Dwie sieroty/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksawery de Montépin.

DWIE SIEROTY
(Dorożka № 13).
Powieść w 6 tomach.
Przekład z francuzkiego

TOM I.

WARSZAWA.
Nakładem i drukiem J. Terpińskiego.
Skład główny w kantorze drukarni przy ul. Wierzbowej № 7 (Plac Teatr.)

1899.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Января 1899 г.





TOM I-szy.
Na śladach zbrodni.


I.

Godzinę dziesiątą wieczorem wydzwoniły wieżowe zegary Paryża.
Po dniu pogodnym, nastąpiła wspaniała noc Wrześniowa. Na horyzoncie, po za wzgórzami Belleville, wypłynął księżyc w pełni, błyszczy jak puklerz srebrzysty. Białawe jego światło łączyło się z promieniami gwiazd bez liczby rozsianych na ciemno granatowem tle nieba.
W lekkim pół mroku tej nocy przejrzystej, dostrzedz było można na pochyłości wzgórz, otaczających fortyfikacje, leżącego na trawie mężczyznę.
Z głową na rękach wspartą, nasłuchiwał pilnie utkwiwszy wzrok nieruchomie w niknącą drożynę w oddaleniu śród kasztanowej alei, okalającej fortyfikacje, między północną koleją żelazną a gościńcem Saint-Dénis.
Ów nocny czatownik mógł mieć około lat sześćdziesięciu.
Siwe, krótko przy skórze przycięte włosy okrywały mu czaszkę. Gęsta szpakowata, niedbale utrzymana broda spadała ku piersiom, nadając jakiś wyraz ponury jego pomarszczonej twarzy, wśród której pod obwisłemi powiekami świeciło dwoje oczu, iskrzących jak u kota.
Ubrany w płócienną błękitną bluzę, ujętą pasem skurzanym, miał na wierzchu stary surdut nieokreślonego koloru.
Na trawie obok niego leżał słomiany kapelusz.
— Do kroć piorunów — wymruknął, nagle uderzając pięścią o ziemię. — Co się to znaczy? Od pół godziny już tu być powinien. W djabelnem stawia mnie położeniu!.. Co mogło zatrzymać „tego psa morskiego“?
Wyrażenie to często używane pomiędzy majtkami mogłoby nasunąć przypuszczenie, iż ów starzec był marynarzem. Bynajmniej! Powyższą osobistością jest to Raul Brisson inaczej zwany „Gęsiem-Piórem“, były notarjusz.
Brisson, pełniąc te obowiązki tytularnie, zamieszkiwał w jednem z miasteczek prowincjonalnych w pobliżu Paryża, a będąc do tego urzędowania naukowo przygotowanym i posiadając mały mająteczek, mógł był zaślubić posażną jaką dziedziczkę, i pracować uczciwie.
Niestety, namiętność do gry w karty i słabość do kobiet w połączeniu ze zdolnością do fałszowania podpisów powiodły go na zgubną drogę.
Stawiony przed sądem, i obwiniony o dwieście osiemdziesiąt kilka popełnionych fałszerstw, przeszedł z urzędowania na galery w Breście, nie skruszony, ani poprawiony bynajmniej.
Szanowny ów notarjusz, łączył z upodobaniem do kaligrafji rzadki dar naśladowania.
Odtwarzał cudze podpisy pośpiewując, świetnie naśladował sztrychy i nagięcia, szczycąc się przechwalając naokół ze swych zdolności fałszerza.
Opowiadał z dumą, jak dnia pewnego podczas jego pobytu na galerach, uwolniono go wskutek rozkazu nadesłanego z Paryża, a pochodzącego wprost od ministra sprawiedliwości rozkazu, według wszelkich reguł sporządzonego, opatrzonego pieczęciami i urzędowym podpisem ministra.
Otóż cały ten rozkaz i wszystko w nim pomieszczone było sfałszowanem, od podpisu aż do pieczęci, z wyjątkiem jedynie marki pocztowej.
W trzy dni później Brisson został przytrzymanym. W drodze otrzymano telegraficzną, wiadomość o sfałszowaniu rozkazu ministra.
Opuściwszy Brest, gdzie mówiąc nawiasem jego słownik wzbogacił się znaczną liczbą wyrazów miejscowych, poświęcił chętnie talent swój specjalisty każdemu, kto mu chciał zań hojnie zapłacić.
Nadeszła starość, ręka drżeć poczynała, i ów były notarjusz połączył się z bandą złodziei ostatniego rodzaju włóczęgów bez dachu i chleba, żyjących z łupiestwa, sypiających w piecach od wypalania cegieł, w kamieniołomach, w nowo budujących się domach, gdy nie starczyło kilku groszy na opłacenie budy noclegowej.
Wróćmy jednakże do chwili obecnej.
Po długiem oczekiwaniu dał się słyszeć odgłos nadchodzących kroków. Brisson natężył słuch z podwojoną uwagą, wlepiwszy wzrok w drogę, biegnącą ku Saint-Dénis.
Mimo odgłosu zbliżających się kroków, ku wielkiemu zdziwieniu nikogo na drodze dojrzeć nie mógł, wśród owej jasnej, pogodnej nocy.
Widocznie ów oczekiwany starał się ukrywać w cieniu rzuconym od fortyfikacyj.
Skoro odgłos kroków umilkł zupełnie, po kilku sekundach, wśród głębokiej ciszy, rozległ się głos chrypliwy rzucający w przestrzeń odrębnym sposobem te trzy sylaby naśladujące pianie koguta w oddaleniu, używane jako hasło przez nocnych złodziejów.
— Ki... ki... riki!...
Brisson zerwawszy się — odpowiedział podobnie.
Natenczas w pobliżu, ukazała się postać męzka i zaczęła wchodzić na wzgórze okryte murawą.
Przybyły, był mężczyzną czterdziestoletnim, przerażającej chudości. Opończa z grubego sukna, zapięta pod szyję, powiewała na jego kościstych ramionach. Na jego goleniach, jak u kościotrupa, bujały się czarne pantalony z granatowego sukna. Całość wszelako ubrania była schludna i czysta.
Jasno-blond niegdyś jego włosy, obecnie pieprzowej barwy, ułożone były we dwa pukle na skroniach, starannie wypomadowane. Twarz obrzucona czerwonawemi plamami, była blada, wyżółkła, a małe oczy ukryte pod gęstemi brwiami, spoglądały chytrze, z cynizmem.
Granatowa czapka z daszkiem, na tył głowy zsunięta, dawała dostrzec wypukłe czoło co ma oznaczać inteligencję, lecz w tym razie skierowaną, ku złemu.
Były notarjusz poznawszy przy blasku księżyca charakterystyczną sylwetkę nadchodzącego, usiadł w oczekiwaniu.
— Do kroć tysięcy! — zawołał, a przybywajże włóczęgo. Gotów byłem już wszystko rzucić do djabła! — Spóźniłeś się o całe pół godziny!..
— Lepiej późno! niż wcale, odrzekł chrypliwym głosem ów człowiek szkielet. Miałem już nawet nie przyjść wcale.
— Dla czego? Cóż się stało?
— To, że Szpagat niechce ażeby nas trzech należało do tej sprawy. Dowodził, że dwóch to jest ja i on wystarczy, i myślałem już że pójdziemy bez ciebie.
— Jakto? — zawołał Brisson z niepokojem.
— Wszak wiesz do czarta że on rozporządzać ma prawo, odparł przybyły. Szpagat ułożył całą tę sprawę; — do niego wybór należy.
— Na czem że więc stanęło?
— Otóż teraz wszystko w porządku. Przemawiałem za tobą, oraz ciebie broniłem, i udało mi się nareszcie. Zawdzięczasz mi zatem wiele, bo mówię ci, że Szpagat źle przeciw tobie usposobionym.
— Co on mnie może mieć do zarzucenia?
— Szpagat zrobił się teraz miękkim jak gotowany kartofel, brak ci energji... że niegdyś dobrym byłeś do gryzmolenia, lecz teraz twój wzrok szwankuje, drży ręka, i nie jesteś już zdatnym do niczego Widzisz co znaczy zestarzeć się.
— Zestarzałem się, to prawda, ale mimo to, wart jestem więcej, niż inni.
— Nie przeczę... lecz Szpagat sądzi inaczej. Trudno jest wszystkim podobać się.
— I cóż postanowił nareszcie?
— Znajdziemy go w knajpie pod „Maczugą“ o północy. Tam miejsce jego schadzek. Wyda nam rozkazy i wskaże gdzie iść trzeba!
— Czy wtajemniczył cię w tą sprawę?
— Nic mi nie powiedział.
— Musisz jednak wiedzieć o co chodzi?
— Nic nie wiem... na honor! — Domyślam się tylko, a chodzi tu o zdobycie dużej sumy pieniędzy, ku czemu wypadnie może użyć nam ostrza...
Brisson zadrżał.
— Morderstwo!... wyszepnął zmienionym głosem.
— Mówiłem „być może“. A zresztą, co cię to obchodzi mój stary?
— Nie lubię rozlewu krwi...
— Ani ja również, przysięgam... jakem Jan-Czwartek. Nie sprzątnąłem nigdy nikogo dla przyjemności, lub wprawy ręki. Gdy jednak trzeba, to trzeba! Nie mając żadnych dochodów, nie mamy żyć z czego. Bądź jednak spokojnym. Postawimy cię na straży, po ułożeniu wszystkiego ze Szpagatem. Ruszaj więc w drogę stare Gęsie-Pióro, ty jedną stroną, ja drugą. Nie chcę, ażeby nas razem widziano.
Brisson podniósł się i poszedł na lewo, podczas gdy Jan-Czwartek udał się wprawo i wchodził do Paryża, pogwizdując arję z operetki.
Knajpa pod „Maczugą“ była jednem z owych zanieczyszczonych bagnisk w okolicach podrogatkowych tak licznie rozsianych w epoce, w której rozpoczynamy nasze opowiadanie.
Sprzedaż fałszowanego wina i zaprawianych likierów: odbywało się tu nie na parterze... ale w piwnicy starego domostwa, w pobliżu rogatki La Chapelle. Dwanaście schodów prowadziło do wnętrza tego zakładu, używającego bardzo złej opinji, na który policja miała pilnie zwróconą uwagę.
Wszyscy o tem wiedzieli, a jednak można było tu spotkać i porządnych ludzi. Bywają miejsca publiczne, w których rozgłos wabi ciekawych, a złoczyńców jak pułapka nęci ku sobie.

Jan-Czwartek, inaczej zwany „Słowikiem“, wszedł na schody, przebiegł pierwszą salę, a raczej piwnicę oświetloną dwiema kopcącemi lampami, zawieszonemi u sklepienia i nie zwracając uwagi na pijanych przy bufecie, wszedł do drugiej obszerniejszej, w tenże sam sposób oświetlonej sali.
II.

W pośrodku stał tu zatłuszczony bilard. Dwanaście stolików rzędem ustawionych było pod ścianą. Przy każdym mężczyźni o rozbójniczych fizjognomjach złodziejskich paserów i dziewczęta ostatniej kategorji, których brzydota dorównywała ich bezczelności.
Szpagat grał w bilard z młodym chłopcem osiemnastoletnim, przyjemnej powierzchowności, o regularnych rysach twarzy.
W całej postaci młodzieńca nie można było dostrzedz nic podejrzanego. Najwprawniejszy fizjognomista nie odgadłby w nim zbrodniarza zdolnego do wszelkich najpotworniejszych występków.
Zachowanie się Szpagata, cechowało w nim robotnika lub publicznego posłańca.
Jan-Czwartek uderzył go po ramieniu.
Odwrócił się od bilardu i spojrzał.
— Ach! — to ty? — zawołał; przyszedłeś sam?
— Jak widzisz...
— A notarjusz?
— Nadejdzie.
— Usiądź i wypij tymczasem kieliszek. Zaraz skończę mą partję. Uważaj Julku, dodał, zwracając się do swego partnera. Osiemnaście, przeciw dwunastu.
Jan-Czwartek usiadł na ławie, kazał sobie podać szklankę wina, wypróżnił ją, co powtarzał czterokrotnie.
W pięć minut później Brisson ukazał się we drzwiach drugiej sali, właśnie na czas ażeby trącić się szklanką z Janem-Czwartkiem i Szpagatem, który ukończył partję bilardu.
— Idźmyż teraz, rzekł do obu kamratów.
— Gdzie nas chcesz prowadzić?
— W miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Do Fonsia rozumie się. Fonsio, to ja. Pójdę naprzód aby wskazywać nam drogę. Zamiast jednakże przejść salę, i wydostać się na schody, Szpagat wrócił się ku małym drzwiczkom, wybitym w ścianie, a wychodzącym na ciemny kurytarz.
Wszedł w ten korytarz.
— No! idziecie za mną... hę? pytał odwracając się.
— Nie inaczej!.. do czarta!
Były notarjusz i Jan-Czwartek szli za nim na palcach. Wszyscy trzej zrobili tak ze dwadzieścia kroków pośród głębokiej ciemności, macając rękoma po ścianie, aby się uchronić od upadku.
— Stój! — zawołał nagle Szpagat. — Otóż przybyliśmy. To moje tymczasowe gniazdo.
Otworzył znajdujące się przed sobą drzwi drugie, zapalił zapałkę, a następnie świecę.
Ukazał się natenczas obecnym maleńki niski pokoik, a raczej piwnica, z okienkiem w górze, wychodzącym na dziedziniec.
Ubita glina zastępowała tu podłogę. Ściany były wapnem wybielone, lecz zzieleniałe od wilgoci.
Znajdujące się sprzęty stanowiło łóżko żelazne, stół prosty, drewniany, komoda i dwa krzesła kulawe.
Po nad komodą wisiało małe lusterko pleśnią pokryte. Kuferek znacznej objętości, starannie na klucz zamknięty, znajdował się pod stołem...
— Siadajcież! — rzekł właściciel mieszkania, wskazując dwa krzesła swym gościom, i sam rzucił się na łóżko. Teraz możemy swobodnie porozmawiać!
— Nie masz co do picia? — wymruknął Brisson, gorący wielbiciel butelki.
— Nie mam, mój stary. Spirytualja szkodliwie działają na ludzki organizm. Możecie jednak palić... Oto tytuń.
Jan-Czwartek nałożył sobie fajkę, Szpagat skręcił papierosa. Brisson wierny swojemu nawyknieniu, zadowolnił się zażyciem tabaki, jaką w nos wciągnął z odgłosem huczącej trąby.
— A więc zaczął Jan-Czwartek, zawiązując na nowo rozmowę, mówisz, że sprawa jest ważną?
— Ba — przynieść może każdemu z nas po dziesięć tysięcy franków.
— Dziesięć tysięcy franków!... powtórzył z zaiskrzonym spojrzeniem były notarjusz. Dziesięć tysięcy franków!
— Tak, moje stare Gęsie-Pióro, — a może nawet i więcej. Otrzymawszy to, mógłbyś sobie urządzić kancelarję doradzcy w sprawach sądowych jest to bardzo korzystne zajęcie.
— Dla czego nie? — odparł Brisson. Przedewszystkiem jednak postarałbym się o wydobycie z lombardu naszej garderoby.
— No!.. no! — mruknął w zamyśleniu Jan-Czwartek. Ależ nie łapmy ryb przed niewodem i nie traćmy słów daremnie. Porozmawiajmy, lecz mówmy serjo, bo czas upływa. O cóż więc chodzi? Gdzież się znajduje ta małpa obrośnięta złotem. W jaki sposób zabrać się trzeba do niej ażeby ją dobrze oskubać?
— Znajduje się ona przy Berlińskiej ulicy — rzekł Szpagat.
— W domu zamieszkałym przez lokatorów?
— Nie! — w małym pałacyku pod 24 numerem.
— Odosobnionym?
— Tak. Obok znajduje się dom świeżo stawiany ogród po lewej, w tyle plac pusty, okolony deskami. Jesteś tam jak u siebie; masz się gdzie ukryć, oczekując chwili w której wypadnie przeleść przez niski mur i wejść w głąb pałacyku którym z okien parterowych, niemających z tej strony okiennic?
— Rozumiem! — zawołał Jan-Czwartek, jest to rzecz czysta i łatwa do wykonania. Przy pomocy szklarskiego instrumentu wyrżnie się w szybie okrągłą dziurkę, aby ręka przez nią wejść mogła, następnie podnosi się rygielek służący do zamykania okna, i w trzech sekundach wprowadzasz się do śpiącego spokojnie obywatela, który liczy na swoje drzwi na klucz zamknięte. Używałem niejednokrotnie tego sposobu, raz nawet pomnę, iż mi się nie udało.
— Dawnoż to było?
— Lat temu ze dwadzieścia.
— Stara historja!
— Masz słuszność, nie mówmy o tem, a wróćmy raczej do małego pałacyku przy Berlińskiej ulicy. Sądzisz więc, że powyższa osobistość jest grubo wypchana złotem?
— Jestem tego pewny — rzekł Szpagat.
— Zkąd możesz być pewny?
— Ponieważ widziałem banknoty.
— Opowiedz nam jak to było?
— Słuchajcie! — Przed trzema dniami poszedłem na stację północnej drogi żelaznej, przed nadejściem pociągu.
— Oczekiwałeś tam na kogo?
— Oczekiwałem na sposobność ulżenia któremu z podróżnych, w dźwiganiu walizy, lub torby podczas nocy, słowem, chciałem mu wyświadczyć przysługę... dodał, szyderczo się uśmiechając.
— A więc?..
— Otóż, prócz straży miejskiej stojącej przy drzwiach, znajdowały się tu i „muchary“ w sali oczekiwania, po mieszczańsku poprzebierani. Ja mam wzrok amerykanina... Jakikolwiek bądź ubiór wdziałby on na siebie, poznam natychmiast policjanta. Zabierałem się już do wyjścia, gdy świsnęła maszyna pociągu nadchodzącego z Calais zatrzymałem się sam nie wiem dlaczego?
— To tak, jak przy grze w landsknechta miewa się tchnienie, rzekł były notarjusz.
— Masz rację, moje stare Gęsie-Pióro. Nie było wiele przybywających, sala prędko się opróżniła. Widząc, że nie ma co robić, wyjść chciałem, gdy ukazały się nagle dwie damy w podróżnych ubiorach. Dwie parafjanki, pomyślałem sobie, ale djabelnie mówię wam szykowne!
— A zatem dwie arystokratki? — wtrącił Jan-Czwartek.
— Matka i córka napewno, pomyślałem, lecz matka tak piękna, jak córka, na honor! Czterdzieści parę lat najwięcej mieć mogła, a znakomicie zakonserwowana. Włosy czarne, wpadające w granatową, barwę, a oczy, jak dwa węgle rozżarzone. Tak piękna do pioruna, że gdyby zechciała, gotów byłbym ją bez wahania zaślubić!
Wybuchem głośnego śmiechu przyjęli obecni ów żart dowcipny towarzysza.
— Co zaś do młodej panny, mogącej mieć lat ośmnaście, mówił dalej Szpagat, wyobraźcie sobie jasnowłosą blondynkę, ładną jak miłość, a świeżą jak róża! Prawdziwe jabłuszko, wprost z drzewa. Czarnowłosa dama trzymała w ręku worek podróżny z czerwonego safjanu, na srebrny zamek zamknięty, co zwróciło moją uwagę.
Podszedłem z czapką w ręku zapytując:
— Może sprowadzić powóz dla jaśnie pani!
Dama zmierzyła mnie ukradkiem od stóp do głowy.
— Jesteś posłańcem? zapytała z lekkim akcentem angielskim.
— Do usług milady.
— A więc idź, sprowadź dwa powozy, jeden dla mnie, drugi na moje bagaże.
— Biegnę milady.
Poskoczyłem z pośpiechem i wróciłem w oka mgnieniu.
— Idź teraz odbierz bagaże, umieść je w powozie i siądź obok woźnicy, ażeby mu dopomódz w znoszeniu pakunków, skoro staniemy przed pałacem.
— Spełnię rozkazy! — odrzekłem.
— Jakież głupstwo udawać posłańca! — zawołał śmiejąc się Czwartek.
— Udawać posłańca? — Byłem nim w zupełności, brakowało mi tylko medalu.
— Torba z czerwonego safjanu nieprzepartą siłą wabiła mnie wciąż ku sobie tem więcej, że dama nie rozstawała się z nią na chwilę, co dowodziło, że musiała być dobrze nadzianą banknotami.
Jakiż to był ogrom tych zniesionych bagażów, moi przyjaciele! — Skrzynie, kuferki, zawiniątka, walizy, było tego bez liczby!
Wychudzone szkapy dorożkarskie miały co dźwigać!..
Przed zajęciem miejsca obok woźnicy, zbliżyłem się do drzwiczek drugiego powozu, jak lokaj obeznany ze służbą zapytując:
— Gdzie mamy jechać, milady?
— Na Berlińską ulicę, numer 24.
Oba fjakry ruszyły z miejsca i niezadługo zatrzymaliśmy się przed dwupiętrowym pałacykiem. Wszystkie okiennice wewnątrz, były szczelnie zamknięte.

Zeskoczyłem z siedzenia, ażeby pomódz wysiąść tym damom.

III.

Podróżna czarnowłosa, wyskoczyła lekko na chodnik, a wyjąwszy klucz z kieszeni, zaczęła nim otwierać furtkę znajdującą się we wjazdowej bramie.
Nastręczyła się sposobność, a więc zapytałem;
— Jeżeli milady sobie życzy, mógłbym potrzymać torbę, która jej przeszkadza...
— Nie potrzeba; — odpowiedziała. — Otwórz ten zamek, a następnie bramę.
Spełniłem rozkaz. Oba fjakry wjechały na dziedziniec i zaczęliśmy zdejmować pakunki, podczas gdy dama otwierała kluczem drzwi od mieszkania.
— Jakto? — nie było tam więc nikogo?.. zawołał były notarjusz.
— Nikogo.
— Ani odźwiernego?
— Mówię wam nikogo.
— To dziwne!
— Nic dziwnego, rzecz bardzo prosta. Z rozmowy matki z córką dowiedziałem się, że matka przed tygodniem przyjechała sama do Paryża z Londynu, gdzie zamieszkiwała.
— Zkąd wiesz, że ona zamieszkiwała w Londynie? — pytał Jan-Czwartek.
— Wiem że ztamtąd przybyły, ponieważ na bagażach był napis: „Londyn“.
— Jest to więc Angielka?
— Zdaje się. Adres na zawiniątkach powiadomił mnie że się nazywa „Dick Thorn“, mówi wszelako, po francusku, jak Paryżanka.
— Dick-Thorn... powtórzył Brisson. Jest to szkockie nazwisko.
— Mniejsza o to, szkockie, czy angielskie, to nas nie obchodzi.
— „Masz słuszność“! — Ale opowiedz nam koniec tej znajomości.
— Zakończenie było tak proste jak i początek. Dopomogłem woźnicom w noszeniu bagażów na pierwsze piętro, gdzie otworzono okiennice, co pozwoliło mi zobaczyć wytworne umeblowanie pozłacane, jedwabiem kryte, kobierce, zwierciadła i tym podobne wielko-światowe wspaniałości.
Dama zapłaciła woźniców, którzy odeszli.
— A tobie ile się należy mój przyjacielu? — zapytała, zwracając się do mnie.
— „Sądzę, że sto sous milady, nie byłoby za wiele?
— „Oto są: — odpowiedziała, otwierając portmonetkę.
Nic tam wszelako nie znalazła, wydawszy resztę drobnych na zapłacenie woźniców.
— „Nie lękaj się; mówiła do mnie z uśmiechem, będziesz zapłaconym.
I otworzyła czerwoną safjanową torbę, przedmiot na który pożądliwie spoglądałem.
— Cóż tam w niej było? — zapytał żywo Jan-Czwartek.
— Ach! moi drodzy, omal żem nie upadł oszołomiony. Wyjęła z niej szkatułkę, a szkatułka była pełna złota, luidorów i tym podobnie. Mogło się w niej tego wszystkiego znajdować na pięć tysięcy franków...
— Nie żart... do pioruna!
— Ale to nic jeszcze... Podczas gdy dama dawała mi złotą sztukę pięcio-frankową, rzuciłem wzrokiem w głąb torby.
— I widziałeś banknoty? — przerwał Brissson.
— Cztery do pięciu grubych paczek pieniędzy każda conajmniej na dziesięć tysięcy franków.
— Nie pochwyciłeś ich?
— Zapominasz, że były tam dwie kobiety.
— Trzeba je było ogłuszyć uderzeniem.
— Myślałem o tem, ale dokonać się to nie dało.
— Dla czego?
— Woźnice jeszcze stali w podwórzu, na pierwszy krzyk, mogliby wejść, i zostałbym przytrzymany.
— Masz słuszność; — byłaby to partja przegrana. Te banknoty i tak mieć będziemy.
— To pewna! — Tak jak gdyby znajdowały się już w naszej kieszeni! — Mówisz więc, że tam niema służących?
— Nie było ich tego wieczoru, ale są już obecnie...
— Dwóch mężczyzn?
— Nie! — dwie kobiety.
— Jesteś tego pewnym?
— Jak najpewniejszym. Od dwóch dni czatuję w około pałacyku, widzę kto zeń wychodzi, kto wchodzi.
— Matka z córką mieszkają na pierwszem piętrze, pokojówka i kucharka, na facjacie, na drugim. Niemamy się więc czego obawiać, i możemy przystąpić do dzieła przyszłej nocy. Niespotkamy tam nikogo więcej po nad cztery kobiety, to jest, dwie służące, i panią wraz z córką. Łatwo, będzie nam we trzech przyprowadzić je do rozwagi, gdyby podczas naszych nocnych odwiedzin chciały przyzywać pomocy. No! jakże się wam podoba ów plan, ułożony przezemnie?
— Doskonały! — zawołał były notarjusz.
— Jan-Czwartek nic nie odpowiedział, siedząc w zadumie z opuszczoną głową.
— Co ci jest? — zagadnął go Szpagat. Coś ci się widocznie niepodoba?
— Tak.
— Cóż zatem?
— Rozmyślam nad opowiedzianą nam przez ciebie historją. Sprawa zdaje się być łatwą, czy jednak jest „dobrą“?
— Jak to czy jest „dobrą“? To znaczy, czy pewną, wykrzyknął z gniewem Szpagat. — Za to ja już poręczam. Chyba nie zrozumiałeś, że mieć będziemy do czynienia z kobietami!
— To mnie też właśnie niepokoi...
— Z jakiej przyczyny... dla czego?
— Nie obawiam się mężczyzn, ale boję się kobiet. Są to szkodliwe i chytre istoty!
— Ty?.. obawiasz się kobiet?
— Tak, ja!.. nauczony doświadczeniem. Przed dwudziestoma laty, w Neuilly, schwytany zostałem w sidła przez kobietę, która mnie owikłała jak starego emeryta, cackała mnie, bawiła się mną, kazała mi po pijanemu zabić człowieka... a wreszcie porzuciła mnie z litrem trucizny w piersiach wypitej przezemnie!
— Co ty opowiadasz? — wykrzyknął Szpagat w osłupieniu.
— Najczystszą prawdę! rzekł Czwartek, prawdę wyblakłą tylko skutkiem lat ubiegłych. Tak jest, ta kobieta pochwyciła mnie na spełnieniu kradzieży z włamaniem, podczas nocy, z bronią w ręku, w domu mieszkalnym. Nie mogłem natenczas bronić się nożem, przeciw wymierzonemu w siebie, rewolwerowi... Tak! trzymała mnie w ręku ta kobieta! I zamiast mnie oddać prokuratorowi królewskiemu naówczas, użyła mnie jako wspólnika, a raczej jako narzędzie wespół ze swoim kochankiem, poczem otruć mnie postanowiła; w obawie, bym odnalazłszy ją kiedyś, nie groził jej że wyśpiewam całą sprawę, jeżeli ust mi nie zamknie banknotami.
— Nie potrafiła wziąść się dobrze do rzeczy ta dama! zawołał, śmiejąc się głośno Brisson.
— Jakto?
— Otruła cię lat temu dwadzieścia, jak mówisz, a jesteś zdrów dotąd i żyjesz!
— Walczyłem przez trzy miesiące pomiędzy życiem a śmiercią, a skoro wspomnę ile wycierpiałem, dreszcz mnie przebiega po skórze! Otóż dla czego się lękam, gdy chodzi o sprawę z kobietą. Wolałbym raczej mieć do czynienia z dziesięcioma żandarmami, niż z dwiema kobietami.
Były notarjusz zadumał.
— Powiedz mi — ozwał się wreszcie, czy od owego czasu nigdy niespotkałeś tej kobiety i jej kochanka?
— Nigdy! — a to nie z braku poszukiwań. Miałbym do miljon czartów!.. piękny z nią rachunek do uregulowania!
— Nie znasz ich nazwiska?
— Jakież głupie zadajesz pytanie!... ty stare Gęsie-Pióro — zawołał Jan Czwartek. — Gdybym wiedział ich nazwiska, byłbym teraz bogatym!...
— Musieli jednak gdzieś mieszkać?
— Tak w Neuilly, w domu wynajętym tygodniowo, pod cudzem nazwiskiem. Skoro wyszedłem ze szpitala po ukończonej kuracyi, już ich tam nie było, i nikt ich nie znał w okolicy, zatem objaśnień powziąść nie mogłem. Mniejsza z tem jednak!... Mimo że lat dwadzieścia odtąd upłynęło, nie tracę nadziei. Góry tylko nie spotykają się z sobą! Szanse wygranej są kruche, wiem o tem, ja wszelako przywiązuje się do pewnej stałej idei... Jestem „przesądnym“ jak nazywają. Przeczuwam, że chwila mej zemsty sie zbliża. Nie chcę zapłaty od nich za popełnioną zbrodnię, lecz pragnę się pomścić za to com wycierpiał z przyczyny tych nędzników, tych podłych!.. którzy zmusiwszy mnie do zamordowania mężczyzny i dziecka, postanowili zamknąć mi usta na zawsze... Ha! — zobaczymy!
Były notarjusz drgnął, nasłuchując z uwagą.
— Mężczyzny i dziecka? — powtórzył.
— Tak; mruknął głucho Jan-Czwartek.
— Słyszałeś zapewne kiedyś, bo Szpagat jest na to za młodym, ażeby pomniał, słyszałeś o tej sławnej sprawie na moście „Neuilly“. Taką bo nadały jej nazwę ówczesne dzienniki.
— Sprawa na moście Neuilly? — powtórzył Brisson widocznie zmięszany. Pamiętałem jak gdyby działo się to wczoraj i pomnieć będę do śmierci. Oskarżono jakiegoś człowieka, że zabił swojego stryja, doktora w okolicach Paryża... nieprawdaż?
— Tak; w Brunoy...

— Właśnie... właśnie w Brunoy...
— Czytałem szczegóły procesu, mówił Jan-Czwartek, nazajutrz po dniu, w którym Paweł Leroyer, synowiec starego doktora, przypłacił głowę na rusztowaniu zbrodnię przez innego spełnioną. Otóż, ów Paweł Leroyer, był niewinnym.

IV.

— Co ty mówisz?... Paweł Leroyer był niewinnym? — zawołał były notaryusz.
— Tak niewinnym w tej sprawie, jak nowonarodzone niemowlę.
— Zkąd możesz wiedzieć? — Bo z mojej to ręki padł cios, za który jego na śmierć skazano.
— Nie ty sam jednak tylko zawiniłeś, należeli do tego mężczyzna i kobieta.
— Tak, kobieta, która mi podała w koniaku truciznę. I niby dla dodania odwagi do spełnienia zbrodni, a jednocześnie włożyła mi nóż w rękę!...
— Jak wyglądała ta kobieta?
— Niewielkiego wzrostu, czarująco piękna, ze wspaniałemi włosami, ślicznemi czarnemi oczyma, lecz ogół wyrazu twarzy złośliwy.
— A włosy tak czarne, że wpadające w granat, co... hę?
— To... to! — I sprawa ta odbywała się przed dwudziestoma laty? — Tak.
— W miesiącu wrześniu?
— Nie inaczej.
— Dnia 24 września?
— Właśnie; o godzinie jedenastej wieczorem, tak! Wszystko to, jak dziś sobie przypominam — mruknął Jan-Czwartek, co raz bardziej posępniejąc.
— Wziąłeś natenczas fjakra z placu Zgody?
Jan-Czwartek rzucił się niecierpliwie.
— Zkąd wiesz o tem wszystkiem do pioruna!... — zawołał.
— Wiem — odrzekł „Gęsie-Pióro“ — ponieważ ja to napisałem ów list, w którym była oznaczona schadzka staremu doktorowi na placu Zgody.
— Co słyszę?... — zawołał Czwartek, chwytając silnie za ramię Brissona. Musisz więc znać ich oboje, jak mężczyznę tak i kobietę?
— Mężczyzny nigdy nie widziałem, kobietę raz jeden tylko, gdy przyszła do mnie, żądając napisania listu, za który zapłaciła mi dziesięć luidorów. Gdybym był przeczuł, do czego list ten miał służyć, byłbym zażądał dwadzieścia.
— Nie przyszła ci myśl, aby pójść za nią dla wyśledzenia gdzie mieszka?
Były notarjusz potrząsnął głową przecząco.
— Znasz może przynajmniej nazwisko tego człowieka, którego pismo i podpis naśladowałeś?
— Na podpisie były tylko pierwsze litery — rzekł „Gęsie-Pióro“.
— Pamiętasz te inicjały?
— Ma się rozumieć. Zdaje mi się, że widzę je jeszcze przed sobą.
— Były to więc...
— Litery „Książę S. de la T. V.“
— Książę! do tysiąca czartów... To coś z wyższego świata! Tak chciano zgładzić dziecko tego księcia, ażeby po nim zagarnąć majątek?...
Rzecz sama rzuca się w oczy!... I uśmierciłeś tego małego komara?
— Nie! Zabiwszy mężczyznę, miałem już utopić dziecko, gdy jakieś dziwne uczucie odezwało się we mnie, litość, czy coś takiego... sam nie wiem. Co chcesz, nie zawsze się jest doskonałym, a w chwilach gdy słabość człekiem zawładnie... Ale nie o to tu chodzi, wróćmy do rzeczy, jaka nas interesuje. Znałeś więc inicjały, a nie starałeś się odgadnąć nazwiska, ukrytego pod niemi?
— Przeciwnie, poszukiwałem.
— I cóżeś odnalazł?
— Rzecz ważną, w której mi Herbarz dopomógł.
— Herbarz? co to jest herbarz? Nie znam tego.
— Tak jak byś powiedział: „Kalendarz szlachty i ludzi utytułowanych. Znalazłeś tam więc nazwisko.
— Nie inaczej; odkryłem, że ów mężczyzna jest to książę Zygmunt de la Tour-Vaurien, i nazajutrz dowiedziałem się, że brat tego księcia zginął.
— Zamordowany?
— Nie! Zabity w pojedynku.
— Nie widzę w tem zbrodni?
— Tak, ale ja, jako doświadczony były notarjusz, jasno wszystko widzę — rzekł Brisson. To dziecię, które miałeś utopić, było synem księcia. Książę miał brata. Dziecko przeszkadzało książęcemu bratu w odziedziczeniu majątku, po śmierci wszelako tego księcia i jego syna, droga do sukcesyi otwarta.
— Byłbyż to więc ten sam mężczyzna, który, używszy mnie do uprzątnięcia sobie drogi; kazał mnie otruć swojej metresie? ozwał się Jan-Czwartek.
— Być może, iż to nie on, i nie jego metresa, ale ludzie przezeń zapłaceni i pracujący dla niego.
— Ha! mruknął Czwartek, otóż co potrzeba by wiedzieć. Może ty masz słuszność.
— Bardzo być może! przywtórzył Szpagat, który dotąd słuchał w milczeniu rozmowy. Zdaje mi się, moi chłopcy, że jesteśmy na śladach żyły złota, i to prawdziwej żyły Kalifornijskiej!
— Jestem o tem oddawna przekonany — wtrącił „Gęsie-Pióro“. Żyła istnieje, lecz eksploatować ją trudno.
— Dla czego?
— Ponieważ nie widzę sposobu wniknięcia się w ów wielki świat, w którym żyją ci wszyscy ludzie.
— To fraszka! Potrzeba tylko, aby Jan-Czwartek zrobił piękną, szyk toaletę i wszedł pod jakimkolwiek bądź pozorem do księcia de la Tour-Vandieu, aby przekonał się przy osobistem widzeniu, czy to ten właśnie z Neuilly, którego poszukujesz...
— Nie potrzeba z wejściem do niego tyle sobie zadawać kłopotu. Jestem nieśmiały z natury. Ambarasowało by mnie przedstawianie się towarzystwu, dość wiedzieć gdzie mieszka. Będę czatował w pobliżu bramy, nie będąc widzianym, a skoro go poznam... no! zobaczymy!
— Myśl jest dobra rzekł Brisson. Nasz towarzysz, upewniwszy się co do tożsamości tamtego, może chodzić z podniesioną, głową. Wystarczy mu zaanonsować się natenczas, jeżeli ma się rozumieć ów mieszkaniec z Neuilly zna jego nazwisko.
— Zna je, napewno i ta kobieta także, ponieważ im obojgu opowiadałem swoją historje, dlaczego się nazywam Jan-Czwartek? Nie jego to wszakże chciałbym odnaleźć, ale jego żonę.
— Gdy schwycisz z nich jedno, będziesz miał i drugie!
— Powiedz mi notarjusz — zapytał Szpagat — czy pamiętasz wyraz po wyrazie treść listu, jaki pisałeś na żądanie damy do starego doktora.
— Pamiętam; naznaczono mu z nim schadzkę przy zwodzonym moście, ot wszystko.
— Nic tam więcej nie było innego?
— Nie pomnę.
— Ha! jak to źle... jak to źle dla nas!
— Ale zdaje mi się, że ja mam u siebie ten list, a raczej go miałem.
— Miałeś go?
— Tak; kopię. Jestem systematycznym człowiekiem. Nie zaniedbuję nigdy zrobić kopij do moich archiwów różnego rodzaju. Muszę więc i tę posiadać między innemi.
— A cóż się stało z temi papierami?
— Znajdują się w areszcie, niestety!
— Od jak dawna?
— Od lat pięciu; upakowane w trzech kufrach i oddane pod dozór.
— Komu?
— Właścicielowi mieszkania, któremu nie miałem czem za komorne zapłacić. Dobry człowiek zresztą ów ojciec Chaboisseau.
— Gdzie się znajduje to mieszkanie?
— Przy ulicy Reynie, № 17.
— Za jak dużą sumę zatrzymano ci te szpargały?
— Ha! za dość znaczną. Za pięćset dwadzieścia pięć franków, nie licząc procentów.
Jan-Czwartek skrzywił się niezadowolony.
— To źle do pioruna! — zawołał.
— Wydobyć ztamtąd je trzeba... — mruknął Szpagat.
— Gdy zapłacicie, będziecie je mieli. Inaczej nie.
— Jest że ci wiadomo dokąd ów Chaboisseau wyniósł te bagaże?
— Wiem; na czwarte piętro, tegoż samego domu, do małej stancyjki, jaką wynajmuje swym krewnym, przyjeżdżającym z prowincyi.
— Mógłbyś spróbować wejść tam, jako niegdyś domownik.
— Schwytaliby mnie! Ten pokoik przylega do jego własnego mieszkania.
— Ależ od lat pięciu... czy te rupiecie są tam jeszcze?
— Są! Spotkałem ojca Chaboisseau przed dwoma miesiącami. Powiedział mi, że mnie oczekuje i że pakunków nie ruszył z miejsca.
— Pomówimy o tem później — zakończył Jan-Czwartek. — Pozwól mi rozważyć to wszystko i plan ułożyć. Główną rzeczą jest mieć pieniądze do działania.
— Drobnostka — zawołał Szpagat — te kilkaset franków jutro mieć będziemy.
Czwartek zmarszczył czoło.
— Zapewne! — mruknął ponuro — w pałacyku ze czterema kobietami... Ta sprawa wcale mi się nie podoba!
— Ehę! rozumiem — wtrącił Szpagat. Chcesz nas w pole wyprowadzić. Żeś raz wpadł w ręce jakiejś sprytnej baby, to nie przyczyna, aby kogo innego miało spotkać toż samo. Mów krótko i jasno; należysz do tej sprawy, czy nie należysz?
— Ma się rozumieć, iż należę tam, zkąd zyskać można pieniądze, ale nie idę z dobrej chęci, upewniam!
— Bądź spokojny; potrafimy powstrzymać gadatliwość tych kobiet, gdyby chciały przyzywać pomocy.
— Chcąc odnaleść żabę, trzeba szukać wszędzie — dodał Brisson.
— A więc szukać będziemy.
— A jeśli kobiety się przebudzą?
— Tem gorzej dla nich mówiłem!... krzyknął Szpagat, zaciskając pięści. Potrafimy je uśpić natenczas!...
— Tylko bez rozlewu krwi... bez krwi!... jąkał notarjusz. Galery... no! to ujdzie jeszcze w ostatnim razie; ale rusztowanie, gilotyna... brrr! dreszcz przebiega po skórze!
— Dobrze... dobrze! — mruknął Szpagat; — jednak na wszelki wypadek uzbroić się nam potrzeba. Jan-Czwartek niech weźmie z sobą szklarski djament i narzędzie do podważania zamków. Notarjusz przyjdzie tu do mnie po pęk kluczy i wytrychów. Mogą nam być potrzebnemi. Co do mnie, zaopatrzę się w krytą latarkę; zapałki nam dopomogą. Świece znajdziemy u nich w pałacu.

V.

— Gdzież schadzka? — zapytał Brisson.
— Pod rogatką Clichy, u Loupiata — odrzekł Szpagat.
— Pod „Srebrnym Krukiem“ przy Akacjowym zaułku — dodał Jan-Czwartek.
— Tam?
— Tak, mój stary.
— Strzeżmy się!... Bądźmy ostrożni!...
— Dla czego?
— Policja często tam zachodzi. Pochwycić nas mogą.
— Nie obawiaj się. Nie pozostaniemy tam dłużej jak pięć minut. Wejdziemy dlatego tylko, ażeby się wzajem odnaleść.
— O której godzinie przyjść trzeba? — zapytał Czwartek.
— O jedenastej.
— A wizytę kiedy złożymy mistress Thorn?
— Między północą a pierwszą, jest to chwila, w jakiej ludzie najtwardziej sypiają.
Jan Czwartek powstał.
— Do jutra więc — rzekł i dobranoc.
— Szpagat, uścisnąwszy ręce obu towarzyszów, wyprowadził ich lecz nie przez salę, ale małemi drzwiczkami, wychodzącemi na kurytarz, a dalej na bulwar.
— Dobranoc! — rzekł Brisson, do czwartku. Spać idę.
— Gdzie będziesz spał?
— W Kamieniołomach, na Montmartre. Nie mam ani szeląga na zapłacenie noclegu.
— Czwartek, sięgnąwszy do kieszeni, wyjął srebrną, drobną monetę.
— Weź! rzekł, dając mu ją. Oto dwadzieścia sous.
Kopalnie kamieni w Montmartre, to prawdziwa pułapka, nie będziesz mógł się podnieść po tak twardym noclegu.
— Dziękuję; — oddam ci jutro, po załatwionej sprawie. Każę sobie za to dać jutro oddzielny gabinet w „Małym Zameczku“ przy Flandryjskiej ulicy. Jest to miejsce jak należy.
Tu rozeszli się obaj. Jan-Czwartek poszedł w stronę Winnej ulicy, gdzie mieszkał. Przechodząc koło kanału Św. Marcina, zadumał po nad szczegółami, nasłyszanemi od Brissona co do zbrodni na moście de Neuilly.
— Cierpliwości! wyszepnął. Czekałem lat dwadzieścia, nie rozpaczając. Traf pozwolił mi usłyszeć to, czego bym nigdy sam odkryć nie zdołał. Będę korzystał, ale przezornie, z rozwagą... Tak! dla mnie samego zemsta!... nietylko zemsta, ale majątek. Do mnie ta sprawa należy, i ja sam muszę korzyść z niej odnieść. Ten papier, o którym mówił notarjusz, jest mi potrzebnym, i mieć go będę, mieć muszę, choćby go posiąść przyszło za najwyższą cenę!
Tak rozmyślając, Jan-Czwartek przyszedł do drzwi swego mieszkania. Położywszy się, spał snem twardym do świtu.
Z opowiadania Szpagata dowiadujemy się o przybyciu mistress Dick-Thorn wraz z córką do Paryża. Wejdźmyż w głąb pałacyku, położonego przy Berlińskiej ulicy.
Owa piękna, czarnowłosa kobieta, matka ślicznej młodziutkiej blondynki, była francusko-włoszką z pochodzenia. Nazwisko Dick-Thorn przypadło jej skutkiem małżeństwa z bardzo bogatym Szkotem, zamieszkałym w Londynie.
Dick-Thorn, staciwszy prawie cały majątek na nierozważnych spekulacjach, nie zdołał przeżyć swojej ruiny. Umarł ze zgryzoty.
Wdowa niezbyt gorąco opłakiwała małżonka, zajęta pilnie zbieraniem szczątków rozproszonego majątku. Jedynym celem jej myśli i dążeń, było osiedlić się w Paryżu.
Następujące po sobie wypadki powiadomią nas o przyczynach tego postanowienia.
Na dwa tygodnie przed sprowadzeniem się na Berlińską ulicę, pani Dick-Thorn przybyła sama do Paryża, gdzie zabawiła przez trzy dni tylko, jakie poświęciła wyłącznie wynalezieniu przyzwoitego i bogato umeblowanego pałacyku do wynajęcia, przy której ze wspanialszych dzielnic stolicy.
Pałacyk przy Berlińskiej ulicy łączył w sobie to wszystko razem; pospieszyła więc z wynajęciem go dla siebie, a zapłaciwszy z góry za pół roku komorne, wróciła do Londynu, ażeby przywieść zeń swą córkę i bagaże.
Z wiadomych sobie powodów, nie zatrzymała żadnego ze sług, pełniących u niej obowiązki w Londynie; ale nazajutrz po przyjeździe zgodziła pokojówkę i kucharkę, z warunkiem aby utrzymywały dom na wyższej stopie, nabyła powóz i konie, przyjęła stangreta i lokaja.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nadeszło południe.
Pani Dick-Thorn po śniadaniu zamknęła się w małym pokoiku, zastępującym buduar i służącym zarazem za gabinet do palenia cygar, ponieważ paliła namiętnie, jak Sewillanka. Zasiadłszy przed wspaniałym hebanowym biurkiem, porządkowała papiery.
Przeglądając je kolejno, umieszczała następnie w szufladach, był tam jej akt urodzenia, akt ślubu, akt narodzenia sórki, akt zejścia męża, jej paszport, kilka innych dokumentów, różne notatki i pokwitowania.
Uporządkowawszy to wszystko, otworzyła tekę.
W bocznej kieszonce tejże znajdowały się listy, a między niemi wielka kwadratowa koperta, zapieczętowana trzema lakowemi pieczęciami, po nad któremi w górze wznosiła się Książęca korona.
Górna część tej koperty była przeciętą.
Mistress Thorn pozostawiła ją w portfelu, a wydostawszy listy, czytać je zaczęła.
— Ha! — zawołała z tryumfującym uśmiechem — mam w swoim posiadaniu więcej niż trzeba, ażeby książę Jerzy de la Tour Vandieu został nanowo posłusznym sługą swej byłej kochanki i wspólniczki Klaudyi Varni i aby pochylił głowę przed jej wolą. Jeśli zapomniał o tem, ja wszystko pamiętam!
Tu wstawszy z krzesła, zaczęła się przechadzać gorączkowo wzdłuż buduaru.
— Jesteś bogatym książę! — mówiła ze złowrogim uśmiechem — bardzo bogatym!... a zarówno i niewdzięcznym. Żyjąc z tobą, wyznam, pracowałam dla siebie, ponieważ nigdy cię nie kochałam. Otrzymawszy jakąś część drobną ze spadku, zebranego na krwi twojego brata, zdecydowałam się opuścić ciebie. Nie słyszałeś o mnie przez czas długi, dopóki majątek mój dorównywał twojemu, i żyłeś w spokoju. Przekonany że pomiędzy nami wszystko się nazawsze skończyło.
Wybuchnęla głośnym sarkastycznym śmiechem, a potem:
— Jakiż błąd, mości książę!... — mówiła dalej. — Dziś ja jestem zrujnowaną!... Potrzeba mi dwóch majątków, jednego dla mnie, drugiego dla córki!... Liczę na ciebie w tym razie, biada gdybyś mi się ważył odmówić. — Taką mnie znałeś i taką jestem dziś jeszcze. Lata przeniknęły, nie złamawszy mojej energii. Znajdziesz Klaudję Varni tak piękną i energiczną jak przed laty dwudziestu.
Schowała do teki przeczytane listy, a zamknąwszy, ją na klucz, otworzyła torbę podróżną i wydobywszy z niej pęczki banknotów, położyła je przed sobą na biurku.
— Otóż wszystko, co posiadam! — zaczęła, z westchnienim, spoglądając na drogocenne papierki. — Osiemdziesiąt tysięcy franków... to nędza! z której trzeba wydać połowę na urządzenie domu. Należy więc działać prędko i iść wprost do celu, inaczej znajdą się bez pieniędzy. Szczęściem mam plan gotowy!
Zgarnęła pieniądze w szufladkę, w której już umieściła swoje rodzinne dokumenty, portfel położyła na wierzchu, a zamknąwszy biurko, dołączyła kluczyk do pęku innych, z jakiemi ani na chwilę się nie rozstawała.
Jednocześnie powóz zatrzymał się przed domem. Zadzwoniono do pałacowej bramy, a w kilka minut później zapukano lekko do drzwi buduaru.
— Kto tam? — zapytała Klaudja.
— Ja, mamo... — odrzekł głos młody i świeży.
— Wejdź, drogie dziecię.
— Kiedy nie mogę, drzwi na klucz zamknęłaś!
— To prawda.
Tu pani Dick-Thorn powstała, aby otworzyć, a całując Oliwję:
— Co się stało? — zapytała.
— Przywieziono bagaże ze stacji drogi żelaznej.
— Dobrze, zaraz tam idę i wyszła za córką.
Była wielka ilość owych bagażów, niektóre bardzo ciężkie, a dwa w długich szerokich płaskich pakach, na których wypisano dużemi czarnemi literami: „Ostrożnie, szkło“.
W tych pakach znajdowały się portrety wielkości naturalnej Ryszarda Dick-Thorn i Klaudji Varni, jego żony.
Na obu tych płótnach znajdował się podpis jednego z mistrzów angielskiego malarstwa. Kosztowały one około tysiąca funtów szterlingów przed piętnastoma laty, co znaczy przeszło dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Klaudja ceniła bardzo oba te portrety, najprzód jako dzieła sztuki, a następnie, iż była tu przedstawioną w młodym wieku, w samym rozkwicie swej czarującej piękności. Pochlebiało jej wreszcie, iż mogła ukazywać wszystkim imponującą postać na obrazie zmarłego swojego męża, będącego w każdym szczególe prawdziwym dżentelmenem. Zdawało się pięknej wdowie, że część tej arystokratycznej wyższości i jej przypada w podziale.
Przyzwano stolarza do otwarcia skrzyń z portretami i bezzwłocznie umieszczono oba w saloniku, przylegającym do buduaru.
Ubrawszy się następnie Klaudja pojechała wraz z córką do fabrykanta powozów, mieszkającego w pobliżu pól Elizejskich.
Kupiła tam parę ładnych powozowych koni Irlandzkich i małe dwuosobowe „lando“, co razem miało jej być dostarczone nazajutrz.
Fabrykant powozów przyrzekł jej nastręczyć stangreta ze znacznego domu, za którego poręczał.

Po załatwieniu tego, matka z córką udały się na przejażdżkę do Bulońskiego lasku, jakiego Oliwja jeszcze nie znała wcale, poczem wróciły do pałacyku na obiad: Obie czując się mocno znużonemi tego wieczoru, udały się wcześnie na spoczynek i zasnęły snem twardym.
VI.

Knajpa pod „Srebrnym Krukiem" przy Akacjowym zaułku, była jednym z owych publicznych zakładów, w jakich przebywa ludność niebezpieczna, pozostająca w ciągłej wojnie ze społeczeństwem.
Tego wieczora było tam gwarno i tłoczno.
Po południu nasz eks-notaryusz, udawszy, się do Szpagata w celu zebrania od niego pęku kluczy i wytrychów, pożyczył temu koledze czterdzieści sous, mających być zwróconemi z przyszłych zysków po dokonanej wyprawie, poczem udał się wcześniej do szynku, przed oznaczoną godzinę, schadzki dla wzbudzenia w sobie energji kilkoma kieliszkami alkoholu. Brisson albowiem, jak mówiliśmy, nie odznaczał się odwagę.
Siedzącego przy stoliku z piórem w ręku, gdy chodziło o naśladowanie liter lub sfałszowanie podpisu, nic zmieszać nie było w stanie, lecz udział w kradzieży z włamaniem sprawiał mu przestrach nieopisany.
Na myśl o napadzie z bronię w ręku drżał, zęby mu szczękały. Nigdy żaden z łotrów nie był mniej zdolnym do spełnienia podobnie zuchwałego czynu.
Na domiar ulokował się w jednej z sal zakładu, napełnionej nieznajomemi gośćmi, wobec czego wzbudzał siłę ducha za pomocą licznych haustów wódki palonej.
Około dziesiątej wszedł Szpagat i usiadł naprzeciw niego. Nie był on jednak rozmownym tego wieczora.
Były notarjusz chciał mówić półgłosem o oczekującej ich wyprawie. Przybyły poruszeniem ręki nakazał mu milczenie i zaczął palić cygaro.
Wszystko wokoło nich hałaśliwie szumiało.
Niektórzy z obecnych podchmieleni, głośno śpiewali Jedni klęli pijąc, inni się kłócili. Gwar był piekielny.
Na uboczu, przy małym stoliku, siedział mężczyzna, którego postać, ubiór i zachowanie się świadczyły, iż nie należy on do klasy zwykłych bandytów.
Bardzo urodziwy, lat około czterdziestu mieć mogący, o inteligentnem spojrzeniu, regularnych rysach twarzy, otwartej i szczerej fizjognomii, miał na sobie skromne lecz bardzo staranne, a nawet eleganckie ubranie.
Ciemnostalowe okrycie pokrywało zgrabnie zrobiony tużurek. Takiejże barwy szerokie pantalony spadały na nogi starannie obute. Mały miękki kapelusz pokrywał wierzch głowy.
Całość była nadzwyczaj sympatyczną i odznaczała się pewną dystynkcją.
Jego ręce białe i czyste, lecz miejscami powyżłabiane, zdradzały człowieka, oddającego się ciężkiej, ręcznej pracy.
Palił cygaro, nie poruszając butelki białego wina, stojącej przed sobą, w pośród dwóch szklanek.
Wspomniona osobistość, nieznana zupełnie obecnym, od których się tak wielce odróżniała, źle była przez nich widzianą. Brano go za przebranego policyjnego agenta, i już miano rozpocząć z nim kłótnię, gdy we drzwiach ukazał się Loupiat, właściciel zakładu, a podszedłszy ku siedzącemu za stolikiem, ucałował go w oba policzki, uścisnął ręce z żywą radością, co rozproszyło w oka mgnieniu podejrzenia zebranych.
— To nie policjant!... — szeptali pomiędzy sobą, ale przyjaciel lub krewny właściciela.
Loupiat przyniósł ze sobą butelkę wina i dwie szklanki, postawił to wszystko przed nieznajomym, widocznie dla wypicia z nim razem, lecz głosy przyzywających go na wszystkie strony klijentów, uczynić mu tego nie dały.
Dwaj chłopcy w płóciennych bluzach ustawicznie biegali po salach, wykonywając rozkazy właściciela. Za bufetem siedziała pani Loupiat, odbierając pieniądze i zdawając drobną monetę.
Chwilowa nieobecność żony znagliła męża, aby ją zastąpił. Wreszcie pani Loupiat wróciła.
Zwolniony właściciel sklepu przybiegł do mężczyzny, siedzącego za stolikiem na sali, i powtórnie uścisnął mu rękę.
— Żona wróciła, — rzekł — możemy swobodnie teraz porozmawiać, wypiwszy po szklance dobrego wina. To się należy, mój chłopcze, ponieważ od bardzo dawna nie widzieliśmy się z sobą. Nie chcę lat rachować, bo by mi to djabelnie przysporzyło wieku!
— E! mój poczciwy przyjacielu, — odparł zagadniony — jesteśmy obaj, chwała Bogu, silni i zdrowi. Cieszę się mocno, znajdując cię tak rzeźkim, wesołym.
— I ja nawzajem, mój chłopcze! — rzekł kupiec, nalewając wino zlekka drżącą ręką.
— Twoje zdrowie — zawołał, trącając się z przybyłym.
— Twoje! z całego serca — rzekł tenże.
— Zatem, mój mały Reniu, — zaczął kupiec — wybacz, że skutkiem nawyknienia zawsze nazywam cię małym, wszakże nie gniewasz się o to?
— Co znowu?
— No, bo obecnie jesteś dorosłym mężczyzną. Ale ile też lat sobie rachujesz?
— Rok czterdziesty życia.
— Aż tyle? — wykrzyknął kupiec z osłupieniem. — Chyba się mylisz?
— Nie, mój kochany; — odrzekł z uśmiechem nieznajomy.
— Tam, do pioruna! Zawsze cię widzę młodzieńcem piętnastoletnim, gdyś się zaciągnął do Pawła Leroyer, mechanika, którego warsztaty znajdowały się obok mojego zakładu, po nad kanałem Ś-go Marcina.
— Tak, miałem natenczas lat piętnaście.
— A wyglądałeś na trzynaście. Ani jednego włoska na brodzie.
— A teraz, patrz jak odrasta? odpowiedział nazwany Reniem. Broda nie długo siwieć już pocznie. Przypatrzymy się z bliska odnalazłbyś już w niej nie jeden włos siwy.
— Co chcesz? — rzekł Loupiat, lata biegną szybką a z niemi i życie. Opowiedz że mi, co się z tobą działo od tamtego czasu.
— Wiadomo ci, że Paweł Leroyer był dla mnie nie tylko pryncypałem, ale i opiekunem. Gdym stracił jednocześnie prawie — matkę i ojca, czuwał nademną, jak gdybym był jego własnym synem. Kazał mnie uczyć rysunku do ozdób zastosowanego, i obznajmił jednocześnie z mechaniką.
— Tak; — przypominam sobie — odparł Loupiat. — Wiem, że kochał cię bardzo. Mawiał mi niejednokrotnie, że dumnym jest z ciebie, i spokojnym o twoją przyszłość, boś jest pilnym robotnikiem, człowiekiem inteligentnym, pełnym serca i od wagi.
— Biedny człowiek! — wyszepnął Ireneusz, przesuwając ręką po załzawionych oczach. — Ha! takiego zacnego ojca rodziny zamordowali nikczemni!
Zginął więc niewinnie, według ciebie?

— Zmarł śmiercią męczennika! — Ruina majątkowa poprzedziła zgon jego, ciągnął po chwili milczenia. Gdy nóż gilotyny spadł na jego głowę, wszystko już było sprzedane przez władzę sądową. Trzeba mi było szukać gdzieindziej zajęcia... Sześć miesięcy przeszło byłem bez roboty. Ach, była ciężka to nędza. Wiadomo ci że nie posiadałem żadnych oszczędności, zacząłem więc oszczędzać na własnym żołądku, i niewiem do czego by przyszło, gdybym się nie był dowiedział wypadkowo, że w Anglji potrzebują do fabryki mechanika francuza.

VII.

— Wyjechałeś więc? — zapytał Loupiat.
— Ma się rozumieć. Nie było nic do wyboru pomiędzy śmiercią głodową w Paryżu, lub też zarabianiu na życie ztamtej strony kanału La Manche.
— I zaraz znalazłeś robotę?
— Nazajutrz po moim przyjeździe.
— Przez cały ten więc czas przebywałeś w Anglji?
— Jak gdybyś wiedział, ojcze Loupiat. Najprzód przy miedzi, przez dwa lata, dalej przez pięć lat przy warsztatach, wyrabiających ozdoby, zkąd wyszedłem na zarządzającego fabryką. Śmierć mego pryncypała, Jakóba Poldier, znagliła mnie do opuszczenia warsztatów. Zaczęło tam źle iść wszystko, odkąd kierunek objął zięć zmarłego, który na niczem się nie znał.
— Pracowałeś więc w Londynie?
— Nie! — w Portsmouth.
— Nie znalazłeś tam więc dla siebie innego miejsca?
— Owszem... Kilka fabryk w Londynie i Plymouth, słysząc o mnie, nadesłało mi swoje oferty. Pragnąłem jednak zobaczyć mój kraj rodzinny.
— Paryż wabił cię ku sobie, mój chłopcze, nieprawdaż? zawołał śmiejąc się Loupiat.
— Paryż jest w rzeczy samej nie do pogardzenia, odparł Ireneusz. Miałem wszelako bardziej ważne powody, jakie pociągnęły mnie do Francyi.
Kupiec napełnił winem szklanki.
— Twoje zdrowie chłopcze! — zawołał, a potem!
— Ha! ha! domyślam się, dodał wesoło. Sprawa miłosna; napewno.
— Mylisz się.
— Czy podobna? — To mnie zadziwia... ponieważ jesteś jeszcze młodym, urodziwym, i mógłbyś zawrócić głowę niejednej dziewczynie.
— O takich uczuciach jak mówię, nie warto wspominać, a prawdziwej miłości zawsze się obawiałem... Jest się tak swobodnym, będąc kawalerem! — Można działać według woli... Nikt cię nie krępuje... Zresztą zkąd wiedzieć można, czy się trafi na dobrą kobietę? Postanowiłem pozostać bezżennym. chociaż mógł bym się ożenić, mając odpowiednie środki ku temu.
— Posiadasz nieco ruchomych oszczędności?
Pracujęc tam przez lat dziewiętnaście, zebrałem czterdzieści tysięcy franków, które są moją wyłączną własnością.
— To mały mająteczek, do czarta! Mógłbyś zaślubić jaką dziewczynę uczciwą, która by ci przyniosła drugie tyle w posagu, i byłbyś bogatym.
— Wiem o tem dobrze, ale na teraz mam co innego na myśli!
— Cóż takiego... ciekawym?
— Ha! jest to dziwne z mej strony postanowienie którego nie zrozumiesz być może. Osądzisz, żem potrosze zwariował. Mniejsza z tem jednak... Zmieniło się to u mnie w rodzaj monomanji, w jakąś niewzruszoną ideję, której pokonać nie jestem w stanie.
— Wyjaśnij że mi to bliżej.
— Otóż postanowiłem odszukać wdowę i dzieci po straconym niewinnie moim opiekunie, Pawle Leroyer.
— Pojmuję twą myśl szlachetną, i rozumiem doskonale, odparł Loupiat, ponieważ mimo, iż żyje w pośród stepu najbrudniejszej Paryża ludności, sam jestem uczciwym człowiekiem i Paweł Leroyer świadczył ci niegdyś wiele dobrego; czujesz się w obowiązku rzecz naturalna, zwrócić to dziś jego wdowie i dzieciom. Sądze, że nie trudno ci ich będzie odnaleźć.
— Przeciwnie, jest to rzecz bardzo trudna.
— Dla czego?
— Przed moim wyjazdem, widząc się z panią Leroyer, przyrzekłem pisać do niej z Anglji, i niezaniedbałem tego.
— Odpisała ci?
— Nigdy!... Po upływie dwóch lat, gdy niedawała znaku życia, pisywać zaprzestałem, i lat siedemnaście ubiegło bez żadnych o sobie wzajem wiadomości. Przybywszy teraz do Paryża, poszedłem wprost tam. gdzie ta rodzina ostatnio zamieszkiwała, to jest na ulicę świętego Antoniego. Powiedziano mi, że pani Leroyer wyprowadziła się od lat wielu. Odźwierny jednak przypomniawszy sobie że pozostawiła mu adres, udzielił mi takowy.
Pobiegłem pod ten adres, pragnąc co rychlej powitać zacną kobietę, uścisnąć dzieci, które niejednokrotnie na moich rękach piastowałem. Zawód mnie spotkał, niestety! Wdowa zmieniła znowu mieszkanie, nie oznajmiwszy tym razem, dokąd się wyprowadza. Straciłem jej ślady!
— Do czarta! — Masz że nadzieję ją odnaleść?
— Nie rozpaczam; wysłałem na poszukiwanie trzy osobistości, które przebiegają Paryż, co i ja czynię z mej strony Jednemu z nich posłańcowi, naznaczyłem tu schadzkę, tego wieczora.
— Zkąd dowiedziałeś się o moim mieszkaniu? zapytał Loupiat.
— Dano mi adres z dawnego, po nad kanałem świętego Marcina.
— Nie szło mi tam pomyślnie, tu nie uskarżam się, idzie, ale klijentela zbyt różnorodna, mieszana, a do tego, wszyscy; prawie jedzą i piją na kredyt.
— A o rodzinie Leroyer której tak poszukuję, nic nie słyszałeś?
— Nie. Po dokonanej na Pawle egzekucji zamknięto warsztaty. Odtąd niewidziałem ni wdowy, ni dzieci; a zresztą od lat piętnastu jak się tu osiedliłem, nie chodzę w strony mego dawnego mieszkania. Ale dla czego nie udasz się ze swym żądaniem do policyjnej prefektury?
— Zrobiłem to.
— I cóż?
— Nie odpowiedziano mi wcale. Pani Leroyer być może umarła, a może wyjechała z Paryża.
— Dla czego tak koniecznie usiłujesz ją odnaleść?
— Bo jest mi potrzebną.
— Co czego?
— Ażeby wzięła udział w sprawie rehabilitacji pamięci swojego męża, który głową, przypłacił zbrodnię przez innego spełnioną.
— Masz więc to stałe, niezbite przekonanie, że Paweł Leroyer zginął niewinnie?
— Jakto... mógłżebyś na chwilę mniemać inaczej?
— Posłuchaj! — było tam „za“ i „przeciw“, rzekł Loupiat. To pewna, że powątpiewałem aby był zdolnym popełnić morderstwo, ten, którego znałem uczciwym, zdolnym robotnikiem, dobrym ojcem i mężem. Mimo, że zatopił cały majątek w swych wynalazkach mechanicznych, niemogłem przypuścić ażeby nędza zrobiła z niego zbrodniarza, mordercę swego bliskiego krewnego. Wszelako wreszcie trzeba mi było uwierzyć tak jak sędziom w przekonywającą oczywistość dowodów.
— Och! wykrzyknął Ireneusz, ta oczewistość wielekroć bywa zwodniczą! — Była ona bezlitosną dnia tego!
— Jest to twoją niezłomną ideją?...
— Tak! przysiągłbym, że stary doktór nie przez swego synowca został zamordowany na moście Neuilly!
— Przez kogóż więc? Należałoby poznać i odkryć zbrodniarzy...
— Ja ich wyśledzę i poznam!
— Zuchwałe przedsięwzięcie zaiste!
— Jakie do pomyślnego rezultatu doprowadzę, i wrócę cześć nazwisku Pawła Leroyer, który ojcem był dla mnie!
— Daj Boże aby ci się to udało...
— Uda się, udać się musi, a na intencję tego, każ przynieść drugą butelkę wina.
Loupiat podniósł się. ażeby zadość uczynić żądaniu gościa, a w chwili gdy wracał, zbliżając się ku mechanikowi, posłaniec publiczny ukazał się w progu sali, wzrokiem wyraźnie kogoś szukając.
Ireneusz skinął nań ręką.
— Otóż osobistość wysłana na zwiady przezemnie szepnął do Loupiata, a zwróciwszy się do posłańca:
— No! przynosisz mi jaką wiadomość? zapytał.
— Nie panie.
— A dziś rano miałeś nadzieję, że coś odnajdziesz?
— Tak; chodziłem w to miejsce, gdzie byłem przekonany, że o czemś się dowiem, lecz był to ślad zwodniczy. Powiedziano mi, iż rzeczywiście taka wdowa z synem i córką, wszyscy troje w wieku jak pan oznaczyłeś, zamieszkiwali ten dom, ale niestety, nie nazywali się Leroyer...
— A jakież ich nazwisko?
— Monestier.
— Wdowa ze względu na straconego pod gilotyną, zmieniła je może, rzekł Loupiat.
— Masz słuszność; odparł Ireneusz; a zwróciwszy się do posłańca: Pytałeś się o imiona córki i syna zamieszkujących przy tej matce? zagadnął.
— Zaraz, mam je tu napisane, rzekł tenże, i sięgnąwszy do kieszeni, wydobył pugilares. Nazywali się Ludwik i Berta, odparł czytając!
— Ludwik i Berta!.. wykrzyknął z radością mechanik; to oni! to oni! — Miałeś rację ojcze Loupiat, ta nieszczęśliwa kobieta ze względu na swoje dzieci zmieniła nazwisko. Nie dano ci świeżego adresu jej mieszkania? pytał posłańca.
— Nie! — lecz przyrzeczono mi jutro dostarczyć wskazówek jakie na dobrą drogę mnie poprowadzą.
— A zatem jutro pójdziemy razem, i przy Bożej pomocy odnaleść ich musimy.
— Gdyby zaś zły los nas prześladował, i ślad nam powtórnie zaginął, użyję innego sposobu, który mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie.
— Jakiż to sposób? pytał Loupiat ciekawie.
— Pójdę na cmentarz Montparnasse.
— Na cmentarz Montparnasse? powtórzył kupiec w zdumieniu.
— Tak; bo jestem pewien że tam spotkam wdowę na grobie jej męża. No! stary mój przyjacielu, nalej mi wina, dodał Ireneusz; czuję się być szczęśliwym tego wieczora!... Ludwik i Berta żyją, a moje przeczucia mi mówią, że ich wkrótce zobaczę! —

VIII.

Podczas gdy się to działo na wprost kontuaru, Szpagat wraz z notarjuszem pili w milczeniu przy swoim stoliku, co chwila spoglądając z widocznym niepokojem w stronę drzwi wejścia.
Mimo, że zegar wskazywał dziesięć minut po jedenastej, Jana-Czwartka dotąd widać nie było.
— Co się to znaczy? — gdzie przesiaduje ten włóczęga?... pomrukiwał Brisson.
— Wszak schadzka była oznaczoną punktualnie na jedenastą, — odparł Szpagat.
— Powiedz mi, czy ty jemu wierzysz i ufasz na serjo? zagadnał Gęsie-pióro po chwili milczenia.
— Dla czego pytasz mnie o to?
— Ponieważ mógł by najwygodniej, podczas gdy tu oczekujemy na niego, pójść na Berlińską ulicę i korzystając z twoich wskazówek sam, bez nas tą sprawę poprowadzić!
Szpagat wybuchnął śmiechem.
— Sam... bez nas?... Nie! — nie obawiam się tego chociaż znam Jana od niedawna, ale go nawskroś poznałem. Jest to dobry chłopak; on by nie zdradził swoich przyjaciół. Niesłusznie go podejrzywasz, gdy on ufa tobie w zupełności, co przekonywa, że wczoraj gorąco przemawiał za tobą, by mnie nakłonić do przyjęcia ciebie jako wspólnika w tym interesie.
— Wiem o tem... wiem! mruknął Brisson, — dobry chłopak, nie przeczę, ale djabelnie chytry i chciwy!
Gdy rozmawiali tak między sobą, otworzyły się drzwi z hałasem i w progu ukazał się komisarz policji w towarzystwie sześciu agentów, po mieszczańsku ubranych.
Spostrzegłszy przybyłych, były notarjusz ze Szpagatem nagle się zerwali, co uczynili wszyscy prawie pijący na sali jedni z osłupieniem, z przestrachem inni.
Ojciec Loupiat, powstawszy od stolika przy którym siedział, rozmawiając z Ireneuszem Moulin, podszedł do komisarza.
Brisson pochylił się ku Szpagatowi.
— Ależ to wejście policji!... szepnął mu na ucho. Starajmy się wymknąć ztąd coprędzejj!
Zgiąwszy się ku ziemi, przesuwali się jak żmije, pośród grup zebranych, chcąc jak najprędzej dosięgnąć drzwi wychodzących na podwórze domostwa. Kilka osobistości o mocno podejrzanych fizjognomjach, chcąc uniknąć zetknięcia się z policją, poszło za ich przykładem.
Jakiż straszny spotkał ich zawód.
Z chwilą, gdy uchwyciwszy za klamkę, otworzyli drzwi z pośpiechem, ukazał się stojący po za niemi] cały konwój policyjnych agentów.
— Otóż jesteśmy osaczeni, szemrali z gniewem.
Komisarz posunął się ze swym orszakiem na środek sali, a podchodząc do gospodarza:
— Wiadomo w prefekturze; — rzekł, — panie Loupiat że pan jesteś uczciwym człowiekiem, i nie protegującym złodziei, lecz mimo to pański zakład ma złą opinję, na jaką zasłużył. Uprzedzono nas, że u pana znajdować się będą dziś wieczorem osobistości, zostające pod nadzorem policji, zbiegli galernicy i tym podobnie.
— W imieniu prawa, aresztuję wszystkich! Nie wolno wyjść z tąd nikomu!
Głośny szmer zawrzał między obecnemi.
— Milczenie! głosem donośnym zawołał właściciel zakładu. Znajdują się tu pomiędzy wami i uczciwi ludzie, nieprawdaż? — A zatem ci, którzy niemają sobie nic do zarzucenia, niech wyjdą na środek sali, i odpowiedzą panu komisarzowi.
— Do kroć piorunów! — mruknął były notarjusz. Ani sposób ztąd się wydobyć. Niech djabli porwą tego Jana-Czwartka, że nas zamknął w takiej pułapce.
Znaczna liczba obecnych zbliżała się kolejno ku komisarzowi. Byli to nieposiadający przy sobie dowodów legitymacyjnych, ale jako znanym Loupiatowi mieszkańcy tej dzielnicy miasta wyjść im swobodnie dozwolono.
Pozostał w sali tylko Ireneusz Moulin, i z pół tuzina włóczęgów.
Szpagat zbliżył się zachwale, z podniesioną głową.
— Panie komisarzu, rzekł, proszę wyjść i mnie także pozwolić... Należę do spokojnych mieszkańców.
— Nazwisko twoje?
Jakób Hebert.
— Papiery?
— Niewiedząc, że będą mi potrzebnemi, nie wziąłem ich z domu.
— Gdzie mieszkasz?
— Przy ulicy la Charbonniére.
— A raczej w knajpie pod Maczugą... nieprawdaż? i nazywasz się Klaudjusz Landry zwany inaczej „Szpagatem“.
— Ależ panie komisarzu... jąkał bandyta, osłupiały, że go znają tak dobrze.
— Właśnie to ciebie poszukiwałem ptaszku i aresztuję cię!...
— Nie! to niepodobna!... To nadużycie!.. Nic nie zrobiłem... Protestuję najmocniej.
— Wytłumaczysz sędziemu śledczemu zkąd pochodzą zegarki jakich tyle znaleziono na spodzie zawiniątka przy dokonanej rewizji w twoim pokoju.
— Okuć mi tego łotra w kajdany, zawołał komisarz zwracając się do agentów, a gdyby się opierał skrępować powrozami. Jest to niebezpieczne indywiduum.
Szpagat zgrzytnął zębami, i zacisnął pięści.
— Pierwszego który się do mnie zbliży, zadławię lub zabiję! krzyknął z wściekłością. I wydobywszy z kieszeni sztylet, wzniósł go nad swą głowę.
Otaczający go policjanci zawahali się i cofnęli.
Komisarz dał im przykład odwagi.
— Co? — obawiacie się tego nicponia? zawołał wzruszając ramionami. Jako sługa sprawiedliwości idę przeciw niebezpieczeństwu, jak żołnierz.
To rzekłszy szedł naprzeciw Szpagata.
— Nie zbliżaj się pan!..! ryknął tenże, bo uderzę.
Tak spokojny jak w chwili wejścia do sali, komisarz naprzód z odwagą! Szpagat rzucił się ku niemu ze wzniesioną ręką, mając cios zadać za chwilę.
Niebezpieczeństwo śmierci groziło komisarzowi, gdy jakiś mężczyzna przeskoczywszy przez stoły, pochwycił z tyłu rozbójnika, otoczył go lewym ramieniem, prawą ręką wyrywając mu sztylet.
Nikczemnik pieniąc się z gniewu, usiłował stawić opór jednak nadaremno. Ireneusz Moulin przewrócił go na ziemię, a nacisnąwszy kolanem, trzymał rozbrojonego.
Wtedy to policjanci założyli mu pęta na ręce, co uczynić był zmuszonym.
Podczas walki wypadły mu z kieszeni obcęgi, dłuto i pilnik.
Ha! ha! zaśmiał się komisarz, jak widzę, zaopatrzyłeś się w narzędzia do pracy... miałeś naznaczoną gdzieś wyprawę tej nocy? Łotr opuścił głowę w milczeniu.
— Panie komisarzu! — zawołał jeden z agentów, trzymając za kołnierz Brissona, który bez oporu pozwolił sobie przetrząsać kieszenie, — oto drugi z jego bandy... patrz pan.
Tu podniósł w górę pęk kluczy i wytrychów, znalezionych przy pochwyconym.
Na rozkaz komisarza skrępowano byłego notarjusza, zarówno jak i resztę włóczęgów.
— Dzięki za pańską pomoc, pełną odwagi, mówił komisarz, podając rękę Ireneuszowi, inaczej, mógł bym był uledz śmierci. Pozwól że zapytam komu winien jestem moje ocalenie?
Mechanik wymienił swoje nazwisko.
— Jest to dzielny chłopiec! — dodał Loupiat, podchodząc, jeden z moich przyjaciół. Przybywszy z Anglji przyszedł mnie odwiedzić, wraz z tym drugim, stojącym przy nim! Tu wskazał ręką na posłańca i Moulina.
— Niezapomnę pańskiej przysługi, mówił komisarz dalej, będę pamiętał iż zawdzięczam ci życie, i proszę, abyś nawzajem o mnie niezapomniał. Byłbym szczęśliwym, mogąc ci mój dług spłacić, i jestem gotów służyć ci moją pomocą, gdybyś kiedykolwiek zapotrzebował takowej.
Będę korzystał z pańskiej życzliwości, odrzekł mechanik, — i w razie potrzeby, z całą ufnością udam się do pana.
Na rozkaz komisarza, wyszli agenci na ulicę, rozkazując iść naprzód przed sobą aresztowanym. Tłum ciekawych przechodniów zebrał się przed domem, pragnąc z bliska zobaczyć złoczyńców schwytanych w pułapkę.
Jednocześnie jakiś mężczyzna przerażająco chudy, podążał przyśpieszonym krokiem w stronę piwiarni pod „Srebrnym Krukiem“.
Spostrzegłszy tłum przed budynkiem, zatrzymał się i spojrzał niespokojnie.
Był to Jan-Czwartek. dążący na oznaczoną schadzkę. Podobne zebranie na ulicy o tak spóźnionej porze, powiadamiało go, iż coś niezwykłego zajść tu musiało.
— Co się to stało? zapytał jakiejś kobieciny rozprawiającej głośno wśród tłumu.
— Jedno wciąż, i toż samo, odpowiedziała. Zajście policji, i nic więcej, Odkąd ojciec Loupiat, ów wróżbita na nieszczęście, tu się osiedlił, cała dzielnica zanieczyszczoną została przez złych ludzi, oszustów i złodziei najgorszego rodzaju.

IX.

— Jakto? — zawołał Czwartek z udanym zdumieniem, pozwalają takiej hołocie przebywać w miejscach publicznych? To oburzające... na honor! Wystawiają tym sposobem uczciwego człowieka, robotnika, przychodzącego z ufnością wypić kieliszek wina po ciężkiej całodniowej pracy na zetknięcie się z łotrami i skompromitowanie?
— Toż właśnie i mnie przed chwilą spotkało, ozwał się jakiś młody mężczyzna, przyzwoicie ubrany. Wszedłem do zakładu „pod Srebrnym Krukiem“ na małą przekąskę, gdy pojawił się tam komisarz ze swemi agentami. Gdybym nie był sąsiadem i znajomym Loupiata, zabrano by mnie do aresztu wraz ze złodziejami.
Tu wskazał ręką na ludzi ze skutemi rękami, wychodzących z knajpy.
Jan-Czwartek spojrzawszy, drgnął nagie. Poznał Szpagata pomiędzy niemi prowadzonego przez dwóch policjantów.
— Do pioruna! — wyszepnął, to zwierzę schwytać i okuć się pozwoliło! Tuż za Szpagatem szedł notarjusz z opuszczoną głową.
— I to stare Gęsie-Pióro także!.. wyszepnął, a więc dzisiejsza nasza wyprawa zniweczona! I ze zwykłą sobie przezornością, wsunął się w tłum, z obawy, ażeby giest którego z uwięzionych nie wskazał go, jako wspólnika komisarzowi.
Agenci wraz ze zdobytym połowem oddalali się zwolna, za niemi biegła gromada ciekawych ze śmiechem i naigrawaniem. Jan-Czwartek znalazł się wkrótce sam na ulicy.
— Fatalność? — zawołał z wściekłością. W chwili pochwycenia w ręce tak świetnego łupu, trzask! — Jak za uderzeniem gromu, wszystko się rozpada i znika! Ha! nie z mojej to winy... przestrzegałem owych włóczęgów, trąbiłem im w uszy że pod „Srebrnym Krukiem“ nie miejsce dla schadzek! Co ja teraz pocznę pozostawiony bez grosza w kieszeni?
Zadumał przez kilka minut, a potem podniósł głowę. Twarz jego rozpogodziła się, oczy mu błyszczały, stał uśmiechnięty.
— Jakżem ja głupi!... zawołał; pytam co pocznę? Wszakże posiadam wszelkie potrzebna objaśnienia, sam więc popróbuję poprowadzić tą sprawę tej nocy, a jeżeli mi się uda plon zgarnąć, pójdę na ulicę Reynie pod numer 17 wykupię rzeczy notarjusza i pomiędzy temi szpargałami odszukam papierów jakie w rękach sprytnego człowieka mogą mieć wartość setek tysięcy franków!
— Na rozpoczęcie wyprawy jest jeszcze wszelako za wcześnie, — dodał po chwili, wstąp więc śmiało na kieliszek do Lupiata ponieważ policya nigdy nie ponawia wejścia dwukrotnie w jedno i to samo miejsce.
— To mówiąc, wszedł do winiarni...
Sale były opustoszałe! Znajdował się w nich tylko właściciel zakładu, jego żona i Ireneusz Moulin. Posłaniec wyszedł od dawna.
— Witam! rzekł Czwartek, grzecznie się kłaniając, i proszę o szklankę wina.
— Żona Loupiata posłała napój przez chłopca przybyłemu.
— Co więcej panu podać? zapytała.
— Kawałek chleba z serem.
— Ze świeżym czy suchym serem?
— Och! wszystko mi jedno — odparł przybyły. — Nie lubię pić bez przekąski.
Chłopiec podał żądane pożywienie.
— Co się tu stało? — pytał Jan-Czwartek zwracając się do Loupiata. Przed chwilą ulica była natłoczona ludźmi.
Rzecz zwykła, odparł oberżysta; wejście policji i aresztowania.
— Złodziei bez wątpienia?
— Tak; zabrano ich całą bandę, a nawet przywódcę zwanego Szpagatem który się rzucił ze sztyletem na komisarza.
— Czy podobna?
— Tak było.
— Ha! łotr! zawołał Czwartek z udanem oburzeniem. Wyślą go do Tulonu lub Brestu okutego w kajdany. Otrzyma na co zasłużył. Urzędnik wykonywający swe obowiązki, to rzecz święta! Co do mnie, szanuję wielce komisarzów, a zarówno i policyjnych agentów. Gdyby ich nie było co by się działo z uczciwemi ludźmi, ktoby stanął w ich obronie? Powinni by powyławiać wszystkich włóczęgów z miasta. No, patrzcież państwo. W Paryżu nie można być teraz bezpiecznym. Wyjdziesz wieczorem i nagle masz obok siebie złodzieja, albo mordercę... To straszne... przerażające! To mówiąc, pił z apetytem.
— Zdrowie panów dodał, podnosząc szklankę.
— Nawzajem... pańskie zdrowie! ozwał się Loupiat, któremu ów gładki mówca bardzo się podobał.
— Doskonałe to pańskie winko! rzekł wypiwszy je, Czwartek!
— Jest nieco kwaskowate, odrzekł właściciel sklepu, bo młode, ale bez przymieszek, jest czyste! Lecz zdaje mi się jakobym pana gdzieś widział... dodał, wpatrując się w przybyłego. Czy pan mieszkasz w tej tu dzielnicy miasta?
— Nie panie; jednak bardzo często przechodzę tędy i nieraz byłem w pańskim zakładzie, gdzie porządek i czystość zwróciły moją uwagę.. Spełniam obowiązki inkasenta u pewnego właściciela składu metalowych mebli, przy ulicy świętego Antoniego, który mnie używa do odstawiania tychże do Clichy i Batignolles.
— Kursa nie lada, zaprawdę.
— Ma się rozumieć. Wzbudza to pragnienie.
Tu zaczął kaszlać.
— Do czarta! rzekł, w gardle sucho, a wypróżniłem szklankę. Każ mi pan podać drugą.
— Za nim przyniosę, ozwał się Ireneusz biorąc butelkę ze swego stolika i nalewając z niej Czwartkowi wina, wypij pan to co jest, dla uśmierzenia kaszlu.
— Dzięki najszczersze!... Ach! to balsam, mówił łotr, pijąc; prawdziwe Chablis... ja znam się na tem jak to łagodzi! Proszę o dwie szklanki takiego samego, abym mógł się panu wywdzięczyć.
— Ależ to niepotrzebne! odparł z uśmiechem mechanik.
— Nie ustąpię panie!.. Sądzę, iż nie będziesz pan chciał sprawić mi przykrości odmawiając przyjęcia kieliszka wina.
— Zgoda! ale tylko jeden, nie więcej. Muszę odejść... Mieszkam daleko.
— Gdzie mieszkasz? pytał Loupiat.
— W hotelu „pod Blachą“ przy ulicy św. Marcina.
— Skoro tak, nie wstrzymuję cię. Pójdę tylko wybrać dobrego wina dla tego pana. I wyszedł.
— Pan jak się zdaje jesteś przyjezdnym chwilowo do Paryża? zagadnął Czwartek Ireneusza.
— W rzeczy samej nie byłem tu przez lat dziewiętnaście, mimo że jestem rodowitym Paryżaninem...
— Przebywałeś Pan więc na prowincji?
— Na obczyźnie... w Anglji.
— W Londynie bezwątpienia?
— Nie; w Portsmonth.
— Ale pan byłeś i w Londynie?
— Kilka razy.
— Pozostawiłeś pan tam zapewne kolegów?
— Tak; czterech czy pięciu. Trzeba panu wiedzieć, że z powołania jestem mechanikiem.
— Piękny fach i bardzo zyskowny dla uzdolnionego robotnika. I ja oddawna pragnę zwiedzić Anglję, lecz pan pojmujesz, jeśli się nie posiada monety na opłacenie kosztów podróży... Znam kogoś, — dodał po chwili, który zamieszkując w Londynie pracował w zakładach bardzo bogatego człowieka, nazwiskiem Dick-Thorn...
— Dick-Thorn? powtórzył Moulin.
— Słyszałeś pan co o nim?
— Znam skądsiś to nazwisko...
— Nic dziwnego, ponieważ jest to miljoner.
— Rozmyślam, zkąd ja o nim słyszałem? a, przypominam sobie, zawołał po chwili. W hotelu gdzie zamieszkiwałem w Londynie w przeddzień mego wyjazdu do Francji, pewien bardzo ważny szczegół nakazywał mi dowiedzieć się, kto zajmował przedemną to mieszkanie jakie ja następnie zająłem.
Zażądałem księgi meldunkowej i przekonałem się, że w tymże samym pokoju mieszkały przedemną pani i panna Dick-Thorn.

X.

Jan-Czwartek słuchał z natężoną uwagą słów mówiącego. Wygłoszone zdanie mechanika: „Pewien bardzo ważny szczegół nakazywał mi dowiedzieć się, kto przedemną zajmował to mieszkanie w hotelu, jakie ja zająłem...“ mocno go intrygowało.
— Co to znaczy? — zapytywał siebie.
Loupiat tymczasem wrócił z piwnicy z butelką, którą wypróżniono w oka mgnieniu.
Jan-Czwartek powstał.
— Ile się należy odemnie? — zapytał.
— Szklanka wina i chleb z serem... ogółem dwanaście sous.
— A o tej butelce pan zapomniałeś?
— Ja płacę; — odrzekł Ireneusz.
— Ależ nigdy! zawołał Czwartek. Ja ją ofiarowałem i ja winienem zapłacić. Nie jestem bogatym, to prawda, lecz znam zasady towarzyskie, i żyć umiem. Zresztą tak dalece nie potrzebuję się oszczędzać... Niezadługo nadejdzie, mam nadzieję, chwila, w której ten pugilares zostanie grubo wypchany banknotami.
— Spodziewasz się pan sukcesji? zagadnął śmiejąc się Loupiat.
— Zdaje się to panu być dziwnem, a jednak jest prawdziwem. Moje wzbogacenie się zależy od bardzo drobnej rzeczy... Potrzeba mi tylko znaleźć a raczej odnaleść kobietę, nic więcej.
Ireneusz teraz słuch natężył.
— Kobietę... której niewidziałem od lat dwudziestu; tak moi przyjaciele, jest to najczystszą prawdą!
— Od lat dwudziestu?! — zawołał Moulin, coraz mocniej zdumiony.
— Tak; jak to już miałem honor powiedzieć. Ale cóż pan znajdujesz w tem tak niezwykłego?
— Dziwna łączność położenia pomiędzy nami dwoma zaiste!
— Jakto? miałżebyś pan kogoś także poszukiwać?
— Naturalnie.
— Również kobiety?
— Tak; której ślady straciłem od lat wielu.
— Ha! ha! — to dziwne, w rzeczy samej. Wszak niema dowodu, ażeby nią miała być taż sama, której ja poszukuję?
— Jak nazywa się osoba, której pan szukasz? zapytał Moulin.
— Dla czego?
— Niepodobna mi na to odpowiedzieć.
— Ponieważ nie znam zupełnie jej nazwiska.
— Żartujesz pan!...
— Bynajmniej. Mówię zupełną prawdę. Dla odnalezienia wspomnianej osobistości, potrzeba abym ją spotkał i poznał. A! byłaby to długa historja do opowiadania, cała historja rodzinna... a pan wiesz, że dzieje tego rodzaju bywają chowane pod pieczęcią tajemnicy. Zostawić je najlepiej dla siebie. A zatem nic już więcej nie powiem.
— I dobrze pan zrobisz!.. wymruknął Ireneusz przekonany, że jego poszukiwania nic wspólnego mieć nie mogły z poszukiwaniem nieznajomego.
Wiemy iż mylił się tylko w połowie, i że ponury, tajemniczy węzeł łączył Klaudję Varni z wdową po skazańcu.
— A zatem żegnam panów!.. Do widzenia!.. rzekł ów, żegnam panów!... Do widzenia!.. rzekł ów wytrawny złodziej powstając. Pan wyglądasz na uczciwego chłopca, panie mechaniku. Skoro mi wypadnie tędy przechodzić, radbym spotkać się z nim ażeby tu wypić znów razem kieliszek wina, a skoro tylko otrzymam tę spodziewaną sukcesję, zafunduję panu śniadanie, no!.. co się zowie!
Północ minęła.
Jan-Czwartek zapłaciwszy rachunek, wyszedł w stronę Amsterdamskiej ulicy, i wkrótce przybył na Berlińską.
Dzielnica ta w czasach, gdy rozpoczynamy nasze opowiadanie, nie była taką, jaką ją dzisiaj widzimy.
Kilka domów zaledwie wznosiło się tu w znacznej od siebie odległości, pooddzielane pustemi placami z drewnianem ogrodzeniem.
Pod rogatkami rabusie, łotry bez dachu nad głową, otwierali sobie tu przejście, wyjmując deski z ogrodzenia i wstawiając je napowrót. W ten sposób urządzali sobie noclegi na placach opustoszałych.
Pałacyk wynajęty przez panią Dick-Thorn znajdował się pomiędzy dwoma takiemi placami, na których leżały kupy kamieni, przeznaczonych do przyszłych budowli.
Podobne ogrodzenie znajdowało się w tym pałacyku, oddzielonego od podwórza tylko małym murem zaledwie na dziewięć stóp wysokim.
Jan-Czwartek zapamiętał numer podany mu przez Szpagata. Zatrzymawszy się naprzeciw rozpatrywał front budowli.
Wszystkie okna były szczelnie zamknięte. Żadne światełko nie połyskiwało z poza spuszczonych rolet.
— Widocznie, mruknął — iż wewnątrz ciemno być musi jak w piecu, ale nie można temu dowierzać. W niektórych mieszkaniach znajdują się wewnątrz okiennice, lub bardzo grube podwójne firanki, i światło którego na razie nie widać, może sobie błyszczeć jaknajlepiej. Miejmy się na baczności. Trzeba obejrzeć tylną część budynku, w jaki jednak sposób? Nie radbym przechodzić wierzchem przez ogrodzenie i ryzykować swej skóry...
— Tu zapaliwszy fajkę, szedł zwolna wzdłuż palisady, próbując rozdzielić pospajane deski w nadziei iż może która wbita w ziemię mniej silnie, da się wyrwać pod naciskiem ręki.
Daremnemi były jego usiłowania. Ogrodzenie silnie się trzymało.
Łotr zwrócił się w ulicę nowoprzebytą, a okrążającą plac pusty, po za pałacykiem.
Tam pogrążone było wszystko w ciemności i milczeniu. Nie było tu zupełnie domów, ani latarń, ni trotuarów. Błoto jedynie, oślizgłe i głębokie wklęsłości, powyżłabiane ciężkiemi wozami, zalegało ulice.
Na prawo i lewo składy drzewa.
— Tu mogę być zupełnie spokojnym, — mówił sobie, — patrole nie krążą w tej okolicy. Jeżeli nie znajdę otworu w deskach mogę bez obawy przejść wierzchem ogrodzenie. I szedł dalej.
Nagłe zatrzymał się. Za ogrodzeniem napotkał mur.
— Niema co szukać, — wymruknął, nie znajdę już przejścia, trzeba zaporę przesadzić.
To mówiąc zgasił fajkę, schował ją w kieszeń i przy pomocy pięści, z zadziwiającą siłą i zręcznością gimnastyczną przeskoczył ogrodzenie i znalazł się po drugiej stronie tegoż, na pustym placu, zarośniętym trawą.
Rozpoznał położenie miejscowości. Stał na wprost tylnej części pałacyku, zamieszkiwanego przez panią Dick-Thorn.
Po prawej leżały wielkie odłamy kamieni kredowej białości, oczekując na młotek kamieniarza. Po lewej znajdowała się szopa.
— Aby w mej tylko nie było nikogo... wyszepnął, trzeba się o tem upewnić.
— Przekradł się między kamiennemi płytami, ukrywając w cieniu, ażeby nie być widzianym poczem wślizgnął się cicho w głąb szopy.
Pod owym lekkim, dorywczo postawionym budynkiem, znajdowały się kupy desek, żerdzie, drabiny, wory na śmiecie, liny do wiązania rusztowań, i narzędzia robotnicze różnego rodzaju, jak: łopaty, rygle, drągi, lewary, obcęgi i tym podobne.
Jan-Czwartek przejrzawszy szybko to wszystko i przetrząsnąwszy kąty, aby się upewnić, że w szopie niema nikogo, wyszedł uspokojony, zwracając się w stronę muru, zamykającego pałacowy dziedziniec.
Okna od tej strony nie były zaopatrzone ani okiennicami ani roletami. Żadne z nich nie było oświetlone.
— Sprawa nie będzie trudną rzekł sobie, ale mur nieco za wysoki jak na moje zdolności gimnastyczne, zresztą znalazłszy się po za tem, nie mógłbym może wejść, napowrót, i został bym schwytany jak szczur w pułapkę. Szczęściem, że mam pod ręką drabiny.
To mówiąc wszedł do szopy.
Wybrał z pomiędzy kilku drabin, murarską najkrótszą, najlżejszą, zarzucił ją na ramię, i wracał wzdłuż muru, o który oparł ją cicho.
Za nim wszedł na pierwszy szczebel drabiny wsunął rękę do kieszeni chcąc się upewnić, czy nie zgubił szklarskiego djamentu, dłuta i noża oraz innych narzędzi, jakie mogły mu służyć do użytku w razie konieczności to jest, gdyby która z kobiet przebudziwszy się, zaczęła przyzywać pomocy.
Wszystko znajdowało się jak trzeba.
— Dobrze! — wymruknął, ale to nie dosyć. Potrzeba by mi było jeszcze narzędzia do otwierania szuflad, mam tylko jeden wytrych. Liczyłem na Szpagata... Niepodobna przecie podważać zamków palcami. Może ja tu odnajdę coś przydatnego. I wszedł do szopy po raz trzeci.
Niebo tymczasem pokryło się chmurami, księżyc przysłonił obłoki, głęboka ciemność zapanowała.
Jan-Czwartek macając rękoma, znalazł obcęgi, ale były zbyt grube i ciężkie, a panująca ciemność uniemożliwiała mu prowadzenie dalszych poszukiwań.

XI.

Zadumany, zbliżył się ku wozom od śmieci; leżącym na ziemi. Przy wozach tych były latarnie. Zdjął jedną z przytrzymującej ją rurki i przekonał się że zawierała knot i oliwę. Zapalił ją bezzwłocznie, a okrywając czapką do połowy, tak aby tylko jedną szybą światło przedostać się mogło, rozpoczął poszukiwania między nagromadzonemi tu rupieciami.
Naraz drgnął uradowany, znalazłszy małą przenośną kuźnię, jaką widzimy nieraz pośród materjałów przygotowanych do budowli.
Ta kuźnia była zapełniona różnemi utensyliami jak szczypce, obcęgi, dłuta, oraz pilniki różnego rodzaju, młotki i gwoździe, w znacznej ilości.
Wybrał pilnik, parę haków, zgasił latarnię i wrócił do swojej drabinki.
— Wszystko to dobre wróżby — pomyślał siadając na wierzchołku muru, — sprawa się uda!
Jednocześnie niebo się wyjaśniło. Wybłyskujący promień księżyca wskazał mu pod stopami dach małego budynku jak gdyby ptaszarni, sięgający do połowy wysokości muru.
— Dobrze i to!... — wyrzekł z uśmiechem, — nie będę potrzebował przenosić drabinki na drugą stronę!
Zsunął się po tym dachu i stanął na bruku podwórza, nasłuchując. Szum i gwar Paryża dobiegały z oddalenia; w około niego panowała głęboka cisza.
„Sprawa“ zapowiadała się nad wyraz pomyślnie, chodziło teraz, o zręczne wyważenie drzwi, lub okna.
Na parterze pałacyku, obok głównej wjazdowej bramy, znajdowały się drzwi i trzy okna.
— Z drzwiami, rzecz mniejsza, pomyślał, być może, iż zapomniano zamknąć je na klucz wczoraj wieczorem.
Nacisnął lekko klamkę, ale nadaremno.
— Byłem tego pewny, — wyszepnął, na szczęście mam przy sobie drobne narzędzia i wiem jak je użyć. Bądź co bądź trzeba być w naglącej potrzebie wzbogacenia się, i mieć wielką odwagę ażeby wejść samemu w nocy do domu, gdzie znajdują się cztery kobiety. W Neuilly, natenczas jedna tylko była, a omal nie zginąłem. Rewolwer, trucizna, wszystko dla niej było dobrem. Nie czas wszelako nad tem rozmyślać... Które z okien zaatakować? to główna... Jest ich trzy do wyboru.
Zbliżył się do pierwszego z brzegu, zadrapnął, próbując delikatnie szybę paznokciem.
— Do miljon czartów! szkło grube, lagrowe, wymruknął niezadowolony, za zbyt sumienni i dbali panowie przedsiębiorcy budowli... Ale i na to sposób odnajdę.
Wyjął z kieszeni szklarski djament i blaszane pudełko, w którym znajdowała się kula smoły wielkości jaja. Rozgrzał ją swoim oddechem i obtoczył w ręku dla nadania ciągłości i spójności. Wsparłszy następnie djament na szybie, nakreślił nim krąg szerokości dna od kapelusza.
Ze swoim zajęciem nie spieszył się wcale. Działał spokojnie, jak robotnik pracujący w dzień biały.
Po nakreśleniu kręgu na szybie, wziął znowu kulę smoły rozgrzał ją w rękach i przyłożył do centralnego punktu w nakreślonym kole. Upewniwszy się, że smoła należycie przylgnęła, nacisnął zwolna szybę.
Dało się słyszeć suche chrupnięcie, poczem kawałek szkła wyprysnął.
Pochwycił je Czwartek i przyciągnął ku sobie za pomocą sterczącej na nim smoły, która tu grała rolę jakby guzika na pokrywie; położył na brzegu okna, odjął smołę, schował do blaszanego pudełka, mówiąc z uśmiechem:
— Wybornie! — Oto co się nazywa pracować sumiennie! Teraz pozostaje mi tylko otworzyć okno.
Wsunął rękę w wycięty otwór, a zgiąwszy łokieć, zaczął szukać i odnalazłszy ruchomą zasuwkę zakręcił nią poczem okno otworzyło się bez hałasu.
Nieruchomie, z powstrzymanym w piersiach oddechem, rabuś nadsłuchiwał.
Cisza głęboka panowała w pałacyku.
Wskoczywszy na brzeg okna, wsunął się wewnątrz.
— Gdzie ja jestem? — zapytywał siebie, napróżno usiłując przebić wzrokiem ciemności. — Baczność, bo nic nie widzę!... a gdybym potknął się o coś... Zginąłem!
Potarł zapałkę, i przy jej przelotnym blasku spojrzał w około siebie.
Znajdował się w kuchni.
Pozostawiona w kominie świeca zwróciła jego uwagę. Zapalił ją.
— No! teraz bądźmy przezornymi... wyszepnął.
Zdjął buty, postawił je pod oknem, i ze świecą w ręku szedł ku drzwiom drugiego pokoju z którego się wsunął do umeblowanej bogato jadalni.
— Ha! W tych szufladach, chowają srebro zapewne, — rzekł, spoglądając na kredens. W ostatnim razie możnaby i tem się zadowolnić, obecnie jednak potrzebuję banknotów. Gdzie ich szukać? Zapewne nie tu; ponieważ Szpagat mówił, że owa dama otwierała torbę podróżną w pokoju na pierwszem piętrze. Lecz gdzie u czarta odnaleść tu wschody?
Spoglądając na prawo i lewo, dostrzegł troje drzwi podwójnych. Otworzył pierwsze lepsze, i ujrzał sień przed sobą, zamkniętą szklannemi drzwiami. W głębi tej sieni znajdowały się wschody pokryte kobiercem purpurowym.
— Otóż są nareszcie! wymruknął z cicha; trzeba iść na górę zrobić mały przegląd. I zaczął wchodzić po stopniach z wielką ostrożnością.
Dosięgnąwszy pierwszego piętra, ujrzał kilkoro drzwi przed sobą. Tak jak na parterze trzeba mu było w wyborze udać się na los szczęścia!
Ujął już ręką za klamkę pierwszych lepszych, nagle zatrzymał się drżący, przysłuchując.
Lekki szmer dobiegł z pokoju.
Łotr niezmieszany tem, wydobył nóż z kieszeni, otworzył go, i wsparłszy czoło na futrynie, nasłuchiwał.
Szelest nie ponowił się więcej.
— Zdawało mi się... wyszepnął, i wziąwszy sztylet w zęby, podważył zasuwkę.
Drzwi otworzyły się cicho, dając wolne wejście do saloniku, gdzie ubiegłego dnia rano pani Dick-Thorn zawieszała obrazy nadeszłe z Londynu. Salonik ten, jak sobie przypominamy, przylegał do buduaru, w którym tegoż rana schowała w biurku swoje rodzinne papiery i pęki banknotów, stanowiące resztki jej pozostałego majątku.
Tenże buduar oddzielał salon od sypialni, do których drzwi były zamknięte.
Uspokojony panującym w około milczeniem Jan-Czwartek spojrzał po pokoju, i stanął olśniony bogactwem umeblowania.
— Do kroć piorunów!.. wymruknął, chowając nóż w kieszeń, ależ tu wszystko po magnacku!... Gdzie spojrzę, jedwabie, złocenia!... Chciałbym ja kiedy mieszkać w takim gnieździe. Kanapy, fotele, kobierce, zwierciadła, kandelabry, zegary, wszystko z prawdziwego srebra, a portrety malowane przez jakiegoś mistrza, na pewno!
To mówiąc, zwinął dłoń prawej ręki w kształcie lornetki i zwrócił światło świecy najprzód na portret zmarłego Dick-Thorna, a potem na portret pięknej wdowy.
Spojrzawszy nań, cofnął się przerażony, świeca zachwiała mu się w ręku.
Ta postać kobieca w półcieniu, miała pozór żyjącej istoty a jej oczy, utkwione w patrzącego, posiadały nadprzyrodzoną siłę.
Ogarnął go przestrach, zimny pot spływał mu z czoła.
Do pioruna! wyszepnął, ocierając chustką wilgotne skronie, ależ tak, ja się nie mylę!... Wszak nie śpię... nie jestem pijany... Ja znam tę postać!... To ta sama kobieta która włożyła mi nóż w rękę szepcąc: „Zabij!...“ która usiłowała następnie i mnie zgładzić... Tak jest, to owa trucicielka z Neuilly!...

Drżał na całym ciele i myślał już o ucieczce. Po kilku jednak sekundach, nabrał odwagi, a podniósłszy wyżej świecę, podszedł do portretu, aby przypatrzyć się mu bliżej.

XII.

— Tak! tak... powtórzył, to ona!... Nie ulega wątpliwości... Taż sama blada twarz, też czarne oczy, te usta namiętne purpurowe, to samo przeszywające spojrzenie, włosy czarne jak pióra krucze... Lecz gdzie ja się znajduję?...! U kogo?... Szpagat nazywał panią Dick-Thorn angielką... Ten mężczyzna na drugim obrazie obok niej, zapewne jej mąż, nie jest tym, którego z nią wtedy widziałem... Któż był ten człowiek?... Czyżby brat księcia de la Tour-Vandieu... Gubię się w domysłach!... — Miałżeby traf zaprowadzić mnie właśnie do tej zbrodniarki, jakiej szukam od lat dwudziestu? Nie!... to niepodobna!...
Pani Dick-Thorn — dodał po chwili, — wynajęła zapewne pałacyk z umeblowaniem, i te obrazy to pozostałość po obcych, z resztą, bywają ludzie podobni do siebie a mimo to nieznający się wcale. Gdyby to jednak była ona?... Gdyby ona była... och! wtedy!...
Niedokończywszy zdania, zacisnął pięści, wygrażając.
Gdyby to była ona?.. powtórzył, nie śmierci bezwłocznej dla niej bym pragnął... Nie!... nie! Zbyt krótkoby cierpiała! Najprzód mi trzeba całego jej majątku, a potem jej krwi, ale kropla po kropli, aż do ostatniej... Ha! ja się dowiem czy to jest ona, ale później nieco... Na teraz bądźmy spokojni i starajmy się dobrze do końca poprowadzić rozpoczętą sprawę.
Tu zaczął przeglądać sprzęty znajdujące się w saloniku, lecz wkrótce przekonał się, że nie było nic takiego, w którym można by było znaleść pieniądze.
Należało szukać gdzieindziej.
Zwrócił się zatem ku drzwiom prowadzącym do buduaru, otworzył je i przymknął w połowie za sobą.
— Ha! ha! — zaśmiał się z cicha, spostrzegłszy hebanowe biurko, w którego szufladzie pani Dick-Thorn umieściła z rana banknoty i papiery. Oto mebelek jaki zastępuje kasę żelazną pięknej wdowie. Przypatrzmy mu się z bliska.
Podszedłszy do biurka, rozpatrywać się zaczął z uwagą.
— Do djabła — wymruknął, zła sprawa! — Zamek podwójny, angielski. Moim haczykiem nic nie poradzę, a nie wziąłem z sobą nic ciężkiego; którymby blat z wierzchu nacisnąć było można. Miałożby mi się z tego powodu nie udać? Miałżebym być zmuszonym odejść z próżnemi rękoma wtedy, gdy kilka zaledwie centymetrów politurowanego drzewa, dzieli mnie od znajdujących się w jego wnętrzu pieniędzy? Nie! to byłoby zbyt głupiem! — Lecz jak się to wziąć do tego?
Odwróciwszy się, przeszedł cicho po pokoju, szukając jakiegokolwiek bądź przedmiotu, który by mu ułatwił włamanie.
Idąc, potknął się o aksamitną poduszkę, leżącą na kobiercu, i aby nie upaść, chwycił za poręcz fotelu. Ten ruch niezręczny, sprawił szmer lekki.
— Do kroć szatanów, wymruknął, robię hałas któryby zdołał przebudzić umarłych!
Zaledwie skończył te słowa, dał się słyszeć głos przyległym pokoju.
— Kto tam? Czy to ty Oliwjo?
— Ha! tego jeszcze brakowało!... pomyślał z przestrachem, a równocześnie lekkie kroki dały się słyszeć za drzwiami.
Nie było czasu do ucieczki.
Przezorny hultaj zdmuchnął świecę i wsunął się szybko ruchem węża pod wielką, kanapę, stojącą tuż przy nim, z pokrycia której spadała frendzla aż do ziemi.
Zaledwie zdołał się ukryć, drzwi nagle otwarto. Pani Dick-Thorn ukazała się na progu, w długim białym peniuarze, z rozpuszczonemi włosami. W lewej ręce trzymała zapaloną lampę; w prawej maleńki rewolwer.
Spojrzawszy badawczo w około buduaru, zbliżyła się ku drzwiom pół uchylonym, prowadzącym do salonu i obejrzała go bacznie.
— A jednak słyszałam coś na pewno! wyrzekła głośno. Być może iż to nie było nic podejrzanego, pęknięcie któregoś ze sprzętów zapewne.
Wracając; zatrzymała się przez parę sekund z utkwionym wzrokiem w hebanowe biurko, i weszła do sypialni, zamknąwszy drzwi za sobą.
Przez spadającą z pokrowca kanapy frendzlę jedwabną widział twarz pięknej wdowy i śledził bacznie jej ruchy.
Był bladym, jak śmierć, drżał cały.
Skoro pani Dick-Thorn zniknęła, wyszedł ze swojej kryjówki i czołgając się na brzuchu po kobiercu, z obawy nowego jakiego potrącenia, któreby zdradzić go mogło, dosięgnął drzwi salonu.
Znalazłszy się tam, zapalił świecę, spojrzał raz jeszcze na ów portret kobiecy, zeszedł ze schodów i znalazł się w kuchni, gdzie pozostawił swoje obuwie.
Wdziawszy je, zgasił światło, wszedł na wierzch okna, zamknął je starannie, wsunąwszy rękę przez otwór wyrżnięty w szybie, zeskoczył na dach ptaszarni, dalej po murze zsunął się na ziemię, odniósł do szopy drabinkę, a po tem wszystkiem usiadł na kamieniu ocierając czoło potem zroszone.
— A więc portret mnie nie omylił!.. wyszepnął, to ona!.. ona! Nie zmieniła się nic prawie przez te lat dwadzieścia. Zawsze jest tak piękną jak niegdyś. Cała różnica, że obecnie rewolwer zastąpił w jej ręku ówczesny pistolet w Neuilly. Miałem sposobność zadania jej ciosu sztyletem, gdy stała odwrócona do mnie plecami. Byłaby martwa upadła, nie wydawszy krzyku, a ja mógłbym był natenczas wyłamać w biurku szufladę i zabrać pieniądze... Ale mnie czegoś więcej potrzeba. Odnalazłem moją trucicielkę... Jest bogatą... Pragnę jej majątku... Pragnę zemsty!
Orzeźwiony powiewem nocnego wiatru, wstał, przeszedł wierzchem drewniane ogrodzenie, i w pół godziny potem wchodził do swego mieszkania przy ulicy Vinaigriers.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ireneusz Moulin, ów znany nam mechanik przybyły z Londynu, postanowił sobie odnaleść rodzinę Pawła Leroyer swego dawnego opiekuna.
Jeden z wysłanych przezeń w tym celu agentów, po długich poszukiwaniach, przyszedł pod „Srebrnego Kruka“, jak sobie przypominamy dla złożenia sprawozdania, w chwili zajścia tamże policji i ujęcia Szpagata wraz z byłym notariuszem.
Otrzymane przezeń wskazówki pozwalały wnosić na pewno, iż wdowa po skazanym zmieniła nazwisko, ponieważ dzieci mniemanej pani Monestiei miały takie imiona jak dzieci pani Leroyer.
Nazajutrz rano, tak jak to było ułożonem tenże posłaniec przyszedł do hotelu pod „Blachą“ i oba z mechanikiem udali się do wskazanego domu gdzie mieli otrzymać nowe objaśnienia.
Odźwierny tegoż domu z całą uprzejmością oddał się na usługi pana Moulin, i opowiadał szczegółowo na zadawane sobie pytania.
Z tych odpowiedzi wypływała pewność, że pani Monastier i pani Leroyer, były jedną i tąż samą osobą, nieszczęściem jednak osoba ta wyprowadziła się od roku, niepozostawiwszy nowego adresu.
Wszelki ślad zatem niknął bezpowrotnie, nić przewodnicząca, nagle się zrywała.
Strapiony, ale nie zniechęcony tem mechanik, rozmyślał co teraz czynić mu należy?
Jego usilne poszukiwania, miały powód dwojaki. Pragnął odnaleść panią Leroyer, aby przedewszystkiem okazać jej swoją niewygasłą wdzięczność, i przyjść z pomocą w razie potrzeby, gdyby, co rzecz prawdopodobna, znajdowała się w trudnym położeniu, jakoteż zakomunikować jej pewne odkrycie, jakie udało mu się pozyskać w Londynie, dzięki któremu miał nadzieję powrócenia czci niewinnie straconemu.
Nazajutrz po dniu w którym ostatnie jego usiłowanie spełzło bez skutku, wyszedł bardzo rano z hotelu pod „Blachą“ i udał się na cmentarz Montparnasse. Postanowił odszukać tam grób swego dawnego pryncypała.
Pani Aniela Leroyer nie wątpił o tem, przychodzi tam zapewne jak niegdyś modlić się na tym grobie a z tąd spodziewał się ją tam spotkać.
Przez tyle lat jednak, urządzenie cmentarza uległo znacznym zmianom. Nowy porządek został tam zaprowadzony. Krzewy powyrastały w wyniosłe drzewa, rzucające cień na marmurowe pomniki a obszerne aleje zastąpiły wązkie niegdyś ścieżynki.
Przebiegając cmentarz przez dwie godziny w różnych kierunkach mechanik nie odnalazł skromnego nagrobku Pewła Leroyer.
— A jednak istnieć on musi!... mówił sobie. — Zakupiono grunt na własność, wiem o tem, gdy na żądanie rodziny oddano jej ciało straconego. Niepodobna ażeby wdowa ten grób zaniedbać miała, pozwoliwszy pochować drogie sobie szczątki, gdzieś pod krzewami. Zacna ta kobieta zapomnieć nie mogła o męczenniku, którego tyle kochała! Jedyny jeszcze pozostaje mi środek, udać się o wskazówki do biura cmentarnego zarządu.

To mówiąc, zwrócił się ku budynkowi, mieszczącemu te biura.

XIII.

Podczas gdy Moulin szedł w stronę pogrzebowego biura, dla odszukania potrzebnych sobie wskazówek, przed toż właśnie biuro zajechała czarna kareta z herbem na drzwiczkach i książęcą po nad nim koroną, u której zaprząg wart był co najmniej dwadzieścia tysięcy franków.
Wysiadłszy z tej karety mężczyzna piędziesięcioletni wszedł prosto do biurowego przedsionka.
Wszystko w osobistości tej oznajmiało arystokratę.
Regularne jego rysy twarzy, nosiły owe patrycjuszowskie to znamię, które za pierwszem spojrzeniem daje poznać człowieka wyższego rodu, pomimo całej jednak regularności oblicza i powierzchownej dystynkcji, nie była to postać sympatyczna. Nos duży, zakrzywiony, przypominał dziób drapieżnego ptaka, oczy błękitno szare patrzyły martwo, bez blasku. Obnażona czaszka błyszczała jak kość słoniowa, a rzadkie resztki pozostałych siwych włosów, tworzyły rodzaj korony po nad czołem pooranem zmarszczkami.
Na jego ustach błąkał się bezustannie uśmiech sarkastyczny, a sine obwódki na powiekach i pod oczami świadczyły że ten człowiek wycierpiał wiele — lub też używał nad miarę rozkoszy różnego rodzaju.
Wszedłszy do biura, skłonił się lekko urzędnikowi, wychodzącemu na jego spotkanie.
— Przybywam, zaczął, w celu uregulowania rachunków za roboty, jakie wykonać poleciłem na rodzinnym mym grobie.
— Z kimże mam honor mówić? — pytał urzędnik.
— Jestem książę Jerzy de la Tour-Vandieu. Te roboty mówił dalej, — rozpoczętemi zostały zaraz po pogrzebie mej żony. Czy są już ukończone?
— Tak, mości książę.
— Wydam więc panu piśmienne upoważnienie do odebrania pieniędzy z kasy u mojego intendenta, zamieszkałego w pałacu przy ulicy świętego Dominika.
Zarządzający wydziałem cmentarnym zbliżył się, posłyszawszy rozmowę.
— Racz książę spocząć, — rzekł, dopóki nieprzygotuję kwitów potrzebnych do pańskiego podpisu.
— Przygotuj je pan, odparł Jerzy de la Tour-Vandieu, siadając.
— Wszak pogrzeb księżnej odbył się w zeszłym miesiącu? pytał zarządzający.
— Nie inaczej. Kazałem wymurować piwnicę pod pomnikiem, ponieważ grób dotychczasowy okazał się być niewystarczającym.
— Racz mi książę podać ścisłą datę.
— Było to w dniu 2 kwietnia.
Urzędnik otworzywszy szafę, wyszukał między plikami akt i papierów księgę w płótno oprawną, w której czytał co następuje:
„Kupno na własność gruntu znajdującego się obok pomnika rodziny książąt de la Tour-Vandieu, dla wybudowania pieczary“.
— To, to właśnie! zawołał przybyły.
— Natychmiast obliczę przypadającą nam należytość. Panie Brice, dodał, zwracając się do drugiego urzędnika, — weź pan akta z miesiąca kwietnia, w dwunastym przedziale, i przedstaw rachunek księciu.
Sekretarz zabrał się do roboty.
W tej właśnie chwili Ireneusz Moulin wszedł do biura. Spostrzegłszy nowo przybyłego, urzędnik zwrócił się ku niemu.
— Co pan sobie życzy? zapytał.
— Pragnę pozyskać drobne objaśnienie.
— Jakie mianowicie?
— Opowiem w krótkości. Ufając mojej pamięci przebiegłem cały cmentarz poszukując grobu. Sądziłem iż odnajdę go wreszcie... Niestety! — było to złudzeniem.
— Grób ten, o którym pan mówisz czy się znajduje na gruncie zakupionym na własność? pytał sekretarz.
— Tak panie.
— W którym przedziale?
— Niewiem tego.
— Od jak dawna nastąpiło pochowanie zwłok?
— Przed dwudziestoma laty.
— Nazwisko rodziny nabywców pieczary?
— To nie pieczara, panie, lecz skromna mogiła bardzo skromna, łatwo wszelako do rozpoznania ponieważ na grobowym kamieniu znajduje się wyryty ten jeden tylko wyraz: „Sprawiedliwość“.
— Ten grób jest w rzeczy samej ogólnie znanym, odrzekł sekretarz. Jest to mogiła skazanego na śmierć, którego rodzina upomniała się o wydanie jej ciała po dokonaniu egzekucji...
— Tak panie.
Książę Jerzy de la Tour-Vandieu oczekując na wydanie sobie kwitów do podpisu, słuchał obojętnie tej całej rozmowy. Na ostatnie słowa urzędnika drgnął pomimowolnie i natężył uwagę, nasłuchując z niepokojem.
Ów skazany na śmierć nazywał się Leroyer. Paweł Leroyer... o ile pomnę?.. mówił dalej sekretarz.
— Nie mylisz się pan.
— Został gilotynowanym za zbrodnię morderstwa, popełnioną na osobie bliskiego swego krewnego, doktora...
Moulin przywtórzył poruszeniem głowy.
— A zatem panie jego grób znajduje się w dwunastym przedziale. Ta mogiła jest wszystkim znaną, i pierwszy lepszy z dozorców cmentarnych wskaże ją panu.
Słuchając tego, książę Jerzy bladł i czerwienił się na przemiany. Nazwisko Pawła Leroyer widocznie wywierało na nim głębokie wrażenie, czego na szczęście nikt nie zauważył.
— Kto jest ów nowo przybyły? — zapytywał siebie, patrząc z przestrachem na Ireneusza.
— Pozwól pan zapytać jeszcze o parę szczegółów, mówił mechanik do sekretarza, i nie sądź, iż trudnić się ciebie ośmielam dla zaspokojenia prostej ciekawości...
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Czyim kosztem jest porządkowany grób Pawła Leroyer?
— Niewiem tego. Szczegóły utrzymywania w porządku tej mogiły dotyczą właścicieli gruntu. Do nas to nie należy.
— Wiadomo jednak panu być może, czy rodzina skazanego przychodzi odwiedzać ten grób?
— I tego niewiem.
— Daremnie byłoby przeto zapytywać czy nie jest panu wiadomem miejsce zamieszkania tej rodziny?
— Nic niewiem w tym względzie, stróże jednak cmentarni, pełniący bezprzestanny nadzór, objaśnią pana lepiej odemnie.
— Zwrócę się do nich, — rzekł Moulin, a pana przepraszam i dziękuję.
Tu wyszedł i po raz drugi zagłębił się w cieniste aleje miasta umarłych.
Książę de la Tou-Vandieu wstał z krzesła, miotany gorączkową trwogą, jaką napróżno ukryć usiłował.
— Mamże tu długo jeszcze wyczekiwać? zapytał szorstko urzędnika.
— Dziesięć minut, najwyżej.
— Pójdę tymczasowo obejrzeć roboty dokonane przy grobowcu.
— Skoro książę powróci, kwity będą gotowe.
Pan de la Tour-Vandieu wyszedł po za Ireneuszem.
Spostrzegł go o pięćdziesiąt kroków przed sobą, rozmawiającego z jednym z dozorców cmentarnych, i zatrzymał się niby oglądając jakiś obcy pomnik świeżo wzniesiony, a rzeczywiście w celu śledzenia nieznajomego; który obudził w jego pamięci tak straszne, a uśpione od dawna wspomnienie.
— Zechciej pan mi wskazać przedział dwunasty, mówił mechanik do nadzorcy.
— Najchętniej. Idź pan aleją na której się znajdujemy a potem zwróć się na lewo... Zresztą ja tam właśnie idę, mogę pana zaprowadzić...
— Wdzięcznym pozostanę.
Zaczęli iść oba obok siebie. Książę Jerzy widząc iż odchodzą zaczął iść za niemi.
— Jakiego grobu pan poszukujesz w dwunastym przedziale? pytał dozorca Ireneusza.
— Mogiły na śmierć skazanego, którego ciało tu pogrzebała rodzina.
— A! wiem.., grobowca, na którego kamiennej płycie wyryty ten jeden wyraz: „Sprawiedliwość“.
— To właśnie...
— Jest to jedna z osobliwości cmentarza Montparnasse, grób legendowy. Przybywający bezustannie wskazywać go sobie każą — Znajduje się on w pobliżu drugiej równie legendowej mogiły, czterech sierżantów z la Rochelle.
— Ten grób o który pytam, jest że w porządku utrzymywanym?
— W najzupełniejszym porządku.
Na tą odpowiedź twarz mechanika zajaśniała radością.
— Czyjem staraniem? zapytał.
— Staraniem jakiejś kobiety w podeszłym wieku i młodego mężczyzny.
— Jak często tu oni przychodzą?
— Niema tygodnia w którymbyśmy niewidzieli ich klęczących na grobie i modlących się ze łzami, widocznie to wdowa z synem.

XIV.

Radość Ireneusza wzrastała z każdą chwilą.
Odnajdzie więc tych, których z takim wysiłkiem poszukiwał daremnie.
— Zkąd pan przypuszczasz — zagadnął dozorca, ażeby ci odwiedzający mogiłę mieli być żoną i synem zmarłego?
— Któżby mógł być innym jak nie oni?
— Czy nie towarzyszy im niekiedy młoda panienka?
— Nigdy.
— Jest żeś pan tego pewien?
— Nieodmiennie.
— I widujesz tę panią, przychodzącą tu co tydzień?
— Tak.
— W dzień stale oznaczony?
— Tego niemogę stanowczo twierdzić zdaje mi się jednak że co Piątek przychodzą tutaj oboje.
— Z rana czy po południu?
— Tak między dziewiątą i dziesiątą rano.
— I zawsze razem oboje?
— Tak było niegdyś, lecz od miesiąca ta dama w podeszłym wieku przychodzi sama.
— Sama? powtórzył mechanik z niepokojem.
— Tak panie. Być może jej syn jest chorym, lub nieobecnym w Paryżu, gdy jednak spotkam i powitam biedną kobietę, zdaje mi się że z każdym dniem ma posępniejsze spojrzenie i twarz smutniejszą, niż poprzednio.
Powyższe słowa dozorcy złowrogim przeczuciem napełniły serce Ireneusza.
— Pani Leroyer, — pomyślał, — przychodzi tu tylko w towarzystwie syna... Czyliżby Berta umarła?... Teraz ostatecznie przychodzi sama... Jakiż powód tak ważny może powstrzymać Ludwika od tej smutnej pielgrzymki?
Z zaniepokojonym umysłem, duszą przytłoczoną boleśnie, opuścił głowę, nie badając więcej towarzyszącego sobie przewodnika, Książę de la Tour-Vandieu, przyspieszywszy kroku, zbliżał się szybko.
Stróż z Ireneuszem zwrócili się w aleję na lewo, a potem szli ścieżynką między grobami, aż wreszcie zatrzymali się przed kępą krzewów, tworzących rodzaj ołtarza.
— Otóż przyszliśmy, wyrzekł dozorca.
Po za zwieszającemi się ku ziemi gałęziami płaczących brzóz i cyprysów, ukazała się wklęsła płyta z czarnego marmuru, a na niej wyryte to jedno słowo z krzyżem u góry:

„SPRAWIEDLIWOŚĆ!!“

Wgłębienie każdej z tych liter było na czerwono pomalowane. Zdawało się że krew, kropla po kropli spływając we wnętrze marmuru, zakrzepła w nim, aby uczynić niezaginionem jakieś straszne wspomnienie.
Skromna żelazna krata, otaczała mogiłę, na której przewieszone były wieńce z nieśmiertelników.
Tak się przedstawiał grób Pawła Leroyer.
Odosobniony i tajemniczy ów zakątek sprawiał bardzo smutne wrażenie.
Przystanąwszy przed mogiłą Moulin odkrył głowę z poszanowaniem. Głębokie wzruszenie ogarnęło całą jego istotę.
Ukląkł i szeptać zaczął pacierze, poczem myśl jego ubiegła do lat odległej przeszłości.
Ujrzał przed sobą warsztat, do którego gdy był młodym chłopięciem, wprowadził go Leroyer. Ujrzał małe mieszkanie w pobliża Królewskiego placu, gdzie żyła szczęśliwie rodzina Pawła, składająca się z małżonki i dwojga dzieci tego wynalazcy przemysłowca.
Słyszał rozdzierające łkania, gdy weszła policja, ażeby wyrwać z ich objęć tego, który dla nich był wszystkim na świecie!
Więzienie, sąd, rusztowanie, posuwały się kolejno przed jego oczyma. Szmer tłumu, zgromadzonego na egzekucję, huczał mu w uszach jak fala burzliwa. Zakrwawiona głowa skazanego potoczyła się przed nim z pod gilotyny...
Moulin zachwiał się, przysłonił dłonią oczy z których grube łzy spływały na jego zbladłe policzki.
Dozorca stał w milczeniu, spoglądając zdumiony. Tak jeden, jak drugi, niedosłyszeli odgłosu zbliżających się kroków, jakie wśród krzaków tuż przy nich umilkły.
Niedostrzegli mężczyzny wsuwającego się cicho w kępę zarośli, otaczających mogiłę, z po za tej osłony śledzącego bacznie ich poruszenia, podsłuchującego rozmowę.
Tym mężczyzną jak łatwo odgadnąć, był książę Jerzy de la Tour-Vandieu.
Po kilku minutach, dozorca cmentarny przerwał milczenie.
— Pan znałeś tego który tu spoczywa? zapytał mechanika, wskazując ręką na marmurową płytę pokrywającą mogiłę.
— Znałem i kochałem... och! z całej duszy.
— Jesteś pan być może jego krewnym?
— Nie! — jestem jednym z jego robotników, a raczej uczniów jego. Paweł Leroyer był uzdolnionym wynalazcą, mógłby był zostać sławnym, zostać miljonerem... jak tylu innych, którzy nie dorównywają mu pod żadnym względem. Wszedłem do jego warsztatów małym chłopięciem, był dla mnie bardzo dobrotliwym, a gdym utracił ojca i matkę, on mi ich zastępował, wskazywał jak robić trzeba, prowadził, słowem, zrobił ze mnie zdolnego robotnika i uczciwego człowieka.
— I zginął na rusztowaniu!... wymruknął stróż z żalem.
— Tak... niestety! powtórzył głucho Moulin.
— Pełniłem już wtedy obowiązki dozorcy na cmentarzu Montparnasse i przypominam sobie, że opowiadano wiele dziwnych rzeczy o tem całem zdarzeniu i o owym na śmierć skazanym. Niejednokrotnie słyszałem jak potępiano ów wyrok sądu...
— Chociaż nikt nie znał rzeczywistej prawdy... odparł Moulin.
Książę Jerzy nasłuchiwał bacznie, powstrzymując oddech. Drżenie febryczne wstrząsało nim całym. Ręce mu się trzęsły. Cóż on usłyszy nareszcie?
— A zatem pan wierzysz w niewinność Pawła Leroyer? zaczął dozorca po chwili.
— Nigdy o tem na chwilę nie wątpiłem. Należało jednak szanować wyrok sprawiedliwości, i niejednokrotnie z przestrachem zapytywałem sam siebie: „Miałżebym ja się omylić?“ Dziś już nie zadaję sobie tego zapytania. Dzisiaj mam pewność że Paweł Leroyer był męczennikiem, a nie zbrodniarzem!
Książę słuchając tego po za krzakami, podniósł obie ręce nagle ku szyji, ażeby rozpiąć krawat, pod którym dusił się prawie. Zdawało mu się iż krew go zaleje.
— Był męczennikiem, pan mówisz? powtórzył dozorca.
— Tak.
— Jest to chwilowe przypuszczenie z pańskiej strony.
— Nie... nie! jest to pewność! Posiadam na to dowody...
— Czy podobna?
— Jest to tak dalece prawdą, że skoro odnajdę rodzinę Pawła Leroyer a odnajdę ją... odnaleźć muszę!... obowiązkiem jej będzie zażądać sądownie rehabilitacji niewinne na śmierć skazanego, i otrzyma ją na pewno!
Pan de la Tour-Vandieu zmuszonym był chwycić się za gałęż cyprysu, aby nie upaść. Niewysłowiony przestrach odbierał mu siły, mdlał prawie.
Dozorca słuchał opowiadającego z osłupieniem zapytując siebie, czyli niema do czynienia z warjatem zbiegłym z domu obłąkanych.
Ireneusz uklękł przy mogile.
— Tak, biedna nieszczęśliwa ofiaro!... zawołał głośno. Ja tobie spłacę mój dług wdzięczności. Powrócę honor twojemu nazwisku przysięgam!... lub zginę!
Podniósł się, ocierając łzy płynące mu po twarzy.
— Tak więc, — wyjąknął dozorca, — pan nie wie co się stało z rodziną skazanego?
— Nic nie wiem. Powracam z Anglji, gdzie przebywałem przez długie lata. Stanąwszy w Paryżu, rozpocząłem poszukiwania żony i dzieci mego dawnego pryncypała. Nadzieja mnie zawiodła. Wdowa, jak mi pan powiedziałeś bo widocznie to ona być musi, przychodzi tu co tydzień?
— Tak.
— W piątki... nieprawdaż?
— Zdaje mi się, że bywa tu w piątek.
— Tu więc ją odnajdę, chociażby mi przyszło oczekiwać codziennie przy grobie przez dzień cały. Nie nadaremnie przyjechałem tu z Anglji... Nie na próżno wyryto na tej mogile wyraz: „Sprawiedliwość“.
Podziękowawszy swemu cmentarnemu przewodnikowi Moulin rzucił wzrokiem po raz ostatni na grobowiec i odszedł.
Dozorca pod wpływem głębokiego wzruszenia, wywołanego tą sceną, oddalił się na drugi koniec cmentarza, pomrukując:
— Jakaż to dziwna historja.
Książę Jerzy pozostał sam przy grobie, trzymając się silnie gałęzi cyprysa z którego utworzył sobie podporę, stał jak przykuty do gruntu, błędnie spoglądając wkoło, a z czoła mu spływał pot zimny kroplami.
— Mściciel! — wyszepnął głucho — mściciel wdowy i sierot po latach dwudziestu! — Kto jest ten człowiek?... Zkąd on się znalazł?... Jakie posiada dowody, o których mówił? jaka fatalność złożyła w jego ręce słowo zagadki dotąd nierozwiązalnej... klucz do tej tajemniczej sprawy, zapomnianej od dawna którą wznowić postanowił?
Opuścił głowę na piersi z przygnębieniem, ale za chwilę ją podniósł... Na obliczu starca zawidniał wyraz niezmienionego postanowienia.
— Ten człowiek przybył z Londynu, wyszepnął, i tu, w tej mogile spodziewa się spotkać wdowę po Pawle Leroyer... Tu bedzie na nią oczekiwał... Dobrze o tem wiedzieć.
Dzikim nienawistnym blaskiem zajaśniały jego źrenice z pod obwisłych powiek. Opuścił swoje szpiegowskie stanowisko, a cofnąwszy się w tył o kilka kroków, stanął przed wspaniałym pomnikiem, wykutym z granitu. Wązka ścieżynka dzieliła ów grób od mogiły gilotynowanego.
Na froncie tego bogatego mauzoleum, ozdobionego w górze tarczą herbową z książęcą koroną, dawały się dostrzedz wyryte z metalu te słowa:

„Grób rodziny de la Tour-Vandieu“


XV.

Dziwnym zrządzeniem losu, Paweł Leroyer spał snem ostatnim w pobliżu Zygmunta księcia de la Tour-Vandieu, brata księcia Jerzego.
Starzec spojrzał roztargnionym wzrokiem na będące już na ukończeniu roboty rozszerzenia grobu i udał się do biura pogrzebowego, gdzie podpisał kwity stwierdzające jego obecność na cmentarzu Montparnasse.
W dziesięć minut później wsiadłszy do karety, jechał do swego okazałego pałacu przy ulicy świętego Dominika, pałacu który odziedziczył po śmierci swojego brata Zygmunta zabitego w pojedynku, tegoż samego dnia, w którym doktór Leroyer stryj Pawła został zamordowanym przez Jana-Czwartka na moście de Neuilly.
Była godzina dziesiąta rano.
Książę powstawszy z łóżka, wydał rozkaz kamerdynerowi ażeby zaprzęgano konie do powozu, i oznajmił iż nie będzie jadł w pałacu śniadania.
Następnie przeszedł do swego gabinetu pracy gdzie skreślił kilka wyrazów na ćwiartce papieru ozdobionej herbem, poczem wsunął ten list w kopertę, adresując:

„Panu Theifer

„Naczelnikowi oddziału policji

„w Prefekturze“.

Uczyniwszy to, schował kopertę do pugilaresu, wstał z krzesła, wziął kapelusz, rękawiczki i już miał wyjść, gdy zapukano do drzwi.
— Proszę wejść... — zawołał.
We drzwiach ukazał się młody mężczyzna, przybrany w grubą żałobę.
Przybyły młodzieniec mógł mieć około dwudziestu dwóch lat, mimo iż wydawał się znacznie być starszym. Biała cera jego twarzy i zaczerwienione powieki niepochodziły z nocy przepędzonych na hulankach, lub przy zielonych stolikach. Był on gorliwym pracownikiem, i studja prowadzone przezeń usilnie po nad nauką prawa, postarzały go przedwcześnie.
Był to Henryk, markiz de la Tour-Vandieu przybrany syn księcia Jerzego, a ta adopcja nastąpiła pośród niezwykle dziwnych okoliczności.
W rok po śmierci starszego brata księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu, odziedziczywszy po nim wszystko, został niezmiernie bogatym. Pojednał się wtedy z młodszą linją książąt, z jakiemi dotąd w zwaśnieniu pozostawał, i stał się codziennym gościem w Tuillerach.
Królowa Marja Amelja usiłowała wtedy nakłonić go, aby zaślubił sierotę ze znakomitej rodziny, niezwykle piękną pannę de Pontarmé, nieposażną, to prawda, ale która mogła w przyszłości odziedziczyć wielki majątek po swoim dziadku osiemdziesięcioletnim, markizie de Lesneval.
— Majątek był znakomity. Książę Jerzy postanowi więc korzystać z łask i zaszczytnych względów królowej zgodził się na proponowane małżeństwo.
Po zaślubinach usiłował zjednać sobie dziadka swej, żony, ale mu się to nie udało.
Markiz de Lesneval, dziwak do najwyższego stopnia i fantasta, blizko już dziewiędziesięcioletni, oznajmił mu dnia pewnego bez ogródek, wyraźnie, że jego wnuczka nie odziedziczy nic po nim prócz dochodów od oznaczonej sumy, ponieważ postanowił zapisać cały majątek dziecku jakieby narodziło się ze związku jego wnuczki panny de Pontarmé z księciem de la Tour-Vandieu.
— Ale trzeba, dodał, — aby to dziecię było chłopcem, inaczej wszelkie moje dobra i renty przeznaczę na szpitale, aż do ostatniej piędzi ziemi.
Był to cios srogi dla księcia Jerzego i jego żony, którą powiadomił o dziadka postanowieniu, o postanowieniu nieodwołalnem o czem dobrze wiedzieli oboje, znając uporczywy charakter starca.
Mogły się wszelako spełnić postawione przezeń warunki.
Rok wszelako upłynął, a po nim drugi, nadzieja płonną się okazała. Wyjazd księżnej do wód zagranicznych, nakazany jej przez lekarzy specjalistów, nieprzyniósł skutków pożądanych. Zwołano konsultację, po której doktorzy zadecydowali iż księżna nie będzie miała potomstwa.
— Okradziono mnie, jak wśród lasu, wymruknął książę, nie dając jeszcze wszelako za wygraną.
Królowa dopomagała do zawarcia tego małżeństwa, pomyślał sobie, do niej więc udać się trzeba, aby przełamać upór dziwaka.
Przyjaciele księcia i księżnej, dobrze widziani na królewskim dworze, powiadomili monarchinię o tem, co nastąpiło.
Przyrzekła użyć swojego wpływu na markiza de Lesneval i uczyniła to bezzwłocznie.
Stary manjak nie uległ od razu naleganiom królowej, ułożywszy plan niezmienny, cofnąć go nie chciał. Przychylił się jednak do pewnych ustępstw z swej strony.
— Postanowiłem, mówił, ażeby potomek księcia Jerzego był moim sukcesorem, inaczej przeznaczę cały mój majątek na szpitale. Jeżeli wszakże pan i pani de la Tour-Vandieu nie mogą mieć następcy, pozwolę im adaptować jakiego sierotę. Poprzestanę na wnuku przybranym.
Było to ultimatum ze strony starca. Daremne byłoby z nim dyskutować, trzeba było działać, i to jak najprędzej, bo markiz widocznie chylił się do grobu i mógł umrzeć za lada chwilę.
Zkąd jednak wynaleźć tego tak niezbędnego wnuka w tak krótkim czasie?
Książę Jerzy udał się do Przytułku dla sierot i we dwa tygodnie później, maleńki chłopczyna złożony w oddziale dla znalezionych dzieci w nocy dnia 24. września 1837 roku, został rejentalnie adaptowanym jako markiz de la Tour-Vandieu.
Czas na to był wielki, bo w miesiąc po tej adopcji pan de Lesneval umarł, a książę Jerzy, jako opiekun swego przybranego syna, wszedł w posiadanie dóbr i majątku przekazanych przez dziadka temuż synowi.
Henryk wzrastał w pałacu, przy ulicy świętego Dominika.
Od lat najmłodszych okazywał żywą inteligencję, dobry charakter, poczciwe serce, zjednywając sobie wszystkich którzy go otaczali. Sam nawet książę przywiązał się do niego i kochał go o tyle, o ile potrafił kochać w swój sposób egoistyczny.
Dziecię rozwijało się szybko, tak fizycznie i moralnie; inteligencja malca zdumiewała wszystkich. Zamiłowanie pracy, pragnienie wiedzy, ogarniało to młode pacholę, a mimo, że jego zapatrywania i idee nie zgadzały się z poglądami księcia Jerzego, pozwolił mu działać według woli.
Po ukończeniu szkół, przeszedł na kurs prawa, a po przejściu tegoż kursu otrzymawszy dyplom adwokata, bronić praw w sądzie postanowił.
— Jakto... na serjo?... zapytał książę, wzruszając ramionami.
— Tak ojcze! — odparł młodzieniec, zupełnie na serjo!
— Do czego to doprowadzi?
— Do spełnienia obowiązków, odparł młodzieniec.
— Twoim obowiązkiem jest nosić godnie to świetne imię, żyć, jak wymaga twoje stanowisko, według tytułu i majątku.
— W próżnowaniu i bezczynności?
— Ma się rozumieć... Jesteś młodym, mój pugilares jest dla ciebie otwartym, czerp zeń bez rachunku... Wejdź w świat, zabawiaj się...
— Bawić się? powtórzył z uśmiechem Henryk, och! w prędce by mnie to znudziło!
— Większą więc znajdziesz przyjemność stawszy się „obrońcą wdów i sierót?...“ — zagadnął książę z ironją.
— Nie szukam przelotnych rozkoszy, lecz trwałego szczęścia, i tu właśnie je znajdę.
— Ha! różne są gusta i upodobania — mruknął starzec.
— Dla niektórych ludzi potrzebne zajęcie bywa rzemiosłem...
— Jest ono nim i dla mnie, skoro zostałem adwokatem.
— Niepojmuję twego uporczywego dziwactwa! — zawołał książę. Czyż potrzebujesz zarabiać na życie, będąc tak bogatym?
— Postanowiłem mimo to pracować. „Wdowy i sieroty jak mówiłeś ojcze przed chwilą, znajdą we mnie bezpłatnego i żarliwego obrońcę.
— Jest to warjactwem z twej strony!..
— A zatem najgorętszem mojem postanowieniem.
— Każesz się więc zapisać na listę adwokatów jako markiz de la Tour-Vandieu?
— Nie!... wprost tylko Henryk de la Tour-Vandieu.
— Tytuł jaki nosić mi dano, mógłby odstręczyć odemnie ubogich, nieśmiałych klientów, a im to przedewszystkiem pożytecznym być pragnę.
— Eh! wolę ustąpić niż z tobą dyskutować, zawołał niecierpliwie książę. Rozrządzaj sobą, jak zechcesz!
— Niepodoba się tobie zatem ojcze moje postępowanie?
— Zadziwia mnie ono... ot i wszystko, Zresztą oddaję ci sprawiedliwość... Jesteś dobrym synem... Wolałbym jednak widzieć cię bardziej światowym..! błyszczącym wśród naszych towarzystw. Każdy wszelako pojmuje szczęście inaczej. Zmuszać cię do zmiany zapatrywań nie będę. Powtarzam, czyń co chcesz i jak chcesz, rządź sobą.
— Dziękuję ci ojcze, za pozostawienie mi wolnej woli.
W kilka dni po tem Henryk wystąpił raz pierwszy przed sądowemi kratkami, i tak wymową jak i młodzieńczym zapałem zwrócił na siebie ogólną uwagę.
Winszowano księciu tak świetnego rozpoczęcia karjery przez syna.
— Posiadasz zdolności, to rzecz pewna, rzekł obojętnie, — ale do czego to doprowadzi? Co chcecie dodał, jest to dziwak i oryginał.
W chwili gdy widzimy Henryka wchodzącym do gabinetu przybranego ojca był on pięknym w całym znaczeniu młodzieńcem.
Szczupły średniego wzrostu, o bladej cerze posiadał jakiś urok kobiecy. Bujne jego jasno blond włosy, kędzierzawiły się z lekka po nad czołem, a duże, błękitne jego oczy, jaśniały niezamąconą łagodnością.

XVI.

Jedwabisty puch jego jasno blond brody, okalał harmonijnie kontury oblicza.
To znalezione dziecię, przyjęte jako sierota do przytułku przedstawiało skończony typ „Dżentlemena“ z najczystszej arystokracji.
— Uważam, że mocno pobladłeś Henryku, czy nie jesteś słabym? Zapytał go książę.
— Bynajmniej, ojcze, lecz pracowałem dzień i noc całą.
— Dla czego tak się nużysz nad siły?
— Potrzebowałem wystudjować całą księgę akt przed sprawą.
— Trzeba to było odłożyć na później... Nic nie nagliło, jak sądzę?
— Przeciwnie, ojcze... Sprawa o jaką chodzi będzie sądzoną jutro na audjencji, a obrona którą mam wygłosić, mocno mnie zajmuje.
— Czy znowu zamyślasz bronić jakiego wroga naszych instytucji? — zagadnął niechętnie pan de la Tour-Vandieu.
— Nie, ojcze. Będę bronił pewną biedną kobietę obwinioną o niewierność małżeńską, którą nikczemne postępowanie jej męża uniewinnia prawie zupełnie.
— Dobrze. Stokroć wolę taką sprawę, niż tę w jakiej stawałeś przed dwoma dniami.
— A! więc wiesz o tem, ojcze? zawołał Henryk z zakłopotaniem.
— Wiem o wszystkiem co dotyczy ciebie, — rzekł książę, — niemógłbym zatem niewiedzieć, żeś popierał swem słowem jednego z owych zjadliwych dziennikarzy, maczających w żółci swe pióro, dla wyrażenia swoich opinji przeciwnych moim poglądom i grupie, do której należę. I otóż swoją fatalną w tym razie zręcznością wyjednałeś temu gryzmole zwolnienie od wszelkiej odpowiedzialności.
Mówiono o tem wczoraj wiele w miejscu gdzie się znajdowałem, mówił książę dalej, widziałem szydercze uśmiechy obecnych i znalazłem się w bardzo kłopotliwem położeniu, a wszystko to skutkiem tego postępku z twej strony. Proszę cię zatem usilnie, bądź nadal mniej lekkomyślnym Henryku i zważaj w czyjej masz stawać obronie.
— Przykro mi, żem ci pomimowolnie przykrość wyrządził, mój ojcze, odparł młodzieniec, wszak nierozumiem, w jaki sposób można czynić odpowiedzialnym ojca za czyny syna?
— Jest to niesprawiedliwe, wiem o tem, — odparł pan de la Tour-Vandieu, — znajdując się wszelako na tak wysokim jak ja stanowisku, mam rzecz prosta i wrogów, którzy za lada sposobnością czepiają się do mnie. Unikaj więc kompromitowania mnie i siebie razem, i nie popieraj swoją wymową zaciętych naszych nieprzyjaciół.
— Broniłem, bo mi sumienie bronić go nakazywało...
— Tak, ale w tym razie milczeć było lepiej. Niezapominaj że jesteś jednym z rodziny de la Tour-Vandieu. Nierozważne tyle twe czyny, zgubić cię mogą.
— Co... co? zawołał Henryk miałyby mnie pozbawić szacunku uczciwych ludzi? — Nie! — w to nie wierze! — Mój klijent zamieścił w swoim dzienniku artykuł nakreślony według własnych szczerych przekonań. Forma jedynie tej polemiki była nieco za ostrą... Niemogłem mu odmówić pomocy jakiej żądał odemnie. Adwokat, tak jak ksiądz, zaopatrzony jest władzą pełnomocnictwa. Wszystkim z usługą spieszyć powinien, a szczególniej tym z oskarżonych, którzy według jego przekonania nie są winnymi.
— Podsądny znajdował się właśnie w tem położeniu, a trybunał podzielał moje zapatrywania, skoro go uwolnił od odpowiedzialności.
— Źle zrobił!... wykrzyknął książę.
— Niepodzielam ojcze twojego zdania...
Zkąd u czarta nabrałeś zasad i zapatrywań tyle różniących się od moich? zawołał książę Jerzy. Byłżeby to wpływ hrabiego de Lilliers?
— Szanuję i kocham pana de Lilliers, odparł młodzieniec którego zapewne i ty poważać musisz, mój ojcze, skoro poszukujesz z nim związku chcąc mnie ożenić z jego córką, lecz co do zasad, nie słucham nikogo, mam je wyrobionemi sam dla siebie. Nie mówmy proszę już o tem... Bądź o mnie spokojnym... Niezapomnę nigdy że tobie ojcze zawdzięczam nazwisko de la Tour-Vandieu.
— Książę westchnął i zamilkł, nie został jednak przekonanym.
— Kamerdyner mnie powiadomił, — zaczął po chwili Henryk zmieniając rozmowę, — iż nie będziesz jadł ojcze w pałacu śniadania?
— Tak; mam interesa na mieście. Wstąpię do którejkolwiek restauracji a potem udam się do Senatu. Masz że co więcej ze mną do pomówienia?
— Tak; chciałem zapytać czyś ojcze uczynił co w sprawie mojego przyjaciela Edmunda Loriot?
— A!.. tego młodego doktora, który ma tak śmieszne nazwisko?
— Być może iż to nazwisko jest śmieszne choć mnie ono takiem być się nie zdaje, wszak Edmund jest zacnym chłopcem, pełnym serca i talentu.
— Nie przeczę, skoro się nim tak gorąco zajmujesz. Otóż wczoraj za tem chodziłem, ale niestety niemogę ci udzielić żadnej wiadomości.
— A więc to miejsce lekarza w szpitalu Beaujou o jakie starałem się dla niego.
— Przyznanem zostało przed trzema dniami jednemu z jego współzawodników.
— Ach! jakaż fatalność?.. Ileż mnie to trapi i smuci! Być może iż dobry wybór zrobiono, wszak jestem przekonany że Edmund zasługiwał bardziej na tę posadę niż którykolwiek inny z jego kolegów. Jakież zarzuty mogli postanowić przeciw niemu?
— Jeden tylko... Zbyt młody wiek jego.
— Ma lat dwadzieścia jeden, to prawda, a ztąd niechcą wierzyć ażeby młody człowiek posiadał tyle wiedzy co trzydziestoletni mężczyzna. Jednak dla niektórych natur wybranych, lata pracy winny być liczonemi podwójnie. Edmund ma po za sobą naukę i doświadczenie starego doktora.
— Zapewniałem o tem, ozwał się książę, — ale mimo to, nic dla twego szkolnego kolegi otrzymać nie mogłem.
— Mów ojcze dla mego przyjaciela... mego najlepszego przyjaciela. Weszliśmy do kolegjum oba z Edmundem w jednym dniu i o jednej godzinie. Któż zatem mógłby go znać lepiej nademnie? Żyjąc obok siebie i razem przechodząc klasy otrzymaliśmy razem dyplomy, i w dniu, w którym on został doktorem medycyny, mnie obwołano doktorem prawa. Gdybym kiedykolwiek zachorował, niechciałbym innego lekarza jak jego, bo jestem przekonany, że on tylko mógłby mnie ocalić.
— Niezaprzeczam mu jego zasług i zdolności, — wymruknął książę, — wolałbym jednak, abyś wybierał sobie przyjaciół ze sfery społecznej, właściwszej twojemu stanowisku, młodzieńców z naszego świata...
— Edmund, mój ojcze, jest synem starego żołnierza, poległego na polu bitwy, w Algierze. Jest to szlachectwo, warte więcej nad wszelkie inne!
— Wiem..! wiem! przerwał starzec z pogardliwym uśmiechem, został wychowanym przez stryja dorożkarza.
— Uczciwego człowieka, mój ojcze, z zacnym sercem, skoro ze swoich szczupłych dochodów potrafił dać swemu synowcowi taką edukację, jaką ja otrzymałem... ja, Henryk de la Tour-Vandieu. To piękne!... to wspaniałe... to wzruszające... Nie czujesz że tego, mój ojcze?
— Nie przeczę, ale spostrzegam zarazem że jesteś entuzjastą względem swoich przyjaciół... Nic dziwnego, jesteś młodym pełnym zapału, niedoświadczenia, a z tąd i nierozwagi! Strzeż się jednak zaplątać w jaką awanturę, której skutki mogłyby wywołać smutne następstwa dla ciebie w przyszłości. Kto wie, czy po mojej śmierci nie będzie ci dano zająć moje miejsce w Senacie? Ale na takie wywyższenie potrzeba zasłużyć, jak zasłużyć trzeba zarówno na przychylne względy panny de Lilliers i jej ojca.
— Nie odemnie wyszła myśl o tem małżeństwie, rzekł Henryk, — tyś ją ojcze pierwszy wywołał.
— Ponieważ widziałem, że cię mocno zajęła ta piękna dziewczyna, rad więc byłem powiadomić cię iż nie stawiałbym przeszkód twoim uczuciom w tym razie.
— W tym jednym, dokończył Henryk z uśmiechem.
— Jak i we wszystkiem innem, rzekł książę. Z wiekiem ochłodnieją i zmienią, się twoje zapatrywania.
— Wątpię, odparł młodzieniec.
— A ja jestem tego pewny. Ale za długo rozmawiamy. Jechać muszę. Czy pozostaniesz tu na śniadaniu?
— Tak.
— A potem udasz się do Pałacu sprawiedliwości?
— Nie. Dziś nie staję w sądzie, a korzystając z wolnego czasu, mam do złożenia kilka wizyt.
— Spotkamy się więc przy obiedzie?
— Nie inaczej. Lecz jeszcze jedno małe zapytanie. Miałeś jechać ojcze dziś rano na cmentarz Montparnasse...
Książę drgnął z lekka.
— Powracam właśnie ztamtąd, — odrzekł.
— Jakże... grób księżnej wykonano?
— Wszystko gotowe.
— A więc pojadę pomodlić się za tę, którą nazywałem mą matką: zawiozę jej wieńce i kwiaty.
Tu rozdzielili się oba. Książę Jerzy wsiadł do powozu, oczekującego nań przed pałacem.
— Dokąd książę jechać rozkaże? — zapytał lokaj, zamykając drzwiczki.
— Do angielskiej kawiarni... lecz przedewszystkiem do pocztowego biura przy Burgundzkiej ulicy.

Powóz wyruszył, a w kilka minut zatrzymał się w miejscu wskazanem.

XVII.

Pan de la Tour-Vandieu wysiadłszy, wrzucił sam w skrzynkę pocztową, list, zaadresowany do pana Theifer, naczelnika policyjnego oddziału, w prefekturze.
Henryk po śniadaniu wyszedł pieszo w stronę ulicy du Bac. Wchodząc na plac Karuzelu zatrzymał się, usłyszawszy wymówione swoje nazwisko. Jednocześnie nadjeżdżający fjakr przystanął tuż przy nim, wzdłuż chodnika.
Młody mężczyzna wyskoczył z tego powozu, podczas gdy woźnica, zdjąwszy kapelusz, wołał:
— Panie Henryku, witamy!... witamy!... Gdybyś pan wiedział jakie szczęście spotkało mnie dzisiaj!... Wiozę w mojej budzie, w moim sławnym 13 numerze, przyszłą chwałę medycznego fakultetu. Otóż poczuwszy to, poczciwe moje szkapy, suną, jakby im nóg przybyło.
— Dzień dobry! panie Loriot... odrzekł młody markiz, a zwróciwszy się do podchodzącego ku sobie młodego mężczyzny, podał mu rękę.
Młodzieńcem owym, brunetem z czarnemi oczyma o sympatycznych i regularnych rysach twarzy, był to Edmund Loriot, o którym przed godziną rozmawiał Henryk ze swoim ojcem przybranym.
Piotr Loriot, woźnica fjakra, był silnym piędziesięcioletnim mężczyzną, o okrągłem, rumianem obliczu, żywem, wesołem spojrzeniu. Na jego ustach błąkał się bezustannie uśmiech żartobliwy.
— Kochany Edmundzie, zaczął Henryk do nadchodzącego doktora, — miałem dziś właśnie być u ciebie po południu, ażeby ci złożyć sprawozdanie z interesu, poruczonego mojemu ojcu.
— Książę więc raczył mną się zajmować?... zawołał żywo młodzieniec.
— Wątpiłżebyś o tem?
— Nie! ale... Jakąż wreszcie księciu udzielono odpowiedź?
— Niestety! — nic pocieszającego.
Edmund pobladł.
— A więc... wyszepnął, któryś ze współkolegów ubiegł mnie w tym razie.
— Tak, mój kochany. Zanim mój ojciec zdołał poprzeć twoje żądanie, wszystko już było zadecydowane.
Młody lekarz pochylił głowę zasmucony.
Piotr Loriot z wysokiego swego dorożkarskiego siedzenia, słuchał tej całej rozmowy.
— Głupstwo! — zawołał, — nie martw się chłopcze. Posadę jaka ominęła cię dzisiaj, możesz dostać jutro i jeszcze lepszą! Spij spokojnie i nie trać nadziei!
— Wiem o tem stryju, rzekł Edmund, lecz w każdym razie...
— Niema żadnego „lecz“, krzyknął Piotr Loriot, schodząc i zatrzymując się na chodniku między dwoma młodzieńcami. W dwudziestym pierwszym roku życia nie możesz żądać aby ci dano, czego pragniesz, mimo iż zasługujesz na pierwszeństwo przed dziesięcioma innemi. Bierz przykład ze mnie, mój chłopcze! Rozpocząłem moje dorożkarskie zarobkowanie dwiema staremi szkapami, jakie zaledwo trzymały się na! nogach.
— Biedne zwierzęta!... padły mi pewnej strasznej nocy w pobliżu mostu de Neuilly, lat temu dwadzieścia. Pamiętam jak dziś. Powoziłem natenczas dorożką a raczej starą landarą, w której wszystko trzęsło i klekotało, oznaczoną numerem 13. Mówiono zaraz że to numer fatalny, ale ja nie wierzyłem temu. I otóż dziś mam cztery piękne konie w stajni, a w remizie powozy i karety tak wspaniałe, jak te, które wynajmują na wesela. W moim zaś biurku posiadam grubą paczkę Akcji miasta Paryża. Ale do czarta... potrzeba było pracy na zebranie tego!
— Rób, jak ja robiłem, „bądź cierpliwym“.
Doktór, zarządzający wielkim szpitalem, w twoim wieku?... to kąsek za gruby do przełknięcia, dostałbyś niestrawności mój synu!.. Dozwól upłynąć wodzie, masz przyszłość przed sobą... Otóż ja, tak się zapatruję na całą tę sprawę!
— I słusznie! — rzekł Henryk.— Twój stryj ma rację, Edmundzie. Spotkał cię zawód, trzeba mu stawić czoło odważnie, a nie smucić się i trapić bezpotrzebnie.
— Co począć? — odparł młody doktór, gdy mego smutku pokonać nie jestem w stanie...
— Dla czego?
— Ze stanowiskiem jakie otrzymać pragnąłem, łączyło się wiele nader ważnych okoliczności. Moja przyszłość, moje szczęście odeń zależały!
— Tra! ta! ta! powtórzył Loriot; wszystko to niema najmniejszego sensu. Twoja przyszłość jest zapewnioną. Masz liczną kljentelę, jaka wzrastać będzie z dniem każdym. Co zaś do twego szczęścia, bądź filozofem, przyjdzie ono, upewniam, jeżeli nie dziś, to za rok, lub dwa...
— Zresztą, mój stryju... — zaczął Edmund, ta nominacja pozwoliłaby mi odwdzięczyć tobie ofiary, jakie czyniłeś dla mnie od niemowlęctwa. Wydałeś wiele pieniędzy na moje wychowanie...
— Nowe głupstwo!... zawołał dorożkarz, wybuchając śmiechem. — Wszakże to były twoje te pieniądze. Nie tylko że mi nic winien nie jesteś, ale przeciwnie, ja jestem twoim dłużnikiem, bo pielęgnujesz moje katary, reumatyzmy, nie biorąc za to honorarjum.
— Wolałbym, ażebyś stryju porzucił tę ciężką swą pracę, i żył przy mnie spokojnie.
— Hola! chłopcze, hola!... — zawołał Loriot z wzruszeniem. — Porzucić mój bicz i lejce?... ach! o tem nie myśl... nie! nigdy... Dorożkarstwo jest moją rozkoszą... mem życiem! — Dzień w którym zesiądę z mojego dorożkarskiego kozła aby doń nie powrócić więcej, będzie oznaką że w lampie zabrakło oliwy.
Wtedy nie będziesz potrzebował już mną się zajmować chyba pomyślisz o kupieniu dla mnie ostatniej koszuli... koszuli mocnej i trwałej, pamiętaj!
Podniósł rękę do oczu, jak gdyby powstrzymując łzę wyzierającą mu z pod powiek, a potem:
— Urodziłem się woźnicą, woźnicą żyłem i umrę woźnicą!... dodał; oto moje postanowienie.
Zamilkł, a następnie zmieniając ton mowy:
— Wybacz, rzekł, panie Henryku, ale zmuszony jestem przypomnieć naszemu doktorowi, iż zamówiono mój fjakr na dwunastą w południe, a teraz jest już po jedenastej.
— Jedź zatem stryju, — odparł Edmund, ja potrzebuję jeszcze pomówić z panem de la Tour-Vandieu.
— A więc uciekam. Kiedy przyjdziesz do mnie?
— Niezadługo.
— Pamiętaj że obiecałeś przedstawić mnie komuś... którego poznać bardzo pragnę...
— Niezapomnę o tem.
— Nie uwierzysz, jak radbym widzieć moją przyszłą synowicę... Nieznając kochać jej niemogę, a tak potrzebuję kochać.
Na oblicze młodego lekrza wystąpił rumieniec, wyjąknął z cicha słów kilka.
— Do widzenia panie Henryku!... wołał Loriot, wdrapując się na kozioł fiakra numer 13. Trzasnął z bicza i cmoknął na szkapy.
Oba konie ruszyły z pośpiechem.
— Jakaż to zacna i szczera natura!.. zawołał Henryk, spoglądając za odjeżdżającym.
— Jest to najlepszy z ludzi, — rzekł Edmund, kocham go jak ojca, i gdybym był został zamianowany naczelnym lekarzem w szpitala, zmusiłbym tego kochanego stryja, aby żył i mieszkał wraz ze mną, pomimo jego namiętnego upodobania do lejc i bicza.
Młody adwokat potrząsnął głową.
— Wątpię ażebyś zdołał tego dokonać. Wszakże twój stryj powiedział: „że jego obecne zajęcie, to jego życie“. Lecz wyznaj z ręką na sercu, czy z tej jedynie przyczyny, tak głęboko odczułeś zawód w nieotrzymaniu posady? Według ostatnich słów twego stryja zdaje mi się, że tu chodzi o jakieś projektowane małżeństwo?
— Projektowane?... wyszepnął smutno Edmund, „prześnione“ mów raczej.
— Chodzi więc o jakiś bogaty związek, który twoja nominacja na tę sprawę ułatwić by mogła?
— Nie. Związek którego pragnę, nie przyniósł by mi ani szeląga.
— Jesteś więc zakochany?
— Tak, Henryku!
— Zakochany na serjo?
— Niepojmuję prawdziwej miłości jak tylko na serjo, inaczej nie jest ona miłością, ale fantazją, kaprysem.
— A ta którą kochasz?
— Jest to skromne! urocze dziewczę bez majątku.
— Jak dawno ją poznałeś?
— Posłuchaj... Jest to historja krótka i nader zwyczajna. Wezwany przed miesiącem do chorego jej brata młodzieńca w moim wieku, którego cierpienie piersiowe wiedzie szybko do grobu, olśniony zostałem niezwykłą pięknością Berty i pieczołowitą jej gorliwością jaką otacza umierającego. Matka zarówno cierpiąca, nie jest w stanie pomagać córce, której podziwiam odwagę i poświęcenie, a która upadła by przy spełnianiu tych obowiązków, gdyby nie jakaś nadprzyrodzona w niej energja. Serce i wola podtrzymują słabnące siły dziewczęcia. Łamie się, upada, a jednak nie czuje swego znużenia.
Ukochałem tę bohaterską istotę, której brat zaśnie na wieki lada chwila! W ciągu dni kilku zostanie osierocona z matką chorą, której zdrowie i siły podkopuje widocznie jakaś ukryta zgryzota. Praca tego chłopca była jedynym źródłem utrzymania obu kobiet.
Skoro on zgaśnie, a wkrótce po nim umrze i pani Monestier, Berta osamotniona, zrozpaczona, czyż nie pójdzie za niemi kolejno? Znajdzieli ona odwagę do życia? Czyż z resztą żyć będzie chciała? Zkąd sił zaczerpnie ku temu?
— W swojej miłości dla ciebie.
— Niestety mój przyjacielu... czy jestem kochany?... niewiem tego.

XVIII.

— Niewyznałeś więc dotąd swoich uczuć tej młodej dziewczynie?
— Nie; Henryku.
— Trzeba to było uczynić...
— Nie śmiałem.
— Dla czego?
— Zdawało mi się, że popełniłbym profanację, mówiąc o miłości przy łożu umierającego. Czy Berta z resztą w takiej chwili słuchać by mnie chciała? Czyż by mnie zrozumiała?
— Należało ci wyznać swoje życzenia jej matce...
— Oczekiwałem...
— Na rezultat twych starań o posadę?
— Tak. Teraz znasz powody jakie zmuszają mnie do dalszego milczenia.
— Nie! — odrzekł Henryk; — źle zapatrujesz się na tą sprawę. Wiem, że utrwalona pozycja społeczna dodała by Dwie sieroty, Tom I. 7 ci śmiałości w tym razie, zniknięcie wszakże chwilowe nadziei niepowinno według mnie, stawać przeszkodą twoim zamiarom. Zarabiasz tyle, iż możesz zapewnić przyszłej twej żonie przyzwoite środki utrzymania. Zresztą, masz przyszłość przed sobą, jaka upewniam cię, będzie świetną. Dalej więc... naprzód... bez obawy!... bez wahań!... oświadcz się!
— A jeśli nie jestem kochany? wyszepnął Loriot.
— To niepodobna!.. Któżby cię nie kochał?
— Sądzisz innych według siebie...
— Bynajmniej! Jestem tylko logicznym, ot! wszystko. Panna Berta, poznawszy ciebie, musiała cię ocenić, uczuć dla ciebie szacunek i uważać cię na pewno jako przyjaciela swojej rodziny.
Przyjaźń pomiędzy młodą dziewczyną a pięknym chłopcem rozdziela od miłości bardzo subtelna przestrzeń. Biedne to dziewczę zaznało pewnie tylko same gorycze życia. Przyjmie zatem z wdzięcznością i oceni miłość zacnego człowieka, ofiarującego jej przyszłość spokojną, szczęśliwą. Usłuchaj mej rady, Edmundzie.
— Wierzysz więc naprawdę, Henryku, dla mnie szczęście?
— Gdybym o nim zwątpił, musiałbym zwątpić sam o sobie. Nasze przeznaczenia nierozdzielnie wiążą się z sobą. Połączyły nas nasze wspólne nauki w Kolegjum. Siadywaliślmy na jednej ławie szkolnej, obok siebie, potem, dzielili bohatersko studja uniwersyteckie. Ty otrzymałeś dyplom na doktora medycyny, w chwili, gdy ja zostałem mianowany doktorem prawa. Jesteś zakochany, ja także nim jestem i mam nadzieję, że w dniu w którym panna Izabella de Lilliers zostanie mą żoną, ty nadasz swoje nazwisko pannie Bercie Monestier.
W miarę jak mówił Henryk, znikał smutek z twarzy Edmunda i uśmiech ukazywał mu się na ustach. Pochwyciwszy ręce młodego markiza, ściskał je z zapałem.
— Ach! — wołał, — jesteś prawdziwym moim przyjacielem!
— Wątpiłżebyś o tem?
— Nie; nigdy! Ale dowiodłeś mi tego obecnie, więcej niż kiedy. Twe słowa zbudziły we mnie odwagę... Traciłem wiarę już w siebie!... Masz słuszność!... przyszłość przedemną jasna, uśmiechnięta! Precz ze słabością i zwątpieniem! Czuję jak gdybym się odrodził, a tobie tylko, twojej przyjaźni, wszystko to winienem!
— Będziesz szczęśliwym!... powtórzył Henryk odpowiadając serdecznym uściśnieniem ręki na uścisk przyjaciela. Odnajduję w tobie mego dzielnego towarzysza, kolegę i jestem pewien, że odtąd zachowasz wiarę na przyszłość, jakiej braknąć niepowinno mężczyźnie z energją, inteligencją i honorem.
Panna Berta, — zagadnął po chwili, zmieniając tok rozmowy, — czy ma innych krewnych prócz matki i brata?
— Nie, niema. Pani Monestier jest wdową od lat dwudziestu, nie zdejmuje żałoby od śmierci męża, którego ubóstwiała.
— Syn jej więc jest bez nadziei chorym?
— Czyniłem wszystko aby go ocalić... wszystko co było można, a to nadaremnie! — Gdy mnie wezwano do niego, suchoty płucne dochodziły ostatniego stopnia!... Jest to choroba jaka nieprzebacza nigdy! Przy najwyższych z mej strony staraniach, zaledwie zdołałem uspokoić nieco cierpienia tego nieszczęśliwego młodzieńca.
— Mówiłeś mi, że on był jedyną podporą swej matki i siostry?...
— Tak. Wychowaniec szkoły sztuk i rzemiosł, jaką ukończył z odznaczeniem, wykwalifikowany mechanik, zarządzający pierwszorzędnemi warsztatami w Paryżu, mógłby był zająć kiedyś miejsce między uczonemi naszemi przemysłowcami. Śmierć tego młodzieńca będzie śmiertelnym uderzeniem gromu w serca biednych tych kobiet.
— Spodziewają się one tego strasznego ciosu?
— Niemiałem odwagi powiadomić ich, o ile katastrofa jest bliską, wszakże pozostawiłem bardzo słabą nadzieję.
— Żałuję tych kobiet całem sercem... Na szczęście, ty im pozostaniesz. Będziesz im radą, podporą, ich zbawcą!
— Tak, jeżeli panna Berta uprawomocni mnie ku temu, wyszepnął młody doktór.
— Nie zapominaj, że możesz liczyć na mnie w każdym razie, odparł Henryk. Rad będę, mogąc ci dopomódz w tak szlachetnej sprawie. Rozporządzaj, o ile tylko będzie ci potrzeba kredytem mojego ojca i memi własnemi funduszami. Czyniąc to bez wszelkich skrupułów i krępowań, dowiedziesz mi prawdziwej przyjaźni z swej strony.
— Dziękuję ci, dziękuję mój przyjacielu, dziękuję z głębi serca... wołał z rozrzewnieniem Loriot. Spieszę na ulicę Notre-Dame.
— Lecz wkrótce się zobaczymy?
— Tak, niezadługo.
— Pamiętaj powiadomić mnie o wszystkiem.
— Przyrzekam.
— Tu dwaj młodzi ludzie rozdzieli się z sobą.
Henryk, przeszedł pieszo plac Karuzelu, Edmund wsiadł do przejeżdżającego fjakra, ażeby co rychlej przybyć na miejsce gdzie był oczekiwanym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Monestier,. a raczej pani Leroyer, jak to zapewne odgadują czytelnicy, zajmowała wraz z dwojgiem swych dzieci, małe mieszkanko na trzeciem piętrze, w domu przy ulicy Notre-Dame de Champs, w Luksemburskiej dzielnicy miasta.
Wyprzedzimy więc Edmunda Loriot, ażeby poznać szczegółowo znajdujące się tam osoby, jakie w naszej powieści pierwszorzędną odegrają rolę.
Ktokolwiek przestąpił próg tego mieszkania, uczuł krążącą po nad sobą atmosferę smutku i rozpaczy. Brat Berty, Ludwik Abel Leroyer, złożony od dwóch miesięcy na łożu boleści dogorywał, dotknięty nieuleczalną piersiową chorobą jaka zgładzić go miała w 25 roku życia.
Twarz urodziwego niegdyś młodzieńca dziś jeszcze była piękna, mimo że śmierć wyryła na niej swe znamię. Matowa bladość pokrywała zapadłe policzki chorego, a na tej bladości okazujący się chorobliwy rumieniec, zwiastował bliski zgon męczennika.
Czarne włosy zwilgocono spływającym potem, przylegały mu do skroni, a oczy głęboko zapadłe, świeciły gorączkowym fosforycznym blaskiem. Z pod ust, na wpół otwartych, okazywały się dwa rzędy białych zębów; reszta ciała była tak wychudzoną, że pod przejrzystą powłoką skóry dojrzeć było można najdrobniejszą żyłkę.
Zdawało się, że jak w fantastycznym obrazie Dürera, śmierć zaczajona w fałdach okrywającej łóżko kotary, czyha ażeby porwać swoją ofiarę.
U podnóża łóżka, na fotelu, siedziała niemłoda kobieta ze złożonemi jak do modlitwy rękoma. Usta jej poruszały się szepcąc pacierze. Biedna ta matka prawdziwa „Matka bolesna“, błagała Boga o cud nad swojem dziecięciem.
Nie mając więcej po nad lat czterdzieści kilka, wyglądała na sześćdziesiąt. Białe jak śnieg włosy okalały twarz pomarszczoną, zżółkniętą, na której jednak dostrzedz było można ślady minionej piękności. Wyraziste jej niegdyś spojrzenie, przygasło. Długie lata łez i strasznych cierpień moralnych, podkopały zdrowie nieszczęśliwej, wątłe z natury. Tak matka jak i syn stali nad brzegiem mogiły.
Opodal, wsparta na poręczy łóżka, stała młoda dziewczyna, zapatrzona smutnie w dogorywającego brata. Bujne jasno blond sploty spływały na jej ramiona, łagodne błękitne oczy, zwracała bezustannie na matkę i brata. Cała ta piękna postać dziewczęcia przypominała owe młodociane męczennice z pierwszych wieków chrześcijaństwa, tak świetnie odtwarzane przez włoskich malarzy.
Była to Berta.
Chory poruszywszy się na łóżku, wyszepnął: Pić...
Berta z przygotowanej flaszeczki nalała przeznaczoną dozę, a wsunąwszy lewą rękę pod plecy cierpiącego, unieść go usiłowała.
— Pij ukochany!... wyszepnęła, przybliżając łyżkę do ust chorego.
Tkliwa ta prośba jak gdyby zagalwanizowała młodzieńca. Spojrzał na siostrę i uśmiech niewysłowionego przywiązania ukazał mu się na ustach.
— Dziękuję siostrzyczko... odrzekł przygasłym głosem; i chciwie połknął napój podany.
Lekarstwo przepisane przez Edmunda Loriot wywarło skutek natychmiastowy. Po upływie kilku minut zniknęło senne odrętwienie w jakiem był pogrążony. Blade jego policzki zarumieniły się lekko, zagasł blask gorączkowy w jego spojrzeniu.
Podniósłszy się sam na łóżku, ujął rękę siostry i do ust ją przycisnął, szepcąc:
— Berto... och!... Berto... jak ty jesteś dobrą!
Wyrazy te chorego wzruszyły matkę i córkę. Długo powstrzymane łzy wybiegły z ich serc zbolałych, spływając obficie na policzki.

— Płaczecie? powtórzył smutno chory. Dla czego płaczecie? Czyżem wam coś przykrego powiedział?

XIX.

— Nic... nic... drogi bracie, odpowiedziała Berta, łzy ocierając. Czyż byś ty mógł nas czemkolwiek zasmucić? Lecz serce nam się ściska, patrząc na twoje cierpienia!
Młodzieniec zaprzeczyć chciał temu, gdy nagle suchy, świszczący kaszel wybiegł z jego piersi, wstrząsając nim całym.
— Uspokójcie się... — wyrzekł po chwili wytchnienia, ależ ja wcale nie cierpię... Upewniam, że nieczuję najmniejszego bolu. — Odkąd ten zacny doktór rozpoczął kurację, kaszel się zmniejszył... czuję się znacznie lepiej... i powrót mój do zdrowia nastąpi niezadługo. A więc kochana matko i siostro, otrzyjcie łzy, które mi tyle sprawiają przykrości i chodźcie uścisnąć mnie obie.
Pani Leroyer powstawszy z trudnością z krzesła, zbliżyła się do syna i pochyliła po nad nim. Berta toż samo uczyniła.
Biedny młodzieniec wychudłemi rękoma przycisnął obie kobiety ku sobie i długim je obdarzał uściskiem, a przejęty do głębi wzruszeniem, sam zaczął płakać cicho!
Matka wysunęła się pierwsza z tego serdecznego uścisku.
— Trudzisz się drogie dziecię... — wyrzekła, usiłując powstrzymać w gardle duszące ją łkanie. — Niezapominaj że doktór nakazał ci spokój zupełny, jeżeli pragniesz przyspieszyć swoje uzdrowienie Bądź posłusznym naszemu przyjacielowi... Przyzwij na pomoc rozumu!...
— Tak matko... dobrze mówisz... będę posłusznym, bo chcę wyzdrowieć jak najprędzej wyjąknął, opuszczając bezwładnie głowę na poduszki.
Rozdzierający kaszel pochwycił nieszczęśliwego na nowo, pozostawiając na jego ustach czerwonawą pianę.
— Jak prędko doktór przyjdzie? — zapytał.
— Lada chwilę... Godzina jego przybycia się zbliża.
— Ach! jakiż zacny to człowiek... mówił chory dalej.
— Zacny, poświęcający się, wspaniałomyślny, — dodała pani Leroyor. Mamy w nim nietylko lekarza, ale i najszczerszego przyjaciela.
Berta nie odezwała się wcale, żywy wszelako na jej twarzy rumieniec przekonywał, że ten o którym mówiono, nie był jej obojętnym.
— Czyliż zdołamy mu się wypłacić za jego nademną trudy i starania? — wyszepnął chory z cicha.
— Ach! zawołała Berta, nie myśl o tem... nie myśl... i nie troszcz się o to! Przy tych wyrazach rumieniec coraz jaskrawiej występował na jej blade oblicze.
— Jesteśmy tak biedni teraz!... — mówił dalej młodzieniec — Od dwóch miesięcy przykuty do łóżka nie jestem w stanie nic literalnie zarobić. Nasze oszczędności wyczerpują się zwolna... i oczekuje was nędza, straszna... czarna nędza!
Na jego wychudłej twarzy zawidniał wyraz rozpaczy. Zalał się łzami.
Berta wraz z matką przestraszone mogącem zaszkodzić mu wzruszeniem, zbliżyły się do łóżka.
— Mylisz się drogie dziecko, wyrzekła pani Leroyer. Pieniądze wychodzą wprawdzie, lecz w każdym razie zawsze nam coś jeszcze pozostanie. Mamy prócz tego trochę biżuterji, bieliznę, których to sprzedaż w ostatnim razie pozwoliła by nam żyć do czasu twego wyzdrowienia.
— Wasza biedna biżuterja... wasza bielizna... oto jedyne źródła utrzymania! — szeptał z bolesnem wzruszeniem. — Och! nie mów lepiej matko, nie mów o tem co chciałbym sam ukryć przed sobą!... Z tego to właśnie pochodzi mój niepokój i przestrach. Gdybym umarł... natenczas co z wami biedaczki... sieroty... się stanie?...
Umrzeć tobie... tobie, mój synu?.. zawołała Leroyer ze drżeniem. Ach!... niewymawiaj tego słowa więcej! Nie powtarzaj go... jeżeli chcesz ażebym żyła!... Czuję albo, wiem, że to by mnie zabiło!
— Błagam cię bracie, zaklinam!.. ozwała się Berta, odpędź te smutne myśli, które tobie tak szkodzą i nas zabijają zarazem! Jestem silną i zdrową, mogę pracować, a mój zarobek wystarczy na skromne nasze potrzeby. Gdyby się nawet przeciągnęła twoja rekonwalescencja, niedoznamy biedy... Na niczem nam zbywać nie będzie. Doktor Loriot jest tak bezinteresownym, pozostawi nam czas do postarania się o fundusz potrzebny na zapłacenie mu honorarjum... Wszak mama powiedziała przed chwilą, że jest on naszym przyjajacelem... nieprawdaż. Proszę więc raz jeszcze porzuć te troski i obawy, oczekuj spokojnie wyzdrowienia, a przyjdzie ono, doktór upewnił mnie o tem.
Chory potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Jakto... nie wierzysz w swe bliskie uzdrowienie? zapytała pani Leroyer, ukrywając straszny ból w sercu.
— Wierzę, moja matko, we wszechwładne miłosierdzie Boże... Wierzę iż losy nasze spoczywają w Jego ręku... Jeżeli przeznaczy mi dłuższe życie, żyć będę...
Po raz to pierwszy biedny młodzieniec wyraził swoje zwątpienie. Słuchając go obie kobiety, zaledwie zdołały powstrzymać łkanie.
Atak kaszlu bardziej silnego i trwającego dłużej niż poprzednie, rozdzierał piersi dogorywającego.
Po jego czole spływał pot zimny kroplami. Kilka kropel krwi ukazało mu się na ustach.
Berta pośpieszyła otrzeć je chustką, ażeby ukryć przed matką ów objaw straszliwy.
— Przeklęty kaszel! — wyszepnął, opuszczając głowę na poduszki. Kiedyż to wszystko skończy się nareszcie?
Pani Leroyer ukryła twarz w dłoniach, szepcąc cicho:
— Boże mój Boże!.. w tobie jedyna nadzieja... zlituj się nad nami!
Nieszczęśliwa matka zaczęła pojmować, iż śmierć lada chwilę mogła jej wydrzeć ukochane dziecię. Wiedziała, że jej syn był ciężko chorym, ale dotąd łudziła się nadzieją, że przy staraniach światłego lekarza wkrótce do zdrowia powróci słowem, walczyła przeciw rzeczywistości.
Teraz rozprószyło się złudzenie. Straszliwa prawda ukazała się jej bez osłony, rozpacz przytłaczała biedną kobietę.
Berta od dawna wiedziała o groźnej chorobie brata, z bohaterską jednak siłą ukrywała to przed matką.
Nagle wśród smutnej tej sceny, zadźwięczał dzwonek w przedpokoju.
— Doktór przybywa! — zawołało dziewczę. I pobiegła otworzyć.
Był to w rzeczy samej Edmund Loriot.
Odbłysk radości opromienił zasmuconą twarz dziewczęcia, na którą znowu wybiegł rumieniec.
— Witam panie Edmundzie!... — wyszepnęła. Oczekujemy niecierpliwie pańskiego przybycia.
Doktór ujął podaną sobie rękę siostry chorego, i uścisnął ją ze drżeniem.
— Jakże się miewa nasz pacjent zapytał. Czy zaszła od wczoraj jaka zmiana?
— Stan jego zdrowia jest tenże sam, osłabienie tylko zwiększyło się nieco.... Kaszel napastuje go częściej, jest to sprawozdanie co do strony fizycznej. Co zaś do moralnej, to biedny mój brat zaczyna tracić wiarę, jaka go dotąd podtrzymywała. Zaczyna wątpić o możliwości ratunku... smutnieje... Lękam się o niego... tem więcej że i mnie braknąć już poczyna odwagi. Tracę je, ujrzawszy płaczącą mą matkę... Śmierć jego i ją powiedzie do grobu!
Tu wybuchnęła płaczem.
— Zaklinam panią, uspokój się... wyjąknął młody doktór sam do głębi wzruszony. Obowiązek nakazuje mi wyjawić, że katastrofa jest blizką, będziemy jednak czynili wszystko, ażeby ten straszny cios jaki ma nieuchronnie uderzyć w matkę pani, nie stał się dla niej śmiertelnym. Czy nie można by jej na dni kilka odsunąć od chorego?
— Ach! nie czyń pan tej propozycji!.. zawołała Berta. Naprowadziłbyś ją na domysł, że biedny mój brat może umrzeć lada chwila. Z resztą, niezgodziłaby się na rozdzielenie z synem umierającym!
— Biedna matka! wyszepnął doktór.
— O! tak... powtórzyła Berta, bardzo biedna, godna pożałowania, bo cierpi okrutnie! W razie śmierci mojego brata, obawiam się dla niej pomieszania zmysłów, lub nagłego zgonu, a ja natenczas zostałabym sama... sama!.. pomiędzy dwoma mogiłami!...
Edmund omal nie przyklęknął przed biednym dziewczęciem, i już miał zawołać:
— Czyż pani nie odgadujesz że ja cię kocham? Czyż niewiesz, że moim najgorętszem życzeniem jest zastąpić tobie utraconą rodzinę? — Wobec wszelako tej strasznej rozpaczy, nie miał odwagi zdradzić tajemnic swojego serca.
— Nie zostaniesz pani osamotnioną, panno Berto, — wyjąknął nieśmiało, — nie uczujesz ciężkiej sierocej doli, dopóki ja żyję. Znajdziesz we mnie przyjaciela... tak, przyjaciela w zupełności oddanego sobie... Miałażbyś wątpić o tem?
— Nie, panie Edmundzie, nie wątpię na chwilę. Za zbyt wiele dałeś nam dowodów przyjaźni i poświęcenia, by jakieśkolwiekbądź powątpiewanie z mej strony było tu możebnem.
— Licz więc na mnie... mówił dalej Loriot, jestem oddany tobie w zupełności, tak!... tylko tobie!... Och! gdybyś wiedziała jak pragnąłbym widzieć cię szczęśliwą! Gdybyś wiedziała!...
Po raz to pierwszy od czasu, jak zaczął bywać w ich skromnem mieszkaniu, Edmund w ten sposób przemawiał do młodego dziewczęcia.
Mimo swej nieśmiałości, wzruszenie jakiemu uległ wyrwało mu początek miłosnego wyznania.
Berta słuchała go drżąca, blednąc i rumieniąc się naprzemiany. Słowa młodego doktora, a nadewszystko sposób w jaki wygłoszonemi zostały, płynęły wprost w jej serce, poruszając wszystkiemi jego fibrami.
Był to jak gdyby odblask lazuru wśród ciemnego nieba, jak gdyby promyk słoneczny, rozświetlający nagle otaczające ją zewsząd ciemności.
Zrozumiała co Edmund chciał jej powiedzieć. Odgadła że jest kochaną, a myśl ta rozprószyła ów mrok ponury, ciążący na jej przyszłości.

XX.

Ażeby przeciąć to kłopotliwe położenie, w jakiem oboje się znajdowali, Berta zwróciła się do Edmunda.
— Idźmy do brata, doktorze... wyrzekła, i wyprzedzając Loriota, pobiegła do pokoju chorego.
Niedoświadczony w sprawach miłości Edmund niezrozumiał ile pociechy i ulgi strapionemu sercu dziewczęcia sprawiło rozpoczęte jego wyznanie. Przeciwnie, obawiał się, czy nie uraził Berty za zbyt śmiałemi słowy?
Pani Leroyer spostrzegłszy wchodzącego doktora, zbliżyła się ku niemu. Chory z uśmiechem szczerej życzliwości podał mu wychudłą swą rękę, przez której pergaminową skórę, przebijały kości i żyły.
Szybkim rzutem oka, ściskając tą gorączkowo rozpaloną rękę, Loriot stwierdził złowróżbną zmianę, która nastąpiła od wczoraj u dogorywającego. Zachował wszelako spokój zewnętrzny, niczem nie zdradzając tego, co się w nim działo.
— Witam cię, doktorze!... — rzekł chory przygasłym głosem.
— No! Jakże czujesz się dzisiaj, mój drogi pacjencie? rzekł Edmund, nasłuchując uderzeń pulsu.
Ludwik Abel w milczeniu wzruszył ramionami, co znaczyło:
— Dla czego pytasz mnie o to? Wszakże znasz mój stan lepiej odemnie.
— Kaszle częściej i silniej doktorze, ozwała się pani Leroyer. Tu rozwinęła chustkę pokrytą krwawemi plamami, jaką ocierano usta chorego.
Edmund niemogąc wyjawić prawdy, a niechcąc kłamać, milczał. Poruszył tylko głową, zamieniając z Bertą znaczące spojrzenie.
Chory, który wzroku nie puszczał z doktora, pochwycił w przelocie owo spojrzenie.
Nie trzeba było więcej, aby rozświetlić mu wszystko.
Biedny chłopiec zblednąć niemógł, będąc i tak marmurowo bladym, ale na jego oblicze wystąpił żywy rumieniec.
Po raz drugi wyciągnął rękę do Edmunda, a zmusiwszy go aby się pochylił nad łóżko, szepnął mu na ucho:
— Jestem mężczyzną... mam odwagę... Nie ukrywaj nic doktorze przedemną... Na co mnie łudzić? Koniec już ze mną... wszak prawda? Czuję to... odgaduję... Życie moje trzyma się na włosku... a ten włosek jutro przeciętym zostanie. Nieprawdaż?
Loriot, pomimo swoich lat młodych, był obecnym przy wielu konających. W bezustannem zetknięciu się z cierpieniem ciała i duszy sam się hartował. Widok tej ostatniej walki człowieka pomiędzy życiem a śmiercią uczynił go nie powiemy zobojętniałym, lecz zimnym, co z resztą przytrafia się wszystkim lekarzom. Jest to łaska, udzielona powołanym do tego zajęcia. Mimo to, drgnął, posłyszawszy słowa umierającego. Niewysłowiona boleść ścisnęła mu serce, jego oczy napełniły się łzami.
Nie odpowiadając konającemu, bo i cóż niestety mógł odpowiedzieć, położył mu palec na ustach na znak milczenia.
— Co syn mówił do pana? — zapytała z trwogą pani Leroyer.
— Nic takiego, coby mogło panią zaniepokoić. Nasz chory radby zasnąć i właśnie przepiszę lekarstwo, jakie mu tak pożądany sen sprowadzi.
Tu zbliżył się do biednej matki, która ubezwładniona wsparła się na fotelu.
— Panno Berto, dodał, — prosiłbym o papier i pióro.
Dziewczę pośpieszyło położyć na stole, co było potrzebnem do pisania.
Kreśląc receptę, Loriot myślał sobie:
— To już ostatnia!... Biedna matka... siostra!... Dwie biedne sieroty!...
— Udzielaj pani co kwadrans łyżkę tego lekarstwa choremu, dopóki sen nie nadejdzie, — rzekł doktór, zwracając się do Berty.
— Zlecenie pańskie najskrupulatniej wypełnionem zostanie.
Edmund podszedł teraz do pani Leroyer.
— Jakże pani czujesz się dzisiaj? zagadnął.
— Źle bardzo, niepewność i smutek, zabijają mnie...
— Uzbrój się pani w odwagę... zaklinam!... prosił tkliwie. — Trzeba walczyć z boleścią i starać się pokonać. Stan zdrowia pani potrzebuje starań nieustannych, najzupełniejszy spokój jest tu koniecznym.
— Spokój... dla mnie?... Czyż go mieć mogę? — powtórzyła z goryczą. I poruszeniem ręki wskazała łóżko na którem jej syn dogorywał.
— Na co mi życie? wyszepnęła cicho; na co? jeżeli mam jego utracić.
— Zapominasz pani o swojej córce?..
— Masz pan słuszność... wiem o tem, ale co począć, gdy teraz nie mogę myśleć jak tylko o nim...
Tu wstawszy z krzesła, ujęła pod rękę doktora i przeszła z nim do przyległego pokoju.
— Chcę wiedzieć prawdę!... zawołała z podrażnieniem bliskim obłąkania, zamykając drzwi za sobą... Masz że pan jakąkolwiek nadzieję uratowania mojego syna lub też go sądzisz być nieodwołalnie zgubionym?
— Żądasz pani prawdy oto jest ona, rzekł Loriot, zbierając całą siłę ducha ażeby nie kłamać. Medycyna nie posiada środków na zwalczenie tej choroby. Życie syna pani spoczywa w ręku Boga, cud tylko jeden może go ocalić.
— Pan zatem pomódz nic już nie jesteś w stanie?
Młody doktór milczał, niemogąc zdobyć się na odpowiedź.
Nieszczęśliwa matka, śmiertelnie blada, wzniosła oczy w niebo z wyrazem dzikiej rozpaczy, i załamała ręce, wzniósłszy je po nad głowę. Otwarła już usta aby wygłosić złorzeczenie przeciw nieubłaganemu losowi, jaki wydziera jej ukochane dziecko.
— Powstrzymaj się pani..! wyszepnął żywo Edmund, zastanów!... chory usłyszeć cię może!...
Te kilka wyrazów powstrzymały wybuch rozpaczy, jakiej spodziewał się doktór. Pani Leroyer opuściła głowę na piersi w milczeniu, potoki łez spłynęły na jej wychudłe policzki.
Loriot wpatrywał się w nią przez kilka sekund z głębokiem politowaniem, poczem wrócił do pokoju chorego.
— Do widzenia! drogi przyjacielu... dziś wieczorem... rzekł, ujmując rękę konającego, jaka obecnie była lodowato zimną. Do widzenia... Nie trać odwagi.
Biedny młodzieniec wzniósł wzrok ku niebu. Uśmiech smutnej rezygnacji ukazał mu się na ustach, krwią zbroczonych.
— Odwagi?... wyszepnął, mam ją...
Doktór, niemogąc dłużej znieść tej tak bolesnej sceny, wyszedł, skinąwszy na Bertę aby szła za nim, i oboje znaleźli się w pokoju, gdzie pani Leroyer nieruchoma, blada, zalana łzami, stała jak posąg boleści.
— Doktorze... zapytała Berta wspierając bezwiednie rękę na jego ramieniu, ażeby się utrzymać, ponieważ siły ją opuszczały; doktorze... powiedz czy mój brat ujrzy jutro wschód słońca?
— Każ pani przygotować w aptece lekarstwo, odparł wymijająco Loriot. Przybędę tu dziś wieczorem.
Dziewczę zrozumiało dla czego nie odpowiedział on na jej zapytanie. Zakrywszy twarz rękoma, wybuchnęła łkaniem.
Edmund uścisnął z lekka jej rękę.
— Pomyśl pani o swojej matce, — wyszepnął wskazując tę biedną kobietę która zatopiona w niemej rozpaczy, nie dostrzegła nawet ich obecności.
— To prawda... odpowiedziało dziewczę. Winnam pamiętać że ja jedna na świecie jej pozostanę, ażeby czuwać po nad nią.
— Jedna tylko? — nie! mówił Edmund. Ja wraz z panią będę czuwał po nad nią... Będę się starał zastąpię jej syna...
— Dzięki doktorze... och! dzięki!... za twoją przyjaźń i poświęcenie, jakie całym sercem przyjmuję w imieniu mej matki.
I podała młodzieńcowi obie ręce, wilgotne od spływających łez na nie.
— Biegnę do apteki po lekarstwo, — dodała, ocierając oczy. I wyszła z pospiechem.
Loriot przemówiwszy słów kilka do pani Leroyer, która jak gdyby zdawała się ich nie słyszeć, opuścił mieszkanie nieszczęśliwej rodziny.
Głęboko był zasmuconym. Serce biło mu w piersiach gwałtownie, uciskane boleścią. Łzy biegły do oczu bezustannie.
Gdy wyszedł na ulicę świeże powietrze, orzeźwiło go nieco. Uczuł się spokojniejszym, lecz nie był w stanie rozprószyć doznanego wrażenia.
Szedł ku środkowi Paryża, zadumany, smutny, myśląc o losie tych nieszczęśliwych.
Wróćmy do pokoju chorego.
Zauważył on wyjście Berty z doktorem.
Po upływie kilku minut gdy usłyszał zamknięcie drzwi wsparty na ręku, uniósł się z trudnością na pościeli i słabym, świszczącym głosem przywoływał po kilkakrotnie swą matkę.
Pani Leroyer dosłyszała, a raczej odgadła owo wezwanie, i, otrząsnąwszy się z rozpaczliwego obezwładnienia pospieszyła do syna.
— Czy potrzebujesz czego, drogie dziecię? zapytała pochylając się nad łóżkiem.
— Nic matko... odrzekł, ale chcę z tobą pomówić.
— Ze mną pomówić? — zapytała zdumiona.

— Tak; przysuń twój fotel... i usiądź tu... blizko... jeszcze bliżej... ponieważ brak mi głosu... a potrzebuję porozmawiać z tobą w nieobecności mej siostry.

XXI.

— Ależ cię to znuży... utrudzi, moje ukochane dziecię, odrzekła pani Leroyer siadając przy wezgłowiu łóżka. Pomnij że doktor nakazał ci bezwarunkowe milczenie.
— Mniejsza o to... Muszę z tobą matko pomówić. Posłuchaj...
Gwałtowny atak kaszlu wstrzymał mu słowa na ustach.
— Widzisz ot... widzisz... wyjąknęła z trwogą pani Leroyer; skoro tylko nie usłuchasz doktora, powraca ten kaszel przeklęty!...
— Cóż mi już dzisiaj pomódz lub zaszkodzić może, odparł obojętnie chory. Z resztą i lepiej ażeby to raz już się skończyło! Podaj mi matko rękę... przysuń twą głowę do mojej i patrzaj mi w oczy.
Pani Leroyer spełniła żądanie syna, patrząc nań wzruszona, pomięszana, drżała jak w febrze.
— Matko!.. zaczął umierający, usiłując z najwyższym wysiłkiem woli utrzymać tę krótką nitkę wiążącą go z życiem, matko!.. posłuchaj mnie uważnie... ale bez łez, jęków i rozpaczy... odważnie... z rezygnacją...
— Słucham cię, drogie dziecko... odpowiedziała wdowa na wpół nieprzytomna prawie. Cóż chcesz mi powiedzieć?
— Pragnę cię przygotować do tej najsroższej boleści, jaka cię spotkać może...
— Synu! krzyknęła bledniejąc, synu!.. mój synu!...
— Nie przerywaj mi!... wyszepnął. Żądałem od ciebie odwagi i rezygnacji i żądam jej powtórnie... żądam w imieniu mojego ojca!...
Usłyszawszy te słowa nieszczęśliwa, drgnęła jak gdyby uderzona w serce iskrą elektryczną. Jej twarz pokryła się trupią bladością, a oczy zaświeciły blaskiem dzikiej rozpaczy. Podniosła się wyprostowana, patrząc na walczącego ze śmiercią:
— Mów więc!.. odpowiedziała głucho, mów!... W imię tego drogiego nam tyle męczennika, który był twoim ojcem, wysłucham cię z odwagą!...
— Dzięki ci matko! wyszepnął chory. Taką to właśnie chciałbym cię widzieć w chwili, gdy czuję że wszystko dla mnie skończone na świecie!...
Konwulsyjne drżenie wstrząsnęło biedną kobietą.
— Bez słabości i rozpaczy! mówił dalej chory, przyrzekłaś być odważną... dotrzymaj słowa!.. Jeżeli doktór ukrywa prawdę, ja ci ją wyjawię!...
Lada chwilę rozstanę się z tym światem... powinnaś matko przygotować się do tego... powinnaś zachować w głębi serca naszą tajemnicę, ukryć przed moją siostrą, ciążącą na nas hańbę... do czasu, w którym nastąpi rehabilitacja zmarłego... gdy sprawiedliwość wymierzoną zostanie... Berta niepowinna wiedzieć że ukrywamy się pod cudzym, przybranym nazwiskiem.
— Mów dalej... odpowiedziała, zapanowawszy nad sobą.
Umierający zebrał zarówno potrzebną mu tyle obecnie siłę moralną.
— Skoro Bóg powoła mnie do siebie, zaczął cichym, przytłumionym głosem, śmierć moja sprowadzi mnóstwo interesów, potrzebujących natychmiastowego załatwienia. Trzeba będzie dostarczyć autentyczne dowody biurom stanu cywilnego, a te dowody wykażą, że Ludwik Abel Monestier nazywał się w rzeczywistości Ludwikiem Ablem Leroyer, że był synem owego Pawła Leroyer, którego głowa spadła pod gilotyną przed laty dwudziestu.
Zaczerpnij więc siłę i odwagę w twej wielkiej miłości macierzyńskiej jaka cię nigdy nie zawiodła. Zajmij się sama załatwieniem tego wszystkiego, ażeby Berta nie wiedziała, że ciąży nad nami niezasłużona hańba.
Na grobowym kamieniu pokrywającym mogiłę mojego ojca wyryte jest tylko to jedno słowo: „Sprawiedliwość“, niechaj na moim grobie napisanem będzie ten jeden wyraz drugiego mego imienia: „Abel“, nic więcej...
Przyrzekasz mi to matko uczynić?
— Uczynię! — odparła łzawo pani Leroyer.
— Przysięgasz?
— Przysięgam!
— Jestżeś pewną że w chwili ciężkiej boleści zapanujesz nad sobą i niezapomnisz o danem mi przyrzeczeniu?
— Znajdę siłę aby dotrzymać przysięgi!
— Dzięki ci matko!... mogę teraz umrzeć w spokoju. Tajemnica hańby ściśle dochowaną zostanie...
— Tak! będzie zachowaną najściślej! odparła ze stanowczością nieszczęśliwa, aż do dnia rehabilitacji, jeżeli ta kiedyś nastąpi, Berta nie będzie wiedziała że jej ojciec zginął na rusztowaniu za zbrodnię której nie popełnił... że własnym życiem spłacił dług, za innego!
— Dobrze moja matko... wyszepnął zwolna umierający; musimy tak postąpić. Mój ojciec był niewinnym, wiemy dobrze o tem... Jesteśmy tego pewni... lecz zaślepieni sędziowie potępili go, i wydali ten straszny wyrok!
Od lat dwudziestu poszukujemy nadaremnie dowodów, wyjaśniających tą sprawę. Trzebaby cudu aby je odnaleść... Pragnęliśmy zmyć tę krwawą plamę, kalającą pamięć męczennika... Próżna nadzieja!... Umrę... a hańba nad nami i nim pozostanie!...
Młodzieniec ożywił się wymawiając te słowa, wszak jednocześnie atak strasznego kaszlu omal go nie zadławił. Przyłożył do ust chustkę, jaka w okamgnieniu krwią się pokryła.
— Synu... mój, synu... ty cierpisz... strasznie cierpisz!.. wyjęknęła wdowa.
— Nie, matko!.. odrzekł, widzisz że kryzys minął... posłuchaj mnie jeszcze, ponieważ nie ukończyłem. Niejednokrotnie przychodziła mi myśl ażeby Bercie wszystko opowiedzieć... wyjawić jej tą straszną tajemnicę... upewnić ją, iż życie moje poświęcę na dokonanie dzieła rehabilitacji zmarłego... Rozmyślałem nad tem...
Lecz z drugiej strony Berta posłyszawszy o wszystkiem, zapragnęłaby w walce wziąść udział... a biedne dziewczę nie posiada sił odpowiednich ku temu. Upadłaby na drodze usłanej przeciwnościami... Niechaj więc lepiej o niczem nie wie!..
Głos umierającego stał się tak słabym, że zaledwie dochodził do uszu matki pochylonej nad łóżkiem.
— Przestań mówić... przestań!... zaklinam!... bo się tem zabijasz!... wołała z rozpaczą.
Abel chciał kończyć dalej, ale niemógł.
— Matko!... pobłogosław mnie... Umieram!... wyszeptał.
I opuścił bezwładnie głowę na poduszki.
— Och!... błogosławię cię... błogosławię!... wołała ze łkaniem pani Leroyer, obejmując w ramiona chorego, i okrywając pocałunkami jego wilgotne czoło i zapadłe policzki. Błogosławię cię z całej duszy... ty... najlepszy z synów!..
Chory jak gdyby orzeźwiony chwilowo poszeptywał:
— Matko!.. gdy mnie już tutaj nie będzie pójdziesz sama... zawsze sama... pamiętaj!.. na grób mojego ojca i złożysz wieniec odemnie... A teraz żegnaj matko... żegnaj!..
Pani Leroyer załamała ręce.
— Nie! zawołała oszołomiona rozpaczą, nie żegnaj się ze mną!... Nie opuszczaj mnie dziecko ukochane... bo jeżeli umrzesz ja umrę wraz z tobą.
Uklękła przy łóżku i wzniosła ręce ku niebu.
— Boże wielki... wszechmogący Boże! szeptała jak gdyby w obłędzie; Boże pełen dobroci i miłosierdzia, usłysz mnie... usłysz! Uczyń cud... wysłuchaj wołania! — Och! czyliż łez mało wylałam?.. Czyż nie dość wycierpiałam?.. Wszak widzisz że upadam pod nadmiarem boleści!... Litości nademną Stwórco miłosierny!... Zostaw mi... zostaw me dziecię.
Umierający nie mogąc już mówić, wlepił w modlącą się matkę wzrok pełen miłości.
W chwili tej we drzwiach ukazała się Berta, niosąc flaszeczkę z lekarstwem.
Pani Leroyer szybko się zerwała.
— Daj!... daj, co prędzej... wołała.
I obie razem uniósłszy głowę umierającego, wlały mu w usta łyżkę tego płynu.
Uśmiechnął się do nich i przymknął oczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Opuścimy na krótką chwilę mieszkanie, w którym tyle łez popłynęło, i tyle ma ich jeszcze spłynąć w przyszłości, a wróćmy do Szpagata i Paula Brisson, inaczej zwanego „Gręsiem Piórem“, zabranych przez policję z pod „Srebrnego Kruka“.
Całą bandę złowionych złodziei zaprowadzono do aresztu, znajdującego się pod rogatką Clichy, zkąd przewieziono ich więziennym wozem do Prefektury.
Kilka słów wyrzeczonych przez komisarza wyjaśnia nam dla czego przytrzymano Szpagata? Oskarżonym został o kradzież kilkunastu zegarków z wystawy sklepowej.
Przesłana denuncjacja wskazywała z dokładnością jako sprawcę Klaudjusza Landry przezwanego Szpagatem; wydano rozkaz do odszukania go, i zarządzenia rewizji w jego mieszkaniu przy ulicy Charboniére.
Znalezione na dnie walizki zegarki, przekonywały o uzasadnionem podejrzeniu.
Chodziło teraz o schwytanie złodzieja, którego zwyczaje i nawyknienia znanemi były policji.
Rozpoczęto poszukiwania w podrogatkowych szynkowniach, których natenczas więcej było niż dzisiaj, i gdzie zbierali się zwykle włóczęgi i hultaje różnego rodzaju.
Urządzono zejście policji wieczorem, pod „Srebrnego Kruka“. Wiemy o rezultacie dokonanych tam poszukiwań. Widzieliśmy Szpagata wprowadzonego w wściekłość, usiłującego zamordować komisarza, którego jedynie ocaliła energiczna obrona Ireneusza Moulin, mechanika.
Po przybyciu do więzienia, stosownie do przepisów, przeszukano kieszenie włóczęgów, odebrano im pieniądze i inne poznajdowane przedmioty, jakie szczegółowo spisano, poczem wprowadzono ich do ogólnej sali, gdzie w chaotycznym nieładzie, znajdowali się złodzieje, zbrodniarze i żebracy razem.
Każdy z nich czekał na pierwsze badanie, po którem stosownie do winy, przewożono ich, lub wypuszczano na wolność.

XXII.

W tej sali, urządzonej odpowiednio na przyjęcie przybywających, stały rzędem pod ścianą składane obozowe łóżka, ławy grube i stoły, jak na odwachu.
Tego wieczora napływ gości był tu nie wielki, co pozwoliło byłemu notarjuszowi wraz z towarzyszem znaleźć opróżnione łóżko, na jakiem położyli się oba obok siebie, usiłując usunąć się o ile można od reszty obecnych.
Szpagat z namarszczonemi brwiami, z dzikim wyrazem twarzy, zaciskał zęby. Były notarjusz milczał.
Będąc wszelako gadatliwym z natury, niemógł długo wytrwać w milczeniu, i po kilku minutach pragnąc zacząć rozmowę, szturknął w bok łokciem swojego towarzysza.
— O czem ty myślisz u djabła? zapytał.
— A ty? mruknął Szpagat.
— Ja rozmyślam nad dwoma staremi przysłowiami...
— Nad jakiemi przysłowiami?
— Posłuchaj, „Nie chwytaj ryb przed niewodem“ a drugie: „Człowiek proponuje... policja dysponuje“.
— Nie znam się na przysłowiach!... burknął ze złością Szpagat.
— A jednak są one mądrością narodów!..
— Tak?... A więc niech narody lamią sobie nad niemi głowy! O czem myślę? pytasz. Zastanawiam się po nad przeklętą zmiennością losów!... W chwili, gdy mieliśmy pochwycić garście złota, trzask! zostajemy na klucz zamknięci. I zamiast spoczywać spokojnie na miękkich łóżkach, obsypani banknotami, leżymy na zgniłej słomie w areszcie.
A co do mnie mam jeszcze w perspektywie całe miesiące więzienia, za sprawę z zegarkami i porwania się na komisarza. To nie fraszka!...
— A czyjaż w tem wina?
— Może powiesz że moja?
— Tak, twoja niewątpliwie, — odparł notarjusz. Ty wszakże oznaczyłeś nam schadzkę pod „Srebrnym Krukiem“, mimo że cię Jan-Czwartek ostrzegał, iż jest to miejsce niebezpieczne z przyczyny częstych tam wizyt policji.
— Milcz... do pioruna! — wykrzyknął Szpagat, niewspominaj mi o tym nikczemniku!..
— Dla czego? Bo to jest Judasz, któremu przy pierwszem spotkaniu łeb roztrzaskam pięścią.
— — Cóż on takiego uczynił? pytał Brisson przestraszony tym nowym wybuchem gniewu.
— Jakto... nierozumiesz?... ty głupie „Gęsie Pióro“, że on zaprzedał nas obu policji?
— Co znowu.
— Wszakże widziałeś że nie przyszedł na schadzkę?
— Tak; ale to jeszcze nie dowód ażeby miał być Judaszem. Jan-Czwartek nie zdradziłby swoich kolegów.
— Ha! hal — jakiż z ciebie krótkowidz... idjota! Ażeby kąsek zostawić dla siebie samego, zdolnym był wszystko uczynić. Dla czego nie przyszedł... dla czego?
— Nadszedł później, być może...
— Głupiś!... „Połknął sam rybę“. Wszakże komisarz powiedział do mnie: „Ciebie to ptaszku szukamy“. Słyszałeś wyraźnie?
— Słyszałem...
— Któżby więc doniósł o wszystkiem, jak nie Jan-Czwartek? Zkąd by policja wiedziała, że znajdzie mnie pod „Srebrnym Krukiem“ o tej właśnie godzinie?
— Zarządzono rewizię w mojem mieszkaniu i łup znaleziono... Zaszli następnie pod Srebrnego Kruka“, a znając twój rysopis, poznali się z łatwością... Otóż rzecz cała jasna jak słońce!
— Każdy ma swoje zapatrywania! Ty na swój sposób uważasz tą sprawę, a ja jestem przekonany, że ten podły Czwartek nas zdradził, aby nie dzielić się z nikim pieniędzmi, zdobytemi na Berlińskiej ulicy... Ale ja jemu to odpłacę, bądź pewnym!
— Myślisz więc coś przedsięwziąć przeciw niemu? pytał z przestrachem „Gęsie-Pióro“!
— Przygotuj się na to!
— Chcesz go zadenuncjować?
— Dla czego nie?
— Oszalałeś chyba Szpagacie! Wyprowadzając na jaw uplanowaną sprawę na Berlińskiej ulicy, której ty byłeś twórcą i głównym działaczem, ściągniesz na siebie karę pięcioletniego ciężkiego więzienia, a może i ciężkie roboty...
— Szpagat podrapał się w głowę.
— Może ty i masz słuszność; — wymruknął.
— Ja zawsze mam słuszność, — ciągnął dalej Brisson; posłuchaj rad moich. Jeżeli Jan-Czwartek nie dokonał sprawy na Berlińskiej ulicy, wyjdzie jak śnieg białym z tego wszystkiego, a na ciebie spadnie kara w jego miejscu.
Wszakże to jasne?
— Tak jest... do czarta!
Gdyby kazał nas schwytać, to nie wskutek tej sprawy, ńierozpoczętej jeszcze, upewniam. Jeżeli zaś miał na celu pozostawić działanie sobie skoro my będziemy zamknięci, co przyznaję byłoby najwyższą podłością z jego strony, to nawet i w takim razie denuncjowanie go zgubną byłoby rzeczą dla nas samych. Dość już jesteśmy skompromitowani.
— Musi mi to jednak zapłacić i zapłaci... przysięgam!
— W jaki sposób?
— Ba! Kto szuka, ten znajdzie! odparł rozbójnik.
W otwartych drzwiach sali ukazała się nagle banda świeżo przyaresztowanych włóczęgów.
Były notarjusz wraz ze swym towarzyszem przerwali rozmowę. Pierwszy, zasnął w okamgnieniu i chrapał niemiłosiernie, drugi, przepędził noc na rozmyślaniu, snując różne plany zemsty.
Równo ze świtem nazajutrz, weszli stróże dla uporządkowania sali, i pobudzili śpiących.
Oba hultaje, usunąwszy się w kąt, prowadzili dalej po cichu rozmowę.
— Skoro zawezwą cię przed sędziego śledczego, — mówił „Gęsie-Pióro,“ — trzeba ażebyśmy zgodnie zeznawali szczegóły. Mnie zawyrokują na rok wygnania z kraju, nic więcej. Nie wspominaj o mnie... Nie mów że mnie znasz...
— Dobrze.
— Zrobisz to?
— Zrobię, nie obawiaj się.
— Nic nie wspominaj o sprawie na Berlińskiej ulicy...
— Nie powiem ani słowa.
— Przebaczysz Czwartkowi?
— Nigdy w życiu!... syknął Szpagat, zaciskając pięści.
— Chcesz go więc oskarżyć?
— Co cię to obchodzi? Jeżeli pragniesz abyśmy zostali przyjaciółmi, nie mięszaj się w to wcale!...
— Mimo to rad bym...
— Milcz! do pioruna.... krzyknął bandyta.
Skrzypnęły zamki, drzwi sali otwarto na nowo.
Na progu ukazali się trzej dozorcy więzienni z których jeden trzymał w ręku arkusz papieru pokryty nazwiskami aresztowanych.
Wszedłszy do sali spojrzał na listę i zaczął wywoływać głośno:
— Prosper, Landier!...
Jestem! odrzekł osiemnastoletni wyrostek, wychodząc z tłumu rzezimieszków.
— Bernard Joliet...
— Jestem.
— Klaudjusz Laudry, inaczej zwany Szpagatem...
— Jestem, — odrzekł wspólnik Brissona, wychodząc na środek sali.
— Dalej! przed sędziego śledczego! zawołał dozorca.
Wszyscy trzej oddani zostali pod nadzór miejskim gwardzistom, którzy podczas przejścia przez schody, tworzące prawdziwy labirynt zakrętów, wprowadzili ich na galerję, gdzie znajdowały się gabinety sędziów śledczych.
— Szpagat, idąc na czele pochodu z opuszczoną głową zagłębił się w rozmyślaniu.
— Przygotowując odpowiedzi na stawiane sobie zapytania, szukał sposobów wciągnięcia Jana-Czwartka w tą sprawę.
— Został też najpierwszy wezwanym.
Gwardzista wepchnął go do gabinetu i stanął tuż za nim.
Sędzia śledczy siedział przy swoim biurku. Opodal niego, przy stoliku znajdował się pisarz gotów do spisywania protokołu obwinionego.
Przed rozpoczęciem śledztwa, sędzia rzucił na obwinionego badawcze spojrzenie.
Wiemy, że ów nicpoń miał sympatyczną, powierzchowność, i że był schludnie ubranym, osiągnięte zatem wrażenie było dość przychylnem dla niego.
Po szybkim tym egzaminie, sędzia przystąpił do zwykłych zapytań:
— Twoje nazwisko i przydomek?... twój wiek?... Gdzie się urodziłeś?...
Hultaj odpowiadał kornie, z łagodnością na zadawane mu pytania.
Po owym ustępie niezbędnym, rozpoczęto badania czynów na jakich opierały są dowody oskarżenia.
— Jesteś obwinionym, mówił sędzia, — o kradzież zegarków z wystawy sklepowej, na przedmieściu świętego Djonizjusza. Cóż możesz na to odpowiedzieć?
— Mogę odpowiedzieć żem w istocie zawinił, odparł złodziej z udanem wzruszeniem. Na co by się zresztą przydało zaprzeczenie, skoro u mnie znaleziono zegarki?
— Tak jest... Oto są one. Tu sędzia zaczął pokazywać Szpagatowi.
— Mimo to, upewniam, — rzekł tenże — iż jestem mniej winnym, niż się to wydaje z pozoru.
— Mniej winnym? — powtórzył sędzia, wzruszając ramionami. Dziwne zaiste twierdzenie. Jak je usprawiedliwisz... ciekawym? Dostrzeżonym zostałeś w chwili pełnienia kradzieży i policja znalazła w twoim kuferku skradzione przedmioty.

— Nie ja tylko byłem sprawcą kradzieży. Dopomagałem do niej, stojąc na straży. Sam jednak nic nie wziąłem.

XXIII.

— Nie zaprzeczaj daremnie!.. złożono mi twój rysopis...
— Wtedy znajdowałem się tam obok innego osobnika...
— Jakiego innego? — Twego wspólnika...
— Tak, panie sędzio; to on, przysięgam, ukradł te zegarki. Ja stałem na straży... pilnowałem, jak to już wyżej mówiłem.
— I będziesz twierdził zapewne że ów wspólnik u ciebie ten łup pozostawił?
— Nie inaczej... Tak było, mówię prawdę.
— Jakże się nazywa ów drugi złodziej, ten mniemany twój wspólnik?
Szpagat opuścił głowę i milczał, mnąc czapkę w ręku.
— Odpowiadaj!... zawołał sędzia niecierpliwie. Jeżeli byłeś tylko wspólnikiem, wymień nazwisko tamtego, inaczej będę przekonany o jakimś niezręcznym wybiegu z twej strony w celu zrzucenia z siebie odpowiedzialności.
Jesteś recydywistą... Byłeś raz już karanym za kradzież biżuterji z wystawy sklepowej... Przedtem nie miałeś złych poszlak, a więc skazano cię tylko na dwa miesiące więzienia. Tym razem jednak surowiej będziesz sądzonym. Zawyrokuję cię na 13 miesięcy do centralnego domu kary i poprawy i będziesz pozostawał pod nadzorem policji, jeżeli nie wskażesz wspólnika winnego bardziej od ciebie.
Usłyszawszy to Szpagat zadrżał i pobladł.
Nadzór policji przestrasza srodze wszystkich złodziei. Jest on jak ów klasyczny miecz Demoklesa, zawieszony bezustannie nad ich głowami. Zmuszonemi są oni natenczas po wyjściu z więzienia przebywać we wskazanej przez policję miejscowości.
Daje to pewność zostania przytrzymanym w razie ucieczki do Paryża, i nowego zawyrokowania z obostrzoną karą.
— Jakto panie sędzio? — zawołał Szpagat, za pół tuzina zegarków między któremi dwa były tombakowe, trzynaście miesięcy więzienia, i pod dozór?
— Jest to najmniejsza kara, jaka spotkać cię może jeżeli jesteś sprawcą pomienionej kradzieży. Gdybyś zaś był tylko wspólnikiem, zyskasz złagodzenie. Może by nawet wybaczono tobie zuchwałe twoje rzucenie się na komisarza policji...
Szpagat załamał ręce, przybierając obłudnie błagalną postawę.
— Och! panie sędzio!.. — wyjąknął łzawym głosem, zapomnieć o tem należy!... zapomnieć trzeba. Żałuję z całego serca mojego uniesienia, i gotów jestem to oblewać łzami, jak pokutująca Magdalena. Za wiele natenczas wypiłem, i wpadłem w gniew zobaczywszy iż mnie schwytano. Byłem nieprzytomnym... prawie szalonym!... Sam niewiedziałem co robię... co mówię... i na kolanach błagam przebaczenia za ubliżenie urzędnikowi który przyszedł mnie aresztować.
— I którego byłbyś zabił na pewno, dodał sędzia, — gdyby nie pomoc dzielnego chłopca, który rzuciwszy się na ciebie, rozbroił cię, z niebezpieczeństwem własnego życia... Lecz dajmy pokój temu, a kończmy sprawę zegarków. Radzę ci, wymień wspólnika, jeżeli go masz rzeczywiście.
— Och! jakże to ciężko denuncjować kolegę, zawtórzył nicpoń z westchnieniem, lecz mimo to każdy powinien przede wszystkiem myśleć o sobie, a ponieważ koniecznie trzeba, decyduję się...
— Mów zatem...
— Wspomniany mój kolega nazywa się Jan-Czwartek, inaczej zwany Słowikiem.
Sędzia śledczy wziął arkusz papieru, na nagłówku którego były wyryte dużemi literami te słowa:

„Rozkaz przyaresztowania“.
Na tym arkuszu napisał nazwisko i przydomek podyktowane mu przez Szpagata.

— Któż to jest ów Jan-Czwartek? zapytał.
— Jan-Czwartek jest moim dawnym kolegą, odrzekł Szpagat. Niepomnę już ile odsiadywał wyroków, między któremi jeden na lat pięć więzienia, z nadzorem dziesięcioletnim.
— Gdzie mieszka teraz?
— Przy ulicy Vinaigriers.
— Pod numerem?...
— Dwudziestym pierwszym.
Sędzia śledczy zapisawszy to sobie, prowadził dalej badanie. Pisarz podał do odczytania protokół, na którym Szpagat swój podpis położył.
— Zaprowadźcie obwinionego do więzienia! rzekł sędzia do stojącego gwardzisty.
Szpagat dał poznać gestem iż mówić pragnie.
— Czego żądasz?
— Pan sędzia rozkaże zapewno przyaresztować Jana-Czwartka?
— To cóż?
— Owóż ja prosiłbym o łaskę ażeby mnie nie pomieszczano w tem więzieniu, gdzie on będzie odsiadywał karę. Jest to zły chłopiec, osobistość nader niebezpieczna i mściwa. Zostawszy przytrzymanym, odgadnie że to ja jego zadenuncjował i mogą z tąd wyniknąć bardzo przykre dla mnie następstwa. Wyświadczył by mi pan sędzia wielką łaskę zesławszy mnie do „Magdalenek“.
Tak zwane narzeczem gminnym „Magdalenki“ było to stare więzienie, które w kilka lat później zburzonem zostało.
— Dobrze, postaram się o to... odparł sędzia.
— Składam pokorne dzięki! Pan uratujesz mi życie!
Sędzia śledczy zapełnił pismem arkusz papieru z wydrukowanym nagłówkiem: „Rozkaz przyaresztowania“, nakreśliwszy na nim nazwisko Jana-Czwartka, zwanego Słowikiem. Na drugim arkuszu napisał kilka wyrazów i zadzwonił na woźnego.
— Zanieś to do pana naczelnika, — rzekł do niego, niechaj natychmiast rozpoczną działanie.
W kilka minut później, woźny doręczył papiery, powtarzając zlecenie.
— Pan sędzia prosi, aby natychmiast rozpoczęto działanie.
— Wydam rozkazy, odrzekł naczelnik przeczytawszy papiery, a zwróciwszy się do obecnego w gabinecie agenta:
— Jobin.... zawołał.
— Jestem...
— Trzeba się będzie tobie zająć tą sprawą...
— O co chodzi, panie naczelniku?
— O przyaresztowanie pewnego indywiduum przy ulicy Vinaigriers nr. 21.
— Któż to jest?
— Niejaki Jan-Czwartek... przezwany Słowikiem.
— Jan-Czwartek... przezwany Słowikiem? powtórzył zamyślając się Jobin. Ha!... dodał po chwili, znam ja... znam tego łotra.
Jest to recydywista, który wymknąwszy się z pod nadzoru, przybył do Paryża: Szukamy go od dawna... a wiedząc że nieposiada żadnych środków utrzymania, jesteśmy pewni, że zarabia złodziejstwem. Ale to sprytny ptaszek, nie da się on schwytać na gorącym uczynku!...
— Znasz jego rysopis?
— Doskonale! Wysoki djabeł czterdziestoletni, a chudy jak szkielet!
— Weź z sobą do pomocy dwóch agentów. Oto rozkaz przyaresztowania... Dalej w drogę, bo to rzecz pilna.
— Abyśmy tylko zastali go w domu, to dziś wieczorem jeszcze będzie się znajdował w więzieniu, — odparł Jobin, chowając rozkaz do pugilaresu.
Ukłonił się podchodząc ku drzwiom gabinetu.
— Posłuchaj... jeszcze słowo! — dodał naczelnik. Musisz załatwić po drodze interes bardzo pilny, jaki ci wiele czasu nie zabierze... Wsiądź do fiakra...
— Jestem na rozkazy. O cóż chodzi?
— Zanieś tę paczkę do ministerjum sprawiedliwości do wydziału spraw wewnętrznych i oddaj do rąk własnych naczelnikowi biura, mówiąc że to odemnie. Jest to rzecz bardzo ważna!
— Czy trzeba otrzymać pokwitowanie?
— Nie potrzeba.
— Biegnę więc, panie. Tu Jobin wyszedł z gabinetu.
Wróćmy do przyaresztowanych.
Były notarjusz oczekiwał niecierpliwie na powrót Szpagata.
— I cóż? — zapytał, spostrzegłszy go we drzwiach.
— Fakt dokonany. Osądzono mnie na lat parę więzienia, a może i na dozór, ale ten podły Jan-Czwartek otrzyma na co zasłużył.
— Oskarżyłeś go? Tak; jako głównego sprawcę kradzieży zegarków.
— A o mnie nic nie mówiłeś?
— O tobie?... Zkąd?... W niczem mi nie zawiniłeś.
— Jesteś prawdziwym moim przyjacielem... zawołał Brisson.
Zresztą, za co by mnie mieli ukarać. Przeszłą mnie co najwyżej do „Magdalenek“. Staraj się i ty tam dostać, będziemy mieli czas do porozmawiania z sobą.
We dwie godziny później, Szpagat został wezwanym do sądowej kancelarji, a za chwilę wsiadał wraz z innemi łotrami do więziennego wozu, zwanego pospolicie „koszem od sałaty“.
Podczas drogi, zacierał ręce, myśląc sobie:
— Jeżeli nie znajdziesz sposobów uniewinnienia się, ty podły Janie-Czwartku, notowany za poprzednie swe sprawki, będziesz miał do uregulowania dobry rachunek.
— Nieprzewidziany zawód oczekiwał łotra po przybyciu na miejsce. Sędzia śledczy nie uwzględnił żadnej z proźb jego.
Wysiadłszy z wozu ów nędznik został wtrąconym nie do „Magdalenek“, lecz do więzienia świętej Pelagji.

XXIV.

Jan-Czwartek, nie wiedząc o niczem co zaszło w Prefekturze, wrócił spokojnie do swego mieszkania przy ulicy Vinaigriers o godzinie trzeciej nad ranem i położył się spać rozmyślając czyli go nie złudziło podobieństwo pani Dick-Thorn z ową kobietą z mostu de Neuilly?
Mieszkanie złodzieja znajdowało się na piątym piętrze, w starym domu, którego część tylna wychodziła na szopy, ustawione rzędem po nad kanałem świętego Marcina.
Zajmował on dwa pokoje na facjacie, czysto utrzymane. Stół biały drewniany, cztery stołki, szafka kuchenna i mały piecyk żelazny o trzech fajerkach, oto całe urządzenie pierwszego pokoju.
W drugim znajdowało się łóżko żelazne, komoda orzechowa i szkatułka z narzędziami, potrzebnemi miedziorytnikowi. W kącie pokoju stał kuferek.
Wszystkie te sprzęty były własnością Czwartka, który zajmował się sam swoim gospodarstwem.
— Człowiek na mojem stanowisku, — mówił sobie, nie powinien mieszkać okazale, byłoby to zbyt niebezpiecznem i zwrócić by mogło uwagę policji. Rzecz inna, gdy mieszka się cicho i skromnie. Nikt wtedy tobą się nie zajmuje; posiadasz pozór uczciwego robotnika, płacisz komorne regularnie gospodarzowi, i możesz jak chcesz potajemnie prowadzić swoje interesa.
Stosował się też najściślej do tych zasad.
Popełniona przezeń kradzież z włamaniem w pewnym wiejskim domu, w pobliżu Vincennes, przyniosła mu kwotę sześciuset franków.
Zamiast wydać te pieniądze na hulanki różnego rodzaju, jak to zwykle czynią łotrzy jemu podobni, zakupił wyż wymienione sprzęty do swego mieszkania, które zajmował od dość dawnego czasu.
Jego gospodarz bardzo go poważał z przyczyny regularności w wypłacie, a sąsiedzi przyznawali mu niepospolity talent w miedziorytnictwie.
Niegdyś, w młodości, posiadał on tę zdolność w rzeczy samej i mógł zarabiać uczciwie na swoje utrzymanie. Pociąg wszelako ku złemu i niebezpieczne towarzystwo hultajów, zrobiły zeń złodzieja i mordercę.
Wiedząc, że policja okazuje pewne względy osobistościom mającym jakikolwiek sposób uczciwego zarobkowania, przedstawił się pozornie za pracowitego miedziorytnika, posiadając rozłożone na stole platy mosiężne wraz z narzędziami, przy których niby pracował.
Jego całe postępowanie można streścić w tych słowach: „Płacić regularnie komorne, mieć fundusz na swoje wydatki, nie przyjmować u siebie nikogo i nie udzielać adresu mieszkania nawet i swoim wspólnikom“.
Nieszczęściem, raz jeden wykroczył przeciw pomienionym zasadom. Będąc podchmielonym nieco, stał się zbyt gadatliwym.
Starzejąc, stawał się co raz podejrzliwszym a zarazem i jego przezorność zwiększała się w równej mierze. Zazwyczaj „pracował sam“, to jest kradł bez wspólnika, wiedząc o ile wszelkie spółki bywają kompromitującemi.
Wypadkiem został wciągniętym w sprawę przy Berlińskiej ulicy, której pieniężną korzyścią błysnął mu Szpagat przed oczyma. Plan tej wyprawy wszelako, zamiast go nęcić ku sobie, budził w nim wstręt instynktowny, przypominając sprawę na moście de Neuilly, od którego to czasu Jan-Czwartek obawiał się kobiet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Uderzyła godzina dziewiąta rano.
Czwartek zerwał się z łóżka ażeby się ubrać i uporządkować mieszkanie.
Wiemy, iż był on zawsze starannie ubranym i nie bez przyczyny, porządny ubiór albowiem oddalał od niego podejrzenia policji.
Ubierając się, zaczął wydobywać z kieszeni przedmioty wczoraj z sobą zabrane.
Wyjął więc szklarski djament, blaszane pudełko, w którym znajdowała się kula ulepionej smoły i inne złodziejskie przedmioty.
— Zostawiwszy to, — wyszepnął, — możnaby się zdradzić... Nie trzeba więcej aby skompromitować człowieka! To mówiąc, zbliżył się do kominka, na którym leżała kupa popiołu, rozgarnął go łopatką, zrobił głęboki dołek, uniósł nożem w górę fajerkę, i w owo wydrążenie wpuścił blaszane pudełko z kulą smoły i djamentem.
Uporządkował następnie wszystko jak było i przysypał popiołem.
— Teraz mogą urządzić u mnie przeszukiwania, wyszepnął, nie znajdą nic coby przeciw mnie świadczyło.
Zaczął się czesać przed lusterkiem i porządkować szczegóły swojej toalety, ponieważ miał kilka kursów do zrobienia dnia tego.
Jeden z nich szczególnie był dlań ważnym, a mianowicie, zasięgniecie bliższych wiadomości o lokatorce pałacyku przy Berlińskiej ulicy.
— Znajdują, się ludzie, — mówił sobie, — jedni podobni do drugich, lecz trafia się to bardzo rzadko. Trzeba więc rzecz wyjaśnić przed rozpoczęciem działania. Gdy znajdę wyraz rozwiązujący zagadkę, łatwo mi będzie odszukać adres mieszkania księcia de la Tour-Vandieu, a wtedy przekonam się naocznie, czy to jest owa osobistość z de Neuilly?
— Gdyby na szczęście byli to oni oboje, przytrzymam ich i mam majątek gotowy!
Po owem przemówieniu, Jan-Czwartek wygolony, wyszczotkowany, wyszedł z mieszkania, zamknąwszy je na klucz.
Szedł nad kanałem świętego Marcina aż do rogatki la Villette, gdzie wstąpił do kawiarni na śniadanie, poczem zwrócił się na bulwar ku dzielnicy, gdzie „pracował“ ubiegłej nocy.
Pozostawmy go idącego spokojnie, a pospieszmy do pałacyku przy Berlińskiej ulicy.
Kucharka, wszedłszy rano do kuchni, spostrzegła zdumiona kawałek szkła okrągłego leżącego na ziemi i wybitą w szybie okrągłą dziurę.
Zrozumiała natychmiast, iż podczas nocy zaszło w pałacyku coś niezwykłego, być może zbrodnia, morderstwo, i przestraszona zaczęła przywoływać pomocy, poczem wbiegła do sypialni swej pani.
Klaudja Dic-Thorn leżała jeszcze w łóżku, ale już nie spała. Zaniepokojona krzykiem służącej zerwała się, a zarzuciwszy peniuar i wyjrzała do kuchni.
— Co znaczą te krzyki? — zapytała.
— Ach! pani... wyjąknęła dziewczyna ze drżeniem, — złodzieje byli tu u nas tej nocy...
— Złodzieje? — powtórzyła Klaudja w osłupieniu.
— Tak pani i to cała banda!
Pani Dick-Thorn przypomniała sobie ów hałas, który ją obudził wśród nocy, ztąd wydawało się jej być słusznem twierdzenie służącej.
— Widziałażeś tych złodziei? — zapytała.
— Dzięki Bogu, nie! pani... inaczej ze strachu byłabym umarła!
— Zkąd wiesz zatem, że oni tu byli?
— Znalazłam wycięty kawałek szkła na podłodze w kuchni, a oprócz tego spostrzegłam w szybie wyciętą dziurę, widać tędy weszli... Trzeba zawezwać policję... bo oni nas zabiją... zabiją.
— Bez krzyków! — zawołała nakazująco wdowa. Żadne niebezpieczeństwo nam nie zagraża. Dzień jasny, obecnie; a jeżeli złodzieje byli tu w rzeczy samej, to uciekli, od dawna.
Wracaj do swoich zajęć; ja przepatrzę czyli nie pozostawili gdzie śladów swojej bytności.
Służąca pospieszyła wypełnić rozkaz swej pani, a Klaudja Dick-Thorn wbiegłszy z pośpiechem do swego pokoju, wyjęła z pod poduszki pęk kluczów a wszedłszy do buduaru otworzyła biurko w którym się znajdowały resztki jej majątku.
Na szczęście znalazła wszystko w porządku.
— Bądź co bądź, przyznać potrzeba, że ci mniemani złodzieje byli porządnymi ludźmi, wyrzekła z uśmiechem, skoro nic nie zabrali. Lecz co to wszystko znaczy? Miałożby się przywidzieć coś tej dziewczynie?

Wróciła do kuchni, by osobiście zbadać twierdzenia służącej, jakim zmuszoną była przyznać słuszną zasadę.

XXV.

— Nie mylisz się!.. — rzekła do drżącej jeszcze ze strachu kucharki. — Ta szyba wykrojoną została i weszli tu oknem. Oto są ślady na kamiennej posadzce ich zabłoconego obuwia.
Tu pochyliwszy się podniosła kawałek szkła okrągło wyciętego i przypatrywać mu się uważnie zaczęła.
Na środku tego szklannego odłamka, rysowała się wyraźnie szeroka czarna i tłusta plama, z której rozchodząca się woń przekonywała o prawdzie.
— To smoła!.. zawołała Klaudja; nagle jakieś odległe wspomnienie zbudziło się w jej pamięci. Pobladła widocznie, zacisnęła usta, brwi namarszczyła.
— To dziwne!... — wyszepnęła cicho. — Przed laty dwudziestu, w tejże samej porze roku człowiek nazwiskiem Jan-Czwartek zakradł się w Neuilly do mego mieszkania, w celach rabunku. Następnie został moim wspólnikiem... lecz po tem wszystkiem zmarł od zadanej sobie trucizny...
Stała przez kilka chwil zadumana z wlepionym wzrokiem w odłamek szkła, trzymanego w ręku, powtarzając:
— To dziwna!... Czy rzeczywiście umarł Jan-Czwartek natenczas?..
— Pani!.. ozwała się służąca zajęta uprzątaniem, trzebaby pójść zawiadomić komisarza...
Klaudja Dick-Thorn drgnęła, jakby osoba nagle ze snu przebudzona.
— Nie potrzeba! — zawołała; ale natomiast trzeba sprowadzić szklarza; ażeby wprawił nową szybę.
— Lecz pani!.. komisarz..
— Milcz! — powtórzyła wdowa.
— Nie lubię ażeby — ze mną dyskutowano wbrew mojej woli! Milcz! i bądź posłuszną!...
— Cóż pani zatem rozkaże?
— Otóż przedewszystkiem zabraniam ci rozgadywać komukolwiekbądż o tem co zaszło u nas tej nocy. Najmniejsze nieposłuszeństwo w tym razie, a zostaniesz przezemnie wygnaną!
— Nie powiem... ani słowa! odparła dziewczyna wpatrując się w swoją panią zdumionym wzrokiem. Niemogła pojąć albowiem jak można było otaczać tajemnicą złodzieja, który każdej chwili mógł ponowić rabunek.
— Spiesz się... biegnij po szklarza! wołała pani Dick-Thorn.
— Biegnę! odpowiedziała służąca. I wyszła z pospiechem.
Znalazłszy się na ulicy, przykładała po kilkakrotnie rękę do czoła, co znaczyło:
— Widocznie iż moja pani jest obłąkaną!
Klaudja Varni zostawszy samą, rzuciła kawałek szkła na kamienną posadzkę, które się rozproszyło na czystki, a wydobywszy nóż z kredensu, podważyła nim i rozbiła resztki szyby w oknie pozostałej.
— Niechcę ażeby o tem wiedziano... wyszepnęła — a w razie potrzeby, zaprzeczę wszystkiemu. Nie lubię mieć do czynienia z policją.
Głęboko zadumana wróciła do swego pokoju, powtarzając bezwiednie:
— Jan-Czwartek... Jan-Czwartek!..
— Nie! to niepodobna! — zawołała nagle. Jan-Czwartek umarł... Tak! musiał umrzeć!.. Wszakżem gorliwie odszukiwała jego śladów przed dwudziestoma laty... Nic nie znalazłam... to dowód że zabity piorunującą trucizną, wpadł do Sekwany, pogrążywszy poprzednio w jej falach dziecię Estery i księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu. Nurty głębokie tej rzeki, ukryły jego trupa.
— Żaden ze świadków sprawy dokonanej na moście de Neuilly, dziś nie istnieje, a gdyby nawet jakimś cudem ocalony ten człowiek żył jeszcze i znalazł się na mojej drodze nie mógł by mnie poznać po latach dwudziestu. Nic nie znaczy to usiłowanie kradzieży z włamaniem. Dzienniki głoszą codziennie o tysiącach takich wypadków.
Pani Dick-Thorn pragnęła się uspokoić, ale dokonała tego zaledwie w połowie.
— Jeden szczegół tylko pozostaje dla mnie niewyjaśnionym, zaczęła nanowo. — Jakiś człowiek wszedł do pałacu tej nocy... Znajdował się tak blisko mego pokoju, że odgłos jego kroków, lub też potknięcie się o krzesło, przebudziło mnie ze snu...
— Dla czego nic nie wziął? Na myśl, że mogłam się spotkać twarz w twarz jak niegdyś w Neuilly z tym złodziejem, mordercą... drżę cała!... Eh! nie myślmy już o tem, dodała, — każę okratować okna wychodzące na podwórze, i to wystarczy do zażegnania niebezpieczeństwa.
Tu zadzwoniła na pokojówkę, która jeszcze nie zeszła z facjaty, i rozpoczęła swoją tualetę, podczas gdy szklarz wprawiał w kuchni rozbitą szybę.
Oczekiwała na przysłanie sobie powozu i koni zakupionych wczoraj, oraz stangreta, jakiego wystarać się dla niej przyobiecał właściciel remizy.
Brakowałoby jej natenczas tylko lokaja, którego nastręczyć mógł stangret.
Pani Dick-Thorn postanowiła prowadzić dom okazale, urządzić dnie przyjęcia i skompletować służbę.
Gdy się to działo w pałacyku, Jan-Czwartek przybył na Berlińską ulicę, mocno zaciekawiony, czyli spostrzegłszy ślady kradzieży wniesiono skargę do policji.
W pałacu panowało głębokie milczenie, żadne zbiegowisko nie miało tu miejsca.
Ów łotr znając dobrze ciekawość paryzkiej gawiedzi, upewnił się iż nie nastąpiło żadne śledztwo policyjne.
Na wprost pałacyku znajdował się dom świeżo budowany. Wsunął się po za rusztowania i oczekiwał.
Gdy nic nie dostrzegł, po upływie godziny, i zamierzał już wyjść ze swego ukrycia, spostrzegł nadjeżdżający powóz, uprzężony we dwa piękne konie, ktoremi kierował stangret w liberję przybrany. W powozie siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich zadzwonił do pałacowej bramy.
W bramę otwartą na oścież wjechał ten powóz i drzwi za nim zamknięto.
— Dobrze o tem wiedzieć!.. — pomyślał Czwartek. — Utrzymuje więc powóz i konie, ma służbę męzką. Nic dla mnie łatwiejszego, jak zabrać z niemi znajomość, a tym sposobem wiedzieć wszystko co się w tym domu dzieje. Na dziś dość tego.
— Teraz należy się powiadomić, gdzie mieszka książę de la Tour-Vandieu... Wiedząc to, ukryję się w pobliżu, choćby mi przyszło przez tydzień wyczekiwać tam codziennie. Czy owa osobistość wyjdzie pieszo, czy wyjedzie konno, lub w powozie, zdemaskuję go i przekonam się czy to ów mieszkaniec z Neuilly?.. tego tylko mi trzeba!
Tak rozmyślając, znalazł się łotr niezadługo na placu Karuzelu.
Przechodząc ulicą Vandome, dostrzegł kilka wspaniałych ekwipażów, oczekujących przy wejściu do pałacu Sprawiedliwości.
Skromny fjakr stał w tyle po za niemi, jak gdyby upokorzony owem arystokratycznem sąsiedztwem.
Świetna myśl przemknęła Czwartkowi przez głowę.
— Wszyscy ci słudzy wielkich panów znają się między sobą, — pomyślał, — otóż to właśnie będzie mi mogło znakomicie ułatwić zadanie.
Zbliżył się do powozów, a zobaczywszy młodego lokaja stojącego przy chodniku, zbliżył się ku niemu.
— Wybacz pan, rzekł z ukłonem, wybacz iż prosić cię będę o małe objaśnienie.
— O co chodzi? odparł zapytany.
— Sądząc po uprzęży i ekwipażu, widzę iż to wszystko należy do jakiejś wysokiej znakomitości.
— Odgadłeś przyjacielu, mój pan jest markizem i zarazem sekretarzem Stanu spraw zagranicznych. Ale dla czego zapytujesz mnie o to?
— Ponieważ potrzebuję odnaleść adres pewnego wielkiego pana...
— Nazwisko tej osobistości?
— Książę de la Tour-Vandieu.
Lokaj zaczął się śmiać głośno.
— Cóż w tem śmiesznego? — pytał zmięszany Jan-Czwartek.
— Śmieję się nie z twojego zapytania, — odrzekł służący, ale z dziwnie przychylnego dla ciebie zbiegu okoliczności...
— Jakto... nierozumiem?
— Widzisz ten powóz uprzężony we dwa czarne konie?
— Widzę go.
— Tego stangreta i lokaja w żałobnej liberji?
— Widzę ich również.
— A więc... jest to ekwipaż i służba księcia de la Tour-Vandieu, o którego adres zapytujesz.
— Masz słuszność, że traf okazał się dla mnie bardzo przychylnym w tym razie, odparł Jan-Czwartek, zacierając ręce.


XXVI.

— Dziękuję za objaśnienie, —. mówił łotr dalej, — w rzeczy samej niezwykłe dzisiaj spotyka mnie szczęście...
Tu zwrócił się do wysokiego draba w żałobnej liberji, któremu niejeden pozazdrościł by jego pięknych faworytów.
— Powiedziano mi, zaczął, iż pan należysz do grona służących księcia de la Tour-Vandieu?
— Tak jest; odrzekł z dumą lokaj.
— I oczekujesz na księcia?
— Nie inaczej; pojedziemy ztąd do Senatu, gdzie książę zamierza wygłosić mowę.
— A więc za chwilę wyjdzie z Ministerjum?
— Ma się rozumieć!
— Będę go mógł widzieć?
— Zapewne...
— I mówić z nim?
— A! to rzecz inna... Książę niema zwyczaju udzielać posłuchań na ulicy. Ale cóż u czarta masz pan mu do powiedzenia?
— Jestem synem jednego z dawnych sług jego ojca, i chciałem prosić księcia o miejsce dla siebie w stajniach...
— Do jakiej roboty?
— Do posług stajennego.
— Na teraz mamy wszystkie miejsca zajęte, odrzekł lokaj wyniośle. — Skoro jednak książę przypomni sobie twojego ojca, być może zechce zająć się tobą. We własnym wszelako swoim interesie, posłuchaj mej rady...
— Najchętniej.
— Nie zaczepiaj księcia teraz przy jego wyjściu z Ministerjum. Idź lepiej na ulicę świętego Dominika i zaczekaj w pałacowej bramie...
— A... zatem książę mieszka w pałacu, przy ulicy św. Dominika?
— Niewiedziałeś o tem?
— Kiedyś mi ojciec nadmienił, lecz zapomniałem. Skorzystam z udzielonej mi rady, ale nie będę trudnił księcia dzisiaj moją prośbą. Chciałbym go tylko zobaczyć.
— Jak zechcesz.
Jednocześnie jakiś mężczyzna wyglądający z pozoru na urzędnika, wyszedł z Ministerjum i zwrócił się do fjakra, oczekującego w tyle, po za bogatemi pańskiemi ekwipażami.
Mijając się z Janem-Czwartkiem na chodniku, spojrzał na niego. Drgnął i przystanął, wpatrując się uporczywie w rzezimieszka.
Trwało to tylko minutę, poczem pewien, iż się nie myli, podszedł i ujął go za rękę.
Jan nie zbyt czysty na sumieniu, stanął przerażony. Śmiertelna bladość twarz mu pokryła a nadrabiając zuchwałością:
— Co pan chcesz odemnie? zapytał.
— Mam ci powiedzieć słów kilka, — odparł Jobin, wracający właśnie od naczelnika spraw wewnętrznych, któremu oddał pakiet powierzony sobie przez swego zwierzchnika.
— Ze mną pomówić... odrzekł łotr, usiłując uwolnić się z rąk agenta.
— Pan się mylisz... Ja pana nieznam wcale!
— Ale ja znam ciebie... i znam doskonale!
— To być niemoże!..
— Jesteś Janem-Czwartkiem!.. inaczej zwany Słowikiem... szepnął mu na ucho Jobin. Nie zaprzeczaj daremno... Poznałem cię za pierwszym rzutem oka.
Rzezimieszek postanowił bronić się zuchwale.
— Przypuśćmy, gdyby tak było?.. Któż pan jesteś?
— Jestem policyjnym agentem.
— Cóż zatem? Odbyłem przeznaczoną mi karę. Spłaciłem mój dług sprawiedliwości, i niemam żadnych obrachunków z policją. Pytam powtórnie, czego pan żądasz odemnie?
— Ja osobiście nic... Lecz pan Bouvaret sędzia śledczy, chce z tobą pomówić i rozkazał mi przyprowadzić cię do jego gabinetu.
— Niepójdę! — krzyknął z uporem Jan-Czwartek.
— Tak?
— Tak!
Tu łotr usiłował powtórnie wymknąć się i uciec.
Przewidując to Jobin, ścisnął mu rękę z niebywałą siłą, szepcąc:
— Bez oporu i skandalu!.. rozumiesz? — Mam rozkaz przyaresztowania ciebie, musisz pójść ze mną!
Rozkaz przyaresztowania mnie? — powtórzył z przestrachem złodziej.
— Tak. Chcesz, to ci pokażę ów rozkaz?..
— Niepotrzeba! Lecz skutkiem czego mnie aresztują?
— Nie wiem... Ty sam powinieneś wiedzieć lepiej odemnie.
— W niczem nie przewiniłem...
— Powiesz to sędziemu śledczemu.
Dwaj miejscy gwardziści pełniący służbę przy Ministerjum, spostrzegłszy, że pomiędzy temi dwoma mężczyznami wszczęła się jakaś sprzeczka, zbliżyli się do nich.
— Jestem policyjnym agentem, rzekł do nich Jobin.
Znając go dobrze strażnicy, salutowali po wojskowemu.
— Otrzymałem rozkaz przytrzymania tego ptaszka, — mówił agent dalej, dopomóżcie mi w tem...
— To niepotrzebne, mruknął Jan-Czwartek. Pójdę za panem dobrowolnie.
— Tak?... i w drodze ucieknę... dodał z ironiją agent. Znam ja się na waszych wybiegach... Starego jak ja wróbla, nie weźmiesz na plewy!
Dwaj miejscy strażnicy umieścili się, jeden po prawej, drugi po lewej stronie Jana-Czwartka.
Jobin skinął na fjakra, do którego kazał wsiąść aresztowanemu. Sam usiadł obok niego, a miejski strażnik umieścił się naprzeciw.
— Do kroć tysięcy piorunów!.. — pomyślał Czwartek, aresztują mnie, sam niewiem za co i dlaczego. Przeszkodzi mi to w zobaczeniu księcia de la Tour-Vandieu, ku czemu miałem tak dobrą sposobność... Jakaż przeklęta fatalność!..
Denuncjacja Szpagata szybko odniosła skutek pożądany, a traf oszczędził Jobinowi trudzenia się na ulicę de Vinaigriers.
W trzy kwadranse później, Jan-Czwartek siedział w policyjnym areszcie.
— Niech djabli porwą! — pomrukiwał, przechadzając się wzdłuż i wszerz, jak dzikie zwierzę, schwytane w zasadzkę. — W chwili gdym miał nasycić mą zemstę i zgarnąć pieniądze schwytano mnie i na klucz zamknięto!..
— Ależ to przyaresztowanie nie jest bez przyczyny... Jakiż może być powód ku temu? Moja dzisiejsza nocna wyprawa?.. Niepodobna!.. ponieważ nic nie ukradłem... Zresztą, któżby mógł odkryć że to ja właśnie wszedłem do pałacu? Ostatniemi czasy „pracowałem“ sam, bez wspólników, a więc zdradzić mnie nikt niemógł...
— Rzecz dziwna jednak, ażeby więzić uczciwego chłopca przeciw któremu nieposiada się dowodów popełnionej winy. Widocznie że tu zaszła pomyłka... Wzięto mnie za kogoś innego. Niemam się czego obawiać!.. Sędzia śledczy, uwolni mnie, na pewno!
Znajdując się sam w areszcie, mówił głośno gestykulując zapalczywie, przyczem tak zagłębił się w swych rozmyślaniach, iż niesłyszał, jak się drzwi otwarły i zamknęły.
Nagle czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu. Obrócił się szybko. Stał przed nim jego współkolega były notarjusz Brisson uśmiechnięty.
— Ty, tu?... „Gęsie-Pióro“?.. zawołał.
— Tak, i mnie to raczej dziwić się trzeba że cię tak prędko zamkniętego widzę.
— Tak prędko? odparł Jan z osłupieniem, wiesz zatem o wszystkiem co się stało?
— Ma się rozumieć...
— Opowiedz więc co znaczy ta cała historja?
— To znaczy że Szpagat cię zadenuncjował... lecz ja w tem nie brałem udziału... przeciwnie robiłem, com tylko mógł z mej strony, aby powstrzymać rozszalałą falę, ale nadaremnie...
— Zagniewany jest więc na mnie?
— Śmiertelnie...
— Zkąd... za co?
— Przekonanym jest, żeś ty umyślnie kazał nas pochwycić policji, aby na swoją rękę poprowadzić interes na Berlińskiej ulicy.
— To fałsz! — wykrzyknął Jan-Czwartek.
— Wiem o tem... Jestem przekonany... Ale on tak nabił sobie tem głowę, że niechce wierzyć żadnym usprawiedliwieniom.
— Zkąd mu to przyszło do mózgownicy? Wszak nie „pracowaliśmy“ razem?.. Nic przeciw mnie powiedzieć nie może!..
— Zkąd sobie uroił coś podobnego, niewiem! Ty sam powinieneś to rozwiązać. Przychodzę ostrzedz cię, abyś się miał na baczności i wiedział jak masz odpowiadać, skoro cię wezwą przed sędziego śledczego.
— Ha! łajdak... infamus! — wołał Czwartek. Czy on jest tutaj?
— Niema go. Wzywany był na badanie, a potem odprowadzono go pod konwojem do „Magdalenek“. Powiedział mi, że tam będzie odsiadywał karę.
Jan-Czwartek zacisnął pięści.
— Dobrze! zawołał chrypliwie. Mnie także zapewne oznaczą pobyt u „Magdalenek“, a wtedy zobaczymy!..
— No!... no!.. uspokój się... — mówił „Gęsie-Pióro“, który będąc zwolennikiem zgody, nienawidził gwałtownych uniesień i rozlewu krwi, gdybyś go zabił w przystępie szału, pogorszyło by to tylko twą sprawę. Napij się szklankę zimnej wody i porozmawiajmy. Chcesz ze mną pomówić?
— O czem do pioruna? — odmruknął gniewnie Czwartek.

XXVII.

— Otóż pozwól sobie powiedzieć, ciągnął dalej Brisson, że twoja w tem wina. Gdybyś był wcześniej przyszedł pod „Srebrnego Kruka“ nie stało by się to co nastąpiło.
— Przyszedłem!
— Ale zapóźno.
— Niemogłem przyjść wcześniej... Widziałem jak policja was wyprowadzała.
— Wszak mogę wierzyć, — pytał z niejakim wachaniem „Gęsie-Pióro“, — żeś nas nie sprzedał?
Jan-Czwartek rzucił się z oczyma krwią nabiegłemi. Na jego oblicze wystąpił silny rumieniec.
— Ja miałbym jak Judasz sprzedał swoich towarzyszów? — wykrzyknął; — żartujesz czy kpisz ze mnie.
— Nie jestem takim, jak Szpagat, nędznikiem... Jak możesz mnie podejrzywać o coś podobnego? Nie waż mi się tego powtórzyć, bo cię jak psa zadławię na miejscu.
To mówiąc, przyskoczył z zaciśniętemi pięściami do szyji notarjusza, który zbladł i cofnął się przestraszony.
— Ależ nie!. .nigdy... jąkał z obawą, nigdy o czemś podobnem nie pomyślałem... Wiem że jesteś dzielnym i szczerym chłopcem powtarzałem to po tysiąc razy Szpagatowi.
— Masz szczęście! odparł Jan łagodniejąc.
— Przyznaj wszelako, że twoja nieobecność mogła wzbudzić podejrzenie, mówił „Gęsie-Pióro“. Nic więc dziwnego, iż Szpagat uroił sobie, że chciałeś sam zjeść kąsek, który on upiekł i przygotował.
Jan wzruszył ramionami.
— Szpagat jest głupim bydlęciem!.. — zawołał. — Czyżby rabunek i włamanie dały się dokonać jednemu, bez pomocy innych? Powinien był nad tem się zastanowić!..
— To prawda; złość pomięszała mu w głowie.
— Wybacz... lecz w rzeczy samej był powód do szału.
Tyle pięknych planów mieliśmy przed sobą... szczególniej sprawę z księciem de la Tour-Vandieu...
Czwartek zmarszczył czoło.
Słowa notarjusza otwierały jego krwawiącą się ranę, stawiając mu przed oczy zarazem zniknione jego nadzieje.
— To prawda, — odrzekł, — przeklęta fatalność!..
Wejście dozorcy przerwało rozmowę dwóch łotrów.
Zostawmy ich spożywającemi to skromne przyniesione sobie śniadanie, a powróćmy do pałacu de la Tour-Vandieu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była godzina dziewiąta wieczorem.
Książę Jerzy, zjadłszy obiad z przybranym swym synem Henrykiem, przeszedł do swego gabinetu, oświetlonego lampą i dwoma kandelabrami.
Usiadł przy płonącym ogniu na kominku i zadzwonił.
Za chwilę ukazał się we drzwiach kamerdyner.
— Ferdynandzie... rzekł do niego książę, — oczekuję przybycia pewnej osoby, między dziewiątą a dziesiątą godziną. Będzie to pan Theifer; spiesz powiadomić odźwiernego, a skoro ów gość przybędzie, wprowadź go do mnie natychmiast.
— Spełnię rozkazy.
— Przyniesiono dzienniki wieczorne?
— Tak; leżą na biurku księcia.
— Dobrze.
— Czy po odejściu gościa mają zaprządz do powozu? — pytał kamerdyner.
— Niepotrzeba; nigdzie dziś nie wyjadę. Skoro pan Theifer odejdzie, będziesz wolnym, potrzebnym mi dziś nie jesteś.
Kamerdyner odszedł.
Książę Jerzy powstawszy z krzesła, usiadł przy biurku i zaczął czytać dziennik.
Zaledwie przebiegł oczyma kilka linij, ręka mu opadła. Wysunął się dziennik. Jakieś czarne myśli widocznie go przytłaczały.
Ręce mu się trzęsły, świadcząc o wewnętrznej burzy, jaka nim miotała.
Usta starca poruszały się bezwiednie wyszeptując wyrazy tak cicho, że żadne ucho ludzkie dosłyszeć ich nie byłoby w stanie.
— Przeszłość... straszliwą!.. przeklętą!... — mówił sam do siebie. Ja, książę Jerzy de la Tour-Vandieu, zajmujący tak wysokie stanowisko z majątkiem i urodzeniem, ja!... posiadający tak rozległe wpływy, jestem zmuszony drżeć bezustannie jak najnędzniejszy ze zbrodniarzy!..
O! czegóż bym nie dał, ażeby się pozbyć tego tytułu i tego majątku który mi tak mało szczęścia zakosztować pozwolił!.. Pogrążyłem się we krwi i błocie!.. Jakiż duch piekieł powiódł mnie do tej zbrodni?
Ha! Klaudja Varni... Klaudja... ów demon z obliczem anioła, która mną rządziła i kierowała, jak mistrz niewolnikiem!... Wyzyskiwała na swoją korzyść moje słabości, me złe instynkta i wady!.. Klaudja uczyniła mnie oszustem, fałszerzem, mordercą!.. Klaudja poprowadzi mnie do bram więzienia, a ztamtąd na rusztowanie!
Tu opuścił głowę na piersi, ciężko oddychając, a po kilku chwilach bolesnego milczenia, zaczął dalej:
— Byłem pewien, że ta kobieta którą od lat dwudziestu usunąłem z mych wspomnień, umarła... Kilka słów owego człowieka spotkanego na cmentarzu Montparnasse, przekonywują mnie, że ów szatan żyje i że jakiś mściciel nieznany, wyprowadziwszy ją z cienia, użyje jej jako broń przeciw mnie!..
Czego jednak żąda ów mściciel który mówi, że posiada w ręku dowody zbrodni? Czy chce mnie oddać w ręce sprawiedliwości? Ależ to niepodobna!..
O ile zrozumiałem, pragnie on za jaką bądź cenę przywrócić cześć zmarłemu, a ta rehabilitacja to dla mnie hańba i zguba!
Tu przerwał, a ukrywszy twarz w dłoniach, siedział przez chwil kilka w bolesnej zadumie, poczem powstawszy:
— Nie!.. — zawołał tonem srogiej stanowczości; ta straszna tajemnica musi pozostać w ukryciu. Biada tym którzy ją zechcą na jaw wydobyć!!!
Wygłosiwszy to, zamilkł rozjątrzony, jak dzikie zwierzę, gotowe rzucić się na upatrzoną zdobycz.
Zanim poczniemy snuć dalej nasz dramat przed oczyma czytelnika, uważamy za rzecz niezbędną przedstawić główne wypadki owej ponurej przeszłości, do jakich odwoływali się: Jan-Czwartek, były notarjusz Brisson, Ireneusz Moulin, pani Leroyer wraz z synem, pani Dick-Thorn i Jerzy de la Tour-Vandieu.


∗             ∗
W roku 1835, doktór Leroyer, stary kawaler, zacięty wróg małżeństwa, zamieszkiwał w Brunoy, gdzie od lat wielu praktykował jako lekarz tameczny.

Bezżenny, żył samotnie, ze starą, wierną służącą, Zuzanną, która mu zastępywała miejsce gospodyni.
Jedynym krewnym doktora był jego synowiec Paweł Leroyer, człowiek żonaty, ojciec dwojga dzieci, bardzo uzdolniony mechanik, przemysłowiec, marzący wiecznie o nowych wynalazkach, a ztąd o sławie i majątku.
Pewnego wieczora, w listopadzie, w chwili, gdy doktór Leroyer wróciwszy do domu znużony, miał zasiąść do obiadu, chłopiec stajenny z oberży pod „Białym koniem“ przyniósł mu list bez podpisu.
Ów list zawierał te słowa:
„Pan doktór Leroyer, proszonym jest usilnie, ażeby zechciał przybyć bezzwłocznie do mieszkania wdowy pani Rougeau-Plumeau, właścicielki willi, gdzie jest oczekiwanym niecierpliwie. Nadewszystko prosimy o pospiech, ponieważ tu chodzi o życie chorej osoby“.
Stary lekarz wiedział od swojej służącej Zuzanny, że dwoje osób przybyłych wynajęli willę umeblowaną, od wdowy Rougeau-Plumeau.
Nikt niewiedział kto byli ci nieznajomi a otrzymany bilet bez podpisu, nie objaśniał również w tym względzie. Wyrazy: „Chodzi o życie chorej osoby“ nie dopuszczały chwili wahania się doktorowi. Mimo proźb zatem i błagań gospodyni, wdział na siebie płaszcz przemoknięty i wśród ulewnego deszczu, puścił się w drogę do wskazanego domu, gdzie nań oczekiwano.
Wprowadzono go natychmiast do jakiejś damy w średnim wieku, której wysłowienie i sposób zachowania się, dziwnemi mu się wydały.
Po krótkim wstępie, pani Amadis (tak się nazywała ta pani), zażądała od niego honorowej przysięgi, że nigdy i w żadnym razie nie wyjawi powodów dla jakich został wezwanym.
Doktora jako człowieka prawego i uczciwego charakteru zaniepokoiła ta propozycja, odmówił przyjęcia podobnego zobowiązania nie znając jego szczegółów i chciał odejść z willi.
Konieczność nakazywała go zatrzymać za jaką bądź cenę i nowa lokatorka wdowy Rougeau-Plumeau uczyniła mu zwierzenia jakie przedstawimy w krótkości.
Flora Rozalja Pitois, urodzona z praczki i nieznanego ojca, obecna pani Amadis wdowa po Piotrze Amadis, dostawcy dla armji, miała lat przeszło pięćdziesiąt. Posiadając znaczny majątek, zamieszkiwała w własnej wspaniałej kamienicy w Paryżu, przy ulicy świętego Ludwika.
Pani Amadis, dobra zresztą osoba, ale niezwykle uczuciowa, której ówczesne romanse zupełnie przewróciły w głowie, postanowiła na wzór owych romansowych bohaterek wmięszać się w jakąś awanturę, któraby głośnym uczyniła jej imię.
Traf posłużył jej w tym razie; postanowienie urzeczywistnionem zostało.

XXVIII.

Na drugiem piętrze w domu pani Amadis, mieszkał pan Derieux, były pułkownik armji cesarskiej, kawaler orderu Legji honorowej.
Pan Dérieux zażądał dymisji z upadkiem Napoleona I, którą mu udzielono. Był ojcem pięknego i dobrego jak anioł dziewczęcia, starannie wychowaego w zakładzie naukowym w Saint-Dénis, które wróciło pod dach ojcowski po ukończonej tamże edukacji.
Stary pułkownik często z domu wyjeżdżał, Estera nudziła się, pozostawszy samą.
Pan Derieux, nieznający przeszłości pani Amadis, a tym sposobem nie podejrzywający zasad wątpliwych jej życia jakie prowadziła przed zamążpójściem, widział w niej tylko dziwaczkę pretensjonalną, lecz z dobrą opinją, kobietę w poważnym już wieku, której nie zawahał się wyjeżdżając powierzyć swą córkę.
Pani Amadis prowadziła dom okazale, trzymała powóz i konie, abonowała lożę na operę.
Pewnego wieczora nie mogąc sama pojechać do teatru, ofiarowała lożę pułkownikowi, pragnąc sprawić przyjemność jego córce.
Młody książę Zygmunt de la Tour-Vandieu, był na operze tego wieczora.
Zobaczywszy Esterę, doznał nagłe jak mówiono naówczas; piorunującego uderzenia w serce, zakochał się w niej szalenie.
Zapragnął wiedzieć przedewszystkiem, kto jest urocze to dziewczę, i dowiedział się o tem.
Opłakane spotkanie a następnie miłość fatalna niestety!.. Były one wstępem do przerażającego dramatu!
Młody książę został wprowadzony z łatwością do pani Amadis, której próżności pochlebiały wizyty tak wielkiego pana. Miłość młodzieńca wzrastała, w miarę bliższego poznawania córki pułkownika, lecz żadna zła myśl nie kalała tej jego namiętności.
Zacny, prawego charakteru, nie pomyślał ani na chwilę aby uczynić swoją metresą panny Derieux, lecz przeciwni zaślubić ją pragnął i mieć z niej żonę. Nieszczęściem między obojgiem młodemi wydrążyła się nieprzebyta przepaść.
Książę Zygmunt zwierzył się swej matce wdowie, ze swej miłości dla córki pułkownika oznajmił, że za jakąbądź cenę połączyć się z nią małżeństwem postanowił.
Księżna, uwielbiając swojego syna, pragnęła gorąco widzieć go żonatym, z radością więc z razu przyjęła jego wyznanie, posłyszawszy jednak rodzinne nazwisko dziewczęcia, radość zamieniła się w wybuch srogiego gniewu. Ze względu na zajmowane przez się stanowisko, nie mogła pozwolić na podobny mezalians.
Jan Dérieux, ojciec pułkownika, adwokat w parlamencie, biorący udział w powstaniach Robespierr’a, głosował w skazaniu na śmierć Ludwika XVI. Jasnowłosa więc panna Derieux była wnuczką królobójcy.
Owóż księżna odpowiedziała synowi, że podobne małżeństwo byłoby hańbą dla niej, i że wolałaby raczej widzieć go umarłym, niźli w podobny sposób zbrukanego!
Młodzieniec zrozumiał, że nie zdoła zmienić matki zapatrywania, postanowił walczyć przeciw własnemu sercu, aby zeń wyrwać niemożebną do ziszczenia miłość.
Rezultaty podobnej walki bywają naprzód przewidzianemi. Ktokolwiek poważy się walczyć z miłością, naprzód już bywa zwyciężonym.
Przekonawszy się wkrótce zupełnie o swojej porażce Zygmunt powrócił do pani Amadis i widywał się z Esterą, którą zaprzysięgał sobie niewidzieć już więcej.
Zadowolona i dumna z tego wdowa postanowiwszy był protektorką owego romansu, urządzała schadzki i pozwalała na długie sam na sam zakochanym. Córka pułkownika, była czystem, niewinnem dziewczęciem, ale kochała Zygmunta, młody książę był uczciwym człowiekiem w całem tego słowa znaczeniu, lecz wzajem ubóstwiał pannę Derieux.
Pewnego wieczora iskra wybiegłszy z pocałunku, wznieciła pożar, anioł, czuwający nad zakochanemi, odbiegł, przysłoniwszy białemi skrzydłami zarumienione oblicze...
Zygmunt nie należał do kategorji ludzi godzących łatwo wyrzuty sumienia i rozgrzeszających się dobrowolnie z własnych swych błędów. Przeciwnie, twierdząc, że popełnił więcej niż występek, prawie zbrodnię, nadużywając zaufania młodej siedemnastoletniej dziewczyny, postanowił wynagrodzić winę!
Pocieszał płaczącą, zaprzysięgając że zostanie jego żoną księżną de la Tour-Vandieu.
Trzy miesiące tak upłynęły gdy dnia pewnego poczęła smutno Estera:
— Należy ci, Zygmuncie, dotrzymać przyrzeczenia. Trzeba nadać nazwisko naszemu dziecku...
Na ów głos tkliwy, przypominający mu obowiązek, pospieszył młody książę do matki, a rzuciwszy się do jej stóp, błagał o zmianę jej surowego wyroku.
Księżna okazała się niewzruszoną.
Postanowił natenczas wbrew jej woli zawrzeć małżeństwo z panną Derieux, lecz biedne dziewczę odpowiedziało odmownie na tę propozycję niechcąc się wdzierać przemocą w rodzinę jaka ją odtrącała od siebie. Cierpiąc w milczeniu zalewała się łzami.
Tak upłynęło znów sześć miesięcy. Zbliżał się moment fatalny.
Pani Amadis, czując się być mocno winną w tem wszystkiem, z obawy wyjawienia się tej całej sprawy przed pułkownikiem zdołała go uprosić, aby ze względu na mocno nadwątlone zdrowie Estery, pozwolił jej zabrać ją z sobą na wieś do willi, w jakiej wynajęła mieszkanie w okolicach Brunoy.
Pan Derieux, mający właśnie wyjechać na czas dłuższy z Paryża, zgodził się na tą propozycję i obie kobiety przybyły do willi wynajętej przez panią Amadis.
Uczyniwszy powyższe zwierzenie doktorowi Leroyer, obecna opiekunka Estery, wprowadziła go do pokoju chorej.
Stary doktór nie znalazłszy nic niepokojącego w stanie zdrowia słabej odszedł, obiecując przybyć na pierwsze wezwanie.
Książę Zygmunt de la Tour-Vandieu, miał młodszego brata Jerzego, któremu z przyczyny jego marnotrawstwa i złego prowadzenia się matka zabroniła wstępu do swego mieszkania.
Jerzy w trzydziestym roku życia był kompletnie przeżytym człowiekiem. Zostając pod władzą metresy, Klaudji Verni, kobiety bardzo pięknej, ale do szpiku kości zepsutej moralnie i występnej, roztrwonił na jej wymagania całą swoją przypadającą mu po ojcu sukcesję, a obarczony długami, zmuszonym był niejednokrotnie dla zaspokojenia koniecznych potrzeb życia uciekać się do najtrudniejszych środków uwłaczających jego honorowi i stanowisku.
Ale wszelako sposoby wkrótce się wyczerpywały. Ostatnich fuduszów braknąć poczynało. Groziła nędza, straszna, czarna nędza, więcej jak nędza, ponieważ wielka liczba uczciwych kupców przezeń oszukanych, postanowiła, wnieść skarge do sądu i poprowadzić pana markiza na ławę policji poprawczej.
Na pomoc matki swej, księżnej wdowy nie mógł rachować, ponieważ zrażona i srodze zagniewana niepozwalała nawet synowskiego imienia wymawiać w swej obecności.
Przewidywać było można, iż nie przebaczywszy mu za życia, mogła w chwili zgonu zapisać cały majątek starszemu synowi, na co pozwalało jej prawo.
Jedyna nadzieja pozostawała Klaudji i Jerzemu w śmierci Zygmunta; ten jednak był w całej sile wieku i cieszył się zdrowiem doskonałym.
Mimo to wszystko jakiś wypadek na polowaniu, w konnej wycieczce, lub pchnięcie szpadą w pojedynku, mogły pozbawić go życia, i nadać Jerzemu tytuł książęcy wraz z majątkiem.
Łatwo pojmiemy, iż w takich okolicznościach Klaudja otoczyła księcia Zygmunta całą gromadów szpiegów. Dowiedziała się o jego miłości dla panny Derieux, odgadła wynikłe następstwa, i śledziła związek dwojga zakochanych, aż do dnia w którym pani Amadis sprowadziła Esterę do Brunoy i zamieszkała z nią w gotyckiej willi, gdzie przyjście na świat dziecka miało zniweczyć ostatnie nadzieje Jerzego, ponieważ jasnem było, iż książę Zygmunt uzna za własne to dziecię i uprawni je nawet małżeństwem.
Klaudja zdawała sprawę Jerzemu codziennie z tego co się działo.
Oboje nędznicy ułożyli plan haniebny, dla urzeczywistnienia którego, wynajęli dwa pokoje w oberży pod „Białym koniem“.
Skoro pani Amadis wezwała doktora Leroyer listem zapraszającym, Klaudja w męzkim przebraniu śledziła lekarza pośród wieczornych ciemności idąc po za nim aż do drzwi domu pani Rougeau-Plumeau, a następnie towarzysząc mu do jego własnego mieszkania.
W chwili, gdy zamknęły się zanim sztachety ogrodowe, weszła do niego i zażądała natychmiastowej audjencji, jakiej zdumiony doktór nie śmiał odmówić, wobec zaszłych obecnie tajemniczych wypadków.

XXIX.

— Doktorze!... zaczęła śmiało Klaudja, wiem, że lada chwilę wezwanym zostaniesz ażeby być obecnym przy narodzinach dziecka. Kobieta w takim razie walczy pomiędzy życiem a śmiercią, a życie dziecka trzyma się na włosku prawie. Jeżeli matka umrze, dziecię pójdzie za nią bezzwłocznie wszystko od ciebie zależy...
Tu położyła na stole dziesięć banknotów tysiąc frankowych.
Stary doktór stał zdumiony, nie zrozumiawszy od razu owej potwornej propozycji. Szybko wszelako jego osłupienie zmieniło się w wybuch gniewu i oburzenia. Pochwyciwszy nabity pistolet, wygnał nędznika, który ośmielił się proponować mu morderstwo.
Klaudja wróciła do Jerzego.
Jeden ze szczegółów haniebnego planu nie udał się jej, ale pozostawały inne.
Główną na teraz rzeczą było dla obojga nędzników wiedzieć, kiedy nastąpią urodziny dziecka, a niemogli tego dokonać bez jawnego skompromitowania się. Pani Amadis albowiem przywiozła z sobą wierną służącę, jaka przekupić by się nie dała.
Klaudja i na to sposób znalazła.
— Niemożemy myśleć o wyjeździe z Brunoy aż po narodzinach dziecka, rzekła do Jerzego, a skoro niepodobna nam jest pozbawić go życia, trzeba przynajmniej dowiedzieć się w czyje ręce oddanem zostanie?
— A więc wypadnie nam mieszkać jeszcze długo w tej nędznej oberży?
— Bynajmniej. Równo ze dniem, pójdziesz poszukać dla nas mieszkania w którym z wiejskich domków. Wynajmiesz je na dwa tygodnie i naprzód zapłacisz.
— Dobrze... a potem?
— Potem pojedziesz do Paryża.
— Cóż tam będę robił?
— Przywieziesz mi kobiece ubranie, jakie potrzebnem mi będzie następnej nocy po twoim powrocie.
— Nie mogłażbyś na czas tak krótki użyć tego jaki masz męzkiego ubrania?
— Musiałabym w takim razie z domu niewychodzić wcale.
— Dla czego ta dobrowolna pokuta?
— Ponieważ mogłabym spotkać na ulicy doktora Leroyer szczególnie w okolicach willi zamieszkałej przez Esterę, a zobaczywszy mnie w męzkiem ubraniu poznał by mnie natychmiast, czego unikać należy.
— Masz słuszność!
— Ja zawsze mam słuszność, dobrze wiesz o tem, mój Jerzy, nie chciej więc ze mną dyskutować, bo wiesz dobrze że zawsze ustąpić musisz.
Książę Jerzy będąc bardzo słabego charakteru, był zawsze posłusznym rządzącej nim wszechwładnie i tyranizującej go swojej metresie. Jeśli niekiedy poważył się stawić opór, to tylko dla formy, Klaudji bowiem, posiadającej sposób na przywiedzenie go do posłuszeństwa, dostatecznem było przedstawienie mu jego obecnego położenia, aby pochylił głowę w milczeniu.
Równo z dniem, nazajutrz markiz de la Tour-Vandieu wyszedł z oberży za odszukaniem mieszkania. Po upływie godziny powrócił, oznajmując Klaudji że znalazł „szopę“, (tak się wyrażał) przytykającą do ogrodu willi pani Rougeau-Plumeau.
Z okna owej rudery można było przy pomocy lornetki teatralnej widzieć wszystko, co się dzieje w pokoju Estery.
Niski mur, ogradzający willę, łatwym był do przebycia w razie potrzeby.
Zapłacił komorne za dwa tygodnie naprzód, poczem klucz mu oddano.
— Dobrze!.. wyrzekła Klaudja; — a teraz co prędzej do Paryża.
W chwili gdy siodłano konia Jerzemu, młody woźnica fjakra zaprzęgał również szkapy do swego wehikułu.
Był to Piotr Loriot, który swym fjakrem oznaczonym 13. numerem przewiózł dnia poprzedniego do willi panią Amadis z córką pułkownika i służącą.
Loriot powracając próżnym fjakrem do Paryża, zgodził się na wynagrodzenie dziesięciu franków za zabranie Jerzego, poczem za chwilę odjechali.
W parę godzin później tentent konia wpadającego galopem na podwórze oberży, zwrócił uwagę Klaudji. Podbiegłszy do okna, ujrzała młodego mężczyznę, który, zeskoczywszy z konia, oddał lejce stajennemu.
Owym przybyłym był książę Zygmunt de la Tour-Vandieu.
Zapytawszy o drogę do willi pani Rougeau-Plumeau, spieszno się oddalił.
Klaudja zmarszczyła czoło z niezadowoleniem, sytuacja bowiem gmatwała się w sposób niespodziewany.
Zygmunt wyszedł z oberży, to prawda, ale mógł powrócić, dla odbioru konia, a wtedy mógł się spotkać, ze swym bratem Jerzym, którego obecność w Brunoy wydałaby się tamtemu podejrzaną.
Trzeba było nieuchronnie przeszkodzić temu spotkaniu. Jerzy miał powrócić wieczorem.
Klaudja wyszła przeto o zmierzchu z zamiarem oczekiwania przy drodze na kochanka, i powstrzymania go w miejscu.
Przystanąwszy po za ostatnim domem w Brunoy, usiadła nad brzegiem rowu.
Około ósmej wieczorem, posłyszała tentent kopyt końskich, i przy blasku dwóch latarń, dostrzegła zbliżający się kabrjolet, a w nim Jerzego, siedzącego obok woźnicy.
— Stój!.. zawołała, zrywając się z miejsca.
Kabrjolet się zatrzymał. Jerzy poznawszy głos swojej metresy, wysiadł i zbliżył się do niej.
W kilku słowach, wypowiedzianych cicho, objaśniła co zaszło.
— Do pioruna!... Co począć wyszepnął Jerzy.
— Unikać oberży, dziś wieczorem, a jechać wprost do świeżo wynajętego mieszkania.
— Dobrze mówisz, — odrzekł, — wsiadając obok Klaudji i rozkazał woźnicy jechać w przeciwną stronę.
Na dany znak przez Jerzego, kabrjolet zatrzymał się przed ubogim domostwem, wysiedli oboje pasażerowie, a woźnica otrzymawszy należną sobie zapłatę, zawrócił do Paryża.
Jerzy otworzywszy drzwi domu kluczem, jaki miał przy sobie, wyładował przywiezione z sobą pakunki i zapalił świecę. Klaudja zaczęła przepatrywać mieszkanie w jakim miała przez dni kilkanaście pozostawać.
Przejrzawszy skrupulatnie parter, wązkiemi jak drabinka schodkami, udała się na pierwsze piętro.
Postawiwszy płonącą lampę na stole, pobiegła do okna i rozsunąwszy firanki, spojrzała przed siebie.
Jerzy prawdę powiedział.
Z miejsca w jakim się znajdowała można było objąć wzrokiem cały ogród willi pani Rougeau-Plumeau, a drzewa z liści ogołocone w tej porze, dozwalały sięgnąć spójrzeniu w głąb mieszkania.
Jedno z okien tegoż, było żywo oświetlone lampą elektryczną, i blaskiem ognia gorejącego na kominku.
Przezroczyste u okien firanki dzięki silnemu oświetlaniu, dozwalały rozeznawać znajdujące się wewnątrz ludzkie postacie.
— Nieocenione stanowisko... wołała z radością Klaudja. Ach! gdybym tu miała lornetkę...
— Oto ją masz!... — ozwał się Jerzy, — wchodząc na tę chwile.
— Pomyślałeś o wszystkiem!.. Jesteś człowiekiem godnym uwielbienia! I skierowawszy lornetkę o szkłach podwójnych na okno oświetlone willi, wpatrywała się zaciekawiona w głąb jego.
Pani Amadis obwieszona klejnotami jak wystawa jubilerskiego sklepu, siedziała przy kominku na wielkim fotelu.
Zygmunt de la Tour-Vandieu, przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju, a następnie przystanął naprzeciw doktora Leroyer mówiąc coś do niego w ożywieniu.
Po kilku minutach pani Amadis zerwała się z krzesła, podczas gdy Zygmunt z doktorem zbliżyli się do łóżka chorej.
— Jak to dobrze, żeśmy tu przyszli! szepnęła Klaudja Vandi do Jerzego, chwila stanowcza się zbliża.
Zbliżała się w rzeczy samej, tak, iż młoda kobieta w pięć minut później wydała jęk ciężki.
Jękowi temu zawtórował cichy płacz niemowlęcia, i doktór Leroyer pochylony nad łóżkiem, podniósł się, a ukazując drobną istotkę drżącemu ze wzruszenia i trwogi Zygmuntowi wyrzekł:
— Masz pan syna!..
Radość zabłysła chwilowo na obliczu młodego księcia, obawa wszakże nagle ją rozprószyła. Stan zdrowia ukochanej przezeń kobiety, zdawał mu się być zatrważającym.
Zapytywał o to spojrzeniem starego doktora.
Wyszli obadwa do przyległego pokoju, gdzie lekarz wyznał iż podziela jego obawy.
Chorej groziło niebezpieczeństwo śmierci, mimo że wyratowanie jej wykluczonem nie było, doktór Leroyer nie chcąc przyjąć na siebie odpowiedzialności, zażądał sprowadzenia pierwszorzędnych lekarzy.
Zygmunt miał wybiedz już, ażeby jechać do Paryża, gdy zatrzymawszy się we drzwiach, wrócił do doktora.


XXX.

Po kilku słowach wymienionych z sobą, nawzajem, odszedł stary doktór, a pan de la Tour-Vandieu wrócił do łóżka chorej i ująwszy jej rękę, trzymał tkliwie w swej dłoni.
— To nagle zniknięcie doktora kryje jakąś tajemnicę, rzekła Klaudja do Jerzego. Coś się tam dzieje niezwykłego...
Niepewność dwojga nędzników trwała blisko pół godziny.
Po upływie tego czasu drzwi się otwarły, i pan Leroyer wszedł, prowadząc księdza wraz z sobą.
— Ha! — zawołała tryumfująco kurtyzana, — panna Dérieux jest konającą i proboszcz z Brunoy przybył dla udzielenia jej ostatnich Sakramentów.
Nie myliła się w tym razie, ale i nieodgadła całej prawdy. W przewidywaniu mogącej nastąpić śmierci Estery, Zygmunt chciał uznać prawnie nowonarodzone niemowlę za swojego syna, przez zawarcie małżeństwa „in extremis“.
Proboszcz wyspowiadał chorą, udzielił jej rozgrzeszenia, ochrzcił dziecię, nadając mu imiona: Piotra, Zygmunta, Maksymiljana, poczem weszli świadkowie w osobach kilku wieśniaków z Brunoy.
Za chwilę później, Estera Eleonora Derieux, została księżną de la Tour-Vandieu.
Klaudja Varni w niemem osłupieniu patrzyła na całą tą scenę blada z wściekłości.
— Zaślubieni wyjąknęła przytłumionym głosem, zwracając się do Jerzego. — Czy słyszysz?., czy rozumiesz? — oni są zaślubieni!..
— Zaślubieni?... ryknął markiz jak dzikie zwierzę, zranione w serce.
— Tak!...
— To małżeństwo jest nieważnem.
— Dla czego?
— Żadna z prawnych formalności dopełnioną nie została.
— Zapominasz że prawo w pewnych nagłych okolicznościach dozwala na związek in extremis. Małżeństwo to jest ważnem, a dziecko prawym spadkobiercą twojego brata.
— Wszystko więc dla nas stracone?
— Być może... lecz nierozpaczam jeszcze...
— W czemże pokładasz nadzieję?
— Niewiem... Oczekiwać trzeba.
Tu powróciwszy na swe obserwacyjne stanowisko Klaudja, skierowała bardziej pilnie niż przedtem lornetkę na oświetlone okno pokoju.
Widziała, jak Zygmunt czule żegnał Esterę, jak całował swojego syna, a uścisnąwszy rękę doktora, wyszedł z pokoju.
Nie namyślając się ani chwili, z okrzykiem głuchej nienawiści, wybiegła szybko na dwór podążając do oberży pod „Białym Koniem“ dokąd wyprzedzał ją Zygmunt idący naprzód o kilkadziesiąt kroków.
Wszedłszy na podwórze, kazał wyprowadzić konia. Klaudja ukryta za bramą oczekiwała.
Po kilku minutach, młody książę wyjechał konno z oberży, pędząc galopem.
— Jedzie do Paryża... mruknęła kurtyzanka. Mamy całą noc przed sobą do działania.
Brama wjazdowa pozostała na wpół otwartą. Klaudja wysunęła się z poza tej bramy i w ciemnościach podążyła ku szopie, gdzie rano dnia tegóż, zauważyła wiszące na deskach ubrania stajennych posługaczów.
Zdjęła po omacku dwa takie ubrania, wdziała bluzę na kostjum swój męzki, czapką nakryła głowę, a zwinąwszy w pakiet inną czapkę i bluzę, pobiegła do willi Rougeau-Plumeau gdzie zadzwoniła gwałtownie.
Pokojówka pospieszyła jej otworzyć.
— Zastałem doktora Leroyer? zapytała Klaudja zmieniwszy głos.
— Jest... Co żądasz od niego?
— Przyszedłem powiedzieć aby jak najprędzej powracał do domu. Stara jego służąca leży w ataku apopleksji, umrze lada chwila. Kazano mi doktora powiadomić o tem.
Tu szybko się oddaliła.
W minutę potem, przerażony doktór Leroyer podążał do domu, a Klaudja wróciła do Jerzego.
Co znaczy ta maskarada? — zapytał widząc ją w takiem przebraniu.
Za całą odpowiedź podała mu pakiet zwinięty.
— Wdziewaj co prędzej to na siebie. Nietrać ani chwili! zawołała.
Jerzy wypełnił polecenie.
— A teraz, — dodała, bierz sadze z komina, i uczernij twarz sobie.
Markiz usłuchał.
— Pójdź ze mną! wołała nakazująco.
— Gdzie? — Do willi Rougeau-Plumeau, ażeby obrabować z biżuterji tu grubą panią Amadis.
— Kraść!.. zawołał Jerzy w osłupieniu.
— Nierozumiesz... Kradzież będzie tu tylko pozorem... W zamieszaniu, skoro wpadniemy, pogasisz światło i rzucisz jakiś sprzęt ciężki, niby wypadkiem na kolebkę dziecka... Oto cel naszej wyprawy. Co do umierającej Estery, zajmować się nią niemamy potrzeby.
W kilka minut dwaj wspólnicy zbrodni, przedostali się przez mur ogrodowy.
Drabinka służąca do obcinania drzew, a przystawiona do okna pokoju chorej, była im pomocną ku temu.
— Dalej!.. zawołała rozkazująco.
Jerzy wszedł na drabinkę, silnym pchnięciem ramienia wysadził okno i wskoczył do pokoju.
Podarte łachmany, jakie miał na sobie, i twarz uczerniona sadzami, czyniły go przerażającym. Przyjęły go też dwa okrzyki trwogi.
Jeden wybiegł z piersi pani Amadis, która przestraszona schroniła się w kąt pokoju, drugi, wydała Estera oszołomiona przestrachem usiłując podnieść się na łóżku.
Jerzy pamiętał o wskazówkach Klaudji.
Aby usunąć podejrzenia, potrzeba było utrwalić mniemanie, że złodzieje wkradli się do willi.
Zerwał więc zegarek i broszę ze szyi omdlewającej ze strachu pani Amadis, a uciekając, wywrócił lampę.
Ciemność zapanowała w pokoju, oświetlona jedynie dogasającymi głowniami na kominku.
Kochanek Klaudji zwrócił się ku kolebce niemowlęcia.
Miał je już pochwycić i zdeptać nogami, gdy Estera osłabiona, umierająca prawie przed chwilą, zerwała się jak lwica ku obronie dziecka, zasłaniając swem ciałem tę drogą dla siebie istotę.
— Zbrodniarzu! — zawołała, — nie stąpisz ani kroku dalej!
Zbliżał się do niej, i podniósł zaciśniętą pięść w górę, aby uderzyć ją w piersi.
Uchyliwszy się, młoda kobieta, uniknęła ciosu, a w przystępie wściekłości dochodzącej do szału pochwyciła dwiema rękoma za gardło markiza, zaciskając je, jakby obręczą żelazną.
Pani Amadis ochłonąwszy z przerażenia krzyczała z całych sił:
— Na pomoc!... mordercy... złodzieje!..
Jednocześnie zadzwoniono gwałtownie do drzwi willi.
Jerzy na wpół uduszony, usiłował napróżno uwolnić się z tego żelaznego uścisku. Nie był w stanie wyzwolić się z tych drobnych palców, wpojonych w gardło głęboko, których siłę zdwajała zaciekłość.
Klaudja stojąc za oknem słyszała wszystko i odgadła to, czego dosłyszeć nie mogła. Wbiegłszy na szczeble drabinki, wpadła do pokoju.
Markiz leżąc na ziemi, chrapał, bliski uduszenia. Widząc to Klaudja, wyjęła z kieszeni rewolwer, i strzeliła do Estery. Biedna kobieta puściła swój łup natychmiast i z jękiem upadła na podłogę.
Jerzy się podniósł.
Wielkie czarne koła migały mu przed oczyma. Chwiał się na nogach.
Klaudja poprowadziła go do okna, przez które wyskoczywszy oboje, zniknęli w ciemnościach nocy, w chwili gdy doktór Leroyer wchodził do pokoju ze służącą.
Zapaliwszy lampę, zrozumiał cel mistyfikacji, jakiej padł ofiarą.
Esterę, pokrytą krwią, ułożono na łóżku. Pozostawała w omdleniu, lecz żyła, a rana zadana, nie przedstawiała niebezpieczeństwa, ponieważ kula drasnęła tylko skórę.
Pani Amadis pobiegła do dziecka. Bóg je strzegł widocznie, bo spało spokojnie w kolebce.
Idźmy za zbrodniarzami w ich ucieczce.
Instynkt zachowawczy pędził Jerzego, który był bliskim pomieszania zmysłów. Klaudja ciągnęła go z sobą.
Gdy weszli do swego mieszkania, w pobliżu willi Rougeau-Plumeau upadł na krzesło przykładając ręce do szyji, na której zaciśnięte paznokcie Estery pozostawiały liczne ślady.
Klaudja podała mu kieliszek Madery, zmyła krew spływającą, z zadraśnień i rozkazała mu twarz umyć.
Nieszczęściem wody brakowało. Zastąpiła ją stojąca w kącie butelka szampańskiego wina. Dwie bluzy i dwie czapki spalono na kominku, aby usunąć wszelkie poszlaki popełnionej zbrodni.
— A teraz, idźmy... wyrzekła.
— Gdzie... dokąd? — pytał drżąc Jerzy.
— Do oberży pod „Białym koniem“, gdzie mamy przecież własne mieszkanie. Nikt nas nie zobaczy powracającemi, a gdyby wyprowadzono śledztwo, będą świadczyć żeśmy z domu nie wychodzili wcale.
Równo ze świtem, powóz pocztowy zatrzymał się przed bramą tejże oberży. Przywiózł on do willi Rougeau-Plumeau księcia Zygmunta i dwóch najsławniejszych doktorów Paryża.
Pan Leroyer przyjął ich mocno wzburzony i opowiedział, co zaszło tej nocy.
Estera spała snem gorączkowym. Krople krwi wydobywały się z pod opaski położonej na ranie, spływając po jej bladych policzkach.
Zygmunt, ugodzony tym widokiem w głąb serca, padł bezsilny na krzesło i płakał jak dziecię.
Dwaj doktorzy zbliżyli się do łóżka chorej. Zaledwo jednak poczęli rozpytywać pana Leroyer o szczegóły napadu, Estera zbudziwszy się nagle, usiadła na łóżku.

XXXI.

Uśmiechnąwszy się, powiodła wzrokiem po otaczających i śpiewać zaczęła.
— Żyć będzie... ozwał się jeden z doktorów, wszak nie ciesz się książę przedwcześnie, bo nieszczęśliwa jest obłąkaną.
Tegoż samego dnia, w obec nastąpionych okoliczności, Zygmunt postanowił opowiedzieć wszystko pułkownikowi Dérieux.
Mówił sobie, iż honor i uczciwość niepozwalały ukrywać mu dłużej tego, co się stało, i że należało zawezwać starca do łoża córki, oczyszczonej z wszelkiej hańby przez zawarcie z księciem małżeństwa.
W tym celu pojechał do Paryża i udał się na ulicę Vandeme.
Brama domu pani Amadis pokrytą była czarnym kirem, a pod takiemi draperjami stała czarna trumna.
— Kto umarł? zapytał wchodząc zaniepokojony.
— Pułkownik Derieux; odpowiedziano.
Tak było w rzeczy samej.
W wilją dnia tego, komisarz wraz z policją przetrząsnął mieszkanie starego żołnierza, aresztując go za wmieszanie się do spisku.
Przerażony tem pułkownik, padł rażony apopleksją, i mimo starań lekarzy skonał w godzinę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tydzień po opisanych wypadkach młoda księżna miała się znacznie lepiej. Obłęd wprawdzie nie ustąpił, a jej spokojna, cicha melancholja, zdawała się być nieuleczalną.
Zygmunt postanowił chorą przewieźć do Paryża.
Pani Amadis, mimowolna sprawczyni tylu nieszczęść, ofiarowała się czuwać po nad nieszczęśliwą i osładzać jej życie, a młody książę przyjął tę ofiarę, zważywszy, iż w stanie, w jakim się znajduje jego młoda żona, niemożna było przedstawić jej matce i żądać, ażeby uznała ją za synowę.
— Gdyby Estera była zdrową, — mówił sobie, nie zawahałbym się w obec całego świata przyznać ją jako wybraną przez siebie małżonkę i prosić mej matki o błogosławieństwo, jakiego dotąd mi odmawiała. Dziś jednak, na co bezpotrzebnie sędziwej kobiecie zatruwać życie. Czekać potrzeba... nic więcej!
Co zaś do dziecka... i ono pozostawać musiało przez pewien czas w ukryciu.
— Prosił doktora Leroyer, by zechciał przyjąć opiekę po nad tym nieznanym dotąd potomkiem wielkiego rodu, nad owym przyszłym spadkobiercą olbrzymiego majątku, prosił, aby był jego opiekunem, obrońcą, ojcem dlań prawie.
Stary doktór, przestraszony tak wielką odpowiedzialnością, odmówił z razu, lecz mimo to Zygmunt nie uznał się być pokonanym.
Odwołał się do serca starca, przedstawiając smutne położenie niemowlęcia, bardziej opuszczonego, niż najbiedniejsze z sierot.
Pan Leroyer, jako najzacniejszy z ludzi, niemógł się oprzeć takiemu żądaniu. Przyjął na siebie ten obowiązek, ale stanowczo wykluczając wszelkie pieniężne wynagrodzenie.
Książę nie nalegał w tym razie, prosił jedynie, by doktór zachował najściślejszą tajemnicę co do obecności malca w swym domu i nie odpowiadał na zapytania ciekawych, jakich nie zbraknie w takim wypadku.
Pan Leroyer przyrzekł najgłębsze milczenie, a jego słowu wierzyć było można.
Po upływie dwóch tygodni pani Amadis z Esterą powróciły do Paryża w karecie, którą powoził sam książę Zygmunt, dla uniknięcia badań nazbyt ciekawych osób.
Tego samego dnia doktór Leroyer zabrał nowonarodzone niemowlę do siebie, sprowadziwszy dlań mamkę młodą i zdrową wieśniaczkę z Villeneuvé.
Wieczorem, rozbierając dziecię, znalazła mamka za, tkniętą pod pówijaczkiem kopertę z adresem:

„Do pana doktora Leroyer“.

W kopercie znajdowało się dwanaście tysięcy franków, banknotami i kilka słów od Zygmunta z proźbą, ażeby doktór zechciał przyjąć te pieniądze, jako wynagrodzenie roczne za koszta i trudy poniesione w wychowaniu dziecka.
Pan Leroyer głęboko wzruszony tą szczodrobliwością, schował te pieniądze! nie wspominając nic o nich swojej starej służącej Zuzannie, mając zamiar przy zobaczeniu się z Zygmuntem, zwrócić mu takowe.
Klaudja wraz z Jerzym przesiadywali tymczasem w oberży pod „Białym koniem“.
Dowiedzieli się oni, że Estera uległa obłąkaniu, i że wraz z panią Amadis wyjechała do Paryża, jako też, iż syn Zygmunta oddanym został pod opiekę doktora i wychowywał się w jego domu.
Obecność ich zatem w Brunoy nie była na teraz potrzebną.
Jerzy nie chciał wyjeżdżać przed zgładzeniem dziecka, który to zamiar nie udał się im poprzednio. Klaudja wszakże, innego była zdania w tej mierze.
— Skoro nadejdzie stosowna pora, — mówiła. — dziecko uprzątniętem zostanie bez żadnego narażenia się z naszej strony. Licz Jerzy na mnie i nie trać wiary w przyszłość, jaką ci w najświetniejszych przyrzekam warunkach. Zostaniesz księciem i parem Francji... będziesz jedynym spadkobiercą olbrzymiego majątku książąt de la Tour-Vandieu.
W godzinę później oboje nędznicy opuścili oberżę pod „Białym Koniem“ i wyjechali do Paryża.
Pozostawiwszy ich, wróćmy na teraz do Pawła Leroyer, synowca doktora, jego żony Anieli i dwojga ich dzieci.
Syn Pawła Leroyer miał natenczas lat pięć, Berta jego siostra trzy lata, a ich matka dwadzieścia sześć lat zaledwie.
Paweł Leroyer był mechanikiem, wychowańcem szkoły Sztuki i rzemiosł.
Jego pragnienia nauki, pilnie odbywane studja a nadewszystko jego duch twórczy, czyniły zeń pierwszorzędnego to jest jednego z tych ludzi, którzy jeżeli niezrozumianemi zostaną oczekuje ich rozpacz i nędza, gdy zaś przeciwnie, zdobędą sobie uznanie, podążają szybko do majątku i sławy.
Nie należał on do wybrańców niestety!.. nie został pojętym i zrozumianym.
W obszernych jego warsztatach, położonych w pobliżu kanału świętego Marcina, liczni robotnicy budowali według jego własnych modeli i rysunków, zdumiewająco skombinowane maszyny, które jednakże przez kupujących nie zostały należycie ocenionemi.
Kljentela Pawła Leroyer była tak szczupłą co do liczby, że nieraz dla rozpowszechnienia i zachęty, wypadło sprzedać maszynę niżej cen kosztu jej budowy.
Sto tysięcy franków które odziedziczył po ojcu, niewystarczyły na długo, a zaślubiwszy piękną lecz ubogą dziewczynę, znalazł się wkrótce blizkim ruiny.
Mimo to wszystko nie tracił nadziei, opierając ją na nowo wynalezionej maszynie, jaka zastosowaną być mogła do rozlicznych fabrykacji, a tym sposobem zapewniała krociowe oszczędności i zyski.
Maszyna ta miała być w ruch puszczoną po raz pierwszy wobec zebrania uczonych przemysłowców mechaników. W razie pomyślnej próby, jeden z możnych kapitalistów zobowiązał się dostarczyć fundusz na wyeksploatowanie tak świetnego wynalazku.
Mała niedokładność w budowie maszyny powstrzymała te piękne projekty. Nikt wszakże nie wątpił że skończy się wszystko pomyślnie dla Pawła, chodziło tylko o kwestję czasu.
Biedny wszelako wynalazca nie mógł długo czekać. Na skompletowanie maszyny, potrzeba było pieniędzy, a w kasie brakło ich zupełnie. Miałżeby utonąć przy samym brzegu?
Zkąd wziąć tysiąc franków, niezbędnych do rozpoczęcia roboty?
W tem rozpaczliwem położeniu, przypomniał sobie Leroyer o swoim stryju, doktorze, jaki niejednokrotnie w trudnych razach przychodził mu z pomocą, i nienamyślając się wyjechał do Brunoy.
Nie zawiódł się w tym razie. Wracał z potrzebną kwotą pieniędzy. Kapitalista po dokładnym skompletowaniu wynalazku, dał pewną zaliczkę, obiecując niezadługo resztę dopłacić, a w rzeczy samej widząc niedostatek w jakim znajdował się Paweł, pragnął go zmusić do sprzedania sobie patentu skoro biednemu wynalazcy zbraknie pieniędzy na kawałek chleba.
Dwa lata tak upłynęły.
Pani Amadis z Esterą mieszkały razem w starym pałacu przy ulicy świętego Ludwika.
Młoda kobieta pozostawała wciąż w obłąkaniu.
Niekiedy wprawdzie przebłyskiwały drobne promyki rozumu z pod ciemnej opony przysłaniającej jej myśli.
Doktorzy jednak nie czynili nadziei księciu wyleczenia jego żony.
Zygmunt de la Tour-Vandieu jeździł regularnie co miesiąc do doktora Leroyer dla ucałowania swojego syna, który wzrastał zdrowo i rozwijał się znakomicie, podczas gdy babka niemowlęcia, księżna wdowa chyliła się z dniem każdym do grobu.
Zbliżał się czas w którym Zygmunt będzie mógł opublikować swoje małżeństwo, zabrać dziecię do siebie.
Jerzy i Klaudja Varni nie rozłączyli się z sobą. Śledzili zdala wychowujące się dziecię i dogasającą starą księżnę.
W tym czasie właśnie bardziej niż kiedy dokuczać zaczął im niedostatek. Lichwiarze niechcieli już przyjmować podpisów markiza inaczej jak za procentem osiemdziesiąt od sta, i jeszcze uważali za rzecz hazardowną ryzykować w ten sposób swoje pieniądze.
Klaudja pomimo ciężko nieraz dokuczającej im biedy nie opuszczała Jerzego, znosząc bez szemrania różnego rodzaju niewygody i przymusowe oszczędności. Nie wynikało to z przywiązania, którego nigdy nie czuła dla niego, lecz instynkt powiadamiał ją, że Jerzy niezadługo odziedziczy wielki majątek, z którego część będzie mogła zabrać dla siebie.
Wierzyciele markiza zaopatrzyli się od dawna w wyroki sądowe przeciw niemu, lecz Jerzy tak potrafił się im zręcznie wymykać, tak często bywał nieobecnym w domu po kilka tygodni, że pochwycić go niemogli.
W takich okolicznościach, najdogodniej im było pozostać w tej samej miejscowości, w tym też celu wynajęli sobie mały wiejski domek w Neuilly pod obcym nazwiskiem, gdzie żyli samotnie, zdala od ludzi i gwaru.

XXXII.

Jerzy przygnębiony swemi pieniężnemi interesami, znacznie się zestarzał, stracił humor zupełnie, a zyskał siwiznę.
Pewnego wieczora Klaudja, nieobecna w domu od godziny drugiej po południu, wróciła o dziewiątej wieczorem.
— Przyniosłaś pieniądze? zapytał ją markiz.
— Nie. Lichwiarze niewzruszonymi się okazali. Widząc że twoja matka stoi nad grobem, udali się do plenipotenta dla zasiągnięcia wiadomości, i dowiedzieli się, że nietylko roztrwoniłeś część majątku przypadającą tobie po ojcu, ale i to nawet, co kiedyś mogłoby ci przypaść po matce... Wpadli w wściekłość.... Odgrażają się, że nietylko wtrącą ciebie do więzienia za długi, ale zaskarżą sądownie jako oszusta przed policją poprawczą.
— Jestem więc zgubiony, — wyjęknął Jerzy w przerażeniu.
— Nie rozpaczaj. Ocaliłam cię... Zyskałam od nich zwłokę ośmiodniową.
— Co ja mogę zrobić przez dni osiem?
— Możesz stać się bogatym.
— W jaki sposób?
— Skutkiem kombinacji, zrodzonych w moim mózgu. Czy znasz kapitana Corticelli?
— Tego neapolitańczyka, który tak dzielnie włada szpadą?
— Tak. W ciągu dni ośmiu twój brat zginie z jego ręki w pojedynku.
— To niepodobna!.. Zygmunt nie będzie się bił z takim błaznem.
— Ów błazen, jak go nazywasz, zmusi ku temu twojego brata. Za zręczność kapitana w tej mierze poręczam.
— Przypuśćmy że tak będzie. Po śmierci jednak księcia pozostanie dziecię. Zygmunt przed pojedynkiem napisze testament.
Klaudja wyjęła z kieszeni pugilares, a z tego pugilaresu list wydostawszy, położyła go przed Jerzym.
— Znasz ten charakter pisma? zapytała.
— Doskonale. Jest to pismo mojego brata, odrzekł, czytając głośno adres listu:

„Doktorowi Leroyer — w Brunoy“.

— Jakim sposobem ten list dostał się w twe ręce? — zapytał po chwili.
— Opowiem ci, skoro przeczytasz treść jego.
Markiz, rozwinąwszy list, zaczął czytać:

„Kochany doktorze“!

„Nieprzewidziane okoliczności zmieniają wszystkie moje „zamiary, niewiem czyli mam się cieszyć z tego, lub smucić.
„Bądź co bądź, potrzebuję raz jeszcze tego poświęcenia „z twej strony doktorze, jakiego mi dałeś tak serdeczne dowody.
„Przybądź jutro wieczorem; o dziesiątej godzinie z mem dzieckiem na plac Zgody, i zatrzymaj się w pobliżu Zwodzonego mostu. Oczekiwać tam będzie na ciebie z powozem mój zaufany sługa który cię do mnie przywiezie.
„Żadna pomyłka nastąpić niemoże, ponieważ wysłany przezemnie człowiek zbliży się do ciebie i wymieni twoje nazwisko.
„Tajemnicę najściślejszą tego wszystkiego zastrzegam doktorze. Nie odpisuj mi na ten list, ponieważ twoja odpowiedź mogłaby nadejść zapóźno.
„Proszę zarówno, ażeby nikt niewiedział w Brunoy o celu twego wyjazdu.
„Oblicz się tak z czasem ażebyś przybył do Paryża na oznaczoną godzinę, a za nim się ze mną zobaczysz, nie zachodź do nikogo.
„Do jutra przeto zacny przyjacielu.

„Twój oddany tobie najwierniejszy sługa
„Książę Z, de la T. V.“

Jerzy skończywszy czytanie listu, spojrzał badawczo na Klaudję.
Wytłumaczyła mu ona że ten list będzie przesłanym w stosownej porze doktorowi Leroyer, który zabrawszy z sobą dziecko, uda się bez wahania na oznaczone miejsce.
Co zaś do innych wyjaśnień, te ci w kilku słowach opowiem, dodała.
— Znalazłam u ciebie kilka listów Zygmunta, a moja pokojówka mając znajomość z posłańcem, który co tydzień przynosi listy z poczty wysyłane do doktora przez twojego brata, dostarczyła mi jeden.
W Paryżu odnalazłam bardzo zdolnego człowieka, byłego notarjusza z Brestu, prawdziwego artystę w swym fachu który za dziesięć luidorów, skopjował dyktowaną przezemnie treść listu, naśladując zdumiewająco pismo Zygmunta.
Jerzy promieniał radością.
— Jesteśmy zarazem ocaleni!.. — zawołał. — Prześlemy list jutro, a pojutrze weźmiemy się do dzieła.
— Nie tak spieszno mój przyjacielu, odpowiedziała Klaudja. Trzeba się nam najprzód upewnić o wyniku walki, to jest o rezultacie pojedynku twojego brata z kapitanem Corticelli, a potem wynaleźć bandytę ze krwi i kości, któryby za kilka sztuk złota zobowiązał się zgładzić starego doktora i dziecię.
— Gdzież znajdziesz takiego zbója?
— W karczmie, przy moście de Courbevoie tej prawdziwej jaskini łotrów różnego rodzaju.
— Któż go tam pójdzie szukać?
— Ty pójdziesz.
— Ja... kiedy?
— Tej nocy.
Około jedenastej, Jerzy, przebrany za wyrobnika, udał się w drogę.
Klaudja złamana znużeniem, po dniu tak pracowicie spędzonym, rzuciła się na łóżko i natychmiast zasnęła.
Pomimo jednak snu twardego została przebudzona jakimś dziwnym szmerem.
Zerwawszy się na łóżku nasłuchiwać zaczęła i wkrótce odgadła co znaczył przygłuszony ów hałas.
Odrywano okiennice w pokoju gdzie spała.
Wiemy że kochanka markiza była kobietą odważną.
Wyskoczywszy z łóżka, wdziała na siebie co prędzej męzkie ubranie, jakiego nie opuszczała od czasu przybycia do Neuilly, jedną z poduszek ułożyła w kształcie śpiącej ludzkiej postaci, a pochwyciwszy leżące na stoliku pistolety, wybiegła do przyległego pokoju, zostawiwszy drzwi na wpół przymknięte za sobą.
Za chwilę wyłamano okiennicę.
Złodziej, wyciąwszy szybę djamentem, otworzył okno i wszedł do pokoju.
Był to młody mężczyzna wysokiego wzrostu, przerażająco chudy. Zatrzymał się nasłuchując, a niedosłyszawszy żadnego szmeru, zapalił ślepą latarkę i rozglądać się zaczął wokoło.
Na stoliku, przy łóżku, leżał zegarek złoty z łańcuszkiem, dostrzegłszy go złodziej, zbliżał się cicho, i już pochwycić miał zdobycz gdy wzrok jego zatrzymał się na leżącej pod kołdrą postaci.
Wydobył nóż z kieszeni, otworzył go, i rzuciwszy się już miał ugodzić w mniemaną ofiarę, gdy Klaudja ukazała się we drzwiach mierząc w napastnika trzymanemi w obydwóch rękach pistoletami.
Strwożony złodziej chciał uciekać. Młoda kobieta nie pozwoliła mu na to. Dziwna myśl nagle zabłysła w jej głowie.
— Jesteś na mojej łasce!... zawołała; jeżeli chcesz żyć, porzuć ten nóż!
Napastnik usłuchał bez szemrania.
Klaudja trzymając wciąż wycelowane w niego lufy pistoletów, kazała mu iść przed sobą a wprowadziwszy go tym sposobem do małego bez okna gabineciku, zamknęła go tam na klucz, oczekując na przybycie Jerzego.
Markiz powrócił nad ranem, lecz bez żadnego skutku, ponieważ łotrzy znajdujący się w karczmie, wzięli go za przebranego policjanta i mówić z nim nie chcieli.
— Otóż widzisz, żem ja znalazła to, czego ty znaleźć nie mogłeś, — zawołała śmiejąc się Klaudja: I otworzyła drzwi gabinetu.
Przestraszony złodziej upadł na kolana, prosząc o darowanie sobie życia.
Był to znany nam dobrze Jan-Czwartek.
Pragnąc wzbudzić litość nad sobą, opowiedział iż w niemowlęctwie znaleziono go porzuconego nad rowem, a było to we Czwartek w dzień świętego Jana, ztąd więc dano mu nazwę: „Jan-Czwartek“...
Wysłuchawszy tego opowiadania markiz, ze swoją metresą, przyrzekli nie oddawać go w ręce sprawiedliwości, lecz jeszcze dać mu nieco pieniędzy, jeżeli posłuszny ich woli zobowiąże się zabić wskazanego sobie starca i dziecię.
Czwartek przyjął chętnie ich propozycję. Nie ufając mu jednak Jerzy z Klaudją zamknęli go w piwnicy, zaopatrzywszy w żywność na dni kilka, gdzie miał pozostawać, dopóki nie nadejdzie chwila działania.
Nazajutrz Klaudja zawarła piśmienną umowę z kapitanem Corticelli, mocą której zobowiązała się wypłacić temuż znaczną sumę pieniędzy, nazajutrz po śmierci Zygmunta.
Podczas gdy się to działo, sytuacja Pawła Leroyer nie polepszyła się wcale.
Nieszczęśliwy ten wynalazca walczył z coraz bardziej zwiększającemi się pieniężnemi kłopotami.
Jego wspólnik, wyeksploatowawszy go, o ile się dało, opuścił go następnie. Wierzyciele otrzymawszy wyroki przeciw niemu, i lada chwila mógł zostać uwięzionym.
Wszystko to jednak niczem jeszcze wobec srogiego ciosu, jaki miał weń uderzyć z ręki pewnego wierzyciela nazwiskiem Morriseau któremu w długu Paweł zaliczył trzy weksle, każdy z nich na dwa tysiące franków, jakie sam otrzymał od pewnego Anglika, nabywcy jego maszyn.
Tych weksli nieprzyjęto, jako uznanych za sfałszowane, Anglik uciekł, a Morisseau groził Pawłowi Leroyer, że go oskarży przed sądem jako wspólnika fałszerstwa.
Było to bardzo możebnem, bo jak tu zaprzeczyć ohydnemu posądzeniu.
Paweł najuczciwszy. człowiek w świecie mógł być tym sposobem spotwarzonym, odartym ze czci i honoru, mógł być zawyrokowanym, zesłanym na galery.
Jego wierzyciel Morisseau pozostawi! mu tylko dwadzieścia cztery godziny do uregulowania interesu, a biedny Leroyer wiedział, że na tym punkcie będzie on nieubłaganym.

XXXIII.

Potrzeba było zapłacić nazajutrz przed północą sześć tysięcy franków, lub też odebrać sobie życie dla uniknięcia ławy oskarżonych.
Zapłacić... lecz czem niestety?...
Jeden tylko człowiek mógł przyjść Pawłowi z pomocą a był nim stryj jego, doktor w Brunoy.
Żona Pawła podała mu pierwsza tę myśl, na którą mechanik niechciał się zgodzić, uważając wypełnienie tego za zbyt upokarzającem dla siebie i bezużytecznem.
Biedna kobieta zaklinała na imię dzieci, którym ojca ratować należało, aż wreszcie przełamała opór swego męża. Paweł udał się w drogę do Brunoy, równo ze dniem nazajutrz.
W chwili, gdy się to działo, Klaudja Varni oddawała na poczcie list adresowany do doktora Leroyer, którego treść dobrze znamy.
Tego samego dnia rano, najemny zbójca Corticelli śmiertelnie zobelżył w lasku Bulońskim księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu, wskutek czego pojedynek miał się odbyć nazajutrz.
Doktor po otrzymaniu mniemanego listu od księcia, nie wątpiąc o jego autentyczności, po przeczytaniu wrzucił go w ogień, postanowiwszy wypełnić ściśle zamieszczone w nim żądania.
W chwili, gdy Paweł Leroyer wyjeżdżał z Paryża, młody książę kończył pisać testament, nad którą to czynnością spędził noc bezsennie.
Wsunąwszy zapisany arkusz w kopertę, położył na niej napis:

„MÓJ TESTAMENT“.

Włożywszy to w drugą kopertę, zapieczętował dużą herbową pieczęcią i zaadresował:

„Doktorowi Leroyer.“

poczem zadzwonił na kamerdynera.
— Widzisz ten list? — rzekł do niego.
— Gdybym niepowrócił dziś w południe, oddasz go na pocztę.
— Rozumiem i spełnię rozkazy.
Za chwilę przybyli świadkowie Zygmunta.
Zabrał się i odjechał wraz z niemi.
O dziewiątej z rana, minut dziesięć młody książę de la Tour-Vandieu padłszy śmiertelnie raniony ręką Włocha Corticelli, wydał ostatnie tchnienie.
O tejże samej prawie godzinie Paweł wchodził do mieszkania swojego stryja.
Spojrzawszy nań doktór, przeraził się rozpaczliwym wyrazem jego oblicza.
— Co się stało? — zawołał.
— I jął wypytywać szczegółowo Pawła o jego położenie z taką dobrotliwością, że biedny człowiek ośmielony tem; wyznał mu wszystko.
— Mocno się dziwię, — rzekł pan Leroyer, — że zamiast trapić się nadaremnie, niezgłosiłeś się do mnie natychmiast. Służę ci najchętniej czternastoma tysiącami franków, które przyjm jako zaliczkę na przyszłą twoją po mnie sukcessję.
Czternaście tysięcy franków!... to kapitał, o jakim Paweł nigdy nie marzył! Ze łzami wdzięczności dziękował zacnemu starcowi za ocalenie sobie życia, więcej niż życia, bo czci i honoru, oświadczając zarazem że te pieniądze są mu dziś potrzebnemi niezbędnie.
— Będziesz je miał... bądź spokojnym, — rzekł doktór. Kapitał ten złożyłem u mego notarjusza, w Villeneuf-Saint-Georges. Pójdziemy tam po śniadaniu i otrzymasz tę sumę.
Zaprzężono powozik doktora, i oba pojechali razem.
Niestety jednak zawód ich oczekiwał. Notarjusz wczesnym rankiem wyjechał o mil kilka dla spisania testamentu, i miał wrócić do domu dopiero o godzinie szóstej wieczorem.
Kapitał znajdował się w kasie, ale pomocnik notarjusz niemiał prawa go wydawać.
— Wracajmy do Brunoy, zawołał doktór; — przybędziemy tu o szóstej wieczorem.
Paweł wolał wracać do Paryża dla zaspokojenia swej żony, jaką zostawił w trwodze i rozpaczy. Stryj przyobiecał mu przywieźć pieniądze na plac Królewski, pomiędzy godziną ósmą a dziewiątą wieczorem.
— Dość będzie czasu, — pomyślał Paweł, — jechać do Morrisona, aby wykupić owe weksle fatalne, poczem powtórnie podziękowawszy starcowi, odjechał z ulgą na sercu do Paryża.
Doktór, wróciwszy do Brunoy, udał się powtórnie o godzinie szóstej wieczorem do notarjusza, i odebrał złożone u niego pieniądze, niemówiąc wszelako na jaki je przeznacza użytek.
Punktualnie o ósmej, zabrawszy dziecko księcia Zygmunta, wybrał się w drogę. Gdy jednak niemowlę które musiał piastować na ręku sprawiało mu wiele kłopotu, zostawił je pod opieką właścicielki hotelu przy placu Bastylji, a sam pojechał fjakrem do mieszkania Pawłów.
Niepotrzebujemy mówić, z jaką radością, został przyjętym przez oboje małżonków Leroyer. Młoda kobieta oblewała łzami wdzięczności ręce zacnego dobroczyńcy, wybawcy jej ukochanego małżonka.
Chcąc uniknąć tych podziękowań, starzec zabierał się do wyjścia.
— Nie wrócę dziś zapewne do Brunoy, — rzekł biorąc kapelusz, — przygotujcie mi zatem łóżko u siebie. Niewiem jak prędko do was przyjadę, zatem nie czekajcie i bądźcie o mnie spokojni.
Paweł jak wiemy, miał wyjść zarówno, wyszli więc razem oba, doktór wsiadł do fjakra, nieproponując wszakże synowcowi aby mu towarzyszył, mniemany bowiem list księcia Zygmunta zalecał najgłębszą tajemnicę.
Odszedł więc mechanik pożegnawszy stryja.
— Jedź do hotelu na plac Bastylji, rozkazał woźnicy pan Leroyer, pragnąc przedewszystkiem zabrać maleńkiego syna księcia de la Tour-Vandieu, którego zostawił pod opieką właścicielki oberży, a dopełniwszy to, wrócił z dziecięciem do oczekującego na siebie tegoż fjakra.
— A teraz na plac Zgody, — zawołał, — tuląc pod płaszczem dziecię.
Powóz potoczył się szybko.
Paweł Leroyer tymczasem szedł na bulwar Beaumarchais’go, sądząc, że tam z łatwością fjakra odnajdzie, wszak skutkiem poczynającego padać gęstego deszczu, a ztąd popytu na powozy, zastał stację opróżnioną.
Iść pieszo z placu Bastylji do Courbevoie, znużonemu ranną wycieczką, było niepodobna. Przywoływał spotykanych fjakrów, ale woźnice tychże, jak bywa podczas niepogody, nie raczyli mu nawet odpowiedzieć.
Wreszcie na bulwarze du Temple, w pobliżu kilku teatrów, spostrzegł stojącego dwukonnego fjakra z zapalonemi latarniami.
Pobiegł doń, otworzył drzwiczki i wskoczył wewnątrz.
— Wynajmujesz mnie pan na kurs, czy na godziny? — zapytał woźnica.
— Na godziny.
— Gdzie trzeba jechać?
— Do Courbevoie.
— Niech czarci porwą!... to kawał drogi w taki psi czas... Nie wiem, czy moje szkapy które są od rana na nogach podołają temu. Spróbujemy jednak... Oto mój numer trzynastka... cyfra jak mówią fatalna, ja jednak na nią użalać się nie mogę. Fjakr Piotra Loriot znany jest w całym Paryżu.
Był to tenże sam fjakr, który przed dwoma laty zawiózł do Brunoy panią Amadis z Esterą.
Pozostawmy ich jadącemi w kierunku wskazanym, a zobaczmy co się dzieje w willi de Neuilly.
Jerzy i Klaudja przyjęli z radością wiadomość o śmierci czyli raczej o zabójstwie księcia Zygmunta w lasku Winceńskim. Klaudja w męzkiem przebraniu pospieszyła natychmiast do Paryża.
W godzinę później wróciła z licznemi sprawunkami. Odziana w płaszcz dorożkarski z wysokim kołnierzem, zakrywający jej twarz do połowy, miała na głowie kapelusz ze skóry lakierowanej, powoziła starym fjakrem, do którego zaprzężone były dwa silne konie.
Zatrzymawszy się przed bramą wjazdową willi, wymówiła kilka słów głośno w angielskim języku. Usłyszawszy je, Jerzy siedzący w oknie na czatach, otworzył bramę i fjakr wjechał w dziedziniec.
Klaudja zesiadła, a wszedłszy do pokoju, wydobyła z kieszeni mały kryształowy flakonik i postawiła go na stole.
— Podaj mi butelkę z maderą, rzekła do Jerzego.
Markiz przyniósł wino wskazane.
Wziąwszy butelkę napełniła znajdującym się w niej winem przywieziony flakon myśliwski, dolewając kropel z innej maleńkiej jaką miała przy sobie flaszeczki.
— Dla kogo przyrządzasz ten napój? — zapytał pan de la Tour-Vandieu.
— Dla Jana-Czwartka. Mógłby nas kiedy spotkać, a poznawszy, chciałby wyzyskiwać, strasząc wyjawieniem tajemnicy.
— Ach! jak ty jesteś przezorną,, jak przewidującą!..; zawołał markiz z uwielbieniem.
Otworzywszy drzwi piwnicy, wypuścili uwięzionego w niej Czwartka, któremu Klaudja kazała przywdziać przywiezione z sobą ubranie i podała do ręki pięć luidorów.
— Oto wyrzekła, połowa umówionej sumy, po skończonej robocie otrzymasz resztę, a teraz jedźmy!
Kazała mu usiąść na koźle obok siebie, Jerzy wsiadł do powozu, który wyruszył kłusem przez Elizejskie Pola do Paryża.
O trzy kwadranse na dziesiątą, zatrzymał się na placu „Zgody“, w pobliżu „Zwodzonego mostu“.
Nie było jeszcze wówczas gazowych latarń na ulicach Paryża. Plac był opustoszały i ciemny, deszcz padał.
Jerzy wysiadłszy z fjakra, zwrócił się w stronę „Zwodzonego mostu“ i oczekiwał.
Doktór Leroyer jeszcze nie przybył.

XXXIV.

Tak upłynęło kilka minut. Zegar pałacowy wydzwonił dziesiątą godzinę, poczem dał się słyszeć odgłos zbliżających kroków.
— Doktór nadchodzi... pomyślał Jerzy.
Był to w rzeczy samej doktor Leroyer, trzymający na ręku i otulający płaszczem dziecię Zygmunta. Zatrzymał się przed markizem, który pomimo ciemności poznał go, a raczej odgadł.
— Pan jesteś zapewne osobą na którą oczekuję? — zapytał.
— A na kogóż pan czekasz? — odrzekł przezornie stryj Pawła.
— Na doktora Leroyer z Brunoy, i zbliżywszy się, dodał przyciszonym głosem: Jestem zaufanym przyjacielem księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu.
Słowa te rozprószyły wszelkie powątpiewanie.
— Dobrze; jestem na wasze rozkazy, — odpowiedział starzec.
— A więc zechciej pan pójść za mną; powóz na nas oczekuje w pobliżu.
Doktór Leroyer szedł za Jerzym, trzymając dziecię na ręku, i wsiadł wraz z markizem do fjakra, którym powoziła Klaudja. Zaciąwszy konie wyruszyła szybko w stronę Neuilly.
O trzysta kroków w tyle po za niemi toczył się inny wehikuł. Był to fjakr nr. 13 wiozący do Courbevoie synowca doktora. Zmęczone szkapy Piotra Loriot upadały ze znużenia. Szły nierównym, przerywanym krokiem, ożywiane chwilowo uderzeniami bicza.
Przy bramie Maillot, odległość pomiędzy dwoma fjakrami jeszcze się zwiększyła. Fjakr Loriota pozostał w tyle już nie o trzysta, ale o sześćset kroków.
Paweł Leroyer, któremu tyle na pospiechu zależało drżał z niecierpliwości i trwogi.
Przebyli na koniec długą aleję, prowadzącą do mostu de Neuilly, gdy nagle na skręcie konie Loriota stanęły, niechcąc ruszyć z miejsca.
Daremnie przemawiał on do nich, próżno okładał je biczem, poruszyły się konwulsyjnie, ale niemogły iść dalej, a jeden z nich, poślizgnąwszy się na błocie, upadł i złamał dyszel.
Loriot zsiadł z kozła, i klnąc zapamiętale, powiadomił swojego pasażera o nastąpionym wypadku.
Paweł Leroyer uwzględniając nieszczęście biednego woźnicy, wynagrodził go sowicie, i wśród podziękowań Loriota, rozpoczął pieszo dalszą swą podróż.
Dorożka jaką kierowała Klaudja była tymczasem już na moście Neuilly. Z chwilą wjazdu na most zwolniła biegu.
— Nadeszła chwila działania, wyszepnęła do siedzącego obok siebie Jana-Czwartka. Jeżeli chcesz zyskać wolność i pieniądze, zabierz się natychmiast do roboty.
— Cóż mam robić? — zapytał.
— Weź ten sztylet, ja zatrzymam powóz. Zeskoczysz z siedzenia... Obaj mężczyźni znajdujący się w fjakrze wysiądą... Wemkniesz się po za nich i uderzysz nożem między łopatki tego, który trzyma dziecię na ręku. Staraj się jednak zabić go odrazu, poczem wrzuć ciało przez parapet do rzeki. W tensam sposób postąp i z dzieckiem.
— Dobrze... wyszepnął Czwartek.
— Możnaby sądzić iż się obawiasz... Drżysz cały...
— Drżę... ale nie z bojaźni... Przemokłem do kości... Drżę z zimna...
Klaudja wyjęła z kieszeni butelkę.
— Wypij tę maderę, — wyrzekła, — to cię rozgrzeje i doda ci odwagi.
Jan-Czwartek wychylił jednym tchem płyn z flaszki.
Doskonałe! wyszepnął, jak to łagodzi!
Kochanka Jerzego zatrzymała konie. Markiz z doktorem wysiedli oba.
Klaudja zawróciwszy powóz w stronę Neuilly, zatrzymała go o sto kroków dalej.
— Gdzie my jesteśmy? zapytał doktór.
— W pobliżu miejsca, gdzie na nas oczekuje książę Zygmunt. Pójdź pan... odparł Jerzy.
Stryj Pawła, nie badając więcej szedł za swym przewodnikiem. Jan-Czwartek mknął cicho w tyle po za niemi.
Nagle, podniósłszy w górę uzbrojoną rękę, ugodził w starca. Ostrze noża zatopione po rękojeść, zniknęło w ciele ofiary.
Doktor wydał krzyk straszny, jęknął ciężko i upadł całym ciężarem na ziemię. W upadku tym dziecko z rąk mu się wysunęło, i potoczyło się dalej.
Jan-Czwartek wypełniając swe niecne zobowiązanie, podniósł trupa, a wsparłszy go na kamiennym parapecie nad rzeką, zepchnął w nurty Sekwany.
— A teraz, i dziecię... co prędzej... raz skończyć z tem trzeba!... rzekł do niego Jerzy, wsuwając mu w rękę pięć luidorów.
— Skończę z nim za chwilę... odparł zbrodniarz; i pochwyciwszy na ręce tę drobną, wątłą istotę zniknął w ciemnościach, biegnąc w stronę Courbevoie.
Markiz stanął osłupiały, rozmyślając czy ma iść za nim, lub też powrócić do Klaudji. Chcąc wszakże co rychlej usunąć się z miejsca zbrodni, zaczął biegnąć szybko w stronę oczekującego powozu.
W pobliżu miasta, rozminął się z jakimś idącym w przeciwną stronę mężczyzną, który podobnie jak i on również szedł bardzo prędko z pochyloną głową.
Był to Paweł Leroyer, spieszący jak wiemy z pieniędzmi do swego wierzyciela Morriseau.
Na kilka sekund przedtem, posłyszał on krzyk rozpaczliwy, potem jęk bolesny, a następnie głuchy huk, jak gdyby ciała spadającego w głąb wody.
Przystanął i nasłuchiwał, ale nic więcej dosłyszeć niemógł. Cisza panowała zupełna.
— Słuch mnie omamił, rzecz dziwna, zdawało mi się widocznie, rzekł do siebie i szedł dalej, a wtedy to właśnie spotkał się i minął się z Jerzym de la Tour-Vandieu.
Przybywszy na środek mostu, dosłyszał powtórnie jęk głuchy, jak gdyby wydobywający się z fal rzeki.
Pochylił się nad Sekwaną, wsparłszy się na parapecie, a jego wzrok nawykły do ciemności rozróżniał wyraźnie na szarych kamieniach tegoż ciemne krwawe plamy. Stał nasłuchując, lecz żaden szmer niedobiegł teraz jego uszu, nic... prócz cichego szumu wód, płynących wartko pod arkadami.
Jęk niepowtórzył się więcej.
W kilka minut później, synowiec doktora dzwonił do drzwi swojego wierzyciela Morisseau, do którego natychmiast wprowadzonym został.
— Oto pieniądze, — rzekł, — proszę o wydanie mi weksli.
Tu położył na stole sześć biletów tysiącfrankowych.
Morriseau cofnął się z przestrachem i wstrętem.
— Ależ te banknoty są krwią zbroczone!... zawołał. Na rękach pańskich są krwawe plamy!..
Paweł oniemiały z przerażenia, spojrzał na swoje ręce, na banknoty i zobaczył w rzeczy samej że tak jego ręce jak i bilety bankowe były krwią poplamione.
Przestrach bez granic malował się w jego spojrzeniu. Drżeć zaczął na całem ciele od stóp do głowy.
— Ha! teraz odgaduję... rozumiem!.... wyjąknął zaledwie dosłyszalnym głosem. Ów krzyk rozpaczliwy... te jęki... ów głuchy odgłos, jak gdyby spadającego ciała w głąb rzeki, wszystko mi jasno przedstawia się teraz!... W pobliżu mnie popełniono zbrodnię... Zbrodnię w moich oczach prawie!...
— Zbrodnię? powtórzył Morisseau, w którym nagle zrodziło się podejrzenie. O jakiej zbrodni pan mówisz?
Paweł opowiedział w krótkości co słyszał przed kilkoma minutami, gdy przechodził mostem de Neuilly i spotkanie jakiegoś uciekającego człowieka.
Morisseau słuchał, ale nie wierzył słowom opowiadającego, mimo to przyjął sześć banknotów i oddał sfałszowane weksle.
Paweł Leroyer wrócił do Paryża.
Niezważając na spóźnioną porę bankier Morisseau, poszedł obudzić komisarza policji w Courbevoie, i złożyć mu zeznanie.
Nazajutrz, około południa, Paweł zaniepokojony nieobecnością stryja; miał już wyjść z domu, gdy zadzwoniono w przedpokoju.
Pospieszył otworzyć.
We drzwiach ukazał się komisarz policji z dwoma agentami. Na schodach błyszczały bagnety żołnierzy.
Przybyli w celu zaaresztowania Pawła, oskarżonego o morderstwo.
Tego samego dnia, Klaudja Varni przebrana po męsku, weszła do domu doktora i wyprawiwszy zeń pod jakimś pozorem starą wierną sługę, przeszukując znajdujące się w biurku papiery, pochwyciła list, pisany przez Zygmunta przed pojedynkiem, a w nim zawarty testament.
W testamencie tym jak wiemy, książę Zygmunt przyznawał dziecię za własnego syna i mianując go jedynym swoim spadkobiercą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W parę miesięcy później, Paweł Leroyer obwiniony o zamordowanie stryja, został skazanym na karę śmierci, bez żadnych łagodzących okoliczności.
Tłumy mieszkańców Paryża wyległy na plac egzekucji, by patrzeć jak głowa niewinnego człowieka pada pod ciosem gilotyny.
Pośród tej ciżby znajdowała się kobieta w grubej żałobie, trzymająca za ręce dwoje małych dzieci w czarne sukienki przybranych.
Była to żona, a raczej wdowa po skazanym z dwojgiem swych sierot.
W tydzień coś później, stara księżna de la Tour-Vandieu umarła, a jej syn, markiz Jerzy wszedł w posiadanie tytułów i majątku po starszym bracie.


∗             ∗

Wiemy, że Jan-Czwartek po zamordowaniu doktora i otrzymaniu za to pięciu pozostałych luidorów, zabrawszy dziecko, uciekł w stronę Courbevoie.
Przebywszy most, skręcił na prawo, i szedł przez plac targowy, wiodący z Courbevoie do Asniéres zkąd spadzistą drożyną dostał się na wybrzeże.
Tu przystanął zdyszany, jak gdyby na wpół obłąkany, bezsilny. Pot gęstemi kroplami spływał mu po czole. Usiadł i spojrzał na tę drobną niewinną istotę, którą miał zgładzić, tak jak zgładził starca.
Chłopczyna mający lat dwa zaledwie, niemógł mieć pojęcia o zagrażającem sobie niebezpieczeństwie rozumiał wszakże, że się znajduje w rękach obcego człowieka i bojaźń go ogarnęła, drżał cały.

XXXV.

Biedne dziecko, niepłakało wprawdzie, lecz jasne swoje oczęta utkwiło w wybladłej twarzy zbrodniarza, czepiając się drobnemi rączkami jego ubrania.
Uszedłszy jeszcze kilkanaście kroków i będąc pewnym, iż go już nikt nie zobaczy, Jan-Czwartek pochwycił chłopczynę i wzniósł go nad swą głowę, chcąc rzucić go w rzekę. Malec wszelako jeszcze silniej przytulił się do niego i pośród płaczu wyjąknął głosem błagalnym:
— Nie!... bobo... Nie... nie!..
Czwartek niewykonał zamierzonego poruszenia. Opuścił ręce. Jakieś nieznane mu dotąd opanowało go uczucie. Ta prośba i łzy dziecięcia zbudziły w jego zbrukanej duszy uśpioną dotąd litość i miłosierdzie. Spojrzał na chłopca któremu po ślicznej twarzyczce grube łzy spływały, a który chwilowo uspokojony zaczął drobnemi rączkami głaskać policzki nędznika.
— Do pioruna!... — zawołał, — gdyby pies nawet takim wzrokiem spojrzał na mnie, niemógłbym go zabić!...
— Wygrałeś sprawę, mój mały!... Niech mnie djabli porwą jeżeli ci zrobię co złego!... Ucałuj mnie za to!... I mówiąc to, podsunął malcowi do pocałunku swoją twarz wychudłą, a następnie zwrócił się w stronę mostu de Neuilly.
Po za mostem dostrzegł stojącego fjakra, około którego kręcił się jakiś człowiek.
Był to Piotr Loriot, naprawiający połamany dyszel, przy pomocy gwoździ i postronków, jakie miał przy sobie, ażeby jako tako dowlec się do Paryża.
Jan-Czwartek przebiegł szybko około niego. Co z resztą obchodziło go strapienie biednego dorożkarza? — Nagle jednakże stanął przerażony. Jakiś niezwykły dreszcz wstrząsnął nim od stóp do głowy. Mgła przysłaniała wzrok jego, a silny ból rozdzierał mu piersi.
— Co mi jest? do miljon czartów!... zawołał, — co się to znaczy? Nie doznawałem nigdy nic podobnego. I nie puszczając dziecka, ocierał rękami pot spływający mu z czoła. Wydaje mi się jak gdybym był pijany... a przecież nic nie piłem, prócz tego wina z butelki? Nie podobna, ażeby te dwie szklanki tak zamąciły mi w głowie!... Nic innego jak zmęczenie... tak to przejdzie!
Cierpienie uspokoiło się chwilowo i zaczął iść dalej, czuł jednak, że nogi mu osłabły, w uszach huczało, palące pragnienie dokuczało mu do niewytrzymania. Rad był co rychlej przybyć do Paryża, a zapytywał siebie czyli przybyć zdoła?
Jego oddech świszczący wychodził z trudnością z zaschniętego gardła, a ból ostry sprawiał uczucie, jak gdyby ostrze rozpalonej szpady zatopiono mu w piersiach.
— Co to jest... do kroć piorunów? powtórzył. Czuję ogień w całym ciele... Ach! gdybym go mógł czem ugasić.
Uklęknął po na błotnistą kałużą i czerpiąc wodę rękoma, pił chciwie.
Doznawszy ulgi chwilowo, podniósł się, wziął dziecię jakie posadził przy sobie na ziemi, i znowu iść zaczął, lecz chwiejąc się i zataczając co chwila. Doszedłszy tym sposobem do Póol Elizejskich, zatrzymał się po raz trzeci.
Drzewa zdawały się tańczyć w około niego w jakimś szalonym wirze. Ziemia usuwała mu się pod nogami. Bolesne kurcze wykrzywiały członki, tamując chód jego.
— Niemogę iść dalej!... niemogę!... wyjęknął przygasłym głosem. — Ach! to ten malec jest tego przyczyną, zbyt ciężkim jest na swój wiek. Zostawię go tu, bo nieść dalej niemogę... Znajdą się dobrzy ludzie, którzy go wezmą do siebie.
To mówiąc zbliżył się do jednego z murowanych domów stojących w alei, ucałował dziecię i posadził je pod bramą dla zabezpieczenia od deszczu, poczem iść zaczął, chwiejnym, nierównym krokiem.
Cierpienia zbrodniarza zwiększały się z każdą chwilą. Trucizna wlana przez Klaudję do wina, działać zaczęła. Postąpił jeszcze kilkadziesiąt kroków, poczem w strasznych konwulsjach padł całym ciężarem na ziemię, wydając przeraźliwe krzyki i jęki.
Dwaj przechodzący miejscy strażnicy znaleźli go prawie umierającym i przenieśli w sprowadzonej lektyce do szpitala w Beaujou, gdzie miejscowi lekarze gorliwie się nim zajęli.
Jeden z nich, medyk znakomity, uznał chorobę za otrucie i przepisał właściwy antydot, nieszczęściem jednak trucizna działała zbyt silnie. Przez cały miesiąc Jan-Czwartek walczył pomiędzy życiem a śmiercią, a gdy minęło niebezpieczeństwo, powtarzały się recydywy niedozwalające mu opuścić szpitala.
Wraz ze zdrowiem nareszcie odzyskał nędznik pamięć i władzę myślenia. Choroba, jaką przebył, była dla niego niezrozumianą, zapytał więc doktora, co mogło być przyczyną tych cierpień?
— Otruto cię mój biedny chłopcze! odparł tenże. Musisz mieć jakichś zaciętych nieprzyjaciół!...
Te słowa wyjaśniły Janowi wszystko. Przypomniał sobie ową butelkę wina, podaną przez Klaudję.
— Ci nikczemnicy z Neuilly, mówił sobie, bardziej nikczemni odemnie chwycili się trucizny, chcąc pozbyć się wspólnika zbrodni, który mógł był stać się dla nich niebezpiecznym.
Nie wątpił teraz o otruciu, którego stał się ofiarą, lecz niemógł oskarżyć zabójców, nie zgubiwszy razem samego siebie.
Na zapytanie doktora, opowiedział wymyśloną na prędce historję, zachowując w tajemnicy spełnioną zbrodnię, poprzysiągłszy straszną zemstą, skoro tylko traf pozwolił mu kiedy spotkać tych dwoje zbrodniarzów.
We trzy miesiące po swem przybyciu do szpitala, Jan-Czwartek wyszedł kompletnie wyleczony, mając w kieszeni te dziesięć luidorów, jakie mu zapłacono za zgładzenie doktora z Brunoy.
Tego samego dnia głowa Pawła Leroyer spadła pod gilotyną.
Odtąd jedynym celem życia Jana była chęć zemsty, wszak urzeczywistnienie tego zamiaru zdawało się być niepodobnem do wykonania.
Udawszy się do willi w Neuilly, znalazł ją opróżnioną. Zamieszkujący w niej przedtem lokatorzy, ulotnili się jak cienie, nie pozostawiwszy śladów swojego pobytu. Właściciel naprzód zapłacony, nie znał ich nazwiska.
Nie zniechęcony tem Jan-Czwartek poszukiwał na wszystkie strony, wszak bezskutecznie, i dopiero szczególny traf postawił go wobec byłego notarjusza Brissona, a potem na Berlińskiej ulicy wobec Klaudji Varni, późniejszej pani Dick-Thorn. Uczuł nareszcie iż chwila upragnionej zemsty się zbliża.
Niestety jednak, fatalność prześladować go zaczęła. Oskarżenie Szpagata oddaliło cel upragniony. Posądzony o kradzież zegarków, której niepopełnił, został zamkniętym w areszcie.
— Cierpliwości!... — powtarzał sobie. — „Los sprzyja temu, kto umie nań czekać“. Niepodobna, aby mnie długo trzymano w zamknięciu.
I siedząc zadumany, ów łotr zapytywał siebie, co się stało z dzieckiem, które zostawił pod bramą domu w alejach Elizejskich, niemógł wszelako z wiadomych nam powodów żadnych czynić kroków dla zaspokojenia swojej ciekawości.
Losy biednego maleństwa opowiemy w krótkości.
Piotr Loriot po długich usiłowaniach, jako tako naprawiwszy dyszel u swojej dorożki, wsiadł na kozioł i jechał zwolna aleją, Pól Elizejskich, zapytując siebie ażali to nie ów fatalny numer 13 sprowadził mu obecne nieszczęście?
Ujechawszy tak ze dwieście kroków, zatrzymał swoje szkapy, spragnione spoczynku, gdy nagle słaby i żałosny płacz dziecka dobiegł go z pobliża.
Loriot, jak wiemy, był człowiekiem dobrego serca, pełen ludzkości.
Zeskoczyć z siedzenia by pójść za odgłosem dziecięcego płaczu, było dlań dziełem jednej chwili.
Spostrzegł w wgłębieniu bramy siedzące niemowlę, jakie ze łzami wyciągało do niego rączęta. Wziąwszy dziecię na ręce, zaniósł je do fjakra, gdzie przy świetle latarni dostrzegł, że dziecię było na wskroś przemoknięte, dygotało z zimna jak w febrze.

XXXVI.

— Ha! jacyż nikczemni ludzie pozostawili to maleństwo na takiem zimnie i deszczu!... — mówił Piotr Loriot tuląc dziecię do siebie i okrywając je płaszczem. Trzeba być na to łotrem ostatniego rodzaju i zamiast serca w piersiach mieć kamień!
Tu ucałował dziecinę, która uspokojona, płakać przestało.
— Ach do kroć piorunów!... — zawołał nagle poczciwy dorożkarz, drapiąc się w głowę, — co ja będę robił z tem małym komarem? Wychowywać go niepodobna, przez całe dnie niema mnie w domu, a takie pacholę żywić przecież trzeba!
Zadumał chwilę, a potem:
— Ba! od czegóż jest dom podrzutków? — mówił dalej, — złożę tego chłopca do przytułku dla opuszczonych dzieci, gdzie będą mieć o nim staranie.
I postanowiwszy tak zrobić, Loriot otworzył drzwiczki powozu, usłał w nim rodzaj łóżeczka z aksamitnych poduszek i w wgłębieniu tegoż umieścił dziecię, a wsiadłszy na kozioł, wyruszył z miejsca.
Dzielny ów człowiek miał mieszkanie, remizę i stajnię w pobliżu rogatki d’Enfer, w którym to punkcie stał dom przytułku dla niemowląt. Wracając do siebie, musiał przejeżdżać około tego domu. Owóż o trzeciej godzinie nad ranem, zadzwonił. Drzwi mu natychmiast otwarto.
Loriot podał dziecię dozorczyni, do jego ubrania przypiął szpilką wypisany na kawałku papieru numer 13, numer jak wiemy jego fjakra, i chłopiec został zapisanym w księgach przytułku pod nazwiskiem „Henryk 13“.
Protokół nie zawierał innych wskazówek po nad tę jedną, i datę: 24. września 1837 roku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wypada nam teraz wyjaśnić czytelnikom, jakim sposobem występna Klaudja Varni, metresa księcia Jerzego de la Tour-Vandieu została żoną powszechnie szanowanego szlachcica szkockiego, Ryszarda Dick-Thorn.
Jakie okoliczności mogły rozłączyć Jerzego z Klaudją tych dwoje zbrodniarzów, tak godnych siebie, tak połączonych wspólnością morderstwa, popełnionego za wolą i planem Klaudji, której piekielna inteligencja ujarzmiła jak niewolnika markiza?
Otóż głównym powodem zerwania tego pomiędzy niemi stosunku była owa tyrańska przewaga, jaką ta kobieta miała nad swoim kochankiem.
Uniknąwszy galer i rusztowania, z odziedziczonym po bracie tytułem księcia i para Francji, Jerzy objął w posiadanie pałac przy ulicy świętego Dominika, a z chwilą tą ów człowiek zmienił się do niepoznania.
Niepozostało w nim ani śladu owej słabości charakteru, tej uległości, jaka skutkiem zręcznie obmyślanego planu, obdarzywszy go miljonowym majątkiem, z drugiej wepchnęła w otchłań zbrodni i kału, czyniąc zeń najpospolitszego mordercę.
Ów nędznik nie czuł wszelako wyrzutów sumienia.
Zabrawszy miljon po bracie, dobra, tytuły i pałace, zmienił charakter, jak niektóre gatunki wężów zmieniają swą skórę. Nazajutrz był już niepodobnym do siebie. Nosił głowę wysoko, rozkazywał dumnie, a pycha tryskała mu z oczu.
Wszakże Klaudja powiedziała kiedyś:
— Pogardzają tobą... grożą ci... gnębią, prześladują... przyjdzie czas, że pochylać będą czoła przed tobą i to w krótce, niezadługo!
Przepowiednia kurtyzany sprawdziła się co do słowa. Natarczywi i nieprzystępni wierzyciele przychodzili z pochylonemi głowami, ofiarując swoje usługi księciu de la Tour-Vandieu, który ich wyrzucać kazał swemu plenipotentowi.
Otrzymał on bowiem rozkaz zapłacenia ich i wyrzucenia za drzwi.
Przeszłość nie istniała teraz dla księcia.
Jerzy obecnie znajdował wszędzie, nawet na królewskim dworze życzliwe przyjęcie, do którego dawał mu prawo jego tytuł i stanowisko.
Klaudja Varni pragnęła teraz objąć ster rządów i zapanować samowładnie, jak niegdyś.
Chciała zgarnąć dla siebie cząstkę tego mienia, jakie zdobyli wspólnie całym szeregiem zbrodni, słowem, pragnęła zostać księżną de la Tour-Vandieu.
Jerzy oparł się temu, niechcąc o niczem słyszeć. Panowanie kurtyzany na zawsze się skończyło. Książę niepotrzebując jej teraz, odrzucił ją, jako bezużyteczne narzędzie.
Zdumiona i rozirytowana, grozić mu zaczęła. Przyjął te groźby uśmiechem. Bo czegóż miał się obawiać? Był wszechwładnym... Potęgą majątku i stanowiska zatarłby wszystko a zresztą oskarżając jego, zgubiłaby i siebie.
Mimo to wszystko, pobyt w Paryżu tej kobiety, z którą żył przez lat tyle, stawiałby go w kłopotliwem położeniu. Ofiarował jej zatem sto tysięcy talarów pod warunkiem, ażeby natychmiast opuściła Francję i osiedliła się gdzie na obczyźnie we Włoszech lub Anglji.
Zgodziła się na to i wyjechała do Londynu, pozostawiając w Paryżu swoje złudzenia, a uwożąc z sobą trzysta tysięcy franków.
Klaudja była jeszcze młodą, i bardzo piękną. Przybrawszy pozory purytańskiej skromności, odgrywała rolę uczciwej kobiety z właściwym sobie talentem.
Bogaty szkot nazwiskiem Dick-Thorn, dał się schwytać na wędkę.
Rozkochany szalenie, ofiarował tej kobiecie swą rękę zaślubił ją, a w dziewięć miesięcy później przyszła na świat córka z tego małżeństwa, której dano imię Oliwja.
Ryszard Dick-Thorn był znanym przemysłowcem. Nie posiadał swój osobisty wielki majątek, ale zarabiał ogromne sumy pieniędzy. Klaudja, jak wiemy lubiła wystawność i zbytek, znalazła się więc teraz w swoim żywiole, mogła wydawać pieniądze bez rachunku tem więcej że mąż upoważnił ją do tego i aprobował jej rozrzutność.
Prowadząc dom otwarty, a urządzony na wielką skalę w Londynie, wniosła ona w salony przemysłowca gust, elegancję i ekscentryczność paryzką.
Rozsypywała złoto garściami na około siebie, sądząc, że majątek męża jest niewyczerpanym.
Dick-Thorn przyklaskiwał szalonym fantazjom swej żony i zachwycał się jej marnotrawstwem.
Pomimo szczęścia i bogactw jakie ją otaczały Klaudja Varni obecna pani Dick-Thorn niezapomniała o księciu Jerzym de la Tour-Vandieu.
Znajomi jakich pozostawiła w Paryżu, powiadamiali ją szczegółowo o jej byłym kochanku.
Śledziła księcia z oddalenia.
Dowiedziała się o jego małżeństwie, jak również i o tem że adoptował syna, aby ocalić sukcesję po zmarłym stryju swej żony.
Doniesiono jej, że po rewolucji w 1848 roku i po grudniowym zamachu stanu książę przyłączył się do stronników cesarstwa, i został mianowany senatorem.
Wszystko to interesowało ją żywo i utrwalało się w jej pamięci, lecz tylko z powodu prostej ciekawości. Nie miała żalu do Jerzego za zerwanie stosunków. Żyjąc w otaczającym ją zbytku, czuła się być zupełnie szczęśliwą, takie to właśnie życie ziszczało jej sny i marzenia.
Nagłe przebudzenie niestety, miało przerwać owe sny błogie.
Potężni przemysłowcy londyńscy utworzyli spółkę chcąc stawić konkurencję fabrykom Dick-Thorna, działającym dotąd bez współzawodnictwa.
Dzielny szkot walczyć postanowił, walczyć całą siłą, wszystkiemi swemi kapitałami, aż wreszcie uznać się musiał za zwyciężonego, rzuciwszy w przepaść olbrzymie sumy pieniędzy dla zgniecenia konkurencji.
Nie była to jeszcze ostateczna ruina, ale przejście z dostatków do oszczędności, a wiemy że Klaudja nie umiała się rachować.
Dick-Thorn zostający pod władzą swej żony, nie miał odwagi wyjawić jej smutnego stanu swoich pieniężnych interesów i zalecić koniecznej oszczędności w tym razie.
Nic nie mówiąc pozostawił rzeczy jak były.
Sytuacja pogarszała się z każdą chwilą. Nie skarżąc się, tłumił zgryzotę w głębi serca, aż i z tego umarł nareszcie.
Nieprzewidziana śmierć Dick-Thorna przerazili Klaudję nie dlatego, że straciła, w nim zacnego i dobrego małżonka i jedyną dla siebie pomoc i podporę, ale dlatego, że przepadało wraz z nim owe złotodajne źródło z którego czerpać bez końca by mogła.
Przyzwyczajona wydawać rocznie po dwieście tysięcy franków, osłupiała, dowiedziawszy się, że pozostało jej całego majątku osiemdziesiąt tysięcy franków zaledwie i wtedy to poczęła myśleć na serjo o księciu Jerzym de la Tour-Vandieu.
Wdowieństwo nadawało jej wolność, mogła powracać bezzwłocznie do Francji. I zrodził się w jej umyśle jeden z tych planów piekielnych, jakie tak zręcznie niegdyś kombinowała, Chcąc go wszelako wprowadzić w wykonanie potrzeba było mieszkać w Paryżu.
Zlikwidowawszy zatem swoje interesa, pani Dick-Thorn wynajęła pałacyk umeblowany, wróciła po córkę do Londynu, i zamieszkała wraz z nią w Paryżu przy Berlińskiej ulicy, gdzie widzieliśmy Jana-Czwartka, zakradającego się do niej wśród nocy w celach rabunku.

XXXVII.

Obznajomiwszy czytelników z głównemi szczegółami przeszłości naszego opowiadania, wracamy do przerwanej chwilowo treści.
Łatwo wyobrazić sobie można przerażenie Jerzego de la Tour-Vandieu, gdy po dwudziestu latach bezkarnego używania, zdobytego zbrodnią majątku, ujrzał przed sobą mściciela w osobie Ireneusza Moulin, spotkanego na cmentarzu Montparnasse.
Książę Jerzy nie obawiał się wprawdzie ani o życie, ani o osobistą swą wolność, przedawnienie albowiem sprawy osłaniało go przed wszelką odpowiedzialnością, chodziło mu jednak o opinję publiczną, o honor, gdyby zdołano jego zbrodnię ujawnić.
Od lat wielu niewiedział co się działo z Klaudią i myśleć o niej zaczął z niesłychaną trwogą. Obawa ta byłaby się jeszcze zwiększyła, gdyby był wiedział że jego dawna przyjaciółka zamieszkała w Paryżu, gdyby był odgadł jej na przyszłość zamiary.
Połączmy się z księciem de la Tour-Vandieu w chwili, gdy oczekiwał na przybycie naczelnika brygady bezpieczeństwa.
Dziesiątą godzinę wieczorem wydzwonił zegar w jego gabinecie, a odgłos ten wyrwał z ponurych rozmyślań Jerzego.
Posłyszał kroki w sąsiednim pokoju, podniósł głowę, zniknął chmurny wyraz jego twarzy.
Zapukano do drzwi.
— Proszę wejść!... odrzekł.
W progu ukazał się kamerdyner.
— Czego chcesz? — zapytał go Jerzy.
— Przybył pan Theifer.
— Wprowadź go.
Służący cofnął się, zostawiając wolne przejście przybyłej osobistości.
Był to chudy, wysoki, trzydziestoletni mężczyzna. Wszedłszy do gabinetu, ukłonił się z poszanowaniem, prawie uniżenie.
Czarny surdut po wojskowemu pod szyję zapięty, odpowiadał jego wzrostowi i szczupłej budowie ciała. Ciemne włosy krótko przy głowie obcięte i twarz zupełnie wygolona, nie czyniły jego powierzchowności sympatyczną, bynajmniej.
Oczy jedynie błyszczące inteligencją, mogły zwrócić uwagę obserwatora, dając poznać że ma przed sobą bądź co bądź jakiegoś niepospolitego człowieka.
Książę na jego powitanie wstał z krzesła.
Theifer zbliżył się do biurka, ukłonił powtórnie i stanął nieruchomie.
Kamerdyner odszedł, pozostali sami.
— Pisałem do pana... — zaczął Jerzy.
— Moja obecność tu świadczy, że list księcia odebrałem... — odrzekł przybyły. Po przeczytaniu listu nie tracąc chwili, pospieszyłem i jestem na pańskie rozkazy.
Dzięki za pospiech...
— Jest to moim obowiązkiem, zwłaszcza gdzie chodzi o spełnienie życzeń księcia.
— Radbym z panem pomówić w pewnej kwestji, lecz przedewszystkiem, usiądź pan, proszę... I siadając za biurkiem Jerzy, wskazał ręką krzesło przybyłemu.
Nastąpiła chwila milczenia. Theifer oczekiwał na zapytanie.
— Jakże... jesteś pan zadowolony ze swego urzędowania w policyjnej prefekturze, panie Theifer? — zagadnął Jerzy de la Tour-Vandieu.
— Bardzo! i dzięki składam powtórnie iż Wasza książęca mość przy swojej wysokiej protekcji raczyła mi wyjednać to miejsce.
— Jesteś synem jednego z dawnych sług w mojej rodzinie, — odparł Jerzy. — Twój ojciec dowiódł mi swego przywiązania, w pewnych krytycznych chwilach mojego życia uważałem więc sobie za obowiązek spłacić synowi dług zaciągnięty u ojca.
— Byłbym szczęśliwy, rzekł Theifer, — gdyby się wydarzyła sposobność okazania księciu mojej głębokiej wdzięczności nie słowem, lecz czynem.
— Sposobność ta zdarza się właśnie, a o szczerości twych słów, panie Thefer, jestem przekonany. Wiem, że jesteś człowiekiem zacnego charakteru, oraz potrafisz być wdzięcznym. Zatem bardziej niż kiedy pragnąłbym stać ci się użytecznym.
— Książę nazbyt jest dla mnie łaskawym, rzekł głośno naczelnik policji, — a w duchu myślał sobie: Tyle grzeczności i słów uprzejmych kryją bezwątpienia jakiś ważny powód. Ów wielki pan będzie czegoś żądał odemnie...
Jerzy de la Tour-Vandieu potrzebował Theifera w rzeczy samej, ale jak zwykle krętemi drogami pragnął dojść do celu.
— Pełnisz zawsze swą służbę w oddziale przeznaczonym do spraw politycznych? — zagadnął Jerzy po chwili.
— Tak, książę.
— A więc znasz dobrze przepisy dotyczące nadzoru po nad przybywającymi do Paryża cudzoziemcami, szczególniej z Włoch i Anglji?
— Rozpatruję codziennie te zagmatwane sprawy, i obecnie jesteśmy na śladach jednej z takich. Podwajamy czujność ażeby wątek pochwycić.
— Chodzi tu zapewne o przytrzymanie jakiegoś zagranicznego agenta?
— Tak; przebywającego pod przybranem nazwiskiem, w czasowo wynajętem mieszkaniu.
— Właściciel tego mieszkania niechciał więc wam udzielić żadnych wyjaśnień?
— Gdyśmy przybyli z rozkazem przytrzymania go, zniknął bez śladu.
— Jednakże panie Theifer, zaczął Jerzy, gdybyś zdołał pochwycieć jdnego z takich ptaków niebezpiecznych, prefektura wdzięczną byłaby tobie jak sądzę?
Oczy inspektora policji zapłonęły radością.
— Ach! książę!... — zawołał, — po dokonaniu takiego połowu miałbym prawo spodziewać się wszystkiego, o wszystko prosić i wszystko otrzymać!...
Słowa te wymówił Theifer uniesiony zapałem lecz zapał ten zgasł wprędce, wyraz obojętności zawidniał na jego nieruchomej twarzy.
— Nieszczęściem nie mogę się spodziewać czegoś podobnego, dodał po chwili, — jestem zmuszony wyznać moją bezsilność w tym razie.
— A gdybym ja panu ułatwił to zadanie? — spytał Jerzy.
— Wy... książę? pytał z osłupieniem Theifer.
— Tak; ja! dziwnym zbiegiem okoliczności odkryłem takie niepochwytne indywidjum byłem przy niem tak blizko, jak teraz stoję przy tobie.
— Pozwoli książę zapytać, gdzie to, spotkanie nastąpiło?
— W Paryżu... tu bowiem wspomniana osobistość przebywa od dni kilku.
— Czy wiadomo księciu gdzie mieszka ten człowiek?
— Niewiem. Pojmujesz, iż niepodobna mi było go śledzić, iść za nim, wszak sądzę, możesz z łatwością jego adres odnaleźć.
— Bez wątpienia, jeżeli książę raczy mi podać jego nazwisko i rysopis szczegółowy.
— Nazwiska nie znam.... Mógłbym opisać ci panie Theifer jak wygląda ta osobistość, lecz wolę ci wskazać miejsce i godzinę, w której będziesz mógł go przytrzymać.
— A zatem?
— W przyszły piątek.
— Gdzie?
— Na cmentarzu Montparnasse. Tam to spotkałem owo indywidjum, tam przyjdzie on w piątek dla porozumienia się z pewną kobietą wmieszaną do sprawy.
— Książę zna tę kobietę, lub wie przynajmniej kto ona jest? — pytał Theifer.
— Nie znam; i chciej mnie zrozumieć że lepiej byłoby nie zaczepiać jej teraz... Później w przyszłości zobaczymy. Najważniejszem jest ująć tego niebezpiecznego człowieka. Skoro go przytrzymasz, zawiadom natychmiast mnie o tem, ponieważ chciałbym osobiście przetrząsnąć jego papiery.
Inspektor policyjnego oddziału słuchał z poszanowaniem swego wpływowego protektora. Zrozumiał teraz przyczynę, jaka skłaniała do tego kroku pana de la Tour-Vandieu. Pragnąc jednak przekonać się czy go nie mylą podejrzenia:
— Ten człowiek jest zapewne osobistym nieprzyjacielem waszym książę? — zapytał.
— Mówisz panie Theifer bez zastanowienia się — odrzekł Jerzy z powagą. — Zkąd, i w jaki sposób pomienione indywidjum mogło być moim wrogiem, gdy przed kilkunastoma godzinami nie znałem go wcale? Jest wrogiem porządku społecznego, co wystarcza abym go oddał w ręce sprawiedliwości.
— Zrozumiałem, książę i przyaresztowanie go uważam za rzecz niezbędną, sądzę wszelako iż nagle i bez dowodów czynić tego niepodobna. Czy książę jest pewien że znajdziemy u tej osobistości jakieś kompromitujące papiery?
— Tak; jestem pewny! Poszukiwanie przy którem będę obecnym wyda zadawalniające rezultaty, mogę pana o tem upewnić. Wyjedna ono panu awans i zabezpieczy porządek w kraju. Chciałbym wszelako, ażeby do wydania przezemnie nowych rozporządzeń, nic o tem w sądzie nie wiedziano.
— Potrzebuję jednak odnieść się do władzy o udzielenie mi rozkazu...
— Jakto? — zawołał Jerzy, — sądziłem, że pan posiadasz blankiety, które sam wypełniasz, wpisując potrzebne szczegóły, bez odnoszenia się do zwierzchności?
— Takie prawo służy mi tylko w razach wyjątkowych, co rzadko się zdarza. Mógłbym otrzymać podobny mandat, przed tem jednakże muszę znać nazwisko obwinionego.

XXXVIII.

— Zostaw więc wolne miejsce na dopisek, — mówił pan de la Tour-Vandieu, wypełnisz je po zaaresztowaniu winnego.
Będzie to nieprawne działanie. W tem razie nie istnieje „schwytanie na gorącym uczynku...“
— Co na to uważać! Obejdziesz pan prawo, to prawda, lecz pomnij, że cel uświęca środki niekiedy...
— Ach! książę!... — przerwał Theifer, — mogę sobie bardzo zaszkodzić tą sprawą... Z czego bym żył, gdyby mnie wydalono ze służby?
— Nie obawiaj się!... Ja biorę za ten czyn na siebie odpowiedzialność. Ten człowiek musi być uwięzionym. Słyszysz pan? „on uwięzionym być musi“.
— Będzie nim... — rzekł kornie Theifer. — Czekam na dalsze objaśnienia waszej książęcej mości.
— W przyszły piątek, między godziną ósmą a dziesiątą rano, znajdziesz go pan na cmentarzu Montparnasse. Będę tam obecny, i pan powinieneś przybyć także punktualnie o ósmej godzinie, panie Theifer.
— Sam?
— Jeżeli sądzisz, że sam mógłbyś działać?
— Niewiem... Gdyby ten człowiek nie poddał się dobrowolnie i wszczęła się walka, musiałbym uledz, a wtedy stracilibyśmy wszystko, ponieważ nieposiadam dość fizycznej siły. Lepiej więc, sądzę, byłoby wziąć mi ze sobą dwóch policyjnych agentów.
— Są to ludzie pewni?
— Pewni i dobrzy do zachowania tajemnicy. Spełniają rozkaz, niewchodząc w szczegóły sprawy. Rozumieją że małomowność jest obowiązkiem w ich służbowem powołaniu.
— Zabierz więc pan z sobą tych dwóch agentów, skoro za nich poręczasz.
— Tak jak sam za siebie. Gdzie książę każe mi oczekiwać?
— Przy bramie cmentarnej. Będę się starał przyjechać wcześnie i wskażę panu tego człowieka, reszta do was należy.
— A następnie?
— Zawiadomisz mnie pan o mieszkaniu obwinionego.
— E! nie będzie on tyle naiwnym, jak sądzę, ażeby nie zechciał dobrowolnie udzielić swego adresu nadewszystko, jeżeli ma u siebie jakie kompromitujące dowody.
— To prawda!... Cóż więc zrobić?
— Zdaje mi się że najlepiej byłoby pozwolić mu wrócić do domu, i tam go dopiero przytrzymać.
— Może to i dobry pomysł... Pomówimy o tem na cmentarzu, gdzie pan nie rozpoczynaj działania, aż po porozumieniu się ze mną.
— Dobrze. Jeżeli wszakże obwiniony mieszka w hotelu nie będziemy mogli odbyć przepatrzenia u niego potajemnie. Zapytają nas do kogo idziemy?... kto jesteśmy i na mocy jakiego rozkazu działać chcemy?
— Przetrząśniesz pan jego ubranie, zabierzesz klucz od jego pokoju, a w razie potrzeby pokażesz swą kartę inspektora policyjnego oddziału bezpieczeństwa, co panu udziela rozległe pole działania bez określeń.
— Sądziłbym, — odparł Theifer, — że i tu wypadłoby nam może pominąć legalność dla dobra sprawy, dokonawszy małe przygotowawcze przeszukiwanie w mieszkaniu obwinionego, przy drzwiach zamkniętych, bez spisywania protokółu. Resztę niechaj dopełni komisarz policji i sędzia śledczy.
— Doskonałe miewasz pomysły panie Theifer! — zawołał uradowany książę. Nie zdarzyło mi się spotkać podobnie inteligentnego i przezornego jak ty, człowieka!
— To mówiąc, otworzył w biurku szufladę i wydobył z niej dwa rulony złota po tysiąc franków każdy.
— Pojmuję, iż ta sprawa przeszkodzi ci w twych zwykłych zatrudnieniach, — mówił dalej, — przyjmij więc fundusz na pierwsze wydatki jakie okażą się niezbędnemi... Jest to tylko zaliczka... Drobna zaliczka...
Tu podał agentowi dwa rulony złota.
— Książę zawstydza mnie... prawdziwie... wyjąknął tenże cofając się.
— Obraziłbyś mnie mój przyjacielu, gdybyś nie przyjął tej drobnostki... mówił pan de la Tour-Vandieu, a pomnij, że obok tego wywołałbyś smutne dla siebie następstwa, gdy zaś przeciwnie, zyskasz z mej strony pomoc, protekcję, a obok tego i sowite wynagrodzenie.
— Jestem przekonany, że mogę liczyć na dobrotliwe względy księcia dla siebie...
— Przyjm więc te sto luidorów.
Theifer wsunął w kieszeń od kamizelki dwa rulony złota z widocznem zadowoleniem.
— Czy książę niema mi nic więcej do rozkazania? zapytał.
— Nie. Bądź w piątek o godzinie ósmej z rana przy sztachetach cmentarza Montparnasse.
— Będę punktualnie.
— A zatem do widzenia. Wyprowadzę cię na schody.
Theifer, złożywszy ukłon pełen głębokiego poszanowania, wyszedł. Książę towarzyszył mu aż do bramy wjazdowej.
— Ha! ha! — wyszepnął, — wróciwszy do swego gabinetu, — jeżeli ów nieprzezorny przyjaciel rodziny Leroyer’ów posiada jakie przeciw mnie dowody, znajdą się one wkrótce w moich rękach. Postaram się też zarówno ażeby tak komisarz policji jak i sędzia śledczy nie wyszli ztamtąd z próżnemi rękoma; to moja rzecz!... Tym sposobem ów przybysz z Londynu gładko uprzątnięty, nie będzie już dla mnie więcej niebezpiecznym.
Wyż opowiedziane przez nas zdarzenia, działy się w sobotę wieczorem, to jest na pięć dni przed owym dniem, w którym Ireneusz Moulin miał oczekiwać na panią Leroyer przy grobie jej męża.
Jeden z dozorców cmentarza oznaczył jak sobie przypominamy dzień piątkowy, w którym co tydzień wdowa przybywała modlić się i płakać na cmentarzu Montparnasse.
Cierpliwość nie była jednak wrodzoną cnotą Ireneusza. Miał on tylko myśl jedną, cel jeden życia, odnaleźć jak najrychlej wdowę i dzieci po nieszczęśliwym swoim opiekunie. Owóż tego samego dnia po odwiedzeniu „mogiły Sprawiedliwości“ biegał za swoim poszukiwaniem do późnego wieczora.
Toż samo nazajutrz i dnia następnego.
Każdego rana za przebudzeniem zdawało mu się, iż odnajdzie nowy, poczem wracał do domu, przygnębiony moralnie i zawiedziony.
— Trzeba czekać do piątku, — mówił sobie. — Lecz co ja będę robił przez te dni kilka.
— Ha! zamiast siedzieć w hotelu, pójdę za wynajęciem dla siebie mieszkania, to mnie rozerwie nieco i czas mi zajmie. Zyskam znaczną na tem oszczędność, bo mimo że mi jest wygodnie w hotelu „pod Blachą“, ale to djabelnie drogo kosztuje.
Zabrawszy z sobą sporą paczkę banknotów, wyszedł na miasto.
Spoglądając na karty powywieszane na bramach domów, mówił sobie:
— Dwa pokoiki i mała kuchenka, to wszystko, czego mi trzeba na teraz. Później, zobaczymy!...
Od rana wdrapywał się po schodach, zwiedzając różne mieszkania, rozpocząwszy swoją wędrówkę od strony ulicy Mavais, ale rezultat tych poszukiwań nie był zadawalniającym, bynajmniej.
Jedne z tych mieszkań wydawały mu się za drogie, inne nieprzypadały mu do gustu, wracał do domu nic nie znalazłszy.
Znużony, postanowił wstąpić na śniadanie do małej restauracji przy placu Bastylji.
Dziwnym trafem losu, bezwiednie prawie wszedł w dzielnicę w której się urodził, gdzie wzrósł, poznał i ukochał rodzinę Pawła Leroyer jak swoją własną.
Jadł zwolna śniadanie aby wypocząć tam dłużej.
— Od południa, do czwartej godziny, — mówił sobie — znajdę dość czasu na odszukanie mieszkania. Przebiegnę znowu z jakie sześćdziesiąt pięter, dopóki nie znajdę czegoś stosownego.
W godzinę później wyszedł na ulicę świętego Antoniego, wciąż poszukując, a znalazłszy się na jednym z małych zaułków prowadzących na plac Królewski, śledził wzrokiem dom w którym niegdyś mieszkał Paweł Leroyer i gdzie wróciwszy teraz do Paryża, zbierał pierwsze wiadomości o rodzinie swego dawnego opiekuna.
Zatrzymawszy się przed owym domem, czytał wywieszoną kartę na której wypisano: „Małe mieszkanie do wynajęcia“.
— Rzecz dziwna... — wyszepnął; — gdybym właśnie odnalazł to czego tak szukam od dawna?... I zwrócił się do loży odźwiernego po drugiej stronie będącej przy głównych kamiennych schodach.
Odźwiernego zastępowała jego żona, czterdziestoletnia kobieta, podczas gdy mąż poszedł pełnić takież obowiązki w przyległym domu bankowym. Mieszkanie ich zamykało się małemi szklanemi drzwiami, które obecnie były na wpół uchylone.
Ireneusz wsunął się w nie do połowy.
— Przepraszam, — rzekł, — jest tu podobno małe mieszkanie do wynajęcia!
— Tak panie; odnowione, świeże, jak pączek róży.
— Na którem piętrze?
— Na czwartem, — od podwórza.
— Cena?
— Czterysta franków rocznie.
— Jest ono wolnem zaraz?
— Choćby natychmiast panie. Zajmowali je uczciwi ludzie, którym dostał się w sukcesji kawałek ziemi. Wyjechali więc w swoje rodzinne strony, a właścicielka bezzwłocznie kazała wybielić ściany i wykleić je bardzo ładnem nowem obiciem.
— Z iluż części składa się to mieszkanie?
— Z czterech. Pokój sypialny, stołowy, kuchnia i gabinecik.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.