wszystko.
Ziemia zaczęła się nagle i gwałtownie oddalać — złe troski pozostały na niej, z chwilą każdą stawały się coraz bardziej odległe. A oni wznosili się jak w balonie — aż stali się pełni siebie.
Wargi jej miały taki smak, jaki zapowiadały: były mięsiste i soczyste jak wnętrze melona; smak raczej truskawek; były elastyczne. — Przymknęła oczy — a powieki zakrywające duże wypukłe, czarne oczy nabrały koloru przejrzystego pergaminu pokrytego siecią liliowych żyłek; wyraźnie zarysowały na powiekach źrenice.
Przebieg sprawy przepisowy: pierwszy pocałunek nie wywarł na nim specjalnego, godnego podświadomości wrażenia, został na powierzchni pamięci, a jeśli wyparł swym ciężarem gatunkowym nieco myśli — to równocześnie tracił na tym swoim pulchnym ciężarze, aż po łatwą zwiewność; skonstatowanie; przyjemnie, owszem, ale żeby zaraz!... Na niej zaś — rozciągnięte na zgłoski — wrażenie nie-za-pom-nia-ne! — I to jest właśnie „przepisowe“; zawsze tak.
Odtąd wywoływała — Wisia w Cyprjanie — często „złe instynkty męskie“ — i boczyła się, gdy dostrzegła, że znów została wycałowana. I to też zawsze tak: prowokacja. — Nareszcie wymogła na nim, żeby on wymógł na niej „słowo“; ponieważ zaś nie chciała się na to tak od ręki zgodzić — prędziutko byli „po słowie“. Odtąd już sama zadatkowo obdarzyła go łaską pocałunków; skromne zaliczki pozwalające dożyć do momentu zainkasowania kapitału i otwarcia sefu; idylla perfidii preseksualnej.
Wszystko to, oczywiście, stało się poza plecami pani Kle; lecz plecy niewieście mają oczy; niema na ciele kobiecym takiego miejsca, w którym nie byłoby oczu; męskie ciało jest ślepe. — Pani Kle zaniedbywana nieco w tym okresie — miała oczy dostatecznie wybystrzone — wypatrzyła wszystko, nawet o wiele więcej niż wszystko: przyszłe skutki skumulowała z aktualnymi przyczynami — i rozpoczęły się kiepskie czasy; no bo, odrobinę nieruchawa, Wisia też widziała wszystko i też więcej niż wszystko: przeszłe przyczyny skumulowała z aktualnymi skutkami. Pod tym względem analfabetki i uczone, głupie i mądre, czarne, białe, żółte i czerwone są zunifikowane.
Zaczęły się kalafutryny i nieznośności, zawsze w tych dualizmach źródło swe mające, źródło niewysychające. Jednym słowem: konflikty! Pierwsze tego typu w życiu Cyprjana. Zaczęło się!
I tak:
z jednej strony, że ona kocha i nigdy kochać nie przestanie; dlaczego, dlaczego tak się zmienił?, no dlaczego! — to okropne! — ale ona wie, o, dobrze wie, że on leci na tę głupią gęś —
z drugiej, że jak się to zaczęło z panną z porządnego domu, to tamto trzeba skończyć, że nie można dwie sroki (znowu ptak!) trzymać za ogon — że musi zerwać z leciwym czuczudrem —
z trzeciej, tej cyprjanowej: — zaskoczenie w pierwszej chwili, uczucie gorzkie, że się mimowoli wpadło — potem, wedle dobroci serca, gołębio (ptak!) — tu trochę, tam trochę — — z tego nowe hece i nowe awantury; więc złe dobroci serca rezultaty; — co robić i jak robić? — gmatwanina; kwiczoł (ptak!) w sidłach.
Na dobitek pani Kle przygwożdżona wojną, taką wojną!, nie mogła po wakacjach wracać do Krakowa; zainstalowała się do czasu „gdy liście z drzew spadną“ w odrestaurowanym i na mieszkanie przerobionym starym lamusie, posępnej ruderze kamiennej, którą nazwała „paprotką“; bądź co bądź można było inną nazwę wymyślić; lecz ona „paprotka“, noc świętojańska, kwiecie szczęścia et caetera. Mieszkała więc w tej swojej „paprotce“, o jakie stopięćdziesiąt kroków od domostwa Fałna, z córkami i chorym mężem, którego również wojna zaskoczyła podczas urlopu.
Gdyby nie to (— to wojnie —) medytował Cyprjan — wszystko byłoby w porządku; — przy tym słowie, wyznać trzeba, zjawiła się myśl w formie pytajnika — myśl ta była niewygodna, wymazał ją prędko —;— Kle wyjechałaby do Krakowa; Wisia wprawdzie też — ale tam to już byłoby łatwiej. — A tak to co? — płacze tu, płacze tam, tylko wilgoć z tego po. domu się pleni, grzyb; — pokudlone włosy, drapieżne oczy, złe uszy wrastające we wszystkie drzwi! — Jakież- kobiety są wtedy brzydkie! bardzo! a przez wystudzenie popędu ciągłymi awanturami — wydają się jeszcze brzydsze! — W tym miejscu rozważania zaczął Cyprjan używać zespołu słów: „dobre serce“ (to już znamy!), „brak siły woli“, „niezdecydowanie“, „brak przekonań erotycznych“ — i innych —, ale to było wszystko jedno, niczego to nic wyjaśniało; faktem było to, że nie umiał sobie z tymi zaognieniami dać rady i poprawdzie nigdy się nie „naumiał“.
Zdarzenia przyszły z pomocą.
Krotowscy postanowili wyjechać do Wiednia; dlaczego i po co? — nikt tego nie wiedział; oni też nie. Jechało wtedy do Wiednia dużo narodu galicyjskiego, bliżej cesarza i jego tronu; no to i oni: matka, córki i syn (z tą mapą); nota bene do Krakowa jako do twierdzy — Festung Krakau — zagrożonej inwazją rosyjską nie puszczano już, tylko tak, na kilka dni, za przepustkami.
W przeddzień wyjazdu rzucił Cyprjan w okno pokoju Wisi kilka żółtych, soczystych renklod-posłów miłości; chwytała je bez uśmiechu; jadła płacząc; okropność. — O zmierzchu spotkali się w „ogrodowej altanie“. Zachód dogorywający pośród dereni i drewnianych krat oświetlił nikłym blaskiem jej postrzępione, jak chusteczka w serdecznej alteracji, pytanie:
— i co pan teraz zrobi? — Przycisnęła dłonie do czoła i wyskandowała złowrogo: — kogucik filucik pocałował i ucik —; poemat ten zerwał w niej wszelkie tamy pohamowania — rozpłakała się rzęsiście —
— i co pan teraz zrobi? — co? — Mówiła „pan“ choć przecież już było, „ty“ — lecz te sprawy, te babskie!
— ja? — no muszę zostać —
— a ze słowem naszym — ? — k-o-gu-cik — — o, o, o, — oooo —
— nie jestem mydłkiem, wiem co robić! — Gdyby sto lat żył. nie zapomni tego wyrażenia; nigdy go przedtym i już nigdy potym nie użył; skąd się wtedy wzięło? — takie słowo! mydłek! — też!
— więc co? — więc co? — Olbrzymie łzy ściekają jej po twarzy —: a to ten kogucik wraz z żalem, że taki był przymilny a taki szorstki teraz. A on przecież nie chce być szorstki; nie; tak tylko wyszło nic chcący. Nachyla się więc Cyprjan, i mówi w nagłym olśnieniu i w nieuświadomionej radosnej pewności, że przecież tego nigdy nie zrobi — no i tak daleko! —:
— przyjadę Wiś do Wiednia —
— kiedy? — Z niedowierzaniem pyta.
— za miesiąc —
Natychmiast uwierzył, że naprawdę pojedzie. I ta pewność poskutkowała. Sygestia uspokoiła ją; bardzo zresztą pragnęła tego uspokojenia.
— więc kogucik nie jest mydłek — ? — Zdziwił się usłyszawszy to nieprawdopodobne słowo w jej ustach — a że się już uśmiechała — rzekł ponuro w przestrzeń bez granic:
— jakżebym w tym opustoszałym domu, bez ciebie — bez ciebie —
— Cyprjanku —
W altanie zmierzch układał się do nocnego snu. Od strony lamusa począł się sączyć cichy lecz wyraźny szmer, jak gdyby olbrzymi ślimak posuwał się żwirową drogą. Okno w „paprotce“, które stąd było widać już od chwili rozświetlone — nagle zgasło jakby je kto zdmuchnął, lub jakby było okiem, które nakryła powieka.
Dreszcz przesunął się przez plecy Wisi.
— chodźmy już; zimno —
W tej chwili szmer ustał. Gdy wchodzili do domu, zaśmiał się ze szczytu wiązu lelek.
— co to? — zapytała Wisia —
— lelek —
(— znów ptak; — wogóle z tego okresu, sumuje Cyprjan, same głupstwa utrwaliły się w pamięci; takie jakieś powiedzenia od siedmiu boleści i ósmego smutku; nonsensy; — a jednak — — to już jest czarodziejska właściwość słów! — — te nonsensy były skuteczne; na krótko, ale były —)
Po wyjeździe państwa Krotowskich, wyjeździe wysoko spiętrzonym złowrogą ilością tobołów — odwiedził wieczorem panią Kle. — Tak niby spacerem; niechcący niby; bo: unikał; a gdy już teraz trzeba było — miał altruistyczny pretekst przyjścia: chory mąż pani Kle; i — możność tę, wierzył, wyjścia, żeby nic. Do tego doszło; nie dziwota; ale przykrość.
Pod załamanymi i przerwanymi nierozumna dobudówką ścian, sklepieniami — to było ongiś w tym lamusie jedna znaczna hala — polatywały, pogłosem pobudniające słowa o wojnie. Wszyscy tylko o wojnie mówili i horoskopowali dla siebie wygodnie i wedle jakichś tam sympatii i antypatii; prawie już wszystkie państwa europejskie pozwoliły łaskawie poddanym swoim wypruwać sobie nawzajem poddańcze flaki dla wielu ojczyzn, które były warsztatami utrzymującymi swe wysokie rządy w sytości, splendorach i bankowych fortunach; rządy kapitalistyczne żywiły się w owych zamierzchłych czasach krwią i nędzą poddanych. Wielka wojna, wbrew nadziejom licznych umysłów, zmieniła to wszystko na gorsze, tamto zostało, doszły jeszcze ideologie; niczego dobrego to nie wróży.
Mąż pani Kle, ciężko chory (anegrysma verum), blady, o oczach strwożonych, chudy już bardzo — coraz bardziej zwężona możność przełykania pokarmów — namiętnie dowodził, królewiak z pochodzenia, że Rosja musi wygrać,
a pan Kalina — astmatyk zasuszony, z wąsami wypomadowanymi na szydło — palce, wskazujący i środkowy, kciuki też, u obu rąk, żółte, nanikotynowane, palił namiętnie kręcone, grube papierosy, bibułki „Club“, tytoń „siedemnastka“; kaszlał potwornie; — przyszedł tu właśnie na preferka „zdziadkiem“, bo trzeciego kompana nie było w bliższej okolicy; — a ten pan Kalina to był daleki krewny Cyprjana, radca sądowy, uciekł tutaj ze Lwowa; — wogóle kupa tych uciekinierów przewinęło się przez dom Fałna; — a więc pan radca Kalina kontrował siarczyście swemu przedmówcy, twierdząc, że Austro-Węgry i Niemcy zwyciężą na pewniaka, gadania nie ma! — Rosjanie to banda zbirów, panie ten spod ciemnej gwiazdy, których bóg przenajświętszy musi ukarać za niecny, zdradziecki napad na naszą monarchię — ; — natychmiast chory zaprzeczał, że Austria jeszcze - jeszcze, ale Niemcy to bydło i horda opryszków; na co znów radca, że co pan ma w głowie, panie ten, Niemcy to wielka kultura, naród jak się patrzy, a Rosja to dzicz i swołocz istna, barbaria, satrapskie plemię; znów tamten; pan nigdy w Rosji nie był! — ten: bóg strzegł, tegoby jeszcze brakowało! — tamten: ja w Pitrze pięć lat mieszkałem, ech, panie, co pan wie, nie można jest mówić o Rosji, gdy się jej nie zna, naród bogaty, kupcy i wszystko, ech, co ja tam panu mówić będę; — radca znów argumentuje: a Wideń, panie ten, pan zna? światowe centrum..; tamten zeźlony przerywa: czort z nim! —
Nie mogli się dogadać żadną miarą; a wogóle poniekąd mówili, wierząc, że to Rosjanie z Niemcami się biją; a to przecież było kłamstwo wierutne; co tam chłopa z pod Uralu albo dentystę z Tyflisu miałoby skłaniać do wypatroszenia jelit i mózgu chłopa Turyngii lub filologa klasycznego z Krewinklu? — gadanie! — tak jakby nie istniała konkurencja olbrzymich fabryk broni, dla których wojna to szczytowy okres prosperity; żyć trzeba!
Pan anewryzmem śmiertelnym nękany i pan radca astmatyk tymbardziej byli na siebie i na poglądy przeciwnika rozsierdzeni, że mieli zgolą różne zapatrywania na preferansa, na reguły zasadnicze, którymi należy się w grze tej kierować, zwłaszcza zaś na końcowe obliczenia, które przecież są rezultatem, do którego się dąży przez wiele pracowitych godzin; jeden z nich był przyzwyczajony do zapisywania „kur“ i „punktów“, drugi do „puli“ i „sztonów“; nidy się im nie zgadzało na końcu; poza tym królewiak gardził „mizerkami“, które były rozkoszną gratką dla galicjaka. Tak więc nic ich nie łączyło, a rozdzielało wszystko.
Grze ich i kłótni polityczno-preferskiej przypatrywały się znudzone panienki: Krysia i Genia; Krysia co pochwila utrwalała oburącz kokardę przy zwisającym na lewą pierś warkoczu; Genia patrzała nieruchomo przed siebie i śliniła blade odęte wargi. —
Pani Kle siedziała w mroku przyściennym mocno wparta w oparcie krzesła; noga za nogę założona; — patrzała na Cyprjana z coraz bardziej wzrastającym zdziwieniem.
Cyprjan siedział obok grających przy stole w pośrodku pokoju. Na stole lampa naftowa. Przysłuchiwał się różnicom zdań starszych panów; głosu nie zabierał; poco zwiększać zamieszanie. W pewnej chwili usłyszał — znał je już! — ciche brzęczenie pod sufitem; jakby dwie osy obijały się o twardy mur. Zbladł.
— niechże pan już wychodzi — co pan zlicytował? siedem ker — ? — no więc, patrz pan z czego pan żyje a nie tam Rosję obszczekiwać —
— Moskale, panie ten, sparszywieliście tam wszyscy, sparszywieli —
(— a Wisia się tam tłucze, całą noc, a może i przez dzień jutrzejszy tłuc się będzie — teraz z tymi kolejami —)
— a wy niby co, Austrywcy, czekoladki Wedla — a — ? —
Brzęk pod sufitem wzmógł się gwałtownie.
— myśmy tu mieli wolność, panie ten — Skrzypnęło oparcie krzesła pod ścianą.
— czemeś pan wyszedł, tak nie można jest, czemeś pan tu wyszedł — przecież teraz piki! —
— toćżem karo zapowiadał —
— gadanie! — ja powiedziałem ker, a paneś na wyższe piki przeszedł —
— taki karo ja gram —
— nie!
— a tak!
— nie!
— a tak!
Rzucili karty na stół; rozleciały się po pokoju; — — — W tym momencie oczy pani Kle osiągnęły szczyt zdziwienia.
Krysia przerzuciła warkocz na plecy, schyliła się leniwie i poczęła zbierać karty z podłogi.
Anewrysta począł ciężko dyszeć; astmatyk zaniósł się kaszlem.
Genia patrzyła, ukryta za umbrą lampy, pilnie na mrokiem odgrodzoną matkę; najpierw powoli, a potem coraz szybciej poczęła „huśtać diabła“ chudymi nogami; na policzki i szyję wypełzły jej czerwone plamy jak duże liszaje.
Po ataku gwałtownego kaszlu, pan radca sądowy Kalina, kręcąc rozdygotanymi palcami, grubego jak serdelek papierosa z „siedemnastki“ w bibułce marki „Club“, powołał na świadka sumarycznego, mającego bezstronnie potwierdzić i słuszność jego cesarskokrólewskich tez historiozoficznych i trafność wyjścia z karo — Cyprjana.
— a co ty na to? — młody jesteś, panie ten, bystrzej patrzysz — powiedz —
Cyprjan po namyśle odrzekł w stronę sufitu—:
— biomalc z chrzanem —,
a to było takie powiedzonko uniwersalne wtedy, które oznaczało generalnie wszystko i nic; — co jakiś okres napataczają się w potocznym słownictwie takie bzdury; n. p. „uj, zgadza się“, albo „no ja bą“, lub „jak ta lala“, „nóż a widelec“, „ręka noga mózg o ścianę“ i t. d. — obiegają one wtedy miasta i wsie, zarażają młodych i starych, wciskają się do wygódek i gabinetów ministerialnych, wszędzie, są jak szarańcza, diabolo, bi-ba-bo, jo-jo i inne epidemie kokluszu, grypy, jaglicy i ślepej kiszki; — a ów biomalc to był jakiś wtedy skuteczny lek na niedokrewność, jak nieprzymierzając dzisiaj owomaltina; lek taki w czasach wojen jest bardzo ważną rzeczą, łatwo wtedy o anemię; a że z chrzanem, no to właśnie całe głupstwo.
Wysierdziwszy się poczęli gracze na nowo.
Zabawny rytuał tego, panie ten, radcy Kaliny. — Podczas zbierania kart odkładał papierosa na brzeg stołu — zawsze uprzednio zmiatając odstawionym małym palcem pył z tego miejsca —a ponieważ przed tym zaciągał się suto i głęboko, niejako na zapas — wypuszczał długo dym w ten sposób manipulując dolną wargą, że błękitny opar z szumem przedzierał się przez gąszcze wąsów, które dymiły jak zagajniki mgłą w październikowe poranki.
Na ganku — Cyprjan już wychodził, oszołomiony docna tą wizytą — czekała pani Kle.
Z miejsca napadła na niego —:
— jedziesz za nią do Wiednia! —
— ja? — Zdziwił się; pomyślał, skąd ona to już wie, kiedy nikt nie wie; raz jeszcze dla pewności powtórzył:
— ja? —
— ty! ty! — a któżby? — może ja? —
— nie, tego nie przypuszczam, lecz skąd takie myśli — ? —
— to nie myśli! — ale tu! — Wskazała na lewą pierś.
— gołąbki — ? — Próbował zażartować —
— o nie! — nie gołąbki — to krogulce! —
(— zamgławiło: znów ptaki! — i ta druga konotatka: kobiety myślą sutkami i waginą; użył zresztą słów innych: c... i p...: — stąd takie nieomylne w tym co je naprawdę interesuje —)
Wyrażenia te obronne, jak wszelkie niemówione wyrażenia — nasunęły splot zjawisk wyobrażeniowych, który migiem przeistoczył się w zespół życzeniowy — więc przygarnął panią Kle nagle i wycałował; mimo gęstej już nocy przymknął oczy; — ponieważ, ona zawisnęła na wargach łakomie i przewlekle, przeto miał czas skonstatować: nieomylny znak! zawsze zamykam oczy przy całowaniu, obojętne co i gdzie, gdy to już mija.
Z tymi myślami wracał do domu; w połowie tej krótkiej drogi, wydało mu się, że znów słyszy za sobą ten sunący, żwirowy szmer co onegdaj. Przystanął; szmer ucichł.
W tych tygodniach napisał kilka erotyków do Wisi, skomponował do nich melodie; wygrywał je po nocach (na fortepianie), żeby Kle nie przychwyciła go na tej przewinie; znowu byłyby pytania; wykrętne odpowiedzi; niedowierzania słuszne; — miał już wyraźny przedsmak tych tysięcy kłamstewek, łgarstw, wybiegów, nowelizacji zdarzeń, krycia się, ukrywania z lada drobiazgiem i głupstwem splunięcia nie wartym. Zmora życia! Kochać się odechce! — ale wtedy wogóle życie niema sensu; lepiej sobie zaraz.... wyciąć i śpiewać sopranem w kaplicy sykstyńskiej; albo za rzezańca do haremu; psiakrew! cholera! —
(— o wa! już choćby z tych nieco krańcowych wyrażeń widzę jak te sprawy daleko zaszły! — no, a co będzie potem! —)
A z panią Kle — ? — cóż, owszem, czasami czemuż by nie? — Powiedział, że do żadnego Wiednia ani myśli jechać; też coś!, — no bo po co? zastanów się, jakiż-by to był sens w takiej, jakbyś ty, kochanie, powiedziała, eskapadzie? no nie? —
Wobec takiego kategorycznego postawienia sprawy słał do „żadnego Wiednia“ listy czułe i pełne sentymentu nawiedzającego nas zawsze, gdy „objekt“ znajduje się daleko, i jeszcze pełniejsze nadmiernie obowiązujących zapewnień — tu też gorliwość bywa proporcjonalna do oddalenia —, że przyjedzie napewno, lecz musi tu przedtem to i owo załatwić — zawsze wtedy jest taka masa interesów niecierpiących zwłoki —, że ona musi zrozumieć, że serce się wyrywa, ale że wojna! — Wtedy się na wszystko mówiło: wojna! tak jak dziś: kryzys, „stary zatwardziały kryzys“ lub: wyścig pracy; — osobiste niedomogi maskuje się niedomogami ogólnymi; to sprawia ulgę — o ile się nota bene nie wie, że to ma sprawić ulgę, w takim-to razie całe wytłumaczenie staje się pospolitą mistyfikacją; nieświadomość, jak w wielu wypadkach, tak i tu jest błogosławioną morfiną; bez niej stajemy się sceptykami i cynikami, czyli przemieniamy postawę „bezpośrednią“ na ironiczno-tragiczną. Tak to teraz komentuje. — Wysłał też — gdy o tym znów teraz w szpitalu myśli, śmieje się i rumieni, bo też rzeczywiście! — — list, wysłał list z narysowaną piórkiem margeritką, której płatki były tak obliczone, że musiało wyjść na „kocha“; wieczne i nieustające zapewnienie, jak wieczny kalendarz w starych atlasach n. p. „kalendarium Juliano-Romanum perpetuum“ znajdujące się w pięknie sztychowanym i barwionym atlasie geografa i kartografa augsburgskiego (ośmnastowieczny, niemiecki Boziewicz i Romer) Tobiasza Conrada Lottera z r. 1774. — Wszystkie listy (i kartki) przechodziły wtedy przez: k. u. k. Militärzensur — dziwne, że cenzor nie dopatrzył się w tym symbolu faustycznym jakiegoś szyfru! — no i wogóle: wojna — margeritki! — dajcież spokój!!
(— Jak ja swoją drogą ten wyjazd umotywowałem? — nie pamiętam, — głowi się Cyprjan — nic nie pamiętam —)
Lecz wyjechał; — napewno jakoś tak, że niby nie do Wiednia; to pewne; naturalnie; — aha, aha!— już wszystko wiadomo! tak, tak, —: nadszedł rozpaczliwy list od przyjaciela, artysty malarza Ludka udręczonego już śmiertelnie w kadrowych kaźniach morawskich — list z Zauchtel — dziś i wtedy też: Suchdol; — Cyprjan skwapliwie skorzystał z okazji; wyjechać musi; przyjaciel! naprawdę przyjaciel! — pobędzie kilka dni i wróci.
Wierząc nie wierzyła w żadne z bujnych i zbyt wysokich słów, pani Kle. — Powiedział jej też, głaszcząc ją po twarzy: jak pojechał tak przyjedzie, jak cię kochał tak i będzie; — sam się tego wstydził, ale co było robić w takiej sytuacji — co? — intuicja i doświadczenie mówiły mu, że to pomoże. I pomogło, w tym momencie przynajmniej. To było w jakieś dwa dni przed wyjazdem, to spotkanie. Reszta czasu zeszła na jakim takim pakowaniu i przyładzaniu. Kle nie przychodziła. W dniu wyjazdu rano przybiegła Krysia —
— czy tu niema mamy — ? —
— nie, bo co — ? —
— wczoraj mama powiedziała, że idzie do lasu przejść się i nie wróciła —
— jakto, przez całą noc jej nie było — ? —
— nie było —
Na płacz jej się zbierało, lecz przypomniała sobie coś, co cofnęło łzy —:
— wie pan, wczoraj się do nas przyplątał śliczny kotek — skądeś przyszedł, wyskoczył na szafę i stamtąd patrzał na pokój — wołaliśmy go, ale nie chciał zejść — dziś chlipał trochę mleka i wybiegł tymi stromymi schodkami, wie pan, co to w sieni — na strych —
— Krysiu! Krysiu! —
— co to? mama woła —
— no więc jest — ? —
— Krysiu! Krysiu! —
Wybiegli przed ganek — w strychowym oknie lamusa stała pani Kle, blada i rozczochrana, jakieś stare, leniące się futro miała zarzucone na ramiona —
— Krysiu, chodź tu zaraz —
— idę, mamusiu, idę —

Droga była straszna! — jechał kilka dni; ciągłe postoje; na ladajakiej stacyjce zatrzymywał się pociąg godzinami zepchnięty na boczny tor; cywilbanda może czekać; przepuszczano głównym traktem pociągi z wojskiem; „Gift auf Serbien“, „Gift auf Russen“, — z amunicją; dudniły i chręściły armaty na platformach jak somnabulicznie wyprężone olbrzymie, czarne, lśniące pijawki. — Pociągi pełne jęków i rozpaczliwego wycia — ambulanse — ranni! — Pociągi z napisem „cholera“. Okropne! Okropne!
Ludka już w Suchdolu nie było; całą kadrę przeniesiono do Insbruku; miał urlop, będzie czekał na dworcu w Wiedniu. Taka wiadomość.
Cyprjan pojechał dalej.
W Wiedniu na rozległym dworcu północnym wszystkie poczekalnie, kurytarze, przejścia zatarasowane rannymi i konającymi — — półludzie: bez nóg, bez rąk, z roztrzaskanymi szczękami; przestrzelone szyje, płuca, rozwalone brzuchy z siniejącym rojowiskiem jelit; — poobwiązywani i pobandażowani byle jak i całkiem źle — tyle, żeby utrudnić konanie, przewlec mękę.
— oto, spójrz, wojna —
— ostatnia nędza i poniewierka ludzka —
Szli pośród tych okropności, przekraczali ciała zastygłe i wijące się w agonii. Wolne przejście było daleko za dworcem u wylotu ciemnej, bocznej ulicy. W załomie jakichś szop i przybudówek w zatarasowaniu starymi niezdatnymi już wagonami — było miejsce odosobnione i okratowane gęsto gmatwaniną drutu kolczastego. Wartownicy z błyszczącymi bagnetami chodzili dookoła tej klatki z której wydobywały się zwierzęce wycia, przekleństwa, szlochy, śmiechy i zawodzenia. — Tu zamknięto tych, którzy oszaleli na froncie. W małym świetle latarni gazowej widać było siedzące, pokurczone postacie, żołnierzy wyjących i bijącyh pięściami w ściany i zasieki kolczaste — pokrwawionych, o oczach strwożonych do ostatka. W kącie klęczał mężczyzna z siwiejącą brodą — wychudzony jak kościotrup — bił się w piersi, wył i zawodził:
— i odpuść nam nasze winy — i odpuść nam nasze winy — kyrie elejson — pomiłuj Chryste —
Nagły krzyk przedarł powietrze i zawisł na chwilę nad tą Gehenną człowieczą:
— matko!!! —
Gdy Cyprjan i Ludek mijali w popłochu myśli to miejsce — powstał wśród obłąkańców żołnierz młody jeszcze, głowę miał przewiązaną jakąś szmatą ciemnego koloru — rękaw bluzy oddarty — i tak tą białą, nagą, chudą rękę podniósł w górę —, głosem niskim, załamującym się w głuche dudnienie, to znów nagle wystrzelającym w krzyk piskliwie — przemawiał do jakichś fikcyjnych wielkich rzesz —:
— do was mówię, bracia, do was zamkniętych widnokręgiem! — Słuchajcie! — ! tu bije chore serce ziemi — tu ono bije ostatkiem sił — tu! — nie tam gdzie sztaby generalne, dowództwa armii, panowie z ciepłych kwater! — tu! — nie tam, gdzie się mówi dywizja, a nie człowiek, gdzie się mówi pułk, a nie człowiek, gdzie się mówi jednostka bojowa, a nie człowiek; — bracia, zamknięci widnokręgiem — tu bije serce ziemi — słyszycie! — Szuch — szuch — szuch — szuch — — słyszycie! tu bije chore, przerażone serce ziemi — — ja, człowiek, jestem sercem ziemi!!
Skupili się koło szaleńca więźniowie — zgromadzili się wokół tej białej, podniesionej, trzęsącej się ręki — — I znów ten krzyk:
— matko!!
A ten z głową przewiązaną rudą szmatą — podnosi głos, krzyczy i wyje:
— zbrodniarze! Przekleństwo wam, którzy wojnę przygotowujecie, przekleństwo złudzie, którą nazwaliście ojczyznę, aby w jej imieniu kaleczyć, zabijać i mózg zatruwać obłędem! — tu bije serce ziemi — — bracia zamknięci widnokręgiem — słuchajcie! — powiadam wam: idą czasy wyrównania — biada żyjącym w on czas. — Szaleńcy podnieceni wyciem i psalmicznym jękiem obłąkańca — rzucili się ku kracie kolczastej i poczęli na nią napierać — jęki i krzyki wzmogły się — już nie ludzie — rojowisko wściekłych zwierząt — — tedy wartownicy poczęli po przez kratę naoślep kłuć bagnetami w gąszcz ludzką — — tuż przy zasieku zaskomlało: matko — matuś — matuś — — — — — — — — —
W czarną otchłań wyciągała się biała ręka — rozwierały się szeroko palce to znów zaciskały w pięść — i było, jakoby domacać się chciały żywego serca w tej nocy strasznej, która nakryła świat. Natrafiały na pustkę.

A to już obchód wieczorny.
Wchodzi zakonnica, siostra Matylda, siostra śmierci; wydaje się bezlitosna, wydaje się zła.
Pozakładała wszystkim termometry pod spocone pachy; cóż to? cóż to zaś nowego? trzydzieści siedem i dziewięć kresek, prawie trzydzieści osiem — ? — z czego — ? —
— przeziębiłem się pewnie — tłumaczy Cyprjan.
— wychodził pan wczoraj, prawda — ? —
— tak —
— no to tak, trzeba uważać — stąd raz dwa na drugi świat się jedzie —
— tak —
— ekstracugiem — wśmiewa Włodek — jak mówią w jasełkach — takie z dzieciństwa pamiętam — gdy diabeł po Heroda przychodzi, powiada: a teraz ekstracugiem wio do lucypera —
— tak —
Siostra Matylda dysponuje:
— a jutro rentgen, dziś lewatywa, nic nie jeść, zastrzyk pan dostanie, sama zrobię —
Takie polecenie.
Cóż robić! — wsławił się tutaj Fałn jako „nadzwyczajny pacjent“, taki co to „idzie wyleczęniu na rękę“ — zniesie i to. Przed trzema miesiącami było gorzej; cóż tam teraz; głupstwo.
A swoją drogą — nerwy są rozklekotane jak klawisze w starych organach. — Denerwuje ten jutrzejszy rentgen; — takie głupstwo! — Niepotrzebnie też ktoś mówił, że gdzieś tam źle włączono prąd i pacjent fiut, jak na elektrycznym krześle. — Nonsens; fobia! — nigdy się nic podobnego nie zdarzyło; choć kto wie! — mało to lekarze ukrywają gaff i wpadunków? — Ale tu przecież wszyscy zainteresowani; taki pacjent! pisarz! — po prostu chluba szpitala; niema co: sława!
Lewatywa; antypatyczny zabieg — i to: pielęgniarka! — niby nic — cóż? — organizm, funkcje, zdrowie, choroba — niby nic, a jednak! — samemu się dobrze nie zrobi — zresztą to jakaś specjalna, taka przed rentgenem z czymś tam.
No — minęło już; — tylko jeszcze ten rentgen jutro.
Spał źle. — Sto diabłów z tą neurastenią! — Kilka godzin kiepskiego drzemania; potem już ani oka zmrużyć; papierosy tylko — przynajmniej to. No i sposobna chwila do przejrzenia albumów Grosza; cóż za wspaniałe, nieomylne w śmiałej syntetycznej linii, rysunki. To mistrzostwo przede wszystkim uderza; a tematy? — czujność instynktu społecznego fenomenalna — nędza i wyzysk, psy kopane i rekiny, finansjera i głód, militaryzm, zbrodnie, podłość, buta, gniew i krzyki buntu; jakież ciężkie brzemię artysty, gdy się tak precyzyjnie, tak straszliwie jasno widzi! — I rzecz jasna i konsekwentna, że wobec tego widzenia i przewidywania — na ileż lat, zanim się stała symbolem barbarzyństwa, dostrzegł swastykę na piersiach idących tłumów — ? — ma się tylko wyśmiew i po> gardę dla „ucieczki od świata“ poetów liryzujących rzewnie ponad cierpieniem ludzkim: — unosi się taki tłuściutki bubek-aniołek ponad profanum vulgus, z śliniaczkiem na genitaliach, ach taki czuły, wstydliwy, dyskretny! — pępek jedynie widoczny — no, bo to jego środek świata, pępkoman, omfaloskopista; indywidualista, jaźniowiec, „samotność, cóż po ludziach“ — bambino z mgły i piany, mamin synek bezpłciowych muz. — Genialny ten Grosz! — — — — — — — — — —
A z tego tam Wiednia to się nawet sporo konkretności odpomina:
(— papieros —)
ulica spadzista, brukowana; dzień wycieplony, choć to już przyzimowa pora; słońce świeci skośno — cienie długie, rozłożyste — wnet też tu w tej okolicy, zachodzi za wielopiętrową kamienicę — światło gwałtownie żółknie i odcina ostro i jaskrawo attyki domów: płoną jak roztopione złoto, są lotne i niematerialne — a poniżej pas cieniów gęstych, lilijowy, efekt aż teatralny. — Taką to ulicą na dalekim. we wzgórza wzrastającem przedmieściu idzii Cyprjan z olbrzymim bukietem w ręce — nic zawinęła mu tego kwieciarka w bibułę — przepraszała, powiada, że i kwiaty też takie poprawdzie wybierki, ale dziś na wyrypy kupowali ludziska, a to panie przede wszystkim, bo miejscowe pułki, zwłaszcza zaś konnica, dragoni nasi ukochani, na front idą, dużo tego idzie, a co do bibułki to wyszła: — więc tak z tymi obnażonymi kwiatami paraduje; wstyd doprawdy; — do tego to osobliwe oświetlenie ulicy — łatwa i natrętna assocjacja; nigdy się tego nie zapomni; kwiatów już nie będzie, o co nietrudno bo stworzenia to niewytrwałe, mimo, że je Wisią pieczołowicie w pudełku z kapeluszami przechowuje — a pamięć, a w pamięci zostaną — w tej formie właśnie, razem, w fantastyczny, groteskowy bukiet spięte; — a tu jak na złość do tramwaju kawał drogi, a na dorożkę nie starczy — bo te kwiaty; — wogóle lepiej pieszo iść; — lecz znów tak przez cały Wiedeń?! — wojna! — a on z kwiatami — i to tak!
Istotnie zwracał uwagę tym barwnym wiechciem: trochę goździków, kilka mętnych róż, gałązki mimozy, trzęsionki jakieś, asparagus też, wszystko na tle paproci. Przechodząc obok jednej z bram, przy której stała sobie plotkująca gromadka chłopców i dziewcząt usłyszał:
— jo, schau mai, der ist ganz gewis auf Heiratsfüssen —
Nieprzyjemne. Cholery wszystko wysznochtają i obśmieją; możeby tak lepiej środkiem iść? — ale jakże tak jezdnią!
Skręcił teraz w ulicę szeroką — trzeba ją przejść wpoprzek; lecz mowy o tym w tej chwili nie» ma! — po obu stronach natłoczone, gęste szpalery łudzi — środkiem maszerują pułki; na front! — idą czwórkami ludzie zmęczeni i zrezygnowani, skazani na długie męczarnie i na śmierć; nad bączkami chwieją się dębowe listki, na piersiach bukieciki kwiatów —
— rozumiem takie małe — ale ten! —
na ciakach wstążeczki z napisem „zum zweiten Mai auf die Front“, „zum dritten Mai auf die Front“ — ten „zum dritten“ miał większy bukiet od tego „zum zweiten“ —
— trzebaby chyba dwieście razy iść na front, żeby takie bukiecisko zawalić jak to moje —
Już go złość napadała.
Na dobitek, po forsownym przeciskaniu się przez ciżbę ludzką, która gniewnie reagowała i na bukiet i na jego właściciela — — co to jest tak się pchać i przeszkadzać — — trzeba było wreszcie przystanąć, bo przejście teraz docna zatarasowano. Szpalery żegnały juchecowaniem bohaterów idących na rzeź; krzykami i oklaskami oddalali widocznie od siebie wzgardę i nienawiść czającą się w spojrzeniach żołnierzy: — oto ci tam stojący radują się, że nie oni konać mają w gnijących rowach i w paściach drutów kolczastych, — że tym tu nam idącym powierzyli honor konania i męki, powierzyli groźbą i przymusem —
Padały pod zbolałe nogi skazanych na śmierć spermotwórczych mężczyzn — kwiatuszki; powiewały chusteczki! — Było coś potwornego w tym kontraście pędzonych na ubój skazańców a tą bezmyślną pychą życia żegnającej ulicy.
Jakaś starsza jejmość stojąca za Cyprjanem rzekła z przekąsem:
— dies schöne Buke sollen sie unseren tapferen, lieben Soldaten zu Füssen werfen —
Do tego doszło; ładny gips! — Nie bez trudu usunął się spod obstrzału ocznego tej patriotki; towarzyszyły mu ironiczne spojrzenia, uwagi i śmiechy.
Przystanął już nieco dalej na rogu obszernego placu, zamkniętego naprost olbrzymim budynkiem, pałacem jakimś, czy koszarami — coś w tym rodzaju.
W wyobraźni, tak dotkliwie ekcytowanej przez uliczne społeczeństwo, zobaczył ten swój skarb (psiakrew) deptany i roznoszony po całej jezdni ciężkimi buciarami, na miazgę zmamlany; — z czułością spojrzał na kwiaty; więdną biedaczyny.
Teraz dopiero zauważył — (— okrzyki — hurra! — powiewanie kapeluszami i chusteczkami — rozmowy widzów ożywione, telegraficzne: to ona, tak, — tam? — tak — arcyksiężna Gonzaga — — już! już! — jedzie pułk gwardii — już! — och, ach — jaki piękny — ach! — wspaniały! —) — że to nie zwykły przemarsz lecz raczej defilada.
W przerwach ruchliwych pomiędzy głowami i ramionami, stojących przed nim mężczyzn i kobiet, dojrzał fragmenty tego widowiska. Imaginacją dopełniał i wypełniał luki powstałe z niedostatecznej obserwacji; ciasne pole widzenia rozszerzał znacznie obrazami kreślonymi myślą żywą i zwinną.
Arcyksiężna Gonzaga (— już coś o niej w kawiarniach zdołał zasłyszeć; mówiono o niej: „wunderschön und mannnersüchtig“ —) — odbierała defiladę konnicy. Piechota już kończyła przemarsz; nie wzbudziła w niej zresztą żywszego zainteresowania.
Była piękna; zdobywcza. Włosy czarne, oczy ogniste, madziarskie; usta czerwone, małe, nieco wydęte. — Siedziała po damsku na smukłym, karym koniu; bogaty w herby haftowany czaprak. Jej strój: amazonka; szef pułku; złote szamerunki na czerwonej bluzie, duża gwiazda pod lewą piersią; w pasie zesznurowana, piersi wydatne. Spódnica ciemnogranatowa, suta; na głowie toczek futrzany, zboku biała kita, jak mała zamrożona fontanna. — W całym wzięciu despotyczna i niecierpliwa. Udziela się to koniowi, niespokojnie drepce i rzuca głową. Trzyma go więc krótko, szpicrutą uderza po szyi. Pysk konia spieniony.
Fanfary! werbel!
Zbliża się pułk — ostro rusza — zatętnił bruk.
Prowadzi młody pułkownik, graf Salm.
Wypogadza się oblicze arcyksiężnej. — Poprawią się na siodle — z widocznym zadowoleniem i samiczą pychą konstatuje, że jej krągły, twardy tyłek przylega elastycznie do grzbietu końskiego — i — , że tu oto przed tym błyskotliwym salutowaniem dowódzcy, oficerów i gwardyjnych, tęgich na schwał chłopów rozchylić by mogła uda — i — , że pomiędzy niemi...
Przez drgające, dopół źrenicy opuszczone powieki (— brwi wysoko złuczone —) patrzy, bacznie śledzi, rozkoszuje się — : — jadą — sto — dwieście — pięćset — tysiąc — u każdego przy lewym udzie spodnie obcisłe lekko wzniesione — — tam to jest — — i wiadomo: też lewe cięższe opada nieco niżej — — Wyborowy gwardyjski pułk; — same ogry — czarne — dobrane — o jądrach aksamitnych, napiętych — — a nad nimi tamte żołnierskie, męskie — . — Nozdrza ruchliwe czują tę ostrą, zwartą woń.
Teraz orkiestra w wspaniałym, dekoracyjnym ordynku — czerwono — złote pelerynki na ramionach — trąby i kotły, czynele i dzwonki.
Krótka komenda — znak — : galop!
Rozchylają się małe, wydęte, purpurowe wargi — wybłyskuje wśród nich wąski pas lśniących zębów.
Galop — galop — galop — ! —
Z soczystych mokrych warg arcyksiężny Gonzagi pada w szeregi gardlany szept — w rytm kopyt, galopu — : ją-dra — ją-dra — ją-dra — — — Móc je wyrwać, z żywego ciała wyrwać — koniom i ludziom — usypać krwawą, dymiącą na tym chłodzie, piramidę — zedrzeć ze siebie wszystko i nago wytarzać się w ich ciepłej krągłości i odurzającym czadzie! — — Galop! — ją-dra — ją-dra — ją-dra — —
Konnica przedefilowała.
Równym twardym krokiem wkracza znów piechota.
Arcyksiężna wraz z świtą zawraca szybko; uderza konia w kłąb, spina ostrogi; odjeżdża.
Tłum uliczny klaszcze; krzyczy: hoch! — suje za nią jak grochem o płytę blaszaną wielokrotnym hurra! hurra! hurra!
Teraz idą skazańcy: piechota. — Cóż tam, wiadomo, ten pułk gwardii konnej nie pójdzie na front — on tylko tak — dla animuszu, dla splendoru, dla podniesienia ducha w narodzie, dla upewnienia, że...
Teraz idą ci „zum zweiten Mai“, „zum dritten Mal“ — komu się z nich uda raz jeszcze śmierci z gardła wyrwać — ? —
Patrzy Cyprjan — zrezygnowany i zmęczony — pot ścieka z czoła na powieki — , że się już wreszcie wszystko mgli i zamazuje — — z tego też zapewne powodu widzi oto drugi wielki przemarsz — wsteczny — idący od przeciwnej strony ku temu — tu — „zum zweiten“, „zum dritten“ — . — A który rzeczywisty? — — Maszerują pułki widm blado-zielonych, przeźroczystych niemal, z rudymi ranami na czole, na piersi, na brzuchu — — pośród nóg i rąk idą same kadłuby — idą i nogi same posłuszne, wdrożone, dźwigają strzępy bezużytecznej już męskości — — tu i tam opada zgniłe mięso z twarzy — bielą się czaszki — oczodoły, szczęki — — i to jest jak śmiech, śmiech powracających z wojny żołnierzy — ; — teraz oni się śmieją, zwracają obywatelom ich radość owego dnia, gdy wyruszali „zum zweiten“, „zum dritten“ — ; bez długu, ziomkowie, bez długu! — — Smugami zlodowaciałej tęsknoty wracają teraz — prowadzi — kierunek ręką wskazuje — oficer z wysokim za odwagę odznaczeniem na szyi, bez głowy, krzyż uderza o żebra chroniące wygniłą pustkę — prawa noga — kikut przegniły bierze rozmach do tryumfalnego kroku: retour, retour à la patrie — — Upiorne widma przecinają się z żywymi, przesączają się — pierś w pierś — twarz w twarz — przechodzą przez płynącą żyłami krew, przez bijące serca, przez strwożone mózgi — przechodzą jak zmaterializowane fale przez żywych, — czy żywi przez nich — jak przez opar, przez mgłę, przez cień — — wracają! już wracają! wracają bohaterowie do miłej ojczyzny, do łanów zbóż, ruczajów srebrnych, kwiecistych łąk, chłodnych, wonnych lasów, do ojczyzny rozległej pod modrą kopułą nieba — do domów, do chat, do izb, do dzieci, do żon — do matek wracają — — —
Ponad umarłymi i żywymi rośnie ogłuszający szum — wzmaga się, rośnie, potężnieje — ogłuszający szum wodospadu walącego ze stromych, wysokich skał w przepaść bez dna — — — — — — — —
Opustoszało.
Cyprjan powlókł się dalej.
Doniósł wreszcie ten bukiet na Heizingergasse obok parku na wałach tureckich — i tu pod wysokimi drzewami wypisana jest kościana historia wojny; i tu; wszędzie.
Doniósł; — na drugi kraniec miasta! — spocony, drżący ze znużenia; — pod koniec drogi obłędne myśli namawiały do rzucenia tego psiarstwa, położenia się gdziebądź pod ścianą; niech się co chce dzieje!
No — ale warte było tego wszystkiego, tego trudu i tego, między nami mówiąc, wstydu, którego się najadł po wszystkie czasy;; taka głupia natura ludzka; no bo i cóż wielkiego? bukiet dziewczynie nieść — ? — W tym cały sęk, że okoliczności postronne, towarzyszące tej, skąd inąd lirycznej raczej i naiwnej czynności, były niesprzyjające. To wszystko.
A warto było! — Wisia uradowała się bardzo; wycałowali się w ciemnym i zagęszczonym niepojętymi gratami przedpokoju; okrutnie się wycałowali; — ona go nawet w rękę — w tę, co (przeważnie) niosła ten opłakany wiecheć; była nawet tak łaskawa, że powiedziała: „ach! jakie śliczne goździki czerwone!“ o różach nie wspomniała, czym wykazała wiele taktu; takie rzeczy się pamięta! i jeszcze powiedziała: „co cię też podkusiło, chłopaku!“ — gdyby znała pochodzenie tego czasownika, idziwiłaby się trafności swego wyrażenia, lecz może wtedy nie użyła-by go!
W Wiedniu zakochał się do reszty; codziennie widywali się z Wisią; w nowych odmiennych warunkach; w obcym mieście; wtedy ludzie lgną do siebie; to sprzyja rozwojowi uczuć; uwyłącznia je. —
Chodzili tedy po galeriach i muzeach; całowali się przed „Salome“ Klimta i przed „Ganimedem“ Corregia, przed „Io i Iupiter“ też, i przed licznymi Rubensami i wspaniałymi Rembrandtami i przed anemicznymi księżnymi tak płytko i zwiewnie malowanymi przez Velasquesa, nawet przed pejsażem Courbeta, te kim niedużym z ślicznie modrym jeziorkiem — wogóle przed wszystkimi mistrzami świata; całowali się. Dobrzy, wyrozumiali mistrzowie wszystkich wieków, pochwalali te naturalne czynności, które już woźnym — o ile przy dybali tych dwoje — wydawały się niecenzuralne i dojrzałe do konfiskaty; biurokraci!! — I zaraz też za tą, mistrzów mądrych przychylnością dyskretną podąża największą jaką kula ziemska rozporządza, nagroda: kocha się ich dzieła, rozumie i pamięta na całe życie; miłość ułatwia wiedzę i rozwiera wszelkie tajemnice; czar zjawisk przyrodniczych i ich przedłużenie: dzieła sztuki — należy chłonąć w stanie zakochania; inaczej nie warto (chyba że od urodzenia upośledzeni jesteśmy antykwarstwem). Niestonizowany, nieshormonizowany organizm jest zdolny tylko do suchych statystyk. Do sztuki nie wolno podchodzić bez zainteresowanych jąder. Zrozumienie sztuki, a może wszelkie zrozumienie, ukryte jest w komórkach żołędzia i klitoris; to są anteny.
Cyprjan i Wisia byli narzeczonymi; on nosił jej pierścionek ze szmaragdem ona skromniejszy z prostokątnym granatem, miał go po matce.
Czy ją kochał tę Wisię — ? —
Czy ją kochałem? — powtórzył półgłosem: założył ręce za głowę, westchnął głęboko; Włodek poruszył się na łóżku — więc cicho! ci-cho! — — Medytuje, sumuje, zestawia. — Poprawdzie nigdy na to pytanie nie umiał odpowiedzieć; wszystkie kobiety, które „kochał“ (— w myślach wyraźnie zaznaczył cudzysłów) nie podobały mu cię z początku; niektóre nawet zupełnie wydały mu się brzydkie; — więc to „od pierwszego wejrzenia“ to bujda na starych resorach; — a potem, gdy przez dłuższe obcowanie, uczucie (czułość i pociąg) wzrastało — też nigdy tej pewności nie miał; — bowiem przestawanie à la longue z „ukochaną“ (znów ten cudzysłów tu wmyślił) nużyło go zawsze i niecierpliwiło; oddalenie wzmagało tęsknotę — lecz do pewnych granic! zbyt wydłużające się rozdzielenie osłabiało ją (tęsknotę) znacznie; stosunki płciowe z innymi, po za tą „jedyną najdroższą“ (— skwapliwy cudzysłów! —) nie zmniejszały pociągu do niej; przeciwnie: wzmagały go; tak się to nawet — konstatuje wyraźnie — dopełniało; stosunek z iks wzmagał ochotę na stosunek z ypsylon, i vice versa.
Stanowczo, panie Cyprjanie (— nalega tą perswazją, przekonywuje siebie—) można kochać (—zapomniał o cudzysłowie —) kilka kobiet naraz, bardzo, jedynie, wyłącznie. To mogą być zgoła doskonałe miłości o bardzo prężnym naboju uczuciowym. — Wierzaj mi Cyprjanie! — Wierzysz? — Cyprjan milczy; — po chwili wszeptuje od niechcenia: a... gwarancje „szczęścia“ — ? (— obaj nadmiernie szafują cudzysłowami) —; ach, odpowiada Cyprjan, ech, ba, powiada, to są problemiki obyczajowe, — i przez to nieco rozwlekle zawiłe, że przecież nie wiemy co to jest to „szczęście“ (— ufam twemu sceptycyzmowi, mam nadzieję, że słowo to obdarzyłeś należnym mu cudzysłowem —; w nagrodę skreślam pytajnik; konstatuję tylko) — dla każdego (— jako pojęcie samo! uważasz —) inne, i w różnych warunkach też różnoznaczne. — Wszystkie kobiety, oby dwaj to wiemy, zwykły w pewnym momencie — a przeważnie wtedy, gdy się na nich wydychuje resztki dogasającej w organizmie rozkoszy... To piękna chwila! westchnął Cyprjan; — drugi dodał dydaktycznie: proces ten, jak wiesz, trwa u kobiet znacznie dłużej... więc przeważnie wtedy zwykły pytać: „czy ci dałam szczęście?“ — tak po prostu bez cudzysłowu, przyznaj, że nieco arogancko! — mówisz: „ależ kochanie! — o to pytać“ — „powiedz kochany“, mówi ona, „powiedz swej“ (tu imię jej jaknajzdrobnialej), odpowiadasz: „jakżeby mogłoby być inaczej“; jej tego mało; nalega! — mówisz z uśmiechem przymilnym, zanurzając twarz pomiędzy jej ramię a szyję, wstydzisz się trochę, : „głuptasku, ależ tak, tak“; — to ją uspokaja; czasem nawet ponownie podnieca; a ty chłodniesz na kilka godzin, z tej kilkuminutowej rozmowy.
Cyprjan przypomina sobie — — dobrze mu się myśli — — żeby nie ten przeklęty rentgen jutro — ! —, że poprostu dostał był fobii na tym punkcie; — drżał, że go — i ta też! zapyta. Doszło do tego, że przeczuwając nadejście tego feralnego momentu — mówił — tak ot — niby nigdy nic — odniechcenia — chodząc po pokoju z rękami w kieszeni, przed oknem, to znów przed szafką z książkami przechylając głowę, odczytując tytuły na grzbietach —: „najdroższa, proszę, nie pytaj mnie dziś, i nigdy nie pytaj czy mi dałaś szczęście, to się samo przez się rozumie!“ — wtrąca to zdanie — tak dla niego ważne! — pomiędzy inne zdania, bez widocznego związku, że to sobie z nagłej czułości akurat przypomniał: tymi hasłami: frontem do wsi!, kultura wsi! — to groteskowy bluff—kultura! a z ambon sianie ciemnioty, a z ambon agitacja faszystowska — aha, najdroższa, proszę, nie pytaj mnie dziś...“, albo: „porównuje się czasy dzisiejsze z średniowieczem, tertium comparationis leży w gremialnym obłędzie narodów, jednak takie zjawiska jak Meksyk, Hiszpanią[1] napawają otuchą — aha, najdroższa, proszę nie pytaj mnie dziś...“, lub: „psiakrew, znów mi w „Nowej Epoce“ skonfiskowano cały artykuł wraz z mottem z Boy'a „wszędzie gdzie go nie było potrzeba, wszędzie się polski ułan pchał“ — miałem na myśli... aha, najdroższa, proszę nie pytaj mnie nigdy...“ — Każda obiecywała, żadna nie dotrzymała.
Tym wiedeńskim razem też nie wiedział czy kocha; lecz kochał.
W bibliotekach publicznych — zwłaszcza w tej na Sztubenringu w muzeum przemysłu artystycznego — z wspaniałym działem najwspanialszych falsyfikatów — studiował grafikę, począł robić notatki do monografii o Ropsie — przede wszystkim jednak rozczytywał się w nowej poezji europejskiej — badał jakie aktualnie drogi wiodą w nieznane nowizny; odkrywczość poezji to jej krew życiem pulsująca. — Sam też pisał sporo — w etapie znacznie już dalszym niż owe elukubracje wersyfikacyjne i niż owe bełkoty dla nikogo nie zrozumiałe; począł mu się z mgieł wyłaniać właściwy sens nowej formy poezji: jej wzniosłość, jej hymnowość i jej troska miłosna dla wszystkiego cierpienia świata; i to właśnie zaczęło kiełkować i puszczać płonki. — Co w tym miała Wisia? jaki udział — ? nie bezpośredni, nie ten „wpływowy“ — lecz ten (jak zawsze) współistnienia; zapędu energetycznego; nowych sił rozwojowych; nowego aspektu życia; — motoryzacja mózgu przez nowowzmożony instynkt płciowy.
Tak zeszło do świąt bożonarodzeniowych.
No i wigilia; taka zbakierowana poza zbędną tradycją i (nieco ważniejszą) obrzędowością.
Tych tam Polaków była w Wiedniu chmara. Zbiegli się pod opiekuńcze skrzydła monarchy, który poza modlitwą codzienną o szczęście i powodzenie dla katolickiej armii również i, dobrotliwy, za cywilnych Polaków paciorek króciutki odmawiał — jak zresztą za wszystkie swoje ludy, których nawet nazw dokładnych nie znał; miał je spisane na karteczce. Poza tym chwalebnym oddawaniem się w opiekę panu swemu Polacy vel Galicjanie robili interesa — takie interesa co to tylko jedno mają wytłumaczenie: wojna. Sprzedawano, kupowano; sprzedawano wszystko, wszędzie, każdemu, zawsze. Całe wagony!— obojętne co: nici, siano, ołówki, sznurowadła, pieprz, zelówki, przybory do łowienia ryb, podkowy, styliska do motyk, łopat, rydli, kopaczek, kilofów — byle był ruch, byle to szło; ustać bowiem nie mogło w żaden sposób — to byłaby plajta. Symbolem owoczesnej psychozy handlowej jest fakt sprzedania dwu wagonów hiperkusji; ktoś od kogoś to kupił; za grubszy grosz; awizo kolejowe, oznaczenie stacji postoju, numery wagonów — wszystko w porządku; zaraz to ten kupiciel tego samego dnia pod wieczór sprzedał; ten co kupił nawet nie zapytał co to jest; jest; jest załadowane; wystarczy; aż nadto! — Sprzedał z zyskiem komuś kto jednak nieśmiało zapytał, człowiek, widać, nie pojmujący należycie ducha czasu, sceptyk poniekąd, — zapytał: „a co to jest właściwie?“ — „hiperkusja? pan nie wi? pan chce być kupiec?“ — dał spokój niewczesny ciekawski, przypuszczać należy, że się zawstydził, chyba! — I tak to szło z rąk do rąk — a wciąż drożało. — Co się z tym „na końcu“ stało — niewiadomo — poprostu rozspełzło się w milionach i miliardach jak w nicości. Faktem jest, że hiperkusje nic kupiecko nie znaczy; to nie towar; to słowo; to symbol. Handlowano symbolami. A to może nawet jest poezja.
Rodzina Krotowskich z walnym sukursem powinowatych, bliższych i dalszych znajomych — masa panien: Zosie, Marylki, Krzysie, Tosie, Irki, Sabcie, Halinki, Władzie, Wandzie, Olgi, Andzie, Basie, Terenie — zeszła się na raut wigilijny w kawiarni Puchera — to była taka w tych latach wytrąceń zdrowo myślącego Galicjaka z ustalonego trybu centusiowego — polska, chciałoby się rzec: narodowa kawiarnia. Na stole stało sobie drzewko — sztuczne drzewko z zielonych wiórek — wielkości ołówka, na nim z połówek zapałek pociągniętych cynkweisem sprytnie zimitowane świeczki; w wazonikach to stało, w sztucznym, ze strzyżonego papieru mchu, zielonym, a ten wazonik, proszę, białą, gufrowaną bibułką odziany — jakby odwrócony tors baletniczki; takie to było; no drzewko! Dookoła obsiadła je rodzina — przystawiono stół do stołu i jeszcze do tych stołów stół — a i tak ciasno było; Cyprjan obok Wisi.
Bardzo było duszno, niewygodnie i sakramencko, jeśli by się już nietaktownie powiedzieć miało głupio.
Coś tam, jak to się mówi, przetrącono. Przetrącono więc, a potem — piwo, ciemne, bawarskie, lówenbreu. Fundował jakiś taki wuj, z tych, których się rzadko w życiu spotyka, nie składa się; suchy, chudy, siwe wąsy i brwi nie mniejsze od wąsów; oczu nie można było oderwać od tej twarzy pokiereszowanej w dwu kondygnacjach bujnymi wiechami; że się taki nie pomyli i zawsze wąsa podkręci — — a nie brwi! — wyszłoby na jedno. — Piją to piwo z naczyń kamiennych z przykrywkami blaszanymi, na wybrzuszeniach herby Bawarii i napisy stososowane à propos —: brawo!, wychyl mnie, długo żyje kto mnie pije na zdrowie, i t. p. — Piwo żłopią mężczyźni: więc wuj fundator, jakiś nalany młodzieniec-ciamajda pan Stanisław, szczupły fircyk, taki co to się skrzy dowcipem w towarzystwie, temu Leon na imię, jeszcze jakiś milczący stryjcio Jan Kanty, no i Cyprjan oczywiście; panie i panny: Zosie, Marylki, Krzysie, Tosie, Irki, Sabcie etc. — piją łykami skromnymi herbatkę; jedna Wisia kawę; kawiara; — piwa nie znosi wogóle, powiada: drożdżami zalatuje. Szczebiocą panienki i zerkają po nabitej sali — gdzie tam jaki znajomy — oficerzy przecież są, i legionistów kilku — poza tym rodziny zażyłe ze Lwowa, Przemyślą, Jarosławia, Rzeszowa, Tarnowa, Krakowa i wielu, wielu pomniejszych miast i miasteczek — połowa Galicji! — tej dobrej, urzędniczej, wiernej tronowi Habsburgów — Galicji. Więc uśmiechy, wymiana ukłonów, porozumiewawcze znaki brwiami; jesteśmy jak u siebie w domu! — nawet bez „jak“ — po prostu: u siebie w domu; voila!
— tutaj w Widniu jest najlepsze piwo, byłem na ten przykład, panie dobrodzieju, w Monachium, z żoną nieboszczką byliśmy, wtedy właśnie z auskultantury, panie dobrodzieju, na sędziego rzeczywistego do Mielca przeniesiono nas, owszem Monachium ładne miasto, nie można powiedzieć, ale piwo ani się umywa, chociaż go tam fabrykują, jakoże czytamy panie dobrodzieju: münchener löwenbreu — ; — wyszumiał spod wąsów jak wentylator ten wuj.
— a czemuż też to tak, ciekawe, wiedzieć pragnąłbym — ? — odezwał się zaaferowany stryjcio Jan Kanty.
— temu to, panie dobrodzieju, że tu do Widnia eksportują — stąd i słowo eksport — wyższą sortę, bo co Wideń to Wideń — ani zrównać, panie dobrodzieju, z Monachium; — pociągnął nosem, charknął i splunął do chusteczki, którą w pewnej odległości od ust trzymał; przyjrzał się plwocinie dokładnie, skrupulatnie zawinął i wytarł wąsy mocno i długo; dodał jeszcze w formie objaśnienia: — panie dobrodzieju, tak to jest —
Nalany młodzieniec - ciamajda, pan Stanisław, westchnął i zalirycznił:
— gdzie to te czasy, gdy się wilię jadło taką, co to siano pod obrusem, bo u nas, trzeba państwu wiedzieć, mamcia dbała o tradycję, bardzo dbała, żeby pod obrusem siano, w czterech rogach, i żeby do pary siedziało przy stole i cień, żeby od wszystkich padał, a broń boże upuścić czy by to łyżkę, czy widelec, nóż względnie — ; — a dziś?! — — Namówili mnie koledzy do tych legionów, że mówili, i tak cię trzasną do trepów, nie lepiej ci z nami? — ale to za ciężkie dla mnie i organizm mam taki, — już w listopadzie jak się tylko pluty zaczęły dostałem takiego bronchitu, że aż strach, i do dziś trzyma (— zakaszlał przykładowo, wdzięcznie wyprężonymi palcami zasłaniając usta—) mamusia mi pisała, żeby lipowy kwiat, ale gdzie ja tu lipowy kwiat i opiekę skąd? — przecież to się z tego poci; — mnie się Wiedeń nie podoba, o nie —
Jakiś szarmancki i feszowny, na osę wcięty oberlajtnant przeciskał się poprzez gąszcz gości — słychać było wciąż jego uśmiechnięte: pardon, etschuldigen, przepraszam, pardon — — to pan Kocio, hrabia Kocio — absztyfikant panny Tosi; — obok stołu stanął na baczność, szczęknął obcasami — trudno było witać się inaczej więc tak, i ręką serdecznie lecz z odcieniem protekcyjności; — nachylił się ku pannie Tosi i prawi już coś niezmiernie uroczego — panna Tosia, blondyneczka, uśmiecha się i zalotnie przekrzywia główkę.
Skrzący pan Leon opowiada reszcie jakąś anegdotę żydowską (oczywiście!) — on się śmieje, wszyscy się śmieją, nawet smętny pan Stanisław, który przytem ukazuje rozstawione, cienkie, spiczaste zęby; szczur.
Cyprjan czuje się obmierźle; mówi do Wisi:
— szkoda, żeśmy sobie nie pojechali za miasto —
A ona mu na to:
— właśnie, właśnie —
— i sami — Spojrzała nań czule.
Wypili piwiarze już po kilka bomb, a tu ten podwójny wąsal czy dubeltowy brwiarz: — jeszcze kolejka! — jeszcze jedna! — i jeszcze; — może tego było siedem, może osiem bomb na twarz; takiego piwa! — nawet do łba szło — tak ociężale, usypiająco myśli, które poczęły się ślimaczyć i podpierać mury czaszki, znudzone i otępiałe; ale to byłoby fraszka; z głową zawsze sobie rady dać można; — jest znacznie gorzej! — ten nadmiar moczopędnego płynu począł rozsadzać pęcherz. — A tu taka socjeta, a tu taka parszywa obyczajność i głupi, fałszywy wstyd; i obok narzeczonej się siedzi; i te Marylki, Zosie, Krzysie, Wandzie — na obserwacje tylko nastawione — niczym przecież innym nie zajęte.
— wilia, panie dobrodzieju, pójdziemy sobie piwa żałować? — tego by jeszcze, panie dobrodzieju, brakowało w tych czasach ciężkich; — pijcie panowie, prosił — Cyprjan zwijał się i wył w sobie; — już, już chciał wstać — i znów go zatrzymało; u Puchera tłumy, ani się przecisnąć; świętują tak wszyscy; — i jakże? — na oczach wszystkich tych panien i Wisi iść wprost do toalety — — na szyderczy dobitek: właśnie naprzeciw nich, o jakie dwanaście kroków, za gęsto obsiadłymi stołami naigrawa się, półkoliście na mosiężny kabłąk kółkami też mosiężnymi nanizany, czerwony wojłok z napisem — na szklanych taflach złoty napis: „fur Herren“, „dla panów“ — w dwu językach. — Szczęśliwi, ach jacy szczęśliwi (— nie wiedzą psiekrwie o swym szczęściu! —) wchodzą sobie i wychodzą; poniektóry jeszcze majstruje palcami przy guziku — chociaż przecie „garderobę należy uzupełnić na miejscu“ tak jak i „przedmiotów stałych do muszli wrzucać nie wolno“; to są jednak piękne myśli! — a taki szczęściarz to sobie po dwa razy może wejść i wyjść — jakby akurat zapragnął; i więcej; i jak długo mu potrzeba! — Ciągle za ten wojłok wchodzą i znów wychodzą — nawet zawiewa amoniakiem. — Raz to ten sakramencki wuj powiedział:
— źleśmy sobie siedli, czuć tu panie dobrodzieju —
Cyprjan szybko dodał:
— możnaby już pójść, istotnie nieprzyjemne to, i piwo tym zapachem przechodzi —
— przesada —; wyszumiał wuj, a panny zarumieniły się zaraz (a tu wojna!!) — sytuacja zamiast się poprawić, pogorszyła się znacznie.
Fałn był zupełnie chory. Zbladł, bóle stawały się coraz donośniejsze; było mu na zemdlenie; kiedyś w dzieciństwie chorował na pęcherz; tymbardziej. Z minuty na minutę stawało się coraz złowrożej; wyobraźnia podsuwała mu fantastyczne pomysły — żeby pod stół, przez nogawkę — potem umyślnie upuścić kufel, że to piwo, i że jego też oblało; przez chwilę wyobraźnia konkretyzowała ten obraz — a najlepiej, gdyby się teraz uniósł w powietrze — przefrunął ponad głowami przez drzwi na ulicę — i dalej ponad dachami domów — i wtedy: deszcz, deszcz, ciepły deszcz rzęsisty nad całym Wiedniem. — Pęcherz wzrósł w nim do niebywałych rozmiarów; był ciężarny; stawał się większy od całego organizmu, wchłonął wszystkie wnętrzności, rozpanoszył się jak młoda kukułka w skowronim gnieździe — był jak ta cała cholerna sala — większy! — jak rynek — większy! — już jak miasto! jak kraj cały! jak kula ziemska, która za chwilę pęknie i zaleje wszechświat. — Straszne! — wszystko już boli, trzaska, szaleje; — sytuacja stawała się katastrofalna — zimny pot copochwila zraszał skórę obficie; koszula i kalesony mokre jak chluszcz; z czoła i karku ścierał pot chusteczką.
— straszliwie blady jesteś, co ci jest? — To głos Wisi.
— migrenę mam potworną, zabełkotał; — nawet chciał się uśmiechnąć; ale to było gorsze niż płacz.
Wyczuła, że coś jest nie w porządku i zaproponowała, żeby wyjść, że i tak już późno. — Te chciały, ci nie chcieli — pertraktacje trwały kilka minut; a każda minuta na wagę złota, jeśli tak można powiedzieć; — zaczęła być mowa o tym, gdzieby jeszcze pójść — tam zamknięte — ówdzie niepewne — tu otwarte —; — pan Stanisław, ten nalany, z tymi zębami szczurzymi zaśluził sentymentalnie, żeby pasterkę oblać w jakiej winiarni; — ostatecznie prze» ważyło zdanie wuja (— zbrodniarz, łotr] —), żeby jeszcze zostać, poco się ruszać, kiedy tu dobrze, nawet już stamtąd teraz nie zawiewa, przestało —
— widać szczęśliwie przeciąg zmienił kurs, panie dobrodzieju — takoj po jednej babce jeszcze ha? co? —
Wtedy zbuntowało się w Cyprjanie wszystko; wstał — z jakimże trudem i zboleniem! — powiedział, przeprosił, zacinając się — taki skurcz w szczękach — że musi pójść, bo już niedowytrzymania — w skroniach łupie — plamy czarne przed oczami — — tyle słów!! — Wisi ucałował rączkę:
— dziękuję ci, jutro...
— za co? —
— kiedyś...
Jakaś cholera — nie wiadomo kto, ludzie są bez twarzy — wyjmuje z kieszonki kamizelkowej „kogutka“ —
(— ja go zabiję! — przemknęło krajem myśli cyprjanowej —) —
— może pan —
— dziękuję, mnie to nie pomaga, ja mam inne sposoby —
(— ja go kuflem w tę mgłę nad szyją! —)
Nareszcie, nareszcie! — idzie — idzie! — no bo tu nie może — Wisia za nim patrzy, wszyscy patrzą — teraz to już tu wogóle nie można — — idzie — wszystko jak w gęstej mgle, w parze wilgotnej — — jakby szedł ponad kominami setek lokomotyw — — — płaszcz? — co tam płaszcz! — co tam wszystkie płaszcze — zaziębi się? umrze może? — wszystko jedno, gorzej nie będzie.
Ulica — ulica — — naprzeciw, trochę wskos restauracja — nawet dość pusto — wchodzi — — już od progu pyta kelnera, gdzie tu można... Palto?! — zdziwienie, gość bez kapelusza, bez palta! — zatacza się, blady, oczy wpadłe, nieruchome — błędnie wypatruje zbawczego napisu, jedynego napisu na świecie! — Słyszy jak frak mówi do fraka: — der Mann ist ja schwer krank — a drugi frak wątpi: — bezofen ist der Kerl — — Myśl powtarza mechanicznie: — krank — krank — krank! — Strzałą! — na prawo! — krank — bezofen — krank — bezofen — — tu!! — nareszcie! — lokalik czarowny — buduar — muszle, muszle — wybieraj sobie którą chcesz! jak w bajce! — każda dobra, każda rozkoszna! — Oparł się czołem o zimne kafle — — znów ten bolesny kurcz w szczękach — ; — i stał tak kwadrans, półgodziny, może dłużej — organizm pracował, wyładowywał się do ostatniej kropli — jeszcze, jeszcze — zdawało się, że już — — jeszcze — — Wtedy jak olśnienie zstąpiła nań mądrość góralskiego przysłowia: — dobre wyjscanie to pó spuscynio — haj! — Wyszedł z poczuciem bezgranicznej wolności i radości rozpierającej piersi; — przez czerwony dywan restauracyjny szedł jak po tatrzańskiej perci — ślebodny i wesoły — drożdż wiosenny! — nucił sobie na głos: — w murowanej piwnicy tańcowali zbójnicy, kozali se pięknie grać i na nozki spozierać! — Frakom tymczasem twarze wyrosły (—czasu było dość—) przyjemne i bardzo przyjazne; — w drzwiach usłyszał wprawdzie jak kelner do kelnera mówił: — weder krak noch bezofen, der Kerl ist einfach verrückt! — lecz pomyślał, że mylenie się jest cechą ludzkiego myślenia, pomyślał zarazem, że w spełnianiu funkcji fizjologicznych leży zadatek szczęścia; — no teraz przynajmniej wiadomo co to jest „szczęście“!
Śpiewając zbójnickiego minął ponury, średniowieczny cień gotyckiego tumu świętego Szczepana. — —

Wreszcie nadszedł dla niego czas wyjazdu; trzeba wracać.
Wisia jeszcze zostawała w Wiedniu.
Wisia!
— — — —
Za kilka dni, po wyjściu ze szpitala, znów będą razem — myśli Cyprjan — w tych pokojach, w tym demu, który z takim trudem, z wieloletnią harówką wyrwali zagładzie. Przecież to wszystko sypało się w gruzy! — ale uratowali!
Zaraz też pomyślał, ze Mila... czeka; że czekanie to jest groźne; że więc trzeba, że musi... co trzeba? co musi? — i że tak żadną miarą nie można... Natychmiast wydłuża się wprost od łóżka jedna z tych brzydkich i posępnych — jak wszystkie tam — ulic zakopiańskich — — siedzi pod jodłą z jakimś przygodnym kolegą — obaj w okropnych hadrach żołnierzy austriackich — tak było — po prostu wierzyć się nie chce oczywistej prawdzie — urlop kilkodniowy, czy ćwiczenia górskie — tego już się nic pamięta, tylko obraz: pasmo Tatr z Gewontem na pierwszym planie, jodła strzelista — on i ten drugi — pod nimi szosa-ulica — godzina południowa — młodzież wraca ze szkół — — w pewnej chwili mijają ich dwie dziewczynki — jedna z nich smukła, szczupła, w zwichrzonej czuprynie — śliczne, jasne, niebieskie oczy — siedemnaście lat to może mieć, teraz przystaje przekrzywia główkę i patrzy, na te Tatry, patrzy na Gewont — uważnie, aż trochę usta zacięła — koleżanka, takie pucołowate podlotkowe zjawisko — pyta —:
— cóżeś tak stanęła Mila? —
— bo się tak ślicznie światło załamuje na szczytach —
— malarko! — patrzcie! —
— widzisz? widzisz?! —
— co —
— Gewont! — rozróżniam twarz rycerza? — czoło, duże krzaczaste brwi, wąs sumiasty — całkiem jak... Już minęły siedzących. Kolega powiada: klawe te ciporajdki — — — To było drugi raz.
A telegram? — Maura!
Dreszcze, najautentyczniejsze dreszcze zsypywały się jak piasek wzdłuż grzbietu — i doprawdy — no tak! — co tu ukrywać! — pod szpitalnym kocem — — tu i tak tego nikt nie widzi — ale na samo wyobrażenie tych, tym razem już zupełnie niepoślednich komplikacji i pogmatwań wszystkich elementów współżycia — strach trzepie organizmem: psychiczna (powiedzmy) febra: pod tym szpitalnym kocem!
Mila — ten czar, ta, ta — ech! — mówi się: uroda życia, i wierna rzeka się mówi, i rozmaicie się mówi — ale to były lata wysokie jak topole, rozłożyste jak jabłonie, i tak bujnie rodzące! —: aleja rosłych drzew rozłożonych czubami wygodnie: gniazda słońca, wylęg ciepły wszystkiego, najistotniejszego dobra.
I tu w załomie — może w gałęźnym rozwidleniu tych drzew? — a może w ich cieniu — ? — — Cyprjan bębni palcami po pokostowanej szaro ścianie — — czai się najokropniejsza sprawa: krzywda! — przecież w tym pojęciu jest wszystko: rewolucja, bunt, upadek człowieczy, pycha, klęska i pospolite, codzienne świństwo.
Palce wybijają melodię „pod mostem Paryża“, a potem „całuję twoją dłoń madam“ — — takie głupstwa —
(— nazwisko moje to nie było szczególnie przychylne omen; nie; — i gorzej: nie tylko dla mnie, zwłaszcza nie dla mnie —)
Zadrżał ponownie — skosem świadomości zauważył, że palce jakby bezwolne i zahipnotyzowane w jakimś anamnetycznym guślarskim transie wypisują: — czy to nie złudzenie? — upewnił się —: istotnie fosforyzują w półmroku szarego ranka na pokostowanej ścianie te nieprawdopodobne słowa: hic obiit Mila — hic nata est Maura — —
— tak dłużej być nie może!! —
Neringa poderwał krzyk z pościeli:
— co panu jest! — co się stało! —
I on już też krzyczy ku fałnowemu łóżku:
— co panu jest! —
Po chwili biedzi się przytomna odpowiedź:
— nic — nic! — — oszaleję — oszaleję —
(Włodek Kusz powlókł się był już wcześnie do prześwietlenia — dzisiaj, na tę seperatkę to padło).
— panie Cyprjanie! — co panu jest? — zbladł pan — trzęsie się pan — i wogóle —
— tak — wogóle — nic, nic, absolutnie nic — — właściwie —
Serce łomotało w piersi boleśnie, ból szedł od lewej strony, ku ręce; obezwładniał ją — — i ta niecierpliwość w nogach, dokuczna, rozstrajająca, zmuszająca do nagłych podrzuceń —
— cały pan drży — ja po lekarza...
A Cyprjan już stoi przy łóżku towarzysza Tadeusza Neringa i mówi przychrypłym szeptem i konspiracyjnie:
— wy mi, Nering, z tym lekarzem nie wyjeżdżajcie — to wszystko nic nie jest — priwatsache, mówią Niemcy —
Stał przed nim rozwichrzony, z sommabulicznie rozszerzonymi oczami — pogański ekstatyk! — Mógł Nering dojrzeć (— nie dojrzał! —) wyświetlające się poza Cyprjanem słoneczne błonia Helikonu — nimfy i centaury w uścisku — najady zapraszane przez faunów do chłodnych przybytków dryjad, w cień przemienionej Dafnis, w ten cień pachnący macierzanką, tymiankiem, skabiozą i melissą.
Mówi odmieniec dalej:
— takie tylko, wiecie, głupie, i cóż tu lekarz? uczucie w nogach zwłaszcza — wrażenie raczej, — pewnie, to są znamiona obłędu — nieszkodliwego zresztą — wrażenie, uważacie, że nogi moje zmieniają się w koźlę, tak koźlę! — znacie — ? — tak kolanami wydatnymi i kościstymi do tyłu — od kolan w dół ku przodowi podane, owłoszone oczywiście no bo capie — i kopytka podwójne — — wogóle
— co pan wygaduje!—
— i tu na czole świąd — różki, jak pędy wiosenne, przebijają skórę, i tam nad zadkiem chwościk rasowy, capia broda i oczy z pionową źrenicą, topazową, jak to u kotów w południe — — wogóle
— panie Cyprjanie! —
— pan do mnie wykrzyknikami! — posłuchać raczcie spokojnie i wytrawnie, hę? — kopytka, tak, i ten, wiecie, capi bindas i ciężka zwisająca moszna — i mówię: strzęp ogonka ruchliwego też, lecz o to mniejsza — — o: wogóle! — dlatego to słowo powtarzam uparcie, żeście je, towarzyszu Nering, trafnie użyli — —: dziki mąż — razem do kupy plagiat myślowy, plagiat wyobrażeniowy — oczywiście — reminiscencje: — wazy greckie z ową sławną krużą satyrów napastujących z pyjami na sztorc Iris umykającą — — no? —
— co? —
— ano nic; teraz mam już brodę i nogi jak się patrzy; — a dalsze asocjacje? — proszę —: faun i nimfa, bronz z Pompei, w muzeum narodowym w Neapolu, — satyr z kozą, marmur z Herkulanum, też w Neapolu, — wspaniały bronz, przedtym znajdował się w muzeum watykańskim w Rzymie, teraz nie wiem gdzie jest: nimfa leżąca, rozrzucona nogami i rękami, nad nią schylony jak nad źródłem faun całuje zachłannie jej kobiecość, — wreszcie Piero di Cosino, Bócklin, Stuck i — Jacek Malczewski —; ten zabłąkany na polskie podwórko faunik w rozmowie z pasterką indyków, a zwłaszcza te dwa fauny grające na piszczałkach — a jest wiosna, drzewa puszczają soczyste pędy, przed rozległym domem, odłożywszy konwie, stoi rozkraczona, zwalista dziewa, ręce w boki wparła: roznosi ją! — — o, widzicie, jaki jestem trzeźwy — maniak-monografista: „pierwiastki fauniczne w sztuce“ — to już wolno, historyk sztuki, do usług — — a wy zaraz lekarza —
— błagam was — połóżcie się —
Zaśmiał się Cyprjan krótko i głośno —:
— Faun — przez u — Faun i muzy — oto obraz, którybym namalował, gdybym był malarzem —
Po chwili; patrzy drwiąco Neringowi w oczy —:

— dziś ścichły wszelkie głosy, poszarzały łany,
a ja na wieczne życie tułacze skazany
błądzić muszę po lasach — —

— no, chyba nie jestem obłąkańcem (— czy siebie tak uspakajam — ? —), gdy tak spokojnie recytuję — i to własne, dawne, zamierzchłe wiersze — ? —
— to nie jest żaden dowód —
— tak to prawda —
Uspakajał się powoli; siadł na łóżku, palił papierosa.
Po jakimś czasie:
— ja mam, widzicie, stary dom, ariański ponoć kiedyś zbór — pokoje niskie, miło-mroczne — choć okna duże, te na wschód, a tamte znowuż na południe — w ogrodzie pełno starych drzew — o jakże kocham stare drzewa! —
— wiersze mówicie — ? —
— nie —
— zdawało mi się —
— rankami, gdy z za gór słońce wschodzi, wpada czerwony promień —
— nie odczuwam „czarów przyrody“ —
— nie szkodzi; ja głęboko odczuwam — a propos — u nas zawsze słońce krwawi, gdy wschodzi i zachodzi —
— symboliczne, co? —
— nie odczuwam „głębin symboli“
— nie szkodzi; ja głęboko odczuwam —
— więc — niechże dokończę dukt myśli! — gdy wpada ten promień czerwony i ogrzeje fragmenty sprzętów — ożywają wtedy zdumiewająco; pod oknami, mówiłem już, stare, wysokie drzewa — a wiecie, o stare drzewa tak trudno jak o starych przyjaciół — i żonę mam rozsądną i dobrą — tylko tą stroną „czystej“ kobiecości nieznośną, i słusznie, bo to jest nieznośne, gdy...
— co? —
— e, nic; — — syna mam i córkę, dwa młode szczenięta, wyżły — węszą swe drogi, którymi pójść mają — i jeszcze jedno ważne: pracuje się tam w tym naozonowanym powietrzu znakomicie — a wszystko wkoło przychylne — sprzęty, ściany, ogród, las, pory roku — we wszystkim zaimpregnowana praca — wszystko na nowo zdobyte, wywalczone, zratowane trudem dużym; to są prawie święte rzeczy! — wy sobie bimbacie na własność prywatną — ja też — — lecz ja mówię o uszlachetniającym elemencie pracy: entuzjazmie! — to budowanie schodów, platform, rusztowań po coraz dalsze, wyższe, ogólniejsze prace — — oto zachwyt, wartość, jedyna! życia —
— nie bardzo rozumiem, jaki związek? — poco mi to pan, poco mi to mówicie — przepraszam —
Uśmiecha się Cyprjan:
— po prostu chcę pana zachęcić do odwiedzenia mnie, gdy wyjdziecie ze szpitala przyjedźcie do mnie na jakiś czas, to wam dobrze zrobi —
— ależ z chęcią, dziękuję — taka prosta rzecz, a tyle pan przedtym nagadał —
— cóż, gaduła jestem, to wszystko — odrzekł i pomyślał: muszę ja z Wisią o wielu jeszcze sprawach pomówić; koniecznie.
Bez widocznego związku lecz z niezawodną potrzebą zaczął się krystalizować pewien plan; konkretny. — Począł rozważać; — szło o oddanie ich domu grupie zorientowanych należycie ludzi, którzy chcą w spokoju przepracować siebie i plany społecznego współżycia w tej tendencji: chcąc innych udoskonalić, udoskonal najpierw siebie. Planowanie wizyjne i konkretne, bardzo precyzyjne i szczegółowe było pochodnym znamieniem cyprjanowej wyobraźni poetyckiej. Tę cechę spotyka się u poetów często.
Weszła siostra ze strzykawką; — zastrzyk przed rentgenem. Trochę dokuczne. Lecz tak jest właśnie dobrze w tej chwili.
— za pół godziny rentgen; pielęgniarka przyjdzie po pana, zaprowadzi —
— al right —
Realne zjawiska przeważyły.
Stał nago w sali przypominającej dno łodzi podwodnej. Maszynerie duże i skomplikowane, kable, druty, dźwigi, jaskrawy pęk światła gdzieś tam u góry, u sufitu; — kręcą się ludzie w metalowych, jakby tłuczonym szkłem posypanych, worach czy fartuchach; — w fałdach i załamach, na całej powierzchni tych mineralogicznych ornatów, pełza i skrzy się migotliwie polewa świetlana.
Jeszcze spora porcja papki bizmutowej. — Światło gaśnie — zaświeca się — znów gaśnie. Przytwierdzają ekran — oprzeć się każą — mocno o jakieś zimne sztaby i ścianki; — czemu pan tak drży? — Cyprjan wmawia w siebie opanowanie, równowagę „no spokój, spokój!“ — lecz cała ta szubienica, czy gilotyna trzęsie się jak w epilepsji; — lekarz uspokaja — lekarz, lekarze, lekarka —; są już sami zdenerwowani; to się udziela; — i, że trzeba, mówią, poczekać, bo przecież nie można zdjęć robić, gdy tak to jeździ na wszystkie strony; są wciąż cierpliwi i wyrozumiali — ale już ich to, i słusznie, irytuje bo co to jest, żeby... Wreszcie po chwili zdyscyplinowania się — przesuwa się ekran nieprzyjemnie chłodny i jakby wilgotny — płuca — serce — żołądek; tu najdłużej — na prawo, na lewo, znów na prawo; — co po chwila trzask i to ogłupiające buczenie i warkot ten dookoła; — teraz to już nie łódź podwodna lecz dno morza samo — nurkowie w skafandrach, bez hełmów, ponurzani w czymś co nie jest wodą, lecz jakąś przestrzenią wydestylowaną wśród wody; — manipulują zręcznie, obyci i wzwyczajeni — mijają się w przejściu jak dwa kraby lśniącą łuską pokryte — rzucają sobie hasła prędkie, umowne — omal nie dotykają się różkami — bo mogłyby to być i mrówki olbrzymie w lśniących rynsztunkach — — śpieszą się i przynaglają, jakby każdej chwili ta zła odstawiona woda zewrzeć się mogła, ścisnąć, zmiażdżyć — i zalać szumem tę całą krzątaninę wokoło jednego, nagiego człowieka. I ten szum jest ze wszystkiego najgorszy!
Cyprjan zeszedł ze stopni żelaznych.
Światło.
Drżał w tej chwili z zimna; pielęgniarka prędko podała koszulę — potem już w poczekalni odział się do reszty.
Kurytarz — posadzka kamienna — drzwi — tyle tu chorych czeka, jakaś piękna kobieta sparaliżowana — na noszach — patrzy w górę na przepływające powietrzem potworne stworzenia: głowy ludzkie — ; — nareszcie, nareszcie; podwórze: kawał przychylnego lądu!!
Na wewnętrznym placyku, pomiędzy pawilonami, kaplica szpitalna — dwie bliźniacze wieżyczki, taki zapóźniony renesansik porokokowy! o! — Teraz z odpomnienia kształt ich ważnieje: przecież to widać je było, te wieżyczki dwie, z okien mieszkania Mili i one wyznaczały postój wzrokowi, za nimi w prostej linii ta strona świata, w której mieszkał Cyprjan — oto napowietrzna antena, rozwieszona pomiędzy nią a nim wspiera się o te dwa szczyty nieznacznych wieżyczek — tędy przebiegał prąd ożywiający mózg i krew — ; — w tej chwili oświetlało je przychylne słońce.
Przed tą kaplicą, na boczku, przed głównymi drzwiami uklękła pielęgniarka nabożnie, schyliła się nisko i zmówiła krótki pacierz; uderzyła się piąstką trzykroć w chude piersi, wstała — —
— podziękowałam bogu, że się wszystko dobrze skończyło, zawsze się boję, gdy tu idę z chorym —
I ta z tym wyjeżdża! Naturalnie, przecież to wiadomo, że już od wczoraj... i nie tylko ona... wszyscy...
— przecież panno Zosiu, tu niema i nie może być wypadków — czy zdarzył się kiedykolwiek — ? —
— nie, ale strzeżonego pan bóg strzeże — Bigotka. Pewnie zostanie zakonnicą. Swoją drogą miła, przychylna, uczynna i taka pogodna zawsze; ładna. Stetryczeje i skapcanieje zupełnie jak i te zjełczałe siostry tutejsze. Treścią ich pomrocznych myśli jest tylko to: „memento mori“ — i, żeby ksiądz przy skonaniu — i koniecznie jeszcze wtedy, gdy umierający ma przytomność. Pawełek Szpasio — oto ich niechlujny patron! — Zakapturzony sadyzm, nekrofilstwo podświadome i wogóle bezsens zupełny.
Leżał już w łóżku; wyprostowywał się i wyciągał, czuł zmęczenie jak po uciążliwej wycieczce; odpoczywał.
Wisia przyszła dnia tego wcześniej; zaniepokojona tym rentgenem, a raczej niepokojem Cyprjana. Tak go przecież znała; rozumiała ruch każdy, skrzywienie się, spojrzenie, zmarszczenie. — Wczoraj gdy się żegnali przed szpitalem, pogłaskał ją po wierzchu prawej dłoni. Dla niej ten małoważny, przelotny gest był bardzo wymowny.
— wszystko dobrze —
— no już —
— zmęczyło cię — ? —
— nie to mnie zmęczyło — we mnie jest ciągłe zmęczenie —
Ujął jej rękę i długo trzymał w swojej.
Czułość serdeczna jaką w tej chwili miał dla niej, nie stała na zawadzie równie czułej myśli o Mili, która w skupieniu miłosnym, jak poczwarka okokoniona tęsknotą czekała; po prostu: czekała!
Czuł pod palcami puls krwi u przegubu ręki Wisi; sposobem lekarskim wyszukał go dokładnie, nacisnął — — bił rytmicznie; palce słyszały czerwień stukającą o ściany żył —: Mau-ra, Mau-ra, Mau-ra — — — Były razem!!
Wspominał czasy wiedeńskie; ten bukiet!! — uśmiechali się.
Gdy odeszła zamilkł i znieobecniał.
Dysgust i zniechęcenie; — i wogóle wspominanie wszelkie! — Zasadniczo żył tylko wyobrażeniem przyszłości — teraźniejszość była dlań zawsze mijaniem — a ta przyszłość to teraźniejszość, która jeszcze nie minęła — — przeszłość natomiast była dlań bez znaczenia — czymś — melancholią, posępnością, światłem próchna — — a jednak był nią przepełniony; pamięć szczegółów, zdarzeń, wypadków, sytuacji, emocji, osób — ta olbrzymia składnica klisz i taśm filmowych, ukryta w zwojach mózgu — dręczyła i niewoliła: — pamiętał wszystko! — pory roku, pejzaż wiejski i miejski, kolory, dźwięki i wonie, krój ubrań, braki, niedomogi i przesady, spojrzenia, gesty, rysy, miejsca i przestrzenie, drzewa i zwierzęta — całe minione życie rozwleczone i posiekane na minuty i sekundy — — w momentach udręk, którymi wymoszczone były dni i noce, lata i dziesięciolecia: to on, sam, dla nikogo — sobie-upiór i zmora: wiecznie ukryty, zamaskowany, zakonspirowany do cna; wewnątrz realista i fikcjonalista, gardzący i odpychający, daleki i obcy; na zewnątrz: nie-on, nie-sam dla wszystkich; w łączności przeto: on, którego nie można oddzielić od jego twórczości, która jest jedyną wagą, wartością, koniecznością — nic przed nią i nic poza nią! — ; — on: zjawisko przyrodnicze, nie człowiek prawie, funkcja, — on: rosnący wciąż i wciąż owocujący bez względu na to, czy owoc jest pożywny, czy trujący.
W chwilach introspekcji i demaskacji brutalnej — stawał przed sobą — nie nagi już, lecz ołupiony z wszystkich skór — człowiek obrzydły, człowiek czerwony, pocący się krwią — — materializacja iłu wypalonego w ognistym wychluście lawy, gdy jeszcze żywiołem ziemi był żar i niepokój ustawicznych ejakulacji! — ognia! wybuchu! piorunów! — niech spłoną w mózgu zakurzone lamusy przeżyć i obserwacji, niech rozerwą czaszkę i chlustną groźną preturberancją w lodowatą, obojętną przestrzeń, niech się rozwieją w czadzie i dymie!! — Stoi oto czerwony, mięśniowy preparat anatomiczny, obnażony z wszelkiego kontaktu z dziejami, sens globu — a mózg jest już tylko purpurowym reflektorem, rzucającym odblask pożogi we wszechświat — — jedna część pożarem objętego ciała jest akumulatorem archaicznym anamnez astronomicznych, genezyjskich, trwożących wieczną pamięcią kataklizmów, i gatunkowych od pierwotniaków po przez plezjozaury, ichthyozaury, archeopteriksy, pterodaktyle ku pitekantropowi — druga przywołuje przyszłość, w której istnieje, przygotowany najwyższym wysiłkiem kilku mózgów, człowiek podniesiony wiedzą etyczną ku wspólnemu, wyzwalającemu najgłębsze wartości, takie, jakich nic przeczuwamy jeszcze, dobru i tylko dobru.
— widzi pan, pan się, panie Tadeuszu, mątwa w doraźnościach, pan jest pisz-maluj materiałem na polityka, a w polityce na komisarza spraw wszelkich, normujących na podłożu doktryny współżycie człowieka z człowiekiem; — pan jednak stawia poza walką i wyzwoleniem mas chłopsko-robotniczych na autorytet, na wielkość — prawda — ? — dla mnie każda wielkość jest konkurencją myślową, budzi czujność, napięcie, chęć dorównania i przewyższenia —
— pan jest jednak pomimo swej społecznej postawy indywidualistą; — co zaś tyczy się doktryny —
— pardon, stwierdzam natychmiast pożytek i taktyczną konieczność doktryny, również stwierdzić chcę, abyśmy się w rozmowie nie gubili, że w stosunku do siebie, że po prostu żądam od siebie dyscypliny i jestem wobec obranych zasad społecznych i ich wyznawców karnie zdyscyplinowany! to trzeba wiedzieć — zaś to co przed chwilą mówiłem ma obrazowo wyrażać to, że mały, skalisty, nikomu na nić nie zdatny spłacheć ziemi zostawiłem pod własna swoistą budowę, budowę odrębności (— neurastenia natychmiast podsuwa słowo: grobowiec, mauzoleum —) —
— wmawia mi pan siebie —
— nie wiem tego; nie śmiem rozstrzygać słów; to pewne, że religijnie i społecznie jestem a-deistą — we mnie wzdryga się wszystko przed ubóstwieniem czegokolwiek i kogokolwiek —
— prócz siebie —
— w ironii pańskiej jest dużo słuszności, lecz przecież... tłumaczę się przed panem! — zdobycze moje chcę rozdać i rozdaję na wspólne dobro —
— za to jedno: aby wiadomo było, że to pan —
— i tu znikomość panu kurtę kroi; kto tam za lat dajmy na to tysiąc zainteresuje się moim nazwiskiem i rym co ono oznaczał — a do tego sprowadzą się przecież pański tak zwany zarzut — — Cyprjan Fałn to jętka — rodzi się, zapładnia, ginie — — pozostaje po emisji naszego nadajnika mózgowego i somatycznego jeno drżenie eteru, które zachwytują dalsze i coraz dalsze aparaty mózgów, jeśliśmy nota bene eter ten rozdrgać potrafili; — no tak, ja tego pragnę — —
— geniusz i obłąkanie —
— frazeologia jest matką ideologii; pan jest ideowcem, pan się musi kochać w frazesie, który decyduje w demagogii, a demagogia — umiejętna i dobrze stosowana — decyduje... i tak dalej; wiadomo; — a ja tak po prostu: zachwyt mnie ogarnia do tchu utraty, do łez, tak, aż do drżących, dziecinnych łez na myśl, na przewidywanie jak bardzo, jak nieskończenie — po zrezygnowaniu z wmówień i udręk nieistotnych — mogłoby być pięknie, szlachetnie, dobrze wszystkim pospólnie — za darmo, słyszy pan? — za darmo bez ofiar krwi, nędzy, niewoli, życia, które nie wraca nigdy — — temu wzruszeniu dorównuje rozpacz, że silni i bogaci nie popuszczą dobrowolnie na cal swej podłej władzy, że więc —
— wszystko trzeba wywalczyć —
— więc o to tu teraz idzie; wiadomo: w obecnych ustrojach niczego się zrobić nie da w pełni, o ile się w ogóle da coś zrobić, a wszystko tylko, i to z wysiłkiem, po łebkach, połowicznie — — więc dziś o nową formę walczyć to obowiązek każdego uczciwego, dobrze zorientowanego człowieka; nade-szła też i dojrzała pora, w której trzeba się wyraźnie zdeklarować, albo tak, albo tak — bez krętactw, niedomówień i półdeklaracji; wybrałem front; stawiam sprawę jasno; — idzie mi tylko o jedno, o przekazanie najlepszym, najbardziej przewidującym — czujności, aby przez etapy dojrzewania nowego ustroju i przez sam już zwycięski ustrój — anarchizm wolnych to znaczy w pełni etycznych był celem finalnym — droga do niego wiedzie tylko przez wielowiekową dyscyplinę socjalną, rząd pracy —
— gardzę utopiami —
— źle pan robi; i dla siebie szkodliwie; co nie stanie się prawdą zdobyta tęsknotą, co nie stanie się monomanicznym marzeniem — zwało się to niegdyś dość nijako pracą ducha — nigdy się nie zrealni; czyn jest zawsze wynikiem ekstraktem chemii mózgowej: myśli; lecz mniejsza z tym; ja też utopię zostawiam dla siebie, na mój prywatny użytek; — na zewnątrz głoszę mą autentyczną wiarę, walkę o przebudowę ustroju, o jak najrychlejsze przybliżenie S. Z. S. R. E. — stanów zjednoczonych socjalistycznych republik Europy — — w tym się zgadzamy? nieprawdaż? — ja „aspołeczny“ indywidualista, pan czynny działacz partyjny —
Nering uśmiecha się — szpitalny sfinks —:
— o te stany to ja się pokłócę —
— daj pan spokój! — któż to ma lepiej od pana wiedzieć, że nauczyliśmy się mówić, pisać, ba nawet myśleć szyfrem; jak więźniowie wypukujemy nasze przekonania —
— to prawda —
— no więc; na co innego, omal ważniejszego, chcę zwrócić uwagę pańską: — pan ciągle straszy siebie moją „aspołecznością“ — to słowo musiałoby być pisane w cudzysłowie — a przecież; a przecież — niech pan nie spadnie z łóżka — nawet, widzi pan, mówię: nawet! — mój erotyzm ma podłoże społeczne —
Uśmiech szeroki rozszerza wargi ku uszom neringowym — pełza po twarzy jak płaski wąż.
— to i owo pan o mnie słyszał, określił pan to sobie: „erotomaństwo“ — tu też proszę o cudzy słów! — i jest pan zadowolony; pańskiego pokroju ludzie lubią, zwłaszcza w dziedzinie im dalekiej, definicję; żeby niby odwalić problem, żeby go nie było na widnokręgu, żeby wogóle nie było i nie śmiało być nierozwiązanych problemów — bezproblemowe życie, cóż za ubóstwo! —
— ależ się mnie pan dziś czepia —
— nie czepiam się pana wcale, jeżeli, to już chyba siebie; — — w całym zagadnieniu, widzi pan, interesuje mnie moment wyrównania krzywdy, która kobiety spotkała w archaicznym okresie rozdziału płci — „kobietę“ czy „samicę“ wszystko jedno — tę brutalność egoistyczną trzeba wyrównać — — rozdział ten pierwotnie fizjologiczny wlecze się: poniżeniem, deprecjacją, wzgarda nieomal — po dziś dzień przez wszystkie ustroje zawsze samcze, zawsze też nieprzychylne kobiecie — ta eksploatacja macic jest jedną z wielkich zbrodni, z tak licznych przecież zbrodni męskich złoczyńców — — ale to bardzo długa historia — —
— przestańcież już panowie, nic z tego nie rozumiem, a spać mi się chce, przeszkadzacie tylko — przecież to szpital —
Włodek Kusz był dziś zhisteryzowany.
Przestali.
Zresztą i tak byli bardzo niezadowoleni z siebie; zwłaszcza Cyprjan; wzburzyły go myśli poprzednie i ta teraz rozmowa; i cóż? — tak czy owak wszelkie istnienie połączone jest z krzywdzeniem kogoś; na to znaleźć radę...
Z głównych sal dochodziły ustawiczne icki i postękiwania.
Nieszczególnie zapowiadała się noc. Mrok stawał się zgęszczonym smutkiem; nieruchomym, nawisłym jak zła chmura.

Wtedy, w zimie bezmroźnej i bezśnieżnej też tak te chmury zwisały — cały obręb widnokrężny był tępy i najeżony cierniami; ludzie, których nie pognano do rzeźni, byli sobie niechętni, źli i drażliwi.
Cyprjan wracał z Wiednia.
Przed dojazdem do powiatowego miasteczka, z którego jeszcze piętnaście kilometrów trzeba było jechać końmi do domu, drogą polską, która się w bilansie strat czasu trzy razy liczy — dowiedział się Cyprjan, że od tygodnia zamieszkał w tym właśnie miasteczku arcyksiążę austriacki osławiony Fryderyk Wieszatel; — kwaterą śmiertelną stanął; — powrócił właśnie z wschodniej Małopolski z ekspedycji karnej, podczas której wszystkie drzewa przydrożne wielkiego szlaku zbrodniarzy porosły w dół strasznymi strąkami wisielców; zdrajcy, mówiło siej i wciąż mówi się: zdrajcy. Nieszczęśliwy kraj.
Znajomy konduktor pepeesiak opowiadał Cyprjanowi:
— zaraz na drugi dzień po tym diablim zakwaterowaniu się, schwytali żandarmi dwóch Czechów; zaraz sąd polowy; — no bo jakże I oni tylko to; w czymś się tam, zastraszeni poplątali — — na śmierć! i — wieszać! — dla postrachu, przykładu i przestrogi na rynku. — Siedzieli w więzieniu magistrackim, słyszeli jak przez noc zbijano szubienicę dla nich. Nazajutrz — byłem przy tym, — strach, obywatelu, mówię, strach! — wywiedli młodych, bladych, trzęsących się — monarchię chcieli zniszczyć! chudeflaki takie; — powieszono ich równocześnie na dwu hakach; zatrzepotali nogami; jednemu źle zasznurowany but spadł strząśnięty śmiercią z prawej nogi, kciuk wskazał na coś niezrozumiałego, tak mnie to przeraziło i urzekło, że jakbym po ten but chciał skoczyć i podać, obuć gołą nogę, czy ja wiem co, otumaniło mnie dokrzty — dopiero mnie jakiś wojskowy z konwoju odciągnął — a ten tam nademną przechylił głowę i wywiesił język; — w prawym kącie warg pokazała się krew i ciurkiem ściekała po nim na bruk; — a tam ten drań patrzał z okna, z nad wywieszonego dywanika z orłem dwugłowym — patrzał w otoczeniu świty — i śmiał się skurwisyn głośno — dotąd to mam w uszach —
A potem ciszej, ostrzegawczo:
— różnie też opowiadają, niech się obywatel strzeże — szpiegów na każdym kroku kupa —
Widać nie mógł z siebie strząsnąć tamtego piekielnego obrazu, bo jeszcze go swej i słuchacza wyobraźni podsuwa:
— byście widzieli! byście widzieli! — te wyszczerzone pyski dowódców i sztabowców — od śniadania pewnie co wstali — lśnią żarłoczne siekacze pod czarnym zakręconym wąsem — epolety, wyszywania, parada, ordery za mord, za zbrodnię, za gwałt, za niszczenie i pożogi —
Zacisnął pięści —: — śmierć tych lat tak wyglądała, i, tak myślę, tych co idą będzie podobna, bo to się obywatelu nie uspokoi — za dwadzieścia, albo trzydzieści lat wybuchnie, za dużo niesprawiedliwości zeszło się na tę część świata; i taka wyszczerzona będzie przyszła śmierć, i taka samą, tylko mundur na niej będzie innego kroju i barw; śmierć lubi się stroić i przebierać —
Wychylił się przez okno i chłodził rozpaloną twarz; potem już spokojnie:
— a co do tego to radzę ostrożnie —
Dojeżdżali do stacji.
Przyjazd nie zachęcający.
Nad całym światem noc — wojna w każdej połaci ziemi, ataki, huraganowy ogień, pożary, jęki rannych i konających, szubienice i egzekucje — wszystko się fragmentarycznie przez tafle krwi prześwietla — — i w ćmie tej jeden tylko jaskrawy prostokąt — to okno!!
Opowiadanie kolejarza ma swój finał; — w jakieś sześć albo siedem lat po owym dniu wjazdu na prowincjonalną stacyjkę szeleszczącą wtedy zeschniętymi badylami dzikiego wina jak smętarnym starym wieńcem — w dzień czerwcowy, zielony i kwietny: maki, bławaty, kąkole — zjechała z Pragi delegacja po kosteczki tych dwu powieszonych. Istotnie tylko kości zostały; rzucono wszakże trupy zdrajców pod mur smętarny w dół wodnisty; roztopy wiosenne i jesienne szarugi rozpuściły zwłoki i zabrały z sobą podziemnymi strugami na pola; po takim namule pole rodzi dobrze — ziarno jest grube, słoma wysoka, ziemniaki jak pięści; i obojętne czy zwłoki były nazwane zwłokami zdrajcy czy niezdrajcy; to nie wpływa. — Na prześcieradle układała komisja rewindykacyjna kości, umiejętnie, rozważnie, lekarz-anatom dopilnował; były wszystkie, nawet te drobne z kiści rąk i nóg; — schły na wietrze słonecznym szybko i bielały pięknie; — takie suche już i obok siebie przepisowo leżące, bielutkie i gładkie odjechały do ojczyzny. Chrzęściły, jak wielkanocne kołatki, w blaszanym pudle, wstrząsane nieoględnością pędzącego po licznych zwrotnicach pociągu. W stolicy swej z powrotem ułożone stały się kośćmi bohaterskimi. Od śmierci zdrajców zmienił się nieco świat i pogląd na rubrykowanie kości ludzkich też się zmienił, jakkolwiek chemiczne ich składniki pozostały niezmienne.

Więc: powrót.

Pani Kle była bardzo markotna. Mąż jej był umierający; choroba rozwinęła się po swój kres; — tygodnie i tygodnie bez pokarmu — już i łykanie ocukrzonej wody sprawiało trudności — wreszcie i to stawało się niemożliwe. — Nie jedzono przy chorym; delikatność; lecz brzęk talerzy w sąsiednim pokoju, żucie i łykanie — a słuch jego chwytał najcichsze tu, skrywane dźwięki i w łaknącym mózgu powiększał do złowrogiego mlasku wszystkich jedzących stworzeń, cały świat gryzł, marniał i łykał — wprawiało go w szał; krzyczał rozpaczliwie, wył i szlochał — pomstował i przeklinał. — Więc unikano wszystkiego co miało jakikolwiek związek z. odżywianiem; jedzono po kątach, w kuchni, sieni, pokryjomu; — Genia coraz bardziej dzika i wybałuszona, uciekała z kromką kukurydzianego, z trocinową ośrodka i odparzoną skórką chleba na strych lamusa, tam żuła go godzinami; zdarzało się, że rozczochrana stawała w zapajęczonym oknie i miauczała żałośnie; duże łzy ściekały jej po porowatych policzkach; — wracała sino-blada, z podkrążonymi oczami; odpowiadała bełkotliwie i nie do sensu — każdym najzwyklejszym pytaniem i zwróceniem się do niej — zaskoczona i spłoszona. — Chory — pomimo ostrożności mieszkańców, już nie bliskich przecie, a obcych, wrogich, dalekich — słyszał przez ściany, podłogę i sufit żucia i mlaski; na tę wyokropnioną chorobę słuchu rady nie było żadnej.
Lecz nie to było przyczyną, nie to potworne konanie kościaka obleczonego ciasno suchą skórą — markotności pani Kle; oczywiście: Cyprjan; aktualnie: Wiedeń; — ustawiczny lęk o wymknięcie się, zawsze stróżująca nieufność, podejrzliwość, zazdrość; to to było.
I nic tej tragicznej maski jej twarzy, jej starzejącej się twarzy, nic tej nadmiernie wydłużonej górnej wargi nie zdołało wygładzić i skrócić; ani perswazje, ani odurzania, ani najprzychylniejsze — dla niej — kłamstwa.
Wiedziała! — a to jest najgorsze.
Z wszystkiego pozostało — ostatnia ucieczka strapionych — odczytywanie poezji —; lecz obecne jej zachwyty i egzaltacje były sztuczne, z tym podżegliwym sugerowaniem, że nikt tak poezji jego nie odczuwa i nigdy odczuwać nie będzie, jak ona, że tylko ona; że ona go przeczuła, gdy jeszcze nikt; ona jedna miała zawsze pewność, że murzyniątko będzie miało świetną kartę w literaturze; to ona; tylko ona; sama jedna ona; czepliwie; rozpaczliwie;— jemu w tym wszystkim, poza niecierpliwiącą dokucznością, brak było elementu pobudliwości; wyłączony motor warczał, bzdyczał, churkotał, straszył i irytował; — cholernie obrzydliwe momenty! — Cały nowy nurt jego pracy był poza panią Kle, poza jej już nieco okrąglącymi się plecami.
Nadszedł czerwiec piętnastego roku — a z nim, któryś tam z rzędu ukaz asenterunkowy: olbrzymia płachta ponurego papieru nalepiona przez wójta na drewnianych wrotach bramy podwórzowej; — teraz to już mieli brać wszystkie ofermy, wszystkich kryplów, cherlaków, zdechlaków, matołów, sietnioków, kaleki, obłąkańców i okrztoniów wszelakich; ojczyzna była naprawdę w niebezpieczeństwie; rząd, oficerowie sztabowi, bankierzy, dostawcy, fabrykanci, konsystorze i obszarnicy byli zagrożeni poważnie; ostatni ratunek w ofermach, które wzgórzami trupów miały zatarasować drogę złowrogiej inwazji. — Zakres chorób uniemożliwiających służbę frontową zmniejszył się i skurczył do stanu agonicznego; — kto mógł dojść do koszar przed komisję asenterunkową, ten też mógł dojść na front i poza front: do szczęśliwości wiekuistej, którą mu w codziennej modlitwie przygotował u boga najjaśniejszy pan cysarz.
A ten konduktor, pepeesiak, miał węch! — i rację miał; w papierach Cyprjana figurowały u góry dwie czerwone litery: p. v. — politisch verdachtig. — Wiadomo czyja to sprawka! szpiegów wszędzie jak nasrał; puszczało się przecież do domu różnych potworków; i nie krępował się człowiek, zwłaszcza jak go poniosło, mówił jakby nigdy nic, że... nie pochwalało się, proszę was, wojny; a to już samo obrażało duchową postawę bojową żołnierska; bywało, że się i w zwycięstwo monarchii nie wierzyło bezwzględnie, że się wątpiło, że się kręciło głową; jak można! — czasem się może i mówiło, że raczej słowiańska Rosja, jeśli już nie... niż taka austriacka alfonsjada wszystkich „moich ludów“; — różnie się tam naplecie w takich niepewnych czasach; a taki drań, którego się ufnie do domu puściło, nic, tylko podsłuchuje i zaraz z tym do starostwa leci; i gdyby się po urzędach takich ważnych nie miało znajomych i obrońców to — oddaj się Wieszatelowi! — Tak sobie pefauowcy — kilku ich było — w kącie kurytarza koszarowego gwarzyli.
Teraz już prześwietnej komisji nie miało sensu mówić, że to a to dolega, że rozszerzenie serca, że grozi wciąż, że jest uleus ventriculi rotundum, że tamto i to. Nie pytali zresztą. Tak już tylko na oko — gremialnie, ilu ich tam stało niezdarnych, natłoczonych nagusów —: tauglich! tauglich ohne gebrechen! — Żadnej apelacji; nie mierzono wcale, nie ważono, nie badano nawet zdaleka; drobiazgowość mizerna, przesada pokojowych czasów — ustąpiła na rzecz spraw natury ogólnej, uniwersalnej! Racji stanu!! — Czasy były istotnie poważne. — Zaraz też zgoniono całą hałastrę na podwórze koszarowe, gdzie nastąpiła uroczysta przysięga, że na lądzie, na morzu, pod ziemią i w powietrzu — odda się życie za cesarza i jego tron. Boga się brało na świadka, że się przysięga dotrzyma. To było wzruszające.
Cyprjan wracał po tej komedii posępny do domu; szedł przez las; pnił się, rósł i szumiał jak przed rokiem, jak wczoraj, jak dziś rano — i jutro i za miesiąc też tak szumieć będzie i nachwiewać gałęźmi; — nikłe pomyślenia, zastosowane do zamieszki tej chwili, wymagającej, dla zratowania godności swobodnego, niegwałtownego sobie-myślenia, stwierdzania, statystycznego chociażby, zwyczajnych zjawisk, tych napodorędziu.
Wiewiórki rude i popielato-brunatne harcowały po sosnach, obgryzały nowe pędy, wyłuskiwały z tupetem szyszki, rozpryskając na boki pochwy ziarn i rzucając nagie ogryzki, zaglądały chytrze do gniazd — napastowane przez wystraszone wrony, zwinnie i przekornie, szybkimi zwrotami okrążały, gniewnie cumkając, grube pnie; wrony starały się je strącać skrzydłami; natrafiały już tylko na korę.
Żywica — odurzający zapach —
Usiadł obok źródełka, tryskającego spod korzennych szkarp starego buka; kora na nim jak skóra wężowa, albo raczej jak noga słonia, taki kolor i chropowatość fałdzista, i brodawki... skąd się ten obraz, podobny, bliźniaczy — przypomina?... to ten sen; skojarzenie anamnetyczne: no taki — na pniu na wysokość podniesionej ręki napis erotyczny, krótki, prosty, wymowny — —
Niechże się to nie gmatwa!
(Cyprjan nakazuje sobie dyscyplinę myślową; z trudem jednak zdobywa ład; jest wzburzony)
Więc niech się nie gmatwa:
— wtedy: ten piękny, cienisty, wonny las — i to jedno: wstyd! nic więcej, tylko to; wstyd; wstyd na myśl, że się było taksowanym jak bydło —, że trza na jakiś czas wdziać na siebie znienawidzony mundur — na jakiś czas, i tylko to — bo co innego, to się jeszcze pokaże — ; — a już najgorszą depresją gnębiące: wyjazd — opuszczenie domu — niecierpliwiąca, niecna nieznośność kolei — lęk przed zmianą miejsca, niedobrowolnie, nieznanego, — animalny lęk zwierzęcia zmuszonego do opuszczenia nory; zgonione zwierzę; wykurzone z jamy; psie-krwie! łotry sobacze! cholery! — — to się jeszcze pokaże! to się pokaże!
Zaraz też w mieścinie morawskiej, gdzie stała „jego“ kadra, pokazało się, że jest jednak bardzo chory i to zwyczajnie, naturalnie chory. Bo można było i nienaturalnie być chorym; enpe: przez wstrzykiwanie nafty pod skórę — lecz odwonionej, pamiętajcie! — te pierońskie regimencarcty już się zwiedziały i pierwsze: wąchają chorego rekruta; — enpe: przed badaniem na jaką godzinę piwo z dwoma pastylkami aspiryny — też dobre — trzeba przy tym stanąć przy ścianie i łokciami kilka razy fest w mur walnąć — skutek zdumiewający: imitacja ciężkiej wady serca; — dobry też jest wywar z tytoniu, z machory podłej niesaletrowanej — trzy razy dziennie szklanka; ta naczczo najważniejsza; nieprzyjemne, mdli, rzygać się chce, ale trzeba to przetrzymać; znakomite! — jeszcze lepiej, jeśli kto może kąpać się równocześnie w gorącej wodzie kilka razy dziennie; takiego to już do wojska nie wezmą, na lata ma zdrowie zcharatane; — byli też specjaliści od łamania rąk i nóg — zestawiali umyślnie źle — no to kaleka; po wojnie może to sobie wszystko poprawić, jeśli właśnie o poprawność gnatów taki dbały; ale z tym wybredzaniem ostrożnie, mówili fachowcy, bo te wojny teraz co po chwila wybuchać będą, choćby z przyzwyczajenia; — a był tam wtedy wśród bellonowych znachorów, zamawiaczy i kurfuszerów taki jeden, szprync, który wykombinował rzeżączkę w oczach; to był pewniak; to był pewniak — tylko że niebezpieczny, dla wzroku wogóle; chociaż cóż tam na wojnie niebezpieczeństwo! uśmiać się! — Otóż ten facet zaraził się tryprem umyślnie, nie leczył się, przeciwnie pijał wódkę i piwo, i sprzedawał kroplę tego gonokokowego wysięku za dwie korony; dwie korony kropla: zarobek! — zbyt miał duży więc i o produkcję musiał dbać; dbał; ciecz wtarta w oko wywoływała straszną chorobę uniemożliwiającą służbę wojskową i oporną do leczenia; on sam chodził z okiem zapuchniętym, zgorzałym, ropiejącym — dla propagandy i reklamy; dobry kupiec; zachwalał było: „choćby się na głowie stawiali, muszą ci dać „d“ bądź przekonany“ — o tę to bowiem literę walczyło się wszelkimi środkami; już „c“ było dobre; „b“ do niczego, a „a“ znaczyło wyrok! — tak więc różne były sposoby i fortele osiągnięcia zbawczego „d“ lub drogiego sercu „c“; — wiele z nich skutecznych; nawet bardzo; nawet zanadto; — lecz poniektórzy wo< leli umierać w szpitalu niż na polu chwały; gustowi ich nie można odmówić rozsądku.
Dla Cyprjana rozpoczęły się obłędne, dla rozumu zdumiewające, bo niezrozumiałe i ogarnąć się nie dające perypetie: szpitale, badania, obserwacje, konstatacje — wszystko raczej szpiegowskie niż medyczne; — wszystko razem potęgowało niechęć do najdelikatniejszego objawu zdrowia; dobre samopoczucie stało się przekleństwem; choroba — to dopiero coś zacnego i radosnego; coś naturalnego i właściwego naturze ludzkiej; — ciężko chory przechwala się, cieszy — że z tym to już muszą puścić; zazdroszczą mu wszyscy; uczą się chorób, objawów, strategii, lokalizacji; wiedza medyczna kwitnie; wszyscy się uczą medycyny — na wywrót. — Każdy swe ordynarne, wstrętne i niebezpieczne zdrowie niszczy i tępi; handluje się wszystkim co szkodzi, zcherlacza, miażdży; — za adres kurwy, od której można złapać na pe syfa płaci się dziesięć koron; a jej dwadzieścia pięć — targu niema — idź se do zdrowej, tam bedziesz mioł tanij! — Za niezawodny przepis wywołania dużej i długotrwałej gorączki — sto koron, nóżki na stół! — Sąsiad obok — najbliższe łóżko, w otoczonym kolczastym drutem szpitalu w Morawskiej Ostrawie, młody brunecik, maturzysta, w mundurku chadzał jeszcze gimnazjalnym — miał stale czterdzieści stopni; tak jakoś bestia umiała; — aż tu raz miał, proszę was, czterdzieści pięć stopni; no, tego już było za dużo; za dużo tego dobrego. Lekarz z wrzaskiem na Władka Skowrona, tak temu brunetowi było, że jużby się dawno w nim białko ścięło; brunet na to, że on ma, widać wytrzymalsze białko niż zazwyczaj bywa, a żółtko, jak z tym? — Ledwo się potem wymigał.
Szła chytrość na chytrość, podstęp na podstęp; lekarze flaki sobie wypruwali, żeby tylko nakryć markiranta, żeby go tylko na podrywkę plątaczki złowić, żeby tylko do wielkiego saka śmierci! — Markirant, w tej zewsząd zacieśnionej nagonce, stawało się najchlubniejszą godnością, tytułem chwały ówczesnego osobnika płci męskiej pomiędzy osiem' nastym a pięćdziesiątym rokiem życia. Czasem się demaskacja chytrej swołoczy lekarskiej udawała. Lecz do czasu — instynkt samozachowawczy zwyciężał zawsze; to jedno, zdrowie trzeba było mieć w pełni: instynktu. Wtedy wygrywało się nie tu to tam; szpitali było w Austrii dość.
Po tygodniu badań — pech chciał, że Cyprjan był naprawdę chory — więc przez mylne poczucie (cywil, wieczny cywil!) słuszności miał instynkt przyćmiony — komisja oznajmiła: zdrów: tauglich: frontdinstauglich; — że niby — wypisali — jakieś tam coś, nabrzmienie naczyń limfatycznych, nadżerka, serce też rozszerzone, ale nie zanadto — w sumie: aż za zdrów na front! — teraz nie potrzeba bykowi— Orzeczenie to wydał — komisja tylko kontrasygnowała — lekarz Polak! — Polacy lekarze byli najgorliwsi i najsumienniejsi; wzory praworządowców; tak; — były, owszem, wyjątki, wspaniałe wyjątki: doktor W..., doktor K...; ale tych byś na palcach jednej ręki policzył. — Inaczej czescy lekarze, innych nacji też, lecz zwłaszcza czescy; to byli ludzie miękcy, serdeczni, wyrozumiali — w prostocie swej nie orientowali się (prosit!), że to przecież wojna nie majówka; puszczała wiara zdrowych i chorych, zwalniała na grandę; to byli pacyfiści, altruiści, fajtłapy; kuda im do mocarstwowego instynktu! Alei Czesi byli właśnie wrogami mocarstwowej inflacji hetzendorfskiej rakuserii.
Tak też i nadszedł ten dzień deszczowy i ponury na Cyprjana: trza było przywdziać mundur; ogolono go przed tym na glanc na całym ciele; jak przed operacją; — po tym zabiegu tragifarsowym wyfasował jakąś zakrwawioną bluzę, z umarłego, najwidoczniej, na froncie, w lazarecie zdartą; spodnie z wielkoluda — zapinały się pod szyją — a w dół spadały w dziwną krętą harmonijkę. Cesarz mógł być doprawdy dumny ze swego nowego obrońcy. — Tą maskaradą uczucie wstydu nie zmniejszyło się w świadomości Cyprjana; za ponura była ta dawka komizmu, za makabryczna; wstyd i poniżenie! — niema bowiem bardziej poniżającego godność ludzką faktu, jak być przemocą wciągniętym do wojska; obowiązek służby wojskowej będzie w historii człowieczeństwa potraktowany jako dalszy ciąg poddaństwa, które jest kontynuacją niewolnictwa. W ten sposób utrzymuje się t. zw. ciągłość historyczna. U Cyprjana nienawiść krzepła z każdą rekrucką minutą; oporność; wstręt. Zaraz nazajutrz (— w sobotę był ten wszelkiego humoru wyzbyty bal maskowy —) wypadła „szwancparada“; — co dwa tygodnie przypadało to na kompanię —; w niedzielę więc; zaraz po nabożeństwie! po uroczystym zadokumentowaniu sojuszu militaryzmu z wyznaniem; — ksiądz kapelan wygłosił podniosłe kazanie o tym, że wszelka władza od boga pochodzi, że trzeba szanować przełożonych, szanować i kochać; i pilnie przykładać się do wpajanej przez oficerów wiedzy; że wróg, który napadł na kraje monarchii jest podły, podstępny i zdradziecki jak wszyscy heretycy, że trzeba go wytępić, a ktoby i przy tym zbożnym dziele zginął na polu chwały, ten będzie zbawion i wnijdzie do królestwa bożego, które Chrystus Pan przygotował dla tych, którzy oddają życie w obronie cesarza, boga, kościoła, tronu i ojczyzny. Tak tam plótł uderzając pięścią o wręby ambony; nikt go zresztą nie słuchał; były ważniejsze rzeczy na głowie niż zachwalana śmierć za ojczyznę i religię; a najważniejsza: jak się wymigać z marszkompanii. — Kontynuacją ambonowych brecht była ta osławiona, trochę dla cywilów, matek, sióstr, kochanek i żon legendarna „szwanc-parada“. Na hofie staje cala kadra — w dwu szeregach — szpaler — środkiem pójdzie lekarz w asyście sanitariuszy — ; — już się zaczyna! — habt-acht! — rechts schaut! — Komenda: ruht! — aufknöpfen! — Żołnierz jeden, drugi, dziesiąty, setny, wszyscy — rozpinają spodnie i trzymają członek w lewej ręce; żołędź należy odsłonić. Tą falliczną, żałosną aleją przechodzi lekarz, herr regimentsarct lub hcrr schtabsarct, wojskowym krokiem; nie bardzo nawet patrzy na defilujące penisy — pyta powietrza: trypra niema?, szankra niema?, syfa niema? — szeregi odpowiadają: nie, nie, nie, nie! — Choćby i ktoś miał to czy tamto — po co się przyznawać? — lepiej zataić — może się przydać w stosownej chwili; zresztą niech się choroba rozwinie — wtedy szpital, a szpital to obijaczka, a obijaczka to przedłużenie życia. Pokazał i Cyprjan i też powiedział, że nie. — Więc nikt? — to dobrze, to bardzo dobrze, zdrowie armii to pół zwycięstwa — tak się zakończyło krótkie, dziarskie, żołnierskie przemówienie pana regimentsareta — a dalej: — żeby mi jeden z drugim na dziewki nie lazł, a jak już to w kondonie — i zaraz się zameldować po szprungu w marodcymrze, sanitet ci kut... przeszprycuje i gut; — a jak co złapiesz, skur..., i cetla od saniteta nie będziesz miał, żeś se dał przeszprycnąć — to paka, słupek, szpangi — poznasz boga w sercu jak ci j... spuchną; ale teraz o d... nie myśl, egzecyrować, uczyć się fechtować i strzelać celnie, jak pojedziesz na front to tam będą „pufy“ pod kontrolą lekarską — to se będziesz mógł popie.. na wylot; zrozumiano? — Pokrzepione serca żołnierskie i na duchu tym higienicznym starunkiem władz podniesione, wrzasnęły: tak jest, wedle rozkazu! — dosłownie: ja wohl, zum Befel! — Koniec! — Habt-acht! — dopelreien rechts um, zug marsz! — eins-zwei — eins-zwei — eins-zwei — — — jakąś odległą asocjacją przypomina się królewiacki cymbergaj; lecz to bądź co bądź zabawa towarzyska.
Delikatne einjerygi były nieprzyjemnie zdumione.
Ropoczęły się ćwiczenia — najpierw salutiribungi, rechts schaut, liks schaut — sa-lu-tirt! — Ta umiejętność oddania należnej czci przełożonym jest dla żołnierza najważniejsza; primum salutare nunquam filosofare: zasada: nie myśleć; siła dyscypliny polega na bezmyślności; myśleć znaczy również dc finiować, myśleć znaczy także wątpić, myśleć znaczy... w tym miejscu Cyprjan pomylił się w zaskakiwaniu w czwórki — chodziło o dopelreien rechts um — zaraz też przekonał się jak myślenie przeszkadza szlachetnej mechanizacji ruchów — zwrócił mu na to uwagę dobrotliwy zugsführer Jerzabek pełen wyrozumiałości i medali srebrnych: — te oferma! — mówię rechts, a ten links, h... złomany, którom mosz renke prawom? — uzgodniwszy poglądy na prawą i lewą stronę ciała ludzkiego — ćwiczono dalej. — Po ćwiczeniach wracał pułk szumną aleją kasztanową do koszar podśpiewując sobie radośnie: „wziął landwera byk na rogi“ i inne piękne piosenki. — Podczas tego śpiewanego, wesołego marszu copochwila padała nagła komenda: fliegerangrif! — że niby samolot nieprzyjacielski zrzuci na nich bombę — należało rozbiec się i paść płasko w pył lub błoto — była to miła rozrywka podczas jednostajności nudnego marszu; jedynie nieco zmniejszała szacunek dla sportu.
Kiedy się to wszystko skończy? — to było pytanie interesujące wszystkich mężczyzn zdatnych na śmierć za kilka różnych i odległych od siebie ojczyzn pomiędzy Kanałem Lamansz a cieśniną Beringa i od tejże cieśniny Beringa na wschód ku Kanałowi Lamansz. Z początku zapowiadał ten bubek z unter den Linden, że nim liście z drzew opadną — ale liście opadły, wyrosły nowe i też miały zamiar opaść — a tu nic —
Kiedyś podczas pełnienia godności tagskaprala — o tyle to było miłe, że nie trzeba było gnać na ćwiczenia męczące — Cyprjan obchodził podwórze — wszy gryzły go cholernie — postanowił znaleźć zaciszny kąt i przeprowadzić strategiczną grę z tymi zwierzątkami, które przeżywały w tych latach swój renesans pełny i niebywały wzrost; czasy swej prosperity; było ich kilka gatunków, najgorsze były te z czerwonym krzyżem, były duże i zjadliwe; choć i inne mniej sławne były wcale do rzeczy; wszystkie stowarzyszyła wspólna idea eksploatacji; jakiś nic pohamowany pęd kolonialny; poza tym nie łączyły się z sobą, kierowały się paktem wspólnej krucjaty na żywy organizm i te okupujące głowę, i te wświdrowujące się w pachy i te, wybredniejsze, które ocernowywały zalesione przestrzenie podbrzusza; wszy to rasiści. Zdarzały się i wśród nich — ludzie są ludźmi chciałoby się rzec — elementy aspołeczne— te odbijały się od gromad i wałęsały się nonszalancko i bez planu po całym ciele — z tymi niezgleichszaltowanymi walka była najuciążliwsza. — Z takimi to insektologicznymi myślami zaszedł Cyprjan na koniec podwórza, gdzie za załomem płotu zbitego z nieregularnych sękatych łat znajdowały się latryny. — Właśnie oczyszczano olbrzymi dół, ponad którym ułożone były drągi — zawsze po dwa, — gdy szereg żołnierzy usadowił się w kucającej pozycji na tych drągach — przypominał gromadę jaskółek odpoczywających na drutach telegraficznych przed odlotem do Egiptu. W tej chwili było pusto; pułk musztrował na okolicznych wzgórzach. Nad brzegiem dołu stało dwóch landszturmistów; chłopy poważne po pięćdziesiątce. Jednego z nich Cyprjan nawet znał, był to Tomasz Fidelus z Jaworznia, a drugi jego kamrat był chłopem z wsi sąsiedniej, z Kalenic; podszedł ku nim i swojacko pozdrówkał.
— jak ta — ? —
— je, panie — mówi Fidelus — jak ta tak ta — zasranie z kretesem —
Wyrażenie, można powiedzieć, było bardzo ze względu na aktualność stosowne.
— powiec pon — wsparł się ten drugi odpoczliwie na łopacie — dokoła wiadra, beczki, kufy, zapaćkane wszystko, ohydne, smrodliwe — powiec pon kie sie to skońcy, niby ta wojna niby ta wojna kie się skońcy?
— diabli wiedzą, jak już nie będzie kogo zabijać —
— bo my se, powiada Fidelus — ze swokiem, bo un mi swok przychodzi, wie pon — tak medytowali, bo my, wie pon, od pocątku som do tej latryny odkomenderowani — tak my se, prowda swoku?, tak myśleli, jakmy juz ten dół syroko i głęboko wybrali, ze jak un będzie ganz fol po brzegi to sie wojna skońcy — ale ka ta —
— ja, ja, ka ta — wsmętnia „swok“ —
— ka ta! — juz piąty roz wybieromy te zengrube a wojna trwo —
— furt trwo —
— no i trwo —
— ja, ja — miboże, ci co tu srali downo ziemie świentom gryzą —
— wciąż nowi srają —
— nowi i starzy tyz, bo ta casem który wróci —
— ta wojna sie cheba nigdy nie skońcy —
— wiecie swoku nie markoćcie —
— cóz zaś? —
— teraz będą żniwne urlopy, to se na dwa tydnie do chałupy pojademy —
— zęby ino dali —
— co nimają dać —
Skręcili sobie po papierosie z cyprjanowego tabaku.
Ten barometr z łajna ludzkiego wydał się Cyprjanowi najtrafniejszym chronometrem wojennym.
Wreszcie — rekruckie ścierwa wymusztrowane tak i tak na wszelkie dostępne sposoby — w czasie skróconym, wojennym — bo podczas pokoju wiedzę zabijania nabywało się w dwóch — trzech latach w dawkach odmierzonych, homeopatycznych — teraz wystarczyć musi kilka tygodni, porcje więc duże, dławiące — wreszcie, więc, te rekruckie ścierwa miały przystąpić do ćwiczeń karabinem. Cugsfirer Jerzabek obwieszony medalami zapowiadał już od dawna, że to co teraz do kacendrek, że dopiero przy gewergryfach da im fest szpryca. — I tu się Cyprjan — nie spowodu tego zapowiadanego szpryca, lecz wogóle — zawziął. Nie wiedział jeszcze jak, lecz wiedział napewno, że karabinu do rąk nie weźmie.
W nocy przed tym dniem, podczas chrapań i pierdzeń sześćdziesięciu chłopa na szlafcymrze — — Cyprjan zataił census naukowy, lepiej nie być einjerygiem, z tym się trudniej kiwać — pchły, wszy i pluskwy cięły niemiłosiernie — zapatrzył się smutny człowiek w odbicie prostokątnego na brudnej, zaplutej, zaśmieconej podłodze mżenia — sączyło się mdłe światło podwórzowej latarni — — cierpienia i straszliwe śmiercie unosiły się w gęstym, smrodliwym powietrzu nad niespokojnym snem niewolników — — przerażająca samotność — — ciężar życia — — poniewierka, pohańbienie, wstyd, wstręt — — i zaciętość, żeby niewiadomo co!! —
Postanowił.
Od dzieciństwa pamiętał chłopów — w każdej wsi się zdarzało po kilku takich, którzy mieli obrąbane dwa palce przy prawej ręce; — do dziś spotkać można tak okaleczonych starców; — te dwa kikuty to były przecież jego pierwsze antymilitarystyczne uświadomienia; mógł mieć cztery — pięć lat — więc wtedy już!! — Przychodził taki jeden bednarz, do rodziców, do domu z cebrzykami, putniami; przychodził taki zbieracz grzybów z prawakami, rydzami, podpieńkami; przychodził stary już wtedy leśnik, pachniał żywicą i paprociami, kilku innych jeszcze — wszyscy bez tych dwóch palców u prawej ręki — —
Prostokątne odbicie okna zszarzało — zstopiło się z chorym, przełamanym świtem.
Godzina piąta. Śpiący jak umierający, jak umarli. — Budzenie.
Godzina szósta; cuchnie złą kawą i blachą szalek.
Godzina siódma.
Poza podwórzem koszarowym, lirycznym przedpolem krwi i zbrodni — ranek pogodny i ciepły; na obrębionym różową dołem koronką odpływających pozórz błękicie nieba kilka lekkomyślnych białych chmur, w których jeszcze żadne zamiary nie skropliły się; chmury — dzieci.
Po zgiełkliwym i upartym smrodzie nocnym, po czarnej kawie wyparzonej ze starych śniegowców i kaloszy — marsz do magazynów.
Prowadzi kapral Kuś — pies cholerny; chyba, że papierosy i tytoń; pod wpływem nikotyny miękł i kruszał; przyprawy mu było potrzeba.
Cyprjan stoi w ścisku lepkim, ciasno obwałowany kolegami-żołnierzami — widzi jak frajter odbiera z szerokiej czarnej czeluści składnicy karabiny od mglących się ektoplazmicznych czyichś rąk, podaje je kapralowi Kusiowi, a ten je rozdziela wedle kontrolnego spisu — wywołuje nazwiska:
— Kobzuch —
— hier —
— trzymoj —
— Terlik —
— hier —
— trzymoj —
— Kołek
— hier —
— trzymoj —
— Góralczyk
— hier —
— trzymoj —
— Sabuda
— hier —
— trzymoj —
— Jucha —
— hier —
— trzymoj —
— Pływacz —
— hier —
— trzymoj —
— Płonka —
— hier —
— trzymoj —
W przerwie nauka moralna, kaznodziej Kuś —:
— jak cholero jedna z drugą zapaskudzisz lufę, która jest konisz szmelcowano — wiesz? — abo magazyn abo co — to szpangi psiakrew i słupek, że cię szlak na żółto trafi, rozumisz? — a przed tym ci mordę skuje skurwysynie na granatowo w zielone ząbki —
Rozdaje i tak, szarża, poucza; kolorysta; a muchy po kątach czkają ze strachu.
Któryś z rekruckich ścierw niezgrabnie karabin palcami objął, gwer wysunął się mu z rąk —
— z czego pieronie mosz ręce — z czego! — jo ci powiem z czego — z gówna mosz ręce! — żeby cie psiakrew przez szklany lejek do trumny wlewano, jo za ciebie bede świecił gałami przed oberlajtnantem! jo ci pokoże —
Fantasta, kapral Kuś, był zły w skali czterech do pięciu „damskich“.
Jeszcze z pięćdziesięciu chłopa przed Cyprjanem — bo on z trzeciego cugu, tego co ostatni fasuje.
Teraz — prędko — bo będzie za późno! —
Na prawo przy magazynie jest mały zagajnik wiklinowy; kamienie, osty, pokrzywy — a potem zarwa piaszczysta ku strumykowi; — pusto tam — nikogo — — byle się wysunąć sprawnie ku tym wiklinom.
Scyzor jest — ostry, taki baryłko waty, szwecki, stal prima! — zęby zacisnąć; co tam, musi się! — najpierw gałąź uciąć, potem byłoby trudno; ta gałąź to potrzebna; konieczna. — Łokieć zeprzeć o rozwidlenie grubej wikliny, żeby oparcie było, żeby silniej! — Teraz więc — — przez wskazujący palec i środkowy prawej ręki — ile siły — chrast! — przez skórę, ciało, ścięgna — aż zgrzytnęło na kości; to było nieznośne; już; — owinąć chustką — kijek w lewej; zrobione; minut dwie, trzy wszystkiego.
— Cyprjon Fałun — tyz sie cholero nazywos! cie pieron z takim nazwiskiem —
— hier —
— bier se swój gwer, a pamiętoj... co zaś psiakrew? — co się tu świnio z telom krwiom garnieś — ? —
— na trzepanie — kazali — zaciąłem się —
— ze na trzepanie śtrozoka, pokos — aleś się tyz uślachcił, pierona, fuj —
Splunął kapral Kuś; przechwalał się cięgiem, że ze dwudziestu Moskali, panie święte, zabił jak nic, raz to nawet bagnetu, wegnanego przez flaki do pacierza widać, wyjąć z jednego oficera ruskiego nie mógł, szarpał, powiada, aż się spocił, a tamten za tym bagnetem to tu to tam, a charczał pieron! — a nie dało się; musiał zostawić cały gwer w kadawrze — ale ich ta dość leżało wszędzie tych gwerów;— a jednak kapral Kuś widoku krwi nie znosił; mgliło go.
— Te Fałon, czy jak ci ta, strać mi sie, powiadom ci, z oczu, laufszrit mi sie strać —
A do wygolonych pał rekruckich:
— patrzeć, wiecie, na krew ni mogę, taką mom naturę; — zdałoby się, ferflucht, zakurzyć — Cyprjan podał mu całą paczkę „trzynastki“ —
— proszę, ja i tak kręcić nie potrafię —
— no ja, lewom się nie do; — wal pon direkt do marodcymry —
Bardzo był radosny dzień.
Palce rzetelnie i należycie rozcharatane — rana rozwarta jak odęte wargi — — uchwycić cośkolwiek tą rękę ani mowy.
Było przesłuchanie; — lecz feldfebel istotnie wydał poprzedniego dnia rozkaz, żeby się każdy jeden zaopatrzył w giętki kij, bo trza śtrozoki wytrzepać przed inspekcją — ; — wszyscy zaświadczyli. Kapral Kuś potwierdził.
Potem marodcymra i szpital; czymś tam smarują, opatrują, przewijają, ale rana jadzi się srogo; temu jadzeniu to już trzeba odrobinę pomóc; sposoby są; obiera cały gips sakramencko; diablo boli!— Wszystko razem: chromska frajda!
Wtedy cichcem przez dobrych braci słowiańskich Czechów, których tu w tej maroderce najwięcej — od lekarza po ostatniego saniteta — listy; do tego i owego; ma się przecie jakie-takie znajomości; więc: urlop ośmiodniowy „familienangelegencheiten“; — a z tymi palcami trwało sześć tygodni — to już mamy suma sumarum prawie dwa miesiące obite; to już coś znaczy. — Ile też wskazuje ten barometr z łajna ludzkiego? — to jedno wartoby wiedzieć!
I na tym urlopie rozklekotanym list do Wisi: „nie ma na co czekać, to wszystko może trwać ad infinitum; przyjeżdżaj, pobierzemy się“; list do Krakowa z Wiednia Krotowscy już wyjechali; w tym stadium wojennego obłędu Europy wszystko było względne i niepewne; już i Wiedeń był zasiekami spięty i rowami otoczony; ufortyfikowany; awanse wał do godności twierdzy.
Rozsądna równowaga Wisi wydala się w aktualnej sytuacji Cyprjanowi ostoją; zatoką spokojną o równomiernej aurze, zasobem pokrzepienia, zaprowiantowaniem się w artykuł pierwszej potrzeby: zdolność przetrwania, futorem wreszcie, w którym ukryła się przytomność przed najazdem szaleństwa.
Pobrali się wojennym ślubem — bez zapowiedzi i bez spowiedzi.
Staruszek ksiądz, który, wzwyczajony w monotonne i powolne mijanie prowincjonalnych lat, na wszystko miał czas ciągliwy i przewlekły — w tym nie miłym mu, obcym i niezwyczajnym pośpiechu wojennego, słyszał świat, pośpiechu — zapomniał nawet ręce stułą związać; gafa, którą delikwenci kodeksu matrymonialnego nie przejęli się ani nie matrwili zbytnio; właściwie nie zauważyli; dopiero im później o tym powiedziano; sprawa nie miała żadnego znaczenia. Migiem, jak nagły atak lotniczy, skończyły się te nieprzyzwoite ceregiele; rano; przy „zamkniętych drzwiach“; — bardzo dobrze — pomyślał Cyprjan — przypomniał sobie, że nie zdążył przebrać trzewików, które były niemożliwie pokrzywione i zadeptane, podeszwy naderwane i, co najgorsze, dziurawe; przesąd całych trzewików w takich okazjach dość rzadkich przecież był w nim silny.
Lecz w kościele istotnie pusto. Tylko pani Kle stała samotnie jak zastygły stalagmit, jak sama noc smolnie skroplona w pośrodku głuchego, polnego zdenerwowanych, niedotykanych ech kościoła — w czarnej była sukni, blada i rozdygotana.
Wisia odęta nieco, mokra od łez zasłaniała powiekami liliowymi nie patrzące, wypukłe oczy; podszewka powiek była piaszczysta.
Wesele — no cóż tam wtedy, gdy wszystkie warstwy powietrza od powierzchni morza po stratosferę drżały hukiem ogni zaporowych, trajkotem mitraliez, pijaną rozpaczą mas ludzkich gnanych do ataku — powietrze było ciężkie od gazów i jęków konających; — w hinterlandach trwoga i groza dniami i nocami, sacharyna, chleb kukurydziany, kawa z żołędzi, herbata z ostrężnic, tytoń z bukowych liści — — wesele! — jest też o czym mówić!
Tyle tylko pamięci o tym zostało, że przez pomyłkę nasypano do cukiernicy soli — to też kawa i jakieś zmyślne ciasteczka z mąki ziemniaczanej były słone; po prostu nie do picia i nie do jedzenia! Otrząsali się wszyscy, siedząc ciasno obok siebie przy wąskim stole: matowo blada jak pszenna mąka matka Wisi — oczy jej jakby muśnięcie delikatnym, japońskim pędzelkiem zamaczanym w rozwodnionej ultramarynie — siostra Mania „wyprzedzona“ przez Wisię więc z maską romantycznego tragizmu na dużej, o pięknych rysach twarzy — brat w mundurze „kadetschtelfertretera“, przydział: intendantura — jakoś się kręcił i ciągle tylko o tym myślał: jak dalej! — militaryzm jego sięgał do marginesów map sztabowych, w które chętnie wbijał owe szpilki z chorągiewkami— ale już i ta pasja mijała, bardziej interesowały go marki wojenne.
Ksiądz staruszek przypomniał, że gdy chrzcił Wisie, to wysunęła z poduszki nogę bardzo tłuściutką — tu nawiązał życzenia tłustych lat; Mania, jak to miała zwyczaj, uniosła w górę brwi jakby nagle odkryła rozwiązanie wielkiej tajemnicy; tak już, wpatrzona w niewidzialną lampę wiszącą przetrwała z tym zadziwieniem i nikłym sfinksoidalnym uśmiechem do końca „uczty“. Tymczasem osiemdziesięcioletni kanonik narzekał, r rozwlekłym kaznodziejskim akcentowaniem, często pięściami przecierając łzawiące się oczy, że teraz nic nie wiadomo, raz zimno, raz ciepło, że to pewnie od tych strzałów armatnich takie rozdrgane powietrze jak niewiem co, i ile to kosztuje, każdy taki strzał ze sto koron albo i więcej, a w przytułku starców, którym się specjalnie opiekuje, kaszy niema za co kupić — i na co to wszystko? — tylko się pogoda w kraju zepsuła — wdział, powiada, ciepłe kalesony, jegerowskie — no bo chłodno było przedpołudniem, a teraz się chyba żywcem ugotuje taki gorąc. —
We wszystkim był wogóle rozgardiasz, nerwowy pośpiech; sproszkowane godziny dmuchające w mózg, jak perski proszek w letniskowe, niewygodne łóżko; ani jednego przejaśnienia myśli; mgła, do ogłupienia ostatecznego; — dziwota? — : żeniaczka, wojna, pełno nowych, niepokojących pomysłów pisarskich; a najbliżej: wojsko, a jeszcze bliżej: wyjazd do kadry — — wystarczy!
Wieczorem przyszła pani Kle — spowodu żałoby nie zjawiła się na weselu; mąż jej umarł przed kilku dniami. Córek nie zabrała bo to taki wieczór właśnie, to niestosowne i tak sama nazwa „noc poślubna“ ma już w sobie coś takiego, że panienki, nieprawdaż, i czy to potrzebne, teraz dużo mówi się o uświadamianiu, lecz ona uważa, że jak tylko najdłużej można, nieprawdaż, kryć, usuwać — a państwo jakiego są zdania? — Odpowiedziała matka: „właśnie, właśnie“.
Pani Kle to się zwiększała, to zmniejszała, to poszerzała się to chudła raptownie.
Teraz już tylko o tym mówiła — odpowiadając na „wyrazy współczucia“ — jak to człowiek bez jadła nieprawdopodobnie długo wytrzyma, tylko, że leżeć musi, bo tak to nie; panie odpowiadały grzecznie jak do fotografii „tak, tak, naturalnie“ lub jeszcze zgodliwiej i tak, jakby już dawno taką myśl miały, i że im to po prostu z ust wyjęto: „właśnie, właśnie“.
Długo jeszcze tak mówili; i dziwili się, pochylając grzecznie korpus ku mówiącej, gdy pani Kle zapewniła, że jji, jji — taki był wyschnięty i lekki, że dziecko by go na rękach przeniosło z pokoju do pokoju; — co pani mówi? — że to do zadziwienia! —
Ale właściwie pani Kle przyszła z tymi gratulacjami, co to wiecie. — Posiedziała godzinkę i drugą, a o to spanie jej najwięcej, wyłącznie o to spanie, chodziło, gdzie będą nowożeńczy (tfy!) spali; — uśmiechała się, a oczy jej wystraszone latały w bezrytmicznym trzepocie, jak ptaki, gdy im kot do gniazda włazi — latały skwirząc jak dalekie, mokre świerszcze, dookoła niej, po wszystkich pokojach; ani na chwilę nie przysiadły na odjętej widzeniu twarzy, tylko wciąż latały dołem i górą, wskos i wspak— ich spłoszone brzęczenie słychać było w całym domu.
Tak te oczy, a co do spania to wogóle wcale spać się nie miało — bo o czwartej rano trzeba jechać do kadry, na Morawy; a przygotować też coś trzeba, do drogi przygotować, zwyczajnie; zleci jak nic. Zresztą nie byłoby po prawdzie i na czym spać — ani łóżek, ani pościeli; a, wiemy, tyle a tyle osób, niby Wisi rodzina najbliższa.
Pani Kle napozór spokojna; nawet oczy przysiadły na chwilę na śliskiej klamce zamkniętych drzwi — teraz były podobne do ważek, drżały na poziomo rozstawionych błonach skrzydeł jak miniatury samolotów; obliczały na rzęsach ile osób, czy wszyscy są w pokoju; są.
Lecz, gdy ją Cyprjan odprowadził przed dom— oczy jej przyssały się do jego czoła — górna warga wydłużyła się jej niepomiernie — w piersiach zerwało się pohamowanie wszelkie —: poczęła przeklinać Wisie i jego do dziesiątego pokolenia, dopiero jedynaste wyszło obronną ręką — przeklęła zasobem słów i zwrotów zdumiewającym; i to, żeby nogi połamała zanim tu przyszła, i to, że jej zabrała kochanie jedyne, i to, że on zobaczy co to za ptasi móżdżek, i to, żeby sześć dni pod płotem konała — potem, że on jej zrabował całe zdrowie, że co tylko zje, to z niej ciurkiem leci; — jak zwykle: zazdrość podsuwała jej najpospolitsze formułki znachorów i wiedźm. Bardzo nieprzyjemne. Cyprjan zniósł to z cierpliwością dopiętą na wszystkie haftki i zatrzaski. — I ty nic na to? — ty milczysz? — przypatrujesz się z ironią mojej męce— ! — gardzisz może? — zapomniałeś? — wypędzasz! — Zapytał: ja? — Wtedy Kle uderzyła go w twarz, wyszczerzyła zęby, wessała górną wargę, podsunęła brodę do obwisłego i ruchliwego nosa, zdjęła szybkim ruchem ręki oczy z jego czoła — podrzuciła je w górę, silnie, wysoko, powyżej dachu — zagrały w tym locie jak druty telegraficzne brzmią, gdy się ucho do słupa przyłoży — błysnęły białkami i wpadły przez komin do wnętrza domu. Kle tymczasem uniosła ramiona, które nagle porosły błonami od dłoni do kolan —
(— skąd ona, na dziś akurat, tyle krepy? i, że nie zauważyłem tego pierwej? — pomyślał —)
A Kle już nie było obok niego; — tylko żałośnie piszczący nietoperz okrążał dom coraz ciaśniejszym kręgiem. W gąszczu drzew świeciły robaczki świętojańskie. Z bardzo daleka, z wąwozu przecinającego jak głęboka obliźniona rana widnokrąg, wynagiął się kilkakrotny posępny gwizd pociągu. — spójrz, rzekła w pewnej chwili Wisia, gdy do plecaka pakowali bagaż podróżny, — czyż to nie dziwne, że w drzwiczkach pieca przebłyskują węgielki? — w lipcu? —
— rzeczywiście —
Z poza krat żarzyły się dwa ogniki uparcie i siedząco.
Mania rozwiała te zagadkowe podziwy:
— niedopałek płonący rzuciłam do pieca — widać przeciąg, więc nie zgasł i rozżarzył jeszcze i jakieś drewienko —
Powiedziawszy to zapatrzyła się w przestrzeń pełną warstw powietrza, ponad którymi rozpoczyna się stratosfera i tak dalej; z tej pełnej tajemnic podróży spoczęły znużone oczy z zadowoleniem, jakie zawsze odczuwamy wracając po długiej niebytności do domu, na pięknej starej broszce, którą właśnie odpięła spod szyi pomyślała: to ładna robota; kunsztowny rysunek złotego listka i ciemno granatową emalię pokryło przeźroczyste widmo męskiej opalonej twarzy z przystrzyżonym po angielsku wąsem spod którego zabieliły się duże, mokre zęby; głowa wspierała się wygolonym lśnieniem podbródka na wysokim kołnierzu, na którym lśniły trzy gwiazdy pierwszej wielkości; w ich mżącym, błyskotliwym, niespokojnym blasku przygasły nieco rozżarzone węgielki w żelaznych drzwiczkach pieca.
Jazda do tych sakramenckich Moraw — okropna! Wagony wyranżerowane, na szmelc; okna powybijane; brudno, prześmierdle, zapluto; żołnierzy udręczonych, wy szczuty eh, złych, kupa sroga; ścisk, tłok; człowiek człowiekowi na ramionach, na kolanach — gdzie ino — — tyle godzin! życie zbrzydnie do reszty.
(Cyprjan: cholera! szlak jasny trafił! — Wisia: no, no, ładna podróż poślubna! —)
Na którymś przystanku rozluźnił się nieco ten jadowity kłąb; — jakiś tu pułk był stacjonowany, więc gromada urlopników wysiadła. Przez krótki moment w przedziale było pusto; tylko ich dwoje; wycałowali się też i wy ściskali namiętnie; ale żeby co, to nie; ani czasu, ani sposobności dostatecznie, i denerwacja; wycałowali się, a on ją przy tej okazji poobmacywał, ale dość pobieżnie.
Na węzłowej stacji wysiedli. Restauracja. Jedzą. Copochwila wchodzi jakiś oficer, trzeba się zrywać i stać na baczność. Jedzą. Baczność. Jedzą „klobas“ — po prostu kiełbasa z kapustą. — Podróż poślubna — Wenecja — plac świętego Marka — gołębie — gondole — lody włoskie — — czeka Mediolan — Florencja — Asyż — Rzym — Pompeja — niebieska grota — hotele — wygoda — duże łóżka... Baczność! — Mówią już nie wiele — bo skąd i tematów nabrać? — Baczność! Co tych oficerów! — Podczas picia herbaty — Wisia bierze delikatnymi paluszkami (— śliczną ma rękę! —) kilka bibułek zwiniętych odwróconym stożkiem w wysokiej szklance; chowa do torebki; po chwili wstaje —
— co? —
— nic —
Baczność!
— ? —
— fajną masz dziewczynę — ja tylko bibułki — Wyszła. Zrobiło się nieco niemiło; i wyobraźnia nieporęczne nasuwa obrazy. Bo to... ale cóż, rzecz ludzka, ptaszki z człowieka nie wyniosą. —
Baczność! Cholera!!
A potem już jechali państwo młodzi autentycznym dyliżansem, takim z pierwszego dziesiątka lat XIX wieku.
— może prababcia moja nim jechała — ? — zażartowała Wisia.
— możliwe — ponuro odrzekł Cyprjan. Jechali na miejsce — chce się powiedzieć: stracenia; niech więc będzie: na miejsce stracenia.
Od kolegów, którzy też tym dyliżansem, dowiedział się, że ten kapitan, ten pies wściekły, co to ino per szwinia, i tylko nieder — auf, nieder — auf, a po mordzie „bis du blau wirst“ — odszedł na front, ale on się i tak zadekuje, chyba, żeby go żołnierze w plecy, a mają tam pika na niego i wielu przysięgło się, że „pierwsza kulka“; — mają teraz innego, elegancki chłop, o nic nie dba tylko wóda i dziewki — jak się ożre to nabierze tych pind wyfiokowanych do fiakra ile się tylko zmieści i jeździ po całym mieście, ledwie go spod tych sukien, bluz, kapeluszy widać — tyle, że podnosi wydobytą z pod spodnie rękę i wywijając nią wrzeszczy: hurra! — hip, hip hurra, albo znów: feuer! — bajonet auf! -- A dziewuchy się aż pokładają ze śmiechu, się tam nie jedna posiusia w majtki — jakbym był przy tym, kończy relację szlafkamrat Cyprjana, Józek Kozłowski.
Mówił te nowiny przytłumionym głosem — bo w kącie dyliżansu — nabitego żołnierzami po wręby — siedziała kobieta.
Szturchnął Cyprjana w bok:
— kto to ta frajla — ? —
— to żona moja —
(— pierwszy raz mówię: żona; dziwnie to brzmi — ale przyzwyczaję się —)
— toś ty się ożenił? — pierona! —
— sakra — zadziwił się ktoś z naprzeciwka; twarzy nie widać; ćma; dymno; duszno.
Pośmiechy w trzęsącym, dudniącym pudle.
Jakiś gruby głos, bas:
— ech, braciszkowie, nima to jak własna pociuryna — zostawiłem swoją, kto wie kie ją tam znów uźrocze —
Westchnął; i znów kilka westchnień w różnych tonacjach przeskoczyło po ścianach pudla jakby kto mimowoli dotknął klawiatury fortepianu.
— kamraci! — zaśpiewajmy co, dobre? —
— zacznij —
— a co? —
— może „dzień deszczowy i ponury“ — ? —
— czyś się wściek — ? — facet jedzie z młodą żonką — a ty „ponury“ —
Tu Józek Kozłowski zwrócił się do Wisi, która zgniecona i przyciśnięta do uwierającej poprzeczki żelaznej — pojękiwała w sobie —
— pani wybaczy, Kozłowski jestem, takie okoliczności, nieprawdaż, a to koledzy z pułku, nieprawdaż, jeśliby co, przepraszamy, ale pani też żona żołnierza, nieprawdaż — — a teraz chłopcy umiecie: „księżyc już zaszedł?“ —
— umimy, zaczynaj —
— no jazda, koledzy —

Jak tam umieli wyciągali::

Księżyc już zaszedł
psy się uśpiły
i coś tam klaszcze
za borem —
i coś tam klaszcze
za borem —

I bez słów:

tra — la — la — la — la
tra — la — la — la — la — la
tra — la — la — la — la — la —
tra — la — la — la

Dyliżans — Laura i Filon — noc — Morawy — rok tysiąc dziewięćset piętnasty —
A w tym miasteczku nie dużym, w tym miasteczku Wagsztadzie jest hotelik maleńki o rokokowej fasadzie, na rynku, w połaci prawej; — no to właśnie —
Pokoik wąski; łóżko szerokie.
Bardzo była bezwładna Wisia, i nieporadna bardzo, i odrobinę moczem ją czuć było; — piersi, mimo pozory, niklutkie, nierozwinięte; prawa większa; sutki blade, anemiczne. Ale tak naogół budową wcale; rozłożysta; mocny w niej kościec.
Po dziewczyńskiemu głupio uświadomiona nie wiedziała właściwie nic. Więc: dziwiła się; poza zawstydzeniem nic jej nie przeszkadzało snuć doraźnych refleksji. — Bała się, że będzie bardzo boleć — tak jej jakaś koleżanka powiedziała, że bardzo. Uspokajał. Gdy zaś zaczął działać, tak, jak w tych dość przecież pospolitych wypadkach działać trzeba — powiedziała, że pewnie nie pasują do siebie; miała taką fobję — w czasach pokwitania zasłyszała o tym — i znów: bała się; teraz tego niedopasowania; co to będzie, co to teraz będzie! powtarzała; bo cóż, będą się musieli rozejść, jeśli są niedopasowani; wyobrażała sobie tę sprawę w kategoriach nieco krawieckich. — Jedyną jej szkołą seksuologiczną była obserwacja psów; a, że spotykała je najczęściej — jak to zwykle bywa — złączone ze sobą nieruchomo, stojące ze zrezygnowanym spokojem — więc też wszelki ruch uważała za potwierdzenie: szukania, trafiania, nietrafiania, jednym słowem: niedopasowania; kiedyś nawet myślała — obserwacja psich amorów naprowadzała ją na to — że wystarczy dotknąć się tyłkami, później doszła do przekonania, że chyba nie; lecz w dalszym ciągu rozumowała, że przy dopasowaniu ruch wszelki jest zbyteczny; — wyobrażała sobie to tak, że po zespoleniu małżonkowie trwają w bezruchu — jak długo, nie wiedziała — no i już; coś się tam podczas tego robi takiego, że może być z tej hecy dziecko (słowo „nasienie“ uważała za przenośnię). — Gdy więc teraz Cyprjan uparcie zmierzał do celu, wydały jej się te forsowne ruchy aktem jakiejś rozpaczy — śmieszyły i poważnie przerażały — a, że przy tym piekło ją dotkliwie, więc wszystko razem było bardzo niemile, trwożące i poniżające. Tyle lat cała obyczajowość mieszczańska nakazywała jej to ukrywać — a tu nagle z kimś obcym takie rzeczy! jej! — pcha się do jej wnętrzności niedelikatnie i nieprzyzwoicie — — a może to tylko oni tak? — niesposób przecie, żeby wszyscy takie wstrętne głupstwa robili! — przypomniała sobie szybko poważne małżeństwa, wujów, ciotki — nagle, aż jej serce załopotało: matka! nie, nie, to niemożliwe!! — I znów strach ją ogarnął — pamięć wydobyła z przegrody nieporozumień słowo: zboczenie! i jeszcze gorsze, całkiem złe: perwersja! — to pewnie to!! — Zupełnie jednak przeraziły ją (— może zadzwonić, żeby ktoś przyszedł — przyszedł — ratować — ratować— zwariował —) gwałtowne ruchy końcowe, jęki, okrzyki, przymdlenia i wyczerpany bezwład, ciężar duszący —
— co ci się stało? — wy sapała przygnieciona tak, że się jej wszystkie wnętrzności pod serce pchały — co ci się stało — ? —
nie odpowiadał; — po chwili zesunął się z niej na bok i przylgnął do niej obejmując ją ciasno.
Więc już — pomyślała — chwałaż ci boże, że już po wszystkim; no to już mam spokój.
Teraz nawet z pewną czułością pogłaskała głowę Cyprjana, lecz prędko cofnęła rękę, czoło miał spocone; pewnie się zaziębił — pomyślała.
Zadowolna była, że już minęło; sądziła, że takie rzeczy robi się bardzo rzadko; kilka razy na rok; i to może nie.
Zdziwiła się nieprzyjemnie, gdy Cyprjan o świcie powtórzył to wszystko raz jeszcze.
— po co — po co ty to robisz? — po co! — Rozchyliła spękane blade wargi, wyszczerzyła zęby— na twarzy jej był tylko ból i gniew; — tym razem istotnie bardzo bolało; syknęła kilkakrotnie; a potem ta nieprzyjemna wilgoć wylewająca się z niej.
O wczesnej godzinie musiał iść zameldować się, że z urlopu. Zaraz też wstał — z bólem głowy i dokucznym piaskiem w oczach — poprzednia noc bez snu — potem to tłuczenie się tyle godzin — a i ta noc z paru godzinami kiepskiego snu — przytem niecierpliwiące i dokuczne poboliwanie w okolicy wątroby i żołądka — nie, źle jest; obrzydliwe życie!
Ucałował żonę na dzień dobry; wydała mu się bardzo brzydka; prawie odpychająca; przemógł się i powiedział kilka czułości; — ona też wylazła z łóżka; przeczesać się; właściwie czekała niecierpliwie, aż wyjdzie; siusiać się jej chciało; ona mówiła na to „pipi“ — różnie na to mówią; to idzie rodzinami.
Zaraz po wyjściu Cyprjana poszukała naczynia w nocnym stoliku; zadrżały blade wargi i twarz się boleśnie skurczyła; piekło nieznośnie.
Z ulgą i z tym: spać, teraz spać, nic tylko spać położyła się do łóżka; — po odsłonięciu kołdry zobaczyła na prześcieradle dużą plamę koloru brudno-różowego i kilka mniejszych krochmalnie szarych. — Już nie jestem panną — pomyślała i natychmiast zasnęła twardo.
Tymczasem Cyprjan stał przed frontem plutonu i zbierał burę od sierżanta Kowalika, że co jest! oferma nie wie, że się do raportu zgłosić trzeba było wczoraj? — a gdzie jest karabin, ferfluchtes kacendrek, tu gewergryfy, bo już marszkompanię szykują — abtreten! — to ci jest oferma, sakra, cholera, psiakrew i t. d.
Potoczyły się dni chytre, kluczące — pomiędzy marotcymrą, więzieniem, raportami, łapówkami, odkomenderowaniami to do szarżenszule, to do un» teroficierszule, to znów spowrotem do kadry — perypetie, podstępy, łapówki. Znów szpital, znów konstatirungi, przydziały do kancelarii, urlopy, odwołania, łapówki.
Wisia tym wszystkim nie interesowała się nic, a nic. Oczekiwała w godzinach wieczornych w kawiarni — co znów nowego, i jak tam — o jej — co robić, co robić — aż wreszcie — któregoś dnia —
Ostatecznie udało się Cyprjanowi Fałnowi wympsknąć z zastawionej przez samego monarchę, a inwigilowanej pilnie przez generałów i kaprali, przede wszystkim jednak przez felfeblów sieci, wympsknął się Cyprjan jak śliz, jak piskorz z więcierza; niema bowiem takiej siły ludzkiej, któraby zdołała świadomą, wyrazistym chceniem kierowarą jednostkę, zmusić do pójścia na wojnę. Tutaj — właśnie tutaj! wola człowieka jest silniejsza niż wszystkie sztaby, generalicje, ministerstwa, silniejsza nawet niż sierżant i opinia tak bardzo zawsze ofiarnych i oddanych sprawie krwawej swawoli — patriotek.
Cyprjan opuścił kadrę z marką hauptmarki; ranta; piękna godność i sława szlachetna; sam pan pułkownik Wankc suchy i groźny był łaskaw stwierdzić na hofie wobec wszystkich oficerów i całego manszaftu że „so etwas ist mir noch nicht pasirt — ist das aber eine Kanalie“ —
Cyprjan dostał enthebung z tą najpiękniejszą literą alfabetu „c“. Na jakiej podstawie? — 1) protekcja, 2) choroba (bez protekcji niema choroby), 3) urlop na samodzielne gospodarstwo głowy, która utrzymuje z pracy rąk własnych rodzinę (bez protekcji niema urlopu, samodzielności, gospodarstwa, głowy, rąk własnych, rodziny), 4) wola o której codopiero była mowa — i ona to, wola, jest spirytus movens elementów wymienionych ad 1), 2), i 3).
Przewodniczący srogiej komisji enthebunkowej w Opawie, otyły, łysy, z bokobrodami a la Franciszek Dobrotliwy, generał Iks — kazał Cyprjanowi pokazać język — delikwent uczynił to nie bez odrobiny satysfakcji; na widok biało obłożonej masy wydobywającej się pokaźnie z rozdziawionej jamy ustnej, rzekł generał:
— i z takim językiem pana wzięto do wojska? —
— wtedy miałem bardziej, że tak powiem, różowy —
— no, chyba —
Nachylił się gruby generał Iks w stronę również łysego, pomarszczonego pokurcza, drzemiącego smacznie członka komisji, pułkownika Ypsylon i szepnął z naciskiem w pęczek rudych włosów wystających jak brudny kłak waty z ucha:
— sądzę, że „c“? — ha — ? —
Pomarszczona twarz pułkownika skurczyła się w szerz, palec pułkownikowski wytrzepał z ucha nagły świąd powstały przez poruszony falami głosowymi pęczek włosów, usta pułkownikowskie wyszepleniły:
— ce? — rozumie się! —
I obtarł pan pułkownik ściekającą z prawego kąta ust długą, ciągliwą ślinę, popatrzał czerwonymi oczkami na Cyprjana i powtórzył płaczliwie:
— rozumie się, rozumie — tak; no i co — ? — Lecz generał Iks chciał być skrupulatny, więc zapytał surowo i chrząkliwie:
— Fałn? acha! — a czym pan jest w cywilu? —
Cyprjan zawahał się chwileczkę i odrzekł:
— historyk sztuki —
Tedy generał zwrócił się do całej komisji:
— panowie, stanowczo „c“ —
Rzekł to takim tonem jakby historia sztuki była bardzo niebezpieczną chorobą. Tak to też wszyscy zrozumieli; poczym pułkownik Ypsylon zaświstał cichutko fiiiii; komisja jednogłośnie uchwaliła „c“.
Podczas ubierania się — przed komisją bowiem musiał stanąć nago, jakkolwiek miał tylko pokazać język, jednak wpierw musiał pokazać wszystko — aż tam coś samoczynnie jęknęło w Cyprjanie z radości, jęknęło, zaskomlało, połechtało po krtani i po woreczkach łzowych; to to to „„c“, górne, najgórniejsze „c“!!
Tego samego dnia wyjechali do domu. Zaraz nazajutrz, wolny, wrócony słońcu, wydobyty z podziemi, oznajmił pełen rezonu:
— widzisz Wisiu, poeta jestem nic więcej, ale też i nic mniej! — wszystko dla mnie pozatym to detal lub materiał; — chcę być pierwszym lirykiem mojej epoki — dopomóż mi do tego —
— tak? — zapytała, nic wiele z tego rozumiejąc; — a jakże ja ci mogę dopomóż — ? —
— istnieniem swym; tak jak potrzebna mi była twa obecność, z niej bowiem czerpałem siły do utarczek, walk i podstępów — aby się z tej piekielnej matni przecież wydostać — tak teraz chcę... bo to ty czekałaś w kawiarni co wieczór, prawda? — a dla mnie to było, wiesz, symbolem, rozumiesz, symbolem doczekania się... tak teraz chcę aby się myśl moja wokół ciebie oplotła — — poezja, jakże ci to inaczej powiem? — to ciężka orka, trudna robota — i znachodzenie ciągłe i ciągłe naprzód — — bez pierwiastka erofilnego nie ujadę — to właściwie jedno i tosamo, ależ tak, to jedno i to samo — barwy kwiatów, motyli, śpiew ptaków, no wogóle, przecież to jasne — rozumiesz?
Nie rozumiała nic; tyle tylko, że trzeba przytaknąć — więc — :
— tak —
— no to dobrze, dziękuję ci —
Rozpoczął się okres dokrzty zdziwaczały. Nastawienie psychiczne kierowało się kompasem ku biegunowi mrocznemu, ku poezjom co się zowie pesymistycznym; świadomość osiągnęła najniższą depresję; taedium vitae całkowite. Prądy i wiry napowietrzne takie były; tak też ziemia drżała pod nogami; i w nozdrzach przeciągłe spalenizny i oprzęd zgliszcz; na języku smak krwi. Otóż to: przekłady z ostatnich łazarzowych poezji największego liryka świata Heinego — i własne utwory pod psią gwiazdą zrodzone trupiszydła stwierdzające: —

— wszystko będzie tak samo,
nic się nie zmieni zgoła —
trochę powagi w twarzy
i krwi trochę u czoła —,


wreszcie obrabianie kęsa nowizny w piśmie poświęconym zagadnieniom nowej sztuki; począł w nim drukować utwory: forma rozbita, pokawałkowana, szrapnelowa, zaznaczająca tylko aluzyjnie, wymyślnikowa, schodami (graficznie) zdążająca ku syntezie — wszystko od wewnątrz (ex) — pogarda dla, tak niedawno jeszcze uwielbianej, zewnętrzności (im); — Cyprjan Fałn stał się rychło heroldem i filarem nowego ruchu, wszczętego z nieśmiałą buńczucznością przez kilku młodych poetów i malarzy, w silnej z początku zależności i łączności z radykalizmem wywrotnym, rozbijającym najpierw formę, aby przez nią dojść do radykalizmu treści społecznej; na tym odcinku, o którym mowa po nagłym i gorącym gejzerze — energetyka spełzła i, całkiem po polsku, rozlazła się po kościach względnie w mętnym rozlewisku ugrzęzła w podejrzanej ja» kości mistycyzmie wyznania teozoficznego. To oznacza zawsze koniec; koniec rozumu — więc początek nonsensu.
Dla Cyprjana treścią tego etapu było zagadnienie świadomości przerzuconej na ekran wieczności i nieskończoności — jakiś tu więc też antropoidalny, na przecięciu nocy i dnia, mroku i światła chorym oparem mdło wybłyskujący, urzekający mistycyzm, niewątpliwie religijnego autoramentu, anamnetyczność nie dającą się skontrolować i genezyjskość problematyczna. Pozycja wypadowa: Genezis z ducha.
Ile w tym było ucieczki, ile wstrząśniętego, rozpaczliwym jękiem i krzykiem konających dziesięciu milionów ofiar zbrodni tych infernalnych lat, powietrza roztrzęsionego, powieszonego po drzewach jak gnijące wnętrzności, zaczadzonego krwią i odorem trupim, ile bezsilnego buntu przeciw wygalonowanym zbrodniarzom, ile nieuzasadnionej nadziei, że ostrzami nabijany walec wojny przez nich w ruch puszczony — ich samych wgniecie w ziemię, potnie na strzępy, rozetrze na miazgę, — ile trwożącego po nocach w nieoświeconej czerni pokoju: kiedy! kiedy! byle prędzej!, — ile głupiej wiary w to, że już nikt i nigdzie nie ośmieli się podtrzymywać zarzewia rzezi przez tworzenie militarystycznych państw, i znów: ile lęku, żeby się nie powtórzyła ta zła rzeczywistość, strach rozpaczliwy, że wzwyczajeni w mord, podpalenie, rozkaz i niewolnicze posłuszeństwo — mogą znów objąć krwawymi rękami władzę i dyktatorski rząd potwornie wymizerowanych ludzkich ciał, startych na proch mózgów, chorych oszalałych serc — i czy zdoła zmarnowana ludzkość wytrącić tę władzę z grabieżnych rąk — ? — ile lęku, trwogi, strachu, rozpaczy, beznadziei i tragedii było w tej prometejskiej poezji przykutej do oriona i krzyża południa — któż to już dzisiaj zdoła dojrzeć, zważyć, zmierzyć? — — jeden ostał się pewnik: trwoga tych lat była przeczuciem przyszłości, czyli naszego dzisiaj.
Cyprjan był — nie wiedząc o tym — wieszczkiem złowrogim.

Pani Kle? — ach pani Kle! — prawda, pani Kle! —
Pani Kle przychodziła jak dawniej — może trochę prowincjonalniej: do państwa Cyprjanostwa Fałnostwa; ale przychodziła. Nową twórczością była zachwycona, wniebowzięta, zachwycona, oczywiście do ekstazy, oczarowana, przejęta, podniecona do tak zwanej „głębi“, czyli do samego spodu. Murzyniątko jest wielkie, wspaniały poeta! ach! ach! ach!
Wisia tych poezji — z powodu zachwytów achowych? zapewne! — nienawidziła; nie były dla niej obojętne — były jej wstrętne, ohydne, idiotyczne — zboczone.
Raz gdy odczytywał pani Kle, wciśniętej moc no plecami w oparcie kanapy, wczorajszy rękopis — słuchała z założonymi nogami, ręce w tył wyciągnięte odpychały ją niejako — — czytał — — stanęła Wisia w drzwiach i powiedziała jąkając się i powtarzając słowa — co oznaczało u niej stan silnego wzburzenia
— wsty — wstydzę się za ciebie — i tych twoich bredni, wstydzę się — wstydzę! — poezje!— których nikt nie rozumie —
Pani Kle zemdlała momentalnie — właściwie tak się jakoś wessała w siebie, że na kanapie dojrzeć można i było zaledwie suknię i jej szal, na którym siedział kot z podwiniętymi jak baranek nóżkami; widać był tu już poprzednio, choć go nikt nie zauważył.
Cyprjanowi krew uderzyła do głowy, krzyknął:
— Wiśka —
A Wiśka jeszcze bardziej przybladła, ciemne plamy wystąpiły wyraźniej na policzkach, czole i szyi, oczy stały się wypukłe i wypolerowane:
— nie krzycz! — dość mam ciebie i poezji i wszystkiego dość mam — i tego waszego romansu —
Suknia na kanapie poruszyła się, jakby w nią wiatr dmuchnął; kot zeskoczył i ukrył się pod kanapą.
— Wiśka! —
— jakto? jakto? — ty może myślisz, że ja tego nie widzę?, że nie wiem, że ta stara czarownica s...... (nie dawno przyswoiła sobie to słowo) się przy twoim czytaniu? — to jej obłapka — ja wiem — — tak, tak s...... się, s...... się — —
Wiatr zwiał suknie i szal z kanapy na podłogę.
Wisia nagle rozpłakała się i wybiegła z pokoju.
Pani Kle poczęła budzić się z omdlenia — dygocąca, spocona, rozczochrana, z nadmiernie wydłużoną górną wargą, zerwała się, uniosła szal z podłogi — przewiała zimnym przeciągiem przez pokój — jeden i drugi — przez sień — — zatrzaskiwały się drzwi, okna otwierały się z brzękiem wstrząśniętych szyb — i zaraz znów odskakiwały drzwi i zatrzaskiwały okna — cały dom trząsł się przez chwilę jak na sprężynie; — ze ściany spadł zegar i zaczął bić godziny bez upamiętania i bez przerwy, aż do zupełnego wyczerpania; wybił ich sto piętnaście.
Tej samej nocy, gdy Cyprjan wrócił od Wisi do swego pokoju i już głowę kołdrą nakrył do snu — usłyszał płacz i zjadliwie wygdakane słowa: — nie chcę! nie chcę! — on myśli, że jak przyjdzie do mnie dwa lub trzy razy na tydzień — to wszystko załatwione — o nie, mój panie, — brzydzę się tobą, brzydzę, brzydzę, brzydzę —
Uderzała pięściami w ścianę i łkała rozpaczliwie.
W przerwach między głuchymi stukami i chełkaniami słychać było wyraźnie zjeżony pisk nietoperza w stojącej prostopadle za oknami nocy — z poza ciętych w mroźne kwiaty krat piecowych drzwiczek żarzyły się dwa rubinowe ogniki.
Wszystko stawało się nie do zniesienia.
Zmorowatość pieniła się jak karaluchy; kroku nie można było postawić, by na nic nie nadeptać; roiły się wszędzie; do obrzydliwości; były w łóżkach, szafach, jadle i napoju. Dniem i nocą.
U Cyprjana sumowało się jeszcze z tym zaczepno odpornym rozgardiaszem duże wyczerpanie fizyczne; żyć trzeba było tylko z gospodarstwa; — wstawał o wpół do czwartej: odbywanie koni, obrok w żłoby, siano za jaśla — cały dzień spędzał na robotach polnych lub w obejściu, stodole, stajni; — wieczorem o ósmej upadał już z nóg; — więc ciągły szum w głowie, zapiekłe oczy, łatwa, zbyt łatwa pobudliwość i nagły, czerwoną mgłą zasuwający widzenie, gniew. — Częstym i coraz częstszym argumentem jego podczas licznych kontrowersji było rzucanie o podłogę czym padło: szklanką, karafką, wazonem, talerzem, lampą.
— to nie są argumenty przekonywujące —
— gwiżdżę na argumenty —
— to są hałasy —
— Prosta, rozsądna, rzetelna natura Wisi posępniała w atmosferze dwoistości i niewątpliwego fałszu, w napierającym zewsząd zakłamaniu — no i, po prostu w tym, że „ta baba“ żyła prawie pod jednym dachem, w tym samym, w każdym razie, obejściu.
I — co tu dużo gadać! — kobiecość Wisi, element wyłączności, drapieżniejący z dniem każdym, a może raczej z nocą każdą — miał rację swą i pełna racji tej uprawnienie.
Przecież zdarzało się, że wracającego, po zamknięciu stajen i szop, Cyprjana, napadała w mroku jakiejś ściany lub w gęstym cieniu drzew — przyczajona pani Kle — rzucała się nań — dobierała do ciała i z jękiem skamliwym wykonywała wymyślności różne — poczym wsiąkała nagle w pełną noc jak kozodój, jak sukkub. — Niejednokrotnie wypłaszał ją chrapliwy śmiech, podobny do chichotu lelka; Genia: — wtedy Kle zrywała się z ziemi i lisim smyrgnięciem kluczyła w stronę głosu — sapliwe przekleństwa, piski, gulgoty i trzask łamanych krzewów świadczył, że odnalazły się: matka z córką.
Zawsze po takiej przygodzie Cyprjan z jakiegoś mglistego poczucia rekompensaty pomieszanego z impulsem instynktu samoobrony — odwiedzał nocą Wisię.
Pod wpływem udręk, zazdrości, gniewu i obrzydzenia — pomiędzy ziemią dygocącą bębnieniem ogni zaporowych, a niebem rudym od pożóg i rozjęczonym dławionymi przekleństwami mordowanych — postawiona samotnie i bezradnie — oddalała się Wisia z dniem każdym od autentycznych racji życiowych, od ich powszedniości i świąteczności — od wszystkiego. Niewidocznie może jeszcze, lecz już dziwaczała, nie dla otoczenia, dla samopoczucia własnego. Zaczęła zaniedbywać siebie i wszystko wokoło niej przechylało się, podmyte i wyjałowione, ku zaniedbaniu.
Pokój jej stawał się nieprawdopodobnie gracony; nieład i nieporządek nieprzegarniony; przy gnębiający. Stoły zawalone stertami papierów do pakowania, sznurków, pudełek, szmat, strzępów, popsutych, niezdatnych na nic przedmiotów; stołki, foteliki i kanapa — bezużyteczne — dźwigały całe zwały brudnej, podartej bielizny, okryć, poprutych sukien, kapeluszy pomiętych i zgniecionych; we flakonach, z gnijącą na dnie gęstą, zieloną wodą, rozsypywały się stare bukiety, otoczone, jak muślinem, strzępem muślinu z ślubnego welonu prababki, pajęczynami; szafa — bez klucza, otwierało się ją za każdym razem kijkiem — pełna starych trzewików, iks par pozsychanych, dziurawych, na nic już nie zdatnych, pudełek pustych z gilz, z pomadek; na półkach, zapchanych do rozpuku, trzaski i wióra na podpałkę, wśród tego skąpe gromadki chusteczek i libry bielizny, tej z prania; na niższej (półce) obok kotłowiska firanek i poszw, kawałki węgla (zaoszczędzone) i znów szmaty, szmaty, szmaty, kłęby rude starych wyleniałych futer, osypujące się kłakami postrzępionymi i stratowanymi — wszystko zaprószone, podpleśniałe, brudne, nie do dotknięcia — chmary kurzu — podłoga nie zamieciona, pełna pylnych skudleń i pakuł — okna popielate, jakby zalepione papierem bibułkowym, nieprzejrzyste, załamujące mgliste kontury pejsażu; — lustro duże, tremo, zasnute bielmem pyłu, piegowate od much, odbijające, ślepe nieomal; było jak historia; zadawalało się przeszłością; tym co minęło; — raz, czesząc się — z przyzwyczajenia przed nim, że to lustro przecież — rzekła, a tak całkiem naturalnie i spokojnie:
— wszy mam, wiesz —
Były to lata wojny; wszyscy wtedy mieli wszy; lecz bądź co bądź... I taki jej pokój, ta sypialnia jej schwytania ongiś w sieć pajęczą, a teraz w nią obandażowana jak grubym giezłem; — jeśli ze ściany spadł z gwoździa za słabego lub źle wbitego jakiś obraz — zostawała po nim tygodniami pustka — tygodniami, miesiącami — : prostokąt o żywszej nieco barwie od zmatowiałej ściany, który sam przemieniał się zwolna w hieroglificzny obraz dający się odcyfrować z nierówności tynku, z pęknięć, szpar, kurzu i pajęczyn.
Słowo „nieporządek“ oczywiście nie wyczerpuje zagadnienia; to określenie nawierzchowne; ten inny ład, ten swóporządek, czy sobieporządek był wypadkową wielu urazów, udręczeń i kompleksów; — niezawodnie stwierdzić można, że element indolencji płciowej — brak t. zw. normalnego reagowania — odgrywał tu rolę zasadniczą; zanik erogenetycznej strefy analnej również — zanik, względnie brak; poczucie nieprzyzwoitości, czyli lęk przed domyślnością, w wyrażeniach skatologicznych, w wyrażeniach i czynnościach — zmniejszone i zdeformowane; zdrabnianie, i w tej formie deminutywnej, używanie słów, których zazwyczaj unikamy, było refleksem odległego komizmu dziecięcej ucieszności, równocześnie archaicznej, pierwotnej.
Tak oto te sprawy trwały do okresu, w którym-pierwszy, demokratyczny rząd lubelski ogłosił wyzwolenie spod militaryzmu obcego i przejście władzy w ręce pracy, a następny dokonał przesunięć, które dziejopisarstwo zwykło określać mianem niepodległości.
W kilka miesięcy później zaangażowano Cyprjana Fałna w charakterze referenta literatury w jednym, ze zbyt pochopną ambicją skreowanych, na krótki też żywot skazanych ministerstw. W charakterze referenta literatury — więc Ministerstwo Zdrowia w grę tu nie wchodzi: to jasne.

Wyjechał do stolicy.
Nagłe, łachotliwe przypomnienie: jeszcze jeden rentgen! — zmierził i odwrócił bieg myśli; — trza się w kupę wziąść — wstyd, do diaska! — nie histeryzować. Fobia przed fobią to bardzo subtelna fobia — prawie z czwartego wymiaru! — jakby cień rzucony przez cień.
Rankiem wywiązała się duża dyskusja; do seperatki nadszedł list z Częstochowy: zaburzenia, bezrobotni — znów zabici i ranni znów.
— mnie to wszystko — powiada Nering, uśmiechając się do sufitu, bowiem leży na wznak, z podłożonymi pod głową chudymi, białymi rękoma — mnie to wszystko przypomina kiereńszczyznę — : na zewnątrz objawy siły...... ...wewnątrz pustka, jałowość i brak — już nie idei — lecz wprost hasła, którym by można choćby na krótki czas podgrzać i podkarmić masy —
— i znów detaliczne spojrzenie — dzięki panu zorientowałem się, że jestem hurtownikiem; co do tej kiereńszczyzny to pan też przesadza; za dużo za« szczytu; ostatecznie orientuję się z grubsza kto u nas wypełni czy zareprezentuje fazę przemian, tę, którą tak nazywamy, jak to właśnie pan nazwał —
— domyślam się, kogo pan ma na myśli —
— mniejsza; to tylko chcę powiedzieć, że idzie, drogi panie o olbrzymią sprawę, o definitywną rozgrywkę pomiędzy umierającym światem, galwanizowanym nacjonalizmami, szowinizmami i zbytkiem zaufania w tanki i gazy a światem rodzącym się z oparów krwi, stąd ten wschód dnia taki czerwony, ku południowi zasobnemu —
— tak —
— urzeka i straszy oblicze nowego średniowiecza; — jakże się ludkowie radują tą obślizgłą definicją; każda facetka już mówi: pan wie? idziemy ku nowemu średniowieczu; najwięcej szafują tym słowem ci, którzy wogóle o ponurości średniowiecza nic nie wiedzą, lub zakapturzeni mnichowie i sadyści bez przydziału; w przełomowych epokach masa ludzi czeka na swój przydział —
— no? —
— dla mnie istnieje pewnik wydobywania się: z ponurości ku radości, z nocy ku światłu; — wskazuję panu na etap ewolucyjny ja — woluntariusz... panu — oficerowi, przepraszam, przodownikowi..., śmieszne to, nieprawdaż — ? —
— woluntariuszostwo takie to chluba —
— czyja —
— pańska —
— dziękuję! —
— i nasza —
— nie moja, nie wasza — tylko idei! — i nie chluba tylko prawda
— a dalej — ? —
— w oczach naszych wyłania się dość zdecydowanie zarys rozległego frontu — spójrz pan na ten łuk idący od Francji, Thorcz, po przez Asturię ku Katalonii, Caballero — oto napięty łuk z dalekonośną strzałą, wymierzoną w Europę —
— ja tu jeszcze krwawe rozprawy wyczuwam, za dużo reakcyjnych mas oficerskich zgromadzono na terenie marokańskim — taka junta jest niepokojąca —
Cyprjan zamilkł; nagły błysk rozświetlił przestrzeń — i wyłonił błyskawicą fosforyzujący obraz olbrzymiego rozbielonego miasta — bloki domów światłem górnym jak śniegiem pokryte — długa, ginąca w rozdrganym ciepłym powietrzu — zatłoczona groźną masą ludzką — głowa przy głowie — pochód wielotysięczny — tu i ówdzie roztrzepotane ręce i pnie twardych pięści —
Błysk gaśnie. Ciemno. Gęsta noc, przez którą przewala się daleki, rozgłośny w nagłej ciszy tej, szum pękających wód — — Błyskawica! — Teraz widać na pierwszym planie zatarasowanie — niewiarogodnie wysoko spiętrzona barykada, jakby się wieża zawaliła — stłoczone belki, cegły, bruk — pozbijane bezplanowo przęsła i przegrody — zarys geometryczny gwałtu i przemocy — na kanciasty wy» stęp czołga się — okropny stwór — ni to gąsienica czarna — ni to poczwara groźna — trumna wypychana od dołu natężeniem gniewnych, upartych rąk — — z trumny przez przednie wybite denko wystają ni to ślepia ni to potworne żwacze — grube podeszwy twardych stóp, straszących umarłymi paluchami z poza rozdartych skarpet — — a ponad nią — przechylony już ku przepaści — on Cyprian Fałn z przerzuconą na kark głową, załamany w kolanach — oczy przebijają zenit — — Ciemno — czarny szum zagłuszył wszelkie widzenie — — szum — szum — szum — — i nagły pryskający ból pod lewą sutką — — smak ostatniego pocałunku — i niepokój nagły, chęć zerwania się i pobiegnięcia — szukać, szukać — gdzie Maura? — chwytać za ręce, potrząsać — szukać w oczach, na wargach szukać odpowiedzi: gdzie Maura — ? —
To wszystko jest tak istotne, intensywne i autentyczne, że bliskość z dalekością przestawia się w sposób najnaturalniejszy w świecie.
Słowa, które przedzierają się blade i zmęczone śmiertelnie, po przez prostopadły, szeroki szum — są nijakie; mózg je notuje jak słowa nieznanego, zagubionego narzecza; i kto mówi? — niewiadomo. Może być, że poniektóre słowa, zdania i zwroty własne wymawiają usta; lecz to niema żadnego znaczenia.
I tak się plącze zakończenie:
— ku czemu idziemy — ? —
— ku niczemu —
— wszyscy? — pan nieprzytomnie odpowiada —
— wszyscy? — nie, ja mówię tu —
— Polska — ? —
— istotnie —
— jak — ? —
Już ktoś zupełnie obcy:
— jedynie instynkt mas odnajdzie drogę — a ten przechyla się cały ku...... —
— wszyscy to wiemy —
— powiedzmy; każdy mówi „wszyscy“ myśląc o sobie, swoich znajomych i wpływach. Dla mnie cała rzecz jest znacznie i wyraziście dalekonośniejsza — nie tylko jakieś rozgrywki polityczno-ekonomiczne — —
— co —
— żyjemy na przełomie epok — na zwrotnicy czasu —
— poraz ostatni rozegrają się w Europie wojny religijne —
— panie! — panie! (— jeśli to Nering wrzasnął, to jest w tej chwili niezawodnie uśmiechnięty z oburzenia od ucha do ucha —).
Ktokolwiek ironizował — głos jego znachodzi replikę (— czyją — ? —) — no dobrze, dobrze — pan ma zaraz wyznania na myśli, tak myśląc błądzi pan i po omacku komentuje moje słowa; wyznania! głupstwo! — żadne z wyznań nie ma ani krzty siły atrakcyjnej; wszystkie skompromitowały się do ostatka; spójrz pan na wyznanie tak zwane oficjalne — stało się (— i na tym buduje! —) wiarą analfabetów, względnie, słuszniej mówiąc, analfabetek, kilku mętnych lub chorych inteligentów o słabej woli i lęku myślenia, wreszcie estetyzujących snobów z normalną domieszką miłych, gibkoruchych pederastów; — nie panie — mówiąc: „wojny religijne“ — mam na myśli systemy normujące współżycie człowieka z człowiekiem i narodu z narodem — pomińmy „rasy“ — bo to jest na terenie Europy agitacyjny bluff — pełny, wykończony, zamknięty pogląd filozoficzny (— „pięści“ lub „niepięści“ w tym się zamyka wszystko —), jednostronność agresywności myślowej, oraz ekrazytowy nabój entuzjazmu i fanatyzmu, przetwarzający ideowców w wyznawców; proszę niech pan sobie odtworzy cały szereg faktów po jednej i drugiej stronie, a przyzna pan, że fantazja o „wyprawie krzyżowej“ ma swój głęboki sens — ; — nie ci, oczywiście, którzy o tym butnie mówią, zadecydują; — wymowniejsze jest wielkie, męskie milczenie — zdrowe...
— zdrowe? —
— faszyzm jest zjawiskiem histerycznym i histriońskim — no i ta „zmowa mężczyzn“ deklasująca cały ruch do wilczych gromad —
— dopiero pierwszy kwartał roku — cóż on nam przyniesie — —
— zawikłania — to pewne —
Wszedł doktor Stochowicz; rzadki gość na salach chorych; naukowiec, ciągle w laboratoriach zajęty, wynalazca i eksperymentator.
Wygolony, do aktora i księdza raczej podobny (i ten siny nalot na policzkach) — oczy bystre, zielone; wita się od dołu zamaszystym wyrzutem ręki — często mija dłoń, którą chce uścisnąć, szuka wtedy po omacku, jakby ręka sobie, a on sobie.
Wesoły dzisiaj — znać wyraźnie, że zadowolone jego myśli zacierają ręce — :
— no, to już jesteśmy nie tylko na tropie, lecz u końca eksperymentu — udanego, myślę, eksperymentu —
— cóż takiego, panie doktorze? — pytają wszyscy, choć wszyscy wiedzą, że to ta świnia —
— no, ze świnią —
Z tym to była cała historia; żył nią przez dobrych kilka tygodni cały świat lekarski szpitala; i ta seperatka też.
Szło o to aby dla celów leczniczych, dalszy ciąg insulinicznych odkryć, uzyskać świeży sok żołądkowy. Zoperowano więc świnię, mówiąc po laicku, przebito jej dziurę do żołądka; — powieszono ją na szerokich pasach, jak to się czasem widuje w pismach, gdy n. p. konie ładują na okręt, konie albo wielbłądy, a nawet słonie — i pobudzając jej apetyt, a przez to silne wydzielanie się soku żołądkowego — ściągano go dreną gumową przez ten otwór właśnie do probówki.
— świnia czuje się znakomicie, dbam o nią jak o własne dziecko —
Nering natchniony materialistycznym poglądem na świat, a zarazem altruizmem — zapytał:
— a jakże to jest, z jej odżywianiem — ? — zamajaczał mu w zaroślach myśli kapitalistyczny wyzysk: ta dziura w żołądku; (natychmiast zresztą uznał to za głupstwo —)
— tamponujemy na ten czas otwór i wszystko w porządku, żre i trawi doskonale —
Cyprjan sięgnął po papierosa; wpatrzony zezem w płomyk zapalniczki zobaczył, pomiędzy ogniem a wysmykującymi się z gilzy żółtymi włosami tytoniu, szramę i pościągane fałdy zrostu na brzuchu ...wiadomo czyim... po przepuklinie: lekarz wojskowy robił operację, dobrze ją zrobił, lecz ranę zaszył „niekosmetycznie“ — pacjentka po wyzdrowieniu robiła mu wymówki; rzekł? co tam już pani po ładnym brzuchu, ciąże go i tak nadwyrężyły; była osiem lat po ślubie; miała troje dzieci; bardzo się zawsze wstydziła tego pokiereszowanego brzucha; była kobietą bez pępka — — dziewczynka z przed sklepu lalek — —i potem — —
Zaciągnął się papierosem.
Mówi doktór Stochowicz:
— najtrudniejsza rzecz to kondensacja, wiecie panowie — dziękuję, nie palę — tego soku i właśnie dziś osiągnąłem rezultat dodatni; — panowie! — my pierwsi w Polsce i Europie, bo Ameryka, oczywiście, ubiegła nas; — teraz rozpoczniemy doświadczenia z chorymi — i znów kroczek naprzód —
Zacisnął palce dużych rąk, trzasnęło we wszystkich stawach.
— i panu — do Neringa — też coś wnet zaaplikujemy; odkrycie niestrudzonego profesora, to jest człowiek! — odkrył lecznicze elementy w ślinie ludzkiej, przeciw anemii właśnie złośliwej i przeciw białaczce —
— jakto śliny — ? —
— po prostu tyle a tyle porcji śliny ludzkiej dziennie —
— wypić? — to okropne —
— choroba okropniejsza — to wszystko —; jeśli się to leczenie śliną okaże skuteczne — wynalazek epokowy — epokowy —
Weszli lekarze: Maas, Oborski, Eilper i Ester; okno było otwarte; wietrzyło się; więc zrobił się nagły przeciąg, który zdmuchnął ze ściany ślady wypisanego palcem wskazującym słowa: Maura; — pomiędzy ruchliwymi głowami lekarzy przemknęło zwinnie i zalśniło metalicznie na aluminiowej pokrywie w kuchni, nachwiało się i pokrzywiło przy pionowej szparze uchylonych drzwi — wreszcie wylśniło się nieodwołalnie na kurytarz.
W seperatce wszyscy mówili o tej świni tylko i o ślinie.
Dnia tego wyprowadzał się ze szpitala Włodek Kusz.
Chudy, ubranie wisiało na nim żałośnie jak na zbyt wąskim wieszaku; — bardzo blady i wymizerowany. Wsparty o matkę, wysoką, zażywną niewiastę — szedł z uśmiechem; wilgotne oczy lśniły jak metalowe guziki. Obok kroczył doktór Oborski. — Wszyscy szczerze wzruszeni żegnali Włodka; wiadomo: spod tej łopaty!... cały organizm chłopca tak przecież jeszcze wątły bulgotał, jak śródleśne oparzelisko wiosna, radością: uciekłem — uciekłem — uciekłem — ; — idą chwiejne nogi — idą — i wiedzą, że dojdą na wieś, na zielone powietrze, na słońce i miodny dzień pod nagrzanymi drzewami. Bywaj zdrów!
Łóżko Kusza zajął wysoki, tyczkowaty, wąski i płaski inżynier kolejowy; od wielu dni czyhał pod drzwiami seperatki — w szorstkim, kąpielowym płaszczu, żółtym w olbrzymie kwiaty, tłoczone rozlewającym się kolorem ćwikły — — czyhał, śledził, szpiegował, przepytywał — kiedy? — jeszcze nie? — pojutrze dopiero? — czy aby napewno? — na ogólnej sali, pan rozumie, jest niemożliwie, duszno, i ciągle ktoś kona, co mi za przyjemność — więc jutro już, panno Zosiu? — Siostro kochana — to byłoby tamto łóżko?, aha, no to dobrze, a czy na pewno jutro? — chwałaż ci boże.
Doczekał się zluzowania łóżka.
Diagnoza nowego lokatora: ulcus ventriculi, ale jakiś złośliwy, oporny, wogóle do niczego. — Pacjent skwaszony, kąty ust opuszczone, cera zbolała, w dół ściągnięta; małomówny.
Za krótki już okres na stowarzyszenie się, na zapoznanie się za krótki — niema nawet co zaczynać, więc tak tylko, co, gdzie i jak; żonaty?, aha; druga żona; po pierwszej synek czteroletni; — no, i że nie miewał nawet bólów, nadkwasoty, zgagi, gniecenia w dołku i takie ssanie, ale, żeby bóle, wcale nie; aż tu nagle krwotok — osłabienie, przymdlenia — więc w te pędy do profesora, a profesor powiada: szpital, tylko szpital, oddział profesora, obserwacja ciągła, i, że najpierw jakiś tam system kuracyjny a potem, zobaczy się, ale prawdopodobnie zastrzyki larosridiny (Roche), albo natrium bensoicum dożylni — jedno i drugie ma być bardzo dobre, nowe to, ale już wypróbowane; profesor; zawsze na wysokości zadanie, jak się to mówi, prawda — ? — ba, wśród wtajemniczonych przebąkuje się o leczeniu ulcuzów srebrem...
Sprawami społecznymi, pan inżynier nie interesuje się wcale; jak i literaturą; o poezji w dobrym towarzystwie wogóle się nie mówi; i wogóle nic go nie interesowało poza okólnikami ministerstwa komunikacji; człowiek solidny i zrównoważony; to jedno wiedział napewno, że wszystkiemu złemu, całemu kryzysowi i bezrobociu winni są komuniści; żydzi i masoni też; ale przede wszystkim komuniści; z kominternu biorą forsę i robią zamieszanie, a to skrócone godziny pracy, a to to, a to owo. — Takie miał przekonania, na których wspierały się niziutkie, parterowe zasady; kurierkowicz; — poza tym człowiek miły, owszem, grzeczny.
Nering słuchał z zaślinionym, szerokim uśmiechem.

A Cyprjan już się spotkał ze Stanisławem Rzykowskim, który podczas wojny zamieszkał na jakiś czas w tej habendzie Fałnowej, a teraz, jako przyjaciel pana ministra był już w lokacji posadowej: starszy referent; on to sprowadził do stolicy Cyprjana, do stolicy i do ministerstwa. Sprowadził, jako przewidzianą i predestynowaną prawą rękę pana Ministra. Zaraz na dworcu tak to powiedział: musi się pan starać być prawą ręką ministra. Bagatela! Już po dwu tygodniach napisał z Warszawy do Wisi: przyjeżdżaj zaraz, choć na miesiąc; nie do wytrzymania!
Ministerstwo działało deprymująco, miasto podniecająco. Tyle kobiet! suknie obcisłe; guziczki sutek bezczelnie wysadzające bluzki. — Cyprjan poczuł się nagle sam, opuszczony, biedny, nikomu niepotrzebny. — I te kobiety, te pokusy; — jednym słowem: bardzo!
Napisał więc do Wisi: przyjeżdżaj!
I zawsze tak i zawsze tak samo: podniecenie, rozwałęsana wyobraźnia i pewność dreszczem przejmująca, że dużo, że ciągle; wymyślne sytuacje; w sumie: nastawienie orgiaityczne co się zowie; dwunasta godzina! — Wszelkie doświadczenie — na tym terenie zwłaszcza — psu na budę zdatne — ciągła niepamięć siebie, niepamięć, że stosunek po takim napięciu wyczerpuje prawie wszelką chęć dalszych; że raczej wyrównuje żądzę obojętnością, może aż wstrętem? — chłodem w każdym razie; — niepamięć? — bo też to zupełnie niema nic wspólnego z zagadnieniem pamięci! — Dopiero myśl osiadła na innej kobiecie — jak łódź na mieliźnie — zainteresowanie się nią, może być zresztą bardzo pobieżne, zwraca pobudliwość w łożysko właściwe. W definicji: stosunek (niekoniecznie „dokonany“) z X wzmaga ochotę na stosunek z Y i Z; nieco błędne koło; w tym wymiarze fizyki płciowej: kinetyki, optyki, akustyki erotycznej — sprawa kwadratury koła i perpetuum mobile jest przejrzysta i niejako sama przez się zrozumiała; jest: oczywista. Wymiar piąty: erotyczny.
W owej chwili pożądliwości — to w pamięci zakarbowane, bo to się powtarza — pożądliwości do Wisi, która miała ją wziąść (Wisia — pożądliwość) za wszystkie inne (X, Y, Z) pokryła z pielęgnowanym umiejętnie przygłuszeniem niedomogi — groźne, powiedzmy sobie, wcale groźne.
Jak oto niedawno, tu, w szpitalu, tak i wtedy myśli Cyprjana karmione pożądaniem były łagodne i wyrozumiałe; równocześnie, rzecz jasna, zacierały się przez oddalenie, podniesione do ikstej potęgi czujną, nigdy nie uśpioną neurastenią, szczegóły ujemne, które acz zazwyczaj drobne, powszednie, codzienne, decydują o ogólnym — mizerackim zresztą — mizoginiźmie mężczyzn. — Owoczesne — chwilowe i częste — nastawienie erotyczne Cyprjana szło po linii pierwotnych gustów archaicznych, paleolitycznych, owych, z globów ułożonych, „wenus“ z Willensdorfu: ideał piękna ciała kobiecego z przed trzydziestu tysięcy lat, „wenus“ z grot mentońskich: dużo ciała, bardzo dużo kulistości, wszystkiego; abundancja!
A owe niedomogi?
Bo to tak: cały świat odczuwań odmienny, żeby pięknie powiedzieć: diametralnie różny; jego swat? — no, wiadomo: dążenie do ostateczności! — jej? — najskromniejszy: marzenie: uczciwe, prawe, spokojne małżeństwo w nienatłoczonych meblami trzech pokojach; właśnie: spokojnie; zrównoważenie; budżet ściły, bez niespodzianek; na pierwszego tyle a tyle, na to, na to, na tamto; wiadomo; i raz jeszcze: spokojnie; bez burz zewnętrznych; można się bez nich obejść; i bez wewnętrznych; te są wogóle o wszystkim decydujące; więc unikać! — Jakże się kiedyś zdziwiła, gdy jej powiedział, że od myśli poniektórych i ich słownej realizacji blednie i ciarki mu chodzą po ciemieniu, jakby ktoś na goracą skórę zimny piasek sypał — włosy stają na głowie — od spodu, spod skóry niejako wieje olśnieniem i zachwytem! — rzekła: tak? — ; — w tym potakującym pytaniu było zdziwienie pełne rozczarowania; t.o n.i.e wróżyło współpracującego spokoju!
Dalej — rozważania — o Wisi —: prostota, prawdomówność, logika myśli, poglądy skonkrety zowane i zamrożone — zabalsamowane, mumiowate nieomal. — Konserwy myśli i uczuć! — to nie jest strawne, tym się nie można stale żywić. Brak witamin; te są w świeżości i zieleni! —
No tak — a reszta? — pyta Cyprjan i stawia horoskop:
— reszta to wzwyczajenia; robi się —
— jakie „się“ — ? —
— „się“ to Wisia — Więc:
robi się pro forma to co robią — względnie robili — inni; — lecz bystrość myślowa, w tym szczupłym kręgu świadomości jaki zakreślała w swym życiu zbyt zacisznym, można rzec, zatęchłym — jak zatęchłe bywają rozlewne stawy śródleśne nie pozbawione przecież uroku jak nie pozbawione możności odbicia chmur, nieba, drzew, paproci, pełne utajonego życia, nieprzeliczonego bogactwa form żywin najwymyślniejszych — w tym jednak, jeśli o rozległości widnokręgu myślimy, szczupłym kręgu, bystrość realizmu nie pozwalała na wiarę w nonsensą jakiekolwiek: wyznaniowe, rasowe, szowinistyczne, państwowesupremacyjne; i tu już były szacowne złoża, wartości cenne, wyprodukowane samodzielnie w chłodzie i rozwadze bezegzaltacji. Bez wszelkich wolnomyślicielstw, narzucań, wpływów, dyskusji, bez wysiłku czy walki jakiejkolwiek skonstatowała, że opłatek jest opłatkiem i nie może żadną miarą być bogiem; bóg zapładniający dziewicę to piękna jupiterska nieprzyzwoitość, lecz jako dogmat podane — grubszy kaliber, dostrzeżona nędza, głód, bezrobocie, analfabetyzm — z drugiej strony niszczące wszelką logikę bilansową napęczniałe budżety wojenne — oburzały ją i irytowały do bladości, do drżenia warg i rąk, gdy w sposób sobie właściwy jąkliwy i zbyt jawnym afektem nieprzekonywujący, kłótliwy, mówiła o tych sprawach; — miała wrodzoną i doświadczeniem popartą antypatię do bogaczów, niechęć do rodowości, arystokracji, splendoryzmu militarnego. Była radykałką społeczną urodzoną, tak, jak rodzą się prorządowcy —
— więc wszystko w porządku —
— w zasadzie, mój szanowny interlokutorze, tak — wszystko, co rzekłem w myślach, w tym szpitalnym ustroju, którego ustawodawstwo jest nieco odmienne i inaczej obowiązujące niż u społeczeństw tak zwanych zdrowych — jest cenne i szacowne —
— zgadzamy się więc —
— słuchaj dalej:
wszystko to było jednak jakoby bezcelowe, zbyt osobiste, tak, że siła promieniowa tych ważkich elementów sięgała — no i sięga — nie wiele poza obręb skóry, poza jej zawsze istniejące, choć niewidoczne puchowe owłoszenie; pomyśleniom i decyzjom brak wyrazistości podażowej — były, a więc są, czy więc i będą? — bez seksusu —
— bez...
— bez jądrowej promienności i płomienności —
— myśli dorodne lecz eunusze —
Inżynier pojękiwał w ataku bólu.

I tak we wszystkim; nie było, nie było pożądliwego nastawienia, które jest istotą i zapędem wszelkich pełnych ziarn myśli i drapieżnie zakorzenionych czynów. Przeto zatrzymywała się wszelka wartość w zetknięciu ze światem t. zw. zewnętrznym — już nie tylko jego, Cyprjana Fałna, lecz wogóle.
Żądania jej, Wisi, były żądaniami chłodu; emanowała ciąg mroźny; w natrafieniu na warstwę ciepłą, choćby tylko ciepłotą krwi, trzydzieści sześć z kreskami, — tworzyły się wiry i zdradliwe prądy.
Tutaj, w tej sferze rodziła cherlacka niedbałość w stosunku do własnej osoby, więc i osobistości, brak absolutny wyczuć jakiejkolwiek ponętności; — o enterieur już wiemy; dalej, pościel brudna, miesiącami nie przewłóczona? — obojętne; — bielizna nieczysta? — obojętne; — zmięte i postrzępione suknie? — obojętne; i wszystko tak i ciągle.
Czad obojętności gasił i omatowiał wszelką lśniącość i czystość, zadymiał, zaśniedzał, zpleśniał. W koszuli niezmienionej po miesięcznej sprawie potrafiła przyjmować Cyprjana w łóżku; bez obrazy niczyjej; coś tu jest nie w porządku. Najpryinityw niejsze zabiegi higieniczne nudziły ją i nużyły; wnętrza ud smagłe i przypalone były zawsze wilgotne i lepkie; okresy upław docierały do szczytu deprymacji bezopornej i śliskiego dysgustu.
Na obgroźniałe, najeżone szorstko zjawiska, które roiły się od pytań jak gniazdo zaskrońców miała napodorędziu odpowiedź niedostateczną: — nieuregulowany tryb życia, brak stałych dochodów, nieobliczalność kapryśnych wpływów; — no: — co tu o czym wogóle gadać i stonożyć się wymówkami i perswazjami, gdy nie można zrobić budżetu na miesiąc miesiąc, a jeśli nawet — to niesposób trzymać się go — bo tu brak, tam coś zawiodło, ówdzie niespodziany spłat; zapomniało się, a tu masz! — ten się upomina, tamtemu jeszcze z zeszłego miesiąca, ba — roku! — w takich warunkach — — gdy głowa pęka, żądać odemnie, żeby...
Gospodarstwo wiejskie, którym trzeba się jednak było zająć — obce jej i uchem jedynie znane — nużyło ją, niecierpliwiło, nie rozumiała go, serca doń nie miała; — dziwiło ją z początku, i później też, że ledwo się zorze, posieje, zbierze — znów orka i znów to samo — i tak wciąż — latami — bez końca — bez nadziei wytchnienia dla ziemi i człowieka...
Jej życiem, sensem jej życia, byłoby patrzenie na przesuwające się zjawiska i zdarzenia, bez brania w nich czynnego udziału. Fotoplastycyzm od strony widza; a była świetnym widzem, doskonałym obserwatorem; wady, niedokładności, przywary zauważała szybko; nielogiczności wychwytywała w lot; pamiętała lata; umiała imitować głos i wymowę, naśladować gesty i ruchy; utajony talent aktorski.
Lubowała się w samotności bez odczuwania nudy osamotnienia. Nie miała żadnych potrzeb kontaktowania się z kimkolwiek; nie miała przyjaciółek; z nikim nie potrafiła się zżyć; goście byli zawsze niemiłą niespodzianką, udręką; zawsze.
Tak w najgrubszych konturach rewindykuje Cyprjan elementy zjawisk, które w pospolitym ujęciu wynazwiają się nijako: brakiem woli, niezdecydowaniem, i inaczej też: rozmaicie; — słowa bez pokrycia i bez przydziału.
Medytacje; — a tłem muzycznym jest akompaniujące postękiwanie nowego pacjenta, w paroksyzmie ostrego bólu.
Dogrywają się myśli jak ostatnia część symfonii d-dur —:
gdy się ma inne, odrębne nastawienie życiowe — trudno i niesposób o tym wszystkim — ma te właściwości Wisi na uwadze — pamiętać; — co pochwila też uderza świadomość o przeszkodę nieelastyczną. — W pożyciu wszystko wychodziło na nieumiejętność, niechęć i opór; — odpowiedź likwidowało się — z jej strony — częstym, zbyt częstym „mhy“; wszystko co skomplikowańsze i warte pokusy rozsupłania — odpadało; pozostawały tylko troski, które wałkowało się ad infinitum; —„i pozostawał pociąg rzadki — z jego strony — lecz silny, autoramentu brutalnego; ileż razy słyszał rano jej słowa: „ktoś mnie dziś w nocy zgwałcił“ — był wtedy, gdy był — nie korzenił się w marzeniu pożądliwym.
Dopiero teraz.
Przy zmienionym do gruntu tle.
W nowych kulisach: miasto!
W tym nagłym podnieceniu, wywołującym wizje lubieżne.
Stolica — ministerstwo.
W tym — wreszcie — absolutnym vacuum pisarskim!
Ohydne okresy! — Okresy trupie i fermentujące, gdy etap co dopiero zdobyty zaczyna ciążyć i nużyć; już jest przezwyciężony — —
— czymże jest twórczość wszelka, jeśli nie ustawicznym przezwyciężaniem — ? —
Do nowego etapu jeszcze kęs drogi, kęs czasu — i tu ta pustka, bezwład, równomierne przyciąganie, stagnacja, nicość prawie; dysgust i gorycz obrzydliwa; lęk: co teraz! strach: a jeśli nie! — miejsca posępne, urodzajne dla natręctw samobójczych.
Że w retorcie mózgu, zasilanym krwią rytmicznie, coś się samorzutnie dzieje, zdarza i wytwarza, coś po za i po przez wolę destyluje — produkt niby, napój skondensowany, balsam, eliksir? — zaledwie odblask nikły tego alchemicznego żaru przedziera się ku świadomości — a ta jest zaniepokojona, głodna, błędna, przerażona. — Poeta jest tylko w swym dziele; w nim jest cały. Żyje wciąż i wciąż umiera; ciągłe agonie spoufalają go ze śmiercią; twórczość jego jest pasem ratunkowym; i tu i wszędzie i zawsze jest tylko zjawiskiem przyrodniczym — wciąż wzrastającym — wciąż obumierającym — wciąż, a coraz bujniej, dorodniej, pożywniej owocującym. Drzewo życia.
Inżynier jęczał wciąż. Cyprjan wstał i podał mu proszek: belladona i papaverina; to uciszy.
Wracając do łóżka — na kilkumetrowej przestrzeni szpitalnej podłogi — potknął się w myśli o próg cytatu, który kiedyś wpisał do notatnika: „kto zaś istotnie walczy za sprawiedliwość, ten, jeśli choć na czas krótki zachować chce własne istnienie, koniecznie musi działalność swoją ograniczyć do życia prywatnego, a do rządów ludowych nie mieszać się wcale“ —
— dlaczego właśnie teraz do zdanie — ? —
Posmutniał nagle.
Ogarnął go gwałtowny, nieznośny lęk i nic cierpliwa nostalgia za domem, jesionami starymi przed oknem, za tym kęsem krajobrazu, który był od lat tłem jego wszystkich myśli i prac, za owalnym biurkiem, za ciszą, którą obrósł dom jak mchem.
A ten cytat? — tak przecież rzekł w obronie swej Sokrates — i nie obronił się; został skazany na śmierć w roku trzysta dziewięćdziesiątym dziewiątym przed narodzeniem Chrystusa, a czterysta trzydziestym drugim przed skazaniem Chrystusa na śmierć — — a może to wszystko dopiero dziać się będzie w dwutysięcznym trzysta dziewięćdziesiątym roku antychrystowej ery? — a może po prostu w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku? — w tym roku — ? — —
Usiadł na łóżku.
Notatnik — nie, to właściwie nie notatnik, lecz kalendarz czerwono oprawny; ma taki zwyczaj wpisywania w kalendarze kieszonkowe myśli, pomysłów, cytat obok adresów i co tam załatwić pilnego.
— dziękuję, uciszyły się jednak bóle —
Taki moment „kliszowy“, wyświetlenie nagłe — a wtedy zwraca pamięć najdokładniej, z nużącą skrupulatnością i rachunkową pedanterią zdarzenie nie wiele skąd inąd znaczące.
W tej chwili widzi tę stronicę „Dzienniczka kieszonkowego na rok 1936 z taryfą pocztową“ —
Momenty kliszowe zdarzają się najczęściej po wytężającym pisaniu; więc w tej chwili cały seans pamięciowy wyłania się bez wyraźnego bodźca; chyba ten niepokój nieokreślony.
Stronica lewa, u góry: 22 lutego — duże L — sobota — w pośrodku tłustym drukiem 23 lutego — niedziela — ołówkiem anilinowym: okolica myśli — dwa razy podkreślone, — adres: Jadwiga Ziemięcka, Puławy, Instytut — —
(— nie odpisałem, a to takie wielkie, jasne zdarzenie —) poniżej, nieco wskos, owo zdanie z „Obrony Sokratesa“, atramentem; dalej znów ołówkiem zdanie: zdrowia (fizycznego), żądają od nas ludzie chorzy (umysłowo) (do elementów wojny) — u dołu — atramentem — jeszcze jeden cytat — z Goethego —: „dzieło sztuki może mieć i ma następstwa moralne, ale żądać moralnych celów od artysty, znaczy psuć jego powołanie“ — ; — w samym rogu naścibione: weksel na 100 złotych płatny 28-go; pamiętaj!! — dwa olbrzymie wykrzykniki zieloną kredką —
Inżynier w płaszczu kąpielowym — stanowczo przeważa buraczkowy kolor — przygarbiony, skurczony, oburącz przyciska żołądek — wychodzi —
— nie mogę wytrzymać w łóżku — wyjdę na kurytarz —
W drzwiach zachwiał się — poszukał równowagi ręką — płaszcz nie przytrzymany rozwiał się i wypełnił sobą cały prostokąt drzwi — ; — zezbierały go trzęsące się ręce niecierpliwie. Wyszedł.
Nagle wyświetlona stronica! — Pomińmy doraźności — weksel i tak zaprotestowany — narosło kosztów drugie tyle — to zawsze tak — i ten kalambur myślowy o zdrowych i chorych — — pozostają dwa cytaty, dla których — niezawodnie — pamięć wskrzesiła męcząco i natrętnie — mógłby to być jeszcze adres — tę stronicę w czerwonym kalendarzu —
Czy to napomnienie? przestroga?
Po wyjściu inżyniera cicho; mrok zapada i pokrywa szarym oddaleniem chory nieład seperatki.
Wątłe drzewko za oknem nachwiewa się monotonnie i żałośnie.
Skądże, w jakim celu ten wychlust nagły z podświadomości i zapomnienia? —
I znów to niepohamowane, drżące uczucie lęku i niepokoju ubezwładniającego —
Łomoce serce, nieregularnie tętni krew, rozsadza żyły (— stracha że się zaraz umrze —).
Zatraca się poczucie rzeczywistości — podłoga przepływa jak tratwa na nocnym morzu, na której rozbitek wypatruje świtu i ratunku — mare nubium — marę tenebrarum —
Drży ziemia — słychać jej łoskot i chrzęst (— łańcuchy górskie —) i świst w mijaniu świetlanych smóg i stożkowatych cieni planet —
Pierścieni się i syczy jak woda na rozpalonym żelazie — Saturn —
Z ziemi jak z olbrzymiej, pełnej piersi wyrasta w mżącą przestrzeń dwupostać w zachwyceniu, w przegięciu miłosnym —
Misterium globu —
Zrastają się kolana śniade z lśniącym pięknem jasnych biódr — i torsy wrastają w siebie jak drzewa — jak z bukiem brzoza —
Usta wszeptują sobie nachyloną winną wieść: miłość — a to brzmi jak wieczność, pachnie jak ozon —
I co i gdzie ma się stać w pomyleniu człowieczym — ? —
Co i gdzie — ? —
Obraz eleuzyjski wyrwany z obłędu gaśnie i zasnuwa się bielmem szumu —
Po przez natężający się, huczący szum jeszcze widać krążące planety nieme już jakby senne — i Saturn —
Wynaglony, arkadyjski akord pieśni nad pieśniami omotał złowróżbny szum, otoczył strugami jak mackami głowonoga, porwał, zgniótł, zmiażdżył i rzucił w przepaść rozwartą u czarnych stóp prometejskiego Kaukazu —
Lęku! Trwogo! Wieczysty cieniu człowieka!

Cyprjan już leży w łóżku.
W białe ciało strumieniami żył wpełzł bolesny niepokój; nie opuści już zdobytego organizmu aż..
Rytmem przyspieszonego, niespokojnego bicia serca odpomina mózg do końca tamten okres nawrotu agonii; okres przerażający; pusty, bezduszny, opustoszały, męczący obcym, jakby nieosobistym podnieceniem płciowym, a równocześnie naporem degradujących natręctw samobójczych — czyhały jak złośliwe bakterie na moment osłabienia.
Pożądał wsparcia, współistnienia, temperatury ciała. Byle nie sam, byle nie sam — w tej chwili zwłaszcza nie sam, bo — —
Wisia wysiadła z natłoczonego wagonu. Czekał na dworcu. Była brzydka, zmęczona podróżą, źle ubrana, obładowana pakunkami. — Jaknajusilniej i natychmiast przepłaszał to pierwsze wrażenie, to złe, degustujące wrażenie. Wmówienie udało się; klisza została.
Wisia zamieszkała z nim w pensjonacie; spał z nią co noc.
Z współlokatorów, prócz Rzykowskiego, nic znali nikogo — było ich zresztą niewielu w tym czasie — pensjonat niedawno otwarty — nie przyciągał; dopiero później zaczęło się właścicielce pani Schoenowej niezgorzej powodzić.
W ministerstwie Cyprjan również jeszcze czuł się obco; z nikim bliżej; i również dopiero później: koleżańsko.
Więc żyli sami we dwoje — i dobrze im było z sobą. Synek został u babki, więc z tym spokój; opieka.
Wałęsali się po mieście. Wisia była kiedyś już w Warszawie, za rosyjskich czasów; teraz wydało się jej całe miasto odwrócone; topograficznie; — miała jednak dobry zmysł orientacyjny — rozeznawała się w ulicach łatwiej i prędzej niż Cyprjan. — Stare miasto, Łazienki; olbrzymi, kopulasty sobór bielił się na Saskim Placu.
I najmilsze chwile: u kustoszki muzeum etnograficznego na Krakowskim Przedmieściu, pani Heleny Kamińskiej, w atmosferze ładu, sztuki ludowej, zapału i wielkiej dobroci.
Od wielu lat korespondował z nią Cyprjan, jeszcze wtedy z Dąbrówki, gdy to znalazł w marysinym
(— westchnienie —)
domu stare chłopskie obrazy.
Teraz poznali się. I — o dziwo! — Wisia polubiła panią Helenę; jedną z dwu kobiet, dla których żywiła szczerą sympatię — —
(— bo i Jadzię Ziemięcką — ale to później —)
zachodzili często do tego nieco dziwacznego mieszkania na Krakowskim; — najpierw sień długa — potem podwórko brukowane, obramione krzewami bzów i tawuł, — olbrzymi kamienny lew, krewny tych leżących przed gmachem prezydialnym rady ministrów — obok tego samotnego lwa wejście na strome, załamujące się w prawo i w lewo schody — i tu; — pokój duży, sala raczej, podzielona szafami, kredensami, pólkami na kilka przestrzeni i sfer: tu kancelaria, tu sypialnia, a tu salonik, a tu jadalnia; — schludność wszędzie nadzwyczajna; zawsze jasny, czysty dzień; a wszędzie sztuka ludowa lub przemysł ludowy; to przeważa; lecz są i płaskorzeźby Wittiga, akwaforty Pankiewicza i kapitalne rysunki Wawrzenieckiego, genialnego majstra i wizjonera, który czeka na swego odkrywcę. — Pośród tych z uroczym umiarem rozplanowanych przedmiotów — gospodyni miła, rosła pani o pulchnych, rumianych policzkach, ślicznych oczach z nieco ciężkimi, ciążącymi powiekami — uśmiechnięta, ruchliwa, czynna, dbała — ; — z uczuciem autentycznego wzruszenia, z miłością wypomina się ten krótki okres pani Heleny kolorowym uśmiechem w pamięć wpisany — (— nawet niewiadomo kiedy powróciła tratwa podłogi dalekich wód; — jest jak poprzednio i jak zwyczajnie: podłoga pośród konsekwentnych ścian —)
niema cię już dobra, entuzjastyczna pani; rzadkie są o tobie myśli — lecz zawsze ciepłe i czule i z dotkliwym poczuciem pustki w tym miejscu, w którym żyłaś, pracowałaś i kochałaś wśród pisanek, wycinanek, haftów i pięknych naczyni, których deseń, ozdoby i szkliwo podziwiałaś mądrymi oczami i rozumiejącą ręką.
I tak się tylko mignęło jak odwrócona ilustracja na lśniącym papierze.
Miesiąc zleciał raz-dwa; Cyprjan uspokoił się znacznie.
(— i w tej chwili kojąco to działa —)
odetchnął, spogodniał.
Szkoda, że tak krótko! — lecz dłużej Wisia nie mogła; gospodarstwo, interesa, diabli wiedzą co.
I znów to najwstrętniejsze miejsce świata: dworzec, kasy, poczekalnie; zaduch, pośpiech, popychania, krzyki, gniewność, niecierpliwość.
Natłok potworny; mało wtedy było tych pociągów; kiepskie; klekoty; szyby powybijane, okna zabite deskami; brak oświetlenia, pasażerowie brali ze sobą świeczki w podróż; dewastacja, dewaluacja. Wyścig mętnych zarobków. Ludzie na zdyszanego doganiali interesa; chwytali je w biegu, w locie, pod kołami, na dachach wagonów, na stacjach, przy Stankach, zwrotnicach; w kościołach, bankach, fa« brykach, na przedmieściach, wsiach, w szczerym polu — wszędzie; taka firma wywozu drzewa, impregnowanego w lesie za żywa przeciwgnilnym zastrzykiem — zwała się „Kobra“; to symboli nazwa! — kobra! kobra! — wszystko i wszędzie: kobra!!
Do wagonów właziło się, zwyczajnie, oknami po nogach, ramionach i głowach ludzkich; załapanie miejsca to tak jak załapanie posady; — łamały się często te ramiona i nogi, pękały głowy mniej twarde. Więc jęki, wrzaski, klęcia, bitki; zwierzęca walka o byt: o miejsce siedzące.
Przed dworcami permanentnie dyżurowało pogotowie ratunkowe.
Na stację przychodziło się na kilka godzin przed odejściem pociągu. Szukało się go na bocznicach oddalonych o kilometr i więcej od stacji. Stał tam ślepy i zimny, rojny niespokojnymi ludźmi, jak trup robactwem.
Silny, rosły bagażowy zarabiał wtedy wiele: narażał zdrowie i życie.
Cyprjan ugodził dnia poprzedniego takiego wielkoluda — więc miała Wisia miejsce siedzące w ustępie na klapie klozetowej; dobre i to — zachwalał olbrzym; w ciasnej tej ubikacji stało poza tym pięciu zazdrosnych pasażerów jak gawrony przypatrujące się z nienawiścią wronie obrabiającej kość.
Wisia zmęczona wielogodzinnym czekaniem i zdobywaniem miejsca zrozpaczona koniecznością powrotu w nieprzychylny dla niej, obcy i wrogi zakamarek świata, w tę przy warowaną samotność — była jak błędna; — nie mówiła nic; nie odpowiadała na pytania.
Olbrzymie oczy je] pływały poza szerokim opadem łez jak czarne gondole w ulewnym deszczu.
Prócz bagażu wiozła ciężką, ołowianą rozpacz.
Jeszcze ostatnie bieganiny — krzyki — odpadania lękliwszych od natłoczonych schodów — pożegnania i płacze — przecinania się tysiąca płaszczyzn spojrzeń i gestów — — szarpnięcie, churkot, sapanie — pociąg ruszył.
Cyprjan chwilę biegi obok wagonu — machał kapeluszem w stronę okienka zapłakanego do ostatka; gromady współbiegnących i te podążające naprzeciw ku innemu pociągowi — rozdzieliły go od małej suchej ręki, z której okapywała szara, zwiędła chusteczka.
Rosła pomiędzy nimi przestrzeń, wypełniała się parą, dymem i gęstniejącą, grząską nocą.

Mięsi się i tęsi ulica Marszałkowska błotem i ludźmi.
Nizko nawisie chmury jak mokre płachty budy cyrkowej — siąpią opustoszałym chłodem.
Gwiazd nie widać; skądże; wyższe piętra są już ślepe, oparami zasłonięte jak krepą. Umarłymi dachami wrastają domy w wilgotną, obślizgłą nicość.
Pusto. Rozpaczliwie. No — źle!
Na usta przypełzła jak glista z dalekich, niczyich zwojów mózgu śpiewka, ta śpiewka z dzieciństwa, głupia i nonsensowna:

u kaczora złote pióra
u kaczuszki złote nóżki

Z tym nuceniem bladym wymija Cyprjan przechodniów ciemnych na tle oświetlonych wystaw: skręca w prawą bocznicę; szuka napisu; upewnia się; takie te ulice jednakie.
Na rogu gromadka dziewcząt; palą papierosy; przy każdej mijanej sylwecie męskiej słychać: „może pójdziemy?“ — „chodź chłopczyku“ — „psiakrew“ —
Pośród nich jedna rosła, piersiasta, z silnie odstawionym kuprem, twarz piękna, wyzywająca, duże, lśniące zęby. I do niej to powiada od dołu trójkątny lisi zarys twarzy pod rudą zmierzwioną czupryną — na którym w mgle perłowej dwie krechy węglowe brwi wysokich i czerwone serce warg — ani oczu, ani nosa — :
— te Dora, ale ci facet pod gazem —
Zarechotało śmiechem i zakręciło w zalotnym obrocie — aby ze wszystkich stron —
— te, mały, daj papcia —
U kaczóra...
Cholera!


Koniec tomu pierwszego



EMIL ZEGADŁOWICZ



MOTORY


POWIEŚĆ
TOM DRUGI







MCMXXXVIII

WYDAWNICTWO „SIRINKS“

KRAKÓW — WARSZAWA — LWÓW



Marianowi Ruzamskiemu
z serdeczną przyjaźnią
przypisują swą pracę
S. Ż.E. Z.




... pytałeś mnie, cobym uczynił, a czegobym nie uczynił. Powiem ci więc, co będę czynił, a czego nie będę czynił. Nie będę służył rzeczy, w którą przestanę wierzyć, bez względu na to, czy będzie się zwała domem, ojczyzną, czy kościołem: i będę się starał o wyrażenie siebie w życiu i sztuce tak nieskrępowanie, jak tylko potrafię i tak całkowicie, jak tylko zdołam ...“
JAMES JOYCE
(„Portret Artysty“)


... o męczennicy godności własnej, nie dorastam wyżyn waszych! ...“
ROMAIN ROLLAND
(„Colas Breygnon“)


Ministerstwo sztuki i kultury było niespotykanym, wspaniałym bałaganem. Snobizm i komizm były jego — ministerstwa i bałaganu elementami zasadniczymi.
Panem Ministrem był wielki smakosz — lepiej będzie: koneser — poezji światowej z końca XIX wieku, znakomity redaktor hiperestetycznego, przez co nieco w linii niespokojnego — mówiło się: secesyjnego, pisma; świetny tłumacz Maeterlincka, Zeyera i stu pięćdziesięciu sześciu (i pół) poetów z nad Sekwany, Tamizy, Rodanu, Dunaju, Tybru i innych pomniejszych dopływów Wisły; znawca miniatur, prerafaelitów, malarstwa Moreau, Hokusaja, Utamary i t. p. — bojownik w imię hasła „sztuka dla sztuki“. Olbrzym zwalisty, nogi, ręce duże — siwa bródka i wąs po lewej stronie żółty od cygar; niegdyś łysy porósł z latami w kunsztowną i precyzyjną „pożyczkę“, to znaczy w zapożyczone z nad karku (morowy miał ten kark), długo i pieczołowicie hodowane włosy, które jakąś tajemną tynkturą trzymały się ciemienia i skroni. Pomimo wielce męskiej, zażywnej, grubokościstej postawy, przybrał pseudonim wdzięczny, subtelny, niewieści; a może właśnie dlatego; kompleks rekompensaty; głebokie oczodoły skrywały żywe, płomienne, entuzjastyczne oczy koloru przyćmionej stali. Oczy te wypatrzyły spuściznę Norwida i Hoene-Wrońskiego — wypatrzyły bystro i skutecznie. Zbiorowe dzieła cbu tych autorów mają się ukazać w r. 1999 na zamknięcie XX wieku; wiek XXI obiecuje b. minister uczcić nowym odkryciem nowych sławnych poetów z t. zw. szkoły trojańskiej.
Lecz do rzeczy; p. minister zorganizował był biura na obraz i podobieństwo swej chimerycznej redakcji; to właściwie nie było żadne ministerstwo — to było coś więcej: to była filia przebrzmiałych kierunków, nurtów i prądów literacko-artystycznych. Zagadnienie nowego oblicza dziejów, patos nowej rzeczywistości, przyładzenie nowych dróg dla dźwięczących na widnokręgu kroków — nie! takimi głupstwami nie zaprzątano sobie głowy. Rozdzielano natomiast nagrody za poszczególne wiersze oryginalne i tłumaczone; organizowano dezorganizację i dezorganizowano wszelkie obiawy samoorganizacji ze skutkiem przeważnie dodatnim.
Miło było w tym lokalu; bo to był lokal; dawna kawiarnia na zbiegu ulicy Ordynackiej i Nowego Światu — pierwsze piętro — okna duże — szyby wystawowe — jasno, czysto, obszernie; zamiast stolików stały wprawdzie biurka (— całe ministerstwo zajmowało jedną długą salę z dwoma załomami — pozatem jeszcze osobno: biblioteka i gabinet ministra —) — dużo nawet tych biurek — piętnaście albo osiemnaście — ale to nie przeszkadzało. Gawędziło się dobrze; zwłaszcza przyjemną atrakcją były drugie śniadania; przerywały one bezrobocie, które mogłoby z powodu zbytniej przewlekłości przemienić sie w nudę.
Zaraz po zaangażowaniu Cyprjana — zaangażowaniu, powołaniu, mianowaniu z uposażeniem kategorii VII etatu płac, t. j. z pensją zasadniczą mk. 6.300, wojennym dodatkiem ekonomicznym mk. 4.500 oraz przysługującym z mocy ustawy z dn. 28 lipca b. r. (Dz. P. P. P. nr. 63 poz. 3777), nadzwyczajnym dodatkiem drożyźnianym w kwocie mk. 3.840, czyli razem mk. 14.640, wyraźnie czternaście tysięcy sześćset czterdzieści marek — zaraz więc po tym mianowaniu — Stanisław Rzykowski, starszy referent w wydziale teatrów, dawny znajomy i przyjaciel Cyprjana jeszcze z czasów wielkiej wojny, sławny poeta, członek redakcji organu p. ministra, autor niewydanego wtedy jeszcze tomiku poezji — dopiero zresztą przekraczał pięćdziesiątkę, co dla uczniów szkoły p. ministra, rozwijającej się sub speciae aetarnitatis, było wiekiem niemowlęcym — zapowiedział Cyprjanowi, że ma on być prawą ręką ministra. To był jedyny (urzędowo) przykry moment w tej bezmała trzechletniej karierze ministerialnej Cyprjana.
Bezpośrednim jego przełożonym był wielki uczony, znakomity poeta-tłumacz Dantego, Byrona, pieśni ludowych, Calderona — romanista wysokiego stylu. Człowiek najlepszy pod słońcem; mały, włos na jeża, ciągle czymś zaaferowany; nieśmiały; lękliwy, rumieniący się jak panny w dawnych, zamierzchłych czasach; one już wtedy nie, a on jeszcze wciąż. Wielki znawca i miłośnik języka, całymi godzinami poprawiał i przerabiał „pisma“ referentów; pomagał mu w tym wydatnie Stanisław Rzykowski (— sławny był ich spór i dyskusja nad tym, czy ma być ministerstwo, czy ministerium; po wielu debatach zgodzili się, że jedyna właściwa i z duchem języka zgodna forma, to „ministerium“; wobec tego przyjęło się „ministerstwo“); zanim więc taki skromny zresztą „koncept“ pp. referentów z zawiadomieniem o przyznaniu subwencji, subsydium, stypendium, przydziale węgla takiej to a takiej szkole przemysłu artystycznego, zakupu autografów, bibliotek, nut, rysunków, medali, obrazów — dotarł do ministra, był już wyretuszowany, wykorygowany, spuryfikowany i opracowany tip-top — stał się, słowem, wzorem — jak owe litografowane na grubym kartonie wzory dorodnej kaligrafii z lat naszej wczesnej młodości. — A przecież i tak zdarzało się, że p. minister jeszcze jakąś niedokładność zauważył, jakieś niedociągnienie, jakąś skazę w tym krysztale. Wielki romanista, który był ogniwem pomiędzy ministrem a całą resztą, zarazem więc i gromochronem — rumienił się, wstydził, tłumaczył, zabierał straszny papier, siadał przy biurku i podparłszy skołataną głowę, kreślił, wykreślał, dopisywał, poprawiał — całą, o szlachetności! winę sobie przypisując; — przeciwnie, Rzykowski, ten wszystko spychał na referenta ciamajdę i nygusa.
Dzisiaj wydają się te dywagacje i perypetie prawie drobiazgowością i może nawet przesadą — lecz, proszę was, spróbujcie napisać nieskazitelną polszczyzną, a przytym jako tako rozsądnie, że „w odpowiedzi“ lub „odpowiadając na pismo z dn.“, „z uwagi na wyczerpanie budżetu z poz. b“, „powołując się na art. 2. poz. d., zawiadamia ministerstwo“ — proszę bardzo! spróbujcie, no i tak, żeby splendor sławetności ministerialnej nie został nadwyrężony! to nie śpas!
Cyprjan (p. ministrowi bardzo się to imię podobało — „nawet w ministerium mam Cyprjana, — mawiał, — tyle tylko, że nie Kamil“) — pracował w wydziale literatury; — naczelnik wydziału, onże romanista i tłumacz znakomity — po kilku miesiącach dość żmudnej hodowli młodych referentów — zrezygnował z tej posady i skwapliwie pierwszym pociągiem wrócił na katedrę uniwersytecką, gdzie czuł się bezpiecznie, potrzebnie i użytecznie. Fałn został sam w „charakterze p. o. naczelnika wydziału literatury“ — sam, opuszczony, bez dyrektyw, bez pracy i bez zajęć; — na szczęście Stanisław Rzykowski — przyjaźniący się od wieków z panem ministrem, stąd też „wicem“ zwany — postawił nagły wniosek, sążniście umotywowany, że w jego wydziale — a był to wydział teatrów i widowisk — musi być bezwarunkowo referent; nawał pracy — sam, proszę panów, spis teatrów, dyrektorów, aktorów, maszynistów, suflerów, rekwizytorów, to praca na lata! jeśli to ma być porządnie zrobione, a inaczej przecież nie warto; jeden człowiek nie da rady; zagubi się, a reprezentacja? — to mi zabiera wszystek czas, zresztą mawiał: „moi aktorzy, to banda, którą trzeba krótko trzymać“. — Wniosek przeszedł na radzie ministrów jednogłośnie; tylko minister komunikacji zgłosił votum separatum; lękał się, że ministerstwo sztuki i kultury zażąda wagonów dla teatrów objazdowych; i tak z wagonami klapa, skąd brać? — a nikt tak inwentarza nie niszczy, inwentarza resortu kolei, jak cyrkowcy. Nic posiadał subtelnego daru rozróżniania; zbyt widocznie mieszał teatr z cyrkiem, czym niewątpliwie krzywdził cyrk; nie zdawał sobie z tego sprawy; więc należy mu wybaczyć — niemniej rzecz to przykra; — p. minister s. i k. (sik) wygrał na całej linii — lecz posiedzenie rady ministrów opuszczał z dyzgustem; brak kultury bliźnich napełniał go melancholią.
Zaangażowano rychło poetę Mikołaja Srebrempisanego, naonczas recenzenta teatralnego jednego z pism warszawskich. Miejsca już w tej kawiarni nie było — więc zestawiono dwa biurka plecami do siebie — dwa wąskie, ad hoc zamówione biurka; przy nich spotkali się ci dwaj, koledzy przecież ongi z wyższych klas gimnazium parafii księdza Pyłka, sławnego z niepospolitej głupoty w całej Rzeczypospolitej. To łączy. Odtąd przez dwa lata siedzieli z sobą twarzą w twarz: Cyprjan i Mikołaj. Obaj nieśmiali — przezwyciężyli ten uraz w sobie: zaprzyjaźnili się; nieufność wzajemna stajała pod ciepłym tchnieniem uczucia; wspólny przybiurkowy, ministerialny los — też dopomógł. Teraz już o nudzie mowy nie było! — po przeczytaniu rannych gazet — przygwarzali, jak starzy krajanie, o poezji i polityce, co w ustach poetów na jedno wychodzi — trochę patrzyli w okno na żywy i ustawiczny ruch na Nowym Świecie — istotnie ruch był duży, bo zawsze w tym miejscu jest duży, są takie miejsca uprzywilejowane w miastach — ; — tak schodził szybko i mile czas do drugiego śniadania.
Mikołajowi, który przechodził w młodości malarię, a wogóle był niedokrwisty, blady, z dużymi sińcami pod oczami — było stale zimno; przy tym neurasteniczny lęk przed przedmiotami szorstkimi: bibuła, gazety, ściana, podłoga zadeptana, niektóre gatunki materiałów ubraniowych — wszystko to wywoływało dreszcze i gęsią skórkę; stale też drżał. Za namową Cyprjana przyniósł sobie do biura pled i szczelnie się nim okrywał; nieco pomogło; Cyprjan się radował: „widzisz, nie dość że ministerstwo, jeszcze marzł będziesz? — tegoby tylko brakowało! — ale ci lepiej? no to fajno“. Od pory wczesnej jesieni poczynając, gdy dżdże i wilgoć dawały się we znaki — wznowili zwyczaj zacny i higieniczny dolewania do herbaty — tak ot, na cztery palce, spirytusu; raz że to mierźlawe zimno, drugie że szprotki, które kooperatywa ministerstwa sprowadzała w ogromnych ilościach, były niezbyt strawne; alkohol rozpuszcza tłuszcze. Napitek był zdrowy, smaczny, lecz nieco tęgi. — Koledzy obok dziwili się, że ci dwaj poeci tak jakoś wilgotnie bledną przy tej herbacie i nazbyt donośnie wymieniają ze sobą poglądy na tematy abstrakcyjne. Zapach zdradził; rzecz się wydała! — Wszyscy mieli im za złe, że się tak niekoleżeńsko z tym kryli, że to przecież pomysł klasa! — Odtąd śniadania urzędników Msiku pełne były wigoru i fantazji. Około godziny dwunastej rósł teraz w lokalu wesoły gwar, zdrowy śmiech górował i polatywał ponad stroskanymi mózgami jak ten gołąbek nad cuchnącym muliskiem wysychających wód. Wesoło było. — Przechodnie zadzierali głowę, przystawali na ulicy — co to w tej kawiarni tak wesoło — ? — Czasem kogoś, kogo gniotły smutki i desperacja, skusiło i zaszedł — niebaczny, że przecież napis brzmiał: „Ministerstwo“ a nie „Kawiarnia“; z początku woźny (lokaj p. ministra, pełniący tu służbę) przypuszczał (to był Litwin), że to jakaś „strona“ wchodzi, petent; więc szybko i szeroko otwierał drzwi. Lecz, bystry, orientował się prędko i odprawiał takie coś z sakramentalnym: „tu, rybeńko, ministerium, panie; kawiarnia? — kawiarnia naprzeciw, złotko ty moje, tu, rzekłszy już, ministerium“.
Najbliższym sąsiadem tego wydziału literatury i teatru był Leon Chrzan, reprezentujący samodzielnie choć z ograniczoną odpowiedzialnością wydział prasowy. Zażywny ten młodzian, krępy, typ ormiański, zabójczo przystojny, w garniturach skrojonych ef ef, kochał się w kolorze brązowym; krawatki jego to były poematy stosowane! — Zadaniem jego, przewidzianym mądrze „regulaminem rozkładu prac“, było czytanie stert gazet i pism i podkreślanie czerwonym ołówkiem wzmianek, które dotyczyły ministerstwa sztuki i kultury, a które tenże wydział prasowy w osobie Leona Chrzana dnia poprzedniego prasie rozesłał. Praca tego referenta nie budziła (w nim samym) entuzjazmu, była bowiem bez niespodzianek. Co mi to za rozrywka czytać piętnaście, a choćby i dwadzieścia razy, że „p. minister s. i k. uczestniczył wczoraj w odsłonięciu tablicy pamiątkowej na ścianie domu Nowolipki 68, w którym w przejeździe do Drezna mieszkał Jan w Oleju, Barnaba Ćwiek, przyjaciel bratanka C. K. N. w r. 1874 od dn. 18 — 19 stycznia“ — ; to ważne ale to się znudzi już po szóstym czytaniu. — Ostatecznie: gazet było dużo, pracy mniej. Przezorny i oszczędny Chrzan nie przysparzał jej sobie lekkomyślnie; mawiał też: „gdyby nie zachłanność panów kolegów, starczyłby mi czerwony ołówek na jakie dziesięć lat“. Mówiąc tak wykazywał sposób myślenia globalny i historyczny; ołówek byłby przeżył Msika; to nie byłoby sprawiedliwe. Słuszne też było, że ten ołówek „nie starczył“ — zasługa to wydziału plastyki; panowie w nim zasiadający chętnie sobie coś tam w godzinach urzędowych rysowali — akty kobiece zwłaszcza (— wśród zapisków Cyprjana znajdują się istotnie dwa akty sygnowane, jeden S. D., drugi J. S. —), często też dla podbarwienia tła lub karnacji ciała ściągali zewsząd ołówki.
No i jeszcze wydział muzyki! (biurka tuż przy wydziałach literatury, teatru i prasy). Trzech panów: naczelnik wydziału (biurko wysokie, zasuwane na drewnianą żaluzję, typ amerykański — wszyscy naczelnicy wydziału mieli takie biurka, oraz drewniane karła na sprężynach; można się było chojdać do woli; tyle tylko, że piszczały okropnie, zwłaszcza to Rzykowskiego było jak cała niestrojna orkiestra; biurka referentów to były takie stoły typu diplomatique — skromne, ósmej i siódmej kategorii) — więc w tym wydziale muzycznym: naczelnik wydziału i dwóch refrentów, jeden od muzyki dawnej (archiwariusz), drugi od muzyki nowej. Naczelnik wydziału, przystojny, starszy pan o pięknej, falującej, siwej czuprynie i nieco artretycznie zaczerwienionym nosie — był specjalistą od pieśni ludowych, od ich akomodacji na gust i potrzeby sfer wyższych: estrada, koncert, mezzosopran; pięknie to robił, kunsztownie i wdzięcznie. Żył w szczęśliwym, lekko zastraszonym sojuszu z którąś tam z rzędu żoną — piękną, chłodną, nieco groźną damą ukoronowaną bujną, pszenną fryzurą. Poza tym cierpiał na chroniczną obstrukcję; narzekał też na nią często; zrozumiałe. Zaraz też po przejrzeniu dość niecierpliwym gazet, zapożyczonych z wydziału prasowego — znikał na godzinę i dwie w ministerialnej wygódce. Z początku przeszkadzano mu zbyt natarczywie niedelikatnym domaganiem się wpuszczenia — później zorientowali się wszyscy i szanowali to przyzwyczajenie podyktowane koniecznością. Po wielu kwadransach osamotnienia (p. minister był łaskaw często żartować, że ten p. „naczelnik umie przysiedzieć fałdów“; „spisuje się mi muzyka“; — nie używał słowa: „wydział“, lecz zawsze patrofamilijnie: „moja muzyka“, „moja literatura“, „moja plastyka“ i t. d.) — wychodził p. naczelnik rozradowany i promieniejący — a zawsze z jakimś nowym pomysłem kompozycyjnym; nie lubił czasu marnować. Czasem słyszano nucenie i pogwizdywanie zpoza drzwi ubikacyjki — wtedy cichli wszyscy i porozumiewali się wzrokiem, w którym było zadowolenie i poczucie dumy: „komponuje“! — Co łatwiejsze i żywsze kompozycje przyjmowały się rychło na sali ministerialnej — kolportowane i wćwiczane przez referentów muzyki, więc z dużą fachowością; to wzbudzało ufność. — Przez kilka pięknych zimowych miesięcy — gdy wiatr za oknami śmieje się, huczy zadymka i zawierucha, płaty śniegu zabielają wysoko okna porosłe lodowymi paprociami, palmami i fantastycznymi wodorostami, a przechodnie szybko prują zimną taflę powietrza — tu ciepło, zacisznie, przytulnie jak w szlacheckim dworku Miłaszewskiej — śpiewali sobie urzędnicy składnie unisono i na głosy — na szczęście, na zdrowie siedzącego w wyczekującej samotności kompozytora, najczęściej pewną piosenkę ludową, pięknie zharmonizowaną jak naprzyklad ta pieśń, będąca czymś w rodzaju hymnu narodowego Msika:

— — słu—uchaj Maryś, coś ci powiem,
mta — dana, dana — da —
wysmaruj se dupę łojem,
mta — dana, dana — da —
by, gdy wejdzie ciało w ciało,
mta — dana, dana — da —
żeby bardzo nie skrzy — pia — ło
mta — dana, dana da — —


Urocze i pamiętne momenty życia!
W wydziale plastyki znów dwu referentów i naczelnik (oczywiście) wydziału, o którym pod on czas nikt nie wiedział, że nie obrazami swych bogów słowiańskich, łechtąjących kolorowością swą i bojowym animuszem megalomanię narodową, lecz strzałami rewolwerowymi w Zachęcie Sztuk Pięknych wsławi swe nazwisko. Suchy, wysoki, twarz ostra z blond bródką, skład głowy (jakby się dziś rzekło) nordycki, Szwed czy Norweg — jakby przed chwilą wrócił z wyprawy polarnej na foki, wieloryby, pingwiny, białe niedźwiedzie; — witał się z wszystkimi bardzo grzecznie, swoistym gestem wyrzucał dłoń od piersi; spojrzenie czyste, niebieskie zpoza złotych okularów (— zawsze ta biała ropna plamka w przynosowych kątach oczu —); wróg ówczesnego rejwachu ekspresjonistycznego, kubistycznego, dadaistycznego — tylko Matejko, tylko Grottger, tylko Gierymski, Rodakowski, Chełmoński, tylko ojczyzna, tylko Polska, tylko orzeł biały — organizator, fanatyk, wizjoner nieszczęsny: Eligiusz Niewiadomski.
Przy pomniejszych biurkach referencko urzędowali: od sztuk plastycznych w ogóle, Jan Nicki i „oficjał tam i z powrotem“, mąż ponury trzy razy starszej od siebie żony, specjalista od sztuki dziecka Łukasz Wypiszczyk. Dzięki temu Łukaszowi, bardzo zresztą zdolnemu rysownikowi lecz straszliwemu nygusowi, wydział plastyki miał najbujniejszą klientelę — za wszystkie inne wydziały; sztuka dziecka! więc: matki geniuszów i geniuszek — to znaczy wszystkie matki! — Chadzał ten pan oficjał (on się sam tak nazywał) Wypiszczyk w czarnym stale tużurku po kostki, takim samym, w jakim synowie Noego Set i Jafet składali bratowej swej wdowie po Chamie wizytę kondolencyjną. Kołnierzyk wysoki na jakie dziesięć centymetrów, krawatka krowie z pod ogona wyciągnięta — z tyłu wyrastająca nad ten kołnierz, z przodu zwichrowana w niekształtny wisielczy sznur obłąkańca; przytym straszliwie chudy, ślepia wielkie, wybałuszone, pływające w białkach jak w kwaśnym mleku; straszył; był duchem tej zaministrzonej kawiarni; upiorem. Przerażającymi pomysłami, spisywanymi sucho i rozwlekle, zamęczał siebie, ministra i podsekretarza stanu.
Bo był podsekretarz stanu; a jakże; przecież to było normalne ministerstwo. Ach, to był klawy chłop! Filatelista! Podróżnik! — Czerstwy, ślicznie siwiuteńki, na biało, całkiem na biało; broda rozdzielona środkiem, elegancka, czule pielęgnowana. Jedno tylko: wieczna chrypa (umarł potem na to) i częste czeraki na karku, co utrudniało mu jakikolwiek zwrot głową — syczał wtedy — sss, aaa, psiakrew —. Architekt z zawodu; budował dużo — stoi taki kamienny bankbarbarak w Warszawie z przycupłymi u góry orłami; ubranie nieco zaniedbane; gustownie zaniedbane; ale krawat! —: wspaniały motyl; — ale kapelusz! —: czarny, miękki, szerokorondny, borsalino! prawdziwy borsalino! — Gdy tak kiedyś razem z onymże Wypiszczykiem (też borsalinowcem; ale to już była krajowa imitacja) wyjechali na ważną inspekcję ministerialną po Polsce — radość była patrzyć na tych dwóch szeroko i czarnorondnych urzędników; wysokich urzędników: — wtedy to Leon Chrzan zakreślał w każdej gazecie czerwoną obwódką fotografie tych dwu panów z napisem: „wiceminister s. i k. wraz z sekretarzem na inspekcji w Kutnie, Łucku, Suwałkach, Tarnopolu“. Raz w zbytniej gorliwości, i że mu się tak już w oczach ćmiło, zakreślił fotografię dwóch cowboyów, którzy przybyli do Polski na gościnne występy; prawdziwi cowboye aż z Tarnobrzega. Pomyłka była niemiła, lecz skończyła się szczęśliwie bez dyplomatycznych interwencji.
Pan wiceminister miał kupę dzieci — dziewięć może? — coś koło tego; „zaopatrywał się“, znaczy: kupował wiktuały we współdzielni ministerialnej; jak już wiemy była taka kooperatywa, sklepik znajdował się obok w. c, właściwie to nawet dawniej za czasów kawiarni było to w. c. dla pań; ministerstwo było koedukacyjne. Jeden z urzędników, dyrektor kancelarii, malarz i mistyk, wypełniający czas urzędowania rysowaniem tuszem na kartonikach hipnografów „hajwuszi“, zapomocą których można się samemu wprowadzić w trans (wszyscy próbowali z niezadawalającym jednak skutkiem) — zarządzał tą kooperatywą; czasy były ciężkie; ciągnięto pasek jak cholera; tu było rzetelniej i taniej. Nie pierwszej jakości były tu śledzie, piklingi i szprotki, herbata z ostrężnic wcale dobra, cukier, sacharyna, madepolan (!), makaron, jakieś tłuszcze amerykańskie z małp — mówiono, inni — że z wiewiórek.
Wiceminister wszystko to kupował. Dyrektor kancelarii, wywijając świeżym hypnografem, żeby prędzej sechł — perswadował dobrotliwie przełożonemu, że to a to może nie całkiem, i nie świeże zdaje się, w ogóle jakoś nie tego; przełożony wypalił: „wsio ryba, no to będą mniej żarli, jak im nie będzie smakować“, wymawiając to zgrzebne zdanie widział w myśli rozdziawione dzioby w rodzinnym gnieździe; — w takich wypadkach wszelka perswazja ustaje.
W tej chwili przypomina sobie Cyprjan, że dnia któregoś rozwiedziona żona jednego z wielkich pisarzy, staruszka (tak się mu wtedy zdawało) z obwisłymi, trzęsącymi się policzkami, z jednym zębem dużym i żółtym, która także w tym ministerstwie pracowała — choć już i niespełna rozumu była — podeszła do Cyprjana i, wskazując wiceministra sprzeczającego się z dyrektorem o cenę fasoli, rzekła szeptem: „ten musi mieć jaja jak byk“ — do dziś dnia nie wiadomo dlaczego tak powiedziała i co jej takie przypuszczenie nasunęło; zapytać wtedy nie mógł, bo podreptała dalej — w czarnej po obcasy sukni i w jakiejś staroświeckiej jupce bufiastej z kołnierzykiem wysokim z przodu spiętym szeroką broszką przedstawiającą dwie ściskające się dłonie.
Było jeszcze innych urzędników sporo, bo to i wydział konserwatorski i dyrektor kancelarii — znamy go już — od niego otrzymywało się kontyngent bloczków, ołówków, stalówek i obsadek, czasem linijkę też, suszkę wreszcie zapasową; taki rodzaj sklepu z artykułami piśmiennymi; tyle że za darmo; bo rządowe! — on również rozdzielał deputaty: to małpie, czy wiewiórcze sadło, kawę, herbatę, cukier i t. d. — tym się handlowało na mieście; — był i sekretarz generalny, hrabia, panie święty, wydział rachunkowy, wicesekretarka, stenotypistka, bibliotekarka (krewna ministra), woźni, najpierw jeden ten Litwin, zaraz potem jeszcze dwóch i gońców kilku. Wzięcie; szyk; fason. Rodziła się wielkomocarstwowość. To się czuło!
Takie oto ministerstwo. Niewielu interesantów: życie spokojne. Przychodziło się o dziewiątej, wychodziło o trzeciej; to trzeba było; za to płacili. O tej popołudniowej godzinie dawał hasło Stanisław Rzykowski: „wysączmy się z tego ansztaltu“ — inni mówili: „spuśćmy się z łańcuszka“. — Cyprjan z Mikołajem szli zaraz po obiedzie do antykwariatów na Świętokrzyską; szperali w drukach i książczynach: wtedy właśnie „pękły“ dwie biblioteki prywatne a zacne: Przyborowskiego i Gomulickiego.
Cyprjan puszczał na to całą pensję. — Wisi nie posyłał nic. To też nie było w porządku. Niejedną ciekawą książkę udało mu się załapać; szpiegowali się w tym fachu z Rzykowskim i przechytrzali wzajemnie.
Raz na kwartał była robota sakramencka w tym Msiku; akurat padła na Cyprjana; inni się jakoś wymigiwali — a on piśmienny właśnie i najmłodszy; taki zawsze cierpi. Mógłby jeszcze Mikołaj — lecz raz że mu tak zawsze zimno było, po drugie tak umiał spojrzeć jakoś daleko, nieobecnie i nieprzytomnie, jeśliby mu się naprzykład zaproponowało referat jakiś czy memoriał, że odchodziła ochota wszelka, nie kończyło się zdania i wycofywało na palcach nieomal i tyłem — taki sobie człowiek samemu wydał się nagle bezczelny i grubiański; i każdy tak to wyczuwał bez wyjątku — minister, woźny — obojętne. — A w tej kwartalnej robocie szło o to, że trzeba było przygotować dla ministra na posiedzenie rady ministrów — sprawozdanie z czynności dokonanych prac i „plan zamierzeń“ na następny kwartał. — To nie byle co! — Zebrać materiały od poszczególnych wydziałów? — Oczywiście; lecz to nie wystarcza, tego bowiem, bogiem a prawdą, nie będzie więcej niż na dwie, trzy stronice; maksimum; a tu trzeba co najmniej dwadzieścia pięć; im więcej tym lepiej. Powaga instytucji państwowej tego wymaga. — Był to więc autentyczny problem twórczej pracy. Szereg pozycji należało po prostu wyssać z palca, inne nadmuchać i podszyć wiatrem, inne ubarwić na rumiano, hożo i dziarsko; byle z życiem! — Pierwszy raz szło to niemrawo i ciężko; jak to pierwszy raz; lecz później nabrał Cyprjan takiej wprawy, że zapisywał dziesiątki stron; powieść po prostu; były to jego egzercycje stylistyczne oraz dowód co może wyobraźnia; bardzo mu się te umiejętności przydały później. — Najsilniejsze, najpiękniejsze, najbujniejsze były stronice poświęcone „zamierzeniom“ — poematy! — Na kartkach tych stawało się ministerstwo rozsadnikiem dalekonośnych idei — działało mądrze i „odgórnie“, we wszystkie objawy życia wchodziło na prawach przodujących: konserwowało, budowało, segregowało, uczyło, prowadziło, budziło entuzjazmem do dobra i piękna (kalokagatia), kształciło podnosiło! — W każdym województwie, w każdym powiecie, mieście, wsi i domu znać było błogosławione skutki obcowania wszystkich wydziałów; podnosiła się kultura, rosło rozumienie sztuk wszelkich, zwiększała się z dniem każdym podaż dóbr duchowych, ledwo mogła nadążyć szlachetnemu i niecierpliwemu popytowi. Wspaniale! — Polska przemieniała się w Wielką Utopię, promieniejącą na cztery strony świata! Hegemonia wysokich spraw w jej była szczodrych rękach.
Dzięki tym pracom i tej umiejętności stał się Cyprjan użytecznym członkiem Msiku. Był specem. Towarzyszyła mu odtąd sympatia kolegów i zaufanie ministra; wreszcie dowiedział się co to znaczy być czyjąś prawą ręką. Pomimowoli i niejako z urzędu stał się wizjonerem kwartalnym — ale zawsze.
Słowo wizja nasuwa Cyprjanowi wpatrzonemu w ścianę szpitalnego pokoju, którą przesuwały się projekcie dawnych filmów — postać ukochanego artysty, boga wszechmogącego wizji architektonicznych, najcudniejszego człowieka jakiego spotkał w życiu: Stanisława Noakowskiego. — Zachodził dość często do Ministerstwa, wielki, tłusty, zwalisty — w uśmiechu i spojrzeniu nieśmiałym: święte dziecko. — Rzekło się — poprawia Cyprjan myśl: człowiek!— a to przecież była przyroda sama, drzewo dorodne, zrzucające liście, kwiaty i lotne ziarna: a to były te karty wizji, duch architektury szczodry, lotny, niezrównany, nieomylny. Wielkim darem życia jest możność, ta sposobność szczęśliwa, to przydarzenie wzniosłe: uściśnienie spracowanej dłoni, która wizjom kształt wierny i wspaniały nadaje; darem i błogosławieństwem; i nauką też i najlepszą nowiną, że szczęściem jest radość pracy. — Tego uczyłeś każdą minutą swego życia, wielki poeto! dobry dniu ludzkości!
I jeszcze: dwa razy minęła biurko Cyprjana otulona wielkim szelestem karakułowego płaszcza wysoka, wspaniała pani — do ministra w sprawach teatru — sławna, wielka w słowiańczyzźnie artystka — : Kraków—Poznań—Warszawa—Leningrad— Moskwa—Kijów—Białogród—Zagrzeb —
Powietrze pomiędzy smugą jej palladowego przejścia a referenckim biurkiem wyszkliło się taflą szyby, poza którą wyraźny uczynił się obrót ziemi od owego przedmarysinego dnia ku dniu dzisiejszemu — i......

... nad lądem i nad morzem
noc gęsta — długa — głęboka —
— wśród domostw śpiących idzie
Atena sowiooka ...
......


Raz jeden ex re tych kwartalników ministerialnych wyniknęła scysja, prędko zresztą załagodzona.
Podniecony fenomenalnymi projektami Cyprjanowego sprawozdania — wydział plastyki wypracował projekt zdobnictwa broni, przede wszystkim armat. Na posiedzeniu międzywydziałowym uzasadniał swą sprawę sam pan Eligiusz i przemawiał namiętnie, że rzemiosło jako artyzm, że ludwisarstwo i płatnerstwo, że przecież, spójrzcie, w dawnych wiekach lufy armat to dzieła sztuki, że Benvenuto Cellini wiedziałby co z tym fantem zrobić — że słowem, trzeba i koniec. Cyprjan kontrował, oponował, wskazywał na to, że przecież w epoce, którą wyprzedza swymi sprawozdaniami, nie będzie wojen, że rządy wyzbędą się chęci grabieży i mordu, że to i owo! — Adwersarz zauważył ironicznie, że tylko poeta może tak bredzić, na to Cyprjan wstał i krzyknął: „Co? powtórz pan to!“ — więc i Eligiusz wstał, wyrzucił rękę od piersi ku dłoni Cyprjana i rzekł: „Przepraszam!“. — Na to wszystko znów przewodniczący sekretarz stanu pełen chrypki i niepokoju: „Ależ panowie!“. Tedy pan Eligiusz snuł swe uzasadnienia dalej, popadł w egzaltację i somnambulizm — wszyscy zebrani wokół okrągłego stołu w gabinecie ministra dojrzeli w krwawej mgle ostatnie dni świata zunifikowane w tym sensie, że cała ludzkość wyginęła w ostatniej wojnie pozadziejowej i pozahistorycznej, bo już nikt jej opisać nie będzie mógł, jakoże wszyscy padli na polu chwały. Wszyscy wyrżnęli wszystkich. Na olbrzymim pobojowisku świata zostały tylko zwały trupów, a ponad nimi zwycięsko podniesione czarne cielska armat; we wspaniałych płaskorzeźbach ich luf odbijał się krwawy zachód słońca. — Melancholijnie przysłuchiwał się tej wspaniałej wizji piękny drewniany akt młodej dziewczyny stojącej na postumencie empirowym pomiędzy oknami; z cichym szelestem zsypywała się zwiewna pastel z obrazów Wyczółkowskiego.
Uczestnicy konferencji siedzieli bladzi i drżący — źrenice zaszły im za powieki; martwymi białkami ujrzeli szczytny finał rządów, państw i narodów. — —

Takie milieu — tu, milieu, uważacie, ministerialne, urzędowe więc, wysokourzędowe; a drugie maleńkie, prywatne — w pensjonacie przy ulicy Osobnej u tej zabawnej nieco pani Schoenowej, wypłowiałej widminy z ostrym, długim, węszącym powszędy nosem, na którym pobłyskują ruchliwe szkła bez oprawy, nie okulary bynajmniej, „ćwiker“ — za nim dalekie, małe, pogubione oczka; i tak w ogóle i w szczególe cała do niczego; aniby człowiekowi na myśl nie przyszło; ech; a tu dowiadujesz się, że trzech braci Schoenów kochało się w niej; i to jaki — proszę: za najstarszego wyszła — umarł; zwyczajnie; troje po nim dziatek, niewinnych; za drugiego — pomarł; czworo dzieci; już mamy razem siedem; szczęśliwa liczba; — wraca z wojny trzeci, najmłodszy — spojrzał, westchnął i — buch przed nią na kolana: kocham cię od dziecka; tak powiada; — wzruszona do samej głębi — wyszła za niego; będzie temu teraz pół roku; z wysokim już chodzi brzuszkiem; — ułan to jest ten trzeci najmłodszy pan Schoen, o niskim, zarosłym czole i wyszczerzonych, nigdy wargami nie pokrytych, rozstawnych zębach, pod sumiastym, sarmackim wąsem — ot i zęby naprzód jak strzecha — nie domkną się wargi nigdy; trochę więc: człowiek śmiechu, tyle, że bez Wiktora Hugo; więc i bez pretensji do historii. — Ostrogami wielkimi i wiszącym na długich rapciach pałaszem brzęczał, szczękał i hałasował okrutnie po domu, na schodach, na ulicy, w kawiarniach i t. zw. lokalach publicznych; obstał zdatnie za cała. kompanię; taki rumor wokół siebie czynił. Zuch.
Teraz to już sporo rozmaitych ludzi mieszkało w tym pensjonacie; z kresów zwłaszcza dalekich. Sprowadzali się na kilka dni, na tygodnie, na miesiące i na dłużej. Wszyscy oni bez wyjątku zostawili niezmierne majątki „po drugiej stronie“ — gdyby się tak pobieżnie zliczyło co tam jeden z drugim z tych żubrów i Zubrzyc miał dominiów, latyfundii, obszarów, kluczów. majoratów, włók, dziesięcin — całej, za przeproszeniem, Rosji-by nie starczyło; a to kraj spory, rozległy; wielka ta Rosja. — Wszyscy tylko: Ryga, Odessa, Pitr, Moskwa, Kijów, Charków — a potem już tylko Paryż; mniej nie, zaboga! — Wszyscy teraz z poczuciem należności zabiegali o posady w ministerstwach; umieli wszystko, na wszystkim się znali, posiadali wszystkie talenty i lekko, bez wysiłku wykonywać obiecywali prace bez względu czy się na niej znali czy nie; kresowe poczucie władania i bezkrytycyzm płynący z zarozumiałości; szlachta. — O aktualnych lub przewidywanych ministrach mówili: kochany nasz Władzio, Antosio, Zenoncio, Janeczek — i, że to dobrze, że Ignaś jest, owszem, premierem, bo kuzyn mojego szwagra to krewny brata mlecznego męża jego szwagierki; trzebaż wiedzieć, że ci z kresów byli wszyscy z sobą spokrewnieni, powinowaci, famliia.
Stanisław Rzykowski też tu mieszkał w tym pensjonacie przy ulicy Osobnej — i on to naraił gospodynię Cyprjanowi, a Cyprjanowi gospodynię.
Pokoik Fałna był na szóstym, licząc od dołu, piętrze; było jeszcze siódme — i tam też był pensjonat, ale taki podejrzany, co to można na godziny pokoje odnajmować i przyjść z kim się chce i jak się chce; kwestia forsy; baraszkowanie. — Stamtąd to nieprzerwanym szeregiem bez liczenia się z porą roku lub dnia wędrowały w dół ku szóstemu piętru zawsze żywotne, głodne, rozmnażające się, zaborcze pluskwy. Cały dom uważały za kolonie. Były niedowytępienia; wciąż napływały nowe; bezustanna wędrówka rudych plemion; bramą narodów były okna i klatka schodowa; ideały ich były rasistowskie.
Okno Cyprjanowej klitki patrzało z otępiającą jednostajością w ocembrowaną oficynami studnię podwórzową — wprost: na ściany o martwych oknach, wdół w odmęt studni, na której dnie popieliły się nieruchomo cztery kuliste akacje, zasypywane kurzem i pyłem wytłukiwanym co rano z dywanów, chodników, kilimów, betów i ubrań, — gdy oko ku górze spojrzało, zachwytywało nieco szarzyzny gęstej lub strzępka gramolącej się niezdarnie w mazi zgniłego nieba chmury. Beznadziejnie.
Pensjonariuszami primo, secundo i tercio voto pani Schoenowej byli także państwo Powołowicze herbu Litawor (ze strzałą!), dobra Porohokotycze, stacja Stołpce (toż poczta). — Pan Marian, Alojzy Powołowicz tęgi, zażywny (dobrze odżywiony, tuczny), czerstwy, czerwony na pucołowatej gębie; z lekkim zezem; wąsy krótkie (lecz nie przycięte), pieczołowicie rozdzielone; zawsze ubrany w czymś takim, przypominającym mundur, niby „czynny członek starzy obywatelskiej“, bluza więc (wycięte w nawias klapki przy kieszeniach), portki („briczesy“) wpuszczone w lśniące, lakierowe cholewy butów; na lewym przegubie gruba, złota branzoletka z wisiorkiem przedstawiającym konia wyścigowego rasy angielskiej; jakaś odznaka na piersiach, diabli wiedzą co oznaczająca, ale duża, bardzo duża, widoczna na sto metrów; — wiadomo więc już, że pyszałek i zarozumialczuch; i że nic; poprostu dureń; co zresztą nie przeszkadzało mu uchodzić w swoim gronie familijno-sąsiedzkim za pięknego mężczyznę i takiego co to i do tańca i do różańca, i że, panie, statysta, jakby przyszło co do czego. Chód miał, pan Marian Alojzy taki przyhuśtały wgórę-wdół, wgórę-wdół — nazbyt kolana przyginał, a nogi stanowczo za cienkie — bo to i brzucho wydatne i w piersiach wypukły, w ramionach rozrosły — do takiego kadłuba nogi trzeba jak slupy, a on jak patyki te nóżęta, laskie. — Uśmiech u niego otwarty, miły owszem, zęby duże, równe, białe, jak na ogłoszeniach firmy Odol; a wogóle zdrowy jak byk. Rozmowa z nim to już tylko o wyścigach, rysakach, jak to wyciągniętym kłusem, i że w Rosji, a Carskie Sioło cud-miejscowość, o polowaniach, pudła, duble, cietrzewie, głuszce, łosie zdarzają się, ale rzadko, bo to już na wymarciu jak i te żubry — żubrówka ha, ha, ha — i tym po» dobne poślednie perypetie — a lubił rozparłszy się gadać, bardzo lubił; więc tak:
— jaż sobie na te błota wybierając się — bury sprawił nowe eleganckie; już przy wkładaniu widzę: ciasne; ale rozchodzą się, myślę; tak ja z fuzją w pole ku tym błotom; gniotły, owszem, ale do wytrzymania, w łydce tylko ściskają ostro. Połaziwszy po błotach z satysfakcją bo duble się darzą raz po razu — po godzinach conajmniej pięciu ja nuż wracać do domu; teraz czuję z butami coraz gorzej; w domu, a już w sieni wołam lokaja: Macieju! — co jaśnie panie, pytaż on, a ja: zdejmuj buty; przysądził się przodem — ciągnie, myślę, nogę wyrwie, tak ciągnie — a mój but ani trunie; więc Maciej do mnie tyłem — najlepszy sposób: on ciągnie, a ja się od jego grzbietu drugą nogą odpycham; na nic wszystko; ku zadziwieniu, ale na nic; Maciej mówi: jaśnie panie może stangret; wal po stangreta — a miałem takiego olbrzyma na dwa metry, gdy jeszcze paniczem byłem, pomnę, gdy mi coś nie na gust — ja go po mordzie — to musiałem podskakiwać; raz to nieboszczyk ojciec zobaczył, jak nie huknie na niego: Szczepanie, psiawiaro, to panicz ma się męczyć? — jak chce ci w mordę dać to się schyl śmierdziuchu, zrozumiałeś?, Szczepan odrzekł: tak jest panie dziedzicu jaśnie, zrozumiałem; taki Szczepan przyszedł — ale! — na nici — Myślałem, że się wścieknę; chcę ich kijem, sobaków, przepędzić, ale już teraz ani rusz; noga boli, zapuchła widać, czy co; jak nie wrzasnę: Macieju! nóż! i rznij cholewę! — uskuteczniło rozkaz stare Maciejisko a ja w ten sposób nogi zwolnił ale buty i nowe postradał; a pierwszy raz, bogiem się klnę, na nogach je miałem; ot niewarto za ciasne buty, lepiej szerokie. — Serdecznie się sam tą historią ubawił, historią istotnie śmieszną.
Pan Marian, dwojga imion, Alojzy studiował w Petersburgu (Leningrad dopiero się robił) agronomie; specjalność: hodowla tytoniu. Z tą też wiedzą przyjechał do Polski, aby za protekcją Władziunia (wpływowy już wtedy krewniak, późniejszy minister) posadkę intratną załapać; z tym Władziszuniem tośmy, opowiadał, niejedną białą petersburską noc przebalowali, elegancki człowiek, tancerz znakomity! — przypomnę mu jak my przez Newski Prospekt rysakami — hulaj dusza! — ech, było życie w Pitrze, było.
Tam to nad znaną z licznych i pięknych opisów Newą — poznał córkę dostawcy Jego Cesarskiej Mości — u ojca praktykującą i pięknością swą będącą specialite de la mezone sławnego — w dworskich sferach etablissement kosmetycznego; szlachta to była znamienita, majątek rodzinny posiadali jeszcze, słupy graniczne i kopce Porohokotyczeńskie były również kopcami i słupami Podlibliszek — a to była właśnie wieś ojca pięknej Irki, ale to na nią padało, jedynaczkę. Oboje byli skuzynowani ze sobą, poza tym oboje, oczywiście, krewni Mickiewicza, ten po mieczu, a ta po kądzieli; czy też odwrotnie; ale to wszystko jedno; zresztą „kądziel“ to zgrabne i obrazowe wyrażenie, miecz natomiast ani jedno, ani drugie; za ostre to. — Poznawszy się bliżej — pobrali się młodzi. Dobrze im się działo — lato na wsi we wspólnych dobrach raz w Porohokotyczach, raz w Podlibliszkach — zima obowiązkowo w Petersburgu. — Aż tu, psiakrew, bolszewicy; — wszystko jak w kronikach owoczesnej burżuacji, więc i jedno hasło: wiać! — wiać do Polski, matki rodzonej, ojczyzny naszej, kochanej; ona wierna przytuli, da papu i dżinie! — Brylanty powyłupywali z czego ino: z pierścionków, branzolet, broszek, szpil, diademów i poukrywali gdzie się tylko dało — on, romantyk (Farys-Tadź Ulfechr Rzewuski to też ich krewny!) połknął swój przydział, ona ukryła w tajnikach bielizny i swego — jakże pięknego — ciałka; dowieźli; żyli z tego; zresztą majątki im nie przepadły, były po tej stronie — tyle, że zrujnowane, spalone, zniszczone przez znienawidzonych „hadów“. — Kręciii się i wiercili, państwo Powołowicze, za posadkami; dreptali, uśmiechali się, wyliczali kto gdzie kogo kiedy rodził; ten powinowaty, tamten kuzyn, a znów tu i tam chrzestny i chrzestna — no i posadę oboje dostali, w różnych coprawda ministerstwach, on w ministerstwie rolnictwa, ona sprawiedliwości (języki znała ekspedite); ale pieniądz był ten sam; dużo tego pieniądza, kupy, masy, zalew! — zdewaluowane marki — miliony, miliardy! — ludzkość żyła w astronomicznych odurzeniach; fajniste były czasy! raz jeden w życiu było się milionerem!
Państwo Powołowicze mieszkali u tej pani Schoenowej o ostrym nosie, małych oczkach i obwisłych piersiach.
Znajomość zawiązała się luźno przy obiedzie, w okresie, gdy już oboje — i pan Marian Alojzy i pani Irena mieli w ministerstwach posadę — więc też razem o godzinie czwartej obiad jedli i z tymi tam: Rzykowskim i Cyprjanem.
Pani Irena była wcale wysoka, właśnie raczej wysoka, smukła; charakterystyczny był jej chód: cała postać skośnie pochylona ku przodowi — wysunięte więc piersi, wypięty kuper; wdzięk w tym specyficzny. Oczy małe, nijakiego koloru, głowa kształtna; brunetka.
Fałn, człowiek o zawsze nieobyczajnych myślach nazwał ją z punktu „gidia“; nic w tym ostatecznie złego; gidia to nie jest wyrażenie obraźliwe lecz stwierdzające.
W tej chwili, obracając się na lewy bok, ku ścianie, powiada Cyprjan do Fałna:
— bohater ty to jesteś, powieściowy oczywiście, ale, między nami mówiąc sporo też i w tobie priapa —
— czy to obniża „bohatera“? skąd zresztą to przypuszczenie — ? —
— a zapiski? — razem je robiliśmy, chyba wiesz —
— zapiski? — tego nie tykaj —
— a widzisz! — przypomnij sobie ile tam uwag i zauważeń niecenzuralnych i nieobyczajowych; ejże, gdybyś je wydał zarazby prokuratoria capi — orzekłaby, że takieto a takie „ustępy stanowią przestępstwo z art. 214 K. K. — w ustępach tych wyrażenia i opisy przeżyć seksualnych mające charakter wybitnie pornograficzny, zdążają do wywołania pobudliwości płciowej i naruszają niewątpliwie poczucie wstydliwości przeciętnego czytelnika“ —
— a nieprzeciętnego — ? —
— o takim się nie mówi —
— co dalej — ? —
— dalej? — proszę: „ustępy inne wyszydzają dogmaty, wierzenia i obrzędy prawnie uznanych wyznań chrześcijańskich, znieważają przedmioty ich czci religijnej i wyczerpują przez to znamiona przestępstwa, przewidzianego w art. 173 K. K.“
— świetnie! doskonałą masz pamięć!
— a mam! — jeszcze ci dwa passusy przytoczę: „ustępy inne publicznie ubliżają bóstwu Jezusa Chrystusa, co stanowi istotę przestępstwa z art. 172 K. K.“
— i co jeszcze? —
— to jeszcze: „wreszcie inne ustępy...
— ciągle te ustępy —
— to wyrażenie sądowe —
— ach, tak! —
— no właśnie; lecz nie przeszkadzaj, otóż „inne ustępy publicznie wyszydzają i wystawiają na pośmiewisko powszechne naród, znieważając i ośmieszając pojęcie ojczyzny, co wyczerpuje wszelkie znamiona ustawowe przestępstwa z art. 152 K. K.“ — i co ty na to?
— nic, przeciwstawić temu mógłbym chyba zdanie Goethego — ale ta moja obrona przypomina mi obronę Wilde'a, powołującego się na Zeusa i Ganimeda — jest zarówno decydująca jak i śmieszna —
— wiem, wiem, to zdanie zapisane w kalendarzu —: „dzieło sztuki, może mieć i ma następstwa moralne, ale żądać moralnych celów od artysty, zna3 czy psuć jego powołanie“ —
Cyprjan znów odczuł nieznośny ból w tętnicy; ogarniał go nagły niepokój, niedobry, kąśliwy niepokój.
Wrócił do pensjonatu: — pomyślał był „gidia“ i zaraz sobie wyobraził pp. Powołowiczów wykonujących nago i przepisowo akt płciowy; — plastyczna i skrupulatna w szczegółach wyobraźnia reprodukowała ten obraz nieomylnie i drobiazgowo; w ten sposób dość prymitywny 1) dawał folgę swej zawsze obecnej żywotności seksualnej, 2) bronił się przed nieśmiałością, napadającą go w pierwszych zwłaszcza chwilach poznania się z obcymi ludźmi, 3) — w tej chwili zagłuszał niepokój i dręczącą niepewność, że coś się stanie, coś nad wyraz bolesnego i przejmującego.
Rozmowa przy obiedzie pierożyńskowata, „taka sobie“; premierowa.
Wszyscy się dowiadywali skąd, kto, co i jak i gdzie; że to właśnie Powołowicze, i że Porohokotycze i właśnie Podlibliszki też. I Petersburg! — piękne miasto, bardzo piękne; było, bo już nie jest; bo Petersburg to stolica wielkiego państwa, więc dwór i to wszystko; — co za szerokie ulice; perspektywy; białe noce; nigdzie takich zabaw, takiego przepychu jak tam; pamiętają, jak raz w karnawale... napewno tam wrócą — śmieje się zdrowo i miło i lekko zezująco pan Marian Alojzy — jak tylko bolszewicy padną; a to już«już, z dnia na dzień; przecież nie sposób, żeby taka hołota niegramotna mogła się długo utrzymać, i tak nadspodziewanie to długo trwa; rewolucjonery sobacze!
Nato Rzykowski, trzęsąc olbrzymią dolną szczęką, a to tak zawsze gdy był wzruszony, a znów wzruszony był zawsze, pasjonat i neurastenik, że i jego aktorzy to też rewolucjonery i sowicinicy, a najgorszy to Zelwerowicz, że gdyby przyszło co do czego u nas, ale to na szczęście niemożliwe, to on ten Zelwer byłby prowodyrem i komisarzem zapewne, taki czerwony, to agitator bolszewicki po prostu; najgorsze, że zwolenników ma dużo, bo tak antre nous, aktorzy to straszna banda, tak jak to pan słusznie powiedział, rewolucjonery. Zadziwili się państwo na Porohokotyczach i Podlibliszkach bardzo; pan Marian Alojzy, pokazując w uśmiechu wspaniałe uzębienie, rzekł: no, mybyśmy ich nauczyli! i podgładził wąsa; żebym miał z fuzją... i oparł się o poręcz krzesła, był bowiem zadowolony i syty; Pani Irena wyżłobiona w pasie, z podanymi naprzód cycuszkami, z wypukłe przylegającym do stołka zadeczkiem, wyraziła się, że pasja bierze, gdy się o tym pomyśli. Tu Rzykowski agitkę maleńką zastosował, mówiąc, że w kraju pracować trzeba, i żeby się stantepede zapisali do endecji, bo to jest przyszłość narodu, wszystko inne funta kłaków nie warte. Obiecali to zrobić, gdy się tylko trochę w kraju ustali, bo trzeba się kierować zdrową zasadą, aby pomagać rządowi, jakiby nie był, ale jest polski, czy więc przypuszcza pan Rzykowski, że endecy dorwą się władzy? — naturalnie! z całą pewnością; a, w takim razie trzeba pomyśleć o wstąpieniu do partii; jeszcze się poinformują Władziunia, ten ma nos i wie co w trawie piszczy, to nasz człowiek, żubrowa dusza nasza słodka, krajan prawy, ech, bo to i święta prawda: kto poddanymi rządzić umie i za pysk trzymać, ten i krajem rządzić potrafi, taki niedopuści, żeby się hołota panoszyła. Zgodzili się. Cyprjan pomyślał ordynarnie: dobrze wiedzieć, tacy wy jesteście? o, dranie! i jadł powoli galaretkę owocową. Też się zgadało właśnie, że się na Pokuciu rodził; Irena, pani Irena wyprostowała się i zaśpiewała, że to bardzo ciekawe rodzić się na Pokuciu; mówiła tak, bo nie wiedziała gdzie to jest to Pokucie. Gdy gospodyni przeszła przez pokój, zapytawszy uprzejmie, czy państwu smakowało? i ucieszona tym, że tak, wyszła do kuchni, skwapliwie ją i jej jadłodajnię oplotkowano; zdrowe jedzenie, kuchnia domowa, nie można powiedzieć, ale mało stanowczo, porcje takie do niczego, w Petersburgu, ech! — tam się jadało, tanio i dużo; gdzie te czasy, bardzo się wszystko zmieniło, ale to wróci! — Gdy weszła zarządzająca, miła panna Hanka z czarną kawą, rozmowa zmieniła bieg. Pan Marian Alojzy pozezował skośnie na zgrabną figurę panny Hanki i zatrzymał się dłużej na dziewczyńskich wypukłościach; to mu widać coś przypomniało, bo rzekł, że pilne dzisiaj posiedzenie, sam minister ma być, kto wie kiedy się to skończy, bo Polacy lubią gadać, taka już ich wada narodowa; zauważenie to podkreślił uśmiechem przyczym zatoczywszy oczami łuk po kształtach panny Hanki przeniósł je na branzoletkę, w której, jak się okazało, było wprawione małe lusterko. A potem poprzez zapach kawy czarnej słyszał Cyprjan już tylko „Rosja“, „kośtjum“, „pensja“ — i patrzył urzeczony na skład warg pani — — momentalnie kreował „swoje“ imiona — — więc: pani Ruski; mówiła lewą połową ust, prawa była nieruchoma; a że wargi zawsze identyfikował z „narządem płciowym“, pomyślał: „tam też musi mieć jakiś sakramencko uroczy mankament“; pomyślał tak i rzekł:
— państwo już dawno w Warszawie? —
— z Rosji wyjechawszy pół roku bezmała, tak my w stolicy cztery miesiące z okładem —
Cudnie mówisz Rusko; i wszystko ma głęboki sens; oczywiście inny niż przypuszczasz ty i ten twój byczek; nie wiem krasulko coś odpowiedziała, ale, ale — no właśnie: ale —
W tej chwili pielęgniarka panna Zosia — jaka ona dziś blada i przemęczona! — przyniosła kilka listów i zaanonsowała, że jeden pan chce się widzieć —
— kto? — był już tu? —
— nie, pierwszy raz go widzę, myślałam, że to chory do nas na salę, tak źle wygląda, mówił, że zna się z panem dobrze, nazywa się Łukasz Wypiszczyk —
— Łukasz Wypiszczyk? — o dobrze — Tak bywa czasem, akurat się myślało o kimś, a ten się zjawia; z dziesięć lat się nie widzieli; gdzież tam dziesięć — w dwudziestym — teraz trzydzieści szósty — szesnaście lat!
Wszedł, raczej przywiał go przeciąg, bo drzwi otwarte, to zawsze tak ciągnie — w tużurku czarnym — chyba ten sam co wtedy, gdy nim straszył w ministerstwie — chudy okropnie, to coś przerażającego! — wymizerowany, oczy jeszcze bardziej wybałuszone, dłoń wapnista, zimna, lepka — — trupek zaschnięty na urlopie, doprawdy, jak można żyć z takim wyglądem! —
— dowiedziałem się, że chorujesz, więc przyszedłem cię odwiedzić — ; — mówi, a swoim zwyczajem głowę w lewo przekręca tak, że trzy czwarte twarzy zwraca do interlokutora, przez co gały musi ustawić w kącinie — tak więc przemawia i patrzy na ciebie z boku.
— zdrowieję już po prawdzie; czwarty miesiąc —
— świetnie wyglądasz — i odmłodniałeś —
— dziękuję ci — wydelikatniałem, tyle miesięcy w łóżku —
— świetnie, świetnie — przycmokiwał Łukasz; —
— nie mógłbym tego o tobie powiedzieć, kochany; — rzekł tak. bo wiedział, że Łukasz szczyci się swym wyglądem i bardzo zawsze raduje, gdy mu kto powie, że źle wygląda. Rozśmiał się też Wypiszczyk spalonymi wargami — odsłonił kilka luźnych zębów żółtych i spróchniałych — poza nimi czarna otchłań —
— pomogło do emerytury; ja wyjątkowo źle wyglądam, jak głodomór, rekordowo, ja wiem, lecz zdrów jestem jak tryk —
— już na emeryturze jesteś? — Nagła nuda, okropna! i niecierpliwość: listy! — kiedyż on pójdzie?! — kiedy — kiedy —
— dziewięćdziesiąt pięć procent niezdolności, zdrowie, uważasz, zdarte w służbie zawodowej — wogóle komisja chciała mi dorożkę zafundować; ale ja pieszo i prosto na wódkę —
(— co mnie to obchodzi! — zniecierpliwienie ogarnęło cały organizm; porusza pod kołdrą nogami jak na rowerze —)
— tyś zawsze taki śpasowny; i pijesz wciąż? —
— ha, pytasz! — ojciec mój był kelnerem; mam to we krwi — i ten mój wygląd — ojciec mnie zrobił nad ranem, bo kiedyżby? — Kiedyindziej czasu nie miał, dziś jest związek zawodowy, ale wtedy? — noc w noc, dzień w dzień — — ja jestem całe życie jak ojciec nad ranem w nocnej zadymionej knajpie dla dorożkarzy; — wszystkie pory roku i dnia są dla mnie jedne: ja jestem stale nad ranem —
Cyprjan uśmiecha się serdecznie — nawet to trafne co mówi — i patrzy przenikliwie temu „nadrannemu“ między oczy; myśli intenzywnie: odejdź — odejdź — odejdź — no, prędzej, no — ; — gdyby się odwrócił i gdybym mu to mógł nakazać w kark — zarazby poszedł; wypróbowany sposób; ale taki się nie obróci! — akurat dzisiaj się wybrał, gdy taki (bał się powiedzieć: niepokój; z dużym wysiłkiem przeplatał to słowo innymi); — będę go między oczy sugerował, ale to już mniej skuteczne —
— co też ty! — a jej, jej —
— co? —
— no pantofle nosami do łóżka —
— to źle — ? —
— bardzo! — to odznaka pewnej choroby idącej do ciebie — fatalny prognostyk —; jak można, jak można! —
Schylił się i poprawił jak ma być — nosami na pokój.
— Zobaczysz, zaraz zdrów będziesz —
Po chwili:
— przyniosłem ci mój nowy tomik poezyj —
(— prawda! — przecież on też pisze, dobry rysownik, to mu się nic chce, tylko właśnie pisać! psia? jegomać — no, to się tak prędko nie skończy — wydałeś — ? — zapytał ze skwapliwą radością —)
— wydałem — to już drugi — pierwszy znasz? —
— naturalnie, jak jeszcze — ; — na oczy tego pierwszego tomu nic widział; nie wiedział nawet! —
— no i co? — zainteresował się galwanicznie Łukasz —
— świetne! nic przypuszczałem nawet, naprawdę —
— a który wiersz ci się najlepiej podobał? —
(— Cyprjan oka nie spuszcza z tego miejsca pomiędzy brwiami —)
— właściwie wszystkie —
(— już w tych listach będzie coś strasznego!) — a ten o „stróżu nocnym“ — co to o szarym świcie zamiata trotuar — ? —
— wiem, pamiętam, kapitalny! — trochę może pod koniec rozwlekły —
— przecież to krótki wiersz —
— ja wiem; mnie nie idzie o długość formalną, tylko, wiesz, o takie nagłe spięcie — jabym to, wiesz, jednym słowem, albo wykrzyknikiem —
(— to przecież wtedy spotkałem pierwszy raz Milę, gdy wracałem od Łukasza — była bez kapelusza, włosy zwichrzone zakrywały jej pół twarzy;— i oczy! najpiękniejsze na świecie! —)
Wypiszczyk mówi, że to ciekawa uwaga; żeby on to był pierwej wiedział! nawet miał taki zamiar pierwotnie — rozstrzelone: stróż — s osobno, t osobno, r osobno — kreski między literami, na końcu wykrzyknik; straszliwym głosem, wychrypią:
— str—ó—ó—ż —
Cyprjan powtarza mechanicznie:
— str—óż —
— nie, nie tak, upiera się Łukasz — to tak trzeba:
— st—ró—óż!! —
— acha, już wiem! —:
— st—ró—óż!! —
Poraź trzeci razem tę pointę wykrzyknęli:
— st—ró—óż!! —
— tak powinienem był zrobić — psiakość, że cię też wtedy nie spotkałem, psiakość! —
(— raz jeden później spotkałem Milę na wy kładzie kochanego Noaka — jak on wspaniale na tablicy, i jak momentalnie rysował style, przemiany— ona to pilnie przerysowywała — dostałem od niej ten zeszyt po... trzynastu latach! — ona wtedy tylko: ojczyzna, marszałek, wojna — zawsze tylko z oficerami — — to była zmora! — jeden taki niski zwłaszcza, przystojny oficerek — — a potem! —) — mówi:
— pokażże ten swój nowy tomik —
Gmera w olbrzymiej wyświechtanej tece (czarnej oczywiście!) — wyciąga podłużną książeczkę —
— o, proszę cię, — to są poezje sportowe, coś jak „Laur olimpijski“ lecz bardziej współczesne, awangarda w sporcie, rozumiesz? —
— rozumiem —
— zresztą epoka Nurmiego i Kusocińskiego to przebrzmiałe rzeczy, nie? —
— oczywiście; — ciekawie to ujmujesz — awangarda w sporcie, powiadasz?
Kartkuje tomik, ani jedno słowo nie dociera do świadomości; — najsłodziej:
— ale, ale — portretu swego tu nie umieściłeś —
— ty kpiarzu weredny —
— właściwie powinieneś swój akt — o, naprzykład skok o tyczce — byle tyczka bardzo cienka, bo by się myliło —
— a co ty sobie rachujesz? — że niby co? — chudy jestem, kościak, to jest prawda — ale, wiesz, gdy o to chodzi — to taki! — zwinął dłoń w pięść i naznaczył po łokieć — i nakazał jeszcze:
— o, popatrz, taki —
— gratuluję —
— żenię się, żonie pogratuluj —
(— odejdź — odejdź — odejdź — odejdź — zamawia i czaruje Cyprjan; ten już stąd dziś nie wyjdzie; wogóle, gdy świnić poczyna to posiedzi jeszcze pięć godzin — — listy! — wogóle go stąd nie wypuszczą, pomyślą, że ktoś w agonii oszalał i wieje ze szpitala na smętarz — direction Friedhof — jakby rzekł zugsfirer Jerzabek —); z zainteresowaniem wisielczym:
— rozwiodłeś się — ? —
— dawno! — coż se myślisz —
(— a chodziła do ministerstwa ta babcia; z siedemdziesiątkę miała, no, może sześćdziesiąt osiem; to była pani Wypiszczykowa, żona Łukasza Wypiszczyka oficjała „tam i z powrotem“. A zazdrosna była! to coś okropnego! —)
— teraz mam młodziutką narzeczoną — dwadzieścia jeden lat, pulchniutka — kocha mnie szalenie! ja ją też, ale z rezerwą, żeby mnie za łeb nic wzięła, trza się strzec; dużo teraz maluję i piszę —
(— a więc przecież maluje! — i to teraz, gdy ten napływ hormonalny — wszystko się tu zawsze spotyka; — choćbyście mi nie wiem co gadali, że to przesada, jednostronność i bzik — to jednak fakty będą przemawiały za tym bzikiem, a nie za waszą eunuszą filozofijką, wykastrowanym światopogląd dem; — ale teraz to już odejdź — odejdź — odejdź — odejdź — ; — niecierpliwe palce wyczuły szelest listów pod poduszką — listy! od Mili jest, i od Maury jest i od przyjaciół dwu drogich, osobiście nieznanych (może tym droższych? któż to wie!) od Pawła (nie mieszać, do diabła, z Pawełkiem Szpasiem) i od Mariana (chyba nikomu na myśl nie przyjdzie, żeby to mógł był Marian Alojzy Powołowicz; pamiętajcie!!) — — przeczytać, przeczytać — — a ten tu o takich racjach fizykach, że Kaśka niema butów — idź już, wyjdź! — idź już, wyjdź! — niech cię szlak trafi! —)
Ostatecznie po godzinie odszedł; (— to sugerowanie między oczy to bujda! —); zostawił tomik poezji „Słoneczny rajd“, dodatkowo plik wierszy na maszynie przepisanych, dodatkowo dramat w rękopisie: „na konkurs go pisałem; konkurs na dramat ludowy; po roku mi odpisało sławetne jury, że na ludowe sceny zaartystyczne i zaskomplikowane; więc ja z tym do teatru prawdziwego, wysłałem polecone — po dwóch latach odpisało też sławetne kierownictwo literackie, że za mało artystyczne i nazbyt uproszczone; — ja ci tu poprzypinałem spinaczami całą tę korespondencję, recepisy etc, zorientujesz się; — ale pech — co?“, „istotnie pech“ —)
I jeszcze:
— a Dorę pamiętasz — ? —
— no, jakże —
— mizguśka — ha — ? —
— ba!
Na tym się skończyło. Nareszcie!
Cyprian zmęczył się tą wizytą jak ciężką pracą; czoło miał obficie spocone. Zaraz po wyjściu Łukasza (choć to w gruncie rzeczy dobry chłop, tylko tak wlazł nie w porę!) chciał tę całą potrójną pakę papierzysk rzucić o ścianę, o sufit, o podłogę, o piec!, lecz poukładał je równo, pedantycznie odwinął rulon, przewałkował zwitek w stronę przeciwną aby się arkusze wygładziły — ułożył je na stołku po* woli, spokojnie — palcami wyrównał raz jeszcze, i jeszcze raz, żeby nigdzie nic nie wystawało.
(— potem gdy się znów wojna poczęła, poszła Mila na front jako sanitariuszka i dopiero po trzynastu latach — — ileż razy ją spotkał? — raz, dwa — trzy razy, nie, cztery, bo jeszcze wtedy na Tamce, na tych schodach właściwie, od Ordynackiej w dół — „pan nie w wojsku?“ — zaraz się zirytował: „to ma być początek rozmowy inteligentnych ludzi?“ — nie pamięta co odpowiedziała, tylko oczy, pamięta, jak odbicie nieba w głębokiej wodzie — urzekły mnie wtedy te oczy! —)
— teraz już te papiery Łukaszowe ślicznie ułożone, chyba on sam tak nie dba o swoje rękopisy; bo właśnie to on jest trochę niechluj; na spodzie ten dramat, potem wiersze, na samym wierzchu „Słoneczny raid“ —
(— Milo! — źle jest! — wiem to napewno! —)
— „Słoneczny raid“, „Raid słoneczny“, „Słoneczny raid“ — położę na to wszystko papierośnicę, żeby mi kto tego nie zmierzwił —
Ręka lewa, niewygodnie podgięta leży pod poduszką na listach — palce widzą: ten szorstki to od Pawła, ten w dużej kopercie od Mariana, ten podłużny to on, od Mili, czwarty od Maury — więc ten najpierw — ten podłużny — — od Mili list —
Inżynier znów postękuje; znów te bóle —
— mówiłem panu, panie inżynierze, że ten system diety Laubego i alukol to pewniejsza kuracja; niech pan swojemu lekarzowi powie, że pan to chce — on się upiera przy swoim, a bóle jak pan miał, tak pan ma —
— za dużo chodziłem po kurytarzu i stąd te bóle— — niema to jak temu, jak mu tam, Nering, wagaruje diasek całymi dniami. —
Gdzieś się zapodział scyzoryk, więc delikatnie paznokciami — trzeba oderwać wąski sznurek papieru od góry koperty — i nie wyrzucać tego, lecz do koperty z powrotem; kolekcjomania! — niechże będzie; — — naścibione jak zawsze, urodzona miniaturzystka —:

Jest rozpaczliwie smutno i źle (podkreślone). Powody i psychicznej i fizycznej — tak bardzo fizycznej natury! (podkreślone).
Przekleństwo jakieś wlecze się za mną... (podkreślone).
Czyje?
Chyba tej kobiety, która uważa się za skrzywdzoną przezemnie. A czy w rzeczywistości jest ona przezemnie skrzywdzoną?
An mnie kocha. Ja kocham Ana.
An jej nie kocha. Ona też go nie kocha, może nawet nienawidzi.
Mimo to An ją nazywa swą żoną i z nią mieszka, z nią mieszka, a mnie tylko czasem okruch czasu poświęci i jestem tylko jego kochanką...
A więc to ja raczej jestem skrzywdzona!
Ja wciąż tak strasznie cierpię.
Cierpię, że go widzę tak rzadko, choć go tak straszliwie kocham, choć mi jest tak potrzebnym do życia jak słońce i powietrze i chleb i woda.
Cierpię, że nie mogę dzielić z nim życia, być mu w pracy pomocną, w smutkach pociechą, w całym życiu Jego osłodą i nagrodą i radością i promieniem.
Cierpię, że nie wolno mi go jeszcze nazwać najsłodszym imieniem Męża... że jak złodzieje kryć się musimy z każdym najsłodszym i najświętszym pocałunkiem naszym...
I jeszcze cierpię... oh jak bardzo, przez to, że my — że my, co tylko dobra chcemy dla wszystkich, co się oburzamy na każdą nieprawość i na każdą krzywdę — że my raz wraz zabijać musimy nasze, stające się w nas życie... życie, co tak koniecznie, tak żywiołowo, tak nieodwołalnie — chce powstać z naszych na śmierć i życie złączonych miłosnych ciał...
Cierpię... oh jak cierpię, że nie wolno mi dać mu dzieciny — naszego synka...
Dlatego, że on miał dzieci z inną, obcą kobietą —
Dlatego, że ja miałam dzieci z innym, obcym mężczyzną —
Dlatego nie wolno nam teraz mieć naszego własnego, właściuteńkiego, najdroższego, najjedyńszego synka, którego ja tak strasznie mieć pragnę.
O Boże, jakżebym go kochała! Jakżebym ich obu kochała! Ana za to, że jest ojcem tego synka, najdroższego, syneczka za to, że jest Ana mego najdroższego synkiem!
Wybacz mi An; puste mam ręce, nie mam nic!— z jakim więc dobrem do Ciebie przyjdę! — An! —

Więc smutno! — a tym beznadziejniej, że wyczuwa to w sensie mijania, w dokonaniu nieodwołalności — sama zaś postać, sprawa Mili jest na tym planie — nie dalszym lecz bocznym raczej — na którym jest może aż, może aż dyzgust zwłaszcza spowodu tego „on mnie“, „ja jego“ i tego (najgorsze zapewne!): „najsłodszym imieniem Męża“ (— zważ Cyprjanie, cyniku, oto napisano je, to słowo, przez duże „M“ —); — a przecież, jakże ją kochałem! — i nic tu ten czas przeszły nie znaczy, nie jest niczym, formą tylko gramatyczną — bo kocham nieustannie poprzez wszelki czas i wszelkie zdarzenia — wszystkie motory olbrzymiej machiny życia, wieczyście czynnej fizyki istnienia w tym nieugiętym przeświadczeniu, że jedne są prawa myśli, współżycia, ładu społecznego, jedne i te same, które odczytujemy z warstw geologicznych i z ekliptyk gwiazd. Lecz ty i ty i ty — wy pytacie o co innego, o tęsknotę pytacie; to uczucie jest dla was decydujące; — dla mnie ważniejszy tu obraz nowej podróży: wypoczynku i przygód; morza i lądy, których nie znam; — zielone wyspy i pustynie żółte; oazy, palmy wysokie i giętkie — chłodne, srebrne źródła i ten rocgizany wypaloną gliną ziemi puls drżącego powietrza: — Mau—ra, Mau—ra, Mau—ra; — ona ma ten sam puls jeno gorętszy więc i przyspieszony zarazem, szeleszczący jak krople wody ściekające na żwir: Cyr --Cyr—Cyr; jednotonowe u niej; u mnie dwutonowe: Mau—ra, Mau—ra, Mau—ra — —
Cyprjanie Fałnie bardzo ci się już psuje wzrok — jakże daleko, na wyciąg ręki prawie trzymać musisz ten list — ; — odpowiadam sobie: im bardziej wzruszony jestem, tym gorzej widzę; ach, więc wzruszenie? — tak jest, wzruszenie.
List od Maury — — — gdy się tak daleko list od siebie trzyma, to poza prostokątem listowego papieru, który jest oknem otwartym na wielki przypływ i halny wiatr, na szum, w którym rozróżnić można brzęk i natężony ton pędzącej wokół słońca ziemi, z tym pobuczaniem jak u frygi — a to jest obrót globu wokół siebie —: poza ramami listu: mgli się trzęsący kontur pieca, szklanych drzwi i kawałka szaro-pokostowanej ściany: doczesność wszelka — —:

— powiedziałeś w liście swym (tak dawnymi): schody, i raz jeszcze użyłeś tego słowa: schody, i jeszcze raz. Więc: „schody“! — ? — Czy takie, którymi wspinamy się w górę, czy też takie zwyczajne, po których i na dół się schodzi? — Czy schody jak we śnie Jakóba, który po szczeblach dociera do samego Jehowy, a za tę senną bliskość miano otrzymał „Izrael“? — Czy to „schody“ wiodące począwszy od wierzchołków drzew, poprzez szczyty wysokich gór aż do stratosfery, do tego nowego jestestwa, tylko nielicznym, wybranym znanego? — Cyr! jesteś otchłanią; gdy w nią zaglądam w głąb ku dnu — dostaję zawrotu. — Coraz intenzywniej — coraz silniej — dniem i nocą — dniem i nocą — huczą i warczą motory mych myśli, mego serca, mych myśli, mego serca — zarzucam pasy transmisyjne na wszystkie zdarzenia, na wszystkie godziny —: tętni i warkoce aparat życia, maszyna sprawna, rozległa, mocna — — o Cyr!! — —
Tak jest: to znaczy jest tak: to wszystko co od przełomu trwa i rozwija się — znachodzi tę niezmiernie ważną pożywkę — nową hormonizację — — przerwa trzymiesięczna, tak zwany luźny kontakt — cóż to znaczy? nic! — Te sprawy dokonują się i dojrzewają wewnątrz; tam układają się dokładnie, tam jest wiadome wszystko, zanim wogóle jest wiadome— w tym etapie, tym dalszym! — i znów powraca i rozkoszą się staje stan zapłodnionej macicy, ciężarny się staję myślami, kształtuje się morula, wizjom rosną członki i rozwijają się — zapłodniony, ciężarny, porodzę!
Kiedyś napomknął o tym, zaledwie muśnięciem napomknął w liście do miłego przyjaciela — a ten wiernie odźwięknął jak czuła struna; jakże ochoczo i radośnie drżą litery twego porządnie pisanego listu; przyjacielu, temperatura twego organizmu myślowego jest harmonijna:

— te parę słów, które mi pan przesłał w zaufaniu o nowej pracy swojej to wielka myśl. Ależ tak: hormonizacja, tonizacja, czy jak się to zwie, czy zwało. Konieczność, chleb powszedni, świętych obcowanie naskórka wybranego z drugim naskórkiem. Poematy pisać na ten temat! Przecie to są rewelacje. Tylko, że kretyny i zwyrodnialcy najróżniejsi zapaskudzili te rzeczy i pozyskali dla siebie policjantów, iżby nie pozwolili o nich mówić i pisać publicznie. Grzech! Pan bóg nie chce, żeby ludziom było dobrze, żeby się sobą cieszyli i uzdrawiali i potęgowali w sobie siły. Niech pan przeczyta, co wypisuje i wypis- kuje taki kretyn Mauriac w „concuspiscence“, jak gdyby ta concuspiscence nie była najlepszą cząstką człowieka, samca psiakrew! Czy pomyślał pan już kiedy o tym, że wielcy twórcy religii i moralności wszelkich to kawaleria, unikająca kobiet, troszeczkę, powiedzmy inwersyjnie czy perwersyjnie usposobiona i narzucająca swe chore perwersje ludziom zdrowym, jako moralność? Nietzsche zrozumiał kłamstwo tej moralności. — — — — — — — — — —
— otóż siedziałem kiedyś nad robotą. Łeb był pusty, wie pan, jak piec, który nie ma „cugu“ Robota była pilna, terminowa. Paliła się na biurku mała lampka, byłem odwrócony do drzwi tyłem. Nie dosłyszałem, że podeszła do mnie przyjaciółka żony (byłem w domu sam!). Wyciągnąłem ramię, objąłem to, co przy mnie stało, tak jakoś na odczepne: nie przeszkadzajcie, idźcie sobie z bogiem. Ale ramię jakoś spostrzegło inny kształt, inny gatunek marmuru, czy czegoś tam, zagarnęło mocno, przycisnęło do siebie poza świadomością, pieszczotnie, czysto i grzecznie, jakieś usta wilgotne znalazły się przy moich i w następnej chwili uciekły, wystraszone. Ale. miły boże, jak cudownie ruszyło wszystko z kopyta! Jak ślicznie zadudniła krew w żyłach, jak pojaśniało w głowie! Pisało się odrazu jak wszyscy diabli, a potem przyszła refleksja, że we wszystkich Babilonach, Rzymach i Paryżach, gdzie tętniła wysoko myśl, gdzie sztukę rozsadzało uczucie, tam była też „rozpusta“ jak zwyrodniali banda moralistów zwykła to nazywać. Czytałem potem listy Abelarda i Heloizy i dziwiłem się szczerości mniszki, że nawet podczas mszy świętej przepowiadała sobie w duchu i w ciele to wszystko, co przeżywała z kochankiem Abelardem, zanim go trzebieńcy wytrzebili. Hormonizacja?! tak! to jest wielka myśl! (— tu zdanie zbyt pochlebne przeczytał Cyprjan szeptem myśli —). Tylko walić w te zmurszałe mury jerychońskie, niech się to wali i niech ludzie w Polsce zrozumieją wreszcie, że nic niema piękniejszego nad prawdę! —

A cóż wtedy było prawdą? — tu jednak jasność pamięci nieco zawodzi; przez gąszcz trzeba się przedzierać — — na widnokręgu retrospektywnym jest nieco jaśniej — — więc: przez autentyzm ku syntezie — — właśnie w tej chwili, godzina popołudniowa, idzie do tej Irki, wyprowadziła się z pensjonatu; drogo, mówiła, zdzierają; ciągle tylko portmonetkę w ręce trzymaj; mąż dostał nowy przydział z ramienia ministerstwa do Kalisza; niby inspektor; od koni; czy coś w tym guście. A ona na Słuckiej mieszkała. — — Tak mimochodem; kiedyś urżnął się Cyprjan z Wypiszczykiem (ciągle on!); wsmarowali się rzetelnie; zwierzali się sobie bardzo głośno przez bardzo gęsty opar — jeden drugiego prawie nie widział — co się twarz bliźniego swego tępym uporem znalazło już się mgliła, rozlewała, ginęła, nie było na to żadnej rozumnej rady — Łukasz opowiadał, że we wczesnej młodości z kurami, mieli takie ładne kury, ojciec je do restauracji sprzedawał i tuczył najpierw potem sprzedawał, duże, ładne kury, to te kury Łukaszek chwytał, do drewutni z nimi i tam dopiero w te kury; — bardzo się temu wybrykowi sprzeciwiał Cyprjan, że co to w pierze, sensu niema, wariactwo czyste; jak już sodomia, to żeby choć coś w futrze — pantera dajmy na to; to i owszem, ale żadne ptaki — — nie pogodzili się, każdy przy swoim obstawał, więc wypili jeszcze kilka kieliszków, mieli dość, a potem poszli do notorycznej znajomej Łukasza, kurewki tego rewiru, pięknej Dory Lichtenstein; niezwykle zmysłowa jej uroda; zębami zgrzytać! — wargi twarde, wydęte; piersi duże, jędrne na sztorc; spód brzucha fenomenalny; pośladki — bić i wyć! — Ale po pijanemu na nic; przynajmniej Cyprjan; — czarną kawę pił i patrzał — siedziała naga, wspaniała, wampirowa, lubieżna — każden ruch jej ciała krzyczał: rozkosz! — Jak tam od tej Dory wyszli tego już nie pamięta; lecz pamięć płciowa zapamiętała sobie uroczą samicę; tę Dorę; trwała; była obecną; dzień i noc; chociaż się o tym nie wiedziało; niema tu zresztą nic „do wiedzenia“; to zupełnie co innego; w innym miejscu. Gdy się szło na tę ulicę Siucką zawsze się wpadało na Dorę, na jej wabiące oczy, na ten psiakrew, wypięty kuper. — Cyprjan zachodził często od ulicy Pięknej na tę Słucką; na Pięknej mieszkały przez jakiś czas niebieskie, czarowne oczy: Mila. Spotykał ją rzadko i zawsze w towarzystwie oficerów; tyle tylko, żeby w mijaniu powolnym zapamiętać tę twarz, odpomnieć: oczy, usta, zęby: poza tym była zbyt zwiewna i tylko ta zwiewność odbiła się na kliszy — nieco bezkształtna i nazbyt dziewczyńska, typu: mimoza, wogóle coś nierealnego.
A realnością w tej chwili, rozległą biodrzastą realnością była Irka; nazywał ją też Świteź. Wyzdradził kiedyś to przezwisko Rzykowskiemu — naco tenże opryskliwie i z wzmożonym drżeniem dolnej szczęki syknął:
— chciałby pan zamaczać palec w tej Świtezi —
— może —
Rzykowski trzasnął książką w stół, odwrócił się, wyjął z kieszeni grzebyk i począł przed okrągłym lustrem zawieszonym przy oknie zaczesywać skrupulatnie przedział na środku głowy.
Irka całe popołudnie, gdy tylko z biura wróciła, leżała na otomanie (przeważnie w białej sukni); siadał więc przy niej; gadali; to były bzdury Stale opowiadała o jakiejś maskaradzie, że na niej była przebrana za marchew, słowo daję taki kośtium — ruda peruka, zielona suknia na tym gipiura i to takie strzępiaste jak właśnie liść marchwi; że jej było ślicznie, cudnie! i wogóle było ślicznie na tej reducie. Potem o przyjaciołach petersburskich — jakiś pułkownik Mikołaj Taratjejew straszył wciąż, wszędzie go było pełno; piękny Niko. I tak tym trybem. I takie też nazwiska się jej tylko trzymały, z kiepskich wiecie, powieści, bo już ten Taratjejew jest dobry i że Mikołaj i że pułkownik; a zaś przyjaciółka: jedna: Pelagia Kokoszkiewicz, druga: Eulalia Tuczekalska; inne podobnie; słowo honoru trzeba dać, że to prawda; nawet się znudzi zapewniać ciągle, że naprawdę i, że się nie żartuje. Sporo też Mickiewiczów; to już poważniejsza afera; — ale znów Tabaćkiewicz, Koziebrodzki, Polskadroga, Białapani, ten to na imię miał Abraham (jak Lincoln), a potem roje Komarów i masę Żab; miszmasz; — a co kilkanaście zdań, jeśli ktoś czymś niesympatyczny to „żulik“. — A gdy ktoś wieczorem n. p. ten Tabaczkiewicz (Leonard) zaszedł i przyłasił się o kieliszek gorzałki (deputatowy spirytus) to:
— perswaduję w ręce pańskie —
— bynajmniej —
To było zdumiewające; i to miało specyficzny dźwięk.
Podczas nadciągającej burzy — pierwszej, rozpromienionej burzy wiosennej, uklęknął nagle Cyprjan przy szezlongu (pomyślał: „znów głupstwo! i poco ja to robię? cóż za idiotyzm!“) — Irka jak zwykle leżała i jak zwykle w białej sukni — począł obcałowywać jej ręce i — ku wargom! ciągnęły tą nieforemną asymetrycznością, a ona: „nie wolno!“;— wycałowali się gorąco i długo; w szczelinę przerw wbijała klinik szeptu: „nie wolno“. Więc znów się całowali. Taki był początek. Odtąd nazywało się „nie wolno“ lub „burza idzie“ — ; — no i co? i na co? — bez sensu i bez celu i wbrew rozsądkowi; wszystko w niej byłp mu obce; same przeciwieństwa; antypatyczne wszystkie; bo i ta jej kresowa, rozrzutna ojczyźnianość, i uwielbienie Rosji carskiej, pyszałkowaty arystokratyzm, pogarda dla chłopów, to był motłoch, to było bydło, to były „hady“; — przy niej konstruowały się myśli myślom jej przeciwne, wrogie i kłótliwe; przysłuchując się jej zdaniom i wywodom, patrzał na jej denerwujący układ warg, uśmiechał się do nich, mrużył oczy pieszczotliwie, a wewnątrz w mózgu roiły się obelżywe sądy: jakaś ty głupia, jakaś ty bezdennie głupia, chyba najgłupsza na świecie! — Czasem sam coś mówił; rzadko; wstydził się każdego zwrotu śmielszego, dociekliwszego zdania; mówił pusto i głupio, bez jakiejkolwiek władzy, bez cienia wiary, że to do niej trafia, że rozumie, że to może jakiś wpływ na nią wywrzeć; była nieinteligentna, uparta, konserwatywna w drobiazgach; poza drobiazgami zaczynało się dla niej groźne i znienawidzone libertyństwo, sankiulotyzm, jakobinizm; dekabryści i bandyci to dla niej pojęcie jedno! — więc: to nie jest do wytrzymania!— Poezji nie cierpiała; dla poetów żywiła pełną pogardę; uznawała tylko tych, którzy byli z bronzu; nic wierzyła, żeby żyli żywi, — że i ci z bronzu musieli kiedyś żyć? — to tak dawno! Kto to wie jak to tam było! — Cyprjan nie czytał jej nigdy nic; tyle delikatności dla siebie miał! — Pisał teraz dużo; pełno w nim było obrazów — nadawał im kształt; pracował, uczciwie pracował. Stała się dlań Irka wspaniałą muzą; muzą kontrowersji i kontra dykcji. Była uosobieniem wszystkiego dlań niemożliwego i antypatycznego; działała przez konieczność zaprzeczenia i przeciwstawiania się; abominacja podniecona seksualizmem stawała się elementem twórczym. Wszystko czego nie znosił i nie cierpiał: miastowość, mieszczańskość, płycizna, wizyteczki, bywania, idejki na miarę modniarki — skupiało się w niej w sposób doskonały i nieodwołalny. — Żył i tworzył przeciw niej!
Seksualnie była cudakiem; do stosunku fizycznego miała obrzydzenie. Lubiła tylko pieszczoty w ubraniu; bez odsłaniań się; — to było obraźliwe i denerwujące; po prostu lubiła wzajemną onanię w formie ocierania się o siebie. Można i tak; byle nie długo, W tych igraszkach ceniło jej ciało zmianę miejsca; bywało, że cały tydzień ani jej tknąć, dopiero w sobotę (angielską), do Wilanowa; tym roztrzęsionym niesamowicie natłoczonym, pełnym zirytowanych, niecierpliwych ludzi, samowarkiem: do Wilanowa. Ścisk, to był jej żywioł; to jasne! — I tam, w tym rozrosłym pałacu wskrzydlonym w szpalery i wirydarze — gdzieś między biurkiem ofiarowanym przez papieża Janowi Trzeciemu za defiladę pod murami Wiednia, ą jakimś czaprakiem tureckim — przy ścianie — wzajemne obmacywania, prędkie, na chybcika, mimiczna wersja obłapki — lecz zawsze ze skutkiem; gdy się oparła mocno pośladkami o ścianę — orgazm następował u niej szybko. — Cała ta historia miała z jego strony charakter pociągu zaciętego i zawziętego: wyodrębnienie (niejako) witalizmu; dla niej było to, zepchniętą na dalszy plan, funkcją, jak kichnięcie; jak swędzenie, którego się trzeba pozbyć podrapaniem; było w niej coś ptasiego w tym wszystkim; szybko; w przelocie z gałązki na gałązkę; potem strzepnąć nasrożonymi piórkami i już: ćwierk, ćwierk; tak też otrzepywała i wygładzała suknię, obciągała bluzkę, poprawiała fałdy i już: stworzona jestem na panią takiego pałacu; może byłam kiedyś królową Marysieńką? napewno byłam! — To były jej manie — ; — kiedyś zimą pojechali sankami przez Ujazdowskie do Łazienek; trochę wmówienia, a była szlichtada; rysaki; dzwonki; oszronione siatki na koniach; on w szubie; ona w szubce i kołpaczku! hoc — hoc! Kulig i t. d. dzeń — dzeń — dzeń; jej się marzyło: Kmicic i Oleńka; on obliczał i ile ten potwornie gruby dorożkarz z żelaznym numerkiem na plecach 348 — trzy plus cztery plus osiem równa się piętnaście — taka liczba nic nie mówi — a taki drań to zaraz amory wywęszy i płać, a taksy dawno diabli wzięli, miliardy przecie! — ; w Łazienkach spacerowali po zaśnieżonych ścieżkach — przed pałacykiem przystanęła Irka obok rzeźby fauna — wsparła się romantycznie o cokół i wychuchała (bardzo było zimno); „dusza moja czuje się tu jak u siebie w domu; ja napewno tu mieszkałam; już wiem: byłam panią Grabowską“. Poprosiła go, zeby odszedł pod pałac i po chwili wyszedł ku niej jako król Staś. Większe dla kobiet robi się głupstwa. Zrobił czego żądała. Pomyślał: wariatka; i dodał: ale to nic. Po chwili wyszedł sprzed bramy — rozglądał się wokoło: gdzie jest ta Grabowska? — szuka jej oczami — ach! jest! uradował się, uśmiechnął; przyspieszył kroku — wyciągnął ku niej ręce i zaszeptał namiętnie: pani! a Irka Grabowska ukłoniła się dwornie i rzekła: czekam na ciebie, najjaśniejszy panie; król Cyprjan: maleństwo moje bardzo zmarzło? — sprawy państwa zabrały mi tyle czasu; Irka Grabowska: serce mnie grzało. Król Staś pomyślał: ten dorożkarz czeka, to ważniejsze, że on czeka — ile se taka cholera każe zapłacić? — Istotnie kazał sobie zapłacić masę pieniędzy: kilka milionów. Gdyby Cyprjan nie miał wrodzonej nienawiści do „tyranów“, byłby jej nabrał tego dnia mroźnego.

Tęsknił bardzo do Wisi — myśl o niej była wytchnieniem, to była myśl wygodna i zaciszna; poddawał się chętnie omamieniu — wiedział przecież, że zbliska wszystko jest inaczej, świadom więc był stanów zapalnych, które wybuchały zawsze i wszędzie na pograniczu imaginacji i powszedniości zjawisk. W strefie tej zakaźnej był Cyprjan napewno człowiekiem chorym. — Od pewnego czasu pełen osamotnienia i depresji, zmęczony pracą nikomu w tej chwili na nic zdatną, jego tylko udręczającą wzlotami i upadkami, egzaltacją i niepewnością, wiarą i pychą, znikomością, poczuciem nicości, brakiem wszelkiej ufności w potrzebę i wartość tych myśli, tych strof, tych kart, tych fragmentów — — wchodził schodami, niemożliwymi schodami na piętro, na drugie, na trzecie, na czwarte, na piąte, — do Irki — odczyniał i zamawiał te stopnie nieprzyjazne; na jednym mówił Wi na drugim sia — ; tak szedł: wi—sia, wi—sia — na piąte, strome, bezużyteczne piętro. — Pod chłód wieczora wynosiła Irka lisie boa na balkon do wywietrzenia — „tyle tu tych moli wszędzie“; — tedy wisiał rudy puszysty ochłap żywego, sprężonego, leśnego życia; żałośnie zwisał ogon i łapki płaskie i pyszczek, który stał się już tylko mechanizmem, zatrzaskiem, utrzymującym kształt należny na ramionach samicy dwunożnego zwierzęcia; samice pitekantropa łączą w sobie harmonijnie bezmyślność z okrucieństwem; są to samice złe; głupie. — Smrodliwy, pylny wiew miejski srożył włosy zdartego z mięśni futra i wypłaszał resztki leśnego, żywicznego, dzikiego zapachu; skóra była już zupełnie trupia, cuchnęła naftaliną i kloacznością miejską. — „Piękne futro? prawda?, to lis z Litwy, do każdego kostjumu się nada i zawsze jest twarzowy i awantażowy“ — tak rzekła Irka. Cyprjan wsparty o balustradę przezwyciężał gwałtowny lęk przestrzeni, z trudem mógł patrzyć z tak wysoka; nie odpowiadał. Irce teraz przyszedł zabawny pomysł do głowy, coby to było, gdyby ludzie mieli ogon — to byłaby komedia istna i heca, nieprawdaż?, różne byłyby mody, toby się go nosiło wysoko, to znów na ręce z gracją, raz z kokardkami, raz bez. — Rudy zachód skośnie wcinający się w kanion ulicy wydłużał niepomiernie cienie. Na przeciwległym trotuarze leżał płasko ten balkon z dwoma postaciami i lisim między nimi futrem. Ta część miasta była ciemną norą, kamienną; wiał nią przeraźliwy smutek; bolesna, wyjąca żałość. Irka wycofała się ku ścianie; unikała słońca; bała się piegów. — Nieprawdaż, mówiła, a coby w wojsku robiono z ogonami? czy też by musztra była jaka: ogon w prawo! — śmiała się głośno i też tak tą prawą stroną ust — w szerokim rozwarciu warg widać było czarny otwór, brak jej było dwu tylnych zębów, tak tego nie było widać, dopiero gdy rżała śmiechem; nieprawdaż, zakochani mogliby się porozumiewać ogonami — ? — Dnem kanionu przeszła w tej chwili, wypięta piersiami i tyłkiem, szybko, sprężyście urocza Dora, jurna, chutliwa menada — każdym ruchem ciała siała żądzę i pewność piekielnej, zatraconej rozkoszy. — Kroczyła ku temu cieniowi balkonu i już w tej chwili ku głowie cyprjanowej; na odłam sekundy znalazła się ona pomiędzy przekraczającymi ją stopami tej wspaniałej, rubensowskiej dziewki. Cyprjan poczuł silny zawrót we łbie; lęk przestrzeni kazał mu zejść z balkonu. Teraz już tylko skóra lisia rzucała cień na mur przeciwległy. Powietrze było coraz czerwieńsze.

Nastawienie pisarskie Cyprjana układało się w tej epoce prawem wszystkich kontrastów po stronie przyrody, ziemi, prostoty, pokory franciszkańskich biedaczyn. Równocześnie poezja rozpalała się groźnie i żarzyła jak lont w olbrzymiej prochowni pod wszystkimi miastami. Podminowane metropolie świata:

proch i dynamit pod wami!
materializmu kres!!
— zerwie się wicher i burza
w ogniu się serce unurza
w rewolucji!
w bezdeń bezwrotną upadnie
dziś wasze głowy tak ładnie
zdobiący żelazny kask —
— upadną feudalne blanki,
kościoły kupczące i banki
krzyczące klombami róż —
rotszyldy, upiory i trądy
dzień wtóry wezwie na sądy
na sądy
i pośle na szafot
pod gilotyny nóż — —


Wymowa nieba i ziemi, drzew i łąk stawała się decydująca; rzucała urok, szaleniznę, zatracenie się w tym miłosne do ostatka. Przyroda jako jedność — człowiek jako zjawisko przyrodnicze — poeta: mowa i muzyka globu!

Poematy, które wydawał zwracały uwagę niespodzianą świeżością; pisał je jako odetchnięcie głębokie, jako samolecznictwo — nocami je pisał po powrocie od Irki. — Złość, gniew, powściągliwość drażniącą, nonsensy i głupoty — to wszystko zostawało u niej, z nią, w niej. — Wracał lekki, radosny, unoszący się i świetlisty; był poetą poza sobą, poza człowiekiem w sobie (— jeśli to możliwe —) — —

— ale pan to otrzymuje tych listów, pozazdrościć —
(trzy listy otwarte leżą na nocnym stoliku)
— owszem dość sporo —
Nering stał w drzwiach — i te nogi takie, ku sobie, jak zawsze — i uśmiech sfinksowy też ten sam. — Niechce się teraz gadać; więc ten czwarty list od dalekiego podsandomierskiego przyjaciela, od Mariana, teraz właściwie należy przeczytać. To całe rozprawy te listy; pierwszorzędna lektura; listy, które są zawsze wyczekiwaniem i radością. I czuć też tak. Po kilku zdaniach osobistej natury: „ślę dziś panu kilka fantastycznych stronic“ — pandany do „Wieści z Nikąd“ (Morrisa):

LEKCJA HISTORII DLA DZIECI W ROKU 5047

Posłuchajcie dzieci o przeszłości dawnej, bardzo odległej od nas. Powiem wam coś o epoce ustroju kapitalistycznego i strasznych rzeziach ludzkich zwanych wojnami. Były to początki wieku dwudziestego, zwanego przełomowym lub zwrotnym. Przejdźmy do biblioteki i oglądnijmy ówczesne obrazy — dźwiękowe. Przypatrzcie się temu: to nazywało się rewią wojskową. —
— a czemu oni wszyscy jednakowi i ruszają się jak zęby maszynki do strzyżenia? —
— to dlatego, że byli tak tresowani w pewnym wieku i nosili tak zwane mundury —
— a nie było im to niewygodne, tyle żelaza na sobie nosić i takiej ilości guzików? —
— zapewne, jednak niektórzy byli w tym rozmiłowani i im więcej widzieli ludzi jednakowo poruszających się, tym większą okazywali radość —
— a poco ich tak ubierali i tresowali? —
— na to, by zabijali się wzajemnie —
— niemożliwe!! —
— tak było, bo ludzie dzielili się na narody i państwa, wzajemnie się nienawidzące i dążące do zguby wszystkich, oprócz siebie —
— to oni byli chorzy —
— chorzy i to ciężko na chciwość, manię wielkości i chęć rządzenia innymi —
— a ci co stoją na boku, inaczej ubrani, kto to? —
— ci nazywali się publicznością cywilną i byli w pogardzie u mundurowców —
— a dlaczego ten człowiek na plecach jest skrzywiony? —
— takich nazywano garbusami i śmiano się z nich, przez co stawali się złośliwi. Nieznano wtedy racjonalnego kierowania życiem, przez co ludzie w większości ogromnej byli nieszczęśliwi i nawet sami sobie zadawali śmierć. Nieliczni posiadali wielkie zapasy środków życiowych nagromadzone, by rządzić innymi, którzy tych środków byli pozbawieni —
— a poco im to było potrzebne? —
— na to, by mogli sami używać wyszukanych a przez to nudzących ich uciech, które trzeba było ciągle zmieniać i nowe dla nich wyszukiwać, a także by im oddawano cześć i honory odpowiednie do ilości posiadanych środków życiowych —
— i za to ich czczono? —
— tak, bo chcieli nieposiadający otrzymać w ten sposób, choć małą cząstkę stworzonych przez siebie środków życiowych, od posiadacza kapitalisty, zabierającego im wszystko i przymuszającego ich do nadmiernego wysiłku, by tych środków dostarczyli —
— a czemu się oni na to zgadzali? —
— bo musieli. Istniały uzbrojone armie i rządy ludzi pysznych a głupich, które czuwały, by ogół był stale w nędzy, poniewierany i zastraszany a garstka ludzi złych, chciwych, przewrotnych, by miała wszystkiego za dużo —
— a tu co to stoi za dziecko z nóżkami w kółko wykrzywionymi? —
— to przez zaniedbanie i nędzę, takich dzieci było wiele — inne okropniej wyglądały. Nie znano wtedy naszych mieszkań w powietrzu, z możnością regulowania wysokości, ani naszego słońca w ilości każdemu dostatecznej — brak było pokarmu dla dzieci i dorosłych. Dorośli i dzieci zjadali jeszcze wtedy ciała zabijanych okrutnie zwierząt. Nie znano jak obecnie milionów odmian owoców i kwiatów, jakie nas otaczają. Nie umiano kierować prądów życiowych w ciele ludzkim, ani budować życia fizycznego i psychicznego. Zdane były losy człowieka na przypadek, głupotę i złą wolę innych ludzi. Wtedy istniało słowo zachwycające ludzi i odurzające, dziś nieznane, zwało się szczęściem, przeciwstawne nieszczęściu, biedzie, cierpieniu, które dziś też są dla nas niezrozumiałe, bo już dawno wyszły z użycia. Nasze zwierzęta są o wiele w lepszym położeniu życiowym i zadowoleniu, jak ówcześni ludzie, którzy niewolili zwierzęta, zamęczając je i wyzyskując. Patrzcie jak zwierzęta wtedy wyglądały. Widzicie to niezdarne na czterech kołach pudło, do którego przywiązany rzemieniami koń. Musiał ciągnąć pod razami bata, niedokarmiony, chory aż upadał i zdychał zamęczony —
— to niemożliwe, by ludzie byli tak niemądrzy. Przecież dziś mamy tyle zwierząt i tak o nie dbamy, o ich mieszkanie, ruch, wygląd, pożywienie i wcale ich nie zabijamy ani męczymy. Niektóre już mówią, umieją się ubierać i obchodzić z naszymi urządzeniami. I nam i im z nami dobrze —
— choć to nieprawdopodobne, jednak byli ludzie tak nierozsądni, oprócz wyjątków. Wtedy ludzie i zwierzęta w ich niewoli, chorowali. To był stan zupełnego zaniedbania życia. Dziś w wypadkach zaniedbania, możemy w małych rozmiarach to obserwować przez moment, dopóki nie ureguluje się prądów. Wtedy ludzie umierali często w dziecięcym wieku, nagle, z powodu wypadków a także masami wzajemnie siebie zabijając, lub ginąc od mikrobów, albo wylewów rzek, z którymi nie umieli sobie radzić, podobnie jak z burzami w powietrzu i na morzu. Uzależniali te rzeczy od tak zwanego boga, któremu stawiali murowane domy, większe od swoich i ozdabiali wewnątrz zlotem. My dziś zajmujemy się sprawami planet i życiem na nich, więcej i skuteczniej, niż wówczas zajmowano się losem ludzi. Co więcej głoszono bezmyślnie, że ludzie zawsze zostaną równie dzicy jak wtedy. Spisywano wówczas jako najważniejsze wypadki, wymordowania wzajemne setek tysięcy ludzi, zwane wojnami; uważano że gnębienie oraz zakres i szerokość terenów gnębienia ludzi, stanowią fakty najważniejsze. Nazywali to historią, łącząc ją z zapisywaniem dat różnych okrucieństw i nazwisk ludzi, którzy je dokonywali. Największym okrutnikom i ciemiężcom stawiali z kamienia i brązu (epoka brązowa) pomniki, pomni ich okrucieństw. Ale już wówczas a nawet dawniej, zjawiali się wśród ludzi osobnicy szczególni, przeciwstawiający się głupocie i okrucieństwu ludzkiemu i tych ogół mordował ze szczególną zawziętością i nienawiścią. Takich zwano poetami lub prorokami. Dziś ten typ ludzki hodowany umiejętnie i czczony, spełnia swą piękną rolę posuwania sprawy światów. I dziś różnią się poeci od innych ludzi, lecz nie muszą znosić prześladowań. Widzą i słyszą rzeczy, innym niedostępne. Dawniej w dwudziestym jeszcze wieku, przypisywano te rzeczy religii i uważano, że powinny być w zaćmieniu i mroku. Dziś, gdy je znamy z praktyki dnia powszedniego, nie możemy się nadziwić, tej ignorancji, lekceważeniu, niechęci, wrogości, z jakimi nasi przodkowie odnosili się do powstającej wówczas nauki, zwanej metapsychiką. — Istnieli wówczas wielcy odkrywcy, lecz z ich odkryć robiono użytek najniewłaściwszy. W XIX-ym wieku Darwin spostrzegł zjawisko walki o byt w przyrodzie. Zaraz głupcy schwycili się tego odkrycia, by wysnuć z prawdy poznawczej, prawdę moralną, głupią i fałszywą. Twierdzili, że walka o byt obowiązuje jako zasada moralna. Zapomnieli, że obok walki o byt, istnieje prawo współdziałania w przyrodzie, bez którego życie chwili by nawet nie mogło istnieć. Z dwu biegunów formy życia, wybrali jeden, walkę i uświęcili. Był później inny wielki umysł, który zwrócił uwagę na względność stosunków między pojęciami. Zaraz durnie poczęli głosić, że wszystko jest względne a zatym nic pewnego. Inny podpatrzył mechanizm psychiczny podświadomości i trochę pobujał budując swą teorię skomplikowaną. Uczniowie przeszli mistrza. Chemia i technika bardzo się wtedy rozwinęły, na to by służyć panującym okrutnikom do gnębienia i możności mordowania gazami trującymi lub bombami ludów cywilizowanych i pierwotnych. Zbrojono się w panicznym strachu człowieka przed człowiekiem. Zakopywano się w ziemię głęboko, kosztowne budując twierdzę, oszukiwano się wzajemnie traktatami. Aż musiało to ludzkie szaleństwa pęknąć, zalewając wszystkich krwią. Nastąpił nowy ład a właściwie bezład. Chciwość osobista w odbieraniu jednym a przydzielaniu drugim, wystąpiła taka sama jak za kapitalizmu i dopiero po wielkich cierpieniach i ofiarach, wyzbyto się jej, pod wpływem poetów, pierwszych którzy rozumieli, że wyzbycie się chęci posiadania, zadaje śmierć walce o własność. Dziś nie znamy już słowa własność — zniknęły też słowa: wspólnota i komunizm. Pojęcie rządzenie znikło a z nim i słowo anarchia, tak straszące ówczesnych łudzi. Komuż dziś chciałoby się rządzić kimś, oprócz siebie? — Było wtedy coś zupełnie niezrozumiałego, że pewien minerał wzbudzał chciwość. Złoto, dziś wytwarzane w dowolnej ilości dla celów technicznych, powodowało wojny. Jakieś kamyki lśniące przez oszlifowanie, działały na wyobraźnię pierwotną tak, że za jeden wielkości orzecha, poświęcano tysiące istnień ludzkich. Ponad wszystko zapanowały znaki, uprawniające do nabywania środków życiowych a nawet, co najszczególniejsze, do zdrowia, życia, niemalże całego człowieka — stały się wszechwładne, zaborcze, wszechmocne, jakieś magiczne talizmany hipnotyzujące i paraliżujące człowieka — nazywało się to pieniądzmi. Przed niszczycielską ich władzą można było ochronić się tylko człowiekowi-dziecku, wolnemu od chęci posiadania. Dziś, gdy istnienia inne odczuwa się również silnie jak własne, jest to nie do pojęcia, co za obłęd sprowadził na ludzi pieniądz i jego panowanie. Hindusi nie czcili wówczas pieniędzy, lecz krowy i stali przez to o wiele wyżej od reszty świata — wydali Gandhiego. Czymże były nagromadzone po miastach hinduskich stosy łajen krowich, wobec straszliwie śmierdzących składów łajna, zwanych wtedy w Europie bankami i giełdą. Z tych kloak czerpali śmierdzący handlarze pieniądze na fabrykację broni, by ludzie wzajemnie się wyniszczyli a im handlarzom śmierci, łajna w bankach przybywało. Kierowanie zniszczeniem i śmiercią ludzi, zwano polityką. Politycy byli wówczas najdoskonalszym wyrazem głupoty powszechnej. Wybory były idealnym narzędziem zabezpieczającym, by nikt uczciwy ani rozumny nie dostał się do polityki. — W tych czasach istniały ponure budowle zwane więzieniami. Zamykano tam zbrodniarzy cywilnych, za karę — zbrodniarzom wojskowym, jako masowym, dawano nagrody i odznaczenia. Przestępstwem nazywało się nieposiadanie pieniędzy i za to karano więzieniem. Ludzie nie mający pieniędzy a przymuszani do pracy, mieszkali gorzej od zwierząt, głodowali, byli brudni i okryci łachmanami. Był wówczas kraj żyzny w Europie, gdzie dzieci dwudziestu milionów ludzi, nie znały cukru, dobrego słowa i uśmiechu. Cukrem wyprodukowanym w tym kraju, karmiono świnie w innym kraju zamorskim. W krajach sąsiednich dzielono ludzi, na ludzi i nieludzi, zależnie od pochodzenia. Tych nieludzi torturowano, mówiąc że to potrzebne dla idei. Mimo głodu w różnych częściach świata, środki żywności, jak zboże i owoce, przy wielkim ich urodzaju, palono, by cenę podnieść. Ludzie mieszkali w dymnych chatach razem ze zwierzętami, a wielu wogóle mieszkań nie miało —
— dziwni byli wówczas ludzie, ani o siebie, ani o zwierzęta nie dbali —
— zato wyznawali naukę Chrystusa o miłości, z której nic nie rozumieli, fałszywymi objaśnieniami wypaczając jej treść. Przytym skłóceni byli od wieków o formy oddawania czci Chrystusowi, zajmując się głównie handlem tej czci —
— a co to jest handel? —
— dość trudno będzie ci to wytłumaczyć. Pamiętasz co mówiłam o panowaniu pieniądza. Otóż zamienianie na pieniądze wszystkich wartości bez wyjątku i określanie przy pomocy ilości pieniędzy, stopnia wartości, nazywało się wówczas handlem —
— to ówcześni ludzie niczego dawać sobie wzajemnie, bez pieniędzy, nie umieli? —
— niestety, nie. Trzeba było na to strasznych doświadczeń, zwanych rewolucjami, aby się tego powoli nauczyli. Ale o tym opowiem wam innym razem. —
(d. c. n. zależnie od zainteresowania czytelnika)

Raz jeszcze odczytał Neringowi na głos ten list. — Z radością wsłuchiwali się w stąpania kroków po dalekich gościńcach bitych marzeniem, brukowanych wiarą. Lecz tylko takie gościńce materializują się.
No to — dziękuję ci panie Marianie.
Ulżyło!

Dnia któregoś pojechał Cyprjan niezmiernie rozklekotanym pociągiem do domu. Popędzał lokomotywę, lecz to niewiele pomagało. Ale dojechał. Zawsze się dojedzie. Wisia jak zwykle, jak teraz już zawsze: apatyczna, pochmurna, milcząca. — Lecz dookoła niej i domu i obejścia: ziemia! — Głos jej pełen archaicznych dźwięków dochodził do jego chciwych uszu: rozumiał go coraz lepiej; dotykał palcami jej ciepłego, rodzącego organizmu porosłego trawami i mchem —: wyczuwał drżenie jej ekstatycznego pędu i krążenia planetarnego, radował się, że jego świadomość przejmuje w siebie jej falowanie, że jest oto: człowiek, cząstka ziemi ożywionej na moment mały, że szuka sposobów barwnych i dźwięcznych, aby w krótkim istnieniu swą planetarność w świetle bliższych i dalszych gwiazd wyśpiewać i zajść za pieśń swą i znów z ziemią się złączyć na pokarm dla drzew i ziół —: zakwitnąć wiosną, a pszczoły zbiorą z kwiatów słodycz ziemi, zbiorą pył kwietny: plemnikową tajemnicę wiecznego życia.
Urlop był krótki, trzydniowy; trzeba wracać. Przez te dni unikał pani Kle; — przed dniem wyjazdu późnym wieczorem mijał cieniem alei akacjowej stary lamus; w oplocie suchych sznurów dzikiego wina — był smutny i opuszczony. Pani Kle stała na werandzie ręką oparta o filar, posąg zastygłej rozpaczy; posiwiała znacznie; zaczęła już budzić szacunek; to jest moment śmierci dla kobiety
— murzyniątko mnie nawet nie odwiedzi — ? —
(aż nim otrząsło, gdy to nazwanie zasłyszał; tak było dalekie; zapomniał już)
— znużony byłem, urlop krótki, jadę już jutro o świcie wstąp choć na chwilę, z córkami się przywitaj, Krysia się często pyta o pana Cyprjana, Genia nie, mruk z niej —
W pokoju przy lampie naftowej nisko nad stolem zwisającej, uczyły się dwie panienki. Krysia wyrosła i wyładniała, Genia nalana i żółta, raczej zbrzydła, rękę miała zimną i wilgotną.
Pogadał chwilę; pożegnał się. Pani Kle odprowadziła go na werandę.
— kiedy znów przyjedziesz? —
— nie wiem —
— bawisz się dobrze w Warszawie —
— bawisz? — bardzo mi to słowo obce —
— wiesz co myślę — — kobiety —
Zanim zdążył odpowiedzieć, zbladła śmiertelnie, w mroku rozbłysła jej twarz jakby pokryta warstwą fosforu — górna warga poczęła drżeć i wydłużać się; klęknęła szybko z gorączkową sprawnością wyłuskała go z zapięć i warstw bielizny — poczęła jęcząc całować wnętrzem ust; palcami wpiła się w łydki — po chwili z chrapliwym zawodzeniem mokra i lepka, poczołgała się na kolanach ku drzwiom; zanim dotknęła klamki zciemniała nagle, wydłużyła się, ciało jej stało się walcowate i śliskie, z głowy jej wyrosły periskopy ruchliwych ócz — pełznie olbrzymi połyskujący gęstym śluzem ślimak — Cyprjan uciekł; w przebiegu zamajaczył mu w prostokącie opromienionego okna cień Geni przyciśnięty do szyb; oczy rozwarte, nieruchome i nieprzytomne; palce lewej ręki wepchała w usta i zaciskała zęby, gryzła, krople krwi ściekały z wargi ku brodzie, — prawa była opuszczona. Obraz ten natychmiast zasnuł się skorupiastą masą — dom zaczął kurczyć się i wydymać w kształt ślimaczego domu — — Cyprjan biegł szybko aleją — za nim posuwał się po żwirze drogi z monotonnym szelestem olbrzymi ślimak z kopcem skorupy na grzbiecie.
Ze zwichrzoną, wirami nakropkowaną siłą napiera na biegnącego strach specyficzny — zaułkowy, miejski strach... latarnia samotna — pustka — dalekie bielmiste okna kamienic... a to kłamstwo! nieprawda!... to tylko sto pięćdziesiąt kroków aleją parku wiejskiego zasnutego rozdartą koronką liści klonowych...
Jak w czas nagłej, skośnej ulewy — nakrył głowę płaszczem i biegnie z cieniem na wyprzodki — — węszące periskopy oczu ślimaczych raz po raz uderzają w kark jak wrzące tętno wybluzgującej z rany krwi...
Dobiegł do domu zdyszany — zatrzasnął z hukiem drzwi i zamknął zgrzytliwym kluczem; — gęsta noc z szumem pełzającego czarnego zalewu okrążała dom; ocierała się o węgły i ściany.
Tych kilka godzin do wczesnego świtu spędził u Wisi; spał z nią w brudnym, boleśnie zakurzonym łóżku. Dopiero po zgaszeniu światła zdołał rozgrzać siebie i ją. Poomacku.
W Krakowie zatrzymał się godzinę; odwiedził synka; Jurek rozwijał się dobrze, rósł i sprytniał.
Po południu był już Cyprjan w Warszawie. Irka wyjechała równocześnie z nim z komisją (komiśją) jakąś — wtedy, przed trzema dniami; dzisiaj miała wrócić; umówili się, że zajdzie do niej o ósmej.
W pensjonacie, w pokoju swym poczuł jakiś obcy zapach; perfumy, puder, mydło kwiatowe — kobieta tu była niezawodnie. Istotnie tak; — na te trzy noce zakwaterowała się nowa pensjonarjuszka do pani Schoenowej; akurat nie było wolnego pokoju; dziś już będzie; żona jednego z byłych ministrów; rozwodzą się; dlatego ona tutaj, w pensjonacie, pan rozumie, kroki rozwodowe. — Spotkali się w kurytarzu; prześliczna! smukła, rosła blondyna; trzydziestka; najwyżej; cera równa, matowa; rumieńce. — Opowiedziała mu to, że właśnie nie było pokoju, że to dawna z tą miłą Schoenową znajomość, więc wolała tu: przeprosiła, bardzo przeprosiła; ależ, cóż znowu, cała przyjemność po jego stronie, naprawdę, cały pokój nią teraz pachnie, ale ze mną to będzie gorzej; rozśmiała się mu blisko: figlarz! — i czy może jeszcze wejść do pokoju, zostawała drobiazgi; na chwileczkę; proszę; jeśliby nie było jeszcze pokoju wolnego, bardzo proszę rozporządzać moim — jest? — szkoda; — zabrała flaszeczki i mydło z umywalni, teraz przechyliła się poprzez łóżko, gmerała pod poduszkami: chusteczka i jakieś listy. Pozycja — wyprężone nogi, spad grzbietu ku nisko schylonej głowie, odsłonięty kark żywy i prężny — pełna gwałtownych pokus. Dotknął, pogłaskał nogi, kark — zaplątał palce we włosach jasnych i sypkich. Bardzo niskim basowym prawie głosem powiedziała całkiem spokojnie — tylko ten głos właśnie nagle przygrubiały z głębi krtani, od przepony, z tamtąd, z pomiędzy nóg —: no to chodź, prędzej! tylko mocno! — Dużo rozkoszy dała ta niespodziana, radosna przygoda — Gdy się nieco ogarnęła, położyła się na łóżku nawznak; wypoczywała. Usiadł obok i całował jej oczy i usta, uwieczniał dłońmi jej wspaniałe kształty. Po długim duszącym pocałunku, przechyliła głowę sennym gestem i rzekła:
— ładny jesteś, taki smagły — zamknij drzwi — rozbierz się —
Spełnił skwapliwie życzenie. Podczas zrzucania koszuli — tym niezręcznym ruchem przez głowę — zamglił się nikły zarodek wiersza:

— pokoik taki maleńki
(lub: pokoik taki nieduży)

trzy kroki wzdłuż, trzy wszerz
(tu niewiadomo jeszcze co),
— najlepiej ty o tym wiesz —

Wspaniały akt! — w kunszcie miłosnym pomysłowa, świadoma, dionizyjska. Nie mówili wiele — całkowicie pogrążeni w czynności ciał — porozumiewali się oczami, gestem, słowem zwięzłym, najpotrzebniejszym.
Po paru godzinach przypomniał sobie, że przecież Irka czeka — o ósmej! — Zapytał odniechcenia:
— która to właściwie godzina — ? —
Miała zegarek fosforyzujący na ręce —:
— dziewiąta —
— wyjdę jeszcze na chwilę — muszę, umówiłem się —
— ale wrócisz? —
— naturalnie — za jakąś godzinkę —
— pamiętaj, czekam; tu się sprowadzili jacyś tacy dwaj — sztrabancle — oblegają mnie od dwu dni, ale ja ciebie chcę, całą noc chcę dziś być z tobą — pamiętaj numer pokoju dwanaście —
Przyrzekł.
Irka leżała w łóżku. Była zmęczona. Czekała godzinę; przed chwilą położyła się. Opóźnienie było łatwo wytłumaczyć, koleje przecież kursowały tak nieregularnie! — Ucałował ją fingując nieco entuzjazm — poczym rozebrał się szybko (szkoda się dzisiaj wogóle ubierać, pomyślał, taki dzień) i bez zbytnich preludiów położył się na niej; nadspodziewanie chętnie przyjęła go w siebie; dlaczego dziś właśnie, a nigdy przedtem? — niewiadomo. Natychmiast zsunęła nogi i wyprężyła się pod nim jak struna; ręce trzymała na piersiach — nie chciała ich odsłonić, wogóle koszulę zesunęła jaknajniżej się dało; nagość ją nie pociągała, drażniła raczej. Dość osobliwa pozycja dogadzała jej widać: kobiecość swą miała wysoko i nieco skośno (te wargi jej!); przylegała do niego ciasno i zwarcie. Ponieważ Cyprjan był zmęczony, pieszczota trwała bardzo długo; kilka też razy zachodziły jej oczy mgłą; w tych momentach podrzucała się bardzo szybko, nierytmicznie z wyraźną dbałością tylko o siebie. Trzeba było dobrze uważać, żeby nie wypaść z siodła.
Leżąc pod nim zasnęła.
Zsunął się cicho, odział i na palcach wyszedł z pokoju. Długo musiał czekać w ponurej sieni na stróża; więc było już po dziewiątej? jedynasta już chyba — — dwadzieścia cztery godziny temu — — pełzała noc, olbrzymi ślimak czarny lśniący — — obrzydliwość! — — raz jeszcze zadzwonił raptownie — w głębi podwórzy rozległo się terkotliwe dzwonienie — poczym skrzyp drzwi, człapliwe stąpania; nareszcie! —
Na ulicy — na zbiegu dojrzał Dorę.
Szła podzwaniając obcasami sprężyście o flizy kamienne. Jakby wszystkie przygody miłosne tych dwudziestu kilku godzin były tylko pożądliwością myśli i snu, podnieceniem, pragnieniem; jakby nie było kobiet innych na świecie — tylko ta jedna, którą się chce, którą się musi mieć! — poczuł nagłą szaloną żądzę, natychmniastową, niecierpliwą erekcję — — Dora! — nie widział jej nawet całej — tylko te duże trzęsące się pod koszulą piersi, tylko ten wydatny, odsadzony tyłek — ponad tym wszystkim, jakby w powietrzu, czerwoną ranę ust.
— dobry wieczór — mówi ta rana chropowato, bo to „r“ —
— dobry wieczór —
(gdyby ją można zaraz wziąć — tu — w zagłębieniu bramy, na ulicy, w rynsztoku)
— pan pewnie do mnie —
— naturalnie — dokogóż-by —
— to proszę —
Wsunęła rękę pod ramię; łokieć dotknął kulistej rozkoszy i przycisnął się silniej.
— daleko pani mieszka — ? —
— ach, skądże, blisko bardzo (— chrr —)
Mijali ulice i domy.
(— jakaż wspaniała kobieta; pamięć odtworzyła ściśle jej kształty —)
Weszli w bardziej ożywioną dzielnicę.
(— dorodny owoc ziemi, źrały i soczysty —)
Zatrzymał się przed straganem; zdziwiła się Dora; co?; kupił dużo czerwonych jabłek, kilka olbrzymich pomarańcz i gruszek. Spora paka.
Potem już tylko na prawo; zaułek; brama; sień; wysoki parter. Pokoik wcale schludny, trochę zawodowy i hotelowy zarazem; właścicielka kocha się w kolorze czerwonym: narzuta na otomanie, kapa na łóżku, kilim nad nim — czerwone wszystko; i lampa w czerwonym abażurze.
— pan już był u mnie —
— może pani po niemiecku —
Ucieszyła się.
— bleiben sie die ganze Nacht —
— drobiazg. Zobaczymy —
Wyszczerzyła zęby z poza czerwonych warg, szczebiotała, gadała, pyskowała wesoło, uciesznie; w przerwach zdań zrzucała z siebie część ubrań — a przestankowania te były jak duże opadające kwiaty: słonecznik koszuli, bladoróżowy gladiolus majtek, strąki akacjowe pończoch, czarne irysy opanków
Stała już przed nim naga, świetnie związana, smagła, zwalista nieco i zasobnie rubensowska, ziemska i zdrowa — duże, jędrne piersi z ciemną sutką; silnie owłoszona; wydzielała zapach dziki nieco i zwierzęcy.
Chodziła swobodnie po pokoju, kołysząc się w sutych biodrach; pośladki wypukłe, naprężone, lśniły różowym odblaskiem lampy.
Cyprjan patrzał zachwycony i odurzony przepychem jej kobiecości. Rzeczywistość odstrychnęła się od niego — odpadły miesiące i lata: wraca zagubiony dzień mitologiczny: szał i żywioł. Bez treści, bez obyczajności, bez komplikacji — pierwotność sama!
Przypomniała sobie owoce. Zrozumiała to tak, ie ten nieco dziwny i odmienny od innych pan, kocha się w kontakcie z owocami; różnych już fetyszystów znała. — Wyszukała za parawanem (czerwonym) dużą, lśniącą tacę — wsypała na nią jsbłka, pomarańcze i gruszki — ułożyła odpowiednio i podsunąwszy sobie tacę pod piersi podała mu je pośród owoców — najpiękniejsze owoce; wziął je do rąk, wypełniał ich boskim kształtem dłonie; głaskał i ugniatał — wsysał w siebie czar ciemnych malin, pasł wargi i zęby na śniadych wzgórzach pachnących zdrowym potem i źrałą kobiecością. — Radowała się jego smakiem na nią.
Obrała pomarańczę, wzięła kawałek do ust i karmiła go wśród ociekających sokiem pocałunków — resztę miazgi wycisnęła na siebie — ciało już stało się słodkie i pachnące.
Więc już całował ją całą.
Począł zrzucać z siebie ubranie — pomagała mu zręcznie — ułożyła go w łóżku.
— a teraz nic się nic ruszać — ja wszystko sama — Dorcia jest sławna z tego, że tak to umie, jak żadna — ty sobie leż spokojnie — a jak ci dobrze będzie krzycz, skucz i wyj — — ja to lubię, mnie to podnieca i robię jeszcze lepiej aż mi samej zrobi się, wiesz? —
Tak. Dora umiała dawać rozkosz z samego dna trzewi, z głębi żył i mózgu, rozkosz obłędną, kapłańską. Szaleńcza i zarazem hieratyczna ofiara u stóp Dionizosa.
Było pełno, radośnie, odprężająco. Zjawisko przyrodnicze o najwyższym natężeniu.
Uraz wielu nużących godzin zrodzony w owej nocnej ślimaczej chwili — odpadł, szaleństwa i głupstwa nocy i dnia były — przecież to teraz jasne! — wyzwalaniem się; lecz wyzwoleniem była ta służka ciała, bachantka Dora.
Wyszedł od niej o szarym świtaniu. Kazała sobie raz jeszcze powtórzyć, że było „bardzo dobrze“ —
— pa, kochanku, słodki, pamiętaj, że byłeś u Dory, która jest nauczycielką i postrachem głupich żon i durnych panien na wydaniu — powinny mnie angażować na profesorską gażę —
Śmiała się i klepała po pośladkach.
Nie chciało mu się wracać do domu. Powoli poszedł w stronę Krakowskiego Przedmieścia, na stare miasto, na Kanonię. Tam teraz na poddaszu mieszkały najpiękniejsze oczy świata; były własnością Mili; wiadomo. Miły zaciszny placyk, jedyne miejsce, które lubił w tym mieście; w szarej matowości przedrannej — wydają się teraz te dwa okienka jeszcze wyżej, pod samymi chmurami. Śni teraz ślicznym snem dziewczyńskim — marzy się piękna bajka o pięknym oficyerze, co poszedł na bój za ojczyznę miłą z jej barwami na sercu. — Orotowa panienko z Kanonii śnij dalej — śnij do końca — zrumień się i spłoń i niespokojnie skurcz pod dziewiczą kołderką pikowaną, bo oto piękny porucznik — twój mąż, twój mąż — dziwy z tobą zawstydzające wyprawia, między wiotkie nożęta się pcha — lecz nie broń się, nie, przecież to on i mąż twój i bohater, a jakże; — — a teraz, jak ten czas leci, sama jesteś matką sześciu oficyerów — a to już czwarte pokolenie wykluło się, z pomiędzy twych ud — czwarte, albo i piąte, jeśli i napoleońskie wojny wliczyć — a potem pradziad w 31-szym, a dziad w 63-cim, a ojciec w 14-tym — — a twoi, piękna pani o modrych oczach, synowie — oficyerowie będą znów marzyć o wojenkach, bo jakże to tak bez wojny? ani się czymś wsławić, ani odznaczyć, i z awansami zgoła żółwio — ot i źle wojownikowi bez wojny — ej! jak to na wojence ładnie! — poezja! poezja! — — Uśmiechasz się orotowska panienko przez sen; — a ja tu mizerny, podły cywil, stoję na Starym Mieście, na placyku tym, na Kanonii i śpiewam ci balladę przed ranną godziną. Dobranoc! — Miłoby było pójść teraz z tobą za miasto obce i wrogie i mówić ci o sprawach naprawdę pięknych i dobrych — zobaczyć jak od tych „wieści z nikąd“ źrenice twe modre rozszerzają się i napełniają całą twarz, całą ziemię, całe niebo cudownym blaskiem zachwytu i entuzjazmu. Miłoby tak było pójść z tobą ścieżką wśród łąk oroszonych ku szumiącym lasom; i jakże byłoby szczęśliwie! Byłaby: wspólność, jedność i harmonia, której szukam napróżno, której nie znajdę nigdy — — więc: dobranoc Milo! Oby tobie było dobrze i najlepiej! —
Wracał zaludniającymi się powoli gromadkami robotników ulicami. Szli posępni i znużoni; wymieniali krótkie i zarwane zdania o wojnie dalekiej w tej chwili; lecz w myślach i powiedzniach czaił się niepokój. Coś-nie-coś już wiedziano.
— może przepowiednia moja a propos jej synów-oficyerów ziści się pierwej w moim jeszcze pokoleniu —
Brama na Osobnej była już otwarta.
Wszedł cicho i uważnie aby nie budzić pięknej ministrowej. Zapomniał jak jej na imię. — Rozdziawszy się poszedł do łazienki na ranny prysznic. W drzwiach szklanych spotkał się z nią, już wychodziła po gorącej kąpieli; obsypała go niesłychanymi wymówkami: czekała godzinę jedną, drugą, do północy czekała, rozpalona, aż zębami szczękała, tak się jej chciało, tak ją te ich pieszczoty podnieciły — jak się zorientowała, że gdzieś się zawieruszył — wpuściła jednego z tych sztrabancli, co się do niej przylewali, do łóżka, tego młodszego; no, owszem — — tu rozcapierzyła palce lewej ręki, a z prawej dodała jednego — —ale on mi się nie podoba; — teraz dopiero wyraźnie spojrzała w twarz Cyprjana; była blada i wymizerowana; dwie noce bez snu i to wszystko; nie dziwota; zrozumiała i powiedziała:
— a ty jesteś świnia —
— słusznie mówisz, moje dziecko —
— ja zawsze mam szczęście do łajdusów —
— tak jak i ja —
— bezczelny też jesteś —
— nie; miałem na myśli to, że dużo z sobą samym przestaję —
— co robisz dzisiaj w nocy — ? —
— wyjeżdżam —
— szkoda — ten drugi sztrabancel całkiem mi się nie podoba —
— bardzo żałuję —
— obejdzie się! —
Pożegnali się bez zbytniej czułości.
Po ochlapaniu się rześkim napisał dwa listy; jeden do Wisi bardzo czuły i rozkochany; dużo było o „gniazdku“ i „słowiku“ (to był ich żargon erotyczny), dużo też zapewnień miłości i wierności. I to była jego wewnętrzna, autentyczna prawda. Drugi list wysłał za pośrednictwem miłej panny Hanki do ministerstwa „na ręce pana wiceministra, sekretarza stanu“; donosił w nim, że wrócił z urlopu, lecz przeziębił się w drodze i ze dwa dni musi poleżeć w domu.
Późnym wieczorem tego dnia, wyspany i wypoczęty uciekł do hoteliku, a raczej do dzikiego zajazdu na polnych krańcach Pragi. Pracował przez trzydzieści godzin z rzędu. Napisał poemat, który od pół roku dojrzewał w nim; poemat, pieśń, hymn, witający dzień wielkiego wyrównania, chwalący dzień wspólnej, uzwyżającej pracy, wyzwolone] z wszelkiej niewoli, nakazu i wyzysku, pracy wolnego, świadomego człowieka —

— dzień!
Zapachem żywicznym przybliż horyzont,
wprowadź go w aleje spryskane nasieniem słońca przesianego skroś listowia

— aż tą drogą przyjdzie człowiek
uśmiechnięty, muskularny i pełen zdrowia.


Wracał, — była, tak jak i teraz noc, ciemna noc; przez matowe szkło sączy się malignowe światło lampki nocnej, a to jest samotna latarnia przy drewnianej bramie; — dookoła plot z desek, obskurny — przeraźliwy fragment przygnębiających krajobrazów podmiejskich: smutek, rozpacz, nienawiść, bunt —;— a od tej bramy (z wewnętrzną skrzypiącą, niską furtką), więc raczej z tego przeciągłego skrzypu cień się ludzki wypruwa (— ten parkan haniebny otacza podwórze fabryczne, to się wie z łazęgi dziennej —) — przechodzi, mija, przystaje, wraca —
— Cyprjan! tutaj? — no; idziecie w stronę mostu? — no, to razem —
Wyjmuje z pod gabardynowego płaszcza papierośnicę; — zalśnił gors białej koszuli, krawatka czarna, motyl; — przystaje, nasuwa kapelusz na oczy; odwraca się, trzask zapalniczki; potem papierosa na sposób sztubacki w kułaku trzyma — przy zaciąganiu się neonują czerwono kraje palców — wtedy wokoło ściemnia się bardzo — obrzask ten sygnalizuje i urzeka — więc pamięta się tę pięść rozświecającą i gasnącą z ponad niej głos nachylony i powiewny: — z frontu wiadomości, hm, haniebne, a nawet, powiedzmy po prostu, horendalne — a ja, Cyprjanie, mam co się zowie dobre wiadomości, dokładne, gadam przecie: pozagazeciarskie, e, pozasztabowe, — komunikaty oficjalne z frontu, cóż, rozumie się — —
Cyprjan patrzy przed siebie w tę daleką wygorączkowaną latarnię: partyjnik, myśli; z nielicznych jeszcze wtedy; — — ja tu na prawo — mówi neonowa pięść; słychać plusk; wodę czuć; i cytrynę czuć od gabardynowego płaszcza; ziąb ciągnie od nóg —
— przyjdziecie — ?
Znikł w zgęszczonym cieniu, na prawo, w ulicy pustej.

W małej kawiarence przy placu Trzech Dębów — z tajnymi drzwiami do drugiego, zakonspirowanego lokalu — schodzili się wtedy zwolennicy nowego ładu, bystrzy wyznawcy ery człowieka, która, z szaleństwa, z oparów krwi i czadu zgliszcz starożytnego świata, rodziła się urodziwa, młoda i pracowita. — Właścicielem kawiarni był Ormianin, partyjnik zagorzały, człowiek zaufany i stokroć pewny; pracował w jednym z banków; był tam wysokim urzędnikiem; wieczorami i nocami prowadził ten zakonspirowany interes. — Za wysokim bufetem było to wejście zamaskowane, a drugie z sieni z poza załomu klatki schodowej; tam stała kulawa i ochwierutana szafa na narzędzia zwyczajne, porządkowe: miotły, grace, polewaczki; to to wejście właśnie. Pokój dość spory, bez okien, z cichym wentylatorem pod sufitem; żadnych portretów, żadnych gazet; portrety każden z tu przychodzących miał w źrenicach, bibułę w kieszeni; lepiej wogóle nie; stołki tylko, stoły, popielniczki i nieużywane karty, że niby palarnia, gdyby co. — Na długim kantorku suszył tu, pod ścianą, właściciel, skórki cytrynowe, drobno po« szatkowane; to była jego robota; dawała mu jakieś tam korzyści i dawała równowagę, spokój i szybką orientację. — Przez cały czas trwania kawiarni nie było szkodliwych rewizji i nie było wsypy. Pan Teodór — tak się zwał, nic więcej, tylko: towarzysz pan Teodor, sam o sobie mówił: pan Teodor, mały, czarny, cygański typ, zawsze w smokingu (do biura chadzał w szmatławym i pomiętym ubraniu) — czuwał i stróżował; miał wzrok i węch. Pod jego opatrznościowym okiem, jarzącym, węglowym, chytrym schodzili się podziemni działacze. W ostatnich czasach ruch był wzmożony. Komentowano siły; trzeba było być na wszystko przygotowanym; instrukcje były jasne, pewne, kategoryczne, tworzył się nowy rząd; częściowo poza granicami, szedł z armią; częściowo w kraju; funkcje były rozdzielone, pozycje, zakres działania. Ci z partii czekali z dnia na dzień, z godziny na godzinę; lada chwila i o każdej porze mogło paść hasło; moment był co się zowie poważny.
Cyprjan zachodził od czasu do czasu do tego ogniska przedwczesnej konstytuanty.
Widział. Obserwował przychylnie. Ufano mu.
Lecz:
— nie wierzę aby to się teraz stało —
— wierzyć? — Cyprjanie — chcemy i musimy —
(ktoś trzeci):
— a pragnieniu fakty historyczne wychodzą naprzeciw z zachętą i otuchą —
— jest niezmiernie łudząco —
— czyż nie? — front przełamany —
— szczerbiec wraca do skarbca —
— kto to mówi? — ach, to ty —
Od stolika z pod ściany głos się wydymia i wije mleczno-błękitnawym oparem — głowa ładna, chłopięca prawie; z pod długiej nawisłej czupryny bieli się gładkie czoło szerokie, niskie — jaśniejsze, od reszty twarzy więc jakby opaska płócienna; — pod ciemnymi brwiami oczy niepatrzące, widzące w sobie obrazy i wyświetlające je, promieniejące:
— strach! — ludzki, nagły strach! — wszystko cofa się i ucieka w panice; masa, chora masa; epidemia; — na drogach i w fosach głodne i bezradne działa i baterie — z chrzęstem i pluskiem pada do rowów, w zastoiny zgniłej wody karabin na karabin, broń wszelka — pośpiech — gwałt — ucieczka — — bo tam już następują — —
— ciszej! — wyczernia się z pod przystrzyżonego wąsa nad białym gorsem —
Więc stłumia się głos tokujący hipnotycznie: — pali się! — psychoza — — poszczególne oddziały, grupy i jednostki — z trwogą w rozwartych, bezsnem przekrwionych oczach — w łachach, które się ledwie ciała trzymają — na poharatanych, obrzękłych stopach, znacząc krwawymi ropami szosy, drogi, lasy, łąki, trzęsawiska, mijają się biegiem — złowrogo i nienawistnie — kto prędzej! — usta otwarte, suche i spieczone łapią w rozdęte płuca powietrze — serce wali boleśnie — pęknie! pęknie! — — już granica — miasta — wsie — stolica — dalej, dalej, dalej — dniem i nocą, dniem i nocą — przez rzeki i lasy, łany i piachy — i dalej, i dalej — — aż gdzieś w zakamarku ziemi, który wreszcie stał się schroniskiem bezpiecznym i nieznanym tamtym — przylegli śmiertelnie zgonieni w norach, opłotach, zastodolach, gliniankach, wertepach — i już tylko spać, spać, spać — —
Obok — duża, nalana twarz przechyliła się na ramię — skłaniająca się widocznie ku temu wizyjnemu spaniu —
Poczyna inny kąt — z pod zawilgoconego od spodu zbiegu ścian —:
— za tym wszystkim gna w posępnym pośpiechu tamto drugie rojowisko —
— w nędzy też i w poniewierce —
— lecz z czymś nowym i dobrym w zanadrzu —
— ta sama bieda — jednakie zgonienia — jedna niewola —
— z wyrównaniem sprawiedliwości! —
— jakżeż okrutną bywa sprawiedliwość —
— z zakonem nowych praw człowieka —
— jedno jest tylko: miłość człowieka, zrównanie go w losach, wzwyżenie etyczne, podnoszenie ustawiczne — a to wszystko jest jedność, to wszystko jest mądrość i dobroć, a to też jest jedność —
— ziści się sens miłości bliźniego zagubiony w zachłannych wyznaniowościach i zaborczościach państwowości —
— sens ten otaczają żmije i gady jadowite w koronach i tiarach, w zbrodniach i trucicielstwach wszelkich —
(nagły, stłumiony głos; groźny):
— ognie straszne, ognie żrące, ognie niszczycielskie — wiekowy posiew krwi wzejdzie w swej straszliwości —
(i znów ten głos z pod długiej, nawisłej czupryny):
— z mgławic ogniowych rodzą się nowe słońca i nowe konstelacje —
Szyderstwo jak śmignięcie w pysk:
— poeta! —
Tu przycichło; a teraz zwyraźniały skądinąd słowa zacięte:
— rozgrywka dziejowa idzie o to, czy w przyszłości iść nam na tyłach ciurzych kapitalistyczno-militarnego koncernu, czy w pierwszym szeregu apostolstwa nowej ery —
— mogłoby jeszcze być — oponuje dyszkant czyjś — konstruowanie własnej struktury społecznej —
— kto — ? — oburza się poprzedni — my naród zanasmyślicieli! —
Teodor? — tak, to chyba Teodor:
— stanie się jak się stanie; owoce dziejów dojrzewają jak owoce drzew, o swej, o wyznaczonej porze —
— rozpaczliwe zaklęcia wywołują z przedmieści, z fabryk i wsi ochotnicze mrowie —
— przeleje się chłopska i robotnicza krew za czyją sprawę, za czyją — ? — — — — — — —
— za ojczyznę? — za jaką? — za czyją — ? —

I znów rozpoczęły się zawstydzające ceregiele. Cyprjan już chyba poraź 20-ty w tej epoce od czternastego pokazywał swą zamyśloną nagość komisjom poborowym; taksowano go po polsku, po niemiecku, po czesku, po kroacku, po żydowsku, i znów po polsku; zawsze: ubojowo, rytualnie. Zawsze musiał, i teraz musiał, teraz to nawet specjalnie: jakżebo ukryć swą mizerną osobę? — to szło połaciami, dzielnicami, urzędami, ministerstwami, ulicami, kamienicami, mieszkaniami, sypialniami. — Opinię tworzyły „panie“ i służące; kobiety; dla nich przecież wszelka wojna jest anamnetrycznym wyobrażeniem walki samców; wojna jest dla kobiet problemem seksualnym; jest nim zresztą istotnie.
Mimo „ochotniczego“ zgłoszenia się do służby wojskowej w imię obrony najświętszych praw ojczyzny — komisja nic uznała Cyprjana za zdolnego do służby frontowej; bardzo też o tę łaskę bohaterstwa nie błagał. To, tamto, owo — w sumie cherlak. Wypisano mu na klatce piersiowej lapisem: wysokość, wagę, kategorię i przydział.
Nie dały się te pieczęcie niewolnictwa niczym zmyć; były wypalone; parzyły; trwały kilka tygodni.
Przez jakiś czas (stricte: dwa tygodnie) pracował w kancelarii głównej komendy ochotniczej; przydział: artykuły agitacyjne, wiersze niecące zapał, i hasła w tym duchu: „jeśli nie chcesz, żeby ci matkę zgwałcono idź na front“ lub: „horda wrogów rozpruje brzuch twej żonie — dzieciom twym roztrzaska głowy o mur — unikniesz tego jeśli pójdziesz na front i odeprzesz barbarzyńskiego najeźdźcę“. Miłe i szlachetne zajęcie; psiakrew. — Przełożeni i współtowarzysze: poeci i artyści, dziennikarze i redaktorzy — to była socjeta całkiem niedorzeczna: dno reakcji; — malowano, rysowano, pisano; „zakwitły nam piersi jak róże“ — aluzja do dużych kokard ochotniczych, po których poznawano siłę zapału i wielkości ducha rycerskiego; utworzył się jakiś C. K. P. (— centralny komitet propagandowy —) — należący doń mieli na ramieniu pięknie wyhaftowane naszywki w formie tarcz z tymi właśnie trzema literami (złotymi!); (— tu i ówdzie poniewierają się po dziś dzień w salonikach stołecznych serwetki z owych tarcz zszyte; pamiątki owych dni; nadają się pod flakony, wazoniki z kwiatami żywymi i sztucznymi, pod ekrituary, posążki, szkatułki, popielniczki, wyroby pacykowskie i ćmielowskie i t. p. —). Od czasu zainteresowania się historią narodu przez C. K. P. — szło się ulicami wylepionymi afiszami pełnymi okropności, okrucieństw i fanatycznej makabry, stąpało się tylko po wielkich imperatywach i hasłach — bowiem wszystkie płyty chodników zapisane były zwrotkami pełnymi krzepy, chęci odwetu i ludożerczych apetytów; ba wszystkie słupy, parkany, ploty, ogrodzenia, pnie drzew — agitatowały groźnie, wskazywały palcem, rozkazywały. Niebywała, jedyna, powszechna prosperite grafomanii; hasła to jednak najłatwiejsza rzecz.
Cała ta gromada hałaśliwych obijaczy była umundurowana czysto i świeżo; z pod igły, szydła dratwy. Jakiejże to w owoczesnej stolicy sławy zażywały szykowne, glansowne, kornelowe buty; ach śliczne! — Radość była popatrzyć na nie! — Zażywny, szykownie wyekwipowany, pełen wojackiego animuszu poeta słał kochanym żołnierzykom słowa otuchy i zachęty bohaterskiej, walczcie kochane chłopaki, nie dajcie się, my z wami! — I tylko żałośnie żalił się, że, powiada, golec, niczym nie może przyjść z pomocą żołnierzowi-bratu:

więc chciałem ci me buty dać,
by okryć twoją sławę,
lecz taki los mój — psia go mać!
i moje są dziurawe.


Istotnie, piękne i drogie poetowe buty miały olbrzymie — każdy poszczególnie — dziury, przez które, nędzny i zrezygnowany aż po straceńcze nasermater, wkładał znękaną nogę, przyodzianą w podłą jedwabną pończochę; cholera z takim życiem! i — czy to wogóle życie?! — A takby się chciało tym kochanym obrońcom ojczystych dzierżaw, tym szczytnym fragmentom przedmurza chrześcijaństwa, tym kruszącym się w krwawych zmaganiach i niepogodach nielitościwej aury (te błota polskie — ej!) bożym cegiełkom gmachu chwały narodowej — takby się chciało pomóc — cóż, psi los nie pozwalał! ból, tęsknica-osmętnica, bracie, rozpacz! Polska!!
Munduromania feeryczna i febryczna zarazem ogarnęła t. zw. „szerokie warstwy“ — ba, widywało się zaprzysięgłych pacyfistów w szykownych mundurach wojskowych; w tramwajach, w teatrach, w kawiarniach, w szaletach; wszędzie. Wolontariusze! — Reszta, to znaczy: „tłum“, „masy“, „lud“ oraz i „męty“, przemieniała tymczasem zwyczajne pola na pola chwały; nawoziła sobą; taki bowiem jest tu przepis agronomiczny.
Ostatecznie — świat strojnisiów patriotycznych w porównaniu ze światem z knajpy pana Teodora był obosiecznie złowróżbnym memento.
Równocześnie ze znikającymi śladami barbarzyństwa na piersiach lapisem wypalonymi skończyła się ta makabryczna udręka; Cyprjan musiał wrócić do ministerstwa; taki był rozkaz rady ministrów; tylko „frontowo zdolni“ urzędnicy mieli prawo zamienić biurka na rowy; niefrontowi tego prawa nie mieli.
Irka była w pierwszych szeregach agitatorek — była szczerze przekonana, że idzie zagłada wszelka, zniszczenie kultury, nędza i gwałt; przepadną Porohokotycze i Podlibliszki! no i nie będzie Polski! — Jeździła na zebrania, posiedzenia obywatelskie, do sal domów robotniczych i czytelń, do koszar i obozów — przemawiała, agitowała, przekonywała i zawstydzała; zaczepiała cywilów na ulicy, w kawiarni, w teatrze, w restauracjach i kinach — pytała ze wzgardą i obrzydzeniem: „pan jeszcze nie w wojsku? — ojczyzna pana woła“. Gdy raz rozwiana, rozpędzona wpadła do ministerstwa za jakimś interesem: „ach, co tu cywilów, a polskie kresy krwawią“ — szepnął Mikołaj drżąc pod pledem, choć wogóle było skwarno, do Cyprjana: „piękna to pani, prawdziwa Nike z Samosraki“.
Przez te tygodnie, w których Fałn pracował w pocie czoła w kancelarii propagandy wojennej — oddawała mu się Irka codziennie; cyfry i znaki na jego ciele podniecały ją; kazała sobie mocno przyciskać piersi (zakryte koszulą) jego żołnierskim torsem. Pieszczoty jej były pospolite i nierozumne; denerwowały nieporadnością, nudziły jednostajnością. — Niewątpliwie cała ta ich sprawa miała się ku końcowi. — I wszystko miało się ku końcowi. — Rozpacz nakazywała już w imię Chrystusa — tej ostatniej instancji się czepiano... że więc cud! Cud! — Więc: krzyżem leżeć — i z krzyżem na „hordy“! — Tak to przez pełne zazdrości kontrowersje i przewidywania agitacyjne — umniejszano z miejsca wszelką wielkość wysiłku strategicznego, zasępioną troskę o przyszłe dzieje i bohaterstwo autentyczne chłopów i robotników.
Było beznadziejnie i pusto.
Dwa okna na facjatce, na kanonii, zasłonięte storami, oślepły. Mila wyjechała na front, jako sanitariuszka; modre jej oczy dodawały ducha oficerom i żołnierzom; ułatwiały znakomicie bohaterską śmierć w imię wielkich haseł.
Owego dnia, gdy decydująca bitwa rozgrywała się wprost na przedpolach stolicy, przyjechał z Kalisza niespodziewanie (nawet bez telegraficznego zawiadomienia!) mąż Irki pan Marian Alojzy. Czerstwy, czerwony, pobłyskujący bransoletką (z tym lusterkiem!) i zębami; wypoczęty, tłustszy niż przed rokiem, brzuchacz już, więc się cienkie nogi uginają bardziej — idąc po prostu przysiada. Fantastyczny mundur na nim urzędniczo-oficersko-sobieszyty i czapka tegoż kształtu; z pod daszka zezują ślepka pełne pychy i samochwalstwa. — Zaraz na dworcu po przywitaniu przykucnął na laskich nóżkach i oburącz poklepał Irkę po tyłku; zarechotał przy tym głośno, aż się ludzie oglądali. Zadowolony wykrzykiwał głośno, że pierzemy bolszewików siarczyście, dranie myślały kraj zająć, hoho! nie łatwo to! — my się, powiada, nie damy! — jakby była potrzeba to nawet onby poszedł, ale nie potrzeba, dadzą sobie bez niego rady, a on jest urzędnik nieodzowny. I tak tam plótł przez całą drogę, że się niedobrze robiło.
Nocy tej miał Cyprjan spać u Irki. A tu: nie! zajęte! — Aż dziw, że go to tak przejęło; lecz musiał przed sobą przyznać, że go jasna cholera bierze. — W ciągu dnia, przy nadarzonej sposobności, przyszło z Irką do scysji —:
— jakto u ciebie będzie spać — ? —
— no, a gdzie, przecież mąż —
— taki byk! — zresztą kocham cię i... za narzeczoną cię miałem — (wyplatam duby smalone — chociaż...)
Nagle mu się jej zachciało! Koniecznie! — a ona:
— wiedziałeś, że ot mężatka jestem —
— wiedziałem, wiedziałem, ale nie wiedziałem, że się z nim obłapiać chcesz —
— jakiś czas to i nie chciałam, to on powiedział, że nie jest żadnym eunuchem.
— więc? —
— no cóż, no cóż — (źle nawet udawała to zmartwienie) —
Cyprjana rozsadzała zazdrość. Przez cały dzień. Z godziny na godzinę — coraz gorzej; pod wieczór już niedowytrzymania. I te kontrowersje głupie: rozsądek mówi, że usrać się na to! — a on, ten instynkt płciowy skowycze i wścieka się; — cóż się dzieje? — nic się nie dzieje, że ktoś tam inny włoży, zaraz z tego takie hece! — e, dajno, bracie, spokój, miłe to nie jest; potem taka ociekająca cudzą spermą; — świnia — ; — przypomnij no sobie; gleiches recht für alle — tyś niby co? — nie kuś, nic powiem, że to „całkiem co innego“ — i wogóle nic tu nie wyrozumujemy, po prostu chcę ją i jego, tego byka, zabić; i wtedyby mi ulżyło — — Cyprjan tak oto sam z sobą militarnie, sprośnie i ordynarnie rozmawia, bo jest urżnięty; wódką; nie pomogło wiele, właściwie nic; ciągle widział ten obskurny obraz; ją nawznak z podniesioną po pępek koszulą, rozkraczoną i ten przytłaczający ją, fantastycznie rozległy zad „tego byka“ — — wypił jeszcze literatkę monopolki haustem; — klnąc i bajdurząc wytoczył się z baru na ulicę; szedł wzdłuż muru — wódka i gniew copochwila szorowały nim ściany — szedł przed siebie i wciąż głupstwa mamrotał i pięści zaciskał. — To obijanie się jakoś ustało — ano, bo stoi plecami o mur wsparty; zorientował się, że stoi naprzeciw jej domu — tam, na szóstym piętrze — te dwa okna — świeci się w nich — tam na lewo jest łóżko — ; — komicznie mknęły przed nim jak gwałtowna powódź — domy, lampy, przechodnie; wszystko drżało, hojdało się, dwoiło i troiło; — ulica nagle zapadała się, przeskakiwała w dół — już mknęła jak na pasach transmisyjnych w górę, wysoko (— zimno!) już runęła w dół — ; — kamienice pląsały wedle tej ruchliwości terenu — były z jakiejś masy elastycznej — nie rozpadały się — rozszerzone dołem, wąskie górą — zmieniały nagle wymiary i pozycje — kauczuk — — ponad rwącą powodzią jarzyły się okna, dwa okna — te dwa okna — nic, psiakrew, tylko te dwa okna —
Nagle odrzuciło go od ściany, a zaraz potem grzmotło nim z powrotem — pienił się, wygrażał pięścią, mamrotał — aż z całych sił krzyknął:
— Irko — ! — Irko — ! — ty kurwo! — ty kurwo ! —
W prawym oknie wygasło światło; drugie zaróżowiło się mgliście aha, to ta lampka na nocnym stoliku — — coś zamajaczyło w szybie — to ona — już w koszuli, tej niebieskiej; widać ramiączka wąskie na gołych ramionach — ; — i znów ku tej goliźnie wrzasnął: — ty kurwo! — ty kurwo! —
Ktoś go mityguje; posterunkowy! Panie posterunkowy złociutki idź pan do jasnej cholery; — że krzyczę? — przepraszam; proszę mnie puścić, sam pójdę; legitymacja? — proszę, o! hę?, no właśnie! — tak, zgadza się, referent do usług; — pewnie, że wstyd, ale taka, uważasz złociutki, okoliczność; historia bardzo przykra; racja; do domu? — e, czas jeszcze, nie będę już pił — usiąść — bardzo jestem zmęczony —
Więc kilka godzin łazęgi: czarna kawa, jeszcze czarna kawa; wciąż; serce wali, nogi bolą; łeb pęka.
Późną nocą powlókł się do domu.
Ulice były puste; rzadkich przechodniów zatrzymywały patrole; trzeba było mieć zezwolenie na łażenie o tak późnej godzinie. Wojna! — — Z daleka dudniało ponad dachami ciemne powietrze. Armaty! — — buumm! — cisza... Płoną wsie... tarzają się w agonii ciała ludzkie... jęki... przekleństwa... długie konania... buumm! — —
Wytrzeźwiał.
Buumm —
Okute buty zbliżają się z bocznej ulicy. Pewnie znów patrol. — Coraz bliżej. — Nie — to żołnierz;— ale dziwny jakiś; buty — bluza — ale te spodnie — cóż takie szerokie? — no bo to spódnica. Ochotniczka więc. Było tego też sporo w owych czasach; okrucieństwo tych lat nie miało granic.
Zrównali się przy węgle. — Już ją ma minąć — spojrzał: — pod furażerką żółta matowa twarz, oczy rybie, sino podkute, wargi blade, spękane, w kątach krople pienistej śliny — ; — wzdrygnął się —:
— Genia! — panno Geniu — pani tu —
Popatrzyła na niego jak z za dymu lub mgły — źrenice od wewnątrz zwichrzone i samożywe wizjami i obłędem — wszelkie zjawiska zewnętrzne służą tylko do potrącenia, do wprowadzenia w ruch natręctw i maniackich zwidzeń; takie te oczy. — Zatrzymała się. W tym źle skrojonym, szorstkim mundurze jeszcze niezgrabniejsza, zniekształcona fatalnie.
Zrobiło się nagle bardzo nieprzyjemnie, dziko.
Buumm — —
— zaciągnęła się pani do wojska — — Nie pytanie nawet, rozpaczliwe wymijanie na wąskim torze, żeby uniknąć zderzenia, bo koniec —
Genia przybliża się do niego powoli, z umęczonym skrzywieniem — zmięły się i sfałdziły woskowe policzki obcym, nijakiem uśmiechem —
— pan Cyprjan —
Chce jej podać dłoń, wyciąga rękę — ale ona jakby na baczność stoi, nieruchomo —
— a pani Kle, mama — ? —
Uśmiech zwinął się, spełzł, spadł.
Zbliża się — krok jeszcze — już stoi przy nim tuż —
Buumm — —
(— ten strzał jakoby dalszy —)
Rozszerzają się przed nim oczy, oczy przerażone, straszne, jakby mętnym, dymiącym światłem pełgające — — obłędne! — — Wargi wyrzucają gardlane słowa, opryskują śliną:
— tak — uciekłam do wojska — bo — — jak ty na mnie patrzysz — murzyniątko (— rechoce krótko i zarwanie; czkawka —) — chcesz mnie? — wszyscy mnie chcą i ja chcę wszystkich —
— Genia, co ty mówisz —
A ona rękę wyciąga do jego spodni — obmacuje i miętosi —:
— choć pod bramę — — czemu mnie zaczepiasz? — ja cię nie znam — ktoś ty? — wszystko jedno — —
Buumm — —
(— znów bliższy, przeciągły grzmot —)
— Geniu — opamiętaj się — co ty — —
— no, co tam gadasz, choć prędzej — (— gniewna, nagła, brutalna —) — dawaj go zaraz — tu do muru — przyciśnij po — —
Podzwania krokami chodnik kamienny; zbliża się patrol; oficer i dwóch żołnierzy.
Spojrzała w ich stronę. — Nagle inna i spokojna; opuszcza rękę; szeptem, modlitewnie prawie — nawet dłonie założyła na piersi —:
— matka to tak, że klękała — ja wiem, ja wszystko wiedziałam — a potem cała, ona, pokoje, dom, ogród i las — tym czuć było — — wtedy oszalałam —
Zanim zdołał cośkolwiek rzec, ogłuszony, zamącony, przerażony do głębi — — odwróciła się powoli — —
Patrol wszedł w boczną ulicę.
Poszła za tym patrolem. Chwilę — tupot butów. Coraz szybszy. — Cisza; a potem obłąkany śmiech napełnił ulice trwogą i szaleństwem.
Uciekać!
Śmiech wydłużył się w skowyt i płacz.
Podudniający nad dachami grzmot zsuł się gradem twardym w kanion ulicy — zagłuszył tę opętaną mękę.
Cyprjan biegiem dopadł do bramy.
Nareszcie pokój! — okno otwarte — — usiadł na parapecie.
Straszne spotkanie! — obłąkana?, ojciec alkoholik?, nimfomania? — i cóż za znaczenie mają te leksykonowe słowa wobec drżącego grozą powietrza, rozsadzającego ulice?! — — przerażający rozkład młodego mózgu — potępieńczy krzyk; groza ostatnia — ; — i cała ta dzisiejsza noc! Ostatnia w mieście tym noc — bo cóż to? — i co? — i jak — ? — Myśli przestały sprawnie zazębiać się w siebie; nawet ich energetyczny automatyzm przestał działać.
Cyprjan stracił rachunek zdarzeń i czasu.
A krótka już noc; — ponad dachami szarzeje — — Irka i cała ta sprawa zobojętniała mu zupełnie; przestała istnieć.
Z oddali gęste odgłosy strzałów armatnich — coraz dalsze i bardziej stłumione —
Część myśli zmaterializowana w kącie pokoju obok szafy z książkami — nastręcza się zbolałym, cierpiącym źrenicom w formie rozmaitej, niezdecydowanej; raz jest to sfinks lubieżna, pomrukująca jak kot, rozwierająca i zaciskająca po kociemu kiście lwich łap, z których copochwila wybłyskują ostre, lśniące kindżały pazurów — to znów jest to nędzna postać ludzka bez płci i wieku, w złowrogie przy odziana łachmany — policzki zapadłe, wyschnięte głodem i nędzą, oczy lśniące, zgorączkowane — nagle już obce, kocie, okrągłe, z soczewką czyhającej źrenicy — a teraz to już złoty posąg młodego robotnika — lewa ręka nakrywa daszkiem oczy wpatrzone w dalekość, w przyszłość, w widnokrąg obramiony lśniącą wstęgą światła — — zasuwają się te postacie za siebie, mglą i zatapiają konturami — w rezultacie są ruchliwą, wirującą masą cieni i świateł, rąk, pazurów, źrenic i kształtów — i są wyodrębnionym szeptem i domawianiem, podpowiedzią i szyderstwem, maligną i druzgocącym, kamieniejącym niepokojem — ; — szept jak wyostrzony lancet, jak żmijowy, nagły świder wbija się w ucho i mózg — i już to jest jakiś narząd z snu inkwizycyjnego — lejek wirujący, przez który sypie się ostry żwir i piasek — pęka czaszka pod naporem upiornego zsypiska — mózg bulgocącą masą przecieka przez szczelinę — sączy się krwawymi płatami, gorący i ohydny opada na okno — ścieka murem — wilgotnym klaśnięciem rozpryskuje się o betonowe dno śmietniska — czaszkę pustą i parującą napełnia kłujący żwir i szorstki piasek — — ten szept:
— były już bliżej, i bardzo blisko były —
— no tak —
— więc: nie dziś, nie dziś, nie dziś jeszcze —
— tym razem przegraliśmy — nędzarze, sponiewierani — ; — to mówi ta postać ludzka bez płci i wieku, w złowrogie przyodziana łachmany; a posąg złoty wzdryga się gwałtownie i cichym brzękiem uderza: — nie na długo — wstaje świt nowego dnia — czerstwe jest we spiżowe ciało w chłodzie poranka, czerstwe i żądne wielkiego wysiłku — ; — sypkim trzaskiem na elektryzowane go futra podsuwa łasząco Sfinks: — nie trzeba być znachorem, żeby wiedzieć, że ucisk nadejdzie tym sroższy i tępszy na dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat! może i dłużej! — Podniosła lwią łapę, rozpazurzyła i poczęła ją lizać od spodu.
Z szarości świtowej pełza stłumiona czerwień, gramoli się, wyzwala z trudem jak drżący motyl z poczwarki — — tężeje ognistą łuną wschodzącego dnia —
I znów poczynają szeptane zdania wyłuskiwać te trzy postacie zachodzące wciąż za siebie jak karty w szybkiej wolcie:
— mogła się była stać ta czerwień początkiem — początkiem — początkiem —
— nie stanie się —
— ledwo już słychać odgłosy strzałów jak zcichające za górami grzmoty —
Głodomorskie, spalone, wklęsłe wargi wspominkują nieszpornie:
— na wsiach mówią w takich razach: „przeszło bokiem“ — na wsiach ubogich zawsze, zaharowanych na śmierć —
— tak jest istotnie —
W oknie całym, na całym błamie nieba, które tu widać w wykroju marnym nad posępną jak więzienie studnią podwórzową — czerwień, zakrzepła, spalona zła czerwień —
— i pocóż tu siedzisz poeto, na tym oknie—?—
— ślęczysz, wypatrujesz —
— cóż wyślęczysz, cóż wypatrzysz — ? —
— samobójstwo? — z piątego piętra na łeb — na beton — ? —
— czemuż bledniesz? — daj spokój idiotyzmom —
I znów te wywody głodomora:
— dookoła martwe szkliwa szyb, jak stosoczewkowe oczy muchy — — oczy ślepe, jak moje wypłakane nad niedolą oczy, oczy milionów pokoleń niewolnych, poddańczych, sponiewieranych, wyzyskiwanych — — oczy nijakich, powszednich domów, w których czają się troski, choroby, nieszczęścia i tragedie ludzkie, domy kołyski przeklinane, domy trumny nieubłagane — —
— czy tym wypatrywaniem — —
— czego? —
— pogody, ładu; szczęścia pospólnego —
— no — ? —
— pytam: czy tym wypatrywaniem teraz czerwone — ? — czy tak — ? — czy to tylko zwyczajne zjawisko przyrodnicze, ot: odbija się zorza w szybach, no to i czerwone — takie sobie, powtarzam, zjawisko przyrodnicze ani okrutne, ani jakieś tam, obojętne tylko jak przyroda właśnie, której człowiek nałogowo radości swe i smutki sugeruje — ? —
— poeto! — tamto i to jest tylko refleksem świadomości ludzkiej, która się szamoce w nieustannej walce o dobro, o piękno, o sprawiedliwość, o radość, o szczęście, zwyczajne powszechne szczęście bytowania —
— świadomość! — śmieszna i tragiczna —
— może, lecz nieustanną nadzieją żywa —
Lubieżna Sfinks gładzi się lwiemi łapami po dużych, jędrnych piersiach, zadrapuje pazurem koło lewej sutki — drobne krople krwi ściekają z białego, gładkiego wzgórza; — śmieje się szeroko, i bez poruszenia warg — gardłem i językiem grucha —:
— Irka — —
(— podkreśla sens tego słowa nieprzyzwoitym gestem —)
— czymże w złowrogiej ciszy obramowanej rudą czerwienią świtu, czymże teraz! teraz! — po przegranej stawce jest twój rajfurski podszept, że jedna z samic z innym samcem — ? —
— samo pytanie to jest zawstydzające — — odpowiedź swą pisz palcem na powietrzu — niech ją smrodliwy miejski wiew pochwyci, zakręci i rzuci w śmietnik, tam gdzie już zaczną się rozkładać strzępy twego mózgu — in—te—li—gen—cie! in—te—lek—t—a—lis—to!! p—o—eto; — wśród popiołu, żużli, brudnych gazet, szmat, waty skrwawionej i odpadków wszelkich gnijących dni i cuchnących nocy — akurat miejsce zdatne — —
Cyprjan opiera głowę o ramę okienną, jest śmiertelnie blady, sine powieki nakrywają przeźroczyście zapadłe oczy. Fala nieustępliwych wysiłków woli rewołucyjnej całego świata napełnia drganiem aparat słuchu — — szyfr stukany delikatnie lecz wyraziście — to stamtąd ten głos, stamtąd od posągu robotnika młodego — on jeden ostał się po przewianiu tamtych zwidzianych maszkar — on jeden — i oto teraz młotkiem, który trzymał w prawej ręce (— lewa nakrywa wciąż daszkiem oczy, wypatrujące uparcie pełni dnia —) wystukuje o metaliczną pierś:
— : — . — przeminął znów okres .. — etap — . — — więc dalei — . — . — trzeba pójść do najnędzniejszych, ku biedocie — . — ku temu co zda się niczym, a jest przecież czymś niezmiernie ważnym: trudem istnienia — . — i wierzyć — . — i walczyć — . — . — : i nie ustawać — — aż nadejdzie dzień wyrównania wszelkiego, dzień radości istnienia nie tłumionego przemocą, wyznaczonego rytmem pieśni pracy pospólnej, dzień człowieka prawdziwie wolnego — — — — — — — — —
Nie słychać już strzałów.
Cofnęły się dzieje.
Zorza blednie.
Zaczyna się szary dzień.
Równocześnie ogłuszający szum wodospadu przerzuca się z pośród wyrw skalnych — rwie i wali opętanie przez oślizgłe kondygnacje głazów, olbrzymim łukiem spada w kamienne dno przepaści i rozpryskuje się w pianę i mgłę.
Aż tu na podłogę na tym piętrze wysokim przez otwarte okno wpadają gęsto krople siępy.
Szum, szum, szum, sama melodia gwałtu i żywiołu.
Na widnokręgu dalekim zarysowuje się coraz wyraziściej znane pasmo gór; znane; tak; to Kaukaz; owe niebotyczne góry, które nic są niczym innym jak tylko męką ludzką, kamiennym wycierpieniem za tę iskrę zbawczego ognia skradzioną bogom, aby ludziom było jaśniej i cieplej.
Błogosławiony szum — napływa z cudownym
darem zapomnienia do śmiertelnie zbolałej świadomości ludzkiej.


Nazajutrz wyjechał Cyprjan z Warszawy. Trzema listami zlikwidował miniony okres: 1) do ministerstwa, że dziękuje, każdy go zdoła zastąpić; 2) do Irki: ojczyzna już wolna, na nic ci nie jestem potrzebny; 3) do Mikołaja Srebrempisanego: nie marznij i wiej co tchu z tej trupiarni; załączam klucz od mojego biurka. — Gdy nazajutrz Mikołaj otworzył to ministerialne biurko, znalazł w nim potrotowany tłusty papier ze szprotów i zdechłą mysz; chuda i wyschnięta leżała żałośnie na teczce z napisem: „prace dokonane i zamierzenia M. S. i K., sprawozdanie kwartalne“.


— co? — znów zastrzyk — ? —
— pewnie, dzisiejszy rentgen nawet sroższy niż poprzedni, na ślepą kiszkę, wiadomo —
I znów sceneria ta sama: akwarium, nurkowie i nurczynie w iskrzących fartuchach — fosforyczny poblask w gęstej mgle i ćmie; — tym razem pacjent leżąco; wlewają weń nieprawdopodobne ilości roztworu bizmutowego, gumowym szlauchem przez wysoko podniesiony lej szklany — — ból to sprawia tępy, rozsadzający; tortury. — Patrzą, pochylają się, badają, naciskają, przerzucają sobie uwagi; — jeszcze wlać! —
Długo to wszystko trwa. Profesor się uparł, że to potrzebne, konieczne, bo kto wie, a nuż prawdopodobnie. Przezorny taki i skrupulatny. Ostatecznie okazało się, że nie potrzeba było; lecz nic nie szkodzi; przynajmniej pewność.
Panna Zosia (— znała już dobrze pacjenta —) podziwiała wytrwałość i wytrzymałość Cyprjana; ani nie stęknął nawet i spokojny taki; pięknie, ładnie wszystko poszło; przedwczoraj było gorzej; no i zastrzyk był dziś silniejszy, to też napewno pomogło —
— najgorsze we wszystkim, dobra panno Zosiu, to jest ta noc przed tym — to mnie właściwie jedynie rozstraja — matka moja, która nie znosiła mroku i ciemności — mawiała: die Nacht ist des Menschens Feind —
Zmęczony leżał w łóżku; z lubością zaciągał się papierosem.
— No to pan już pojutrze? — ja jeszcze jakie dwa tygodnie będę żarł tu wątrobę —
— ano pojutrze —
— źle tu panu nie było —
— źle? — przeciwnie, wypocząłem za wszystkie czasy —
— pod koniec pana trochę wymordowali —
— ech, głupstwo, wszystko to nerwy tylko i wyobraźnia — o, wyobraźnia! to gniazdo, w którym lęk wysiada swe pisklęta —
— cóż pan będzie teraz robił — ? —
— pisał będę — przed chorobą rozpocząłem nową powieść, ze sto stron już tego będzie; — teraz mi koncepcja dojrzała, ułożyła się; raźno to pójdzie; — tak mówię, chociaż zawsze diablo boję się tego momentu, gdy siadam do biurka —
— myślałem, że pan łatwo pisze —
— wielu tak myśli; wszyscy wogóle myślą, że jak już jest ten tak zwany talent, to sobie taki obywatel-posiadacz-magik siada i skrobie — samo mu się pisze — o każdej dowolnej porze — ! samo — bo talent! — talent! — cóż to jest? — żywa wyobraźnia, szybka assocjacja, błyskawiczne spięcia i przerzuty myślowe, pamięć wreszcie — czy ja wiem zresztą; — nie wiele z tego pociechy —; zagadnienie tu jest raczej: aparatu; aparatem trzeba być; rondel nie jest głośnikiem; to jasne; a reszta? — reszta to cholerna praca dniem i nocą, bez przerwy, do zdechu! i myśl precyzyjna; i wiedzieć trzeba czego się chce — — no, jak pan widzi niczego panu nie wytłumaczyłem; — twórczość, pisarska, bo o tej tu mówię, jest niezawodnie wyzwoleniem, autolecznictwem, spowiedzią i pokutą; zawsze na dnie świadomości pisarskiej leży poczucie krzywdy; to musi być wyrównane — — stąd też wszystko co się pisze, jest autobiografią, względnie przerzutem autobiograficznym, chłostą, ironią, groteską — w najwyższej formie: ziszczeniem! —
— a społecznie — ? —
— kto siebie wyzwala, wzwyża, oczyszcza, przeistacza — i procesy te zaświadcza rzetelną pracą, dociekliwą żądzą autentyzmu — ten już spełnia czyn społeczny. Nie jesteśmy, nie możemy być organizmami oderwanymi od otoczenia, od epoki, od czasu
— przenigdy! — pisarz skupia zło i dobro, współczesność całą jak w soczewce, promień przez jej ognisko przepuszczony jest ostry i żądliwy — dobrze skierowany pali, parzy, podnieca, niepokoi; przedłużeniem tego promienia jest przewidywanie pełne dyrektyw przyszłościowych —
— w akcji pan weźmie udział — ? —
— oczywiście; wprawdzie trybuną moją, działaniem, nawet demagogią jest słowo — i toby mi mogło wystarczyć — — lecz udział wezmę; — trzeba
to wiedzieć: ważny rok! przełom! data zwrotna — nie może nikogo z widzących brakować — za dwa,
trzy tygodnie nastąpi moment deklaracji; pojadę — — kadry mózgów muszą być zdyscyplinowane; potrzeba ich będzie wnet: montaż jednolitego frontu; — — osobiście chcę wyplenić wszelką, chociażby najbardziej utajoną mrzonkę o tym, że jakakolwiek przemiana doli ludzkiej jest do pomyślenia bez zmian ustrojowych; są, którzy się łudzą, że można retormami... to są półśrodki i ćwierćdokonania, gorsze nawet od pełnego zła: usypiają, wywołują u słabszych jakiś wstrętny błogostan, autozapewnienie — jak autokwit — że przecież jest lepiej, że idzie proszpa, ku lepszemu; zakłamywanie się, obtudzanie! — nie, nie! — najpierw przebudowa ustroju, potem reszta; tylko na żelbetonie można budować niebotyki — a oto idzie; — powiedziałem: mózg?: montaż frontu — otóż to: mózg musi zasłużyć na zaufanie mas chłopsko-robotniczych!
Przez cały czas rozmowy myślał: Maura; — i rozważał: czy to źle? — jeśli ku temu właśnie celowi zmierza wszystko? — i czy cośkolwiek ważnego może się stać bez pierwiastka seksualnego? — jakaśkolwiek przemiana? przerodzenie? palingeneza w tym krótkim i jedynym żywocie człowieczym — ? — Cała gra dziejów idzie po linii afirmacji i negacji płciowości, pomiędzy orgazmem a ascezą rozpięta jest tkanina historii; — jakąż ohydą dławi mnie — wzdrygnął się — zaprzepaszczanie tej wzniosłej motorowości w głupiej rozpuście i nędznym, tępym rozkosznictwie nic nie ważacych obłapek; marnotrawstwo sił zapędowych, głupie i odrażające! — — — — — —
— Maura —
— nie znam jej przecież, nic o niej nie wiem — tak samo nie znam przyszłości; Maura to przyszłość! — to rytm mojej marsylianki — rytm, którym wkraczam w jutrzejszy dzień —: w najszczytniejsze złudzenie: w sens bytu — — — — — — — — — — —
A przedtem — ? —
— przedtem jeszcze Mila —
— Mila —
— tu czai się niezawodna krzywda! największa więc depresja — samo słowo niedozniesienia; najgorsze słowo, i sens jego potworny! —
— czyż wiem? czyż napewno wiem, że to są już przezwyciężone sprawy? — i skądże by ta pewność — ? — i co znaczy „przezwyciężone sprawy“ ? — że: wyspa odkryta?, że: „idziemy dalej“? — dlaczego nie razem?, dlaczego nigdy razem? — nowe pobudliwości? — nowy klimat przywołuje nowe pobudliwości; nowe pobudliwości są zapowiedzią nowego klimatu — — nie rozumiem tego, lecz stwierdzam, że tak jest; narazić konstatuję — — może — kiedyś — później — —
Znużenie i senność.
Poprzez usypiające ciało w tym medialnym momencie deklarują się myśli jasno i wyraźnie:
— z czarnej nocy, w której przyświecało mi nikłe pełganie tęsknot i marzeń o szczęśliwości ludzkiej, o życiu wszystkich dobrym i równym, niegłodnym i ciepłym, o radości wspólnego budowania zdrowego domostwa, bez strachu, tego obrzydliwego strachu, którym żyje ludzkość od tysięcy lat, przed piekłem za życia i piekłem po śmierci —
— z tej czarnej, obłędnej nocy wychodzę na świt —
— na żywe, słoneczne światło tego wielkiego dnia, który da zwycięstwo udręczonym i pognębionym po wszystkiej ziemi świata —
— jakże łaknę w tej chwili olbrzymich, prometejskich, wyzwolonych ramion — aby jedną rękę podać braciom moim na wschód, a drugą na południe —
— nie zdolą ramiona, lecz zdolą myśli w radosnym hymnie! — myśli i słowo, które jest moim czynem —
— wy, którzy odchodzicie, wy, którzy jesteście w sile tworzenia i wy, którzy nadchodzicie — najlepsi! entuzjaści! — do was nie muszę przemawiać głosem trybun, wy znacie wagę słów! — .
— rzućcie myśli i słowa wasze na szalę sprawiedliwości —
— zdeklarujcie po stronie jedynej racji życia —
— niechaj nie przekroczy was — zbyt wyczekujących — szybki krok idących czasów —
— jesteście wszak szczytami! — niechże te szczyty zapłoną jasnym płomieniem, który wskazuje drogę nowego człowieczeństwa —
— i czyjąż, jeśli nie waszą, rzeczą jest podniesienie stanu posiadania etycznego najwyższego gatunku — ? — a to przecież finalnie ureguluje i byt i szczęsną radość bytu wśród wszystkich ludzi —
Senność przepływa z ciała do świadomości, zalewa ją jak przypływ piaski nadbrzeżne — chciwie wsysa świadomość łaskawość snu — — w półświetle zarysowuje się droga w to „jutro“ — droga prosta; niepolska wcale droga; nie łatwa; prosta to nie znaczy łatwa.
Zasnął.


Cyprjan zbudził się i spojrzał w okno. Szarzało ołowianie jak wtedy — w tamtym oknie wysokim, ponad studnią więzienną podwórza; wszystkie okna na świecie są już tylko tamtym oknem. Trwa.
Po powrocie na wieś, po owej złej nocy, było nad wyraz ciężko; po prostu: z czego żyć?! — Wisia sprzedała co tam jeszcze miała ze złotości — i pchali tak tę biedę; czworo; przybyła im — z tych urlopów — córeczka pulchna i czarnooka; napełniała dom płaczem, śmiechem i paplaniem; był też dom powtórnie jak gniazdo ludzkie uwite w gałęziach starych drzew.
Bieda. Długi. Weksle.
Pani Kle wyjechała.
Praca literacka nie przynosiła nic; ani grosza.
Poprawdzie nie był Cyprjan literatem zawodowcem; nie był; poetą był; jakiekolwiek zajęcie literackie było mu odrazą; nie umiał pisać na zamówienie; nieznośna molestacja, gnębiące tym: „dziśby już koniecznie trzeba, jeślibym tyle a tyle stronic dziennie, to za...“; próbował, nic szło.
Zresztą był to dlań okres wysokiego napięcia.
Pierwszy ważny okres pisarski.
Od poematu ,trzydziestogodzinnego“ zaczęło się to. Krystalizacja pojęć, własna, wypracowana forma; to decyduje o odrębności; a tylko odrębność się liczy.
Tematyka i nurt pasji formującej ją szła w tym etapie ku czci głębokiej i zachwytowi dla realizmu i poezji dotykalnej rzemiosł i ich wykonawców, rzemiosł wędrownych, załamujących się w wypełnianiu z współżyciem, więc: pomoc, więc: bezinteresowność, więc: ofiarność, więc: wszechmiłość.
Poraz pierwszy wielki społeczny poeta, syn cieśli z Nazaretu, syn proletariatu żydowskiego — poraz pierwszy od długich wieków zszedł we wsiowe, nędzne chałupy, w opłotki ubogie, w przerażającą biedę, głód, ciemność, poniewierkę, upokorzenie, wzgardę — w tysiącletni przednówek chłopski — stał się chłopem i od chłopa szedł ku ogarnięciu dalekich kręgów pełnego człowieka na globie całym. — Syn cieśli, czeladnik i mędrzec, rewolucjonista, znienawidzony przez kler wszelki, nienawidzony i tropiony przez wszelką państwowość, najnieustępliwszy, najniewygodniejszy, nieludzkich uczuć i dyscypliny wymagający marzyciel i szaleniec, jedna z największych świadomości świata — jeśli tylko odjąć jego nauce społecznej ten przerzut wymówiony na boskie życie poza życiem ludzkim, na jakieś nagrody, kary, dywidendy i zgrzytania zębów; nie! — wystarczy człowieczy mistycyzm naszego życia powszedniego: rozdanie dobra wszystkim, wypraca, bogacenie się etyczne, pomnożony stan posiadania miłości i radości; oto dywidendy właściwe.
Po zupełnym zdruzgotaniu nadziei, po wielkiej klęsce ideowej, po przegranym marzeniu, po bolesnym wycofaniu się — wstecz, daleko! — dogadzał i żywił psychikę poety czarodziejski świat uniwersalistyczny, ewangeliczny komunizm pierwszych dni chrześcijaństwa —: wspaniała, jedyna szkoła polityczna dla tych, którzy pragną stać się decydującymi społecznikami, dla wszystkich rewolucjonistów.
Więc w tym kierunku.
Poezje Cyprjana Fałna zyskały szybki, dla niego niespodziany rozgłos; sława naniżała ku oknu jego pracowni gałąź o liściach łudząco podobnych do lauru. — Recenzje, krytyki, wieczory rccytacyjne, i inne — oto plon doraźności krzykliwej, plon, doprawdy, zawstydzający swą nicością; — a tak się przecież puszy tym świat, ten tam z zewnątrz, snobistyczny, histeryczny, przymdlewający z zachwytu! achl
W tym też okresie napisał Cyprjan pierwsze dramaty.
Przyjęto je w teatrze natychmiast.
Sława rosła.
Przez książki płynie strugą, przez teatr strumienicm, wodospadem; ta sława mianowicie.
Wobec tak wezbranej stawał się poeta nieporadny i nieufny; „przez rękawiczki biorę pieniądz ten“!
Rozgłos i zapał do jego pisarstwa scenicznego dął — to już było widoczne, jasne jak na dłoni — od wielkiej, sławnej, wspaniałej artystyki.
Zaczęło się od korespondencji poprzez wszystkie listowe etapy: zawodowe, literackie, wzruszeniowe, bliższe, osobiste, pełne aluzji wreszcie.
Narastanie miłosnych przeczuć! — cóż piękniejszego może nas w życiu spotkać? — chyba to jedno: miłość sama.

Spotkały się przeczucia, miłość i tych dwoje pod koniec maja tego sławnego roku. Na tydzień przed premierą jego pierwszej sztuki — więc jak się to mówić zwykło: prapremierą.
Reżyserowała ona; ona też grała rolę główną!— ona — ona — ona —
O tak zwanej „kuchni“ teatru nie miał Cyprjan zielonego pojęcia; samo wyrażenie „kuchnia teatralna“ poznał co dopiero; „za kulisami“ znaczyło dlań to samo co mniej więcej „w dżungli“; to i tamto nieznane, egzotyczne, przerażające; więc pociągające, hipnotyzujące.
Przy tym ten klujący się dźwięk erotyczny!
I: pierwszy raz słowo własne — ze sceny — w masy — przez kilka godzin — przez wiele wieczorów!
Słowo i akcja!
Najsławniejsza artystka w roli głównej!
A ta wielkość — to ona — to właśnie ona!
Wszystko razem: maligna, bicie serca, rozdygotanie, stan wysokiej gorączki.
40°
Rzeczywistość matowa, ludzie i przedmioty mają kontury przelewne i wielobarwne.
Na godzinę przed początkiem próby stał za węgłem ulicy; — naprzeciw teatru. — Dzień wczesny i słoneczny; — maj przecie; — widać stąd doskonale olbrzymi gmach teatru; pierwszy raz tak dokładnie; bo to się zwykle przechodzi, spojrzy i mówi: teatr; i już; czasem jeszcze coś tam nieważnego; o, nie można tak! — Teatr, bardzo proszę, wielka rzecz, świątynia itd. — a gmach olbrzymi, zdobny i zgrabny przy tym — w pośrodku kopuła rozległa, płaska; — i to tam z boku tajemnicze wejście — za kulisy! do garderób! na scenę!
Myślom i obserwacjom podkładają się te słowa jak nuty:
— za kulisy —
— do garderób —
— na scenę —
Tymczasem obok ławek przed gmachem zaczęli się zbierać aktorzy; wygoleni — świeżość i elegancja — fjuuu! — Także już i aktorki nadchodzą;— wiosenne, wiotkie, ponętne; usta czerwone; — swobodne — rozśmiane — —
Spaceruje Cyprjan od rogu do rogu — tam i z powrotem — a zawsze tak, żeby go stamtąd nie widziano. — Raz po raz krew uderza do głowy, zawrót, szum i dźwięczenie w uszach; twarz płonie; ustami zachwytuje spore hausty powietrza.
Zapalić papierosa! łamią się zapałki; jedna po drugiej; ostatnia zbyrka w pudełku; odpadła główka przy potarciu. — Podchodzi Cyprjan do jakiegoś przechodnia: „przepraszam“; papieros w palcach; wiadomo; „proszę pana“; lecz jak tu teraz zapalić? — ręce drżą jak w ataku ostrej febry; „pan chory“ — „tak, serce, ale to nic, dziękuję“ — nawet się uśmiecha, tak się tam tresowanie uśmiecha; przechodzień już dawno odszedł, a on stoi i uśmiecha się.
Myśl trzyma się teraz dymu tytoniowego, przeto utrzymuje się na powierzchni; nic tonie; lecz za to copochwila rozpływa się w powietrzu; niema jej; aż znów z tym dymem — —
Teraz!
Zatrzepotały się wnętrzności jakby szarpnięte prądem elektrycznym. Oparł się o mur — : — tam na schodach, raz, dwa, trzy, cztery — sześć stopni — na trzecim stopniu stała: wspaniała, duża, władcza — — w popielatym, luźnym płaszczu — — obiera pomarańczę — ręką, umiejętnie obiera — stąd widać wymowę tej wyrazistej ręki — — je — więc się naprzód pochyla by sok nie pokapał sukni — je — z koleżankami się dzieli wonnymi comberkami rozdzielonymi jak mięsisty kwiat na kolorowym kloszu skórki — — one wiotkie, barwne, świeże, muzyczne, nimfowe, wogóle nimfowe — stoją niżej z nieco podniesionymi głowami — ona ponad i tym bardziej wyższa — Melpomena i chór — —
Trzebaby podejść... trzeba... teraz? — nie, to niemożliwe, to zupełnie niemożliwe! nie zdobędzie się na to! — może później... najlepiej wtedy, gdy już wszyscy wejdą do wnętrza olbrzymiego gmachu — tam w tej wielkiej przestrzeni rozprószą się — tak się jakoś wydaje — i raźniej tak będzie — — niby co dopiero przyszedł — co? tak, tak, właśnie na próbę, przeprasza, trochę się spóźnił — — Ale nie teraz, byle nie teraz! — nikogo przecież w tej gromadzie nie zna; będą patrzyć na niego jak na raroga — no i najważniejsze: ona!
Któraż to godzina? — więc za dziesięć minut; powiedzmy za kwadrans, akurat będzie dobrze; w sam raz.
Ona coś tam mówi — śmieje się — wysoko usta otwiera w śmiechu — serdecznie się śmieje, całą sobą; — usta ma wąskie wciśnięte nieco między duży nos i brodę, mocno zarysowana broda, wola; — gestykuluje szeroko i wymownie — — i znów pomarańcza —
Teraz powstają ci tam z ławek — prostują się, otrzepują lekko ubrania wszyscy powoli wchodzą do teatru.
Ona jeszcze stoi na schodach — z boku, żeby tamtych przepuścić — rozgląda się dookoła — przy kłada lornią do oczu; — krótkowidzka — — rozgląda się po całym szerokim, słonecznym, wywietrzonym placu — dotknęła promieniem wzroku róg ulicy i Cyprjana — nie dostrzegła oczywiście — przecież go nie zna — zresztą na taką odległość — — Powoli zawraca ku drzwiom; weszła.
Pusto tam na tych schodach, na ławkach też, na całym placu.
Więc już teraz! — Uczucie: jak przed maturą; dość obrzydliwe; fe! — zebrać się w kupę; gdzież tak, do czego to podobne.
Za chwilę — same nogi idą wiotkie i zeszmaciałe; korpus na nich tak tylko; głowa — ; — staje ta niepewna całość cielesna u okrutnych drzwi — „hadesowe drzwi straszliwe“ — ciężko się otwierają — mocno trzeba pchać — taki tam instrument pneumatyczny wrogi i oporny.
Zaraz na lewo w szklanej klatce cerber hadesu, współczesny, jednogłowy, bardzo srogi, możny; — kto? do kogo? po co? — autor? — auror, zawsze ci autorzy — tam pierwsze piętro —
Schody kamienne, stukotliwe. — Powoli — przezornie — stopień po stopniu — dobrze i przy stanąć — tak serce wali opętane.
Pierwsze piętro — jest — napis: dyrekcja —
Puka; — cisza; raz jeszcze; nic; więc wchodzi — pusto; nikogo. Bezradność chwilowa — lecz z korytarza podbiega jakiś ruchliwy, wytworny człowieczek — do kogo? proszę? autor? tak, tak, tak, — proszę, pan łaskawie, pofatygować się do sekretariatu, proszę, pan dyrektor dopiero koło południa, proszę, stale koło południa, tylko, nie wcześniej, to nic, absolutnie bez znaczenia, proszę, do czego tu dyrektor potrzebny — proszę —
Sekretariat; głowa z nieskazitelnym przedziałem pochylona nad biurkiem, ludzie mają wieczne zajęcia z papierzyskami, więc tego, coby to właściwie, bo... obok biurka: olbrzymie czarne oczy — włosy zaczesane do tyłu, na karku gruby, ciężki splot — — ona! — niespodziewanie, i tak bez przygotowania;— u tych drzwi teraz: ani wejść, ani się cofnąć —
Bąknął nazwisko.
— a, autor! — czekamy —
Podsunęła przegub lewej ręki tui ku oczom — dwoma palcami prawej pomanipulowała przy zegarku — odskoczyło złote wieczko —
— autor nasz spóźnił się —
Zatrzasnęła cichutko wieczko.
Głos niski, męski prawie i trochę jak to od papierosów; właśnie też pali. Ręce, tak, duże, piękne, wymowne; kilka pierścieni w antycznych emaliowanych oprawach; jeden zwłaszcza olbrzymi, lecz ten gładko ujęty; w platynę; jak się taki kamień nazywa, zielony, pewnie szmaragd; wielkości kociego oka; wypuklejszy; czasem kocie oczy mają taki kolor i blask — w mroku — przy skośnym świetle.
A potem: scena — pierwszy raz w dzień widziana, tak widziana: w rozebraniu, negliżu, w anatomicznej strukturze; — olbrzymia przestrzeń; wysoka; — pod odległym sufitem ganki jakieś, rusztowania zwodzone, platformy; — dookoła odwrócone blejtramy kulis; jakiś szczegół widoczny: kolumna, ściana pokoju z oknem, klomb kwiatów; — wszystko dalekie i blizkie wymową impregnowaną w każdej szmacie, gwoździu, sznurze, szczelinie, desce — — stąd to wzruszenie, uczucie pełne, religijne; cicho mówić! głowę odsłonić! schylić głowę! — klęknąć i rozmodlić mową psalmów i hymnów siebie i te przedmioty wyczekujące — ludzi tych tu — i tak sprosta rzec:
— zbudujemy tu przybytki wzniosłe i łaskawe — zważcie: może to już jedyne dziś miejsce na ziemi, w którym ziszcza się objawienie, przecież to jest pjlana Pana i Muz, miejsce postoju orszaku Dionizosa, przecież to zarazem uroczysko pod świętym dębem, kupałowe — i, znów, miejsce koźlich pieśni czarujących sok winnej jagody — i tu się dzieją golgotowe ofiary i tu rozbrzmiewa szeroki śmiech radosnego, powszedniego życia — — przecież te wyżarte czasem plamy na ścianie, obtłuczony i zdarty tynk niby — to, spójrzcie! — cień Chrystusa i Falstafa — a oto pracownia Fausta, któremu Chochoł przygrywa senną pieśń — — i już przecież sami wiecie, że tu, że tu, że stąd, z tego miejsca... najpierw to, że tu rozegra się tragedia ginącego świata i że stąd też — ze sceny — ogłoszony zostanie manifest nowego ładu — podadzą muzykę radosnej wieści megafony placom i ulicom — rozniosą go fale radiowe na nowej, odmienionej antenie w miasta i wsie: ogłosi tedy mowa ludzka erę pokoju, kres trwogi sianej przez złowrogie sobory i rządy, entuzjazm życia, które przestanie być upiorem straszącym — —
Dzwonki.
Próba.
Wszystko tu, w tej pierwszej obsesji, bardzo dziwaczne, zdumiewająco nonszalanckie; dramatyczność w cywilu, wzniosłość i ekstatyczność w kostiumie przechodniów; — aktorki płaszczy nawet nie zrzuciły; z torebkami w rękach; puderniczki z lusterkiem. Stół kulawy, krzesła gięte „wiedeńskie“ i t. d.— Nic się też tym niedopasowanym, diablo obcym słowom nie wierzy; i ufać nawet kłopotliwie; uczucie jakby nas nabierano, szklono i wywodzono w pole. Słowa ważne na niby są spoza żelaznej ściany i z innego świata; nie, nie żelaznej! — są spoza grubej skały i wysokiej: więc tylko uderzeniami porozumieć się można, alfabetem więziennym; — skąd te asocjacje?, ach tak! —: seans, wypukiwane odpowiedzi; prośba o materializację: zjaw się duchu! — a duch: a kuku!
Taka to jest — była pierwsza w życiu asysta na próbie; — i absolutnie niewiadomo, które ruchy są tamte, a które te, które z działania, a które z ulicy. Dopiero przyzwyczaić się trzeba — jak w mroku do patrzenia — wreszcie po dobrej chwili coś się widzi, odrobinę, coś się rozumie, piąte przez dziesiąte, coś się wie, nie wiele — i, że całkiem to inny, odmienny aspekt — niby inny świat — jego tajemnice, jego arkana, jego technikę trzeba poznawać! uczyć się jej!
— jakież wrażenie? — tak to sobie pan wyobrażał —? Pytała o reżyserską architekturę w przerwie między jedną sceną a drugą; sama nawet nie markuje roli; jej kwestie (nauczył się tego słowa) opuszcza się po prostu.
Wymienili już sporo uwag w listach. Właściwie wszystko było wiadome już, już ustalone: obsada, wejścia, sytuacje —
— u mnie było mniej ruchu wtedy —
— kiedy — ? — gdy pisałem pisanie a scena!
— oczywiście —
W półćmie sceny z napierającą od widowni owalną nocą — twarz jej była, czy wydawała się tak blada, że wprost fosforyzowała — oczy były lśniącymi okruchami zamarzłej nocy właśnie. Ręce jej lekko drżały.
Poznał też wszystkich uczestników czynnych w przemienieniu jego słów w strukturę obrazów i dialogów.
Czuł swą niezgrabność i zażenowanie; nieśmiałość; nie wiedzieć co mówić; — jakaż przestrzeń nie do przebycia prawie między tamtym pokojem na wsi, pracownią samotną, tym co tłukło się wzdłuż ścian, podłogi i pułapu, wybiegało za okno i gubiło się w gęstwinie drzew, w szumie rzeki, w modrości cienistej lasu — a tym tu kooperatywnym montowaniem, fachowością prawie, zdawałoby się, suchą i rutynowaną: spółdzielnią twórczą.
W pierwszej chwili połapać się w tym trudno; raczej więc patrzyć, słuchać, uczyć się i w myślach pilnie karbować, aby już potem samemu — —
— skąd takie poczucie sceny — ? —
— nie wiem; nie wiem nawet co to jest „poczucie sceny“ —
— chodził pan często do teatru — ? —
— rzadko — chyba gdy pani grała —
(— Marysiu! — wtedy przed tą nocą! — Marysiu — ileż tu z ciebie w tym dramacie rozebranym do koszuli — tak zawstydzająco — Marysiu! —)
Światło duże i wysokie, popołudniową porą jaskrawo nabrzmiałe — uderzyło w świadomość nieprawdopodobnym kontrastem;
(— zapomniałem, że istnieje dzień —)
dwoisty świat — jakaś tam (bo już są na ulicy —) termitów robota i powaga mroku, organizacja odrębna i swoista — tu przepływ, zmienność, rozbieżność — niezorganizowane wszystko, nie— wy—re—ży—se—ro—wa—ne!
(— poza teatrem jest bezhołowie tematu i formy; teatr to konstrukcja —)
Odprowadził ją Cyprjan na jakąś ulicę; tam jadała obiady, pensjonat.
Podziękował jej — no, więc, za opiekę nad jego sztuką i tak wogóle, sumarycznie — długim spojrzeniem w duże, sowie oczy; — sowie... czarniejsze jak u sowy, sowa ma takie bursztynowe talary; przecież! — i jej oczy są bardzo mądre —
Wracał sam; oszołomiony i nagle osamotniony; — gdy szli razem plantami i ulicami — wszyscy oglądali się i szeptali — czuło się co mówili: że to ona, ta, wiecie, sławna; byłeś na... świetna!
Spotkali się wieczorem.
Nie grała dzisiaj.
W cukierni się spotkali.
W rynku, gdzie z wieży wpadają — chlup, chlup — dźwięki hejnału jak metalowe orzeszki do czarnej kawy.
Zaproponowała ogród wawelski.
Pojechali dorożką.
Wieczór już zapadał — zamek, wieże, budynki — czerniały w jaśniejącym tle nocy majowej.
Ogród królewski; nieduży ogród, wirydarz nieco posępny; kamienne ławy; z jednej strony wysoki mur zamku, z drugiej omurowanie szerokie, parapetowe — na szkarpie opadającej stromo do stóp wzgórza. W dole maleńka, lśniącą rzeka; to Wisła. Na przeciwległym brzegu konstelacje latarń i dwurząd — jarząca droga pod górę, ku widnokręgowi.
Na prawo łuniło się miasto.
Usiedli obok dużej, rzeźbionej, renesansowej wazy.
Rozmawiali o Wyspiańskim; — temat podpływał sam z chłodem i mgłą — temat tu najstosowniejszy; chyba; o kilka sążni podziemia z próchnicą pośród której szarzeją czaszki i piszczele — to właśnie: najstosowniejsze: resort poety: witraże wawelskie:
...Korona twoim próchnom marnym kłamie!
Co było w tobie potęgą, umarło.
Król-żeś ty? — próchnem łyska zeschłe ramię!...
— Kazimierz Wielki —
— idą posępni, a grają im dzwony —
— oczywiście —
— Wawel! — odrażające miejsce —
— jest jeszcze kilka takich miejsc w Europie —
— kulty nekrofilstwa narodowego —
— to jedno jest w nich wymowne, odpowiadają: czym jest tradycja? — rozkładem, czym jest historia? — trupem — Nie lubiła Wyspiańskiego, nie lubiła go osobiście, sztukę jego uwielbiała — był przecież jednym z największych ludzi teatru w tej zaduszkowej teatru formie; seanse historyczne, wywoływania duchów, śmierć, tragiczność, nużąca, antypatyczna wielkość; zgnilizna w purpurze i gronostajach; sadystyczny chłostacz.
W życiu był — rozpamiętywała, Wawel sprzyja odgrzebywaniu chwil umarłych — ohydny po prostu wzięcie zimne, przenikliwe, wrogie, obce; takie tez i oczy jego; i usta wąskie; ironia.
Wracała kiedyś z Wiednia; przyszła przed samym odejściem pociągu; przepełnienie; w jednym przedziale siedzi Wyspiański; jedno miejsce obok niego wolne; to jedno — wszystkie poza tym zajęte; — przestała całą noc na korytarzu i na platformie; żeby tylko nie z nim, nie obok niego. Niemożliwy.
Potem, gdy już był bardzo chory, odwiedziła go w Wągrcach; przemogła się; uwielbiała jego sztukę; opracowywała ich sceniczną realizację wizjonersko, maniacko, genialnie. — Leżał w brudnym posłaniu; barłóg; i izba taka; cała w poruszeniu, ponurzana w zjawach opętanego mózgu; — nakryty czerwoną pierzyną — nie człowiek już prawie — kamrat tych tam — z próchna podziemnego; — nos, ręce — okropność! — „przyszła pani — to dobrze, to dobrze“ — ucieszył się; uciecha jego — w tej mgle egzystencji — jeszcze jednak egzystencji! — była uciechą cienia, który wydłuża się pod zachód — coraz dłuższy i wiotszy. Rozmawiali o teatrze. Fosforyzowały pomysły nienapisanego dramatu — walące się zamki i katedry — w purpurze wszystko, w płomieniach, w błyskawicach, piorunach — sąd ostateczny — sąd nad narodami — — a w przycichnięciu skroplonym potem: — „nikt tu do mnie teraz, umarłem zanim umarłem —“. Weszła żona; tęga zażywna, brzydka, brutalnie witalna; — spojrzał na nią z śmiertelnego barłogu; i długo patrzał — aż szkliste oczy zwęziły się i zalśniły — cały już był zmysłem, pociągiem, lubieżnością — — zdawało się, że za moment powie zdyszanie —: niech pani wyjdzie, ja... niech pani natychmiast... i, że nawet tego nie powie, tylko raptownie zachrypi... było w nim nagłe, natchnione niepohamowanie śmiertelnej, bezzwłocznej jurności... nieomal słychać było szelest krwi w suchych żyłach — zachodzące płomienie nakazywały —:— kładź się! rozwal się — twej zdrowej, rozległej daj... jest jak ziemia, którą opuszczam, którą już lotem mijam — raz jeszcze...! A ona stała nad nim, wielka, olbrzymie cycki opadały na wystający brzuch — pod boki wsparta — — po chwili rzekła ku tym pożerającym ją oczom: — „cóz sie tak patrzys? zjeś byś mie kcioł? — ej, dałabym ci siekiere do gorści, żebyś som z sobą prędzy skońcył, umarloku“. — Wyszła. Ognie w oczach Wyspiańskiego przygasły; zda się jeszcze zmalał; woskowy, mały, brzydki trupek. — Długa cisza; szelest palców drżących na pierzynie; zegar tykał, mosiężne wahadło lśniło iskierką światła; za oknem ćwierkały wróble. — Po śmiertelnie bladej twarzy spłynęła łza; wraz z nią słowa: „pani droga, tu pod czaszką jest straszno, to piekło — — wyjmijcie mi mózg!“ — —
— najtragiczniejszy poeta —
— niech nikt nad grobem mi nic płacze, krom jednej mojej żony —
— no tak —
Schodzili schodkami z wirydarza wawelskiego ku bramie.
Niebo nad miastem Wyspiańskiego rozpłonęło jasną łuną; zapadała noc.

Mieszkała w hotelu.
Po pierwszych odwiedzinach.
Wraca.
Spojrzał Cyprjan w jej okno na drugim piętrze. Wychyliła się i rzuciła kitkę białego bzu; podniósł i podziękował uśmiechem i ręką; — bo to jakby kwiat spadł z dalekich gwiazd; wonny meteoryt. Wychylona z okna zawisła półciałem, mroczna na tle oświetlonego okna, tuż nad początkowymi, olbrzymimi literami reklamowymi — była nad Ho — — — tel. — Stąd nazwaną jest w nim na wieki wieków: Ho, pani Ho.
Piękna pani Ho.
Mądra pani Ho.
Dobra pani Ho.
Umiłowana pani Ho.

A za następnym razem była w bladokremowej tunice, wysoko złotym pasem spiętej; to podkreślało jej wyniosłą hieratyczność.
Ucałował ją jak się całuje bóstwo; jak się całowało antyczne boginie, gdy między śmiertelnych wchodziły z łaską miłości i wiecznego życia. Pallada! —

— nad lądem i nad morzem
noc gęsta, długa, głęboka —
— wśród domostw śpiących idzie
Atena sowiooka —

— jak zjawa mgłą odziana
powiewa płaszcz jej biały —
jak rytm miarowy serca
stukają jej sandały —


Przez półotwarte okno niósł się z dołu gwar i zciszony stukot miasta, woń ogrodów i westchnienie młodej ziemi uwolnionej z ucisku skwarnego dnia. Zmierzch.

Ho leżała na otomanie; oczy przymknięte; ręce odrzucone; taki biały krzyż. — Całował jej kolana — i to wąskie miejsce pomiędzy wysokimi pończochami a spodenkami.
Spłomieniał. Całował coraz gwałtowniej oczy, usta, włosy, wspaniałe, bujne włosy pachnące jak zioła na słonecznym wyrębie w czasie skwarnej posuchy; wodził delikatnie palcami po jej twarzy — piersiach — biodrach —
— parzą twoje dłonie —
I znów smukłe, długie nogi — wzdłuż — całe — — wtulił w nie twarz —
— umiłowana — umiłowana —
Przez zaciśnięte, wąskie wargi wy skamlała:
— rozedrzej —
Rozpuściła włosy, rozsypały się wzdłuż ciała, zaścieliły posłanie — opadały na podłogę.

— consumatum est —

Było w tym akcie panieńskie prawiczeństwo — — we wszystkim oporność, bezwdzięk, surowość, pierwotność; zwierzęco nieomal, wilczo.
Potem z uśmiechem:
— mniszka jestem —
— odradzasz się jak olimpijki —
— poeto —
— Pallado — pani Ho! — Ho —
To wszystko było zupełnie co innego! nowego! niebywałego! — To było branie w posiadanie samej poezji, dna sztuki i inspiracji.
Sprawa już olimpijska. Tu słychać było, rozpryskujące się jak duże krople deszczu, z daleka padające na płyty dni dźwięki sirinks. Boskość i odrodzenie!
Napełniony był tą melodią jak elektrycznością — dotyk zjawisk wywoływał iskrzenie.
Nazwała go bożkiem.
Żył Cyprjan w opętańczym wirze, w płomieńnej zawiei; pomysły — wizje — koncepcje dramatyczne krążyły szalonym korowodem, otaczały go wzburzone warstwy powietrzne — maski — maski — maski — tragiczne — hieratyczne — satyryczne; — przestrzeń świadomości zaludniła się mnogością osób i zdarzeń, domagających się kształtu i życia — — nadążyć trudno — — dni i noce zdyszane — jawa kontynuowoła sny, sny wyłaniały się w sceneriach zamkniętych, zwartych, już skomponowanych.
I tak od pierwszej chwili.
Wpływ tej miłości, w której sama zmysłowość była niedecydującym elementem — był olbrzymi. Nagły, gwałtowny wzrost twórczości; pracowitość nieznużona; — sama rzemieślnicza praca, pisanie samo: czternaście godzin na dobę. Sen nie był już wypoczynkiem; był kontynuacją. Mózg płonął.
Wszystko to nie mogło ujść uwagi Wisi. Niewiele wprawdzie z sobą rozmawiali o jego zawodowych pracach — lecz falowanie nieustanne emanowało rwący nurt, — szumiał zbyt donośnie. Ściany promieniowały. Niepokój niepokoił.
Cały dom szeleścił, ocierały się oń wizje jak lwice.
Wybierali się razem na drugą premierę Cyprjana.
— i znów ona! — wszędzie teraz ona —
— no więc? — to dobrze, to ma wielkie znaczenie —
— juz ja tam dobrze wiem, co się za tym kryje —
— co wiesz — ? —
— wszystko —
— to istotnie dużo —
Myła się u siebie; rozmowa przekraczała drzwi przychylone — tam i z powrotem — zdania zderzały się w wąskiej przestrzeni między drzwiami a futryną, słowa potykały się o próg; trzeba je było — te same — dwa i trzy razy rzucać.
— tak jest, żebyś wiedział, dużo — wszystko! — Weszła naga do pracowni. Pełna, tłusta lecz bardzo ponętna.
Cyprjan był w płaszczu kąpielowym. Siedział przy biurku.
— ja nie chcę! nie chcę — słyszysz! — nie chcę! Mówiła zbyt głośno.
— słyszę, lecz — czego nie chcesz — ? —
— nie chcę! — dla ciebie tylko poezja, tylko sztuka, tak — — tylko to co z nią! — a to tylko pretekst — ty już wiesz do czego! — wszystko to — do tego — tak —
Wycierała szyję i brzuch szorstkim ręcznikiem; skóra poczerwieniała.
— Wisiu — czyż ty nie widzisz jak ja pracuję — ile dla niej to robisz! tylko dla niej jak można dla kogo tworzyć? — Wisiu! przecież to nonsens — przez kogoś, z powodu kogoś — rozumiem, bywa tak, owszem, lecz Wisiu — —
— nie mów! nic nie mów —
Odrzuciła ręcznik, podeszła szybko — mokre stopy zostawiały ślad na podłodze — krępa, rozbudowana, szeroka, suta wszędzie — — przechyliła jego głowę i wgryzła się żarłocznie w usta dużymi wargami. Całowała chciwie. Ręce jej tymczasem rozwiązały pas płaszcza kąpielowego, odrzuciły poły. Był wyłuskany jak fasola ze strąka. Podała mu piersi
— całuj, mocno — mocniej —
Okroczyła jego zwarte kolana i nabiła się na niego.
Objął jej duże twarde pośladki — — kierował rytmem — — głowę odrzuciła do tyłu — poddawała się Wi-sia, Wi-sia, Wi-sia — powtarzał w nagłym upojeniu — — — Wbrew jej zwykłym obyczajom fizjologicznym — żadnych nie wymagała dziś kunsztowniejszych pieszczot; dogadzała jej ciału nagość, gwałtowność, zazdrość, chęć wyczerpania go — — bardzo była podniecona podawała się coraz głębiej — nagle uniosła się wysoko chwilę trwała w tej pozycji — opadła raptownie i wyszybciła swe, znane mu, potwierdzenie rozkoszy; — no, no, no, no — — Uspokoiła się szybko; organizm jej nie wymagał owego czułego finale, tak ważnego w życiu seksualnym kobiet.
O pani Ho nie było już więcej mowy; nagła ekspanzja Wisi wystarczyła na długo; na miesiąc, dwa, dłużej. — — — — — — — —

Pani Ho!
Lata święcone jej imieniu i osobie były latami wielkiego wysiłku pisarskiego; motor działał bez przerwy, nienagannie i sprawnie z pilnością niezawodną.
Ta wyrazista hormonizacja myśli miała, powierzchownie rzecz biorąc (— sprawy te bowiem, o których tu mowa mają wymiar wielopłaszczyznowy, i wszelka generalizacja prowadzi na manowce zbędnych jednostronności i uporów —) miała więc ta hormonizacja cechy jakoby irracjonalne, sama bowiem płciowość odgrywała tu rolę drugorzędną; pociąg fizyczny Cyprjana był nikły; ochłodzenie wyraźne.
Problem ascezy — obojętne czy zamierzonej czy mimowolnej — był dlań w tym okresie bardzo żywy i istotny. Łączyło się to poniekąd z wytężoną pracą; podczas niej popęd zawsze zwężony, raczej nagły i szybko mijający; gdy praca była ustawiczna milkł i zaniemawiał zupełnie. A tak właśnie teraz było.

Pani Ho!
Zachód jesiennego dnia doganiał resztką zrudziałego światła wąskich czubów szelestliwych topoli, rosnących przed oknami jej mieszkania; Ho w szybkim, przelewnym płaszczu włosów leżała rozkrzyżowana na tapczanie. Z poza ceglanych murów, przez które przerzucały się czerwone jak nogi flemingów pędy dzikiego wina, wschodził blady, dniem jaśniejącym jeszcze przerażony księżyc. Cyprjan skończył czytać swój nowy dramat, w którym Ho przybrała kształt hieratyczny i tragiczny; powiedzenia, wersety, dialogi i monologi były refleksem i kopią ich rozmów i listów.
Pokój Ho — czarodziejskie laboratorium, średniowieczne niemal, alchemiczna pracownia Fausta — pięknie sklepiony, w opadzie łuków zokniony, patrzy na te topole właśnie, na mur ceglany, zachód i księżyc. — Wnętrze, po wyświetleniu gwałtównych dramatycznych scen, wygasa powoli.
Chwila łagodna i milcząca; cisza i spokój.
Ku rozskrzyżowanej, pięknej, boskiej pani Ho nadpływa bezszelestnie moment „pieszczoty księżycowej“ — tak określała upodobanie do pieszczot nakrywających ją jak zmierzch nakrywa łąki i ogrody — powoli, delikatnie, mięko; pieszczoty zwiewne i subtelne, opływające i przesiąkliwe — bez zbytków, ekstrawagancji, bez owego ruchliwego oszołomienia, uciskania, burzliwości, tłamszenia — i lubiła mrok, półmrok, szarość i zwiewność; — z omglonych przestrzeni miała się skraplać siąpliwa rozkosz, powolna, wnikliwa, odległa; śniona raczej; — i nigdy w kulminacyjnym momencie żadnego jęku, żadnego przyciśnięcia, zarzucania łapczywych ramion, gwałtowniejszego ruchu — nic z tego wszystkiego — — ledwo wyczuwalne sprężenie mięśni — zastygnięcie — wstrzymany oddech — — twarz bladła i zaumierała — — aż w pewnej długo wytrzymanej chwili przechylała głowę na bok, tę grecką, klasyczną gło« wę — układała ją powoli jakby z namysłem na lewym policzku, wtulała się w poduszkę — sztywność wolniała i miękła; — westchnęła; znaczyło to: już. — Leżała tak długo, o nic i o nikogo dbała; nic ją w tej chwili nie interesował mężczyzna. — Budziła się z bezwładu zawsze z tym słowem: wracam!
Deprymujące, pełne dysgustu i zawstydzenia były dla Cyprjana częste w tym okresie przypadłości absolutnej fizycznej niemocy. Stan ten pogarszała i multyplikowała lękliwość, że tak właśnie przydarzy się, gdy właśnie tak być nie powinno. W tych wymiarach poczucie dystansu, które na dnie pomyśleń i świadomości Cyprjana istniało w stosuku do pani Ho od początku — mogło się przemienić w nużącą komplikację poczucia niższości; może i tak było; — tak czy owak: uraz niepożądany. W rezultacie somatycznym wykorzystywać trzeba było momenty podniecenia — wykorzystać szybko bowiem płoszyły się i pierzchały. Arytmiczność druzgocąca! — Samopoczucie stawało się z dnia na dzień coraz gorsze; — mowa tu o tych dniach, w których byli razem; dni tych sporo. — Cyprjan był teraz tym, co się tak głupio zwie „uznanym dramatopisarzem“ — sztuki jego grano we wszystkich teatrach; stąd te częste sposobności i spotkania; te dni więc.
Pani Ho była mądra.
Pani Ho rozumiała i — wiedziała.
Pani Ho była jego dobrym duchem, wielką motoryczną pomocą, wzniosłą towarzyszką. Bujne też były owe lata i rozległe jak wrota stodół; stodół pełnych.
Stan ich posiadania psychicznego pogorszył się znacznie i prawie zniwelował, gdy oboje — pani Ho i Cyprjan — pracowali wspólnie w stolicy Wandeji polskiej.
Dla Cyprjana były to straszne lata; lata zmory i ucisku; groźne!
Dla ratowania domu, który od dziesiątków lat — stricte od roku 1829-go — nierestaurowany, był właściwie ruiną, ruderą niemieszkalną, przeciekającą setką dziur, próchniejącą i kruszącą się coraz bardziej, dla spłaty długów zaciągniętych w latach, w których żadnego nie było zarobku, a głód przepędzało się zupami kartoflanymi na śniadanie, obiad i kolację, dla zagwarantowania sobie znośnego warsztatu pracy i higieny pisarskiej (— problem niezmiernie ważny! —), która dla niego wyrażała się w koniecznej i stałej potrzebie: zieleni, cienia dużych drzew, rozległego widnokręgu z nieboskłonem wspartym o lasy i wzgórza, czystego chłodnego powietrza i ciszy przewiewnej szumem i rytmem pór roku, oraz dla kilku jeszcze innych przyczyn — wyjechał na „saksy“, zwyczajnie: chłop szukający zarobku; w takich wypadkach nie jest się wybrednym; — wyjechał i związał się na cztery lata z okładem zarobkami w atmosferze duszącej, ogłupiającej, zawstydzającej — wręcz nieuczciwej. To były cięgi życia co się zowie. Lata ostatecznego upadku. Cień takich lat jest długi, jak popiół sypie się na życie późniejsze; zgorycza jadło, skwasza napitek.
Na tle narastającej grozy, potwornych szarpań i ustawicznej negacji, w warunkach tak opacznych i ogłupiających — zapaść się musi wszystko. Kontrowersją nie można ciągnąć długo; na ustawiczne „nie“ można zdechnąć; jeśli się przetrwa to zawsze z chronicznymi komplikacjami. Wewnętrzna obronność i nic jak obronność — oto katorżna robota, która może złamać najsilniejszy organizm; z druzgocących dysproporcji jedno tylko wyjście: zginąć, i to drugie: ucięci — Elementarna brutalność wandeizmu — z tym trzeba się liczyć!
Depresja Cypriana sięgała tysiąc kilometrów głąb.
Pani Ho uciekła po dwu latach; rzekła: „fosgen“. Cyprjan został; wytrzymał cztery lata i siedem miesięcy.

W tej chwili szpitalnych rozważań — myśl cyprjanowa unika widm tych lat, odżegnuje upiory — a kysz! — tak ucieka się myślą od wspomnień okresów ciężkich chorób, klęsk i nieszczęść; tak omija się zasieki koncentracyjnego obozu — czymże innym jest Wandeja polska? — omija prędko, biegiem, ucieczką — może, może kiedyś później — — może — — ale teraz jeszcze nie, jeszcze nie — — Wyprasza Cyprjan audiencję u zapomnienia, edyktu dla myśli tolerancyjnego! — Cała okolica tych wspomnień jeszcze jest niezagojoną raną, dotknięcie jej boli i rozpręża ostatek przytomnych sił; — — gdy wbrew woli napatoczy się, jak oto teraz, wspomnienie tych piekielnych lat, gdy się zupiorzy z zapomnienia, tak upragnionego, jakaś postać, jakaś twarz, jakiś gest, jakaś sytuacja — myśli ratownicze jak fagocyty biegną z pomocą, odpracowują napaść sprawnie i metodycznie — zacierają, zasłaniają innym, chętniejszym obrazem — — byle nie teraz! nie teraz! — zbyt to świeże, paskudne, poniżające —
A jednak, jednak... jeśli jeszcze jakaś szczypta złudzeń mistykalnych kołatała się w organizmie ludzkim — to w tej posępnej, ortodoksyjnej Wandei wymiata się to na cztery wiatry jak plewy młynkowane przy na przestrzał otwartych wrotach. Godność ludzką obrażało dzielenie jakichkolwiek myśli uczuć, przekonań z tą gromadą klechistańskich, tępych pyszałków wiedzionych za nos przez kler niemoralny, zachłanny, mściwy; rezerwat obskurantyzmu.

Tutaj też przypuścił Cyprjan pierwszy atak na synchedrion.
— a to naprzykład...
— odejdźcie! —
— tylko to jedno, pamiętasz, gdy...
— odejdźcie — zaklina Cyprjan — odejdźcie lata złe i złowrogie, lata smutku i gniewu, lata upadku i poniżenia] — Do diabła! — przecież tu obowiązuje obrządek szpitalny! — tak czy nie? — tak! — no więc! — Wobec tego, wyobraźni, która jesteś i kuźnią i wyzwoleniem, dnem nocy i zenitem dnia — wywołajże mi, proszę, w tej chwili zasłonę, niechaj gęsta i gruba, zapadnie nad grozą i niech ją odemnie odetnie — a na tej zasłonie wywołaj mi jeszcze obraz i dzieje... Mili;; — bo choć i tu czai się na dnie żarłoczny, wstrętny głowonóg... zapewne, żal i pewność bolesna, że nie umiało się — tchórzostwo! — załatwić sprawy — — cóż za wyrażenie spod ciemnej gwiazdy! — poprostu zabrakło siły na cięcie — — lecz są to lata podniosłości i wielkiego wiewu, lata stratosferycznych odkryć! —
Mila! — szepcą wargi Cyprjana; — Mi-la! — wołają w przestrzeń; — i poraz trzeci, niecierpliwie: Mila! — lecz zanim szept i wołanie docierają do ścian szpitalnego pokoju — proszkują się na litery, a litery przemieniają się wlocie — „M“ zostaje „M“, „i“ przemienia się w „a“, „l“, zastępuje „u“ — „a“ przeskakuje na koniec, między „u“ i „a“ wciska się nowa litera „r“ — wszystkie te litery lśnią, fosforyzują, skaczą, drżą — żyją! — Przestrzeń, jeszcze przed ułamkiem sekundy zmilona, rozbrzmiewa nowym dźwiękiem; w strunę szarpniętą i dygocącą wdłuża się daleka, nieznana Maura — z całym kompleksem nowych rozkwitów, nowej wiosny, nie—zna—ne—go!, spotęgowanego życia, pełnego przewidywanych, niebywałych utrudnień — — jakby tajemne skarbce, szyfrem odkryte, rozrzucone po świecie, z których ostatnim wysiłkiem trzeba odwalić głazy oporne, ciężkie, szorstkie, zdrapujące skórę i mięśnie po nagie kości.
I cóż — ? —
Przecież wtedy w Warszawie mieszkali blisko siebie, najpierw na szerokość ulicy — później na długość dzielnicy.
No to już wiemy; lecz Cyprjan wciąż na nowo chciwy jest tej wiedzy.
Zwiewna, buńczuczna, radosna, świeża — sentymentalna i wyśmiewna, bywa tak — i — oczy! — oczy świata i oczy na świat!
I cóż — ? —
No — bo tak to, tak — mieszczańskim trybem: szlachcianeczka, z rodziny obciążonej tradycjami powstańczymi — wiemy, znamy —: legiony, sześćdziesiąty trzeci, trzydziesty pierwszy, wojenki krwawej i ograniczonej nike napoleonidów, i krzyże spod Olszynki i inne cacy i cudeńka, temaciki orotowskie — w realnym, nagim, za przeproszeniem, skrócie: tylko oficer i tylko, oczywiście, legionista, i tylko pierwsza brygada, i tylko taki co od pierwszego dnia, i tylko taki co zaszczytnie ranny i tylko taki z virtuti!! — taka, widzicie towarzysze, opera; — bo. że niby na pierwsze człowiek, wiemy, a na drugie dopiero wszystko inne; tez prawda; i, ze my tutaj, po tej stronie z sympatią do niepodległości wszelkiej, rzecz jasna; lecz do wojackiego reżimu z antypatią, zrozumiałe; że trzeba, że musi się odrzucić wszystko co grodzi drogę do pokoju świata, do braterstwa ludów, do wielkiej wspólnej, szczęśliwej pracy całej ludzkości; że wojsko konieczne dopóki źli ludzie: faszyści, szowiniści, rasiści, burzyciele i okrutnicy; więc na nich; wychowanie ludzi dobrych: społecznych, przyrodniczych, antyteologicznych, sprawiedliwych, pracowitych — oto koniec militaryzmu; wypraca etyczna po klasowym zwycięstwie; niema innego pogodzenia sprzeczności, tylko to.
Dzisiaj wierzysz tak, Milo — ? —
To dobrze.
Milo! — a jednak wtedy, gdyby... powiedz! zważ! rozsądź! — zmierz miarą życia, życia wszystkich i swego życia!! — Lecz tyś się urodziła pod znakiem komunału, „pięknych określeń“, frazesu i poezji za trzy grosze; z tym ciężko!
I cóż — ? —
Tak się to i skończyło, na czternaście lat się skończyło — — a gdyśmy się znów spotkali — — byłaś pyszniącą się matką — baczność! — a on, ten wybrany twój według przepisów, jak wyżej reprezentacyjny poszukał sobie takiej co to jeszcze dzieci nie; że to, powiada, przyjemniej.
Zbolały na głucho w tej chwili Cyprjan, recydywista, pyta niewybrednie — niewybredna bowiem jest boleść — : — i cóż? — dla czego? — i — czemu? — Ta tylko jest tu biologiczna pewność, że trzeba ci było, Mileńko, przystroju i ozdób dla jąder i prącia — niczym wszakże innym nic są błyskotki, szamerunki i barwność stroju jak właśnie dekoracją genitalii; — analogie przyrodnicze są tu zbyt wyraźne i pewne; przypomnieć — ? —: ostrogi = pazury, bagnet = szpony, siekacze — broń wszelka, szkoda gadać, — i sylogizm: samiec silny w boju, silny też i w rui, dobrze uzbrojony, mocno płciowo wyposażony. Słusznie; ale to i wszystko. Teraz, dopiero od tego miejsca można wieść dyszkur o człowieku —
I cóż — ? — źle — ? — bardzo źle! — kląć w żywy kamień, albo...

— no, dzisiaj to już musimy tę naszą zażyłość rzetelnie oblać, niema rady, trudno i darmo, musowo oblać; panu pić nie wolno, wiadomo — no, ale czerwone wino, Pomar, widzi pan, rzetelny, burgund nie zaszkodzi — kieliszek —
— gdyby się profesor o tym dowiedział —
— nie bądźcie kolego strachopudem —
To doktor Oborski i Maas. A te butelki to taszczy Oborski — zawinięte w kitel lekarski.
Zaraz też weszli Ester i Eilper.
— a gdzież nasz komunista — ? —
— jestem — odpowiada Cyprjan, rad tym sympatycznym gościom, najazdowi życzliwemu.
— ale tamten drugi —
— Nering Tadeuszek — ? —
— no —
— wyszedł, razem z tym inżynierem wyszli, ten to już żadną miarą usiedzieć nie może —
— co tam usiedzieć! — leżeć powinien —
— on ma drugą żonę, czy on się dawno ożenił — ? —
— pieski jego żywot — jemu trudno się będzie wylizać —
I znów w czambuł chwalą, zawodowo, że on, Cyprjan, taki pacjent fajnacki! — leczeniu szedł na rękę, jak rzadko — no to i nagroda dla obu stron — zdrów! —
— i popić będzie można —
— zaś ta, zaś ta —
Ester:
— tempora mutantur — nunc est bibendum —
Eilper (trochę strachopudowo i przyjaźnie):
— no, już ja będę uważał, żeby nie za dużo — niech pan wpierw zażyje sporą dawkę alukolu — i dopiero za pół godziny —
Oborski:
— pfu, miłość i picie nie lubią czekania —
— cóż robić — trzeba —
— bardzo to źle —
Tak też gadają przez te pół godziny — według określenia doktora Oborskiego de dupis marinis et quibusdam aliis; kamraty i honorowi — gdzieżby tam tacy dobrzy chłopcy sami wińsko żłopali.
Doktor Maas jest skrupulat — pilnie na zegarek patrzy — choć to tak akurat na minutę nie musi być; pozarażał tym innych — jak ich czterech tak też we czterech baczą na odmierzony czas — — pod koniec liczą minuty, a w ostatniej, sekundy — przytupują nogami, olbrzymie cztery sekundniki —: raz — dwa — trzy — dwadzieścia — dzieści — dziesiąt — sześćdziesiąt! — stop! — hurra!
Otwierają ciemnozieloną, w czerń aż wpadającą butlę — a nagrzali ją wpierw do potrzebnej temperatury takim rudym okładem gumowym jak na brzuch — Oborski, specjalista, copochwila ją obmacywał, żeby nie przejrzało, powiada; — leją do pobrzękujących radośnie na szklanej płycie nocnego stolika kieliszków — cieknie bełkotliwą strużką żywa krew ziemi — burgund — Pomar —
Brzęk — dźwięknęło pięćkrotnie — na zdrowie!!
Rozkoszny, cierpki, płynny żar! Wsmakować się w każdą kroplę! — język, dziąsła i podniebienie — niechaj biorą udział w dionizyjskiej fecie — — smak: wytrawność i tkliwość; węch: nagrzane białym słońcem zbocza z kształtu podobne do piersi kobiecych; dotyk: nieco leniwa, ciepła, pożywna krew globu, esencja planetara, dar mądrych bóstw: ziemi i słońca; wzrok: rubinowa otchłań na dnie kieliszka podniesionego ku rozśmianym, przymrużonym oczom; słuch: cmokliwe siorpanie, skanzja zachwytu, łagodne, wiosenne strumyczenie wygodnym przełykiem — — oto w organizm, w żyły, w mózg, w serce, w płeć — wlewa się bystra uciecha, radosny skowyt szczenięcy, rozległy, zataczający się śmiech Menad — — na zdrowie! — na wielkie, dostałe, mądre zdrowie człowieka!
Odpomina się Cyprjanowi:
— opowiadał mi ojciec, a winiarz to był znamienity, że wina, te długożyjące zwłaszcza, wiadomo, nie wszystkie wina mają długi żywot, niektóre umierają młodo i, zaprawdę, nie one są ulubieńcami bogów —, że więc wina wyborowe i doświadczone nie zrywają kontaktu ze swą macierzyńską latoroślą — lecz, że właśnie w kontakcie psychicznym z nią żyją;— wiosną, uważacie, wiosną, gdy na uroczych zboczach Burgundii i Węgier winnice zakwitają — po wszystkich piwnicach pachnących chłodem i estrami burzą się wina w beczkach, antałkach i flaszkach, jak owa neopolitańska krew, tyle, że bez szalbierstwa a z żywiołu — burzy, buczy i szumi pszczelnie i pasiecznie — tak się, widzicie, swą zacną płcią ku tamtej, też swej płci przechyla chutnym mamrotaniem — — przecież to wspaniałe! —
— czy to jednak prawda — ? —
— ach to już obojętne, sama treść jest cudna! — przecież to też obojętne czy muzy naprawdę istnieją i czy Apollo piękny i nagi poeta napełnia je swym szałem — to, że są wiedzą naszej świadomości, że budzą sobą zachwyt i upajającą malignę — to już aż nazbyt wystarczające istnienie! i, powiem, najwznioślejsze! — nie żyć a istnieć — to chyba najwyższa, najdoskonalsza forma bytu, najszczęśliwsza napewno —
Ester:
— tis good, though music oft hath such a charm to make bad good, and good provoke to harm —
Maas:
— w Paryżu nażłopałem się wińska — tanie i dobre —
Eilper:
— szczęśliwe narody, które mają wino — kultura ludzka idzie szlakami winnic —
Cyprjan:
— i poezja —
A że właśnie naszły go wspominki, wiej znów z tej samej — jeśli nie beczki — to w każdym razie z piwnicy tej samej —:
— jakże wdzięczną pamięcią wyławiam z najwcześniejszego dzieciństwa mądrą radę ojca mego; to był, wiecie, mędrzec:
— wer nicht liebt Wein, Weib und Gesang
der bleibt ein Naar sein lebenslang —
pięć lat miałem wtedy, zapamiętałem — a mówił to owego sierpniowego popołudnia w altanie zasianej słońcem jak złotą pszenicą ojciec patrząc w oczy mej matki, kobiety pięknej i młodej — ojciec był znacznie starszy; na kamiennym stole stała opleciona flaszka i dwa kieliszki ze złotym winem — prosit! rzekł podnosząc kieliszek i zaśpiewał rozległym, miękkim basem:

— dziewczę z buzią jak malina
twoje oczy gwiazdki dwie —
ty pleszczotko moja miła
owładnęłaś myśli me —


...matce upadła chusteczka, schyliła się po nią, a mnie się zdawało, że ona chce zbierać tę złotą pszenicę krążków słonecznych —
— oryginalnego miał pan ojca —
— mędrca, powiedziałem —
Tak to jakoś powiedział twardo i jakby niechętnie, że Oborski poczuł ochotę zatuszowania tego nieuchwytnego nalotu obcości —:
— zdrowie poety — ! —
— dziękuję! — najzaszczytniejszy trud — i godność najwyższa! — Wasze, panowie, zdrowie —
Trzymając kieliszek na wysokości oczu, rzekł Cyprjan —:
— ten niemiecki dwuwiersz, jego treść przestawiłem i zmieniłem, widzicie, dla mnie, chcecie wiedzieć, jest taka sprawa: poezja, rozkwit ziemi, najdalsze wypracowanie świadomości, płeć hormonizująca myśli i uczucia, odkrywczość i twórcza rozkosz, myśl społeczna, przywrócenie sprawiedliwości, rządy w rękach ludzi pracy — oto motory mego życia, elementy istnienia — tak to jest — no, prosit! kochani —
Brzęk dookoła: wieniec czerwonych kieliszków: drugi uwity z pięciu męskich rąk — ramiona jak szprychy łączą te dwie osie z kołem postaci —
— prosit—
I chwila ciszy.
Wino skłania do natchnionego picia.
Maas:
— w szarzyznę naszego życia i, powiem nawet, w smutek jednostajny — wniósł pan, że się tak wyrażę, niepokojący wiew — odrodziliśmy się, odprężyli —
— radujcie się, jeśli tak; poeta zawsze niepokoi, i to jest w nim najcenniejsze —
(— muzy — muzy — muzy — jakże dobrze jest w tej chwili!—czuję oddech wasz na policzkach i we włosach — podmuch wiatru, to poruszony eter waszym tańcem — pachną ciała wasze zdrowym potem jak szlachetne wino —)
Oborski przemyca sprośną anegdotkę:
— czy się elektryczność je — ? — skądże! — a jednak, tatusiu, czy się ją je? — skąd ci to chłopcze przyszło do głowy?! — ale, tatusiu, czy się elektryczność je? — upiera się chłopiec; — powiedzże mi wreszcie skąd to głupstwo? — bo słyszałem, jak wczoraj ten kolega tatusia, pan Bolcio, mówił do mamusi w sypialni, jak to tatusia nie było, bo tatuś na posiedzeniu, to Bolcio pan mówił do mamy: zgaś kochanie elektryczność i weź do buzi —
Oborski się śmieje, aż się skukliwie zaniósł.
(— pocóż to tak teraz? — przy winie? — to do wódki takie bery; niepotrzebnie to mówi —)
A anegdociarza jeszcze korci:
— a znów innym razem ten sam chłopiec...
Doktór Ester wyrozumiał dysonans, bo znów rzekł:
— nunc est bibendum —
Ale jurny Oborski nie zraża się; rozsadza go, porzucił tę drugą fraszkę, lecz za to opowiada, jak za studenckich czasów urządzili sobie medycy bal w trupiarni; porozumieli się z woźnym, coś mu tam w łapę dali — onże truposze poodsuwał popod ściany — a hala to była, mówię wam, wielka, piwnica, podcienia sklepione — naschodziło się studenterii obojga płci hurma — muzykę mieliśmy swoją, wódy wystarczająco, bufet — no i bal jak cholera! — tańczyło bractwo, piło — też się i urżnęło — z figli powypruwaliśmy pęcherze z umarlaków — nadymaliśmy — fruwało to jak baloniki — heca, mówię wam, heca —
Zanosił się śmiechem; rżał. Był już blady; pił zbyt nagle; był z tych, którzy bledną — cerę zresztą miał śliczną, alabastrową — a teraz wargi, zawsze u niego czerwone, były ciemno purpurowe jak burgund — do tego te czarne, zrośnięte brwi gęste nad skośnymi oczami, ostra szczotka przyciętych wąsów — bardzo wszystko razem efektowne.
Teraz zaczął nucić; sam, jeszcze nie było dostatecznie winnego zapędu na chór; to potem; solo więc zaczął:

— nasz praszczur Noe mędrcem był
i chadzał w czci przed panem —
fi — fi — fi — fi — fi — fi — fi — fi
lecz wino pijał dzbanem —

wygwizdał jeszcze raz melodię i nacichł; nieskoro śpiewa się samemu, w socjecie zwłaszcza.
— pamiętacie? — zawiesza Cyprjan swe zdanie na ostatnim gwiździe Oborskiego jak płaszcz na gwoździu — ech zapewne nie pamiętacie, doktorowie sławetni, zakończenie trzeciego aktu drugiej części Fausta — ? —
— wal pan —
— wogóle nie znam drugiej części —
Oczytany magik, Ester, wie oczywiście —:
— o tłoczeniu wina? — to to? —
— właśnie, właśnie —
— no to — lu! —
— czekajcie, momencik, niech sobie przypomnę — nalejcie tymczasem wina — — aha! słuchajcie w należnym skupieniu:

 — skrzypią kosze, dzwonią wiadra — lud się krząta, śpieszy, ładzi,
zbiera grona, w znojnym trudzie znosi do ogromnej kadzi;
tam jagody ciepłe, wonne, naciepane w beczek mroczy
bezlitośnie zgniata, spienia i na miazgę mięsi, tłoczy.
Aż tu zewsząd brzmi muzyka, kotły, fletnie i cymbały —
już z misteriów się wyłania Dionizosa krąg wspaniały.
Idzie orszak kozłonogów, kozionóżek, chybotliwy,
a pośrodku — zatkaj uszy! — kłapoucha ryk chrapliwy.
I już wszystko pomierzwione! Wstyd do kąta! — Wkoło drepce
kopyt, nóg i racic rzesza; — każdy cmoka, siorpie, chłepce;
pcha się zgraja, ręce pręży, bełkotliwie woła: wina!
Czasem się ktoś opamięta — alić rychło tumult wszczyna
i na umór pije dalej, aż się zwali z nóg pijany!
Na moszcz miejsce! Na moszcz miejsce!
Trza wypróżnić stare dzbany!

— brawo! —
— racja! — precz z pustymi flaszkami! —
— wiwat sekwens! —
— trzy Pomary poszły! — a teraz inksza inkszość —
— a co — ? —
— Chambertin —
— wiwat —
Dobrze się już z krwią wino pomięszało.
Wrzawa rośnie.
Pozamykano przezornie drzwi od kuchni na kurytarz.
— żeby nie gorszyć —
— zakonnic —
— żeby nie przeszkadzać —
— umierającym —
— żeby nie wieść na pokuszenie —
— zdrowych —
— cóż wy tak litanijnie — ? —
— samo tak — my nic —
— bihme, że samo —
Maas nagle konspiracyjnie:
— a co wogóle? — co pan myśli, co teraz — ? —
— z czym — ? —
Już całkiem tajemniczo:
— no — właśnie —
— ach, o to wam chodzi! Cóż ja wieszczek jestem? —
— nie to — ale przypuszczenie —
Niechętnie o tym teraz, więc tak — fra7eoidalnie —:
— teraz już pójdzie raźno, z oporem, ale raźno — idzie o zmontowanie frontu, i to się robi — choć jeszcze rozbieżności, duże nawet — lęk, trochę parszywy lęk o władzę, parszywe o nią targi — lecz wszystko to się zniweluje, instynkt zwycięży zagadnienie główne, żeby masy chłopskie z masami robotniczymi — — tu trzeba trochę liczyć na instynkt—
Oborski wsparł się o łóżko — półleżąco przynuca sobie piosenke:
— czekaj Maryś tam u chrustu, tam u chrustu —
— przywiozę ci coś z odpustu, coś z odpustu —
Ester nastawia lewe ucho; na prawe gorzej słyszy.
— instynkt zwycięży; instynkt samozachowawczy; to co jest nie do zniesienia — zrzuca się w pewnym momencie z bark. Kropka. Pierwszy etap walki to o to, aby było znośnie; lecz nawet w tak minimalnym programie nie wierzę w jakąkolwiek możność zmian, reform, popraw — bez zasadniczej zmiany systemu; bez kategorycznej zmiany ustroju nic się zrobić nie da —
Przycichli na chwilę.
Zniechęcony i sflaczały nagle — kończy:
— bez sensu plotę jak przed zgromadzeniem cenzorów — ciągłymi omówieniami — szyfrem lękającej się o posady „inteligencji“ — poco tak? — lecz gdy pytacie, to wiecie o co pytacie — wyrozumcież odpowiedź —
Jeszcze chroboce po kątach przyspieszony, zgoniony refren: „coś z odpustu, coś z odpustu — a co? — bumcyk, bumcyk, bumtralala, bumtralala, bum —
Eilper jakby wstydliwie zarumieniony częstuje znów papierosami; ksanti; bonton; — leży tego jeszcze spory rząd, płot gęsty w dużej, gładkiej papierosnicy; srebrna; podszewka matowo-złota. Eilper! kochany Eilper! — zawsze wytworny — ubranie, ruchy, przedmioty.
Brzęk.
Zapach wina i tytoniu.
Mglisto w pokoju. Mgły nad winnicami.
Zdanie oderwane, nurtem, dnem płynące wyrzucają się jak błyskawice ryby z rzeki nakrytej ciepłym zmierzchem:
— ludzie głęboko etyczni wypowiadają zdania sprzeczne z moralnością ogólną, przeciwnie, nieetyczni nigdy myślami swymi i postępowaniem nie mącą i nie nadwyrężają istniejącego porządku moralnego—
— a co pan teraz? — Maas tak to zrozumiał, przytem jest ciekawy, chce wszystko wiedzieć; chce być au courrant; precyzuje: — co pan teraz będze pisał — ? —
— drogi, kochany — cóż ja mogę powiedzieć, tu się nic konkretnego powiedzieć nie da; tak ogólnie chyba, że odkłamanie powszedniości, więc autentyzm, pobudki i działania in statu nascendi — — wydaje mi się, że cała konstrukcja dotychczasowych powieści i dramatów jest bez sensu, — omijania, przemytnictwo, rezultatywność na podszewce przeżutego psychologizmu — tarcza zegara, o, widzi pan, a mnie interesuje mechanizm — od niego zależy ruch wskazówek, i coś niepomiernie ważniejszego: czas! — — tak, mechanizm i ręka, która go zdziałała: praca! — — zaręczam ci kochany doktorze, że niezależy mi na zasięgu w obrębie prowincji tak zwanego narodu, nie chcę też poprzestać na czytelniku mnie współczesnym — dobry czytelnik-współpracownik to obywatel globu wszystkich tysiącleci — — inaczej nie warto, szkoda czasu i wysiłku —
— zarozumiałość non plus ultra —
— nie, kochany, nie — pewność —
Po chwili:
— bylem przebrnął przełom, w tej drwili jestem w pasie przełomu —
Brzęk! — zdrowie tysiącleci! —
Cyprjana ogarnęło nagłe znużenie i zniechęceń nie. Siedział wpoprzek łóżka, w kuczki, po „turecku“, wsparty plecami o ścianę; — dokoła narkotyczne odurzenie i dokoła też porozsiadane te persony doktorskie; zadymione, rozsnute światło nie sięga w dół — tak też z pomroku jakby z suchej wody wyłaniają się popiersia tylko — — jest trochę jak w panoptikum, sztucznie i niesamowicie — magia nikotyny alkoholu i emanacji mózgowych; — cztery kochane głowy; — ludzie pełni dbałości i pomocy i rzetelnego kamractwa — — i przyrodniczo myślący i radykali też — dobry materał ludzki, wyraźny i czysty — — no i cóż — jak to wyjaśnić i jakimi słowami to powiedzieć — o tym szalonym odskoku, o przepaści między tym co jest, a tym co idzie, co przyjść musi! — ? — rozumieją, owszem, i zrozumieliby wszystko, prócz tego jednego: świadomości globu, którą w siebie trza przejąć i podnieść do najwyższego natężenia — żeby ta złowroga struna drżała nieustannie: sejsmograf świadomości ziemi połączony z aparatem mózgu: kontakt przerwany nawiązać nanowo — — i to już jest obce, lub prawie obce wszystkim i wszystkiemu; tu właśnie rozpoczyna się !odowata samotność —
Oborski pogwizduje czardasza.
Ester znów poetyzuje:

. . . . . . . .

a był
elon lanler liron
elon lania bibon bonbon
elon lilon lanler
a był
liron elon lanler
lalon lila bibon bonber
a był chłop dzielny
lanlanler
i bardzo dużo pił
elon lanler
bibon banber
i bardzo dużo pił —

. . . . . . . .
— ? —
— Tuwimus magnus — oczywiście —
— elon lania bibon bonbon —
— zauważyliście, jak myśmy się tutaj owierszowali?, taka aura — mówi Maas — gdy wchodzimy, wchodzimy w poezję —
— olimpem też zwaliśmy tę seperatkę —
— rzeczywiście; mówiliśmy: na olimp, idziemy na olimp —
— i jeszcze jutro, a potem pan sobie pójdzie, a my zostaniemy —
— i będziemy się nędznie borykać i ustawicznie, bezsensownie się żalić, że niby niesprawiedliwość i że wszystko tylko marka — tkwimy w zawodowości po szyję — taki profesor z marką za jedną konsultację zgarnia trzydzieści złociaków, przyjmuje sobie tylko pięciu pacjentów dziennie, policzcie tylko! — no? — a taki Ester, nie gniewajcie się kolego, nie ma trzydziestu złociszów na miesiąc; los, nie? — pięć lat medycyny, sześć lat praktyki szpitalnej — Rozżala się Eilper —
— cholera! — klnie Oborski — akurat żeście się wybrali — huzary pogrzebowe —
— akurat do maści —
— nalewajcie no wina, źlamdacze, zdrowie pań! —
— jakich zaś pań?! —
— zdrowie muz! — poprawia Ester, i, ni przypiął ni przyłatał, powtarza takie tam swoje: — chociaż pan i mężczyzn uwodzi, pan musi mieć z tego powodu masę kalafutryn życiowych — napaści, gniewów, fochów — nie? —
Uczeńcowi skwapliwemu Maasowi nawijają się asocjacje, poprostu tkwi w tym teraz i chętnie pozbywa się nadmiaru myśli, które potrafią być tak natrętne i mglące jak niestrawne jadło —:
— zdumiewająca historia z witaminami E — samice bez nich tracą w zupełności instynkt macierzyński, samcy staja się bezpłodni ba, nie tylko to, brak witamin E wywołuje już nie tylko zaburzenia fizyczne lecz i psychiczne —
— więc motory zapalczywości płciowej i instynktu macierzyńskiego to witaminy E — ? —
Ester wraca do swego:
— zdrowie muz —
Ex!
Wypili bez żadnego poszanowania; haustem.
— wiecie — skanduje Cyprjan powoli i tak jakoś obco, że aż nieprzyjemnie; szczęki zacinają się w zawiasach — od wina? może; — wiecie jakie są w poezji świata najpiękniejsze dwie sceny? — powiem wam jakie są w poezji świata najpiękniejsze dwie sceny; — oto jedna ta, gdy źli, gniewni i obłudni wyznaniowcy przyprowadzają jawnogrzesznicę do syna cieśli i powiadają: — wydaj na nią wyroki zaraz tez sklerykalizowany tłum zaczął wołać: ukamienować ją! i znów: ukarz ją! — Syn cieśli, poeta i myśliciel wspaniały, siedzący na kamiennym progu, schylił głowę i począł palcem pisać coś w pyle, tym dotykiem ziemi krzepił się i zastanowienie nasilał — szczwana chytrość tępoty była przeciw niemu — po chwili podniósł głowę i rzekł: kto z was jest bez winy niech rzuci na nią kamieniem; i znów się nisko ku ziemi nachylił; po jakimś czasie, gdy chciał powtórnie zajrzeć gromadzie w oczy, nie było już nikogo; tylko ona, jawnogrzesznica, stała sama w skwarnej pustce zapylonej ulicy, wsparta o mur zaciskała w ramionach wyłuskane z podartej koszuli piersi; — oto, kochani, wzniosły dramat świata; słowo, które rozprasza, słowo, które skupia; tu i tam: katarsis —
— a druga — ? —
— druga to ta, gdy Faust wypracowując w ustawicznym dążeniu żywot swój i innych, już jako stuletni, ślepy starzec — wychodzi w pewnym momencie na dziedziniec swego domostwa; — lemury kopią dlań grób — łopata o kilof podzwania — dźwięczy melodia pracy, muzyka przyszłych pokoleń — i w tej właśnie chwili pobrzękiwania narzędzi pracy, mówi poeta stuletni: w przeczuciu szczęścia, w radosnym zachwycie, stanąłem oto już na życia szczycie! — Umiera; przecież to dla niego grób kopano; poeta przywitał hymnem melodię śmierci; tej jednej tylko chwili potrafił i mógł powiedzieć? chwilo trwaj! jesteś piękna! — oto, kochani, prometejska tragedia! — no, to są te dwie sceny; wymowniejszych, głębszych, dalszych nie zna świadomość ludzka. Któż stworzy trzecią? — Któż ją odnajdzie — któż stworzy? — kiedy? — może będzie ona ostatnią poezją globu? ostatnią tej poezji zwrotką —? — — — —
Myśl: poezja to realizacja podziwu — — —
Dosłyszał: „improwizuje“ — — —
Nie wyczuł sarkazmu ani ironii; przeciwnie, życzliwość i sympatię, a trochę też fachowego, medycznego zainteresowania.
Eilper nalewa wino, przelewa — kieliszki brną po kostki w czerwonych stawkach — — teraz rozdaje dokoła — Cyprjan mówi głośno, za głośno, że nie, dziękuje.
Odstawiają z hałasem flaszki.
Piją: są bladzi.
Lecz dookoła nich i na całej przestrzeni jest omgła czerwona jak para pod zachód słońca. Poza nią słychać ustawiczny szum wód dalekich.
Mówi. Słyszy swe słowa, lecz mają one dźwięk obcy —:
— będzie ona, ta przyszła poezja pracującego człowieka, tak mi się widzi, poza wami dostojne mieszkanki Parnasu i Helikonu, krain kwietnych łąk, kędy na łagodnych zboczach pośród brzóz i buków pasie się Pegaz; poza wami muzy! — Muzy! przekleństwo mego żywota! — Czymże jesteś Klio? — kłamczynią, fałszerką i fuszerką dziejów; Euterpe? — usypiaczką, fletnistką ptasią; Talio? — śmieszką grubą i nieczułą; Melpomeno? — i ty też maskę nosisz, sztywnym gestem tragicznym osłaniasz wielką tragedię człowieka: jego świadomość, że... nic! — Terpsychoro? — pląsawico na grobach, rytmie mijania, takcie bezpowrotności; Erato — łudzicielko największa — muzo ty moja pieszczona, i ja, widzisz, udaję przed tobą i sobą, iż nie wiem, iż nie mam pojęcia, iż mi nawet na myśl nie przychodzi, że rozkosz jest korzenną przyprawą chleba śmierci, który jest naszym chlebem powszednim; — Polihymnio — psalmowa, pogrzebowa, uśmiechu nieznająca; Uranio — strasząca otchłaniami przestrzeni i czasu, muzo nieporozumień i bezprzymierza między mną a otchłanią; — Kaliope — otoś jest opisującą jak ja: oboje znamy dostatecznie bezwartościowość wszelkiej wartości; — muzy — muzy — muzy — zaprzepaszcza się to małe, nikłe, wciąż dostępne ustawicznie przerażonej świadomości ludzkiej, zaprzepaszcza się cień szczęścia w niepokoju nieustannym, w dążeniu do doskonałości, która przecież, jak i świadomość, zawsze będzie tylko na miarę globu — nic więcej! — więc na miarę brutalnej obojętności sił przyrody. Najwyższą cnotą i heroizmem jest życzliwy, dobry uśmiech ludzki wyrosły ze zrozumienia, czyli z rezygnacji. — Nuże muzy! — muzy powiedzcie, że jest coś więcej —?—, że jest coś wartościowszego —?— Milczycie! — znam to milczenie kamienne dni i nocy — gdy jeno echa krzyku rozpaczy i męki kołacą się i rzężą jak pokrwawione sępy wyrzucone z gniazda — po przestrzeni zimnej i nawet nie wzgardliwej; żadnej — — —
Słuch notuje skrzyp i przymykanie drzwi; oddala się i cichnie wy gwizdy wana piosenka; potrącone w kuchni naczynie brzękło blaszanie i ślepo; cichną i oddalają się kroki; powierzchnia ręki nagrzana jeszcze obcym ciepłem pamięta żegnanie się i uściśla; — poza tym pachnie wino — i mgła nasycona czerwienią unosi się w przestrzeni bez ścian —
Organizm Cyprjana naelektryzowany jest jak przed burzą; ze skwaru syczącego i parności iskrzącej sączy się w nerwy niecierpliwość i niepokój; — ciężkie kroki podudniające na schodach — więc już przeszli kurytarz! — są jak pogrzmiewania dalekie; warczenie chmur —
Zanosi się na burzę.
Myśl nieprzerwanie mówi w dalszym ciągu —:
— szumią we mnie liściaste i szpilkowe obrazy, pulsują winem jak serce żywe wyjęte z gołębia i położone na zimną płytę marmurową — — cieszy cię to, mój wielki uczony, eksperymentatorze, wynalazco! — mnie nie —
— szumią trwożne czuby drzew przed nadciągającą nawałą —
— i wy, muzy, szumicie członkami kształtnymi i harmonijnymi — — rozprószyłyście — czy gniewne nieco? — w kosmiczny pył ściany mego więzienia szpitalnego; zniknęły wraz z podłogą i sufitem jak to tu przed chwilą żywe panoptikum; — muzy zjawione nagle, cieliste, różowe, wonnym potem pachnące — tańczycie na leśnej polanie chłodnej źródłami i paprocią; z poza lśniących pni buków spogląda na was krowimi ślepiami jednorożec; — na skraju łąki nachyla się nad migotliwą wodą płytkiego strumienia Pegaz, siorpie ściśniętymi wargami gładkimi jak jedwab; gdy podnosi głowę ściekają z nich strużki wodne — jest, jakoby Pegaz srebrną uzdą związany był z płynącym ruczajem —
— i jest cisza błękitna i spokój wysokich leniwych chmur —
— i tylko ja, nędzny, podleniały, samotny Faun, zamknięty kręgiem waszych ciał, miotam się i rzucam, przysiadam i podskakuję; zachowuję się głupio, nierozumnie i śmiesznie — bowiem pragnę was, bowiem was pożądam! — — piękne, bardzo piękne są smukłe i bystre nogi wasze podtrzymujące kolumnami ud brzuch i pośladki; — krągłe i pełne pokus są piersi wasze z najsłodszą maliną: sutką — i wargi wasze — urocze paralele tajemnic waszych ciał: wilgotne, gorące, głębokie — — dajcie mi je! — obdarzcie mnie też, wdzięczne priapki, dostatkiem sił męskich, abym sprostał wam — dziewięciu muzom!
— pierwsza oddaj mi się ty Klio dziewicza, oddaj mi się tu na podeptanych kwiatach, w kręgu swych towarzyszek, a wy wszystkie przypatrujcie się bystro sprawom ciał — — zaryją się me kopyta w mech — dreszcz wyzwalającego się pożądania wstrząsać będzie mym kosmatym zadem wbijającym bełto w twe, muzo, wrzące wnętrzności — Klio! — ostra, wąska broda moja łechtać cię będzie po stwardniałych cyckach — — trzymaj się mocno rogów moich krętych i rozległych — — zwisające w capim worze jądra będą cię trykać w rozwartą szczelinę tyłka — — aż przylecą zewsząd dzięcioły, zwabione miłym im dźwiękiem kucia w dziuplę —
— patrzcież no, muzy, jaką rozkoszą jest obcowanie samca z samicą — — rozdzielona przed lat milionami płeć łączy się z sobą androginicznym szałem, przelewa w siebie, obejmuje ciasno — aby już tak na wieki, razem, jedno —
— kładźcie się wszystkie rozpalone, żądne, chutne — jedna po drugiej — jedna po drugiej — wszystkie dziewięć —
Tak przemawiał Cyprjan — gwałtownie; żądze zamąciły jego rozsądek; myśli jego i pragnienia jakkolwiek nierozumne były przecież silne i mądre, mądre bowiem są myśli zrodzone w jądrach i we wznosie fallosa.
Lecz one wszystkie — te muzy — i każda z nich z osobna drwiły i naigrawały się z niego; czyniły to w sposób niezwykle przykry, szorstki i antypatyczny — wedle swych indywidualnych właściwości, usposobień i charakterów. To była istna zmowa wulw — a ta jest zawsze nieprzychylna i wroga; pojedynczo są niewolnicze w sumie władcze.
Chytre i złośliwe — te muzy — obrały porę, z oczywistą premedytacją, najniestosowniejszą na nieznośne naigrawania i kozie gzy.
Napadły Cyprjana te muzy — tuż przed zaśnięciem, gdy to nerwy nareszcie odprężają się i nagłym wstrząsem dają znać, sygnalizują, że zbliża się chwila odjazdu w niekontrolowane misz-masz obrazów, odpadków, wizji i bezsensu.
To zapadanie się z wysoka gwałtowne i nieuchronne budzi Cyprjana na krótko, na sekundę — świadomość znużona natychmiast odbija od tej niedogodności.
Na ten okruch nikły czasu czekają właśnie muzy; ustawiają się na, tuz od łóżka wznoszących się schodach, na które sączy się światło przez kolorowe szyby — tak, że zdają się wydychać z siebie tęczową mgłę — te muzy —; i teraz dopiero! —: przeginają się, ręce wpierają w kolana, wytykają go palcami, rechocą i rżą, zanoszą się śmiechem, pokazują figę, skrobią marchewkę, szczują nieistniejące psy: huzia! bierz go! — wskazują na zwisający bindas i krzyczą: cap! pif! — Niektóre, aż wstyd powiedzieć, odwracają się, wypinają zadki i wołają w rodzimej Cyprjana gwarze: — wyliż mi rzyć! wyliż mi rzyć! — Wszystkie tak po kolei, z osobna i razem.
Jedynie ta na najwyższym schodzie, tuż pod kolorowymi szybami drzwi, zachowuje się poważnie; cała jest pogrążona w czerwonym mroku — i — nie widać jej dokładnie — i — do niej właśnie, tej ledwie dopiero istniejącej przejść trzeba tymi przykrymi schodami — bo to i strome, i takie przez tą rozpuszczoną hałastrę babską — uciążliwe, drwiące, szydzące.
Cyprjan wstępuje schód po schodzie, stopień po stopniu; — w zakamarkach myśli stwierdza przelotnie (—w tej chwili patrzy z daleka na siebie idącego tymi schodami —), że właściwie sam nawarzył tego piwa — ale, żeby aż tak! aż tak!!
Rozwydrzone, gołe muzy popychają go, szturchają, podstawiają nogi, szczypią, targają za włosy — — pokazują mu przyrodzenie swe pod kędzierzawym strzępem i skrzeczą: chciałbyś? — rżą jak klacze i wypuszczają na niego strugi gorącego moczu, roztęczonego w tym kolorowym półmroku — i w śmiech!! —
Obijany od ściany do ściany — zmaltretowany, i wyszczypany, spocony i pomoczony cały — zrywa się nagle, przysiada na łóżku i krzyczy:
— co jest do jasnej cholery! —
I natychmiast przerażony brakiem tętna i tchu woła rozdzierająco:
— światła! światła!
— niechże pan tak nie krzyczy! —
Zapomniał gdzie jest, gdzie, co to za czarna przestrzeń, gdzie? —:
— światła! światła!
Zabłysła nocna lampka; Nering wyskakuje z łóżka — — Cyprjan trupio blady, charczy, łapie otwartymi ustami powietrze —
— co panu? co panu? — oszalał pan —
— zdaje mi się, że tak — szepce Cyprjan i kładzie się śmiertelnie znużony i obolały —
— tak, zapewne, oszalałem — — przepraszam —
A gdy już, ten przykry atak nerwicowy minął, gdy Nering stroskany lecz uspokojony zasnął —
— zawsze z tym odsłoniętym tyłkiem; co za moda taka! —
— a ten inżynier nie wrócił jeszcze, choć już dawno po północy; jeśli on tak będzie, to to nie dobrze —
gdy się wyrównał rytm pulsującej krwi — wtedy z tajemnego głośnika, zawieszonego w piątym kącie pokoju, dobiegł cichy, łagodny, słodki szept —:
— oto jestem, twa siódma —
— tak, to twój głos, to ty jesteś, Milo —
Z głośnika, który zamilkł na chwilę,, przebija się szept jakby obcej stacji — szept ten przypomina zniekształcony głos Cyprjana —:
— ósma — niechaj czeka jeszcze — idzie przecież jej czas — idzie, więc dojdzie —
Szept poprzedni — lękliwie —:
— zdradzisz mnie? —
Szept drugi —:
— nie; — zresztą ja nie wiem co to słowo znaczy; — i ona, ta ósma, przeglądając, było to we śnie, podstępnie mój pamiętnik, mówiła: „jest tu wolne miejsce na dziewiąta, w tym spisie muz, przy Nr. IX postawiłeś pytajnik, wykrzyknik i myślnik“; — i ona też już — w tym śnie, widzisz, nawet w śnie, była smutna, niejako profilaktycznie; tyle tylko, że w śnie mogę niekiedy kierować życzeniami, więc uniknąłem z jej strony tego słowa: zdrada —
Po chwilowej przerwie ten sam głos —:
— zresztą mógłbym się i ja do ciebie, Milo, przyczepić, a jakże, mógłbym; enpe: czemuż minęłaś mnie wtedy? — w ulicy Pięknej i na Kanonii nie było dla mnie przy tobie miejsca, nawet na cień mój nie było miejsca; — piękna, młoda, zwinna, czarująca, z tą skozaczoną fryzurą, niesforną czupryną spadającą na najpiękniejsze oczy świata; taka byłaś; i taka wyrzekłaś się mnie! — Minęły dwa lata, a na oparciu krzesła obok twego łóżka zawisnął mundur z tymi urzekającymi cię brzękadełkami, obok spodnie, buty, koszula — — leżąc pod nim, pod nagim właścicielem orderów — patrzałaś przymglonym wzrokiem na wstążkę czarno-niebieską i skuczałaś jękliwie i piskliwie — ojczyźnianie, bohatersko — — przepraszam, że ci to mówię już teraz —
(— pogmatwana w synchronizmach myśl cyprjanowa krzyczy rozpaczliwie: jeszcze teraz! — obija się trafiona w serce o ściany czaszki — wyje — wyje —)
(— powinny mnie przecież cieszyć wszelkie jej — umiłowanej! — radości, rozkosze i frajdy — ale nie cieszą, no, bo nie; draństwem są podszyte altruizmy — gdy się tylko nadprują, podszewka wyłazi na wierzch —)
— że ci to mówię tak a priori — — przecież, do diabła, psuję sobie tym cały dukt wypadków, kompozycję — — a jednak nie mogę wytrzymać, nie mogę powstrzymać się, żeby tego nie powiedzieć —
— ciągle do tego powracasz —
— ciągle do tego powracam —
— czemu? —
— bo to jest punkt zwrotny całego życia — druzgocący i błogosławiony zarazem — i — omalże nie za późny —
— miłość nie jest nigdy ani za wczesna ani za późna — jest, lub jej nie ma —
— tak, i to wiem, że każdy dzień nowe stwarza myśli, że każdy jest stopniem do — chciałbym rzec: doskonałości — powiem jednak tylko: do dalszego życia, czyli jedynej, wielkiej i ostatecznej mądrości —
— a pamiętasz...
— wszystko pamiętam, od początku, od tego początku, gdy Cyprjan Fałn, poeta, dramaturg, powieściopisarz, wyszedł z psem i z biciem serca na tę drogę kamienistą; symboliczną drogę! —

Łagodny, lipcowy dzień; popołudnie. Przez małą dziewczynkę, może to miało pięć, może sześć lat, o ślicznych, czarnych oczkach, jak tarki te oczy, pucołowatą i rumianą — dała pani pułkownikowa znać, że po pierwsze bardzo, ale to bardzo dziękuje za pożyczone książki, przysłane łaskawie odsyła uprzejmie, po drugie, również bardzo a bardzo, pragnęłaby się z panem poetą zobaczyć, że więc (— po trzecie —) czeka u źródełka w bukowym lasku.
(— i tu właśnie trzy buki ogromne, poza młodzią, rosną — gładkie jak położy — od dołu do nogi słoniowej podobne, tylko dziesięćkroć grubsze; mądre i przezorne, pobudowały sobie, że to na pochylni rosną, z korzeni mocną, twardą szkarpę; nie lękają się najgwałtowniejszych nawałnic, ni wichrów; — w załomach korzennych szkarp rosną bezpieczne mchy, paprocie, zawilce, wilcze łyka —)
Więc: żeby przyjść, ale już koniecznie. Ani imienia, ani nazwiska; mówi się po tamtejszemu „pułkowniczka“; poprostu: letniczka.
Już od paru tygodni mieszkała w tym murowanym futorze na przełęczy, widnym z daleka wzdłuż całej doliny — wybielonym wśród rozłożystej kępy jesionów i topól; u Tomasza Boruty, zasobnego gospodarza na dwunastu morgach ornego — mieszkała; kto ją tam wie co za jedna? — dochodzą odległe słuchy, że samotnie po polach i lasach się włóczy, że czytać bardzo lubi — no i tyle, nie wiele więcej; parę razy Boruta wstępywał, żeby poeta jakąś książkę, bo słota, pułkowniczce się cni, ale, żeby nie inna, tylko przez pana poetę pisana książka; to stąd te skąpe wiadomości; nie interesujące; i to, że wojskowa, odstręcza i to, że kobieta, do reszty; — zdrowiej i mądrzej unikać, zawsze, nie wdawać się, wiać! — Lecz o tym to znów ona nic nie wiedziała.
Więc tej milutkiej dzieweczce, córeczce Boruty, z tej samej tonacji, że za jakąś godzinę, pierwej nic; niechętnie.
Cyprjan pisał właśnie o tej porze; więc dopisał do tyla ile zamierzał; primum scribere, deinde vivere; dewiza.
Poukładał rękopis skrupulatnie; ubezpieczył przyciskami przed wiatrem — okna w pracowni stale na przestrzał otwarte, i notatki, z których aktualnie korzystał i te rozpoczęte, wpośrodku stołu leżące; podotykał różnych „pomocnych“ przedmiotów: fetysze; odszedł od biurka zapewniwszy sobie, po powrocie dalszą dobrą pracę: fetysze; jeszcze wrócił — obsadka nie leżała tak jak powinna; poprawił: fetysz naczelny.
Przed domem — na pełnym świetle lata — przetarł oczy, zawsze po długim pisaniu zmęczone i zapiaszczone.
Wessał chciwie wonne, odurzające powietrze nawiane od dojrzewających owsów i lasów szpilkowych.
Za przekopą grały świerszcze śpiesznie, na zmianę, nieustannie.
Gwizdnął na psa.
Przybiegł kochany kudłacz, popielaty cały, w kędzierzawych zabawnych portasach — tylko gors i końce łapek jaśniejsze. Oszczekał radośnie zjawienie się człowieka, z którym łączyła go przyjaźń wieloletnia, wsparł się przednimi, niezgrabnymi jak u podlotka, nogami o jego kolana, podniósł zacną, wydłużoną mordkę i mądrymi oczyma oraz wymownym ogonem powiedział odrazu co miał na sercu: „bardzo mi się już nudziło, dobrze, żeś wyszedł z tego wstrętnego pokoju, w którym ja godziny wytrzymać nie mogę, a ty tam siedzisz i siedzisz, dziwny jesteś i nierozumny, lecz kocham cię bardzo, przeto dopatruję się sensu w twych bezsensownych poczynaniach; lecz chodźmy teraz“ i dodał wywieszonym językiem: „bardzo dzisiaj gorąco i przyjemnie“; Cyprjan odpowiedział jak należało oczami, pogłaskaniem i formułką: „no no już dobrze, mój stary“. Pies zadowolny z odpowiedzi puścił się pędem w kierunku ogrodu warzywnego, gdzie Wisia kucała nad grządkami truskawek; w ogrodzie tym były liczne kretowiska, rozkopywanie ich i sznochtanie zarytą w krużganek kreci ciuką było ulubionym zajęciem psa. — Nieobliczalny jednak i nie kierujący się rozumem człowiek poszedł w przeciwnym kierunku; pies obejrzał się, przystanął, zastrzygł stojącymi uszami, szczeknął: „niech ci będzie, ostatecznie ustąpię, wszystko jedno“.
Poszli więc poza dom ku stodole, a stamtąd na drogę kamienistą, w pośrodku której stała córeczka Borutów; na warcie niby; więc jeszcze z nią — w podjęciu jej głowy na dłoni jak piękny, letni owoc — pogwarka króciutka; dziewczynka odeszła szybko.
Podszedł Cyprjan tą stromą, okolną drogą ku zboczu — gdy spadzistym zarwiskiem bukowego lasku — gdzie to źródło właśnie — zbiegła nagle i gwałtownie niewieścia postać, wiotka, chuda prawie, na głowie chustka czarna w zawój związana, końce frendzlaste na prawy policzek puszczone — osobliwe nieco zjawisko — — stanęła ta pani przed Cyprjanem — głowę na bok odchyla — nie patrzy w oczy — wyciąga szczupłą, kształtną rękę — — spojrzał raz i jeszcze raz — —
(— zadrgało w piersiach zdziwieniem i rozżaleniem — aż z tamtych czasów: panno Milo! —)
— to pani —
— ja — poznaje mnie pan —
— zmieniła sie pani bardzo —
— zbrzydłam? — prawda? —
(— każdaby tak powiedziała; poco to —) — nie; zmieniła się pani, jakby to powiedzieć, posmutniała pani —
(— prawie nic się nie postarzała; — a to przecież sporo lat; — lecz przygasłość widoczna —)
Schyliła głowę.
Szli pod górę; powoli; męczyła go zadyszka; to od serca.
Nic się już nie kleiło.
Pies popenetrował śledczo po obojgu; zwęszył sprawę; pomyślał: „takie buty!“ — może inaczej, lecz w tym sensie; — pognał w pola.
Obok dębu — rósł tam wielosetletni przy tej drodze — zakręt szerokokolisty — zdala idą obok siebie — schylił się Cyprjan i podniósł z pyłu drożnego podkowę.
— podkowa — ? —
— tak —
— dobry znak, omen —
— proszę, niech ją pani weźmie —
— dziękuję —
Ręce jej drżą bardzo, gdy tę podkowę od niego bierze.
(— podkowa jest znakiem płci, symbolem narządów kobiecych; odczynia uroki; voila! —)
Na szczycie wzgórza — cóż za wspaniały, rozległy widok na cała dolinę krętej rzeki — szmat ziemi żyznej i pogodnej — na widnokręgu pasma gór coraz bledziej w głąb błękitniejące, ostatnie wtopione w zamgloną modrość nieboskłonną — powiedziała;
— długo byłam militarystką, teraz już nie jestem —
— tak? — skonstatował chłodno.
Poszli w stronę futoru bielącego się pośród jesionów i topól.
Odprowadził ją do mieszkania.
Izdebka schludna; znał ją zresztą; odmieniona dzisiaj sośniną porozwieszaną na ścianach.
Drobiazgowa dbałość we wszystkim; porządek, czystość.
Rozmowa; no, taka — z odległym sensem; zdania jak płot grodzący ogród, żeby nikt obcy nie wszedł; — że tu pięknie; o literaturze; i czy dawno?, i czy na długo? — pan tu stale? — tak.
Tutaj dopiero rozmodrzyły się jasno jej wspaniałe oczy; nic nie zmienione, młode, świeże.
I — że tu bardzo poetycznie — mówi ta pani:
(tak: ta pani!)
— że, gdy wtedy na Kanonii...
Urywa.
Cyprjan patrzy w okno — na wąskim parapecie jakaś książeczka, flakonik z pękiem polnych kwiatów — dalej kraty — w ich prostokątach wydłużonych: sad, pasieka — zewsząd wracają pszczoły pospiesznie — ule jak centrale — przylot jak migające druty — duży był dzisiaj skwar — wyległy teraz pszczoły przed oczko gęstymi rojami — poza sadem i pasieką wznosząca się powoli płaszczyna ku zboczu górzystemu poszatkowanemu poletkami aż po lesisty szczyt — nieba nie widać, ścina je góra — —
Głos niewieści nieco gardlany — dolna szczęka odrobinę wysunięta — stąd ten głos taki — wśród maleńkich, zmysłowych warg bielą się równym szeregiem drobne, piękne zęby — pobłyskują wilgotnym szkliwem w napierającym od gór mroku.
— sztuka i poezja to dla mnie... przez ten... okres...
Urywa.
Podsuwa w płaskim pudelku papierosy; damesy — popiół można, o, tu — podstawka gliniana.
Cyprjan nie podtrzymuje rozmowy; poco? —
Ognik papierosa powtarza swą krótką drogę od stołu ku ustom; na tle okna.
Więc ona raz jeszcze, zająkliwie:
— przecież jakiś ratunek — ten był jedyny — poezja...
Urywa.
Milczenie w głośnej burzliwej ciszy.
A potem wszedł Boruta, chłop wysoki, aż przygarbiony z tej śmigłości, młody, pogodny, głośny; poprosił Cyprjana, żeby wstąpił do niego na chwilę: jest miód świeży i mleko; pan poeta pogardza mięsem, więc właśnie; bardzo prosi.
Leniwe pożegnanie, przeciągłe i bezcelowe. Zaświeciła świecę; olbrzymie nieporadne cienie zachwiały się na ścianach i suficie, wpadały na siebie, łamały się i wybiegały oknem i drzwiami.
Ręka jej była sucha i rozpalona.
W sieni trzeba było umitygować psa, który obiegłszy pola i zagajniki wpadł do futoru — poprzerażał i rozprószył króliki, których tu bieliły się całe chmary. Teraz przywarowany czatował na nie. Pokryły się i błyskały z kątów, z poza sąsieków, szaflików i konw czerwonymi ślepkami —: lampki małych lokomotyw dla krasnoludków; remiza.
W obszernej izbie gospodarza było miło, prosto, po chłopsku zasobnie; — grubszy gazda; praco wity i rozumny rolnik; dobrze uprawiona ziemia; pięć krów; para koni; pasieka. Ład we wszystkim i celowość.
Tomasz Boruta jak olbrzymia przewaga chłopów, antyklerykał i antymilitarysta; przy każdej zdarzonej sposobności mawiał:
— pięć lat się po frontach tłukłem, a co mnie w szkole i kościele uczyli „nie zabijaj“, to teraz mi mówili „zabijaj“ — dwie prowdy widać som; — pięć lat rujnowało się gospodarstwo; ledwiem wszystko do kupy skleił; — niechby mnie tylko próbowali zaś wziąść na wojnę — rypne im psiakrew karabinem pod nogi — mam gnić po rowach i ginąć na raty za jakieś tam pańskie sprawy, wole niech mnie rozstrzelają —
Szeroka, wygolona twarz w mig pogodniała, zwężały się oczy, szeroki uśmiech zmiął i pofałdował policzki; głos na śmiechu schrypł i zmatowiał:
— ale by mnie i tak szkoda było — daleko to zielona granica? — Czechy to swojski naród — ; — co innego, żeby my, mieli swój rząd, toby było wiadomo czego bronić — ; — a co? za obszarników się bić? to ino wstyd dla chłopa — i — nima głupich —
— na razie nie zanosi się na wojnę —
— tak pon mówisz w trzydziestym trzecim — a pon wiesz co może być za pięć roków — ? — się ino pan popatrz co się w świecie dzieje — ; — w gębie u księży jest pokój i miłość bliźniego, poza gębą ani tyle co brudu za poznokciem —
Zaraz też skręcał i wskakiwał na ulubionego konika —:
— już ja ta nigdy nie zapomnę, jak mi ojciec zmarli, to na plebanii proboszcz do mnie powiada: — pogrzeb? dobrze, dobrze, a ile dasz? — mówię, czasy ciężkie, księże proboszczu, ale ojca uszanuję, dam sto złotych — a on na to jak nie wrzaśnie: takiś sam cham jak i twój ojciec, a to, powiada, było kupa chama, chodzę po kolędzie to wiem o wszystkim i wszystko znam, — za sto złotych? rób se bezbożniku sam pogrzyb; jak tak, no to już wiem, myślę se, pokłoniłem się i zrobiłem se pogrzyb som, ani mie pięćdziesiątki nie kosztował —
W niedzielne popołudnia czytywał amerykańską gazetę „Echo“; wuj jego żony był krawcem w Chicago, stąd ta gazeta.
Politycznie radykał, putkowiec; to ma dobry dźwięk po wsiach.
Więc też teraz o doktorze Putku rozmowa; mówi się: doktor Putek. Przychwalają obydwaj:
— morowy chłopi ja, panie, ten wie czego chce; przy skrzy nili nom go, ale posłuch przez to ma jeszcze większy; może se ze wszystkiego bimbać, całe prawo ma w jednym palcu —
— cierpliwości on ta jeszcze ministrem będzie, a może i czymś więcej —
— napewno, dy to młody chłop jeszcze, a co to już ma za sobą —
— i dziś, jak zwoła do tej swojej Choczni wiec, to tysiące chłopów się wali, ino gościńce dudnią, furami, gromadami, ze sztandarami — — a księża w portki robią ze strachu, inni też —
— szesnaście lat miał, a już po wiecach jeździł, przemawiał, działał — Stojałowski, Stapiński, Wyzwolenie — w ogniu wciąż, w najbardziej zapalnych miejscach — zawsze on —
— a gębę to ma zawsze taką wiedzącą i rozśmioną — spojrzysz czytasz z niej: będzie dobrze! —
Tomasz i Cyprjan bardzo lubią i cenią tego upartego działacza, mocną, czystą wolą prącego naprzód, najtęższego znawcę psychiki chłopskiej, taktyka znakomitego — ; — zawsze się dobrze rozmawia o kimś, kogo się obopólnie lubi —
— czytałem teraz jego książkę, jakże cię to nazywa...
— Mroki średniowiecza —
— no, no — odsunięty teraz od wielkiego działania, to se, biedok, pisze — ale fajnie pisze —
— jakże! doskonale — jak znów wejdzie w politykę to znów nam żal będzie, że przestanie pisać —
— nigdy nima pełnego zadowolenia —
Zcisza Boruta nieco głos —:
— żeby on tak pamiętniki w świat puścił jak go ta wtedy w tym...
— przyjdzie i na nie czas —
Miód był doskonały, wonny pasieką i rozległymi polami, spadzią i wrzosowiskami, taki ziemi z pod serca codopiero podebrany.
Gospodyni, Kasia Borutowa, młoda, piękna niewiasta o bardzo regularnych rysach i cerze białej z bladymi rumieńcami — nie wtrącała się do rozmowy; — stała przy łóżku o naczółek wsparta, dużą, gęstą piersią karmiła ślicznego nagiego bobasa.
— no to jest już i syn —
Czarnooka, śniada dziewczynka — ta co to przyszła była z tą wieścią, że pani pułkownikowa... leżała na pierzynie z rozstawionymi nóżkami, ręce zarzucone pod główką; spała.
W tej chwili, na moment krótki — pełna, czysta, nieskomplikowana radość bytu.
I wszystko dobre i pełnowartościowe: ludzie ci, ich myśli, obyczaje, prostota, jadło ich.
Aż zastanawiająca, nagła wyspa w czerni nocy, na burzliwym morzu niedoli i nędzy.
I ta chwilowa dobroć zamąca się od wewnątrz nieopatrznym niepokojem.
Co? skąd?
Wrażenie przyczajenia —
Nieuchronna już pewność —
Bobas ssie i miętosi namiętnie matczyną pierś białą, dużą — świat cały!
Już wiadomo, jakby drugim, oderwanym, zewnętrzym widzeniem wiadomo:
wszystko to widać dokładnie, wyraziście i jasno jak na dłoni przez owalny wykrój dziurki od klucz.
Kolana trochę bolą z klęczenia, bo klęknąć trzeba — lecz oczu oderwać nie można — cóż za scena antyczna i hieratyczna!
Poeta — siwa czupryna — wyświetla się wysokie czoło — od tej lampy naftowej — powoli i namaszczenie rozświetla ją Boruta z niewątpliwą anamnezą prometejskości — od tej lampy naftowej z żółtym kloszem takie cienie powszędy jak u Rembrandta — lub na akwatintach Le Prince’a — — zapach miodu — pulchne dziecko przy pięknych, żyznych piersiach żarłocznie czynne — — strzępy rozmów, odrębnych a takich tu własnych na właściwym osadzonych miejscu — — przed rozwartymi szeroko wchodowymi drzwiami stoi przelewna, gładka, ciepła noc — — pod górnym szumem rosnącego wiatru rzępolą świerszcze w fałdy gwiaździste macierzyńskiej nocy wtulone — — lśnią w ramach drzwi konstelacje migotliwe, mżą ponad spokojnym oddechem ziemi — — a tuż za tą przyklękłą u progu postacią poirytowane najściem psiego wisusa króliki — copochwila tylnym skokiem: cup! w boisko — cup! cup! — bojowe hasło łagodnych, bezpiecznych istot; — — odrębny, nowy, inny świat — ozdrowieńczy — kładzie się na obolałą głowę, na zmaltretowany mózg, na wąskie, zbolałe piersi i tłukące się trwożnie w klatce delikatnych żeber serce — jak najumiłowań sza, najukochańsza dłoń; o, dobrze, o, dobrze, jak bardzo dobrze — — — — — — — —

Potem przez szereg dni nic.
A potem jej wizyta.
Codzienne wypatrywania na wszystkie możliwe drogi, ścieżki, miedze, przełazy, którymi na przełaj i na wprost można przyjść z futoru.
W domu niema nikogo — Cyprjan sam; gdy nareszcie przyszła. Tedy martwiło ją, że z formami towarzyskimi nie wszystko w porządku; że już nie będzie mogła drugi raz i już nigdy przyjść, bo gospodyni nie raczyła wyjść do niej. Tak, ku zdziwieniu, mówiła.
— ależ, proszę pani, żona jest w kąpieli —
— tak późno — ? —
Istotnie pod zmierzch się niosło, lecz to z tą kąpielą to była prawda.
— tak lubi, wieczorem chodzi do kąpieli — zresztą nie wiedzieliśmy, że pani akurat dzisiaj —
Na szczęście (— tak się to mówił —) zjawił się młody przyjaciel Cyprjana — ten sam to, który go przed trzema miesiącami do szpitala wiózł w pogotowiu i papierosy pierwsze przeszmuglował — — więc już razem w pracowni przewiewnej Cyprjana — o książkach, o poezji — ona kocha Słowackiego i Wyspiańskiego (no naturalnie!) — — siedziała przy wschodnim oknie na tle wysokich, czubami rozparasolonych jesionów i modro-zielonej góry — — oczy jak niebo, niebo jak oczy, bo blado-niebieskie w tej chwili — — lecz gdy nadszedł moment i pora taka że niebo stało się całe w sobie różowe, a zaraz potem złote, szklane i przelewne — oczy: czarki akwamarinowe nalane płynnym bursztynem: żyły niebem, jego refleksami i magią zmienności — — chwila jedności wszelkiego piękna ziemi — — — przypomina się Cyprjanowi, zaczarowanemu niepojętym urokiem, zwrotka sprzed iluż to laty? — dwudziestu? — :

— na tle zórz modro-złotych twa główka madonny
kreśli się w ramie okna jak kamea cenna —

Nagle jakaś oburzona irytacja w trzewiach: — bujda wszystko i wogóle: głupio —
A ten młody przyjaciel, ten Kaziu, narobił trochę papierosów „mistrzowi“, poszperał w książkach i — „usunął się“ — po prostu wyszedł.
Natychmiast popadli w ten znów towarzyski konwenans; i poco? poco? — Ale to ona zaczęła, tę, jakąś, w sobie, przed czymś, obronę. No. Więc tłumaczył jak mógł, perswadował grząsko i rozwlekle — to, tamto, owo, i, że u poetów towarzyskie fanaberie do pucu! i tak dalej — ; — zły był, że tak z próżnego w puste przelewać musi; po prostu jego obrona nie była nieuświadomiona; stąd irytacja; stąd poczucie niemrawego głupstwa.
Klął w sobie, psiekrwił i cholerami siał gęsto. Na odchodnym przytrzymał lekko jej kruche palce —: płonęły; przelatywały od nich iskry parzące; — takie rzeczy się pamięta — —
I na Wisię zły był, bo też z tą kąpielą się wybrała; a gdyby nawet nie to i co? — wogóle do „ludzi“ wychodzić nie lubiła, zawsze niedoczesana, niedoubrana, zaskoczona, przerażona, gderliwa, narzekająca — — a już bab, admiratorek poety, tych bab od „ach“, „wspaniale“, „cudne“, „święto“, „cóż za szczęście“ — nie znosiła. Wiedziała dobrze czym to pachnie.

Wnet też zapachniało i to w taki deseń, proszę, nie bardzo tego.
A to tak:
siostra Wisi, starsza, tak już teraz wedle pięćdziesiątki, pobieżnie sumując, wróciła z Krakowa, gdzie spędziła kilka tygodni u swej koleżanki, właścicielki wcale sławnego maison de beaute; odmładzała się forsownie; naparzania, smarowania, hormonizowania (takie zewnętrzne, w maściach!), hennowanie; kremy, pudry, mydła, otrąbki, ondulacje, golenia, masaże; przepisy, recepty; gimnastyka i t. p. — Pomagało ile tylko pomóc mogło. — Ledwo, wyfiokowana, pełna ukrywanej chęci wywołania wrażenia, choć już i tak wszyscy klaskali: „jak ty świetnie wyglądasz“ — zasiadła do podwieczorkowej kawy — specjalność Wisi ta kawa wonna i smakowita — rozpuściła gębę na całego — a wogóle była ta pani, aktualnie już wdowa po wiceprezesie sądu — niska z dużą głową, pięknych t. zw. klasycznych rysach — specką od wszystkich etykiet i mariaży nielicznych już niestety domów panujących Europy, od derniecri mody, wojskowych dystynkcji, odznaczeń i orderów, oraz od wszelkich plot, skandali, kogorodzeń i ktokogorodzeń — a takie to już są, wiadomo, wyszczekane; obowiązkowo; — :
— wyobraźcie sobie, u tej Lei — to ta koleżanka, właścicielka zakładu kosmetycznego — masa klienteli! drzwi się formalnie nie zamykają; cały elegancki świat Krakowa, o, ale też ona! — teraz wróciła z Paryża, najnowsze wynalazki wszystkie, co za wiedza! — nawiasem mówiąc już się teraz nic nosi kapeluszy z czoła, tylko tak, o — na lewo trochę, lecz też nie zanadto, a biżuteria znów wchodzi w modę, zaraz muszę wyjąć z puzderka te duże kolczyki emaliowane — świetna kawa — a propos, czy tu u was jest jakaś pułkownikowa Tarczowska — ? —
— nie, albo co? —
— nie? — co mówicie?! no, no; proszę ja was, wyobraźcie sobie, posłuchajcie tylko uważnie, siedzę ja dnia któregoś u Lejci rano w saloniku, nawiasem mówiąc siostra jej Anielcia wyszła za mąż, za tego, pamiętasz Wisiu, co to do nas chodził z tym włochem Skalattim, jego matka była wdową i żyła z tym dyrektorem banku, już wiesz, umiała z niego ciągnąć, ta go kosztowała, no!, ten dyrektor miał raz wściekłą awanturę na A-B z jednym porucznikiem, którego narzeczona była kuzynką szwagra Lei — już wiesz, nie? — ależ musisz pamiętać! ten taki wysoki brunet, takie baczki nosił, zawsze się odwracał za mną, pamiętasz już? — no więc! — lecz nie przeszkadzajcie! — siedzę ja sobie i coś tam czytani a Lejcia przygotowywała nowe kosmetyki w drugim pokoju w swoim atelier — tak sobie rozmawiamy przez drzwi, — nic masz wprost pojęcia jak ona się dobrze trzyma! — przecież ona o dwa lata starsza odemnie, ona mówi, że ma trzydzieści sześć, ale już ma hoho! trzydzieści osiem jak nic — nie, więcej — Wzniosła piękne, duże o grubych powiekach oczy ku lampie — natchniona i tajemnicza — obliczała w myśli — dodawała, odejmowała, sumowała — tylko czerwone nieco spękane wargi bezgłośnym szeptem wyrażały pracę mózgu nakrytego puszystą ondulacją a la romantique —
Rezultatów tajnej i hermetycznej arytmetyki nie uznała za stosowne wyjawiać laickiemu otoczeniu.
Cyprjan wypił kawę — właśnie zamierzał wstać — znużony i znudzony aż do zniecierpliwienia — — tylko to jedno pytanie! — „czy tu u was jest jakaś...“ Ale pewno zagubią się dalsze komentarze w nowym jakimś ktokogorodzeniu.
Spoziera niedobrym wzrokiem po tych dwu niewiastach — cofa się jak obiektyw aparatu kinowego — długi pokój drewnianym stropem pokryty jak kromka chleba gęstym ciemnym miodem — duże zielone okno — pejzaż jak z obrazów Stanisławskiego: sad, wilgotna od spodu zieleń; z niej wyrastają pokręcane, przyklękające, rozkładające ramiona stars jabłonie — wśród gałęzi i liści szare plamy prostopadłej ściany nieba — stół, dwie kobiety, on — — i robi się nagle aż mroczno od smutku, jakby chmura stanęła za szybami i zasłoniła zielony świat; — — nie umie, nawet w wyobraźni nie potrafi wykrzesać z siebie choćby łut poczucia pokrewieństwa; obce, dalekie osoby; sam on najdalszy; sam sobie obcy; — tych troje obok siebie przy stole żyjących osób — ta tęga pani ladajako odziana, niedbale, z rozwichszoną, nieczesaną, opadającą strąkami na kark fryzurą, ta druga o dużej, pięknej głowie, febrycznie ożywiona, paląca papierosa za papierosem, zaciągająca się głośno, zachłystliwie natchniona dziesięciorzędnymi aktualiami spod ciemnej gwiazdy, i on, milczący, ponury, o niemile wśród nich — i tak zawsze — spłoszonych myślach, zdolny tylko powierzchnią mózgu doraźnie natręctwami myśleć — — idiotyczne to wszystko!
Pani wiceprezesowa paple dalej:
(— teraz to już Cyprjan nadsłuchuje uważniej —)
— aż ci tu wchodzi starsza pani — czy ja wiem, sześćdziesiątka jak nic, dwa, trzy po, wiem ja, — jak się okazuje klientka i przyjaciółka Lei; o tym, o owym, o tamtym — wygadana nieprawdopodobnie, gęba się jej nie zamykała; — „a pani łaskawa, skąd?“ — do mnie — ja mówię, że tak a tak, stąd i tak dalej: „to pani blisko pana Cyprjana Fałna?“ — mówię: „blisko“, ale już tego nie mówię, że szwagierka rodzona, poco, lepiej, myślę sobie, przemilczeć, na wszelki wypadek; a ona: „pani zna państwa Fałnów?“ — „znam, mówię, doskonale“; „to pani tam zastanie, pani pewno wraca do siebie?“ — „a tak“ — „no to zastanie tam pani moją córeczkę najstarszą, pułkownikową Emilię Tarczowską, ona tam właśnie mieszka; z Fałnami to po prostu stara, zażyła przyjaźń; pisklę moje kochane, mąż ją, widzi pani, porzucił, powiedział idź, wynoś się, zabieraj dzieci, ciągłe, powiada szlochy i fochy, awantury i histerie, moja pani!, — dzieciaki, są teraz u nas, a ona wyjechała na letnisko, odpocząć, przyjść do siebie, bo to się w tym roku stało, radziliśmy z mężem, może Zakopane, a może byśmy się na Szwajcarię jakoś zebrali, bo biedactwo chore z tego wszystkiego, a ona nie i nie tylko tam chciała — ażem jej też powiedziała, bo to człowiek doświadczenie ma: uważaj córuś, nie bałamuć poetę, nie rozbijaj domu i rodziny, sama wiesz czym to smakuje, bo to u nich też przez kobietę, zawsze się licho przypląta“ — powiadam jej „cherche la femme“ — „oj to to“, mówi ona, — „a pani wie co ona mi odpowiedziała? — moja mamo, przecież każdy ma prawo do szczęścia“ — i że ona musi go poznać —,
(— „poznać“ — myśli Cyprjan — „poznać“ —)
że jego poezje, mówi, ją uratowały, bo już bardzo źle z nią było, o bardzo źle!“ — tak ona mi to, proszę was, na pierwsze wszystko opowiedziała — i nie tylko to, ale o wszystkich córkach, a cóż to za rodzina! powiadam wam, — mnie tam nic nie dziwne, ale czegoś podobnego jeszcze mi się nie zdarzyło spotkać, żeby tak odrazu —
Plotła dalej; duża jej twarz bardzo ruchliwa i wyrazista dogadywała resztę wymownie i z naturalną przesadą.
Wszystko razem niezmiernie przykre. Wisia powiedziała swym ustawicznie zalęknionym i niepewnym tonem — jąkanie myślowe — przyczym szukała w twarzy, do której mówiła, przytaknięcia —:
— zaraz się domyśliłam, że to...
Miała duże doświadczenie i wiarę w przeczucia; pewności zresztą nie miała, gdyby ją nawet miała, to też nie byłaby pewna; już natura taka. Długo jeszcze rozmawiały tym trybem. Cyprjan wyszedł.
Wogóle...
Wogóle moment był bardzo niebezpieczny. Twórczość Cyprjana Fałna była okresowa, to znaczy: miesiące silnej i nieustannej ekspanzii i gorączki pisarskiej — potem nagłe ochłodnięcie i wyczerpanie, miesiące gnębiącej pustki, niechętności wszelkiej; rozgardiasz myślowy, złe samopoczucie aż po manię samobójczą włącznie; ciężkie momenty.
Między jedną książką a drugą — przestrzeń grząska i bagnista, przez którą wiedzie ścieżka wąska i niebezpieczna — miejsca, w których z kępy na kępę trzeba skakać — kępy dni, tygodni, miesięcy; — — niepokój, niepokój dręczący — skłonność do nieprzemyślanych, impulsywnych pociągnięć życiowych.
Skonstruujmy Cyprjanie — mówi w myślach Cyprjan w poczuciu nagłego odosobnienia szpitalnego — skonstruujmy sprawozdanie ściśle: — stan więc — w tym czasie „między“ — bezsprzecznie chorobliwy, pełen spiętrzonych kompleksów, urazów, fobii, nawrotów ciężkiej neurastenii —
(— co tu jest chorobą, a co zdrowiem? — czy te określenia mają wogóle jakiś sens? —)
— aż po jakimś czasie —
— a w „między“-czasie: nieznośność dla otoczenia deprymująca, pobudliwość afektów wzmożona, „tyran i despota“ mówiła Wisia — (jeszcze wtedy nie wołała: „oszust, złodziej, zbrodniarz“; to później).
— aż po jakimś czasie zaczęły się zjawiska wewnętrzne i zewnętrzne kojarzyć w ciąg coraz bardziej zwartej i dopasowanej koncepcji: obrazy, sceny, dialogi, szczegóły wyraziste, mosty łączące odległe assocjacje — — wtedy, wiadomo, zbliża się —
— dnia któregoś zasiadał do biurka przed ulubionym papierem żółtym, „kancelaryjnego“ formatu, tanim; spisywał dyspozycje; nazajutrz rozpoczynał forsowną pracę: od świtu do godziny szóstej popołudniu; rozgrzanie codziennie trwało długo; pierwsze zdania opornością, zrażały i zniechęcały. Dopiero mniej więcej po dwóch, trzech godzinach szło lepiej nieco i żwawiej; zawsze jednak denerwująco i męcząco; rzadko kiedy ponad trzysta wierszy dziennie; — po pierwszym rzucie — najważniejszym — skomponowanym w całości, kilka dni odpoczynku — i na nowo: opracowanie całości od a do zet; nie poprawki w pierwszym brulionie, lecz mozolne, pracowite, uparte przepisywanie zmienione całości; i poraź trzeci — i znów w całości, i znów wszystko od a do zet; wychodziło na to, że doba dawała osiemdziesiąt do stu wierszy jako tako zadawalających. Tak tedy całość dojrzewała plus minus w dziesięciu miesiącach, po których znużenie i zgorączkowanie dni sumowało się w apatię, bezwład, kolaps nieomal, w czym doszczętnie zatracała się radość z dokonanej pracy —
— w okresie pisania wszystko poza robotą było obce, dalekie, nieistniejące —
— wszelką przeszkodę — goście, wyjazdy, interesa, korespondencje — odczuwał jako krzywdę i obrazę; stanowczością, opryskliwością, odmową i nietaktami ratował się z opresji; wiedział, czuł co taka przeszkoda znaczy! — o ile codziennie na „rozgrzanie“ zużyć musiał parę, lub kilka godzin, to po przerwie choćby tylko tygodniowej — pierwsze dni pracy kalkulowały się fatalnie, destrukcyjnie, prawie deficytowo, bo w stosunku jeden do dziesięciu, t zn.: dziesięć godzin wprowadzania się w trans — odczytywanie poprzednich kart rękopisu, nawiązywanie do treści i podejścia stylowego, chodzenie z kąta w kąt, herbata (mocna), czarna kawa (mocna), papierosy (dużo), gorący okład na kark — a jedna godzina (wątpliwej często jakości!) katalepsji. Lecz i krótkie, kilkugodzinne przerwy dotkliwie wpływały na jakość i wydajność pracy. Nic tez dziwnego, że unikał wszelkich przerw jak b. diabeł święconej wody. Ten co mu przeszkadzał był dlań wrogiem i krzywdzicielem — do znienawidzenia!
— natomiast te okresy „między“ — były jednym ciągiem zupełnego rozluźnienia; sprawność myśli mdlała; dyscyplina kruszyła się; podatność na ekstrawagancje rosła w miarę przedłużania się nieproduktywnego (pozornie!!) okresu w sposób zastraszający; niepewność; poczucie bezpotrzeby; chwytanie się lada źdźbła, lada pozoru — niecierpliwe szukanie poomacku; w sumie: komplikacje niezaradne, utrudnienia życiowe, tragiczne —
— okres kiełkowania — bo o tym była mowa — niesie z sobą niepokoje i rozstrój prawie że ponad wytrzymałość sił ludzkich —
— przy tym popęd seksualny wzmożony, czy raczej wyzwolony, ciągle czynny, wizyjny, niedozwalczenia — i poco by go zwalczać? —; wyobraźnia erotyczna pełna napastliwości i lubieżnych pokuszeń. Niezawodny tu ekwiwalent za chętna i dość łatwą stosunkowo ascezę w trakcie pracy; przy czym silne nawet podniecenia płciowe raczej jej sprzyjały —
— zdarzało się, że w takich to okresach „między“ przeradzał się cały, wielopłaszczyznowy, wyparty z rozsądnych zamiarów napęd, w manię zbieracką; książki, grafika, obrazy, meble, rękopisy; w okresach „między“ gotówki było zawsze więcej: dochody z wydania książki; cała forsa wtedy płynęła korytem manii. Zajęcie się tymi sprawami: skupywanie, segregowanie, odnawianie, spisywanie — przynosiło ulgę i zajmowało dokładnie umysł. Wkładał w ten surogat całą chemię i elektryczność mózgu, rytmu serca, pracę jąder; — bo też nie było to niczym innym jak sublimacją seksualną; ta cała mania zbieracka; przedmioty, które aktualnie kolekcjonował, wyczerpywały bez reszty pobudliwość wszystkich sfer erogenetycznych ciała, więc tymsamym i „psychy“ —
— bywało też, że w „między“ wplatały się fantastyczne planowania budowlane; całymi dniami rysował, obmyślał, konstruował — nocami wyśnioną (wszystkie widzenia senne obracały się koło budowli) architekturę.
Mania budowania była manią bolesną, albo nie dającą się zrealizować.
Rynki, place, zaułki, dzielnice, nowe arterie powietrzne i słoneczne — samotne domostwa w lasach i na szczytach gór, zachwytujące słońce i zatrzymujące je ciepłem i promieniowaniem ultrafioletowym na dni i miesiące bezsłoneczne (bujna wokoło roślinność południowa, tu na północy dogrzana rezerwuarami energii słonecznej).
Wewnętrzne ściany tych domostw powleczone masą, wchłaniająca zieleń łąk i drzew i błękit nieba, błękit i zmienność firmamentu od świtania po zachód, oraz misteryjny czad księżycowych nocy i nocy rozgwieżdżonych; ściany więc fotoczułe; nie płaskie sztalugi do zawieszania monotonii obrazów, lecz same będące odurzającym bogactwem kształtów i barw.
Raz były to twory regulujące samym istnieniem swych form ostatnie remanenty złoży religijnych przetransponowanych na zachwyt wielkością dzieł świadomości ludzkiej: olbrzymie muzea sztuki, biblioteki, zbiory zabytków — świątalne budowle na wspaniałych, śmiałych łukach wsparte — pod ich sklepieniami przepływają żywe rzeki, ruchliwe i szumne: żywioł mądry i zwinny.
Innym razem były to wielkie połacie kraju rolniczo uprzemysłowione — siedliska gospodarcze białe, czyste, słoneczne, drogi asfaltowe, autostrady, elektryfikacja gospodarcza — i mały pod kloszem rezerwat „chateński“ strzechą krytej, kurnej, z polską gnojówką przed oknami, z polskimi wszami — z tą jedną ozdobą izby ciemnej, klepiskowej, bez podłogi: trumienką z dzieckiem; rezerwat; eksponat z pierwszej połowy XX-go wieku.
To znów rozległe żelbetonowe robotnicze spółdzielnie fabryczne otoczone ogrodami, stadionami, basenami kąpielowymi —
I znów samotne, oddalone, ciche pracownie wynalazców i artystów — obserwatoria astronomiczne.
Meble, sprzęty i przedmioty wszelkie funkcjonalne, do pracy zręczne, do wypoczynku skłaniające.
Wizje architektoniczne wypracowane i szkicowane, pełne i zaledwie rozpoczęte — zachodziły na siebie, wyprzedzały się, spychały: zamęt i wir.
Wszystko to, oczywiście, dla tych, którzy nowym językiem przemawiają i nowy język rozumieją — było wyrazem napierającej na organizm przyrodniczej poligamiczności i żądzy niepowściągliwej zamieszkania wewnątrz, w samym ognisku płci odmiennej — wielorako, bezprzerwnie; indywidualnie i zbiorowo.
Te sale, okna, drzwi, schody! — ten dookolny krajobraz skalisty, wądolny, szczelinowy, nigdy dostatecznie niezbadany, choć przecież znany: regres wulwiczny.
Ten, wreszcie, spermatoidyczny przerzut rzeki przepływającej przez wnętrzności sal i ziemi! —: ejakulacja połączona z fazą przedistnienia samoistnego w wodzie matczynego łona.
Indziej nadchodziły Cyprjana marzenia o skromnym, drewnianym, lub kamiennym domku —: dwa pokoje, jeden większy ze szklaną ścianą wschodnią: sypialnia; urządzenie najpotrzebniejsze, z heblowanej gładko sośniny meble, jasne, czyste, lśniące, żywiczne; otoczenie: las i wrzosowisko. — Oto wyraz czujnej nostalgii za umiarem i prymitywizmem, w który już żadne komplikacje burzliwe nie wejdą, bo i miejsca ni czasu na nie nie będzie; wszak mieszkać tu będzie skupienie.
Cały komplet tych i tym podobnych nawiedzeń strukturalnych był elementem zastępczym, sublimacją erotyzmu — jest jednak architektura kondensacją seksualizmu, monumentalna jeszcze dodatkowo ambicji i pychy, będących zresztą barwą i znamieniem płciowym, jak i wieże są ornamentalnie zróżniczkowanymi remanentami kultu fallicznego.
Sam podkład marzeniowy, tło na którym wyświetlały się zarysy architektoniczne był refleksem erotyzmu dość odległego, tego z pogranicza onanii i homoseksualizmu, spraw więc ani złych, ani dobrych, obojętnych raczej i ściśle prywatnych — tu z racji nie wykonywania przez Cyprjana tych praktyk — były przejawem autoadoracji płci, osobowości, rozwałkowywaniem narcyzmu, niezadawalającego i częstokroć obmierzłego. — Jedynie ekshibicyjny pomysł szklanych domów nie znachodził się w tych projektach; natomiast „bukiety tęcz“ wywoływane wprawionymi w okna kryształami i soczewkami stosowane były stale.
No i sprawa najważniejsza: były te manie zajęciem (wypełnieniem, mamidłem) — lecz nie były podnietą; bodźcem nie były; brakowało im pierwiastka tonizacji (usypiały raczej leniwo) i tego najdonioślejszego: wiewu hormonizacyjnego, któryby poruszał wszystkie organiczne maszynerie świadomości, przewietrzał „pod“ i przesuwał sprawną transmisją zdarzenia ku — poza momentami silnych i rzadkich napięć — tak trudno dostępnemu „nad“.
Tu był potrzebny, potrzebny i konieczny pierwiastek kobiecy. — Kobieta — zawsze ta sama, zawsze inna: wyzwalająca, natężająca, podniecająca — ruch i zapęd.
W tym wymiarze jawi się wszelka twórczość jako dno instynktu samozachowawczego i gatunkowego, zwycięskiej walki o samicę; ubarwienie i śpiewność, siła i sprawność, zagadnienie wyodrębnienia, przewyższenia, doboru, zwycięstwa, utrwalenia. — Tajemnica sztuki i tajemnica mowy jeden ma początek i jeden prazapęd. — Kobieta i poeta to są emanacje skrystalizowanej przyrodniczości (zasadniczych elementów przyrody); — wszystko inne jest obyczajowo-historyczną katechizacją. Sztuka to kształt płci.

Wejście Mili w życie Cyprjana Fałna nastąpiło tym razem w okresie długiego, wyjątkowo długiego „między“.
Po owych ziemskich rozwałęsaniach się po drogach, bezdrożach, miedzach i przełazach — po zatrzymywaniu się medytacyjnym przed każdą przydrożną lipą i kaplicą nastręczającą anamnezy pogańskie, poezje mitu, przerzutu frasobliwego żywota, po stwierdzeniu więc w sobie szumu i błysku fali powrotnej — następnie po osiągnięciach dramatycznych: wspaniały okres pani Ho! — poprzez spojrzenie dotkliwie bolesne w wir mijania i zamęt nostalgiczny za tym tam („niewyrażalne“) — poczęły się krystalizować i ustalać zagadnienia społeczne — najpierw na podłożu autozapewnienia, że wzwyżenie jednostki, jest miarą wzwyżeń gromady, że od sumy świadomości grup zależy miara doskonałości człowieka, że wyrównanie tysiącletnich niesprawiedliwości, ucisku, grabieży, gnębień, tortur, pogard i wszelkich zbrodni świeckich i wyznaniowych, że to wyrównanie idzie, zbliża się z dniem każdym, i, że trzeba ze wszystkich sił dopomóc!
Formalnie — w zakresie pisarstwa — miało się to wypowiedzieć autentyzmem, czyli, finalnie, odkłamaniem wszelkich zjawisk indywidualnego i społecznego życia, aż po ich podskórną nagość lub... szkielet; w autentyzmie leży coś więcej, więcej niż realizm czy t. zw. prawda — autentyzm to problem przyczyn. Poza tym: kto burzy musi umieć budować, lecz kto chce budować, musi umieć burzyć; to nie jest żadna filozofia, to jest ułamek regulaminu rewolucyjnego.
W Cyprjanie Fałnie narastał radykalizm, rewolucjonizm, wiara w jedyne rozwiązanie zawiłych splotów społecznych, w komunizm, w dalekie przewidywanie anarchizmu, który może się ziścić w aurea aetas jedynie po wiekach społecznej dyscypliny socjalistycznej.
Pierwsze wieki chrześcijaństwa — socjalizm — komunizm — anarchizm — oto stopnie socjalnego współżycia człowieka z człowiekiem; element wspólny: braterstwo.
W ten wielki krąg myśli weszła z niezwykłym, wybuchowym nabojem hormonizacyjnym Mila.
Cokolwiek było w niej obcego, nie do zniesienia, wstrętnego i skłaniającego do natychmiastowej ucieczki na sto wiatrów — to wszystko tajnym prawem doboru stało się pociągające, hipnotyzujące, wartościowe i najwartościowsze.
Czy eliminacja?, kontrastowość?, brusek, na którym ostrzy się myśl i słowo? — obojętne! — Weszła w samą porę! a tylko zawsze to decyduje.
Za hormonizację daje się myśl — widzi się narastanie jej wpływu od początku do końca; — to także.
Zaniedbanie i niedokształcenie, które musi się przezwyciężyć; — to także.
Radość rozbudzania; to także.
Z początku unikał jej; gdy po paru tygodniach spotkali się zupełnie przypadkowo — zupełnie czy prawie? to wszystko jedno, powiedzmy więc: unaumyślniony przypadek, — na dożynkach, takich nikłych, chudobnych, małorolnych dożynkach — gdy (znów tak samo przypadkiem) znaleźli się sami w dużym, pustym pokoju — zapytała — bez zbędnych preludiowań — lada chwila może ktoś samotność przerwać —:
— a co będzie z nami? —
(— a cóż ma być do diabła! pomyślał) odrzekł:
— niby co? —
Milczeli.
Ale już było wiadomo.
A potem siedzieli w bibliotece.
Zaczęła sprawnie i krągło, zaciągając się powietrzem, opowiadać jakąś historię z żeromska romantyczną, smętną i tragiczną,
(— poco ona mi to mówi? —)
której pointą była noc skazańca spędzona w celi z narzeczoną, z czego potem pogrobowiec.
Ciepły dzień zachodził za las; w ogrodzie wśród czubów drzew mżył złotawy opar; w pokoju mroczniało; twarz jej i ręce fosforyzowały.
Mówiła jeszcze o tych sprawach — jakby streszczała scenę z „Róży“; — przepełniona była stanowczo (Mila) ojczyźnianością w złym gatunku, po prostu obciążona dziedzicznie patriotyzmem na codzień; jej ujmowanie kwestii budziło nieufność a antymilitaryzm jej, który głosiła jawnie, wykładał się w tym okresie jeszcze: anty-mąż.
Wreszcie:
— brak mi pewnego tonu w pańskich poezjach —
(— tędy cię wiedli! —)
— nie zna pani po prostu moich poezji, i tego pani, przepraszam, nie wie, że wszelka poezja jest erotyczna —
(— afirmacją lub negacją idzie; tylko te dwie są drogi — pomyślał —, lecz nie chciało mu się tego powiedzieć; pełen zresztą był podziwu dla umiejętności wjechania na temat, na ten temat —)
— pan to mówi? —
— zdaje mi się, że ja —
(— wiem już! —: cała jest zanurzona w jednej z legend o mnie; poeta ma kilka legend; każdy dobry, niepokojący poeta; — a w ogóle: renesans dziewczęcego popędu do poezji, utrąconego (stłumionego) przez zabykpójście; sterylizacja częstsza niż się przypuszcza —)
(— ma rozchylone wargi; piękne, małe zęby bielą się urokliwie; dookoła jej głowy książki —)
(— wogóle uwodzenie i kokietowanie tą poezją — szczeknęło w nim gniewnie i złośliwie —)
Bardzo skwapliwie — najskwapliwiej może — pokazywała liczne fotografie dzieci i swoje; dzieci zwłaszcza; córeczki i synka; czyniła to z niesłychanie erotycznym zmieszaniem (podświadomym)—: dzieci przecież były wymownym wyrazem jej czynnej płciowości; pokazywała fotografie jak swą tajemnicę niewieścią; rozchylanie kart albumiku było dosłownie rozchylaniem ud; — i to jeszcze: przechwalanie się chytrze ukryte w kącikach przyśmianych wstydliwie warg, wykonaniem tych dzieci; oczywiście tylko tym, że jej te dzieci zrobiono; bo ona sama nic; skądże; ale tak chciano, tak proszono, tak gwałcono.
Na końcu jej piękna fotografia: w stroju balowym.
— śliczne zdjęcie! — zachwycił się!
— to nad ranem, po balu —

(— wyobrażam sobie jak cię wyobłapiano! — to wściekła frajda wyłuskać nagie ciałko z takich pięknych, szeleszczących szmatek; — z fotografii unosi się wyraźny zapach spermy — wstrętnej bo obcej —)

O dawnym — ileż to lat? — trzynaście, czternaście — spotkaniu nigdy ani słowa; wogóle nic; jakby teraz właśnie i dopiero pierwszy raz w życiu; poza kilku słowami wtedy na kamienistej drodze — nic; nieumówiona umowa.

I znów tak trwały dni w nieruchomości.

Mila zwabiała do siebie, do tej sośninowej izdebki gromadki dzieci — cyprjanowe też — obładowywała je łakociami i — uczyła piosenek legionowych — pełna tradycjonalnego, polskiego zaleniwienia, które publicznie i prywatnie przedłuża minioną epokę o dwadzieścia, trzydzieści, może i więcej nudnych, beztwórczych lat; ba, gdyby nie presje i napory idących granicami Polski dziejów, jakże chętnie tkwilibyśmy w pojęciach XIX-go, XVIII-go, najchętniej XVII-go wieku. Rezerwujemy sobie przynajmniej tyle, że polityków naszych ciągnie ku państwom reakcyjnego obskurantyzmu; — tradycja pojęta jako zacofanie, reakcyjność, anachroniczne bzdury — oto co jest miłe mieszczańskiej mentalności polskiej; od wieków t. zw. sfery wyższe pchały Polskę w zgubę.
Tak to sobie Cyprjan w myślach wypraszał gniewnie te wskrzesicielskie zabiegi pani Mili, „Polki typowej“.
Makabryczność chwil, karmiona złymi pomyśleniami, sumowała się w niepokojącą kwotę.
Skwapliwie tez skorzystał Cyprjan z oferty jednego z teatrów; wbrew zamierzeniom i ochocie przyjął posadę kierownika literackiego, względnie, ponieważ ambitny dyrektor, były tenor operetkowy, był zazdrosny o tę nazwę „kierownik“, „doradcy artystycznego“.
Wyjechał; podpisał kontrakt; wmówił w siebie, ze musi tu w tym obcym mieście pobyć z tydzień przynajmniej — niby zapoznać się z warunkami; motywacja głupia, ale każda inna również byłaby głupia; — szło ostatecznie o to aby pani pułkownikowa Emilia Tarczowska wyjechała wreszcie z rodzinnnych Fałna okolic. Do cholery! — kończyły się przecież wakacje, — dzieci — szkoła — obowiązki — i tak dalej! co to jest!!
A poczynało się było dość niebezpiecznie i groźnie —: kiedyś wieczorem odprowadzał ją pod tę górkę; przy pożegnaniu dłonie ich, nawet uściskiem nie spięte, lecz tylko tak położone na sobie, przyległy nagle i nie mogły się w żaden sposób oderwać od siebie — zsuwały się powoli, niezwykle opornie; — tej kopulacji rąk przyświecały w mroku jej niezrównanej piękności zęby pośród rozchylonych małych, bladych warg; nie malowała ich nigdy.
Wogóle buziuchna bledziutka, koło oczu żółtawa. Teraz już umiał na pamięć jej twarz; a to nauczenie się jej wcale nie było łatwe, miała bowiem takie (jakby nieco psotne) przyzwyczajenie, iż odwracała się profilem i schylała ku ramieniu głowę, — nigdy nie można było dokładnie rozważyć i zapamiętać jej rysów; —: szczupła buzia, lekko wybrana na policzkach, duże, bladoniebieskie oczy, świeże i dziewczęce; w całej postaci wątły, nazbyt wątły, wdzięk niewieści; nogi za szczupłe, ramiona skulone, sprężyste, napastliwe piersiątka; wogóle...
Lecz ona nie opuściła Fałna rodzinnych stron.
Była jeszcze.
Wyjeżdżała na dwa dni; ułożyła się z rodzicami, przedłużyła wywczas; no i — powietrze takie tu dobre! — a ona chorowała na płuca; chętnie powtarzała słowa: gruźlica, suchotnica; — nie cierpiał tego! — kochał pogodę i zdrowie; lecz ona nie wiedziała; wiedząc nie używałaby przecież tej niestosownej kokieterii; naturalnie; wprost przeciwnie. Sam miał dosyć własnej chorobowości — na eksport.
Wręczyła mu wtedy — na dłuższe rozmowy nie było już sposobności — mały, zielonawy, czy raczej szaro-niebieski zeszycik — taki jak to na słówka w szkole; — to był jej dzienniczek tych tygodni.
Równocześnie z zeszycikiem list, w którym tłumaczyła ze strachem dlaczego ten dzienniczek ośmiela się mu dać do czytania, że nie ma innej drogi, że rozpacz, i, że go jutro odbierze i spali; zarazem, żegnając się na zawsze — po przeczytaniu dzienniczka na oczy mu się pokazać nie będzie mogła! — zapowiadała swój przyjazd do tego miasta, gdzie to ten teatr, ma tam siostrę, musi ją koniecznie odwiedzić, więc się spotkają; dobrze? — Powiedzmy, że dobrze!
Dzienniczek położył na biurku.
Wieczorem napisał pierwszy od wielu lat wiersz erotyczny, pierwszy z długiego cyklu.
A wynurzenia pani pułkownikowej odczytał wbrew swemu zwyczajowi (o tej porze wstawał, lecz nie czytywał nigdy) o godzinie czwartej rano, gdy cały ogród pod barwnem niebem pełen jest ćwierkania rannych ptaków, złotych przelotów wilg, uganiania się wiewiórek i gruchania synogarlic, gnieżdżących się na wysokim modrzewiu.
Moment był tak świtowy i intensywny, że i w tej chwili przesącza się przez ściany szpitalne jak przez grube, zmatowione szkło — lecz światło napiera z łagodną stanowczością — prześwietla szklaną szybę, topi ją ciepłym tchnieniem — i oto już wiew rześki od ogrodu szumiący chłodzi czoło i lekko mierzwi włosy; — zmięty ten zeszycik tyle miesięcy w portfelu noszony; miesięcy? — trzy lata, prawie trzy lata; — naścibany drobnym pismem, niektóre stronice ołówkiem — zatarły się już, pokryły w fałdach zmiętego papieru litery, rozpuściły słowa w słonym czasie, zdania wyparowały od ciepła, na sercu leżały zbyt długo.
Od owego ranka nie czytał Cyprjan tego sprawozdania najprostszego i najlepszego, choć przecież tak nieporadnego i naiwnego o myślach wymijanych i bezwolnie wyprowadzonych niejednokrotnie poza prawdziwość zdarzeń, w pole szerokie, kędy przepadły w zawiei burzanów i stały się nieuchwytne.
Dwie rude wiewiórki uganiają po jesionach przeskakują zwinnie z wątłych gałęzi na konary — synogarlice wołają w stronę lasu u-kru, u-kru — — pod oknem w gnieździe uwitym puszyście pośród rozwidlin pnącej róży szczebiotają opierzone, na wylocie już, kowaliki, a na czwartej linijce — linijki są zielone jak młode szyszki świerkowe — widnieje zwiewny i kruchy tytulik, napis, motto: „tylko dla siebie“ —
Przed ostatnią stronicą wygrubia się papier: zasuszona gałązka wrzosu.
I to wszystko jest takie odległe jak romantyzm, jak sentymentalizm — jak zagubiona niebieska wstążeczka w hali maszyn; ciąg powietrza od rozpędzonych, migających pasów transmisyjnych porusza nią i zdmuchuje niepokojąco; lada chwila może ją zwiać pomiędzy koła, tryby i zęby stalowe — przemielony strzępek wypadnie na piramidkę odpadków i śmieci.
Cyprjan trzyma zeszycik pod umbrą lampy nocnej — nie czyta. Wpatruje się w linijki zielone pierwszej stronicy — są jak gęste druty telegraficzne, na których siadło czternaście jaskółek: to te litery ułożone w trzy słowa:

Tylko dla siebie...

I jest znów jak wtedy, gdy muzy — czy to było w śnie? — rozpierzchły się z krzykiem i piskiem — przerażone widokiem Cyprjana-koźlonoga — chwyciły się dłońmi ostatnich smug panowej muzyki, unoszącej się jak błękitny dym na powietrzu — i zwinnie jak po licznych drutach telegraficznych wspinały się wysoko na ostatnią linijkę tej stronicy — na kraj zeszytu — stąd, przycupnąwszy — z rozmachem ramion kilkakrotnym — skoczyły w czarne niebo i rozbłysnęły konstelacją liry — —

Tajemny głośnik w piątym kącie pokoju, znajdujący się teraz tuż pod gniazdem kowalików (— tymczasem rozkwitły gęste kity płomiennych róż —), naszeptuje stłumionym, cichym głosem:
— ja jestem twa siódma —
— tak, Milo, tak — ty jesteś siódma — Zaledwie zmilknął odległy szept — zadrgało i zakotłowało się w konstelacji — zawirowały gwiazdy, rozprysnęły i szybko ułożyły się — podobnie jak to na ekranach bywa przy wyświetlaniu reklam — w kształt imienia: M-A-U-R-A —
Ponad gwiezdnym napisem zamajaczał mgławicowo, ledwie dostrzegalnie tors dziewczęcy i prawa wyciągnięta ręka trzymająca drzewce sztandaru, którego czerwień stapiała się z wstającą zorza świata obejmującego pożarem pół nieba — Gwiazdy wygasły.
Płomienie huczały nad ziemią jak gwar wielkiego pochodu —
Ogień rozprzestrzenił się na cały firmament — olbrzymia czerwona kopuła nakrywała ziemię budzącą się ze snu — syreny dymiących fabryk zagrały posępnie i jękliwie —: pożar!
W łunach rozwichrzonych rozżarza się dziewczęcy tors jak stal do białości — twarz wzniesiona — w gwałtownym skrócie — włosy zajęte pożarem płoną — sypią się iskry — gęsty deszcz iskier, w którym obraz zatapia się — tonie — wreszcie zalewają go wychlusty płomieni —
Tak — tam!
A tu — blisko — nieomal na wyciągu ręki — — zcichł nagle pisklęcy świegot pośród róż; wiewiórki przycupnęły do pnia, nastawiły uszy i ogon, zacumkały gniewnie i przytuliły się mocniej do konaru; turkawki odleciały trzepotliwie i spłoszenie w stronę martwego lasu —
Nagły stuk!
Głośnik obsunął się wzdłuż ściany — spadł i roztrzaskał się na drobne szczerby —
Z poza niewidocznych skał zrywa się, jak stado przerażonych orłów, szum spadających w otchłań wód —
Przez chwilę: pożar i szum —
I nic więcej —

Powoli płowieją płomienie i szum oddala się poza widnokrąg —
Przez liście jesionów i leszczyn przedzierają się pierwsze promienie dnia — potrącają gałęzie, opadają na szuwar i sitowie odbijające się w stawie — drżą trzciny i ostrza liści — jakby dalekie echo panowej fletni — siedmiopiszczałkowej sirinks —
Sirinks!

Cyprjan rozwarł oczy; przesunął dłonią po czole — było zimne i mokre.
Odwrócił pierwszą kartkę; „tylko dla siebie“; począł czytać:

17 lipca 1933 r.
I oto jestem tu. Poco? Dlaczego? — Co mnie tutaj przygnało? — Czyżby ta niezerwana nikła (niestety! —) nić wspomnień, gdy... Napisałam „tylko dla siebie“ lecz to niełatwo pisać „dla siebie“ prawdę. Zresztą czy on pamięta, że mnie kiedykolwiek widział? — koleżanki mi mówiły, że się ten młody poeta kocha we mnie; — ale to były czasy, gdy jeszcze myślałam, że walka o ojczyznę a poezja to jedno i to samo. — A potem wszystko się tak porobiło — —
ale o tym jeszcze będzie. Mam przecież czas i swobodę — pierwszy raz od dwunastu lat. Pierwszy raz!
Bardzo tu pięknie.
Chodzę po dróżkach, wydeptanych — — tak jest, ciągle myślę o tym, że on tu jest blisko, i że to jego kraj, ten, który go kształtował.
Gdy stanę na „swojej“ górce, przy rozstajnych drogach — taki wielki szmat świata widzę! Dwie ich się tu schodzi — jedna droga właściwa — wiodąca do szosy głównej — biedna, uboga, kamienista — trudno po niej zrazu chodzić „miastowym“ nogom nienawykłym; a druga, jeszcze biedniejsza — odludna i cicha — ta idzie naprzełaj przez zbocze ku temu laskowi, który łączy się bezpośrednio z ogrodem otaczającym jego dom.
O przecudny spłachciu ugornej ziemi, co za urok masz w sobie, że trzy dni cię znając dopiero — już cię kocham bardzo?
Muszę kogo spytać o nazwy tych strumieni, lasów i gór, może gospodarz będzie wiedział. Zapamiętam odrazu te nazwy, bo ja je znam już przecie, tylko nie wiem które, z tych imion na czym położyć.
A to one przecież właśnie — te strumienie, drogi, lasy, i góry — „zaplotą dzień dzisiejszy z wiecznością“; — zapamiętałam dobrze te słowa. Dziwnie wyraźnie przypominają się teraz słowa z jego książek i dźwięczą w sercu.
Nie mam, niestety, żadnej tu ze sobą. Wogóle mam ich na własność kilka zaledwie, a i te jeszcze zabite w pace, nie mogłam się do nich dostać, prócz jednej, którą wyciągnęłam przez szparę, bo jest cienka.
Boże, jak ja ją czytałam wtedy... w tę noc lutową... Ale nie chcę o tym myśleć dziś jeszcze.
Trzeba to, naturalnie, przemyśleć wszystko i uporać się z tym jakoś, ale jeszcze nie dziś — jeszczem na to poprostu fizycznie za słaba. Po tych wszystkich strasznych przejściach czuję się jeszcze tak źle, sił nie mam za grosz. Sypiać zupełnie nie mogę. Masę leżę, bo kładę się o zmroku, ale sen przychodzi rzadko i na krótko. Winne temu te myśli, kłębiące się w nieszczęsnej głowie. A odpędzić je tak trudno!
A jednak czuję, że w tej chwili wszędzie na świecie czułabym się jeszcze gorzej, niż tu — tu właśnie na tym kawałku świata jest dla mnie w tej chwili miejsce jedyne.
Tęskniłam do tego kawałka ziemi — nie znając go jeszcze. I tęskniłam do samotności.
I jeszcze tęskniłam i tęsknię do człowieka, jednego człowieka, dobrego, wyrozumiałego, coby mi zechciał choć trochę, choć krzynkę pomódz, jakichś trochę dobrych słów mi dać, żebym nie była tak straszliwie sama.
Bo tak się stało, że zostałam naraz samotna, choć miałam kiedyś trochę bliskich ludzi.
Rodziców oszczędzać muszę. Dość oni mieli ciężkie życie, żebym im je u schyłku zaciemniać miała własnym smutkiem. — Zresztą oni jużby mnie dziś nie zrozumieli. A dzieci moje kochane — na szczęście jeszcze mnie zrozumieć nie mogłyby, ani pojąć tego co mnie boli.
A inni? Jakże ich mało zostało — tych przyjaciół prawdziwych! Zresztą nie wiem nawet gdzie są w tej chwili Halina czy Ewa —? Przez to wszystko co przeżywałam, co przetrawiłam w samotności straszliwej, nie mając sił ni odwagi, by zwierzyć się z tym komukolwiek — potraciłam kontakt wszelki.
Prawda! — ksiądz K. jest blisko, na letnisku, o trzy mile stąd, prosił żebym do niego przyjechała. Ale ja czegoś boję się tego... cóż on mi powie? — Każe mi znów cierpieć, tylko cierpieć. A ja już cierpieć nie mogę. Już tyle cierpiałam! — Ja teraz śmiem marzyć o końcu cierpienia!
Instynktownie obawiam się teraz zetknięcia z jakimkolwiek księdzem. Mam głuchy żal do nich, za te moje ostatnie dwa zmarnowane lata. Mniejsza o mnie, ale wyszły one na szkodę tych biednych dziecek moich. A można było przecież przez wcześniejsze rozcięcie tego wrzodu — wcześniejsze rozstanie — wiele zła uniknąć. A księża mnie tumanili.
A no, trudno, co się stało — nie odstanie się — teraz trzeba mi koniecznie skrzepić się jakoś i ratować, ratować!
„boć nic jest trudem ukochać dobro i piękno, raczej wytchnienie to — łatwość; aleć zło kochać! brzydotę! — to jest dopiero ów cud, mieniący owo zło w szlachetność złotego kruszcu“.
Pamiętam!
Cudnie jest przeczytać coś nowego — jego. Dobrze, że jeszcze dużo nie znam, więc jeszcze wiele razy tę rozkosz przeżyję.
Powiedział Boruta (prosiłam go, żeby wstąpił do poety i poprosił o pożyczenie jego książek), żebym wypisała czego właściwie chcę. Ale ja nie napiszę! Mógłby poznać pismo i domyśleć się, że ja to tasama istota, która... i mogłaby się zerwać ta słaba nitka!
Marzę o zobaczeniu go choć z daleka.
Już tydzień tu jestem — czuję się jednak lepiej; odrobinę; samo to przychodzi. Może tak minie tydzień drugi i trzeci i czwarty i piąty — trzeba będzie wracać i nie zobaczę go?
Fizycznie wzmocnię się napewno, skoro już po tygodniu lepiej się czuję i temperaturę mam dużo mniejszą; a i psychicznie napewno się podźwignę, dzięki czytaniu jego książek i dzięki temu — czy ja wiem, jak to powiedzieć? — może dzięki temu, że oddycham tym samym powietrzem, co on — — temu, że patrzę na ten sam kształt krajobrazu, co on — — może i on w tej chwili patrzy przez stare okno swego domu na te wysokie, szumiące czuby wielosetletnich dębów? — temu, że sercem wyczuwam tu wszędzie i we wszystkim fluid jego obecności i obcowania.
Czemuż nie umiem, jak św. Teresa, zadowolić się tym niewidzialnym, mistycznym ukochaniem?...
Czemu nie umiem z nią razem zawołać: „dosyć mi, Panie, dosyć mi jest na tym;“ — ? —
Nie jest mi dosyć.
Marzę o zobaczeniu go.
Nie wiem czy to się stanie, ale któż mi marzyć zabroni? — I cieszę się, że moja zbolała dusza może już w ogóle o czymś marzyć.
Jego to już bezwiedna zasługa.
Dziękuję ci za to, poeto, poeto.

22. VII. sobota ok. godz. 3 rano.
Siedzę przy oknie. Niebo ledwie szarzeje, gwiazdy bledną. Słońce wschodzić zaczyna nad górą — nad tym może miejscem właśnie, gdzie za lasem stoi jego dom nawiedzony.
I on może już nie śpi? — wstaje tak wcześnie i pisze — mówił mi to — tak — sam mi to mówił. Mówiłam z nim! Widziałam go! Po tylu latach!
Trzeba mi to tu wyraźnie napisać, tak jak dziewczynki recytują: wczoraj, w piątek, dnia 21-go lipca, przed wieczorem o zachodzie — na drodze tej kamienistej — z pieskiem czarnym u nóg — taki jak był i taki jak w myślach — trochę taki, a trochę nie taki; siwy już; — niewiele wiem o czym mówiliśmy, zbyt byłam wzruszona; — wiem, że poznał odrazu — to znaczy nie pierwej, aż przy nim stanęłam — przecież nie spodziewał się; jakby lekko przybladł. Nie mówiliśmy o tym. — Szliśmy pod górę, naraz, przy starym dębie rzekł: „o tego przecież nie ominiemy“ — schylił się i podniósł z ziemi podkowę — i podał mi. A mnie tak było, jakby mi dzwony w sercu biły. Myślałam: „to Bóg sam rzucił nam tę podkowę pod nogi!“
Gdy doszliśmy wyżej, powiedział: „umieściła się pani w samym sercu tej ziemi“. Zaszedł ze mną aż do Borutów. Przywitali się z nim serdecznie — kochają swego poetę — dumni z niego. — Raczył wstąpić do mojej ubogiej izby i posiedział chwilę; coś się znów gadało; nic ważnego; co to można w takiej towarzyskiej rozmowie; ale ponad tym co się mówiło była śpiewna aura; i te dzwony w sercu.

Na drugi dzień — niedziela — popoł.
Opłukałam w źródełku moją podkowę ale niezbyt dokładnie, chciałam, żeby w niej zostało trochę ziemi z tej drogi kamienistej. I zostało.
Teraz schroniłam się do swej izdebki, żeby trochę samej poczytać i popisać. Myślę — jak on cudnie n. p. powiedział o tym organiźmie poezji, najsubtelniejszym z wszystkich organizmów, który też potrzebuje swej strawy — bez niej obumiera. Życie swe czerpie poezja z motorów dwu serc — jednego, co ją stworzyło i życiem obdarzyło — i drugiego, co ją czyta i w siebie wchłania. Jakie to prawdziwe!
Postanowiłam zdobyć się na odwagę i pójść tam w środę — do jego domu.

Czwartek 27. VII.
Byłam tam więc wczoraj popołudniu. — Przedziwne popołudnie, spędzone w półrzeczywistości w domu z książki, jakby samo też było wzięte z książki, a nie z życia, z powszedniego życia.
Nie piszę tego dla kogokolwiek, dla siebie samej tylko i jedynie, parta potrzebą serca (kiedyś, gdy będę czuła, że droga się kończy — spalę te kartki). Więc nie będę się też rozpisywać o drogocennych, muzealnych przedmiotach w komnatach natchnionego domu z 16-go w. gromadzonych z pietyzmem radosnym. Moja artystyczna natura oczywiście umie je odczuć. Ale to nie to. Nie to, co głównie mnie tam wzruszało. Bo nie zewnętrzne piękno sprawia, że do poetowej samotni wchodzi się z tym uczuciem jak do gotyckiej świątyni! — Nic! — Sprawia to, zaklęte w tych ścianach piękno wewnętrzne. — — — Sanktuarium sztuki i poezji. Przy stoliku, ukośnie pod oknem stojącym — pisuje rano. Tu jest też jego sypialnia; olbrzymi pokój. Jakoś tam się przysiadło. Ja przy oknie. On przy stoliku. Pies (Toruś się nazywa) ułożył się na oknie i zasnął. — Nie mówiło się nic jakąś chwilę. Ja patrzałam w okno. Serce mocno biło, a w oczach zaczynały się łzy niepotrzebnie kręcić. — „verbleibe doch — du bist so schön“. — — Nie mówiłam nic właśnie dlatego, że tylebym, tyle powiedzieć chciała! Zresztą mówiłam tym milczeniem. I w kościele, z Bogiem mówi się milczeniem. — Wypadało jednak przerwać je już... bo cóż?... siedzą dwie osoby w pokoju — jedna z nich jest jak w kościele — — a druga może o tym samym czasie ziewa w duchu i robi sobie uwagę w rodzaju: „jakaż ona nudna“ — „kiedyż sobie pójdzie?“ — O Jezu, to byłoby straszne, gdyby on tak myślał. Raczej trzeba się zdobyć na bohaterstwo przerwania chwili, którąby się pragnęło faustowskim zawołaniem zatrzymać na wieki — i — odejść — —
Poznałam dwoje jego dzieci — i pokochałam odrazu. Takbym pragnęła, żeby mnie też lubiły choć trochę. Starszy syn, do ojca podobny; piękny ma profil; melancholijny trochę i małomówny. Młodsza córka jest przemiłym dzieckiem, zdaje się bardzo szczerym i otwartym; uśmiecha się rozkosznie. Duże czarne oczy, twarz owalna o rysach miękkich. Ma być podobna do matki. Nie mogłam stwierdzić, bo nie widziałam pani, niestety. Przypuszczalnie drugi raz nie będę już mogła być w tym domu. — Ano może i lepiej, że więcej tam pewnie już nic będę. — Bo to było tak cudnie piękne, że, skoro nie dało się zatrzymać wołaniem: „trwaj chwilo — jesteś piękną!“ — to może lepiej nie powtarzać tego, a przeżywać tylko we wspomnieniach!

Noc z niedzieli 6-go na
poniedziałek 7-go sierpnia.
Piszę to późną nocą. Napróżno starałam się zasnąć. Słyszałam jak zegar obok, u Borutów, bił kolejno: jedenasta — dwunasta — pierwsza — druga — — Niedługo świtać już zacznie. Nie mogę leżeć. Serce mocno bije i twarz cała w ogniu. Nic wiem, co się ze mną dzieje! — — Właściwie wiem — i nie wiem. — Ja już od dawna uświadomiłam to sobie. Tak. Byłam w Krakowie; wczoraj wróciłam. Poszłam do spowiedzi, do jakiegoś karmelity — tylko w tym celu, by mieć prawo przystąpienia do komunii. — Mam zwyczaj przy przyjmowaniu komunii prosić za moich najdroższych. Więc prosiłam za dzieciny i za — niego! — Z chwilą gdy Ciało Twoje Przenajświętsze, o Chryste, przyjęłam, z tą chwilą naraz, jak błysk ognia, uświadomiłam sobie, że on mi jest tak bliski, kochany, jak dzieciny moje.
Uderzyło to we mnie bez współdziałania woli i zalało mi serce, jak przypływ morza zalewa wybrzeźe, kraj, ziemię całą — —
Tak. Stało się,!
O Jezu, Jezu! — Więc jeszcze i to przyjść musiało po wszystkim co przeżyłam — — — — Nadeszła pora świadomości.
Kochałam młodego żołnierza-poetę pierwszą dziewczęcą miłością. Po trzech latach musiałam ten cudny kwiat wyrwać z serca tak, jakby to był chwast wstrętny. Wyrwałam i rzuciłam pod płot; — dlatego, że on musiał się ożenić z bogatą... 25-go marca 1919-go r. ostatnie spotkanie z Adasiem — nad Wisłą taką szarą tego dnia; — miał łzy w czarnych oczach — o dziesięć lat starszy odemnie, mniej okazał hartu. — A skądże ja tyle wówczas hartu znalazłam? — Dużo przecierpiałam, ale zdołałam wkońcu uporać się z bolącym sercem. — —
Półtora roku potem. Front, straszliwa wojna. Październik — mnóstwo zeschłych liści krwawych, krwawe jarzębiny na zamkowej górze, i tyle, tyle krwawych ran —
Chłopiec młodziutki, śliczny, błękitny mundur hallerowski, błękitne oczy wpół-rozwarte, mgłą straszliwego bólu zasnute; — krople potu na biednym, cudnie sklepionym czole; — i tak straszna rana!! I ten, powierzony mi, list do przyjaciela — ostatni! — a w nim te słowa: „Stefku! Wiedziałem, że musi przyjść coś takiego, co wypali i wyrówna wszystkie obniżenia ducha“ — — Jakieś ty mógł mieć zniżenia, orlę ty młode?! — Tyś szybował napewno wciąż górnie, w obłokach, wysoko! — Ale zamało jeszcze wysoko, by cię nie dosięgła zła moskiewska kula — — Znałam go dwa dni; — zdaje mi się, że kochałam go. — Bo inaczej, gdy dziś myślę o tym, nie umiałabym sobie wytłumaczyć mego zamachu samobójczego po wywiezieniu Romka; tak, to był Romek, wspaniale zapowiadający się poeta; ukazał się jego tomik poezji — ale już jako pogrobowiec. — Zachorowałam wówczas ciężko na tyfus, którym się zaraziłam umyślnie. Leżałam w żydowskim domku, na kwaterze, opuszczona przez wszystkich jako zadżumiona.
Mimo wielkiej gorączki byłam prawie ciągle przytomna i pamiętam jak się bał mnie księżulo, który przyszedł dać mi komunię, a potem namaścić olejami.
Byłam pewna, że pójdę na ten cmentarz korecki, na którym już mnie czekało tylu naszych.
Jedyna istota ludzka, która czasem coś przy mnie wtedy zrobiła to była Masza, łachman ludzki, przez wszystkich pogardzany, żydowska prostytutka. Nie wiem czemu się nie bała, może i ona chciała dostać tyfusu? —
Ale wyzdrowiałam jakoś — równocześnie doszła mnie wiadomość o śmierci Romka w Zamościu. — —
A te pierwsze miesiące po wojnie były dla rodziny mojej dużo straszniejsze niż wojenne lata.

Dalej piszę już przy świetle dziennym.
W rok potem, na jesień zaręczyłam się z Marcelim, który mnie, jak twierdził, kochał od kilku lat. Przypuszczalnie nie kłamał. Tylko, który to był z rodzajów „miłości“? Dworek rodziców z pięknym, wielomorgowym ogrodem „rezydencja“ w której kilkakrotnie w początkach wojny mieszkał Komendant — mogła jednak łudzić ludzi. Opowiadano też o gotówce dziadka, o której sam nie wiedział jeszcze wtedy, że się tak zdewaluowała.
Poza tym ze strony Marcela był — „pociąg“ — instynkt, wrodzony każdej prawie ludzkiej istocie, który ludzie zwykli chrzcić mianem miłości.
A we mnie odezwał się w tym samym czasie instynkt inny — pragnienie dziecka.
I jakoś doszło do tego, że w kwietniu 1922-go r. był nasz ślub — po czym Marceli wrócił do pułku, a ja do końca roku szkolnego pełniłam swe obowiązki — uczyłam w gimnazjum rysunków i prowadziłam hufiec harcerski.
Skończył się rok szkolny. Przyjechał po mnie — zabrał — dosłownie — — O Boże, Boże — jakie to było straszne bez miłości — —
Na miłość boską — poco to zrobiłam!
Cóż mnie z mężem mym łączyło?
Człowiek ten w swym życiu nie przeczytał żadnej książki prócz fachowej, dotyczącej formacji piechoty, potrzebnej mu — lub brukowej powieści.
Już w „miodowych miesiącach“ rozdźwięki coraz większe. Potem wielka awantura — brrrr... Poszło — żal się Boże i ty wieszczu z nieba — o Wyspiańskiego.
Pierwsza moją myśl o rozstaniu, gdy — nowina —: dziecko! — Wyznanie mu jednego i drugiego (rozwód i dziecko!). Wyśmianie i wydrwienie mnie. „Czyś ty z byka spadła!“ (ulubione powiedzonko).
I tak dalej — dziewięć lat zgórą męczarni. Ciągłe choroby moje i dzieci, kilka operacji, wieczna troska materialna, trudność wiązania końca z końcem, częste przenosiny i przeprowadzki. I gdzież tu miejsce na rzeczy wyższego porządku? — Były i chwile lepsze, że zdawało mi się, iż się to jakoś ułoży. Ksiądz K. był mi wielką pomocą. Umiał mnie on zawsze taką wiarą natchnąć, że mówiłam sobie „contra spem spero“ — i siłą mego pragnienia i wierzenia chciałam przecież jakoś ulepszyć to małżeństwo nasze, choć byliśmy przecież tak kompletnie niedobrani. Ja byłam dla niego i za mądra i za głupia. Z jednej strony za wielka indywidualistka, z drugiej życiowo niedoświadczona i właśnie głupia. — Daleką też jestem od tego, żeby jemu jedynie przypisywać winę, że złe było nasze małżeństwo. Dużo było i mojej winy, a przede wszystkim winne było nasze niedobranie się.
Lecz przyszły dwa ostatnie okropne lata. Przyszły wstrętne, cyniczne, brutalne, fizyczne zdrady z jego strony — a więc i to ostatnie zło, jedyne dotąd mi oszczędzone. — A ksiądz zaklinał mnie wciąż że „nie wolno mi się cofnąć przed żadną ofiarą byle zachować dla dzieci dom i ojca“. I kazał cierpieć. Mówił, że ty żądasz tego odemnie, Jezu! Czyś Ty naprawdę żądał tego odemnie, Ty, któryś widział moją straszliwą mękę tych dwu lat, potępieńczo ohydnych, moje poniżenia, upokorzenia, cierpienia okrutne? — — — Jezu! biegłam do Ciebie tak często, raniutko, gdy dzieci spały jeszcze, przyjmowałam Twe Ciało Najświętsze w cichym karmelitańskim kościółku — i znów wracałam do „domu“, który za dom już nie uważałam, do mego jarzma, do pracy za ciężkiej na me siły tak wątłe (nic trzymałam już służącej, bo nie pozwalało na to zgorszenie), do cierpienia, które wielokrotnie przechodziło me siły psychiczne. — Wreszcie przestałam chodzić do Ciebie Czułam się za nędzna i niegodna tego, zwłaszcza odkąd myśl o samobójstwie kiełkować zaczęła w mym mózgu. I ze zdrowiem mojem tak się wtedy pogorszyło, stale żyłam w wysokiej gorączce, krew się znów z płuc zaczęła pokazywać, potem lekarz, do którego się raz, na prośbę mamusi zwróciłam, stwierdził nerwicę całego organizmu, zapisał jakieś zastrzyki, których ja oczywiście nie brałam. Natomiast nie chciał mi zapisać weronalu. Poradziłam sobie, zapisała mi to i przysłała w liście dawna koleżanka, lekarka, której nabujałam, że mi tylko to pomaga. Wiedziałam z gazet, że trzy pastylki wystarczą, a ja miałam ich dziesięć! więc pewne. — Czyniłam gorączkowe przygotowania, oporządzałam i obszywałam dzieci, pomagałam im w lekcjach na zapas, starałam się być dla nich jaknajłagodniejsza, żeby jaknajlepsze o mamusi swej zachowały wspomnienie. Zaraz po Nowym Roku 1933, w czasie wakacji zimowych, chciałam je wysłać do matki, a wówczas sama — — w jego oczach — — zemsta to będzie za moje życie złamane — — —
Lecz tymczasem zbliżały się Święta. Przygotowania jak zwykle. Z synkiem i ordynansem kupiłam na Placu Magdaleńskim choinkę. Mój „złotowłosek“ sam ją wybrał i tak się cieszył. Patrząc na to doznawałam pewnej ulgi, że nie zepsuję dzieciom tej Gwiazdki, że jeszcze im ją, względnie miłą, przeżyć pozwolę. Względnie — abstrahując od wyczynów ich t. zw. ojca, który od roku już nie spędzał w domu ani jednego wieczoru, a i na samą noc teraz coraz rzadziej się zjawiał.
Zosienka (to starsza moja córeczka) powiedziała mi raz: mamusiu, mnie mówiła Kazia z piątego oddziału, że ja jestem bardzo biedna, tak, jakobym nie miała tatusia, bo mój tatuś wcale nie jest nigdy w domu, tak mówili jej rodzice i ona słyszała i mi to w sekrecie powiedziała. — I jeszcze mi mówiła Kazia, że tatuś zawsze chodzi z panną Alą z biura do kina i do teatru i na kolację, i że tatuś śpi w jej domu, i pytała się mnie, dlaczego tatuś tam śpi, bo jak tatuś jest z nią cały dzień, to powinien choć na noc przyjść do domu; mamusia niema przecież rewolweru, więc jakby przyszli bandyci, toby nas zamordowali, a tatuś przecież powinien nas bronić. — Wieczorem tego dnia rozmawiałyśmy sobie, ja i Zosienka, długo i poważnie. O ojcu także. Wiedziałam, że zabił on miłość do siebie w dzieciach. — Lecz czy ta miłość nie była raczej przezemnie sztucznie rozdmuchiwana dawniej, stałym ukrywaniem jego błędów, a podkreślaniem rzekomych zalet? Kłamstwo od początku, kłamstwo we wszystkim. Boże, czegóż to ja nie zrobiłam, żeby to jakoś skleić wszystko. Miotałam się jak nieszczęsna ryba w sieci. I poco było ten syzyfowy trud podejmować — dla jakiej idei? — Tyle obrzydliwości! — Robiłam to niby dla dzieci (wedle księżęcej recepty). A przecież, gdybym była wcześniej zdobyła się na to, by stać się tym wolnym ptakiem, jakim dziś jestem — dziecięta zyskałyby na tym tylko — miałyby przede wszystkim zdrowszą matkę, o niestarganych tak doszczętnie nerwach. — — —
Poco ja to właściwie piszę o tych brudach? — Nie miałam tego zamiaru bynajmniej. — Wogóle poco ja i naco to piszę? — Chyba po to, że w ten sposób jaśniej to wszystko mogę przemyśleć. A przemyśleć to wreszcie muszę i jakoś się z tym uporać.
O Boże, gdyby on, poeta, zechciał o tym pomówić ze mną. O, cóżbym za to dała, żebym otworzyć przed nim mogła me serce. — Wiem, czuję to instynktownie, że on poradziłby mi i dopomógłby lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. — Ale to zbyt śmiałe pragnienie, więc nie wiem, czy będzie mogło się urzeczywistnić. I — czy umiałabym, mówiąc z nim tak, szczerze, ukryć to, co ukryć powinnam — to, co jest w tej chwili mym największym skarbem, skarbem bezcennym, którym nie wolno mi się z nikim dzielić? —

Niedziela 13. VIII. 33.
Była wczoraj taka chwila, że mówiłam w saloniku na górze z nim tylko. Dziwnie mile się mówiło. Sama sobie się dziwię, że „odkrycie“ moje nie onieśmiela mnie. Tak dobrze było otworzyć trochę przed nim serce. Powiedziałam mu o swych dwu miłościach. Ale krótko to trwało; napatoczyli się goście — co chwila ktoś wchodził, kogo nie posiano. Po podwieczorku całe, dość liczne — jacyś poeci młodzi, malarze, rzeźbiarze — towarzystwo zasiadło w tym samym pokoju. Jeden z młodych grał na fortepianie trochę śmiechu, rozmów. Było miło. Wolę nawet takie większe towarzystwo, niż nieznośną trzecią osobę. Zwłaszcza, że on siedział obok mnie i co chwila mi coś takiego powiedział, co było tylko dla nas — czego inni nie rozumieli. Powiedziałam tez, że znalazłam wreszcie wśród jego poezji pewne ogniwko, którego mi brakło w łańcuchu, że dotąd natrafiłam na nie raz tylko i to w dramacie. Jej, jak się bałam! — Przecież to wyraźne, że szło mi o miłosne poezje. Odpowiedział, że, jeśli mam odwagę czytać dalej, to natrafię jeszcze nieraz na to „ogniwko“. — Czasem zwracał się do kogoś przy stole siedzących — wówczas ośmielałam się popatrzyć na niego króciutko. Długo nie wolno, by się nie zdradzić przed kimkolwiek. — Tak; trzeba trzymać oczy wciąż spuszczone, bo w nich tam napewno to jest napisane — jak — jak po prostu każdy siwy włos jego jest mi bezgranicznie drogi.

Środa 16/8
W piątek mam z nim mówić — ma to być rodzaj spowiedzi. O, jakżem szczęśliwa! Drżę tylko, żeby deszcz lub coś innego nie przeszkodziło.
O godzinie 5.30 mam się z nim spotkać, a teraz ściemnia się tak szybko, więc czasu będzie brakowało. — Będę musiała pomyśleć sobie jutro co właściwie powiedzieć mi wolno, a czego nie wolno. Ale jakże to trudno będzie trzymać się tej granicy — —
Chwilami myślę jednak, że może niema sensu maskowanie się żadne, bo on i tak wie wszystko napewno. — Powiedział mi wczoraj, że zna mnie już dobrze, bo ja „tak silnie emanuję“ — „to jest niebezpieczne“ odpowiedziałam na to, i naprawdę zimny strach ścisnął mi serce, że on wie już! — A w chwilę potem uczucie radości „a niech wie, niech wie!“
Nieraz w nocy, w czasie godzin bezsennych, prowadzę z nim długie rozmowy. Chodzimy sobie w czasie tych rozmów po cudnych dróżkach i miedzach tutejszych „we czworo z cieniami naszymi“ jak on chodził kiedyś z cudną panią Ho. Powiedział mi to w tajemnicy. Boże, jak to cudnie wiedzieć, że mi mówi coś takiego, czego nie mówi innym ludziom. — I powiedział, że nie znał jej jeszcze wtedy. To jeszcze cudniej. Ucieszyłam się, że tak można. Bo niepokoiło mnie czy ja tylko sama jestem takim dziwadełkiem — — teraz myślę czasem, że ja go już może kochałam, nim go poznałam — więc przed laty... nie wracajmy do tego! — — W rozmowach tych urojonych jestem bardzo wymowna. A gdy się znajdę przy nim zaraz i coraz bardziej czuję się onieśmielona. Nieraz chcę coś odpowiedzieć i wstrzymuję się, bo mi naraz się wydaje, że ta odpowiedź będzie jakaś pozerska, afektowna. N. p. dużo zawsze nasuwa mi się urywków poezji — i jego i innych, cytatów różnych — gwałtem muszę sobie nakazywać nic mówić tego, żeby nie być taką żywą, kiepską encyklopedią. Ot, wczoraj, gdy już bardzo było ciemno w bibliotece, a my tam jeszcze siedzieliśmy, powiedział: „widzę w tej chwili tylko ręce pani“; a mnie momentalnie się nasunęło to zdanie: „po szynach rąk dwu sprężonych w mroku jak gronostaje w znaglonym skoku“ — i znów się ugryzłam w język, żeby to nie wypadło głupio, tym bardziej, że to było przecież powiedziane do kobiety, którą kochał, więc może wydałoby mu się bluźnierstwem w zastosowaniu do mnie.
— Acha, jeszcze coś było ważnego! gdy mnie prosił o wpisanie się do księgi pamiątkowej — ja odmówiłam, tłumaczyłam się tak: „tego, cobym tu napisać pragnęła — napisać mi nie wolno — a tego co w najlepszym razie napisaćby mi było wolno — napisać nie chcę“. — Co też on sobie pomyślał o tym? — Nie wiem, ale o wpisaniu więcej nie było mowy. Naprawdę zbyt byłoby mi przykro napisać Mu coś takiego, jak pierwszemu lepszemu „wielkiemu człowiekowi“.
I jeszcze coś tu napiszę — — przecież tego nikt nie przeczyta (w domu schowam to pod klucz) — — że, gdy wstałam wreszcie, by odejść — było tak ciemno — pomógł mi zejść ze schodka, łączącego te dwa pokoje, i wziął w tym celu w swą prawą rękę — moją rękę lewą, wysoko, tuż pod ramieniem. I trzymał tak dość długo, nim doszłam do drzwi sieni. Przez cienką warstwę jedwabiu bluski czułam ciepło jego ręki przenajdroższej...
Więc pojutrze, w piątek będę z nim mówić — zobaczę go — o co za szczęście! — o Boże, spraw w miłosierdziu swym, by on mnie trochę choć lubił. — Wiem, że bardzo lubieć mnie nie może. I za głupia jestem na to i za zła i za brzydka; niestety! —
— Chwilami zresztą zdaje mi się, że nie jestem taka bardzo już brzydka; wiem, że jestem dobrze, choć filigranowo zbudowana. A i twarz wydaje mi się chwilami „dość sobie“. Gdy w sobotę siedzieliśmy tak wszyscy przy stole w tym pełnym poezji domu odmiennym — czułam, że wyglądam dobrze przy tym blasku świec w staroświeckim kandelabrze.
Co też on o mnie myśli? — Ach, napewno nigdy wogóle nie myśli o mnie i nie pamięta o moim istnieniu z chwilą, gdy zniknę mu z oczu. — Chwilami żałuję, że on jest tak zwanym „pięknym mężczyzną“ — Cudnie byłoby tak go kochać jak kocham — właśnie gdyby był brzydkim. — Głupstwa piszę — przecież on sam woli być pięknym niż brzydkim — więc i ja chcę tosamo woleć!
A żona jego? — Myślę, że niewiasta ta musi mieć ukryte jakieś wielkie walory, nieuzewnętrzniające się tak na pierwszy rzut oka — skoro on ją wybrał. — — Szczerze, naprawdę szczerze pragnęłabym ją polubić. Ale idzie to jakoś opornie. Nie czuję z jej strony żadnej w tym kierunku zachęty i to mnie mrozi. — Nie wiem, czy mogę ją uważać za szczęśliwą? — Chwilami mi się zdaje czegoś, że los jej podobny jest do losu żony Krasińskiego.

Niedziela, 3 września
Długo nic tu nie pisałam.
W piątek, sobotę i niedzielę było cudnie. Odkąd tu jestem poraź pierwszy tak się zdarzyło, że widziałam go trzy razy z rzędu, dzień po dniu. W piątek krótko; późno było i ściemniało się wcześnie. Opowiedziałam mu kawałek mego życia — trochę moich lat dziecinnych. — Jakby było cudnie opowiedzieć mu po kolei wszystko co pamiętam. Ale widzę, że trzeba się tego wyrzec i skrócić się. W kilku zdaniach tylko streszczę mu dzieje moje przedmałżeńskie (o dwu mych miłościach i tak już wie), potem szerzej nieco opowiem dzieje tych jedenastu lat „w jarzmie“ — i prosić będę o rady co do przyszłości mej i dzieci — jak je chować — jak żyć — czy tylko już dla nich — z myślą o tym, że one wszak są dalszą moją kontynuacją? — Czy też jeszcze powinnam i dla siebie samej oczekiwać czegoś od życia? — Czy tez myśli tej absolutnie wyrzec się powinnam i jedynie w szczęściu innych — przede wszystkim dzieci — widzieć własne szczęście? —
O jakże pragnę, tej jednej, jedynej — takiej właśnie rozmowy — jak tęsknię do niej. Jak bardzo proszę o to Boga, by ona doszła do skutku. O spełń tę serdeczną mą prośbę, Boże! —
W sobotę wczesnym popołudniem całkiem niespodzianie (pierwszy i jedyny raz tak się cudnie zdarzyło!) ujrzałam na drodze pana Cyprjana. — Pierwszy raz dopiero napisałam tu jego imię — imię dźwięczne i jakby pachnące. Jeszcze ani razu nie odważyłam się powiedzieć do niego „panie Cyprjanie“. Raz tylko odważyłam się napisać w sekretniku — posłanym przez córeczkę Borutów w sprawie książek. I z miejsca mnie spotkała nauczka, bo mojego imienia w odpowiedzi nie napisano. Było tylko: „Droga Pani“ — a takby cudnie było zobaczyć napisane: „Droga Pani Emilio“, albo: „Droga Pani Milo“ — albo i usłyszeć... Do licha z tą nieśmiałością. Przecież w „tylko dla siebie“ wszystko mi wolno, więc właśnie będę go tu nazywać po imieniu i bez pana!
Więc szedł na przeciw mnie Cypjan — An — — Mam wrażenie, że go tak musiała nazywać matka — — (spytam go o to). I chwilę chodziliśmy sobie między dębem a domem Borutów. Było cudnie. Mówiłam mu trochę wierszy Adasia. Gdyśmy się rozstawali stanęło na tym, że we wtorek lub w środę przyjdzie do mej chałupki.
Inaczej się jednak stało.
Nawiasem mówiąc otrzymałem od mojej przyjaciółki Hanki, bibliotekarki w jednej z dużych bibliotek publicznych, którą prosiłam, aby mi przysłała jak tylko nową książkę Cyprjana kupią, książkę, w której jest wlepiony jego portrecik (reprodukcja z jakiegoś obrazu) —: rozkoszny, młodziutki chłopaczek, najwyżej ma no, dwadzieścia trzy — cztery lata — na wybrzeżu morskim. Jest tak słodki ten nagusek (portret wpółakcie), że zacałować chciałoby się go —
(olaboga! co ja też wypisuję!) poza tym jest w tej książce dedykacja jakiejś pani W. M.: „Drogiej pani tę książkę, której powstawania od początku była świadkiem, podtrzymując na duchu w licznych chwilach zwątpienia — bardzo oddany“—
Jakże bezgranicznie czułabym się szczęśliwą, gdyby mnie przyjaźnią obdarzył! — I czyżby miało przeszkodą do tego być to, że ja, prócz przyjaźni, żywię dla niego uczucie przesłodkie miłości? — — Może — gdyby wiedział — Ale ponieważ nie wie! — — Wie napewno, to tylko ja nic nie wiem! Ty właśnie nic nie wiesz, Milo — Ty wiecznie mała i głupia, mimo Chrystusowych już lat — wiecznie głupia Milo — — —
O Jezu Ty Frasobliwy, Jezu mój kochany, co patrzysz na mnie z Borutowej półki tak smutno, pobłogosław-że ty mi, czyż proszę o co złego? — Czyż chcę komukolwiek na ziemi zrobić najmniejszą krzywdę, przez to, że marzę o okruszynie szczęścia? — —
Smutna jestem! Poeta mój, An ukochany jechał, nie wiedzieć na jak długo. Jakieś nagłe interesa. Z żoną wyjechali — Czy wróci? Kiedy wróci? Czy go jeszcze zobaczę w życiu? — — Boże!

Poniedziałek 4. IX.
Drugi już dzień leje beznadziejnie. Wicher wyje. Nawet oknem nie chce się wyjrzeć na świat Boży, bo groza przejmuje. — Po głowie plącze się stara melodia w dzieciństwie słyszanej i śpiewanej pieśni „Na dolinie zawierucha“ — dziś nikt tego nie zna i nie śpiewa. Z trudem ją sobie przypomniałam; teraz mnie już nie opuszcza.
Niemożliwe dziś wyjść z chałupy; trzeba więc siedzieć i pisać.
Powrócę do tych ostatnich Świąt Bożego Narodzenia; — robiliśmy, pamiętam, we troje ozdoby na drzewko; Zosienka, Henryś i ja. W przeddzień powiedziałam krótko Marcelemu, że wilia, ze względu na dzieci, będzie u nas wcześnie, już o godzinie piątej, sądziłam, że może choć w tym dniu drgnie coś dla nas w tym sercu. — — Czekaliśmy jednak aż do wpół do ósmej. — Choinka ustrojona w gabinecie, stół w jadalni nakryty, z sianem i opłatkami; dzieci w białych ubrankach, ja w swej jasno-niebieskiej sukience (miałam ją ostatni raz wtedy na sobie). — Dłużyło się. By czas jakoś skrócić zaczęliśmy sobie lepić figurki z wosku kolorowego, przysłanego nam w świątecznej paczce przez babcię, a kupionego u piernikarza Rothego, tam, gdzie i przed ćwierć wiekiem rodzice dla nas ten wosk zawsze kupowali — gdy to nasze „wyrobki“ tak cieszyły ich oczy kochane. — — Henryś postękiwał, że głodny, nic dziwnego, od południa nie jadły nic dzieci. Wreszcie zasnął w rogu kanapy. Przekręciłam kontakt, by mu światło w oczka nie świeciło i tak siedzieliśmy sobie w ciemnością czułam dwie główeczki przenajdroższe z dwu stron do mnie przytulone. Zosienka zaczęła nucić kolędy. — Wreszcie ostry dźwięk dzwonka.
Przyszedł. Odbyła się nasza ostatnia wilia. —
Na drugi dzień wyjechał do Zakopanego na kurs narciarski, „Ta pani“, zdaje się, z nim razem.
Cichutko spędziłam z dziećmi te dni. Henryś bawił się nowym autem, dziewczynka czytała książeczki, które jej aniołek przyniósł. — Przeczytała je prędko bo czas był brzydki, niepodobna było wyjść z domu. Po przeczytaniu prośba: „mamusiu, wyszukaj mi w bibliotece nową książkę, ładną i co jeszcze wcale nie znam, może być dla dorosłych“. — Idąc ku szafce już wiedziałam, co to będzie! to będzie jego książka! — odłożona wówczas przed pięciu laty, do której-to miałam powrócić tak prędko! — Zaklęłam Hankę, żeby mi, co tylko może, jego książek dostarczyła.
Niektóre czytałam z dziećmi — inne sama —
Czytałam — czytałam —
Tymczasem wakacje zimowe miały się ku końcowi.
Czekała pod kluczem zła trucizna, co miała zabrać matkę tym dzieciom... dziesięć krągłych pastylek czekało; czy czeka jeszcze? — nie wiem.
Książki Cyprjana wyczarowały dobro i piękno w tym złym domu żałoby.
Wspomnieć muszę, aby ukoronować makabrę, że Marcel wrócił przed Nowym Rokiem, sam, widać, bo nocował w domu. W Sylwestra, już byliśmy w łóżkach, słuchał radia; ponieważ głośnik się popsuł, słuchał na słuchawki; mieliśmy jedną parę; w pewnej chwili powiedział: „posłuchaj Milo, ładna muzyka“ i podał mi słuchawki, a potem: „ja też chcę słyszeć“ — słuchaliśmy więc razem na jedną słuchawkę. Wtedy mnie wziął. I to było ostatni raz. Chciał jeszcze raz w lutym; — spaliśmy wtedy w osobnych pokojach; pamiętam, stanął w drzwiach w nocnej koszuli i zawołał: „choć Mila do mnie“ — zapytałam: „poco“, a on: „przecież jeszcze jesteś moją żoną“. Nie poszłam. Tak więc wtedy, w Sylwestra, było ostatni raz; osiem miesięcy temu.
I oto w ową mroźną noc zimową, zapragnęłam jak może nigdy niczego jeszcze w życiu — uciec od tej kaźni mojej — od tej całej zgnilizny moralnej, w której tkwiłam — lecz nie przez śmierć! — Uciec do życia! innego życia! — ku dobru i pięknu! Dać dzieciom moim czystą atmosferę, dać radość życia, a samej się uratować! Zapragnęłam też gorąco pójść — poszukać — tego cudownego lekarza, który wołał do mnie z swych cudownych książek.
Odtąd — było niby — na zewnątrz — tosamo — a jednak lżej. Myśl, że już niedługo, krzepiła mnie. Postanowiłam, ze względu na dzieci, wytrwać do końca roku szkolnego. Porozumiałam się z rodzicami, którzy sami załatwili wszystko z Marcelim, podzielono nasze skromne mienie, ustalono sumkę, którą ja z dziećmi otrzymywać co miesiąc będziemy; — drżałam, że wspomni coś o Henrysiu... ale, na szczęście, nie! —
Stosunki nasze w tych dniach ostatnich były oficjalno-uprzejme (widywaliśmy się zresztą na szczęście, rzadko — wpadał przeważnie tylko na chwilę na obiad, autem, które czekało na niego) — ograniczały się więc zwykle tylko do „dzień dobry“ i „do widzenia“ — poza tym jedynie zapytania w rodzaju „Czy nalać jeszcze herbaty?“ (— moje —) lub „czy było co z poczty?“ (jego). Manewrowałam tak zwykle, byśmy sobie nie musieli podawać ręki, co mi fizyczną przykrość sprawiało. — Miał mi nawet pomódz przy pakowaniu rzeczy... w rezultacie jednak nie zrobił tego, pakowałam sama, z pomocą ordynansa tylko; mocno się tym wszystkim umęczyłam. — Gdy wreszcie wyjechałam — rodzice przerazili się mego wyglądu i postanowiono mnie wysłać samą na kurację — zrazu do sanatorium, ale okazało się, że na to niema. Wówczas ja zaproponowałam... nie mówiąc nikomu dlaczego. Byłam zresztą przekonana, że ojciec, mający przecież wciąż stosunki z literaturą, skombinuje coś — wspomni o Mym Poecie. Tymczasem nic. Uwierzyli, że tylko i jedynie chcę poznać tę część Polski, której nie znam jeszcze, i że nęci mnie samotność i to, że w tym, może jedynym zakątku — właśnie nie mam nikogo znajomego. Jednym słowem „bujnąwszy“ trochę mą najdroższą rodzinkę znalazłam się pewnego dnia na małej prowincjonalnej stacyjce — i poszłam sobie od niej — prosta, nikogo o drogę nie pytając — jakbym się tu urodziła i wychowała. Szłam tą drogą sławną „mającą szczęście do poetów“ — wiedziona jakimś instynktem. Minąwszy „zatopione karczmisko“ weszłam w las cudny. — Wyszedłszy z lasu ujrzałam cudowny stary mur — —
Byłam jak pielgrzym, gdy ujrzy zdala Jasną Górę. Dotknęłam starych, omszonych kamieni drżącą ręką; ucałowałam. — — Ale nie wolno mi było tam wejść, bo skądże — poco — z jakiej racji? Więc poszłam sobie dalej oną śliczną kamienistą drogą która mnie zaprowadziła do domostwa Borutów. Zamieszkałam tu; i to wszystko.

Wtorek 5. IX.
Świt
I oto już jestem tu półtora miesiąca zgórą. Czytam jego cudne książki, piszę trochę, powieść dla dzieci — może z tego będzie co kiedy? — trochę rysuję, szkicuję, trochę szyję — gdy pogoda włóczę się po prześlicznym świecie Bożym — czasem w niedziele czytuję Borutom wyjątki z jego książek.
Fizycznie bardzo się już poprawiłam, chodzę teraz więcej i nie męczę się tak, jak na początku; temperaturę rzadko teraz odczuwam, bóle głowy także coraz rzadziej. Apetyt mam tak nadzwyczajny, że wsuwam nawet okropne obiady „szkolne“ (stołuję się w szkole tutejszej) — poza tym dużo mleka, prosto od krówki Winiochy, — owoców — miodu — tego co daje kochana ziemia tutejsza i co jej zapach i smak ma w sobie. Mam wrażenie, że przytyłam trochę, bo „solniczki“ znikły, a i twarz jakoś zaokrągliła się.
A psychicznie?
Dobrze zrobiłam, pisząc ten dziennik. Pomógł mi do odnalezienia siebie samej. Po zapełnieniu ostatniej stroniczki pewnie spalę go. Spełnił swe zadanie, więc niema celu przechowywania go. W tych dniach muszę już wracać. Wciąż marzę o zobaczeniu go raz jeszcze i o rozmowie.
Ale — choćby nawet do tej wielkiej radości nie doszło to i tak wrócę prawie szczęśliwa — Ja? — szczęśliwa? —
A jednak dzieją się, widać, cuda, na tym spłachciu cudnej ziemi, naprawdę, nietylko w poezji!

Tego dnia — południe
Około jedynastej — zapisuję to dziwne zdarzenie, niepojęte dla mnie, pod świeżym wrażeniem — więc około jedynastej wyszłam w pola, dość daleko, w każdym razie tak, żeby ani chat, ani ludzi nie było. Na południowym opadzie wzgórza słońce grzało co się zowie. Chciałam skorzystać z ostatnich ciepłych dni — no i wyjechać wnet muszę — i postanowiłam jeszcze trochę użyć kąpieli słonecznej. Wybrałam polankę pełną ślicznych wrzosów i dość wysokich, suchych lecz nieuschniętych traw i ziół. Bardzo tu pachniało, a że słońce prażyło, tym bardziej. Powietrze aż drżało z nagrzania; i ta odurzająca woń, bo to i wrzosy i skabiozy, macierzanka i mięta, melissa i koniczynka biała. Było cicho i bezwietrznie. Rozebrałam się prędko, zrzuciłam koszulę i nagusieńka jak mię Pan Bóg stworzył położyłam się plecami do słońca, a brzuszkiem do tych ziół, kłóło trochę, ale potem się ułożyło jakoś. — Ciepło i strasznie przyjemnie. Po chwili przewróciłam się na grzbiet, założyłam ręce za głowę, podniosłam nogi w kolanach i w takiej wygodnej pozie leżałam sobie, patrząc na białe obłoki niknące po bardzo niebieskim niebie. Już się tu jednak opaliłam trochę; ładna, naprawdę, ładna jest skóra taka złotawa, wogóle mam bardzo białe ciało. — I wtedy w tym spokoju i ciszy musiałam, widać, zasnąć, bo niesposób przecież, żeby inaczej mogła była stanąć przy mnie jakaś nieznana mi postać niewieścia; była to staruszka, trzęsąca się, siwa; górną wargę miała dziwnie wydłużoną i porosłą rzadkimi włosami, też siwymi. Tylko tę głowę pamiętam; ubrana była jakoś ciemno, może czarno. Wiedziałam, że się zbliża i prędko kończyłam w myślach zdanie: „żeby on mnie choć trochę kochał, choć jeden miesiąc!“ — nato ta kobieta: „i ja go kochałam; i on mnie kochał! — strzeż się!“ — nato ja: „ale ja kocham jako poetę“ — a ona: „i ja go jako poetę kochałam, ale żadna z nas by go nie kochała, gdyby nie był mężczyzną, gdyby nie miał... tu powiedziała słowo, którego nie znałam, ale domyśliłam się co ono ma znaczyć — zaraz sobie też wyobraziłam w myślach to, o czym ona mówiła, aż szczękałam zębami tak strasznie zapragnęłam — wyciągnęłam ręce i zaczęłam obłędnie szeptać i wabić. An — mój — jedyny — An mój —; wtedy ta niewiasta powiedziała: „a widzisz! a widzisz! — ja go też tak kochałam“ — ale ja prawie nie słyszałam tego, co ona mówi, przejęła mnie bowiem w tej chwili taka rozkosz jakiej nie odczułam dotąd nigdy, nigdy! Jęczałam jak w jakimś okropnym bólu. Niewiedziałam, że tak może być! — Nagle zrobiło się ciemno i wietrzno. Napłynęła ogromna chmura i zasłoniła całe niebo; wtedy począł mnie okrążać duży nietoperz, oczy miał świecące jak te małe lampki samochodowe, czerwone; nietoperz ten śmiał się po ludzku, głośno i szyderczo, zrozumiałam, że to jest śmiech tej kobiety, która zniknęła; równocześnie zalśniła błyskawica, z chmury wypadł piorun i ugodził mnie w piersi, ale bez grzmotu; piorun ten miał kształt... (to to straszne słowo tej wiedźmy). Zerwałam się z krzykiem. Słońce ślicznie świeciło; cała byłam zlana potem. I jeszcze się przestraszyłam raz. Gdy wstałam tuż spod nóg wyczołgała się wielka jaszczurka. Czyżby to była ta sławna Południca? — Zmęczona powlokłam się do domu. Cała drżałam.

tego samego dnia wieczorem
Boże! — cóż może znaczyć ten sen?!
A więc nie zobaczę go tu już.
Pani Wisia (jego żona) wraca jutro sama. On zostaje podobno na stałe — ma tam, zdaje się, jakieś zajęcie — nic nie wiem napewno — tak trudno czegoś się dowiedzieć.
Smutno — — czegoś straszliwie smutno — —
Już i ten szmat ziemi — bez niego — nie jest taki piękny — — Już i słońce tak jasno nie świeci —
Byłam dziś w jego słonecznym domu. Poszłam tam specjalnie do jego dzieci kochanych.
Gdybyś mógł wiedzieć, Jedyny, jak serdecznie kocham te dwie główki — jak drogie mi są one i bliskie — —
Gdy usłyszałam złą i okrutną dla mnie nowinę, tę wieść groźną — lodem ścisnęło mi się serce —
Alem się jakoś wzięła w garść — — i — — beztrosko napozór, śpiewaliśmy sobie (Jurek jest jednak bardzo posępny i niedorozruszenia) moc przeróżnych piosenek. Właściwie to z jego córeczką śpiewałam. Nauczyłam ją kilka piosenek legionowych tych moich ulubionych — najwięcej mających w sobie szczerego sentymentu — a zapomnianych już dziś prawie. Ogromnie jej się podobały (szkoda, że ona nie jest do ojca podobna, a syn do matki). — Chyba nie będzie pan miał do mnie żalu, panie Cyprjanie, że mu „militaryzuję“ córkę?! — —
Spotkała mnie tam duża przykrość ze strony siostry jego żony. Dziwnie niesympatyczna dla mnie ta kobieta. I zaco właściwie ona mnie nienawidzi? i dokucza mi? — tylko dlatego, iż doszły ją plotki, ze ja jestem „rozwódką“. — Pewnie i dlatego, że jestem młodsza i świeższa od niej. Doprawdy niewiele trzeba niewieście, by zapłonąć nienawiścią do drugiej, zwłaszcza, gdy ta druga jest dość bezbronna —
Ale staram się tym nie przejmować.
Czymże są przykrości wobec cudu, który piastuję w sercu — wobec mej najcudniejszej — przed całym światem — tajemnicy.
Kocham —
Kocham miłością ogromną i pełną i szczęśliwa jestem, że umiem i mogę tak właśnie kochać; szczęśliwa jestem, choć wiem, że ta miłość nigdy nie zostanie spełnioną.
Kocham miłością ogromną i piękną, bo nie mającą w sobie źdźbła egoizmu.
Zesłałeś, Dobry Boże, mnie, kobiecie dojrzałej — ten dar bezcenny, któryś niegdyś zesłał mnie — młodemu dziewczęciu.
Takasama jest ta miłość, jak ta, którą kochałam kiedyś Adasia i może Romka —
Jest to jakby tasama miłość — tylko zogniskowana na innej — dziś dla mnie najdroższej w świecie głowie —
Kocham Cię! An! Kocham! — Ani mi powiedzieć nie wolno tego, ani tobie wiedzieć!
Lecz ja nie proszę o nic; nie chcę nawet pamięci, nawet wdzięczności — nic — nic — —
To właśnie z mej strony jest miłość ta aktem wdzięczności za to wszystko, co wzięłam, coś mi dał w wielkiej hojności! — —
Tyś wrócił mnie życiu!
Tyś to, Jedyny — Poeto — sprawił, że ja chcę jeszcze żyć — i chcę też jakimś ziemskim kwiatuszkiem przyczynić się do dobra wszechświata — — A trzeba mi się spieszyć, nie tracić czasu i hodować ów kwiatuszek, bo może już niedługo przyjdzie mi go złożyć u stóp Chrystusa Frasobliwego. — —
Kończysz się dzienniczku — i ja pisać kończę; pisałam cię w blasku słońca i w cieniu Jego domu.
M.
P. S. (— na okładce —)

3-cia w nocy
Gdy (jeśli, jeśli — o Boże!!) Go znów zobaczę (kiedy?!) może stracę mowę na zawsze — — czy przemówię jeszcze kiedykolwiek — ? —

świt
Urodziłam się na to, aby Go kochać.
— — — — — —
Sześć myślników i szaro-niebieska okładka — przed tym jeszcze płaska gałązka wrzosu.
Teraz znużone myśli i niedogodność wrażenia — te same co i wtedy — przy pierwszym czytaniu: surowość materiału psychicznego, oplatanie się powojem zakłamań, własne nieprawdziwości, ambicja, chorobliwa wrażliwość na opinię, niewyżycie się miłosne (mimo wszystko),...
Dość! Koniec.
Koniec dzienniczka i koniec pierwszego rapsodu.

Spotkali się w tym dalekim, dymem zasnutym, sadzami malowanym mieście.
Raz przelotnie.
Nic.
Z siostrą.
Krótko.
Dopiero drugim razem: w kawiarni.
Siedzieli przy oknie.
Wyjęła z torebki ten jego pierwszy wiersz miłosny; prosiła o przeczytanie kilku słów; pismo Cyprjana było istotnie nieczytelne; tak na pierwsze przynajmniej. Przeczytał.
No więc przeczytał; kartkę z wierszem trzy mała tak jakoś nisko, wierzch dłoni dotykał pluszu kanapy.
Wargi jej powtarzały słowa odcyfrowane przez Cyprjana.
W kawiarni było pełno; gwar przygłuszany jednostajnym warkotem wentylatora.
Dym, Gorąco.
A potem — czy przeprowadziła się już — ? — miała się przecież przeprowadzić; — już; ale jeszcze nie całkiem urządzona; aha; no i... A może ciastko? — dziękuję; — jedno już podziubane i niedojedzone leży żałośnie na talerzu; wstydzi się jeść przy nim;— to oznacza dużą zmysłowość; przestawienie funkcji.
— — —
Niech mi pan coś o matce swojej powie — — matce? — nie, nie teraz, nie w kawiarni; — i... — Przepraszam! — ależ... pogłaskał ją po wierzchu dłoni; delikatnie; — cofnęła rękę; — no i... Chrząknął, że...
Ależ ulewa! — rzeczywiście! — rozlało się na dobre; —
— parasola nie wzięłam; przestanie chyba —
Mijają godziny.
Odchyla zasłony żółte okna — asfaltowy półmrok, lśniąca jezdnia i chodnik — ludzie przechodzą szybko — parasole błyszczą jak z ceraty — — klakson — trąbka — stukot dorożki klapie po swym odbiciu —
Już tak siedzą kilka godzin.
Zmieniają się ludzie przy stolikach; salę czuć odstałym deszczem. Tuż przy nich usiadła szeroko jakaś dama tęga z olbrzymim biustem — twarz otyła, zimna fajansowa — dwie czarne plamki kawowych oczu. No i nic; niema na co patrzyć. Wogóle nic. I jeszcze gorzej —
Mila siedzi bledziutka; różowe plamki pod oczami; oczy, jakby zaskoczone tym, że są oczami — nie patrzą tylko dotykają — gładzą — mijają —
Wiatr nawiewa strugi deszczu na szyby.
Głupio. On to tam jeszcze nic, może, niby po gazety, po pisma; więc; lecz jak jej się siusiać zechce? — nie powie i nie postanowi tak albo tak; onieśmielona i nieśmiała, tą pełną żywej płciowości, nieśmiałością; wiadomo; właściwie nic nie wiadomo.
I znów: — niech mi pan coś powie; — aha zapewne o ten dzienniczek chce zahaczyć; — lecz o tym też nie chce mu się mówić; — nic i już; — jest zupełnie zdeprymowany, w mieście czuje się fatalnie; serce wali; ból głowy; wypieki; dłonie spocone; gorączka czy co? — po diabła tu przyjechał!
Ta gruba sąsiadka już czwarte ciastko wsuwa; na zdrowie.
Jeszcze dwie godziny do odejścia pociągu; — bo dzisiaj już odjeżdża — — właściwie trzebaby przecież coś powiedzieć — jeśli nie powiedzieć, to chociaż gadać; — głupia historia; — rozmowa się nie klei, nie klei, nie lei — ei—;... noga moja w tej kawiarni cholernej nie postanie — nigdy! — — tak się nicnieznacząco myśli; — ani jednego zdania z sensem; — oszalejemy tu obydwoje — jeśli to dłużej tak potrwa — oszalejemy!
Nareszcie! Ruchliwa ulga! — Deszcz przestał padać; coprawda ćma już zupełna — jakżeby nie? — przecież to już, o, proszę, ósma czterdzieści, a po czwartej tu przyszli! — — Może się trochę przejdziemy? — nie znam miasta; — ja też nie; ale tak choć zgrubsza; — jest tu taki wcale ładny półparczek — półskwerek — no to tam może? — dobrze.
Poszli; zaraz tą uliczką na lewo — trochę pod górę, ale niebardzo, a potem schodami wzdłuż owocowych sklepików — pachnie tu pomarańczami i piwnicą — teraz wpoprzek szerokiej ulicy — a tam już płot opasujący to coś z drzewkami i ławeczkami — — weszli; aleja wyłożona popękanymi flizami, wszędzie w zagłębieniach polśniewa otwarcie woda; w powietrzu nalot mgły; wziął ją pod ramię; chudziutkie to ramię, wątłe jak u dziewczynki; — doszli do samotnej ławki; — usiedli; — pusta przed nimi przestrzeń jak ślepe oko otoczone rzęsami dalekich kominów fabrycznych; w czworokąt pobłyskują obojętne, odległe okna.
Przytulił ją do siebie. Była niepojęcie wiotka i przylegająca; jak jedwabny szal.
Poszukał pod rondkiem kapelusza; schyliła twarz; — przylgnął ustami do jej małych warg — leciutko, najdelikatniej; — poza jej wąziutkimi licami oczy jego zagarniały mroczną przestrzeń, na której krańcach lśniły dalekie prostokąty okien wysokich, wielopiętrowych domów; ponad nimi czerniły się kominy z smugami dymów ruchliwych jak krepowe chorągwie na wietrze.
A potem, że tak tę głowę miała schyloną ucałował ją w odsłonięty kark; po niedawnym widać ogoleniu był szorstki jak męski policzek; — wzdrygnęła się — —
A potem ucałował ją raz jeszcze w usta —
A potem wstali, bo ławka była mokra, lało przecież tyle godzin bez upamiętania... raz też taki deszcz był, spotkał ją na Starym Mieście, szła z tym, no, hm... ławka była mokra, przemokli na siedzeniach, bielizna się przylepiła — ukradkiem odciągali ją od ciała.
Przy odjeździe — przed samym już wagonem powiedziała:
— mnie pewno nie można inaczej całować — ? —
To nie było pytanie. Tylko tak — skonstatowanie, i to w ten sposób, gdy się coś smutnego stwierdza.
Więc nie odpowiedział; ostatecznie całował pierzchliwie, bezustnie prawie, delikatnie — to fakt — dlaczego? — może, żeby to takie ważne nic było? — a może były jeszcze jakieś inne przyczyny, o których żadne z nich nie wiedziało? —
Odwiedził ją po kilku tygodniach; pierwszy raz. Oficjalnie. Był na obiedzie; później bawił się z dziećmi; na podłodze; w gry różne; razem z dziećmi; synek podobny do niej, też ten układ szczęk i usta podobne; w córce typ obcy; po ojcu więc; wydłużona buzia, wargi odęte, czerwone, wilgotne. Mówiła, że Henryś to się moczy po nocach, i, że mamusia musi wciąż do niego wstawać; Henryś nic sobie z tej obmowy nie robił; śmiał się i kuglował po podłodze.

I dopiero w październiku.

Miał odjechać o ósmej; lecz był jeszcze następny pociąg o dziesiątej.
Dzieci już spały. Rwetes z tym był, bo nie chciały w żaden sposób zasnąć, ale się wreszcie uspokoiło.
Siedzieli w małym pokoiku — niebieski, a drugi był żółty — tak jak u niego na wsi; zapamiętała i tak te kolory dobrała.
Dwa łóżka w tym pokoju; lecz nie obok siebie: dwa łóżka, nocne stoliki, lampa wisząca — takie półmałżeńsko sypialne zagracenie. Ale nic się pod myśl nie podsuwa, wyobraźnia milczy; czym innym jest zajęta w tej chwili.
Siedzą obok siebie na kozetce — też niebieskiej — małej dwuosobowej. — I mówi on co potrzeba, i że to już jego potrzeba, i jak to w takich wypadkach: głupie słowo, ale jakże inaczej powiedzieć?, że więc: kocha! — i ona też zaraz, że szalenie! jedyny mój, święty, najdroższy na świecie!
Bardzo ją umiejętnie całuje, długo, mocno — a te usteczka ma kobieciątko takie małe i czułe i ruchliwe i chłonne — odsłania zęby gładkie i zimne — że aż takie oskominowe dreszcze falują w szczękach jak przy goleniu bardzo wyostrzoną brzytwą. — Przymdlewa od tych pocałunków namiętnych i zsuwa się z jego objęć, jakby była z gorącego piasku, na dywan i szepce: „weź mnie!, weź mnie!“ Drży cała. — Więc ją już głaszcze pod spódnicą (czarną w plisy) po udach — między koszulę a majtki wsuwa rozpaloną rękę — dotknął kępki włosów — aż jęknął; i ona; a potem natrafił na górny fałd jej stulonych warg — — teraz uchwycił jej wiotką — nasuwa się wyobrażenie łodyżki kosaćca i kolor bladozielony się nastręcza — posłusznie poddaną rękę i przycisnął silnie do miejsca odsłoniętego, twardego, gorącego. — Leżała już na podłodze. — Wstał, uniósł za włosy jej głowę, wpił się wargami w jej usta rozwarte, całował chłodne zęby, mruczał: ty! ty! — Nagle płaską dłonią musnął gniewnie jej twarz bladą i chudą — zerwał się i wybiegł z pokoju — — — kapelusz, płaszcz z wieszaka, laska, teczka — ulica — — dworzec.
Przycisnął czoło do zimnych szyb wagonu, które stały cienką przegrodą pomiędzy nim a gorzką jak piołun nocą.
Około pierwszej godziny nowego, niepewnego dnia był w swym mieście — w pokoiku, wynajętym na peryferii przy dużej alei wiązów idących miarowo pod górę.
Zastał Wisię, która przyjechała z kupą rozmaitych interesów; — tak nagle wyjechałeś, a tu raty, spłaty, weksle, protesty, komornik, co robić, co robić! — Dowiedziała się od gospodyni, że wróci wieczorem. Czekała.
Położyli się razem do łóżka; popieścił ją skwapliwie i z szybką ochotą. Zasnęła prędko; późno już było. — Wtedy to ołówkiem, w łóżku, na kartkach notatnika napisał najpłomienniejszy list; — że bezpamiętnie, że ponad pomyślenie ludzkie, że ziszcza się mit o androginiźmie, że są jednym organizmem, ze ona jest ziemią i niebem, melodią gwiazd, wszechświatem i czymś ponad to: Milą umiłowaną!

Następnym razem — w kilka dni później — został już u niej na noc.

Nieporadne i poprawdzie nijakie było ich pierwsze zbliżenie. On był rozdygotany i płochliwy — a ona przy całej sprawie nie niewieścia i nie dziewczęca nawet, lecz zgoła dziecinna — i wstydliwie też powściągliwa tą koniecznością uprzedzenia go, że przechodziła operację, więc, że brzuch ma pokiereszowany, że robiła nawet lekarzowi wtedy wymówki, a on na to — szorstki, wojskowy chirurg —: naco pani już dziś brzuch ładny? męża pani ma, męża dzieci — — bardzo ją to teraz peszyło; nic dziwnego, — Tak więc tym pierwszym razem narobili nieco pospiesznego zamieszania i krzyku; zcichli; i rozeszli się na swoje legowiska; resztę nocy spędzili osobno.
Dopiero później, gdy się stopniowo ciała do siebie przyzwyczaiły, kochali się umiejętniej, śmielej; i już przez noc całą byli z sobą.
Mila przygotowywała przekąski i wino.
Noce spędzali na pieszczocie wielorakiej i licznej; w przerwach rozmawiali.
Bo oto stało się to, co się stać musiało: rozwiązały się w Cyprjanie wszystkie więzy, poodpadały zapory, fobie i zastawy; świadomość karmiona i podżegana pożądaniem jej pięknego ciała i pragnieniem owładnięcia jej myślami i uczuciami — rozprężała się, bogaciła, eksplodowała w nagłych spięciach, improwizacjach, poematach i świetlanych wizjach przyszłego ładu społecznego. Z pogromu żołdackich zbrodni Europy, z upadku wyznaniowych machinacji, z załamania się wyzysku i polityki kapitalistycznej wstawał wspaniały, nowy, jasny świt pospólnej pracy, ufności i miłości człowieka, świat ładu i sprawiedliwości, wiedzy przyrodniczej i nowej sztuki, świeżej wymowy poetyckiej, wynalazczości wszelkiej i heroizmu odkrywczego człowieka, podjętego nie na zgubę i mordowanie bliźniego, lecz na jego podniesienie szczęśliwe, dobro i mądrość.
Tak oto wygłaszał swe mowy dalekie Cyprjan, siedząc w nogach łóżka i gładząc wątłe kolana Mili.
— mój Budda, szeptała upojona i syta miłości, która konchami uszu wsączała się w nią jak ożywcza, ciepła, ratownicza transfuzja krwi — mój Budda —
(— przypomniał się „bożek“ pani Ho —)
Czy rozumiała w pełni jego eksplozje wizyjne, sumujące dostałość przeszłości, wartość i jakość teraźniejszości z tym najpiękniejszym co idzie: niespodzianą przyszłością? — W przeważnej mierze tak; zresztą w szeregach licznych nocy powtarzały się myśli i sentencje, dedukcje i rezultaty — mogły się więc utrwalić w niej, zakorzenić, rozwijać i róść; miały najważniejszy nawóz: czas.
Jeszcze już tylko boga, tę dobrą, opiekującą się dziećmi podczas ich licznych chorób, boziuchnę wyratować chciała z opresji wcale gwałtownej. Wyznanie samo pracowało skutecznie przez ciężkie lata jej życia na swą zupełną w niej kompromitację i katastrofę — wyznanie, militaryzm, państwo — to już było i jedno i drugie i trzecie jak zepsute, nachwiane zęby, które bez zbytniego bólu palcami z dziąseł wyjąć można. — Lecz jak to zwykle bywa u natur przyrodniczą wiedzy niezdyscyplinowanych, u natur wywodzących się z długich pokoleń burżuazyjno-mieszczańskich — ewolucja jej świadomości, rozrostu myśli, przestawienia uczuć, pożądała jeszcze jakiejść szczypty mistycyzmu, a raczej mistyfikacjonizmu, narkotyku podróży „w nieznane“, na gapę, tak jakby w „znanem“ brak było naboju entuzjazmu i ekstazy, tylko, że to za podróż trzeba płacić wyrzeczeniem często, a wiedzą, niejednokrotnie tragiczną, zawsze —, przeto też najdłużej broniła swej pozycji wyobrażeniowej: pojęcia naczelnictwa i boga. — Tutaj akcji oblężniczej i rozsadzającej te bastiony pomyłek anachronistycznych, przyszły Cyprjanowi w sukurs znane zdarzenia polityczno-socjalne, które dokładnie i skutecznie wypłoszyły z niej mamidła i złudy.
Tak więc po kilku miesiącach współżycia stanęła obok niego wolna, czysta, świadoma współpracownica po tej jasnej stronie życia, walecznej i przyszłością darzącej idei; wyzwolona z wmówień ojczyźnianych ku dobrym szła wypracom obok Cyprjana.
Były to momenty najpiękniejszej miłości świata.
I wszystko było tak bardzo dobre, wierne, dogodne; tajemnicę (— ich żargon miłosny „tajemnica“ i „trzmiel“) miała małą jak usta; wargi — a to właśnie jej osobliwość — nieco wydłużone i wąskie; o takich mówią znachorki, że jak już która takie ma, to jej chłop nie opuści nigdy; były uroczne i hipnotyzujące. — Pieszczotom poddawała się ze znakomitą nieomylnością. Zgrabna, zwinna, giętka — umiała w sposób darzący oszołamiającą rozkoszą zarzucać długie nogi na ramiona miłośnika. Erekcje wywoływała umiejętnym zagarnięciem dłoni, których wnętrze było naelektryzowane. Mowa jego rozpalała ją copochwila, tak jak jego jej rozchylone słuchanie.
Byli szczęśliwi.
Miesiąc ich życia wart był stu lat.
Stokrotnieli sobą.
Rankiem — szarym i szronistym — wymykał się Cyprjan z pod kołdry — Mila zasypiała jeszcze na krótko, bo dzieci do szkoły wyprawić musiała i sprzątnąć mieszkanie (— w tym była pedantyczna i neurastenicznie skrupulatna —) a on wracał do zajęć, do teatru — drżący, oszalały, roztęskniony — — natychmiast pisał list polecony, ekspress —, że już jutro! że już jutro! — i tego samego dnia wieczorem był u niej; wyprzedzał stale swe listy.
Mila lubiła pieszczoty wyraziste, mocne, gwałtowne, przy pełnym świetle (byle nie rażącym); „jak burza“, jęczała głośno „och, pieść jak burza, jak burza, jak bu-rza!“ — — I oto był dla niej, chciał być, owym wizyjnym koźlobogiem z orszaku Dionizosa — twardymi jądrami obijał szczelinę jej pośladków — aż wołała podsunięta i skulona pod nim: moc-niej, mocniej — — dyszała ciężko, drżała i kwiliła dopóki silny wytrysk nie napełnił jej tajemnicy w głąb i po brzegi — — Gdy po pewnej chwili — nie puszczała go prędko — odrywał się od niej i kładł obok nieprzytomny i odurzony — mówiła rozśmianym, gorącym szeptem w twarz: kocham, o jak kocham, jedyny, umiłowany, męże moje święte — — oddech jej pachniał spermą — co roznamiętniało go odnowa — — tedy zmęczona kładła się przy nim „na boczku“, na prawym, wlubiała się w niego upojnymi wypukłościami — — rozpoczynał się nowy szał, i dalszy, i jeszcze, — a coraz były dłuższe, obłędniejsze, piekielniejsze — aż przystawało w nich serce, jak w chwili śmierci.
Poezja ciał dosięgała dna i szczytu.
Była osią świata.
Żywioł.

Raz — nad ranem to było — leżała obok niego zwrócona do ściany — załkało w niej smutkiem i rozdrażnieniem — — szeptów jego słuchała roztargniona i odbieżona — — długimi, wąskimi palcami obrysowywała geometryczny deseń gliniańskiego kilimka nad łóżkiem.
— co ci jest, maleńka — ? —
— nic —
— tak posmutniałaś nagle —
I — gładząc jej piękne plecy — szeptem:
— czy co nie dobrze zrobiłem — ? —
Zawsze ten w nim utajony lęk, że może niezbyt zręcznie lub zbyt samolubnie pieścił i nie doprowadził jej do orgazmu, lub zgoła zniechęcił; lęk nieuzasadniony, zachowanie jej przecież było wymowne, wyraziste i napewno nie udawane; — lęk ten miał swój aspekt lirycznej czułości niechybnie barwionej nalotem masochizmu, a równocześnie był fobialnym wynikiem pożycia z Wicią, tak trudną do rozgrzania, chłodną i niereagującą, z aparaturą zamkniętą na cztery spusty.
— ach ty, An, — zwała go stale An — kochanku cudny, tybyś niedobrze zrobił, ty — ! —
— więc co — ? —
— ech, nic; nie; poco mówić —
Palce jej coraz nerwowiej obiegają kontur desenia — to znów odchylają się nagle jakby się zrywały do ucieczki spłoszonej.
Wtuliła głowę w ramiona:
— powiem zresztą — myślałam o przeszłości — brrr! — Wzdrygnęła się cała, zaplotła niecierpliwie nogi, głos obniżył się o kilka tonów, stał się prawic gardlany: — temu żołdakowi zdawało się, że jak mnie kilka razy przez noc przytłamsi to już jest miłość —
Szloch spazmatyczny.
W przerwach zanoszeń się bólem i rozżaleniem — po nocach — prześlęczonych — nad kołyskami — ciągle dzieci chorowały — gdym na chwilę — zasnęła — budził mnie — budził mnie — miał mnie jak naczynie nocne — —
Rozdygotana cała jak w ataku febry.
Cyprjan słowa nie mógł wymówić. Załomotało w nim serce i przystanęło nagle; potem silny, nierówny trzepot i dotkliwy ból w tętnicy przelewający się przez lewą część piersi ku ręce aż po palce, które mrowią i są przez chwilę obumarłe.
Żal straszny tej kobiety, która wciąż jeszcze o tym przeszłym życiu... brutalność i przegrana... Żal i równocześne zahamowanie — nie może, nie potrafi ugłaskać, ułagodzić, utulić, pocieszyć! — Na drugim krańcu wyrasta głucha, zwierzęca nienawiść! — do wszystkiego tamtego. I natychmiastowy ból nieodgoniony, że ta, ta właśnie, ta jedyna, którą tak ponad wszystko kochał — że ona właśnie tak musiała... a potem... że i sama chciała... to też... i to najgorsze...
Myśli, porwane i skołtunione nagle jak liście, gdy w nie wiatr uderzy, zawirowały, zakotłowały i pomierzwiły się do cna. Krew tętni w skroniach, pod czaszką, koło lewego ucha — cichy, jękliwy brzęk i dzwonienie rozdygotane, jak gdyby cieniutka, napięta struna pękła. A potem nagły pot na całym ciele — mokry chłód pełznie od nóg ku piersiom — znieruchomienie — bezwład.
Przelewa się trzewiami mdły wstręt; jest ponad wszelki wyraz obślizgle, śluzowo, podle!
Podświadomość podsuwa się naszeptem ku myślom wzburzonym i już całkiem teraz chorym, podżega; że teraz wiadomo dlaczego tak ekspansywnie żył z nią płciowo; to medialnie powzięta chęć dorównania w potencji, pasja przewyższenia — — tamtego. Przypomina się gadulski szczebiot dzieci, że „tatuś waży dziewięćdziesiąt kilo!“ — więc zaraz gramoli się stonożnie, zdanie z jakiejś komedii węgierskiej — czy to nie Brylińska wtedy grała? —: „u mnie chłop musi mieć wagę!“ Słowo „tłamsić“ nabierało ciała, dużo męskiego ciała z wyolbrzymionymi szczegółami — —
Teraz w tej mętnej szarości dnia zaglądającego kosym bielmem przez okno, wyłuskują się z pokrowców ekstatycznych niedowidzeń — te dwa łóżka, dwa nocne stoliki pełne niedyskrecji małżeńskich szuflad — kołdry, prześcieradła, poduszki, jaśki... nocne koszule Mili!! — wszystkie przedmioty — lampa sypialniana!! — wszystko: impregnowane!! —: wszędzie jak na kliszach, na taśmach filmowych wyświetla się wywołuje: on — tamten — rozwalony, nagi, wielki — ze sterczącym nad buhajską moszną bindasem — — i ona, ona! — jęcząca, zagryzająca wargi — z rozstawionymi nogami, nadstawiając się na wszystkie sposoby, z tym jej właściwym gestem podsuniętych pod pośladki rąk — tak samo! wszystko tak samo!!— — a mąż: władca i pan — żąda! — utrzymuje, płaci więc żąda — i teraz właśnie też, nad ranem, żeby mu... tak więc te jej małe, śliczne usta...
Wyczuła coś — choć odwrócona — — lecz nie zdawała sobie sprawy co mu jest — temu poecie — — rozżaliła się nagle, wybuchnęła może trochę nieoględnie, lecz żeby aż...
A poeta rzekł w sobie: przecież ja tylko jej myśli odcyfrowuję! cóż bo innego i skąd? — jej myśli, jej myśli — i one impregnowane od godzin nocy poślubnej, gdy z trudem... (i o tym też mówiła)... Niczym tej impregnacji zatrzeć się nie da — w najlepszym razie będą to dwa zdjęcia na jednej kliszy — oba niewyraźne i zamazane... I ból jego stał się niedowytrzymania.
— co ci jest An — ? — wybacz, taki wstręt mną szarpnął —
— nic, nic, maleńka, — śpij —
A po chwili — jaknajnaturalniej — tak niby pobieżnie i odniechcenia:
— czy to tesame — ? —
— co — ? —
— łóżka —
Ona ledwie dosłyszalnie:
— tak —
Milczenie.
Niedobrze pomiędzy nimi; fluid nieprzyjazny, zmącony i niespokojny; — odsunął się, aby nie dotykać jej ciała.
A wyobraźnia znów swoje, podstępnie i uparcie, wałkuje swe wizje, rozsuwa, pod światło trzyma, nudziarsko, wciąż to samo: więc i ta kołdra, poduszki, lampa przyświecająca ich sprawom nagim, koszula... niedojrzał, ślepy i głupi, śladów, które zapewne po dziś dzień... Kiedyż to? dawno? — cóż, rok jeszcze temu, a może nawet nie rok. Przypomina się każda pominięta bzdura, teraz grubymi krechami znaczna i widoczna, jaskrawa, — i to powiedzenie dzieci i napomknienia inne — jakiś moment przed szafą — on, tamten, szuka ubrania czy coś takiego — stoi w kusej koszuli męskiej — — jakiś szczegół z Wołynia, noc księżycowa, jadą oboje konno, i, że to najszczęśliwsze jej były wtedy miesiące, mówiła, lecz coś tam zaszło takiego — — a te przytulania się w łóżku, słuchania radia na jedną słuchawkę — — potem, jakieś całkiem niedawne, brutalne wzywanie, żeby przyszła, jeszcze jest jego żoną, ale zaraz! — Coraz gorzej, podlej, haniebniej — —
— co ci jest! — An! —
Przestraszyła się nagle i usiadła na łóżku; wąska, mała; dziewczynka po prostu; i piersi jej takie dziewczęce wciąż, krągłe, nieduże, sterczące — — ileż się tamten nacałował tych uroków i wdzięków! — I znów fatalne przypomnienie: — raz gdy się nimi zachwycał łakomie, wargami i językiem smakował ich odurzającą krągłość i wiosenną gładkość — zaproponowała mu, żeby między nie na sercu — — więc i to robili! — — Przesiąkła nim na wieki!! — przelewa się przez nią wszystkimi otworami obca, lepka, wstrętna sperma! — wszystkimi!! — — bo i to raz w chwili omroczenia orgazmowego usłyszał — jak będziesz chciał — to ci pozwolę tam... Nie chciał wtedy; — nie skorzystał — — oferta!! — Więc to to! — — ciąg dalszy — odrabianie za innego, za tamtego — — sza—leń—stwo!!! — I: dlaczego dziś dopiero? — wszystko to powinienem był wiedzieć od początku — — no i cóż — i cóż — żona — takie wszystko naturalne, proste, moralne! — moralne oczywiście; — i cóż ja przy tym — ja to jestem bydlę — z tego moralnego stanowiska — — ale jest we wszystkim jeden, ostateczny tragizm: Mila to największa miłość mego życia — i ta bezsprzecznie wielka sprawa nakrywa sobą wszystko! — tu niema już nic do powiedzenia — — oto tak wygląda tragedia —
— co ci jest An! — An, co ci jest! —
Przytuliła się nagle do niego, wodziła rozkochanymi palcami po jego twarzy — głaskała rozrzucone włosy.
— An — An — An — mój An — mój śliczny. An mój jedyny —
— nic, maleńka, nic —
Odsunął ją.
(Tego dnia mógł zostać do południa)
Mila wstała, szybko włożyła koszulę, otuliła się szczelnie białym szlafrokiem; — nigdy tego nie robiła; — wiedziała przecież, że lubił rozmiłowanymi oczyma wodzić za nią, gdy naga krzątała się po pokoju; była bardzo zgrabna; klasycznie piękne i doskonałe były jej plecy melodyjne i cała architektura z tyłu — wypukłe, małe, jędrne pośladki wzniesione na kolumienkach zgrabnych, śmigłych nóg — wydłużona skanzja stanu, łopatki i ramiona nieomylnie związane z szyją — kształtna, chłopięca głowa, radosne wichry włosów —: muza, muza kallipigos, dobry duch wrzosowych polan, kształt poezji ziemi.
Teraz odziała się szybko, bardzo zawstydzona i skulona.
Zrozumiała jego nieprzychylny wzrok.
Prędko wyszła z pokoju.
Trzeba więc jaknajciszej! — ani mru-mru — nawet szelestu, żeby dzieci nie zauważyły, nie wiedziały przecież, że tu nocuje.
Półtorej godziny samotności.
Pierwsza trzeźwość od wielomiesięcznego pijaństwa i oszołomienia.
Chłodno, badawczo spozierają oczy, penetrują wnętrze niebiesko malowanego pudełka, w którym... no tak; — wszystko wrogie przedmioty — obce — jakież w tej chwili znienawidzone! — wszystko! — i ona — nasycana przez tyle lat — wchłaniająca w siebie wciąż, bez przerwy, bezustannie — udrugoosobiona! — to zostaje, to musi zostać na życie całe, w każdym razie na wiele lat; — — i dzieci! — i znówby się po któryś tam raz sprawdziło: swoboda seksualna absolutna — rozdział seksualizmu od dziecioróbstwa; — decyzja: chcemy mieć dzieci, jest decyzją do końca życia; do pełnosprawności życiowej potomstwa — to na jedno wychodzi; — że niby tak bezmyślnie się je robi? — to źle; — lecz choć to może i klęska — obowiązuje jednak w pełni; — zresztą płonna to dyskusja, jak dyskusje wogóle... boć przecie, w naszym, Milo, wypadku — raz, choćby raz, było zupełnie świadomie; w pełni; — tak, znów pamięć chytrze, jak diabeł cyrograf, podsuwa detal pewien; — tak, tak — świadomie i to z jej strony, matki więc, co jest najważniejsze i decydujące, bo dziecko jest samo swoje i matki, cóż tam ojciec! — — i tu właśnie wypełzają z mroków niedostrzeżeń (w pierwszej chwili!) — jakże to wszystko jednak w pamięci trwa! — wypełzają słowa i nie słowa tylko — — : „gdy na prawym boczku się pieścić•— to zawsze jest chłopak, wiesz? — stwierdziłam; wtedy, wtedy wychytrzałam się, wmówiłam mu, że napewno można, że nie musi uważać, albo tam co robić — a ja wiedziałam, że z tego będzie, że musi być dziecko — długo nic nie gadałam, dopiero, gdy już nie można było ukryć; — wiedziałam napewno, i był chłopiec — śmiała się wtedy przy tym serdecznie, że tak nabrała tego bęcwała;...
...niefrasobliwa! — a no cóż; dobrze; to są sprawy zbyt osobiste; nikomu nie wolno się do tego mieszać — tylko... nie można potem mówić: „poco, poco ja to...“, „lepiej żeby umarło“ — nie wolno —
Odrzucił kołdrę; wyskoczył z łóżka; chodził boso po pokoju.
Rozpoczęło się opętanie! Wyjść — wyjść cichcem — uciec! — uciec!! Już bywał tak chory i zwariowany — lecz nigdy tak gwałtownie, z taką mocą. — Marysia? — to wtedy przeszło prędko; to zresztą nie było nasycenie się jednym! — Nigdy Cyprjanie, powiada Cyprjan, nie jesteśmy zazdrośni z powodu wielu samców; groźny jest tylko jeden — ten, który ustawiczną obecnością swoją działa, który przerabia, przeistacza, destyluje siebie w retorcie kobiecości. — Irka — ? — nie ma nawet o czym mówić — — sprawę trzeba mierzyć proporcją, natężeniem namiętności, siłą pchnięć i pędu, tak jak to szkolarskie: kąt padania jest równy kątowi odbicia — —
Przystanął Cyprjan przy małej szafce z książkami — przerzuca machinalnie książki; historia wojska polskiego, pieśni legionowe, Żeromski, Wyspiański — — aha; „Wyzwolenie“ — na tytułowej karcie jej drobne, kochane literki, wystębnowane: „Drogiemu mężykowi, z prośbą aby mój ukochany poeta stał się jego ukochaniem“ pod spodem: „M“; — no dobrze; w porządku; — jakaś mała książeczka, kalendarzyk kieszonkowy, ilustrowany, widoki różnych miast — — na podszewce okładki równym, bezosobowym, chłodnym pismem wykaligrafowana dedykacja: „Najdroższej Mili, ukochanej żonie z życzeniami, aby miłość nasza wzrastała jeśli to jeszcze możliwe“ — podpis, data; trzeci rok ich małżeństwa; — no tak, tak — — „żeby miłość wzrastała — do... ilu? — „jeśli to jeszcze możliwe“ — siły ludzkie mają swoje granice, jasne — —
Gładził dotykiem książki, sprzęty, przedmioty — jakby się uczył ich powierzchni, i jakby się z nimi żegnał; odczytywał je, tak jak ślepi swe pismo odczytują.
Ubrał się leniwie, z zahamowanym namysłem.
Gdy tylko zatrzasnęły się drzwi za dziećmi, wyszedł z pokoju, jak osłabiona mucha z pudełka — upozorował wcześniejsze odejście — zapomniał, przecież dzisiaj ma wykład w konserwatorium, prawda, musi się jeszcze przygotować — tak jakoś wypadło z głowy, że to dzisiaj — — pa! — ucałował rękę wiotką, ucałował z czcią i należnie, jak dobry znajomy, przyjaciel — — miała łzy w oczach — zdawał się tego nie dostrzegać.
Wyszedł. Odetchnął głęboko; póki schody trzymał się poręczy.
Patrzała za nim długo przez okno — zanim nie zniknął za załomem ulicy — — obejrzał się kilka razy — stała tam w białym szlafroku, w białym zawoju na głowie, zdołała już zrobić papiloty, więc zawój, — wtedy też na drodze kamienistej zawój miała, czarny wtedy — — rękami wsparta o ramę okienną — rozkrzyżowana niemal — czoło przyciśnięte do szyby — — po gładkim szkle spływały łzy jak deszcz — — mgliły i zamazywały twarz i piersi — — ponad tym opływającym wodnym szkicem rosły coraz większe, coraz obłędniejsze, blado-lazurowe oczy — zagarniały i chłonęły domy i ulicę, miasto i przestrzeń — tak, że ręce przed siebie wyciągać trzeba, aby nie pobłądzić w nieogarnionej błękitnawej mgle — — szedł już teraz w tajemniczym świecie źrenic, w ich patrzeniu brodził po szyję, zalewały go, topiły, nurzały w bezdennym żywiole — — — wysoko, widziane jakby z pod grubej tafli wody, majaczyło chwiejnie i druzgotliwie okno — wyższe i dalsze niż tamto w facjatce na Kanonii — — niedosięgalne — —
Przez cały czas jazdy chodził po kurytarzu wagonu.
Prosto z dworca poszedł do teatru.


Szła próba z „Horsztyńskiego“; — uzgodnili byli przed tygodniem z reżyserem Bieleckim całą tę sprawę jak się rozegrać miała na scenie — i, że stanowczo bez parszywych dorobek, bez któregokolwiek z czterech głupkowato projektowanych zakończeń; nie potrzeba; przecież i tak cały tragizm, i jaki! jest w tych słowach Szczęsnego: „nie widzę żadnej drogi przed sobą“ — tylko je powiedzieć tak, żeby przekroczyły rampę i eksplodowały na widowni; to wszystko. Bez wybuchu w finale też się obejdzie; knalefekty — jeszcze czego! — a od czegóż słowo?! — reżysersko tak trzeba przygotować, podciągnąć, dać to wszystko, co do tych słów zmierza: — „nie widzę żadnej drogi przed sobą... co robić? — powiedz wahająca się myśli, co robić?“...
Kurtyna podniesiona: ponura otchłań sceny zimnej zarośnięta fantastycznymi dekoracjami ze stu sztuk; wszystko zwarzone i zwiędłe; — szwędają się maszyniści; — na widowni ciemnej i pustej, za dnia katakumbowej, z nyżami lóż na szpetnych umarlaków — kilka osób, aktorzy, reżyser blady i zły; wszyscy reżyserzy są zawsze źli; irytacja to ich fach.
Teraz ustawiają tam na scenie kulisy i sprzętów trochę, stół i stołki — tak tylko na miganego, żeby aktorzy znali wejścia i wyjścia, i żeby nawykli do ruchów w odmierzonej przestrzeni, żeby przyrosła do nich, a oni do niej.
— prędzej tam! co jest do jasnej cholery! — ruszacie się, psiakrew, jak muchy w mazi —
Jeszcze się nie zaczęło, a reżyser się pieni — blady, brwi ściągnięte, wargi zagryza — — wypadł na kurytarz — wrócił — przebiegł wzdłuż sceny — spojrzał stamtąd w lewe zakulisie — już stoi naprzeciw budki suflerskiej —
— prędzej mówię, bo was tu wszystkich szlak trafi, jak zacznę kląć! — gdzie Lachowicz? — ma pierwsze wejście —
Krzyczy, aż dudni po galeriach pod czarnym sufitem:
— panie Lachowicz! — panie Lachowicz! —
Po kurytarzach i garderobach wszyscy już wołają, kto słyszy podaje krzyk dalej — gmach cały jest jak las, w którym zabłąkane echo obija się o pnie —:
— panie Lachowicz! — panie Lachowicz!
Znalazł się wreszcie; ten Lachowicz; napędzany i płoszony tym zewsząd tropiącym wołaniem, wpadł zdyszany na scenę — wysoki, zażywny — mruży oczy — podchodzi na skraj rampy — wpatruje się w mrok widowni — głowę wysuwa jak kura gdy o zmierzchu do kurnika wraca —:
— jestem! — pali się? —
— jeszcze nie, ale się będzie zaraz paliło — znalazł się gagatek — no, złaź pan teraz ze sceny! — za pięć minut zaczynamy — — no nie stój-że pan tu, bo nic nie widzę co tam robią —
Dzwonki trajkocą — na lewo, na prawo, z góry.
— pierwszy kanał! dawać kanał! — mówiłem wczoraj, a mówiłem — zapisał pan sobie, panie Czemsz? — gdzieś se to pan zapisał? — sto razy trza powtarzać! głos zedrzyć! — to jest teatr! ludzie, ludzie — bo się wścieknę! —
Nikt się tymi krzykami zbytnio nie przejmuje; to zawsze tak, a jeszcze nikogo, tfy, tfy, szlak nie trafił, ani się nikt nie wściekł; to się tylko tak mówi na pas blind, i żeby zadyma była.
Obok Cyprjana — w czwartym rzędzie krzeseł, pole widzenia stąd dobre — siedzi młody aktor, rosły, zamaszysty; trzeci rok dopiero w teatrze, lecz już coś znaczy; zdolny i pracowity, Julek; oczywiście ma też i nazwisko, wszyscy mają, ale o nim zawsze: Julek, wszyscy: Julek; — nachyla się ku reżyserowi, który wreszcie usiadł na chwilę — przed nimi —:
— co się pan tak szarpie? — zdrowia szkoda; dyrektorowi i tak się wszystko podoba w „jego“ teatrze —
— a co pan se myśli, że publiczność składa się z samych dyrektorów? — naucz się, szczenie polskie, ie tu przychodzą i tacy, co się znają na teatrze, a zresztą zawsze trzeba dobrze robić, wiedz se, szmira to nieróbstwo —
Ale już nasrożony ku scenie:
— reflektor! co jest? — reflektor! z prawej górnej, żółte szkło! — Chrystepanie! Jezusiemario!— żółte! szakale — żółte! — zapisać na czymś widocznym: żółte! — przez „ż“ i „o“ z kreską — analfabeci pierońscy — i żeby mi już jutro bez gadania bo nogi powyrywam i dam się nimi w antraktach bawić publiczności — ale przed tem dam wyparzyć w łaźni miejskiej —
Znowu dzwonki; zewsząd.
— tylko bez chichów! — To zdanie do grupki młodych aktorek, które akurat coś tam między sobą miały śmiesznego.
— panie Czemsz, chwalićboga tylko półtoragodzinne spóźnienie — dawaj pan gong —
— Lachowicz właź pan — no, już! —
Bjummm!
— panie reżyserze — —
— ani słowa, pogadanki potem —
— kiedy ja — —
— nie będę z panem teraz romansował; mówię przecie; — zamykać tam drzwi — — cicho! psiakrew, nie trzeszczeć zadkami —
Ucisza się; tylko z tym skrzypieniem; same krzesła po prostu; tu nikt nie poradzi; nawet reżyser.
— no, jazda! —
Szczęsny: (— to ten Lachowicz; elegancki brązowy garnitur —):
...piosenki świata zaczynają się od fałszywych akordów — a kończą się gwałtownym zerwaniem strun — stłuczeniem harfy...
Amelia: (— panna Medwecka, ładna, z wdziękiem — kuperek nieco zanadto reprezentacyjny, ale w powłóczystym stroju, sutszym, to się to zatraci; — teraz jest w kostiumiku obcisłym, jasnogranatowym, niebieski toczek na bakier —):
...smutny jesteś ...zdziwaczałeś... Szczęsny: (— odwraca się do niej — pilnie przypatruje się paznokciom lewej ręki —):
...nudzę się...
Amelia: (— z przekonaniem, doradczo —):
...szukaj zabaw...
Szczęsny: (— siąka; gestem mówi, że ma katar, wzrusza ramionami: co to taka gra, gdy się nie jest zdrowym; chrząka: o, chrypka; z determinacją: a jak sobie chcecie, ja nie odpowiadam za nic —):
...o!... nie potrzeba daleko szukać... Ojciec mój sprowadził mi dziesięciu arlekinów rewolucyjnych...
Inspicjent schodzi na palcach mostkiem przerzuconym od sceny ku loży prosceniowej — deski trzeszczą jakby je kto tasakiem łupał —
— pssst —
Szczęsny zrezygnowany przerywa, wzrusza ramionami, uderza się dłońmi w uda: — nie można, nie można w takim hałasie pracować; to wyraża jego gest.
Amelia pudruje nosek.
Inscipjent do reżysera:
— czy na dziś rekwizyty potrzebne — ? —-
— a co panu wczoraj mówiłem? — zapisał pan? gdzie pan zapisał? w notesie? sadzą w kominie pan zapisał —
To „zapisał pan?“ to stały konik reżysera.
— teraz niema już co zapisywać, po niewczasie! — robię dziś ucztę, kielichy pan dawaj —
— kiedy niema kielichów, posłałem do pozłocenia — uczta, to nie mogą przecie być drewniane —
— ja pana pozłocę i przechowam na drzewko! — za godzinę mają być! — inaczej szlak pana trafi — zapisz to pan sobie —
Znów jakiś skrzyp na pierwszym piętrze i smuga denerwującego światła.
— a tam kogo diabli po piętrach wodzą? — zamykać tam! — Cicho! — Jazda panie Lachowicz! —
Szczęsny: (— cały już połamany i chory, ofiara przemocy i podłego szantażu; nieomal płacze, tak też i mówi śluzowato —):
...to jest przecie — to się nazwać może postanowieniem... Odrzucam dziś od siebie mary. — Ty, lewiatku błękitny, zwiędły we włosach Sally, rzucam ciebie także na falę — to się nazywa także postanowieniem...
Przesuwają się sceny na wyrywki; nie po porządku dziś idzie; próba raczej dialogowa, ta, a tamta sytuacyjna.
Powtarzają.
Wracają.
Zasłaniają sobie aktorzy oczy, żeby z pamięci wyłonić właściwy szyk zdania.
Copochwila zdenerwowane, lub chłodnogniewne:
— wróć! —
— jak nie pójdzie, to do północy będziemy powtarzać; mnie jest wszystko jedno —
— wróć! —
— kuperek do torebki! — no, nie gniewać się, tylko uważać bo pani mi nim na spektaklu kulisy poprzewraca — wyprostować się — wciągnąć —

Sally! — myśli Cyprjan — ciągle ten kompleks matki — jego ojczyzna to matka, wszystkie jego kobiety to matka — to ta droga, najdroższa Sally... „imię to tylko i oczki zielone, więcej nic, ale chcę, aby to imię pachło na wieki, aby odtąd rozkochało ludzi“ — — tak myśli i cytuje rozsądnie — a ciągle tych tam dwoje nago widzi, w mózg to wprawione i wy łupać się nie da — leżą z sobą, przy sobie, na sobie — sapią, jęczą, obmacują się... Skrzypnęło krzesło jak drzwi w stodole, rozchwirutane te krzesła. — Co mnie to zresztą już obchodzi! pies z nimi tańcował! — Ale to już nie do krzeseł ta inwokacja, to do tych nagich osób, które właśnie zmieniły pozycję — — znów zaczynają na nowo — —
Horsztyński: (— gruby, dobrze odżywiony, starszy pan ze sporym brzuszkiem; łysy, tylko od uszu ponad karkiem wianuszek szpakowatych włosów; nie wysila sie, markuje raczej — dopiero na przedstawieniu pokaże co umie, a umie, owszem, dużo; rutyna; spec od polonusów —): ...Sally... widziałem ciebie, jak z zakasanymi po łokieć rękoma mięsiłaś czarne ciasto, a kiedy wszedłem do kuchni, schowałaś ręce i podałaś się cała ku mnie różaną i liliową twarzyczką, abym ciebie pocałował — zawsze pamiętam tę scenę. — Dlaczego ty klękasz przede mną? — nie lubię tych oznak teatralnych... Sally, dlaczego ty klękasz przede mną?...
Sally: (— starsza aktorka, lecz ona doskonale będzie wyglądała — tak się zrobić umie — powiekami trwożnie trzepie —):
. . . . . . .
Cyprjan nie słyszy ani słowa.
Wszystko się nagłe w mózgu odwróciło; podszewka; obraz dręczący zwrócony jest w tej chwili ku potylicy, jak malowidło oparte o ścianę, blejtramem ku pokojowi. — W ustach gorzko. — Jakiż niesmak z wszystkich momentów tego „pożycia“! — z tych poznań obowiązkowych całej rodziny — ojciec — matka — siostry — mężowie tych sióstr — — samo słowo „rodzina“ — w całym bałaganie współczesności unurzane jak kopystka w kloace -— mierzi, wzbudza abominację i wstęt! — „rodzina“ — rzygać się chce! — albo burdel usankcjonowany i pobłogosławiony, system utrzymański, albo nuda, zaduch, obrzydliwość. — Jakże to mógł znieść tę deprymującą jawność uprzywilejowaną wmówieniami! — — beznadziejne! — — „wszystkim bliskim mówię, żem jest twoja żona, i żeś ty jest mój mąż“ — uśmiechał się wtedy i zacałował te bzdury — — lecz dziś!! — jak mógł! jak mógł! — — więc co? — wszystko na nowo? — mieszkanie — meble — system życia? — i tyle zastarzałych konieczności, cała ta kapryśna higiena pisarska — o tej porze to, teraz kawa, a herbata to ma być taka — a teraz nie wchodzić — nie puszczać nikogo — — ech! — i co? — tym, choćby i dorastającym, dzieciom się odebrać — tamtym się nie dać — — zresztą nie to nawet! pal diabli! — ale co za bezsens, że niby małżeństwo?! — komu to i na co to potrzebne? — notariuszowi? urzędnikowi hipotecznemu? — sąsiadom może, psiakrew, tym z pierwszego piętra i tym z parteru?! — żeby tylko bardziej skomplikować, bardziej uniemożliwić, żeby już było całkiem niedozniesienia — — — —
Do loży prosceniowej wszedł dyrektor; niski, krępy — korpus pożyczony od dużego mężczyzny, nogi własne, krótkie; stąd dysproporcja: gdy siedział: chłop mocny, krzepki, duży, gdy wstał: mały; tyle, że szeroki; twarz, na psa urok, musoliniczna, też taka tępa i pełna kabotyńskiej pychy; żądał od aktorów zdobycie Posa i oddania dziesięciu strzałów ku chwale matki-ojczyzny; bigot ojczyźniany, z tą małą poprawką w pierwszym czytaniu, że ojczyzna to pułkownicy i pan wojewoda; sam major w rezerwie; marzyciel: ach, wojna, mawiał zadumany, wojna, to dopiero życie! — kawaler złotego krzyża zasługi; dla teatru krzyż pański. Wymagał zawsze kategorycznie obniżenia poziomu, pospolitego chwytu, szmiry prowincjonalnej — bo, publiczność nie rozumie, nie zrozumie, szkoda fatygi, trzeba, panowie, na gust publiczności, dla wszystkich, niziutko, panowie, niziutko, jeszcze niżej, — Wiernopoddańczy dla władz, pies dla podwładnych, w sumie człowiek dobry; szorstki ale dobry; zaliczkę można było zawsze wydębić — podchlebstwem i lizuństwem; a gdy aktorka to płaczem; w stosunku do zespołu niewieściego korekt, to trzeba powiedzieć, żadnych siucht, romansideł, ten tego, nigdy nic; żadnych świńtuszeń; porządny człowiek. — Na ogół jednak był jednym z tych arcylicznych u nas poprawiaczy charakterów, co to z obywateli robią poddanych, a z ludzi prorządowców; naprawiacz. Czyż więc trzeba dodawać, że sanator? — chyba tylko dlatego, żeby ktoś nie przypuszczał, że endek; niuanse są tu, to prawda, bardzo subtelne; — jedni żyją w cieniu ministerstwa skarbu i banku gospodarstwa krajowego, a drudzy wywieszają łaknący język w skwarze pożądliwości i tęsknią do cienia tych pięknych gmachów; niby mała różnica, a jednak niezmiernie ważna; decydująca.
Takie oto myśli i uwagi wirowały po scenier za kulisami, w kurytarzach i na widowni.
Pan dyrektor siedzi w swej loży mocno w fotel wparty, ręka o krótkich szerokich palcach na aksamitnym parapecie wypoczywa sennie i bezwładnie. Pan dyrektor obrzucił pospiesznie ostrym spojrzeniem widownię; wzrok utkwił w scenę; nie bardzo się orientuje, co się tam na niej dzieje i wydziwia; — nigdy „Horsztyńskiego“ nie czytał; ani czasu, ani ochoty, i wogóle: poezja! — Zdziwił się trochę, że aktorzy prozą gadają, czyżby reżyser... ale był ostrożny, nic nie powiedział; — natomiast pilnie baczył, żeby jakichś niemoralnych sytuacji na scenie nie pokazywać, n. p. za wysoko podkasanych spódniczek, za dużo nóg kobiecych, niedość szczelnie zasłoniętych piersi i t. p. — Lecz dziś nie miał żadnych uwag: taka sztuka; autor dyskretny; zamaskowana poezją lubieżność. Nie mógł więc pan dyrektor kiwnąć, jak to szalenie lubił, palcem na reżysera i powiedzieć potwornie serio, marszcząc brwi i rozjarzając oczy, że, widzi pan, u mnie tego nie wolno, w moim teatrze przyzwoitość obowiązuje —
Julek nachylił się do ucha Cyprjana —:
— kapral już przyszedł —
Cyprjan odszepnął:
— ostrożnie; z kaprali bywają generałowie — tak nas poucza historia — zresztą przy częstej zmianie wart u nas —
— co pan myśli, ministrem mógłby zostać — ? —
— to może nie, wprawdzie nie jest żadnym fachowcem, lecz poświęca się pewnej specjalności administracyjnej, teatrowi, przez to zatraca wspaniałą możność ogarnięcia wszystkiego —
— więc czym? —
— premierem — posiada, jak mogliśmy niejednokrotnie zauważyć, tajemny instynkt rządzenia —
Rozmawiał tak, a wstręt bezgraniczny zalewał go po oczy; cały utajony mizoginizm bluzgał na wierzch jak ropa z nagle pękniętego wrzodu; — potykał się z sobą, skakał sobie do ślepi: — kobieta jako energetyka, jako zapęd! — tak wciąż to wmawiam w siebie i w innych — w rezultacie filozofia macicy i pochwy; nic więcej! — także całkiem niedozniesienia! — Zbyt łatwa pobudliwość i ciągłe, też zbyt łatwe, zezwolenie na zwycięstwo, zdobycie — — przeciw temu-to oblekał się kolczastą jeżowiną mizoginizmu.
Ciężkie przeżywał chwile w mroku posępnej widowni.

Zmiana sceny. Jak z holenderskiego obrazu —: Sforka i Trombonista. Sforkę grał Zbyszewski, stary, kochany Zbyś — grał ją świetnie, majstersko; kwestie, gesty, pomocne akcesoria z packą na muchy włącznie — wypracowane z cyzelerską akuratnością.
Sforka: (— „Zbyś“ bez charakteryzacji, oczywiście, taki sobie z ulicy wprost — a cały, proszę, Sforka; tak, to to jest aktor —):
...odczytajmy i zacznijmy od najłatwiejszych... (czyta) — primo: dlaczego kij ma dwa końce (z pod okularów łyp na Trombonistę), secundo: co ja myślę?...
Trombonista: (— suchy, wysoki — chciałoby się, aby było przeciwnie; to przeszkadza —):
...kto myśli, panie Sforka?...
Sforka: (— pac muchę na stole —):
...nic... napisano: co ja myślę... i basta... i punkt... (— haust z kufla, obtarcie wąsisków; — a trzeba podziwiać, bo ani kufla, ani wąsisków, ani okularów, ani packi na muchy, ani karteluszka z rejestrem pytań; nic; ale w ruchu, w geście, w uchwycie intencji słów, wszystko to istnieje, jest autentycznie —)
...ale posłuchaj dalej...

I ta jej chorobliwa skłonność do ładu — od świtu do nocy — na nic innego już czasu nie starczy; groźne; zaraz w przedpokoju trzeba zdjąć trzewiki i nadziewać pantofle; pyłka nigdzie nie zostawić; — absolutna niewola, jej niewola w tym otępiającym reżimie setek przedmiotów; — i żeby wszystko przyładzone — nie wolno wejść do pokoju póki wszystko nie jest tak, jak ma być wedle wmówionych regulaminów, reguł, przepisów; można i godzinę czekać w przedpokoju, jeśli się tak jakoś nieplanowo wejdzie; no, samopoczuciu to nie sprzyja; — i czy w chybkim życiu jest na to czas, aby godzinę w przedpokoju ciemnym przebałaganić bo... przedmioty są nieusposobione! — Raz wszedł do mieszkania w trzewikach, porządnie je zresztą wytarł, inna rzecz: błoto było wtedy cholerne; ktoś tam był, siostra jej, czy ktoś inny — jakże tak w pantoflach — to bardziej ekshibicjonistycznie niż gdyby nago — pantofle! — wiadomo: dom, rodzinność, przytulność stołowo sypialniana, swojskość, „pan domu“ — rzygać się chce! — były też wtedy lamentacje! że pył, że błoto, że bakterie, gruźlica, syfy lis, tyfus, szkarlatyna, dyfteria — a już grypa to tak pewna jak zamówiona w starej, solidnej firmie. — Fobia po prostu i hipochondria; to; tamto detaliczne porządnictwo wskazuje na erogenetyczną strefę analną; tu jeszcze, zaraz, jakby to...

— panie Lachowicz! — gdzieś się pan podział do jasnej cholery! — wszyscy tu czekać na jaśnie pana będziemy — co? — padamdonóżki pańskie! —
Znów dzwonki trajkocą.
Na scenę wchodzi Lachowicz z umyślną powolnością, chusteczką zasłania usta — wszystko na to, żeby wiadomo było, że chory i tyranizowany —:
— wyjść na chwilę nie można, czy co? — opowiadać się może jak w szkole, paluszki dwa podniosę —
Mówi to tuż przed rampą, „na chrypce“ mówi; chory już bardzo i to tak, że już nigdy nic z niego nie będzie; do grobu się kłaść prędziutko.
Reżyser — on jeden tej choroby nie dostrzega — człowiek bez serca i bez sumienia:
— nigdy pana nima jak potrzeba; aktor psiakrew! — no nie marudź pan i nie odstawiaj umrzyka — wal pan dalej; — wróć, od „zdaje się, że słyszę krzyk“ — — sufler ciszej! — niech sam gada, niech się nauczy — — jazda, jazda —
Szczęsny: (— już nie człowiek z mięsa i kości — mgiełka blada przyodziana w garnitur skrojony efef —):
...zdaje się, że słyszę krzyk, że słyszę krzyk — panie sufler, nie musi mi pan gruchać wszystkiego, ale podrzucić mi pan może słóweczko, nie? — jak? — rewolucyjny?, aha — wiem, wiem — ...zdaje się, że słyszę krzyk rewolucyjny ożywających grobów — co ja mówię! Jezusiemario jak mi we łbie trzeszczy —
— przepił się pan wczoraj —
Lachowicz z politowaniem, jakby był Gandhim. któremu zarzucono urżnięcie się —:
— panie! — ja? —
— tekst! tekst — gadaj pan tekst —
Lachowicz: (— ożywiony nieco, bo już połapał całe zdanie):
...zdaje mi się, że słyszę krzyk rewolucyjny ożywających gruzów...
Dyrektor ziewnął przeraźliwie; w pewnym momencie przedłużającego się rozwarcia ust, wydaje się, że cała loża wypełniona jest tym ziewaniem — nie loża już, lecz jama olbrzymiej paszczęki ugarnierowana przy parapecie i suficie rzędem dużych, końskich zębów. Oczu oderwać nie można!
...ożywających gruzów...
Reżyser:
— na lewo bardziej pan stań! — tam, w głębi, przy tym stołku — na to go panu postawiłem — przecież zaraz duch Hetmana wejdzie — będzie go pan szukał potem po całej scenie jak szpileczki — — jeszcze raz!
Szczęsny: (— już na lewo i w głębi, koło tego stołka, na który patrzy z bezgraniczną abominacją—):
...zdaje się, że słyszę krzyk rewolucyjny, ożywających gruzów...
Loża zwarła wreszcie rozdziawione szczęki.
Myśli Cyprjana gasną; ostatnie dogrywają się powoli i chrapliwie jak zepsuty kurant, gdy się już napięcie wiotkiej sprężyny kończy —:— we wszystkim tylko powierzchnia, brzeżek rozumu; — do niczego i głupio!! — ach jak głupio!! —
Pod zarwanymi zdaniami wrze, parzy i piecze — wyć! wyć! —
Noc była bardzo ciężka — od ziemi ku gwiazdom blok ołowiu.
Po północy zaczął pisać; najpierw list: potym zwariowany poemat —

— przeszły nade mną noce — i przedtem już były —
noce nieukojne — ta ostatnia pusta —
lecz w niej właśnie poprzednie stokrotnie ożyły —
— bo skłamały przeze mnie całowane usta ! —

Znów list — do niej — bolesny, brutalny.

Tak do świtu.
Nad ranem list do Wisi. Dobrej w tej chwili i łagodnej Wisi; oazy; wytchnienia; — jak przychylna ojcowska komnata — ta myśl o niej kojąca; melancholijna nieco — lecz wygodna, dogodna — zbolały organizm wypoczywa jak w miękkim futerale; bezpiecznie.
Wisia!
— — —
W tej chwili pokój szpitalny przepołowił się — odpadł szpital i połowa ścian — więc już nie pokój, a, zwyczajnie, platforma, taki wagon, półwagon towarowy. Z chrzęstem i łopotliwym rechotem grubych drutów (— cicho! żeby nie zbudzić szpitalnych towarzyszy! —) przestawiła zwrotnica wszystko jak należy; — długi, wąski szlak szyn — po równinie dalekiej biegną lśniąco — przy widnokręgu rozległym, który zbliża się z błyskawiczną szybkością jak ziemia podczas lądowania — biały, duży dom stacyjny — dom stacyjny — stacja — napis: Maura — — Cóż to za miejscowość taka! — taka właśnie stacja; — tak się nazywa; — więc i to jeszcze? więc i to? — Zahamować! pędzący wagon! — nie teraz jechać, nie teraz — dziś nie i jutro nie, i pojutrze jeszcze nie!! — Później — później! — — Wobec tego zawiera się wagon sufitem i półścianami jak wiekiem; i znów seperatka szpitalna, pełna teraz niepokoju przerwanej jazdy.
A wtedy — przyjechała Mila do jego miasta.
Zatelegrafowała.
Był na stacji.
Wysiadła wonnie świeża i piękna, młoda i smukła (— chuda? — pozornie tylko, wiadomo przecież, że... nawet się kiedyś zdziwił, że taka krągła; taka już dziewczyńska jej budowa gubiąca się w sukniach —); gdy jej podał rękę przy zstępowaniu ze zbyt wysokiego stopnia — oblał go nagle wilgotny żar, jak ukrop, niepohamowana żądza — — tu zaraz — wobec wszystkich — na tych kostkach kamiennych — ; — taka... to się działo w wysokim blasku jej lśniących zębów.
— kocham cię! —
I zęby jej zawtórowały. Zrobiło się na świecie biało jak przy pionowym słońcu na polach kredowych.
Była u niego przez wieczór i noc.
Ułamek sekundy.
Oddana do ostatka.

Nazajutrz, gdy około godziny trzeciej wracał z teatru — wiedział już — z tym uporem wyrosłym na stu niepewnościach — że jej nie kocha; że ją jednak nienawidzi. I dopiero, gdy to ustanie, gdy się przewali i przeburzy...
— więc skończyło się —
— co pan mówi? —
Szedł z tym młodym aktorem, z Julkiem szedł. Bardzo go lubił. Wysoki, kształtny; tors jak na rzeźbach atletów greckich. Subtelny i wrażliwy na duże uczuciowości — na zewnątrz barbarzyńca szorstki i umyślnie gruboskórny; trochę się nawet zgrywał na ludożercę. Twarz wyrazista, szeroka, czoło jasne, niewysokie, ładny zakrój ust; oczy jarzliwe w głębokich oczodołach; wzrok w grocie. Namiętny społecznik; marksista.
— mówiłem co — ? —
— a coś tam pan mamrotał —
— głupstwo jakieś —
— zdaje mi się, że tak —
— słusznie —
— jakaś zmora pana dusi, zdeklasowany inteligencie —
Miał ten Julek żonę piękną; malarkę zdolną; — typ hiszpanki, smukła, smagła, brunetka — duże czarne ślepia, wilgotne, sarnie. — Również społeczniczka; oboje pracowali w kompartii.
Kochali się bardzo; i kłócili się wciąż.
Julek puszczał pieniądze na „kwarytki“, po prostu na wódkę. A tych pieniędzy wogóle dużo nie było. Ale taką presję miały wtedy jego szczenięce lata: pić! Z wódą albo na wódzie! inaczej ani rusz. Przed ukończonym ćwierćwieczem życia bywa tak. — Rozsadzało go. Fakt faktem, że talent w nim duży, aktorski jeden, malarski drugi; lecz w tym drugim — po wylaniu go z akademii za „wywrotowe rysunki“ — zaniedbywał się zupełnie; nygusował.
Jedyna to była para ludzka bliska Cyprjanowi na tym owoczesnym miejskim, nieprzychylnym terenie. Kochali się we troje mądrze i pożywnie. Tych dwoje dawało mu swą młodość świeżą, bujną, hormonalną: bierz, krzep się starszy towarzyszu. On im dawał źrałość i plon doświadczenia: bierzcie, kochani, wszystko — to i tak nie wiele warte, ale przydać się może.
Julkowie — jej było Janka — mieli ustawiczne kłopoty — poza finansowymi, które sztukowała portretowaniem, kogo się dało, za tani pieniądz — z kluczem od bramy; szpera w tej połaci kraju nieznana, trzeba mieć klucz i basta; a ten, który mieli, bo mieli klucz nawet wcale spory, to był wogóle klucz od innego zamku; ale oni upierali się, że to ten. Przyznać trzeba sprawiedliwie, że istotnie ten ich klucz, umiejętnie wykrzywiany, podsuwany, jakoś tak bokiem zakładany, czasem otwierał bramę; zamek pękał ze śmiechu, czy co? — ale to tylko Julek umiał, który był chłopak silny, i po prawdzie bramę tę całą i bez klucza mógł otworzyć — po prostu odstawiał bramę, opierał ją o mur i mówił: proszę cię Janka wejdź, już otwarte. Lecz czasem sztuka się nie udawała, zwłaszcza, gdy przerażony gospodarz takim zbyt szerokim i zbyt długim rozwarciem domu — umacniał zawiasy. A gdy i klucz zakaprysił i zniechęcił się — no to nie było wejścia.
Często też zrezygnowani i spracowani przychodzili do Cyprjana, a zawsze jakoś po północy — odpocząć (— tak to, figlarze, nazywali —), przysiąść — bo znów ten pieroński klucz nie chce otwierać. — Cyprjan dawał niezbity dowód naprawdę wielkiego, instynktownego przywiązania do tych gości nocnych: — pomimo, że dopiero, po długich neurastenicznych wahaniach, zasnął był — nie klął, zbudzony, nie pomstował; witał ich z uśmiechem i religijnie: znów was diabli niosą! — Więc siadali. — Po chwili — bardzo krótkie, taki delikatny — Julek zakręcał się, zezbierał i szedł na dworzec, tam ta nocna restauracja co to do rana, na kiełbaski i małe piwo; tak przynajmniej mówił; czasem dodawał sumiennie: ewentualnie żłopnę czarną. — Janka obojętna na kiełbaski, piwo i czarny, anemiczna, bo co to za jadłem się obywali!, zmęczona nocną łazęgą, blada jak śledź wymokły, zostawała u Cyprjana; kładła się na otomanę; tedy otulał ją pieczołowicie pledem, a na nogi jeszcze płaszcz, żeby ciepło; gładził po włosach i dobranoc! Zasypiali, pomrukując neurastenicznie. Spali dobrze. Budzili się weseli i uśmiechali się do siebie. Janka stwierdzała przedsiębiorczo: zjadłabym co. No to warzył herbatę, skoczył po bułki do piekarni; razem jedli śniadanie, gadając przy tym bez przerwy. — Mówili do siebie po imieniu: Cyprjanie, niech no pan to, a to, słuchajcie co wam powiem; Janeczko, kochanie, co też pani, jak możecie — i t. p.
Tak to było.

Teraz o tej godzinie trzeciej po południu — wyssani dokumentnie sześcioma godzinami termitowych udręk teatralnych — szli ulicą gwarną, Cyprjan i Julek, opieszale i leniwie; robotnicy po szychcie; tak szli zmęczeni, niezgrabni; potrącali copochwila przechodniów.
Julek był jeszcze poza tym zaaferowany; zbliżał się okres giełdy aktorskiej — decyzji i możności angażowania.
Okrutna giełda.
Niema niczego bardziej wstrętnego; chyba asenterunek. Aż dziw, że w instytucji poświęconej (rzekomo) sztuce, takie świństwa się wyczyniają. O pracę idzie, o chleb, o zarobek, o ambicję. Wiedzą o tym dyrektorzy; i, jacyby nie byli, przybierają teraz fumy, fochy i fanaberie kapitalistycznych chlebodawców; fabrykanci widowisk. Intrygi, plotki, protekcje, poniżenia, podstawiania nóg, wyrywania z pod siedzącego krzesła — wszystko poniżej godności ludzkiej — parter ambicji? nie, nie suteryny nawet — podziemia średniowieczne. Trzymanie w szachu, wygrywanie jednych drugimi. A cały w tym świat kobiecy? — taksowania brutalne, wyścig nóg, piersi i tyłków! — Cóż za kłębowisko intryg, prostytucji i pieniędzy. To trwa tygodniami — ten zapalny stan podniecenia, biała gorączka; deliryczne noce, dni wy stanę przed drzwiami: dyrekcja! — A gdy trafi na taki kapralski typ jak oto w naszym wypadku? Asenterunek; ordynarność; gesty fürerowskie; histeria. —
Konkluzja:
— stąd też aktorzy w przewadze są elementem rewolucyjnym —
— jedyna pociecha —
Skręcili w boczną, szeroką ulicę, pełną olbrzymich okien wystawowych.
— nie wiem doprawdy co robić — mógłbym się zaangażować w Krakowie — albo tu; lecz tu? — nie chcę — jeszcze taki drugi sezon w głupkowatym repertuarze — Kara Mustafa, psiakrew — nasz stary to kutas marynowany —
— nie przeczę, Julek, lecz to obrazowe wyrażenie nie wyczerpuje, moim skromnym zdaniem, zagadnienia; jest to charakterystyka i zbyt powierzchowna i zbyt folklorystyczna —
— a pan niby jak? — rococo, Wersal —
— nie; — ja ile razy patrzę, a czynię to mimowoli i niedobrowolnie codziennie, na tego krępego ćwierć tenora operetkowego o twarzy i wzięciu petit-musolinicznym — przypominam sobie czarowne okresienie takiego typu, mniej więcej takiego, przez France’a „cudownie udzielająca się głupota i potężny instynkt błądzenia“, i z tych to powodów właśnie, jak sobie przypominasz, uważam go za zupełnie dojrzałego kandydata do ujęcia w ręce, w te silne, białe ręce o krótkich palcach i płaskich, szerokich paznokciach, steru rządów europejskich —
— pan już jak przesadził —
— przesada się nie liczy; proszę cię zresztą, wyznacz mu skromniejszy zakres —
— już to uczyniłem —
— świetnie! — to jest, widzisz, właśnie ten typ, który potrafi wszystko; posiada przecież radośnie twórczy brak krytycyzmu i wątpienia jak również brak jakichkolwiek skrupułów, dodaj do tego zarozumiałość i pewność siebie, a otrzymasz okaz obdarzony niezawodnym instynktem rządzenia —
— pan go, Cyprjanie, jednak przecenia —
— możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne— wskutek ciągłej chęci dopatrywania się w bliźnich doskonałości — mylę się często —
— ale co teraz robić? — poradź-że pan —
— z czym — ? —
— jakto z czym, z tym zasranym angażowaniem się —
— sądzę, że w tej chwili najlepiej zrobisz, gdy sobie kupisz ten krawat w niebieskie i srebrne paski, jest ładny i podoba ci się od dawna — a o angażowaniu pomówimy, gdy to zmęczenie wyparuje z nas — w tej chwili przeważa irytacja —
Stali właśnie przed sklepem konfekcji męskiej.
Julek poszedł za dobrą radą; kupił krawat, a prócz niego jeszcze spinki niebieskie i chusteczkę ciemno-popielatą w wąskie granatowe szlaki (wszystko płatne po pierwszym —).
Potem już nie rozmawiali; zmęczenie ssące odebrało wszelką jasność myśli i starło resztkę pobudliwości potrzebnej do wymiany zdań jako tako sensownych. Otumanienie zdecydowane.
Zresztą było gorąco i duszno; miasto zadymione ciążyło na czaszce i piersiach. Parno. Serce biło z wysiłkiem, tłoczyło w żyły krew gęstą i rozprażoną. U marynarki olbrzymiego Julka hojdał się śmiesznie mały pakuneczek zawieszony na guziku: to krawatka niebieska w srebrne pasy i te drobiazgi.
W oknie sklepu z ptakami całowały się dwie papużki bardzo kolorowe; gil łuskał grubym dzióbem ziarna na dnie klatki; w szklanym kloszu krążyły sennie złote rybki pośród przygniłych wodorostów.
Zanosiło się na burzę. Niezawodnie.
Ociężale wspinali się ulicą podgórną ku lirycznemu skwerkowi. W dzień robił raczej wrażenie łączki ogrodzonej dla kóz. Aleje i ścieżki wyłożone popękanymi płytami kamiennymi, które może kiedyś były prostokątne, ale to musiało być dawno, wywoływały poczucie nieładu i zaopuszczenia. W ćmie to wszystko inaczej wygląda; lada lampa gazowa ma w sobie elementy romantyczne; ale w dzień skwarny, zmęczony — do niczego! W kącie skwerku gromada bezrobotnych przypatrywała się grającym w karty — siedzieli okrakiem na ławie — z wysoka tłukli tromfami; śmiechu było dość, bo ktoś wyszedł dupkiem nie licząc się z damą świętną u przeciwnika — szkoda, że dziesiątki nie kinął! — Cała gromada chuda, wymizerowana, obdarta, parująca na słońcu zgnilizną nor wydrapanych w hałdach, plująca krwią i strzępami płuc — tworzyła piękną grupę folklorystyczną, oddającą się grze regionalnej na tle wspaniałych gmachów rządowych, bogatych kościołów i pałaców dyrektorów kopalń — otaczających dalekim kręgiem ten skwerek.
Usiedli.
Tak, to tasama ławka, na której — oh, przed wiekami — poraz pierwszy poszukał niezaradnych ust Mili.
Tu się poczęła miłość — szaleństwo — obłęd —

Dzisiaj spotykanie się z Milą było bezgraniczną męką; dla niej i dla Cyprjana.
Każda godzina spędzona poza nią była pustką i rozpaczą — osamotnieniem, które mrozi i przeraża; przy niej stawał się natychmiast zły, podstępny, inkwizytorski i prokuratorski; wymyślnymi torturami sądował jej życie przeszłe; sumował i nicował; a nie miał przecież żadnego prawa! wiedział o tym, gardził sobą, brnął w okrucieństwie dalej; — stawał się instancją zasądzającą, ferował wyroki bezlitosne i niesprawiedliwe — dla niej i dla siebie. Wyłuskiwał Brutalne fakty podwójnie zakłamane, raz jej własnym wmówieniem, drugi raz obnoszeniem się, gdzie trzeba i gdzie nie trzeba, z tymi złudami; docierał do ostatniej łupiny i znachodził tam wiecznie czynną sprężynę poczynań niewieścich: ambicję; samiczą ambicję; i tu tkwiło to najgorsze. — Nie ulegało zresztą wątpliwości, że kochała, miłością odurzającą, swego męża, chlubiła się i pyszniła swoją i jego miłością. Źle, jak to przeważnie bywa, napoczęta, nie odczuwała z początku zbyt silnych emocyj, później wciągnęła się w rytm płciowy i przeżywała z nim płomienne rozkosze, a gdy ten rytm, pod wpływem niedosytu dziennego — był dobrym mężem w nocy, w dzień zrażał brakiem inteligencji i czułości — znów w niej osłabł — umiała ruchami i jękami znakomicie podszywać się pod spazmy szału i orgazmu; na spacerach miejskich pyszniła się nim, z dumą łowiła spojrzenia i naszepty: cóż za para! cóż za mężczyzna. — Wszystko to jasne, słuszne i normalne. — A potem ten cios. — Zdrada. — Współzawodnictwo forsowne z rywalkami — tu tych udawań szału płciowego najwięcej — z rywalkami, które posiadały wszelką niższość w porównaniu z nią, prócz jednej przewagi: nowości. Teraz: wstręt, pogarda (i dla siebie samej też), nienawiść, choroba nerwowa. I ostatnie wygranie się miłości w rozżalonym krzyku owego poranka, gdy to wszystko zaczęło się kotłować, mierzić i boleć.
Życie stawało się z dnia na dzień coraz bardziej zmorowate.
Co kilka dni, lub też i dzień po dniu — śpieszył do niej rozdygotany niecierpliwością, pełen nagromadzonego jadu i toksyn myślowych — koleją, lukstorpedą, autem — — i już znów z rozżaleniem i nostalgicznością nie mającą żadnego oparcia w rozsądku; — gdy zbliżał się do jej domu, gdy już widział okna jej mieszkania i to jedno w ich pokoju z szerokolistną lipą wyglądającą na ulicę — jątrzyły go nagłe, duszące depresje —: jakżeby dobrze było, gdybym to do Wisi jechał — jakże spokojnie, radośnie, równo! — Wszystkie koła rechotały w takt słów: męka, bezład, dwoistość!
I właśnie: dwoistość! — coś wręcz przeciwnego naturze Cyprjana. Uwielbiał jasność, pogodę, prostotę, ciszę i wieś: i to tylko sprzyjało pracy. — A zawsze wszystko przeciwnie, gdzie tu jest błąd w obrachunku? — W utrudnieniach zawinionych lecz niezamierzonych — wydawał się sobie błaznem — kiedyś w młodości widzianym —, który na pustą, szeroką arenę cyrkową wchodził z płotem na ramionach; płot ten w pośrodku areny ustawiał, otwierał furtkę, przechodził, znów furtkę zamykał, zabierał płot na ramię i szedł dalej; bardzo rozśmieszał publiczność.
Dwoistość obłędna stwarzała wokół Cyprjana wir mrocznych elementów, rozterkę, komplikacje — jakże tym wszystkim gardził! — wierzył przecież w istnienie myśli i słów wyzwalających, leczących. Zagubił je teraz.
Zamęt nieznośny.
A do reszty domordowywało miasto — i to i tamto — jego i jej.
I to z wszystkiego najgorsze: niemoc twórcza, zatracenie ostateczne; dysgust życiowy; po co?, na co? — co z wszystkiego? —
Tym razem to „między“ trwało zbyt długo.

Mila zrozpaczona i zmięta do ostatka mówiła: rzekłeś przecie, żeby leczyć duszę zmysłami, a zmysły duszą! — zmierziło go to głupie słowo „dusza“ — obce, nic nie mówiące. Fuknął gniewnie. Przytoczył kiedyś to zdanie, tak, ale nie na to, żeby się go na pamięć uczyć. Ciągła żądza dogmatów.
Listy, którymi ją zasypywał pełne były skwaru, goryczy i ropiących ran. Złe listy.
I poezje pisał — o niej — dla niej — — nie ważył tego; niczym mu się to zdało. Pisał, wysyłał, nie pamiętał.
Bezsilnym gniewem napełniało go przekonanie — na niczym nie oparte —, że ta cała jego katorga sprzyja i dogadza jej ambicji (znów!) kobiecej, że jest jeszcze jednym szczegółem jej kokieteryjnego przybrania, jej stroju uwodzicielskiego; — nawet tak było z początku, lecz pod wpływem jego machinacji inkwizytorskich odpadł wszelki cień zarozumiałego skonstatowania, że on, Cyprjan, poeta, że tak, że tak bardzo — cierpi i kocha, kocha i cierpi — dla niej! — Oduczył ją; odechciało się jej; kochała go tak jak pisała: „poczynam się i kończę w mej miłości do Ciebie“. To była prawda.
Sam zaś stwierdzał, że w istocie zazdrość pełna lubieżnych wizji, zazdrość o jej poprzednie doznania i doświadczenia seksualne, zdwajała w nim pożądanie; w całą, już i tak zawiłą sprawę, wpełzł element podniecającego sadyzmu psychicznego. — Zgnębioną, zmaltretowaną, wyindagowaną podstępnie i finezyjnie, gmatwającą się i wsypująca siebie w zeznaniach, rozpaczliwie łkającą — brał gniewnie, ostro, popędliwie — dyszał w jej uszy: — masz — masz — to ja, nie kto inny, to ja cię ugniatam — ja cię burzliwie upieszczam — dla mnie podsunęłaś się dogodnie — dla mnie podnosisz wysoko piękne nogi i dłońmi podtrzymujesz uda — żeby głębiej — pod serce —
— tak — tak — dla ciebie — tylko — dla ciebie jednego —
— nie kłam! —
Reszta myśli rozpuściła się, jak ołów w ogniu, w jękach, zdyszeniach, w rozkoszy.
— na chwilę, na chwilę, An jedyny — podnieś się, zelżyj, odetchnąć — —
Chciwie pełnymi ustami chwytała powietrze.
Rozpoczęły się długie naszepty, wykwitające z nocy jak rozwarte kwiaty magnolii — słowa gruchające, pełne napięć elektrycznych i rozładowań, słowa jedyne w życiu, niezastąpione, — ukrywane przez złych, jawne wszystkim dobrym, więc tym, którzy wiedzą, że w nich, tych słowach najgorętszych, są początki mowy ludzkiej, czar jej i pierwotność —, że w nich też są rozsadniki wszelkiej poezji, wszelkiej wiedzy i wszelkich dokonań życiowych, że one jedyne wyrażają pełny sens istnienia, tajemnicę ruchu gwiazd i elektronów; rodzą się w najgłębszych złożach instynktu, przeto też najbliższe są tajemnic bytu. Pachną miłosnym potem i kasztanami.
— Milo — Milo —
— An — ty —
— nazywasz się jak afrodis — wenus z Milo —
Wargami w tajemniczo i mądrze ukształtowaną konchę uszną, chłodną i różową:
— Milo, jak było, powiedz, jak było —
— An, jeszcze nigdy tak nie było — jak ty to umiesz, jak to umiesz, kochanku najcudniejszy —
— to ty tak cudnie umiesz, Milo — daj ust, no, jeszcze — a teraz oczka, z których uchodzi modra mgła — błyszczą jak brzask —
Te stwierdzenia, odurzające pieszczoty słowne, roznamiętniały ich ponownie — elektryzowały ich wyobraźnię erotyczną.
— An, chodź, chodź —
Była zmysłowa i płodna.
Jej czynne jajniki, jej absolutna płodność — były paralelą kompleksu: mąż-żona, dom-gniazdo. Jej zuchwale wyrazista erogenetyczna strefa analna wypowiadała się wyrafinowaną schludnością w stosunku do siebie i otoczenia, ludzi i przedmiotów — co znachodziło również ujście w aż udręczającej manii ładzenia i porządkowania. To się udzielało, to było zaraźliwe.
Tak trwało.
Nareszcie nadszedł moment zgęszczenia się nowej koncepcji; ze zgliszczowych, parzących dni i nocy poczęło się wyłaniać oblicze nowej książki — wyraziste i jasne. Jak do magnesu przylgnęły do niej wszystkie myśli, namiętności i potrojona czujność i wrażliwość zmysłów. Pamięć poczęła gromadzić i segregować. Materializował się kształt jawnie i zdecydowanie. Teraz przydało się wszystko, gesty, ruchy, słowa, szepty, melodie i obrazy — wszystko. Powoli, nagrzane zapędy zaczęty żarzyć się, wyogniać i płonąć podsycane faktami i zdarzeniami, buchały wielkim ogniem. W pewnym momencie zaczęły warczeć i tętnić motory — koła i pasy nabierały siły i pędu.
Milo! Milo!
To przecież właśnie, ty, Milo!
I znów obuchem w łeb — między ślepia!
Siedzą, Cyprjan i Julek, na tej ławce naszeptującej wciąż i bez przerwy. Skwerek zaludnił się dziećmi; biegają dookoła środkowego gazonu; pokrzykują radośnie.
Niebo pociemniało. Widnokręgiem już pogrzmiewa.

Rozmawiali? — zapewne — właśnie przecież trzeba odpowiedzieć — :
— no tak, Julku kochany, zapewne masz rację, chociaż jakieś niuanse czy odchylenia muszą tu być może zresztą tylko w energetyce, to znaczy zależnie od siły obopólnego pociągu —
— si duo faciunt idem, non est idem — ? —
— choćby —
Julek upierał się, że kobieta ma jednaką frajdę z każdym, żeby jej tylko do gustu trochę był.
— z każdym, zaraz z każdym (— przyznaje mu rację, lecz broni pozycji jeszcze, z daleka i bez przekonania —)
— no to odwołuję, że z każdym, ale z dwudziestoma, trzydziestoma na pe —
Janka rozgląda się wielkimi, czarnymi ślepiami po sali — profil ma wyraźnie greckich młodzieńców rzeźbionych po Praksytelesie, podbródek, skład ust, czoło, nos — słyszy piąte przez dziesiąte co to tu mówią — zabiera głos w najniestosowniejszej chwili mówi już całkiem nie à propos — :
— widziałam was tu kiedyś w kawiarni — kochacie się jak dwa gołąbki —
Dookoła gwar pijacki szumi nonsensem.
Głupio.
Od wieczora pili setnie. We troje. Wódę. A teraz, ech, jest już późno, sakramencko późno, — żłopią wcale podłe wino, czerwone, burgund niby, ale mizerny, buraczany, alkoholizowany — w obskurnej tancbudzie, dancing niby, z produkcjami nagich tancerek; — były i inne punkty programu, lecz nie wzbudzały wśród gości żywego zainteresowania, bo i co kogo obchodzi fakir połykający płonące węgle, albo magik karciany; to nic nie jest; co innego goła dziewka; tego się chce.
Piją bez ochoty już, „na siłę“. Siedzą w „buksie“ — to jest taka seperowana loża, jedna z wielu obiegających dookoła salę. Wszędzie obrzydliwy, czerwony plusz — czerwone kule światła — wino czerwone — dym w tym wszystkim i pył, mgła — i czerwień we wszystkim; obskurne! — wszystko wnętrznościami na wierzch; flakami; kiszki — płuca — serce — wątroba — pęcherz — nerki — mózg — rozłożone, wywalone; jatki; — żywe mięso — bez kości, bez szkieletu — — tym oparem czerwonym nasycone, jak aniliną zabarwiony eksponat bakteryjny pod mikroskopem.
Cyprjan przestał pić; od pół godziny przestał; zatruty po prostu; dwoi i troi się i wiruje wszystko — karuzela —
(— kiedyż to tam karuzela; dawno —)
trudno wzrok na czymś skoncentrować i ustalić — żeby myśl choć przyczepić, zawiesić na gwoździu jak płaszcz — tu nie, tam nie — zaraz to ucieka, ucieka, ucieka — — no więc ani kropli teraz; nie; przerwa; nie kuś, nie namawiaj; nie ma mowy!
— jeden łyk, wiadomo, zwali i załamie —
(— a przecież muszę wytrzeźwieć, bo...)
ale to przejdzie za, za — no, jeszcze pół godziny; — wtedy można na nowo.
Julek jest bardzo śmieszny; zmazało mu oczy z twarzy, jak kredę_ z tablicy; zaszły bielmem porosły skórą — no i nie ma oczu; szkoda oczu — gdzie masz Julek oczy? — co? — są! — tylko tak... Naogół dobrze się trzyma; zdjął marynarkę, odpiął kołnierzyk, założył obręb rozchełstanej koszuli do środka — i tak paraduje trójkątnym wycięciem owłosionym, jak młodzi robociarze.
(— okno nad głęboką studnią podwórzową — robotnik młody — stukot młotka jak znaki telegraficzne — —.
. — — . . — ; dawno —)
Janeczka pochlipuje cichutko, taka wstawiona; bledziutka jak gazetowy papier. Zawsze jest blada — więc pod wieczorną — teraz już nocną popijawę, żeby żółto w świetle lamp nie wyglądać — namalowała sobie rumieńczyki; ale lada jako niedbale to zrobiła; jeden rumieniec wyżej od oka ku uchu — drugi niżej i prawowicie, na policzku, tak jak ma być. Że też malarka... Teraz w popółnocnej zawierusze zostały z tych rumieńców, jak ślady po roztopie, nieregularne resztki plam niezdecydowanego koloru; confetti.
Jest jeszcze, od paru godzin siedzi tu z nimi, stary aktor Rustan; wnuk, bardzo proszę, mówi, powstańca z trzydziestego pierwszego, syn, do usług, powiada, powstańca z sześćdziesiątego trzeciego. Łysy, jak kula bilardowa, pomarszczony jak jabłko na przednówku, kaprawy, powieki zaczerwienione, bez rzęs; oryginał; byczy kompan; pijak i dziewkarz, nic latami, a sześćdziesiątka z okładem, niewystudzony.
— tango, mój boże, pod złotym niebem Argentyny — jest świat, jest — duży, ogromny, daleki świat — kto by mówił, że go niema, powiedziałbym mu — myli się pan — grzecznie bym powiedział ale stanowczo — no, bo gdzież tak można? — lu, kochani, na wasze — — patrzcie! —
W czerwonej mgle akurat tańczy jakieś smukłe ciało; pióropusze to ma kolosalne na łbie — w zębach czerwona róża — — śliczna dziewczyna, zbudowana jak sto diabłów — — piruety, taniec brzucha, coś w tym rodzaju — pępek i sutki pomalowane jak wargi: cynobrem jaskrawym — a tam na wygolonym wzgórku u zbiegu nóg tylko karta: as coeur, na cienkim zawieszona łańcuszku obiegającym jak drobny dreszczyk biodra; — poza tym nic; ciało! — oczy dookoła chciwie wyławiają momenty, gdy w zwinnym piruecie zalśnią pośladki — że zaś pijaństwo dwoi obraz, no to akurat przydatne —
— widać dwa tyłeczki za jeden pieniądz, oszczędność — nie? —
Rustan ściąga wargi w pocieszny ryjek, ku któremu zbiegają się zewsząd zmarszczki — :
— nie? —
Cyprjan zanosi się śmiechem i kaszlem sercowym, bardzo nużącym.
I nagle — stop!
Czarna posępność zapada na czerwień, jak ciężka kurtyna na scenę pożaru.
Julek przechyla się ociężale ku sąsiedniej loży przez spadzistą, pluszową, kapryśną ślimacznicą opadającą rampkę — wyszczerza zęby ku olbrzymiemu karkowi sfaldowanemu i jak gruba, niewędzona, krwią podbiegła kiełbasa, leżącemu wałem obrzydliwym na kołnierzu — świński, psiakrew, kark —
— świetny punkt programu, panie dyrektorze, świetny!
Mówi tak Julek do właściciela lokalu, bo idzie o kredyt w tym drogim zakładzie. Nikt z nich czworga nie ma już przecie forsy; utonęła w licznych „kwarytkach“.
Gruby kark pierdnął: ppach! — Nie lubi gruby kark konfidencji z gośćmi; gruby kark wie co to znaczy.
Coraz więcej dymu i nagości, tyle tylko, że te danserki copochwila co innego na łbie, to cylinder lśniący, to dżety błyszczące wokół głowy na drżących drutach, to, jak tamta, pióra strusie, to znów błazeńskie tulejki papierowe na bakier — żeby, wiecie, tylko nie całkiem nago; no bo wstyd przecie; i nieprzyzwoicie; i tam też na wygolonych wzgóreczkach jakieś fidrygałki: karta, brelok, piórko, zegarek, gwizdek, kwiatek; musowo; żeby znowuż zgorszenia nie było na świecie.
Cyprjan przymyka oczy — choć to nic nie znaczy i żadnej różnicy — i tak jest pod powiekami czerwono; purpurowo w złote, ruchliwe glistki po krajach. Pomimo tej kurtyny czarnej; ponuro.
Szumiący, szczekliwy gwar zagłusza szept prawic, mowa cicha, zwierzająca — :
— to był najcięższy moment, mówi Mila, skulona na tapczanie jak mała dziewczynka, chora dziewczynka; pieczołowicie nakrył jej nogi zawsze zziębnięte pledem, pootulał stopy; — najcięższy moment ciężkiego przecież życia było to w sanatorium; dostałam przydział, z płucami było kiepsko; więc zwyczajnie: zastrzyki, tuczenie, leżakowanie. Było to codopiero po wypadkach dwudziestego szóstego roku, czerwiec, czy początek lipca; — duża, oszklona z boków, otwarta przez całą długość weranda; — sosny — Tatry — tuż prawie Gewont. Obok mojego leżaka stał drugi, pusty; zarezerwowany; dla jakiejś pani, mówią; tak kilka dni. Leżę godzinami, rysuję w szkicowniku —
(— jest taki jej rysunek —: Gewont, głowa rycerza ma rysy Marszałka — lecz to dawniej rysowane —)
zdrowieję i myśli jaśnieją. — Aż dnia któregoś zjawiła się ta moja sąsiadka; w czerni; w żałobie; młoda, ładna, bardzo wychudnięta i bardzo zgnębiona, tragiczna wprost. — Po tygodniu może — ona wciąż zbolała i milcząca — wciągam ją w rozmowę, mówimy, o dzieciach rozmawiamy, zapytuję: „— pani w... żałobie?“ — „po mężu“ — i po chwili mówi cicho i monotonnie: — był pilotem mąż jej — małżeństwo młode — dwa lata pobrani byli — bardzo się kochali, roczny synek, jest teraz u rodziców, ona po śmierci męża rozchorowała się, musi się leczyć — — „katastrofa?“ — „nie, to było podczas przewrotu, należał do tych po drugiej stronie, był służbistą, służył prawowitemu rządowi, źle czy dobrze, tak było — przelatywał codziennie nad Warszawą, woził instrukcje“, „i co?“ — „ostrzeliwano go często, lecz nic szkodliwego — co to były za dni dla mnie, co to były za dni! — uspokajał mnie, że przecież swój swego nie będzie mordował — tak trwało parę dni — aż raz — celny strzał! — spadł; spłonął żywcem — już tylko węgiel — ujrzałam nazajutrz — węgiel — zwinięty, pokurczony — strasznie musiał cierpieć!“ — łzy spływały po chudych policzkach wdowy, ciche, bez szlochu; zaplecione ręce na kolanach; — a ja ku tym łzom, nachylam się i zalęknionym szeptem: „— kto? —, czyj strzał?“ — — Powiedziała nazwisko. Zresztą było w gazetach o tym bohaterskim wyczynie! — ... to była wdowa po pilocie, którego zestrzelił mój mąż. Wyjechałam tego samego dnia. Znienawidzone nazwisko! — biedne dzieci moje...
I tak tym obuchem; raz po razie! —
Mila mówiła dalej: — pamiętam...
(— i wszystko poza czarną zasłoną — jedynie skądś z góry pada smuga żółtego światła wirująca pyłkami i dymem ciągliwym —)
(„pamiętam“ — zawsze żyje przeszłością, wspomnieniami, datami — — jakże inaczej niż pani Ho, która wykreśla przeszłość z pamięci — i przyszłością tylko żyje; — oto rzekła: gdy trzeba było wyjeżdżać z Kijowa — opuścić dom — zostawić wszystko, z takim trudem, praca wielką zdobyte — stanęłam w drzwiach, spojrzałam dookoła i jakby coś pękło w sercu — odeszłam nie spojrzawszy za siebie — nie istniało, przestało istnieć — od jutra zaczyna się nowy, pierwszy dzień życia; tak mówiła pani Ho, nieznająca słowa: przeszłość, wykreślająca z egzemplarza reżyserskiego czasownik: pamiętam)
— pamiętam, gdy oni wracali po tych bratobójczych śmierciach setek młodych organizmów — obsypywały ich panie miejskie kwiatami — witały — wiwatowały; — ja zostałam w domu, uciekłam z pokoju, którego okna wychodziły na ulicę — nie chciałam patrzyć — pobiegłam do drugiego pokoju, do trzeciego, ostatniego, jakby ktoś gnał za mną, taki był we mnie popłoch; oparłam się o ścianę — — serce wali — — słyszę tupot — tupot — schody — otwieranie drzwi — coraz bliższe kroki — — już wszedł! — Stałam bez ruchu, ręce przycisnęłam do piersi — — nie podeszłam — — „jakże, nie witasz czy co?“ — rzekł, — a miał na sobie pełno narcyzów, za czapką, za pasem i w lufie karabina tkwił narcyz; to był ten karabin! — Wszystkie gazety pisały, więc mówię: „zestrzeliłeś samolot, zabiłeś człowieka!“ — — „to był strzał! co?“ i rozśmiał się głośno; — „ale i tybyś trafiła, dobrze strzelasz przecie, trzeba tylko mieć pewną rękę“ — — w nocy spałam z nim; całą noc mnie tłamsił, ledwie się zdrzemnęłam na chwilę, już mnie budził i kazał...
Podnosi się powoli czarna kurtyna — smuga żółtego światła gaśnie.
Dwojenia i trojenia minęły dawno.
Już piją na nowo, od początku.
W kręgu czerwonych lóż, pod obracającym się reflektorem wielobarwnym, mieni się w przesuwanych chmurach kolorów para tancerek —: kozak; z prysiudami; — muzyka rżnie na całego — publiczność bije brawo w rytmie tańca — nogami i korpusem naśladują prysiudy —
(— pani Ho! — jakie znakomicie umiała palcami imitować ten taniec! — dawno! —)
Publiczność śpiewa — krzyczy — gwiżdże — hu — ha!
Rustan wparł łokcie w dół — gestykuluje dłońmi i palcami szeroko, rozstawnie, wymownie — — pochyla głowę i wtajemnicza szeptem zachrypłym, wybałuszonymi, przekrwionymi białkami — próbuje wymanić przytakiwanie słuchaczy — źlamda, błaga, łasi się:
— jedno dziecko miałem, chłopak, Zbyszek — no i zmarł w czternastej wiośnie życia — hę? pech! — nikogo nie kochałem, jednego jego, Zbyszka, kochałem — — ładny był, czupryna czarna, gęsta, w dotyku międziusieńka, taka jak jedwab — lubiłem... a oczy miał jak tarki, czarne, żywe — chłopak był rozgarniony, bystry; i dobry; bardzo dobry — — no i umarł na tych, o, na tych rękach umarł; a one żyją, przeżyły — cóż tam ręce! — ręce — ręce — to jest nic! — — nalejno Julek — i każ wódki — wino, takie wino — — co rok w rocznicę śmierci idę na jego grób — jadę, jeśli daleko; — dwadzieścia dwa lat temu — dwadzieścia dwa razy jechałem, byłem — zawsze z półliterkiem wódki — i tam wśród mogiłek na jego zdrowie! eks! — takie tam i jego zdrowie, chudziątka mizernego, kosteczki się ino bielą w truchle, nic więcej — — miałby dziś, akuratnie miałby trzydzieści sześć lat, ładne lata, pomiędzy trzydziestką a czterdziestką to są najpiękniejsze lata — ale tu nie ma takiego między nami, — — połowa z nas nie ma trzydziestu a druga połowa po czterdziestce, ja też mam po czterdziestce rozumie się — — co rok mu tam mówię: masz teraz Zbyszku tyle to a tyle lat — — ja niby z takiej, prawda, rodziny: koń, szabelka etcetera — ale on, ho-ho! — on byłby uczonym — jak myślicie? byłby? — fizyka to było dla niego coś, chemia, dajmy na to, medycyna — myślę: wynalazca jak Pasteur lub Koch, co? albo jak Miecznikow, nie? — albo Ehrlich — jeden z tych herosów, panie, wiedzy — szczęście i zdrowie ludzkości! — Bo to są najwięksi! wiecie? —: naj-więksi!! — a jabym sobie starowina siw... to jest łysiutki, u niego za służącego w laboratorium, sprzątanie i cisza — w pantoflach filcowych szłap, szłap — żeby nie przeszkadzać — i tylko w nocy: Zbyś, prześpij się, nie można tak się zamęczać! — ja ci już tych tygli dopilnuję i probówek i tego pieca, Zbysiu, inkubacyjnego — ha?, wiem, wiem — Zbyś! Zbyś! — wiedza, mądrość, sława! — — twoje, synku, zdrowie! —
Nalał w kielich od wina wódki — wychylił duszkiem. Oczy mu już całkiem na wierzch wylazły; ściągnął wargi w ryjek, cmoknął i dalej:
— a teraz to co? — grałem i gram, pajac, aktor, histrion, uważacie, aktor! — jubileusiki obchodzę co pięć lat, bo to benefis, nie? i z zaspu coś kapnie — tak się żyje z polska, pije z polska; — i tyle, że te królowe moje śliczne —
— już z tymi królowymi, Rustan, wyjeżdzasz? — toś już fest pod gazem —
— jeszcze nie wyjeżdżam, Julek, jeszcze nie, mówię tylko, że tylko, tylko-tylko — o! —
Powiódł podkrwawionymi gałami po czerwonym oparze, z którego wyłyskiwały uda, pośladki, brzuchy, piersi, plecy — rozdrgane, zatańczone, wynurzające się —
— to wszystko królowe moje najdroższe —
Po chwili wyproszczonej medytacji — :

— legł w sześćdziesiątym trzecim, dziś zapomniany grób —
nikt wieńców mu niedawał, nie rzucił kwiatów, świc —
mój ojciec był bohater, a ja jestem nic —
— ja się rumienię, wstydzę, wstyd biorę wasz do lic —
mój ojciec był bohater, a ja to jestem nic —


Rozpłakał się.
Lewą ręką przeleciał zygzakiem ponad głową i stołem — opadła, jak zestrzelony ptak, między kieliszki — rozbiła jeden — polało się wino — krzyknął —
— gówno jestem! — i wy też! wszyscy — Z buksy dyrektorskiej pierdnęło: ppach —
— gówno jesteście! — trzepnęło w salę.
Dojrzał Rustan przez opar pijaństwa Jankę drzemiącą w kącie kanapy — podsunął się — ucałował jej bezwładną rękę, pomoczył ją łzami —:
— wybacz, ty nie, o nie, — ty? — o królowo ty moja —
Uśmiechnął się ku tym tam na parkecie tańczącym — zaszeptał — :
— królowe moje najsłodsze — dupinki cacane —
Julek do Cyprjana:
— jak on już z tym ojcem, wie pan, bohaterem, a że on to nic, wyjeżdża, znaczy się urżnięty totalnie — od dwudziestu lat na wszystkich swoich jubileuszach powtarza: mój ojciec był bohater, a ja jestem nic —
Nowa flaszka na stole. Piją. Bez smaku już i bez wyraźnej pewności co i ile; naumór.
Z ciemnego zakamarka sali, tam, pod sufitem, poza reflektorem, wykłębia się dym, jakby go wiatr spowrotem gnał na salę — wiją się wstęgi, wzburzają i banie ją kłęby, wirują coraz szybciej, coraz szybciej — wyłania się, nikły i zwiewny zarys twarzy, blady, błękitnawy, jak płomyk spirytusu — z każdą
jednak sekundą wyraźniejszy i trwalszy — — w fosforycznej, chudej twarzy lśnią poblaskiem żywego srebra olbrzymie oczy — a wokół głowy i ściętej szyi dym już wije się sycząco, płazio, gniewnie — — Mila — — meduza — —
Samopas galopujące, bezpasterskie, spłoszone słowa Cyprjana wracają z opuszczoną głową, najeżone, wyszczerzone, pobłyskują ostrymi kłami — są bezlitosne, chłoszczące, złe, pianą ociekające — ; — tam, właśnie pod sufitem, jest owalne lustro — raz jest szkłem, raz twarzą; — ku temu to czołga się w skrętach schrypły mamrot:
— strąciłem cię z romantycznego ołtarzyka w stylu emipre, piękna lalo upozowana na gipsową madonnę z Lourdes, białą, z niebieską wstążką, panienko z sacré coeur — — przestałem być głupim, opętanym Gustawem...
Zarechotał i obejrzał się kto też tak wstrętnie się śmieje — tak ohydnie.
Muzyka odwala jakąś starzyznę — niby że wspominkowo, obyczajowo, „dawne czasy“ — plącze się durny, katarynkowy refren: — o mein lieber Augustin, Augustin, Augustin —
Nie można się uwolnić od tej melodii natrętnej — psiakrew!
Znów zrasta się przecięta, rudą krwią okapująca myśl — :
— głupi Gustaw! — tyle umiał wyźględzić w ruinicznej pozie, wsparty na Judahu skale: — za coś dla mnie tyle ulubiona? za com z twoim spotkał się wejrzeniem? — jednąm wybrał z tylu dziewcząt grona, i ta cudzym przykuta pierścieniem! —
— Ho — ho — ho! —
— o mein lieber Augustin, Augustin, Augustin —
— zanim minęłaś jak sen jaki złoty, postawiłem cię na antycznym cokole — ciebie, tak, ciebie — na wysokim cokolej aby było widocznie — — stałaś na nim naga, ociekająca wszystkimi otworami ciała spermą — spływa ci po twarzy, po tej twojej buzince cacanej, po szyi, ramionach, pośród i przez piersi, plecy, brzuch, przez pośladki, uda i nogi — stopy twe nurzają się w niej po kostki — cokół obślizgły i ociekający przestał być marmurem, jest grząskim płynięciem, topliwością — łój nagrzany, stearyna; — tak tam wtedy stałaś w ten czarny dzień — czytałem ci, natrętny poeta, z trudem, bo oczy miałem przekrwione i ropiejące z niewyspanych wielu nocy, a ręce trzymające arkusz trzęsły się tak, że litery wpadały na siebie jak w zecerni podczas trzęsienia ziemi — — długi to był wiersz — nic z niego w tej chwili nie pamiętam...
Orkiestra wyrwasi i bzdurzy gruchotliwie — rewia katarynek spod ciemnej gwiazdy — a teraz już całkiem wyraźnie: — Małgorzatko kocham cię na rzadko, jak cię widzę częściej, kocham cię na gęściej — — Jeszcze tylko białe myszki puścić na ten czerwony plusz, rój białych myszek z kolorowymi zwitkami w pyszczkach: horoskopy, przepowiednie, wróżby, i pod jaką planetą, i jaki komu minerał przydatny — ; — właściwie to się myśl opóźniła — przecież już od jakiegoś kwadransa biegają zwinnie białe myszki z nagimi, różowymi, do glist podobnymi ogonkami po buksach, galeryjkach, krzesłach, stolikach — pośród flaszek i kieliszków — nad stawkami wina i kolorowych wódek zatrzymują się i chłepcą małymi języczkami chciwie, niektóre łakomsze stają na tylnych nóżkach wyciągają się i piją z kieliszków, całe przy tym drżą z wysiłku — ; — wszędzie pełno tych białych myszek — jakaś pani o cienkich na czole wyrysowanych brwiach — wrzasnęła nagle, bo mała, nieostrożna myszka wpadła jej za gors a Julek chwyta je — te tu na stole — jak muchy — przyczajoną ręką, podnosi za ogon i zanurza w kieliszku z czerwonym winem — otrząsają się i łażą ociężale zmokłe i bladoróżowe — ; — śmieszne: jedna myszka przycupnęła na tym grubym fałdzie dyrektorskiego karku — a teraz chodzi sobie po wale tłuszczu — staje słupka i obwąchuje łysinę —
— że nie pamiętam? ech, coś tam pamiętam — ten czarny wtedy dzień — o, pamiętam, jedną zwłaszcza zwrotkę —
— panie Cyprjanie — pijemy — lu —
— nie, dziękuję, czuć myszami — za delikatne mam powonienie —
Rustan ułożył łysą dynię głowy na kolanach śpiącej Janki; chrapnął; z kąta ust cieknie mu ciągliwa ślina.
— o, pamiętam już dokładnie — tę zwrotkę naprzykład:
(— tylko dwie pierwsze zgłoski zagubiły mi się —)

— — nie mogłaś powstać i opuścić łoża,
nad którym konał lotnik niewinnie spalony,
a wraz z warkotem śmigła z krwawego przestworza
padały na twe ręce łzy matki i żony —


(— i ty zapłakałaś; późno; zakryłaś twarz —)
— ejże i drugą, gdzieś z końca, pamiętam, tę mianowicie:

, że nadejdzie kres państwom robotniczą wiosną
i nadejdzie wielkości i myśli godzina —
i znów narcyzy dla nas, spracowanych, wzrosną
z ziemi, z ziemi!! — nie z podłej lufy karabina! —


— wtedy krzyknęłaś: nie męcz mnie! nie dręcz więcej! — to potworne! — no tak, no tak, byłam kurwą, tak, byłam — sprzedałam i sprzedawałam się za grosze, za to, że ranga, że reprezentacyjny chłop, że ordery — tale, byłam kurwą — — lecz ty bezlitosny gorszyś ode mnie, zabijasz we mnie, okrutniku, każdą radość, płoszysz najdrobniejszy uśmiech, gdyby mi tylko trochę lepiej być mogło, to ty już mi tego zazdrościsz, wspólnotą cierpienia opętany, i dręczysz i gnębisz — no tak, byłam kurwą, i zawsze było źle i wstrętnie i... i sucho... wiesz?!
— ja się o twoją przeszłość nie troszczę, jeśli kiedy pytałam to z głupiej, babskiej ciekawości; spotkałam cię w jednym z dni mojego życia i od tego dnia liczę życie — — mówię o dniu na drodze kamienistej — — bo przed tym...
(— zamilkła wtedy nagle, usiadła na podłodze — taka odrazu mała, zwinięta, chora dziewczyn« ka — wpatrzyła się w okno, w którym konał we krwi dzień — duże krople łez zaczerwienionych odblaskiem zorzy drżały u jej nieruchomych powiek —)
W tym momencie — nabrzmiewającej żałości — przechylił się przez barierę loży obcy pijany gość w jakimś mundurze, niewiadomo jakim, tyle tych organizacji półwojskowych — na piersi ma całe konstelacje świecących blaszek owalnych, okrągłych, kwadratowych, w formie krzyża, tarcze, posy i takie różne — zalany w sztok — — wyciąga rękę — palcem mierzy w Julka i bełkoce krzykliwie i zapluto — :
— cóż tu ten komunista robi — pieronie — won! —
Muzyka znów wraca do wstępnego refrenu:
— o mein lieber Aug — — sss — tt — nnn —
Rozległ się płaski trzask. To Julek wyrżnął tego gawra w pysk.
A zaraz po tym plaśnięciu wyleciała z rak Julka kręgielnym łukiem flaszka na środek parkietu — roztrzaskała się z hukiem — i opryskała brzuch i uda tancerki winem czerwonym — okrwawiło się ciało niewieście jakby nagłą mentruacją. Krzyknęła i wybiegła do garderób.
Zrobił się rwetes i zamieszanie.
Gruby kark pierdnął dwa razy: ppach! ppach!
Podniosły się krzyki; wrzawa rosła.
Wreszcie zlikwidowano zajście bardzo szybko. Pozbierano pijanego awanturnika i wyprowadzono, wyrywał się, klął i odgrażał, że zabije tego skurwysyna komunistę, niech go tylko gdzie spotka — poczym wrzasnął: bić żydów! — naco Julek znów chciał rzucić flaszkę, już w łeb tamtego mierzył; — uspokoił go Cyprjan.
Wszystko to mało kogo obchodziło. Gości już zresztą było nie wielu. Tancerki rozsiadły się po lożach; naciągały na kolację i „szampan“.
Z całej tej niespodzianej brewerii wyrósł w Cyprjanie nagły, nierozumny, bardzo dokuczny lęk; względnie pchnęła go ta awantura ku świadomości;— wyobraził sobie Cyprjan, że właśnie teraz, w tej chwili... może jakiś list, donos, telegram, anonim... ciągle to w nim tkwiło; żeby się Wisia nie dowiedziała; fobia, poprostu fobia; bezsensowna, nieuzasadniona, nie mająca odpowiedzi na pytanie: dlaczego? — no bo cóż, gdyby nawet! — — Przedtem tego nie było. Dopiero... dopiero, gdy ta furia zazdrości. — Ilekroć był u Mili — lękał się stawać blisko okna, aby go Wisia nie dojrzała; a przecież pięćdziesiąt kilometrów jedna od drugiej; nonsens; a jednak... Dzwonek! — — gdzie właściwie dzwoni? — ktoś chce płacić? — czy to ten dzwonek u Mili? — — wzdrygnął się — pewnie Wisia! — Dowiedziała się, przyszła... wchodzi... w przedpokoju, widzi, wisi jego palto, kapelusz, laska — po tej lasce każdyby wiedział — — więc on tutaj i tutaj!! — u tej! — — a potem — — Odtwarzał poraz setny tę rozmowę złą, prostą i wykrętną zarazem — — I teraz, żeby się nie dowiedziała! żeby nie!! — I właściwie poco to wszystko? — dlaczego? — przecież ona i tak wie, i on wie, że ona wie — — o Mili nie wie! — nie chcę, żeby o Mili wiedziała; żeby źle wiedziała; poprawił; — rzekł to głośno, lecz nikt nie usłyszał; każdy w swej półprzytomności zanurzony jak w kadzi. — — A teraz jedna od drugiej dwieście kilometrów — duży kraj z miastami, wsiami, rzekami, lasami pomiędzy nimi; — Mila przecież... wypił kieliszek haustem, z trudem ustawił go spowrotem na zalanym, paskudnym, pełnym potopionych niedopałków stole... na tej operacji, operacji, operacji... to przecież Julek właśnie: — i takby pan nie spał, przebumlujemy tę noc, pojadę rano z panem... Tak po tym liście powiedział! — po liście, którego znał treść; słów nie znał, słów, tych słów: — „An! An, krzyczę do ciebie! nie chcę, nie chcę, boję się! — lecz muszę; — o An — kusi ta rurka szklana; — to jeszcze tamten, ten sam“ — (— plącze się wciąż to słowo i tu w szpitalu było głośne i wyraźne: weronal! —) — „czeka, wciąż czeka! — o An, jak źle, jak przeraźliwie!! — wtedy dzieci, lecz dziś, gdy przysłoniłeś wszystko, gdy miłość moja przysłoniła wszystkich i wszystko! gdy tylko ty, tylko ty jedyny, wielki, ostateczny! — Biedne nieszczęśliwe istotki! — wiem, że je przecież nie kocham, bo nie ma miejsca w sercu poza tobą — o An!! — Jak strasznie słyszeć nad sobą rosnącą trawę!! — i tylko twe listy każę włożyć... nie, nie, nie, nie chcę cię, jedyny, zasmucać! Bądź! przyjedź!!“ —
Sza-leń-stwo!!
— Julek, pójdźmy już, przecież to ranek —
— tramwajem, Cyprjanie, panie złoty, będziemy raz-dwa — człowieku przez duże c — po piątej dopiero —
— lecz, widzisz, o ósmej, muszę —
— zdążymy —
I spojrzał na Cyprjana przywróconymi już oczyma — przychylnie tak!
Janka spała wpoprzek kanapy.
Rustan gdzieś znikł. Kiedy?
Cyprjan i Julek powstali ciężko, bardzo chwiejni i rozdygotani.
— sztagan wzmocnionej wódy trza kropnąć, bez tego nie da rady, nie pozbieramy się —
Julek podyktował mikserowi jakie to te ingrediencje mają być — tyle bongu, reszta czystej, trochę wermutem zakropić — stop! — literatkę tego świństwa; opierają się o bufet; sala prawie pusta i jaskrawy, biały reflektor oświetla tę deprymująca przestrzeń; orkiestra rozlazła się; na podium śpią zmęczone instrumenty; złym wzrokiem lśnią blachy; bęben rozwalił brzuch; słychać jak chrapie.
Stuknęli się niemrawo brudno-żótym płynem.
Wypili! — aż w piersiach zatkało; obrzydliwość! Lecz, rację miał Julek, momentalnie wytrzeźwiło; sytuacje przejaśniały, przetarły się chmury nieprzytomności, okolice myśli poprzestawiały się jak kulisy w teatrze.
Julek potryndał się w szerokich, zmiętych portkach, z płatniczym za kontuar — żeby nie tak na widoku; pusta kieszeń woli cień i miejsca osamotnione; — dziwny typek ten płatniczy, czarny, osmolony, węgier? cygan? — kędzierzawy; — uuu — duży rachunek — — nie trzeba było, perswaduje osmolony, tego wina, to najdroższe! —
— a procent? — dla artystów? — dajmy na to; no? —
Płatniczy znikł na chwilę; wrócił: dziesięć procent, powiada, tak pan dyrektor powiedział; — a widzi pan szanowny! ha! — dziesięć procent nie wiele, lecz zawsze coś; no to teraz zliczajmy mądrze i żeby pięknie —
Rustan pod upiornym gazem siedzi przy drzwiach z napisem: toaleta dla dam; — miętosi dwie kelnerki blade, niewyspane, z sinymi podkowami pod zaczerwienionymi oczami: — obmacuje je i pobełkuje:
— królowe wy moje, królowe najśliczniejsze — aha, aha, mam — a co to to to? — taki filigranik — niam, niam — ti-ti-ti-ti —
I tak dalej.
Julek podżega i karci:
— takiś pan już monarchista, królowe i królowe —
— no tak-tak, aktorzyno młoda, tak-to-tak, mój ojciec był bohater — a mnie, a ja, a mnie już tylko te królowe moje zostały — aha! widzisz — tak to jest, a tobie szczeniaku koszulę w zębach trzymać — ot — — a i tak ze mną więcej frajdy zażyją niż z tobą ringowy osiłku, prędko i źle to wasza dewiza — znam ja was —
Zaraz wrócił do swej przyśpiewki stałej — coraz lubieżniej ściskał oburącz pośladki kelnerek, między uda rękami się pchał i koronował bidule, sharowane i oklapnięte, po setki razy.
Cyprjan medytuje, ssie myśli jak gumę — : właściwie nigdy nic nie wiedziałem i nie wiem — i czy będę kiedykolwiek wiedział? — o tym co na przykład taki duzel romantyczny nazywał „miłością“; czy to istnieje? i jakie to jest? — i czy wolno i warto o tym wogóle myśleć? — Codziennie po kilka razy myśl moja wydaje o tym zdania i sądy różne, przeważnie z sobą sprzeczne. Sublimacja płci — wiem; wyłączność objektu — wiem; i wiele innych rzeczy wiem; ilekroć obserwacja natrafi na analogie przyrodnicze — wiem dokładnie i wiem, że się nie mylę; lecz w sumie... aktualnie, za tym cuchnącym kontuarem tęsknię do jakiejś wygody dla myśli — — no to, co tu gadać próżno, w tej sferze Wisia jest jedyna, bez konkurencji, oj — — tam w tej chwili w około domu na wsi ranek rześki, kolorowy od wschodu i południa, nad rzeką druga rzeka z mgły chłodzącej stopy gór przysiadłych nad brzegiem — a tu od domu równina, płaszczyzna, dolina — — słońce zagląda do obszernych, zielona wy ch pokoi — wstać — — otworzyć wszystkie okna — oczywiście pierwszy kot, hop, już jest na parapecie — strzyże uszami bardzo zainteresowany ptakami w krzewach ćwierkającymi — teraz płasko przycupnął bo straszny wróg, Burek, wraca, tanecznie zaplatając nogi, z lasu — — odetchnąć głęboko czystym, dalekim powietrzem wypoczętym, darzącym siłą i pogodą — ciepłego mleka szklankę, nie, lepiej w garnuszku i żeby nic pełno, chleba nadrobić — ciepłe, dobrze ciepłe, dymiące pod zorzę różowo i złoto — tak, a teraz zabrać się do pracy; pracą wypełnić dzień po brzegi — oto i mądrość cała; — — nagły kurcz i zmącony rytm tętna, jakby ktoś ukropu w żyły nalał —: przecież od kilku tygodni pisze powieść — — teraz te przerwy, te przeszkody, te powikłania, ten niepokój straszliwy — to niczego dobrego nie wróży! — Uciec! Uciec! — I zaraz okolnym nawrotem: Milę kocham bardzo, ta pewno jedyna... i źle mi bez niej, lecz... z nią jeszcze mi gorzej! Beznadziejnie!... Kot zeskoczył, bo ten Burek za blisko okna — cup! ciężki kocur, bechło w pokoju jakby poduszka spadła; — chwieją się w rannym powiewie czuby wysokich jesionów, zamiatają chmury powoli odpływające na zachód — krople rosy migotliwie drżą na końcach listków — — na rzęsach różowe krople łez — — krajobraz mrocznieje — nagły krzyk rośnie od ziemi, potężnieje, rozkrzewia się, uderza o niebo...
— niech no pan się zbudzi, nie dobrze tak drzemać, przecież musimy wnet jechać —
— jechać? dokąd? — a tak, prawda, jechać —
Za ramię nim Julek potrząsa.

Cyprjan Fałn leży na łóżku szpitalnym.
Ostatnia w tym szpitalu noc duszna i niespokojna; dziewięćdziesiąta któraś.
Jutro wyjdzie stąd; jest oto jak więzień, który nie rad opuszcza więzienie — boi się głodu, zimna, bezrobocia; tu w czterech ścianach poza oknem zakratowanym nie trzeba się o nic troszczyć —
Jutro pójdzie w dokuczną niepewność i bezsensowny bałagan, konflikty i komplikacje gorączkowe, kalafutryny chytre i nieznośne.
Trzeba znów uciekać i kluczyć — zwierzę tropione — a gdzież jest to miejsce zdatne do ucieczki, bez wilczych dołów, paści, skus i obierzy, miejsce przy którym nie czai się śmierć w zielonym ubraniu, z borsuczą kitką na kapeluszu — ? —
Nagle oblało go gwałtowne gorąco, jakby kto kipiątkiem nań chlustał; — w oddalach, na zwrotnicach węzłowej stacji — gwizd przeciągły — a zaraz potem podudniający churkot jak grad tańczący po blaszanym dachu —: Mau-ra — Mau-ra — Mau-ra; — natychmiast zaszumiało wichrem dmącym od tej dymem zasnutej przestrzeni: — więc jutro stąd wychodzę — ? — to znaczy, że za dwa pełne tygodnie — no tak — za dwa tygodnie — taki jest właśnie termin — — dziś trzydziesty pierwszy marca — — to były imieniny Balbiny — — to były takie imieniny przed trzydziestu laty: lunatyczne; i wiele potem tych snów lunatycznych? — rok po roku, rok po roku — snów, czynności, przedsięwzięć; życie całe w półprzytomnym niepokoju, w niepewności nieustannej.

Znów szturchnięcie w bok:
— nie wolno poddrzemywać, rozbierze pana na nic — sflaczeje pan dokrzty —
Zakończył wreszcie Julek zawiłe targi z czarnym, osmolonym typem cygańskim; z niepojętym bo pijackim uporem skontrolował metrowy rachunek —
— pan-by mi, łaskawy członku związku zawodowego pracowników restauracyjnych, daty podoliczał; dzień i miesiąc — to jeszcze pal fuk! ale rok! — pomyśl pan — tysiąc — dziewięćset — trzydzieści — pięć; bardzoby mnie pan skrzywdził i uczynił niewypłacalnym; i tak o dwie flaszki tego sikonia i dziesięć czarnych lur za dużo pan wpisał —
Koniec końców — forsy nie mieli i pomimo nie wliczenia roku byli niewypłacalni; podpisali więc weksle i dali w zastaw zegarki. — Blado i sino śpiącej Jance odpiął Julek bransoletkę z zegarkiem; omega! to miało sens i dźwięk; a to był podarunek ślubny jednej z ciotek Janki; to było dobre i przekonywujące; warte ze sto złotych; może więcej; pomogło. I tak mieliśmy to opylić, tłumaczył Julek Jance, która nieco markociła, że, powiada, pamiątka; kobiety już są takie.
Nareszcie!
Jankę odwieźli do domu (tego z tą bramą wywodną).
No to i już.
Sami. Pora dojrzała.
Mogli jechać.
Zmęczony jestem — mówi Cyprjan — bardzo zmęczony, przecież i ja jestem człowiekiem; prawie człowiekiem, poprawia. Piliśmy dużo — odpowiada Julek — i noc nieprzespana. Cyprjan: nie to, tylko ta troistość myśli. Julek pyta co to znaczy. To znaczy — powiada Cyprjan, że myśl o tej operacji nie opuszczała mnie ani na chwilę, zagadywałem bzdurami, chlałem jak dzika świnia, ale to tkwiło, to było, wiesz — niezmienione kulisy pod różne dialogi i sytuacje; to męczy; a tu znów te niedorodzone koncepcje gramolą się jak chrabąszcze w gąsiorze — wszystko we mnie chrzęści i szeleści; wreszcie sama czujność bieżącej chwili. — Julek upierał się, że to jednak to wino, takie siuśki siarkowane i alkoholizowane, przecież to było czuć, każde sztachnięcie papierosem było mdłe i słodkie jak sacharyna, a już najgorzej mieszać. — Co zaś do tych myśli, jak to pan powiedzi ał? troistych? — to jemu, Julkowi, takie psychologizowania zdeklasowanej inteligencji wiszą u dupy. Co innego operacja ta, rozumie się, smutna rzecz —
Tramwaj wychwierutał się z miasta.
Drżeli, wciśnięci w kąt zimnego wagonu.
Rozprzestrzeniała się przeraźliwa pustka i nędza przedmieścia — bytowanie opaczne, które do centrum dotrzeć nie może, i to wyrzygane z centrum w konkurencyjnym wypychaniu się; ponad otępiałą pustką — niskie, sine niebo; — a potem już i domów nie ma; tu i ówdzie tylko, maruderskie; parkany powygryzane, kupy śmieci; — skąd tyle śmieci?! — rozpad życia ludzkiego, rozpad żył, mięśni, kości i tych potoczności powszednich; ostatecznie wszystko to smętarze; i powietrze jest pełne pyłu rozsypanych zwłok i startych na niewidzialną kurzawę kości.
Zimno! Dreszce łażą po skórze jak wszy; najgęściej po plecach i w okolicy lędźwi.
Na jednym z przystanków zapełnił się wagon robotnikami. Jechali na dzienną szychtę, żółte, zmizerowane twarze; oczy niedospane, mrugliwe. Ćmią papierosy; dym gryzący, smrodliwy. — Siadają ciężko, z jękiem; wieczysty postrzał sharowanych pleców; prostują nogi; już o tej porze śmiertelnie znużeni.
Tramwaj podzwania zupełnie niepotrzebnie; taki ważny.
Hałdy —
Biedaszyby — Rumowiska —
Potworne nory, w których mieszkają bezdomni i bezrobotni. Pazurami wydrapane jamy, popodpierane przegniłymi belkami, dziury okienne gazetami i szmatami zatkane, otwory drzwi deskami zastawione. Jaskiniowcy dwudziestego wieku; ludzie zepchnięci na samo dno. Infernalne egzystencje; piekło.
Jak ukryć ten wstyd, że się jest też człowiekiem?!
Robotnicy patrzą tępo przed siebie; czasem któryś zagada; bez znaczenia; bo i poco? bo i co? —
— ja też tak — chudy, wysoki, z wąsiskami obwisłymi, kciukiem lewej ręki wskazuje przez szybę na nory przypominające w tej chwili mieszkania-jamy anachoretów w Tebaidzie — — ja tu dwa — chowa kciuk, wyciąga wskazujący i duży — dwa —
I nic.
— pięciuset mają zredukować — młody, wygolony lecz zarośnięty, zawęglony; mydło kosztuje;— pięciuset —
— e, pięciuset? na kopalni? —
Nic. Kilka zaklęć. Westchnienie.
Milczą.
Tym żywiej zaczyna się wypromieniać fosforyczne skrzyżowanie myśli nawierzchnich i głębinowych. Rozbłyskują widocznie, niemal dotykalnie. W takt dygotu wagonu tramwajowego i rozhuśtanych rzemiennych chwytek z biało emaliowanymi strzemionami — w rytm skośnie umykającego obrazu — od zarosłych chwastami wydepcin po zadymioną mglistość widnokręgu rozgrywa się skupiony ludzki dramat: od powietrza, głodu, ognia i wojny — — przepowiadają się udręki zaprzepaszczoną, przeklętą na wieki wieków litanijnością:
— — — pospólnie rozpamiętujcie przeklęci —
— rozpamiętujmy pospólnie:
— a gmach olbrzymi województwa kosztował tyle a tyle milionów — posadzki w nim z marmuru, a ściany lustrzane pełne obrazów przedstawiających wielkie i piękne gmachy wybudowane w czasach licznych —
— módlmy się —
— kosztem tylu a tylu milionów buduje się katedrę pełną pychy i obok pałac rozległy i wygodny pełny bogactwa i splendoru dla biedaczyny chrystusowego, arcypasterza wiernych, pobożnych, pokornych —
— módl się za nami —
— a kościół garnizonowy tyle a tyle milionów kosztował, lecz okazał się mały, przeto buduje się drugi wspaniały, piękny, bogu i ludziom na chwałę — i dlatego też, iż dużo wojska w tym mieście i policji dużo, bowiem nędzy tu i niesprawiedliwości wiele —
— módl się za nami —
— i, żeby z bogiem, i żeby karabiny i granaty, tanki i mitraliezy, bagnety i kule były pobłogosławione, w imię miłości bliźniego, w imię przenajświętsze króla naszego Jezusa Chrystusa —
— módl się za nami —
Z południa i z północy, z wschodu i zachodu nadlatują furkocące stada głosów — w całym zakolu widnokręgu drży gęste powietrze jak galaretowata masa — pudło tramwaju — wielki pocisk przerzynający się wśród natłoku świętych wersetów brzmi jak rezonans —: modli się chrześcijański człowiek, mieszkaniec ziemi:
— niechaj będą uświęcone aż do skończenia świata gazy trujące, czołgi i pancerniki —
— módl się za nami —
— samoloty bojowe, szrapnele i pociski wszelkie —
— módl się za nami —
— armaty, haubice, pułki i dywizje, generalicje i sztaby i wielcy, wspaniali, mądrzy kierownicy sił zbrojnych, ci wypracowujący plany i ci operujący wielkimi ruchami bezimiennych żołnierzy, i ci którzy ich przyspasabiają ku wielkiej mądrości zabijania -—
— módl się za nami —
— o, niechaj kobiety nasze rodzą bez przerwy, niechaj rozmnoży się naród wszelki, podwoi i potroi i stanie się cały wojskiem, wojskiem twardym i bezlitosnym, niechaj każdemu żołnierzowi będzie na imię śmierć, która wypali serce wroga i wyrwie mózg z czaszki, jeńcom zaś wykluje oczy i wyrwie język —
— módl się za nami —
— błogosławieństwo silnym i bezwzględnym —
— kyrie eleison —
— niechaj przeklęty będzie pokój, osłabiający ducha, rodzący zgubną wiedzę i uwodzicielską sztukę —
błogosławiona niechaj będzie wojna, w niej bowiem jest wszelkie piękno i dobro — piękno pożarów domostw ludzkich, dobro masowego mordowania wroga —
— kyrie eleison —
— rzekł bóg: wymordujesz wszystkich mężczyzn, pojmiesz w niewolę niezapłodnione niewiasty, brzemiennym rozerwiesz brzuch i zatracisz w niej wrogi płód, dzieci wroga twego roznieś na szablach i zmiażdż ich głowy kołami wozów wojennych —
— kyrie eleison —
Tramwaj jak torpeda czasu wrzyna się w dzieje idące — załoga blednie i zasłania oczy —: dojrzała zwierzęcą, ociekającą krwią agonię ginącego świata — — a teraz jest noc — odległy świt majaczeje w zimnej przestrzeni —
Czyż doczekamy wielkiego dnia? — czy stopy nasze dotkną ziemi, wolnej, ziemi bratniej, ziemi człowieka — ? —
Tramwaj dygoce i podzwania.
Zaciśnięte pięści.
Westchnienia.
W zboczach chropowatych nasypisk czernią się gęste otwory nor, głuche i ślepe jak groby — mieszka w nich człowiek jak ty, jak ja — te same ma oczy i uszy i nozdrza, język i ręce te same, tę samą krew i ten sam mózg; lecz tętno w nim przyspieszone, a myśli jego głodnego mózgu czerwone jak odblask płonących miast, a zwą się te myśli: rozpacz, i zwą się jeszcze: nienawiść, i zwą się również: bunt!
Julek peroruje: towarzysze!... i klnie —: uświadomienia mas, oto czego się boją — psiakrew! — tyle milionów to, tyle tamto? — powiadacie? — a ja powiem, że chłopów i robotników jest dwadzieścia osiem milionów — i że...
Zamilkli.
Rozrzedza się powietrze.
I znów taka połać z mieszkaniami jaskiniowców.
Zachodzili tam nieraz Cyprjan i Julek, w sam środek nędzy świata, w głód, w zaduch, w śmierć, w gruźlicę, w mróz lśniący na ścianach — tam mieli najlepszych i najgroźniejszych przyjaciół; tam też była ich ostateczna szkoła wiedzy społecznej — stamtąd też wynieśli najgłębsze człowieczeństwo, to po%
ruszenie i wstrząs ponad wszystko ważny, najcenniejszy; — i nic się tu nie da przysuć i zasypać mąką, cukrem, słoniną, ziemniakami i węglem; — ponad tymi koniecznościami płonie pospólna decyzja. — Skupieni, twardzi, w sojuszu wiernym — wychodzili — i póki widać, trzymali się prosto, szli miarowo, bo tak trzeba; — lecz w oddaleniu, na zakrętach przedmieścia rozluźniało się w nich wszystko, przystawali przy murze, płocie czy drzewie i walili w tę imaginacyjną przeszkodę pięściami, do krwi — w bezsilnym uniesieniu rzucali w siebie grozą i poniewierką człowieka: — wiesz! — wiesz teraz?! — widziałeś? — wiesz! wiesz! — okropność!! — — W polu widzenia, ponad miastem wyłaniała się, nowa miedzią kryta, olbrzymia kopula budującej się,, zarozumiałej katedry i pełnego pychy wybrzuszającego się pałacu, — pałac olbrzymi, przepychem dorównujący wielkości słów, z których powstał, —: rozdaj wszystko co masz i chodź za mną — — dookoła gmachy reprezentacyjne, bloki olbrzymie, i znów wieże kościołów ścięte i strzeliste — ; budowniczowie zacni i szlachetni, łaskawość wasza daje pracę bezrobotnym; nie wszystkim; ale zawsze; dobre i to; wszystkiego nie da się naraz zrobić; — naturalnie! — prawda Julek? — no widzisz; — lecz ty znów swoje: kosztować to tam będzie, to kopulaste, tyle a tyle milionów — a to znaczy ukradziony chleb, ukradziony opal, ukradzione lekarstwa, ukradzione odzienie, ukradziona radość wszelka, ukradziony uśmiech chudej, owrzodzonej twarzyczki dziecka. Złodzieje! — Nie płacz! nie rozkrwawiaj rąk o szorstkie, zadrowe deski parkanu otaczającego piękny plac sportowy; sport to zdrowie; uszanuj! — nie mogę, nie mogę! — jest coś przerażającego w tym, że ludzie z wielkich gmachów, jasnych, strojnych i ciepłych, tak ciepłych, że w zimie okna otwierać trzeba, bo byłoby za duszno, że ludzie ze stu pokoi rządzą ludźmi gnijącymi w zaduchu nor, w których kulą się w wilgoci jak stonogi — w głodzie, lodowatym tchnieniu mrozu i śmierci rozdygotani! — Podnosi siną z mrozu, atletyczną pięść — wysoko ponad parkan — na popielatym tle nieba czerni się i zasłania sobą całe miasto: — syci, rządzący, odprawiający nabożeństwa, wychowujący ludzkość na mord i śmierć, na męki i zniszczenie — bogiem waszym jest Wielki Łotr. Krzyczał!
Tramwaj zapiszczał przewlekle na zakręcie; jeszcze dwie stacje.
Wysiadają.
Żegnają się z robotnikami podniesieniem lewej pięści.
Idą jeszcze spory kawał pustką.
Kilka odrapanych domów, nierównych, podejrzliwych.
Boczna uliczka — na prawo ceglany, nadżarty, wyszczerbiony mur — za nim długie, płaskie dachy papowe; jakaś wymarła fabryka.
A to będzie ten czwarty dom na lewo — tak, to ta brama, bo przecież Nr. 41b — więc ta. W podłuż bramy mur — jak karty w marniku — oblepiony tabliczkami — przeważnie czarne ze złotymi napisami; są i białe emaliowane, wtedy litery są niebieskie lub zielone; — inżynier — adwokat — związek — związek — zarząd główny — lekarz, lekarz — doktór... O, jest! — to ten. Wszystko więc w porządku.
Wrócili jeszcze na chwilę pod ten mur — niby z potrzebą, tyle się przecież piło; przeważa jednak zamaskowana chęć zwłoki; — zresztą są takie miejsca uprzywilejowane do szczania; same się wpraszają.

A tam u doktora właśnie zabierano się do tego. Na kuchence gazowej syczało i bulgotało; owalne, blaszane naczynie; mogłoby być na puding; gotowały się w nim te przyrządy ze snu inkwizytora; gotowały się jak parówki.
Pokój, ostatni w szeregu mętnych, brudnym światłem zalanych pokoi — mały, pokątny, zakonspirowany. Podłoga z desek nierównych (— to była niezawodnie kiedyś kuchnia, i zlew jest —) wyższych przy sękach, wyżłobionych gdzie miękisz — brudna, zakurzona, pełna jakichś wstrętnych odpadków, papierów, waty pokrwawionej. W kącie szezląg nakryty płatem poplamionej ceraty koloru zgniłej cytryny; kubeł; spluwaczka; oszklona szafka: flaszeczki, słoiki, lekarstwa, kilka niklowych narzędzi chirurgicznych, pudełko z gilz, w nim tytoń; no tak; taki pokój; — i ten, przy brudno-czekoladowym piecu kaflowym, okropny przyrząd, fotel rozległy i przechylony — po bokach szeroko rozstawione siodełka — to na rozkraczone nogi; i pasy do przywiązania; tortury; ohyda!
Doktór krępy, średniego wzrostu; trzydziestka; jakiś cały czarny: czupryna, wąsy — brwi zrośnięte nad nosem, a w opadzie łuku dużego sięgające aż po uszy; gęste, grube, wydatne brwi.
Naogół nawet miły człowiek ten lekarz.
Jest i drugi — starszy, niski, wzrost i cała budowa wąska, chłopięca; twarz nieproporcjonalnie duża, pomarszczona; łazi niemrawo z kąta w kąt; milczący, posępny; ciągle poszczękuje jakiemiś szczypcami czy czymś takim.
Mówi ten pierwszy, właściwy:
— pan może tu zostać podczas operacji, to się panu może przydać, obserwacja — nie? — c’est la vie —
Cyprjan rzekł, że nie.
Ten drugi lekarz:
— za dziesięć minut możemy rozpocząć —
— voila —
Ten czarny lubi takie słóweczka francuskie; poza tym jest znanym monarchistą ukraińskim; zdarza się; rozumuje: jak wskrzesić Ukrainę to z królem; socjologia jakakolwiek to dla niego mięta; po prostu są miasta i wsie, stany różne, normalnie, wszystko z sobą w zgodzie — żyć trzebno, nie? grunt zarobek; — zresztą spec w swoim zawodzie ginekologicznym.
Mila leżała w bocznym pokoju. Blada, niewyspana; oczodoły zwiędłe i pożółkłe.
Przyjechała pół godziny temu.
Drżała.
Usiedli, Cyprjan i Julek, na brzeżku otomany; pochyleni naprzód; milczą; w oknie od podwórza dzień wytrzepany i kruchy jak błonka lodu w koleinie; za lada ruchem pęka i rozsypuje się w zimne, szklane drzazgi, opadając dźwięczy pajęczo jak owo dzwonienie w uszach; taki dzień; — w ogóle jest jakby się czekało na odjazd pociągu, odjazd w sprawie bardzo przykrej, pogrzeb, rozprawa sądowa, mobilizacja.
Julek wyszedł, na papierosa, żeby tu nie; lecz to nie to, po prostu: niedowytrzymania; sam się przed sobą tłumaczy, w mętnym zakamarku myśli, że taki, hohoho, delikatny, nie chce przeszkadzać.
Milczenie.
Dopiero po chwili:
— An —
— Milo —
— ucałuj mnie —
Przepełniony był tkliwością gorzką i słoną. Ucałował niechętnie, z przymusem; nie w porę ten wyraz czułości i jakoś pożegnalnie. Pogłaskał ją.
— An, gdybym — —
— cicho, maleńka, cicho —
— wiesz jakie chuchro ze mnie — — zresztą czuję, że mnie już nie kochasz — to mi odbiera wszelkie siły, wszystko, wszystko — widzisz, poczucie potrzeby więcej znaczy, kochany, niż...
Duże, powolne łzy spłynęły po jej chudych policzkach.
Całował ją po rękach.
Uścisnął stopy, były zimne jak lód.
Wszedł lekarz. Więc już. Spojrzała na Cyprjana — oczy mokre i blade, wzrok spłoszony.
Odprowadził ją aż do tamtych drzwi. Sam wrócił. Zresztą ona też nie chciała, żeby został. Nie, nie! — za nic!
Powlokły się pomięte myśli długimi minutami, jak ciężkie godziny te minuty — a każda śliska i zapienionana; glisty; skrętne, rojne, złe prątki.
Julek oparty o ścianę zwiesił głowę; drzemał.
Cyprjanowi łeb pękał, ściskał oburącz skronie; — teraz już tam jest na tym warsztacie tortur!— bezwolna — rozkraczona — przywiązana — krzyczy rozwartą pochwą! — —
Pić się piekielnie chce, język jak wiór; — — chyba już odstawili instrumenty z ognia, przecieżby ją i siebie poparzyli; że siebie też, więc jest gwarancja. Nonsensy, nonsensy takie! — Zegarek mówi: pięć minut; zegarek mówi: sześć minut; — stoi pewnie; — nie, idzie; przy jednym uchu słabiej, przy drugim głośniej; — przez całą noc copochwila go nakręcał; — niezdrowe to dla zegarka — lecz idzie, o to szło.
Siedem minut...
I żeby nie to jej zdrowie pod zdechłym psem — nigdy by się nie zgodził; cóżby mu mogło wadzić?! — tylko to zdrowie; to; i te nieludzkie komplikacje obyczajowe — wiadomo, wiadomo: współżycie! ludzie są tacy dobrzy, życzliwi, wyrozumiali, prawda, tak dbają o moralność, prawda, tak o niej ciągle mówią! —
Osiem minut...
A gdyby to dziecko miało jej oczy? — gdyby miało jej oczy, oczy, oczy, oczy, oczy, oczy, oczy, oczy — —
Dziewięć minut...
Pić się chce piekielnie; — później, później, potem — —
Julek zsunął się wzdłuż ściany, usiadł nagłe na podłodze, jakby mu nogi podcięło; całe wapno i farbę zebrał na siebie — brudna, sypka smuga na ścianie — istny murarz teraz; — otrzeźwiał; wstał, ziewnął, rozprężył ręce na palcach stanął — zatrzeszczało w dużym kośćcu, jakby kto gałązki łamał; — stoi teraz z rękami głęboko w kieszenie wtłoczonymi — — patrzy długo tych jaskiń oczodołowych na Cyprjana — — Cyprjan, zwrócony ku oknu, chłodzi czoło o szyby — czuje podświadomie ten wzrok — odwraca się powoli —
— no i cóż Julek —
— myślę, żeśmy popili i że pan ma cholerny zgryz —
Dziesięć minut...
— ale mnie nie to teraz, — grunt, że pan zrobił więcej niż to docenić wogóle możemy; pan wie o czym mówię, o tej deklaracji pańskiej —
— poco to teraz —
— ostatecznie pańskie osobiste wewnętrzne walki, doznania i zwycięstwa nikogo nie obchodzą — — ale dlatego, że pan jest właśnie Cyprjan Fałn, taki a nie inny, urasta to do potęgi symbolu — symbolu uczciwego, prawego człowieka, w dzisiejszym świecie! proszę pana! — nie sztuka być lewicowcem, gdy się do tego dochodzi ekonomicznie i w pierwszej młodości, że tak powiem, prosto do gotowego — — wielkim natomiast czynem jest wykuć to w sobie tak, tą drogą i tymi przesłankami, jakie panem kierowały —
— nie pleć, Julek — wybrałeś się! akurat pora! — — walka o wyrównanie sprawiedliwości jest walką o własne szczęście zależne i związane ze szczęściem wszystkich — co tu o jakichś zasługach pleść —
— zawsze jest pora powiedzieć co tu! — huknął się pięścią jak sporym bochenem w piersi, aż zadudniało.
Jede.... ....
Przez ściany i puste przestrzenie przyległych pokoi dobiegł jęk!...
Stamtąd!!
Zerwali się gwałtownie — wybiegli z pokoju — przez kurytarz — poczekalnię — jadalnię —: mroczna wnęka — to tam! — Przystanęli; bali się dalej; — z poza drzwi dochodziły postękiwania i jęki i to spod podkurczonej górnej wargi: aaaa — aaaa — aaaa — —
Potem jakiś stuk; — słychać głosy lekarzy; sens ich zdań gubi się w malignie zniecierpliwienia, w nagiej grozie i łomocie tętna —
Chwila ciszy.
Teraz człapanie kilku nóg, oddalające się w przeciwległy kąt pokoju — jak gdy się wspólnie meble przenosi —
— Julek! Jul... Cyprjan chwycił go za ramię, palce w nie wbijał.
Rozwarły się drzwi. Wyszedł lekarz (ten czarny) był teraz w kitlu; pełno na nim krwawych plam; — poza brwiami i tymi plamami niczego więcej nie widać.
— chodźcież już — chodźcież —
Mila leżała bez życia, przeraźliwie blada, matowa, przeświecająca. — Oczy przymknięte — na powiekach widać obrys źrenic; powieki te są cienkie i sine.
— Milo —
Wschodzi na twarz uśmiech jak ponowek za dnia; zgasł.
— godzinę musi pani tu poleżeć, potem można do domu —
— godzinę? mało — powiada ten drugi; zdjął rękawiczki gumowe, mydli ręce pod kranem.
— no to jeszcze godzinę poleży pani w pierwszym pokoju —
W poczekalni — blado się rysuje w pamięci jak niedoświetlona klisza — już ktoś czeka — dwie kobiety — ktoś jeszcze; — narzędzia i tak przecież muszą się gotować długo — więc można tu tę pierwszą godzinę; no dobrze.
Teraz dopiero widać! — Patrzy Cyprjan, a każdy szczegół wbija się w pamięć jak gwóźdź; i tak tam zostanie. — Wszędzie krew, kałuże, strugi, krople; kłaki waty zakrwawionej; pod krzesłem operacyjnym w naczyniu w formie dużej spluwaczki strzępy jakby jelit, błon, śluzu. — Wstręt aż pod gardło podchodzi, i w dołku mdli — i ten zapach ckliwy, mdły, niepokojący — to krew — — teraz zmieniają okład z lodu — na goły, biały brzuch — widać ściśnięte uda, czarny trójkąt włosów — —
— boli — żali się Mila — bardzo boli —
Badają puls:
— wszystko dobrze, to tylko nerwy —
Po godzinie przenieśli ją do pierwszego pokoju — Cyprjan i Julek. — W poczekalni zastawili lekarze tych czekających, nowych — dużym, składanym, kilkuskrzydłowym parawanem; dyskrecja, tajemnica lekarska; — wstrząs jednak, choć posuwają się bardzo powoli, ostrożnie — bo znów krwotok silny i znów buchnął ten zapach krwi — —
W kilka tygodni później zachorował Cyprjan Fałn. A potem szpital.
Obłędny ucisk tych oto lat zelżał; zelżał też, uspokoił się i wyrównał afekt.
Mila.
Kochał ją, zapewne; zapewne też tak samo jak pierwej — tak samo, lecz o ileż równiej, spokojniej (— czy to nie znaczy: mniej —) była też tu i ta wielka przyczyna, że wszedł całą żarliwością i drapieżnością w krąg spraw społecznych; radykalnie; nieodwołalnie; czerwony krąg; stanął po wielu krzyżowych drogach jasno i wyraźnie tam, skąd już tylko jedna wiedzie droga ku wyrównaniu sprawiedliwości przez ewangeliczne wykreślenie norm współżycia człowieka z człowiekiem, przez dyscyplinę socjalistyczną ku pełnemu komunizmowi, którego wiekowym rezultatem będzie wolny, świetlany anarchizm: jedyna etyczna forma bytowania ludzkiego. — W tym chwili tej był — cały, pełny! z twórczością swą! — a więc i z nową pożądliwością hormonizacji: nieunikniony bieg spraw.
Cyprjan Fałn — oto on: taki a nie inny.
Przeto też, w tej oddali, ku której idzie — ten wysoki transparent, jak w szczerym polu pobok toru kolejowego rozległa reklama —: Maura!
Lecz ten transparent jest żywy i ruchomy: wychodzi naprzeciw Cyprjana; niosą go syleni i faunowie, falloforowie i chłopcy w ciężkich wieńcach z winogron splecionych — przed nimi i za nimi wielki, lśniący, huczny pochód Dionizosa — — bachantki i menady potrząsają tyrsami — w skóry lamparcie i kozie odziane, w festonach róż i wodnych lilji — to przodownice — reszta dziew naga — — uganiają się za nimi satyrowie chutni — tyrsami dostają po mosznach — ryczą wtedy jak dzikie osły — — a stary, mądry Priap ze sterczącym śniadym fallosem, żylastym, sękatym — śmieje się jak duża kadź: du — du — du — du — du — od widnokręgu po widnokrąg — całym obwodem koła rozlega się to huczne podudnianie pachnące mocnym, starym winem — — i orszak też ten cały tak rozwleczony; — — w pośrodku ruchu i żywiołu lśni transparent jak przelewny neon: Maura! — — Gdy hałas, śmiech i harmider ucicha na chwilę — słychać żałosne dźwięki, przytłumione i dalekie boskiej sirinks — — — — — — —

Niepokojące i drażniące było milczenie Mili; na jakiś tydzień przed obłożnym zachorowaniem spędził z nią kilka dni; — pisał wtedy dużo; zamieniali z sobą zdania krótkie i kruche; zresztą codziennie nachodziły go ataki bólu deprymujące; w sumie: warunki opaczne i niesprzyjające współżyciu.
Do szpitala nie przychodziła; wiadomo: Wisia.
Napisała dwa razy. Odpisał.
Potem milczenie.
Przez cały czas to samo, nędzne i pokraczne: wiedział, że wiedziała wszystko, lecz nie przyznawał się przed sobą, że wie.
No tak; w szpitalu, w pełnym sezonie choroby, wolno mu było nie wiedzieć; — ale dziś?...
Nadeszło to dziś; właśnie dziś nadeszło.
Już wszystko spakowane.
Z Wisia umówili się, że spotkanie w hotelu; a tam już auto będzie; żeby tylko nie koleją; wstrząsy; tego trzeba unikać; i tak po tej libacji z lekarzami wzmogła się kwasota; — więc regularnie pół godziny przed i pół godziny po posiłkach: alukol. I tak dalej.
I właśnie dziś: rozprężenie i niepokój; niepokój urastający w panikę; jak cień czarnej, bezwzględnej wieży.
Przez okna wsypuje się przesiana przez gęstą noc pierwsza szufla ościstego dnia. Ciasno i duszno; piwnicznie.
I ten lęk.
Cyprjan zerwał się z łóżka.
— natychmiast — ? —
— przecież wcale jeszcze nie trzeba! —
— bo ten alarm! —
Tak, tak; lepiej wcześniej; prędko; jak najprędzej; serce wali jak w gorączce; oszalałe; — mózg już wie; przez gęstą sieć maligny; przeczuwa; a to znaczy: wie! — samym dnem dopiero.
— auto będzie za pięć godzin —
— wiem, wiem —
— teraz dopiero... mało znana godzina, naprawdę za wcześnie —
— tak jest właśnie dobrze —
Współlokatorzy jeszcze śpią; — więc cicho! najciszej...
— żegnaj kochany Tadeuszu, towarzyszu Neringu; dobra myśl w tobie i na nędzę ludzką czuła. I zdrowiej-że, zdrowiej!
Panno Zosiu! — (już na kurytarzu) — dziękuję, serdecznie dziękuję, za wszystko, za wszystko; — już? — tak, tak; — dlaczego? — a tak jeszcze to i owo; — dobra panno Zosiu bardzo, bardzo dziękuję —
Jeszcze tylko dyrektor szpitala; oczywiście; przecież nie można tak uciec jak z więzienia! —
Jest — ? — tak, właśnie przyszedł; — to znaczy ósma. Doskonale. — Zapukać! — Proszę; — no i taka rozmowa:, że bardzo się cieszy (tamten), że tak dbano o niego (ten); no, proszę pana to nasz obowiązek (tamten) nie prawdaż?; — no tak, lecz to znacznie więcej niż obowiązek nakazuje (ten). I jeszcze pięć zdań; dziesięć; piętnaście; więcej nie; — tamten — ten; ten — tamten. Nareszcie! -— Odprowadzania do drzwi — dobre wychowanie, elegancja, wersal; wszystkim formom towarzyskim stało się zadość.
Świeżo. Warto głęboko odetchnąć; wiosna.
Przed szpitalem stoją dorożki; pozwieszane łby końskie; wiatr zmiata pył, słomę, papiery — wskos pod ściany.
„Jedziemy?“ — Adres.
Bruk kanciasty i wyboisty; psiakrew; przedmieście tu już, panie szanowny, to ktoby tam dbał; magistrat? asfalt? — jeszcze czego!
Pudło podskakujące na kocich łbach i dziurach; resory chrzęszczą; kopyta tłuką nierówno, podrywami.
Cyprjan kuli się i rękami podtrzymuje wrażliwy i trwożący brzuch; wyleczony; lecz pamięć w nim została, pamięć gnieżdżącego się bólu. Więc skulić się, żeby tak nie telepało.
Stąd jeszcze kawał drogi. Dopiero wiadukt; pohukuje i dudni sklepienie; — teraz ta ulica z rudymi jatkami po prawej.
Prosto i na lewo. Puste place; bajora; śmietniki; parkany z desek podgniłych od spodu.
Zwęża się ulica; powoli; trzeba wyminąć tramwaj; końcowa stacja tramwajowa; konduktor przekłada pręty kontaktowe i odwraca tablice. Dzwoni kilkakrotnie.
Dorożkarz upewnia się jeszcze raz: ulica? numer? — no to tędy, możemy skrócić.
Nowa dzielnica; domki przeważnie parterowe i jednopiętrowe; w ogródkach; w klatkach z żelaznych sztachet pośród betonowych słupków, w drucianych siatkach. Pusto jeszcze na grzędach i rabatach; zabrudzone, mokre trawniki; kupki nawozu i piasku.
Pełno krótkich, bocznych uliczek — osiedle całe jakby schwycone w sieć rybacką.
Tak, tak — tu; koło tego wielkiego budynku — tak; tu za garażem. Widać już — o, to tamten żółty, ze skośnym dachem; numer...
Tutaj!
Wspomnienie wielkiej miłości, tu doznanej — tu, w obliczu znanych budynków, domów, drzew, ogrodów, perspektyw — uderzyło w Cyprjana jak gorący wiatr; otwartymi ustami chwytał powietrze.
Boczne schodki. W mosiężnym obramieniu wąski skrawek papieru — imię i nazwisko, ręcznie wypisane. Palec dotknął kościanego guzika — dzwonek — zaterkotał.
Teraz wyjdzie z pokoju (pośpiesznie ręką przejedzie po fryzurze, albo nie, zawiąże chustką tak, że końce będą zwisać z boku; wtedy na tej kamienistej drodze, też taki zawój) — podejdzie szybko i cicho — zapyta tuż przy drzwiach, nasłuchująco: „kto?“ — „to ja, Milu, to ja“ — — pośpiesznie, rozdygotanymi palcami otworzy — dźwięknie łańcuch, zatrzask, zamek — „An“, „An“, „An“ — — Do nóg jej padnie — umiłowanej, jedynej — stopy jej całować będzie!......
Już... już! — Kroki... i tak właśnie: klucz, łańcuch opada, uderza o drzwi... Czyjś głos... czyj — nie jej! — nie Mili! — — To . . . . . . córeczka jej . . . . . ; — — więc przywitać uśmiechem — żartobliwie — takim zwyczajnym „no cóż tam“, „jakże się masz“, „cóż słychać“ —
— nie mógł, już nie mógł. Dziewczynka zapłakana, oczy zapuchnięte, buzia w czerwone plamy — jakby duże liszaje —
— gdzie, gdzie mama? —
Drży jak w febrze, zeby szczękają; — potrząsa wątłymi ramionkami — — :
— gdzie! —
— tam — — wskazała drzwi — załkała głośno — uciekła.
Wszedł.
Na tapczanie w ich pokoju, na niebieskim kilimie — tak się nim wtedy cieszyła, na raty go kupiła — — okno zasłonięte i też niebieską storą — stąd w całym pokoju modre powietrze — — leży Mila — wydłużona, równa, biała — w tym białym szlafroku — — głowa wtulona w poduszkę batikowaną — — twarzyczkę wychudzoną otulają włosy i kwiaty jabłoni na tej poduszce malowane; — — wargi rozchylone — cudny rząd drobnych zębów, jej upojnych zębów — — ręce złożone na piersi; — — wszędzie ład i porządek i czystość nadzwyczajna — ani jedno krzesło nie odstawione; — na biurku okrągłym w majolikowej czarce stokrotki przy dziecięcej Cyprjana fotografii, i motyl, który się zbudził w zimie i zmarł; — książki, obrazy, przedmioty — wszystko tak jak wtedy, gdy tu był poraz... i ta schludność wielka, niepokojąca, ostatnia; — — — na nocnym stoliku książka — jego poezje — otwarta na stronicy przy słowach: —
— wyjdź na naszą drogę, pachnącą gór modrością, wrzosem i koniczem — tam, patrząc na zachodnią złotych zórz pożogę, pomyśl, że jestem wszystkim, ja co byłem niczym — tylko to „e“ w „byłem“ zmienione na „a“.
Obok książki ich fotografia wspólna; ona uśmiechnięta radośnie, zapatrzona w niego — tyle wdzięku, dobrego, niewieściego, ludzkiego wdzięku — — i jeszcze leży tam jeden przedmiot, obcy i zły: szklana tulejka: weronal; pusta . . . . . . . . i list; i już nic więcej — nigdy — nic — nigdy —
Nazawsze! — Nieogarniona straszliwość — trwanie tej chwili poza czasem, poza przestrzenią; — — Milo, jedyna Milo moja! — — Gładzi jej zimne ręce; — i już nigdy nie będą ciepłe.
Nigdy!!
Siedzi zmartwiały, nakiwuje się i szepce słowa pełne miłości i żałości ostatniej; siedzi przy niej — ileż razy tak; czytał, mówił; niegdyś! — — powtarza jej imię — Mila — Mila — Mila — — i te jej końcowe słowa dzienniczka: — a trzeba mi się śpieszyć — a trzeba mi się śpieszyć, śpieszyć, śpieszyć — — —
No tak — pośpieszyłaś się bardzo — — —
W drugim pokoju szlochają rozpaczliwie dzieci. Przez chełkanie i strugi łez wydobywa się na wierzch słowo mokre i słone — mamo — mamo — — żałosne, bezcelowe wołanie —
Któż im sukienki wyceruje i wyczyści, kto im śniadanie — kto je do szkoły wyprawi — kto wszystko — —
I kto za nimi patrzyć będzie z twarzą przylepioną do szyby, aż znikną w perspektywie ulicy — —
Nie ty dobra i piękna, nie ty, Milo, nie ty — —
I ja tą ulicą odejść muszę — lecz już to okno będzie ślepe i obojętne jak sama śmierć.
I już nigdy!
I tylko ten sklep-klinika lalek —
Wreszcie i on, gdy już niczego nie będzie potrzeba — nigdy —



Osiedlił się na najniższym, szerokim, słońcem prześwietlonym liściu lipy. Mały, lśniący, stalowoniebieski żuczek. Od wielu godzin pracował zawzięcie; od 1 opliwego świtu zwi» jał szeroki lipowy liść, przymierzał, lepił, budował przemyślne pomieszczenie dla swego potomstwa.
Czynił to sprawnie i przezornie; odsadzał się tylnymi nóżkami, przednimi chwytał krańce liścia, przyciągał, zwijał i, od tysiącleci wiadomym sobie sposobem, łączył.
System był wypróbowany, jedyny.
Gdy już dokonał tej jednej zasadniczej pracy, odpoczywał na szczycie u łodyżki; po prostu widać było jak po swojemu wysapuje znużenie.
Po chwili powziął zamiar spojenia ze zwisającą zwijką-tulejką jeszcze jednego liścia; to było trudne: liść znajdował się daleko, dalej niż sięgały chropowate nóżki chrząszcza; — wysunął przeto — opierając się silnie na trzech lewych nogach — trzy prawe zwinne, mocne i mądre chropacze jak najdalej i czekał — czekał na wiew przychylny, któryby liść zbliżył; czekał cierpliwie.
Cyprjan obserwował całą tę robotę z zaciekawieniem. A, że tego wiewu ani się doczekać — więc przysunął ów liść delikatnie ku chrząszczowi; momentalnie zaczepiły się oń stróżujące nogi i przyciągnęły liść gdzie trzeba; zaraz go tez wytrawny budowniczy wygiął i przymocował odpowiednio do prawowitego gniazda, które miał niby spadzisty daszek chronić przed zalewem deszczu i przed zbyt natarczywym światłem; — we wszystkich czynnościach przeważała celowość, funkcjonalność, duża znajomość praw przyrody, przewidywanie, oraz pierwszorzędne uzdolnienia inżynierskie i architektoniczne.
Fakt ten sam w sobie drobny i powszedni — o tej obserwacji mowa — pobudził w Cyprjanie, ciągle na dnie jego świadomości przyczajone, pragnienie ciszy, spokoju i równowagi. Wszystkie represje napierające od strony współżycia, konsolidacje i rozpraszania — były dlań, w tym decydującym centrum mózgu, w którym destylowała się ekskluzywność i dociekliwość samotnicza — obmierzłe i przeklęte.
Niepokój oplątał i drążył mózg — w jego sieciach i tunelach brzęczał ustawicznie obłęd, który pod kopułą czaszki przewalał się rudy i zły jak gradowe chmury.
Tak było.
I w tamtym momencie szpital był odpoczynkiem.
A potem — cios!
A teraz?
Z tragicznym odejściem Mili, z jej bezpowrotnym odejściem miało się wszystko skończyć definitywnie; jakby kto przeciął druty alarmowego dzwonka. Cisza.
I nie szło tu wcale o mizerne zagadnienie wygody. Eh! Nie to! — Przecież nie przekreślał dążenia! Niema chyba niczego nad to niewygodniejszego w świecie! I tu wartość woli i charakteru leży nie tyle w zdobyciu nadzwyczajnych rezultatów ile w przezwyciężeniu bezwładu i kuszącego lenistwa; już to samo jest miarą człowieka.
Więc nie! — szło tu raczej o przebyt dogodny do rozważań najdalszych, do ogarnięcia „bytu“ i jego tajemnic (źródła i ujścia życia), z równoczesnym wykreśleniem z słownictwa pisarskiego tych słów, które rzekomo wyczerpując treść pojęć, wcale tej treści nie zbliżają, przeciwnie, oddalają ją w północne sfery, gdzie zapadają w długi, zimowy sen.
Cyprjan wierzył, że tak tylko jest ważnie: dążyć w samotności do własnego wzwyżenia i decyzji myśli, a to, sprecyzowane jasno i dobitnie, gwarantowałoby eo ipso wzwyżenia i decyzje innych; stałoby się wymiarem epoki.
Z tym miała się połączyć akcja stanowcza (?!), obronna postawa wobec wszelkiego uwodzicielstwa z tamtej strony, wobec jakiejkolwiek (więc i instynktowej) potrzeby wciągania w zakrój i rozrost świadomości elementu energetycznego płci.
Plany! Aprioria! — czy to nie wróży przegranej? — jak wszelkie plany...
I, czy to możliwe? — rozważyć! — czy istnieje cośkolwiek poza przyrodą? — dowieść! — czy spośród bezużytecznych syllogizmów możnaby wyodrębnie to jedyne sproblematyzowanie: świadomość ludzka jako odprysk świadomości wszechprzyrodniczej (jak planety są odpryskiem słońca, które więc ma w pierwszym rzędzie możliwości potencjonalne wyłonienia świadomości jako chemio-elektro-radio aktywność mózgu i tętna) — udokumentować! — czy wogóle istnieje jeszcze jaka harmonia i dysharmonia poza płcią? — stwierdzić! — czy wszystko inne z całym kompleksem spraw społecznych nic jest tylko(?) sublimacją, przewekslowaniem seksualizmu? — sprawdzić!
No tak; a tymczasem sprawy te społeczne narastały z dnia na dzień z niepospolitą siłą. Każde słowo stawało się już ważne i wyzwalające; każden akces donośny, każda deklaracja decydująca. — Nie pora już na dywagacje, na kunktatorstwa, na kokonowanie jądra prawdy jedwabiem delikatnych, subtelnych słów i długich kaznodziejskich, a więc kazuistycznych, okresów, na klerkowe zwroty, które wobec naporu decydujących zdarzeń są przewrotną blasfemią; — albo tak, albo tak. Albo po stronie reakcji fundowanej na kapitalizmie, na wszelkich faszyzmach i kryptofaszyzmach, albo po stronie frontu pracy, pełnego wyrównania sprawiedliwości, nowego człowieka...
Innego wyboru niema; wszelka połowiczność obmierzła jest, nic warta; szaleństwo! —: a możeby to?, a możeby tamto? — mnie to nie dogadza, tamtemu owo! — Odejdź! Nie tędy droga! — A może jak ów „poeta ponad tłumem“ Grosza? z śliniaczkiem na zwiotczałych genitaliach, rozśpiewany jak ta ptaszyna boża... Nie? — więc zdyscyplinuj się bracie; wybierz, zważ, zdecyduj!...
Zapewne nie wszystkie (na razie!) interesa mas zostaną porówno zagwarantowane; luki będą i niedociągnięcia będą; jakże to, chcesz jedną generacją poprawić błędy stu generacji? — krzyczysz: terror i dyktatura proletariatu! Twarde kierownictwo ideowe!... lecz cóż to wszystko znaczy wobec upojnego, odurzającego piękna nowego, prawego, jasnego życia wschodzącego dnia? — życia, w którym panować będzie myśl o dobru pospólnym, nie pieniądz, wiedza, nie pięść; praca, nie wyzysk; pokój, nie wojna!..
I w czym tu błądzenie ogólne? — w niecierpliwości, w mierzeniu tysiącleci naszym beznadziejnie krótkim życiem...
I fundamentalna zasada: godność człowieka! — idzie o pełne wyrównanie, o zadeptanie zarzewia wojen, o likwidację kast kapłańskich i wojskowych — owych groźnych, antyczłowieczych koncepcji; i o wiele innych jeszcze spraw idzie: o zniwelowanie nędzy i strachu, o zdrowie i uśmiech dzieci, o wytępienie szalbierczych wmówień rasowych, ojczyźnianych, narodowościowych, państwowych — niech skończy się permanentne pogotowie graniczne! — idzie dalej o entuzjazm wspólnej pracy, o rozkwit niekrępowany wszystkich sztuk, o własne, przynależne jej prawa kobiety, o chleb i kwiaty dla wszystkich, o radość bytu na tym jedynym, dostępnym nam świecie, na którym się wszystko złe i dobre rozgrywa. I jest w mocy człowieka zmniejszać sumę zła i zwiększać sumę dobra...
Przerzuty mistyfikatorskie na „tamten świat“ są takim samym kłamstwem i opętywaniem jak zbrodnicze hasła zbrojnowojennych szaleńców...
A jeśli chcesz prócz akcesu, deklaracji i entuzjazmu jeszcze coś ku tej fundacji nowego domu dorzucić — mędrcze i myślicielu? nie, po prostu: prawy człowieku! — dorzuć jedną bryłę czerwonego złota — : irracjonalny (choć cóż to słowo juz znaczy!) pierwiastek wzwyżenia etycznego: miłość i ufność człowieka do człowieka. To wszystko. Ufność i miłość poza wszelkimi granicami, poza niedorzecznym hałasem ojczyźnianych fanfar, rządna ufność wszystkich!, radosna miłość dla wszystkich. — Marniały te słowa przez tysiąclecia w skarbonach i skarbcach kruchcianych, w sferach bezlitosnych bankóww szyfrach sztabowych międzynarodowej rzeźni ludzkiej. Aż stały się nieprawdą, głupstwem i jadem. Lecz dziś jest właśnie na ich odśniedzenie, oczyszczenie i odrodzenie pora właściwa; wyrwą je z dna głębokich szybów, gdzie strąciło je szydzące zło ludzkie — spracowane i tą pracą uświęcone ręce proletariatu chłopskiego i robotniczego, wyrwą je z szalbierczych omotań dyplomacji i polityk mózgi poetów i pisarzy — i wypisane będą pierwej czy później na czerwonych sztandarach zwycięskiego frontu ludowego, równouprawnione z wszystkimi szczytnymi hasłami geniuszu rewolucji...
I nie twoje, zła przeszłości i dogorywająca teraźniejszości, rączki bielutkie od intratnych błogosławieństw i tłuściutkie od łakomej konsumpcji cudzej pracy, i nie twoje czerwone od krwi ludzkiej i odblasku pożóg bitewnych — mają do słów tych brzmienia i treści prawo! — Bezprawie wasze, przekreśliło was! — Z bólu i męki i dobrej myśli i najszlachetniejszych uczuć wyrosły — bolejącym i umęczonym przynależą! budowniczym nowego świata...

Cyprjan wykańczał swą powieść na gwałt.

Na każdej stronicy, przy każdym zdaniu stawał przed rozwartym zagadnieniem docierania poza dotychczasowe osiągnięcia pisarskie, poza ujęcia stereotypowe i sztampy opisowe, psychologiczne, tematowe — jakiekolwiek wreszcie, wszelkie — dotarcia tam, gdzie mechanizm myśli, żądz i działań ma swój — w mrokach i oddalach — początek u włoskowatych korzeni instynktu, u dna złoży archaicznych, w somatyźmie i „zwierzęcości“ — aż po sferę „ducha“, to znaczy po najwyższe funkcje organizmu; te, nieznane jeszcze dokładnie, zwłaszcza w obrębie motoryczności przyczynowej, dają od tysiącleci pole do wszelakich mistycyzmów, tej zastępczej formacji przedodkrywczej. Mroki tu więc i bardzo trudne przeprawy.

(— o, jakże trafnie rzekł F.X. Salda: ....prawdziwy pisarz musi kształtować żarzący się materiał, rzeczy dotychczas nienazwane, musi wtykać rękę wprost w dym i płomienie nowego cierpienia, nowej ironii... Jednym słowem w czynności jego jest coś zuchwałego, śmiałego, powiedziałbym bluźnierczego...)

Nagromadzone, czteromiesięczną przeszło abnegacją, myśli i energie skupiał, segregował, syntetyzował. Szło, jak zawsze, o ten pełny, skomponowany należycie pierwszy rzut koncepcji, z miarowo stopniowanym biegiem akcji i wytyczeniem słupów myślowych, któremi ma przebiegać; opracowanie drugie i trzecie — to już kwestia doświadczonego rzemiosła i pracowitości. Podnietą były mu wszystkie zewsząd napierające kontrowersje i przeciwności. Ustawicznie żywa pamięć Mili — najdotkliwsze cierpienie, samotne, przez wszystkich opuszczone. Z nikim ani słowa o tym; ani chwili luzu! ani uncji oczyszczenia. Dni bez zwierzeń. — I stawało się w tej malignie ciało Cyprjana szklaną trumny, w której spoczywały pionowe zwłoki umiłowanej. — Identyfikacja, tylekroć napadająca go w życiu, jak epidemia, stawała się teraz złowrogim, pozaosobistym istnieniem. Wcielenie. Myślał myślami umarłej; patrzał jej oczami, jej wzrokiem widział, jej uszami słyszał; wypełniała jego skórę jak zboże wór. Gesty, ruchy, sposób konstruowania myśli, szyk słów, bieg zdań — były jej, Mili. — Nocami bezsennymi wlókł się w przeszłość minioną — obłąkany bólem; — po wertepach groźnych wyły myśli jak oszalałe głodem wilki. Wchodził w rwący nurt mijania po szyję. Lodowaty ziąb.
W pracowni, niedbałością dotąd zagraconej, zaprowadził ład i skład pedantyczny — to ona! — Na biurku teka z rękopisem, we flakonie zielona gałąź brzozy — to ona! — Po pracy stalówki skrupulatnie wycierane flanelową szmatką — to ona! — to jej kompleks porządku i czystości.
(— jakże, i to nawet, wszystko, jakże na wieczność, więc po kres świadomości, lśni gładką, bezpylną powierzchnią szklana półeczka pełna flaszeczek z lekami — a każda nakryta kapiszonem papierowym, plisowanym — a kapiszony różnokolorowe: żółte, niebieskie, czerwone, liliowe, białe — fantastyczne baśniowe grzyby —)
Tym bardziej raził go nieprawdopodobny nieład w pokoju Wisi. Unikał go; przechodził przezeń: jeśli wypadło, z przymkniętymi oczami.

Z odległego miasta dochodziły alarmujące wieści; zanosiło się na masowe manifestacje i rewolucyjne poczynania. Przyjaciele i towarzysze słali listy i telegramy. — Jeszcze dzień, jeszcze noc, jeszcze dzień — byle dopisać co trzeba; byle napisać! — Potem już... pojedzie, pojedzie! Nie może być żadnych wątpliwości — nie zawiedzie! — „Cyprjan Fałn — to przecież prawie hasło!“ — piszą — „nie wolno zawieść zaufania!“ — Nie zawiedzie!! — że tragiczność w myślach i ból i opuszczenie psie? — to nie wchodzi w rachubę! to sprawa prywatna; detal.
Stamtąd też, z tego ośrodka wzburzenia i wielkich zamysłów, nadchodziły listy od Maury; — więc i to! — Odpisywał krótko; oznaczał dzień przyjazdu, zmieniał daty! — jeszcze kilka dni, jeszcze tydzień; a choćby dzień i noc — jeszcze — — „Przyjadę w noc przed tym“ — Któż mógł wtedy wiedzieć, że „przed tym“ — to będzie... któż mógł wiedzieć? kto? —

A tu to najzawilsze, najcięższe: Wisia!
Bo tam niechaj robią, niechaj działają, niechaj przygotują — nie on jest organizatorem, nie on jest czynnym społecznikiem. Pisarz. Alarm. No i to: nie zawiedzie!
Ale Wisia.
Zaczęło się na dobre dnia któregoś; właściwie nocy którejś; późno już było — dwunasta, po dwunastej, pierwsza, pierwsza minut dwadzieścia. Cyprjan pisał; szło dzisiaj dość opornie; bywa; lecz przewidziana zaciętością ilość wierszy musiała być odwalona; z naddatkiem; koniecznie; choćby nie spać; choćby zdechnąć przyszło; — przecież (ciągły ten strach; popędzanie strachem!) ukracał się czas, a każdy dzień przerwy to klęska, to zło niedoodrobienia.
Na wielki, przesypujący się poza brzegi popielniczki, stos niedopałków dorzuca nowy.
Znów stronicę zapisaną odkłada na prawo, paginuje następną.
Następną...
Zapala papierosa. W pokoju mroczno. Tylko ten krąg żółty lampy naftowej. Serce łomoce nieregularnie. Wiatr. Z rynny wybrzękuje monotonnie woda. Deszcz. O okno opiera się ciężka noc. Dźwięczą szyby.
Następna...
Wtem nagłe, twarde uderzenie w drzwi — łomot — huk! — W zamyśleniu otoczonej nocą pracy — jakby bomba wybuchnęła; — zamarło w nim wszystko; przeponę objął bolesny kurcz. Zerwał się Cyprjan i pobiegł ku zamkniętym drzwiom. Szarpnął — wpadł do pokoju Wisi —
— co, co się stało! — ?! —
Stała wsparta o piec, blada, drżąca, rozwichrzona; tuż przy progu potknął się o jakiś przedmiot, był to ciężki przycisk kamienny; — w rękach trzymała jakiś list — na podłodze jeszcze kilka porozrzucanych listów — — pismo drobne, znane — to listy Mili! — skąd? jak?! — przypomniał nagle, że niektóre, najdroższe mu, miał w sekretarzyku, w szufladzie niezamkniętej —
— więc to te, więc te, więc znalazła je — —
— czemuś to zrobił! czemuś to zrobił! —
Poco pytać. Wiadomo już — —
A Wisia powtarza wciąż i patrzy na niego szeroko, pełna przerażenia i lęku —:
— czemuś to zrobił — czemuś to zrobił —
A ta co te listy, tak szczodre i rwące pisała — już nie żyje!
I możnaby to powiedzieć; powiedzieć: przecież ona już nie żyje!! — Słyszysz? — — Lecz nie powie; — teraz przecież bluzgną słowa straszne — — niechże spadną na tamtą żywą, która się chociaż tym życiem domniemanym bronić zdoła; a tej, tej — niech nie dotkną!
W tej chwili trwoga wstrząsnęła Cyprjanem, jak nagły wichr drzewem — — czy Wisia nie dojrzy, czy już nie widzi tych bledziutkich, wąskich zwłok pochowanych w nim? może pionowy trup w nim, szklanym, siniejący — zaświeci nagłym próchnem?— — może, Wisia, zamiast do niego, do niej tu martwo truchlejącej, mówić i wygrażać i pomstować pocznie — ? —
— pocoś to zrobił? — poco — poco — poco —
Pozbierał rozrzucone listy, i ten jeden z rąk jej wyjął, wygładził machinalnie; były zmięte.
— Wisia — czemużeś ty —
— ja oddawna wiedziałam — pewności tylko — i teraz mam tę pewność —
Nastąpiły przekleństwa okropne, czarownicze; gniew i wypłoszona ambicja poruszyły złoża medialne — cała płonęła i trzaskała fluidami szkodliwymi — nadawała fale złe i jadowite; pokraczne i wampiryczne słowa roiły się jak nietoperze, przemykały się szczurzo i robaczywie — cały pokój był nimi naspełniony, pokój dom, przestrzeń.
Wreszcie w wielkim płaczu rozluźniła się pierwsza żałość i złość; po odpływie jej została szorstka, kolczasta zaciętość.
Borykali się ze swym nieszczęściem całą noc; do świtu.
Następna seria dni i nocy była tylko dalszym ciągiem beznadziejności i grozy.
Jak kiedyś, przed laty... owa ciągła chęć (z wiarą nieuzasadnioną w dobry rezultat) wywołania w niej, w Wisi, pogodniejszej myśli, oddreptanej wreszcie od błędnego (i obłędnego) koła, którego promień jest linią własnego cienia; — ile wysiłku, ile pracy, ile zmarnowanego czasu! — tak i teraz; analogiczne „poniekąd“; — trafienie jakąkolwiek argumentacją poza splątane, kolczaste ocernowanie monomanicznej ambicji — było próbą najbardziej bezużyteczną, nonsensem, złudą dziecięcą.
Na zarzuty sprecyzowane statystycznie (logika Wisi!), spisane pięknym „gotyckim“ pismem, wypunktowane ad I, II, III, (rzeczy zasadnicze), 1, 2, 3, 4, (drobniejsze fakty lecz również niezmiernie ważne), a, b, c, d, (uwagi, wnioski, dodatkowe pytania, wyjaśnienia, wątpliwości), to wszystko dział A (szereg kartek), dalsze B i C w opracowaniu i t. d. Wreszcie luźne aneksy do wciągania pod II, 4, b, jako to: obgadywania przed kochanką, marnowanie grosza, wydatki więc ze szkodą dla dzieci, drukowanie jakichś wierszy w kilku egzemplarzach, wierszy oczywiście erotycznych, znaczy się: pornograficznych, to się samo przez się rozumie, jakżeby też inaczej!, że gdy tamta powiedziała, że ma prawo do szczęścia (naturalnie, gdzieżby się też bez tego słówka obejść mogło!) to on to uznaje, uznał, poleciał w te pędy, jakby cejco, ojej, — a przecież ona tu, ta, nie tamta, ma prawo do szczęścia, tak, pierwsze prawo, — a co?, żeby tamtej żołnierce (tak ją wciąż nazywała, uparcie tylko tak) odstąpiła męża, ojca dzieciom — co? — a sama poszukała zadowolenia, bo już chyba nie szczęścia, w hodowli jarzyn i kur? proszę, proszę — jeszcze czego! — — Na takie zarzuty cóż można odpowiedzieć? — jakąś półspowiedzią? może; spróbował; ciężko to szło; no i co? — już po pierwszych zdaniach wiedział Cyprjan, że wszystko na nic, że na otwartą ranę ambicji kobiecej (najgorsze z wszystkiego to te wiersze, którymi „uwiecznia“...) nie ma żadnego leku prócz (gdyby się chciało tak powiedzieć) czasu (ale się nie chce).
I czy (do diabła!) tylko ta ambicja?
Bo... ech! — — przecież nie istniał między nimi nigdy ów ziskrzony, niesłychanie ważny świat zachwytów nad sobą, słownik wyrazów pieszczotliwych, konspiracją kochających się spiskowców, wystrychujący cały świat na dudka; — przez wszystkie te lata raczej patrzyli na siebie; jedno na drugie; badawczo, uważnie, krytycznie; natychmiast spostrzegali wzajemne usterki, śmiesznostki, wady, ujemności i ułomności psychiczne i fizyczne (to najgorzej!).
Możność porozumienia malała do zera, ba opadła jeszcze niżej: w wzmagający się chłód nieporozumienia. Gdybyż obojętność! — Lecz pożycie, (jakieby tam nie było!) skreśliło wszelką możliwość wytchnienia.
Więc po tym wszystkim teraz (naturalnie!) te słowa: nigdy mnie nie kochałeś, i, nigdy mnie nie kochałaś — były po prostu znakiem pisarskm ich rozmów, dwukropkiem.
I te bezradne i bezładne wymówki! spychania na siebie odpowiedzialności za istniejący stan rzeczy nieszczęsny! —, że on to, a ona tamto! a pamiętasz, jakeś... sprawy niegodne pomyślenia ludzkiego!
— wtedy, gdy się jeszcze modliłam, błagałam na klęczkach, żeby się byczek sprzedał, żeby bóg dał pogodę na żniwa, żeby było co jeść —
I to była prawda, to też była prawda! Po obu stronach była prawda; i to w pośrodku też było prawdą, mianowicie, że te dwie prawdy były z sobą w niezgodzie. I ta była ważna prawda, że Wisia cierpiała, i ta druga ważna, że poczucie tragizmu Cyprjana, narastające w tej makabrycznej i posępnej atmosferze było druzgocące i po równo rozdzielone pomiędzy tą umarłą i tą żywą. — Tak więc „prawdy“ stały się szprychami koła tortur. Ponad jego obrotem i trzeszczeniem, ponad okapem ciężkich, czarnych kropel krwi unosiła się krzywda, jedyny miernik współżycia ludzkiego.
Czy w tych warunkach mógł Cyprjan pracować? wydatnie i ważnie? — Musiał więc mógł. W całej atmosferze drżało przynaglenie, niepokojący i wprost trwożący imperatyw. Należało przeczuwać... lecz na to już nie było czasu. — Więc pracował do ochwatu ręki, do mrowienia, które wytrącało pióro z palców. Książka wyrastała dostatnio, sporo i wedle zamierzonego planu architektonicznego; najlepsze stronice były te — jak zawsze — które pod naporem nagłych spięć wyrastały samorzutnie i samoszczytnie; niewołane słowa i sytuacje układały się wzorowo i krystalizowały mineralogicznie, nieomylnie więc.
Południowymi godzinami, rozległymi wiosennym firmamentem i grząskimi miękim, zapłodnionym ciałem ziemi — wychodził naprzeciw córki, która wracała ze szkoły (— syn był już na uniwersytecie —). Radowały go te momenty, gdy znużonej i zarumienionej drogą Hance, odbierał torebkę z książkami; gdy szedł z nią powoli przez las po schodach cieni i świateł; gdy mu zwierzała swe troski, nikłe niby to, lecz dla niej ważne i istotne; troska równa trosce, a troski szkolne są deprymujące, czad ich snuje się nad życiem długo; szkoła to z dnia na dzień popełniane morderstwo na dzieciństwie i młodości. Forma szkolnictwa wynaturzająca się z dniem każdym to jedna z trzech zbrodni popełnianych na ludzkości.
Te południowe, leśne chwile napełnione jak grzechotka dziewczyńskim głosem — to były jedyne chwile wytchnienia.
Naogół — napór sprzeczności i niepokojów tego okresu był jednak straszliwy. Nieustający stan oblężenia woli i rozumu.
Postronnie: wyrafinowany system szpiegowski. W tym departamencie wykazała Wisia właściwości genialne; była medialna i natchniona. Lada strzęp listu, koperty, stempla pocztowego, aluzji, refleksji, gestu — wywoływały w niej natychmiastowe skojarzenia, rzadko mylne, raczej właśnie najautentyczniejsze. Zagubiła się w tym dziele cała; ożyło w niej nawrotem wszystko dawne — pojęła i zrozumiała całą strukturę przeszłości, z wszystkimi przybudówkami — i niepojęty teraz dla niej sposób współżycia z Cyprjanem. Od czasu, gdy pierwsze lata małżeństwa przeszły nisko pochylone pod grozą wojny i obłąkań wszelkich, gdy odpowiedziała na żarliwą inwokację Cyprjana „chcę i muszę być wielkim poetą“ — „tak“ —, poprzez stwierdzenie „wstydzę się twego pisania“ i „brzydzę się tobą“ — nie zmieniła się pod tymi względami wiele. Równa, milcząca, niewywnętrzająca się — była do męża przywiązana takim właśnie przywiązaniem równym, milczącym, nie wywnętrzającym się. Najchętniej porozumiewała się pomrukiem. — Pod względem płciowym, poza tym jednym razem, wtedy, przed premierą, — nigdy żadnych forów, zalotności, awansów, okazania chęci — zawsze tylko wyczekująca (bez tęsknoty zresztą)— ideał żony ortodoksji żydowskiej, wedle której małżonka winna czekać na zaloty męża, nigdy się mu nie narzucając. Mniejsza zresztą. Najważniejsze tu to, że cierpiała, i to, że nie pojęła i niezrozumiała tego, co jest wielopłaszczyznowością życia, wielostronnym bytowania aspektem, tegoż bytowania nadbudową i perspektywą. Prawo obyczajowe i karne było po jej stronie.
— to jedno o tobie wiem, ze jesteś wielkim pisarzem, więcej o tobie nie wiem nic —
Tak rzekła i to było najgłębszym stwierdzeniem.
A potem:
— kochałam twoją twórczość nie egzaltacją nie histerią, ale inaczej — tym, że wynosiłam wiadra, że gotowałam, że chodziłam w podartej bieliźnie i brudnym szlafroku, za co się nawet gniewałeś na mnie — — i teraz ta... twórczość twoja — odbiera mi dom i dzieci i egzystencję — całą radość życia niszczy, a niewiele jej miałam — twoja twórczość to jest śmierć moja —
Po chwili:
— na artystę w tobie nie liczę zupełnie, lecz może obudzi się w tobie ten drzemiący zwyczajny człowiek w tobie, czy jak tam — i dopomoże mi, bo któżby mi inny dopomógł — ? —
Zerwały się na to w Cyprjanie słowa:
— dopomogę, Wisiu, wszystko uczynię dla ciebie! —
(pogłaskał ją, a ona, bardzo zmęczona i zewsząd wypłaszana, oparła się o jego ramię; płakała cicho —)
(teraz był jedyny, zapewne ostatni moment, by użyć najprostszych słów, słów leczących i zcalających)
(nie znalazł ich)
(począł konstruować zdania, których się sam przed sobą wstydził, nie dlatego iżby były przeciwne jego wierze, nie to, — lecz były tak nieodpowiednie, tak nie w porę!, a to jest najgorsze; to są momenty wielkiej przegranej)
— Wisiu, czy ty wiesz, — to w odpowiedzi na twe myśli, — czy ty wiesz co znaczy żyć w ciągłym, suszącym pragnieniu doskonałości — a z drugiej strony być pod władzą stu instynktów napastliwych, niekontrolowanych, samopas puszczonych? — z tym ciągłym: „nic nie wiem“, lub: „zdaje mi się, że wiem“ — ? — oto żyję tak między żarem i lodem...
(poco ja to mówię? poco tak mówię? — po prostu użalićby się, o jej biedzie pomówić; i powiedzieć..... O, to byłoby najlepsze; ale tak)
(zniechęcony; jaskrawością słów pokrywa to zniechęcenie; bilon; grozi dewaluacją)
...i pomiędzy tymi dwoma biegunami rozgrywają się moje sprawy człowiecze; w sferze więc niezdrowej, w obrębie otumaniających wichrów ileż załamań, ile ciężkich chorób i wstrząsów świadomości czyha tutaj! — któż to zdoła znieść! takie kontrasty! gorącość i lodowatość! — lecz też tu. Wisiu, jest poczęcie wszelkich, ostatecznych decyzji; dążenie do harmonii! — zdobyć ją znaczy zdobyć wszystko! znaczy: zbawić ludzkość! —
(wierzył w to, więcej: pragnął tego! — Ironia podsunęła zgryźliwy podśmiew: o, jeszcze jeden zbawca ludzkości!)
Wisia odpowiedziała:
— hm —
Już nie płakała.

Cały ten okres jej cierpiętnictwa był dla Cyprjana malignowym chaosem form i kształtów; jakby iks zdjęć na jednej kliszy. Poza lokacją w obrębie narastającej wizji (i realizacji) pisarskiej — co przecież jest stokrotnym pobytem w odmiennej realności i w odmiennym autentyzmie — dookoła i zawsząd, z góry i z dołu — wir, istnienie w samym jądrze huraganu, na dnie potwornego, huczącego spadzistymi ścianami leja, wokół którego opętany skręt liści, kamieni, drzew, domów, tysięcy przedmiotów, szat, twarzy i postaci, których ani rozpoznać, ani zatrzymać nie sposób; — istnieje tylko, czuwającym dostępny zmysłom, ten uchwyt nie mogących rozpaść się zwłok w mumijnym spowiciu zupiorzałej świadomości; rozchylone w nich usta pełne pokus i pobłyskujące szkliwo równych drobnych zębów promieniujących, magicznych czadem zmysłowym; — i istnieje — o grozo! — to już zgoła zbawcze i ratownicze, transparentowe wołanie muzy — jej krok — jej takt — marsylianka — hymn międzynarodowy — Maura; — i jeszcze: makabryczny nonsens walki o zmarłą, jak gdyby żyła, jakby żywa mieszkała wśród żywych — ona, ta jedna i jedyna, z którą zerwać nie można! nigdy! jest jak dziecko w łonie matki, można ją tylko porodzić; lecz ciąża zwłok... Wreszcie — i już najważniejsze w tej chwili konsekwencje jawnej deklaracji po stronie wielkiego frontu pracy; — rzucenie na szalę nazwiska? — drobiazg; talentu? — drobiazg; pracy? — drobiazg; — lecz wiary, ostatniej już tym razem wiary życia! — I temu samopowołaniu siebie sprzeciwić się nie można; nie wolno zawieść! nie wolno!! — Musi być dana jedyna racja wszelkiej idei: zwycięstwo! — Iżby nie powtórzyły się krwawe dzieje ziemi poraź drugi. Iżby nie powtórzyło się życie Cyprjana Fałna, rozumiecie mnie, towarzysze, rozumiecie mnie, poeci?
W tej tonacji pisał.
Po wielu przełkanych nocach, po skrupulatnym spisaniu (raz jeszcze) punktów i pozycji, które wykazywały jasno jak na dłoni, że tak dalej być nie może, że rzecz jest niedonaprawienia, orzekła Wisia:
— wyjadę stąd, zostawię wszystko, nie wrócę nigdy —
— Wisiu...
— nie; — nie mogę patrzyć na ludzi, wobec których skompromitowałeś mnie, nie chcę widzieć tych, o których wiem, że wiedzą; a ponieważ wszyscy wiedzą, nie chcę już widzieć nikogo — Lecz to wiedz, na rozwód się nie godzę — nie chcę, żeby ona rozpychała się tu, gdzie jest już zbyt pełno, zbyt tłumno — za dużo tu moich łez, za dużo cierpień —
Sprawa więc przybrała wymiary nadludzkiej już groteski — było to jak cień garbusa rzucony na drogę mleczną.
To już było za potworne!
Zbladł i zacisnął wargi. Tyle byłoby do rozważenia... lecz poco? — i jakże tu temu naraz kres położyć?
Rzekł cicho:
— Wisiu, niechże skończę tę książkę — i potem, gdy wrócę, wiesz przecie —
I znów jej nagły, skondensowany, krwiożerczy gniew wyzwolił z dna przewidującej i drapieżnej medialności skamienieliznę słów:
krzyczała:
— dość! dość! — wiem, co to znaczy: gdy wrócę! — dość! — poeta! — poeta, paskudny, obrzydliwy stwór! — Po każdej książce nowe rozchylają się p.... — myślą, wierzą, że poeta to olbrzymi h.., który ma zapychać wszystkie dziury! — zachwyt bab! — znam ja to — znam! — po każdej nowej książce egzaltacja — po każdej nowe zapotrzebowanie na d... — tak! — zachwyt, miłość, a potem d... — — poeta! h... na histerzyce — —
Uciekł z pokoju.
A to już był przeddzień zamierzonego wyjazdu; telegramy szyfrowe mówiły, że gwałt, że już, że ani chwili! że lada moment dojdzie do...
Dał znać, że jutro.
Jutro zatelegrafował, że za trzy dni, że przecież zdąży na to najpotrzebniejsze.
Gorączka — maligna — rozdygotanie rąk — a pod czaszką dzwonienie ciągłe, ucisk i szum —
Szum nieustanny — jakby mierzwiony wichrem pierwotny bór — pełen przy poszyciu chichotu koźlonogów i dziwożon; pod czaszką.
Wtedy nadszedł od Maury spory zwitek papieru; Maura pisała:

Noc pomiędzy dniami.
Więc nie sobota!
Nic to; każdy dzień może być: sabbath — królowa Sabbath; czas między środą a czwartkiem będzie schirhaszirim — pieśnią nad pieśniami będzie; psalmem triumfalnym muezina wyśpiewanym na cześć wschodzącego słońca ze strzelistego minaretu; — piękność, mądrość, światło, szczęście, życie do mnie zawita — wszystkiemu na imię: Cyr! — tęsknota moja to już wysokie napięcie, dudnienie i turkot krwi, śpiewne trzepotanie serca —
Gdzież jest odemnie szczęśliwszy na tym świecie człowiek! — Bowiem tak powiedział Cyr do Maury: „warto pisać z głębi i z dna, gdy jest sie tak wysłuchanym i zrozumianym jak przez Ciebie“ — a na to Maura odrzekła: „warto żyć, aby Ciebie miłować“ — — i będziesz, Cyr, pracował i wspaniałe nieśmiertelne stworzysz rzeczy, — ja zaś pragnę służyć ci jak najdogodniej, a specjalnie do tego, abyś — kiedy wielce strudzony zamkniesz część pracy — pomiędzy tą, a następną — gniewny i rozdarty — bez wahania, bez rozmyślania, śmiało na mnie gorycz swą wylał — wypiję milcząco, bez najmniejszego protestu, gdyż to dopiero da mi poznać prawdziwą wartość życia, życia dla ciebie, o Cyr.
— A wyładowanie takie jest potrzebne, to trzask burzy, to grom wyzwalający, to łyk dobry dla spragnionego; — a potem po kojącej już ciszy odezwie się potrzeba życia, mowa potrzebna; — bez tej pomocy — o Cyr, byłoby ciężko!
Jeszcze przed niespełna pół rokiem myślałam, że kończy się już, niestety bardzo filistersko, ten żywot mój, że zmarnieję wraz z wrzącą (wciąż: 100°) wyobraźnią, że niema nikogo, niema, któregobym nawet szukać chciała; obojętność; ta z zewnątrz: absolutna obojętność moja.
Gdy nagle (z początkiem grudnia — teraz kwiecień!) przeczytałam książkę twoją; — tej nocy nigdy niezapomnę — nawet w agonii przedśmiertnej, o ile tylko będzie szpareczka świadomości — to wypełniona będzie tą nocą. Wtedy to powiłam cię, miłości, dźwiganą przez całe dotąd życie; — i jest, jest — zdrowa, lśniąca, radosna, uszczęśliwiająca matkę swą; jest miłość — zwie się Cyr to dziecię, Cyr —
Uśmiechu zrodzony w bólach całego życia! Wydaje mi się, że wtedy dopiero poznam całkowicie i niepodzielnie cały ciężar szczęścia, gdy danym mi będzie cierpieć za Ciebie, dla Ciebie — byle tylko ofiary te były ci pomocą — sama na ten ołtarz pójdę w radosnym uniesieniu, że idę na szczyt pod najdalsze chmury i nad nie —
Patrz, Cyr, jak to jedno słówko twe rozpętało wszystkie uczucia jakie tylko w sobie mam; że „piszesz“!
Asystuję więc, nic nieznacząca i mała, zapyleniu kwiatu. Oto zacznie owocować!
Na dworze świta; wróble wyćwierkują te słowa moje. Nastaje dzień: sobota! — A choć dziś nie przyjedziesz — to dobrze i tak — bowiem do środy... no tak, ta długość dni i godzin, które już od dawni składają się nie z sześćdziesięciu lecz tysiąca minut;— od tej chwili każdą minutę wyssię jak wonny owoc —
Cyr, spodziewam się listu od Ciebie w poniedziałek, a gdyby nie było (jakaż strata dla mnie!) to we wtorek, we środę — — a później nastanie ten dzień środowy wypełniony drżeniem i tremą przed wielkim debiutem istnienia mego — przepracuję go — następnie przyjadę do domu, zapewne jeszcze i obiad zjem, i na zegarek co chwila spojrzę — i liczyć będę, a im bliżej, tym silniejsze uderzenie serca — tupot twych kroków we krwi; — — położę się na tapczan i nie spuszczę oczu od ciebie (wprawionego w taką posrebrzaną ramkę drewnianą) i położę się plecami do góry, to spostrzegę na biurku Cyra, a gdy się odwrócę, to na kredensie zobaczę go też — — Zamknę oczy — poczuję Ciebie przy mnie i we mnie — o Cyr!
I w takim to skupieniu leżeć będę, aż przypomnę sobie skokiem, tygrysio, że jeszcze tylko kilka godzin — —
— potem na sekundę z wielkiego wzruszenia pociemnieje mi w oczach, a gdy to przejdzie, to jasność mnie otoczy — zerwę się, umyję, ubiorę — do lustra — do lustra nie popatrzę — nigdy nie lubiałam siebie, a co dopiero dziś; — ale popatrzę do lustra i zobaczę się oczyma Cyra, uśmiechnę się, zabłyszczą zęby, przymrużą się oczy, włożę, włożę, włożę — palto? kostium? narzutkę? ładną chustkę9 mam takie opanki bronzowe, lisa? — a jaki kapelusz? — jej! — przejdę przez próg ostatni raz sama — — Cyr! — — do tramwaju i na dworzec (: panie konduktorze, proszę, kiedy, za ile minut nadejdzie pociąg z... dziękuję!) — staję, przechadzam się, stoję — może jednak zapalić papierosa? — ten pociąg lubi się spóźniać — — wtem ruch, wrzawa, — wstrząs — staję przy rampce — wychodzą — wychodzą — wychodzą — — oczy moje tańczą, oczy moje zataczają się — o! o! — jesteś — Cyr — — o Cyr!

dzień odpoczynku
I przeszła sobota i mamy już niedzielę (— poniedziałek — wtorek — środa; środa!!! — za tydzień? czy za dwa? — więc kiedy?) i jest po nocy długiej i ciasnej — i minie ten dzień — i nastanie drugi dzień — i nastanie drugi dzień i trzeci, aż po tę błogą wigilię wielkiego dla mnie dnia! — Tyle miałam świąt w ostatnich czasach — świąt prawdziwych, nie kalendarzowych, mój Cyr!
Niedziela: dzień spokoju, wypoczynku, właściwie dzień zastoju — ale nie u mnie, nie! Stagnacja: to dzisiaj pojęcie dla mnie abstrakcyjne! — Myśli, nieprzerywane stukotem maszyny, korespondencją partyjną, tłumaczeniem z kilku języków — myśli te, jakoże dzisiaj wolne od trudu o zarobek na chleb powszedni, myśli te dzisiaj wyłącznie do ciebie należą. — Niema mnie w domu dla nikogo; dziś jestem z tobą, do ciebie mówię — do ciebie się uśmiecham, do ciebie się modlę — — gdybyś wiedział jak ja potrafię celebrować takie nabożeństwo! — — I mam przeświadczenie, że wyproszę dużo rzeczy ważnych, z istnieniem najściślej związanych. I gdziekolwiek przebywasz, cokolwiek w tej chwili robisz — wiem, że o mnie pomyślisz w twój sposób, twoją metodą, systemem Cyprjana Fałna! I tak mi się rozkosznie dzieje w tym bezgraniczu pomiędzy gałką oczną a powieką! To jest świat! wszechświat! — I w tym to świecie w chwili tej nie mam ciała, lotna jestem, unoszę się ku tobie i z tobą już teraz — jeszcze wyżej! — Bezbrzeżne przestworza, chłodne i modre! Płyniemy — każde z nas to skrzydło — a zaś myśl twoja jest motorem; dobry to motor. Płyniemy przestrzeniami i czasem wszelkim — od dziejów ciepłych zatok, kędy ulągł się pierwszy zarys mózgu — aż po dzień dzisiejszy: straszliwy, kąśliwy, zły, szczerzący zęby: a to są bagnety, a to są armaty, to jest ołów karmiący głodnych — — —
Wieczór zapada (ileż tak godzin przemedytowałam?! —) mój Cyr — — i ty nie jesteś jeszcze znużony mną i moją miłością? — Co będzie w nocy? czy zechcesz przy mnie zasnąć, abym i ja oczy, tak ciebie żarliwie wypatrujące, przymknąć mogła? —
Uśnij Cyr w moich ramionach — przytul się — chłodno ci? — przykryję; — ciepło ci? — odchylę; — o Cyr — srebro włosów twych rzuca błyski jasne wśród nocy.
Oddech twój odrobinę nierówny — ułóż się wygodnie — aby ci tak dobrze było, jak jeszcze nigdy w twym ciężkim życiu.
Odsunąć się? — o, przysunąć się? — jak? — podsunąć się? — Dobrze, mój Cyr —
Twoje usta na moich —
Serce twe na moim —
Twoje łono na moim —
Ręce twe obejmują plecy moje —
Twoje plecy oplatam rękoma moimi —
Uda twe na moich —
Ty we mnie, o Cyr!
Ja w tobie, ja twoja — — — imię mojer Maura — —
Rozżarzona jestem, płomienie buchają we mnie — nie spalam się, nie; — to pochodnia wieczysta — całopalenie nieustanne — —
Nie mogę pisać.....
później
Tak już pachnie w mym pokoju twoją obecnością — moje ty oczekiwanie, na które uważam, aby mi w całości zostało, aby nigdy nie prysło, by zawsze tak świeże i tak krągłe było jak kropla rosy porannej: cały świat! — — Tak tobą wypełniona jestem, że niema luki w tym świetle na żaden cień zmierzchu.

poniedziałek (tak mówią!)
I nic to — powiadam i twierdzę! — że w tym dniu wiosennym i kwietniowym deszcz pada i pada — i zimno i mokro — nie ima mnie się ta wilgoć, ani nie wzruszają spłakania chmurne; — w dniu mego wniebowzięcia nic co smutne i smętne niema do mnie dostępu! Obwarowana jestem murem miłości; apoteoza życia i nieśmiertelności.
A ty deszczu niemiły, przestań się szastać, zastanów twój bryzg, usuń się na bok, — w szpalerze stać muszą (i chcą!) gwiazdy z półukrytym księżycem na czele! — Zbierz twe szatki-manatki-chmury i: — powiem ci po naszemu: odwal się! — Czy ty to rozumiesz? — przyjeżdża wielki dygnitarz: poeta!
Ale ten deszczyk to świnka — przekorny, niegrzeczny, krnąbrny. No, czekaj ty, czekaj! — — Zmienię się (to tak łatwo!) w dziecko paroletnie; dzieciom wszystko łaskawsze. I teraz: — entliczki, pentliczki, zielone stoliczki — ; —: trawko moja spłakana, sprana niemiłosiernie dwudniowym, nieproszonym deszczem, otrząś się! Cyr przybywa! — listeczki akacjowe, gałązeczki głogowe, zbierzcie się — ziemio-mamusiu, błagam, usłysz, wysłuchaj! — dobrzy bądźcie wszyscy! — najbardziej udane dziecko wasze przybywa z wizytą: Cyr się zwie!

c. d.
Ten pociąg, który ciebie przywieść ma — huczy, dzwoni we mnie — bucha całą siłą pary — wrze! — a ja tylko dokładam, dokładam, do-kła-dam (tyle, wiesz, znalazłam tego paliwa!) — byle prędzej, już — tuż, już—tuż, — Cyr — Cyr — już—tuż: wsie — miasta — wsie — miasta — Cyr — Cyr — Cyr —

Dzień z wielu dni
Straszny dzień! Któż mógł przypuścić, że to się stanie. I czy to przyśpieszy? czy nędza jeszcze większa? —
Mówią, że we czwartek będzie bardzo ciężko. Dowiedziałam się o wszystkim w biurze — wiedzą...
Lękam się i trwożę!
Nie przyjeżdżaj! Zaklinam cię nie przyjeżdżaj!
Będzie krew! Wiem! Będzie krew! widzę ją, czuję!

16 h. 45. m.
Nadszedł twój list; więc musisz przyjechać?
I nie chcesz, żeby o tym mówić? — Nie będę.
Rozumiem! — Lecz wiem jedno: chciałabym, abym cię teraz miała w sobie, abym cię nosiła w sobie, w siódmym miesiącu!
Tak byłoby lepiej; tak byłoby słodko we mnie — i — spokojnie — ; i bylibyśmy zespoleni w nierozerwalności — aż ze wzruszenia mdleją mi myśli, na ułamek sekundy tylko; już jestem znowu —

godz. 23-cia.
Więc we środę — więc o godz. 21.26; będę na ciebie czekała; będę ci towarzyszyła w podróży — na całej linii —
Pamiętaj: balast dla mnie! — ty jesteś lotem, (aha; będę miała auto; wiesz, stąd... czarne —)

noc
Przebudziłeś mnie, mój Cyr; — Cyr, o Cyr! — najdrogocenniejszy, cudnie przejasny, śnie złocisty, woni balsamiczna, smaku rajski, odrodzenie me, zmartwychwstanie me! — przebudziłeś mnie w godzinę po północy — wyrwałeś mnie ze snu i zostałeś ze mną.
Leżałam na wznak odrzuciłam ramiona za wezgłowie, oczy przymknęłam i twoją byłam; rozkosz niepojęta.
Jakże to powiem?
Wierzę, że zaznam takiej błogości, jakiej ani Leda, ani Semele, ani Psyche, ani Afrodis nie miały.
I to wnet, i to już, w kwietniową noc.
Dobrze już z tym żyć, a może lepiej byłoby z tym umrzeć — ? — Weźmiesz ze mnie tyle, ile ci potrzeba będzie, weźmiesz bezustannie — nie wyczerpie się źródło zachwytu! — Będziesz brał powoli, w miarę twej potrzeby twórczej, pozwolisz i mnie skosztować odrobinę bezczasu —; wtedy to treść, cel i pasja mego życia będzie wyczerpana.
Wierzę też, o Cyr, że podołam wielkiemu zadaniu odbłąkania się i odnalezienia. Nareszcie w jesieni życia! — o, ładna to jesień, soczysta, dojrzała, pachnąca! — taki cud! taka wiosna! — powiedz! taka wiosna! —
Jak sad bogaty takie me serce; — istny przepych, jedna wspaniałość drugą przegania, przerasta, przewyższa.
Będę to pielęgnowała! — od skwaru uchronię, w czas ulewy okryję — pieczą otoczę — macierzyńską, wiesz.
Razem zbierzemy te plony, to będzie winobranie upajające! A w zimie — w ciepłym zaciszu domostwa piecowego, zażywać będziemy własności naszej w spokoju, w wygodzie, w podzwaniającej krańcami ciszy i radzi będziemy, że wszystkim wokoło dobrze jest i oczy nasze powiedzą sobie: dobrze było żyć, jednak dobrze... dożyjemy!!
A gdy (— razem oczywiście! —) spać będziemy, to na dobranoc usta nasze wycałują to zadowolenie, któremu w inny sposób zaświadczyć nie sposób, a już wypowiedzieć całkiem niepodobna...
A skoro wypadnie nie przebudzić się więcej, — to: nie żyło się daremnie, nie marnotrawiło się darów, celowo się gospodarzyło i zostawi się przecież coś, i nie pośledniego, dla wygłodzonych, smaganych, cierpiących za winy tych, co mieli a dawać nie chcieli i za tych, co dawać chcieli a nic nie mieli...
Widzisz, nastał poranek istnienia mego: odblaskiem jest przed tobą, wszystko przez ciebie! — bo, gdyby nie było słońca, to przecież nie byłoby światła, i nie byłoby tego pyłu zwiewnego, jakim była Maura przed epoką Cyra Wielkiego.
W minimum lat moich ty jesteś maksimum życia! — Nasypałeś do pustego worka tyle złota, nalałeś do próżnego naczynia tyle wina najprzedniejszego! — Tak to zapewne czuł się Sokrates ze swą mądrością i Krezus ze swym bogactwem; jenom ja od nich szczęśliwsza, więc i bogatsza i mędrsza!
O liebe, alte, olympische Götter, versucht mich nicht!
Cyr ist kein Polykrates, Cyr ist Leben,
das dringend notwendige Leben, das lang erheischte Licht!
O Götter!
Gönet mir, die euch liebt und ehrt, gönnet mir im Namen
der erwartungsvollen Menschheit, gönnet mir eueren Sohn.
O, Cyr!
— — — — —
— jak widzisz ani słowa o tym!
— lecz to tkwi jak cierń! — boli! — i to jest straszne
— — — — —
ultimo
Jeśli ma cię to dojść, Miły mój, — choć poco właściwie? — to muszę to gadulstwo moje zamknąć i wysłać pocztą lotniczą.
Dziś będzie od ciebie list lub telegram.
Teraz powiem tobie: Cyr, ciebie kocham! Kocham, jak nigdy i jak nikt! Do ciebie należałam całe życie, dziś i wiecznie tylko do ciebie należeć będę.
Wreszcie chciałabym jeszcze nadmienić (tak sucho, sprawozdawczo), że dni i noce moje wydzwaniają czas, godziny i minuty, w których każda sekunda jest tobą, o Cyr!
Zrana poderwało mnie z tapczanu, wyskoczyłam do okna — a tu małe wiśniowe drzewa w perulcach uroczych, a tu stada wróbli po dachach wiecujące —, że wiedzą, wiedzą, wiedzą, i że się cieszą, cieszą, cieszą, cieszą, że Cyr, Cyr, Cyr — i że Maura —, i że tak kwitnie wiosna, że pachnie, że cud, że cud, że cud — —

p. s.
Gdy zamilknął odgłos syreny fabrycznej, ogarnął mnie przerażający niepokój! — Zmiłuj się! Uczyń tak, abym, kiedy do pustego domu wrócę zastała wieść o tobie; Cyr mój, czy słyszysz wołanie moje? Ktoś wszedł. Nic.
— I już znowu jestem skupiona, zwarta w skurczu niepokoju! — Co to znaczy? co to być może? — — Okrucieństwo!
Nie przyjeżdżaj!! — Jestem żywiołem! żywiołem wołam do ciebie! — Ciężar tych dni będzie straszny; zmiażdży!!
Drugi sygnał gwizdu! — Odrobinę lżej, ale zmora nie znikła, spełzła tylko. — Cyr, ratuj, podnieś mnie, trzymaj mnie, o Cyr! Ginę! Tonę! — Umieram z tęsknoty — i przed czymś ratować cię chcę! — przed czym? — Cyr! Cyr! — Halo Cyr!!! — nie słyszysz mnie! oh — nie, nie, nie! — nie mogę więcej!
Maura.
P. S. — oto spójrz: już krew! i jeszcze będzie; i potem jeszcze! — rząd wojska i kleru — cóż mogło nas spotkać gorszego! — oto i rezultaty!
„Niepodobieństwem jest zwalczać ideę sprawiedliwości społecznej świata pracy bez wyzysku i panowania klasowego“. To rzekł Sinclair ale nie ten noblista; Upton.
— Junta! Junta! — O, Cyr! co nas jeszcze czeka...
M.

— — — — — — — — — —

W dzień przed definitywnym wyjazdem wykończył Fałn książkę. Obliczenie (no, doliczywszy te zwłoki i „przezczasy“) precyzyjne. Radował go ten dowód, to, że mechanizm jest skrupulatny i „na sekundę“; jak nieseryjny zegarek szwajcarski „do jednej ósmej sekundy“.
Teraz dopiero naszło nań znużenie bezgraniczne! — tylko leżeć — leżeć — leżeć: — nic nie czytać, nic nie wiedzieć, nic nie myśleć! — — odpocząć! — Słowo to pod przymkniętymi powiekami było jak stukot kół wagonowych, lecz już powrotnych — wraca już, wraca — — od—po—cząć — od—po—cząć — — Stukot kół był jak szybki puls przerażonej krwi.
Ostatniego wieczoru poszedł z Wisią do lasu.
Było pogodnie i chłodno. Po górach przesuwał się nikławy odblask zachodu; oglądało się słońce; dołem mglisto i sino. Na starych olchach czerniły się wronie gniazda;, w gałęziach mrowiło czarne, kłótliwe i strachliwe krakanie.
Weszli powoli w głąb lasu na rozległą polanę wrzosową; szare, zeszłoroczne wrzosy; płaszczyzna sucha i obumarła; pośród niej jasnozielone fontanny dąbków, brzóz i osiczyn; wierchem rozległe sosny i daleki przeciągły szum wiatru. Tu na polanie ciszyna.
Usiedli na wystającej pośród mchu skale; jakby na odsłoniętej, próchniejącej kości żebrowej ziemi. Dookoła zapach wilgotny; pleśnielizna; wrzosy na późnym przedwiośniu szeleszczą obumarłe; jeszcze jesień zakonserwowana zimą.
Wisia była milcząca; ważyła decyzję; zawsze tak; sama.
Cyprjan roztrzęsiony zmorą wyjazdu, rozluźniony znużeniem śmiertelnym, przełamany dziejami posępnych dni i upiornych nocy; zawsze tak; sam.
Kiedyż to? — nieledwie kilka jeszcze lat temu przemawiał do niego leśny szum wiecznościowym wiewem, mową międzyplanetarną, a wnętrze żywiczne lasu melancholijnym uśmiechem: istnieniem, trwaniem, mijaniem. — A dziś? — przytłaczające osamotnienie i nędza bytowania wszelkiego. Życie jest złowrogim darem śmierci. Wszystkie chwile są umieraniem. Tworzymy, kochamy, walczymy w przerwach agonji — tym jest życie. Tragiczna świadomość ludzka załamuje ręce, cierpi i krzyczy — i ten krzyk i cierpienie uważa za coś wielkiego i ważnego; płacze, zawodzi i żali się; komu? — tej złowrogiej nicości, która ją otacza? — nicość bezwzględna i wieczysta, w której rozpływa i topi się wszystko: gwiazdy, ziemie, człowiek, pleśń, żywioł wszelki; w obliczu jej bezcelowa jest wszelka wola życia; jest grymasem śmierci; ta wola ułudna i śmieszna. Wreszcie jest to jedno i to samo — życie — śmierć —: niepokój nicości, która go likwiduje szybko; dreszcz, który mija.
Siedzą oto pod dalekim szumem te dwie obce sobie istoty; cóżby rzec? — wszystko jest tak obojętne; — mówi: — biedni jesteśmy, Wisiu, bardzo biedni —
A ona milczy.
I znów nastręcza się Cyprjanowi w tej nacierającej z bliska i z daleka grozie niepohamowna żądza, kurczowy głód spokoju —:
— trzeba o tym raz jeszcze pomyśleć; Wisiu; przecież mogłoby być tak, że spotykamy się nanowo, jakbyśmy przedtem nigdy — — przeszłość? — każdy dzień jest i może i powinien i musi być początkiem —
Wisia płacze; głos jej drży jąkliwie:
— trudno przeszłość przekreślić — — i cóż za egzystencja człowieka? — jaka gwarancja na przyszłość — —
— tak, no, właściwie — chociaż...
Wisia płacze.
Po chwili Cyprjan pełen cierpkiego poczucia straty czasu i zawstydzającej anemii słów —:
— do, do prawd, uważasz, do prawd dochodzi się przez klęski tylko, często przez krzywdy, też; jedyna wiedza i taki, wiesz, preceptor! — — Wisiu, wrócę i przekreślimy wszystko — tak, żeby nawet świadków żadnych — więc ludzie, meble, przedmioty — Wisiu — we wszystkim co nas otacza impregnuje się rozterka i żałość ludzka —
Ona potrząsa głową, że nic się tu już zrobić nie da; nic.
A on perswaduje potocznie:, że, prawda, chłopiec już dorosły, Jurek, prawda, dziewczynka do szkół, Hanka, gdy, to mogą razem, stancja nie stancja — nie o to w tej chwili idzie, to się załatwi, to się uczciwie załatwi, prawda.
Ona wtula zaplecione dłonie między kolana. Nakiwuje się; wiatr mierzwi jej nieporządne, strąkami opadające włosy; dużo już siwych nitek. Cyprjan po chwili:
— i tak myślę, że wybudujemy tu, właśnie na tej polanie pod starymi sosnami dom nieduży — izba na dole, nad nią pracownia i dwa pokoje, twój i mój — i tylko my — — odnajdujący się codzień, co godzina — w słowie i milczeniu — — ziemia, las, zmiany pór i myśli z ziemi rosnące, coraz wyższe, coraz rozleglejsze, wszystkim potrzebne i użyteczne; pożywne myśli; — aż wyrośnie z tego naszego czasu na miarę globową zamierzona mądrość absolutna: dobroć —
Mówił to szybko i z ciepłem przekonania, przewidująco; bardzo pragnął tego o czym właśnie... niepostrzeżenie jednak pomotały się myśli i uwikłały w lepką strukturę tego domu, o którym właśnie... jeszcze raz wrócił: rozkład izb, żeby na bibliotekę dobre miejsce, kształt zewnętrzny, wejście, okna i drzwi; — odżyła na moment, stale przyczajona chęć (manja) budowania, identyczna (w tym samym miejscu w mózgu rodziły się te pożądliwości) ze zwalczaną nostalgią za nowizną erotyczną; — w tej chwili podszewką myśli wiedział o tym, przeto....
Mówił:
— z izby centralnej, Wisiu, z tej, wiesz, gdzie książki — stoły sosnowe, dwa powiedzmy, dokoła wygodne, niewymyślne krzesła —
myślał:
— przecież nory zwierzęce, jaskinie mieszkalne nie są niczym innym jak anamnezą bezpiecznego łona matczynego; dalszy ciąg —
mówił:
— z tej izby pójdą schody do górnych pokoi, olbrzymie okna, szklane ściany na wschód i południe — a tu są, proszę, choćby i teraz, spójrz tylko — tak, tu są perspektywy! dalekości! — ziemia jest tu tak piękna —
myślał:
— domy? — zwłaszcza te dawniejsze, no i chałupy dzisiejsze chłopskie — to przecież jasne i wyraziste: świetlica macicy z pochwą sieni —
mówił:
— i to będzie nasz schron, dożyjemy tu, Wiesiu, dni naszych końca — bo, po tylu latach? zrywać? to tak, jakby ktoś wycofał nagle z banku swe ćwierćwiekowe oszczędności — to oznacza stratę, nas na nią nie stać, mnie w każdym razie nie —
myślał:
— oto ideał mieszkania: ów robak, iks razy mniejszy samczyk od samiczki, mieszkający przez całe życie w jej pochwie —
mówił: — zobaczysz Wisiu, jeszcze będzie dobrze. Wisiu —
myślał:
— to wszystko tylko maltretacja siebie i jej — naco się to wszystko zda? — duszę się w sidłach natręctw —
Nie rzekł już nic.
Oczywiście; tym dwugłosem (w istocie był to trójgłos, czwórgłos; więcej) pętane zdania nie mogły przecież być sugestywne; nie przekonywały; nie przekonały; — odrzekła —:
— za późno —
Lecz nie zrezygnował; w to co mówił wierzył; więcej: pragnął realizacji swych słów (czy właśnie swej wiary); tak to było.
Nagle pojął, ze we wszystkich jego miłościach tkwił zawsze moment odstręczający: zaborczość pochwy. To odrzucało zawsze. — Tutaj także (stąd asocjacja i stąd też to nagłe pojmowanie) wciąż się zdawało, że „za późno“, a jednak musiało być „niezapóźno“ — jeśli się wogóle przeżyć, jeśli się wogóle żyć chciało; — żyć to znaczy: tworzyć, a tworzyć to znaczy wyczarowywać wcale krasną i czerstwą złudę przesunięcia terminu śmierci (identycznej z końcem świata) po tak zwaną, do usług, wieczność; udostojnić śmierć; o, to właśnie; — kiwnąć śmierć! nakichać na wszystko inne!
Zapragnął bardzo, żeby i ona uwierzyła, żeby zechciała, — lecz już słów mu brakło podgrzanych, wzbudzających zaufanie; — więc już tylko na zgoła gospodarską miarę (żeby jednak trafić!), że przecież wszystkiego żal i szkoda, i tych lat tylu wspólnie i tak mozolnie przepracowanych nad wydobyciem się z nędzy i gruzów, że i finansowo trochę lepiej i dobytek jaki taki, i długów coraz mniej — miałoby się to wszystko zmarnować? — pomyśli — i to, że przecież do nikogo nie wracał — do niej tylko, do niej jednej! — a to ma swój sens i znaczenie ma — Wisiu!
Lecz w niej dzika zaborczość i gwałt przyćmiły wszystko; była daleko poza jego myślami; zbliżał do nich już tylko gniew, niechęć i obrzydzenie.
— nic, nic, nic — wszystko za późno — — I ciszej w siebie wmamrotane: — oszustwo — kradzież— zbrodnia — — Już tylko tak — i tylko tak. Koniec.
Zapadł mrok.
Od moczarów i zalewisk podgórskich pełzała nieunikniona noc.


I tak ten orzeł wyleciał z lasów, które w dole zieleniały gęsto jak mchy — rósł na tym prostopadłym locie — i oto już rozpostarty i groźny drży przed mijającym go samolotem, do którego zwrócił się piersią i spodem wyżłobionych skrzydeł: piękny, zuchwały, oburzony —
Zalśniły okna i blaszane dachy lotniska — samolot wirażem szuka miejsca dogodnego opadu.
To było rano tego dnia; pogodne rano i godziny czyste i białe, górą niebieskie, dołem już niepokojąco zielone, pełne szumu krwi i rośnięcia — ponad ilastą, suchą ścieżką wijącą się pośród ozimin i wyorzysk, od białego lotniska ku leśniczówce pachnącej razowym chlebem pieczonym na żywicznych szczapach.
Odpoczynek; wierzchem; — spód bardzo rozdygotany i pełen niepewności i tego niepokoju, który poprzedza wybuch lub zimny chłód nadchodzącej ostateczności. Bo, że do lipca to wytrzyma — najdłużej! — to pewne! I wtedy pójdzie ostatnia rozgrywka — wielka walka frontów — na tym skwarnym odcinku Europy — decydująca na wiele najbliższych lat — ; — straszna rozgrywka, bo dno świadomości podudnia echem religijnych zmagań — bo czasy takie: bankructwa i nowego dorobku etycznego; to jest najważniejsze, do tego sprowadza się wszystko; materialistyczny pogląd na świat to właśnie wstająca w nagłości i niecierpliwości religia. I już wątpliwości nie ma...... A tamte okopy? — ostatni etap szaleństwa: za wszelką cenę! — lecz ta cena jest już bez jakiejkolwiek wartości — — I: dobrzeby było w takiej obrosłej wysoko szumiącym lasem leśniczówce — — pewnie, pewnie; — tyle tylko, że nie można, że nie wolno, że już nie można, że jeszcze nie wolno — — a taki właściwie winienby być eksodus człowieka: kontemplacja i zachwyt —: oto dwa szyfrowe hasła, które otwierają bramę krainy ostatniej — — może nadejdzie ten czas; trzeba go skłonić, aby nadszedł, aby nadszedł jaknajprędzej — —
Rano.
Południe.
A wieczorem:
lokomotywa pruła soczystą zieleń, jasną i niezapyloną; rozpryskiwały się na boki niskie porosty pół żytnich i pszenicznych, opalone łysiny wyorzysk, i znów gęstniejące w napierającym mroku konicze i łąki; — gromadziły się dopiero na widnokręgu i olbrzymim, rozległym zakolem wracały w ustawicznym powrocie! krajem toru pienił się wczesny puch ostromlecza wydmuchany koszącym prądem.
Cyprjan stał w kurytarzu przy oknie. Z zaciekawieniem patrzał na odmienny krajobraz. Tam, w Polsce, ziemia naga jeszcze i zawilgła —; przypomniał sobie najwcześniejsze kwiaty: na grubej, niskiej łodyżce parasolik żółty: podbiał —
Pociąg przemknął właśnie przez obszar deszczowy; strużą się jeszcze krople na szybach i nagle, skrętnie opadają w dół; żywe, szklane, plazmiczne istoty.
Rozrzucone domy kamienne, płaskie: posępna czerń okien i drzwi; rzadkie skupiska: miasteczka, wsie. I jedno uderza: cisza, bezruch, bezludzie; czasem wymgli się z jamy okiennej stara twarz — znika natychmiast Jeno pogłos pędzącego pociągu przebiega szybko, chrzęszcząca, kosmata tarantula, po szorstkich ścianach i płaskich dachach. —
A potem już od widnokręgu górzystego po widnokrąg płaski jakby w dół opadający — łany młodej kukurydzy strzeżone przez zagaje akacjowe. I już bez domostw. I już bez ludzi. Mijane stacje są samotne, bez zaplecza przynależnych miast; są własnością ziemi zdobytej przez kukurydziany zabór.
Teraz słońce! — skośne i bardzo promienne.
Na wschodzie przyległy do siebie obłoki: olbrzymia miłosna para; — leżą od wschodu po środek południa wtopieni w siebie twarzami i całymi postaciami, spleceni zwarcie ramionami i nogami; — złoci i różowi; umierający dzień rozpuszcza kontury obłocznych ciał. — Przypomina się obraz Maksa Klingera: syrena i tryton; co tam jest morzem tur jest niebem — i też tak: zielone i modre.
Z mijanych w tej chwili zalewisk, bajor i stawów rozgłasza się radosny rechot żab; — pierwszy raz w tym roku; i znów: tam jeszcze śpią w mule wzdęte i śliskie.
Pociąg sapie i drży — pod górę tak się pnie skalistą, stromą. Olbrzymie zwały głazów; przepaście; skośne piargi — — tam w dole wije się syczący, skrętami sinymi pobłyskujący wąż rzeki; stąd żmijowy, wąski; struga.
Wiadukty; tunele.
Obrzydliwy, przygniatający mrok.
I nagle tak obco, daleko i obco — — dokąd? po co?
Niepokój dni przedwyjazdowych i pierwszych godzin podróży, złagodzony i odprężony południem i rytmem pulmanów — nanowo zatelepał Cyprjanem.
Wrogość we wszystkim i skazaństwo nieodparte.
Właściwie szkoda wogóle myśleć; wszystko jest zadecydowane; bez odwołania.
Skoczyć na łeb na szyję — załatwić co jest do załatwienia — zrobić — skończyć — wrócić — i... rozpocząć na nowo; prowadzić dalej... bo... no, bo niema powrotu, i być nie może.. chyba, że...
O tę odrobinę jasności tylko idzie, o to tylko, aby przecież było lepiej... tobie, mnie, i — wszystkim — —
Pociąg wysunął się z tunelu ostatniego — dyszy pod górę — pełznie w dogorywającej zorzy — już i w ślepocie rozwleczonej po całej niewidnej ziemi —
Powoli myśl o Maurze zasłania wszystkie bliższe i dalsze plany; — ona to ten rezultat pierwszy —
Siódma — ósma — dziewiąta — — jeszcze dwadzieścia sześć minut — a, że spóźnienie — więc czterdzieści pięć — więc przed dziesiątą — — hojdają się i odchylają chwytki węzłowe przy abażurze — ciemne, ruchliwe, jak pszczoły na uwięzi — za nimi klosz błyszczącej lampy — — czy na peronie będzie? czy przy wyjściu? — — minuta za minutą —: dziewiąta czterdzieści, czterdzieści jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem — —
Łuna popielata — gwar stłumiony — — to już będzie — —
Walizka, płaszcz, laska — żeby czegoś nie zapomnieć — bilet przygotować — tak, no toby było; — — idzie przez olbrzymi, niemy dworzec — powoli — — serce tłucze się jak opętane! — — naostatku; — schody w dół — długie podziemie betonowe — pogłos mnoży stukot kroków przez dwa, przez cztery, przez sześć — cała przestrzeń tej beczki posiatkowana algebrą — — teraz strzała: na prawo! — schody — pod górę teraz — — wyjście; — na końcu kurytarza zwężone dwoma szklanymi klatkami wyjście; wspośrodku przegroda — po jednemu, po jednemu, powoli, nie pchać się — —
Cyprjan idzie ostatni; wszyscy go wyprzedzili; pomiędzy cwałującymi pasażerami a nim uczyniła się przerwa; przestrzeń pusta. Tu on — a tam, przy tej przegrodzie — pocóż się było siebie pytać? — przecież wyraźnie pisała: przy barierze; — już widzi! kolor zielony! — idzie jeszcze wolniej, nogi stają się ociągliwe; głowa zaś podniesiona — tak jakby nie dostrzegał, nie starał się, nie potrzebował dostrzegać; — oddał ręce wyciągniętej z prawej klatki bilet — — — teraz stoją twarzą w twarz. Patrzą na siebie jakby w lustra, w lustra naprzeciw siebie ustawione wionę — więc w siebie i w nieskończoność zarazem; nawet zarysy ich głów stały się jakieś podobne, identyczne nieomal; na tę jedną chwilę.
— Maura! —
I najpierw:
— otoś ty...
A potem wzruszenie nagłe, oniemiające — i ani słowa więcej.
— Maura! —
Odpada wszystko ugniatające, depresje i niepokoje, jakby się sadze zsuły; jasno; nowe życie! — o tej przedpółnocnej godzinie; bo za dwie godziny pocznie się dzień inny —
Siatkówka migawkowo notuje — i natychmiast się wydaje, że nakrywa się rzeczywistość z wyobrażeniem —: wysoka, szczupła; prawda?, niezwykle zgrabna; małe nieco wydęte wargi, bardzo czerwone, ciemny karmin; nos wąski; ruchliwe nozdrza, mocno wykrojone; wyraz nieco wyzywający i nieobecny zarazem; mówi się: dumna; ale to nie to. Kostium — więc jednak kostium? — zielony i mały, toczkowy kapelusz też zielony. — Ptak, ptak — jakiś gdzieś widziany w odległym ogrodzie — szczupły, wysoki, zielono-pióry — — albo: jest taka roślina w wąwozach naszych gór — — ech! — porównania! pal diabli! — bo też wszystko się przeinacza przez te olbrzymie ciemne oczy pod sitowiem rzęs — — jeszcze: górna warga pokryta niebieskawym cieniem —
Ujęła jego dłoń i przycisnęła do piersi; bacznie patrzą sobie w oczy; lecz z uśmiechem.
Tak idą ku wyjściu. Przyświeca im, jak księżyc teatralny, zegar; świetlistą tarczę przecinają czarne wskazówki; większa skacze co minutę; drży przy tym przez chwilę.
Przed dworcem — niski, długi budynek z kamienia, i filary proste, bez kapiteli, też z kamienia — taki widać kamienny styl tego górskiego kraju — przed dworcem więc, a już po drugiej stronie, ku miastu zwróconej stronie, przystanęli chwilę; podjeżdża małe, czarne, lśniące, jakby wodą zlane, auto.
A oni przytuleni do siebie; ona patrzy wciąż na jego profil; uczy się go na pamięć; uczy prędko, dokładnie — do egzaminu — już, już ją wyrwą — trzeba umieć!
— jedziemy? —
Przymrużyła oczy; znaczy: przytaknęła.
Już otworzył lśniące drzwi — prosi, żeby wsiadła; więc wsiadła. — W tym momencie spod pobliskiego filara, spod cienia — wysunął się szybko mężczyzna; czarne palto z jakąś dziwaczną pelerynką; kapelusz nisko na czoło nasunięty; nieznacznie podniósł lewą rękę: pięść. I Cyprjan.
— towarzyszu Cyprjanie, dobrze, że już jesteście; jutro o siódmej krótki miting i zbiórka w domu Z. R.; hala —
— będę —
— cześć towarzyszu —
— siadajcie z nami —
Nieznajomy już wsiąknął w cień.
Na krańcu rozległego placu, u skrzyżowania ulic stał policjant; — teraz odwrócił się twarzą do dworca. Auto ruszyło szybko.
Ulica za ulicą — niezrozumiała gmatwanina — zwyczajne europejskie dzielnice — dopiero później domy niskie, jednopiętrowe, rozłożyste, z podcieniami dookoła, okna romańskie — teraz place jakieś — skwery — piramidki topól, głogi koliste, dużo tuj — i znów ciemno — uliczki puste — tu i tam straż konna — lub piesza — po dwóch — w kaskach stalowych.
Już się aż ręce zapociły od uścisku.
Wiadukt. Na prawo wysokie, zwisające złomy skalne, na lewo kamienna szeroka bariera — z dołu szum drzew, których chwiejne czuby zaledwie przerastają parapet bariery; auto zwalnia; powoli jedzie pod górę; na pierwszym biegu. Zakręt i górska droga nagłym wysokim skokiem wpada w nową dzielnicę miasta: szpitalna, fabryczna, robotnicza. Tuż u wylotu wiaduktu olbrzymie budynki, kompleksy domów — zakolami —
— to szpital powszechny — ten budynek na prawo szpital zakaźny — tamto szpital dla dzieci —
— a tamta brama? —
— to smętarz —
— to tu? —
— no tak; ale to co jutro, to wszystko inaczej, cały pochód pójdzie, to już wiadomo, choć i sprzeciwy będą, na ten drugi smętarz, przez całe miasto —
— no tak —
Wyspinało się auto. Teraz znów równo. I jaśniej —
— pełnia dogorywa od kilku dni —
Niski, ciepły jej głos.
Gmachy.
— to prosektorium; tam w głębi zakład ginekologiczny —
— takie to miasto? — szpitalami wita i smętarzem —
— tu na prawo koszary —
Uśmiechnął się; wszystko do maści.
Stop.
— proszę; — auto zaczeka, pojedziemy do...

Dom przed którym się zatrzymali, willa raczej, taki właśnie autochtoniczny, z krużgankiem podcieni wokół piętra niskiego —; przed domem ogródek — dwie tuje za żelazną furtką; przy bramie latarnia żelazna. Naprzeciw znów taki olbrzymi gmach; nie pyta, to widać, że to szpital; nawet czuć w powietrzu lizoform czy coś takiego.
Maura stoi na drugim schodku przed bramą. Cyprjan przed nią — twarze ich są prawie na jednej wysokości. Przechylił się ku niej, ku tym małym wydętym wargom, czerwonym (...same one są sztandarem...) — ucałowała go mokrym wnętrzem ust — dotknął wargami zębów; duże, równe... odmienne...
Odsunął się; uśmiech obcy nieco, wymuszony; ten jego uśmiech.
Weszli.
Na parterze; na prawo; kilka pokojów — komnatki raczej — sklepione; okna romańskie. W dwu przyległych izbach tapczany; już zasłane; mebli niedużo; najpotrzebniejsze; mimo to wrażenie ciasnoty. Wszędzie kwiaty; dużo; w wielkich flakonach; to stąd; —: konwalie, bratki, tulipany — duży pęk barwnych tulipanów — na wysokich, giętkich łodygach — odchylają się ze szklanej czary i kłonią ku stołowi —
Rozgląda się ciekawie. Barwnie. Chusty haftowane, makaty, kilka obrazów: port: duże, wysokie, piętrzące się domy, ruchliwa powierzchnia wody, bardzo kolorowe, konturami obwiedzione; to wklisza się w pamięć. Wszystko migawkowo, bo przecież: Maura! — Tu i tam lśniący kryształ; kołdry wspaniałe, połyskliwe, jak z róż, są tego koloru poziomkowego kremu. Fotografie...
— wszędzie cię tu mam — o, Cyr —
Istotnie. Nad tapczanem, na biurku, na konsoli i jeszcze, i jeszcze — jedne wiszą, inne w zmyślnych ramkach: szkło i alabaster —
— gdy chodzę, gdy stoję, gdy leżę niespokojna i drżąca cała — gdzie się zwrócę mam ciebie, Cyprjana Fałna — o, Cyr —
— więc: Cyr? — tak to wymawiasz
— pisałam —
— słucham jak wymawiasz, jak to brzmi w twych wargach, w twych dziewczęco namarusanych wargach —
Nie usiadł jeszcze.
— chcesz się umyć? — proszę tutaj — przebierzesz się? — ja tak —
Duża łazienka; pokój spory; z wanną taką co to po schodkach; pachnidła, kremy, wody kwiatowe; ręczniki i prześcieradła z dużymi, jaskrawymi szlakami —
Poprzez plusk i szum wody słyszał krzątania się, otwieranie szaf i wciąż to, jak świergot rannych ptaków: o Cyr — o Cyr — o Cyr — — —
Umyty i odświeżony (— o ileż żwawsze samopoczucie! —) wszedł do jej pokoju. Stała właśnie przed lustrzaną szafą; naga; — — bardzo zwinnie zbudowana; gronostaj; i egipcjanka — owa tancerka egipska Piglheina? — nie! tak ku niemu zwrócona — a głowa ku lustru profilem: lutnistka egipska z malowideł nagrobnych osiemnastej dynastii — —: szeroka w ramionach, węższa w biodrach, piersi dziewicze, lecz dopełna rozwinięte, w ciemno obrysowanej otoczy wysoko wzniesiona sutka, blada — blada, bo te wargi takie czerwone —; i pobrzękują jej ręce branzoletami — — przynuca gardlanie jakąś ludową pieśń —
Podszedł ku niej wciągając szybko rozdętymi nozdrzami powietrze — pachniało jej nagą, zwierzęcą urodą; — pierwsze spotkały się ich ręce — — w uściskach i wycałowaniach przymdlało jej ciało, rozluźniło się miodnie.
Już leżał obok niej; — jeszcze jej nie chciał brać; chciał się wzrokiem nasycić, napatrzyć; kładł ją na wznak, obracał na brzuch, gładził jej kark i plecy, przypadał do krągłych, gładkich pośladków, chłopięcych i zwartych, ocierał o nie twarz jak kot, z zachłannością. Dbała była, powolna; pojękiwała w sobie: — o, Cyr — o, Cyr —
„Andaluzyjka“ — wyafiszował nagle mózg; — i „tylko obrazy i aluzje, katalog „dzieł sztuki“, — zmęczenie“ — zaklął, bo zrozumiał, że zaniepokojona świadomość ratuje się tysiącem sposobów — a, co najgorsze, automatyzmami, natręctwami — — an—da—lu—zyj—ka — —
Płeć jest w tej chwili zaalarmowana. Oto już zwinna i gibka, wysportowana, jędrna — wyginała się Maura w łuk i wysoko podawała jego ustom swą kobiecość; — całował ją, a ręce jego pełne były jej piersi. — Wreszcie zapadli w siebie z krzykiem, z przerażeniem — przejęci i zaskoczeni odkryciem siebie wzajemnym od głów do stóp; — wyzwolenie ciał było ciche i skupione, — gładził jej włosy i spocone czoło; — leżała bez ruchu, rozdygotana i drżąca.
I znów usłyszał — jak w chwili przywitania:
— otoś ty... — resztę wymawiały wargi ruchem samym, bezsłownie; wreszcie wydęła je jakby wzgardliwie i roześmiała się głośno.
Odrzekł tej całej grze mimicznej:
— Mauro — do dziś obca, a już swoja — Mauro —
— o, Cyr — o, Cyr — o, Cyr — o, Cyr —
Od szeptu po krzyk wysoki wyrzucała z gardła to hasło swego miłowania — od ćwierku po alarm —
Bransolety na rękach dodzwaniały rytmicznie.
Pierwotnie: taniec i śpiew — gest i tan — —

A tam gdzie go zaprowadziła w jakiś podwinniczny zakamarek przedmieścia — pod lampą oświecającą wijące się metalicznie po kracie drewnianej pnącze i liście — w tej egzotycznej — „u nas przymrozki jeszcze“ — altanie: jakże smakowało wino!
— jakie pijesz? — jakie dziś chcesz pić —?—
— jak twe usta, z kroplą rubinowej rozkoszy na dnie —; i oddalnie nieco: — czerwone jak to, co dziać się będzie, co się zaczęło już —
— ani słowa teraz! — jutro wszystko, za kilka godzin, przecież... sam przecież chciałeś, tak chciałeś,, aby nie... Razem pójdziemy, jutro jest świata, noc dzisiejsza nasza — przeto tak urządziłam, aby nasza była, bez snu, bez rana —
Tedy mówili sobie o sobie, o swych młodościach, tragediach — i o sobie wciąż, dzisiejszych, tu siedzących, nabrzmiałych tęsknotą tylu miesięcy, gdy ustami i dłońmi, piersiami i płciową pokusą były ich listy szerokie.
— to niesłychane, o Cyr, to wielka wygrana życia, moja wygrana, to wielki los — spotkanie niebywałe —
Mówi wersetowo.
— mógłbym rzec: moja wygrana, lub wspólna: — prozaicznie (Cyprjan).
A ona:
— jesteś jak drzewo żywota, rodzisz słodkie, pożywne owoce — karmisz nimi Maurę —
Zląkł się na moment, że powie „twoją“; uraz do zaimków dzierżawczych, natrętnych w takich sytuacjach. Lecz nie. To dobrze. Więc rzekł:
— z pustymi przychodzę rękami, chcą być pełne ciebie —
Brzękły przeciągle podniesione kieliszki; — sącza w siebie drobnymi łykami żywy, ciepły, mocny sok ziemi.
Maura nachyla się i cofa — nachwiewa się modlitewnie, muezińsko, pierwotnie też. I porusza soczystymi wargami; jakby ssała niewidzialne źdźbło trawy.
Cyprjan kończy zawiłą, nieskonkretyzowaną myśl; nie wie, że mówi:
— a to...
— co Cyr, co? — jakże cię strasznie pragnę —
Więc odsuwa Cyprjan kieliszek ku środkowi stołu, wygładza serwetę i przechyla się ku jej głowie wspartej na rękach — ujęły dłonie twarz jak klosz z kwiatami —
— rozkoszą jesteś, andaluzyjką płomienną, pomyślałem: andaluzyjką, więc niech tak będzie; pustynna? nie wiem, wyrosła z tych wzgórz i skal — jest w tobie dawna psalmowość, czyby to imię twe, Maura, zaważyło? — — bo widzę cię giętką jak damasceńska stal — i ręce te ponad beduińską watahą roztrzepotane widzę: Jehowa czy Akbar Allach — demiurg — — nagle samotniejesz i przycichasz — stoisz na wzgórzu skalnym, a u stóp twych płynie leniwy, słońcem stopiony Cyprjan — rzeka okrążająca świat — wpływa w wieczność —
— o Cyr — gospodarzy zaległościami uczuć po kobiecemu. — Ja gdy sobie wypracuję — zawsze tylko, żeby wyjechać, myślałam, żeby wyjechać, żeby wolną od wszystkiego, pełną być — u dalmatyńskich wybrzeżu na Adriatyku są małe wyspy — i na jedną z nich z tobą — — no, myślałam — lecz jakże to dzisiaj zrobię, gdyś ty, Cyr, do mnie przyjechał, gdyś ty —
— odwiedzę cię tam w białym domu, z rozwartymi podcieniami, dom biały o płaskim dachu — kiedy kwitną pomarańcze? kiedy dojrzewają? — — Twoje zdrowie pani kwitnącej wyspy — — Mauro —
— twoje, Cyr —
Zadzwoniły kieliszki trącone; cyprjanowy skuknął żałośnie jak szczenię, — pękł —
— to na szczęście, Cyr —
— tak sądzisz —
— cygańska wróżba —
W żyłach ich falowała krew zmieszana z winem — — przypływ — odpływ —
Dokoła było cicho i rozlegle; świat wielki po tę drewnianą kratę porosłą winem — odgraniczającą od wszystkiego i nazawsze — świat jak wnętrze ciepłej dłoni — świat jak kolebka pachy, w którą wtula się łebek dziecka; więc ufnie.
Słowa jej teraz są jakby naprzekór tej ufności — czy odczytane długim spojrzeniem w jego źrenicach — ? —:
— no tak, to już wiem — ty nie kochałeś i nie kochasz nikogo i niczego prócz poezji i brzasku dnia jutrzejszego — to jesteś ty —
— tak — potwierdził — istotnie nie pora na zaprzeczenia —
— i nie zaprzeczaj, bo to jedno cobyś mógł powiedzieć: płeć — lecz to ani ja, ani owa, ani tamta — my całkiem czego innego chciałybyśmy od ciebie — a ty nas tylko jako zapęd twoich motorów życiowych —
— tak —
— z tobą spalamy się nagle i niebezpiecznie jak benzyna, opuszczone przez ciebie wietrzejemy jak benzyna —
— tak —
Zamilkli.
Od wschodu wiał wiatr już podbity snem kolorów — delikatną łuną płonących daleko zórz.

Zieleniał i blado niebieszczył się świt, gdy wracali do domu; — teraz zauważył, że była w sukni cytrynowo-żółtej, tylko krawatka i wstążka na kapeluszu były bordo z odcieniem fioletu; a jej wargi czerwone —
Szli powoli trzymając się za ręce.
W pewnej chwili uśpione spłoszenie:
— piąta — jeszcze dwie godziny —
— tak, dwie godziny jeszcze —
Ostry na czystym, polerowanym powietrzu świt chodził po dachach i zaglądał do kominów.
Na zbiegach ulic spotykali policjantów — po dwóch — w bojowych kaskach —
— strach ich uzbroił —
Teraz już minęło; noc, altana, wino — przeszłość daleka; wieki leżą jak śpiące lwy po obu granicach życia ludzkiego. I bzdurzy się natrętnym szerszeniem: koniec świata! — Koniec świata to koniec życia. Co minutę, co sekundę jest koniec świata; i początek; wszystko inne jest na przecięciu tych dwu z pasją bez ustanku siekących w siebie ostrych strun.
Nerwy napięte do ostatnich granic; za każdym dotknięciem myśli dźwięczą złowrogo; dają znać. Pod dygocącymi płytami kamiennego chodnika słychać wezbrany szum wzbierających wód.
Nad kondygnacjami dachów kołowały białe gołębie — w skośnych, zwinnych zawrotach lśniły jak żywe srebro.
Na jeden okruch sekundy rześkość przedranna zamigotała wizją Arkadii — było to jakby drżenie Tcropli rosy zanim się stoczy z liścia — ; — mijali ulice, mosty, dziwaczne przejścia wśródskalne, schody strome, parki, ogrody; — przy jednym przy stanęli chwilę; na zielonej łączce w chłodnym cieniu łuszczących się platanów i liriodendronów pasły się dwie sarny; podniosły głowy i zwróciły duże, wilgotne oczy na Maurę i Cyprjana; liryzm; i wtedy ta Arkadia: w sarnich oczach: szuwary: Pan grający na sirinks.
Szli kamiennym cieniem.
Przed nimi żółte w tej chwili niebo — i była Maura w sukni przewidzianej jak strzęp tego nieba opadłego w miasto; muza spotkana o świcie. Cierpki smak ósemki na podniebienu; nic więcej.
Poza tym szum w głowie — jakby odległy poza widnokręgami wodospad. Mózg suchy i parzący. Gorący piasek.

W domu rozebrali się szybko i położyli obok siebie nadzy i chłodni.
Uśmiechały się usta; oczy były dalekie i posępne. Niewypowiedziane słowa krążyły wokół nich; słychać było ich szelest ckliwy i drażniący. — Na dnie obojętnych zdań i miłosnych szeptów drżał coraz bliżej następujący niepokój; — wyczuwali to wzajemnie, przykładając ucho do swych piersi... dygotała ziemia — podudniała dalekim pociągiem — mosty — wiadukty — stromość — opad — kołatają sygnały — już ten pociąg z ostatniej wyjechał stacji.
Pieścili się niedospanie, gorączkowo, gniewnie. Mozolili się i gwałtownym pożądaniem doganiali droczącą się z ich wnętrznościami rozkosz.
— mocno, mocno mnie trzymaj — opasz biodra rękami —; rozkrzyżowała się na powietrzu, cała wtył podana wyprężonym łukiem; — zwisła na tym pasie ratunkowym jego zaplotu. Rozgorzała.
— walkirio —
— o, Cyr —
Przetoczył się nad nimi — jak nagła wiosenna burza — tentent kopyt purpurą barwionych — rytm wzburzonej walkirycznej posoki.
Leżeli objęci ciasno.
Prądy i wiry układały się w żyłach w nurt spokojny; przybrzeżny prawie. Słodkie odurzenie gładziło skórę. W skroniach łomotało i kowadliło się bezmierne znużenie; ach — spać — spać! — odespać miesiące i lata niedospane!
Za oknem ćwierkały kłótliwe wróble.
Z tapczanu widać było ponad małymi sadami rozkwiecionymi różowo i biało, pośród których wapniły się sinawo domy niskie i rozległe, wysoką,, kwadratową wieżę romańską — wpierała się w firmament niebieski już teraz pełny i przejrzysty. Na widnokręgu barykada gór — przez półprzymknięte powieki, przez deszcz rzęs realizuje się widmo Kaukazu — one to, one — niebotyczne góry, które nie są niczym innym jak tylko męką ludzką, kamiennym wycierpieniem za tę iskrę zbawczego ognia skradzioną bogom, aby ludziom było jaśniej i cieplej... Ponad górami wiatr gna na północ samotną czarną chmurę; kształt jej przypomina orła... przed chwilą rozpostarty i groźny drżał przed mijającym go samolotem — piękny, zuchwały, oburzony... a teraz znikł — i z piór pogubionych, zapewne z tych piór rozrodziło się stado wróbli wiecznie ćwierkających tuż przed oknem... kłócą się, doskakują, zaperzają ...jakieś swoje sprawy, wróble sprawy... otrzepują puch kwiatowy — opada jak śnieg w północnych krajach — jak śnieg...; błoga minuta odprężenia i odsunięcia wszystkich myśli poza krąg, który jak duże koło młyńskie obraca się w rozpryskach i szumie szklanym wody... koło młyńskie za cztery reńskie... Wokół miarowego stukotu utworzyła się z rozbitej wody, z bełtowizny ruchliwej, wielobarwna mgła, z poza której n>e widać dnia i jego trosk. Mgła coraz obszerniejsza, stukot coraz cichszy — miarowy — kojący — szum — — — a — spać — —

Wstrząs nagły!
Trzykrotne pukanie do okna — tam — w frontowym —
Więc to już?
Zaraz!
Pośpiech — prędko —
Przed wyjściem, u drzwi już, uścisnęli się. Była blada i drżąca; zbladła nagle, jakby kto świecę zgasił —
— nie trzeba, Mauro, nie trzeba —
Był wysoki poranek wiosenny, gdy wyszli na ulicę.
Tamci już czekali; czterech; komitetowi.
Przeprowadzali zaułkami i bocznicami.
Że —: na wszelki wypadek, że tak lepiej, bo...
Wszystko zresztą już było jasne.
— bo istotnie, strzał z za węgła zadecydował —
Mówi ten wysoki, chudy, przygarbiony; wykaszluje słowa razem z płucami —:
— bylibyśmy się wtedy rozeszli, czemu nie, choć rozgoryczenie było duże, no bo cóż, bez niczego, z pustymi rękami — nie? — komisarz tyle, że powiedział, że jak się nie rozejdziemy — a kręgiem staliśmy na wale, może nas było ze trzystu — tam na placu powiedział, że będzie zmuszony użyć broni i wskazał — jedni mówią że na szablę, drudzy na rewolwer; stałem z tyłu nie widziałem; my z wału wołamy: pracy! chleba! pracy! chleba! — Dowódzca wycofał się i nieby nie było; byłoby się rozlazło po kościach; ale ten drugi skurwisyn, wiemy dobrze kto, numer jego znamy — nadjechał, wiecie, i z za węgła do gromady bezrobotnych — rewolwer i trach-trach-trach — cały magazyn w nich! osiem kul! — he, to sie wi! — Wtedy to ten jeden padł; lżej rannych było też kilku. Ale ten jeden; chłop młody, dwadzieścia pięć lat — przez szyję, na durch; — powiadali wtedy, że gdyby zaraz pomoc, byłby się wyliczał; wyszedłby; ale tak to się wykrwawił do ostatka —
Zakaszlał się, aż zsiniał.
Drugi towarzysz; szeroka, wygolona twarz; koszula wiśniowa; czarny krawat; sepleniąco:
— zgłaszali się, bo to i brat mój też, po tę robotę przed wielkanocą pierszy raz; powiedziano im„ żeby se przyszli po wielkanocy; no to wtedy poszli; — przez te dni wielkiej wyżery burżujskiej mieli na święcone ciepłą wodę, tę tam prawie mieli wszyscy, skórki z chleba jak trafiło, też, oskrabiny w śmieciach wypozbieranej robotnicy sezonowi, wiadomo, tym najgorzy; — a gdy po tej, prawda, Wielkanocy przyszli znowuż, po swym prawie, to, no — jak towarzysz powiedział — z za węgła cały magazyn, nie żałował, nażrej się bracie —
Tępy gwizd; — cichym na palcach biegiem skręcili w pierwsza uliczkę na prawo; — rozprószyli się, żeby nie sześć osób; podejrzane. — Maura wzięła Cyprjana pod rękę — tak sobie idą wolno — uwiesiła się mocno — z bumlerki ewentualnie, w ogóle; — a tamtą ulicą, którą opuścili, maszeruje szybko oddział uzbrojony; — obejrzała się Maura —: maszynowy —
A potem znów razem.
Jedni idą przodem — dwu — na dwadzieścia kroków — a drudzy przy Cyprjanie i Maurze.
Teraz znów mały, szczupły blondynek; oczy trochę skośne, bystre, świdrujące —:
— u tego co go zabili (— ciągle tylko o tym, to co dziś to się samo przez się rozumie; musi! —) — bieda była jak jasna cholera; żonaty; ze dwa lata temu się pobrali — dziecko mieli; głód, zima, opału z nikąd; to ona pieluszki suszyła na własnym ciele; obwiązywała się nimi, albo leżała na nich; — a potem tak się im to już zaczęło, że ani co do gęby włożyć; jej też pokarmu brakło; z czego; — no i podrzuciła dziecko; wykryli, wiecie towarzyszu, no i do aresztu wyrodną matkę.
Czwarty; smagły, prawie cygański, brwi zrośnięte nad nosem; posępny —:
— siedzi dotela; dziecko zabrała do siebie ciotka, niby siostra matki; pójdą dziś za trumną —
Zamilkli; uliczka pod górę, stroma, wąska.
Po chwili rozszerzyła się w nieregularny wielobok. Na przeciwnym krańcu placu budynek: garaż olbrzymi, dworzec — podłużny, półkolistym dachem nakryty; blacha; okna gęste, wysokie, ramy żelazne.
— to tu —
Już zewsząd schodziły się gromady, po czterech, dziesięciu, dwudziestu i więcej; — im bliżej hali tym gęstsze masy; w obrębie zabudowań zwarty tłum. Wewnątrz miting, odprawa raczej; dyspozycje.
Cyprjan żegna się z Maura; — miała swój przydział w sekcji przedmieść; — spotkamy się; lecz jak, gdzie? — w tej dziesięciotysięcznej masie? — w tych godzinach, z których każda waży za dwie, za rok, za wiek — ? — będziemy się szukać; zawierzmy instynktowi — —
— Cyr, jedyny Cyr — wstrząśnięta jestem do głębi; gorąca noc, w której wypiekł się chleb dzisiejszego dnia, chleb ku pożywieniu wszystkich — — idź już Cyr — — błogosławiony, który staje po stronie sprawiedliwości! — idź —

Wszedł na podium.
W olbrzymiej hali głowa przy głowie.
Cisza.
Na stole prezydialnym czarna trumna; czarna bez jakichkolwiek znaków i emblematów; naga. W niej zwłoki tego, który głodem trzew wołał: chleba, a głodem rąk: pracy. Zabity strzałem z za węgła.
— poniesiemy go przez całe to złe miasto, nie tą krótką ptasią trasą wskazaną przez zatrwożoną władzę, władze dzisiejszą; — poniesiemy go przez przedmieścia i długie ulice sytych; popłynie wysoko ponad głowami jak czarny krzyk; — jego miejsce tam, gdzie wola towarzyszy wskaże. — Syci, nagrzani, zdrowi — zamykajcie okna! — kryjcie się i zasłaniajcie okna i oczy; aby wam ich wstyd nie wypalił; — lub raczej wylęgnijcie do okien i na balkony i błogosławcie nowemu porządkowi rzeczy, który oto pod trumiennym sztandarem wkracza na ziemię przemocy, ziemię nędzy i głodu, ziemię poniewierki i kłamstw! — W średniowiecznym toledańskim mieście, nakrytym niby ołtarz w wielkim poście, ponurym całunem konsystorskim, rozpoczęło się to — oto data: marzec! — dziś w tym tu górskim mieście, rządzonym przez wojennych podżegaczy, poprowadzimy dzieło dalej, dodamy datę drugą: kwiecień! — Towarzyszki i towarzysze: powaga i spokój! Osiemset naszej milicji dbać będzie o porządek; wola i siła! — nie skuszą i nie omamią nas prowokacje. — Żegnaj towarzyszu! — spotkał cię zaszczyt wielki, oto historyczne zwłoki twe po życiu twardym i głodnym stają się symbolem wyrównania sprawiedliwości — zwiemy cię sztandarem bólu i poniewierki — gdy spełzniesz z ramion naszych w smętarny dół — będziesz hasłem wyzwolenia! W pokolenia trwać będziesz! — Towarzysze! — ruszamy! — i ty czarna trumno z nami! —
Minuta milczenia.
Po Cyprjanie Fałnie przemawiał młody poeta robotniczy, towarzysz Andrzej: diabli gejzer. Płonący wicher objął halę — parzył — oślepiał.
Las podniesionych pięści: pożegnanie.
Z pierwszych stojących rzędów wysuwa się młoda, pysznie urodziwa dziewczyna — w czerwonej bluzce i spódnicy czerwonej — płomienna cała, ogniowa prawie — duże, jarzące ślepia — pełne, krwiste wargi — rosła, smukła, strzelista — ciemnorude włosy jak ledwo przygasły stop żelaza, rozwichrzone; pęk czerwonych goździków kładzie na wieko; — odłamuje jeden, podaje Cyprjanowi:— i wam towarzyszu —
(— przypomnienie odległe — ten kwiat — Marysia — słoneczny dzień — drewniane rumaki cwałują, pędzą, lecą w przestrzeń, w przyszłość — tę właśnie dokonywującą się, dzisiejszą przyszłość —)

Pochód rusza.
Wznosi się trumna.
Cyprjan i ten wysoki, komitetowy, co to opowiadał o zmarłym — w pierwszej parze; w dalszych towarzysze, koledzy zmarłego.
Wysoko rośnie trumna na barkach ludzkich.
Tuż przed nią, z rozwiniętym czerwonym sztandarem, bez emblematów, bez napisów — jeno tak jakby płótno w krwi zanurzone — idzie ona, ta, co te goździki; — zwarte, młode, sprężyste nogi, wysokozłuczone biodra, wyrasta z nich grzbiet prosty i giętki, naga, opalona szyja wiąże go ze strzechą włosów, — a głowa podniesiona, — a sztandar na stanowczym wyciągu rąk — hieratycznie, z poczuciem, że ważne —
— kto ona, kto to — ? — tak pyta, a myśl samowolnie skrada się z refrenem: „to właśnie ty...“
— to sekretarka z sekcji czytelń — mówimy na nią: towarzyszka Ursa —
— towarzyszka Ursa —
Trumna wypłynęła na zatłoczoną jak okiem sięgnąć ulicę; — długie szeregi delegacji z wieńcami i sztandarami; przed nimi dziesięciotysięczny orszak.
Rozpoczął sie wielki, historyczny pochód.
Rytm idących normował stukoty aparatów telegraficznych roznoszących wieść na wszystek świat.

Chwila zatrzymania.

Na latarnię wdrapał się robociarz z oznaką milicji na ramieniu. — Woła, namawia, krzyczy —: towarzysze! nie zmieniajcie trasy! Zaklinam! — Krew się poleje! — Wracajcie!
Tłum odpowiada: nie! precz!!
Z tej samej latarni znany działacz komunistyczny wrzeszczy do ochrypu: — towarzysze! — jesteśmy przed wielką, solidarną, jednolitofrontową akcją pierwszomajową! Nie pozwólmy na jej udaremnienie! — Wracajmy —
Lecz już wiedział, wszyscy wiedzieli, że wszelka mitygacja na nic; — nie dokończył swej mowy.
Tłum odpowiedział lasem pięści i grzmotem: nie!

Pochód rusza.
Nieprzeliczone masy cofają się z jezdni na chodnik.
Czoło pochodu — trumna — wieńce —
Podniesienie pięści.
Milczenie.

Po wejściu na szeroką kumiejską arterię — pierwszy zator zahamował pochód —
Krótkotrwały męt — razy gumowych pałek —
Pierwsze strzały rewolwerowe —
Pierwsze jęki —
Pierwsza śmierć —
Zakotłowało się w tłumie; ci z trumną przystanęli chwilę; w tym momencie podbiegł zdyszany robociarz, ze straży, szarpnął Cyprjana za rękę —: zmykajcie towarzyszu, kryć się, to nie przelewki — w trumnę będą prać — wyście potrzebni — — oderwał Cyprjana przemocą, sam ramieniem podsunął się pod trumnę.
Teraz Cyprjan idzie z towarzyszką Ursą —
Idą razem —

Ukryty w suterynie, na skrzyżowaniu ulic, karabin maszynowy zarechotał nagle i prędko; szczeknął i źwaka teraz z przerwami; stuknęły kule o deski trumny; — jeden z niosących ją obsunął się, na ziemię; — natychmiast zastępuje go inny — pierwszy z brzega, idący obok —

Ludzie zaczęli padać masowo.
Barykada!
Zatarasowała ulicę ławami ze skweru, autem ciężarowym, przewróconym tramwajem —
— — z motorniczym rozmawiać nie wolno — — proszę z przesiadką na dwójkę — — zda się, już nigdy nie będzie normalnego dnia jazdy z przesiadką lub bez —
Z poza ocłony prażą tamci gęsto — ; — ślepa, zła siła; pomyłka dziejów; rzuceni tu wy chlustem zachłanności o władzę, o posiadanie, o stan posiadania; — ta zła, fatalna siła rzuciła tu synów przeciw ojcom, braci przeciw braciom; — okrucieństwo: wielka tragedia ludzka.
Krzyk — płacz — — pochód przystanął —
Cisza straszna —
Nagle porwał się przedni łom konduktu: na barykadę! — — pędzą — wyrywają z bruku kamienie — pędzą — coraz bliżej — — Salwa! — padły trupy robotnicze, zaścieliły ulicę; — niema czasu na usuwanie towarzyszy! Poprzez nich! — Raptownym skokiem zdobywa tłum barykadę; — wycofuje się przeciwnik; — usunięta przeszkoda — pochód rusza —
Gniew i złowrogość płonąca — — Dlaczego? zaco? — Boją się trupa? — tej małej, biednej trumny się boją? — o cześć wam panowie! — Z ust do ust podaje się wiadomość — niedowiary! —: rozkaz padł tam z gmachów rządowych —: „stłumić twardą ręką!“ — kogo? — swoich? — jak wrogów, jak najeźdźców? — co stłumić? — głód?, nędzę?, bezrobocie? — przekonanie, że świat pracy zapanuje pierwej czy później — tu tam, powszędy — ? — więc to tak? — Zobaczymy! — Naprzód!!
Więc prą naprzód.
Cyprjan widzi tylko plecy i głowy — w samym jądrze huraganu — — Dokoła domy głuche i ślepe; — idzie olbrzymi kondukt — jakoby pogrzeb przeszłości — jakoby hasło i upomnienie —, a ponad nim wzniesiony na wietrze, rozlew żywej krwi, ten sztandar! — i kształt trumny czarnej; — — upewniono się dokładnie, nie powstanie już trup! po śmierci zastrzelony ponownie, — wielokrotnie —

Teraz się zacznie!
Znów napierają; — rechot karabinu maszynowego.
Czoło pochodu rozpierzchło się w gardziele bocznych ulic. Zewsząd suchy brzęk rozbijanego szkła.
Biegnie nowy zastęp.
Na czele szaleniec, twarz bladoszara jak papier gazetowy; porowata skóra; szczerzy zęby; oczy nalane po brzegi okrucieństwem. A tam już łomocą po łbach i piersiach robotniczych kolby rewolwerów, pałki walą w czaszki i szczęki. — Wyrywa się jeden z zastępu, podbiega do młodej osiemnastoletniej dziewczyny, delegatki, wraz z towarzyszkami wieniec sosnowy niesie — — chce jej go wydrzeć — ona broni — sama — reszta umknęła — sama — — szarpią ten wieniec nieszczęsny, tarmoszą i rwą — ona nie puszcza, krzyczy! — sypią się i rozlatują gałązki i chojarki jak pierze walczących ptaków — ostaje kusa, naga obręcz i o nią! — okłada napastnik dziewczynę pięściami i pałką — ona krzyczy! krzyczy: ra—tun—ku! ra—tun—ku! — wtedy on wyrywa z futerału rewolwer i w te otwarte, przerażone usta strzela! — Zapadła młoda strzaskana głowa w śmierć; bluzgnęła krew. Z życia ostał krzyk tłukący się ostatkiem sił po ścianach ulic.
Towarzyszka Ursa woła: zbrodniarz! zbrodniarz!
Zakotłowało się w tym piekielnym miejscu.
Tymczasem szaleniec dobiegł do trumny — szablą tnie deski — z poza wyszczerzonych zębów wzbierają i pękają słowa — jakby do żywej osoby —: masz! masz! masz!
Teraz dopiero napiera zmącony tłum, ten z poza trumny, dalszy — bójka wręcz, masakra — —
Trumna znów płynie nad głowami wielką ulicą śródmieścia — przed nią znak żywej krwi wysoko wzniesiony.

Pochód na Golgotę.

Już nowi towarzysze niosą trumnę; giną jeden po drugim; trumna zestrzelona jak sito — pełna białych odłupań i drzazg — ledwo się trzyma deska deski — przednia ściana wypadła — — wystają chude, trupie stopy w dziurawych skarpetkach.

Szarża!
Do infernalnej symfonii pogrzebowej dopada zdyszany chrap i nierówny spłoszony stukot kopyt.
Natężone milczenie podniosło się jak wzrastający grzmot w oszalały wrzask, w burzę zmieszanych głosów, w nawałnicę gniewu, w krzyk pomsty, w rozpacz ostatnią:
— więc tak — ? — więc szczuty brat na brata? — więc własny kraj? — własny karabin? — własne kule? — — wolność — ? — ojczyzna — ? — i zaco? zaco? zaco? — za głód? za nędzę? za poniewierkę? —
Szarża konna odpadła od tego gniewu jak od stromej skały.
W bocznej ulicy nastręczył się oczom płochliwie wóz pocztowy — bez miejsca i bez celu, ogłupiały, otumaniony, poza czasem niejako — — listy wybierać, teraz listy wybierać — dla kogo — — czyż jest coś ważniejszego w tej chwili nad to zwarcie i spięcie — nad ten pochód pogrzebowy ludzkości — ulicą świata — pochód z stuleci w stulecia idący — ? — któż pisze na adres historii, któż czyta w dziejowy ruch wciągnięty — ? — a ci bez ruchu —- leżą na pasie bruku — snopy śmierci — i nie powstaną nigdy — — listy — listy — listy — — Zsypuje się na nie skrzący brzęk rozbijanego szkła.

Szeregami idzie głuchy pomruk: znów barykada!
Porządek — równo — bez zamieszania —
Iść!
Padł strzał!
Niesione na rękach za trumną ojca, roczne dziecko zwiesiło nagle główkę. Z czoła jego wyrosła bulgotliwa malina — zbyt źrała — stopiła, rozlała się po białych, chudych policzkach.

Golgota.

Znów ten rechot karabinów; obmierzły. Pac — pac — pac — pukają kule w trumnę i w serca niosących; — podsuwają się nowi, i dalsi, i wciąż.
To musi być dokonane; dokładnie zrobione.
Donieść trzeba, żeby tam nie wiedzieć co!
Musimy!

— z wami idę towarzyszu Cyprjanie — mówi towarzyszka Ursa — to ładna rzecz, i to ważne —
— ty, towarzyszko w tej sprawie ładna jesteś i ważna —
Spojrzał na nią.
Uśmiechnęła się.

— mówią, że to już ostatnia barykada —
Padło hasło: — milicja przodem! — bronić trumny!
— akademików kryć! —
— my tu, robociarze, zginiemy, ale wy musicie przeżyć i wyjść cało! —
— zaharowani na śmierć, daliśmy wam wiedzę, od ust odejmowaliśmy aby tylko wy, synkowie, — szkoły, książki, czesne; — dopomniecie się i o krzywdę każdą i w sobie ten zapał, który nas, waszych ojców... nowy ład — wy! Upragniony dzień — wy! —
Chcą tę umiłowaną młodzież wepchnąć do bram; bramy zatrzaśnięte — domy głuche, ślepe, martwe, złe — — ech! gdzież te poety miłego „domy antypaństwowe“ — to tylko te tam na dalekich przedmieściach! — Więc każdego akademika otacza kordon gęsty robotników, jak pszczoły pokrywają matkę, — przez tyle piersi nie przejdzie kula do was, ugrzęźnie w piersi ostatniego — lecz ty inteligencie chłopsko-robotnicza żyć będziesz! — abyś działał, abyś był, abyś świadczył, — pamiętaj!!
Świst kul — grad gęsty — — na ziemię! — Przypadają szeregi do bruku; — tylko ci z trumną przyklękają — — — I nagły zryw i krzyk i komenda wspólna: naprzód!!

Otoczenie Cyprjana jest gniewne i opryskliwe — :
— czemu się, towarzyszu Cyprjanie, nastawiacie — ? —
— do diabła tu z wami —
— won do tyłu! —
— ta tak leść przed samą trumną — na celu gwerów! — psiakrew! —
— teraz będzie ostro —
I towarzyszka Ursa płonie i podbiega; burczy:
— kryjcie się tam za trumnę! —
— a czy wy, towarzyszko, też się wycofacie?—
— ja? —; dziwi się ona, — ja?, skądże ja? — I rozchyla nadąsane nieco wargi i odsłania lśniący rząd zębów z wydatnymi, ostrymi siekaczami —
— no więc —, odparowuje Cyprjan, — czemu się mnie czepiacie, widzicie... Tu odchylił się raptownie i instynktownie — bliska salwa grzmotnęła w sam środek gęstwy ludzkiej.
Powszędy rozległy się krzyki, jęki i rzężenia.
Kula drasnęła go w policzek poniżej ucha; nic ważnego; drobiazg; — lecz tuż za nim trzech niosących trumnę padło; — odrazu podsunęli się inni pod zachwiane brzemię; — teraz już trzeba było rękami rozklekotane deski przytrzymywać — i było, iż kula przebiła podtrzymującą dłoń i naznaczyła ją stygmatem — ; — ktoś zrywa z szyi krawat — i drugi — i trzeci — węźlą i bandażują trumnę, żeby się nie rozpadła zanim nadejdzie jej czas.

Cyprjan już wie, teraz wie, teraz wie wszystko; padło to weń jak promień słońca przez szparę w okiennicy. — I jeszcze to nagłe pytanie zakołatało się raptownie jak niespodziany przestrach: gdzie Maura? — dobrzeby było uścisnąć jej suchą, gorącą dłoń! — Ogląda się pośpiesznie; szukać w tej masie! — może... później; — — „później“ — takie słowo doniczego nie zdatne — — przecież już teraz wie, teraz nareszcie zna wagę słów — — nie wiele tych ważnych; dwa.

Przedni rój milicji forsuje barykadę; ostatnia; usypana ze zwałów wyrytego bruku, cegieł, tramów i desek; w tym miejscu buduje się dom; stąd materiał; rusztowanie i wszystko inne. Z obu krańców tyralierka szczeka w tłum. — Środkiem — to znów ten szaleniec! — pędzi na czele roty — robią wypad. — Biegną na bezbronnych z rewolwerami, szablami, pałkami. Zwarły się obie fale ze sobą; — bezbronni nacierają masą; — braknie amunicji, aby wszystkich wystrzelać.
Walka.
Przed trumną robi się nagle pusto; — duża pusta, przestrzeń zamieciona trwogą — głucha i przyczajona — w pośrodku niej ci niosący ten śmiertelny ciężar — przed nimi Cyprjan i Ursa. — Trwa to chwilę — a moment to z wszystkich najgroźniejszy, opustoszały, wydany na łatwy łup śmierci; — wloką się ułamki sekundy jak wory piasku po kamieńcu.
Na ten to wydmuchany plac wbiega wypłoszony i zdezorientowany młody człowiek z wieńcem, od jakiejś delegacji więc; akademik; po czapce; wieniec ma przewieszony przez kark, a wieniec ten jest ciemny, suchy, od dołu kolczasty, z głogu; kilka wpiętych, pomiętych już i opadających róż czerwonych i szarfa; w strzępach. Za nim ten bladoszary szaleniec, co trumnę siekł. Dopada akademika, chwyta za wieniec, szarpie, zedrzeć go chce; a łapy ma w rękawiczkach; może; — pięścią wali chłopca w szczękę, ten zachwiał się pod razem; teraz rzuca się szaleniec na niego — oburącz wtłacza kolczasty wieniec w kark i twarz niosącego; ten pada; tedy klęka mu na piersi i orze ostrymi kolcami po twarzy; rozdrapuje i harata — i — szuka oczu, tych przerażonych młodych ślepi — aby w nie wbić kolce — — psiakrew!
Dobiega Cyprjan i wali pięścią to pastwiące się zwierzę, między oczy! raz! drugi! — i wrzeszczy: puść, bydlę, bydlę, puść! — i raz jeszcze przez tę obwisłą kacią mordę — aż odpadł, aż się potoczył.
Cyprjan zdejmuje prędko i ostrożnie wieniec z szyi chłopca pyta przerażony:
— oczy? oczy? —
«
— widzę — nie, nic — dziękuję —. Z całej twarzy sączy się krew jak drobnym sitem; setki tych ukąszeń.
Tymczasem robotnicy sforsowali barykadę; ci z awangardy; pod naporem mas ustąpił przeciwnik; wyparty.
Ktoś nagle krzyczy:
— gdzie towarzyszka Ursa? — gdzie Ursa? — ludzie! —
A to tam w gęstym, ciemnym rojowisku widać czerwony sztandar — cały nachwiany i dygocący — raz wyżej, raz niżej — we wszystkie strony. Gromada robotników pędzi tam w to kotłowisko; Cyprjan z nimi; rozgrywa się błyskawiczna walka — przeciwnicy zczepieni z sobą tarzają się po bruku, walczą i bronią się nogami, rękami, zębami. Trzech tamtych oblęgło Ursę, — tarmoszą, rwą, biją porwali na niej bluzę i koszulę — zwinnymi ruchami broni się, i drzewcem, po które raz po raz sięgają, żeby ten sztandar uchwycić i zedrzeć; znienawidzony; tak ich uczono, że znienawidzony. — Towarzyszce przybiegają z pomocą — nacierają z impetem — — wyrwali dziewczynę, uratowali! — posiniaczoną i srogo pobitą, lecz żywą, całą, wyiskrzoną w ślepiach i uśmiechniętą; — naga do pasa, ale niema czasu na żadne wstydy i certolenia; — sztandaru z rąk nie puściła! — broniła się przecież tym drzewcem — chcieli jej, chcieli wyrwać! — nie dała! a, nie dała!!
Po krwawym kotłowisku zostały pod ostrym dniem trupy tych i tamtych —; zgodnie; bratersko już teraz; zjednani.
Na barykadę! Teraz! Prędzej! — Rozwalić się jej nie da żadną miarą — ani tyle, żeby czwórkami orszak przepuściła. — Sforsować, przejść przez nią trzeba; — milicja nawołuje do porządku — i, żeby bardzo prędko — nim się tamci znów zbiorą i opamiętają, żeby już chociaż trumna po drugiej stronie — —
Cyprjan i Ursa biegną za innymi.
Ci z trumną powolniej bo się to wszystko ledwo kupy trzyma.
Przewaliło się czoło pochodu — rozlało po szerokiej ulicy.
Barykada stroma i wysoka.
I oto staje na niej Cyprjan.
Spojrzał dokoła; — teraz dopiero mógł ogarnąć całość: przed nim i za nim ulice i place natłoczone — zda się aż po te skalne góry — stamtąd jakoby właśnie rwie spieniony, rwący, gniewny zalew — olbrzymia masa ludzka — wezbrała ulica główna i wezbrały dopływy ulic bocznych — dziesięć tysięcy — dwadzieścia tysięcy — trzydzieści tysięcy — może więcej — napewno więcej —
Śpiewają — —
Hymn rośnie i nabrzmiewa burzą, gniewem, pomstą i zwycięstwem —
A dzień jest jasny i słoneczny; w zamkniętych oknach żarzy się odblask tej godziny, tej wielkiej godziny chrzczonej obficie krwią ludzką.
Śpiew krzepnie i potężnieje — odrywa się od płuc i warg — ponad głowami płynie nurtem rwącym — i samoistnie żyje na powietrznym szlaku —;— dwoma rzekami wpływa dzień ten w morze dziejów.
Odpomina się Cyprjanowi owa przestrzeń ciemna, jądro nocy — tylko huczący wicher przewala się po gęstym, smolnym powietrzu — olbrzymi reflektor wyświetla drogę, na którą z głębin mroku nadciąga orszak rozśpiewany, olbrzymi orszak ludzkich i zwierzęcych postaci:
— Dionizos! — Eu-oj! — Dionizos!! —
Na nasyp barykady gramoli się z trudem — jak żuk dwunastonożny — czarna trumna — ona: przewodnik, i ona: manifest, i ona: rozkaz!
Z dołu krzyczy ktoś ostro i gniewnie:
— towarzyszu prędko! — nie zatrzymujcie się — — obsadzili dachy i balkony! — prędko! —
Równocześnie usłyszał samotny wysoki trzask. Raz! Trzask ten uderzył go w pierś znienacka, gwałtownie. Zdziwił się — co się stało? — — Chciał zejść, zawahał się — czy naprzód? czy wrócić? — Podniósł rękę by dotknąć tu koło serca właśnie — ręka zwisnęła bezsilnie — — Zachwiał się — osunął na kolana — padł na wznak — — jęknął — — Oczy nieprzywarte przylgnęły do chmur i dalekiego błękitu — — na okruch sekundy wydało mu się, że patrzy z wysoka w dół na olbrzymią niebieską misę po której dnie snują się płaskie opary — lecz zanim ten obraz utrwalił się w świadomości wszystko wróciło na swoje miejsce — ach, więc pogoda, te chmury to nie na deszcz... i dobrze tak leżeć... teraz dopiero czuje jaki strasznie zmęczony... spać... chwilę spać — — — Serce bije nierówno, zrywa się w gwałtownym trzepocie, to znów zwalnia — ustaje — — ale nie boli nic... nic nie boli... Raptowny niepokój i lęk! — zerwać się — uciec stąd!... przemija... i znów spokój... chwilę poleżeć... wszystko przejdzie...
Przymknął oczy; raził je blask prostopadłego dnia.
Tak... wszystko przejdzie... jak i to przeszło... ale co? ...no, jak i to życie...
Z trudem przypomniał sobie to słowo; równocześnie odniósł wrażenie, iż nagle schudł i wydłużył się; nie było to uczucie nieprzyjemne; zadziwiło tylko... więc: życie — młodość — miłość — poezja... poezja, to właściwy sens wszystkiego... treść... trwałość... ona jedna pozostanie, poza wszystkim, poza mijaniem — — — Zaniepokoiła go nagle myśl, że przecież rękopis, cały, gotowy — trzebaby przepisać... to już wszystko Wisia załatwi — — — Uspokoił się... ona to potrafi przeczytać... zawsze tak doniczego pisał... A z kaligrafii zawsze niedostatecznie — — — Więc właściwie dobrze wszystko, bardzo dobrze... poeta przy robotniku... za życia i po — — znów tak trudno wygrzebać z pamięci to słowo!... i po śmierci... to najwłaściwsze miejsce, jedyne...
Otworzył oczy; poszarzało znacznie.
Trumna na sześciu ramionach — stała na barykadzie — tak wysoko — tak bardzo wysoko — triumfalnie! — I dojdzie... i dojdzie... i oni dojdą gdzie trzeba... Ze znacznej odległości jeszcze lecz już całkiem wyraziście wsącza się w świadomość nieustający szum spadających ze skał wód daleki jeszcze, jakby echo raczej — lecz odtąd trwać już tak będzie raz słabszy raz silniejszy — szum nieustępliwy; muzyczne tło tych wszystkich godzin.
Z całego życia odpływającego szybko i niewstrzymanie poczyniły się teraz olbrzymie prostokątne klisze — tu od barykady sięgają po ten błękit daleki a sa już nie odpomnieniem rozwlekłym i szczegółowym, lecz skrótem, akordem syntetycznym; ukraca się czas; niewiele go już zostało. Odwracają się te utrwalone klisze jak karty olbrzymiej księgi — poprzez miasta, ulice, domy — poprzez góry, rzeki, krajobrazy — poprzez zdarzenia mało ważne i decydujące — poprzez dzień dzisiejszy, poprzez tę trumnę — poprzez twarze — twarze — twarze — — poprzez tę wielką pieśń, która jest melodią śpiewającej wkoło słońca ziemi — muzyka i poezja są jej okruchem —;— karta za kartą; — przesuwają się z ledwo słyszalnym szelestem, takim, jakie wydaje dotknięcie palcami matowego szkła; — karta za kartą —: pejzaże, drzewa, kwiaty, tytuły książek — —
...Balbina — cisza miesięczna — szelest drżącego w jej srebrnych oczach lasu nad wrzosowiskiem;... Marysia — w zapadłej kuźni zadźwiękło kowadło;... pani Kle: „gdy siwizną przyprószy nas wiek“, dzień był złoty od kaczeńców, w zalewiskach powiosennych płukały się chmury jak białe kaczki......
....Wisia — gwar nagły; zmilknięcie; a potem jednostajny, swojski, jak oddychanie, szmer potoku; ...pani Ho — mroczna głąb sceny wszerz i wzdłuż — — karta za kartą —
Przez przymrużone powieki, przez omgloną tęczę wilgotnych rzęs, widać tę trumnę coraz wyższą — już ponad domy podniesioną — ponad dachy — wysoko —
Z poza niej mglą się dwa obłoki: — blada, zwarta twarz Jurka i zapłakane, dżdżyste oczy Hanki — uśmiecha się ku tym obliczom bliskim — żegna — — i tak straszny żal, że nigdy — — — obłoki odpływają — zachodzą za trumnę — —
I — znów ten szelest matowy i mięki — jak głos pełnego lata, gdy mucha trąci skrzydłem strunę uśpionych skrzypiec —: jedna karta wraca.... Irka.... olbrzymie lustro Świtezi, nachylone nad nim sosny, czesze je wiatr.... i poraz drugi pani Ho: „miedza wieczna się zbliża u rozstajnego krzyża“ — kolumnowa mądrość — ; — karta: ....Mila :...narcyz w lufie karabina, robotnicza wiosna i kształt dotykalny podkowy: w otworach na hufnale grudki ziemi i pyłu z drogi kamienistej — i to wzrusza najgłębiej do dna istoty — a ten szum odległy to w tej chwili szum starego dębu u stóp którego leżała ta podkowa — — —
Olbrzymieje, rośnie trumna na długość miasta i na szerokość — unosi się nad miastem — z bark ludzkich się podniosła — wyciągają ku niej ręce — a twarze ich płoną ekstazą — — a ona zasłania niebo i słońce — dlatego jest tak ciemno, ciemno i coraz ciemniej — — —
Karta —: szelest jej tak dobrze znany, tak bliski, tak przecież niedawny — choć już nie liczy się czas...... — Maura — usta jak sztandar — marsylianka — — o, tak —

allons enfants de la patrie

— jeszcze! jeszcze!

allons enfants de la patrie

a ponad i zbliska, dotykalnie, tuż:

wyklęty powstań ludu ziemi

Miesza się i plącze wszystko — i coraz ciemniej — noc prawie.

Melodie zachodzą obrazami jak bielmem, oba razy śpiewają jak słońcem zbudzone ptaki.
To jedno wyraźnieje:

dziś niczym, jutro wszystkim my!

Trumna powoli opada, obniża się i nakrywa sobą jak nagła noc — całe miasto —

dziś niczym, jutro wszystkim my!


Przedarły się mroki.
Pojaśniało.
Nad umierajacym Cyprjanem pochyla się towarzyszka Ursa; ręce jej śpiewne i żywe; harmonijny, dziewiczy tors wyrasta z czerwonej spódnicy; wysokie, młodziutkie piersi; włos ognisty, rozwiany. Przyklęka:
— towarzyszu Cyprjanie! — towarzyszu Cyprjanie — —
Chce jej odpowiedzieć, że to nic, że bardzo dobrze — i, że jest coraz lepiej — i tak jak właśnie ma być — tylko, że zmęczenie duże, i spać — spać — zdrzemnąć się choćby na chwilę —;— i chce przytomnie potwierdzić, że wie, że ją widzi, że ona klęczy przy nim i taka jest piękna, taka piękna! — w lewej ręce trzyma czerwony sztandar — prawą położyła mu na czole; — wie, wie to wszystko — i jest dobrze; jest coraz lepiej —
Uśmiecha się do niej.
Z pamięci wciąż bardzo czynnej wyplątały się dalekie słowa — — to było wtedy, gdy się poznali z tym młodym poetą i wypili na ty: Cyprjan, Andrzej — — on taki właśnie młody — i półczwarta roku w więzieniu — czyste ma oczy, i człowiek taki, — tak to on, napewno on; — nikłym, ledwo widocznym ruchem głowy prosi Cyprjan, żeby się przybliżyła; zrozumiała; — jeszcze bliżej! — Uśmiecha się ku jej bliskim, lśniącym oczom — i szepce cicho, z trudem, z przerwami — — słowa są jak szelest czesanych włosów, gęstych, rudych włosów —:
— to właśnie ty towarzyszko —
Przyłożyła ucho blisko jego ust — i jeszcze raz dosłyszała:
— to właśnie ty......
I jeszcze z mozołem, z wielkim mozołem podniósł nieco dłoń i wystukał palcami powoli takt pieśni: ...bój to będzie ostatni...
Tedy towarzyszka Ursa nachyliła się nad nim jeszcze bliżej i ucałowała go w usta — — poczuł smak jej młodych, zapalczywych warg — — ostatni pocałunek ziemi — — i w pięknym doprawdy kształcie żegnała się ziemia z poetą — w kształcie dziewczęcego torsu wyrastającego z czerwieni — — —
Kątami warg zaczęła się przesączać krew — nikłą lecz szybko toczącą się strugą — — niedawne wargi towarzyszki Ursy miały już zapach i słoność krwi — — —
Rozwarł szeroko oczy — jest bardzo jasno i bardzo wyraźnie, jak na scenie przy pełnym świetle ramp i reflektorów — — — pochód minął barykadę zdąża do celu — —
Wokół niego, na tym niebezpiecznym cyplu, stoi zwarta, mgląca się konturami gromada towarzyszy — ; — zdjęli kapelusze — trzymają je nieporadnie przed sobą, oburącz trzymają — — — czemu milczą? — czemu nie śpiewają? — — milszeby to było, niż ta w ich dobrych oczach troska i żałość serdeczna — — i poco? poco? — przecież dojdą! przecież dojdą! przecież muszą dojść!!
Towarzyszka Ursa odrywa z drzewca czerwony sztandar — powoli nakrywa Cyprjana od stóp po szyję. Cyprjan czuje wzmagający się chłód, sztywnienie i zapadanie się nagłe — siniejąca mgła zasłania widzenie, lecz jeszcze słyszy, słyszy wszystko poprzez napierający coraz bardziej ogłuszający szum olbrzymich wód — —
Towarzyszka Ursa staje na kamieniu, na najwyższym wzniesieniu barykady — jest zmaterializowanym głosem ziemi, pieśnią, hymnem — — przykłada dłonie do ust i skanduje silnie, dobitnie, powoli — poprzez wrzawę ulicy i szum wód —:
— towarzysz Cyprjan padł na barykadzie —
Zasłyszeli.
Bliżsi dalszym podali wieść żałosną — przebiegła szybko długie szeregi — —
Pochód przystanął — — wszyscy zwrócili się ku barykadzie, gdzie ten, o którym te słowa głoszono, leżał pod czerwonym sztandarem.
Cała przestrzeń od wschodu po zachód nalana była modrym, słonecznym dniem.
Towarzyszka Ursa podniosła lewą pięść wysoko — rozległą ulicą wszerz i wzdłuż wyrósł nieprzejrzany las pięści — —
Cisza.
Z odległej wieży bije zegar — melodyjnie i dźwięcznie jak tony trzcinowej sirinks przesiane przez słońcem osypane łozy —
Raz — dwa — trzy — cztery — — — — — —
Ostatni błysk — ostatni dźwięk — ostatnie słowo świadomości — :
— dzie—wią—ta —



Pisałem od 21 kwietnia 1936 r. do 29 marca 1937 r. w Gorzeniu-Górnym.




  1. akcja powieści, pamiętajmy rozgrywa się przed najazdem „afrykanizatorów“ na lud hiszpański!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Emil Zegadłowicz.