>>> Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Dzieci szczęścia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1892
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIECI SZCZĘŚCIA.
POWIEŚĆ
PRZEZ
Waleryę Marrené
──────
WARSZAWA.
WŁASNOŚĆ, NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.
Nowy-Świat Nr. 41.
Дозволено цензурою.
Варшава, 23 Декабря 1891 года.



Zegar stojący na kominku wydzwonił już dawno dziesiątą godzinę, gdy panna Marcela Sawińska wyszła ze swego sypialnego pokoju. Płeć przezroczysta i delikatnie zabarwione policzki świadczyły o długim, spokojnym śnie, oczy spoglądały swobodnie i wśród jasnej twarzy błyszczały pogodą, jak dwa słońca. Czoło, skronie, powieki miały perłowe odbłyski, zdobiące niekiedy w młodości płeć jasnych blondynek.
Pomimo wczesnéj godziny, panna Marcela była ubraną wykwintnie. Miała na sobie blado­‑niebieską kaszmirową matinée, oszytą mnóstwem koronek. Był to strój, w którym przyjąć mogła poufałych gości, ale, który świadczył zarazem, że nie ciążyły na niéj żadne obowiązki, przypadające zwykle pani domu, że rano nie zajmowała się ani śpiżarnią, ani porządkiem domowym, ani nawet kwiatami, zapełniającemi żardinierki w buduarze, do którego weszła, i w wielkim przyległym salonie.
Bo téż Marcela nie potrzebowała trudzić się w podobny sposób. Dwóch lokajów od rana przyprowadzało apartament do należytego porządku, kwiaty odmieniał co tydzień ogrodnik, gospodyni miała pod swém zawiadywaniem kuchnię i śpiżarnię. Marcela co najwyżéj odbywała z nią konferencyę wieczorem, w czasie gdy panna służąca układała jéj na noc włosy, bo musiała przecież zawiadomić ją z góry, czy nazajutrz zaproszono parę osób na obiad, czy téż miała zasiąść do niego tylko rodzina.
Te lekkie obowiązki Marcela pełniła od lat paru, kiedy straciwszy matkę, stanęła na czele ojcowskiego domu. Nie były one wcale uciążliwe, ale ponieważ Marcela była młoda, dziwiono się powszechnie, iż potrafiła utrzymać dom ojcowski na odpowiedniej stopie tak pod względem elegancyi, jak powagi. Potrafiła ona więcéj jeszcze — matkowała młodszéj o cztery lata siostrze, która teraz właśnie pod jéj okiem kończyła edukacyę.
Z tego powodu uważano Marcelę za osobę wyjątkową, i na niéj téż widać było zadowolenie i pewność siebie, jaką nadaje stanowisko, przywyknienie do rozkazywania, lekceważenie pieniędzy, których ojciec dostarczał zawsze bez rachunku.
— Czy panna Jadwiga już wstała? — zapytała służącej, która przyniosła jéj zapomnianą chustkę i francuską powieść czytaną wczoraj wieczorem.
— Jeszcze nie, obudziła się dopiero.
— Powiedz, żeby mi zrobiono herbaty, a jak się panna Jadwiga ubierze, niech przyjdzie pić ją ze mną do jadalnego pokoju.
— Ach! twoja herbata! wiesz, że jéj nie cierpię — odezwał się za drzwiami wesoły głosik. I panna Jadwiga wbiegła do pokoju, rzucając się siostrze na szyję.
Stanowiła ona kontrast zupełny z Marcelą tak z twarzy, jak z usposobienia. Była o tyle niesforną, o ile Marcela miała układ pełen powagi. Żywa jak iskra, słowa i czyn zwykle u niéj myśl wyprzedzały, ku wielkiéj rozpaczy starszej siostry, która pod względem konwenansów była bardzo uważającą i nie znosiła żadnych niestosowności. Liczba tych potępionych niestosowności przerażała Jadwinię; nie mogła czy nie chciała jéj spamiętać, zawsze téż przeciwko niéj wykraczała.
Obie siostry były blondynki, tylko włosy starszéj, podobne do promieni płynnego złota, obejmowały regularny owal twarzy; włosy młodszéj, kapryśne, niesforne jak ona sama, tworzyły mnóstwo loczków, pukli, promieni, kosmyków, spadających na szyję, skronie, czoło i twarz śliczną, ale nie mającą nic klasycznego, zakrywały nawet niekiedy oczy, błyszczące a modre jak dwa bławatki.
Rysy sióstr miały może rodzinne podobieństwo, ale ukształtowały się stosownie do charakteru. Nosek Jadwini lekko podnosił się w górę, różowe nozdrza drgały za każdém wzruszeniem, wargi jéj z żywéj purpury miały figlarne zagięcia, zapewne od śmiechu, który gościł na nich nieustannie i rysował mnóstwo ruchomych dołeczków na jéj policzkach i bródce.
— Jadwiniu, Jadwiniu! — wołała Marcela, usiłując oswobodzić głowę z jéj gwałtownego uścisku — ostrożnie, popsujesz moje czesanie. Matylda układała je przez godzinę.
Różowa buzia skrzywiła się znacząco.
— Jesteś już pod bronią — zawołała z przestrachem.
— A ty Jadwiniu, do czegożeś podobna?
Jadwinia spojrzała na swój flanelowy szlafroczek i zapewne pomyślała o włosach zachwycających, ale niedotkniętych jeszcze grzebieniem i szczotką.
— Jeszcze tak rano — wyrzekła, poruszając się leniwo.
— Blisko południe; mówiłam ci tyle razy, iż panna powinna być zawsze tak ubraną, by w potrzebie każdemu pokazać się mogła.
— Bo widzisz śpieszyłam się, ma przyjść panna Nelicka.
— Panna Nelicka? Przecież nie bierzesz już od niéj lekcyi.
— No, tak, niby; ale ja ją bardzo kocham i chciałam zasięgnąć niektórych wiadomości, więc prosiłam, żeby do mnie przyszła.
— Moja Jadwiniu! cóż za wyrażenia. Zkądże znowu ta miłość do osoby zapewne bardzo dobréj, bardzo zacnéj, lecz ostatecznie nie należącéj do naszego świata. Nie jesteś już małą dziewczynką!
— Nie wiedziałam, że się będziesz gniewała; sądziłam, że nauczycielka jest zawsze dla mnie najlepszém towarzystwem, zwłaszcza taka, jak panna Nelicka. Wszyscy ją chwalą.
— To zupełnie co innego; ja chwalę ją także. Są odcienia, które powinnabyś już rozumiéć. A teraz chodź na herbatę.
— Ślicznie dziękuję; wiesz, że tych twoich szkaradnych ziółek nie cierpię. Wolę się pójść ubrać, zanim panna Nelicka nadejdzie.
— Ależ nie ma potrzeby, dla niéj i tak będziesz dość ubraną. Zjedz śniadanie. Nie chcesz herbaty, to każ sobie dać kawy.
Jadwinia zrobiła nieokreśloną minkę zepsutych dzieci, gdy im dają to, czego nie lubią.
— Kawa, herbata: to wszystko do siebie podobne — odrzekła, prostując się z dziecinną powagą — tu i tam wchodzi jednaki pierwiastek.
Marcela omal nie parsknęła śmiechem.
— Zkądże o tém wiesz?... — zawołała.
Jadwinia zamiast odpowiedzi, pociągnęła siostrę do jadalnego pokoju, wołając, że jest straszliwie głodna i zapominając o tém, że nie cierpi herbaty, zasiadła do niéj i wypiła dużą filiżankę.
Kończyły obie śniadanie, gdy do jadalnego pokoju wszedł bocznemi drzwiami młody człowiek. Jadwinia podskoczyła ku niemu.
— Dzień dobry, Stasiu — zawołała — cóż to się stało, że nie jesteś w biurze?
Nowo przybyły nie odpowiedział ani na uścisk, ani na pytanie; nie zdawał się odczuwać należycie jéj gorących uczuć. Usunął ją zwolna na bok i nic nie mówiąc przeszedł się raz i drugi po obszernéj jadalni, nie witając się nawet z Marcelą, któréj oczy śledziły go z widoczném zadowoleniem.
Był to pieszczoszek i nadzieja rodziny: brat jedyny. Blondyn, jak siostry, mógł miéć zaledwie lat dwadzieścia kilka, chociaż żółta cera i oczy podkrążone sprzeczały się z młodością. Pomiędzy nim a Marcelą istniało wyraźne podobieństwo; miał on jak ona regularne rysy i spokojne, wykwintne obejście, tylko u niego spokój ten graniczył z apatyją.
Stanisław czynił wrażenie człowieka, którego mało co obchodzi na świecie; często nie umiał odpowiedziéć na to, co do niego mówiono, bo choć nauczył się zwracać z wyszukaną grzecznością do osób, które z nim rozmawiały, najczęściéj myśl jego była gdzieindziéj, a nawet zwykle im więcéj zdawał się słuchać, tém mniéj uważał. Jego piękne, jasne oczy, spoglądały zwykle półsennie, jakby trudno mu było rozchylić ociężałe powieki; przesuwał białą ręką po rudawym zaroście z wyrazem najwyższego znudzenia.
W eleganckim rannym ubiorze chodził tu i tam po lśniącéj posadzce, w któréj jego postać odbijała się jakby w zwierciadle. Wreszcie zbliżył się do stołu i zapytał:
— Niema herbaty?
—  Jest, jest! — zawołała Marcela.
I wbrew zwyczajowi nalała mu jéj sama.
On nie usiadł, sięgnął po cytrynę, wycisnął ją prawie całą w filiżankę i pił zwolna zamyślony.
W téj chwili dzwonek odezwał się w przedpokoju i za chwilę weszła do jadalni kobieta niemłoda, z twarzą inteligentną, ruchliwą, ale zmęczoną, ubrana w czarną, wełnianą suknię i czarny kapelusz, którego pióra musiały być nieraz na wilgoci i wietrze bo rozkręciły się zupełnie.
— A! panna Nelicka — wyrzekła protekcyonalnie Marcela, nie wstając z miejsca.
Stanisław zamyślony zapomniał ukłonić się nowo przybyłéj. Nie uczynił tego zapewne przez niegrzeczność, ale był zwykle roztargniony; a trudno przecie wymagać, by kto przełamywał swą naturę dla jakiejś nauczycielki, która nawet ładną być przestała. Zresztą Marcela, bardzo w podobnych razach uważająca, nie przypomniała mu także należnego pannie Nelickiéj powitania.
Jadwinia za to, pomimo niedawnych napomniéń siostry, zerwała się z miejsca i poprowadziła przybyłą czemprędzéj do siebie.
— Niema ojca? — zapytał Stanisław, ciągle przechadzając się po pokoju.
— Naturalnie, jest na sądach.
— Nie wiesz kiedy wróci?
— Nie widziałam go dzisiaj. Zapewne na obiad.
— Czy niemasz przypadkiem pięciuset rubli, Marcelko? Przeklęty bak; karta nie dopisała mi znowu wczoraj!
Mówił to naturalnie; widocznie gra była uważaną w rodzinie za dozwoloną rozrywkę, a przegrana nie robiła różnicy, bo siostra odparła z uśmiechem pobłażliwości:
— Tobie bo, Stasiu, nie dopisuje ona jakoś nigdy.
— A tak, niemam szczęścia — przyznał dobrodusznie.
— U kogożeście grali? — spytała po chwili Marcela, — ale może moje pytanie jest niedyskretne?
— Bynajmniéj; hr. J. zaprosił nas po teatrze na partyjkę do siebie. Grali wszyscy — wyróżniać się było niepodobna.
— Naturalnie — odparła przekonana — wyróżniać się niepodobna.
— Był tam także hr. G., książęta P., pan K., baron L.
Wyliczał z widoczną przyjemnością ten szereg arystokratycznych nazwisk, których siostra z niemniejszą przyjemnością słuchała, a potem dodał:
— Jeśli masz pieniądze, daj mi; gdy przegram lubię płacić zaraz rano.
— Masz słuszność, tak czynić należy. Ale ja tyle nie mam, mogłabym zaledwie dać ci połowę téj sumy.
— Przecież karcianego długu na raty rozkładać nie będę. Muszę iść szukać ojca. Chciałem się z nim rano zobaczyć i nie wiem, jak się to stało, zaspałem.
— Nic dziwnego, mówiono mi, że już w biały dzień powróciłeś do domu.
— Ciekaw jestem kto ci to powiedział i kogo to obchodzić może? o któréj ja powracam.
Położyła mu rękę na ramieniu pieszczotliwym ruchem.
— Obchodzi tych, którzy cię kochają. Patrz, jak ty wyglądasz.
Zwróciła go do lustra, zmuszając do przejrzenia się.
— Trudno, żebym był tak rumiany, jak Jadwinia. Wiesz, że nie lubię, kiedy się kto do mnie wtrąca.
— Och, Stasiu! — zawołała z wybuchem — baw się, wydawaj, zgrywaj, tylko nie każ nam się lękać o twoje zdrowie; pamiętaj, że matka nasza na suchoty umarła.
— Moja Marcelko! Każdy miał rodziców, którzy na coś umarli. Nie jest to przyczyna, by nie używać młodości.
— Używaj, tylko nie nadużywaj — prosiła siostra. — Bawić się powinieneś — to tak naturalne, ale dbać o siebie także.
— Ależ dbam, dbam, zaręczam ci, że dbam — mówił znudzony jéj troskliwością.
Uściskał ją pospiesznie i wyszedł szukać ojca. Sanki pędziły na wszystkie strony, napełniając wesołym brzękiem dzwonków powietrze.
Był to piękny dzień zimowy. Jaskrawe słońce uderzało skośnemi promieniami o szyby okien, o latarnie i odbijało się rażąco w każdym błyszczącym przedmiocie.
Białość śniegu mieniła się na dachach kolorami tęczy, lodowe stalaktyty zwieszone z nich, jak pryzmaty żyrandolu, łamały światło; trotuary zalegały tłumy. Wszędzie widać było eleganckie kapelusiki, mikroskopijne mufki, kosztowne futra, strojne okrywki, i twarze ożywione, na które mróz kładł kolory zdrowia... Stanisław szedł ku Miodowéj ulicy, gdzie skupia się ruch sądownictwa; wiedział, że tam był jego ojciec, jeden z najpierwszych adwokatów warszawskich; szedł przez serce miasta, koło teatru i modnych magazynów, rozdając wśród wykwintnego tłumu, różnego rodzaju ukłony — gdy zatrzymał go głos znajomy:
— Cóż to, Stasiu, nie w biurze?
Interpelował go w ten sposób kolega jeszcze ze szkolnéj ławki, a dziś prawnik początkujący, Jerzy Tomilski.
— Głowa mnie boli i spać mi się chce piekielnie, a muszę poszukać ojca.
— Pewnieście gdzie znowu birbantowali do rana!
Apatyczna twarz Stanisława ożywiła się nagle.
— Trochę, trochę — odparł z uśmiechem.
— To się zdarza, ale swoje odrobić potrzeba. Ciebie coś bardzo często głowa boli.
Młody Sawiński wzruszył ramionami.
— Za głupie tysiąc rubli nie będę się przecież zabijał; bo wreszcie niewiem, po jakiego dyabła ojciec chce koniecznie, żebym w tém biurze pracował.
— Jakto! cóżbyś innego robił?
— No, tak, tak; coś robić potrzeba.
— A ponieważ nie chciałeś być prawnikiem...
— Ja nie chciałem? Ja chciałem, to profesorowie nie chcieli; zawsze mnie któryś obciął na egzaminie.
— To na jedno wychodzi. Dość, że ojciec wyrobił ci to miejsce, które dostałeś jedynie dzięki jego wpływom i na którém, zdaje mi się, trzymasz się także dzięki jego wpływom.
— Więc widzisz: czy będę regularnie, czy nie, uczęszczał do biura — wyjdzie absolutnie na jedno.
— Gdybyś był innym człowiekiem, powiedziałbym ci, że od tego zależy awans, przyszła karyera...
— Ale ja innym człowiekiem nie jestem, a co do awansu...
Roześmiał się i machnął ręką znacząco.
— Wiesz przecież dobrze, iż nie zdobywa się go pracą. Gdybym pracował, jak wół od rana do nocy, i od nocy do świtu, a nie był synem mego ojca — po trzech latach dostałbym zaledwie miejsce kancelisty i zdychałbym z głodu za jakie trzysta rubli.
— Zawsze przecież na łasce ojca być nie możesz?...
— O, Jerzy! Jerzy! — odparł, przedrzeźniając go Stanisław, gdybyś był innym człowiekiem, nie zadawałbyś mi tego pytania; nie byłbyś także adwokatem bez spraw, nie kłopotałbyś się, jak związać brzeg z brzegiem, i nie łatał finansów za pomocą źle płatnych artykułów dziennikarskich.
— Cóż mam robić?
— Co?...
Szli właśnie obydwaj chodnikiem ulicy Senatorskiéj około Hersego, gdy przed nim zatrzymały się sanki, całe niedźwiedziem futrem wybite, zaprzężone w parę przepysznych siwków; woźnica okryty cały olbrzymim płaszczem zatrzymał konie przed sklepem, a z sanek wysiadła młoda para.
Stanisław złożył jéj głęboki ukłon.
— Oto odpowiedź na twoje pytanie. Przed kilku miesiącami inżenier bez miejsca, którego widziałeś, wszedł w posiadanie téj ślicznéj osóbki, a ona przyniosła mu w posagu parę milionów. Tak robią ludzie praktyczni.
— I zostają na łasce żony.
— Wcale nie. Za pomocą owych milionów lub kroci, kupuje się akcye i dostaje wielką posadę w jakiéj instytucyi finansowéj — posadę, na której pracować nie potrzeba, do któréj więc ja mam wszelkie prawo postawić kiedyś swoją kandydaturę.
— Kiedyż, jeśli zapytać wolno?
Stanisław zrobił niedbały ruch człowieka, pewnego siebie.
— Mam czas — wyrzekł — gdy trzydziestka zajrzy mi w oczy. Bo ostatecznie pocóż się mam śpieszyć?
Dochodzili właśnie do rogu ulicy Miodowéj, kiedy spotkali Sawińskiego, idącego z młodym adwokatem Ryszardem Czerczą, który zwrócił był niedwno na siebie powszechną uwagę śmiałą rozprawą „o kodeksie napoleońskim w obec dzisiejszych idei”... Zdawali się obadwaj bardzo zajęci rozmową. Spotkanie sprowadziło dywersyę; Stanisław skorzystał z niéj, ażeby odciągnąć ojca na bok, a potém obadwaj, pożegnawszy towarzysza, pośpieszyli do domu.
Sawiński, załatwiwszy bez żadnéj trudności interes Stanisława, zapytał o starszą córkę. Była sama w swoim buduarze. Ulubiony ten jéj pokój urządzony téż był wyłącznie według jéj smaku. Siedziała na otomanie z nową powieścią w ręku, któréj karty przecinała wytwornie rzeźbionym nożem. Przez ciężkie, pluszowe draperye błękitno­‑zielonego koloru morza, przez koronkowe firanki i wielkie liście latanii wciskało się tutaj światło dyskretne, przyćmione, miękkie, jak wszystkie sprzęty, któremi był zastawiony pokój, sprzęty bez kantów, stoliki obite starożytnemi tkaninami, rozstawione na dywanie, zaściełającym cały jego obszar. Zbytek tu panujący, kierowany dobrym smakiem, wytworzył atmosferę wdzięku i harmonii. Tu Marcela poruszała się swobodnie, jak we właściwém sobie otoczeniu. Delikatna i swobodna jéj piękność nie była stworzoną do otwartych przestrzeni, do słońca, mrozu, powietrza. Ona mogła tylko zakwitać w półcieniu bogatych apartamentów, w temperaturze właściwéj cieplarnianym roślinom, do których była podobna. Jéj kibić potrzebowała miękkich tkanin, drobne ręce, o smukłych palcach, zakończonych długiemi, różowymi paznogciami, nie mogły dotykać bezkarnie przedmiotów szorstkich, ciężkich, grubych. Ręce te nie były przeznaczone do pracy żadnéj, jak nóżki do stąpania po twardym bruku ulicznym. Gładkie posadzki, puszyste kobierce, żwirem wysypane aleje ogrodów, to były dla nich miejsca właściwe.
Nie dziw więc, iż w tym wikwintnym buduarze wyglądała, jak piękny obraz w odpowiednich ramach, czuła się prawdziwie u siebie. Należała ona do natur spokojnych, obdarzonych szczęśliwą równowagą władz, z których żadna nie wybujała zbytecznie i nie psuła ogólnéj harmonii. Pragnienia jéj nie prześcigały rzeczywistości, a błękitne migdały marzeń rosły tak blisko, iż mogła je ująć z łatwością za wyciągnięciem ręki. Gonienie ideałów, aspiracye nie licujące z możliwością, tęsknoty nieujęte, to wszystko, co wyradza pesymizm, leżało po za granicami jéj pojęć. Smutki jéj miały zawsze jasno określoną, wyraźną przyczynę i ustawały wraz z jéj usunięciem; a z położenia swego i osoby była zupełnie zadowoloną.
— Dzień dobry, ojcze — wyrzekła z uśmiechem, powstając na powitanie.
Sawiński mógł miéć lat około pięćdziesięciu, nie wydawał jednak tego wieku. Średniego wzrostu, z wielką, inteligentną głową i krótką szyją, wyglądał na młodszego, niż był rzeczywiście, z powodu żywości oczów i ruchliwości oblicza. Dzieci po matce zapewne odziedziczyły piękność i spokój, ojciec był wcieleniem energii. On sam był twórcą swego położenia, sam dźwignął się w hierarchii społecznéj i strzegł jéj téż z niezmierną gorliwością. Lubił używać owoców swéj pracy; lubił na każdym kroku pokazać drugim, jak owoce te były obfite. Marcela rozumiała go doskonale. Jeśli Stanisław był jego nadzieją, starsza córka była ukochaniem.
Na stoliku przed otomanką stał w kosztownym wazonie wielki bukiet rzadkich kwiatów. Sawiński, który może wiedział, zkąd pochodził, zwrócił na niego uwagę.
— Och! — zawołała obojętnie Marcela — przysłał mi go pan Melchior.
— Pan Uścicki coś bardzo często kwiatami cię obdarza — pochwycił z uśmiechem.
A potém dodał poważnie, siadając obok niéj na otomanie:
— Czy nie zastanowiłaś się nigdy nad tém?
Nie wiedziała, co sądzić o téj zmianie tonu. Ojciec nie zwykł był mówić słów próżnych.
— Jest on przyjacielem naszego domu — wyrzekła wymijająco — dawnym bardzo znajomym twoim.
Sawiński spojrzał uważnie w jéj oczy.
— Mogę z tobą mówić otwarcie, Marcelo. Masz rok dwudziesty drugi; do téj pory nie brakło starających się o twą rękę; ale pomiędzy nimi nie było ani jednéj partyi, o któréjby mówić warto.
— Przecież nie myślisz ojcze o panu Melchiorze?
— Gdybyś była mniéj rozsądną, nie pomyślałbym o nim z pewnością, ale ty, Marcelo, zdolna jesteś ocenić korzyść podobnego związku. Uścicki nie jest młodym, to pewna...
Zatrzymał się, jakby oczekiwał zdania córki; ona słuchała w milczeniu.
— Jest za to człowiekiem zacnym i niezmiernie bogatym.
— Czy oświadczył się o mnie?
— Oświadczył i nie oświadczył. Niema złudzeń co do własnéj osoby; prosił mnie, żebym cię wybadał, nie jako twój ojciec, ale jako jego przyjaciel.
— Rozumiem — uśmiechnęła się Marcela — jeśli go odrzucę, przyjaciel zatai to przed ojcem...
— Nie chcę wpływać w niczém na twoją decyzyę, rozumiem jednak aż nadto znaczenie majątku, ażeby nie zwrócić twojéj uwagi na tę potęgę, na tę dźwignię naszego wieku...
Gdy to mówił, wzrok mu zabłysnął.
— Dziś pieniądz: to ród, zdolność, sława, cnota, rozum... on daje wszystko, wszystko bez wyjątku; bo czémże jest człowiek, który ich nie posiada?
— Och! ja nie jestem wcale chciwa, mój ojcze, to, co mam, wystarcza mi.
Mówiła to w dobréj wierze, nie domyślając się nawet, iż słowa te zakrawać mogły na ironię. Jeśli bowiem nie była bogata, posiadała wszystko, co pieniądz dać może.
— A przytém — dodała po chwili — nie była bym nigdy zdolna poślubić pana Melchiora.
— Czy chodzi ci o wiek jego? Jest on zaledwie starszy o lat dziesiątek od prezesa Olbrowicza.
Było rzeczą znaną powszechnie, iż wszystkie kobiety za prezesem szalały.
— Ach! cóż za różnica! — zawołała zarumieniona Marcela. — Pan Melchior może być najlepszym z ludzi, może być bogatym, jak Krezus, ale ma w sobie coś tak gminnego...
Twarz jéj przybrała wyraz niesmaku.
— Zaklinam cię — pochwyciła z uśmiechem — nie mów nic memu ojcu o téj propozycyi, niech nie dowie się o niéj nigdy...
— Jak chcesz — odparł nieco chmurno — myślałem, że będziesz rozsądniejszą, nie mówmy więc o tém.
— Ja jestem rozsądną, mój ojcze, tylko małżeństwo to uczyniłoby mnie nieszczęśliwą; a wszak ty tego nie chcesz.
— A więc nie mówmy o tém nigdy.
Była chwila milczenia. Marcela obrywała bezmyślnie listki kwiatów; Sawiński nie odchodził, spoglądał na córkę.
— Doprawdy, ojcze — rzekła po chwili, podnosząc wzrok na niego — zdaje mi się, że zrobiłam ci przykrość.
— Nie, nie, moje dziecię; jesteś trudną, masz do tego prawo — ty, tak piękna, dobra, rozumna, wykształcona...
Chciała mu przerwać, ale mówił daléj.
— Wobec tego jednak nie mam prawie odwagi mówić ci o drugiéj propozycyi.
— A... więc jest i druga?
— Człowiek bez majątku, ale zdolny, młody, energiczny... Jedném słowem...
— Ryszard Czercza — dokończyła.
— Wiedziałaś o tém.
— Inaczéj byłabym bardzo niedomyślną.
— Ryszard Czercza — to za mało dla ciebie...
Patrzyła na ojca zagadkowemi oczyma, w których teraz zagrały jakieś blaski nagłe.
— Posłuchaj, ojcze — rzekła — jak ja tę rzecz uważam.
Usiadła wygodniéj na otomanie, oparła głowę na ręku i mówiła.
— Jak sam powiedziałeś, mam rok dwudziesty drugi i dotąd nie zdarzyła mi się partya właściwa; jest to fakt smutny, ale prawdziwy. Czercza ma przyszłość przed sobą, a przy twojéj pomocy... Wszak żałowałeś nieraz, iż Staś prawnikiem nie został; mówiłeś, że potrzebujesz pomocy, że twojéj klienteli wystarczyć nie jesteś w stanie...
— Jak ty to pamiętasz... proszę, proszę...
— Otóż, gdyby pan Ryszard był twoim synem...
Umilkła zarumieniona, a ojciec mówił znowu, może trochę smutnie.
— A więc, jak widzę, ułożyliście to już pomiędzy sobą. Biedny Melchior, nie mógł mieć szansy żadnéj; powiem mu, że propozycya jego przyszła nie w porę; była spóźnioną, to może zmniejszy przykrość odmowy.
Marcela zapomniała już o starym zalotniku, myśl jéj biegała gdzieindziéj; zdawała się zapominać o tém, co ją otaczało, nawet zapominać o obecności ojca.
— Powiedz — wyrzekł znowu Sawiński przyciszonym głosem, bo pojmował snadź niedyskrecyę swego pytania — więc ty go kochasz?
Zarumieniła się zrazu, jak szesnastoletnia dzieweczka i zamiast odpowiedzi spuściła głowę, ale po chwili podniosła ją i rzekła z pewną stanowczością.
— Gdybyś uważał to małżeństwo za niestosowne, zrzekłabym się go bez wahania; ale wszakże jedyna to możliwa partya, jaka mi się zdarzyła, bo pana Melchiora nie liczę. Czercza nie zadawalnia mojéj miłości własnéj, marzyłam o czém inném, przyznaję, ale czuję, iż będę z nim szczęśliwą.
Nie było to wyznanie namiętnéj kochanki, lecz kobiety, która obrachowała wszystko, co za i przeciw powiedziéć można, a na szalę kładła téż i własną skłonność. Być może, iż czuła się upokorzoną tém, że nie zdobyła sobie człowieka, coby jéj mógł ofiarować los wyjątkowy. Chciała więc przynajmniéj pokryć swą porażkę miłością, którą Ryszard wzbudzić miał prawo. Być może, iż rok lub dwa przedtém byłaby go odrzuciła. Dziś trafił na stosowną chwilę.
Wiadomość o małżeństwie swéj córki, Sawiński urzędownie zakomunikował kolegom i znajomym. Nie był jednak z samego faktu zbyt zadowolony; można to było poznać z objaśnień, które czuł się w obowiązku każdemu po szczególe udzielać, a wynosił w nich pod niebiosa zdolności i charakter przyszłego zięcia. W końcu zaś dodawał z właściwym sobie uśmiechem: „umiał się podobać” — jakby tém słowem zamykał usta wszelkim przedstawieniom.
Przedstawień nikt nie robił; małżeństwo to obchodziło tylko wielbicieli Marceli, bliższych przyjaciół Sawińskich, lub Czerczy. Do tych ostatnich należał Tomilski, który znał dobrze Ryszarda. Razem chodzili na prawo, razem je ukończyli. Znał zamiary, położenie swego kolegi, i wieść o jego małżeństwie przejęła go zdziwieniem. Nie chciał jéj wierzyć.
— Czy to prawda, Ryszardzie? — zapytał, spotkawszy go w izbie obrończéj i odciągając na bok.
Mógł nie pytać; odpowiedź leżała na wyrazistéj twarzy młodego prawnika, w uśmiechu tryumfu, który okalał mu usta, w blasku, który promieniał mu z oka. Sama jego powierzchowność starczyła za usprawiedliwienie Marceli. Czercza nie był pierwszym lepszym, znać to było z pierwszego wejrzenia. Naczelnym rysem jego postaci była energia. Czoło szerokie, rozwinięte, świadczyło o bogactwie inteligencyi, czarne włosy, krótko przystrzyżone, uwydatniała szlachetny kontur głowy. Po nad nosem prostym, silnie osadzonym, zbiegały się brwi ciemną linią, nadając ostry wyraz całej fizyognomii w chwilach, gdy nie rozjaśniał ich uśmiech. Oczy były bystre, śmiałe, przenikliwe, grały w nich barwy różne, w ciemności źrenice te świeciły, jak oczy wilka, w promieniach dnia nabierały oranżowych odcieni. Oczy te wydawały się większemi, niż były w istocie, z powodu koloru powiek, jakby spalonych żarem pragnień, znużonych natężeniem myśli. Odpowiadały im skronie wydatne, nabiegłe wyraźnemi żyłkami, ciemniejsze od białego czoła i matowéj twarzy, któréj ogólny wyraz świadczył o skupieniu władz duszy.
Patrząc na tego człowieka, można było przysiądz, iż wiedział, czego chciał i celu z oka nie spuszczał nigdy, że bezpiecznie było oprzéć się na jego ramieniu, a źle stanąć na jego drodze.
Marcela trafem, czy rozmysłem, dobrze wybrała przyszłego towarzysza życia. Było to narzędzie ludzkie, wybornie urobione do walki. Jakiéj zaś miał poświęcić się sprawie, na zagadkę tę, dotąd nierozwiązaną, odpowiedź dać mogło jedynie życie.
— Czy to prawda, Ryszardzie? — powtarzał, spoglądając na niego — ty żenisz się z panną Sawińską?
— Alboż cię to dziwi? czy może nie znajdujesz jéj dość piękną, lub nie uważasz, by rodzina Sawińskich godną była połączyć się z moją wielmożnością? — odparł żartobliwie.
— Choćbyś miał przygnieść mnie twojém szyderstwem, powiem, że tak jest. Panna Marcela należy do tych kobiet, których życie — to jedynie pasmo uciech i zbytków. Ty wiész o tém dobrze.
— Przynosi mi téż w posagu część klijenteli Sawińskiego, jego wpływy i poparcie; byłbym bardzo niedołężnym, gdybym z tego nie wysnuł dla niéj złocistych kobierców i nie usłał nim jéj drogi.
— Ha! więc to dlatego...
Ryszard milczał i spoglądał na niego uśmiechnięty, promieniejący. Jak wszyscy prawie ludzie czynu, zwierzać się nie lubił.
— Przed kilku dniami — zawołał Jerzy rozdrażniony — twój przyszły szwagier wskazywał mi bogate ożenienie jako jedyny punkt wyjścia; ty, jak widzę, czynisz to samo. Więc już nie pozostaje wam innéj drogi na świecie, jak uczepić się kobiecego fartuszka. W takim razie winszuję, winszuję...
— Ja i Stanisław nie jesteśmy do siebie podobni — odparł Czercza. — Ja, ubogi i nieznany, znajdę w Sawińskim ten punkt oparcia, o który wołał Archimedes, ażeby świat dźwignąć z posad; dowiodę, iż Marcela, powierzając mi swą przyszłość, nie robi złego interesu; pokażę, czém stanie się ten biedak, którego zaślubia. Otoczę ją bogactwem, zbytkiem, szczęściem; będzie przedmiotem zazdrości.
— A ty, Ryszardzie?
— A ja?... ja...
Przez chwilę zdawał się wahać, w oczach śmiały mu się złote blaski. Potém nachylił się do towarzysza i rzucił mu w ucho to jedno słowo:
— Ja ją kocham.
Kochali się oboje więcéj, niż to przyznać chcieli. Dwie te natury dopełniały się wzajem.
— Tém gorzéj — zawołał wcale nie rozbrojony Tomilski. — Ty i Marcela! Ty szermierz życia, znający jego zasadzki, bagna, rozdroża; ona — istota cieplarniana.
— Kocham ją taką, jaką jest, z jéj przymiotami, przywarami, z czém chcesz wreszcie. Miłość moja nie jest dogmatycznie wyrozumowana, jest może nierozumną, wszystko mi jedno. Los czyni ją możliwą, sprzeczać się z nim przecież nie będę. Za kilka dni nasze zaręczyny. Jesteś zaproszony.
— I ja, i pół Warszawy co najmniéj.
— Sawiński daje tym sposobem dowód znajomości ludzi. Zięć, zaprezentowany wśród świetnego balu, inaczéj wygląda, niż ten, któremu się córkę przyrzeka, jakby w tajemnicy, w szczupłém kółku rodzinném. Zapewne marzył on dla Marceli o inném małżeństwie, ale skoro te marzenia się nie spełniły, chce podnieść rzeczywistość do ich wysokości.
— I ty, Ryszardzie, miałbyś tego potrzebować?
— W twoich oczach nie, ale świat nie wié nawet o mojém istnieniu; cyfry nieznane nie mogą miéć żadnego znaczenia, dopóki jakimbądź sposobem nie staną się widzialnemi. Sawiński ułatwi mi drogę; rozumié, że dziś jest to nasz wspólny interes. Bądź pewny, że jeśli człowiek dochodzi szybko do zamierzonego celu, czy to będzie majątek, sława, zaszczyty — może miéć zdolności, ale niewątpliwie łączy do nich zręczność, która im pole otwiera.
Rzeczywiście Sawiński rozumiał położenie. Skoro raz zdecydował się oddać córkę początkującemu prawnikowi, bez nazwiska i znaczenia, nie chciał, by to małżeństwo wyglądało na porażkę; przeciwnie, chciał pokazać, iż odkrył człowieka, który mu zaszczyt przyniesie, pysznił się nim zawczasu. Chciał, by uroczystość zaręczynowa zaćmiła świetnością wszystkie inne, by wspominano ją długo. Było w tém wyrachowanie, ale dogadzało ono także jego miłości własnéj. Sawiński, sam twórca swego położenia, był dumny ze środków, jakie mu ono dawało. Urządzenie domu, służba, przyjęcie, stwierdzały je w oczach świata, były niejako materyalnym dowodem zdolności. Dlatego téż lubił rzeczy wyszukane, nie dla ich piękności saméj, ale wprost z powodu, iż były dla wielu niedostępne.
Pieniądz grał tak wielką rolę w jego życiu, iż nauczył się cenić go nadewszystko, ludzi według niego szacować i pokazywać go wszędzie.
Przed zaręczynowym balem, który wypadł właśnie na początku karnawału, odbywał on nieustanne narady z Marcelą. Wszystko, co najkosztowniejszego posiadała Warszawa, musiało być w dniu tym na jego stole, lub służyć do przybrania apartamentu. Czego nie posiadała, sprowadzono z zagranicy.
Sawiński był wprawdzie czynnym członkiem Towarzystwa popierania przemysłu krajowego, ale w tych okolicznościach trudno było wymagać, by zadowolnił się tém, co kraj dać może. To dobre dla zwykłych biedaków, rachujących się z każdym groszem; on tego czynić nie potrzebował — on, któremu nieraz jedna wygrana sprawa przynosiła krocie.
Nie dziw więc, iż w dzień uroczysty cały apartament przedstawiał czarujący widok. Z oświetlenia salonu wykluczono lampy. Gorzał on mnóstwem świec, osadzonych w olbrzymi żyrandol ze szkła weneckiego, w takież świeczniki, gęsto przybite do ścian, a wielkie starożytne bronzowe kandelabry, ustawione w rogach salonu wśród klombów zieleni, dźwigały w górę całe snopy światła. Zębate wachlarze palm, wązkie pierzaste cykasy, kwadratowe wycięte liście filodendronów, mieszały się z lśniącą zielenią kwitnących kamelij i odbijały ostro na białych tapetach. Przejmująca woń hyacentów i fijołków unosiła się w powietrzu, snopy światła słały na posadzkę, łamały w szklanych liściach żyrandolów, odbijały w zwierciadłach. Salon, jak zaczarowany pałac dobréj wieszczki, zdawał się oczekiwać strojnego tłumu, który miał go za chwilę zapełnić.
Czasem tylko jeden z licznego zastępu lokajów we fraku i białym krawacie przesunął się do dalszych pokoi, poprawił lub przyniósł coś jeszcze.
Przez drzwi otwarte na roścież, widać było buduar Marceli, obwieszony błękitno­‑zielonawemi draperyami, z takiemiż lampami, które, ukryte wśród kwiatów, czyniły go podobnym do tajemniczego przybytku ondyn, oblanego blaskiem księżyca.
Ruch cały skupiał się w dalszych pokojach. W jadalni kończono strojenie stołu, zastawionego w podkowę. Po rogach, w starych francuzkich majolikach, stały olbrzymie bukiety żywych kwiatów. Piramidy z kryształu i srebra dźwigały najwyszukańsze owoce i cukry. W rżniętych pryzmatach szkieł czeskich łamało się światło i rzucało tęczowe promienie na misterne desenie obrusu. Bronzy i srebra, umiejętnie rozstawione, połyskiwały nakształt starożytnych zwierciadeł, odbijając globy płonących lamp. Kolorowe kieliszki do win rozmaitych, dodawały do téj wesołéj harmonii nutę poważną, przypominały kolorem szyby świątyń gotyckich i kładły gdzie­‑niegdzie wśród tęcz pryzmatycznych na śnieżnéj białości obrusu, na talerzach z saskiéj porcelany, malowanych w kwiaty i amorki, swe bursztynowe i rubinowe barwy.
Bohaterka dnia, Marcela, w blado­‑różowéj sukni, naszytej dżetowemi perłami, mieniącemi się w różne kolory, przywodziła na myśl zorzę poranną. Jasnozłote włosy, bez żadnej przymieszki pudru, upięte wysoko, odsłaniały klasyczne zarysy szyi i drobne ucho, w którém rzucały ognie wielkie brylanty kolczyków. Blade róże, wpięte we włosy, zwieszały swe pączki i liście na ramiona, podobne do lekko zabarwionego alabastru, mieniącego się odbłyskami muszli perłowéj. Zarówno, jak włosy, twarz miała wolną od pudru, który mógł tylko skazić jéj białość. Piękność jéj nie potrzebowała dodatków żadnych, jak nie lękała się światła. Spokojna, uśmiechniona, podobną była do wieszczki, królującéj w zaczarowanéj krainie woni i zbytku.
Ubrana zupełnie już o w pół do dziesiątéj, pomimo wczesnéj godziny, wchodziła do pokoju siostry. Jadwinia miała wprawdzie ufryzowaną głowę, miała nóżki obute w różowe jedwabne pończoszki i różowe pantofelki, miała nawet na sobie z jedwabnéj gazy spódniczkę, tylko, zamiast stanika, narzucony był na ramiona batystowy kaftanik.
— Cóż się to stało? — zawołała zdziwiona Marcela.
— Widzisz, Marcelko, stanik był zaciasny, posłałam go do magazynu.
— Można go było włożyć — wtrąciła panna Matylda, która z powagą swego urzędu prezydowała w ubieralni — ale panna Jadwiga nie chciała pozwolić przysznurować gorsetu.
— Marcelko, ja nie mogę być ściśnięta; nie miałabym żadnéj przyjemności — tłómaczyła się Jadwinia. — Ja się tak będę bawiła!
— Trzeba było wcześniéj o tym staniku pomyśléć. Pamiętaj, że w domu własnym panna spóźnić się nie może.
— Oh! jeśli tylko o to idzie, pozwól mi włożyć niebieską sukienkę, a wnet będę gotowa... Świeżuteńka!
— Suknia wełniana! Co téż tobie do głowy przychodzi! — rzekła zgorszona tą samą myślą Marcela. — Któż widział na bal kłaść suknię wełnianą!
— Zaręczam ci, tańczyłabym w niéj tak samo. Pozwól tylko, a zobaczysz.
— Moja Jadwiniu, czyż nie rozumiesz, co strój znaczy dla kobiety?...
— A te, co nie mają za co stroić się?
— Te — odparła z wyrazem litośnego ubolewania Marcela — bądź pewna, że zawsze przyćmione zostaną.
— To cóż mi po piękności, którą zawdzięczam modniarce, a wreszcie pieniądzom, jakie wydać mogę? Ja chcę się podobać sama przez się, chociażby w brzydkiéj sukni.
Marcela uśmiechnęła się, jak matka uśmiecha się z dziwactwa dziecka.
— Nawet Kopciuszek — wyrzekła — zdobyła sobie królewicza, kiedy dobra wieszczka, dotknięciem laski czarodziejskiéj ubrała ją w pyszną toaletę, a do tego dodała elegancki ekwipaż.
— To i cóż? bajka dobrą jest dla małych dziewczynek, które marzą o królewiczach, ale ja...
— O czémże ty marzysz Jadwiniu?
Zagadniona wahała się chwilę, a potém wyrzekła z nagłą determinacyą:
— O uczciwym chłopcu, któryby mnie kochał strojną, czy nie, bogatą, czy ubogą, z którym pracowalibyśmy razem.
— Ciekawam bardzo, jakbyś ty pracowała? — wyrzekła Marcela, przyglądając się jéj z najwyższém zdziwieniem.
— W czasie, gdy on byłby w fabryce...
— W fabryce! myślisz iść za robotnika?
Twarz Jadwini przybrała nagle kolor piwonii.
— Przecież w fabrykach są nietylko robotnicy. Łapiesz mnie za słówka; mówiłam w fabryce, jakbym powiedziała: na sądach, albo w biurze; ja wówczas malowałabym na porcelanie, albo robiła koronki, albo cokolwiek innego, co przynosiłoby mi wiele pieniędzy. Wiesz — jak w téj komedyi „O własnéj sile”, którą doskonale pamiętam.
Marcela nie przypominała sobie komedyi tak dobrze, jak siostra. Zresztą o to nie chodziło.
— Ależ ty tego wszystkiego nie umiesz! — zawołała.
— Wielka rzecz! nauczyć się mogę. Przytém doglądałabym porządku domowego — obiadu: kupiłam sobie nawet książkę kucharską.
— Widzę, iż nie żartem myślisz swoje zamiary w czyn wprowadzić — rzekła z pobłażliwym uśmiechem. — Nie wątpię nawet, że masz gotowego bohatera téj pięknéj sielanki.
Niewiadomo, co Jadwinia byłaby odpowiedziała na tak wyraźną interpelacyę, bo w téj chwili wniesiono stanik, i naturalnie, wobec toalety, wszystkie inne kwestye poszły na bok.
O dziesiątéj stawił się narzeczony, poprzedzony przepysznym bukietem, przystosowanym do koloru sukni Marceli, bo składały go same różowe kwiaty. Potém przybyło kilku poufalszych, lepiéj znajomych, ciekawszych, a po jedenastéj goście napływać zaczęli zbitą falą.
Dzwonek odzywał się co minuta, następnie słychać było w przedpokoju szelest sukien, mniéj więcéj długo przyprowadzanych do porządku i ukazywały się młode kobiety, małżeństwa, rodziny całe. Czarne fraki zwykle zostawały przy wejściu, w czasie gdy gospodarz domu, jego córka i syn przeprowadzali kobiety do miejsc właściwych na kanapach i fotelach, ustawionych w koło ścian wielkiego salonu. Panie, usiadłszy, przypatrywały się jedna drugiéj, robiąc przegląd strojów i twarzy. Mężczyźni znów wchodzili po jednemu, po dwóch, składali głęboki ukłon Marceli, czasem ściskali jéj rękę, witali się z panem domu, ze Stanisławem i skupiali przy drzwiach, coraz zbitszym zastępem.
Marcela czyniła honory domu z właściwym sobie wdziękiem. Było rzeczą widoczną, iż była mistrzynią w téj sztuce. Zapanowała nad rozmarzeniem, które przebaczonoby narzeczonéj; dla każdego miała uprzejme słówko lub uśmiech, nawet dla pana Melchiora, który stawił się, choć sztywny i cierpki, ażeby nie dać poznać swéj porażki. Jadwinia kręciła się jak chochlik po salonie, udzielając gościom swéj wesołości.
Męzka część rodziny znajdowała się także na swojém stanowisku. Sawiński był uprzedzająco grzecznym; Ryszard, nie narzucając się zbytecznie, zabierał powoli swe miejsce w domu przyszłego teścia, a Stanisław — gładki, poprawny w obejściu jak w stroju bez zarzutu, żółto­‑blady, jak zwykle, z oczyma téż, jak zwykle, przygasłemi i lekko podsiniałemi, spełniał obowiązki wice­‑gospodarza wzorowo; dość było jednak spojrzéć na niego, by zrozumiéć, iż nie bawił się wcale, że czynił tylko ustępstwo konwenansom, w duchu może posyłając do dyabła całe towarzystwo.
Gości przybywało ciągle. Roznoszono herbatę dla formy, gdyż każdy prawie odsuwał podawaną sobie filiżankę. Tłum różnobarwnych kobiet zasiadł wszystkie miejsca, a czarny zastęp mężczyzn posuwał się zwolna ku środkowi salonu nakształt wzbierającéj fali. Ci, co nadchodzili teraz, sprawiali pewne zamieszanie. Dla przybywających pań przynoszono krzesła, które znów wysuwały się coraz bardziéj, zajmując przestrzeń, przeznaczoną na arenę tańca; inne przechodziły do dalszych pokoi. Panny po dwie, po trzy razem wysuwały się do buduaru. Niektóre kobiety, spóźniające się z umysłu, wprost tam dążyły.
W buduarze bawiono się swobodnie. W salonie, zrzadka tylko jaka postać męzka śmielsza lub bardziej niecierpliwa, z szapoklakiem pod pachą, nie czekając chwili rozpoczęcia tańca, wysuwała się z szeregów, zalegających drzwi wchodowe, przekraczała dzielącą ją od pań przestrzeń, składała ukłon, zamieniała słów parę i cofała się napowrót, niby dawni rycerze, rozpoczynający harce przed bitwą.
Do buduaru mężczyźni mieli przystęp przez gabinet pana domu i tu już zajmowali miejsca pomiędzy damami na taboretach, krzesłach, jakie w potrzebie przynosili sobie sami i umieszczali przy tych, z którymi rozmawiać pragnęli.
Po za wachlarzami zamieniano spojrzenia, żywe słówka, może wyznania, pod pozorem zamówień do tańca. Kobiety, przy których nie było nikogo, spoglądały wkoło, szukając dobrych znajomych, przyjaciół lub wielbicieli, a tymczasem obmawiały te z pomiędzy siebie, przy których widać było jedną lub nawet dwie i więcéj głów męzkich. Panny oburzały się po cichu na tę nieznośną kokietkę, panią Mulską, lub gorzéj jeszcze na panią Kalicką... Dwie te panie, siedząc na dwóch przeciwnych rogach buduaru, każda otoczona swoim dworem, nie szczędziły sobie obmów wzajemnych.
— Ah, pan prezes! — zawołała pani Mulska ze szczególnym naciskiem, witając pierwsza przechodzącego wysokiego mężczyznę.
Przyzwany w ten sposób, zbliżył się z wyszukaną grzecznością, mającą jednak ledwie dostrzegalny pewien odcień lekceważenia. Czy odcień ten tyczył się pani Mulskiéj, czy kobiet wogóle, czy téż nawet całego rodu ludzkiego — rozpoznać w téj chwili było niepodobna.
— Ah! to pani! zawsze równie piękna, zawsze przepysznie ubrana!
Kobieta spojrzała z zadowoleniem na swoją suknię, złożoną z koronek, aksamitów, jedwabi, kwiatów, dżetów, piór, całych ptaków i tego wszystkiego, z czego suknia składać się może.
— Dlaczegożby inaczéj być miało? — spytała dość głośno, by usłyszała ją starsza o wiele pani Kalicka. — Nie miałam jeszcze czasu zestarzéć się, ani znudzić strojem.
I oczy jéj wielkie, śmiejące się, tak wyraźnie zatrzymywały przy sobie prezesa, iż zajął on miejsce ustąpione mu natychmiast przez jednego z jéj sąsiadów.
— Widać ztąd, że jesteś pani szczęśliwą, że nie doznałaś żadnego zawodu, które nieraz starczą za lata.
— Zawodu! Oh! ja nie jestem wcale sentymentalną! — zawołała, patrząc mu w oczy wyzywająco — biorę życie takiém, jakiém jest.
— Dobrze pani robisz; ale pozwól sobie powiedzieć, iż jesteś wyjątkiem wśród kobiet.
— Masz na myśli małżeństwo Marceli, prezesie? Nieprawdaż?
Odcień gniewu, czy żalu, pokryty szybką wprawą światową, przemknął po rysach prezesa.
— Panna Marcela jest istotą doskonałą! — odparł z przyciskiem.
— Czy powiedziałeś jéj tak kiedy, prezesie? czy téż zostawiasz tę specyalność panu Ryszardowi Czerczy, jéj narzeczonemu?
— Ryszard Czercza! Czercza! więc tak się on nazywa? Prezentowano mi go, ale przyznam się, nie zwróciłem uwagi na nazwisko.
Mówił to z pozorną niedbałością, wlepiając w piękną panię, czy w jéj nagie ramiona, oczy rzucające iskry z za przymrużonych powiek i szkieł okularów. Pomimo to, skorzystał jednak z pierwszéj przerwy w rozmowie, by się oddalić. Szedł do salonu, rozdając na prawo i lewo ukłony i skinienia trochę protekcyonalne, aż wreszcie znalazł się w zagłębieniu okna, napół zasłoniętego firanką. Oparł się plecami o framugę i zaczął rozglądać po salonie z większém zajęciem, niż to czyni widz obojętny, tak, jakby kogoś upatrywał.
Właśnie rozpoczynano tańce; pary przesuwały się około niego jedne po drugich. Gdyby kto śledził wyraz jego twarzy, byłby dostrzegł, jak chwilami, na widok wirujących tancerek, zapalały się jego źrenice, na widok innych znów złośliwy uśmiech rysował się na jego wargach. Wszystko to jednak kryły draperye firanek.
Eustachy Olbrowicz, zwany ogólnie prezesem z powodu piastowanéj w jakiéjś instytucyi godności, należał do arystokracyi finansowéj, mającej już swoje tradycye. Trzecie pokolenie Olbrowiczów obracało milionami i znać to było na dzisiejszym przedstawicielu rodziny i firmy. Posiadał on pewność siebie, jaką daje położenie obok wytwornego obejścia, wyrobionego wychowaniem, a do którego, według okoliczności, mieszał się nieraz subtelny odcień lekceważenia.
Według utartego zdania, znać w nim było pana. Wiek jego był nieokreślony: wyglądał młodo, jednakże od pewnego już czasu znanym był, jako piękny mężczyzna, a jego powodzenie u kobiet było przysłowiowe. Dzięki naturze, czy téż sztuce przychodzącej jéj w pomoc, piękność tę zachował w zupełności; wysoka, kształtna jego postać miała jeszcze zupełną elastyczność ruchów, białe czoło było bez zmarszczek, a trochę przerzedzone włosy na skroniach, nie świeciły ani jedną srebrną nicią. Rysy jego delikatne przypominały rzeźby starożytne — nie posągi jednak bogów lub bohaterów, ale raczéj faunów i satyrów. Usta jego pięknego rysunku, były przecież trochę zbyt rozcięte, trochę zbyt mięsiste, ale uśmiech ich miał czar sobie właściwy; był subtelny, ironiczny i dobroduszny razem. Czoło szlachetne uderzało wydatnemi kątami. Oczy — bądź to z przyzwyczajenia, bądź z powodu krótkiego wzroku, przymrużał często, zwłaszcza w rozmowie, gdy nie chciał odkryć głębi swéj myśli, malującéj się w nich zbytecznie, chwilami jednak można w nich było zauważyć wyraz zadumy, czy rozmarzenia, jakie mają niektóre, głębiéj pojęte głowy faunów.
Prezes słynął z dowcipu i zręczności, z jaką prowadził wielkie interesa, nie pozwalając się im pochłaniać. W towarzystwie był tak swobodny, iż niktby nie pomyślał, jak różnorodne sprawy ciążyły na jego głowie. Miał zawsze czas na zabawę lub miłostkę. Był wspaniałomyślny, gdy chodziło o cele, dobru publicznemu poświęcone. Kieszeń jego stała zawsze otworem w razie składek, ofiar i t. d., najhojniejszym jednak był wtenczas, gdy pośredniczką miłosierdzia była kobieta; uważano nawet, iż dobroczynność jego wzrastała w stosunku prostym do piękności kobiety. Przystojnéj dawał dużo, ładnéj — więcéj jeszcze, a już taka, co miała szczęście mu się podobać, mogła dowolnie czerpać z jego kasy, na co chciała.
Prezes bywał chętnie w towarzystwach, ale tam tylko, gdzie wiedział, że spotka ładne kobiety. Znał wszystkie piękności Warszawy, na jakimkolwiek znajdowały się szczeblu towarzyskim; wolał jednak te, co stały niżéj, niż wyżéj, z przyczyn łatwych do zrozumienia. Kult piękności posuwał tak daleko, iż zdolny był nawet do platonicznego uczucia, jeśli inaczéj być nie mogło.
Jakżeż się było dziwić, że kobiety przepadały za prezesem? Miał on nie mniejsze uznanie pomiędzy mężczyznami. Pomimo swych milionów, był przystępny i uczynny, a złośliwość, która była u niego tylko wynikiem obserwacyi, umiał tak subtelnie stosować, że nigdy się nie pomylił w adresie i nigdy nikogo nie obraził.
Osobistość tak wybitna nie mogła długo pozostać w ukryciu; niebawem téż zbliżył się do prezesa pan Hyacenty, jeden z tych natrętów, którzy tak długo, tak niezmordowanie kręcą się około wszelkiego rodzaju słońc, aż w końcu wyrobią sobie obok nich prawo obywatelstwa i stają się uprawnionymi ich satelitami, odbierają z góry światło, a zatracają własną indywidualność, jeśli ją kiedykolwiek posiadały.
Prezes przyzwyczaił się do pana Hyacentego, obecność jego przestała mu być natrętną, a tém samém stała się nieraz miłą. Doszło do tego, iż zapraszając prezesa, zapraszano i Hyacentego; on znał jego wszystkie gusta, przyzwyczajenia, zachcianki; wiedział, co i kiedy będzie mu przyjemném, kto go znudzi. Był to rodzaj dobrowolnego adjutanta, akceptowanego zarówno przez pryncypała, jak przez świat.
— Cóż to? prezes pozostaje na stanowisku obserwacyjném? — zauważył, mieszcząc się obok niego za firanką.
Właśnie w téj chwili Marcela przesuwała się koło nich, oparta na ramieniu Ryszarda. Jedwab jéj sukni, unoszonéj wirem walca, zaszeleściał i musnął stojących, perły dżetowe uderzając o siebie, wydały dźwięk suchy. Dźwięk ten musiał podziałać na nerwy prezesa, bo olimpijska brew jego ściągnęła się lekko.
— Cóż chcesz, — odparł, z ostrém szyderstwem w głosie, wskazując mu młodą parę — wobec tak patryarchalnéj uroczystości, to jedno stanowisko zająć można. W bajkach — książęta żenili się z pasterkami, tutaj dzieje się na odwrót: księżniczka zaślubia... no, nie pasterza, ale gorzéj — kancelistę.
— Już ten narzeczony w czepku się urodził. Nie jeden chciałby być na jego miejscu.
Pan Hyacenty mówiąc to, patrzał z boku na pryncypała i zahazardował daléj.
— Ty sam prezesie...
Przymrużone oczy prezesa spiorunowały go w ten sposób, iż zrozumiał popełnioną niezręczność. Prezes był w najgorszym humorze.
— To zależy — odparł drwiąco. — Podobnie piękna żona, to ma swoje niedogodności. Gdyby jeszcze była choć w połowie tak zręczną, jak piękną... Ale ona zręczną nie jest; inaczéj... no, inaczéj czyż robiłaby tak lichą partyę?
Wzruszył ramionami, a około ust zarysowały mu się charakterystyczne bruzdy ironii, połączone z wyrazem dojmującego bólu.
— Tylko małe dziewczynki, albo istoty wiekuiście małoletnie — mówił daléj ostrym tonem, właściwym mu w niektórych chwilach — idą za mąż z miłości. Małżeństwo — to jedyna sposobność zdobycia sobie położenia, jaką społeczeństwo daje kobietom. Kochać mogą się sobie potém całe życie... ciekaw jestem, kto im przeszkodzi...
Spojrzał znacząco na Hyacentego i roześmiał się sucho. Hyacenty czuł się w obowiązku odpowiedziéć, ale prezes był w usposobieniu, w którém nie wszystko mogło mu się podobać, mruknął więc oględnie, powtarzając jego słowa:
— Naturalnie, ktoby im przeszkadzał. Kobiety...
— Kobiety — przerwał, zapalając się, Olbrowicz — to dorosłe dzieci; takie są wszystkie, nawet te, co niby wybiegają nad powszednią normę.
Śmiał się z widocznym przymusem. Oczywiście Hyacenty śmiał się także.
— Nie odważyłbyś się jednak przecie powiedziéć tego w oczy tym paniom.
Popatrzył na niego przenikliwym, szyderczym wzrokiem.
— Powiedziéć można wszystko, tylko: jak gdzie, jak kiedy, w jakiéj formie... Pamiętaj o tém.
W téj chwili zobaczył puste miejsce przy Marceli i pospieszył je zająć. Teraz twarz jego przybrała wyraz dobrodusznéj powagi, oczy przestały rzucać migotliwe iskry. Rozmawiał z nią przyjaźnie, z odcieniem jednak melancholii, którą zauważyć musiała. Zapewne powtarzał jéj życzenia, składane przez wszystkich obecnych.
Hyacenty, który spoglądał na niego uważnie, wyrzekł sam do siebie:
— Hm! to małżeństwo nie podoba się prezesowi... Miałżeby sam!... Głupstwo... Przecież jest żonaty.
Tak jest, prezes był żonatym, a co więcéj, jego pożycie domowe miało coś tajemniczego. Niektórzy twierdzili, że ożenił się z interesu, inni znów, iż wbrew wygłoszonéj teoryi spowodowała go do tego kroku szalona miłość, że żona jego była niegdyś bardzo piękna, chociaż dziś pozostały z téj piękności zaledwie ślady.
Pani Olbrowiczowa prowadziła życie bardzo odosobnione w swoim pałacu lub majątku o mil parę oddalonym od Warszawy, oddana wychowaniu dzieci; nie bywała prawie nigdzie. Pomimo widocznych różnic upodobań, pożycie Olbrowiczów było zgodne: żona nie zdawała się zwracać uwagi na nieprzeliczone niewierności męża, ani tém mniéj szukać za nie odwetu, on znów okazywał się dla niéj zawsze pełen szacunku, a nawet szacunek ten miał odcień czułości. Słowem para ta przedstawiała zagadkę swą powagą i zgodą, w pośród okoliczności, które ją zwykle zakłucają, a w życiu prezesa żona stanowiła dla ogółu cyfrę niewiadomą.
Zabawa ożywiała się coraz więcéj. Po walcu nastąpił kontredans, po kontredansie mazur; atmosfera stawała się gorącą i duszną od płomieni świec, od zmieszanych oddechów, a równomiernie z podnoszeniem się termometru, podnosiła się wesołość gości. Mazur wrzał życiem. Kilka par krążyło po salonie w malowniczych figurach, koła, krzyże, koszyki wiązały się i rozwiązywały nieustannie. Odgłos hołubców mieszał się z dźwiękiem muzyki. Mężczyźni po każdej figurze wymykali się zmordowani do dalszych pokojów, by pokrzepić się kieliszkiem wina i pociągnąć dymu z cygara. Roznoszono nieustannie lody i chłodniki.
Tancerki co chwila, pod pozorem poprawy stroju, wachlując się biegły do toalety, by opsypać pudrem twarz i ramiona. Mniéj zamiłowane do tańca, lub mniéj poszukiwane, zajmowały miejsca w buduarze a nawet nieodstraszone dymem wciskały się do pokoju panów.
Wszędzie można było spotkać grupy rozmawiające z ożywieniem... Lody pękły, rozluźniły się węzły etykiety, spojrzenia stawały się wyraziste, usta bardziéj wymowne, zwierzenia poufalsze.
Odurzająca atmosfera balu działała na wszystkich bez wyjątku. Było coś podniecającego w powietrzu, przesyconém woniami, drgającém od skocznych tonów, od par krążących, w szalonym wirze. Odczuwała ją nawet zimna, sztywna, ostrożna sędzina Ożycka, która nie lubiła wydawać się ze swoich myśli.
Teraz na kozetce w buduarze obok doktorowéj Rylskiej, nachylona ku niéj dzieliła z nią uczynione spostrzeżenia — a pani Ożycka słynęła z bystrego wzroku i ostrego języka.
— Marcela jest promieniejącą — mówiła sznurując wązkie usta w ten sposób, jakby upatrywała w tym fakcie coś gorszącego lub obrażającego ją osobiście.
— Nic dziwnego — odparła dobroduszna doktorowa: kiedyż będzie szczęśliwą, jeśli nie dzisiaj.
Doktorowa stanowiła zupełny kontrast z sędziną. Była to okrąglutka i wesolutka kobieta, patrzyła na świat przez różowe okulary dobrego humoru. Sędzina była poważną jak kodeks i strzegła téż kodeksu przyzwoitości towarzyskich, zazdrosna jak argus jaki, wszędzie upatrując przekroczenia.
W téj chwili zajmująca rozmowa tych pań przerwaną została hasłem, wydaném do kolacyi. Mazur zmienił się od razu w poważny polonez. Pary chwile zatrzymywały się w miejscu jakby niepewne, potém uszykowały jedna za drugą i sunęły do jadalnego pokoju. Dwóch panów zbliżyło się i podawszy ramie sędzinie i doktorowéj poprowadziły je do wielkiego stołu, w chwili właśnie, w któréj już, już miały uczuć się obrażone, że o nich zapomniano.
Jadalnia pomimo ogromnych rozmiarów nie mogła pomieścić zaproszonych; ustawiono stoły dodatkowe w gabinecie Sawińskiego i w pokoju Stanisława. Olbrowicz naturalnie znalazł się przy głównym stole trafem, czy z powodu umyślnych manewrów pomiędzy piękną panią Mulską, a równie piękną panią Kalicką. Naturalnie obie prześcigały się w zabiegach zabawienia go, zwrócenia uwagi.
Finansista łaskawie bawić się pozwalał, zagadkowy uśmiech nie schodził z ust jego, oczy jednakże z po za okularów nie przestawały śledzić Marceli, która nie usiadła do stołu, ale obchodziła go wraz z ojcem w czasie, gdy Jadwinia prezydowała przy stole panieńskim, a Stanisław zajmował się młodzieżą.
Sędzina z doktorową usiadły przy sobie. Roznoszono majonezy, przystrojone z całym wykwintem kulinarnéj sztuki wśród sosu najczystrzego kremowego koloru, widać było gdzie niegdzie różowe mięso łososi, czerwoną barwę homarów, ciemne, wonne trufle, żywe odcienia pikli przy purpurowych i złotych kroplach galarety.
— Co za wykwint — szepnęła doktorowa, przybierając po raz drugi ogromną porcyę łososia. — Tego w domu nie zrobiono. Widać zaraz, że to od Stępkowskiego pochodzi.
— Czy nie mówiłam, jakie tu zbytki — zawołała tryumfująco sędzina, a idąc za przykładem sąsiadki nałożyła sobie czubaty talerz.
— Niby to smaku dodają, te wszystkie figle kuchenne. Ciekawam, komu chcą zaimponować, jużci nie Czerczy, bo ten zapewneby się na tém nie poznał.
Oczy doktorowéj szukały narzeczonego, znajdującego się w téj chwili koło Marceli, i spoczęły na nim. Pani sędzina nieznacznie pociągnęła ją za rękaw.
— Wszakże jest prezes — rzekła zniżonym głosem, wskazując go oczyma — dla niego przecież wystąpić warto — zna się na tém.
— Oh prezes! taki zajęty, że nie wie nawet, co ma na talerzu. Patrz pani, jak Mulska śmieje się do niego, pokazując białe, ostre ząbki, a Kalicka magnetyzuje go spojrzeniem. Która téż odniesie zwycięztwo?
Sędzina wzruszyła ramionami.
— Zwycięztwo! obiedwie i żadna. Czyż pani prezesa nie zna! Podobają mu się wszystkie kobiety na świecie, oprócz jednéj — własnéj żony. Teraz przecież nie zajmują go sąsiadki, z po za nich upatruje on kogoś innego, a upatruje tak uparcie, że doprawdy gdyby tylko był wolny — kto wie, czy byłybyśmy dzisiaj na zaręczynach Czerczy.
— Doprawdy! — zawołała zdumiona doktorowa. — Taki bogaty!
— Taki bogaty — powtórzyła — mógłby przecież się rozwieść.
— W ich świecie to nie uchodzi. Prezesowa jest kobietą rozsądną; zazdrości nie okazuje. Wniosła mężowi znaczny posag, należy do rodziny poważnéj. Rozwód — to skandal; a mąż mój powiada, że skandal zawsze nadweręża kredyt.
Sędzina wypowiadała to wszystko sentencyonalnie, doktorowa potakiwała.
— Byłaby to jednak — wyrzekła, wracając do swojéj myśli — nie lada partya dla Marceli.
— Wierzę, i poprawiłaby interesa Sawińskich. Cóż, kiedy z tego nic być nie może.
— Czerwone czy białe? — odezwał się w téj chwili głos gospodarza domu, który obchodząc stół, zatrzymał się przy nich. — Czém mogę służyć.
Doktorowa zarumieniła się, sędzina podniosła na niego świdrujące oczy.
— Białe, białe! — zawołała — to mój kolor.
A potém dodała śmiało.
— Mówiłyśmy właśnie o panu. Cóż to za świetne towarzystwo! Jakie urządzenie, a jaka kolacya! Już to wieczoru nikt tak, jak mecenas, urządzić nie umie.
Sawiński odpowiedział coś niewyraźnie — odwołano go, a sędzina piła powoli nalane przez niego wino.
— Mąż mówi, że to wino przynajmniéj na cztery ruble butelka. Co za zbytki! co za zbytki!
Tymczasem wnoszono jedne po drugich wykwintne potrawy, a pani sędzina, powtarzając ten wykrzyknik, żadnéj nie pominęła.
Teraz przyszła koléj na wety, wino szampańskie pieniło się w czarach barwą bladego rubinu, służba odkorkowywała butelki dyskretnie, tak, iż czasem tylko odezwał się zgłuszony łoskot wysadzonego korka. Wesołość się wzmagała, rósł gwar rozmów i mieszał się z gwarem, dochodzącym z bocznych pokojów.
Wznoszono właśnie toast na cześć narzeczonych. Pan Seweryn, urzędowy mówca, podniósł się i rozpoczął przemowę. Wszyscy powstali, mężczyźni wieńcem otoczyli mówcę, umilkły gwary pojedyńczych głosów, a on mówił:
— Kiedy młodość łączy się z młodością, wdzięk z wdziękiem, kiedy...
Nagle w salonie dały się słyszéć skoczne nuty walca i młodsza część towarzystwa, łamiąc prawidła etykiety, pomknęła niecierpliwa w wir tańca. Hałas sprawiony tym sposobem, zagłuszył mówcę w pół frazesu.
— A toż co! — szepnął Sawiński, dając napróżno znaki, by muzyka ucichła.
Ale nie łatwo było dać się usłyszéć wśród tłumu i gwaru. Wszyscy ruszali się od stołu. Mówca pozostał z oracyą, przygotowaną od dni kilku, niezadowolony, pomimo podziękowań Sawińskiego i narzeczonych.
— Któż dał znak rozpoczęcia tańców? — spytał gospodarz domu Stanisława, który nawet wśród ogólnego rozochocenia nie stracił swéj chłodnéj, urzędowéj miny.
— Doprawdy nie wiem. Czekałem na rozkaz ojca.
W téj chwili przesuwała się przy drzwiach salonu młodziutka para, Jadwisia w objęciu jakiegoś tancerza. Jéj sukienka różowa fruwała tylko wokoło nóżek, wykonywających szybkie obroty. Fruwały wstążki i kwiaty, fruwały jasne pukle włosów; a fijołkowe oczy błyszczały radością. Tancerz jéj, wysmukły, zręczny, młody, jak ona, ze złocistym puszkiem, wysypującym mu się około ust malinowych, unosił ją i przyciskał do siebie instyktownym ruchem, jakby zapomniał o reszcie świata.
Tworzyli oni oboje rodzaj wdzięcznéj zawieruchy wirującéj po wielkim salonie.
— Zdaję mi się — szepnęła z uśmiechem Marcela, wskazując na siostrę — że to jest winowajczyni.
Właśnie w téj chwili muzyka umilkła, zrozumiawszy nakoniec dawane jéj sygnały. Jadwisia ze swym tancerzem zrobiła jeszcze parę obrotów siłą rozpędu, potém wysunęła mu się z rąk i upadła prawie na krzesło walcząc z zawrotem głowy. A chcąc zapewne ukryć rumieniec zaczęła się wachlować gwałtownie.
— Nie prawdaż — wyrzekła podchodząc do niéj Marcela — żeś to ty niewczesnym walcem popsuła cały efekt mowy pana Seweryna?
— Oh! Marcelko, tak nam się przy kolacyi nudziło, a potem obiecałam tego walca panu Gustawowi i on się dopominał...
Pan Gustaw był to młody technolog, który ferye świąteczne spędzał u rodziny w Warszawie.
W téj chwili starsza siostra zrozumiała, czemu fabryka nasuwała się na myśl Jadwisi i zkąd czerpała wiadomości chemiczne, któremi popisywała się coraz częściéj.
— Już rozumiem — wyrzekła — a tobie tak pilno tańczyć z panem Gustawem.
Jadwinia zrobiła figlarną minkę.
— Widzisz — ja nie wiedziałam, że pan Seweryn ma przemowę. Zresztą, czy tak bardzo o nią chodzi?
— Ojciec z tego nie rad.
— Ojcu tak wypada; przecież i on jéj nie żałuje; zaręczam — zawołała, zrywając się z miejsca. — Ale czemuż nie grają? Szkoda czasu. Ah! jak ja lubię tańczyć...
— Z panem Gustawem — dokończyła starsza siostra.
— A gdyby tak było! Ty wolisz tańczyć z Ryszardem, niż z innymi.
— To wcale co innego. Ryszard jest moim narzeczonym.
Jadwinia podniosła nagle oczy i spojrzała na siostrę wymownym wzrokiem; można w nim było wyczytać wyraźnie, że i Gustaw narzeczonym jéj zostać może. Marcela rozśmiała się pobłażliwie.
— No — szepnęła — do tego jeszcze daleko.
Rozmowę ich przerwała znowu muzyka, pary szykowały się do kotyliona. Teraz salony przybrały odmienny charakter. Starsza, poważniejsza część towarzystwa, wysunęła się po kolacyi. Ojcowie rodzin grali w wista w gabinecie pana domu; matki, przykute do miejsca zabawą córek, ogłuszone dźwiękiem muzyki i wirem par, zmęczone, zrezygnowane, przypatrywały się tańcom półsennemi oczyma.
Młodzież szalała, rozgrzana, rozochocona, przeczuwając koniec zabawy i chcąc użyć jéj jeszcze. Służba snuła się znużona, świece dopalały się w żyrandolach i kandelabrach, a chwiejąc się od przesuwających par, rzucały na wszystkie strony ruchome cienie profitek.
Przez drzwi, na oścież pootwierane, dochodziło niekiedy chłodne powietrze, mieszając się z gorącą atmosferą balowéj sali i tworząc z nią kontrast, podobny do tego, jaki przedstawiało kilku zmordowanych tancerzy, odpoczywających w bocznych pokojach.
Wszędzie już czuć się dawały ostatnie tchnienia zabawy. Kotylion, przeciągany sztucznie, dogorywał, czasem zdawał się już konać, wówczas zmęczone matki podnosiły się z kanap, wołały córek, dotykały troskliwie ich twarzy i szyi, zalecały spoczynek. Marcela i Jadwiga prosiły, by nie przerywano zabawy, a ostatni zastęp niezmordowanych tancerzy nadawał jéj nowy impuls, dopominał się o prawa u tancerek i na wpół przemocą wprowadzał je znowu. Matki godziły się na to, zwyciężone ostatecznie błagalnym uśmiechem córek i znów zrezygnowane opadały na swoje miejsca.
Ale sztuczne podbudzenie trwało krótko; na wszystkich znać wyczerpanie, muzyka i tancerze dobywali sił ostatnich — nadaremnie. Siły wypowiadały posłuszeństwo. Aż wreszcie, kiedy mdłe światło poranka wciskać się zaczęło przez zamarznięte szyby do oświetlonych salonów, ostatni goście wychodzili tłumnie. Wśród ciszy, zalegającej miasto o téj godzinie, rozległ się głuchy turkot powozów i zniknął w oddali, a w salonach, pełnych przed chwilą ruchu, gwaru, woni, strojów i zbytku, walały się strzępki tarlatanów, tiulów, płatki opadłych kwiatów, kawałki wstążek, gdzie nie gdzie złamany wachlarz, zapomniana chustka lub rękawiczka. Jakiś nieskończony smutek wiał z tego zbrukanego apartamentu; posadzka, w któréj przed kilku godzinami przejrzéć się było można, teraz zdeptana, starta, bez blasku podobną była do pobojowiska.
Sawińscy nie patrzyli na ten smutny widok. Każdy szukał spoczynku i zasnął wśród miłych marzeń. Ojciec rad był, że uroczystość odbyła się z należnym blaskiem, że zaszczyciło ją obecnością wielu znakomitych osobistości. Stanisław cieszył się, że ten nudny wieczór był skończony. Marcela marzyła szczęśliwa, a serduszko Jadwini biło szybko, gwałtownie i ukołysało ją do snów radosnych. Każdemu z nich uśmiechały się błogie nadzieje.
Nazajutrz Marcela obudziła się około południa. Czuła jeszcze znużenie; ale znużenie bez przykrości, znużenie, które przypominało jéj wieczór tryumfu i szczęścia.
Dzwoniąc na służącę, pomyślała, że Ryszard przyjdzie zapewne zapytać o jéj zdrowie, a pilno jéj było zobaczyć go znowu. Miała mu tyle rzeczy do powiedzenia o wczorajszym wieczorze.
Panna służąca, zaspana jeszcze, podniosła story i jasne słońce zimowe rozświetliło szyby, czyniąc wyraźnemi fantastyczne kwiaty, ja kie na nich mróz wyrysował. Myśli Marceli były także jasne i słoneczne.
Ubrawszy się, przeszła do jadalnego pokoju i zapytała o ojca. Wbrew zwyczajowi, Sawiński spoczywał jeszcze, a ponieważ nie naznaczył godziny, o któréj go obudzić miano, nikt do jego pokoju nie wchodził.
Była to niedziela, więc Marcela uśmiechnęła się tylko.
— Biedny ojciec! — szepnęła — niech śpi, był tak zmęczony.
Tymczasem wstała Jadwinia i przybiegła ucałować starszą siostrę. Stanisław pił herbatę u siebie.
Zbliżała się druga, a w pokoju pana Sawińskiego panowała jeszcze zupełna cisza, kiedy przyniesiono do niego telegram. Telegramy u ludzi mających rozległe interesa, są rzeczą codzienną. Marcela nie byłaby z tego powodu przerywała spoczynku ojca, ale telegram ten wymagał natychmiastowéj odpowiedzi, a godzina była już tak późną, iż zdecydowała się posłać go ojcu.
Po chwili wśród cichego domu rozległ się okrzyk przerażenia, potém kroki szybkie i służący wpadł do pokoju, wołając:
— Pan nie żyje!
Zwyczajem prostych ludzi, śpieszył ze straszną nowiną i wypowiedział ją bez oględności żadnéj.
Marcela poprawiała kwiaty w żardinierce i słowa te padły wśród jéj marzeń, wśród spokojnych myśli, jak piorun, co uderza z pogodnego nieba. Oczy, szeroko rozwarte, wlepiła w zwiastuna nieszczęścia, nie zdolna zdać sobie dokładnéj sprawy i była, jak skamieniałą z rękoma, zanurzonemi wśród kwiatów, cała drżąca, bez głosu.
Służący opowiadał, jak wszedł na palcach, przemówił, jak pan się nie ruszył; wówczas dotknął się jego ręki, ręka była już zlodowaciała.
Słuchała. Chciała przemówić, biedz, zobaczyć sama, zaprzeczyć téj strasznéj wieści. Ten człowiek mylić się musiał; to co mówił, było niepodobieństwem; trzeba było wezwać ratunku, doktora.
Ale nie była w stanie postąpić kroku, wydać głosu, w oczach zrobiło się jéj ciemno i padła zemdlona, tłukąc majolikowy wazon, którego ręce jéj uczepiły się konwulsyjnie.
Służący, przerażony tym rezultatem wieści, rzuconéj nieoględnie, nie wiedział, co ma uczynić; ale już ruch niezwykły zrobił się we wszystkich pokojach, słychać było płacz, okrzyki, bieganie, a we drzwiach ukazał się Stanisław na w pół ubrany, blady śmiertelnie.
Na widok zemdlonéj siostry, zrobił ruch, pełen gniewu, czy zniechęcenia i wydał rozkaz służącemu, by natychmiast biegł po doktora, a sam jak szalony rzucił się do pokoju ojca. On także nie mógł uwierzyć téj nagłéj śmierci.
Przy łóżku umarłego klęczała już Jadwisia, zanosząc się od łez, przyciskając usta gorące do jego ręki.
— Doktora, doktora! — wołała wśród łkań.
O téj godzinie znaleźć pomoc lekarską było rzeczą trudną. Zresztą wszelka pomoc była już od dawna zbyteczną. Upłynęło wiele czasu, zanim przywołany lekarz przybył, na to tylko, by stwierdzić śmierć, spowodowaną atakiem apopleksyi piornnującej. Doktor, odchodząc, rzucił zwykłe w podobnych razach słowa.
— A przestrzegałem pana Sawińskiego... Wiedziałem, co mu grozi. Skarżył się nieraz na zawrót głowy, duszność. Nie chciał mnie słuchać. Pracował za wiele...
Pracował za wiele! — te słowa rozległy się w sercach dzieci, jak wyrzut straszliwy. Pracował przecie dla nich!
Teraz już cała rodzina zgromadziła się w pokoju zmarłego; Marcela nawet, otrzeźwiona, przywlokła się tutaj. Była ona najukochańszém dzieckiem ojca, powiernicą zamiarów, przyjaciółką, ona téż może najsrożéj cierpiała. Stała, wsparta o krawędź łóżka ze złożonemi rękoma zamknięta w sobie, jak zawsze, podobna do białego posągu boleści. Żal jéj swym głębokim charakterem stanowił kontrast z dziecinnemi łzami Jadwini, z twarzą brata, w któréj znać było tyle przynajmniéj frasunku, co żalu.
Tak zastał ją Ryszard, który, śpiesząc tutaj według zwyczaju, spotkał się we drzwiach z okropną wieścią. Marcela usłyszała go, rozeznała zbliżające się kroki, zwróciła się ku niemu, jakby szukała wsparcia, opieki, i skłaniając głowę na jego ramię, wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Zdawało się jéj, iż po ciosie, jaki ją spotkał, kochała go więcéj jeszcze. On był teraz dla niéj jedyną ostoją, podporą jedyną. Przerażona nagle poniesioną stratą, pomyślała, iż stracić go może także, i garnęła się do niego, jakby osłonić mogła swą miłością od niewidzialnych pocisków śmierci.
Ryszard przycisnął ją do siebie. Miał do tego prawo. Wszak wczoraj jeszcze uroczyście zaręczyli się z sobą. Rozciągając nad nią swą opiekę, wyprowadził ją z tego żałobnego pokoju, a wychodząc dał znak Stanisławowi, by oderwał Jadwinię od martwych zwłok. Ale Stanisław z twarzą ukrytą w dłoniach nie zdawał się go słyszéć.
Marcela dała powodować sobą; pozwoliła odprowadzić się do swego pokoju, posadzić na szezlongu, pozwoliła mu nawet odejść od siebie. Pojęła, że on teraz musiał objąć ster domu i to sprawiało jéj rodzaj ulgi.
Z Jadwinią sprawa okazała się trudniejszą. Było to dziecko jeszcze, uczucia jéj były niepohamowane. Trzeba było gwałtem prawie oderwać ją od ojca. A gdy wreszcie znalazła się przy siostrze, rzuciła się na poduszki kanapy, daremnie starając się uspokoić łkania namiętne.
Kiedy umiera ubogi, boleść rodziny komplikuje się niepokojem o koszta pogrzebu. Tutaj przynajmniéj tego niepokoju być nie mogło; potrzebna suma na najwspanialsze obrzędy, znaleźć się musiała w kasie zmarłego, może nawet w podręcznym portfelu. Teraz jednak nie była pora właściwa do przeglądania spuścizny zmarłego. Stanisław przywykły, by za niego myślano i działano, nie był w stanie postarać się o konieczne środki. Wszystko więc spadło na głowę Ryszarda. Okazał się on żywą opatrznością rodziny, prawdziwym opiekunem sierot. Wprawdzie na szczeblu towarzyskim i w położeniu majątkowém Sawińskich opieka ta była czysto­‑moralnéj natury, koszta zaś wyłożone na wydatki pogrzebowe stanowiły zbyt drobną przysługę, by warto było o niéj wspominać. Każdy z przyjaciół domu to samo byłby uczynił bez wahania, tylko z prawa Ryszardowi należało się pierwszeństwo. Tak osądził świat.
Nie dziw więc, że w tych warunkach pogrzeb odbył się z należytą okazałością i zgromadził te same osoby, które przed kilku dniami uczestniczyły w wesołéj uroczystości zaręczyn. Orszak składał się z tak zwanéj inteligencyi, pomieszanéj z eleganckiém towarzystwém, w którém żyli Sawińscy. Mroźna, zimowa pogoda sprzyjała obrzędowi i zgromadziła nawet dalszych znajomych, którzyby się zawahali przed błotną wędrówką na Powązki. Pod ożywczemi promieniami słońca stawili się wszyscy, bo wreszcie był to cel przechadzki, łatwe spotkanie ze znajomymi, sposób okazania tanim kosztem swego współczucia i przepędzenia kilku godzin.
Przed karawanem, którego czarne sukno pokropione było srebrnemi gwiazdami, przed szeregiem księży, postępujących zwolna, niesiono wieńce od kolegów zmarłego, od przyjaciół, od rodziny, a białe wstęgi i zieleń liści odbijały na czarnych ubiorach tych, co je nieśli w urzędowém milczeniu. Za trumną, jak zwykle, szła rodzina w czarnych krepach i oznakach grubéj żałoby. Rodzinę tę składały tylko dzieci zmarłego. Sawiński nie miał tu żadnych krewnych. Ryszard podawał ramię narzeczonéj, Stanisław prowadził Jadwinię. Zwykła jego apatyczna powaga, zwykła bladość nocy bezsennych nadawała mu pozór, odpowiedni tej smutnéj ceremonii. Tutaj, jak zawsze w oku świata, był poprawnym i bez zarzutu. Jadwinia miała powieki zapuchnięte i zanosiła się od łez. Czasem zatrzymywała się, jakby już nie miała siły iść daléj i przyciskała chustkę do oczów zrozpaczonym ruchem. Brat chciał wsadzić ją do powozu, ale ona opierała mu się i szła daléj, podtrzymywana sztuczną energią.
Za nimi dopiéro parami, gromadnie, cisnął się tłum bliższych i dalszych znajomych. Zapełniał on całą szerokość ulicy, snuł się na trotuarach długim szeregiem, aż około korowodu karet i powozów postępujących noga za nogą. Słowem był to świetny pogrzeb, jeden z tych, co przynajmniej raz na tydzień przeciągają przez ulice Warszawy.
Pomiędzy tłumem była sędzina Ożycka, i doktorowa Rylska, pani Mulska i pani Kalicka... Te ostatnie w wytwornych futrach, w kapeluszach według najświeższéj mody, przyglądały się sobie wzajemnie, szukały oczyma prezesa, który tak jak zaszczycił zaręczyny, zaszczycił i pogrzeb swoją obecnością.
Prezes dnia tego był jednak nieprzystępny; szedł blisko trumny tak, by mógł widziéć Marcelę i wzajem być od niéj widziany, z postawą nastrojoną do okoliczności.
Pomiędzy tłumem krzyżowały się te wszystkie stereotypowe zdania, jakie ogół czuje się w obowiązku w podobnych razach wypowiadać.
— Mój Boże! otóż to życie ludzkie. Jedna chwila, i niema go!
— Parę dni temu był taki wesoły. Ktoby się tego spodziewał.
— Nie stary wcale i tak mu się zmarło.
— Wyglądał na starszego brata swych córek.
— Ha, taka to koléj, wszyscy na to przyjdziemy.
— Człowiek nafrasuje się, nadręczy i po co? Koniec jeden.
Na tle téj saméj filozofii, wywoływanéj każdym pogrzebem, rysowały się bardziéj osobiste uwagi, domysły spostrzeżenia.
— Marceli ślicznie w żałobie — mówiła pani Mulska do prowadzącego ją męża. — Już to w czarnym kolorze tylko młodym do twarzy.
Mówiła to w ten sposób, by mogła usłyszéć ją wiekuista rywalka, pani Kalicka, z którą zawsze jak na złość spotkać się musiała. Dodała więc głośniéj podnosząc w górę świeżą twarzyczkę, która wyzywała śmiało promienie słoneczne.
— Nie ma to jak młodość!
Po chwili zapomniała o swojéj rywalce, pochwycona codziennemi warunkami życia i mówiła, zwracając się do jednéj ze znajomych, znajdującéj się blisko:
— Ten pogrzeb trwać będzie bardzo długo, a ja mam dzisiaj obiad proszony.
Zdwajała kroku, jakby mogła tém samém przyspieszyć pochód żałobnego orszaku, a tymczasem ujrzała pana Henryka, jednego ze swych stałych wielbicieli, kiwnęła na niego nieznacznie mufką, by się przybliżył.
Pan Henryk nie dał sobie dwa razy tego rozkazu powtórzyć; rzucił się pomiędzy tłum i roztrącając go walecznie, znalazł się niebawem przy boku pani Mulskiéj, bez względu na ściągające go oburzone spojrzenia.
Pani Mulska zwróciła się do niego i szeptała coś, na co on wybuchał tłumionym śmiechem. Mąż, który ją prowadził, był zawsze taki poważny, iż dziwić się nie było można żonie, szukającéj weselszego towarzystwa.
Pan Henryk wiedział, czém się przypodobać, więc zrobił dowcipną uwagę o kapeluszu pani Kalickiéj; z kolei pani Mulska chychotała się, zakrywając mufką usta. Oczy jednak ją zdradziły. Zresztą w téj chwili „De profundis”, zaintonowane przez duchowieństwo, niewczesny ten śmiech zagłuszyło.
Pani Kalicka widziała to i gorszyła się postępowaniem swéj rywalki wraz z prowadzącym ją panem Alfredem... Wszakże to pogrzeb, wesołość urąga żalowi rodziny, uroczystości obrzędu, wreszcie przyzwoitości saméj. Wiadomo przecież, że ta biedna pani Mulska jest trochę postrzelona, przytém nie tylko nie umie się prowadzić, ale nawet zachować przyzwoicie... Wypowiedziawszy to z właściwém ubolewaniem, pani Kalicka dała po cichu szczegółowe instrukcyę panu Alfredowi, gdzie mają się spotkać na przyszłéj maskaradzie. Czyniła to jednak z pobożnie spuszczonemi oczyma i z takim wyrazem, jakby rozpamiętywała zasługi zmarłego. A pan Alfred uszczęśliwiony otrzymaną schadzką, umiał także ułożyć twarz według okoliczności. Oboje więc przedstawiali wzorową parę, pełną skupienia i powagi.
Sędzina z doktorową spotkały się także. Witały się kiwając smutnie głowami z minami wyroczni, jakby chciały powiedziéć: a co, czy nie mówiłam? Nie mówiły przecież nic; nieszczęście, jakie spadło na Sawińskich, było nieprzewidziane, pomimo to rozumiały się doskonale.
— Otóż i po wszystkiem! — szepcze sędzina.
— Tak! po wszystkiem — odpowiada doktorowa. — Co oni teraz poczną?
— Co? Będą musieli pracować i oszczędzać się, jak każdy inny. Po tych wszystkich zbytkach, to łatwo nie pójdzie. Oh! pożałują teraz nie jednego zmarnowanego grosza, zaręczam! Mój mąż zawsze mówi, że Sawiński mógł krocie zostawić.
— Patrz pani! Marcela wygląda, jakby z krzyża zdjęta, Jadwisi trudno poznać tak zapłakana, nawet Stanisław zdaje się w rozpaczy.
— Czy to panią dziwi? — ofuknęła ją sędzina. — Czyż nie mają czego płakać? Razem z ojcem stracili wszystko.
Potem dodała twardo.
— Teraz płaczą po nim, ale będą oni płakać na niego.
— A narzeczony! patrz pani, narzeczony — wołała doktorowa — wygląda jak okradziony.
— Bo téż i jest nim. Rzeczy się zmieniły; teraz to on robi nieosobliwą partyę. Utrzymać taką panią, jak Marcela, bez pomocy ojca — to nie małe zadanie.
— Może téż Sawiński co zostawił?
— Długi zostawił, powiadam pani, długi tylko; bo choć się zapracowywał... i tak nastarczyć nie mógł wydatkom.
W miarę posuwania się ku cmentarzowi, orszak się zmniejszał; ktoś przypomniał sobie pilny interes, innemu było zimno, trzeci był zmęczony. Wytrwali siadali do powozów, a mniéj wytrwali wprost pozostawali w tyle i odłączali się od orszaku; tylko niosący wieńce postępowali naprzód sztywno, urzędownie, zmieniając się co prawda od czasu do czasu.
Dziwiono się prezesowi, który nie cierpiał pogrzebów, a jednak teraz doszedł do samych Powązek i nie zważał wcale, gdy nieodstępny towarzysz, pan Hyacenty, przedstawiał mu parę razy, że idąc tak daleko może zmęczyć się lub zaziębić.
Blizko rodziny postępował także pan Melchyor. Nie było to nic dziwnego; znano stosunki, jakie łączyły go ze zmarłym. Przecież można było zauważyć, iż współczucie jego tyczyło się głównie Marceli. Szedł patrząc w nią jak w tęczę i nawet przysuwał się kilka razy, prosząc Marceli, by wsiadła do powozu, gdyż może zaziębić się lub zmęczyć. Ale ona nie była w stanie odpowiedziéć mu. Może nie zauważyła nawet téj troskliwości.
Kiedy smutny obrzęd został ukończony, kiedy wypowiedziano kilka mów, spuszczono trumnę do grobu, odmówiono modlitwy i zamknięto nad nią żelazne drzwi grobowca rodzinnego, kiedy wszyscy śpiesznie rozchodzić się zaczęli: porzucając okolicznościowe zachowanie się, przywdziane jak czarny strój na pogrzeb, kiedy wreszcie do karety wsiadła Marcela, jéj siostra i Stanisław, Ryszard uczuł, że dopełnił w części przynajmniéj swego obowiązku.
Obie siostry, łkając rzuciły się w głąb powozu; Stanisław, który usiadł na przedzie, posunął się chcąc zrobić miejsce przyszłemu szwagrowi. Ale on zamiast wsiąść, zatrzasnął drzwiczki.
— Nie jedziesz z nami? — zapytał Stanisław przez okno.
— Nie; mam jeszcze tu rachunek do załatwienia. Powóz ruszył. Ryszard potrzebował może skupić myśli, odetchnąć zdala od wielkiéj boleści, któréj widok był mu nieznośny. Spostrzegł jednak, iż zwraca uwagę całego orszaku, powracającego teraz raźno, niemal wesoło do miasta. Wsiadł więc do jednego z powozów, kazał wyminąć ten tłum znajomych i objechać bocznemi ulicami.
Pierwszy raz od dni kilku miał chwilę czasu, ażeby zastanowić się nad sobą, nad swojém położeniem. Czuł się nad wszelki wyraz znużony. Drobiazgowe zabiegi, wydatki, targi: ten cały ciężar, który spadł na niego, był mu nieznośny. Faktycznie on zastąpił miejsce zmarłego w rodzinie. Czy tak miało być zawsze, czy on miał daléj dźwigać aż trzy egzystencye, niezdolne istniéć same przez się? Śmierć Sawińskiego niweczyła wszystkie nadzieje, burzyła gmach marzeń i przyszłość — bliską, zdobytą już, stawiała znowu w oddali. Nie była to jednak boleść serdeczna, to téż nie odejmowała mu ona trzeźwego poglądu na położenie. Dla niego śmierć ta była katastrofą raczéj, niż cierpieniem; ambicya jego więcéj, niż uczucie była podrażnioną.
Niecierpliwym ruchem zrzucił kapelusz, czoło miał pałające. Piękna jego, energiczna głowa, w tył przechylona, wspierała się na jasném obiciu karety i rysowała na niéj swe kształty rozwinięte prawidłowo, bez zarzutu. Brwi teraz ściągnięte, łączyły się wyraźniéj twardą linją, nadającą ponurą surowość rysom. Oczy zapadłe nieco przez te dni trudów i bezsenności, zdawały się powiększone, paliły się wśród przyciemnionych powiek ogniem refleksyi i woli. Siedział nieruchomy ze źrenicami sztywno wbitemi przed siebie w przedmioty, których nie zdawał się widziéć, zapatrzony w głąb własnéj myśli. Wśród miasta już wychylił się przez okno i zamiast do Sawińskich, kazał się zawieźć do siebie.
Kiedy Marcela uspokoiła się trochę, szukała przy sobie Ryszarda i zapytała o niego brata. W chwili w któréj najdotkliwiéj dało się jéj uczuć sieroctwo, potrzebowała spojrzéć w oblicze jego, by zaczerpnąć siły i odwagi. Sądziła, że zastanie go już w tym smutnym, pustym, przerażającym domu, gdzie wszystko mówiło o zmarłym, przypominało przeszłość; sądziła, że on odczuje tę potrzebę jéj serca — zwrócenia się teraz do przyszłości, że osłodzi jéj tę okropną chwilę. Ale go tutaj nie było...
Stanisław rzucił się jak długi na szezlong w pokoju siostry i milczał pognębiony.
— Czy Ryszard nie mówił ci, kiedy tu będzie? — spytała go Marcela.
Stanisław wzruszył ramionami.
— Nie mówił nic. Musi być zmęczony, odpoczywa także.
Siostra nie odpowiedziała. Czyż on mógł znaleść spoczynek zdala od niéj, czyż nie odczuwał już tętna jéj zbolałego serca? Zrozumiała teraz, iż on nie mógł podzielać w zupełności jéj żalu: on nie stracił ojca, jak ona.
Fakt to był naturalny, a jednak uczuła w nim coś na kształt rozdźwięku; zrodziło się w niéj jakieś cierpienie nowe, odmienne, osobistéj natury.
Ryszard stawił się dopiero na drugi dzień; zamieniwszy parę słów z Marcelą, udał się do Stanisława. Nadeszła pora rozpatrzenia się w interesach zmarłego; interesa te chciał wyrozumiéć wraz z jego synem.
Stanisław, pogrążony w apatycznéj bezczynności, siedział rozpostarty w fotelu z cygarem ustach, w rannym ubiorze. Podał rękę przyszłemu szwagrowi.
— Ach! przyszedłeś wreszcie! Marcela wczoraj troszczyła się o ciebie; ledwiem zdołał jéj wytłumaczyć, że potrzebujesz spoczynku.
— Potrzebowaliśmy go wszyscy. Dziś jednak należy rozpatrzyć położenie i zastosować się...
Stanisław przerwał mu skinieniem ręki, pełném zniechęcenia.
— Nie ma się do czego spieszyć — szepnął posępnie.
— Jakto!
— No, tak. Wiadomo przecież, że ojciec majątku żadnego nie miał, z pewnością i kapitałów nie zebrał.
— Więc w takim razie...
Niedokończył zaczętéj myśli ale wpatrzył się w Stanisława badawczo... On wzrok ten zrozumiał, bo odparł:
— Tak, tak, mamy prawdopodobnie bardzo mało, albo nawet nic zgoła. Czyż nie wiedziałeś o tém?
Ryszard umiał panować nad sobą, twarz jego nie drgnęła.
— Nie, nie wiedziałem — odparł z prostotą.
Była chwila milczenia — długa.
— Więc cóż teraz będzie? — zapytał wreszcie Ryszard.
Stanisław strząsnął niecierpliwym ruchem popiół z cygara, który osypał tureckie obicie fotelu i dywan, zaściełający ziemię.
— Właśnie — rzekł — myślałem o tém, chciałem, się ciebie zapytać.
Brwi Ryszarda się zbiegły.
— Zapytać się mnie! — powtórzył. — Zdaje mi się, że jesteś człowiekiem rozumnym; nie potrzebujesz pytać i wiesz sam, co uczynić należy. Ty zresztą jesteś jeszcze najszczęśliwszy z całéj rodziny; masz swoje stanowisko.
— Ja?... Jeśli mówisz o tym tysiącu rubli pensyi rocznéj, to masz téż co brać w rachunek. Wiesz dobrze, iż mi zaledwie starczy na cygara.
— Ależ to zmienić się musi!
Stanisław rzucił z gniewem niedopalone cygaro, mrucząc przez zęby:
— Niech dyabli wezmą podobne położenie.
Ryszard zrobił widoczny wysiłek woli i zwrócił się do niego, jak do rozkapryszonego dziecka.
— Pomyśl — wyrzekł — ilu ludzi posiada mniejsze środki, niż te, o których wyrażasz się tak lekceważąco, a pomimo to żyje przyzwoicie.
— I cóż ztąd! Czemu mi nie dasz odrazu za przykład nędzarzy, nie mających nic wcale; oni także żyją...
— Bo do nędzy z tysiącem rubli rocznie jest ci bardzo daleko.
— Wszystko jest względne, a z mojemi potrzebami...
— A! z twojemi potrzebami... — powtórzył powolnie Ryszard. — Tak, rzeczywiście, rozmowa nasza jest daremna.
— Łatwo tobie mówić — pochwycił Stanisław. — Ty, co jesteś na drodze do sławy, do majątku. Ha! gdybym ja był na twojém miejscu!
Uśmiech pełen goryczy przemknął po wargach Ryszarda. Mógł mu powiedziéć, że obydwaj byli twórcami swego położenia. Nie uczynił tego. Zdawał się zatopiony w myślach, a myśli jego musiały być poważne i przykre, bo twarz miała wyraz surowy. Źrenice straciły swą przejrzystość i świeciły chłodnym blaskiem, nie pozwalając odgadnąć uczuć.
Nie tracił czasu na odpieranie zdań przyszłego szwagra, jakby zdania te i człowiek, który je wypowiadał nie zasługiwały na to. Co innego ważyło się w jego myśli.
Po chwili jednak wyrzekł znowu:
— Czy znasz napewno stan waszego majątku, czy téż domyślasz się go tylko?
— Mogę zaręczyć, że tak jest.
— Czy Marcela wié o tém?
— Marcela? Także ją znasz! Ona nie pomyślała nawet o podobnych rzeczach. Kobiety tego nie rozumieją. A potém ona dotąd czuje tylko moralną stratę.
Ryszard nie odpowiedział nic. Pochylił głowę nieznacznym ruchem, i bezwiednie pochwyciwszy w rękę kościany nożyk, leżący na stole, ściskał go z nerwowém wysileniem. W téj chwili drzwi otwarły się cicho i weszła jego narzeczona.
Przyszła tu, bo potrzebowała być z Ryszardem; potrzebowała jego słowa, jego spojrzenia, by miéć odwagę do dalszego życia, a może czuła ogarniającą ją straszną samotność.
Ale pierwsze spojrzenie rzucone na niego, uczucia tego nie rozwiało. Ryszard postąpił ku niéj wprawdzie z pośpiechem, wziął jéj rękę, pocałował, a gdy to czynił, czuła jak dłoń jego drżała, jak usta były spieczone, ale twarz pozostała surową, źrenice nie miały blasku, jaki w nich dawniéj widziała. Rozumiała wyraźnie, iż śmierć ojca musiała spowodować zmianę położenia, do którego zastosować się należało. Nie miała przecież wcale jasnego pojęcia, na czém te zmiany zależéć mogą; nie pojmowała, co jest zbytkiem, a co nim nie jest, bo sztuczne potrzeby były dla niéj równie niezbędne, jak i konieczne. Znała tylko życie z jego łatwéj strony, wyrobiła sobie w niém nawet pewną praktyczną wprawę, ale ta ograniczała się tylko do warunków, wśród których zostawała. Po za niemi była podobną do istoty spadłéj z księżyca na ziemię. Oczekiwała od Czerczy wskazówek wyraźnych; wszakże on teraz powinien był nią rządzić!
On jednak pod tym względem zachowywał milczenie, więc powtórzyła mu pytanie, które on zwrócił do Stanisława.
— Cóż teraz będzie?
Powinien był na to pytanie być przygotowany, a jednak wzdrygnął się, gdy mu je zadała. Wahanie jego trwało krótko.
— Muszę — rzekł — zbadać sam stan interesów; dotąd nie wiem jeszcze nic pewnego.
Może spodziewała się innych słów, może nie myślała wcale o sprawach majątkowych, musiała przecież uznać słuszność téj odpowiedzi.
Niestety, stan interesów Sawińskiego aż nadto łatwym był do zbadania. Według przewidywań Stanisława był on rozpaczliwy, a nawet gorszy, niż sądził. Zmarły nie posiadał żadnéj nieruchomości, ani sumy złożonéj w jakim banku — ale za to miał w tych bankach wyrobione kredyty i na te kredyty zaciągnięte pożyczki. W kasie znaleziono gotówki zaledwie tyle, ile jéj potrzebował na bieżące wydatki. Wprawdzie apartament zbytkownie umeblowany, obrazy, rzeźby i t. p., musiały zapewne pochłonąć sumy, przewyższające o wiele obecne pasywa, sprzedaż ich jednak mogła w najlepszym razie pokryć tylko należności.
Sprawdziwszy te smutne fakty, Ryszard nie miał odwagi odrazu odkryć je Marceli; łączył się z niémi silnie problemat przyszłości. Zamknął się u siebie, nie chciał widziéć nikogo i całą długą noc zimową przepędził, bijąc się z myślami. Rozumiał jednak, iż są rzeczy, z któremi zwlekałby daremnie i nazajutrz stawił się u narzeczonéj o godzinie, w któréj zwykł był odwiedzać ją dawniéj.
Marcela znajdowała się w tym samym błękitnym buduarze, w którym tyle spędzili chwil dobrych, w którym wypowiedział jéj swą miłość, w którym rozmawiali jeszcze w dniu zaręczyn, upojeni swém szczęściem. Jak wówczas, ostre światła dnia zimowego łagodziły ciężkie firanki i zieleń wielkich liści palmowych. Tylko zamiast eleganckiego jasnego szlafroczka, Marcela miała na sobie żałobną suknię; zamiast uśmiechu, na twarzy jéj tkwił wyraz boleści i niepokoju.
Ryszard zbliżył się do niéj w milczeniu, wziął obie jéj ręce i ścisnął tak gwałtownie, iż o mało nie krzyknęła. Ale w tym uścisku odczuła jego miłość, i ogarniona wzruszeniem, instynktownie przymknęła oczy, jakby chciała zapomniéć o wszystkiém i widziéć tylko to, że on ją kochał.
Wtedy usłyszała głos jego, głos stłumiony, jakby wydobywał się z trudnością ze ściśniętéj piersi.
— Nie przynoszę pocieszających wieści.
Cóż znaczyły wieści, jakie przyniósł, cóż znaczyło troszkę więcéj lub mniéj majątku, skoro posiadała jego miłość!
— Choćby były najgorsze — szepnęła — cóż ztąd?
Zrobił niecierpliwy ruch. Więc miała na zawsze pozostać tém rozpieszczoném dzieckiem losu, nie rozumiejąc życia.
— Cóż więc? — spytała — nie jesteśmy bogaci. Nieprawdaż?
— Nie.
— Cóż nam zostało?... nie będziemy mogli trzymać powozu?... licznéj służby?... wielkiego apartamentu?...
Mówiła to z przerwami, oczekując za każdém słowem zaprzeczenia. Ale on milczał.
Ubóstwo nie miało dla niéj wyraźniejszych kształtów.
— To i cóż? — dodała nieoględnie, jak istota, nie pojmująca realnych warunków. — Przestaniemy na małém.
On znowu nie odpowiedział.
— Jakto? — spytała — czyżbyśmy nie mieli nic wcale?
— Niestety!
— Więc — zawołała — te piękne sprzęty, które mój biedny ojciec gromadził z takiém zamiłowaniem, stanowią całą naszą spuściznę?
— Marcelo!...
Zrozumiała, że nie miał odwagi mówić jasno i wyrzekła:
— Powiedz wszystko od razu, ja to wolę.
— A więc, długi, jakie ojciec zostawił, równoważą ich wartość. Potrzeba będzie sprzedać wszystko, ażeby je zaspokoić.
Sprzedać — były to pierwsze słowa, mające dla niéj określone znaczenie. Sprzedać, rozstać się z przedmiotami, do których przywykła od dzieciństwa...
— Ha! skoro tak trzeba... — wyrzekła po długiéj chwili, podnosząc głowę spuszczoną, jakby w głębi serca spełniła już tę ciężką ofiarę.
Miała nadzieję, że on teraz myśl jéj skieruje ku przyszłości, że przemówi wyraźnie i wzamian za to, co porzucić musiała, ofiaruje schronienie w tém nowém gniazdku, o którém już rozmawiali nieraz. Wszak on powinien zabrać ją jak swoją z tego opustoszałego, zrujnowanego domu, co przestał do niéj należéć, gdzie za chwilę zapewne zleciéć się miała ćma wierzycieli i zagrabić to wszystko, co jéj drogiém było.
Spojrzała na Ryszarda. Oczy miał spuszczone, był bardzo blady i z tego zapewne powodu ciemna linia brwi złączonych rysowała się wyraźnie, nadając jego twarzy ostry wyraz. Czekała przez chwilę, ale ta twarz miała coś nieubłaganego, w miarę, jak się w nią wpatrywała, przebiegało ją nerwowe drżenie, bo on nie był podobnym do kochanka; przywodził raczéj na myśl człowieka, co wyrwał z piersi uczucie, i pełna przerażenia, bólu, niepewności, zawołała:
— Ryszardzie!
Zrozumiał ten okrzyk śmiertelnie zranionego serca, zrozumiał wszystko to, co w nim dźwięczało. Podniósł głowę z nagłém postanowieniem, jak ten, co rad był zwlec bolesną chwilę, przecież nie cofa się przed nią, gdy nadeszła. Przez czas jakiś spoglądali na siebie już nie jak kochankowie... We wzroku obojga znać było, że badali się wzajem.
Marcela była dumna, i duma dodała jéj siły.
— Pomiędzy nami — wyrzekła głosem, który mimowoli drżał i łamał się na ustach — skończyło się wszystko. Nieprawdaż?
Wzrok utkwiła w jego twarzy, jakby chciała się przekonać, z jakiém czołem zniesie te słowa, czy nie zaprzeczy jéj gwałtownie... Ale on był snadź na to przygotowany i uczuć swoich nie zdradził.
— Posłuchaj mnie, Marcelo: gotów jestem uczynić wszystko, co będziesz chciała. Nie jesteśmy dziećmi oboje, sądźmy położenie takiém, jakiém jest. Pozwól je sobie przedstawić.
— Alboż go nie rozumiem aż nadto! — wybuchnęła.
— Kiedym cię poznał — mówił, nie zwracając uwagi na tę przerwę — mogłem sądzić, że los ziścił najwymyślniejsze moje marzenia. Pokochałem cię, zostałem twoim narzeczonym. Wszystko zdawało się nam sprzyjać.
— Tak, tylko omyliły cię pozory.
Pogardliwy uśmiech zarysował mu się na ustach.
— Sądzę, iż poznałaś mnie nadto, by stawić w rzędzie łowców posagowych. Nie potrzebuję dobijać się tego, co sam zdobyć potrafię.
— A jednak...
Skinął ręką, prosząc, ażeby pozwoliła mu dokończyć.
— Ja sam zbuduję przyszłość mojéj rodziny; mam na to potrzebne siły, ale żeby to uczynić wśród mnóstwa cisnących się wściekle do celu i nie przebierających w środkach, potrzeba mi czasu lub szczęśliwego trafu, a tymczasem trzeba miéć swobodne ręce, ażeby utrzymać się na powierzchni, nie być zepchniętym na dno społeczne. Ujrzałem cię, pokochałem, jak...
Zatrzymał się, jakby nie chciał dać folgi miększym uczuciom. Ale głos i spojrzenie, które zastępowały słowa, były wymowne. Po chwili mówił daléj, zapanowawszy nad sobą:
— Nie byłbym nigdy prosił o twoją rękę, gdyby twój ojciec nie był w położeniu takiém, że mógł usunąć przedemną trudności. Nie obchodziło mnie wcale to, co posiadałaś, Marcelo; ja czułem się w możności dać ci to wszystko, do czego przywykłaś i więcéj jeszcze: otoczyć cię atmosferą dla ciebie konieczną. Inaczéj, byłbym szalony, ja, co dopiero muszę sobie wszystko wywalczyć, gdybym tworzył rodzinę bez podstaw żadnych i poślubiał kobietę taką, jak ty, przywykłą do wszystkich wykwintów życia...
— Ubodzy ludzie żenią się także... — zawołała — pracują wspólnie.
Uśmiechnął się z nieskończonym smutkiem.
— Żony ubogich mężów wychowują się inaczéj. Dziś, choćbyś tego chciała, nie zmienisz swojéj natury; przeniesiona w inne warunki, musiałabyś być nieszczęśliwą.
— Nieszczęśliwą! — zawołała z takim wyrazem, jakby nie pojmowała straszliwszego nieszczęścia nad to, co ją spotykało.
— Alboż ty masz pojęcie o ubóztwie, Marcelo! To dla ciebie dźwięk tylko bez znaczenia; ty nie powinnaś, nie możesz poznać go nigdy. Ja wzrosłem w jego twardym uścisku, borykałem się z niém od pierwszych dni młodości i wiem, jak ono jest gorzkie. Ubóstwo, to nietylko cierpienie, ofiara, troska nieustanna — to jeden szereg upokorzeń, przeciw którym buntuje się duma, to wiekuista bezsilność. Niedołężni tylko przyjąć ją mogą bez szemrania, ja niedołężny nie jestem.
Milczała przygnębiona, ale wzrok jéj mówił, że w téj chwili gotowa była z nim znieść wszystko.
— Posłuchaj mnie jeszcze — ciągnął daléj, jakby czytając w jéj myślach. — Tobie się zdaje, iż potrafiłabyś znieść tę groszową dolę bez szemrania, że byłabyś zdolną rachować się, oszczędzać, mieszkać w ciasnych, dusznych pokojach, sprzątać je sama, jeść nędzny, źle zgotowany obiad, chodzić w wytartéj sukni i jeszcze drżéć o niepewne jutro.
— Nie mówmy o mnie — zawołała z wybuchem.
— Przeciwnie, tu idzie o ciebie, tyle przynajmniéj, co o mnie. Czyż uważasz mnie za tak wielkiego samoluba, iż, myśląc o przyszłości, siebie tylko biorę w rachubę. Przedstawiam ci tę przyszłość taką, jakąby była, gdybyśmy posłuchali serc naszych, bo powtarzam ci, uczynię, co zechcesz. Ale nie łudźmy się daremnie; ty i ja cierpielibyśmy tém srożéj, że w głębi duszy jedno drugiemu przypisywałoby swoje nieszczęście. Ty w nędzy, ty, co na perfumeryę wydajesz paręset rubli rocznie, ty, która niezdolna jesteś włożyć sukni lub uczesać się bez pomocy — ty, co nie potrafisz nawet zrobić kawy lub zapalić lampy — ty w nędzy, Marcelo!
— Bez ciebie także poznać ją muszę.
— Nie, nie, ty nie powinnaś zaznać jéj nigdy. Musisz zapomniéć o mnie.
Wstrząsnęła głową; w téj chwili zdawało się jéj to niepodobieństwem.
— Zapomnisz. Spojrzysz w życie trzeźwo, spokojnie. Zrozumiész, że dla takiéj, jak ty, kobiety w położeniu, w którém się znalazłaś, pozostaje tylko jedna droga.
Nie zrozumiała go; czytał to wyraźnie w jéj łzawych, zmąconych oczach. Musiał więc wypowiedziéć to, co wolałby zostawić niedomówione.
— Drogą tą jest bogate małżeństwo.
Spiorunowała go wzrokiem.
— Zaprzedać się, z inną miłością w sercu — ja, nigdy!
Wybuchała pomimo panowania nad sobą, pomimo przywyknienia do słów mierzonych.
— Nie sądź pan drugich według siebie. Wy, mężczyźni, umiecie zmieniać serce, rozkazywać uczuciom, kierować niemi według potrzeby.
Umilkła nagle. Przenikliwe jego oczy spoczywały na niéj bez gniewu, bez oburzenia, ale pełne potęgi.
— Biada tym — odrzekł — co tego uczynić nie potrafią. Tacy są z góry zwyciężeni w walce życia. Dlatego to z pomiędzy tylu wchodzących w jego szranki z odwagą, wiarą, ufnością, tak mało dochodzi do celu.
— O! kiedy mu się wszystko poświęca!
— Wszystko? tego nie powiedziałem! — zawołał z mocą. — Mogę poświęcić uczucie moje, mogę nie zważać na ból własny i nędzę, ale nigdy nie zrzeknę się przekonania, uczciwości, honoru. Ufam, Marcelo, że takich zarzutów nikt mi nie będzie mógł uczynić. W drodze życia upadają, niestety, najczęściéj nieoględni, co biorą na barki ciężary nad siły. Trzeba ściśle obrachować położenie, uzdolnienia, szanse, przeciwności — wytknąć sobie cel i od niego nie zbaczać. Dlatego to powodzenie powszednością nie jest i osiągnięte uczciwemi środkami zasługuje na uznanie. Dzieci biegną zwabione każdą ponętą: ludzie idą, gdzie zamierzyli, choćby przez trud i ból.
Mówił jéj to, o czém nie słyszała nigdy, tłumaczył mechanizm życia, przedstawiał fakta w oświetleniu nowém, które nadawało im zupełnie odmienne znaczenie. Ale ona nie mogła i nie chciała być przekonaną. Przeciwnie, wobec jego rozumowań czuła się podwójnie nieszczęśliwą. One odejmowały jéj położeniu urok wyjątkości. Wreszcie on doradzał rzecz w jéj pojęciu ohydną, a rada ta dla niéj była stwierdzeniem, dowodem nawet braku serca. Więc z uporem kobiecym wracała do pierwszego oskarżenia.
— Rozumiem — zawołała — nie kochałeś mnie nigdy!...
Uśmiech nieskończonéj goryczy zarysował się na jego wargach. Nie próbował więcéj zaprzeczać, ani się bronić.
— Niech i tak będzie — wyrzekł zwolna: sądź tak, jeśli ci to ulgę sprawić może. Kto wie zresztą, może i masz słuszność. Miłość nie rzuciła mi na oczy zasłony, nie uczyniła głuchym i ślepym, nie przypięła skrzydeł, nie uniosła po nad świat i warunki życia.
— Ja ich znać nie chcę! — zawołała, wyciągając ręce, jakby chciała zasłonić się przed tą potęgą, niweczącą uczucia, stawiając na ich miejsce drobne wyrachowania.
Ryszard wstrząsnął głową w milczeniu. Mógł jej powiedziéć, że czyniąc tak, postępowała jak ptak, co chowa głowę pod skrzydła, by nie widziéć myśliwych i sądzi, że tym sposobem zażegna niebezpieczeństwo. Mógł powiedziéć jéj wiele więcéj, ale w téj chwili mówiłby napróżno; ona nie byłaby zrozumiała.
Rozmowa ta była dla nich zarówno bolesną; radby ją zakończyć, a jednak, gdy odezwał się znowu, głos mu drżał, i kto wie, czy w tém drżeniu nie było tajemnéj nadziei, że ona nie zechce wysłuchać rozsądku.
— A teraz czekam rozkazów twoich. Czyż potrzebuję powtarzać, że uczynię wszystko, co zechcesz.
— Moich rozkazów! — zawołała. — Nie uważasz mnie przecież za tak nikczemną, bym odwoływała się do danego słowa, do przyjętych zobowiązań, skoro te stanąć mogą w poprzek pańskiemu życzeniu. Nie ma ich już.
Zdjęła zaręczynowy pierścionek i rzuciła go na stół tak gwałtownie, iż się po nim zatoczył. W tym ruchu niepodobna było poznać poważnéj, panującéj nad sobą Marceli. Świadczył on o niezmierném wzburzeniu.
On, wbrew słowom własnym, wbrew rozumowaniom, oczekiwał może, pragnął może tajemnie czego innego. Kobieta tego nie odczuła.
— I czegóż pan czekasz jeszcze? — wybuchnęła namiętnie. — Idź, nie zajmuj się mną więcéj. Dla mnie przestałeś istniéć!...
Zrobiła ruch królewski, pięknéj wysoko stojącéj, poszukiwanéj kobiety, w którym zabłysła raz jeszcze dawna Marcela, wskazując niemal drzwi narzeczonemu.
On zdejmował pierścionek i z bólem położył go przed nią, ale czynił to powoli, patrząc na nią, jakby rzeczywiście nie mógł oczów oderwać.
— Sądziłem — wyrzekł — iż rozstaniemy się inaczéj.
Głos jego był zdławiony, jakby wychodził z rozbitéj piersi. Sięgnął po kapelusz i oddalił się zwolna. Czekał, by go przywołała.
Nie uczyniła tego. Łkania rozsadzały jéj piersi, wstrzymywała je tylko wysiłkiem woli. Gdy drzwi zamknęły się za nim, wybuchnęła dopiéro. Czy płakała za miłością i marzeniami swemi? Czy silniejszemi były uczucia serca, czy zraniona duma? Nie badała, nie wiedziała sama.
Ryszard musiał przechodzić cały apartament; służba była w rozprzężeniu, drzwi główne zamknięte. Świadomy miejsca kierował się ku bocznemu wyjściu, gdy niespodzianie zaszła mu drogę Jadwinia. Chciał ją minąć, zbyć zwykłém słówkiem, ale ona, chwytając go za rękę, zawołała:
— Panie Ryszardzie, ja muszę z tobą mówić!
Podniósł na nią wzrok błędny. W téj chwili nie pojmował, czego żądać od niego mogła — czego mógł żądać ktokolwiek na świecie. Potrzebował zostać sam­‑na­‑sam z bolem piekielnym, który tkwił mu w sercu, a którego on nie mógł spłakać, jak Marcela.
— Powiedz mi pan — pytała Jadwinia, niezważając na nic — jesteśmy zrujnowani: wszak prawda? Ja to widzę, choć mi nikt nie mówi.
Skinął głową; nie mógł przeczyć, ani zdobyć się na słowo. Dziewczyna mówiła daléj.
— O tém właśnie z panem pomówić chciałam.
— Ze mną?
— Tak, chciałam poradzić się. Och! ja ciągle myślę, co ze mną będzie. Staś ma swój urząd; zresztą on mężczyzna, radzić sobie powinien. Marcela pójdzie za mąż, ale ja?...
Oczekiwała rady, jak od przyszłego szwagra, od głowy domu. On milczał, może nie wiedział nawet, co do niego mówiła.
— Cóż jabym robić mogła — spytała zniecierpliwiona — dopóki także za mąż nie pójdę?
Wspomnienie o małżeństwie, dwa razy powtórzone w téj właśnie chwili, było tą kroplą, co przepełnia czarę. Nie-był więcéj panem siebie. Czyż on nie cierpiał w téj chwili więcéj, niż jego znieść mogły? Chciał uciec ztąd czemprędzéj; szarpnął rękę z ujęcia Jadwini i skierował na nią wzrok tak pełen bólu, iż się przed nim cofnęła.
— Więc nie chcesz mi dać rady!...
— Idź do siostry, panno Jadwigo; ona cię potrzebuje bardzo — odparł wreszcie głosem tak zmienionym, iż trudno było poznać jego brzmienie.
— Marcela?... Ona tylko nasłuchuje twego kroku.
Załamał ręce słysząc te słowa.
— Idź do niéj — powtórzył gwałtownie — idź zaraz!
Przez chwilę patrzała na niego, gdy się oddalał pośpiesznie. Zaszło tu coś widocznie, czego nie pojmowała. Chciała zasięgnąć wiadomości od Marceli, ale ona nie była w stanie odpowiedziéć na żadne pytanie; łkania jéj przeszły w atak nerwowy, całe ciało wstrząsało się konwulsyjnie, a głośny płacz rozrywał piersi.
— Cóż się to stało? — zawołała Jadwinia, chwytając siostrę za ręce. — Ryszard tylko co odszedł, poszlę po niego.
Dłonie Marceli zacisnęły się kurczowo, jakby chciała ją powstrzymać, w oczach odmalował się tak dobitnie wyraz przestrachu i prośby, iż Jadwinia nie śmiała się jéj sprzeciwiać. Atak zresztą przechodził zwolna, łkania się uspakajały, tylko zęby jéj dzwoniły jeszcze, a z oczów przymkniętych płynęły dwa strumienie łez. Była to cichnąca burza.
Jadwinia z pomocą panny Matyldy rozebrała ją i położyła do łóżka. Marcela dała powodować sobą, bezwładna i bezsilna.
Gdy Stanisław powrócił i zastał siostrę w tym stanie, zmarszczył brwi i rzucił gniewnie dopalające się cygaro, które trzymał w ustach. Nie pytał o powód; zrozumiał go odrazu.
— Tego tylko brakowało — mruknął przez zęby.
— Ale cóż się stało — powtarzała Jadwinia — ja nic nie pojmuję...
— A przecież to bardzo jasne. Ryszard cofnął swoje słowo.
— To niepodobna! — zawołała z zaiskrzonemi oczyma. — On tego nie mógł uczynić. To byłaby nikczemność!
Stanisław się o to nie spierał. Nazwa rzeczy obchodziła go mało.
— To smutne dla Marceli i dla nas wszystkich — odrzekł tylko.
Potem dodał po namyśle.
— W położeniu Ryszarda brać żonę bez posagu byłoby szaleństwem. Wiedziałem dobrze iż go nie popełni. Spodziewałem się tego, co się stało.
— Więc to tak! — powtórzyła namiętnie Jadwinia. — Więc nie ma już na tym świecie ludzi zacnych, bezinteresownych, kochających prawdziwie? Biedna Marcela!... A ten Ryszard... Ja go nienawidzę!
Mówiła to bezładnie, przez łzy, cisnące się do oczów.
Stanisław wzruszył ramionami.
— Jakie téż z ciebie dziecko, Jadwiniu! Cóż chcesz: taki jest świat. Każdy na jego miejscu uczyniłby to samo.
— Nie, nie! — zawołała. — Ryszard jest nikczemnikiem!
— Jest tylko rozsądnym; nie chce brać na siebie obowiązków nad siły. Gdyby był bogatym...
— To nie zmienia rzeczy. Nienawidzę waszego rozsądku, waszéj logiki, waszéj krwi zimnéj. I ty — ty, bracie, pozwolisz, by taką krzywdę wyrządzono Marceli?
Patrzał na nią przez chwilę mglistemi oczyma.
— Cóż uczynić mogę?
Wzrok jego spotkał się z jasnemi, pałającemi w téj chwili źrenicami dziewczęcia.
— Mógłbyś ją pomścić przynajmniéj.
Po raz drugi wzruszył ramionami.
— O! gdybym ja była mężczyzną! — zawołała.
— To i cóż?
— Rzuciłabym w oczy Ryszardowi nazwę, na jaką zasłużył.
— Gdybyś była mężczyzną, pojmowałabyś lepiéj położenie.
— Więc myślisz, że każdy z was jest do niego podobny! Mylisz się, przysięgam.
— Lepiejbyś zrobiła — wyrzekł zniecierpliwiony — gdybyś nie mieszała się do rzeczy, których pojąć nie możesz. Cóż u dyabła, czy życie jest poematem, jakim wymarzyły go wasze szalone głowy?
— O! ja wiem, żeś ty taki, jak Ryszard. Ja téż nie uwielbiałam go nigdy, a dziś... dziś nienawidzę go z całego serca.
Stanisław nie słuchał jéj dłużéj — był zgnębiony. Zastanawiał się nad losem własnym, nad nowemi jego trudnościami. Od śmierci ojca głową rodziny był Ryszard, który wziął na siebie troski, zajęcia i wydatki chwili. Teraz on wycofywał się roztropnie ze zbyt uciążliwego położenia, które spadało całym ciężarem na Stanisława.
Nad smutnym domem Sawińskich roztoczyła się dnia tego grubsza jeszcze żałoba. Wieczór zapadał wczesny, ponury, a członkowie osieroconéj rodziny zgubieni w wielkim apartamencie, którego zapomniano ogrzać i oświecić, zamknięci każdy z osobna w swojéj własnéj boleści, spędzali straszne godziny, które na zawsze zostawiają ślad w życiu.
Jadwinia siedziała w pokoju siostry, owinięta grubym szalem, skurczona w rogu kanapy, nadsłuchując oddechu stłumionego Marceli, w którym zdawała się słyszéć niewyraźne westchnienia. Czasem podchodziła do niéj na palcach, wówczas zdaleka zdawało się jéj widziéć błyszczące źrenice wśród śmiertelnie bladéj twarzy, ale, gdy się zbliżyła, Marcela przymykała powieki, udawała śpiącą, jakby lękała się ludzkiego głosu i chciała pozostać sam­‑na­‑sam ze swą boleścią. Wówczas Jadwinia powracała, na swoje miejsce; na jéj dziecinnéj twarzyczce widniało postanowienie. Jasne brwi były ściągnięte, wargi poruszały się, jakby coś mówiła sama do siebie. Układała w swéj główce snać zamiary jakieś. Zerwała się, zapaliła świece na biurku siostry. Pochwyciła ćwiartkę papieru i zaczęła coś pisać gwałtownie.
Był to list do Ryszarda. Oburzenie jéj było zbyt wielkie, zbyt młode, by nie wybuchnęło słowem.
„Teraz już wiem wszystko — pisała — Marcela płacze dzisiaj, ale z pewnością w przyszłości błogosławić będzie nieszczęście, które uchroniło ją od związku z panem. Opuszczając ją w podobnéj chwili, okazałeś się pan nikczemnym. Skoro nie ma nikogo w rodzinie, coby panu to słowo rzucił w oczy, ja uczynić to muszę. Tak jest, tylko nikczemnicy zdolni są opuścić w podobnéj chwili.”
Napisała to wszystko jednym tchem, położyła własne imię i nazwisko, zaadresowała i poszła szukać kogoś ze służby, aby list zaniósł.
Apartament był pusty i ciemny, w kuchni za to odbywał się istny sejm; zgromadziła się tam cała służba, począwszy od zgrabnéj panny służącéj, a skończywszy na woźnicy, który przyszedłszy na obiad, nie śpieszył się do żadnéj roboty.
Gwar głosów był tak wielki, iż nie usłyszano zbliżających się kroków.
— Cóż, panie Wojciechu, znaleźliście służbę? — pytała ciekawa kucharka jednego z lokajów.
— Żeby tak o co, jak o służbę! — odparł niedbale zagadnięty. — A pani Mateuszowa?
— Och! ja tam nie czekałam na kartę zwolnienia; zaraz widziałam po śmierci pana, co się święci i wziełam zadatek z przeciwka.
— Co się było tak śpieszyć — wtrącił woźnica. — Przecież panna Marcela idzie za mąż, a służba nie ostatnia.
— Widzicie go — zaśmiała się kucharka. — Z małżeństwa ponoć nic nie będzie; panna Matylda to zaraz zmiarkowała.
— Nie trudno było zmiarkować — przemówiła panna służąca, która dotąd była w kuchni, pod pozorem rozgrzania rąk i słuchała, choć sama nie raczyła mieszać się do rozmowy.
— Teraz — zawołała kucharka z rodzajem tryumfu — będzie im Magda gotowała.
I wskazała na kulawą pomywaczkę, z któréj się zwykle cała służba wyśmiewała.
— Owa! niby to ja nie potrafię — oburknęła się Magda.
— Ha! niech gotuje kto chce, ja tu przecież nie zostanę. Słyszałam, że mają ponoć wszystko posprzedawać i wszystkich odprawić.
— Ot niegadalibyście, pani Mateuszowa — wmieszał się znów Tomasz stangret — służba była nie zła; albo to pani Mateuszowa mało koszykowego złożyła.
— Co miałam złożyć... niby to Burska dała się komu pożywić. Sama sobie za to dobrze kabzę nabiła; rachowała po cztery głowy cukru na miesiąc, a dwóch nie wydała. Panna Marcela w takie drobiazgi nie wchodziła.
— Abo to Burskiéj chciało się na targ chodzić? dyć pani Mateuszowa, widziałem sam, rachowała kuraki na pół rubla, a po dwa złote płaciła.
— A Tomasz to swoim koniom dawał może cały obrok, zwożony z targu? albo i kowalowi płacił te wszystkie podkowy, co panu rachował? — odparła rozłoszczona kucharka, która nikomu dobrego słowa nie dała.
— To swoja rzecz — wyrzekł filozoficznie Tomasz — konie i tak były tłuste i nie kulały.
— A pan Tomasz woził niemi niejednego i brał pół rubelki — potrącił Wojciech.
— Niby to pan Wojciech mało się napalił pańskich cygar, naspijał pańskiego wina, nachodził w pańskich rzeczach!
— Tak, nieprzymierzając jak panna Matylda — krzyczała, śmiejąc się kucharka.
— Bardzo proszę — wyrzekła obrażona panna służąca — ja przecież cygar nie palę...
Wojciech bliżéj widać wtajemniczony w te sprawy, zaśmiał się dwuznacznie.
— Niech się panna nie gniewa; co się wie, to się wie. Mało to pakietów nawynosiła Magda od panny do brata, czy już tam nie wiem kogo.
Panna Matylda wahała się chwilę, czy ma się obrazić; czy nie, i zdecydowała się wszystko w żart obrócić, rzekła więc z umizgiem do młodego lokaja:
— Że téż to pan Wojciech musi wszystko zobaczyć.
— A widzi panna, po co to się próżno zapierać!
Jadwinia słuchała zdumiona. Były to dla niéj rzeczy nowe zupełnie. Nie przyszło jéj nigdy na myśl, iż byli otoczeni szajką łotrów, szpiegów, nieprzyjaciół. Znowu życie odkrywało przed nią jedną ze swych stron wstrętnych, o któréj nie miała pojęcia. Wstyd jéj było pokazać, że słyszała rozmowę, gdzie na wyścigi chwalono się z popełnionych kradzieży. Z płomieniem na twarzy, jakby to ona dopuściła się złego czynu, odeszła pocichu od drzwi kuchennych, potem zadzwoniła gwałtownie, dała Wojciechowi list i kazała odnieść go natychmiast. Uczyniwszy to, uciekła w głąb apartamentu, ażeby nie słyszéć komentarzy, jakie list ten mógł pomiędzy służbą wywołać. Nazajutrz Stanisław, idąc zwykłym, apatycznym krokiem do biura, spotkał się na chodniku z Ryszardem. Na tę ewentualność, jak wogóle na wszystkie ewentualności życia, nie był przygotowany i nie wiedział na razie, jak ma postąpić, czuł bowiem dobrze, iż od tego pierwszego spotkania zależéć miały dalsze ich stosunki.
Nie brał on za złe niedoszłemu szwagrowi tego, co uczynił; spodziewał się nawet takiego obrotu rzeczy. On sam, gdyby się kiedykolwiek miał żenić, o czém zawsze powątpiewał, nie postąpił by inaczéj.
Wobec świata przecież, którego sądy i przesądy znał doskonale, nie wypadało mu okazywać się pobłażliwym. A przytém miał zawsze instynktowo zawiść do Ryszarda, zawiść próżniaka do czynnéj natury — niedołęgi do człowieka obdarzonego wyjątkowemi zdolnościami; rad był go upokorzyć wyższością położenia, jakie mu wypadki nadały. W pierwszéj chwili więc myślą jego było, spojrzéć mu w oczy i nie chcieć znać więcéj. Ale druga chwila przyniosła myśl inną. W położeniu, w jakiem się znajdował z siostrami, potrzebowali pomocy ludzkiéj; Czercza miał względem nich obowiązki: w danéj chwili miał niejakie prawo go wyzyskać. Uważał więc za rzecz stosowną udać, że go nie dostrzega, zachowując sobie tym sposobem na późniéj możność postąpienia według okoliczności.
Ta pośrednia droga odpowiadała jego naturze niezdecydowanéj i obojętnéj. Idąc więc, spoglądał w bok uporczywie, przekonany że Ryszard trzymać się będzie téj saméj taktyki. Omylił się; Ryszard wprost podszedł ku niemu, a widząc jego wahanie, wyrzekł od razu, przecinając ten węzeł gordyjski.
— Co się dzieje z Marcelą? Czekałem tu na ciebie, by się o to zapytać.
Mętne oczy Stanisława spoczęły na nim niepewne. Przybrał wyraz urzędowo sztywny.
— Zdaje mi się... zaczął powoli, dobierając wyrazów.
— Mniejsza o to, co o mnie sądzisz. Bądź moim nieprzyjacielem, wyzwij, rób, co chcesz, ale powiedz co się z nią dzieje?...
— I cóż cię to obchodzi?
Ryszard zrobił znak, pełen niecierpliwości, ale pohamował się szybko.
— Ty przecież nie jesteś dzieckiem, jak Jadwinia. Rozumiesz konieczności, które mną rządzą. Znasz siostrę; wiesz najlepiéj, że nie jest do ubóstwa stworzona.
Był bardzo wzburzony, skoro tłumaczył się prawie.
— Więc cóż chcesz wiedziéć? — zapytał Stanisław. — Marcela płakała, miała nawet atak nerwowy. Potém jednak uspokoiła się...
— Tak — wyrzekł po chwili milczenia młody adwokat — spodziewałem się tego; wiem, że o mnie zapomni!...
Mówił to, jakby sam do siebie, z głuchą rozpaczą.
— Ma się rozumiéć; alboż myślałeś, że będzie inaczéj!
— W takim razie...
— Bądź spokojny; wiedziałem, że tak będzie. Inaczéj... Nie ma cię przecież za nikczemnika, jak Jadwinia...
— Los Marceli jest największą troską moją. Wierz lub nie, ale tak jest. Ona stworzona do łatwego życia, do dostatków, do zbytku... ja jéj tego dać nie jestem w stanie.
— Ani ja także, — odparł Stanisław, któremu cała trudność położenia nagle stanęła w oczach.
— Marcela powinna zostać żoną bogatego człowieka — rzekł znowu Czercza. Zapomni o mnie, pogardzi... Ha! jeśli jéj to ulgę sprawić może.
— Marceli teraz nie łatwo będzie pójść za mąż, a przytém nie kryła się wcale z miłością dla ciebie.
— La donna e mobile — mruknął, siląc się na uśmiech; ale uśmiech nie przyszedł mu na usta i zmienił się w przykry wyraz ironii. Zresztą możecie na mnie piorunować i uczynić mnie tak czarnym, iż lada stary niedołęga, a chociażby nawet pan Melchior, wyda się aniołem. Macie do tego prawo. A ja... ja przecież bronić się nie będę.
Oddalił się szybko, a Stanisław pozostał pod wrażeniem słów ostatnich. Nawet jego apatyczny umysł, wobec grozy położenia, zbudzić się musiał.
Po śmierci ojca wystąpił cały szereg wierzycieli, którym należały się większe i mniejsze sumy. Oprócz banków, w których Sawiński miał wyczerpane kredyta, były rachunki bieżące z dostawcami, zwykle płacone kwartalnie; magazyn, w którym ubierała się Marcela i Jadwinia, żądał zapłaty za suknie balowe, żałobę i różne drobiazgi. Służba także dopominała się o zasługi. Słowem działo się to, co bywa zwykle przy upadku domu, prowadzonego na wielką skalę.
Na rachunek wierzytelności zajęte zostały sprzęty. Opieczętowano większą część apartamentu, zostawiono parę pokoi tylko na użytek sióstr i Stanisława.
Widząc to, służba rozeszła się nie czekając uwolnienia, unosząc, co kto mógł. W kuchni pozostała tylko kulawa Magda, pomywaczka trzymana z łaski, która nie miała gdzie się udać.
W pierwszych dniach po śmierci Sawińskiego ci, co korzystali z gościnności jego domu, składali rodzinie kondolencyjne wizyty. Nie przyjmowano jednak nikogo. Teraz, gdy rozeszła się wieść o klęsce majątkowej, o zerwaniu małżeństwa Marceli, nie przychodził już nikt.
— Widzi pani — mówiła z tryumfem sędzina Ożycka do spotkanéj w Saskim ogrodzie doktorowéj. — Wiedziałam ja dobrze, co się u Sawińskich święci.
— Prawda, prawda! — odpowiedziała Rylska z całem uznaniem dla mądrości swéj przyjaciółki.
— I ten Czercza — dodała po chwili — ktoby się po nim tego spodziewał! Taki śliczny chłopiec!
— Tak to zawsze; w nieszczęściu nie ma przyjaciół!
— Ależ narzeczony — narzeczony! — wołała doktorowa, którą ten ostatni fakt najwięcéj zaciekawiał.
— Alboż pani nie wie, że dziś małżeństwa są tylko rzeczą interesu! — ofuknęła ją sędzina.
— Czy pani była u nich? — spytała Rylska.
— A to po co? zrobiłabym im tylko kłopot i wstyd. Wszakże nie mają nawet krzesła, na którém usiąść można... A pani?
— Ja miałam ochotę pójść, ale bałam się, aby nie pomyśleli, iż robię to przez ciekawość: pojmuje pani. A przytém mam tak czułe serce, iż nie mogę znieść smutku...
Tak mniéj więcéj musieli myśléć wszyscy znajomi. Dni mijały, nie przynosząc żadnéj zmiany. Marcela i Jadwinia przepędzały je razem w pokoju, przytykającym do mieszkania Stanisława. Mieszkanie to niegdyś tak eleganckie, przedstawiało smutny obraz opuszczenia. Kurz grubą warstwą osiadał na sprzętach i posadzce, która straciła dawny połysk i zapylona, zbrukana, zasłana niedopałkami cygar i zapałek, czyniła przykre wrażenie.
Nie zajrzała tu jeszcze nędza; mieli jeszcze nieco gotówki, a zresztą klejnoty i stroje Marceli mogły zażegnać biedę na czas jakiś; ale znać było ostateczne opuszczenie, jakie zwykle nędzy towarzyszy i czyni ją tém wstrętniejszą. Żadne z nich nie było zdolne przystosować trybu życia do nowego położenia, żadne nie wiedziało, jak urządzić się na mniejszą skalę, ani nawet, jak uporać z codziennemi potrzebami, bez lokajów, kucharki, służby. Marcela w żałobnéj sukni, zrobionéj w najpierwszym magazynie, siedziała na kanapie podobna do istoty zbłąkanéj wśród niewłaściwego sobie otoczenia. Przed nią na stole stała zakopcona lampa, którą napróżno chciano zapalić, lichtarz ze świecą, kiwający się na wszystkie strony, karafka z wodą, któréj ktoś zapotrzebował przed kilku dniami... Jadwinia, energiczniejsza od siostry, próbowała uprzątnąć pokój, ale nie miała pojęcia, jak się wziąć do tego i trzymając końcem palców szczotkę i ścierkę, które przejmowały ją obrzydzeniem, zdolną była tylko napełnić pokój kurzem, podnoszonym niebacznie ze wszystkich kątów.
— Co ty robisz? — odezwała się wreszcie słabym głosem Marcela, przypatrując się siostrze omdlewającemi oczyma, jakby nie pojmowała celu téj czynności.
— Tu tak nieporządnie, chciałam sprzątnąć.
— Ależ ty tego nie umiesz.
Jadwinia przerwała robotę z zarumienioną twarzyczką.
— Widzisz, zdaje mi się, iż nie potrafimy wielu rzeczy, których ostatecznie nauczyć się trzeba.
Marcela zrobiła wymowny ruch, świadcząc, iż, co do niéj, nauczyć się tego nie pragnie. Spojrzała na swoje śnieżne, utoczone palce, zakończone różowemi delikatnemi paznokciami, podparła zmęczoną głowę na dłoni i westchnęła ciężko, zamykając oczy, jakby nie chciała patrzyć na to, co ją otacza.
Ona, co była wzorową panią domu — pozbawiona licznéj służby, stała się nagle niezaradną, jak dziecko. Jadwinia tymczasem zgromadziła w jedno miejsce śmieci, zalegające cały pokój, wyniosła lampę, świecę, karafkę i dumna ze swego dzieła, powróciła do siostry.
— Boże! do czegoś ty podobna! — szepnęła boleśnie Marcela.
Rzeczywiście, cały kurz osiadł na włosach, twarzy, a szczególniéj na czarnéj sukni Jadwini.
— Widzisz, tyś do tego nie stworzona.
— Oh! nie stworzona! Zdaje mi się, że człowiek jest stworzony do wszystkiego.
Starsza siostra zdawała się jéj nie rozumiéć; oczy jéj, tonące w mgle łzawéj, miały taki wyraz, jakby chciała odrzucić od siebie każdą powszedniość życia.
— Widzisz, Marcelo — mówiła daléj Jadwinia — ja myślę nieraz, iż szczęścia nie stanowi wcale większy lub mniejszy majątek.
— Czyż nie widzisz, co się z nami dzieje? — przerwała gwałtownie Marcela, któréj wszystkie bóle odnowiły się na te słowna. — Opuszczenie, nędza! oto nasz los.
Poniosła chustkę do oczów i zalała się łzami.
— Daruj, Marcelo! ja nie to chciałam powiedziéć. Naraz straciłyśmy wszystko. Są jednak ludzie biedniejsi od nas...
— Ja nie wiem, jak oni żyją, jakie mają nawyknienia i pojęcia. Oni są innego poziomu, należą do innego świata. Ale my... Dziecinną jesteś, jeśli tego nie rozumiesz.
— Przynajmniéj — zawołała Jadwinia — ubodzy wolni są od fałszywych przyjaciół, fałszywych miłości...
— Czy tak wiele znajdziesz — prawdziwych! Rozumiem, chcesz mnie pocieszyć, nie dokażesz tego nigdy, nie potrafisz we mnie wmówić, że nie jestem najnieszczęśliwszą na świecie.
Jadwinia uklękła przed nią, zarzuciła jej ręce na szyję i przez chwilę płakały obie. Wkrótce jednak młodsza siostra podniosła głowę i spytała:
— Tak przecież zawsze nie pozostanie?
Marcela wstrząsnęła głową. Nie wiedziała, co będzie daléj. Los mógł nią miotać dowoli, nie była już w stanie stawić mu oporu.
— Obaczysz — mówiła Jadwinia, bo młoda główka jéj pracowała nieustannie — przeniesiemy się ztąd do jakiego małego, ładnego mieszkania. Nie będzie tam ani marmurów, ani bronzów, ani aksamitów, tylko tani niebieski kreton. Będziemy mieli kwiaty. Nieraz widziałam ich pełno w oknach ubogich dworków. Wszyscy pracować będziemy...
Marcela słuchała ją chmurna, lub nie słuchała wcale. Marzenia siostry nie miały dla niéj żadnego znaczenia. Ta nowa siedziba, o któréj ona mówiła wesoło prawie, jak dziecię, pożądające zmiany, przejmowała ją dreszczem trwogi i wstrętu. Mierzyła dotąd ludzi skalą wydatków, nie dziw więc, iż przyszłość przedstawiała się jéj, jak otchłań upadku i nędzy, w któréj nie mogła dopatrzéć żadnego jaśniejszego promienia.
— Wierz mi — mówiła daléj Jadwinia — wszystko będzie lepsze od tych pustych, zapieczętowanych pokoi, od tego bezładu, w jakim teraz żyjemy. Chciałabym, aby się to raz skończyło.
Ale na myśl o porzuceniu tych miejsc, w których królowała, kochała, była szczęśliwa — Marcela czuła dziwne ściśnienie serca.
— O! gdybym ja mogła umrzéć! — zawołała z nagłym wybuchem.
— Marcelo! Marcelo! — powtarzała młodsza siostra, przerażona tym rezultatem swojéj wymowy — nie kochasz mnie, kiedy tak mówisz!
— I cóż ja mogę dla ciebie uczynić? — odparła ponuro. — Czyż nie jestem tak samo, jak ty, ogołocona ze wszystkiego; czyż nie jestem również skazaną na nędzę?
To była jéj myśl główna, źródło téj niepocieszonéj boleści, która przybierała tylko formy różne. Strata ojca, zerwanie z narzeczonym — te dwa powody aż nadto żal usprawiedliwiały; a jednak nie one to sprawiały jéj najcięższe cierpienia, chociaż nie przyznawała tego przed samą sobą. Mogła mówić narzeczonemu: „przestaniemy na małém” — jest to bowiem frazes elastyczny, frazes, do niczego nie obowiązujący, który wszystko objąć może. Teraz ogarniał ją niesmak, z niczém nie dający się porównać. Natura jéj buntowała się przeciw tak zwanéj prozie życia, a ta ukazywała się jéj z najbrzydszéj strony. Ryszard znał ją może lepiéj, niż ona sama siebie. Pozbawiona zwykłych zajęć i zwykłych rozrywek, wpadała w stan odrętwienia.
Jadwinia znieść nie mogła milczenia i bezczynności. Co chwila zmieniała miejsce, zbliżała się do okna i opierając czoło o szyby, spoglądała na zaśnieżoną ulicę, ważąc w swéj główce jakieś plany, jakieś marzenia i nadzieje, których siostra rozwiać nie zdołała.
Zegar wydzwonił trzecią.
— Marcelo! — zawołała — ty głodną być musisz; zapomniałyśmy o śniadaniu. Zrobię ci herbaty.
Od czasu odejścia kucharki, Marcela nie była w stanie przełknąć restauracyjnego jedzenia, na jakiém poprzestawać musieli; żyła tylko herbatą, którą przyrządzała jéj Jadwinia, parząc sobie ręce, nie przywykłe do téj czynności.
Stanisław powrócił z biura. Chmurny rzucił się na fotel, paląc w milczeniu cygaro, których jeszcze zapas posiadał — gdy wbiegła Jadwinia, niosąc bukiet ułożony z bladych róż i hyacyntów. Marcela wyciągnęła ku niemu ręce chciwe, spragnione... Dawniéj odbierała tyle bukietów — dawniéj, kiedy jeszcze była szczęśliwą! Pochyliła głowę nad kwiatkami i piła ich zapach, jak w téj przeszłości niedawnéj, a tak dalekiéj. I wraz z zapachem powstawały tłumnie w jéj myśli wspomnienia... Takie same blade róże miała we włosach w dzień zaręczyn, takie same były w bukiecie, który on jéj przysłał... I łzy gorące stoczyły się na nie z jéj oczów i zaświeciły na kwiatach, niby krople nie ożywczéj, ale palącéj rosy.
— Od kogo to? — zapytał, zrywając się Stanisław.
Przy bukiecie był bilet wizytowy. Jadwinia podała mu go; przeczytał głośno: „Melchior Uścicki”.
Na dźwięk tego nazwiska bukiet wypadł z rąk Marceli. Niewiadomo, o kim myślała w téj chwili, ale niezawodnie nie był to stary wielbiciel, bo zwróciła przerażone oczy na brata. Stanisław, uderzony przypomnieniem nagłém, ożywiony jakąś nadzieją, zaczął przerzucać w bronzowéj paterze bilety wizytowe, składane tu od śmierci ojca.
Było ich bardzo wiele. W pierwszych dniach zwłaszcza — wszyscy przyjaciele, znajomi, i ci, których interes wiązał z Sawińskim, spieszyli złożyć tę oznakę współczucia rodzinie. Pomiędzy niemi znalazł aż cztery bilety pana Melchiora. Widocznie usiłował on widziéć się z Marcelą, a ponieważ ona nie przyjmowała nikogo — przysłał bukiet. Był to poseł wymowny, choć milczący. Wobec sieroctwa, opuszczenia, ruiny — przypomniał, iż był człowiek, co kochał Marcelę i pragnął powrócić jéj to wszystko, co straciła.
Stanisław dotąd mieszał się tak mało w sprawy rodzinne, iż nie wiedział nawet o urzędowych oświadczynach starego kawalera; wszyscy jednak w domu znali jego uwielbienie dla Marceli; chcąc jéj dokuczyć, prześladowali ją panem Melchiorem i śmieli się z niego za plecami bardzo po cichu, jak śmiać się można z ludzi milionowych.. jeśli blask fortuny pozwala dostrzedz śmieszności. Bukiet, liczne wizyty, a wreszcie ostatnia rozmowa z Ryszardem, którą dobrze pamiętał, otworzyły nagle oczy Stanisławowi. Z dziwną u niego żywością podniósł bukiet, upuszczony przez siostrę, szukał naczynia, w którémby go mógł umieścić, a nieznajdując go, nalał szklankę wody i włożył do niéj kwiaty z niezwykłą starannością.
— Po cóż to? — odezwała się z niechęcią Marcela.
— Po co? Kwiaty pana Melchiora mogą ci być obojętne, ale on o tém wiedziéć nie powinien.
— Zkądżeby wiedział?
— Nie udawaj, Marcelo — wyrzekł szorstko. — Pan Melchior był tu już wiele razy i niezawodnie przyjdzie dziś jeszcze, lub jutro.
Westchnęła z głębi piersi.
— I ja go mam przyjąć? — szepnęła, oglądając się wokoło z wyraźnym wstrętem — tu!
Mówiąc to, zwracała na brata wzrok pytający, jakby sama nie wiedziała, co ma uczynić.
— Ma się rozumiéć — odparł stanowczo. — Czy sądzisz, że on nie wie o tém, co tu zaszło? O zerwaném małżeństwie z Czerczą? o wszystkiém, co ciebie obchodzi? Widocznie pragnie przyjść nam z pomocą, ale chce, żebyś mu do tego dała prawo.
— Ja! — zawołała z wybuchem żalu — ja? O! Stasiu!
Stanisław zbliżył się do niéj, wziął jéj obie ręce i mówił:
— Posłuchaj mnie. Byłaś zawsze rozumną. Czy chcesz daléj prowadzić życie, jakie się przed nami otwiera, pracować, jeśli tylko pracować potrafisz, lub konać głodową śmiercią? Znosić co chwila upokorzenia, jakie są zawsze udziałem ubogich, więdnąć, marniéć, przekwitać, nie używszy życia ani potęgi swéj piękności?
Wzdrygnęła się na myśl o tém, a on ciągnął daléj:
— Albo téż odzyskać stracone położenie, być znowu bogatą, strojną, otoczoną hołdami, poważaniem, zazdrością?...
Słowa te wywołały blady uśmiech na jéj usta.
— Wiesz dobrze, iż jest tu tylko jedna droga dla kobiety — małżeństwo.
— Z panem Melchiorem! — wybuchnęła Jadwinia, która dotąd w milczeniu przysłuchiwała się téj całéj rozmowie.
— Choćby z samym dyabłem! — zawołał rozgniewany.
Ona, nie zważając na to, mówiła daléj:
— Pan Melchior jest stary, brzydki, pospolity...
Łzy popłynęły strumieniem z oczu Marceli.
— Właśnie czas zważać na dziecinne uwagi i fochy! — ciągnął daléj brat rozgniewany. — Nie mamy nic — nic, nic: rozumiesz? Za parę dni sprzedadzą wszystko, co tu jest, i jeszcze nie opłacą długów. Będziemy musieli wyjść z tego domu, jak żebracy, nie wiedząc, co jutro do ust włożymy. Zapadamy w otchłań nędzy. Odwracają się od nas wszyscy. A kiedy człowiek, posiadający miliony, wyciąga do nas rękę — ty szalona, miałabyś wahać się i płakać, dlatego, że ten człowiek nie jest dość powabny?
Nigdy może Stanisław nie przemawiał z taką stanowczością. Był on w położeniu tonącego, który chwyta się zbawczéj deski.
Marcela milczała z załamanemi rękami, z oczyma błyszczącemi łzami.
— Tylko dzieci i szaleńcy bezmyślnie zakładają ręce — mówił Stanisław.
— A! gdybym ja była mężczyzną! — wtrąciła energicznie Jadwinia.
— A! gdybym ja był kobietą, taką piękną kobietą, jak Marcela! — odparł szyderczo. — Potrzeba jéj tylko wypowiedziéć słówko jedno... co mówię! skinąć białym paluszkiem, ażeby z ostatniéj toni wyratować siebie, nas wszystkich.
Marcela wlepiała w niego ciągle wzrok pełen żałości, jak ofiara, któréj zadają cios śmiertelny. Ona także nie myślała odrzucać uśmiechu losu, choć ukazywał się w niesympatycznéj postaci pana Melchiora. A jednak łzy jéj były szczere, szczerym nawet opór, jaki stawiała bratu. Wiedziała dobrze, iż on złamanym zostanie, ale wolała poddać się jego woli, niżeli uledz własnéj pokusie. Przeciw temu małżeństwu buntowało się jéj serce, jéj estetyczne poczucie, jéj przywyknienia, a szczególniéj owe szlachetne pojęcia, któremi przesiąkła i które wyznawała, wprawdzie bez trudu i ofiary żadnéj, bo nigdy dotąd konieczności życia nie stanęły z niemi w kolizyi.
— Gdybym mogła umrzéć! — wykrzyknęła znowu z głębi serca.
W tym wykrzykniku konał jéj opór.
— Wiesz dobrze — zawołał gniewny Stanisław — iż śmierć nie przychodzi na zawołanie. Wy kobiety lubicie próżne słowa.
Przycisnęła z rozpaczą dłonie do czoła, zatapiając alabastrowe palce w złotych włosach, a z piersi jéj wyrywały się coraz cichsze okrzyki: „gdybym mogła umrzéć!”, jak łkania z piersi uspakajającego się dziecięcia.
Stanisław nie omylił się w swoich przypuszczeniach. Nazajutrz rano nadszedł świeży bukiet od pana Melchiora z prośbą, by Marcela widziéć się z nim raczyła, a w ślad za nim przybył on sam i... został przyjęty.
Stary kawaler był widocznie wzruszony, ale niestety, wzruszenie powabu mu nie dodawało. Minął dla niego niepowrotnie czas, w którym drżenie głosu, wzrok wilgotny, rumieniec na twarzy, te oznaki namiętności mogły wywołać współczucie.
Są ludzie, u których urok młodości zastępuje rozum, wprawa życiowa, wysoka inteligencya; żywość przemienia się u nich w powagę, krewkość w głębię uczucia — tym sposobem życie równoważy nowemi darami to wszystko, co odbiera, kładzie indywidualny stempel na postaci, nadaje piękność właściwą dojrzałości i sprawia, że mąż siwowłosy przyćmi nieraz młodzieńca w sercu wybrednéj kobiety. Ale pan Melchior takim człowiekiem nie był. Rysy jego pospolite, niepodatne były do delikatnego wyrzeźbiania, a co najważniejsze, brakło mu wewnętrznéj siły, któraby tego dokonała. Lata pogrubiły je, powlekły ogorzałym czerwonawym kolorytem i uczyniły tém pospolitszemi.
Chcąc przypodobać się Marceli, pan Melchior usiłował się odmłodzić. Mocno szpakowate włosy jego były teraz czarne, jak heban, wąsy zaginały się ku górze zwycięzko, a garnitur, robiony u pierwszorzędnego krawca, pokrywał umiejętnie ociężałość figury, na któréj znać było dobrze pięć krzyżyków. Nie dziw więc, że ta zwyczajna postać musiała budzić szczególny wstręt w wykwintnéj, wyszukanéj, przywykłéj do wyrafinowanych form kobiecie.
Bo téż pan Melchior nie odznaczał się niczém — niezém zgoła. Umysł, wady, przymioty: wszystko to było u niego zwyczajne i tworzyło arcy powszednią harmonię pospolitości. Ślepy traf rzucił mu w rękę fortunę, odziedziczoną po krewnym, której­‑by nigdyby sam zdobyć nie umiał. I fortuna ta była jedyną wyróżniającą go cechą. Pierwsze jego słowo było niezręcznością.
— Panno Marcelo! — zawołał całując jéj rękę — jakże się cieszę, że panią widzę wreszcie. Byłem tu próżno tyle razy.
Odpowiedziała mu, iż przeszli wszyscy bardzo ciężką chwilę; dziękowała za pamięć, ale oczy jéj odwracały się od niego. Dotąd był­‑to jeden z wielu bywających u nich, dawny znajomy ojca, dla którego była zawsze uprzejmą, jak wzorowéj gospodyni domu przystoi. Dziś po raz pierwszy spojrzała na niego, jak na człowieka, co chciał ją poślubić i widok ten był jéj nieznośny.
— Jesteś pan bardzo dobrym dla nas — skończyła, usiłując pokryć swoje wrażenia.
Pan Melchior nie umiał rozpoznać tych subtelnych odcieni. Zapatrzony w nią zawołał:
— O! któżby nie był dobrym dla pani!
Cała miłość jego wybuchała w tych słowach, w akcencie, jakim je wymówił. Ona nie była w stanie ocenić uczucia tego, prostego może, spóźnionego, ale które drgało prawdą. Widziała formę, nie treść; widziała się upokorzoną faktem, że wbrew sercu i woli zmuszoną była zgodzić się na związek, przeciw któremu buntowała się jéj cała istność i wybuchnęła łzami, używając téj wiekuistéj broni bezsilnych.
Łzy te, łatwe do wytłumaczenia wspomnieniem strat poniesionych, pomieszały przecież zupełnie szyki panu Melchiorowi. Chciał on wobec trudności położenia postawić od razu swą kandydaturę, ażeby miéć prawo przyjść z pomocą nieszczęśliwéj rodzinie. Teraz nie wiedział, co począć i powtarzał zwykłe w tych razach ogólniki:
— Panno Marcelo! uspokój się, nie martw. Możesz sobie zaszkodzić. Pamiętaj o twojém zdrowiu.
Ale Marcela uspokoić się nie mogła. Pan Melchior przerażony musiał poprzestać na ucałowaniu jéj rączek i nie mógł znaléźć chwili, sposobnéj do wypowiedzenia swych zamiarów.
— Postąpiłaś, jak dziecko — wyrzekł Stanisław, gdy dowiedział się o rezultacie jego wizyty.
W gruncie rzeczy jednak pomyślał, iż siostra mogła miéć w tém swoje wyrachowanie. Są wypadki, w których pośpiech jest złym doradcą. Wiek pana Melchiora dawał rękojmię trwałości jego uczuć, a uczucia podobnego rodzaju potęgują się trudnościami.
Posądzając przecież Marcelę o wyrachowanie, czynił jéj niezasłużony zaszczyt. Ona chciała po prostu zwlec chwilę ostatecznych zobowiązań, jak skazany chciałby oddalić spełnienie wyroku. A może téż, jak jenerał osaczony przez nieprzyjaciela, pragnęła stoczyć bitwę bez nadziei zwycięztwa, dla ocalenia honoru.
Gdyby jednak pan Melchior był pozostał trochę dłużéj, lub téż przyszedł nieco późniéj, byłby miał większe widoki natychmiastowego powodzenia.
Każda majątkowa katastrofa rozbija się na mnóstwo drobnych katastrof, które wywołują starcia i ukłucia, zaogniające ranę. Nie zmienia się z dnia na dzień położenia, i nikt nie jest w stanie uregulować interesów bez przykrości naddatkowych. Cała spuścizna po Sawińskim szła na pokrycie długów, ale długi te nie mogły być spłacone odrazu, a pomiędzy niemi były rachunki, tyczące się wprost pozostałych dzieci. Niektóre drobne należności uiszczone zostały z pozostałéj gotówki, ale zaspokoić wszystkich było niepodobieństwem. Najnatarczywszym okazał się magazyn, w którym ubierały się panny Sawińskie. Co chwila przychodził inkasent, dopominając się o pieniądze, w sposób zrazu grzeczny, potém coraz bardziéj natarczywy, aż wreszcie doszedł do grubijaństwa.
Cała duma kobiety, która nie znajdywała się nigdy w podobném położeniu, burzyła się w Marceli. Jak można było nie uwierzyć jéj na słowo, kiedy mówiła, że potrzebnéj sumy nie posiadała w téj chwili; jak można było nie zaczekać, skoro ręczyła, że ją spłaci... W takiéj chwili przyznawała słuszność bratu, który znał dobrze upokorzenia ubóstwa i byłaby przyjęła każdą zbawczą rękę, byle się od tych upokorzeń uwolnić. Są z pozoru drobne okoliczności wpływające na kierunek życia. Rachunek magazynu był największym sprzymierzeńcem pana Melchiora, zły los jego sprawił, iż trafił na chwilę, w któréj wrażenie to było zatarte.
Wiadomości z pozoru dla wszystkich obojętne rozchodzą się najszybciéj... Małżeństwo Marceli obchodzić mogło co najwięcéj rodzinę jéj i znajomych; przecież wieść o zerwaniu z Czerczą, lotem strzały rozeszła się po mieście... Jakim sposobem? Kto ją rozniósł? — to należy do tajemnic plotkarstwa. Nie mówili o niém Sawińscy, zamknięci w swéj żałobie, tém mniéj mówił Czercza. Na pogrzebie widziano razem narzeczonych, idących za trumną. Pomimo to wiedzieli wszyscy, iż małżeństwo było zerwane.
Wytworzyło to dla młodego adwokata trudną pozycyę; świat jest zawsze pełen Katonów, którzy tém więcéj wymagają od drugich, im mniéjby sami zrobili. Katoni ci zwykle oburzają się głównie na tych, którzy przenoszą ich miarą swoją i biorą tém chętniéj w głośną obronę pokrzywdzonych, im mniéj byliby zdolni coś dla nich uczynić. Ryszard wiedział o tém dobrze, wiedział także, iż są wypadki, w których najroztropniéj jest ludziom zejść z oczów. Gdyby miał środki po temu — majątek, wyjechałby na parę tygodni do Paryża, Wiednia, Włoch, a przez ten czas ucichłaby wrzawa. Prawda, iż gdyby miał majątek, wyjeżdżać nie miałby potrzeby. Był jednak przykuty do miejsca brakiem środków. Już i tak weksle jego kursowały pomiędzy lichwiarzami, którym co miesiąc opłacać się musiał; trzeba więc było pozostać i stawić czoło burzy zewnętrznéj i burzy własnego serca.
W izbie obrończéj w czasie sądów wrzało jak w ulu. Grono ludzi, z urzędu szermujących językiem, staczało tu codziennie nadetatowe harce. Wśród nich zaostrzały się zdania, ścierały dowcipy, a wszystkie plotki miejskie, wszystkie wiadomości brukowe i osobiste, zbiegające się tutaj, jako pogłoski, wychodziły przyobleczone w formę konkretną, niby sentencya wyroku, wprzód rozpatrzonego ze stron wszystkich i przedyskutowanego ostatecznie. Tu rozsądzano bez apelacyi wiele spraw, a trybunał opinii ferował je często wbrew prawu, ale zgodnie z sumieniem i sprawiedliwością. Tutaj wyrabiały się szacunek lub lekceważenie, a charakter ludzi ważono skrupulatnie na subtelnych szalach. Koledzy wiedzieli wybornie, na jaki stopień zaufania każdy z nich zasługiwał, jakiéj próby była czyja uczciwość. Tutaj znali się wszyscy na wylot; rozumiano nietylko słowa, spojrzenie, mimikę, ale intencye a nawet intencyę intencyi. Subtelnie wykształcone mózgi wyrobiły sobie subtelne wyrażenia na rozróżnienie odcieni, zaledwie dostrzegalnych. Było to coś podobnego do bajecznego pałacu prawdy. Ludzie wprawdzie nie mówili koniecznie tego wszystkiego, co wiedzieli, ale przenikali wzajem swoje myśli i odczuwali to doskonale. Wyrabiały się tu żywe sympatye i antypatye niezwalczone, oparte nie na przywidzeniu, lecz na głębokiéj znajomości charakterów i stosunków.
Nie dziw więc, że w izbie obrończéj zaręczyny Marceli, śmierć Sawińskiego, zerwanie małżeństwa, były to trzy zbiegające się fakty, które dostarczyły wątku do mnóstwa komentarzy. Sawiński miał położenie wyjątkowe; zdolność, wiedza, charakter nieskazitelny czyniły z niego króla téj burzliwéj rzeczypospolitéj. Czerczę znano dotąd zbyt mało, by go osądzić. Ten młody człowiek o ognistém oku, surowéj, energicznéj fizyognomii i rozwiniętém czole, wzbudził więcéj uwagi, niż sympatyi. Małomowny, zamknięty w sobie, czasem sarkastyczny, umiał w potrzebie dać odprawę ostrą, jak cięcie noża. Na zdolnościach jego poznać się było łatwo, ale przed człowiekiem nie postawiono jeszcze odpowiedniéj cyfry. Czekano.
Gdy został codziennym gościem w domu Sawińskiego, podziwiano jego śmiałość; gdy zyskał rękę pięknéj Marceli, nazwano go szczęśliwym. Szczęście to budziło zazdrość. Od téj chwili miał wielu nieprzyjaciół cichych, ale zawziętych; byli nimi ci wszyscy, których ubiegł, ci wszyscy, co z trudnością, mozolnie torowali sobie drogę, gdy on odrazu małżeństwem swém stawał u celu. Nienawiści, przytłumione powagą Sawińskiego, wybuchały teraz.
W jednym rogu izby obrończéj zebrała się grupa prawników koło Janickiego. Janicki była to wybitna osobistość; zdanie jego miało wielką powagę.
— Czy wiecie — zapytał — kto dostał po Sawińskim sprawę Ławomirskich?
Mówił o jednéj z tych spraw, w których idzie o miliony, które stanowią odrazu o majątku i wziętości obrońcy, jeśli ją szczęśliwie przeprowadzi, o sprawie łączącéj wielki interes moralny z materyalnym. Prawi sukcesorowie, oddaleni zbiegiem wypadków niezależnych od woli, zostali ograbieni z dziedzictwa przez paru awanturników, którzy podstępem wyłudzili zapis zdziecinniałemu starcowi.
— Ba! dostał ją pewno ktoś taki, co ją zgubi i nie wyzyska. Tak zwyczajnie bywa — mruknął Gordzicz, pesymista z położenia i charakteru.
— Zgubi jak zgubi, ale że nie wyzyska należycie to pewna. Broński ją dostał.
— Broński! czy nie mówiłem! — zawołał z rodzajem tryumfu Gordzicz. — Są ludzie, którym pieczone gołąbki same cisną się do ust, gdy tymczasem inni...
Zrobił wymowny ruch, w którym można się było łatwo domyśléć wielu daremnych usiłowań i zawodów.
—  Czy cisną się same to jeszcze wielkie pytanie — zaśmiał się dobrodusznie Janicki.
— Olbrowicz podobno tobie powierzył swoje interesa? — wyrzekł jeden z obecnych, zwracając się do Janickiego. — Winszuję, winszuję!
— No — wtrącił Gordzicz — myślałem, że ten przynajmniéj powierzy je Czerczy.
— Dlaczegóż Czerczy?
— Boć to przecież domyślny następca Sawińskiego.
— Spóźniłeś się ze swoim domysłem. To już historya starożytna.
— Jakto! jakto! Nie rozumiem?
— To jednak bardzo łatwe do zrozumienia — wtrącił Heleński, znany ze swéj złośliwości. — Sprawa różni się wielce od sprawy Ławomirskich. Ławomirski umarł za późno, a Sawiński za prędko by dziedzictwo ich dostało się we właściwe ręce. Ławomirski doczekał się utraty rozumu i sporządził testament nieważny, a Sawiński nie miał czasu żadnego napisać. Zresztą, klijent — jest to ruchomość, służebność, czy jak ją tam nazwać chcecie, nie podpadająca zgoła prawom spadkowym.
— Co znowu! gdyby piękna Marcela szepnęła słówko prezesowi, powierzyłby swoje interesa nietylko Czerczy ale samemu dyabłu, dodał inny.
— Dziś Marcela nie miałaby w tém żadnego interesu — ciągnął daléj Heleński. — Nie czyni to jednak zaszczytu przenikliwości Czerczy, który tego nie pojął.
— Interesa Olbrowicza — dla początkującego. Czegóż więcéj potrzeba? — mruknął Gordzicz.
— Pokazuje się — mówił Heleński, przybierając zwykle ton dydaktyczny ile razy chciał coś bardzo złośliwego powiedziéć — iż prosta uczciwość bywa czasem dobrym interesem.
— Bardzo rzadko — wtrącił Gordzicz.
— Czercza — ciągnął daléj, nie zważając na przerwę Heleński — jest widać nietylko nikczemny, ale głupi także...
— Hm, na takiego to już nie wygląda — szepnął oglądając się Gordzicz.
— Co prawda, postąpił z Marcelą nieuczciwie — zawyrokował Janicki.
Nikt przeciw temu nie zaprotestował, Janicki rzadko wygłaszał podobnie konkretne zdania. Szczery przyjaciel zmarłego brał gorąco stronę jego rodziny.
Takie same rozmowy toczyły się w innych grupach. Grono młodszych, mniéj poważnych i mniéj poważanych, zebrało się w innym kącie.
— No, temu Czerczy teraz się urwało — mówił z nieskrywaną radością jasny blondyn z szeroko otwartemi oczyma, w których nie błyszczała wcale inteligencya — zobaczymy, co on zrobi, jak mu zbraknie pleców Sawińskiego.
— Co tam teraz o nim mówić! — dodał nadymając wargi brunet z przebiegłym wyrazem twarzy — to wcale nie honorowy człowiek. Zaręczyć się z panną, a potem ją rzucić — tak się nie postępuje.
— Na dobrą sprawę — wtrącił trzeci — gdyby na świecie była sprawiedliwość, to niktby mu ręki podać nie powinien.
Zaśmiano się nieznacznie, bo ten, co tak mówił, ożenił się z garbatą panną jedynie dla jéj pieniędzy, ale pomimo to powtórzono z powagą:
— Tak jest, nie należałoby mu ręki podawać.
W téj chwili wszedł Czercza. Nie było powodu odmówić mu podania ręki, bo do nikogo jéj nie wyciągnął; śpieszył się widocznie i tylko ogólném skinieniem głowy powitał obecnych, potém usiadł przy stole i pisał coś szybko. Gdy powstał, powiódł po zgromadzonych wzrokiem tak bystrym, jak gdyby czytał ich myśli. Był blady, ślady przebytych dni wyryły się na jego twarzy wyraźnie. Wiedział dobrze jakie sądy wydawano o nim, wiedział, że najsurowiéj sądzili go ci, którzy najmniéj mieli do tego prawa. To téż oczy jego były dumne, niemal wyzywające, a na ustach tkwił przykry uśmiech, który u pewnych natur jest nieraz najwyższym wyrazem bólu. Czuł się pomiędzy nieprzyjaciółmi, doleciał go jakiś szept złośliwy i ociągał się z wyjściem, chociaż pilno mu było się ztąd oddalić. Nie chciał, by ktokolwiek mógł sądzić, iż się lęka albo unika następstwa swoich czynów. Być może, iż chciał pochwycić jakie słówko, które dałoby mu prawo wystąpić przeciw jednemu przynajmniéj z pomiędzy tych niechętnych, pozwoliło spojrzéć oko w oko nieprzyjacielowi i zmusić go do milczenia chociażby kulą. Krew mu wrzała, a w duszy pod wpływem serdecznego bólu i zranionéj dumy budziła się jakaś dzika żądza krwi i zemsty, ogarniał bezmyślną nienawiścią tych wszystkich, którzy uśmiechali się, mówili coś cicho, lub choćby tylko spoglądali na niego.
Wobec jednak postawy, jaką przybrał obecnie, wszyscy umilkli, jedni umyślnie, drudzy instynktowo. Ostatecznie, co kogo obchodzić mogły stosunki rodziny Sawińskich! Jeśli Czercza zawinił przeciw Marceli — miała brata, który mógł się o nią upomniéć; on jeden miał do tego prawo. Czasy błędnych rycerzy minęły; rola don Kiszota jest niebezpieczną i śmieszną w dodatku. Nikt nie chciał być bocianem i oczyszczać świat z nieprawości ludzkich. Bociany miałyby zbyt wiele do roboty, gdyby obowiązkom tym zadość czyniły. Zresztą prawnicy mają zwykle sposobność poznać ludzkość z najgorszéj strony, zachowują względem niéj tak mało złudzeń, iż z konieczności nabywają pogardliwéj pobłażliwości. Najszlachetniejsi, jak Janicki, jak Gordzicz, spotykali się codzień z wielu kolegami, którzy popełnili czyny stokroć gorsze, niż zerwanie małżeństwa z powodów pieniężnych, a pomimo to nie wypowiadali im jawnie swojéj pogardy; czyste ich ręce nawet dotykały się nieraz zbrukanych dłoni, a konieczności życiowe stawiały nieustannie wobec siebie nikczemnych i zacnych, najczęściéj dając pierwszym nad drugimi przewagę. Czercza więc oddalał się obojętny z pozoru, trzymając pod swoim wzrokiem obecnych, powoli, jakby oczekiwał wyzwania i dawał nań czas, gdy zbliżył się do niego Jerzy Tomilski.
— Dobrze, iż cię spotykam — zawołał serdecznie, wyciągając do niego rękę.
Ryszard spojrzał z pewném zdziwieniem na delikatną, kobiecą prawie twarz młodego kolegi, którego jasne oczy zwracały się ku niemu szczerze i przyjaźnie. Ale brew jego pozostała ściągniętą, gorzki wyraz nie zeszedł z twarzy.
— Masz do mnie interes? — spytał krótko.
— Mam! Czy już wychodzisz?
— Tak; sprawa, któréj bronić miałem, odłożona. Czém służyć ci mogę?
— A więc chodźmy razem.
Przeciskali się przez tłum, zalegający przedsionek; Jerzy wsunął rękę pod jego ramię: tak wyszli z gmachu sądowego i skierowali się ku ulicy Bielańskiéj, na któréj mieszkał Czercza. Gwar uliczny, brzęk pędzących w różne strony sanek, wołanie woźniców przeszkadzały rozmowie. Szli więc w milczeniu czas jakiś.
— Czegóż chcesz odemnie? — spytał wreszcie z lekką niecierpliwością Ryszard.
— Chciałbym pomówić z tobą nieco dłużéj, otwarcie — odparł młody człowiek, z pewną nieśmiałością podnosząc na niego oczy, błyszczące współczuciem.
— Czy i ty także — wyrzekł Czercza, nerwowym ruchem usiłując uwolnić rękę z pod ramienia towarzysza — ty także sądzisz mnie i potępiasz? W takim razie możesz oszczędzić sobie przykrości wypowiadania próżnych słów, a mnie ich słuchania.
— Jesteś niesprawiedliwy. Wiesz dobrze, iż ja wierzę w ciebie, jak w samego siebie.
— Źle robisz, źle na tém wyjdziesz! Któż ludziom wierzy: dzieci i głupcy.
— Ja téż nie wierzę ludziom; wierzę człowiekowi — odparł Jerzy z przyciskiem.
— Wszystko jedno: ten jeden zawiedzie cię, jak i wszyscy.
Jerzy nie przeczył, ale nie odchodził. W mieszkaniu Czerczy służący otworzył im drzwi za pierwszém pociągnięciem dzwonka, zdjął futra i weszli do gabinetu, pustego w téj chwili.
Gabinet, był to najpokaźniejszy pokój w małym apartamencie, położonym na pierwszém piętrze wykwintnego domu. Przeznaczony do przyjmowania klijentów, miał meble wygodne, kosztowne nawet, ale bez żadnego sprzętu, na którym odbijałaby się indywidualność gospodarza. Znać tu było poniekąd tymczasową siedzibę człowieka, który o nią dba mało, jak żołnierz na kwaterze lub podróżny w hotelu, wiec gromadzi to tylko, co mu potrzebne do natychmiastowego użytku, bez względu na smak osobisty.
Dobrze umeblowany gabinet jest dla adwokata koniecznością, jednym z warunków powodzenia. Czercza wiedział o tém. Pokój sypialny za to miał spartańską surowość. Proste sprzęty grupowały się około wązkiego, żelaznego łóżka. Wokoło niego było pełno książek, które stanowiły tu jedyny zbytek i zapełniały go głównie. Zapuszczona w tureckim smaku portyera, nie pozwalała wcisnąć się doń ciekawemu oku przy otwarciu drzwi gabinetu. Klijent widział tylko wspaniałe wejście, obszerny przedpokój i wielki gabinet z ogromném mahoniowém biurkiem, szafą biblioteczną i wygodnemi fotelami.
Tutaj za Czerczą wszedł Jerzy niezrażony chłodem i sarkastycznemi odpowiedziami jego. Przeszedł się raz i drugi po pokoju, w czasie gdy Ryszard usiadł przy biurku, sztywno, urzędowo, aż wreszcie zatrzymał się przed nim.
— Mówiłem ci, że wierzę w ciebie, Ryszardzie, i wiem, że się nie zawiodę. Znamy się od...
— Oszczędź sobie tego wstępu — przerwał mu szorstko Ryszard. — Nazywasz się moim przyjacielem, to znaczy zapewne, że masz prawo dotykać najdrażliwszych przedmiotów, wypowiadać mi najprzykrzejsze rzeczy i badać najskrytsze uczucia?
— Takich praw nie mam i miéć nie chcę; przykrości nie zrobię ci nigdy, wiész o tém dobrze — odparł Jerzy, w którego oczach zamigotało coś nakształt łez. — Widzę, że cierpisz, że wszyscy są przeciwko tobie i sądziłem...
— Wszyscy przeciwko mnie! Tak! Czytałem obelżywe myśli w oczach, obelżywe słowa na ustach ludzi, którzy wypowiedziéć ich nie mają odwagi, a z których każdy ma sumienie wytarte, jak kuchenna ścierka. Wszyscy przeciwko mnie... dlaczego?
Mówił to z tłumioną wściekłością i jakby chcąc wywrzéć ją na czémkolwiek, gniótł w ręku gazetę leżącą na stole, nerwowym, namiętnym ruchem.
— Ludzie widzą fakta tylko, nie pobudki — szepnął Jerzy — a fakta oddały cię im na pastwę.
— Alboż fakta są w mojéj mocy! Alboż nie spadły one na mnie całym ciężarem, nie zmiażdżyły mi serca? Ty jeden może wiész, że inaczéj postąpić nie mogłem. Ty wiész, jakiemi wysiłkami utrzymuję się na powierzchni tego marnego świata pozorów, wiesz, że sam jeden, bez pomocy, wybiłem się z uścisków nędzy, że pracowałem dnie i noce, żyłem czarnym chlebem i tego nawet nieraz do sytości nie miałem. Ty wiész, ile wysiłków, pracy, upokorzeń kosztowało mnie zdobycie nędznego bytu; wiész, że musiałem wejść w lichwiarskie szpony, z których dotąd wydobyć się nie mogę, ażeby mieć narzędzia pracy, pokój do przyjęcia — pozory. I w tém położeniu, ja, niepewny jutra, ja — skrępowany, miałem się ożenić z kobietą, nie mającą pojęcia o wartości pieniędzy, z kobietą, urodzoną, wzrosłą, wychowaną w zbytku! Gdzieżbym ją pomieścił, jak utrzymał? Nie dość na tém: wraz z nią trzebaby było wziąć na siebie ciężar dwóch jeszcze egzystencyj, niezdolnych do samoistnego bytu. Ależ to stałoby się dla mnie kamieniem, uwiązanym do szyi, z którym musiałbym pójść na dno społeczne, lub rzucić się do Wisły wraz z tymi, którzyby się na mnie oparli. Gdybym to uczynił, oni wszyscy co mnie potępiają, nazwaliby to szaleństwem, zabiliby mnie swojém szyderstwem, zaprzeczyliby mi prawa bytu, jako pozbawionemu rozsądku. Dziś milczą przynajmniéj, nie śmieją rzucić mi w oczy tego, co o mnie myślą; wówczas obrzucaliby mnie swojém współczuciem obłudném, deptali jak człowieka, który każdego potrzebuje, każdego się lękać musi, nikomu narazić nie może.
— Dlaczegóż tego nie powiész?
— Ja! — zawołał, podnosząc się z miejsca, jak by dotknięty płomieniem. — Ja — im? Kto się tłómaczy, ten z góry uznaje się zwyciężonym. Ja nie powiedziałbym tego tobie nawet, gdybyś nie trafił na chwilę, taką jak ta.
— Ryszardzie, ja znieść tego nie mogę, by powstawano przeciw tobie nieustannie.
— Jesteś dziecinny, sądząc, że winno tutaj postępowanie moje. Oni szukali zaczepki, czekali na chwilę sposobną. Napadają na mnie nie dlatego, że opuściłem narzeczonę, ale że umarł Sawiński, wobec którego milczéć musieli. Teraz wychodzą tylko na jaw tłumione zawiści, niechęci, obudzone powodzeniem. Takie rzeczy trzeba opłacać zwłaszcza, jeśli się je utraci wówczas, gdy nadzieje nie miały jeszcze czasu stać się rzeczywistością i unosiły się tylko przedemną, jak złote motyle. Byłem szczęśliwy, Jerzy, tak szczęśliwy, jak już nie będę nigdy, nigdy, nigdy...
Oparł nerwowo zaplecione dłonie na czole i wielkiemi krokami przebiegał gabinet, daremnie chcąc się uspokoić.
Jerzy spoglądał na niego z gorącém współczuciem. Miał on dla niego ten rodzaj czci serdecznéj, jaką budzi zwykle energiczna silna natura w młodéj, miękkiej, skłonnéj do entuzyazmu. Ryszard był jego miłością, dumą, ideałem. Ten ból, ujawniający się w człowieku, którego twarz nie ulegała prawie zmianom w oczach ludzi, którego duma panowała nad każdym zewnętrznym objawem uczucia, był mu nad wyraz przykrym. Próbował przemówić do Ryszarda.
— Ty będziesz szczęśliwym jeszcze, Ryszardzie. Alboż na świecie jedna kobieta tylko?
— Jedna kobieta! Więc i ty myślałeś, żem się z nią żenił dla materyalnéj korzyści? To tylko umożliwiało nasz związek. Pokochałem ją jak szalony od pierwszego wejrzenia, od chwili, gdy w złotém świetle wiosennego wieczoru, wśród woni unoszących się w powietrzu, lekkiego obłoku szarych jedwabi i koronek, wynurzyła się przedemną z powozu jéj twarz biała. Powóz w alei łazienkowskiéj szedł noga za nogą, a gdy przejeżdżał koło mnie, zadrgała we mnie każda żyłka, nerw każdy; uczułem, żem znalazł swoją władczynię.
— Nie mówiłeś mi tego nigdy.
— Pocóż mówić! co światu do moich uczuć?... Małżeństwo nasze odpowiadało jego wymaganiom: któż miał prawo wchodzić w jego istotne powody? Szczęście nasze kryło się za fałdami konwenansu, nie rzucało się w oczy, nie stało się pastwą plotek. Przybierałem wyraz obojętny, gdy serce rozsadzało mi pierś swojém biciem.
Umilkł nagle i przycisnął ręką czoło, jakby ono pęknąć miało. Może przyszedł mu na myśl pan Melchior i ta nieubłagana życiowa konieczność, która zmusiła go rzucić ukochaną w jego objęcia.
— Nie mów mi o tém nigdy — zaczął znowu zaledwie dosłyszalnym głosem, jakby mu nagle tchu zabrakło. — Stało się. Odstać nie może i nie powinno.
Kto wié, czy nie odpowiadał w ten sposób jakiéj nagłéj pokusie, budzącéj się w jego piersi.
— I ci ludzie — zawołał — sądzą mnie, jako odstępcę, mnie...
Wzburzony umysł nie mógł się uspokoić odrazu, na kształt fali, która choć wicher ustanie, długo rozbija się o brzegi. I on cichł i ciągle wybuchał jeszcze.
— A teraz — mówił znowu — trzeba walczyć, walczyć i... zwalczyć!
Jerzy spoglądał na niego z rodzajem uwielbienia.
— Któżby zwyciężył, jeśli nie tacy, jak ty!
— Tak sądzisz? — odparł Czercza, wracając do sarkastycznego tonu, pod którym zwykł był ukrywać wzruszenie. — Nie wiem, czy powinienem ci być wdzięcznym za tę przepowiednię?
— Jakto?
— Nie jesteś przecież tak naiwny, by sądzić, że powodzenie idzie w parze z zasługą, że nagrodą uczciwości jest uznanie, a zdolność daje korzyści. Takie rzeczy dobre są w powiastkach dla dzieci: ludzie wiedzą, co o nich trzymać. Jeśli więc jesteś pewny, że w téj walce ze światem zwyciężę — no, to nietęgie masz o mnie wyobrażenie.
— Ryszardzie, Ryszardzie, jakiś ty gorzki!
— Ja? dlaczego? Ja stwierdzam jedynie fakt; a jeśli on wydaje ci się potwornym, to już doprawdy nie moja wina. Patrz­‑że na to, co się dzieje; pozbądź się na chwilę tych konwencyonalnych okularów, które jedni drugim wkładają na oczy i zaprzecz mi, jeśli możesz. Zresztą inaczéj zacność nosiłaby po prostu nazwę dobrego interesu, a w takim razie gdzież byłaby zasługa?
— Więc pocóż mówisz o walce, gdy jesteś przekonany, iż tylko nikczemność popłaca. Ty przecież nikczemnym nie będziesz?
Czercza przez chwilę patrzył w oczy młodego człowieka jasnym, przenikliwym wzrokiem.
— Wszyscy — wyrzekł — próbujemy siły naszych zasad w zapasach z rozkładającą się potęgą życia. Trzeba ją znać; inaczéj przyszłość zadrwi z naszych pięknych teoryj, pokazując nam ich nicość, i zostawi, jak dzieci, z rozwianym puchem kwiatowym w ręku.
— Może więc lepiéj opuścić ręce, lub według twego wyrażenia: rzucić się na dno Wisły?
— Samobójstwo jest dla mnie wstrętne, jak porażka. Życie buntuje się. A potém, im trudniejsze zadanie, tém więcéj nęcące. Każdy przecież szedłby prostą drogą, gdyby ona wiodła do celu nieomylnie. Tak nie jest. Na szczęście, ludzie nie mają nigdy żelaznéj konsekwencyi; to umożliwia życie. W warunkach jego tworzą się co chwila szpary i szczeliny: a kiedy się z nich korzysta?
W zaciętych, energicznych, rozumnych rysach jego znać było, że należał do tych, co będą umieli skorzystać, co utworzą wyłom w twardym murze konieczności i utorują sobie taką drogę, jaką iść zamierzają. Oparł głowę na ręku i myślał. Snadź ta droga zarysowała się już przed nim, snadź snuł w myśli plany przyszłości. Pokonany na chwilę — szermierz odwet swój gotował.

∗                    ∗

Prezes Olbrowicz jadł zwykle śniadanie w małym, na ten cel przeznaczonym pokoju w swoich prywatnych apartamentach. Na te śniadania zapraszani bywali czasami tylko najpoufalsi znajomi lub przyjaciele. Była to dla prezesa, przywalonego mnóstwem interesów, najswobodniejsza pora. Jak zwykle ludzie bardzo zajęci, wstawał on rano i pracował do południa. Wówczas podawano mu śniadanie, potém już był widzialnym dla interesantów, lub wyjeżdżał, oddawał i przyjmował wizyty, obiad zaś jadał z rodziną. Śniadanie — była to dla niego prawdziwa godzina wypoczynku; nie lubił, żeby mu je przerywano, i gromadził wkoło siebie to wszystko, co mogło je uprzyjemnić. Dowodem tego był sam pokój, opatrzony wielkiém parapetowém oknem, otwierającém się w lecie na mały kwiatowy ogródek; w zimie posadzka zasłana dywanem i ogień na kominku czyniły go równie miłym. Ściany zdobiło kilka wielkich charakterystycznych obrazów, kopiowanych z dawnych mistrzów. „Venus” Tycyana, „Io” Corregia, „Bachantki” Rubensa, świadczyły, że jeśli prezes miał gust eklektyczny względem ich twórców, objawiał jednak wyraźne upodobania co do treści. Kilka nowożytnych, mocno dekoltowanych studyów kobiecych spoglądało ze ścian fijołkowemi, niezapominajkowemi i czarnemi oczyma, a oczy wszystkich były ładne i patrzyły zalotnie, figlarnie, lub wyzywająco, tworząc śliczną galeryę rozmaitych typów. Zresztą okrągły stół, miękkie fotele, otomana, przed którą stały wszystkie przybory potrzebne dla wykwintnych palaczy, dopełniały umeblowania.
Pan Hyacenty bywał czasami przypuszczony do tych poufnych śniadań, ale zdarzało się to prawie zawsze wówczas, gdy prezes potrzebował od niego jakich szczegółowych informacyi w sprawach nieurzędowych albo téż chciał mu powierzyć jaką delikatną misyę, także nieurzędową. Pan Hyacenty był nieoszacowany w podobnych razach; umiał on nietylko spełnić to, czego od niego żądano, ale i wiele więcéj; odgadywał, co było niedopowiedziane, a gdy prezes chciał się czegoś dowiedziéć, on zawsze domyślał się trafnie, o co chodziło i stawiał się pełen pożądanych wiadomości, które umiał niby niechcący wsuwać w swobodną pogawędkę.
Rzeczy stanęły na téj stopie, że kiedy zaufany służący prezesa przychodził z ustném zaproszeniem na śniadanie, pan Hyacenty domyślił się zaraz, o co właściwie chodziło i był zawsze stosownie przygotowany. Możnaby powiedzieć, iż zużywał bardzo wiele sprytu dla rezultatów bardzo małych; ale naprzód łaska prezesa, która spadła już na niego w postaci różnych korzystnych synekur i mogła zgotować mu wiele jeszcze przyjemnych niespodzianek, nie była rezultatem małym, a potém w dobrze urządzoném gospodarstwie społeczném każdy zrobić powinien to, do czego jest uzdolnionym. Otóż jeżeli przeciwko naszemu społecznemu gospodarstwu dałoby się to i owo powiedziéć, nikt jednak nie mógł zaprzeczyć, że pan Hyacenty zajmował właściwe sobie miejsce. Miał on niejakie podobieństwo do słonecznika: głowa jego pełną była drobnych zdarzeń towarzyskich, wiadomości, pogłosek, plotek jak głowa słonecznika ziarnek, a jak słonecznik zwraca się ku słońcu, tak, on zwracał się do tego wszystkiego, co świeciło blaskiem stanowiska i majątku. Na teraz słońcem jego był prezes.
W chwili, gdy na ratuszu biła godzina dwunasta, pan Hyacenty wchodził do prywatnéj jadalni swego pryncypała. Stół był nakryty z owym wykwintem wielkich domów, który podnosi smak potraw, omszałe butelki rysowały się poważnie na tle śnieżnego obrusa wraz z grupami kieliszków różnych kształtów, ustawionych przed każdém nakryciem. Na bocznym stoliku asortyment wódek, a przed otomanką asortyment cygar czekały na godnych siebie smakoszów. Na kominku płonął wesoły ogień, słońce zimowe, wciskając się przez zamarznięte szyby, wydobywało na jaw jasne barwy dywanu, a wędrując po ścianie, całowało z kolei nagie ciała rozrzuconych tam piękności.
Prezesa jeszcze nie było. Zajęcia nie zawsze pozwalały mu być punktualnym; był to właśnie jeden z powodów, dla których tylko bardzo zaufanych na śniadanie zapraszał. Pan Hyacenty tymczasem grzał się przy kominku, rozpatrując się z wielką przyjemnością w obrazach, co świadczyło, że pod tym względem gust jego zgadzał się z gustem właściciela. Robił nawet w myśli rozmaite uwagi nad główkami kobiecemi. Znajdował np., że brunetka wisząca przy kominku, z wielką, czerwoną różą we włosach, przypominała bardzo włoską śpiewaczkę, protegowaną niegdyś przez prezesa.
Słońce padało teraz w pełni na wizerunek blondynki wykonany pastelem, w którym artysta wydobył znakomicie miękkość tonów, charakteryzującą zwykle kobiety o białej płci i jasnych włosach. Włosy te nabierały w słońcu barw złotych, zdawały się okrążać jakby aureolą puszyste lica i skronie o perłowych odblaskach.
Był tak zapatrzony, iż nie słyszał, jak drzwi, ukryte w tapecie, otwarły się, a w nich stanęła okazała postać prezesa.
— Dzień dobry! — wyrzekł, zbliżając się do swego gościa. — Cóż pan tak upatrujesz w tym pastelu?
Pan Hyacenty odwrócił się szybko.
— Dostrzegam tu po raz pierwszy jakieś dalekie podobieństwo.
— Do kogo?
— Do panny Marceli.
Podobieństwo to, nawiasem mówiąc, było czystem zmyśleniem. Pan Hyacenty wytworzył je naprędce, ażeby odrazu i niby niechcący przystąpić do motywu zaproszenia, nie pytając się, ani żądając objaśnień. W tém właśnie leżało jego mistrzowstwo.
Wymawiając imię Marceli, pilnie spoglądał nie na prezesa, ale w zwierciadło, w którém się twarz jego odbijała. Ruchy téj twarzy były dla niego zrozumiałemi w najdrobniejszych szczegółach. Jeśli nie chodziło o piękną pannę Sawińską, ten strzał chybiony do niczego nie obowiązywał i pozostawiał mu zupełną swobodę szukania w dalszéj rozmowie tego, czego właśnie od niego żądano. Nie omylił się jednak; dostrzegł w oczach prezesa te błyski, które zauważył już dawniéj na zaręczynowym balu. Zrozumiał, że trafił odrazu.
— Biedna Marcela! — pochwycił gospodarz domu — cóż się z nią dzieje?
Pan Hyacenty był w stanie dać na to pytanie wyczerpującą odpowiedź. To téż przez całe śniadanie, złożone z kilku dań, roztaczał malowniczo, z bogactwem niezmierném szczegółów, nie wiedziéć gdzie pochwytanych, obraz położenia rodziny Sawińskich, a szczególniéj Marceli, która po śmierci ojca, była jéj głową.
Prezes był zapewne uwiadomiony o zerwanem małżeństwie, bo nie okazał najmniejszego zdziwienia. Nie oburzał się téż na Czerczę. Może zbytecznie znał ludzi, by się czemu dziwić, nadto rozumiał położenie ludzkie, by się oburzać. Dla niego fakt ten miał wielkie znaczenie; był mu po myśli, słuchał więc, nie wypowiadając zdania żadnego. Przymrużone oczy nie schodziły z pana Hyacentego, chociaż najbystrzejszy badacz nie wyczytałby z jego twarzy tego, czego pokazać nie chciał.
— Ten Czercza mówią, to bardzo zdolny człowiek — rzucił obojętnie, nakładając sobie na talerz zimnego pasztetu.
— Dziś karyera jego zwichnięta; obruszył na siebie opinje, porzucając narzeczoną — mówił Hyacenty pewny, iż trafia do przekonania pryncypała — takie jest zdanie powszechne.
Zatrzymał się nagle, spotkawszy ironiczne wejrzenie, które z za szkieł okularów strzelało ku niemu.
— Tak mówią wszyscy — dodał zmieszany.
—  Wszyscy nie zawsze mają słuszność — mruknął prezes; ale mniejsza o to. Zdaje mi się, iż Czercza jest początkującym prawnikiem, inaczéj mówiąc adwokatem bez spraw. W takiem położeniu trudno się żenić. Ale gdyby tak miał zapewnione przyzwoite utrzymanie...
Pan Hyacenty patrzył w prezesa, jak w tęcze...
— Mówią, że jest bardzo zdolny. Gdybym ja np. powierzył mu swoje interesy... Jak myślisz? Nie taję, iż w takim razie musiałby do narzeczonéj powrócić.
— Ależ to byłoby niezawodnie szczęściem dla niego, szczęściem niespodziewaném. Biedna Marcela podobno odchorowała ten zawód.
— Zapewne i śmierć ojca, i zmianę położenia — wtrącił prezes, widocznie tak zainteresowany przedmiotem rozmowy, iż zostawił prawie wszystkie trufle na talerzu.
— Naturalnie — ciągnął daléj pan Hyacenty — jéj położenie byłoby bez wyjścia, gdyby nie zaszła nowa ewentualność...
— Nowa ewentualność?...
Prezes napełniał w téj chwili kieliszki starym Chateau d’Yquem i zatrzymał rękę w powietrzu, zapominając o tém, co robi.
Pan Hyacenty zauważył to dobrze, i jako biegły dyplomata nie odrazu ciekawość jego zaspokoił.
— Może pan prezes zauważył kiedy u Sawińskich Uścickiego, Melchiora Uścickiego?
— Nie.
— Bardzo bogaty człowiek. Otóż ten pan Uścicki podobno oddawna kochał się w Marceli.
— Czemuż u dyabła się nie oświadczył?
— Przyjaciel jéj ojca, stary kawaler...
— Stary! — przerwał prezes, nalewając daléj wino z mimowolnym uśmiechem — stary...
— Ale w obecném położeniu, kiedy Czercza Marcelę porzucił, kiedy wierzyciele zajęli wszystkie ruchomości, on stawia swoją kandydaturę.
— A Marcela?
— Cóż pan prezes chce, by robiła? Przyjąć go musi.
— Czyli inaczéj, chce mu się sprzedać?
— Prezes wie dobrze, iż rzeczy nie nazywają się w ten sposób; mówi się o poświęceniu, nigdy o sprzedaży.
— To na jedno wychodzi. Otóż, albo się nie znam na ludziach, albo Marcela jest niezdolną do tego, jakąkolwiek nazwę dalibyśmy rzeczy.
Hyacenty przeczyć nie śmiał. Miał jednak wprost przeciwne przekonanie. Prezes zadał mu jeszcze kilka pytań o stanie interesów Sawińskich, o dniu sprzedaży ruchomości. Był na nie przygotowany, odpowiadał odrazu.
Śniadanie się skończyło, podano czarną kawę i cygara, prezes zdawał się być zamyślony. Wstał i przeszedł się raz i drugi po pokoju, potém stanął przy kominku i spoglądał w ogień, a na regularne jego rysy padały z dołu odblaski płomienia, rzucając na nie ruchome cienie, z pośród których wynurzały się oczy inteligentne, pełne w téj chwili tłumionych niepokojów.
Hyacenty, siedząc na otomanie, rozmyślał. Co prezes miał na sercu, o tém wiedział dobrze, ale niestety, wiedział tylko ogólnie, a nie był w stanie odgadnąć kombinacyi, jakie tworzyły się w téj głowie bo niestety głowa ta przechodziła o wiele jego miarę.
— Gdybym znał dobrze tego Czerczę — odezwał się wreszcie prezes, przez pół do siebie, przez pół do Hyacentego.
Nie chciał go badać; wiedział z góry, że się to na niewiele przyda, a jednak pragnął zasiągnąć informacyi.
— Cóż pan prezes chce o nim wiedziéć?
— Co ja chcę wiedziéć? — odparł zagadniony, podnosząc oczy, pełne tylu sprzecznych uczuć, że niepodobna było odczytać właściwego ich wyrazu. Uśmiechał się swym uśmiechem satyra, w którym jednak był odcień prawdziwego smutku.
— Wszystko przecież wiedziéć można — wyrzekł pewien siebie Hyacenty.
— Wszystko? — spytał szyderczo prezes.
— Nie?
— Tak, oprócz tych rzeczy, które leżą po za własną świadomością. Zdarza się, że człowiek sam nie wie, jakby w danym razie postąpił.
— Pan prezes mówił nieraz, iż od cyfr wiadomych do niewiadomych zawsze dojść można.
— Czy ja mówiłem: zawsze? W takim razie byłem zarozumiały. Nie o to przecież teraz idzie. Z Czerczą chciałbym się zobaczyć o ile można najprędzéj.
— Nic łatwiejszego; pójdę i sprowadzę go do pana prezesa, choćby zaraz.
Gospodarz domu przytakiwał milczeniem, a gdy Hyacenty wychodził pospiesznie, rzekł tylko:
— A pamiętaj pan, że nie jestem wcale uwiadomiony o tém, czy zaszły, lub nie zaszły jakie zmiany w jego stosunkach z Sawińskiemi; ja nawet mogę nie wiedziéć, że są zrujnowani.
W pół godziny Czercza z Hyacentem wchodzili do gabinetu prezesa, który siedział teraz w fotelu przed kominkiem, przeglądając jakieś papiery, zapewne tylko, ażeby dać sobie pozór zajęcia. Tak przynajmniéj sądził pan Hyacenty, który rzuciwszy na nie wprawném okiem i przedstawiwszy swego towarzysza, ulotnił się natychmiast. Jakim sposobem tak szybko spełnił dane sobie zlecenie, to już należało do tych specyalnych zdolności, które, czyniąc go w niektórych razach niezbędnym, zapewniały mu stanowisko.
Skoro prezes i Czercza zostali sami, po pierwszém powitaniu zmierzyli się wzajem baczném okiem. Każdy z nich miał przed sobą cyfrę niewiadomą, jaką była dla niego osobistość drugiego i starał się ją z góry odgadnąć; każdy chciał zbadać przeciwnika, sam pozostając niezbadanym. Prezes wiedział, a Czercza czuł, że rozmowa pomiędzy nimi będzie ważną i stanowczą, iż zrobi ona z nich sprzymierzeńców, albo wrogów.
— Pan prezes chciał się ze mną widziéć? — wyrzekł Czercza, zamykając się szczelnie w urzędowéj etykiecie.
— Tak, miałem niektóre interesa i rachunki z Sawińskim, chciałbym załatwić je przez pana.
Czercza chciał zaprotestować, powiedziéć, iż węzły łączące go z tą rodziną, zerwane zostały, ale prezes nie dał mu przyjść dosłowna.
— Wiem, wiem — dodał pospiesznie — chcesz mi pan przedstawić, iż właściwiéj uczynię, udając się do jego syna, ale interes mój tyczy się wszystkich spadkobierców; zresztą jest to rzecz bardzo prosta. Z rachunków, jakie miałem z nieodżałowanym nieboszczykiem, zostałem mu winien około dwunastu tysięcy rubli.
Jakby dla lepszego upozorowania tych słów, zaczął przeglądać podręczny notatnik.
— Tak jest: suma ta wynosi jedenaście tysięcy sześćset dwadzieścia rubli.
— Panie prezesie, ja sam przeglądałem papiery i rachunki zmarłego — nie znalazłem nigdzie śladu téj wierzytelności.
— To dziwne! ale rozumie pan, iż dla mnie fakt to zupełnie obojętny. Jest to nawet poniekąd zbieg okoliczności szczęśliwy. Wiem, iż w podobnych razach najzamożniejsze nawet rodziny są chwilowo w przykrém położeniu, skoro więc w papierach Sawińskiego nie ma śladu tego długu, możemy więc tu uniknąć wszelkich formalności. Dzieci są przecież jego jedynemi spadkobiercami. Przygotowałem tu nawet pieniądze, weź je pan.
I jakby nie zważając na milczenie młodego prawnika, mówił daléj:
— Skorzystam i ja z téj sposobności, ażeby uczynić panu propozycyę, o któréj mówiliśmy z biednym Sawińskim. Mam niektóre ważne sprawy. Chciałbym je powierzyć komuś... komuś zdolnemu, jak pan. Rękojmię stanowi dla mnie szacunek i przyjaźń zmarłego. Nie będę się wahał oddać tych spraw panu, któremu on oddawał najukochańsze dziecię. Zresztą, tym sposobem zachowam z jego rodziną stosunki, jakie mnie łączyły z nim samym. Miejsce, jakie panu przeznaczam, wymagałoby jednak natychmiastowego oddalenia się z Warszawy i to na długo. Nie wiem, czybyś się pan na to zgodził?
— Kładł szczególny nacisk na niektóre wyrazy.
W obecném położeniu Czerczy, propozycya prezesa była niespodziewaną łaską losu, a nawet, kto wie, przy zmienionych okolicznościach, mógł jeszcze ożenić się z Marcelą. Jednak było coś w tonie i osobie prezesa, co działało na niego odpychająco, budziło nieufność.
— Wyjechać z Warszawy mogę każdéj chwili — odparł wreszcie oględnie — nie wiąże mnie tu nic, nawet małżeństwo moje jest zachwiane.
— Zachwiane? — zawołał prezes — czy pozwoli mi pan zapytać z jakiego powodu?
— Są to moje osobiste sprawy, wszakże niema tu tajemnicy: jesteśmy dzisiaj oboje zbyt ubodzy, ażeby tworzyć rodzinę.
Wypowiedział to z otwartością, która mogła miéć rozmaite powody. Prezes, mający ciągle do czynienia z ludźmi, przywykły był liczyć się raczéj z nikczemnemi niż szlachetnemi pobudkami.
— Zbyt ubodzy — powtórzył — jest to powód, który ja mógłbym usunąć... gdyby...
— Gdyby? — powtórzył młody człowiek, oczekując na wyraźniejsze słowo.
— Gdybyśmy się porozumiéć mogli...
Chwila wahania była wyraźna; Czercza to zrozumiał, podejrzliwość jego wzrosła. Ludzie nie mają zwyczaju wahać się przed uczynieniem uczciwéj propozycyi. Zaczynał lękać się własnych domysłów, do których upoważniały go dotychczas przeczucia tylko; krew jego wrzała, rumieniec występował mu na twarz. Były rzeczy, których nie chciał usłyszéć, czuł, że był w stanie zmiażdżyć w ręku człowieka, któryby miał śmiałość je wypowiedziéć. Podniósł głowę gwałtownym ruchem i, patrząc wprost w oczy prezesa, wyrzekł:
— Słucham.
Spojrzenia ich krzyżowały się jak dwa ostrza stali; mierzyli się niemi przez chwilę, aż dopóki nie przeniknęli się wzajemnie. Prezes badał, czy ten wybuch dumy nie był wprost podniesieniem ceny ustępstwa. Tego rodzaju wybuchów było bardzo wiele; trwały one niemal zawsze do wysokości pewnéj cyfry, która uciszała buntujące się sumienia. Ale w spojrzeniu młodego prawnika nie dostrzegł nic, coby go upoważniło do rzucenia jakiejbądź cyfry na szalę. Przeciwnie; tkwiła w niém jakaś dumna oporność.
Pod umiarkowanym chłodem tych słów drgała namiętna burza.
— Słucham — powtórzył, widząc wahanie się prezesa — przecież nie może w nich być nic ubliżającego.
Przez ten czas gospodarz domu odzyskał zachwianą na chwilę pewność siebie.
— Zdaje mi się — odparł — iż w téj chwili brak mi jeszcze niektórych niezbędnych informacyi. Pomówimy o tém za dni parę, skoro sobie tylko pan będziesz tego życzył.
Kładł znowu nacisk na słowa, nadając im specyalne znaczenie. Widocznie zostawiał młodemu człowiekowi czas do namysłu, do uspokojenia buntujących się uczuć, i w tym celu otwierał mu furtkę powrotu. Nie dowierzał może własnym oczom. Weź pan te pieniądze — dodał przysuwając mu je.
Samo ich dotknięcie paliło rękę Ryszarda.
— Nie mam do nich żadnego prawa w obecnych stosunkach — wyrzekł.
— Ależ te pieniądze są czystą należnością, którą chciałbym spłacić.
— Więc niech pan odda je dzieciom zmarłego, lub téż złoży na korzyść masy; ja do nich mieszać się nie mogę i nie chcę.
Skłonił się ze słuszną dumą człowieka, który poniżyć się nie da za żadną cenę i wyszedł.
Prezes pozostał sam. Czas jakiś wpatrywał się w węgle kominka dogasające, przysypane popiołem i zdawał się namyślać głęboko. Potém włożył do teki pieniądze, tak dumnie odrzucone przez Czerczę.
— Ha — szepnął — są i tacy!
Może nie pierwszy raz spotykał człowieka, którego kupić nie zdołał, ale zawsze był to rezultat dla niego ujemny. Zawiodła go dyplomacya i zwykła znajomość ludzi. Doznał porażki i powrócił do swego gabinetu tak ponury, iż ci, którzy znali go dobrze, unikali jakiegobądź interesu.
Prezes nie należał do ludzi, którzy w zwykły sposób swój zły humor spędzają na podwładnych, ale gdy był rozdrażniony, miał pewne charakterystyczne przycięcie ust, z których niekiedy wydobywało się lekkie plaśnięcie i pewien złowrogi błysk w oczach, które mroziły krew w żyłach interesantom. W takich chwilach najniewinniejsze żądanie i najsłuszniejsza prośba doznawały nieubłaganéj odmowy. Prezes zwykle łaskawy, nawet czasem wspaniałomyślny, stawał się twardym, jak kamień; z ust jego niechętnie wychodziły słowa, a syczące „nie” było jedynym wyrazem, jaki można było z niego wydobyć.
W takich razach, a na szczęście zdarzały się one rzadko, prezes zamykał się u siebie, nie przychodził nawet na obiad pod pozorem migreny, zajęcia, niecierpiącego zwłoki, lub nagłego wyjazdu. Domownicy wiedzieli, co to znaczyło i unikali nawet téj części domu, w któréj znajdowały się apartamenta i biura samego pana. Jeden kamerdyner Hilary, przywiązany do niego obowiązkami służby, chodził na palcach i oczekiwał w przedpokoju, uważny na najlżejsze skinienie, a strzegł drzwi jego lepiéj, niż Cerber strzegł wejścia do piekieł. Tak było i dnia tego po rozmowie z Czerczą, tak było i dnia następnego. Hilary, który znał swego pana wybornie, służąc mu lat kilkanaście, robił w duchu uwagę, iż nie pamiętał tak groźnéj burzy — gdy nagle wezwany gwałtownym głosem dzwonka, pobiegł, drżąc, do jego gabinetu. Prezes siedział przed biurkiem, zajęty rachowaniem banknotów.
— Chodź tu — wyrzekł krótko, nie patrząc na wchodzącego.
Hilary zbliżył się o ile mógł najciszéj. Wiedział, iż w podobnych chwilach pan jego miał nerwy szczególniéj wrażliwe.
— Pójdziesz — mówił prezes — do panny Sawińskiéj, oddasz jéj list i pieniądze, które tu załączam. Przerachuj! Masz tu rs. 11,620, będziesz żądał pokwitowania; jeśli ci go nie dadzą, nie będziesz nalegał. Kobiety najczęściéj nie mają o porządkach kasowych najmniejszego pojęcia.
Hilary wstrzymywał oddech. Nieraz już nosił pieniądze pod rozmaitemi adresami; suma jednak nigdy nie była tak wielką i nigdy nie miał żądać za nią pokwitowania.
— Rozumiesz? — spytał prezes.
— Rozumiem — odparł bez zająknięcia, chociaż nie rozumiał ani słowa.
— Oddasz pieniądze i list do rąk własnych panny Marceli. Niema tu tajemnicy, ale należy wybrać chwilę, gdy będzie sama lub tylko z siostrą.
— Rozumiem — odważył się odezwać tonem porozumienia z przebiegłym uśmiechem Hilary, któremu te ostatnie słowa nasunęły cały szereg domysłów.
— Nic nie rozumiesz — odparł ostro prezes — i wcale nie potrzeba, ażebyś rozumiał coś więcéj nad to, co masz spełnić. Idź zaraz. O téj godzinie panny Sawińskie prawdopodobnie będą same, ale urządź się tak, żebyś był tego pewny i dwa razy chodzić nie potrzebował. Nadewszystko pamiętaj, że tu niema żadnéj tajemnicy. Powróciwszy, przyjdziesz tu zaraz i powiesz mi ze szczegółami, jakeś się sprawił. Zapowiedz Janowi, że nie ma mnie w domu dla nikogo bez wyjątku. Nie potrzebuję ci mówić, by nikt w domu nie wiedział, gdzie cię posyłam i z czém.
Przesyłka nie miała być „tajemnicą”, jednak i tu i u Sawińskich, miały o niéj wiedziéć jedynie osoby interesowane. Hilary nie był obowiązany rozumiéć jéj ze wszystkiém; to, co zaś wiedział, miało wystarczyć tylko do jéj spełnienia. Wyszedł więc natychmiast.
Tymczasem u Sawińskich odbywała się jedna ze zwykłych scen, towarzyszących ruinie — scena, pogrążająca Marcelę w rozpaczy. Przyszedł znów inkasent upominać się o zapłatę rachunku z magazynu. Człowiek ten, pomimo zapewnień, że niema sposobu zaspokojenia tego długu, dopóki nie uregulują się interesa, nie ustawał w swéj natarczywości, zapewne w mniemaniu, że Sawińscy mają ukryte pieniądze, które tą moralną torturą wydostanie. Ponawiał on niemal codzień swoje wizyty. Jeśli mu nie otwierano, dzwonił, aż do zepsucia dzwonka; jeśli i to nie pomogło, czekał, upatrywał chwilę stosowną, wślizgiwał się drzwiami kuchennemi i zjawiał się przed Marcelą, coraz bardziéj impertynencki.
Na jego widok dumna panna zbladła. Rachunek obejmował tylko rzeczy, brane po Nowym roku, wynosił jednak blisko ośmset rubli. Suknia Jadwini, od któréj ta się wypraszała, którą uważała za niepotrzebną, zajmowała w nim pozycyę stu pięćdziesięciu rubli. Droższą jeszcze była suknia Marceli, a żałoba i niezbędne, jak uważała do niéj przybory, dopełniały sumy ogromnéj na dzisiejsze położenie.
— Jakże to będzie z tym rachunkiem? — zapytał szorstko inkasent, pokazując go znowu Marceli z rodzajem wyzwania.
— Mówiłam już panu...
— Co tu mówić! — przerwał — tu płacić potrzeba. Kazano mi nie ustąpić, dopóki nie odbiorę pieniędzy.
— Gdybym mogła, nie potrzebowałbyś pan dwa razy przychodzić.
— Tak każdy mówi. Cóż to pani sobie myśli, że my darmo mamy lokal, panny, materyał...
— Ależ ja nie mam! — zawołała.
Na twarz jéj wystąpiły płomienne rumieńce. Łzy rozpaczy i upokorzenia cisnęły się do oczów, a ona wstrzymywała je gwałtem.
— Nam nic do tego. To trzeba było sukien nie brać. Ja nie ustąpię.
— Jak pan śmiesz tak mówić — wmięszała się energiczna Jadwinia. — Ubierałyśmy się u was i płaciłyśmy rachunki regularnie od lat kilku.
— Ja tam nie wiem — probował jeszcze podnieść głos inkasent.
— I pan i pana pryncypał wiecie o tém doskonale. Nikt przecież nie mógł przewidziéć nieszczęścia, jakie nas spotkało, jak pan nie przewidzi tego, co go jutro spotkać może. Patrzyła na niego z takiém oburzeniem, iż spuścił wzrok, może odczuwając groźbę w tych ostatnich słowach.
— Pan nie jesteś jedynym wierzycielem — dodała — wszyscy zapłaceni być muszą. Ale dziś, choćbyś pan czekał dzień cały, nikt nie potrafi dać tego, czego nie ma!
Inkasent mruknął coś jeszcze, ale Jadwinia wskazała mu drzwi tak wymownym ruchem, iż wyszedł wreszcie.
Siostry przez chwilę milczały jeszcze, nasłuchując za oddalającemi się krokami. Potém zbliżyły się instynktownie ku sobie i przytuliły się jedna do drugiéj. Marcela płakała, Jadwinia, wyczerpana wybuchem energii, miała łzy w oczach.
— Biedneśmy! — wyrzekła starsza.
— Biedne! biedne! biedne! — powtórzyła młodsza.
— I mamy to znosić ciągle — zawołała Marcela. — Już lepiéj być żoną pana Melchiora.
— Nie, jabym za niego nie poszła nigdy — zaprotestowała Jadwinia.
— Dziecko jesteś!
— To być nie może, by nie było przed nami innéj drogi.
Marcela westchnęła z głębi piersi i spojrzała na siostrę zbolałemi oczyma istoty, poddającéj się okropnej konieczności.
— Na twojem miejscu ja... — pochwyciła Jadwinia.
W tej chwili mowę jéj przerwało lekkie poruszenie przedpokojowego dzwonka. Umilkła nagle i obie z Marcelą stały chwilę, przerażone, oniemiałe. Nie było kogo posłać, aby zobaczył, kto dzwoni. Czyżby to inkasent powracał?
Dzwonek odezwał się znowu, ale cicho, dyskretnie. Pomimo to Marcela pochwyciła siostrę za ręce.
— Nie otwieraj! — szepnęła błagalnie.
— Po długiéj przerwie zadzwoniono znowu, ale bez niecierpliwości, jakby osoba dzwoniąca chciała zaznaczyć, iż nie ma praw żadnych, a tylko doprasza się o otworzenie drzwi.
— Może to pan Melchior? — zauważyła Marcela.
— Tém lepiéj — ozwała się Jadwinia.
— Nie, to nie jest wierzyciel: wierzyciel inaczéj dzwoni.
— Zobaczę — odparła wreszcie młodsza siostra.
Otworzyła drzwi i ujrzała przed sobą nieznanego człowieka, który z powagą, właściwą służbie wielkich domów, skłonił się i zapytał, czy może się zobaczyć z panną Sawińską, gdyż ma jéj wręczyć list z pieniędzmi od pana prezesa Olbrowicza.
List z pieniędzmi! była to rzecz niesłychana. Jadwinia zdumiona wprowadziła go do pokoju, w którym znajdowała się siostra. Usłyszała ona słowa Hilarego, a gdy ten zatrzymał się z uszanowaniem przy drzwiach, spytała drżącym głosem.
— List z pieniędzmi do mnie?
Hilary znał ją z widzenia, skłonił się przed nią tak nizko, jak to czyniono za życia ojca i podał list z wyraźném wahaniem — bo przecież list powinien być podany na tacy.
Marcela pochwyciła go ciekawa, niecierpliwa, nie zdolna pohamować się nawet w obecności obcego człowieka. Rozerwała kopertę i czytała. Hilary tymczasem, według odebranego zlecenia, badał pokój, w którym się znajdowała Marcela, wyraz jéj twarzy i najdrobniejsze szczegóły otoczenia, okiem człowieka, przed którym nic nie uchodzi.
List prezesa krótki, urzędowy, ale pełen szacunku i współczucia, brzmiał, jak następuje:

„Z różnych interesów i rachunków, jakie miałem z nieodżałowanym ojcem pani, pozostałem mu dłużny sumę 11,620 rs. Czekałem dotąd, czy spadkobiercy się po jéj odbiór nie zgłoszą. Byłem sam, chcąc wyrazić moje głębokie współczucie, ale drzwi pani były szczelnie zamknięte. Odsyłając należną sumę, łączę wyrazy najwyższego poważania

Eustachy Olbrowicz.”


Marcela przebiegła list oczyma i spojrzała ze zdumieniem na posłańca, który teraz wydobył z kieszeni pugilares, porzucił swój posterunek przy drzwiach i, zbliżywszy się do zakurzonego stołu, zaczął liczyć i układać na nim paczki storublowych banknotów. Jadwinia więcéj jeszcze zdumiona, spoglądała na tę czynność, którą kamerdyner prezesa wykonywał z niezmierną precyzyą.
— Jedenaście tysięcy sześćset dwadzieścia — rachował Hilary, dodając do całych paczek sześć tęczowych papierków i cztery pięciorublówki.
Marcela pierwszy raz w życiu odbierała pieniądze; dotąd dostawała je od ojca, lub wprost czerpała z jego biurka.
— Czy mam czekać na pokwitowanie? — zapytał z ukłonem Hilary, pamiętny na instrukcye swego pana.
— Pokwitowanie? — powtórzyła z niejakiém zakłopotaniem. — Ah! naturalnie, pokwitować trzeba.
Szukała papieru i pióra, których na razie znaleźć nie mogła. Potém nie miała pojęcia, jaką formę nadać téj najprostszéj czynności. Znalazła nareszcie ćwiartkę papieru z kolorową winietą, przedstawiającą złote rybki, i w braku innego, napisała na nim swym eleganckim angielskim charakterem te proste wyrazy:
„Odebrałam rs. 11,620.”
Podpisała się, zapominając położyć daty, i oddała papier wraz z pięciorublówką Hilaremu, który nie myślał prostować téj nieformalności; włożył pokwitowanie do pugilaresu, skłonił się głęboko i wyszedł.
Siostry mogły pomyśléć, że nawiedził je sen błogi, gdyby nie te paczki banknotów, zalegające stół cały. I nagle, jakby od tych tęczówek bił blask magiczny, rozjaśniła się odrazu ponura atmosfera pokoju. Łzy Marceli oschły, spokój rozlał się na obliczu, źrenice straciły swój bolejący wyraz.
— Wiész! — zawołała — to tak, jak w bajkach.
Spoglądała na tęczówki, wszystkie świeże, jakby z pod stempla, lubowała się ich szelestem. Odbywała się w niéj nagle metamorfoza dziwna, odzyskiwała energię i siłę, stawała się znowu sobą, jakby wraz z temi pieniędzmi wstępował w nią duch dawny.
— Spłacimy wszystkie długi ojca — mówiła, przyglądając się otaczającym ją sprzętom, jak drogiéj własności, odzyskanéj nagle.
— Będę mogła uczyć się, czego będę chciała — zawołała Jadwinia.
Marcela spojrzała na nią z roztargnieniem.
— I czegóż się ty chcesz uczyć?
— Alboż ja wiem! Czegoś, coby mi dało możność zarobienia na swoje utrzymanie, bo ja... ja nie poszłabym nigdy za mąż bez miłości.
Marcela milczała zamyślona, z czołem, pochyloném ku ziemi; snadź ważyła w myśli nowe nadzieje, czy nowe zamiary.
— Tylko nie wiem — wyrzekła z pewném wahaniem Jadwinia — jak długo moglibyśmy żyć z podobnéj sumy?
Siostra miała słuszność. Marcela dotąd więcéj wydawała rocznie, a tu przecież trzeba było naprzód spłacić długi, których cyfry nigdy spamiętać nie mogła, bo co prawda, do cyfr miała zawsze wstręt arystokratyczny.
— Być może — zauważyła naiwnie — iż odbierzemy więcéj takich sum, ojcu należnych.
Teraz wszystko zdawało się możliwe; a przy nieświadomości interesów, w jakiéj była wychowaną, nie przyszło jéj namyśl, iż papiery ojca musiały wykazać zarówno to, co mu się należało od innych, jak jego własne należności.
Stanisław wracając z biura, zastał siostry nad stosami banknotów, o których schowaniu nie pomyślały wcale. Stanął, jak wryty; źrenice jego zapaliły się, rumieniec wystąpił na twarz; zrobił ruch, jakby chciał zagarnąć ten skarb niespodziany, i wstrzymał się siłą woli.
— A to zkąd? — zapytał głosem zdławionym.
— Prezes odesłał jakiś dług, zaciągnięty u ojca.
— Prezes? Jaki prezes?
— Olbrowicz.
Stanisław wiedział dobrze, iż w papierach ojca nie było śladu podobnego długu, ale wiadomość tę zachował dla siebie.
— Czy ty się nie mylisz? — spytał znów po chwili.
Wzruszyła ramionami z uśmiechem, jak to czyniła dawniéj, gdy była pewną czego.
— Jakże to było? kto przyniósł? kiedy? — badał daléj Stanisław.
Marcela podała mu list odebrany. Stanisław pochwycił go ruchem gorączkowym i jednym rzutem oka przeczytał wszystko, nawet adres na kopercie.
— Dlaczegóż pieniądze te odesłał tobie, nie mnie? — zapytał.
— Prawda! — zawołała, uderzona tą uwagą.
— I nie żądano pokwitowania? — ciągnął daléj swoje badanie.
— Owszem — odparła z odcieniem uspokojenia — dałam je.
— Ależ takie pokwitowanie nic nie znaczy. Suma, stanowiąca spadek po ojcu, należy do nas wszystkich.
— Przecież to wszystko jedno: użyjemy jéj dla dobra nas wszystkich.
Nie miała pojęcia o żadnych formach prawnych, chociaż była córką prawnika; nie cierpiała zawsze tych suchych, nudnych form kodeksowych.
Stanisław nie uważał za stosowne w téj chwili wtajemniczać ją w nie, ani tłómaczyć, dlaczego jéj prywatne pokwitowanie znaczyło coś jedynie wobec osoby, wręczającéj pieniądze, jeżeli prezes nie był jéj zupełnie pewny. Prezesa zaś nie mógł podejrzywać o elementarną nieznajomość prawa. Było w téj całéj sprawie coś niejasnego, a nawet więcéj, coś podejrzanego. Mogło to ujść uwagi niedoświadczonych dziewcząt, ale on — on powinien był wiedziéć, co to znaczy. Przechadzał się po pokoju zamyślony, przyglądając się banknotom, które na niego wywierały wpływ magiczny. Czyżby prawdą było, co mu się przelotnie obiło o uszy w czasie balu, że prezes zachwycił się Marcelą? Miał on żonę, to prawda, ale żona ta znaczyła tak mało w jego życiu, a dla ludzi bogatych rozwód jest rzeczą łatwą... Otwierały się przed nim nowe perspektywy. Mogła to być jednak tylko fantazya bogacza, chcącego delikatnie przyjść w pomoc rodzinie człowieka, z którym był w blizkich stosunkach. Z prezesem i to było możliwe: słynął ze wspaniałomyślności. Potrzeba mu było wiedziéć, co sądziła o tém Marcela.
— O czém myślisz? — spytała go siostra. — Trzeba będzie zaraz spłacić, co się komu należy, uwolnić rzeczy z pod zajęcia.
— Trzeba będzie także ograniczyć bardzo wydatki, zreformować dom, zmniejszyć mieszkanie. Bo z téj sumy zostanie się nam niewiele.
— Tak? — westchnęła, zachmurzona nagle tą koniecznością.
— Chyba, że małżeństwo twoje z Melchiorem nastąpi niedługo.
W téj chwili zapomniała zupełnie o starym kawalerze.
— Oh! — zawołała — teraz położenie nasze się zmieniło. Pozwól mi odetchnąć i nie myśléć o nim.
Brat spojrzał na nią podejrzliwie. Suma ta przynosiła im ulgę, ale nie zmieniała z gruntu położenia. Czyżby wiedziała coś więcéj i przed nim ukrywała... Próbował ją wybadać ostrożnie, bez obudzenia nieufności.
— To dziwne — wyrzekł, patrząc jéj wprost w oczy — iż w papierach ojca nie było wzmianki żadnéj o téj sumie.
Nie zafrasowało jéj to wcale.
— Prezes musiał ją miéć zapisaną, lub pamiętał o niéj. Czyż to nie na jedno wychodzi?
— Postąpił bardzo szlachetnie — rzucił po chwili.
Wzruszyła ramionami.
— To rzecz tak prosta... — wyrzekła ze wspaniałém lekceważeniem — zrobiłby to każdy.
— Ostatecznie, czy nie domyślasz się — zawołał zniecierpliwiony — dlaczego tobie, która się do interesów nie mieszasz, odesłał pieniądze?
Zamyśliła się i nagle rumieńce wystąpiły jéj na twarz. Stanisław sądził, iż podejrzenia ich się zbiegły; ale słowa jéj wyprowadziły go z błędu.
— Ah! — szepnęła z boleścią — pewno ktoś obmówił cię przed nim.
— Jakto! — zawołał — ty myślisz, że nie chciał zawierzyć mi téj sumy?
— Inaczéj, dlaczegóżby mnie ją odsyłał?...
Więc to było podejrzenie jedyne, jakie jéj się nasunęło? Patrzała na niego przejrzystym wzrokiem tak pełnym szczerości, iż musiał uwierzyć temu. Wobec nieokreślonego położenia należało postępować bardzo oględnie.
— Marcelo! — wyrzekł, biorąc jéj ręce w swoje — nie ufaj temu niespodzianemu uśmiechowi losu, nie zrażaj pana Melchiora.
Rzuciła mu się na piersi, jakby w jego ramionach szukała obrony przed ohydną przyszłością.
— Oh! — szepnęła — wiem, że mi nic innego nie pozostaje; trzeba mi przyzwyczaić się do téj myśli. Ale dziś — teraz, tak nagle, ja nie mogę... nie mogę... nie mogę!
Powtarzała te słowa wśród łez, które napełniły jéj oczy. A potém szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Gdybym nie widziała go przynajmniéj przez dni kilka! Idź do niego... powiedz mu... powiedz, co chcesz, tylko niech nie przychodzi.
Stanisław pomyślał, iż był to rzeczywiście najrozsądniejszy projekt. Przez dni kilka położenie powinno się wyjaśnić o tyle, by można się łatwiéj pokierować. Czułostkowość kobieca miała widać dobrą stronę. Marcela była teraz dla niego istotą drogocenną, jak karta atutowa dla gracza, albo koń wyścigowy dla sportsmena; za jéj sprawą mógł jeszcze wygrać los wielki.
Wypadało mu spełnić jéj wolę. Udał się więc do pana Melchiora z trudną rolą powstrzymania jego odwiedzin bez ostudzenia zapału. Na jednéj z odleglejszych ulic Warszawy, stary kawaler zajmował we własnym domu willę z ogrodem i cieplarnią. Miał namiętność do kwiatów, i bukiety, jakiemi obdarzał niekiedy piękne panie, wyhodowane były u niego. Dlatego­‑to może obdarzał niemi rzadko, w dowód szczególnéj łaski.
Gdy Stanisław zadzwonił do oszklonego ganku willi, służący przyszedł natychmiast otworzyć; a ponieważ pan był w domu, zameldował gościa i zaprowadził go przez obszerny salon do jego gabinetu. Stanisław był tu po raz pierwszy i rozglądał się wokoło z ciekawością, jaką nawet w jego apatycznéj naturze budził człowiek, mający prawdopodobnie zostać jego szwagrem. Salon miał wszystkie cechy zwykłe salonu zamożnego kawalera: meble kosztowne, jakby prosto przyniesione od tapicera, przeglądały się w posadzce wywoskowanéj jak zwierciadło, gdzieniegdzie pokrytéj tureckimi dywanami. Fotele i krzesła stały równo w szeregu, jak żołnierze przed frontem. Nigdzie plamki, nigdzie pyłku, nigdzie nieporządku żadnego, ale téż i nigdzie tego, co znamionuje życie. Na ścianach wisiały lustra pomiędzy świecznikami — i nic więcéj; żaden obraz, żadna rzeźba, a choćby tylko sztych lub oleodruk, nie przerywały symetrycznego szeregu złocistych bukietów, rzucanych na białe tło tapet, ujętych w ciemne aksamitne ramy, odpowiadające kolorem pokryciu mebli. Panowała tu cisza i spokój grobowy. Nigdzie żadnego przedmiotu sztuki, nigdzie żadnego z tych bronzów, alabastrów, w których kocha się dzisiejsze pokolenie, a które moda narzuca. Książki nawet ani gazety nie nadawały pozoru zamieszkania temu salonowi wiecznie chłodnemu, pomimo iż dwa porcelanowe piece ogrzane były starannie.
Gabinet pana Melchiora różnił się od salonu tém, iż zamiast jedwabną tkaniną, meble kryte były skórą, a ciemne tapety zastępowały białe ze złotem. Zresztą tu także panował ten sam zimny, pedantyczny porządek. Biurko wyglądało tak, jakby na niém nikt nigdy nie pisał, kałamarz nie miał plamki atramentu, dobór świeżych piór sterczał z piórnika, a wszystkie przybory świeciły się, jakby świeżo przyniesione ze sklepu.
Pan Melchior czytał właśnie Kurjera Warszawskiego, przeczytawszy zaś, składał natychmiast do szuflady na ten cel przeznaczonéj. To téż nie zdarzyło się nigdy, by który numer zaginął, a komplety z lat wielu, porządnie ułożone i związane, stanowiły niemal jedynych lokatorów bibliotecznéj szafy, któréj nędzę przysłaniały dyskretnie ciemne po za szybami firanki. Stary kawaler nie kupował książek, chyba, że mu gwałtem wciśnięto na nie prenumeratę. Taką książkę lub wygrany na loteryi fant zabierał zaraz z sobą, choćby najmniejszéj dla niego nie miały wartości.
Nie lubił w ogóle, żeby się co marnowało. Nie można było nazwać go skąpym, tylko miał przywyknienia ubogiego człowieka, o których pomimo majątku zapomniéć nie mógł; majątek ten przyszedł mu niespodzianie: nie zarobił go sam i nie lubił go pokazywać jak dorobkowicze, pyszniący się nim nieraz, jako dowodem własnych zdolności, pracy lub sprytu.
Na widok Stanisława, gospodarz domu powstał szybko i nawet nie złożył Kurjera na właściwém miejscu. Nowoprzybyły nie był w stanie ocenić ważności tego faktu, zrozumiał jednak łatwo, że był pożądanym gościem.
Idąc tu, kłopotał się myślą, jak spełnić żądanie siostry, czém upozorować swą wizytę. To zadanie ułatwił mu pan Melchior, mówiąc odrazu:
— Spodziewałem się ciebie, kochany panie Stanisławie; zdaje mi się, iż należy nam pomówić o interesach.
Młody człowiek spojrzał na gospodarza domu, usiłując go zbadać swym przygasłym wzrokiem. I znów pan Melchior ułatwił mu zadanie.
— Nie myślisz pan przecież — wyrzekł z żywością — bym pozwolił zlicytować wasze ruchomości. Pańska siostra przywiązaną jest do rzeczy, wśród których wzrastała, a jak pan wiesz zapewne, ja... ja ją kocham.
Powiedział to z wielką prostotą, przyznając się do téj spóźnionéj miłości. Prosił niegdyś urzędownie ojca Marceli o jéj rękę; miał więc prawo sądzić, iż rzecz ta przyszła pod obrady rodziny.
Stanisław nie okazał żadnego zdziwienia. Pod tym względem przynajmniéj położenie było jasne.
— Wiem, wiem — odparł, ściskając z zapałem rece starego kawalera. — Moja siostra...
Wyrzekł te ostatnie słowa z ubolewaniem; w ten sposób zapewniał bez słów starego kawalera, że jest jego sprzymierzeńcem.
— Przed Czerczą cofnąć się musiałem — mówił daléj pan Melchior — ale dziś...
— Moja siostra — zaczął znów Stanisław.
— Rozumiem — przerwał stary kawaler, który w tym razie okazał się bardzo domyślnym, — Widziałem ją. Mówić jéj teraz o małżeństwie niepodobna. Niech wprzód przeboleje, zapomni, odżyje, pozna prawdziwe przywiązanie...
Umilkł. Był widocznie wzruszony.
— Interesa — dodał po chwili — zwłoki nie cierpią... Jakaż wam suma potrzebna?
Stanisław znalazł się w dziwném położeniu. Trudno mu było opowiadać staremu kawalerowi o tém, co zaszło. Lękał się obudzić podejrzenia. Gdy tu szedł, nie myślał go wyzyskiwać; kiedy jednak ten ofiarował mu sam swą pomoc — czyż nie mógł z tego skorzystać? Jak każdy prawie syn bogatych rodziców, nie potrzebujący się rachować, Stanisław miał pełno bieżących rachunków, małych długów i zobowiązań, które dziś straszliwie obarczały jego budżet.
Ostatecznie o cóż szło? Jeśli Melchior ożeni się z Marcelą, to nie będzie wiedział, kto zapłacił długi Sawińskich. Jeśli się zaś nie ożeni... w takim razie... Tu otwierały się Stanisławowi rozmaite widoki, a w każdym razie spłacenie Melchiora nie mogło być rzeczą trudną...
— Jakaż wam suma potrzebna? — powtórzył pan Melchior, nie odbierając odrazu odpowiedzi na swoją propozycyę.
Stanisław zdecydował się szybko.
— Panie! — zawołał — ojciec mój słusznie nazywał cię najzacniejszym z ludzi. Przecież ja nie wiem, czym powinien... Marcela... nie wiem czyby przyjęła.
— Panna Marcela? — powtórzył nieco smutnie stary kawaler — alboż ona ma pojęcie o interesach! Będzie to sprawa między nami dwoma.
Te słowa usunęły ostatnie skrupuły Stanisława; podniósł głowę — był zdecydowany.
— Wieleż potrzeba? — powtórzył jeszcze pan Melchior.
Jak każdy człowiek oszczędny, który postanowił wydać znaczną sumę, wolał uskutecznić to odrazu, jak gdyby szło o przebycie przykréj operacyi.
— Trzy tysiące w banku handlowym, dwa we wzajemnym kredycie, tysiąc w kasie przemysłowców, a niektóre drobne należności, to znowu tysiąc.
Pan Melchior był przygotowany na trochę mniéj. Nie okazał tego jednak. Napisał czek na siedem tysięcy rubli i wręczył go Stanisławowi.
— Idź pan — rzekł — i powiedz Marceli... pannie Marceli, poprawił się, widząc spojrzenie jéj brata — niech się nie troszczy o przyszłość; niech wie, że jest ktoś, co radby przeczuć jéj myśli, usunąć przed nią powód zmartwienia, co pragnie tylko jéj szczęścia. Powiedz jéj to...
Mówił to z prawdziwém uczuciem, ale Stanisław przerwał mu ze śmiechem.
— W takim razie, nie będzie to sprawa między nami tylko...
— Masz pan słuszność; najlepiéj nie mów jéj pan nic.
Stanisław wszedł na niebezpieczną drogę, cofnąć się było trudno. Doświadczał tego, co doświadczać musi człowiek, biegnący po wązkiéj kładce, rzuconéj na urwisku: musi iść naprzód lub się stoczyć w przepaść. Teraz dopiero przypomniał sobie, jak prosiła go Marcela, by przez dni parę mogła w spokoju wyrozumiéć położenie. Przyszedł tu nawet w téj myśli.
— Za parę dni — wyrzekł siląc się na uśmiech, choć ten z trudnością przychodził mu na usta — zobaczy pan u nas nowy porządek.
— Stawię się zaraz jutro.
— Nie, nie: wstrzymaj się pan, zostaw czas Marceli, niech się rozpatrzy, urządzi.
Pan Melchior nie widział powodu, dla któregoby to miał uczynić. Pragnął być doradcą Marceli, pragnął widziéć jéj zadowolenie. Przyszło mu wreszcie na myśl to, czego Stanisław wypowiedziéć nie mógł, iż obecność jego w téj chwili wyglądałaby, jak nadzór nad powierzonym kapitałem, a on przecież nie chciał w ten brutalny sposób wpływać na postanowienie Marceli, nie chciał, by go uważała, jako zadatek, który własną osobą spłacić musi.
Stanisław wystawił mu kwit na wypożyczoną sumę, w którym jednak nie oznaczył terminu oddania; pan Melchior na tę nieformalność nie zwrócił uwagi.
— Więc pan sądzisz — spytał z westchnieniem — iż będzie lepiéj, gdy nie pokażę się u was przez dni kilka. Ależ w takim razie ona nie pojmie, zkąd przychodzi pomoc.
— Rachuj pan na mnie, a przytém odczegóż domyślność kobiecego serca.
Podobnemi argumentami, na które wysilał się rozpaczliwie, udało mu się wreszcie nakłonić starego kawalera do uczynienia zadość jego woli. Pomimo to, chmurny powrócił do domu. Dotąd był tylko hulaką, pasorzytem, nie czyniącym zadość żadnemu obowiązkowi. Dziś popełnił czyn nieuczciwy.
— Ba! — wyrzekł sam do siebie, jakby odpowiadając na jakieś tajemne zarzuty: w najgorszym razie oddam staremu pieniądze.
W parę dni późniéj dom Sawińskich odzyskał dawną fizyognomję; parę niepotrzebnych dziś pokoi zamknięto, inne były opalone i utrzymane starannie, służbę zmieniono, poprzestając na kucharce i młodszéj, i życie uregulowało się przynajmniéj na czas jakiś.
Wówczas dopiero prezes, który wiedział zawsze to, co mu wiedziéć było potrzeba, zapytał listownie, czy panna Sawińska przyjąć go zechce, i odebrawszy chętne przyzwolenie stawił się w zwykłéj porze wizytowéj. Marcela, powróciwszy do normalnych warunków, otrząsła się z rozpaczliwéj apatyi, w jakiéj zostawała dotąd. W dawném swém otoczeniu odnalazła sama siebie, a gdy usiadła znów na kozetce w swoim buduarze, smutek jej przybrał formy łagodne, nie odbierał jéj pamięci o sobie, ale przeciwnie dodawał uroku.
Zapowiedziana wizyta prezesa, chociaż uważała ją tylko za akt światowéj grzeczności, sprawiła jéj wielką ulgę, podniosła niejako we własnych oczach, była dowodem, iż nie straciła swego towarzyskiego stanowiska. Od rana więc przygotowywała się do niéj.
Siostra, w zastępstwie panny Matyldy, z którą się rozstać musiała, upięła jéj bujne włosy, bo już tego to biedna Marcela sama uczynić nie była w stanie. Żałobny strój, robiony w jednym z pierwszych magazynów, podnosił jeszcze białość jéj cery. Gdyby nie kolor téj sukni, nie krepa, którą była obszyta, mogła była myśléć, iż nie zmieniło się nic w jéj położeniu, jak się nie zmieniło wokoło niéj.
Światło dnia zimowego znów łamało się i odbijało od niebiesko­‑zielonawych portyer, rzucając na sprzęty delikatne odblaski, a nawet wielkie liście rysowały swe ostre zęby na tle okna, ustawione w złoconéj żardinierze, pośród kamelyi i hyacyntów, jak za dawnych czasów. Ogrodnik dnia tego rano przyniósł kwiaty, nie wiedziéć przez kogo zamówione i ustawił w zwykłym porządku. Wśród tego ulubionego, wonnego pokoju, ogarniało Marcelę uczucie dobrobytu i zadowolenia, które wstydziło ją samą, a gdy dźwięk dzwonka zwiastował przybycie gościa, zapomniała o wszystkiém, co ją dotknęło.
Dotąd stosunek jéj z prezesem był etykietalny gdy spotykał ją na rautach lub wieczorach, zamieniał parę grzecżnych słów, ale niebawem rozdzielał ich świat swemi niewidzialnemi zaporami. Ona otoczona była młodzieżą, ubiegającą się o jéj rękę, prezesowi nie wypadało do niéj się mieszać. Późniéj wyróżniła Czerczę, a wówczas wszyscy inni zniknęli jéj z oczów. Można więc powiedziéć, iż znała prezesa tylko z widzenia i z plotek świata. Był to człowiek, który na poznaniu zyskiwał; posiadał on ten dar podobania się, często niezależny od piękności i rozumu, szczególniéj ujawniający się względem kobiet. Działał tu niezawodnie urok jego milionów, jego położenia, jego pięknéj postawy, jego rzeźbionych rysów, ale działało po za tém jeszcze coś nieokreślonego.
Owe coś można było wytłumaczyć po części uwielbieniem prezesa dla kobiet. Jak ongi Owidyusz — który się do tego tak naiwnie przyznawał — w każdéj prawie bez wyjątku znajdował jakiś wdzięk, jakiś szczegół, godny kochania, kobiety zaś odczuwały to instynktownie i ze swéj strony gotowe były do wzajemności. Wobec kobiety, nawet takiéj, o któréj zdobyciu nie myślał, zmieniało się obejście i wyraz twarzy prezesa; głos mu drgał i miękł, jakby usiłował wślizgnąć się do serca, zająć uwagę, wywrzéć wrażenie. Działo się to niemal bezwiednie, stało drugą naturą i tłumaczyło ogólne względy płci pięknéj dla niego. Kiedy jednak wzbierało w grę jego uczucie, jego wola, natenczas głos ten nabierał giętkich modulacyi, jak słodkie tony fletni, magnetyzowały one ucho, podczas gdy spojrzenie magnetyzowało wzrok na przemian ognistemi pociskami i łagodną przemocą. Kobiety jedynie, i to kobiety niektóre wiedziały, jaka była siła jego spojrzenia, jak umiał przemawiać wyraźnie za jego pomocą, prosić, błagać, domagać się, nakazywać, rozpaczać lub rozpływać się szczęściem.
Kobiety mówiły, iż nikt nie umie rozmawiać tak, jak prezes. Rozmowa jego przecież była dla ubocznego słuchacza zupełnie czcza i bez znaczenia, ograniczała się głównie na słuchaniu, ale on umiał słuchać w ten sposób rzeczy najobojętniejszych, choćby to był nawet opis stroju, choroby, zatargu domowego itp., jakby nic innego w téj chwili nie zajmowało go na świecie; ruchliwa, choć regularna twarz jego, odbijała po kolei wszystkie uczucia mówiącéj, zdawał się być przez nie opanowany wyłącznie, a wówczas jeden uścisk, ruch przytakujący, nabierał znaczenia najwyszukańszego komplementu. Prezes zresztą i tą monetą nie gardził, a komplement umiał zawsze dostroić do miary téj, do któréj był skierowany; więc choćby w jednym salonie rozmawiał w ten sposób z dziesięcioma kobietami, pozostawiał każdą w szczęśliwém przekonaniu, że nią jedną był wyłącznie zajęty. Może téż żadna się nie myliła, bo przez czas, jaki prezes każdéj z osobna poświęcał, niezawodnie o niéj tylko myślał.
Nie było téż na świecie człowieka, któregoby rozmaiciéj sądzono. Były w nim istotnie dwie odrębne indywidualności. Często sarkastyczny, ucinkowy w towarzystwie męzkiém, był przy kobietach topliwym, jak wosk, lgnącym i słodkim, jak miody, a poufałość jego nawet nie miała nigdy cechy lekceważenia.
Kiedy wchodził do buduaru Marceli, czynił to z namaszczeniem, z rodzajem czci, jak gdyby to była świątynia nieszczęścia, a bóstwem jéj ta smutna kobieta w żałobie, któréj niósł swe hołdy.
Postawa ta pochlebiła Marceli. Duma była w niéj zadraśnięta na równi z sercem, a może z jéj powodu cierpiała najsrożéj. Widząc więc prezesa z głową pochyloną przed sobą, doznała dziwnie kojącego uczucia, jakby to było zadość uczynienie za upokorzenia, któremi karmiono ją obficie w dniach ostatnich.
— Należę do tych — mówił, biorąc rękę sobie podaną po pierwszych słowach powitania — którzy mogą ocenić stratę, jaką pani poniosła. Znałem twego ojca. To dość, bym panią rozumiał.
Słowa te nie wychodziły ponad zwykły kondolencyjny komunał. Prezes uważał, iż mówiąc do kobiet, głowy sobie łamać nie potrzeba, bo tu wszystko stanowi akcent i spojrzenie, zaakcentował je téż tém silniéj, że aksamitna dłoń Marceli spoczywała zapomniana w jego rękach. Z pomiędzy nieszczęść, które ją spotkały, wybrał to, o którém miała prawo mówić bez zarumienienia, nie dotknął zerwanego małżeństwa, ani straty materyalnego położenia. Wiedział, iż kobiety, najwięcéj potrzebujące pieniędzy, nie umiejące się bez nich obejść, najmniéj lubią o nich mówić.
Słowa jego wycisnęły jéj łzy z oczu, ale łzy te nie miały goryczy, przeciwnie, przynosiły jéj ulgę, na kształt rzeźwiącej rosy. Była mu za nie wdzięczna.
— Mój biedny ojciec! — wyrzekła.
Prezes pochylił się i wycisnął na jéj ręce długi pocałunek.
— Pozwól pani tym, co byli jego przyjaciółmi, pozostać przyjaciółmi jego rodziny i wzajem zachować im trochę uczuć, jakie on miał dla nich.
Mówiąc to, spoglądał na nią w taki sposób, jakby dopraszał się największéj łaski.
— Och! — odparła zmieszana, sama nie wiedząc czemu tém spojrzeniem — potrzebujemy bardzo przyjaźni ludzkiej, któżby jéj nie przyjął z wdzięcznością!
— Przyjaźń daje pewne prawa.
— Prawa? — powtórzyła.
— Niezawodnie, a najprzód prawo do zaufania.
Uśmiechnęła się mimowoli i odrzekła z odcieniem budzącéj się kokieteryi:
— To bardzo wiele; prawa tego nie dostaje się w spadku. Trzeba na nie samemu zasłużyć.
— Powiedz pani, co na to uczynić potrzeba? Dać się poznać. Będę się o to starał.
Milczała. Było coś w jego słowach, głosie, wejrzeniu, co budziło w niéj wrażenia zmarłe we łzach rozpaczy, co pobudzało żywsze bicie serca.
— A wówczas — mówił daléj — powierzy mi pani może swoje myśli, chęci, zamiary.
— Alboż ja mam zamiary jakie? — odparła, powracając nagle do poczucia smutnéj rzeczywistości.
Westchnęła z głębi serca i spojrzała na niego cudnie pięknemi oczyma, które w téj chwili były podobne do oczu konającéj łani.
Te oczy zelektryzowały prezesa.
— Pani się zdaje — zawołał — że masz tylko przed sobą drogę cierni i smutku. Odczuwamy to zawsze doznawszy bolesnéj straty. Tymczasem życie wysnuwa się coraz z innego wątku. Jest ono wiekuistém pożegnaniem, jak mówi Heine, ale nowa wiosna przynosi znów to, co zima zabrała.
W danéj chwili prezes umiał być poetycznym, przytém Heine był jego ulubieńcem, a piękna kobieta zawsze nasuwała mu go na pamięć. Dnia tego postawił on swój stosunek z Marcelą na stopie przyjaznéj poufałości; prosił o pozwolenie odwiedzania jéj często, a ona mu go udzieliła bez wahania. Na dziś było to dość, pożegnał nie myśląc o tém, że ta przyjemność kosztowała go blisko dwanaście tysięcy rubli.
Zblizka, przy świetle dnia, Marcela wydała mu się piękniejszą jeszcze, niż na wieczorach; ocenił wprawném okiem znawcy, iż piękność ta nie miała nic sztucznego, a przytém sprawdził dostatecznie jéj wdzięk, wykwint, wyrobienie towarzyskie, które czyniły ją podobną do oszlifowanego brylantu.
Ma się rozumiéć, iż nie było mowy o sumie odesłanéj przez niego. Ani on, ani ona nie uważała za stosowne o niéj napomknąć. Ona nie wątpiła ani na chwilę, iż to był dług rzeczywisty, a zatém zwrot ten był rzeczą tak prostą, iż nie było o czém wspominać...
Prezes wychodził z domu Sawińskich rozpromieniony, gdy niespodzianie spotkał się z Hyacentem, bo ten przypadkiem, czy umyślnie, spacerował po Krakowskiém Przedmieściu. Znawca fizyognomii swego pryncypała, widząc, że burza minęła, zagadnął prezesa z ciekawością, do któréj upoważniły go dotychczasowe poufne stosunki.
— Piękna Marcela pewno już otarła łzy po narzeczonym.
— Czy panna Sawińska — te ostatnie wyrazy prezes podkreślił dobitnie — wybrała cię za powiernika, panie Hyącenty?
Spojrzenie, jakie słowom towarzyszyło, przekonało Hyacentego, że tym razem prezes interesa swoje sercowe sam zamierzał prowadzić i nie mógł ścierpieć, aby się do nich mieszano.
— Sądziłem, myślałem... tłumaczył się zmieszany.
— Są wypadki, w których najlepiéj nie sądzić i nie myśléć; zdawałoby się, że tego przypominać nie potrzeba.
I, odwróciwszy się, poszedł daléj szybkim krokiem.
Hyacenty miał wszelkie prawo się obrazić — nie obraził się jednak. Popatrzył za odchodzącym i mruknął sam do siebie, kręcąc wąsa:
— No, proszę, to aż tak...
Gdyby miał dar jasnowidzenia i mógł zajrzéć do buduaru Marceli, byłby dobitniéj jeszcze słowa te powtórzył. Piękna panna siedziała na otomanie, z głową w tył przechyloną, opartą na poręczy, usta jednak rozchylał zaledwie dostrzegalny uśmiech, pełen skupionego rozmarzenia, oczy, w pół przysłonięte powiekami, zdawały się gonić obrazy myśli. Czar prezesa działał. Była pod jego urokiem.


Są ludzie, którzy całe życie rozmijają się z właściwą chwilą, którzy zawsze wszystko robią zawcześnie lub zapóźno. Czy dzieje się to za sprawą braku sprytu, czy fatalizmu, ich samych, czy téż okoliczności? w rezultacie wychodzi to na jedno. Pan Melchior do takich należał, bo właśnie w parę minut po odejściu prezesa, wchodził z bukietem w ręku do buduaru Marceli. Sama jego postać stanowiła dysonans wśród jéj niewyraźnych marzeń. On stał zapatrzony w nią, jak w obraz, zachwycony zmianą, jaką tu zastał, szczęśliwy pogodą jéj czoła, bo przecież ta była jego dziełem.
— Ach, to pan — wyrzekła niedbale Marcela.
Miał prawo rachować na inne powitanie. Uderzyła go jéj chłodna obojętność; zdawała się myśléć o czém inném i rzuciła mu te słowa, niby bogacz grosz jałmużny.
— Jesteś pani teraz przynajmniéj spokojną — wyrzekł, obrzucając ją spojrzeniem, pełném tkliwości.
Uśmiechnęła się lekko.
— Tak, okoliczności się zmieniły.
Bukiet pana Melchiora wydawał się bardzo skromnie przy mnóstwie kwiatów, których woń wiośniana napełniała pokój. Usiadł w milczeniu obok Marceli i pomyślał, że serce jéj nie miało domyślności żadnéj, lub téż nie oceniło należycie bezinteresowności jego ofiary. Trudno mu było nawiązać rozmowę. Istniało tu nieporozumienie, które, choć nie wcieliło się w słowa, czyniło ją niemożliwą. On nie mógł wypowiedzieć, co dla niéj uczynił, ale miał prawo żądać, wzamian łaskawego słówka, uśmiechu, choćby tylko szczerego uściśnienia dłoni. Ona znajdowała go natrętnym, a gdy porównywała jego pospolitą powierzchowność z wytworném obejściem człowieka, który, jak mistrz doskonały, umiał grać na jéj nerwach, miała ochotę zamknąć oczy, by odnaléźć jego obraz, wyryty głęboko w pamięci.
Pan Melchior przez czas jakiś szukał sposobu, jakimby mógł określić ich wzajemne położenie i, jak zwykle, zaczął niezbyt szczęśliwie.
— Panno Marcelo — wyrzekł przyciszonym głosem — czy brat nie wspominał pani o mnie?
Ognisty rumieniec twarz jéj oblał, ale milczała. Skoro pan Melchior chciał sformułować swoją propozycyę — niech mówi. W téj chwili nie wahała się więcéj, wiedziała, co mu odpowiedziéć.
— Czy nie mówił pani, że twoje zdrowie, spokój, pomyślność, szczęście, są moją największą troską; że chciałbym poświęcić ci życie, gdybyś tylko na to pozwolić chciała. Oddaję sobie sprawiedliwość, niestety, nie jestem młodym, powabnym nie byłem nigdy, ale jeśli zawierzysz mi swą przyszłość, nie pożałujesz tego nigdy.
Zręczna kobieta nie byłaby nigdy dopuściła go do wypowiedzenia tych słów i, obliczając się ściśle z przyszłością, zostawiłaby sobie choć jedną szansę; pamiętałaby, że nie odrzuca się bez namysłu milionowéj partyi. Ale Marcela zręczną nie była prezes spostrzegł to jeszcze na zaręczynowym balu.
Pan Melchior wyciągnął tymczasem swoje krótkie, grube, ogorzałe ręce, jakby pewien z góry jéj przyzwolenia i chciał ująć tę delikatną dłoń, którą już za swoją uważał. Ona cofnęła się instynktownym ruchem nieukrywanego wstrętu.
— Cobyś pan o mnie sądził — zawołała — gdybym odpowiedziała „tak” jedynie dla tego, że jesteś pan bogatym? Byłeś pan przyjacielem moim i przyjacielem pozostań, żoną twoją być nie mogę.
Była to kategoryczna odmowa; co do znaczenia jéj omylić się nie mógł, nie mógł również nie zrozumieć spojrzenia, jakie jéj towarzyszyło. Uczuł, że zmieniła się dla niego atmosfera tego domu. Czyż to był skutek względnego dobrobytu, jaki zapanował tu teraz dzięki jemu? Czy Marcela rachowała na co? Czy téż wprost szła bez rachuby za instynktem chwili?
Wszystko to przeszło mu przez myśl błyskawicznie. Powstał z miejsca, jakby uderzony gromem. Gniew i upokorzenie walczyły w nim z żalem i zwyciężyły go szybko. Miał prawo spodziewać się innéj odpowiedzi; miał nawet prawo sądzić, że padł ofiarą podstępu.
— Panno Marcelo! — wyrzekł, z trudnością panując nad wzruszeniem — odrzucasz rękę człowieka, który gotów był życie i mienie poświęcić dla twego szczęścia. Życzę, żebyś nie pożałowała téj chwili i tego, coś uczyniła.
Stanisław, powracając z biura, zastał jeszcze Marcelę w buduarze tak zamyśloną, iż nie słyszała, czy téż nie zwróciła uwagi na jego wejście. Chciał właśnie pomówić z nią, uderzyć w strunę rozsądku, nakłonić do przyjęcia ręki starego kawalera. Bukiet, niedbale porzucony na stole, nasunął mu podejrzenie, iż przychodzi zapóźno.
— Był pan Melchior? — zapytał.
Marcela drgnęła, jakby istota nagle ze snu zbudzona i zwróciła na niego oczy rozmarzone.
— Był.
Nie miała ochoty wdawać się w szczegóły.
— Był! — podchwycił niespokojnie Stanisław, topiąc w niéj wzrok badawczy — i cóż?...
Nie potrafiła kłamać i nie potrzebowała uciekać się do kłamstwa. Wyczytał to, co było wypisaném na jéj twarzy. Wówczas obudził się w nim gniew, jaki czasem powstaje w apatycznych naturach pod tłocznią ciągle drażniących ją wypadków. Pochwycił obie jéj ręce, podniósł ją brutalnie, postawił przed sobą. Byłby z przyjemnością zgniótł w swoich te nieudolne dłonie, co nie umiały pochwycić szczęśliwego losu. Na usta cisnęły mu się obelżywe wyrazy, ażeby zbudzić do rzeczywistości te rozmarzone oczy.
— Stasiu! — zawołała obrażona.
Opamiętał się. Nawyknienia dobrze wychowanego człowieka wzięły górę nad instynktem. Puścił jéj ręce.
— Szalona! — syknął tylko przez zaciśnięte zęby.
Przyszły mu na myśl pieniądze starego kawalera, których część już tylko znajdowała się w jego ręku. Pan Melchior miał teraz prawo widziéć w nim zwykłego oszusta.
Chodził szybkim krokiem w około pokoju, przyciskając rozpaczliwie ręce do czoła, jak człowiek pochwycony bolem nad siły. Marcela spoglądała na niego osłupiała, jak istota spadła z innéj planety, spoglądałaby na szaleństwo ludzkie.
— Cóż ja uczyniłam? — rzekła wreszcie.
Miałże znowu tłumaczyć jéj najprostsze zadania życia, miałże powtarzać to, o czém wiedzą wszyscy, bez wyjątku?
— Spytaj lepiéj, co uczynisz daléj, gdy wyczerpie się reszta téj sumy, która spadła nam, jak z nieba; spytaj, z czego żyć będziesz, ty, dla któréj zbytek stanowi atmosferę konieczną? Czyż nie pomyślałaś o tém?
— Zaprzedać się dla pieniędzy! — wyjąkała.
Popatrzył na nią z rodzajem pogardliwéj litości.
— Doprawdy — wyrzekł — powinnabyś raz pochwycić sposobność zostania bogatą, ażeby potém pogardzać pieniędzmi do woli, gdy będziesz pewną, że ci ich nigdy nie zbraknie.
Były to twarde słowa, tém twardsze, że prawdziwe, Marcela znieść ich nie mogła i zalała się łzami.
— Jesteś niemiłosiernym dla mnie! — szepnęła.
Wzruszył ramionami.
— Muszę przecież myśléć o przyszłości.
— Kto wie... znajdą się może inne sumy ojcu należne, o których nie wiemy.
— I ty na to rachujesz? — wybuchnął znowu.
Chciał więcéj mówić, ale się powstrzymał. Nie wszystkiemi myślami mógł się z nią podzielić.
I znów chodził po pokoju, chmurny, gniewny, niespokojny. Teraz dopiero uderzyła go denerwująca woń hyacentów, któremi napełnione były żardinierki.
— Zkąd te kwiaty? — zapytał nagle.
Marcela nie wiedziała. Kwiaty zdawały jéj się koniecznością; nie kupowała ich przecież, nie zamawiała. Ogrodnik je przyniósł, nie mówiąc od kogo, a ona nie zdziwiła się wcale, znajdując je tutaj.
Stanisławowi przyszedł na myśl pan Melchior, ale ten zwykle poprzestawał na bukietach. Może przysłał je prezes. Człowiek, który obdarzył Marcelę kilkunastu tysiącami rubli, mógł pomyśléć o napełnieniu jéj pokoju kwiatami.
— Czy nie był tu nikt więcéj? — zapytał oględnie.
— Owszem, był prezes.
— Czemuż tego nie powiesz odrazu! — zawołał zelektryzowany. — Cóż mówił?
Rozmowę tę trudno było streścić; zdawała się pełną znaczenia, zostawiła jéj niestarte wrażenie, a jednak, gdy chciała powtórzyć ją bratu, przekonała się, że nie przekroczyła granic ogólników. Teraz dopiero zastanowiła się nad tém i doznała uczucia smutku, jak gdyby cudny kwiat rozsypał się jéj w ręku.
— Prosta wizyta kondolencyjna — wyrzekła.
— Kondelencyjna? — powtórzył ironicznie — właśnie téż prezes zadawałby sobie ten trud!
— Wszakże to uczynił — odparła urażona — a nawet obiecał być jeszcze.
Wpatrzył się w nią podejrzliwie. Czyż nie pojmowała, co to znaczyć mogło? Ale nie wyczytał w jéj oczach nic, coby domysły jego potwierdziło. Przechadzał się ciągle po buduarze, teraz już spokojniéj, myśląc i kombinując. Zatrzymał się przed nią.
— Wiesz co. W takim razie powinnaś go prosić o awans dla mnie.
— Ja! jakżebym to mogła uczynić?
— Przecież on powinien rozumiéć położenie. A skoro nam sprzyja...
— Nie zdam się na suplikantkę. Nie umiem prosić.
Były to bardzo dumne słowa. Miał ochotę powiedzieć, iż w takim razie powinna była zostać wielką panią i nie gardzić Melchiorem, ale znów myśli swéj nie wypowiedział.
Wieczorem dnia tego Marcela na pół rozebrana, zaplatała na noc włosy przed hebanową toaletą, zastawioną flakonami i przyborami z kryształu i srebra. W cyzelowanych świecznikach paliły się świece i rzucały blaski na jéj włosy, podobne do złotych strumieni, spływających na czoło i ramiona. Spoglądała w zwierciadło, zwijając i rozwijając na palcach rozplecione warkocze. Marzenie osiadło na jéj czole i źrenicom nadawało półsenny, zamglony wyraz. Jadwinia parę razy przesunęła się po kobiercu, zaścielającym całą sypialnię, a widząc, że siostra na nią nie zważa, przysiadła na ziemi, oparła ręce na jéj kolanach pieszczotliwym ruchem i wyrzekła zaglądając jéj w oczy:
— Chciałabym z tobą pomówić.
Odcień niezadowolenia mignął w oczach Marceli. Przeczuwała, iż siostra zechce powrócić do téj rzeczywistości tak wstrętnej dla niéj, że tak, jak brat, będzie ją męczyła pytaniami o przyszłość, o któréj zapomnieć pragnęła.
Przezwyciężyła się jednak, a Jadwinią rzekła:
— Widzisz, ja ciągle myślę, co ze mną będzie.
— Cóż ma być? Pójdziesz za mąż zapewne, jak każda kobieta.
— Ja nie to chciałam powiedziéć. Pójdę, czy nie pójdę — ja nie chcę w małżeństwie szukać chleba; chcę i muszę być czémś, sama przez się.
Marcela wzruszyła ramionami.
— Alboż to podobne! Musiałaś gdzieś coś podobnego wyczytać, teraz mówi się o takich rzeczach... jest to nawet modą... Na papierze to wygląda nieźle, ale w rzeczywistości, pomyśl sama, cóż my robić możemy?
— Ależ tysiące rzeczy. Tyle kobiet pracuje. Nauczycielki...
Marcela rozłożyła ręce, jakby odpychała nawet myśl podobną.
— Nie mów mi o tém. Zdaje mi się, że widzę wychudłą, pożółkłą histeryczkę z blademi ustami, ubraną w wełnianą suknię, kapelusz domowéj roboty, przedpotopowe okrycie, pozszywane rękawiczki. Lokaje nawet patrzą na nią z góry, ludzie dobrze wychowani grzecznie ją traktują, choć się z niéj śmieją po cichu. Ty, miałabyś być nauczycielką!
— Przecież można nie być śmieszną.
— Niechże kobieta zabłocona, zmęczona, nudzona i drażniona całe życie ustrzeże się śmieszności. Straci zdrowie, zestarzeje się, jak panna Nelicka, a w dodatku umrze z głodu.
— Ja bo nie wiem nawet, czegobym uczyć mogła — wtrąciła smutnie Jadwinia, która zdawała sobie sprawę ze swéj niekompetencyi pod tym względem.
— Naturalnie — odparła siostra — uczyłaś się tego, co dobrze wychowana panna umiéć powinna; nikt, ciebie przecież na guwernantkę nie kształcił.
Jadwinia westchnęła. Wbrew pojęciom siostry, nie uważała tego za rzecz szczęśliwą.
— Są kobiety, które biorą się do rzemiosł.
— Jadwiniu, jakieżby one miały ręce! — zawołała ze zgrozą Marcela.
Mówiąc to, przyglądała się swoim białym, miękkim, smukłym palcom, na których były widoczne ślady próżniactwa kilku pokoleń i dodała.
— Co téż tobie do głowy przychodzi!
— A jednak panna Nelicka utrzymuje nietylko siebie, ale i matkę ze swojéj pracy. Panna Flora, ta kwiaciarka, od któréj kiedyś kupiłam garnitur stokrotek, żyje bez niedostatku, a my?... Bo powiedz mi wreszcie, na co mamy rachować?
Piękna twarz Marceli zasępiła się, zwróciła oczy na siostrę z tym wyrazem omdlewającego bolu, z którym było jéj tak prześlicznie.
— Jesteś nielitościwa dla mnie, Jadwiniu — wyrzekła stłumionym głosem — alboż ja wiem, jaką będzie przyszłość? Czyż każdy dzień mało już przynosi własnéj nędzy, ażeby troszczyć się tém, co dopiero być może?
A potém dodała ze łzami w oczach:
— Ja nigdy nie myślałam o sposobach zarobku. Czyż mogłam przypuścić, abym znalazła się w podobném położeniu. Nie wychowano mnie do tego.
Jadwinia milczała przez chwilę.
— Wiesz — rzekła, podnosząc głowę — zdaje mi się, iż to właśnie jest naszém nieszczęściem... Każdy człowiek o tém myśléć powinien... Mówiono mi to nawet...
— Ciekawam kto?
— Pan Gustaw Grodzki, wiesz, ten młody technolog, który był u nas parę razy téj zimy. On mówi, iż zły los każdego spotkać może. Miał słuszność, przekonałam się sama. Obiecałaś mi, jak przyszły te pieniądze, które prezes ojcu był winien, że będę mogła się uczyć, otóż skoro nie chcesz słyszéć o rzemiośle, będę malowała na porcelanie. Panna Nelicka ma kuzynkę, która tym sposobem zarabia na życie.
Marcela nic nie odrzekła i Jadwinia nie nalegała, ale w parę dni późniéj przyszła do niéj w kapeluszu i futrze, ubrana do wyjścia.
— Idę — wyrzekła — zapisać się do szkoły malowania na porcelanie.
— Zkądże ty wiesz o téj szkole?
— To bardzo łatwo; zapytałam panny Nelickiéj...
— Panny Nelickiéj — przerwała Marcela, dotknięta myślą, iż dawna nauczycielka siostry wtajemniczoną będzie w ich położenie, chociaż ono przed nikim ukryć się nie mogło. — Dlaczegoż jéj właśnie?...
— Ona — kończyła Jadwinia — przysłała mi adres i warunki. Mam płacić pięć rubli na miesiąc za dwanaście zbiorowych lekcyj.
Marcela zrobiła ręką ruch rozpaczliwy.
— Dobrze już, dobrze, rób jak chcesz, ja nie mam siły się opierać.
Po chwili jednak zawołała znowu:
— Któż z tobą pójdzie? — służąca nie ma czasu.
— Pójdę sama. Myślisz, że nie trafię?
— Nie o to idzie, ale saméj chodzić nie wypada.
— Musimy — odparła rezolutnie — nie zważać na to, co wypada lub nie wypada, ale robić to, co potrzeba, a kto chce pracować, nie powinien chodzić na pasku.
— Jadwiniu, to być nie może! — wyrzekła Marcela słabym głosem, który przeczył jéj słowom.
Jadwinia téż nie zważała na ten bezsilny protest, ucałowała siostrę i wybiegła. Na schodach spotkała prezesa, który ponownie odwiedził Marcelę. Tym razem bawił znacznie dłużéj. Rozmowa stała się poufną. Ona zwierzała się przed nim ze swoich smutków i niepokojów, on odwzajemniał się i mówił o cierpieniach, dotykających ludzi, którym pozornie uśmiecha się wszystko; o próżni serca tak bolesnéj, gdy rodzinę łączą tylko konwencyonalne węzły, o potrzebie, jaką odczuwa każda szlachetna dusza, by inna dusza ludzka zrozumiała ją i odpowiedziała harmonijnym oddźwiękiem. Słowem, powtarzał w dobréj lub złéj wierze sentymentalne formułki, stosowne do okoliczności.
Niewiadomo, czy Marcela nauczyła się roli suplikantki, czy téż prezes sam odgadł potrzeby rodziny, bo obiecał, dać Stanisławowi lepszą posadę, a tymczasem błagał, jak o największą łaskę, aby w każdéj potrzebie udawali się do niego. Odwiedziny przeciągnęły się nawet tak bardzo, iż Stanisław, powracając z biura na obiad, zobaczył przed domem karetę prezesa. Widok ten sprawił na nim szczególne wrażenie; zamglone zwykle źrenice zabłysły, ale zarazem usta złożyły się do szyderczego i bolesnego uśmiechu.
Podwoił kroku, jakby chciał pośpieszyć do domu, po chwili jednak zatrzymał się, zamyślił i odszedł w przeciwną stronę. Zamiast do domu, udał się do restauracyi i zasiadł w kącie, nie chcąc się mieszać do obecnych, pomiędzy którymi miał wielu znajomych.
Przy bocznym stoliku siedzieli Czercza z Tomilskim, zajęci żywą rozmową. Czercza był zmieniony, rysy jego zaostrzyły się, nabrały surowości, możnaby powiedziéć, że się zestarzał, twarz mu się zmroczyła, jakby padł na nią cień złowrogi.
Spostrzegłszy Stanisława, umilkli nagle, potém pół głosem prowadzili daléj zaczętą rozmowę.
— To rzecz pewna — kończył Tomilski — Marcela odmówiła Melchiorowi.
— Zkąd wiesz? — pytał Ryszard, przygryzając wargi, jak czynił w chwilach wielkiego wzburzenia.
— On sam to mówi. Marcela zrazu zdawała się skłaniać do tego związku, ale kiedy zachęcony tém wypowiedział otwarcie swoje zamiary, odmówiła mu bez wahania.
— Ależ to szaleństwo, i Melchior to opowiada? On musi mówić coś więcéj: ja chcę, ja potrzebuję wiedziéć wszystko.
— Mówi, że znaczną sumą przyszedł w pomoc Sawińskim, że łudzili go, dopóki tego nie uczynił.
— I ty w to wierzysz?
— Spłacili wszystko, co się komu należało, nawet Stanisław zapłacił swoje rachunki; długi nie płacą się powietrzem.
Ryszard milczał; wiedział on o inném źródle pieniężném, ale wymienić go nie chciał.
Skończywszy obiad, wyszli z restauracyi, droga wypadała im koło mieszkania Sawińskich. Przed domem stała ciemno­‑granatowa kareta, z monogramem E. O., zaprzężona w złote folbluty, które znała cała Warszawa. Ręka Czerczy kurczowo ścisnęła ramię towarzysza.
— To ekwipaż prezesa! — zawołał Tomilski...
Zwrócił się do Ryszarda, ale nie mógł dojrzéć jego twarzy. Towarzysz jego patrzył w okna pierwszego piętra, w których zaczynały zapalać się światła; można było rozeznać zielonawy blask lamp przyćmionych w buduarze.
Szli w milczeniu przez ludne ulice, jasne, jakby w dzień, od świateł gazowych, bijących z okien sklepów i padających na biel śniegu. W powietrzu wisiała mgła mroźna, złożona z miryad lodowych igiełek; mgła ta żółtym nimbem otaczała latarnie. Wśród dźwięku dzwonków pędzących sanek, odznaczał się kiedy niekiedy głośny dzwon tramwayów, a wysokie błękitne, zielone i czerwone światła, przesuwały się, gorejąc, po nad latarniami powozów, niby olbrzymie szafiry, szmaragdy, rubiny.
— Gdzie idziemy? — zapytał nagle Tomilski, widząc, że mijali mieszkanie prawnika.
Ryszard nie odpowiedział; szedł daléj z głową pochyloną, jakby nie słyszał, pochłonięty myślą jedną.
Za Bielańską ulicą skręcili na Tłomackie, wydobywając się z ulicznego tłumu. Tutaj panowała względna cisza i można było rozeznać odgłos kroków, pod któremi śnieg skrzypiał.
— A jednak — zawołał nagle, zatrzymując się Czercza — ta kobieta mnie kochała. Nieprawdaż Jerzy, ona mnie kochała!
Było coś rozpaczliwego w tém pytaniu, które rzucał towarzyszowi, jak gdyby nie dowierzał sam sobie.
Z kolei Jerzy milczał, bo któż jest w sercu drugiego człowieka, by mógł za niego odpowiedziéć?
— Ona tak dumna, ona tak szlachetna! Nie, to być nie może! Choćbym widział sam, nie uwierzę...
Temi słowami chciał uciszyć jakąś straszną burzę zwątpień, powstającą mu w myśli.
— A jednak on tam był, Jerzy! on tam może jest jeszcze...
Ryszard pochwycił znowu ramię towarzysza i powracał tą samą drogą na Krakowskie Przedmieście, by się przekonać, czy kareta prezesa jest jeszcze tam, gdzie ją widział.
Jerzy próbował go uspokoić, mówił mu to wszystko, co w podobnych razach mówi się i mówi zawsze bezskutecznie: „stało się — mówił — on już uczynił to, co za stosowne uważał; Marcela mogła robić, co jéj się podobało, jeśli zaś postępowała źle, nie była wartą żalu”. Ryszard go nie słuchał, zdwajał kroku, palony żądzą przekonania się, czy on tam był jeszcze.
Kareta stała, jak przedtém, folbluty krzesały ogień niecierpliwém kopytem, a woźnica w swym wielkim niedźwiedzim kołnierzu siedział na koźle powstrzymując je silną ręką.
Ryszard znów spojrzał w okna; może zrozumiał całą śmieszność swego położenia, może przeżywał jednę z tych chwil, w których człowiek popełnia szaleństwa i zbrodnie.
— A jednak — szepnął z wściekłością do siebie — gdybym był tego nie uczynił...
Wymawiał jedno z tych pytań namiętnych, co wiecznie pozostać muszą bez odpowiedzi — bo któż odgadnie, jakim torem poszłyby koleje losu jednostek lub narodów, gdyby były szły drogą, odmienną od téj, jaką wybrały.
Wyszedłszy z restauracyi, Stanisław namyślał się, co ma daléj robić. Kółko rodzinne nigdy nie miało dla niego uroku; nawet w najlepszych czasach wymykał się do klubów, kawalerskich zebrań i tych wszystkich miejsc, gdzie nie potrzeba się było krępować, a szczególniéj, gdzie stały zielone stoliki. W obecnych okolicznościach należało koniecznie być u pana Melchiora, wytłumaczyć, o ile to było możliwe, postąpienie siostry, uregulować kwit i rozłożyć dług na częściowe wypłaty, co teraz przyszłoby łatwo przy stosunkach z prezesem. Inaczéj wyglądało to rzeczywiście, jak gdyby wespół z Marcelą urządzili zasadzkę na kieszeń starego kawalera. Stanisław jednak nie cierpiał wszelkich tłumaczeń, scen i t. p. Potrzeba pieniędzy jedynie mogła go wyrwać z apatycznego usposobienia i poruszyć do jakiegobądź działania.
— Pójdę jutro — powiedział sam do siebie i poszedł tam, gdzie go wzywała zabawa, tembardziéj, iż miał w kieszeni większą część sumy, pożyczonéj od Melchiora. Tak — pójdę jutro.
Odtąd codzień powtarzał sobie te słowa, aż rzecz poszła w taką odwłokę, iż poruszać ją było coraz trudniéj.
Tymczasem położenie Sawińskich zaczęło stawać się wobec świata kłopotliwém. Kareta prezesa teraz codzień regularnie stawała przed domem, w którym mieszkali, a pensya Stanisława została niemal zdwojoną, chociaż wszyscy koledzy biurowi wiedzieli, że nie był ani pilnym, ani zdolnym. Nie dziw więc, iż zajmowano się osieroconą rodziną, któréj dzieje dostarczały tak gorszącego skandalu. Był to nieustający przedmiot rozmowy pomiędzy sędziną Rylską, a doktorową Ożycką. Ile razy te panie zeszły się na balu, raucie, herbacie, koncercie, opowiadały sobie wzajem mnóstwo szczegółów prawdziwych i fałszywych, nie wiedziéć zkąd poczerpniętych.
— A co, czy nie mówiłam? — rozpoczynała zwykle sędzina z miną tryumfującą.
— Prawda, prawda — odpowiadała skruszona doktorowa.
Tutaj ton sędziny się zmieniał, spuszczała oczy, sznurowała wązkie usta, przybierała minę tajemniczą i na zapytania doktorowéj odpowiadała niby niechętnie:
— Nie spodziewałam się jednak tego... tego...
— Czego, powiedz pani? — błagała Ożycka.
— Jakto! alboż pani nic nie wie?
Doktorowa przyznała ze wstydem, iż rzeczywiście niewiedziała nic wcale.
— Są rzeczy — cedziła po słówku sędzina — o których mówi się niechętnie, którym się nie chce wierzyć wbrew oczywistości.
— Jakie rzeczy?
— Więc istotnie pani nie wie?
— Ależ nie.
— To dziwne, to bardzo dziwne! Wszakże wiedzą o tém wszyscy.
Piorunowała przyjaciółkę swą wyższością.
— Małżeństwo Marceli zostało zerwane...
— No, o tém słyszałam oddawna.
— Tak — odparła sucho Rylska — i na razie wszyscy potępiali narzeczonego... bo chociaż przerachował się w swych nadziejach, powinien był słowa dotrzymać... Inaczéj, cóż byłoby warte słowo?
— Naturalnie! cóż byłoby warte słowo. Szkoda, taki ładny chłopiec.
— Dziś jednak, sam mój mąż mówi, iż Czerczy tego zerwania za złe nie można brać, bo skoro Marcela okazała się lekkomyślną...
— Lekkomyślną!
— Och! nie chcę używać dosadniejszego wyrażenia. Kobiecie nie wolno być lekkomyślną. Otóż ona oddawna zajętą była prezesem.
— Co pani mówi? mając narzeczonego — takiego narzeczonego!
— Tak, mając narzeczonego! — powtarzała sędzina, kiwając głową znacząco. — Czercza nie mógł inaczej postąpić.
— Ma się rozumiéć! Jak to nigdy nie trzeba sądzić z pozorów!
— O, tak! nie trzeba sądzić z pozorów — powtórzyła w najlepszéj wierze sędzina. — Teraz rozumie pani tę sumę spadłą nie wiedziéć zkąd na poratowanie Sawińskich, chociaż powiadają, że tam się przyłożył i ten bogaty Uścicki. Pani zna pana Uścickiego.
— Znam, znam. Więc i on także?
— On także. Albo ten awans Stanisława — to rzecz, krzycząca o pomstę do nieba. Wszystkim wiadomo, że nań zasłużył, patrząc przez szpary na to, co się dzieje w domu.
— A ja wybierałam się właśnie odwiedzić Marcelę. No... ale teraz...
Podobne rozmowy toczyły się w rozmaitych kółkach. Nawet panie Mulska i Kalicka, nienawidzące się tak szczerze, zawarły rozejm z powodu wypadku, ażeby razem ogadywać tę „biedną Marcelę“, która się tak bezpowrotnie skompromitowała.
— Prezes co dzień bywa u Marceli — mówiła Kalicka z tém większym przekąsem, iż zawsze bezskutecznie próbowała na nim potęgi swych wdzięków.
— Zkąd pani wié? — pytała zaciekawiona Mulska.
Kalicka wiedziała o tém od pana Alfreda, który mieszkał naprzeciw Sawińskich, ale tego źródła cytować nie chciała, więc wymyśliła na prędce chorą kuzynkę, mieszkającą w sąsiednim domu, którą pilnie odwiedzała. Podczas tych odwiedzin, widywała ona karetę prezesa, znaczną, bo zaprzężoną w śliczne złotéj maści konie, jakich nikt nie miał w Warszawie.
— I wystaw sobie pani — dodała — on zawsze tak zapracowany, ma czas na długie wizyty.
— Och! u mężczyzn wszystko idzie w niepamięć, kiedy w grę wchodzi miłość...
— Nielegalna — dodała Kalicka.
— Pod tym względem prezesa rozgrzeszyć można... Jego żona...
— Ona wcale nie wchodzi w rachunek. Całe życie kochał się, kocha i kochać będzie.
— Jemu to przecież wolno — wyrzekła z pobłażliwością Mulska, która tak często i tak dosadnie zaczepiała go swemi pięknemi oczyma. — Ale któżby mógł pomyśléć, że Marcela...
— Marcela, którą przyjmowaliśmy wszystkie... u któréj bywałyśmy.
—  Doprawdy, gdybym ją przypadkiem spotkała i gdyby ukłoniła mi się na ulicy, spaliłabym się ze wstydu...
— To byłaby bezczelność!
— Och! ona jest bezczelna — wołała z wrastającym zapałem Mulska — słyszałam, że prezes obsypuje ją brylantami, że zbytki w domu przechodzą wszystko, co sobie wyobrazić można.
— Stary Sawiński umarłby drugi raz...
— A kto wie, co spowodowało tę śmierć nagłą? Czy pani nie pomyślała o tém? Ludzie w sile wieku tak bez powodu nie umierają... Słyszałam napewno, że romans Marceli z prezesem był rzeczą dawną i że na tym zaręczynowym balu...
— Pamiętam — zawołała uderzając się w czoło Kalicka — pamiętam; prezes pożerał ją oczyma. Uważali to wszyscy.
— Mógł dostrzedz ojciec, a wówczas... Sawiński był człowiekiem nieposzlakowanym.
Mulska mówiła to z niezmierną zażartością, nienawidziła Marceli za prezesa i mściła się oszczerstwem nad kobietą, która go zdobyła.
Trzeba téż przyznać, iż nigdy oszczerstwo nie miało swobodniejszego pola. Fakta potępiające były tak widoczne, iż daleko mniejsza liczba mogłaby odebrać dobrą sławę młodéj, pięknéj, bezbronnéj kobiecie.
Marcela nie domyślała się burzy, jaka nad nią zawisła. Z powodu grubéj żałoby, nie wychodziła nigdzie. Zdrowie jéj było wątłe, podobna do egzotycznego kwiatu; nie mogła znieść zmiany warunków bytu: przejścia bolesne zostawiły jéj nerwową drażliwość. Nie mając powozu, nie wychodziła zupełnie, nie miała zatem sposobności wywołać swoim ukłonem rumieńca wstydu na lica pani Mulskiéj, ani spotkać piorunującego spojrzenia sędziny. Cały dzień spędzała w swoim buduarze, na otomance, przy któréj zielonawym błękicie, tak ślicznie odbijały jéj włosy i twarz coraz bielsza.
Czuła się bardzo osamotnioną. Wizyty kondolencyjne ustały nagle. Kilka razy tylko zameldował się pan Hyacenty, lub który z młodzieży, ale ponieważ bywali oni dotąd na stopie etykietalnéj w domu Sawińskich, nie zostali przyjęci. Prezes tylko przyjeżdżał teraz codzień po obiedzie, bawił krócéj lub dłużéj, czasem nawet wypił z Marcelą filiżankę herbaty. Przywoził jéj ulubione kwiaty, nowe książki, nadewszystko poezye, które lubiła. Były to małe przysługi, które śmiało przyjmować mogła. Przyjaźń dawała do nich prawo, a prezes mienił się jéj przyjacielem i wzajem pozyskał jéj przyjaźń, cokolwiek zaś kryć się mogło po za tém uczuciem z jednéj i z drugiéj strony, nie zostało jeszcze wypowiedziane. Być może, iż kobieta łudziła się, albo téż łudzić się chciała pod tym względem.
Co do prezesa, ten nie łudził się wcale. Wiedział wybornie, do czego dążył; wiedział, że wybiera drogę długą, ale pewną. Przytém dla niego ta spóźniona sielanka — miała dziwny urok. Łatwe miłostki miał na zawołanie, tutaj nęciło go coś więcéj. Marcela podobała się szalenie temu człowiekowi czynu, zarówno z wad, jak i z przymiotów swoich. Tak, jak jéj wiotka, delikatna piękność była antytezą jego silnego organizmu, tak łagodność, bezradność, miękki wdzięk, stanowiły moralne dopełnienie bystrości, szybkiego postanowienia, energii, których dawał dowody na każdym kroku. A przytém, kiedy wszystkie kobiety, jakie znał, wabiły go, nęciły, prześcigały się w kokieteryi, Marcela swém spokojném, pełném smutku obejściem, przykuwała go niemal do siebie. Wiedział, iż odmówiła swéj ręki Melchiorowi, nie należała więc do rodzaju kobiet, które się sprzedają, nawet za cenę małżeństwa, była z tych, co oddają się z miłości. Nie można jéj było zdobyć, nie zdobywając serca i prezes przedsięwziął podbój tego serca. Gdyby był wolnym, poślubiłby niezawodnie piękną Marcelę. Może ona o tém marzyła, bo wszakże dla ludzi tak bogatych, jak prezes, łatwo usunąć wszelkie przeszkody. Nie wydawała się jednak z temi marzeniami. Czuła téż może niebezpieczeństwo położenia, ale nie było w jéj mocy usunąć się od niego. Jak motyla nęci fatalnie płomień, około którego krąży, dopóki się w nim nie spali, tak kobiety niektóre nęci miłość.
Marcela czuła się osamotnioną nietylko wobec świata, ale i wobec własnéj rodziny. Stosunki jéj z siostrą rozluźniały się z dniem każdym. Jadwinia z zapałem uczęszczała nietylko na lekcye malowania, ale i na wiele innych. Wróciwszy do domu, brała się do swych pendzli, lub po całych wieczorach czytała książki, których same tytuły przerażały Marcelę. Były to jakieś socyologie, ekonomie społeczne, studya z dziedziny przyrody. Sprowadzała je sobie z czytelni, zamiast powieści, ślęczyła nad niemi, robiła wypisy.
— Zkąd ty wiesz o podobnych książkach? — pytała ją raz ze zdumieniem.
— Mam ich cały spis — odpowiedziała Jadwinia.
— Któż ci go dał?
Tu Jadwinia wahała się, czerwieniła bardzo i w końcu pokazywało się, że autorem spisu był ów pan Gustaw, który widocznie zajmował zarówno w myśli, jak w sercu jéj, pokaźne miejsce.
Jeśli siostra wymykała się moralnie z pod wpływu Marceli, gorzéj jeszcze było z bratem. Stanisław stawał się w domu coraz rzadszym gościem. Powracał on tylko do dawnych nawyknień, ale dawniéj był to bogaty jedynak, który miał stałe miejsce w teatrze w pierwszych rzędach krzeseł, zachodził do modnych restauracyi, noce trawił często przy zielonym stoliku w klubie lub u znajomych i bywał tam wszędzie, gdzie bywała śmietanka młodzieży. Dzisiaj towarzystwa te były dla niego niedostępne, musiał zniżać skalę rozrywek i wejść w inną sferę. Odbiło się to w pewném zaniedbaniu jego powierzchowności. Miał znowu oczy podkrążone, obrzękłe, a na usta przychodziły mu nieraz trywialne wyrażenia, które wstrętem przejmowały siostrę.
Zrobiła mu raz pod tym względem uwagę. Ale on odparł cynicznie:
— Nie jesteśmy tém, czém byliśmy dawniej. Daj mi pieniędzy, a spróbuję wejść do dawnego towarzystwa. Chociaż...
Urwał nagle i zrobił ruch, świadczący wymownie, iż nawet przy pieniądzach było­‑by to teraz trudném.
— Stasiu! — zawołała niespokojnie — musimy zważać na siebie, dołożyć starań, ażeby utrzymać się na naszém towarzyskiém stanowisku. Ty przynajmniéj powinieneś to zrozumiéć.
Spojrzał na nią drwiąco.
— Doprawdy? — wyrzekł. — A jakież to stanowisko? Czy możesz je bliżéj określić?
— Stasiu!
— Skoro jesteś tak drażliwa — mówił daléj — trzeba ci było iść za pana Melchiora. Uboga panna ma tylko przed sobą jedną drogę — małżeństwo. Ty także wiedziéć o tém powinnaś.
Nastała chwila przykréj ciszy. Stanisław odezwał się znowu:
— Nie masz tam kilkudziesięciu rubli? Zgrałem się wczoraj, jak szewc.
— Boże mój! — zawołała — zkądże chcesz, bym miała pieniądze?
— Zkąd? hm! zkąd?
Miał na ustach jakieś słowo niedobre, ale spojrzał na siostrę i nie wypowiedział go.
— Jak ty możesz grać, Stasiu! — zawołała z żalem — w naszém położeniu...
— W naszém położeniu powinny być przynajmniéj pieniądze.
Nie uważała zafrasowana na te ostatnie wyrazy.
— Ja właśnie — wyrzekła — chciałam ci powiedziéć, że mam już zaledwie kilkanaście rubli. Cóż daléj będzie?
— Doprawdy! nie pomyślałaś dotąd, że to nastąpić musi. Trzeba przyznać, iż wcale przewidującą nie jesteś...
— Mówisz w sposób dziwny — odparła urażona. — Sądziłam, iż przy oszczędności, przy twojéj podwojonéj pensyi, potrafimy utrzymać się przynajmniéj czas jakiś.
— Przy oszczędności, jakąś zaprowadziła, potrzebaby przynajmniéj sześć razy większéj pensyi.
— Cóż mam teraz zrobić?
— Moja kochana — zawołał ze złością — są rady, których dawać mi nie wypada, nawet w razie, gdybyś miała tak mało sprytu, iż sama na nie wpaść nie potrafisz.
— Nie rozumiem cię.
— Tém gorzéj dla ciebie.
— Mój Boże, jak ty do mnie mówisz!
— Lepiéj byłoby dla nas, gdybyśmy umieli rzecz każdą nazwać po imieniu — wybuchnął gwałtownie — gdybyśmy patrzyli na świat trzeźwemi oczyma, nie byli materyalnie i moralnie chowani w puchu. Nieraz zapytuję, na co nam dano szlachetne pojęcia, delikatne uczucia, smak wybredny?... Byśmy lepiéj odczuli ból każdy, srożéj cierpieli, mniéj zdolni byli sobie radzić...
Załamał ręce tak gwałtowanie, że aż usłyszała chrzęst stawów.
— Ja nie pomyślałam — wyrzekła — by położenie nasze było tak rozpaczliwe.
— Czyż może być rozpaczliwsze? Pojmujesz przecie, żeś wdała się w grę niebezpieczną, że stawiłaś na kartę wszystko, co stawić może kobieta. Ja nie wiem, co z tego będzie, ale dziś mamy wszystko przeciwko sobie. Ot, żałuję szczerze, żem przegrał te pieniądze; powinienem ci był oddawać całą pensyę. Ale mi się nie dziw. Są chwile, w których chciałbym zapomniéć o wszystkiém. Czy ty myślisz, że ja nie mam już ani serca, ani sumienia?
Wypowiadał może szczerze uczucia bardzo złożonéj natury, wśród których dobre stały w wyraźnéj kolizyi z czynami. Marcela przecież była zbyt w nim zaślepioną, by to zauważyć mogła.
— Mój biedny Stasiu! — zawołała, zarzucając mu ręce na szyję.
Uścisnął ją i odszedł śpiesznie. Była to godzina, w któréj przychodził prezes, a nie miał ochoty się z nim spotkać.
Kwestya pieniężna niepokoiła nietylko samą Marcelę; prezes myślał o niéj nieustannie: wyrzucał sobie, iż do fikcyjnéj sumy, posłanéj Marceli, nie przyłożył kilku tysięcy więcéj. Byłyby wówczas tak samo przyjęte, a to dałoby możność dłuższéj egzystencyi. Przez ten zaś czas... Prezes wiedział dobrze, iż stan obecny był tymczasowością, ale tymczasowość ta miała swoje słodycze.
Marcela siedziała na otomance pod blaskiem lamp błękitnych, które czyniły ją podobną do wodnéj bogini. Włosy jéj, upięte wysoko, odsłaniały perłową białość szyi, nad karkiem drobniutkie pukielki tworzyły rodzaj mgły złocistéj, a bogate ciężkie zwoje, niby hełmem wieńczyły jej nizkie greckie czoło i twarz o klasycznych rysach. Ręka, osłonięta rękawem, zachodzącym tylko trochę niżéj łokcia, spoczywała niedbale na pluszu otomany.
Prezes siedział przy niéj na nizkim fotelu, pochylony w ten sposób, by mógł objąć wzrokiem całą jéj postać, ułożoną z wyszukanym, a właściwym jéj wdziękiem. Na małym stoliku, pluszem obitym, stała fantastycznych kształtów majolika, pełna hyacentów, róż, fijołków. Wielkie liście latanii i drobne eryki rzucały na ściany cienie dziwaczne, niewyraźne, z powodu przyćmionego światła i służyły za wdzięczne tło dla idylli, rozgrywającej się wśród nich.
Prezes, na prośbę Marceli, zapalił hawańskie cygaro, i jak artysta, odczuwał urok pięknéj kobiety, w otoczeniu tak umiejętnie dobraném, dręczyła go tylko myśl, czy pod niém nie ukrywa się przypadkiem niedostatek.
— Panno Marcelo — wyrzekł, magnetyzując ją pieszczotą swego wzroku — czy chciałabyś pani być bogatą?
Zarumieniła się. Pytanie to zdawało się świadczyć, iż odgadywał trapiący ją niepokój.
— Trafia się ku temu dobra sposobność... — dodał po chwili wpół żartobliwie.
— Sposobność zostania bogatą? — odparła. — Wiész pan dobrze, iż się na tém nie znam.
— Ale ja się znam, to moje rzemiosło; pozwól mi pani znać się za nas oboje.
— Nie rozumiem — odparła ze zwykłym, trochę niedbałym, trochę zagadkowym uśmiechem.
Zaczął jéj opowiadać, jak to łatwo zrobić majątek, kupując akcye i papiery wartościowe, kiedy te stoją nizko, a odprzedając, gdy idą w górę. Rachunek to zupełnie prosty, na którym zarabia się czasem sto na sto. Słuchała go widocznie przez grzeczność, przesuwając na ręku dżetową bransoletę, od któréj odbijała śnieżność jéj ciała.
— A więc czemuż wszyscy nie są bogaci? — spytała.
Tłómaczył daléj, iż nie wszyscy wiedzą o tym sposobie i umieją zeń korzystać, a przytém tam, gdzie są zyski, możliwe są i straty; że potrzeba znajomości rzeczy, ale potrzeba téż tego łuta szczęścia, który dopiéro dodany do rozumu, buduje olbrzymie fortuny. Teraz właśnie zdarzała się sposobność...
— Tylko — dodał — choćbyś pani śmiać się ze mnie miała, muszę się przyznać, że jestem przesądny.
To ją zachwyciło; jak ogół kobiet, skłonną była do mistycyzmu. Wyznanie prezesa odkrywało jeden łącznik więcéj pomiędzy nimi i zaciekawiło ją szczególnie. On przysunął się i wziął ją za rękę.
— Przesąd mój tyczy się pani. Ile razy z ojcem twoim przedsięwzięliśmy jakiś interes, zyskaliśmy zawsze. Przyzwyczaiłem się do téj spółki i chciałbym daléj prowadzić ją z panią.
— Ze mną? Cóż ja do niéj przynieść mogę?
— Rzecz najważniejszą... szczęście.
— Szczęście! — zawołała, uderzona tym wyrazem. — Ja i szczęście!... Jak to brzmi dziwnie!
Miała czysto kobiecy sposób myślenia; drobiazg każdy odwracał jéj uwagę od głównego przedmiotu.
Prezes logicznéj ścisłości wymagał od swoich podwładnych, ale nie od pięknéj kobiety, przy któréj szukał wytchnienia. Zresztą nie chodziło mu wcale o szybkie załatwienie kwestyi; więc odparł, wpatrując się w nią z tkliwością:
— Nie masz pani jeszcze prawa wątpić o przyszłości.
A po chwili dodał z przekonaniem:
— Należy ci się szczęście i będziesz je pani miała niezawodnie. Wierz moim przeczuciom.
Uśmiechnęła się.
— Przypuśćmy, że mam szczęście.
— Więc pozwól pani, że poprowadzimy znów wspólnie interesa, jak dawniéj z twoim ojcem.
— W jaki sposób?
— W najprostszy: kupując akcyj za sto tysięcy, dołączę pewną, choćby najmniejszą sumę na imię pani, przypuśćmy dziesięć tysięcy. Oczywiście — zysk twoim będzie.
— A jeśli stracimy?
— To niemożliwe.
— Przecież wszystko przypuszczać należy, kiedy się przystępuje do interesu. Zdaje mi się, że powtarzam pańską maksymę.
Był zachwycony tym rozsądnym zwrotem, jak wprzódy zachwycony był brakiem logiki.
— W takim nieprawdopodobnym wypadku zostałabyś pani moją dłużniczką.
— Niewypłacalną.
— Wcale nie; co najwyżéj do następującego interesu. Ale, powtarzam — tak nie będzie.
Cała ta kombinacya była wierutnym podstępem. Prezes nigdy nie robił podobnych interesów z Sawińskim, chciał jedynie uprawnić swoją propozycyę. Kwestya była ważna: stanowiła niejako o całéj przyszłości; dlatego téż widząc, iż Marcela nie obraziła się, nie odrzuciła jéj w zasadzie, podwoił usiłowań, ażeby mniemaną spółkę doprowadzić do skutku.
— Więc to rzecz ułożona — wyrzekł pieszczotliwie, biorąc znowu jéj rękę i całując końce paluszków — jesteśmy w spółce. Ta myśl daje mi ufność, a to jest najlepszą rękojmią powodzenia.
Uśmiechnęła się, jakby myśląc o czém inném, ale rzeczywiście nie straciła jednego słowa. Jak wiemy, nie cierpiała kwestyj pieniężnych, pod warunkiem, żeby jéj niczego nie brakło. Teraz pilno jéj było w inną stronę zwrócić rozmowę i on to szybko zrozumiał. Uszczknął z bukietu, będącego na stole, alpejską różę i wpatrywał się w nią przez chwilę.
— Szalenie lubię te kwiaty. Pamiętam, miałaś pani podobne we włosach.
—  To zdaje mi się dawno, tak dawno — wyrzekła — jakby wieki oddzielały mnie od owéj chwili. Trudno mi dziś pojąć, jak ja mogłam bawić się.... tańczyć... ja!...
Mówiła prawdę. Przeszłość ta była od niéj tak daleką, jak ta pierwsza miłość, która teraz uleciała bez śladu z serca, pod tchnieniem nowego uczucia. Teraz naturalną koleją pomyślała, czém dziś bez niego byłoby jéj życie, i rzuciła mu wilgotne wejrzenie, w którém łatwo było tę myśl wyczytać.
Na trzeci dzień prezes wtrącił wpośród rozmowy:
— Interes rozpoczęty. Wkładowa część pani wynosi dziesięć tysięcy rubli. Jestem pewny zdwojenia kapitału.
Rzucił to mimochodem, jak relacyę o rzeczy ułożonéj, nad którą niema dyskusyi.
Ona nic nie odrzekła, w duchu tylko zrobiła zastrzeżenie, że będzie miała zawsze czas się cofnąć, jeżeli korzyść odniesie. Zastrzeżeniem tém okłamywała samą siebie; w gruncie rzeczy cofać się nie myślała. Względnie do téj sprawy, jak i wielu innych, zachowywała dyplomatyczne milczenie.
Po tygodniu mniéj więcej prezes przyjechał tryumfujący.
— A co? nie mówiłem? — zawołał — że spółka z panią przyniesie mi szczęście? Rezultat przenosi oczekiwanie: ja zarobiłem pół miliona, a oto skromna cząstka pani.
Położył na stole pugilares z błękitnego atłasu, pełen wartościowych papierów.
Marcela zarumieniła się i zbladła. Przywyknienia szlachetne, reszta dumy, kazały jéj odrzucić te pieniądze, stanowiące niemal majątek — a potrzeba gorzka, nieubłagana potrzeba, nakazywała wziąć je. Od kilku dni już żyła z dnia na dzień kredytem jedynie, znosząc owe tysiączne szpilkowe ukłucia, pochodzące z braku. Zrozumiała téż szybko, iż wahać się nie może ani jednéj minuty, bo to zwiększyłoby doniosłość jéj porażki przez wykazanie świadomości. Opamiętała się, przywołała na usta zwykły, niedbały uśmiech.
—  Więc to nie był żart? — wyrzekła.
— Nie żartuję nigdy w sprawach pieniężnych — odparł z powagą. — Odnoszę więc pani tę bagatelkę; piętnaście tysięcy rubli z jakimś ułamkiem... Jest tu wynotwanie.
— Wielki Boże! cóż ja z tém zrobię?
— Jeśli mi pani pozwoli zaopiekować się swoją fortuną, znajdę dla niéj korzystne obroty.
Ucałował znowu jéj ręce, patrząc w oczy z tak namiętnym wyrazem, iż zasłoniła je powiekami.
— A teraz, kiedy jesteśmy bogaci — rzekł wesoło — róbmy projekta.
Uśmiechnęła się swym zagadkowym uśmiechem, a on mówił daléj:
— Przedewszystkiem, panno Marcelo — lubił wymawiać jéj imię — powinnaś myśléć o sobie, o swojém zdrowiu. Mizerniejesz, bledniesz, potrzeba ci pojechać pod cieplejsze niebo, gdzieś na wybrzeża włoskie.
A że był poetycznym, dodał:
— Do kraju, gdzie kwitnie cytryna, gdzie dojrzewają złote pomarańcze. Niedługo mam jechać do Wiednia; odwiózłbym panią, wybralibyśmy nad błękitem jeziora lub morza jaką cichą willę, skrytą wśród palm, magnolij, obwieszoną glicynią i bluszczem...
Słuchała go zachwycona, uniesiona samą myślą takiéj podróży z nim, zapominając o wszystkiém, co ich rozdzielało.
— Cóż powiedziałby świat! — zawołała, jakby nagle zbudzona do rzeczywistości.
— Alboż świat ma o tém wiedziéć koniecznie? — zapytał z filuternym uśmiechem. — Żyjesz pani tak od niego oddalona... Urządzimy to, skryjemy się przed nim. Będzie to coś na kształt studenckich wakacyj, w tajemnicy przed groźnym profesorem.
Zaczął snuć na ten temat różne plany, a ona słuchała go podbita, opanowana, szczęśliwa i drżąca razem. Nie dała jeszcze przyzwolenia, ale on już o niém nie wątpił. Gdy odszedł, słuchała przez czas jakiś odgłosu jego kroków, a kiedy zamknęły się za nim drzwi przedpokoju, pochwyciła do ręki błękitny pugilares z uczuciem upokorzenia zarazem i radości.
Nagle przyszło jéj na myśl, że pieniądze które stały się ich wybawieniem, pochodziły z téj saméj ręki i pierwszy raz nasunęła się jéj wątpliwość, czy rzeczywiście prezes miał jakie rachunki z jéj ojcem, albo też czy on użył tego pozoru, by w delikatny sposób przyjść im w pomoc. Gdyby wówczas była tego pewną, pomimo wszystkiego byłaby odrzuciła tę jałmużnę... Dziś pieniędzy tych już nie miała — dziś więcéj jeszcze niż wówczas — zbrakło jéj siły do walki, zwłaszcza gdy trzeba było walczyć z nim i z sercem własnym.
A jednak w téj pomocy pieniężnéj, pomimo pozorów i obsłon, tkwiło straszne upokorzenie; była tém nieszczęśliwszą, że je rozumiała. Ukryła w dłoniach twarz, oblaną ogniem wstydu i wybuchnęła łzami. Czuła, iż ster własnego życia wypadł jéj z ręki, że rwące fale losu unosiły ją wartko w przepaść!... Cóż, kiedy ta przepaść nęciła ją czarem... Spiewały w niéj syreny otchłani głosem namiętności, a serce wtórowało im szaloném biciem swojém.
Zamyślona, nie słyszała, jak Jadwinia weszła do pokoju.
— Ach! jaki śliczny pugilares — zawołała, spostrzegłszy go na otomance.
I zanim Marcela przeszkodzić jéj mogła, pochwyciła go i zajrzała do wnętrza. Z pugilaresu wypadło kilka tęczówek z charakterystycznym szelestem.
— Co to jest! — krzyknęła, patrząc na siostrę zdumionemi oczyma.
— Prezes odniósł mi znów jakąś należność — odparła niepewnym głosem Marcela.
— Znowu? — powtórzyła młodsza machinalnie.
W téj chwili fakt ten zajmował ją mniéj nierównie, niż wiadomość, z którą do siostry przybiegła.
— Ja właśnie miałam ci coś powiedziéć — mówiła.
To coś było dla niéj tak ważne, iż zapomniała szybko o pugilaresie i pieniądzach.
— Pan Gustaw przyjechał na święta.
Marcela do tego stopnia zamyśliła się o czém inném, iż potrzebowała chwili czasu, ażeby przypomniéć sobie, kto jest pan Gustaw. Wiadomość jednak przyniesioną przez siostrę przyjęła dość chłodno. Godziła się wprawdzie z musu na pracę i naukę Jadwisi, ale ta dziecinna miłość nie zachwycała jéj wcale, tembardziéj, iż w jéj przekonaniu rodzina Sawińskich stała w hierarchyi społecznéj daleko wyżéj od Grodzkich.
— Pan Gustaw — wyrzekła znowu Jadwinia — przyjdzie tu jutro. Jutro niedziela, nie mam lekcyi: ty zrobisz wyjątek i przyjmiesz go. Nieprawdaż? Ja mu to obiecałam.
— Skoro w mojém imieniu obiecałaś, dotrzymać muszę, ale Jadwiniu, to było nierozsądne.
— Ciekawam dlaczego?
Marcela wzruszyła ramionami. Według swych pedagogicznych pojęć, nie potrzebowała wcale tłumaczyć się młodszéj siostrze. Była stronniczką nieomylności, rodziców, wychowawców i nauczycieli. Jadwinia przecie była innego zdania.
— Pan Gustaw mnie kocha i ja jego — zawołała zapłoniona. — Nie udawaj, że tego nie wiesz.
— Tacy młodzi — wyrzekła z uśmiechem żartobliwym Marcela.
— Jesteśmy młodzi, to i cóż ztąd? Pan Gustaw nie porzucił mnie, dowiedziawszy się o ruinie.
Była podrażniona i dlatego rzuciła siostrze w oczy te słowa, które mogły być okrutne. Dziś jednak Marcela przyjęła je z zupełną obojętnością. Cóż znaczył dla niéj teraz Czercza i jego odstępstwo?...
— Niemniéj to, co robisz, nie jest przyjętem — wyrzekła.
— Przyjętem przez kogo? Alboż my należymy do świata — my, rozbitki!
— Każdy należy do świata, skoro sam dobrowolnie go się nie wyrzeka.
Mówiąc to, przybrała właściwy sobie w niektórych razach ton wielkiéj pani, wydającéj wyroki bez apelacyi. Jadwinia mogła jéj odpowiedzieć, iż w domu ich wiele bardzo rzeczy pozostawało w sprzeczności z kodeksem świata, ale nie pomyślała nawet tego i chwyciła się najlepszéj, wypróbowanéj z siostrą taktyki. Rzuciła się jéj na szyję.
— Widzisz! — zawołała — formy światowe, to dobre dla tych, co nic lepszego nie mają do czynienia jak tylko o nich myśléć, a ja... ja chcę tylko pracować i być taką, jaką mnie Bóg stworzył. Tych wszystkich krępujących więzów znosić nie mogłam zawsze, wiesz o tém. — Mówiąc to, ściskała i całowała Marcelę, dopóki nie wywołała na jéj ustach uśmiechu i tych słów pobłażliwych.
— Byłaś zawsze pieszczoném dzieckiem, Jadwisiu!
Wówczas przyłożyła usta do jéj ucha i szepnęła błagalnie:
— Ty będziesz dobra dla pana Gustawa, ty przyjmiesz go bardzo serdecznie.
Niepodobna jéj było się oprzéć, i Marcela zwyciężona, jak zwykle, obiecała uczynić wszystko, co tylko żądała jéj siostra.
W niedzielę Jadwinia od rana była pod bronią, obrawszy sobie stanowisko pod oknem, zkąd widziéć mogła wszystkich przechodzących ulicą. Co chwila biegła do przedpokoju, zwabiona najlżejszym szelestem, i dopiero, przekonawszy się, iż nikt dzwonka nie ruszył, powracała do okna.
Wszystko to jednak okazało się daremném. Napróżno usiłowała dobrze usposobić siostrę dla młodego technologa, nie skorzystał on z pozwolenia, nie przyszedł pozyskać z ust Marceli sankcyi dla swych uczuć i nadziei.
Nazajutrz za to Jadwinia, idąc na lekcyę, spotkała go czytającego na ulicy. Chciała zrazu minąć go gniewnie lub przynajmniéj uczynić wymówkę, ale pierwsze spojrzenie gniew ten rozbroiło. Pan Gustaw wyglądał tak przygnębiony, jakby spotkało go wielkie nieszczęście, a oczy zdawały się nie dostrzegać otaczających przedmiotów, zapatrzone w jakieś mary, czy widziadła pełne grozy. Był blady jakby po bezsennéj nocy. Czekał widocznie na Jadwinię, bo widząc ją, podbiegł i złożył ręce, jak winowajca, błagający przebaczenia. Młoda dziewczyna zbliżyła się szybko.
— Cóż to się stało! — zawołała z niepokojem, bo wobec jego cierpienia, gniew jéj topniał, a przytém musiała zrozumiéć, że jakaś ważna przyczyna wstrzymała go wczoraj.
Droga jéj wypadała przez Ogród Saski, który podczas słót wiosennych jest prawie zupełnie pusty. Szła więc ku niemu z Gustawem i zatrzymała się dopiero w najmniéj o téj porze uczęszczanéj ulicy. Tutaj mogli rozmawiać swobodnie. Dokoła panowała cisza, przerywana jedynie szumem wichru, kołyszącego wielkie bezlistne drzewa i krzykiem wron, okrążających ciężkim lotem ich szczyty.
— Mów pan teraz — zawołała, czekając próżno, aż pierwszy przerwie milczenie. — Cokolwiek się stało, ja o tém wiedziéć powinnam.
— Tak, pani o tém wiedziéć powinna — powtórzył jak echo.
Patrzyła wprost w oczy jego nakazująco, on zaś zrozumiał wreszcie, iż milczéć mu nie wolno, kiedy chodzi o nich oboje.
— Gdybyś miała matkę, panno Jadwigo!... — zawołał jeszcze składając rozpaczliwie ręce.
Chciał coś powiedziéć. Zdawał się szukać słów stosownych, ażeby się wytłumaczyć i nie mógł ich znaleść, bo zawołał:
— Jak ja to potrafię powiedziéć!
— Mów pan wprost — odparła, odnajdując nagle całą swą energię. — A jeśli to nowe nieszczęście, to wiesz pan przecie, iż zniosłam nie jedno... Co trzeba, znieść potrafię.
Oczy jéj zachodzące łzami, zadawały kłam odwadze słów. Ale po chwili dodała nagle, jakby chcąc ułatwić mu trudne zadanie:
— Dlaczegóż pan nie przyszedłeś wczoraj?
— Dlaczego? Och! Boże, jakże ja to wypowiem.
Stał teraz z oczyma wlepionemi w ziemię niepewny i złamany, z tak serdeczném zakłopotaniem, że zaczął zwracać uwagę przechodniów. Jadwinia spostrzegła to i pociągnęła go za sobą. Szedł machinalnie przez ulicę, pełną w téj chwili ludzi, spieszących do swoich zatrudnień. Nie było to miejsce stosowne do dłuższéj poważnéj rozmowy.
— Matki mojéj nie pamiętam, ale siostra zastępowała mi jéj miejsce.
Płomień oburzenia mignął w jego wzroku.
— To wcale co innego — zawołał namiętnie — a twoja siostra... twoja siostra nie jest tém, czém być powinna.
Wypowiedział te słowa gwałtownie, jakby wraz z niemi zrzucił część ciężaru, tłoczącego mu piersi.
— Marcela — powtórzyła zwolna Jadwinia — nie jest tém, czém być powinna? Co pan powiedziałeś?
— To tylko, co jest głośném w całéj Warszawie. Och! gdybym ja mógł temu nie wierzyć! Ja wierzyć nie chciałem. Bóg widzi nie chciałem. Szedłem do was wczoraj, odrzucając wszystko, com usłyszał...
— I czemuż pan nie przyszedłéś?
— Niestety, spóźniłem się trochę, ale przecież nie chodziło o godzinę; nie sądziłem, żeby chodziło... Właśnie doszedłem do domu; w którym mieszkacie, kiedy zajechała przed niego kareta. Zajechała, jak zajeżdża codzień. Choćbym nie chciał słyszeć, słyszéć musiałem to, co mówiono wokoło. Uśmiechał się stróż kamieniczny, zdejmując pokornie czapkę, uśmiechali się posłańcy, czekający w bramie, zdaje mi się uśmiechał się każdy przechodzień, co, rzuciwszy okiem na wysiadającego mężczyznę, machinalnie potém podnosił wzrok na okna pierwszego piętra.
— To był prezes!
— Tak, to był prezes Olbrowicz, znany ze swoich milionów, rozrzutności i czułego serca. Prezes Olbrowicz, który codziennie odwiedza twoją siostrę, panno Jadwigo, a jak wieść niesie...
Powiedział bardzo wiele, a jednak zatrzymał się, nie śmiejąc dokończyć.
Ale ona nie należała do tych, które cofają się przed jakimbądź rezultatem.
— Mówże pan wszystko! — zawołała.
— Panno Jadwigo, to nie ja powiadam, to świat.
— Ja chcę wiedziéć, co świat mówi.
— A więc mówi on, że panna Marcela utrzymuje się z pieniędzy prezesa.
Wymówił to zaledwie dosłyszalnym głosem, nie mając odwagi spojrzéć w oczy Jadwini.
Słowa te uderzyły ją prosto w serce. Przypomniała sobie nagle sumę, przysłaną w chwili największéj niedoli, przypomniała sobie ten błękitny atłasowy pugilares, pełen pieniędzy, który dojrzała w rękach siostry, i świat cały zawirował jéj przed oczyma; musiała oprzéć się o poręcz ławki, bo czuła, że jéj sił zbrakło.
Długi czas trwało milczenie. Spoglądali wzajem na siebie niepewni, jakby każde spojrzenie było im wzajem boleścią. Aż wreszcie ona zapytała cicho:
— Pan temu wierzysz?
— Są rzeczy — zawołał podnosząc głowę — których się mówić nie powinno. Jeśli to są pozory, potrzeba te pozory odrzucić.
— Masz pan słuszność.
Twarz jéj stała się bladą, jak papier; całe ciało wstrząsnął dreszcz febryczny.
— Och! panno Jadwigo — wybuchnął — nie możesz miéć pojęcia, jak to boli słyszéć podobne rzeczy i nie módz im zaprzeczyć, nie módz wcisnąć napowrót słów potwarczych w gardła, co je wyrzekły i nie módz na sumienie przysiądz, że kłamią.
Gdy to mówił łzy oburzenia i bólu zajaśniały mu w oczach.
— Panno Jadwigo — mówił gorąco — niech on więcéj do was nie przyjeżdża. Porzućcie to mieszkanie, przyjmijcie położenie, jakie wam los zesłał dopóki dźwignąć się nie potrafimy, a będziemy mieli szacunek i pomoc uczciwych ludzi. Ja nie mogę znieść, byś zostawała tak dłużéj narażona na obmowę i śmiech ludzki.
Wziął jéj ręce i okrywał je pocałunkami, jakby chciał ją przebłagać za to, co powiedział, złagodzić miłością swoją zadaną ranę, stanąć jako przedmurze pomiędzy nią a światem.
Jadwiga słuchała go w milczeniu jakby osłupiała.
— Nieprawdaż — powtarzał błagalnie Gustaw — tak dłużéj nie będzie.
Ocknęła się wreszcie jakby ze snu.
— Boże! Boże! — zawołała namiętnie — co ja mam począć? Potém zaczęła iść szybko dalszą drogą. Może chciała uciec przed tém, co usłyszała może przed nim, a może przed własnemi myślami. On temu, co świat mówił, nie wierzył — ale ona?... ona nie mogła powiedzieć, że obwinienia, rzucone na Marcelę, były fałszem.
— Uspokój się panno Jadwigo! — mówił młody człowiek — ja cię tak kocham!
Nie odpowiadała mu, tylko wlepiała w niego oczy pełne jakiejś zadumy i ognia postanowienia. A on zaczął snuć marzenia przyszłości... Za rok miał skończyć nauki — a potém — potém przecież znajdzie jakie miejsce przy fabryce, przy budowie kolei — on nie będzie wybredny — weźmie, cokolwiek się zdarzy, byle mógł dla niéj pracować, wyrwać ją z tego otoczenia... Ale do tego czasu?...
Słuchała go, jak młodość słucha słów nadziei. Serce rwało się do niéj, uśmiechały usta; ale tymczasem obecność ciążyła na niéj, jak zmora, a zbladłe usta szeptały:
— Boże mój! Boże! co ja mam począć?
Zwolna, jak dwoje dzieci, zaczęli mówić z sobą o téj bliższéj przyszłości, któréj on nie mógł dla niéj lżejszą uczynić, a która nie mogła pozostać taką, jak dotąd. On coś doradzał, o coś prosił; ona wahała się, broniła, płakała nawet; potem długo coś bardzo mówili z sobą spokojniéj aż rozstali się wreszcie.
Kiedy dnia tego Jadwinia powróciła z lekcyi do domu, była szczególnie roztargniona; w kapeluszu i okryciu siadła w swoim pokoju na pierwszém krześle, jakie spotkała, i tak pozostała czas długi, zapominając o rozebraniu się, nie czując gorąca; wodziła wzrokiem po wszystkich sprzętach z wyrazem smutku.
Dopiero, kiedy weszła Marcela, powstała zwolna i rozbierać się zaczęła. Teraz nie spuszczała ona oka z siostry, jak gdyby widziała ją pierwszy raz po długiém oddaleniu, i dostrzegła rzeczy, które dotąd uchodziły jéj uwagi. Twarz Marceli miała tę łunę blasków, ten ogień, błyszczący w oczach, przebijający w uśmiechu, w żywszéj purpurze ust, w śnieżystéj białości skroni, który jest świadectwem serca. Marcela kochała — mówiła to każda błękitna żyłka na jéj czole, każdy rumieniec, każde spojrzenie; mówiło także zamyślenie, leżące na twarzy, jakby chodziła spowita marzeniami, myślą swoją odłączona od reszty świata.
Ale obok téj tłumionéj rozkoszy uczucia, zdradzającéj się bezświadomie, dojrzała także troskę wyraźną, ciężką, niewypowiedzianą, tłoczącą myśl i serce; widną w zagięciu ust, w bruździe przecinającéj czoło, w brwiach zbliżonych do siebie natężeniem woli...
Teraz Jadwinia odczytywała doskonale twarz siostry; wiedziała, że Marcela kocha, że Marcela cierpi, i słowa, któremi chciała do niej przemówić, zamarły jéj na wargach; bo cóż powiedziéć jéj mogła? Marcela zapewne wiedziała o krążących obmowach — znała zanadto świat, by o nich wątpić; jeśli zaś nie zważała na nie, jeśli zważać nie chciała: jakiém prawem Jadwinia mogła się mieszać do spraw jéj — ona, wychowana przez nią, nawykła do poszanowania i posłuszeństwa? Jeśli jednak Marcela ważyła się na wszystko dla swojéj miłości, ona tego znosić nie mogła.
Siostry nic prawie nie mówiły do siebie; każda z nich miała teraz swój świat osobny, w którym się zamykała. Marcela nie spytała o pana Gustawa, Jadwinia nie wszczęła tego tematu. W domu panowała jakaś cisza złowroga, jakby przed burzą. Nad wieczorem odezwał się dzwonek; obie siostry poznały rękę prezesa. Sposób jego dzwonienia pewny, śmiały, gwałtowny, zdawał się świadczyć, że ma prawo wchodzić do tego domu, że pilno mu wejść, ale wie także, że jest oczekiwany. Gorący rumieniec wybił na twarz Jadwini. Odgłos tego dzwonka zdawał się jéj obelgą; podniosła niespokojne oczy na Marcelę; ale ona jéj nie odczuwała, przeciwnie: uradowana biegła do buduaru, by prędzéj spotkać gościa. W pośpiechu nawet swoim pozostawiła drzwi niedomknięte i Jadwinia mogła dosłyszéć śmiech radosny, którym go witała, pocałunki, które składał na jéj rękach. Nie krępował się, nie miał potrzeby się krępować. Alboż on tu nie był panem? Wszystko, co posiadali, było z jego wspaniałomyślności; chleb, co je karmił, jemu zawdzięczano. Pochwyciło ją uczucie niewypowiedzianéj goryczy i samotności, jakiego nie doznała nawet po śmierci ojca. Śmierć jest nieszczęściem tylko. Mogła powiedzieć każdemu, w jaki sposób straciła ojca; ale dziś, tracąc siostrę, czuła na ustach straszliwą pieczęć — hańby. Hańby! to niewymówione słowo ciążyło na niéj jak zmora. Więc aż do tego przyszło!
W buduarze tymczasem wrzała rozmowa, przeplatana długiemi chwilami milczenia. Oni także zajmowali się przyszłością. Ale jaką ta przyszłość być mogła? Jadwinia ukryła palącą twarz w dłonie. Byłaby chciała nie wiedziéć tego, co wiedziała, nie słyszéć głosu miękkiego, przenikliwego, pewnego siebie, tego głosu nienawistnego człowieka, który dochodził ją z drugiego pokoju. Układała coś stanowczego w swéj główce, gdy usłyszała powracającego brata.
Stanisław, wbrew zwyczajowi, przyszedł wcześniéj. Minioną noc spędził na kartach, a teraz chciało mu się spać szalenie; ziewnął więc przeciągle. Nie był on wcale w usposobieniu do rozmowy.
— Czego chcesz? nie przeszkadzaj mi! — wyrzekł niechętnie. Ale ona nie zważała na to. Nie przyszło jéj na myśl używać z bratem dyplomacyi lub czekać na chwilę, do rozmowy stosowną.
— Właśnie przeszkadzać ci muszę — odparła — chodzi o rzecz ważną.
Otworzył oczy, przetarł je i czekał nie zachęcając jéj niczém.
Ona téż zachęcenia nie czekała. Usiadła w głowach jego na fotelu i wyrzekła:
— Prezes jest znowu u Marceli.
— Wiem, wiem; tak, jak codzień o téj godzinie. Przecież nie budzisz mnie dlatego, żeby mi o tém powiedziéć.
— Owszem dlatego! Czy nie uważasz, iż prezes jest tutaj za częstym gościem, skoro ludzie zaczynają o tém źle mówić?
— Jakto! kto śmiał ci to powtórzyć? — zawołał, siadając i patrząc na nią bacznie.
— Tu nie chodzi o to, kto powtórzył — wyrzekła zarumieniona — ale o to, że, widząc codzień karetę prezesa przed naszém mieszkaniem, zwrócono na to uwagę.
— Moja kochana, gadać ludziom nikt nie zabroni. Masz mi też czém głowę zawracać!
Położył się napowrót, ale czoło jego było zmarszczone; sen go odbiegł.
Po chwili spytał znowu:
— Któż u dyabła mógł mówić ci podobne rzeczy!
Milczała, a potém wyrzekła znowu:
— Dlaczego te gadania ludzkie mają miéć podstawę? Stasiu, tyś powinien się w to wmieszać.
— Oszalałaś! — zawołał. — Ja, ja miałbym?... Prawdziwie nie pojmuję, co ci do głowy przychodzi. Prezes jest moim zwierzchnikiem, trzyma w ręku los nas wszystkich. Ot! ludzie zazdroszczą nam i dlatego wymyślają nie wiedziéć co. Proszę cię raz na zawsze, daj mi pokój z podobnemi głupstwami.
— Ty to masz za głupstwo! — zawołała gorączkowo. — Ha! w takim razie, niech Bóg zmiłuje się nademną. — Załamała ręce nad głową z wyrazem rozpaczy i wyszła.
Usiadła na sofie w pokoju sypialnym, w którym nie paliło się światło i zostawała tam bardzo długo, dopóki Marcela nie przyszła spać się położyć.
Przechodząc koło siostry, dostrzegła oczy jéj błyszczące wlepione w siebie i pochyliła się nad nią.
— Co tobie, mała? czy cię co boli?
Jadwinia nie odpowiedziała; patrzyła ciągłe na Marcelę z niewypowiedzianym żalem.
To zaniepokoiło starszą siostrę, dotknęła jéj twarzy; była paląca, a pulsa w skroniach uderzały gwałtownie.
— Doprawdy, ty masz gorączkę, Jadwiniu! — zawołała.
— Nie! — odparła krótko.
— Powiedz mi, co ci jest? — nalegała Marcela, przesuwając aksamitną rękę po jéj czole.
Ale przed chwilą Jadwinia widziała usta prezesa na téj ręce; odepchnęła ją w milczeniu.
— Siostrzyczko — szepnęła Marcela, nie pojmując tego ruchu — powiedz mi, co ci dolega?
Gdy to mówiła, oczy jéj jaśniały nad nią, jak dwie szafirowe gwiazdy pełne serdecznéj troskliwości.
W téj chwili powróciła do pamięci Jadwini cała przeszłość, lata dzieciństwa spędzone pod opiekuńczemi skrzydłami starszéj siostry... I cały jéj żal stopił się nagle w potrzebę uścisku. Zarzuciła jéj obie ręce na szyję i wybuchnęła łzami, a wśród łkań wstrząsających nią, powtarzała:
— Oh! Marcelko! Marcelko! Marcelko!
Pragnęła, lecz niemogła wypowiedziéć nic więcéj. Słowa cisnęły się jéj na usta i przemieniały we łkania. Chciała zapytać, dlaczego przyjmowała dobrodziejstwa prezesa? dlaczego przyjmowała jego samego? poniewierała dobrą sławę swoją? Ale wobec serdecznego jéj spojrzenia, zdobyć się mogła na łzy jedynie i tuliła się do niéj, jakby mogła zasłonić ją od cudzego uścisku, zagłuszyć bicia jéj serca i stać się ukochaniem całém, jak to było w tych najgorszych chwilach po śmierci ojca, kiedy nikt nie stał pomiędzy niemi.
Marcela tego wszystkiego zrozumiéć nie mogła, czuła przecież, że siostra jéj cierpi bardzo. Napróżno pytała o powód; Jadwinia położyła jéj palce na ustach, błagając wzrokiem o milczenie. Tak pozostały czas jakiś, przytulone jedna do drugiéj, złączone sercem, choć rozbiegały się ich myśli. I tylko z piersi młodszéj wybuchały jeszcze chwilami przycichające łkania. Czy Marcela była winną, czy niewinną, ona ją kochała i nie chciała sądzić. Ale obietnicy, danéj Gustawowi, musiała dotrzymać.
Jadwinia oka nie zmrużyła téj nocy. Parę razy podnosiła się i, stąpając cicho po kobiercu, zaściełającym sypialnię, przypatrywała się siostrze przy świetle nocnej lampy. Potem jéj załzawione źrenice obiegały sprzęt każdy, każdy drobiazg tego wykwintnego pokoju, które migotliwe światło wydobywało z pół cienia, odbijając się koleją w srebrnych miednicach, kubkach, świecznikach i kryształach, stojących na toalecie!
Nazajutrz Marcela jeszcze spała, gdy Jadwinia wyszła. Nie zdziwiło jéj to; tak zdarzało się nieraz. Niepokoić się zaczęła dopiéro, gdy nadeszła godzina obiadowa, a ona nie wróciła. Nad wieczorem przyniesiono jéj list. Poznała pismo, rozerwała kopertę i czytała z szeroko otwartemi oczyma:

„Moja najdroższa Marcelko! ze łzami piszę do ciebie. Daruj mi to, co uczyniłam, ale tak dłużéj być nie mogło. Ja ci nic nie wyrzucam; zapewne postąpiłaś tak, jak musiałaś. Ja cię nie chcę sądzić, a przecież w domu niepodobna mi pozostać. Nie troszcz się o mnie: nauczyłam się już tyle, iż sama sobie radę dać powinnam; choćbym tego jednak nie potrafiła, przysięgam, iż grosza od ciebie nie przyjmę. Nie staraj się mnie znaléźć: to byłoby daremne. Na czas jakiś rozstać się musimy, chociaż ja kocham cię bardzo, bardzo, jak dawniéj i zawsze kochać będę. Przebacz mi i kochaj także.
Jadwiga”.

Przeczytawszy, Marcela zadzwoniła gwałtownie.
— Kto przyniósł ten list?
— Posłaniec.
— Gdzie on jest?
— Odszedł zaraz.
— A panna Jadwiga kiedy wyszła?
Nikt nie otwierał drzwi, nikt nie odprowadzał. Pokojówka tylko słyszała od stróża, iż panienka zeszła, niosąc walizkę w ręku, którą on pomógł jéj włożyć do dorożki. Gdy to mówiła, spoglądała w dziwny sposób na Marcelę.
Czemprędzéj wyprawiła dziewczynę i drżącą ręką wzięła znów list siostry. I nagle zrobiła się w jéj myśli jasność wielka. Słowa listu wytłumaczyły jéj ucieczkę, i łzy wczorajsze, i dziwne zachowanie się Jadwini.
Wszystkiego tego powodem był prezes.
Przyłożyła ręce do czoła, uderzona straszném uczuciem. Dotąd sądziła, iż pomiędzy nią i nim szła partya, jeszcze nierozegrana, w któréj co wieczór przechylała bardziéj na swoją stronę szalę zwycięstwa, pewna niemal, że ostatecznie przyjdzie chwila, gdy on, zdając się na łaskę i niełaskę, przyjmie jéj warunki.
Teraz zrozumiała nagle, że to ona pokonaną została. Winna, czy nie — była zgubioną w oczach świata, w oczach własnéj siostry. Wszystko to łatwo było przewidziéć — ona jednak nie przewidziała.
I jak uderzona gromem, załamała ręce w nieméj boleści.
Stanisław powracając do domu, zasłyszał coś od służby o ucieczce Jadwigi, i wpadł do buduaru siostry.
— Cóż to się stało? Gdzie Jadwiga? — zawołał gwałtownie.
Zwróciła się do niego, chciała mu wytłumaczyć, pokazać list odebrany, ale on pytał o fakt.
— Jakim sposobem przyszło do podobnego głupstwa?
Nie umiała go objaśnić.
— Czy ja na to zasłużyłam! — wołała — czyż zasłużyłam!
Obojętne i chłodne źrenice Stanisława spoczywały na siostrze nieruchome, nie przeczył jéj, ani przytakiwał. Wiedział, dla czego Jadwinia dom opuściła, wszakże powiedziała mu to wczoraj wyraźnie. Ale nie miał jasnego pojęcia, czy Marcela rzeczywiście zasłużyła na to, co ją spotkało.
— Czyż mogłam przypuścić? — szeptała wśród łez.
— Już co przypuścić, toś mogła — odparł brutalnie — znasz przecież dość świat, by wiedziéć, jak jest podejrzliwy.
— I ty mi to mówisz? ty, Stasiu! — wyrzekła rozżalona.
Zrobił ręką ruch obojętny, sobie właściwy.
— Myślałem, że ty także rozumiesz położenie, wiesz na co się ważysz. Cóż chcesz? nie mamy wyboru.
Ale ona nie przyjmowała tak spokojnie tego faktu.
Porwała się z miejsca, przybiegła do niego i podnosząc do czoła załamane ręce, zawołała:
— To znaczy, że jestem zgubiona?
Wzruszył ramionami.
— Cokolwiekbyś uczyniła, nie zda się już na nic. Gdybyś nawet przestała widywać prezesa, niktby, temu nie uwierzył lub téż powiedzianoby, że cię porzucił.
Milczała; tylko bladość nagła przeszła jéj po twarzy.
— Gdybyś nawet zamknęła się w klasztorze — mówił daléj — przypisanoby to pokucie.
— Przysięgam ci — zawołała — nie uczyniłam nic złego, nie mam na sumieniu nic, za cobym się rumienić mogła!
Był to rzeczywiście krzyk oburzonéj niewinności. Nie wywołał on przecież wrażenia, na jakie rachowała.
— I cóż ztąd? — odparł twardo. — Kto temu uwierzy? Musisz przecie wiedziéć, że stokroć lepszy jest grzech tajemny, niż jego pozory.
Podobne zdanie nieraz już obiło się o jéj uszy. Jednak niechby to mówił świat cały, ale nie brat jéj, jedyny opiekun...
— Zrobiłaś położenie nasze dyabelnie trudném — ciągnął daléj.
Spuściła głowę pognębiona.
— W biurze już zaczynają szeptać i patrzéć krzywo, a jeszcze teraz, to waryactwo Jadwini...
— Trzeba ją znaléźć, sprowadzić!
— Znaléźć, to rzecz nie trudna, ale cóż z nią zrobić?
— Przysięgnę jéj, jak przysięgam tobie, żem nie zasłużyła...
— Nie rozumiesz mnie wcale. Tu nie chodzi o to, co ja myślę, lub co myśli ona, ale co powie świat, który temu nigdy nie uwierzy.
— Och! — zawołała z naiwnoścą niedoświadczenia — świat jest niegodziwy! Za cóż mnie on potępia?
— Za co? prawdziwie dziecinną jesteś, Marcelo. Mówisz tak, jakbyś spadła z księżyca. Alboż nie wiesz, że ludzie są złośliwi, zazdrośni, że największém ich szczęściem jest szarpać sławę bliźniego. Są to przecież elementarne zasady życia. A przytém...
Westchnęła ciężko.
— Więc cóż ja mam uczynić? — zawołała, zwracając się do niego.
Widoczny wyraz zniecierpliwienia i gniewu ukazał mu się na twarzy.
— Doprawdy — mruknął przez zaciśnięte zęby — zbyt wiele żądasz odemnie. W takich razach wy, kobiety, jesteście daleko od nas przebieglejsze. Ja nie mieszam się do twéj gry; to, zdaje mi się, wszystko, co mogę uczynić. Wiesz sama, że gra jest niebezpieczną.
Połknęła tę obelgę w milczeniu; może nie słyszała jéj nawet, myślała teraz o siostrze.
— Gdyby tylko — zawołała — Jadwinia powróciła!
Stanisław wzruszył ramionami.
— Znasz ją; jest uparta, jak kozioł. Niepotrzebnieś pozwalała, żeby na te wszystkie lekcye chodziła sama, zadawała się Bóg wie z kim; oto masz skutek. Można się było dawno czegoś podobnego spodziewać.
Marcela płakała.
— Jesteś nielitościwy dla mnie! — mówiła przerywanym głosem. Jadwinia czuła głęboko nasze po łożenie, chciała pracować, dobić się niepodległości... Sądziłam...
— Aha! praca kobieca! niema co mówić, piękna mi mrzonka! Myślałem, Marcelo, że jesteś rozsądniejsza. Któraż z was potrafiłaby zapracować na chleb powszedni, nawet wówczas, gdyby mieszkała w obłokach i odziewała się błękitem? I ty mogłaś wierzyć w podobne dzieciństwa!
Milczała. Są rzeczy, w które się wierzyć pragnie, bo inaczéj... inaczéj, jakąż drogę mogła wskazać swéj siostrze? Czyż tę, na jaką zeszła nawet sama bezwiednie?
— Ty ją odszukasz, nie prawdaż? — mówiła, uparcie powracając do swéj myśli.
— Odszukać jéj nie trudno; Warszawa nie jest przecie pustynią.
Rzecz jednak nie okazała się wcale tak łatwą, jak sądził. Dzięki zapewne przezorności Gustawa, Jadwinia wpadła, jak kamień w wodę.
Panny Prakseda i Lucyna Obrańskie zajmowały przy Białéj ulicy, na pierwszém piętrze porządnego domu, maleńkie mieszkanie, złożone z przedpokoju ciemnego, bo od niego odforsztowana była kuchnia z oknem, z saloniku z alkową i sypialni. Mieszkanie miało tylko jedno wyjście. Było ono bardzo szczupłe i niedrogie, przechodziło przecież możność sióstr, które z tego powodu starały się o lokatorki i odnajmowały za cztery ruble miesięcznie alkowę w salonie, a za dodatkiem jeszcze czternastu rubli, podejmowały się utrzymania i dostarczania wszelkich wygód. Wygody zasadzały się na tém, że Marysia, służąca panien Obrańskich, przynosiła lokatorce wodę do umywania się i sprzątała salonik, a za osobném wynagrodzeniem gotowa była wyczyścić jéj ubranie. Stosunkowo mieszkanie to i wygody kosztowały drogo i dlatego nie zawsze alkowa była zajętą; ale panny Obrańskie miały szczególne powody do żądania tak wysokiéj ceny, gdyż obok kwestyi materyalnéj, stała i kwestya moralna: oprócz wygód, zapewniały one swoim lokatorkom troskliwą opiekę, a to przecież było rzeczą nieocenioną i nikt rozsądny nie mógł zważać na kilka rubli więcéj, lub mniéj, przy tak nadzwyczajnéj korzyści.
Opieka panien Obrańskich była to opieka nielada, jak bowiem w średnich wiekach istnieli świętobliwi mężowie, którzy całe życie poświęcali na studyowanie spraw czartowskich i dróg jakiemi wróg ludzkości duszę zaprzepaszcza, tak panny Obrańskie zajmowały się specyalnie kwestyą moralności i śledzeniem ścieżek jakiemi uwodziciele krążą około swych ofiar. A że ludzie zwyczajnie dostrzegają to, czego szukają, więc według panien Obrańskich na świecie istniało jedno tylko niebezpieczeństwo, jeden interes, jedna walka, a jedynym motorem czynów ludzkich był zawsze i wszędzie złotołuki Eros.
W ten sposób całe ich życie upływało na bronieniu naprzód samych siebie, następnie swoich lokatorek, a wreszcie wszystkich niewiast, jakie znały, od strasznych pokus i nagabywań, które, według ich przekonania, stanowiły jedyne zajęcie płci mezkiéj.
Obrona własna wprawdzie była teraz znakomicie ułatwiona, albowiem panna Prakseda liczyła co najmniej pięćdziesiąt wiosen, a siostra jéj, Lucyna, młodszą była zaledwie o lat kilka; wszakże obie trzymały się zasady, iż nieprzyjacielowi nigdy dowierzać nie należy, i nie myślały porzucać postawy obronnéj, témbardziéj, że wszystko podsycało ich niedowierzanie.
Niektórzy śmieli się ze starych panien i nazywali je wprost waryatkami; one jednak znosiły cierpliwie niesprawiedliwość świata, przypisując ją zemście osobistych swych nieprzyjaciół — mężczyzn. Wszak one były ciągle zajęte niweczeniem ich podstępnych zamiarów, nie mogły więc za to oczekiwać innéj wdzięczności. Zresztą o kolejach, jakie przechodziły, różnie mówiono. Czy były kiedyś piękne, lub choćby przystojne — trudno dziś było odgadnąć. Prakseda, sucha, koścista, z haczykowatym nosem i wielkiemi krzaczystemi brwiami, zataczającemi dwa siwiejące łuki nad oczyma, miała pozór tak wojowniczy, iż wątpić należy, by ktokolwiek i kiedykolwiek śmiał je zaczepić. Ona téż była komendantem twierdzy, czyli domu, i trzymała w rygorze naprzód pannę Lucynę, mdłą blondynkę, któréj sama powierzchowność świadczyła o mniéj energiczném usposobieniu; następnie służącą Maryśkę, dobraną starannie pomiędzy najbrzydszemi, a wreszcie lokatorki, jakie po kolei zajmowały alkowę. Ponieważ zaś obrona nagabywanéj niewinności była niejako celem życia panny Praksedy, okazywała ona dopiéro całą swą energię, czynność, przezorność, kiedy posiadała lokatorkę. Ma się rozumiéć, iż, pomimo nagleń budżetowych, nie brała pierwszéj lepszéj, że wymagała silnéj i pewnéj rekomendacyi. O taką rekomendacyę postarał się dla Jadwini pan Gustaw przez jedną ze swoich kuzynek. Przytém panna Prakseda miała żołnierską naturę: niebezpieczeństwo, zamiast osłabiać jéj męztwo, pobudzało do tém energiczniejszéj obrony.
Odrazu oceniwszy piękność lokatorki, wpadła w bardzo wojownicze usposobienie. Jadwinia rozpakowywała swoją skromną walizkę, w czém dopomagała jéj, czy udawała, że jéj dopomaga, służąca Marysia. Panna Prakseda tymczasem z siostrą pilnowała nastawionego samowaru, a raczéj pilnowała siostry, która téj czynności dopełniała na schodach, bo oczywiście byłoby rzeczą nieprzyzwoitą, gdyby Lucyna sama zostawała choć chwilę po za mieszkaniem.
— Uważałaś, Luciu? — pytała siostry, zajętéj wkładaniem drzazek w komin od samowara.
Panna Lucyna miała myśl ociężałą, a przytém była cała zaabsorbowana swą pracą.
— Cóż miałam uważać? — odparła niedbale.
— Ależ ta panna jest śliczna! — zawołała Prakseda, jakby w tym fakcie upatrywała osobistą obrazę.
— Śliczna? to i cóż? — brzmiała apatyczna odpowiedź.
— To prawdziwe nieszczęście! Co za płeć, co za włosy, a jakie oczy!
Słysząc ją, można było sądzić, iż wyliczała zbrodnie swojéj lokatorki.
— Trzeba będzie podwoić baczność, zwiększyć środki ostrożności... — mówiła daléj Prakseda.
Było to już rzeczą trudną. Jedyne drzwi, opatrzone były całym systemem zasuw i łańcuchów, a nawet miały maleńki kratkowany otwór, przez który można było obejrzéć wchodzących; okna zaś od góry do dołu były zasłonięte szczelnie przytykającemi firankami, uniemożliwiającemi zupełnie niedyskretne spojrzenia.
Jeśli takie były środki obronne przeciw zewnętrznemu nieprzyjacielowi, wnętrze niemniéj było strzeżone. Baczny umysł panny Praksedy śledził to wszystko, co mogło dać powód do jakiéjkolwiek nieprzyzwoitéj myśli. Na ścianach nie było ani obrazów, ani oleodruków, ani sztychów; jedyną ozdobę saloniku stanowiły stare fotografie rodziców, krewnych i znajomych płci żeńskiéj, które tworzyły systematycznie na ścianie ułożone ostrokąty z dwóch stron małego zwierciadła, wiszącego nad kanapą.
Z literaturą panny Obrańskie nie miały nic wspólnego, bo téż w dzisiejszych czasach i książki i pisma peryodyczne zapominają o względach przyzwoitości; z tego powodu panna Prakseda, która nawet wyrzuciła z mieszkania, jako rzecz gorszącą, klatkę z kanarkami, nie mogła ścierpiéć nawet żadnego z kuryerów. Lękała się przytém, by na marginesach nie było jakich przypisków, skreślonych sympatycznym atramentem; lękała się ogłoszeń, lękała korespondencyj prywatnych, a nadewszystko tego, co pomiędzy wierszami mieścić się może. Wolała więc wyrzec się wiadomości bieżących, niż narażać swój dom na zgorszenie, zwłaszcza, że nigdy w zupełności nie dowierzała swéj siostrze.
Lucyna wprawdzie słuchała ją we wszystkiém i równie jak ona, zajęta była obroną przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi — przecież Prakseda spostrzegła nieraz ciekawe spojrzenia, zwrócone na zewnątrz, nawet raz schwytała siostrę na gorącym uczynku podglądania lokatora z przeciwka. Lucyna utrzymywała, iż podglądanie to miało cele obronne, że generał powinien zbadać taktykę wroga; ale Prakseda uznawała zaledwie w siostrze szeregowca, nie generała, i odtąd podwoiła swą czujność, narzekając nieraz na to, że nie ma istoty, na którą spuścićby się mogła.
Lucyna żalów tych słuchała obojętnie. Była to natura skryta i bierna zarazem; pod innym wpływem byłaby rzuciła się może w przeciwną ostateczność; siostra miała słuszność, że jéj nie dowierzała, chociaż znajdowała w niéj powolne narzędzie.
Gdy się samowar zagotował, obiedwie powróciły do mieszkania; Prakseda drzwi zatarasowała, a na okrągłym stoliku, przed kanapą w salonie, Marysia postawiła szklanki z cynowemi łyżeczkami, bułki w drucianym koszyku i blaszaną cukierniczkę, mocno odrapaną.
Jadwinia siedziała jeszcze w swojéj alkowie, ustawiając na małym stoliczku swoje toaletowe przybory, na które panny Obrańskie patrzyły z ciekawością i niedowierzaniem. Przyszły one wprost do alkowy, ruszały każdą rzecz bez ceremonii.
— I po cóż to wszystko? — spytała wreszcie Prakseda.
— Jakżebym się jutro ubrać mogła? — odparła dobrodusznie, kładąc koleją gąbki i szczoteczki rozmaitego gatunku.
— Jakto? pani to wszystko do ubierania potrzebne? I tego się codzień używa?
— Naturalnie — odparła zdziwiona.
— Ależ w takim razie, kiedyż będzie czas na pracę?
Jadwinia nie mogła odpowiedziéć, bo w téj chwili zakipiał samowar; Prakseda pobiegła przygotować herbatę, a Lucyna podreptała za nią. Wkrótce odezwała się starsza Obrańska szorstko, jak zwykle:
— Chodź pani na herbatę.
Jadwinia posłuszna zbliżyła się do stołu i zajęła miejsce sobie wskazane. Nie była głodna, a przytém, gdy rzuciła okiem na stół, odeszłaby ją najsilniejsza chęć jedzenia. Spoglądała zdumiona na kolorową serwetę, na któréj w dodatku występowały plamy różnorodne, na te grube szklanki, na nieapetyczne łyżeczki, wreszcie na małą lampkę, wydającą tyle przynajmniéj kopciu, co światła, i nie mogła się zdecydować na przełknięcie tego jasno­‑żółtego mętnego płynu, który tak nic nie miał wspólnego z aromatyczną herbatą, przyrządzaną w ich domu, jak ta nędzna zastawa z kryształami i srebrami, połyskującemi pod światłem gazu w ich wykwintnéj jadalni. Nie uważała nawet, że Prakseda spoglądała na nią ostro, zapijając swą herbatę i zagryzając ją suchą kajzerką.
— Pani, jak widzę, nie smakuje nasza herbata? — zagadnęła wreszcie.
Znaglona tém, podniosła do ust łyżeczkę i znalazła herbatę również szkaradną w smaku, jak z pozoru.
— Ho! ho! — mówiła Prakseda — jesteśmy ubogie kobiety, kupujemy herbatę tanią; ale téż żyjemy uczciwie, nie rachujemy na nikogo, tylko na siebie.
Słowa te trafiały jakby umyślnie w jéj położenie. Natchniona odwagą nagłą, podniosła głowę.
— Ja także tylko na siebie rachuję — odparła łagodnie.
— W takim razie nie trzeba wybredzać; kobieta pracująca pamiętać o tém powinna. Uczciwy zarobek jest trudny, skąpy.
Prakseda miała słuszność, Jadwinia czuła to dobrze; ale cóż, kiedy herbata nie chciała przejść jéj przez gardło; sam jéj widok odrażał. Pomyślała, że jest ofiarą snu okropnego, z którego pragnęła bardzo się obudzić. Było jéj tu duszno, źle, straszno. Gospodyni domu nie zauważyła tego smutku: ona widziała tylko jéj piękność.
— A pani czém zarabia? — spytała.
Jadwinia się zarumieniła; do dziś dnia nie zarabiała nic jeszcze, ale surowe, przeszywające oczy Praksedy domagały się odpowiedzi.
— Maluję na porcelanie — odparła, spuszczając oczy.
Stara panna pokręciła głową; niecierpiała artystów — nawet sam artyzm był dla niéj rzeczą podejrzaną.
— A dużo pani zarabia?
— Różnie — tłumaczyła się Jadwinia — stosownie do tego, co maluję.
Odpowiedź ta nie zadowolniła Praksedy, lubiła ona wszystko miéć czarno na białém, lekceważyła rzeczy nieokreślone i patrzała badawczo w swoją lokatorkę, jakby chciała ją przeniknąć do głębi. Jadwinia się zmieszała, czuła się wśród wrogiéj atmosfery; ona, co przywykła do pieszczot siostry, do przyjaznego otoczenia, była tu obezwładnioną, jak ptaszyna pod okiem węża.
— A jakże można w takim razie regulować wydatki? — zapytała podejrzliwie Prakseda.
Jadwinia nie umiała na to odpowiedziéć; wlepiła w nią powiększone przerażeniem oczy.
— Takie rzeczy wiedziéć potrzeba — ciągnęła daléj Prakseda — bo inaczéj...
Lucyna dotąd obojętnie słuchała téj całéj rozmowy, zapijając z największą flegmą herbatę i zajadając bułki; teraz uczuła się zapewne w obowiązku poprzéć siostrę i pochwyciła jéj ostatnie słowo.
— Tak, tak, bo inaczéj...
Zwracała ona także na Jadwinię swe blade, okrągłe oczy, może nieznośniejsze dla niéj w swéj bezmyślnéj ciekawości, niż bystry wzrok Praksedy.
— Inaczéj — ciągnęła ta ostatnia — chcąc nie chcąc, młoda panna daje się pochwycić tym, co na nią czyhają nieustannie. Głód i nędza są ich sprzymierzeńcami.
— Nieinaczéj — powtórzyła Lucyna, ocierając usta z zadowoleniem po wieczornym posiłku — głód i nędza są ich sprzymierzeńcami.
— To się widzi co dzień — dorzuciła Prakseda.
Brutalność téj mowy, połączona z tęsknotą, przepełniła miarę sił Jadwini. Łzy napełniły jéj oczy i popłynęły po twarzy dwoma rzęsistemi strumieniami.
Nie wzruszyły one wcale jéj prześladowczyń.
— Niéma czego płakać — odezwała się ostro Prakseda — to do niczego nie prowadzi.
Jadwinia próbowała się uspokoić, ocierała powieki, ale daremnie; nabrzmiewały one coraz nowemi łzami.
Prakseda wzruszyła ramionami.
— Nie pojmuję, co pani jest. Ho! ho! znam ja świat i ostrzegam przed jego sidłami; powinnaś mi pani być wdzięczną, jeśli jesteś uczciwą. Jeśli zaś nie podobają ci się nasze zasady, to nie trzeba było się tu sprowadzać, bo ja wierną byłam im przez całe życie i taką zostanę do śmierci. A kto jest w moim domu, słuchać mnie musi.
— Pani... — próbowała przemówić Jadwinia.
— Ja łez nienawidzę! Kiedy kto nic nie ma na sumieniu, ani złego popełnić nie zamierza, nie potrzebuje płakać; to tylko psuje oczy, zdrowie, odejmuje siły do pracy i obrony. Myślisz pani, że co łzami zbudujesz? — głupstwo! Łzami brukowana jest droga do piekła. Ot i wszystko.
A Lucyna dodała półgłosem:
— Oh! napłakałam ja się, napłakałam! A wszystko daremnie.
Chciała coś daléj mówić, ale siostra spojrzała na nią ostro, więc umilkła zmieszana.
Być może, iż Prakseda miała słuszność w tém, co mówiła; Jadwinia nie była zdolna tego ocenić. Świat, do którego weszła nagle, nie był jéj światem; raził ją każdą rzeczą, był dla niéj tak wstrętny, iż dławiła się jego atmosferą. A przytém bolało ją to, że do niego przywyknąć nie mogła. Czuła się rozpieszczoném dzieckiem zbytku, z którego tradycyą napróżno zerwać usiłowała; czuła się skutą ze swoją przeszłością tysiącem pajęczych nici, które zrosły się z jéj istotą.
W milczeniu podniosła się od stołu.
— Czemuż pani nie jesz? — zawołała Prakseda — to także głupstwo. Do śniadania dwanaście godzin czekać potrzeba.
— Głowa mnie boli, jeśćbym nie mogła — wyjąkała.
Nie kłamała wcale: nerwowa jéj natura była rozstrojona do najwyższego stopnia. Zasunęła firankę od alkowy i rzuciła się na łóżko, tłumiąc łkania w poduszce.
Panna Prakseda popatrzyła na nią przez chwilę, potém ściągnęła brwi z niezadowolenia i rzekła do siostry:
— Tak się rozpacza tylko za kochankiem. To jakaś zbytnica; całe życie widać trawiła na strojeniu się, i do tego nic jéj nie smakuje. Do bażantów chyba i ciast przywykła. Ot narobiłyśmy sobie z tą dziewczyną biedy; trzeba się pilnować.
I pilnowała się téż, pilnowała. W nocy nieraz podnosiła się z posłania i obchodziła mieszkanie, oglądając drzwi, okna, firanki, czy przez nie jakieś sygnały dawane nie były, a nazajutrz od rana usiadła w oknie od dziedzińca i przypatrywała się ruchowi lokatorów, bo podejrzewała, że wśród nich spostrzeże jakąś twarz nową.
Kamienica zachowała swój zwykły pozór: kucharki biegły z koszykami do miasta, czasem zatrzymywały się i rozprawiały pomiędzy sobą. Potém lokatorka z pierwszego piętra szła z wielką książką od nabożeństwa do kościoła; potém po jednemu mężczyźni zaczęli wychodzić do zajęć i biur rozmaitych. Wprzód jeszcze szwaczka z magazynu, mieszkająca w izdebce pod strychem, blada i wiecznie zdyszana, śpieszyła, ażeby nie zapłacić kary za spóźnienie, a nauczycielka z paczką książek pod pachą, szybkim krokiem dążyła na swoje lekcye.
Wszystko to było w porządku; panna Prakseda, pomimo najbaczniejszego czuwania, nie zauważyła nic zgoła zmienionego wokoło.
— Dziewczyna jest przebiegła — rzekła sama do siebie — ale mnie w pole nie wywiedzie.
Jadwinia nie myślała nikogo w pole wyprowadzać. Porzuciła szkołę, ażeby jéj tam nie odszukano, i znalazła zajęcie w małéj pracowni jednéj z dawnych koleżanek; starała się usilnie zadość uczynić jéj wymaganiom, ażeby koniec miesiąca przyniósł jéj chociaż najmniejszy zarobek.
Dotąd płaciła za swoją naukę, teraz należało z niéj skorzystać. Miała wprawdzie zapewnione trzymiesięczne utrzymanie, a na to spieniężyła z pomocą pana Gustawa wszystkie swe drobne klejnoty i kosztowniejsze rzeczy. Zatrzymała jedynie zegareczek, który dostała od ojca w dniu, gdy kończyła lat szesnaście. Chciała sprzedać go także, a zastąpić srebrnym lub stalowym, ale nie wieleby na tém zyskała. Dawna koleżanka ofiarowała jéj kilka rubli miesięcznie i to ofiarowała niechętnie, jakby z łaski, zastrzegając, że wszystko, cokolwiekby się zepsuło w wypalaniu, pójdzie na jéj rachunek. Musiała przyjąć te warunki, bo nie miała wyboru, tylko ta przyszłość, co się jéj wydawała tak łatwą i świetną w chwili, gdy przystępowała do pracy, teraz zbladła, zmroczyła się i wyglądała, jak zwykła szara, ciężka robotnicza dola.
Nie mówiła o tém z nikim, nawet z panem Gustawem. Miał on dość własnych kłopotów, a przytém prosił ją tak bardzo, by wytrwała rok tylko, rok jeden, iż pragnęła pokazać mu dowodnie, że radę sobie dać potrafi.
Jak tu przecież dać sobie radę przez rok cały? To stokroć łatwiéj powiedzieć, niż uskutecznić! Nad tym problematem łamała sobie głowę dnie i noce.
W kilka dni po jéj przybyciu na Białą ulicę przypadła niedziela; rano wszystkie trzy poszły do kościoła, nieznanego dotąd Jadwini, na Lesznie. Była to dzielnica tak oddalona od eleganckiéj Warszawy, do któréj należała dawniéj, iż mogła pomyśleć, że znajduje się gdzieś na głębokiéj prowincyi. Nie spotkała tu nikogo ze znajomych, ani nawet jednéj z tych twarzy, znanych choćby z widzenia. Panny Obrańskie nie odstępowały jéj na krok jeden, uważając widać niedzielę za dzień szczególniéj niebezpieczny; szły z domu, pomieściwszy ją pomiędzy sobą, niby żołnierze, przeprowadzający aresztanta. W kościele usiadły w ławce w tym samym szyku, a bystre oczy Praksedy raz wraz odbiegały od kart staréj książki do nabożeństwa, by zwracać się na obecnych i baczyć, czy kto nie przypatruje się jéj młodéj towarzyszce, lub czy ona przypadkiem na kogo nie skierowała spojrzenia. Na Jadwinię spojrzał nie jeden, ale co ona, to rzeczywiście modliła się przykładnie.
Po nabożeństwie panny Obrańskie miały zwyczaj używać spaceru po wysokim chodniku Leszna, czasem nawet dochodziły do Rymarskiéj ulicy, potém wracały tą samą drogą. Spotykały téż wiele osób znajomych; były to jednak same kobiety, i to stare, jak one. Zatrzymywały się więc, zamieniały słów parę, objaśniając przytém, że Jadwinia była to nowa lokatorka, którą zwyczajem swoim wzięły w opiekę.
Przyjaciółki kiwały na to głowami, przypatrywały się młodéj dziewczynie i z widoczném współczuciem zwracały do Praksedy, jakby zawczasu okazać pragnęły, iż przeczuwają, ile ta opieka będzie ją kosztowała zmartwień i kłopotów.
Wracając, Prakseda z Lucyną naradzały się o czémś pocichu, a nawet narada wyrodziła się w rodzaj sprzeczki, któréj powód zrozumiała dopiero Jadwinia, gdy weszły do skromnéj cukierni, znajdującej się na Lesznie, i stanęły przed kontuarem. Prakseda chciała kupić ciastek, Lucyna babkę, i tutaj ta cicha, korząca się przed powagą starszéj siostry istota, rozwinęła prawdziwie lwią odwagę, ażeby szalę losu przeważyć na korzyść ulubionego przysmaku. Zbliżyła się rezolutnie do sprzedającego i zażądała babki za dwa złote, tak energicznie, iż siostrze pozostało tylko zapłacić. Poczem sama wzięła kupiony funt ciasta w rękę i niosła do domu z rodzajem tryumfu.
Panny Obrańskie i niektóre ich przyjaciółki miały zwyczaj zbierać się na kawę w poobiednich godzinach niedzieli; dziś na nie wypadało przyjęcie, do którego od rana gotowały się garnuszki mleka.
Panna Lucyna zwykle w domu odgrywająca rolę Marty, umiała za pomocą opłatka i trochy niesolonego masła, nadawać mleku pozór śmietanki z gęstym kożuszkiem. Tajemnicy téj zaś strzegła zazdrośnie, nawet przed okiem Maryśki, która nieraz zachodziła w głowę nad cudowną przemianą chudego mleka na wyborną śmietankę.
Obiad dnia tego odbywał się wcześnie i pośpiesznie, zwykle téż starano się na nim zaoszczędzić koszta podwieczorku, a zaraz potém panna Lucyna zajmowała się skrzętnie przygotowaniami. Łącząc oszczędność z wymaganiami przyjęcia, za pomocą cykoryi, grochu, żyta i rozmaitych innych specyfików przyrządzała kawę, nie mającą wprawdzie zapachu mokki, ale czarną, jak węgiel i gęstą, jak miód, którą zachwycała niezbyt wybredne podniebienia przyjaciółek. Zaścielała stół świeżą serwetą (jaskrawy ich dobór posiadała w komodzie) krajała babkę w plasterki cienkie, jak koronka, dodawała do tego koszyczek kajzerek i mikroskopijną porcyę masła; potém wydobywała z szafy ciężkie filiżanki z karlsbadzkiéj porcelany, malowane w sine róże ze złoconemi floresami i napisami niemieckiemi.
Uczyniwszy to wszystko i zmiótłszy raz jeszcze wszelki ślad pyłu w saloniku, panna Lucyna oczekiwała wraz z siostrą na przybycie gości, a tymczasem rząd dzbanuszków i garnuszków kamiennych stał w kuchni na gorącéj blasze.
Wśród tych przygotowań, Jadwinia nie wiedziała co ma z sobą uczynić. Perspektywa zaznajomienia się z przyjaciółkami panien Obrańskich niezbyt jéj się uśmiechała, lękała się przytém być natrętną, a nie miała się gdzie schronić. W ostateczności zamierzała już pójść na miasto, gdzie ją oczy poniosą; dobyła więc z pudełka kapelusz, gdy panna Prakseda odezwała się ostro:
— A to dokąd?
Jadwinia zmieszała się, jak gdyby zamierzała uczynić coś złego.
— Chciałam się przejść — wyrzekła nieśmiało.
— Chodziłyśmy już dziś rano. Nigdy nie słyszałam, żeby przyzwoita panna spacerowała sama w niedzielę i do tego o zmroku. Ja na to nie pozwolę. Kto jest w moim domu, słuchać mnie musi.
— Lękałam się paniom przeszkadzać — przyznała się młoda dziewczyna.
— Głupstwo! Jesteśmy uczciwe kobiety, nie potrzebujemy się wstydzić słów naszych i dla tego nikt nam nie przeszkadza.
Jadwinia posłuszna, zdjęła kapelusz i umieściła go napowrót w pudełku. To przebłagało starą pannę, która dodała dobrotliwie:
— Lucyna przygotowała kawę i dla pani, a przytém jest sposobność poznania uczciwego towarzystwa. Nie wyłączamy z niego naszych lokatorek.
Jadwinia nie miała czasu odpowiedziéć. Dzwonek odezwał się w przedpokoju. Lucyna wybiegła na przyjęcie gości, a w przeciągu kwadransa w saloniku zebrało się siedem kobiet. Wszystkie były niemłode, skromnie bardzo ubrane w czarne lub ciemne wełniane suknie. Moda, strój, wykwint, były to rzeczy, nieistniejące dla zebranego tu towarzystwa, jak nie istniały: książki, teatr, sztuki piękne, ruch umysłowy itp.
Wielkie miasta mają to do siebie, że każda jednostka dobrać sobie może jednostki odpowiednie, wytwarzają się więc warstwy i warstewki, kółka i kółeczka, połączone ze sobą podobnemi przywyknieniami. Goście panien Obrańskich były to stare panny lub wdowy, ubogie po większéj części. Dwie panny Burskie utrzymywały się z robót. Na wiosnę szyły kapelusze słomkowe, na jesień pikowały na maszynie lub brały różne roboty. Miały także maszynę do pończoch i przy pomocy tych rozmaitych zajęć, potrafiły zapewnić sobie byt, a nawet zdobyły kapitał, reprezentowany przez maszyny.
Podobno pochodziły z zamożnéj rodziny, ale o tém przy ciągłéj pracy zapomniały już oddawna. Obie szczupłe, drobne, energiczne, podobne do siebie, nosiły na twarzy ślady troski nieustającéj. Nie odebrały wykształcenia, albo téż ślady jego zatarły się przy codziennéj, kilkunastogodzinnéj mechanicznéj pracy. Miały téż rodzaj pogardy dla tego wszystkiego, co nie daje doraźnego zysku; jeśli bowiem potrafiły utrzymać się na powierzchni i walczyć z nędzą skutecznie, działo się to za sprawą niezmordowanéj zabiegliwości. Problemat bytu absorbował je; wcale nie miały czasu myśléć o czém inném. Oszczędność téż ich przechodziła pojęcie. Wiedziały wybornie, kiedy i co najtaniéj kupować można i nie leniły się dla jednego grosza biedz na drugi koniec miasta, chociaż rozumiały wartość czasu.
Niedzielna kawa stanowiła ich jedyną przyjemność i zbytek jedyny. Były jednakże czasy, gdy i tego odmówić sobie musiały; wówczas grubsze fałdy zbierały się na ich czołach. Życie, jakie wiodły, urobiło je stosownie: z twarzy zniknęły miękkie odcienie; były to twarze spracowane, żółte pomarszczone, z przebiegłemi oczyma, z których wyzierał niepokój, chęć zysku i obawa jutra.
Po nich nadeszła pani Sieleszowa, wdowa po urzędniku, mająca tak szczupłą emeryturę, że broniła ją jedynie od głodowéj śmierci, a najnędzniejszego utrzymania dać nie mogła. Była leniwa i apatyczna, radzić sobie nie umiała, większą część życia spędzała w kościele. Ale w modlitwie nie zdolną była zaczerpnąć siły; oczy jéj wiecznie były załzawione, myśl wiecznie błąkała się w przeszłości, o niéj téż mówiła najchętniéj. Narzekała zwykle na zdrowie, zwłaszcza gdy mówiono jéj o jakiembądź zajęciu.
Sąsiadka jéj panna Justyna, mieszkała przy rodzinie i żyła z jéj łaski, w zamian za co zajmowała się dziećmi i domem, czyli była: bezpłatną boną, kucharką, szwaczką i młodszą. Otrzymywała za to znoszone suknie, stary kapelusz, wyszłe z mody okrycie i trzewiki, gdy te, które miała, literalnie z nóg jéj spadły. Było to ciche, pracowite, potulne stworzenie. Podobno w młodości dotknęła ją jakaś katastrofa serdeczna i pozostawiła żywą niby trupa dawnéj istoty. Niegdyś miała być piękną — dziś ślad téj piękności pozostał tylko w wielkich oczach, od łez zagasłych, w regularnym owalu twarzy i we włosach, które, choć gęsto przetkane białemi, niemniéj zachowały gęstość i jedwabistość.
W rodzinie nigdy prawie nie słyszano jéj głosu; pomiędzy dawnemi znajomemi ożywiała się niekiedy, ale o przeszłości swéj nie mówiła nigdy; myśl jéj kręciła się w zaklętem kole sekretów gospodarskich, domowych przykrości, nieporządku służby, jéj nadużyć itp.
Najdystyngowańszą osobą w całem towarzystwie była właścicielka maleńkiéj i nieco odłużonéj kamienicy, panna Aurelia, która z tego powodu doznawała szczególnych oznak poważania: siadała zwykle na kanapie, opierała się plecami na haftowanéj poduszce, dostawała najpiękniéj udany kożuszek i największą filiżankę. Była to tłusta blondynka, mało rozwinięta, lat około pięćdziesięciu, przejęta własną godnością. Uważała za rzecz właściwą, by oddawano jéj pierwszeństwo, przyjmowała je, jako sobie należne, obchodząc się ze zgromadzonemi, jak łaskawa władczyni. Życie jéj upływało na śledzeniu swych lokatorów, plotkach, turbacyach o komorne, a wreszcie przyjemnościach gastronomicznych, które snąć zaokrągliły jéj policzki i obdarzały ją szeroko zwisającym się podbródkiem. Dopełniały zgromadzenia dwie wspólniczki: panna Aniela i panna Józefa, prowadzące razem zakład introligatorski. Tych znów myśl zwróconą była jedynie na konkurencyę, jaką im czynią mężczyźni, widziały ją wszędzie i tak się przyzwyczaiły do stanu wojennego, iż we wszystkiém występowały obronnie, odpierając nieustannie urojone najczęściéj napaści. Narzekały przytém ciągle — więc można było sądzić, że przedsiębiorstwo ich idzie najgorzéj, przynosi im straty zamiast zysków. Jednak prowadziły je wytrwale, skarżąc się i żyjąc przytém nieźle.
Jadwinia przyglądała się zebranemu towarzystwu, któremu téż przedstawioną została. Oglądano ją od stóp do głowy, od eleganckich bucików do bogatych włosów, spiętych na głowie szyldkretowemi szpilkami, według panującéj mody, któréj urągały gładkie czesania i suknie z luźnemi kaftanikami, noszone przez wszystkie znajome panien Obrańskich. Nie należała widocznie do tego towarzystwa, i ono spoglądało na nią nieufnie. Dopiero gdy kawa zgromadziła wszystkich około zastawionego stołu, a Jadwinia, wezwana groźnie przez Praksedę, usiąść musiała na wskazaném sobie miejscu, pomiędzy panną Justyną a jedną z sióstr Burskich, ta zapytała ją nagle:
— Czém się pani zajmuje?
— Maluję na porcelanie — odparła.
— I to dużo przynosi?
Jadwinia za nic w świecie nie byłaby wyznała, jak małą sumę zarabia miesięcznie, odpowiedziała więc wymijająco, że to zależy od wykonanéj roboty.
Ale panna Burska, tak samo jak Prakseda, nie zadowolniła się tą odpowiedzią.
— I czy to ludzie takie rzeczy kupują? — pytała znowu.
Jadwinia wymieniła jéj parę przedmiotów, nabytych za wysoką cenę w zakładzie, w którym pracowała.
— Czyż to być może? — wołała panna Burska — my z siostrą wyrabiamy przedmioty, każdemu potrzebne, a przecież nieraz dobrze nakłopotać się musimy, nim je sprzedamy.
Widocznie podejrzewała prawdomówność sąsiadki.
Panna Aurelia wmieszała się do rozmowy. Miała ona kiedyś lokatora, który skupował rozmaite skorupy, czasem nawet potłuczone. Była tam jakaś wyszczerbiona filiżanka, za którą zapłacił paręset złotych. Panna Aurelia widziała ją na własne oczy i znajdowała dużo brzydszą od tych, co im teraz służyły do kawy. Sieleszowa zrobiła uwagę, że ten lokator musiał być waryatem. Panna Aurelia nie umiała na to odpowiedziéć. Lokator ten wyprowadził się i umarł, ale ona nie słyszała, żeby był obłąkanym; musiał jednak nim być — teraz jest tylu obłąkanych, że niewiadomo, komu dowierzać.
Justyna, która czasami widziała świat przez szpary w domu krewnych, wtrąciła, iż ludzie bogaci mają rozmaite fantazye, słyszała nawet o takich, co kupują obrazy i płacą je setkami, nie złotych już, ale rubli. Jeden znajomy jéj krewnego kupił „Krowę na pastwisku pod lasem” i zapłacił dwieście rubli.
Kobiety usłyszawszy to, spoglądały wszystkie na siebie, kiwając głowami, nie mogąc przyczyny tego faktu zrozumiéć. Żeby już płacić za co, ale za krowę na pastwisku; wszakże za połowę téj ceny żywą dostać można. Jedna z introligatorek narzekała, iż właśnie tacy marnotrawcy mają pieniądze, gdy tymczasem uczciwe kobiety niczego dopracować się nie mogą, zwłaszcza, iż introligator z przeciwka odmówił im czeladnika, i nawet raz w lot na ulicy pochwycił książki do oprawy, właśnie do nich niesione. Energiczna panna Burska odgrażała się, iż w podobnym razie gwałtem odebrałaby książki, lub zaskarżyła przeciwnika do sądu. Ona z siostrą pokazałyby — co to zrobić można, gdyby tylko posiadały choć dwieście rubli kapitału obrotowego; bez niego strasznie im ciężko; muszą bawełnę na pończochy, a nawet nici i jedwab kupować po trosze, detalicznie. W sklepach zdzierają do dziesiątéj skóry, a teraz takie ciężkie czasy, że ani grosza zebrać nie można...
Słowa te wywołały ogólne narzekanie. Sieleszowa wzdychała ciężko, panna Aurelia skarżyła się, że nawet lokator z pierwszego piętra zaległ w komornem i że ona nie wie, z czego zapłaci podatki; nawet panna Justyna widziała, że krewni jéj rachują się z każdym groszem, jak nigdy; nie mówiła jednak, że zapewne z tego powodu brakowało jéj najpotrzebniejszych rzeczy.
Tymczasem wypito kawę, a babę, bułki i masło zjedzono do ostatniego kawałeczka. Niektóre z kobiet powstały od stołu i rozmowa toczyła się już tylko pomiędzy rozbitemi grupami. Jedne drugim opowiadały na ucho plotki, domysły i t. p.
Panna Aurelia zwierzała się bardzo po cichu Sieleszowéj, iż ma kilku konkurentów, ale nie może się zdecydować na zmianę stanu, bo mężczyźni są dziś tak zepsuci, iż żadnemu wierzyć nie można.
Panna Prakseda opowiadała znów pannom Burskim, iż nowa lokatorka zdaje się dobrą dziewczyną, słucha jéj chętnie, ale jest strasznie smutna; musi się kochać, i to kochać nieszczęśliwie, bo pomimo największéj baczności, nie dostrzegła, by się kto koło niéj kręcił. Z tego powodu snuła najrozmaitsze domysły, a czasem nawet rzucała na Jadwinię podejrzliwe spojrzenia. Może to porzucona kochanka? Była też kiedyś widać straszną zbytnicą, bo ma tyle rozmaitych puszek, flakonów i proszków, że byłoby można, sklep z nich założyć, a ma takie mydło, że jak się niem myje, to w całym domu pachnie! Wprawdzie rekomendowały ją znane Praksedzie osoby — przecież mogły być w błąd wprowadzone...
Introligatorki — panny Justyna i Lucyna, dzieliły się wzajem różnemi ważnemi faktami, zaszłemi w zamieszkiwanych przez nie kamienicach. Introligatorki miały sąsiadów mieszkając na jednych z niemi schodach, a szczegóły ich pożycia zajmowały je niezmiernie. Wiedziały, ile mieli dochodu, ile wydają, co gotują na obiad, gdzie chodzą na spacer. Intrygował ich szczególniéj młody blondyn, będący u tych sąsiadów bardzo częstym gościem. Jedna ze wspólniczek utrzymywała, iż zaleca się do starszéj córki, druga podejrzewała go o romans z matką i obiedwie miały pełno dowodów na poparcie swego twierdzenia; każda zaś tak gorąco obstawała przy swojém zdaniu, że o mało nie przyszło do kłótni.
Jadwinia tymczasem, osamotniona, stanęła przy oknie i machinalnie przez tkaninę firanki przyglądała się niskim chmurom, przeciągającym po niebie.
Na dziedzińcu dały się słyszéć ochrypłe dźwięki katarynki, wygrywającéj fałszywie odwiecznego „Trubadura”. Jadwinia cofnęła się ze wstrętem.
— Pani nie lubi muzyki — zauważyła panna Justyna, która wcale nie była tak wybredną i z widoczną rozkoszą przysłuchiwała się rozklekotanemu instrumentowi.
— Przeciwnie — zawołała — ale to przecież nie muzyka.
— Nie muzyka! Obecne spojrzały po sobie, a panna Justyna odezwała się dość cierpko:
— A cóż to jest, proszę pani?
— Parodya muzyki, hałas kaleczący uszy.
Pożałowała słów swoich, zaledwie je wymówiła. Całe towarzystwo, admirujące katarynkę, dopatrzyło w nich osobistéj obrazy. Nastała chwila milczenia, wśród którego dosłyszała jednak wyraźnie szept jednéj z introligatorek:
— To widać jakaś księżniczka!
Rozmowa zeszła odrazu na muzykę, a raczéj na katarynki, które w świecie panien Obrańskich reprezentowały ją niemal jedynie. Panna Justyna opowiadała o jakiéjś prześlicznéj melodyi, wygrywanéj codziennie na dziedzińcu domu, gdzie mieszkali jéj krewni; Burskie znów wychwalały podwórzowego skrzypka, który, akompaniując sobie, śpiewał donośnie, a przy téj sposobności opowiadały o marnotrawnéj sąsiadce, która zawsze rzucała z okna złotówkę.
— Złotówki niezawodnie przychodziły jéj lekko, bo inaczéj...
Uśmiechano się dwuznacznie, a Sieleszowa rachowała, jaką to one sumę uczynią w końcu roku.
Podobne tematy rozmowy były nie wyczerpane; kawa mogła się była przeciągnąć bardzo długo, gdyby spóźniona pora nie przypominała, że rozejść się trzeba. Kobiety były same, mieszkały po większéj części w mniéj ożywionych dzielnicach, a przytém nazajutrz każdą prawie czekała praca; żegnały się więc, obiecując sobie równie przyjemną zabawę za tydzień, przyczém w przedpokoju jeszcze rozmawiały najmniéj kwadransik, bo właśnie przypomniały sobie tysiące bardzo ważnych rzeczy, o których pomówić nie zdążyły.
Potém nastąpiły jeszcze raz uściski i pożegnania, wreszcie goście wyszli w zwykłym porządku. Panny Burskie odprowadzały pannę Aurelię, mieszkającą na téj saméj ulicy. Sieleszowa, jako bliska sąsiadka, szła z panną Justyną; introligatorki mieszkające razem, nie potrzebowały towarzystwa.
„Ci mężczyźni są jednak tak śmieli”, iż wszystkie wychodziły ze drżeniem i gotowały się walecznie odpierać spodziewane napaści.
Gdy się drzwi za wychodzącemi zamknęły, gdy zasunięto rygle, założono łańcuchy i spuszczono na okna grube zasłony, Lucyna zajęła się sprzątaniem, przyczém obie z siostrą rozmawiały o dzisiejszém przyjęciu.
— Nawet pannie Aurelii bardzo smakowała nasza kawa — mówiła uradowana Lucyna — pytała się jak ją przyrządzam i gdzie kupuję tak wyborną śmietankę.
— A ty? — spytała z pewnym niepokojem Prakseda.
— Za kogóż mnie masz, bym wydawała moje sekreta? — odparła młodsza siostra z przebiegłym uśmiechem, który nadał dziwny wyraz jéj zatartym rysom — a jeszcze też pannie Aurelii! Ma przecież teraz kamienicę.
— Panna Aurelia zmieniła się od czasu, jak spadło na nią to dziedzictwo po wuju — mówiła po namyśle Prakseda. — Nie podoba mi się ona teraz i nie ręczyłabym, czy za mąż nie wyjdzie.
— Za mąż! — zawołała Lucyna — za mąż! za mąż!
Powtórzyła ten wyraz trzy razy z dziwną zmianą intonacyi: zrazu było w nim znać zgrozę, potém głos jéj zmiękł, a w jego brzmieniu można było rozpoznać coś nakształt żalu, zazdrości... Stała właśnie przy stole, zbierając filiżanki i na chwilę ramiona jéj opadły bezsilnie; wpatrywała się w czerwonawe desenie serwety, jakby zarysowały się na niéj jakieś obrazy niewidzialne dla innych.
— Jest tak głupią — ciągnęła daléj stara panna — nie widzi, że starający się myślą tylko o jéj kamienicy...
Siostra spojrzała na nią mętnemi oczyma, w których teraz zapaliły się jakieś blaski, niby iskry w źle wygasłym popiele.
— Czy jesteś tego pewna? — zapytała.
— A ty o tém wątpisz — zgromiła ją surowo starsza — ty, po tém, czegoś doświadczyła?!..
Lucyna spuściła drgające powieki, jakby siostra dotknęła dawnéj, niezgojonéj rany; stała przez chwilę bez ruchu, z zamyśleniem bolesném na twarzy, na którą nagle wystąpiły dwie krwiste plamy rumieńca; wreszcie głębokie westchnienie wydobyło się z jéj piersi i stała się znowu automatem ludzkim, spełniający m bezmyślnie codzienne zadanie.
Prakseda przechadzała się po pokoju wzburzona.
— Och! te kobiety! — zawołała. — Czy myślisz, że nie przenikam was do głębi? wy wszystkie pragniecie tylko być łudzone; wasza cnota idzie z musu; wszystkiebyście postąpiły, jak Aurelia, gdyby spadła na was, jak na nią sukcesya.
— Każdemu przecież należy się trochę szczęścia — wtrąciła nieśmiało Lucyna.
— A co? nie mówiłam! — wybuchnęła Prakseda. — Wszystkie jesteście jednako głupie, jednako łatwowierne. Wpadłybyście wszystkie w sidła uwodzicieli, którzy chcą tylko waszych pieniędzy lub urody. Wszystkie, wszystkie...
Chciała coś więcéj mówić, ale powstrzymała się, może przez wzgląd na Jadwinię, może z przeświadczenia, że słowa jéj będą bezskuteczne; tylko brwi jéj zbiegły się, usta przycięły, nadając całéj twarzy jeszcze energiczniejszy, niż zwykle, wyraz.
Wieczór upływał monotonnie. Jak zwykle — w niedzielę nie pijano już herbaty, gdyż tę po kawie uważano za zbytek. Prakseda wzburzona chodziła po pokoju, Lucyna wydobywszy stare potłuszczone karty kładła pasyansa, a Jadwinia w téj chwili spoczynku i ciszy uczuła niezwalczoną niczém pustkę. Nie — do tego otoczenia ona nigdy przywyknąć nie zdoła!
Myśl jéj biegła do rodzicielskiego domu, odpoczywała w wykwintnéj jego atmosferze, tuliła się do Marceli. Czy ona bardzo była zagniewana? Co robiła w téj chwili: czy rozumiała, że ona nie mogła postąpić inaczéj? I widziała obok niéj prezesa! ten niebieski portfel, który rzucał jéj na oczy rumiany obłok wstydu. Potém myśl jéj pobiegła w inną stronę. Czy téż pan Gustaw rozumiał, jak ona była biedną, czy nie zarzucałby jéj braku siły, energii, hartu? Wszakże nieraz narzekała, że wychowanie, jakie odebrała, czyniło ją niezdolną do podjęcia na własną rękę walki o byt, że zmuszoną była jakim bądź kosztem pozostać w tych warunkach, w jakich przebywała dotąd. Ona chciała złamać ten fatalizm. Ale czy zdoła to uczynić? Drobna dłoń, na której wspierała czoło, drżała, powieki zachodziły łzami, obejmowało ją coraz większe przerażenie wobec przyszłości — nie czuła się na siłach jéj podołać. Och! gdyby tak mogła zasnąć i nie obudzić się więcéj, nie widziéć tego wstrętnego pokoju i nie być zmuszoną żyć życiem obecném...
— O czém że to? — zagadnęła ją niespodzianie Prakseda, któréj wysoka postać zatrzymała się nagle przy niéj.
Tego było za wiele! Niedość, że nie miała kąta własnego, chwili samotności przez dzień cały, jeszcze miała spowiadać się z myśli? Podniosła ociężale na pytającą rozmarzone źrenice.
— O czémże? — powtórzyła nakazująco stara panna.
— O niczém — odparła machinalnie.
— To źle. Myśléć trzeba zawsze o czémś i to o czémś pożyteczném. Próżne marzenia do niczego nie doprowadzą. Niedziela nie jest dniem pracy, ale pomodlić się można, to daleko pożyteczniéj, niż śnić z otwartemi oczyma, bo wówczas to przychodzą sny najgorsze.
Słowa te uderzyły Jadwinię.
— Masz pani słuszność — wyrzekła łagodnie.
Nie poprzestając na tém, uklękła przy łóżku i zaczęła odmawiać modlitwy, potém zasunęła firanki i położyła się. Czy jednak zdołała odpędzić marzenia? Prakseda nie pytała.


Obietnica Stanisława odszukania Jadwini okazała się bezskuteczną. Prezes, który ze swéj strony, widząc łzy Marceli, użył wszystkich środków i wpływów, ażeby ją odnaléźć, nie zdołał tego uczynić. Sądzono, że Jadwinia wydaliła się z Warszawy; szukano jéj na prowincyi, a ona tymczasem pod obcém nazwiskiem była bezpieczną na ulicy Białéj, w mieszkaniu starych panien.
Marcela rozpaczała tém srożéj, iż w głębi duszy sobie saméj przypisywała nieszczęście siostry. Życie zagarniało ją swym prądem, niosło w przepaść, a ona już z niém nie walczyła. Wychodziła mało, raz jednak idąc z bratem, spotkała panią Kalicką, która szybko odwróciła głowę, przypatrując się pilnie sklepowéj wystawie, ażeby uniknąć możliwego ukłonu. Mogła wszelakoż sądzić, że stało się to przypadkiem. Nieco daléj jednak szła naprzeciw niéj tym samym chodnikiem sędzina Ożycka. Ta nie użyła żadnego fortelu, ale wprost zmierzyła Marcelę od stóp do głowy, jak osobę nieznaną zupełnie.
Stanisław uczuł, jak ręka siostry zadrżała konwulsyjnie.
— Wróćmy — szepnęła, osuwając się na ramię jego półmartwa.
Dnia tego prezes zastał Marcelę we łzach, a przyczyny ich taić przed nim nie myślała; przeciwnie czuła w tém pewną ulgę, iż mogła wybuchnąć, wypowiedziéć swe cierpienia przed człowiekiem, który ostatecznie był ich sprawcą.
Prezes wcześniéj, czy późniéj spodziewał się podobnego wybuchu. On wiedział doskonale, i to od dawna, co świat mówił o jego stosunku z Marcelą. Obmowa wprawdzie uprzedzała fakty, ale obmowa ta była mu sprzymierzeńcem: Marcela musiała się dowiedziéć, iż wobec ludzi nie ma już nic do stracenia, a on oczekiwał téj chwili.
Nie widywano go teraz prawie zupełnie w towarzystwach, w rodzinie nawet pokazywał się na bardzo krótko, a żona tłumaczyła go nawałem zajęć. Słuchano tłumaczenia, uśmiechając się skrycie, pomimo to prezesowa powtarzała je z niezachwianą powagą.
Podwładni uważali znów, iż zwierzchnik złagodniał, zmiękł, chętnie przychylał się do próśb, jak to zwykle czynią ludzie zadowoleni, że często zamyślał się nagle, a w biurze bawił tyle tylko czasu, ile tego konieczność wymagała.
Nietylko wieczory spędzał teraz u Marceli, ale od czasu wydalenia się Jadwini znajdował zwykle w południe jeszcze jaką wolną chwilę, ażeby powiedziéć jéj dzieńdobry, przerwać samotność.
Ona zwykle przyjmowała go z rumieńcem na twarzy, a łzy nawet, jakie wylewała za siostrą, osychały na jego widok i zmieniały się w uśmiech.
Ale w dniu, w którym się zdarzyło owo podwójne spotkanie Marceli z Ożycką i Kalicką, prezes zastał ją tak pogrążoną w rozpaczy, iż nawet jego wejście nie rozchmurzyło jéj czoła, nie zabarwiło bladéj twarzy.
— Stało się, co stać się musiało — pomyślał.
Siedziała z głową pochyloną i wyciągnęła do niego rękę, jak rozbitek tonący do tego, co mu ratunek podać może. Łagodna jéj natura cierpiała, ale nie miała żalu do sprawcy cierpień.
— Och! — zawołała — Jadwinia miała słuszność, że dom ten porzuciła; zrozumiałam to aż nadto dobrze!
Prezes milczał, wziął tylko jéj ręce i tulił do ust.
— Odnajdziemy ją — wyrzekł wreszcie — rozesłałem zapytania na wszystkie strony.
— Nie — szepnęła gorączkowo Marcela. — Ona tu wrócić nie powinna. Świat jest za nadto zły. W jego oczach ja jestem zgubioną.
Wypowiedziała te słowa szukając u niego opieki i obrony.
— Tak jest — pochwycił, trzymając ciągle w swoich jéj ręce. — Świat jest zły, jest niesprawiedliwy, ale tylko dla tych, którzy go się lękają, którzy drżą przed jego wyrokiem. Natomiast schyla głowę przed tymi, co mają odwagę śmiało stawić mu czoło, rzucić mu rękawicę i wyzwać przesądy jego do walki.
— Jakto! — spytała, nie rozumiejąc go dobrze.
— Świat, jak wszystko, co podłe, depce pokornych, a szanuje silnych. Czy sądzisz pani, że te kobiety co śmieją odwracać się od ciebie, uczyniłyby to, gdybyś szła wsparta na mojém ramieniu? Czy sądzisz, że ja obronić cię nie potrafię?
Źrenice jéj zapaliły się nagłą nadzieją.
— Och! — zawołała — potrafisz gdy tylko zechcesz.
— A więc nie płacz — szepnął obejmując lekko jéj kibić — zaufaj mi; wiesz, jak cię kocham.
Skłoniła głowę na jego ramię ze spojrzeniem konającéj łani, na ustach jéj wykwitł uśmiech szczęścia.
— I oddasz, mi ster swego losu? — pytał namiętnie.
— Och! tak! — szepnęła.
Była w jego rękach złamana, nieszczęśliwa, kochająca; pochylił się ku jéj ustom i złożył na nich pierwszy pocałunek. Nie miała siły go odtrącić. Przymknęła oczy i zarzuciła mu ramiona na szyję, jak dziecię rozżalone, szukające obrony.
Nie dał on jéj żadnéj wyraźnéj obietnicy, ale ona chciała ją widziéć w jego słowach. Chciała wierzyć, że on uczyni z niéj swoją żonę, że postawi ją wysoko w oczach tego potępiającego świata.
Od téj chwili mniéj myślała o Jadwini, mniéj nagliła by ją szukano. Czuła, iż pomiędzy nią a siostrą była teraz zapora, któréj nic już usunąć nie mogło.
Stało się znowu, co stać musiało.
A tymczasem życie Jadwini wlokło się jednostajnym torem, coraz cięższe, coraz trudniejsze do zniesienia. Rano szła do pracowni i pozostawała tam dzień cały, a że panny Obrańskie nie mogły dla lokatorki zmienić trybu życia, jadła obiad odgrzewany, lub nie jadła go wcale. Wiosna i zmienna jéj pogoda źle na nią działała. Jadwinia całe życie była delikatna, a przytém przyzwyczajona do wygód i starań, których jéj na raz zabrakło. Marcela zawsze otaczała ją troskliwością niezmierną. W dni słotne nie pozwalała jéj wychodzić, lub, jeśli wyjść musiała, pilnowała, by ubrała się ciepło. Jeśli zaś zmokła lub przeziębia, kazała jéj zaraz przyrządzać gorącéj herbaty, baczyła na najlżejsze cierpienie i starała się je usuwać.
Jadwinia nigdy nie potrzebowała myśléć sama o sobie — a teraz nie dbał o nią nikt. Raz po dniu marcowéj zawiei obudziła się z mocnym kaszlem; nie zważając na to chodziła wciąż do pracowni, choć wieczorami miała dreszcze i gorączkę. Sypiała źle, czuła się osłabioną, ale pomimo to nie zostawała w domu.
Odtąd było coraz gorzéj.
— Pani coś bardzo kaszle — robiła jéj uwagę Prakseda.
— To nic — odpowiedziała.
Nie przyszło na myśl pannom Obrańskim wezwać doktora. Najprzód doktór był to mężczyzna, a potém porada lekarska w ich świecie uważaną była za coś nadzwyczajnego i tylko obłożna choroba upoważniała podobny wydatek. Któżby zaś udawał się po doktora z powodu tak zwyczajnéj rzeczy, jak kaszel: są przecież na to środki domowe!
Zresztą panny Obrańskie podjęły się pomieszczenia i żywienia lokatorki, bronienia jéj cnoty, ale nie czuwania nad jéj zdrowiem. Pomimo to, Prakseda nagotowała jéj lukrecyi ze ślazem i gniewała się bardzo, iż Jadwinia nie mogła zdobyć się na wypicie od razu tego szkaradnego napoju. Nie przestając na tém ubiła jéj raz nawet żółtko z cukrem, przez wzgląd na jéj wybredną naturę, chociaż za jajko płaciła pięć groszy. Dowodziła przytém, iż środki przez nią podane, są daleko skuteczniejsze od wszelkich leków aptecznych. Jednakże, pomimo to, Jadwinia kaszlała coraz więcéj, a wieczorem miała na twarzy wypieczone rumieńce.
Z powodu tego kaszlu, nie była nawet na niedzielnéj kawie u pani Sieleszowéj, ani u panny Aurelii, która o nią łaskawie zapytywała; bo gdy przyszła niedziela i niepotrzebowała koniecznie dźwigać się do roboty, odpoczywała z rozkoszą, i gdy panny Obrańskie szły do swoich przyjaciółek, ona, rozciągnięta na łóżku, mogła przynajmniéj marzyć swobodnie.
Chociaż zgorączkowana, zbolała, osłabiona, czuła w sercu napływ nadziei, a w myśli jéj, na przekór chorobie, gościły same radosne obrazy.
Wyobrażała sobie powrót Gustawa i ten dzień szczęśliwy, kiedy wsparta na jego ramieniu opuści na zawsze ten smutny, ponury dom, te zacieśnione horyzonty, spojrzy pełnemi oczyma w błękit, w światło, będzie się w nie mogła wpatrywać swobodnie. Nietylko nie wątpiła, że to nastąpi wkrótce, ale nie przypuszczała przeszkód, ani trudności żadnych.
Przyszłość rozwijała się w jéj myśli, niby wstęga złocista, pełna cichych radości, ukochania, szczęścia.
Wśród tych marzeń widziała także Marcelę, ale Marcelę bez skaz i błędów — Marcelę taką, jaką była niegdyś. Bo, rzecz dziwna, im cięższą była rzeczywistość, tém więcéj wolnym od troski wydawał się dzień jutrzejszy. Zapominała nawet, że były rzeczy niepowrotne, których nic z życia usunąć nie mogło; wszystko bez wyjątku było w jéj oczach łatwém i dlatego znosiła bez szemrania swoją dolę, myśląc o téj szczęśliwéj przyszłości.
A dola to była ciężka. Codzień z większą trudnością poruszała zmęczone członki, codzień tchu jéj brakowało, gdy szła po wschodach, codzień droga do pracowni wydawała się jéj uciążliwszą, co dzień téż oczy jéj podkrążone nabierały większego blasku, płeć stawała się przezroczystszą, rumieńce żywszemi, codzień suknie zapinały się luźniéj, a kaszel rozdzierał jéj piersi.
Prakseda spoglądała na nią z boku i kręciła głową. Nie wierzyła ona w doktorów, ani w lekarstwa, ale rozumiała, że z lokatorką jéj było źle bardzo i lękała się kłopotów, wydatków, przykrości, nieodłącznych od choroby i śmierci.
To téż powiedziała bez ogródki Jadwini, żeby od miesiąca szukała sobie innego pomieszkania.
Było to dla niéj prawdziwym ciosem... Gdzie i kiedy szukać miała, gdy siły wypowiadały posłuszeństwo? Próbowała pytać o przyczynę; Prakseda wyznała bez ogródki, iż kaszel spać im przeszkadzał.
— Ja przecież zawsze kaszlać nie będę — tłumaczyła się, pełna owych złudzeń, będących niekiedy jednym z symptomatów jéj choroby — niechno zrobi się ciepło.
Stara panna miała na ustach wyraz niemiłosiernéj prawdy, powstrzymała się jednak.
— To wówczas do nas powrócisz — wyrzekła — teraz trzeba się leczyć.
Powtarzano jéj to w pracowni.
— Ależ ja wcale chorą nie jestem — odpowiadała, dziwiąc się tym radom — jestem tylko trochę osłabiona...
Choroba przecież nurtowała ją i rozwijała się z przerażającą szybkością i, zanim ten miesiąc, po którym wyprowadzić się miała od panien Obrańskich, upłynął, raz, gdy powracała z pracowni, zrobiło jéj się słabo, oparła się o ścianę domu i czekała chwilę usiłując daremnie dech złapać. Uczuła nagle gorącą fale, wzbierającą w jéj piersi, zakaszlała, krew strumieniem rzuciła się jéj z ust i padła bez zmysłów na bruk uliczny. Gdy otworzyła oczy, nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest, ani co się z nią działo. Nie miała siły się poruszyć, a świat zewnętrzny przedstawiał się jéj, jakby w jakiejś mgle niewyraźnej, wśród któréj majaczyły jéj miejsca i postacie nieznane. Nad sobą widziała jakąś łagodną twarz kobiecą, objętą białym sztywnym kornetem.
W téj chwili usłyszała jakieś kroki i ktoś stojący przy jéj łóżku zawołał:
— Czy być może? to panna Jadwiga!
Głos ten słyszała kiedyś. Chciała spojrzéć, kto wymówił jéj imię, z wysileniem obróciła głowę i poznała młodego doktora, który niegdyś był częstym gościem w ich domu.
Chciała coś powiedziéć, ale nie miała siły, a przytém dano jéj wymowny znak milczenia, kładąc palec na ustach.
Dziwnym fenomenem, twarz młodego doktora obudziła w niéj cały szereg myśli, z których wykluczone były ostatnie tygodnie życia, panny Obrańskie i wszystko, co się z niemi wiązało. Pamiętała tylko dom rodzicielski, Marcelę, pod któréj opiekę dostać się pragnęła.
Tam téż młody lekarz dał znać natychmiast o tém, co się stało. Wiadomość ta spadła na Marcelę w chwili, gdy w jéj miękkiém sercu nowe wrażenia zacierały boleść, sprawioną ucieczką siostry. Oswajała się ze swojém położeniem, robiła przygotowania do podróży, którą miała odbyć z prezesem, marząc ciągle o tém, że jego żoną zostanie.
Wieść o chorobie Jadwini spadła na nią niby uderzenie gromu, a gdy siostrę przeniesiono ze szpitala i położono na jéj łóżku w sypialni, stanęła nad niém półmartwa z boleści.
Lekarz zrozumiał odrazu, iż nie było żadnéj nadziei, i dał to jasno poznać Marceli. Choroba oddawna nurtowała ten młody organizm, a dziś rozpoczęła się już praca, niczém niepowstrzymana, śmierci.
Marcela sprowadzała najbieglejszych lekarzy. Jak często bywa w przedostatnich chwilach, choroba nadała Jadwini piękność złowrogą. Oczy powiększyły się wśród wychudłéj twarzy, płeć zawstydzała alabaster, a blask źrenic, rumieniec policzków, żywy karmin ust, złudzić mógł niedoświadczonych.
— Czyż to być może, by nie było już żadnéj nadziei? — pytała siostra z rozpaczą. — Ona taka młoda!
Niestety, odpowiedziano jéj jednogłośnie, iż suchoty młodych tém szybciéj zabijają, a życie Jadwini liczyło się już nie na miesiące i tygodnie, ale na dnie.
Szczęściem chora tego nie czuła. Gorączka podniecała marzenia, żyła nadzieją jutra, które dla niéj nie istniało. Wszystko w jéj głowie układało się szczęśliwie wedle pragnień. Pan Gustaw nie mógł jéj wziąć za złe, iż leczyła się w domu. Panny Obrańskie dłużéj trzymać jéj nie chciały, a zresztą Marcela niezawodnie była obmówioną. Teraz w domu wyzdrowieje szybko, co dzień sądziła się zdrowszą, pan Gustaw skończy instytut technologiczny, dostanie dobre miejsce, ożeni się z nią. Trzeba było nawet myśléć o wyprawie. I myślała téż o niéj nieustannie, chciała ją zrobić bardzo oszczędnie, miała tyle dawnych sukien, trzeba je było tylko przerobić. Teraz, po tych zabójczych zimnach, które stały się ostatecznym powodem jéj choroby, zaświeciło jasne, wiosenne słońce, a Jadwinia zaczęła nagle troszczyć się bardzo o to, co włoży, skoro doktor wstać jéj pozwoli. Nie miała wcale siły podnosić się z łóżka, ale mówiła ciągle, że wstanie jutro. Zapragnęła gwałtownie miéć szlafroczek z białego kaszmiru, przybrany czarnym aksamitem, jak do żałoby przystało. W ten szlafroczek ubierze się, gdy przyjedzie pan Gustaw i rachowała dnie do jego przyjazdu.
Szlafroczek czémprędzéj kazała zrobić Marcela i położyła go na krześle obok łóżka, ale Jadwinia nie ubrała się w niego nigdy, nie doczekała przyjazdu Gustawa.
Umarła, uśmiechniona nadziejami w cichy wieczór majowy, gasnąc z ostatnim promieniem słońca. Śmierć jéj była lekka, przyszła wśród marzeń szczęścia, cicha jak sen, nie ukazawszy ofierze swojéj widmowego oblicza; zabrała ją, jak dziecię spracowane, bezsilne do walki życia.
Dla Marceli był to cios straszny, ona do ostatniéj chwili łudzić się chciała. Prezes nie odstępował jéj prawie w pierwszych dniach, a chcąc rozerwać jéj żal, naglił do podróży.
W biurach prezesa wrzał teraz ruch spowodowany bliskim wyjazdem pryncypała, a on sam pracował z gorączkową szybkością. Rozstrzygał jedne po drugich interesy, przychodzące pod jego decyzyę, dawał jedne po drugich instrukcye, jasne, zwięzłe, stanowcze — gdy zastukano do drzwi prowadzących z jego gabinetu w głąb apartamentów, i to zastukano w sposób świadczący, iż ten, kto to czynił, miał prawo wejść bez żadnych formalności.
Prezes podniósł głowę z widoczném zdziwieniem, potém zerwał się pobiegł ku drzwiom, zamienił słów parę ze stukającą osobą, pośpiesznie odprawił jednego z urzędników, któremu właśnie dawał jakieś zlecenia, potém dopiéro otworzył drzwi, a w nich ukazała się nie żadna tajemnicza osobistość, ale sama prezesowa, któréj, co prawda, nie widywano nigdy w biurach męża.
To, co świat mówił o stosunkach domowych téj pary, nie było wcale widoczném w sposobie, jakim się wzajem powitali. Prezes przyjął żonę z wytworną grzecznością, bez zakłopotania, jakby nie miał powodu lękać się jéj kontroli i nie popełnił żadnéj z tych win, które zwykle najmniéj rachować mogą na przebaczenie kochającéj małżonki.
— Czy rozkażesz mi przejść do swoich pokojów? — zapytał z galanteryą.
— Wszystko jedno — odparła — mam ci powiedziéć słów parę, byle nas tutaj nikt nie słyszał.
Prezes wskazał jéj z uśmiechem podwójne drzwi gabinetu przystające tak szczelnie, iż tłumiły wszelki głos; najciekawsze i najbystrzejsze ucho nie mogło nic pochwycić z tego, co tu mówiono. Wszakże w gabinecie tym rozgrywały się nieraz interesa pierwszorzędnéj wagi, wymagające tajemnicy.
Gdy żona zajęła miejsce na jednym z foteli oddalonych od biurka, prezes usiadł téż przy niéj.
Prezesowa, choć podobno w jednym wieku z mężem, wydawała się znacznie starszą, bądź to z powodu powagi oblicza, usposobienia, czy téż kilkorga dzieci, które wychowywała z niezmierną troskliwością. Pomimo głośnego stosunku prezesa z Marcelą, nie wyglądała wcale na osobę rozgniewaną, mającą ochotę i prawo zrobić scenę; on zaś nie zdawał się jéj obawiać. Przeciwnie, zapytał przyjaźnie:
— Czém służyć ci mogę?
Ona przez chwilę patrzyła w oczy jego z nieokreślonym wyrazem.
— Wieść niesie, że wyjeżdżasz do Szwajcaryi, czy Włoch, Eustachy — wyrzekła wreszcie.
— Nie sądziłem, że cię to obchodzi — odparł — zresztą wiesz dobrze, iż nie wyjechałbym nigdy, nie pożegnawszy się z tobą.
— Wieść niesie, że nie wyjeżdżasz sam. Och, bądź spokojny! nie będę się mieszała do twoich sercowych tajemnic, ale ponieważ wieść dodaje wiele innych rzeczy, chciałabym ci przypomniéć naszą umowę.
— Nie dałem ci do tego prawa — wyrzekł z pewną żywością. — Miałbym doprawdy ochotę zapytać: odkąd to kobieta, tak rozumna, jak ty, pozwala, by donoszono jéj plotki?
Uśmiechnęła się bez gniewu, może trochę smutnie...
— Czy to są zupełnie bezpodstawne plotki? — spytała z odrobiną złośliwości. — Zresztą mniejsza — wchodzić w to nie będę; ale wiem — wiem na pewno, że tam rachują na rozwód i na małżeństwo.
— Ja o tém nie wspomniałem nigdy — zawołał — pamiętam, com ci winien.
Nie zaprzeczała, ale i nie zdawała się téż być w zupełności przekonaną o prawdzie słów jego.
— Są wypadki — rzekła znowu — w których obiecuje się więcéj, niż się chce i może dotrzymać.
— To byłoby nieuczciwie!
— Hm! są rozmaite rodzaje uczciwości, a uczciwość mężczyzn względem kobiet nie należy podobno do wyborowych. Jest to jednak kwestya poboczna, któréj rozbierać nie myślę. Nie chcę wchodzić w twoje stosunki z innemi kobietami, Eustachy, ale tylko w twój stosunek ze mną.
Położyła szczególny nacisk na ten ostatni wyraz.
On milczał, więc po chwili mówiła daléj:
— Grdyśmy się pobrali, będzie temu blisko lat piętnaście, byłeś wówczas jeszcze bardzo młody, świetny, poszukiwany, a ja... ja znałam świat. Rodzice nasi życzyli sobie tego związku, a ty nie zaniedbałeś niczego, ażeby mnie przekonać, iż życzysz go sobie także.
On chciał jéj przerwać, prawdopodobnie zaręczyć, że kochał ją i kocha dotąd.
Ona znów zrobiła ruch proszący, by jéj mówić pozwolił.
— O! ja wierzyłam, a najlepszy dowód: iż jestem twoją żoną. Ale powtarzam, znałam świat, wiedziałam, jakie otaczać cię będą pokusy. Mogłam się ważyć na stratę twego serca, to obchodziło mnie jedną; ale nie na rozerwanie rodziny, skazanie dzieci na sieroctwo. I wtedy to przysięgłam, że w dniu, w którym inną pokochasz, wrócę ci tę wolność, wystarczającą wam mężczyznom, a ty przysięgłeś mi wzajem, że związek nasz będzie nierozerwalnym, dopóki ja sama nie dostarczę ci powodów zerwania. Czy masz mi co do zarzucenia? czy nie dotrzymuję święcie punktów umowy?
— Maryo! jesteś wzorem...
— Nie mam w tém wielkiej zasługi — przerwała trochę smutno. — Pozwalam na to, czemu przeszkodzić nie mogę. Ale piękniebyśmy wyglądały, my, żony bogatych mężów, gdybyśmy za każdą miłostką miały drżéć o nasze stanowisko, gdybyśmy były na łasce serc waszych.
W tych słowach wybuchnęła gorycz tajona. Uczuła to sama i powstała szybko z uśmiechem trochę wymuszonym.
— Daruj mi, Eustachy, czułam się w obowiązku przypomniéć ci...
— To zbyteczne; królowa jest zawsze królową, władczynią nienaruszalną.
Skłonił się przed nią nisko, może z odrobiną ironii.
— Zwłaszcza — dodał — że kontrakt ślubny obwarował jéj prawa.
— Ojciec mój uważał, iż przeciw namiętnościom obwarować się trzeba. Ja ufałam twemu słowu.
Podała mu rękę drobną, ale suchą, rękę kobiety zdeterminowanéj; on złożył na niéj konwencyonalny pocałunek, pełen szacunku.
— A teraz nie przeszkadzam ci — mówiła daléj — przed podróżą masz pewno wiele spraw do załatwienia. Nie potrzebuję życzyć ci dobréj zabawy. Zresztą zobaczymy się jeszcze.
Odeszła. Ale po jéj odejściu prezes nie zaraz odzyskał zwykłą równowagę. Nie zastanawiał się nad tém, zkąd jego żona tak dobrze uwiadomioną była o rodzaju stosunku jego z Marcelą. Nie obiecywał jéj wprawdzie nigdy tego, czego dotrzymać nie mógł, ale uczucia jego wychodziły po za ramy zwyczajnéj miłostki; kiedy zaś porównywał z ukochaną tę stanowczą, wyrachowaną kobietę — czuł dobrze, iż tamta ze swą miękką, łagodną naturą, ze swém nieograniczonem zaufaniem, była dla niego właściwszą towarzyszką i gdyby to było w jego mocy...
Marcela jednak o tém nie wiedziała i w parę dni późniéj, przyobleczona w grubą żałobę po siostrze, w towarzystwie osoby, wynalezionéj przez prezesa, która zajmowała miejsce pośrednie pomiędzy damą do towarzystwa, a sprytną subretką, wyjeżdżała do Wiednia, gdzie prezes miał się na drugi dzień z nią połączyć.
Brat ją odprowadzał. Była to dla obojga przykra chwila, tembardziéj, że o téj porze trudno nie spotkać na dworcu znajomych.
Sawińscy przyjechali późno i zaraz Stanisław poprowadził siostrę do osobnego przedziału pierwszéj klasy, który dla niéj był zamówiony.
Wsiadła do wagonu ze swą towarzyszką, Stanisław zatrzasnął drzwi i spoglądał na szybę, po za którą widać było jéj delikatny profil. Doznawał dziwnego uczucia, jak gdyby sam prowadził ją do zguby i głos jakiś tłumiony odzywał mu się w duszy, zapytując: „coś zrobił z siostrą twoją?”
W tydzień potém Marcela i prezes kołysali się w gondoli po wielkim kanale Wenecyi. Noc wiosenna, noc jasna, lazurowa, rzuciła swój płaszcz na królowę Adryatyku, pokrywała jéj rany, uwydatniała piękności i czyniła podobną do zaczarowanéj krainy marzeń. Piazetta gorzała światłem, po kanale wielkim mknęły, jak widma, czarne gondole, a na nich pochylone nad wiosłem rysowały się sylwetki gondolierów, podobnych do posągów Sansovina. Miarowo pluskały wiosła, czasem głos dźwięczny zanucił jaką pieśń miłosną. Miłość zdawała się unosić na cichych falach, drżéć w powietrzu, kołysać gondolą...
Marcela spoglądała wokoło rozmarzona, a gondola kierowała się przed hotel Europejski, spoglądający na kanał maurytańskiemi oknami i balkonami, pełnemi rzeźb misternych.
Marcela była w stanie trudnym do opisania. Działał na nią czar włoskiego nieba i cudnego miasta, działał czar pierwszych chwil miłości. Zbolała, smutna, garnęła się w objęcia prezesa, jakby chciała zapomniéć w nich o wszystkiém, co przeszła, co jéj groziło. Bluszczowa ta natura potrzebowała wsparcia i upajała się na chwilę szałem miłości. Ale były to tylko chwile. W głębi jéj duszy odzywał się głos nieuśpiony niczém i oskarżał ją. Ona to, jéj postępowanie, jéj hańba była pierwszym powodem śmierci Jadwini, która odczuła ją tak silnie, iż ważyła się na wszystko, byle jéj nie podzielać.
Jéj hańba! Chwilami nie mogła uwierzyć własnemu położeniu. Więc to ona, ona, dumna Marcela Sawińska, córka nieposzlakowanego ojca, była tu sama z obcym człowiekiem, na jego łasce... była jego kochanką. I człowiek ten miał żonę, dzieci, obowiązki!
Na tę myśl przechodził ją dreszcz mroźny, zapytywała saméj siebie: jak to stać się mogło? rozszerzały się jéj źrenice z przerażenia, jakby czuła, iż stacza się coraz głębiéj w jakąś przepaść bezdenną. Nie mogła zerwać w jednéj chwili z przywyknieniami życia całego, z pojęciami, wszczepionemi od dziecka, których w głębi duszy wyznawać nie przestawała.
Gdyby przynajmniéj na swoje usprawiedliwienie miała jedną z tych namiętności, które, jak huragan, niweczą wszystkie przeszkody! ale namiętności nie doznała i może nawet doznać nie była zdolna. Chwilami z przerażającą jasnością zdawała sobie sprawę z własnych uczuć. Kochała prezesa: ale jaką rolę w téj miłości grała obrażona duma, źle pojęta miłość własna? ile kochała w nim człowieka, ile dostatek jakim ją otaczał? tego rozwikłać nie była w stanie, a nie śmiała zapytać siebie: czy kochałaby go, gdyby był ubogim...
Jeśli te myśli napastowały ją, gdy była sama, łamała ręce w bezsilnéj rozpaczy, przebiegała pokój, jak szalona, i byłaby chciała roztrzaskać białe czoło o mury, byle uciec przed niemi. Jeśli przyszły w jego obecności pozostawała blada i niema ze słowem urwaném na ustach, dłonie jéj stawały się lodowatemi, a mętne źrenice nie ożywiały się pod ogniem jego spojrzeń.
Prezes zapewne rozumiał, co wówczas działo się w jéj duszy, bo o nic nie pytał, tylko otaczał ją silniéj ramieniem, a pocałunkiem zamykał usta, które może skarżyć się chciały.
Uspakajała się. Po tém przychodziło jéj na myśl że on mógł jedném słowem zniweczyć jéj trwogi, złagodzić rozpacz i że tego słowa nie wyrzekł nigdy. Pragnęła z nim mówić o swojém położeniu, a na to zawsze zbrakło jéj odwagi. Przeczuwała, że nie usłyszy tego, czego pragnęła i wolała już pozostać w niepewności.
Gondola zatrzymała się przed jasno oświetlonemi stopniami hotelu. Wysiadł z niéj prezes i podał rękę Marceli, z tą wyszukaną troskliwością, z jaką podaje się rękę kobiecie ukochanéj. Ona wsparła się na nim i za chwilę postać jéj zarysowała się w całym wdzięku, podniesionym strojem wykwintnym. Czarna suknia z czarną koronkową zarzutką rysowała jéj piękną kibić, czarne rękawiczki po łokcie okrywały drobną rękę, a złote włosy i olśniewająca białość twarzy odbijały od dżetowego kapelusza, który skrzył się cały w blaskach gazowych płomieni.
Podobna kobieta wszędzie, o każdéj porze, zwraca uwagę i zwracała ją téż. Kilku mężczyzn znajdujących się przy wejściu, zatrzymało się, ażeby na nią patrzéć. Nagle z piersi jednego z nich wyrwał się krzyk stłumiony: „Marcela!”
Spojrzała i oko w oko spotkała się z Ryszardem.
Jakim sposobem znalazł się tutaj, na jéj drodze — w chwili właśnie, kiedy wysiadała z gondoli i szła wsparta na ramieniu prezesa? Niech na to odpowie złośliwy przypadek, nieraz stawiający wprost siebie ludzi, którzy najmniéj pragną spotkania, a mylący kroki tych, co się wzajem szukają.
Rzecz była bardzo prosta; Czercza zachorował. Nie przechodzi się bezkarnie tego wszystkiego, co on przeszedł ubiegłéj zimy; doktorzy wysłali go do jednego z leczniczych zakładów w górach Karyntyi. Niespodzianie pomyślnie zakończony interes dostarczył mu na to środków. Po kilkotygodniowéj kuracyi zrobił wycieczkę do Wenecyi, stanął w tym hotelu, oblanym wodami wielkiego kanału, i znalazł się przy wejściu, w chwili właśnie, gdy powracał prezes z Marcelą.
Opanował szybko pierwsze wzruszenie; płomień, który przebiegł po jego twarzy — znikł. W jednéj chwili zrozumiał położenie, zmierzył zimném, pogardliwém wejrzeniem tę kobietę, którą niegdyś kochał szalenie, tego człowieka, którego propozycyę dziś zrozumiał w zupełności, i odwrócił się, nie czując w obowiązku nawet zaszczycić ich najlżejszym ukłonem.
Ona stała, jakby gromem rażona, przed oczyma obecnych, służby hotelowéj, kryjącéj lekceważące uśmiechy pod maską urzędowéj powagi, gdy prezes, oprzytomniawszy pierwszy, pociągnął ją w głąb hotelu.
Wpół martwa, dała powodować sobą. Wprowadził ją na wschody do salonu, który łączył ich pokoje. Przez roztwarte na oścież drzwi balkonu wpływały fale powietrza, i złoty księżyc, żeglując w pełni po szafirze nieba, zaglądał w okna, wycięte w maurytańskie ostrołuki, i słał na ziemi słupy światła.
Marcela weszła tu automatycznym krokiem. Usta jéj były ścięte, tylko widać było w jéj oczach rozszerzonych osłupienie rozpaczy. Tak stała przez chwilę, nagle błysnęła w jéj głowie myśl jakaś; złożyła ręce i załamała je nad czołem.
Prezes przeklinał sam siebie, iż nie dowiedział się naprzód, kto mieszka w hotelu, iż nie miał Czerczy na oku i nie kazał go śledzić. Przychodziło mu na myśl, że on przedsięwziął tę podróż umyślnie, ażeby urągać jéj i jemu. W innéj chwili byłby zmusił każdego do uszanowania kobiety, któréj ramię podał, ale tu lękał się wywołania skandalu. Znał dość Czerczę, aby wiedziéć, że był to człowiek zdeterminowany na wszystko, któremu nawet miliony, jakie on posiadał, nie zdołały zaimponować, i wrzał tłumionym gniewem, a wrzał tém więcéj, im bardziéj Marcela była zgnębiona tém spotkaniem.
Stała teraz przy gotyckiém oknie, odcinając się czarno na tle lazurów, w postaci podobnéj do posągu boleści, piękna, jak marzenie.
— Marcelo! — zawołał, zbliżając się do niéj i obejmując jéj kibić rękami. — Marcelo!
Na razie on, tak zręczny, nie znajdował słowa, którémby ją mógł pocieszyć, i chciał zastąpić je pieszczotą. Ona nie broniła się, ale nie zdawała się odczuwać jego uścisku; była, jak martwa, a oczy jéj spoglądały tak, jakby obce były temu wszystkiemu, co ją otacza.
— Marcelo! — powtarzał, okrywając ją pocałunkami.
— Czy tak ma być zawsze? — szepnęła przez zaciśnięte zęby.
— Kochać cię będę zawsze! — zawołał w najlepszéj wierze, powtarzając znikome przysięgi, któremi uspakajał już tyle kobiet.
Może nie usłyszała go, nie zwróciła uwagi na te słowa, tyle razy przez nią samą słyszane.
— Czy zawsze — powtórzyła silniéj — ludzie mają się odemnie odwracać z pogardą?...
— Marcelo! uspokój się, posłuchaj mnie...
Nie była zdolna tego uczynić, powtarzała te same wyrazy z monotonią rozpaczy.
Położyła mu ręce na ramionach, jakby chciała przejrzéć myśli jego do głębi.
— Czy zawsze? mów, czy zawsze?...
Przed tym wzrokiem prezes spuścił powieki.
— To nieszczęśliwe spotkanie — wyrzekł — więcéj się nie powtórzy, przysięgam. Wyjedziemy stąd jutro, dziś jeszcze, zaraz...
Zrozumiała, że było to wszystko, co mógł dla niéj uczynić.
— Ja tego nie zniosę — krzyknęła, wysuwając się z ramion jego, które opasać chciały.
Chodziła po pokoju coraz prędzéj, jak to czynić zwykła w chwilach nadzwyczajnego wzburzenia, przyciskając konwulsyjnie załamane dłonie do czoła i powtarzając jak szalona, monotonnym głosem:
— Nie zniosę! nie zniosę! nie zniosę!
Prezes nie wiedział co ma począć. Scen podobnych, szczerych i udanych, widział w swém życiu wiele, kończyły się one zwykłe potokami łez, które on był w obowiązku osuszyć pocałunkami, do pocałunków dodając bądź jaką brylantową bransoletę, bądź sznur pereł, bądź pewną liczbę tęczowych papierków, stosownie do okoliczności i osoby. Marcela nie mogła różnić się w zupełności od innych kobiet; oczekiwał więc chwili, w któréj rozpacz zacznie topić się we łzy. Ale oczekiwał na próżno. Ona powtarzała ciągle to samo. Raz jeszcze zbliżyła się do niego, raz jeszcze spojrzała w oczy.
— Eustachy! — zawołała — przysięgam ci, że tego nie zniosę.
Zrobił gest rozpaczy, jakby na świadectwo, że jest tutaj bezsilny. Scena ta, przewidywana może, męczyła go nad wyraz. Pragnął pocieszyć Marcelę jak najprędzéj, byle pocieszyć się dała.
— Więc nie! — szepnęła jeszcze, sama do siebie, jakby opanowała ją myśl nowa.
I zanim prezes mógł zrozumiéć, co robi, jak strzała pobiegła na balkon, przechyliła się po za kamienną balustradę i znikła mu z oczu, a złowrogi plusk fali obił mu się o uszy.
Krzyk straszny wydobył się z piersi prezesa. Wołał ratunku.
Gondolierzy, czekający na pasażerów, zobaczyli już upadek ciała. Jeden z nich w mgnieniu oka zrzucił ubranie i wskoczył w wodę, nie czekając na zachęty i obietnice, których prezes nie szczędził.
Poszukiwania długo nie trwały, wyciągnięto z wody Marcelę, ale wyciągnięto już trupa. Czy zabił ją upadek z wysokości balkonu, czy kilka minut przebytych pod wodą, dość, że ratunek okazał się daremnym. Spoczęła na smutnym cmentarzu weneckim, zdala od siostry i ojca, pod obcém niebem, wśród obcych.


A Stanisław! Los ostatniego z dzieci szczęścia nie był lepszym od losu sióstr.
Niedawno pisma codzienne zamieściły następującą wiadomość:
„Wczoraj, przy ulicy Nowy­‑Świat, u pana X., miało miejsce przykre zajście. Z powodu imienin gospodarza, zebrało się grono przyjaciół, którzy zabawiali się grą w karty. Niezwykłém szczęściem odznaczał się Stanisław S., nietylko wygrał znaczne sumy gotówki, ale kilku z obecnych przegrało drugie tyle na słowo.
Szczęście, które stale dopisywało graczowi, zwróciło już od pewnego czasu uwagę, a nawet nasuwało podejrzenia. Tego wieczoru więc zaczęto go śledzić bacznie i schwytano w chwili, gdy wykonywał niezmiernie zręczną woltę.
S., syn znakomitego prawnika, za życia ojca znanym był w szerokich kołach naszego miasta, uczęszczał do najlepszych towarzystw, był niegdyś urzędnikiem jednéj z finansowych instytucyi. Oszusta oddano w ręce policyi.”
Nie trudno się było domyślić, kim był ów Stanisław S.
Odtąd zniknął on z horyzontów towarzyskich, a dziejów jego życia szukaćby trzeba w archiwach kryminalnych.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.