Pamiętnik Wacławy/Część II/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Pamiętnik Wacławy | |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1884 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Eliza Orzeszkowa.
|
Варшава 10 Іюля 1884 года.
CZĘŚĆ II.
I pamiętam, że była potém jesień długa, szara. Popielate chmury wisiały nizko pod białém sklepieniem; co rano mgły pod lasami stały, niby rzędy przezroczystych opok; w ogrodzie zwiędłe liście lip i kasztanów uściełały w alejach żółte lub krwawe kobierce, a gdy wiatr silny dmuchał tumanem, rozlatywały się w powietrze, z szelestem wirowały wkoło siebie kłębami, czepiały się gałęzi nagich, które je odtrącały, i w końcu, jakby zmęczone walką z żywiołem, który je porywał, opadały na ziemię.
Niekiedy z za białych obłoków widniało słońce, ale od północy lub zachodu zrywał się wicher i pędził przed sobą gromady chmur drobnych, niby stado czarnych ptaków, które rozpiętemi swemi skrzydłami, zakrywały po chwili blado-złotą kulę dziennéj gwiazdy. Gdy zmrok wczesny zapadł, z pod wzgórza odzywały się przeciągłe tony trąbek pastuszych; kiedy niekiedy odpowiadał im z głębi lasu potężniejszy ryk myśliwskiego rogu, a potém zstępowała na świat noc głucha, ciemna, bez gwiazd ni księżyca, i szamocąc się z wichrami, wygrywającemi gammy dzikiéj melodyi, zdawała się opowiadać o biednych wędrowcach, co śród nocy jesiennéj tułali się i błądzili po drogach téj ziemi.
Na mgliste dnie i przepaścisto czarne noce patrzyłam przez okno mego pokoju; niekiedy konno wyjeżdżałam na pola, żegnałam jaskółki i żórawie, co stadami przeciągały pod niebem, w dalekie ulatując kraje, albo powoli jechałam drożyną śród lasu i machinalnie wsłuchywałam się w jednostajny a cichy tentent mego konia, stąpającego po zwilżonéj ziemi. Nade mną wiatr z szelestem biegł śród gęstwiny, i ze szczytów drzew, kołyszących się z wolna, strącał zwiędłe liście, które rzęsistym deszczem osypywały mi głowę i suknią, a gdym który z nich w rękę ujęła, na każdym błyszczała kropla wilgoci, niby mętna łza.
Mglisto i żałobnie było na świecie, ale nie zimno. Ja przecież czułam w sobie chwilami chłód przenikający.
Zdawało mi się niekiedy, że w piersi méj wygasła część ognia, który w niéj płonął, a na jego miejscu leżała garść ostudzonego popiołu. Myślałam nieraz, że popiół ten przyściełał pewno mogiłę, w którą złożyłam ów kwiat, tak wspaniały niedawno, a nad którą blada i zimna stanęła mara zwątpienia... Pragnęłam wygnać z siebie tę marę, bo zła to była towarzyszka; ale, odegnana rano, wracała wieczorem: a gdy głowa moja układała się do spoczynku i oczy pragnęły zamknąć się do snu, gospodarowała mi po mózgu, przemocą rozwierała powieki i szeptała do ucha pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie?
Tymczasem na wieść o odmowie, jaką otrzymał ode mnie pan Agenor, żądni bliższych objaśnień zaczęli zjeżdżać się do nas liczni goście. Na twarzach ich spostrzegłam zdziwienie, radość, ironią, pożałowanie, a nadewszystko ciekawość. Emilka przyjechała najpiérwsza i, ściskając mi rękę, szepnęła:
— Dobrześ uczyniła; on nie wart był ciebie! Potém opowiedziała mi, że pan Agenor, w parę dni po otrzymaniu od mojéj matki odmównego listu, opuścił okolicę; domyślano się, że pojechał do stryjecznego swego brata, który mieszkał daleko, a był bardzo bogatym, z prośbą o pomoc pieniężną, bo na wieść o niedoszłém między wami małżeństwie, kredytorowie, jak stado kruków, opadli jego piękny pałacyk.
Helenka przy spotkaniu się ze mną zaśmiała się właściwym sobie śmiechem, który, jak się ktoś wyraził: „smutniejszy był od płaczu”, i zawołała do mnie:
— Rozpoczęłaś już tedy, Wacławo, pocieszną naszę wędrówkę ścigania ideałów i strącania ich z piedestałów. Winszuję ci i życzę szczęśliwéj drogi! Co do mnie, odbyłam taką samę i, dzięki Bogu, znajduję się u jéj końca!
Rzekłszy to, zakaszlała i poskarżyła się na ból głowy i piersi. Irenka przyjechała z rodzicami, aby zaprosić nas na urzędowe i huczne zaręczyny swe z panem Protem. Ożywiona była i wesoła, jak nigdy, ale pod koniec wizyty, gdy znalazłyśmy się obie na stronie, wzięła mię za rękę i rzekła:
— Mój Boże! Wacławo, dlaczego odmówiłaś panu Agenorowi? Słyszałam, że babka twoja miała ci uczynić ogromny zapis, gdybyś wyszła za niego, a teraz cofnęła swą obietnicę. Zleś zrobiła, kochanko! wierz mi, że w małżeństwie rachunkowa strona, to grunt, a miłość... jeśli jest, to tém lepiéj, ale jeśli jéj niéma, to przyjaźń, szacunek, wybornie ją zastąpią.
Spojrzałam jéj w oczy i spytałam:
— Irenko, czy zawsze byłaś takiego zdania?
Zarumieniła się trochę i spuściła oczy. Po chwili milczenia odrzekła:
— Nie... kiedym była w twoim wieku, budowałam także w wyobraźni zamki z tęcz i kryształu, ale przekonałam się potém, że były to zamki... na lodzie...
— Runęły więc, a na ich miejscu zapragnęłaś czego?
— Kawałka chleba do śmierci — odpowiedziała Irenka, i w oku jéj, wesołém przed chwilą, zakręciła się łza.
Franuś coraz rzadziéj bywał u nas. Raz, gdy mu to żartobliwie wymawiałam, przerwał mi żywo:
— Kuzynko! nie mów do mnie w ten sposób, bo mi to wielką robi przykrość. Wiész przecie o tém, że nie zależę od siebie i jestem zmuszony stosować się do woli, a nawet kaprysów babki Hortensyi.
Słowa te żywo mi przypomniały piérwszą sympatyą mego serca, w samém zaraniu życia powziętą dla Franusia, i przyczyny, które z kwiatka téj sympatyi strąciły listki jeden po drugim. Spojrzałam na niego ze smutkiem i rzekłam:
— Zdaje mi się, kuzynku, że powinienbyś miéć więcéj własnéj woli; przecież jesteś dorosłym mężczyzną...
Uśmiechnął się z goryczą i wzruszył ramionami.
— Kochana kuzynko — odpowiedział — ani pojęcia miéć nie możesz, jakiém jest położenie ubogiego chłopca, wychowanego przez bogatych krewnych i zostawającego u nich na łasce.
Przy ostatnim wyrazie, szkarłatny rumieniec pokrył mu twarz; jestem pewna, że i ja także zarumienić się musiałam. Milczeliśmy czas jakiś, a po mojéj głowie różne przechodziły myśli.
— Kuzynku — rzekłam w końcu — dlaczegoż nie starasz się odmienić położenia swego?
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem niemal i zapytał:
— A gdzież są środki po temu?
— A jakichże na to potrzeba środków? — odpowiedziałam pytaniem.
— Pieniędzy albo umiejętności pracowania — wyrzekł kuzyn, a potém dodał: — a ja ani jednego, ani drugiego nie posiadam.
— Zdaje mi się — zaczęłam po dość długim namyśle, — że umiejętność pracowania zdobyć sobie może każdy, kto tego chce...
Franuś smutnie pokiwał głową.
— O, jakże nie znasz świata i spraw jego, kuzynko! — zawołał — sądzisz, że każdy z nas młodych ludzi, umiejących zręcznie bez zarzutu znaléźć się salonie, tańczyć, grać, a może i mówić obcemi językami, posiada już w ręku środki, które przy dobréj woli mogą mu byt i stanowisko niezależne zapewnić. Gdzie tam! Ręczę ci, że prawie wszyscy mężczyźni, których znasz i którzy na pozór wyglądają i rozumni, i energiczni, gdyby zostali nagle odarci z majątków, jakie posiadają, i pozostawieni samym sobie, poumierali-by z głodu, albo-by także żyli na łasce u kogo bogatego. Mnie, naprzykład, wychowywała babka Hortensya, razem z jedną ze swych krewnych sierotą, ale bogatą. Ją i mnie uczyły jedne guwernantki. Mieliśmy Francuzkę, Niemkę i Angielkę, to téż i ja mówię nieźle po francuzku i po niemiecku, a rozumiem język angielski. Zresztą dowiedziałem się jeszcze, jak się nazywają stolice wszystkich krajów tego świata, największe rzeki i góry w Europie, nauczono mię tańczyć kontredansa i walca i wygrywać na fortepianie kilka dumek i polek. Kiedy miałem lat ośmnaście, bogata kuzynka, która uczyła się razem ze mną, a raczéj z którą się ja uczyłem, umiała tyleż; skończyła edukacyą i ja ją z nią razem skończyłem. Kuzynkę porwano zaraz za mąż, bo miała posag i była, jak się wyrażano, dobrze wychowaną panną; a ja zostałem w Rodowie z tém niby, że będę pomagać w gospodarstwie ciotce Hortensyi. Znasz, kuzynko, jéj charakter; widziałaś zresztą, jak się ze mną obchodzi; możesz więc domyślić się, jakiém jest położenie moje w jéj domu.
Gdy straciłem rodziców i byłem bardzo biednym sierotą, dla honoru familii, podjęła mię jak pieska, porzuconego na drodze, abym nie urósł na łotra lub żebraka, a tém nie przyniósł wstydu familii. Ale o potrzeby istotne serca i umysłu mego nigdy nie pytała, nigdy nie przyszło jéj na myśl, czém będę? a może nawet nie życzyła-by sobie, abym czém był. Bo być czémś na świecie, to znaczy pracować, a praca moja przyniosła-by ujmę honorowi familii, któréj jestem członkiem. Tak więc dano mi wychowanie kobiece i urobiono we mnie kobiecy charakter. Nic nie umiem gruntownie i nie mam dość siły, aby z próżnemi rękoma i głową nieudolną pójść w świat i torować sobie drogi, do których utorowania żadnych nie posiadam narzędzi... O! nieraz myślę, że tysiąc razy był-bym szczęśliwszym, gdyby mię zostawiono w biedzie i opuszczeniu... Może nauczył-bym się ziemię orać, albo rąbać drzewo po lasach; nie znał-bym wprawdzie zbytków i tych szybko przemijających przyjemności, jakie daje pobyt w świecie, w którym mię wychowano, ale za to był-bym wolny i niezależny i nie czynił-bym sobie takich gorzkich wyrzutów, jakie teraz bezustannie mię dręczą.
Pociągnął ręką po czole i z głową opadłą na piersi mówił daléj:
— Bo i czém-że dziś jestem? Pasożytem, próżniakiem, nędzną istotą, zmuszoną do wysługiwania się za udzielony przytułek i kawałek chleba. Wzdrygam się na myśl, aby tak miało być zawsze, a nie widzę, jakim sposobem mogło-by stać się inaczéj. Opuścić dom ciotki? Tak, muszę to kiedyś uczynić, ale kędy obrócę się na świecie? Co będę czynił daléj? Na jaką wyjdę drogę? Nie wiem, bo miękkiém wychowaniem odebrano rękom moim siłę i hart, a w głowę nie włożono nic, coby mogło skutecznie tę siłę rąk zastąpić. Czy pamiętasz, kuzynko, jak, kiedy to piérwszy raz widziałem cię w domu twéj matki, mówiłaś mi, że nie lubisz niewoli, a ja ci odpowiedziałem wtedy, że na świecie często się spotkasz z niewolą... mówiłem o tém z doświadczenia...
Umilkł kuzyn i czoło na dłoń pochylił, a ja długo mu nie odpowiadałam. Zapadłam w długą a smutną zadumę: przed oczyma memi stanął pan Agenor i przypomniałam sobie słowa z listu jego do Rozalii: „Stańmy przed społecznością i zapytajmy ją: dlaczego tak strasznie okaleczyła swe dzieci?” O, tak! myślałam, jakże okaleczeni, jak nieszczęśliwi są ci ludzie, te biedne dzieci świata, tak pięknego i szczęśliwego na pozór!... Oto jednego z nich podjęła biednym sierotą ciotka bogata, „jak pieska, upuszczonego na drodze” i dla honoru familii nie pozwoliła z głodu umrzéć jego ciału, a ducha o głód przyprawiła wieczny. Okryła go cienkiém odzieniem, wychowała na woskowanych posadzkach swoich salonów, ręce jego uczyniła białemi, nauczyła go połysków pozornego światła, a sercu jego nie dała hartu, a w głowę jego nie wlała myśli kierowniczéj dla życia i uczyniła zeń pieska pokornego, ku podejmowaniu kłębuszków upadłych, z duszą skomlącą w głębi i dopominającą się o swe nieśmiertelne człowiecze prawa!... A tam oto drugi człowiek piękny, z przyrodzonemi zdolnościami umysłu, z bogactwem odziedziczoném po przodkach, wywozi te bogactwa za góry i morza, rozsiewa je po drogach tak lekkomyślnie, jak małe dziewczę kwiaty z fartuszka, a potém wraca zrujnowany w rodzinne progi i ginie marnie z gangreną w sercu, a goryczą na ustach! Czy oba ci ludzie urodzili się na to, aby tak smutne wiedli istnienie? Czy Bóg sprawiedliwy, oblekając w ciała duchy nieśmiertelne, i posyłając je na ziemię, aby tam posłannictwo swoje pełnili, z góry mówi do jednych: wy zacnymi i prawymi synami ziemi będziecie! a drugim rozkazuje: pójdziecie tam na to, aby po drogach waszych za wami i przed wami słały się cienie posępne, abyście temi cieniami zarażali napotykanych braci waszych i sami, przyodziani w nie, kroczyli ze spuszczonemi czołami, jak potępione duchy na manowcach, albo jak pasożyty, wyrastające ze zgnilizny, więdli i marnieli wprzódy, nim wydacie kwiat albo owoc! Czy może być, aby Bóg sprawiedliwy tak strasznemi wyroki naprzód już oddawał potępieniu dzieci swe, które sam obdarza istnieniem? Nie, tak być nie może! myślałam, tu, tu, gdzieś na świecie musi być kędyś atmosfera zepsuta, co zaraża duchy ludzkie i odbiera im bozkie znamiona, grunt jakiś jałowy lub zatruty, na którym, zamiast mocy, wzrasta słabość, zamiast prawdy, zwodny pozór, zamiast nasienia cnoty, występku pierwiastki. Ale gdzie jest to miejsce, ten grunt, ta atmosfera dla dusz szkodliwa? Mój Boże! nie wiedziałam. I daremnie pracowała nad tém młoda, niedoświadczona moja głowa; nie mogła dać żadnéj odpowiedzi niespokojnym pytaniom, które w niéj wrzały. Widziałam skutki, ale dojrzéć nie mogłam przyczyn. Kryły się one jeszcze przede mną za tajemniczą oponą, którą w dalszém życiu dopiéro podnieść miała, twarda, ale nauczająca dłoń doświadczenia.
Spojrzałam z uwagą na kuzyna i spostrzegłam, że gładkie i kształtnie zarysowane jego czoło oblało się ciemnawym kolorytem myśli ciężkich, na ustach świeżych i rumianych drgały przepowiednie gorzkich a szyderskich uśmiechów, które z czasem wykrzywić je miały, źrenice jego traciły błękit niebios, a zasuwały się mętną, szarą barwą, powstałą tam może dla pokrycia łez boleści, czy przygnębiającego zniechęcenia, czy jeszcze młodzieńczego ognia, który z piersi przemocą wyrwać się pragnął, a nie widział przed sobą nic, coby ogarnąć mogły jego płomienie. Żal mię zdjął i litość. Położyłam dłoń na ręku Franusia i zapytałam:
— Kuzynku, czém jest to, co wam tak wiele złego sprawia? — Popatrzył na mnie długo z namysłem i odpowiedział:
— Zdaje mi się, iż największa liczba nas młodych mężczyzn nie umié zdobyć sobie bytu o własnych siłach i ginie marnie w różny sposób przez to, iż od dzieciństwa wszystkie starania wychowujących osób zwrócone są na pokrywanie nas jak najwięcéj błyszczącym pokostem, pod którym nie dopytać się potém ani gruntownéj wiedzy, ani żadnych pojęć zasadniczych, coby podstawą i kierunkiem życia być mogły.
— A dlaczego tak jest? — zawołałam niecierpliwie.
— Dlatego, kuzynko — tłómaczył Franuś — że bogaci ludzie ufają we wszechmocną potęgę bogactw i myślą, że gdy je zostawią synom, niczego oni już więcéj potrzebować nie będą.
Pomyślałam, że słowa te zupełnie tłómaczyły mi nieudolność i zepsucie serca pana Agenora, obok jego pięknych przyrodzonych przymiotów. Ale Franuś? Wszak on nie posiadał żadnego majątku?
— Kuzynku — ozwałam się z pewną nieśmiałością — przecież babka Hortensya, wychowując cię, wiedziała dobrze, że nie jesteś bogaty?
Uśmiechnął się smutnie.
— To co innego — wymówił zwolna. — Bogaci krewni dają wychowanie ubogim kuzynom, nie dla ich dobra, ale dla honoru familii.
Jakże smutném i dziwném było to wszystko! Jakże inaczéj wyobrażałam sobie młodych mężczyzn na pensyi jeszcze, gdy, dorastając, z zachwytem czytałam powieści świat malujące, i śniłam o bohaterach tych powieści, jak o prawdziwych bohaterach ludzkości. Gdzież więc był ten hart, to męztwo, ta prawość niezłomna, ta gotowość do poświęceń za wszystko, co dobre i wielkie, które w wyobraźni młodziuchnéj dziewicy splatają tęczę cudowną, otaczającą mężczyznę ideał? Miałoż-by to wszystko być fikcyą tylko gorącéj fantazyi, albo snem, przyniesionym przez kobietę z lepszych światów, a którego urzeczywistnienia na tym świecie daremnie-by szukać chciała? Ależ w takim razie wszystkie jéj nadzieje były-by urojeniem próżném, a to bicie jéj serca młode, gorące, dźwiękiem, skazanym na skon bez echa. Bo i jakże ukochać ciemność, gdy się słodko o światłości marzyło? Jakże tu pogodzić się z nędzą, gdy dusza wyroiła bogate pałace o ścianach dyamentowych? Miałyż-by pragnienia młodéj dziewicy uleciéć od niéj na zawsze w krainy napowietrznéj poezji, a nigdy obok niéj w ziemskich nie zjawić się kształtach? Smutno! Zakryłam oczy dłonią, a mara zwątpienia, blada, drżąca i zimna, podniosła się w sercu mojém na świeżéj pogrzebanego uczucia mogile i znowu szeptała do ucha przepaściste pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie? Nagle, pod przymkniętemi memi powiekami, niewyraźnemi z razu zarysy, poczęła migotać twarz jakaś męzka, nieznana i dobrze znana zarazem. Powoli uwydatniały się i uplastyczniały rysy téj twarzy; widziałam czoło wielkie, wypukłe, pod niém ściągłe oczy, patrzące w przestrzeń z rozumnym spokojem, usta, ozdobione łagodnym myślącym uśmiechem. Coraz wyraźniéj, coraz światléj twarz ta rysowała się na tle ciemném, pod przymkniętemi powiekami memi. Wpatrzyłam się w nią i poznałam raz tylko w życiu widzianą twarz hrabiego Witolda.
Drżąca mara zwątpienia skryła się znowu w daleki zakąt serca i przycichła, a ja myślałam ze zdziwieniem: dlaczego to nieznane oblicze wyryło się w méj pamięci tak dobitnie i głęboko? Dlaczego po raz już drugi stawało ono przede mną w chwili, gdy dusza moja najgoręcéj szukała po świecie prawdy i spokoju? Czy w człowieku, który je nosił, leżało właśnie to, o czém śniła gorąca ma wyobraźnia, a duch mój, kierowany tajemniczą sympatyą mimowolnie dążył tam, gdzie mógł znaléźć przeczutą i upragnioną światłość?...
Odetchnęłam pełną piersią. Na twarzy, co się przede mną zjawiła, zobaczyłam wypisane słowa z listu mego ojca: po za granicami świata, w jakim się znajdujesz, jest świat inny, rozległy świat myśli, pracy, cnót, rzadko rozsianych, ale przyświecających ludzkości, jak szeroko rozpalone pochodnie... Tak, pomyślałam, oblicze to dlatego tak głęboko uwięzło w méj pamięci, że człowiek, który je nosi, niepodobny jest do wszystkich tych, których napotykałam dotąd i należy zapewne do tego innego, dalekiego świata, w którym cnoty, jak pochodnie śród nocy, przyświecają ziemi... Lżéj mi było na sercu, a w piersi przestałam poczuwać chłód, sprawiony garścią ostudzonego popiołu, jaka w niéj była niedawno. Z zamyślenia obudził mię turkot kół na dziedzińcu. Spojrzałam w okno. Przed gankiem stał ładny koczyk, a z niego, w popielatém ubraniu o poprzecznych pręgach, wysiadł pan Henryk.
Siedziałam przy krosienkach, stojących pod oknem, i wyszywałam zielony listek. Naprzeciw mnie siedzący pan Henryk machinalnie trzymał pasmo włóczki w palcach, które roztwierały się i ściskały szybszym jeszcze, niż zwykle ruchem. Matka moja rozmawiała z Franusiem na przeciwnym końcu salonu.
Pan Henryk był dnia tego bardziéj, niż kiedy, do ślimaka podobny. Ubranie jego, szare, w poprzeczne pręgi, modne, było wytworne, ale zwiększało to podobieństwo w zadziwiający sposób. Okulary spoczywały na samym środku jego nosa, a z nad nich para blado-żółtych oczu, patrzyła mi w twarz nieustannie.
— Piękną mamy jesień, — mówił młody sąsiad zwykłym sobie przewlekłym tonem.
— Nie bardzo, — odpowiedziałam, nie podnosząc oczu od krosienek.
— Dla mnie jest ona bardzo piękna...
— Winszuję panu...
— A dla czegoż pani nie znajduje jéj taką?
— Bo pochmurna i zimna.
— Ja też nie o atmosferze fizycznéj mówiłem.
— A o jakiéjże?
— O... o... atmosferze mego serca.
Podniosłam oczy i, spojrzawszy na Henryka, o mało nie parsknęłam śmiechem. Pociesznie wyglądał z wyrazem serca na ustach, a jeszcze pocieszniéj żółtawa i długa jego twarz przyoblekała się czémś, co niby miało być do wzruszenia podobném. Powstrzymałam się jednak od uśmiechu i zapytałam:
— Jakiż więc stopień ciepła pokazuje termometr serca pana?
— Najwyższy, jaki pokazywać może...
Coraz większą czułam ochotę do śmiechu, a tłumiąc ją, zapalczywie wyszywałam mój listek. Nie uważałam jednak za stosowne i grzeczne pozwolić upaść rozmowie.
— I cóż jest powodem tego przerażającego podniesienia się temperatury w sercu pana? — spytałam.
— Pani! — odpowiedział Henryk po chwili milczenia.
Tym razem pozwoliłam już sobie zaśmiać się, ale tylko trochę.
— O, panie! — zawołałam, — sądzę, że i beze mnie natura rozlała po świecie dosyć cieplika, abym nie potrzebowała zastępować jego miejsca.
Henryk milczał dość długo, a potém wymówił:
— Ale ja panią kocham.
I znowu wyraz ten, ten wielki, święty wyraz, uderzył moje ucho. Ale tym razem nie dałam mu w odpowiedzi ani najlżejszego wzruszenia, ani najsłabszego rumieńca. I owszem, wzmógł on we mnie ochotę do śmiechu, lubo czułam, że gdybym śmiechowi temu puściła wodze, miał-by on przykre brzmienie. Dziwnie bo téż zadźwięczało słowo: kocham! w bladych i wązkich ustach Henryka. Nie jedna już fałszywa, jak niegdyś u Agenora, dźwięczała w nim nuta. Wszystkie w nim nuty były fałszywe, i gorzéj jeszcze niż fałszywe, bo słabe, blade, omdlałe, niby zkądciś zapożyczone, albo wpółumarłe w podróży. Nie było w nich ani iskierki ognia, ani źdźbła tkliwości, ani promyka prawdy; wydały mi się podobnemi do skrzeczenia żaby, na wybrzeżu błotnistéj wody siedzącéj.
Spojrzałam na Henryka. Dwie ceglaste plamy zafarbowały żółtawe jego policzki, w oczach, które ciągle z nad okularów patrzyły na mnie, wiły się wężowe, przykre płomyki.
Nigdy Henryk nie wydał mi się tak brzydkim, a wyraz, jaki wypowiedział, i to wzruszenie, co się odbiło w jego fizyognomii, zamiast przyozdobić go, rzuciło nań mocniejsze jeszcze podobieństwo do ślimaka, wyłażącego ze swéj martwéj skorupy.
Spuściłam znowu wzrok na robotę, i zajmując się daléj nią, wyrzekłam obojętnie:
— Sądziłam, że pan nie możesz czynić lub czuć cokolwiek bez celu.
— Jakto bez celu? — zapytał, rozwierając i sciskając palce z wielką szybkością, jakby ruchem tym usymbolizować chciał przede mną cel, do którego dążył.
— Tak, — rzekłam, — bo jakimże dla pana byłby cel tego uczucia, o którém mi pan wspomniałeś?
— Celem tym jest prosić o rękę pani, — zwolna odpowiedział Henryk.
— W takim razie cel to niedościgniony, — odpowiedziałam, siląc się na uśmiech, który już teraz nie chciał wystąpić mi na usta, — ja panu ręki mojéj nie oddam.
Henryk uczynił tak nagłe poruszenie, że aż spojrzałam na niego zdziwiona, bo nie przypuszczałam, aby był zdolnym do podobnie żywych ewolucyi. Obrócił się do mnie z krzesłem tak, aby módz mi prosto w twarz patrzéć, i zapytał nagle:
— A to dlaczego?
Wykrzyknik ten wypadł mu z ust akcentem głębokiego zdziwienia, a zarazem takież zdziwienie odbiło się na jego twarzy. Ja zdziwiona zostałam tém wielkiém zdziwieniem Henryka i parę sekund pytałam siebie w myśli, czemu-by się téż on tak dziwił? Nakoniec, widząc, że oczy młodego sąsiada coraz głębiéj grzęzną w méj twarzy, a ceglaste plamy rozszerzają się na jego policzkach, zdobyłam się na odpowiedź.
— Dlatego, że nie mogła-bym nigdy powiedziéć do pana te słowa, któreś pan przed chwilą do mnie wymówił. — Dobrą minutę trwało milczenie, w czasie którego ja wyszywałam na kanwie krzyżyki w lewo i prawo, Aniołom Stróżom zdając pieczę nad ich należytym kształtem i kierunkiem, a Henryk nie wiem już co robił, bo na niego nie patrzyłam, tylko słyszałam moje nieszczęsne pasemko włóczki rwące się w jego palcach, które rozwierały się i zaciskały z szybkością haków w misternie urządzonéj maszynie.
Gdy nareszcie podniosłam oczy, zobaczyłam przed sobą Henryka, zupełnie już spokojnego, ze zwykłą sobie żółtawą cerą twarzy, z któréj zniknęły uprzednie plamy ceglaste, i z oczyma patrzącemi na mnie z nad okularów bez odrobiny wzruszenia, a z trochą tylko niby obrazy, albo czegoś bardzo do niéj podobnego.
Po chwili zaczął mówić swoim przewlekłym głosem, w którym często odzywały się tony, przypominające skrzeczenie żab nad stawem.
— Powiedziałaś więc pani, że nie możesz mi oddać swéj ręki, dlatego, iż mię nie kochasz... tak przynajmniéj zrozumiałem jéj słowa... Jabym jednak sądził, że jedno drugiemu wcale nie przeszkadza... Uważałem i uważam panią zawsze, jako kobietę, mającą dość umysłowych zdolności, aby zrozumiéć prawdziwą i gruntowną stronę życia, i dlatego nie tracę nadziei, że, po namyśle, raczysz pani odwołać swój nieszczęśliwy dla mnie wyrok...
Nie pojęłam od razu słów tych w całéj rozciągłości ich znaczenia, niemniéj poczułam, że boląco uderzyły one o jednę ze strun mego ducha. Struna ta była dumą kobiecą... uczułam się obrażoną, a ochota do śmiechu bardzo daleką już była ode mnie. Mimowolnym prawie ruchem wstałam od krosienek i rzekłam:
— Daremnie przedłużalibyśmy tę rozmowę, która ani mnie, ani panu nie może być przyjemną. Wyroku mego nie cofnę i oprócz życzliwości sąsiedzkiéj i mego towarzystwa, ilekroć pan go zażądać zechcesz, nic więcéj ofiarować mu nie mogę, i nigdy nie będę mogła.
To rzekłszy, wyszłam z salonu.
Przykre uczucie legło mi na sercu, mglisto było w myślach, spokojność moja, odzyskana na chwilę, zachwiała się znowu, a w uchu skrzeczał mi ciągle wyraz: kocham! wymawiany głosem Henryka. Doświadczałam takiego uczucia, jak gdyby przede mną odbywał się świętokradzki akt profanacyi nad rzeczą najświętszą, jak gdyby ktoś w moich oczach rzucał kwiat, przeze mnie wypieszczony, w mętną wodę.
Niegdyś, w pierwszych dzieciństwa mego latach, stara piastunka, lub piękna matka moja, pochylały się nad wpółuśpioną moją głową, i na dobranoc wyraz ten wymawiały, a słodkie brzmienie jego przez noc już całą akordami pieśni anielskiéj kołysało się w cieniach nade mną i sny moje niewinne unosiło w rajskie krainy... Potém, kiedy jak motyl, z gąsiennicy wychodzący, otrząsałam z siebie zwolna miękką powłokę dzieciństwa, a duch mój porastał w piórka różnobarwne, któremi naiwna, czysta dusza dziewicy w krainy marzeń ulata, wyraz ten nieśmiałém echem zabrzmiał w mém sercu, jak przeczucie czegoś, co będzie w dalekiéj przyszłości, albo przypomnienie dźwięku, w zaziemskim kędyś zasłyszanego świecie... I wymarzyłam sobie wyraz ten, sama nie wiedząc i nie rozumiejąc dobrze, o czém marzę, uwydatniłam sobie brzmienie jego, i nieraz, dotykając palcami kilku razem klawiszów fortepianu, myślałam, że wyraz ten tak dźwięczéć powinien, jak pełny, zgodny, przeciągły akord muzyczny, w którego początku leżała moc tajemnicza, co gorącemi prądy do piersi mi wpływała, a którego koniec rozpływał się w powietrzu zwolna, tęskno, tkliwie, tak, że ustawały prądy gorące, a przychodziło po nich omdlenie słodkie, podobne do tego, jakiego kwiaty doświadczać muszą wtedy, gdy po dziennym skwarze marzące swe głowy pochylają wieczorem na aksamitną, zwilżoną kroplami rosy, murawę. Tak ja ten wielki wyraz: kocham! wyśniłam, takim unosił się on nade mną śród snów dzieciństwa, takim rozbrzmiał mi w sercu, gdym się z dzieciństwa budzić zaczynała. Myślałam, że to było przeczucie i że kiedyś spotkam na świecie człowieka, z którego ust wypłynie ten wyraz wielki, jak pełny akord muzyczny, a ja mu takim samym odpowiem i tą melodyą dwa nasze serca prowadzić będą rozmowę cudowną, długą, jak nieskończoność.
I oto dwaj już ludzie na świecie wyraz ten wymówili do mnie, a żaden z nich nie wymówił go tak, jak brzmiał on w mojéj duszy... Piérwszy w akordzie fałszywych tonów, drugi zamiast akordu, dał mi posłyszéć płaski i zimny skrzek żaby... Czyliż-by myliło mię przeczucie? Czy wielki ten wyraz żył kiedyś na świecie, a potém uleciał na zawsze do nieba, a po nim została ziemi ta tylko pamiątka, iż ludzie w młodości słyszą echo jego w swych własnych sercach, gonią za dźwiękiem podobnym, a niespotkawszy go, zniechęceni, sami gubią to echo na drodze życia?
Takiemi zajęta myślami, patrząc przed siebie, usiadłam w przytykającym do bawialnego salonu gabinecie, na sofce, która naprzeciw drzwi stała. Z zamyślenia zbudził mię głos Henryka; zwróciłam wzrok na drzwi wpół przysłonięte firanką i zobaczyłam go, zabierającego miejsce naprzeciw mojéj matki. Oboje siedzieli zwróceni do mnie profilem i nie patrzyli w stronę, w któréj byłam, ja zaś widziałam ich fizyognomie wybornie, a słowa rozmowy bardzo wyraźnie mnie dochodziły. Henryk mówił do mojéj matki:
— Przed chwilą miałem honor prosić pannę Wacławę o jéj rękę, i otrzymałem odmowę.
Wyrzekł te słowa zwykłym sobie zimnym i przeciągłym tonem, w którym daremnie chciał-by kto dosłyszéć żywsze jakie wzruszenie gniewu, czy żalu. Moja matka podniosła na niego spojrzenie i nie wiem, czy się nie myliłam, ale wydało mi się, że trochę pobladła. Henryk mówił daléj:
— Mam nadzieję, że pani nie weźmiesz mi za złe, iż nie poprzestając na téj odmownéj odpowiedzi jéj córki, ośmielam się prosić ją o kilka chwil rozmowy w téj materyi... Panna Wacława, tak młoda... tak niedoświadczona, spogląda zapewne na tę kwestyą z innego stanowiska, niż ludzie, którzy mają nieco doświadczenia i wiedzą, co to praktyczna strona życia.... Czy pozwolisz mi pani mówić o tym przedmiocie?
Matka moja w milczeniu skłoniła głową na znak przyzwolenia. Na czole jéj zagłębiły się fałdy, a wyraz jéj twarzy był nieco smutny i surowy zarazem. Henryk ciągnął swoję rzecz, zawsze właściwym sobie wstrętnym tonem.
— Nie tajném pani było zapewne, bom wcale taić się z tém nie myślał, iż panna Wacława podobała mi się od piérwszego zaraz wejrzenia. Ponieważ jednak nie jestem poetą ani marzycielem, ale prostym sobie gospodarzem, a z natury posiadam usposobienie racyonalne i spokojne, byłbym może nie uległ téj, jak się ludzie wyrażają, skłonności serca, gdyby ona nie zgadzała się najzupełniéj z moim rozumem i trzeźwym na rzeczy poglądem. Mam nadzieję, że gdy poglądem tym podzielę się z panią, zechcesz wpłynąć na córkę swą tak, iżby nie odrzucała przedstawienia, które dla obu stron daje korzyści nie do pogardzenia.
Po ustach mojéj matki przebiegł zaledwie dostrzegalny uśmiech ironii. Właściwym sobie, dumném poruszeniem, podniosła głowę i rzekła:
— Nie wiem, o jakich korzyściach zamierzasz pan mówić, w każdym razie czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że córce mojéj zostawiłam zupełną swobodę wyboru i nie mogę w niczém krępować jéj woli.
Henryk opuścił szafirowe szkła swych okularów na sam środek nosa, co było u niego zawsze oznaką, że wydobywał się ze swéj wiecznéj zimnoty, jak się wydobywa ślimak z martwéj skorupy, i z nad tych szkieł patrząc na moją matkę, zaczął znowu:
— Nie tajne mi były familijne układy, jakie istniały co do maryażu panny Wacławy i pana Agenora W. Nie tajno mi téż, (jak zresztą i cała okolica wié o tém) że układy te zostały zerwane, w skutek czego pani Hortensya wydziedzicza pannę Wacławę i pozbawia ją hojnie przyobiecanych swych darów.
Matka moja uczyniła żywe poruszenie, ale Henryk, nie zważając na to, mówił daléj:
— Chciéj pani przebaczyć, że przypomniałem to przykre zajście, jakie miało miejsce w familii państwa i o jakiém etykieta niepozwalała-by mnie, człowiekowi obcemu, wspominać przed panią. Ale, dla bardzo racyonalnych powodów, odłożyłem na ten raz etykietę na stronę. Chcę pani bowiem oświadczyć, że niełaska pani Hortensyi względem panny Wacławy mnie wcale nie zraża do oświadczenia się o jéj rękę....
Jasny płomyk przemknął się po twarzy mojéj matki, czoło jéj rozmarszczyło się.
— Co pan chcesz przez to powiedziéć? — zapytała głosem mniéj suchym, niż ten, jakim przemawiała dotąd do Henryka.
— Nie powiem pani, — ciągnął Henryk, — że niełaska pani Hortensyi względem panny Wacławy nie zraża mnie do oświadczenia się o jéj rękę dlatego, że panna Wacława, bardzo mi się podoba, bo chociaż to ostatnie jest szczerą prawdą, widzę w tém tylko z sentymentu wypływającą pobudkę i, jako takiéj, nie chcę jéj brać za podstawę rozmowy z panią. Odłożywszy więc na stronę sentyment, albo dawszy mu miejsce takie, jakie na obrazach należy się figurom z drugiego planu, chcę zwrócić uwagę pani na to, że panna Wacława, nawet pozbawiona darów swéj bogatéj babki, dla mnie jednego, dla mnie wyłącznie, nie przestaje być partyą pożądaną....
— Zapewne dla tego, że pan jeden tylko, wyłącznie, potrafiłeś ocenić piękne przymioty umysłu i serca mojéj córki? — przerwała moja matka, z któréj twarzy znikł już bez śladu jasny promyczek, ustąpiwszy miejsca wracającemu uśmiechowi ironii.
Henryk uczynił ruch podobny do ukłonu.
— To, coś pani raczyła powiedziéć, jest zupełną prawdą, ale wraz z sentymentem moim dla panny Wacławy odstawiam i tę prawdę na drugi plan obrazu. Wyłączność zaś moja w tym razie leży w tém, że jestem najbliższym pani sąsiadem, i że grunta moje graniczą z jéj gruntami.
— Racz się pan jaśniéj tłómaczyć, — wyrzekła moja matka z bardzo już głębokiemi na czole fałdami.
— Otóż, jako tak blizki sąsiad, wysoką przywiązuję wagę do połączenia majątków moich z majątkami pani....
— Panie.... — przerwała moja matka.
— Pani, — kończył Henryk, — racz mię wysłuchać do końca i nie brać mi za złe, jeśli będę zupełnie otwartym.... Majątki pani są obdłużone, moje zaś zupełnie czyste i znaczną dają intratę, przytém mam jeszcze gotówkę.... Gdybym więc był dość szczęśliwy, aby otrzymać rękę panny Wacławy, oczyściłbym z długów dobra pani, a złączywszy je ze swemi, utworzyłbym jednę z najobszerniejszych i najintratniejszych majętności w całéj prowincyi....
Z ust mojéj matki wyszedł odgłos, podobny do śmiechu, połączonego ze łzami i łkania, z którém splatał się śmiech. Twarz jéj zrumieniła się i znowu nagle pobladła.
— Winszuję panu tak szeroko i gruntownie rozwiniętego praktycznego zmysłu, — wyrzekła z widoczną ironią. Ale Henryk nie widział, czy nie chciał widziéć gry fizyonomii mojéj matki, albo może sądził, że dalszemi argumentami pokona jéj widoczną niechęć, bo mówił daléj:
— Majątki pani położone są w dobréj glebie, ale mają za mało łąk i pastwisk; u mnie zaś przeciwnie, znajduje się wiele siana, ale nie dostaje pszennych gruntów. Pani dobra posiadają znaczne lasy, a przez moje przepływa spławna rzeka; gdyby więc lasy i woda były w jedném władaniu, można-by założyć parę fabryk, potrzebujących hydraulicznych środków, i prowadzić handel drzewem na własną rękę. Do tego masz pani parę folwarków, w których gospodarstwo zostaje w opłakanym stanie. Ja, z memi pieniężnemi zasobami, mógłbym urządzić w nich płodozmian i trawy pastewne zasiewać, co dało-by możność znacznego powiększenia liczby inwentarza w obu majętnościach. Zdaje mi się nawet, że nasza okolica była-by wybornym punktem dla fabryki cukru; ja, miałbym środki do jéj założenia, ale nie mam gruntów na których-by się rodziły buraki, a właśnie pani takie grunta posiadasz. Słowem, majątki pani i moje, połączone, dałyby dochody kolosalnéj wielkości....
Pan Henryk mówił z coraz większém ożywieniem, dwie ceglaste plamy wystąpiły mu znowu na policzki, a palce jego rozwierały się i ściskały z taką szybkością, jakby miały w przelocie chwytać owe pastwiska, łąki, fabryki i kolosalne dochody, o których mówił. Matka moja nie przerywała mu ani jedném słowem, i nieruchomie siedziała ze spuszczonemi w dół powiekami. Tylko na ustach jéj uśmiech ironiczny zamienił się na bolesny, a fałdy na czole coraz były głębsze. Henryk, milcząc, popatrzył kilka sekund na moję matkę; zdawało mi się, że po twarzy jego przebiegł wyraz tryumfu. Zsunął niżéj jeszcze na nos swe okulary i kończył:
— Tak więc chciéj pani przyznać, że panna Wacława, mimo niełaski swéj babki, w jaką popadła, dla mnie wyłącznie jest pożądaną partyą. Kto inny w majątkach pani nie zobaczył-by nic, oprócz długów, które ją obciążają; ja, jako sąsiad i posiadacz środków pieniężnych, widzę w nich ogromne pole do wielce korzystnéj produkcyi. Tak więc obie strony odnoszą korzyści. Panna Wacława, zostając moją żoną, zapewni sobie pozycyą majątkową i społeczną, odpowiednią urodzeniu swemu i przyzwyczajeniom; ja wejdę w posiadanie dóbr, na których oczyszczenie z długów i podniesienie gospodarskie znaczny wprawdzie wyłożę kapitał, ale które mi go z czasem z wysokim zwrócą procentem. Przytém panna Wacława znajdzie we mnie męża przywiązanego do niéj, z całą solidarnością człowieka praktycznego i nieuganiającego się za żadnemi mrzonkami, w jakichbykolwiek one przedstawiały się postaciach; a ja będę miał szczęście posiąść rękę osoby, któréj wdzięki i zalety zajęły moje serce.
Przy ostatnim frazesie zająknął się Henryk, a wyraz serce znowu płaskim i zimnym tonem wydobył się z ust jego.
Parę minut matka moja milczała. Wzrok jéj zdawał się przykuty do posadzki, po twarzy migotały różne uczucia; dumy, żalu, gniewu, niepokoju i jakiéjś tajemnéj, z samego dna jéj istoty płynącéj, myśli, która ze wszystkiemi uczuciami toczyła walkę. Podniosła w końcu powieki, a gdy spojrzenie jéj upadło na twarz Henryka, w źrenicach zabłysnął blask gorączkowy, głowa podniosła się dumnie, wargi zadrżały i zdawało mi się, że wnet, wnet wymówią ostre jak sztylet słowo ironii i wzgardy. Ale nagle opadły znów w dół powieki, rumieniec zniknął pod bladością, usta zwarły się, jak w dolegliwém cierpieniu, a na całą twarz straszna wybiła się walka.
Henryk milczał i z nad okularów patrzył na nią ciągle swemi zimnemi blado-żółtemi oczyma.
Wreszcie podniosła się moja matka, stanęła, rękę o stół oparła i że spuszczonemi powiekami wymówiła cichszym, niż zwykle, głosem.
— Jesteś pan szczery, panie S., zanadto szczery... widać zaraz, że nie odbyłeś pan kursów dyplomacyi, i że poezya nie jest pana specyalnością... Przedstawienie jednak pana, jakkolwiek dziwnie sformułowane, przełożę mojéj córce, a o wypadku rozmowy naszéj zawiadomię pana....
Henryk powstał, skłonił się, a wymówiwszy kilka bardzo grzecznych słów pożegnania, opuścił salon. Po chwili koczyk jego, z którego koni nie wyprzęgano, wytoczył się za bramę dziedzińca.
Spojrzałam przez drzwi na moję matkę. Stała ciągle nieruchomie, w téj saméj postawie, w jakiéj opuścił ją Henryk, tylko głowa jéj opadła na piersi, a splecione ręce zwisły pomiędzy fałdy sukni. Podniosłam się i cichemi kroki zbliżyłam się do niéj.
— Mamo — rzekłam, stojąc przed nią, — ja wszystko słyszałam.
Podniosła głowę, jak ze snu zbudzona, i mglistym wzrokiem spojrzała na mnie.
— Słyszałaś? — powtórzyła — i cóż więc powiesz na to?
— Poproszę cię, mamo droga, abyś natychmiast napisała do pana Henryka, że stanowczo odmawiam mu mojéj ręki.
Oczy mojéj matki spoczęły na mnie długiém spojrzeniem.
— Odmawiasz? — wyrzekła zwolna i w zamyśleniu, — tak i ja myślę, że inaczéj uczynić nie należy, a jednak....
Zawahała się, a ja z przyśpieszoném biciem serca czekałam końca jéj mowy.
— A jednak — dodała po chwili z wysileniem, — to dobra, świetna dla ciebie partya....
Żal mię zdjął wielki.
— Matko moja! — zawołałam, — i tyż-to tak mówisz? ty, tak szlachetna sama, tak kochająca mię!
Osunęła się na kanapę i z za łez na mnie patrzyła.
— Tak, — zawołała, — mówię to, bo znam świat, bo wiem, co znaczy w świecie pozycya majątkowa i towarzyska, bo nie mogę zarzucić fałszu słowom pana Henryka, że każdy, oprócz niego, w majątku moim zobaczy same długi, w tobie pannę ubogą, któréj matka ostatkami goni, a ojciec nie posiada także żadnego funduszu. A któż dziś żeni się z panną ubogą? Ach! dziecko moje, ten świat jest okrutny! Zmusza on nieraz serce macierzyńskie do strasznéj walki między godnością osobistą i własnemi pojęciami, a straszném widmem wiecznego osamotnienia i ubóztwa dla istoty, któréj-by niebo przychylić, chciała....
Milczała chwilę, dwa strumienie łez popłynęły po jéj twarzy.
— Nieraz — mówiła daléj, — oskarżają nas, matki o wyrachowane poszukiwanie maryażów dla córek naszych. Lecz, mój Boże, i cóż czynić mamy? Czyliż możemy od razu pogodzić się z myślą, że ukochana przez nas istota pozostanie niepoznaną na zawsze, a gdy nas zabraknie, stanie się pastwą ubóztwa i gorszéj jeszcze nad nie śmieszności, jaką świat przywiązuje do miana staréj panny. Dziewczęta, w innéj żyjące sferze, mają prawo nic nie posiadać, a zawsze znajdzie się ktoś, kto, także nie posiadając nic, prócz pracy swéj i odwagi, poda im rękę miłości i wsparcia. Ale panna, urodzona w naszym świecie, a jakimikolwiek okolicznościami odarta z majątku, niech nie spodziewa się, aby ktokolwiek jéj równy pojął ją za żonę.... Pan Henryk chce się z tobą ożenić dlatego, że grunta jego przytykają do naszych, i że z połączenia jednych i drugich obiecuje sobie wielkie korzyści.... kto inny korzyści tych widziéć nie będzie i minie cię, jak się mija przedmiot piękny, ale nieużyteczny.
I nie znajdziesz w świecie naszym męża dla siebie, a zatém i odpowiedniéj sobie pozycyi....
— A więc — zawołałam z boleścią — mamże dla téj pozycyi wyrzec się wszystkich marzeń moich, zadać fałsz wszystkim moim przeczuciom, zostać żoną człowieka, który mię bierze na to tylko, abym pomiędzy dwiema majętnościami rozkopała kopce graniczne? Nie, moja matko! nie wiem jeszcze dobrze, jakie znaczenie w świecie posiada owa pozycya, o któréj tyle słyszę, ale wiem, że jakiekolwiek-by ono było, nie zrzeknę się dlań tego ideału, który w mojéj duszy zamieszkał. Wolę już, moja matko, do innego należéć świata, niż ten, w którym takie się rzeczy dzieją. Pozwól mi, matko, w inny świat spojrzéć!
Patrzyła na mnie jasnemi oczyma, na których łzy oschły.
— Tak — wyrzekła z wolna — masz ojca, Wacławo! może on przed tobą inny świat otworzy. Może on będzie szczęśliwszy ode mnie! — To rzekłszy, uścisnęła mię z czułością, złączoną z gorączkowym niepokojem.
W godzinę potém z dziedzińca wyjeżdżał konny posłaniec, wiozący Henrykowi stanowczo odmowną odpowiedź.
W przeciągu miesiąca odmówiłam ręki mojéj dwom młodym ludziom, z których jeden posiadał najpiękniejsze imię, drugi najznaczniejszy w okolicy majątek.
Nad wieczór siedziałam w pokoju moim sama jedna i patrzyłam przez okno na świat, pogrążony w ciszy i mgle jesiennéj. Zadumaném okiem wodziłam po nizkiém sklepieniu, na którém, śród tła bladego błękitu, ciągnęły szeregiem obłoki ciemne, w fantastyczne połamane kształty.
Z za krańca widnokręgu wypłynął jeden z obłoków takich, ale większy i majestatyczniejszy, niż inne. Ostatnie promienie słońca, co się już zatoczyło za wzgórze, grały na nim urozmaiconych barw tonami. Wierzch miał złocisty, brzegi okrążone ciemną purpurą, a po bokach dwa skrzydła, z dwóch srebrnych utkane chmurek. Pędzony łagodnym wiatrem, zwolna i poważnie wkraczał wspaniały obłok na blade sklepienie, a gdy już całkiem wyłonił się z za wązkiego pasa borów, zamykających widnokrąg, przybrał postać olbrzymiego rycerza, w złotym hełmie na głowie, w rozwianéj śród biegu szacie purpurowéj, z dwoma śnieżnemi skrzydłami, które zdawały się go unosić we wrzawę walki i bohaterskich czynów. Łagodny wiatr od zachodu wiał ciągle i coraz daléj ku środkowi sklepienia posuwał napowietrznego rycerza — olbrzyma.
Nagle ze szczytów wzgórz odległych ostatnie znikły słońca promienie, a zarazem świetne barwy pięknego obłoku przygasać poczęły. Naprzód złocisty hełm pociemniał, jakby rdzą pokryty, potém purpura szaty rozwiewnéj zbladła i mętną oblała się żółtością, nakoniec skrzydła srebrne w dół się opuściły i brudno popielatéj nabrały barwy. Mimo to jednak, obłok, jak rycerz odarty z purpury i zbroi, kroczył jeszcze chwil kilka po sklepieniu z wolna, wspaniale. Lecz z nagła powiał wiatr silniejszy, zwiastun zapewne nadchodzącéj nocy, a obłok pod niebem zachwiał się i rozrzedził. Nie rozprzągł się jednak zupełnie, tylko, gdy się już znalazł na samym środku sklepienia, zamiast do rycerza-bohatera, podobnym był do kaleki-żebraka, z którego brudne i podarte opadają szmaty.
Odwróciłam spojrzenie od obłoku, który, świetny, gdy na nim grały blaski słoneczne, tak brzydkim stał się, gdy go odstąpił połysk pożyczany, i potoczywszy okiem daléj po sklepieniu, spotkałam w górze wielkiego czarnego ptaka, który kołysał się w powietrzu z poważną swobodą pomiędzy dwoma popielatemi chmurkami, pod kawałkiem czystego błękitu. Po chwili rozpuszczone skrzydła ptaka uniosły go daleko od chmurek towarzyszek, i z wolna, wspaniale szybował w powietrzu, to spuszczając się nieco, to znowu podnosząc, jakby mu tęskno było porzucać dla ziemi nieba sąsiedztwo.
— Ten ptak — pomyślałam — to może orzeł, w krainie naszéj zbłąkany, z dalekich stron przybyły, szlachetny król ptaków, co sam jeden w dziedzinie żyjących zuchwałém okiem w słońce patrzéć zdolen, którego gniazdo w górach niebotycznych usłane, a skrzydła rozpięte na rycerskich sztandarach i nad dumnemi monarchów czołami. Myśląc tak, patrzyłam na wielkiego czarnego ptaka i lot jego wysoki ścigałam spojrzeniem. Po chwili, czarny ptak począł się zniżać ku ziemi, lot jego stawał się coraz mniéj majestatyczny, ociężalszy, pozbawiony wdzięku i powagi, aż nakoniec ujrzałam go siadającego na gałęzi poblizkiéj topoli i poznałam w nim — kruka. Zamiast górskiego monarchy, na podniebnych wyhodowanego szczytach, przed wzrokiem moim zawisł podły ptak, wytuczony zwłokami umarłych zwierząt; zamiast hardego symbolu królów i rycerzy, ujrzałam godło złodziei i żarłoków.
I było mi coraz smutniéj.
Na niebo między chmurami blade wypływały gwiazdy; na jednéj z nich spoczęło moje oko. Nie była ona tak świetna, jak bywają gwiazdy lipcowéj nocy, ale zdawało mi się, że drżała w niéj rzewność, niby w nieśmiałém, ale promienném, oku dziewicy. Nagle zrobił się w górze ruch obłoków i chmurek; gwiazdka moja, blada, lecz rzewna, opadła od tła błękitnego i rozpłynęła się w powietrzu mnóztwem iskier, które wnet zgasły. Na miejscu, kędy błyszczała, stanął przygnany wiatrem obłok szary...
Zakryłam dłonią oczy a przed wzrokiem méj duszy kroczący po obłokach olbrzym rycerskie szaty swe zamienił na łachmany nędzarza, wspaniały orzeł przybrał postać pospolitego kruka, gwiazdy jedna po drugiéj spadały z nieba i rozpływały się, jak fajerwerk, w iskry, które wnet gasły...
Czyliż wszystko na ziemi podobnym ulega metamorfozom?
Czy z nieba duszy opadną mi jedna po drugiéj gwiazdy marzeń, jak ta, co przed chwilą stoczyła się z obłoków?
Z samego dna mego ducha wychodził głos tajemniczy i mówił: Nie! są na ziemi olbrzymi, którzy szat rycerskich na brudne nie zamieniają łachmany; są orły, wiecznie szybujące pod niebem i hardém okiem w słońce patrzéć zdolne; są gwiazdy, co nigdy nie opuszczają górnego stanowiska, na jakiém zawiesiła je ręka Wszechmocna. Ale od takich olbrzymów, od takich gwiazd, tyś bardzo daleka... One zamieszkują strefy, do których nie dostała się jeszcze stopa twoja... ich nie spotkać na każdym kroku... one, rzadko rozsiane, świecą gdzie niegdzie nad ziemią ciemną, jak szeroko rozpalone pochodnie!...
Tak mi mówił głos tajemniczy, a jam mu wierzyła, bo wierzyć pragnęłam, bo z wiarą i marzeniem dusza moja rozstać się nie miała siły.
Posłyszałam kroki, zbliżające się do mnie, odsłoniłam oczy i zobaczyłam stojącą przy mnie Binię.
Śród światowego wiru i odmętu wrażeń różnych, zaniedbałam, opuściłam dobrą piastunkę moję. Teraz, gdy, rozpłakana w duchu i rozmodlona, ujrzałam ją przy sobie, wyciągnęłam do niéj ręce, jak dziecko, które chce się pożalić na to, że w oczach jego ktoś tłucze cacka, któremi bawiło się tak rozkosznie.
Binia pocałowała mię w czoło i rzekła:
— Przyszłam do ciebie, Wacławo, bo zobaczyłam cię smutną...
Posadziłam ją przy sobie i objęłam ramionami.
— Biniu — prosiłam — opowiedz mi jednę z tych ślicznych powieści, które opowiadałaś mi, gdym dzieckiem była.
— A na co ci one teraz? — spytała stara piastunka.
— Niech mi się wyda, żem jeszcze małą dziewczynką — odrzekłam — i niech z ust twoich słyszę opowiadanie o wielkich cnotach, o wielkich ludziach... abym wiedziała, abym wierzyła, że cnoty takie i ludzie tacy istnieją na ziemi...
Światło palącéj się w przyległym pokoju lampy słabo oświetlało poważną a łagodną twarz mojéj piastunki, gdy powtarzała mi jednę z owych ulubionych opowieści swoich, których tło zaczerpnięte było z dziejowéj przeszłości. Tylko już nie dziecięcym przemawiała językiem, ale słowa jéj gorzały uczuciem wielkiém, a wielkie obrazy, skąpane we krwi bitew i w cnót olbrzymich światłości, stawały przede mną wyraźne i wypukłe, jak mistrzowsko wyrobiona płaskorzeźba.
Spragnionéj dobra i wielkości duszy mojéj mówiła Binia o dobrych i wielkich ludziach, którzy kiedyś żyli.
Z nagła poruszyłam się żywo i wyprostowałam. Z ust Bini wyszło imię sławne w dziejach, mające prawo do wdzięczności i czci potomków, a imię to nosił hrabia Witold.
— Biniu! — zawołałam — człowiek, o którym mi mówisz, wielkim był człowiekiem! nie prawdaż?
— Tak, dziecko! — odpowiedziała.
— A czy cnoty przodków zawsze w dziedzictwie dostają się potomkom? — spytałam w zamyśleniu.
Binia smutnie pokiwała głową. Zdało mi się nawet, że westchnęła.
— Niestety! — rzekła. — Najczęściéj dzieje się całkiem przeciwnie.
— O, ale on poszedł pewno w ślady wielkich swych przodków — zawołałam mimowoli.
— Kto? — zapytała Binia ze zdziwieniem.
Usta moje nie chciały się otworzyć, aby wymówić imię, które błyszczało w méj myśli. Zdawało mi się, że gdy je wymówię, zniknie urok tajemniczy, jakiego pełne było to imię.
Binia mówiła daléj, a ja przymknęłam oczy i pod powieką, widziałam znowu, na tle ciemném, twarz nieznanego człowieka; od niéj ku mnie tchnął spokój niewysłowiony i wiara rzewna, dziecięca, co mi, niby przeczucie, z daleka kędyś płynące, słodko do ucha szeptała: jest dobro, jest prawda, jest wielkość na ziemi!... Gdy w godzinę potém, z pogodną już twarzą przyszłam do mojéj matki, powiedziała mi, że za tydzień opuścimy wieś, aby na całą zimę zamieszkać w mieście W., gdzie czekało już na nas oddawna przygotowane mieszkanie.
— Zima smutna jest na wsi, i oddawna przywykłam w mieście ją przepędzać — mówiła moja matka — zresztą, — dodała po chwili zamyślenia, — nie wyrzekłam się nadziei wydania cię za mąż, nim odjedziesz do ojca. Dla matki wielkie to szczęście zawsze, jeśli sama córkę swą do ślubnego poprowadzi ołtarza, a przytém nie rozstałam się zupełnie z myślą, że młoda, dobrze wychowana i wielu obdarzona zaletami, pomimo ruiny mego majątku, możesz jeszcze zrobić dobrą partyą i zdobyć w świecie pozycyą, jakiéj dla ciebie pragnę...
Mówiąc to, patrzyła na mnie, a potém z czułością pogładziła mię po twarzy i rzekła żartobliwie:
— A widzisz, filutko! uśmiechasz się z zadowolenia, że ja téj dobréj nadziei nie tracę, bo téż i sama nie tracisz jéj zapewne.
Zaledwie słyszałam słowa méj matki o tych nieutraconych jeszcze przez nią nadziejach, o dobréj partyi i pozycyi w świecie. Uśmiechałam się zaś do twarzy nieznanego człowieka, która, piękna spokojną, duchową pięknością, wisiała przede mną na tle ciemnéj nocy, rozpostartéj za oknem, z koroną dziejowych wspomnień nad czołem.
Przed wyjazdem pojechałam z matką na pożegnanie do państwa Rudolfów.
Pani Rudolfowa więcéj niż kiedy pokazywała nam białe swe zęby i, z niezrównaną wymową a słodyczą, ubolewała najczęściéj, jak tylko mogła, nad poróżnieniem się naszém z babką Hortensyą. — Byłam tam wczoraj! Jadę tam jutro! — powtarzała co moment, a przytém spoglądała na mnie i na moją matkę oczyma, w których zdawało się świecić wszystko złoto babki Hortensyi, co je teraz już sama jedna spodziewała się posiąść.
Z powrotem mijałyśmy dwór hrabiego Witolda. Starożytny, modrzewiowy dom, o wielkich licznych oknach, stał na wzgórzu, spokojny i owiany przezroczystą mgłą jesienną. Osady i pojedyncze domki, rozsiane po dolinie, otaczały go ożywionym wieńcem ruchu i obfitości. W dali, pod lasem, bielało coś na wzgórzu w niewyraźnych kształtach, i kilka złoconych lub srebrnych krzyżyków błyszczało pod obłokami. Spytałam mojéj matki, coby tam był za cmentarz, czy kościoł jaki?
— To kaplica cmentarna; grobowce przodków hrabiego Witolda.
Wychyliłam głowę przez okno i dawno kareta minęła dwór na wzgórzu, a ja patrzyłam jeszcze. I zdali już widziałam, jak z za obłoków wystrzelił promień zachodzącego słońca i szeroką, czerwoną smugę rozpostarł pomiędzy domem modrzewiowym a grobowcami, bielejącemi w oddali.
W dżdżysty listopadowy wieczór wjechaliśmy do miasta W. Chciałam od razu pochwycić obraz starego grodu, ale przez zroszone szyby karety nic zobaczyć nie mogłam. Powóz wtoczył się w oświetloną latarniami bramę wielkiéj kamienicy; po szerokich wschodach weszłyśmy na piérwsze piętro i otworzyła się przed nami piękna amfilada kilku wytwornie urządzonych salonów i saloników, w których dwaj lokaje kończyli zapalać światła.
Oglądając nowe nasze mieszkanie, uwielbiałam smak i umiejętność światową, z jaką jeszcze przed powrotem moim z pensyi urządziła je moja matka. Wszystko tam było bogate, ale nie raziło oczu zbytecznym blaskiem; harmonia barw i sprzętów przyjemnie działała na wyobraźnią; ustawienie sprzętów tchnęło wdziękiem i ożywieniem; w każdym pokoju znajdowały się kąciki miękkie, przytulne, zdające się wzywać do słodkiego far-niente, albo pół-cichéj, marzącéj pogadanki. Pokój, przeznaczony dla mnie, rozdzielony na dwie połowy arkadami, w grube przystrojonemi firanki, był zarazem sypialnią i gabinetem. Zaraz od wejścia można było poznać, że przeznaczono go na pomieszkanie dla młodéj panny, tak wszystko w nim było miluchne, świeże i dziewicze.
Pływał on cały w blado-różowéj barwie, rzucającéj się od obicia mebli i firanek, a oświetlała go z góry wielka lampa, migocąca mnóztwem kryształowych wisiorów, ze światłem potrojoném dwoma naprzeciw siebie wiszącemi źwierciadłami. Przebiegając piękne mieszkanie, patrzyłam na wytworne meble z hebanu i mahoniu, zdobne w rzeźby i kosztowne obicia, przeglądałam się w licznych źwierciadłach, zawieszałam wzrok na wyzłoconych gwiazdach i jastrzębiach, podnoszących nad oknami i drzwiami ciężkie firanki, stąpałam po puszystych kobiercach, lub posadzce w misterne ułożonéj kwadraty, a przytém wszystkiém myślałam: gdzież jest ta majątkowa ruina mojéj matki, o któréj tyle słyszałam? Czyliż zrujnowani ludzie mogą podobne urządzać sobie mieszkania? Wszakże to wszystko ogromną kosztować musiało summę, dodawszy szczególniéj parę rosłych i pięknych powozowych koni, którą za nami do miasta przyprowadzono, liberyę dla służby suto galonowaną z bogatemi futrami do wyjazdu, liczne sztuki zakupionych rozmaitych materyi, z których jedne powierzone już były zręcznym rękom warszawskiéj garderobny, Zosi, i jéj pomocnic, a inne miały być nazajutrz oddane modniarce, aby z nich uszyła suknie codzienne, wizytowe, obiadowe, balowe, ranne, południowe, wieczorowe i t. d. Jakim sposobem moja matka, będąc, jak sama mówiła, zrujnowaną, znalazła środki do zakupienia tylu kosztownych rzeczy? Czyliż są wyrazy, mające podwójne znaczenie, a ruina miałaż-by niekiedy być jednoznacznikiem zbytku? Takiemi zajęta myślami, siedziałam naprzeciw mojéj matki w ślicznym gabineciku, przy okrągłym stoliczku z marmurową płytą, ozdobioną barwistym bukietem z mozaiki, i przyrządzałam herbatę w porcelanowym serwisie, na srebrnéj umieszczonym tacy.
— Dlaczego tak zamyśloną jesteś, Wacławo? czy ci nowe nasze mieszkanie do smaku nie przypadło? — spytała moja matka z uśmiechem, który mówił, że pewną była, iż mieszkanie, urządzone przez nią, każdemu podobać się musiało.
— Owszem, mamo — odpowiedziałam — uwielbiam smak i umiejętność, z jaką tu wszystko urządzić potrafiłaś, ale...
— Jakież ale?
— Myślałam nad tém, że kolosalną musiałaś wydać summę... — dokończyłam, czując, że się rumienię.
Rumieniec mój znalazł odbicie na twarzy mojéj matki, któréj policzki zafarbowały się różowo.
— Dla zdobycia znacznéj w istocie summy, jakiéj potrzebowało urządzenie się nasze w mieście, sprzedałam część tego pięknego lasu, o którego spuszczaniu na swoję spławną rzekę tak bardzo marzył pan Henryk — odpowiedziała z uśmiechem, który, jak mi się zdawało, był nieco przymuszonym.
W większe jeszcze popadłam zamyślenie. Moja matka patrzyła na mnie z pewnym niepokojem i po chwili zaczęła mówić:
— Dziwi cię to zapewne, że, mając wielkie długi, ciążące na majątku, i nie posiadając żadnéj gotówki, urządzam się tak zbytkownie. Ale, widzisz, pozycya, jaką człowiek zajmuje w świecie od młodości, jest jakby suknia, która mu do ciała przyrosła. Zdjęcie jéj przynosi ból ogromny, — i dla uniknięcia tego bólu, — człowiek łata ją wszelkiemi sposobami, dopóki tylko może, a wtedy tylko łatać przestaje, gdy dziury staną się tak wielkie, iż niczém już zapełnić ich niepodobna, albo, gdy podziurawioną suknią zedrą ci, od których pożyczone były szmaty na jéj łatanie.
— A wtedy cóż się staje z odartym człowiekiem? — spytałam.
— Wtedy ze wstydu chowa on nagość swą w najciemniejszy kąt tego świata, bo bez sukni, w któréj przez całe życie chodził po świecie, niepodobna mu już żyć między ludźmi — odparła moja matka z zachmurzoném czołem.
Po téj krótkiéj rozmowie, milczałyśmy obie dość długo. Zdawało mi się, że pod sufitem gabineciku włóczyły się ciemne chmurki i zakrywały sobą zdobiące go błękitne rozety, a bukiet z mozaiki na marmurowéj płycie bledsze miał barwy. Srebrna taca przypomniała mi wyszczerbione spodeczki, na jakich u państwa Rudolfów podawano konfitury; poważny, czarno ubrany kamerdyner, który właśnie w téj chwili przez pokój przechodził, wydał mi się zadziwiająco podobny do owego chłopaka niezgrabnego, co tam przedstawiał lokaja; a w najciemniejszy kącik pokoju tuliła się postać niewyraźna, chowając się i kuląc ze wstydu, i drżącemi rękoma napróżno starając się łatać szatę, któréj złocone łachmany opadły z jéj ciała.
Matka moja nie spuszczała ze mnie oka. Po chwili rzekła znowu:
— Nie obawiaj się jednak, Wacławo, aby z nas prędko spaść miała ta suknia, jaką nosiłam całe życie, i w jaką przybrałam ciebie, gdym cię w świat wprowadzała. Wprawdzie majątek mój w smutnym jest stanie, ale był on kiedyś bardzo znaczny, prawdziwie pański, a majątki takie podobne są do bardzo soczystego owocu. Zdaje ci się, żeś wszystek sok zeń wyssała, ale pociśnij dobrze, a z pewnością kilka jeszcze kropel wypłynie. Zamożność dawnych domów była tak wielka, że ci, co ją otrzymali w spadku, wielkość jéj najbardziéj poznają po obfitości źródeł, jakie im ona przedstawia w chwili, w któréj ratować się już potrzebują od całkowitéj ruiny. Wielki majątek, spadły mi po ojcu, nadwerężyłam mniéj zbytkami, niż nieumiejętnością zarządzania nim i zbytną ufnością w ludziach, którzy mię najniegodziwiéj okradali i oszukiwali. Teraz w istocie gonię ostatkami, to jest, ostatniemi szmatami majątku łatam suknią wysokiéj towarzyskiéj pozycyi, która mię dotąd ani na chwilę nie odstąpiła. Ale ostatnich tych szmat wystarczy jeszcze na długo.
Dla ich zdobycia są jeszcze w lasach niesprzedane wysmukłe sosny i grube dęby, są oddalone od centrum majątku folwarki, które korzystnie sprzedać można szlachcie okolicznéj, są w końcu srebra stołowe tak liczne, że większa ich połowa nigdy nie jest używaną; jest skarbiec, pełen staroświeckich sprzętów, za które antykwaryusz jaki, albo miłośnik pamiątek, mógł-by znaczną ofiarować summę; że już nie wspomnę o moich klejnotach i pięknych obrazach, które mój dziad a twój pradziad za wielkie pieniądze zakupił we Włoszech i Francyi, bo był miłośnikiem sztuk pięknych i krocie na nie wydawał. Słowem, są to w istocie ostatki, ale ostatki bogatych ludzi, które, jak mówi przysłowie, starczyły-by ubogiemu za dostatek.
Rzekłszy to, matka moja wstała od stolika i zaczęła wydawać służbie jakieś rozporządzenia.
Około północy weszłam do mego pokoju, aby udać się na spoczynek, a odprawiwszy służącą i zarzuciwszy na siebie penioar kaszmirowy, usiadłam w wielkim miękkim fotelu, który stał przy łóżku, i głowę oparłam na obitéj atłasem poręczy.
Zmęczona podróżą, pół-senném, rozmarzonem okiem wodziłam po pokoju. Światło wiszącéj u góry lampy, przyćmione matowym kloszem, przykrywającym ją na noc, wpływało pomiędzy arkady i słało się u stóp moich po wzorzystym kobiercu, podobne do smug promieni księżycowych. Cztery pyzate aniołki w szafirowych rozwiewnych szatach, wymalowane na suficie, zdawały się uśmiechać i potrząsać wiankiem róż, który trzymały w ręku; obnażone ich ramiona i stopy odskakiwały od białego tła z miękką okrągłością kształtów. Od grupy wazonów, ustawionych pod oknem, wymykała się delikatna woń kwitnącego heliotropu i harmonijnie łączyła się, z delikatną także, bladoróżową barwą, jaką obleczone były ściany i sprzęty. Zupełną ciszę przerywał tylko łagodny tentent alabastrowego zegara, postawionego na konsoli; z za firanki, która blado-różowemi strumieniami spływała pośród arkad, wymknęła się muszka, kiedyś jeszcze znać latem tu zbłąkana, zabrzęczała w powietrzu, uderzyła się parę razy o sufit i poruszyła kryształowe u lampy wisiory, które zabrzęczały głucho.
Zanurzona w ciszy, w pół świetle, eterycznéj a upajającéj woni, przymknęłam znużone oczy, ręce bezwładnie opuściłam na suknią, włosom pozwoliłam, aby mi twarz opłynęły, i pół we śnie, pół na jawie, myślałam: że piękną, rozkoszną była ta szata, o któréj mówiła moja matka, szata miękkości, zbytku, próżnowania i napowietrznych rojeń: że trudno było pozbyć się jéj temu, kto się nią raz przyoblokł, że... Nagle zaszeleściało coś w fałdach firanki. Podniosłam powieki i zdało mi się, że widzę postać niewyraźną, tulącą się między arkady i drżącemi rękoma podtrzymującą napróżno szatę pozłacaną, która szmatami z niéj opadała...
Zerwałam się z fotelu i uczyniłam kilka kroków na przód. Z pomiędzy fałd firanki wyleciała spłoszona mojém poruszeniem muszka...
Ale i moje słodkie rozmarzenie pierzchnęło; trwożnie obejrzałam się dokoła, czy nie zobaczę w pół nagiéj postaci, z któréj złocista, podarta, opada szata... Gdy zamknęłam powieki, nad głową moją unosiła się muszka drobna, a ja, ścigając uchem monotonne jéj brzęczenie, pół senne snułam dumania.
— Czyliżby na dnie tych pięknych błyskotek prawda i szczęście leżały jedynie, że ludzie tak wysoko je cenią? Lecz jeśli tak jest, dlaczegoż ci, co je posiadają, tak często bywają smutni? Wszak w bardzo krótkiéj jeszcze przez świat ten wędrówce mojéj, widziałam już nieraz chmury na czołach, ukoronowanych bogactwem, i niespokojnie bijące serca, okryte drogiemi szaty? Wszak już widziałam, jak wielkie bogactwa służą jednym za środek do popełniania niesprawiedliwych czynów, innych wiodą na drogi zepsucia, błędów, a potém, znikając, zostawiają nieszczęsnych na rozdrożu zwątpień i walk z niezamarłém całkiem sumieniem, innym jeszcze stają się celem chciwego pożądania, rugując z ich piersi wszystko, co szlachetne. Widziałam już bogate kobiety, tęskne spojrzenie rzucające za siebie na przebytą drogę, na któréj ze szczęściem nie spotkały się ni razu; bogate dziewice, z trwogą patrzące w przyszłość, w któréj serca ich nie widziały wyśnionego w młodych rojeniach raju; bogatych młodzieńców, stojących nad przepaścią z próżnemi już rękoma, albo pływających po rozhukanym oceanie szałów i namiętności bez kierowniczego magnesu, albo wiecznie roztwierających ręce dla pochwycenia złota, co im zastąpić miało święty ogień, którego iskry wygasły w ich piersi, aż do ostatniéj. A jednak, wszyscy ci ludzie, jedyne, najwyższe szczęście swe widzieli w tém, co im w darze przynosiło tyle zawodów, niepokojów i skaz moralnych. Któż mi tę sprzeczność wytłómaczy? Jak pojmę tę zagadkę świata, w którym żyję? Zapytam-że o nią matki mojéj, towarzyszek młodych, mężczyzn, co tak mądrymi wydają się w salonach? Chórem odpowiedzą mi wszyscy: „Pozycya i komfort.“ I z temi dwoma słowami, wyrytemi w sercach, idą oni przez świat, jak Muzułmanin ze świętym Amuletem na piersi, w którym tkwią wypisane słowa koranu. Pozycya, to ta szata złocona, która zrasta się z ciałem człowieka, aby najczęściéj w połowie drogi opadać zeń w szmatach skrwawionych! Komfort, to ten zbytek rozkoszny, który przed chwilą mnie samą kołysał miękkością i wonią! Z pod szaty téj widnieje nagość, wstydząca się siebie. Z rozkoszą zbytku miesza się gorycz zwątpienia i niepokoju. Więc cóż jest tu prawdą? Więc gdzież jest tu prawda? Więc do czegoż tutaj uczepić mam wiarę mego serca, która w méj piersi rozpoczęła tak wcześnie bój ze zwątpieniem?
Muszka, która, nad głową moją krążąc, monotonném swém brzęczeniem dopomogła snuć się półsennéj méj zadumie, zmęczona, skryła się w fałdy firanki i umilkła.
Otworzyłam oczy i spojrzałam wokoło. Aniołki na suficie potraciły swe uśmiechy, i smętnie zadumane, patrzyły na się wzajemnie, niby pełne zdziwienia, zadając sobie pytania. Pod niemi kryształowe wisiory błyszczały zimną bielą, podobne do soplów lodu; cienie od sprzętów stały martwo rozpostarte po ścianach, a obok nich mniéj spokojnie ruszały się i migotały smugi bladego światła, jakby z trwogą umknąć pragnęły od czarnych sąsiadów.
A jednostajny tentent zegaru szemrał z cicha w rogu pokoju, i coraz bardziéj usypiającym zmysłom moim słał słowa mego ojca: „Nie ufaj zbyt połyskom, dziecię, i nie oddawaj im całego serca twego.”
Kto widział kiedy zawrotny długi taniec, w którym, przy grzmiących, napowietrznych, namiętnych tonach muzyki, ludzie wirują, jedni na trzeźwo, inni w upojeniu, a wszyscy szalenie biorą się za ręce, łączą się w pary, opuszczają się, rzucają na się wzajem grad spojrzeń i uśmiechów, zbliżają się znowu i znowu oddalają się pojedyńczo, każdy w inną stronę, aby się zejść na nowo i podać sobie ręce, i odebrać je raz jeszcze, a do kogo innego wyciągnąć ramiona; kto widział kiedy taniec taki, w którym jest wszystko: wesele udane, czy prawdziwe, miłość istotna, czy sztuczna, namiętność widoma, czy tajona, łzy wydobywające się przemocą z za uśmiechów, śmiechy głuszące tajemne westchnienia, uderzenia serc, przyśpieszone gorączkowém wzruszeniem, rozdrażnieniem, niepokojem, radością, zwątpieniem, zawodem; kto widział tę mieszaninę rozlicznych uczuć i wrażeń, miotających ludźmi, jak miota wiatr gęstą zaroślą trzcin chwiejnych, porastającą rozłóg szeroki: ten może sobie stworzyć wyobrażenie, czém jest w wielkiém mieście sezon zimowy dla garści ludzi, co się tam zebrali, aby pokazać się, ubawić, skąpać serca i głowy w napojonéj odurzającym narkotykiem atmosferze tłumu, gwaru i błyszczącego kameleonową grą barw światowego ruchu.
Nieprzerwanym hukiem kół turkocą powozy, brzęczy głucho bogata uprząż na karkach dumnie stąpających rumaków, szeleszcą jedwabie, powiewają wstęgi, przezroczyste koronki odsłaniają nagość śnieżnych szyj i ramion, dyamenty błyszczą wśród splotów warkoczy, sztuczne kwiaty sztuczną woń rozlewają, w salach balowych grzmi porywająca muzyka, w teatrach bajeczna syrena o czarodziejskim śpiewie wciela się w uroczą postać prymadonny, a przenikający głos tragika-mistrza śle między tłumy widzów i słuchaczy prądy elektryczne, porywające ich wyobraźnią w tajemnicze a straszne światy dramatów ludzkiego żywota, i w przepaściste głębie psychologicznéj analizy człowieczego ducha.
Wszystko wre, kipi, burzy się, migoce; powiedział-byś, że wszystkie istnienia wszystkich tych szalejących, wirujących ludzi, to wielka kula ognista, wiecznym ożywiona ruchem, napełniona jakiémś życiem niepowstrzymalném, w karby niedającém się ująć, wulkaniczném.
Staraj się myślą pochwycić tę kulę, rozdzielić ją na dwie połowy, jak orzech stłuczony, odrzuć skorupę zwierzchnią, która ma wszelkie pozory słonecznego światła, i spójrz, co się znajduje w środku.
Oto z jądra kuli wychodzą dwie postacie.
Jedna ubrana w złocistą szatę bogactwa, całą i niewzruszoną, druga — z trwogą, którą ukrywa pod maską wesela, starannie przylepioną do twarzy, podtrzymuje na sobie, łata i zszywa szatę podobnąż, lecz rozpadającą się w szmaty.
Jaka przyszłość czeka te obie postacie?
Piérwsza, za chwil kilka, porozdziera i zniszczy świetną i całą teraz swą suknią, albo uczyni z niéj twardą skorupę, w któréj zasklepi się na wzór ślimaka; druga utraci ją całkiem, pójdzie w ciemny kąt jaki chować przed światem wstyd swój i nagość. Rzadko kto, w téj wrzącéj i błyszczącéj gonitwie za nieznaném i nieokreśloném dobrze widmem, pochwyci szczęście istotne, lub prawdzie raz w twarz spojrzy; lecz wszyscy, co w niéj uczestniczą, na długo, czy na krótko, znajdą upojenie.
I ja upojenie to znalazłam.
Zdawało mi się, że zasnęłam, a czarnoksiężnik jakiś porwał mię na skrzydła ogniste i nosił po świecie zaczarowanym.
Dnie i tygodnie mijały z błyskawiczną szybkością; nic nie robiłam, a nigdy nie miałam czasu; noc była mi dniem, a dzień nocą; blade zimowe słońce wschodziło nad światem, gdy zamykałam do snu oczy, a ustępowało z zenitu południe, gdym je otwierała. Potém znowu suknia, wizyta, gwarny obiad, przejażdżka, teatr, wieczór z tańcem i muzyką, i znowu sen krótki, przerywany, pełen gorączkowych obrazów, gorączkowéj rzeczywistości.
Na wsi, lubo także strój i zabawa stanowiły główną osnowę mego życia, bywały jednak całe dnie ciszy, godziny rozmyślań. Tam roztaczała się koło mnie natura bogata, w ogrodzie kwiaty rosły, po lasach ptaki śpiewały, na polach rolnik w sukmanie prowadził pług po zagonach, a w dali tęskno przygrywała mu trąbka pastusza. Tam widać było całe sklepienie nieba, i jak po niém obłoki skrzydlate płynęły, jak pod niém przeciągały stada ptaków swobodnych, a z tego wszystkiego wiały ku mnie świeżość i poezya, myśl moję budząc, rozgrzewając serce.
Tutaj, między wysokiemi murami miasta, widziałam tylko ulice białym śniegiem usłane, gwarnych tłumów pełno, nad dachami widniał tylko wązki pas szarego nieba; w nocy, zamiast gwiazd, przyświecały ziemi żółte latarnie uliczne, a we dnie, zamiast orzeźwiającego pól powietrza, oddychałam wonią perfum i duszném ciepłem salonów, ogrzewanych hermetycznemi piecami.
Stopniowo zacierały się w méj pamięci przykre wrażenia, których tyle doświadczyłam niedawno. Blizka przeszłość pobladła w wyobraźni, jak sen dawno prześniony; postacie babki Hortensyi, Agenora, Rozalii, Henryka pojawiały się niekiedy we wspomnieniach moich, bardziéj do snu, niż do rzeczywistości podobne. Coraz rzadziéj zadawałam sobie pytania, jakie wprzódy nieustannie napełniały mi głowę; chwilami zdawało mi się, że wszelka myśl ustawała we mnie, a nawet i czasu nie miałam na porachowanie się z memi myślami.
Zdawało mi się, że i matka moja uległa równemu prawie upojeniu. Wizyty, obiady, wieczory i bale zajmowały ją tak prawie, jak i mnie. Był to pewno skutek nawyknień kobiety światowéj, albo może myśl jaka wsteczna, która śród wrzawy goniła za szczęściem dla mnie, a kto wié? za zapomnieniem może dla siebie.
Parę razy tylko, gdy z rana weszłam do jéj pokoju, znalazłam ją z dłonią przy oczach i z głębokiemi fałdami na czole; raz nawet wydało mi się, jakobym ślady łez na jéj oczach dostrzegła, ale w parę godzin potém siedziałyśmy już obie w karecie, i jadąc na wizyty, rozmawiałyśmy wesoło o paniach, które nam przychodziło odwiedzić.
Pewnego dnia weszłam niespodzianie do pokoju matki i ujrzałam ją rozmawiającą z żydem o długich pejsach, odzianym w atłasowy chałat, siedzącym u progu na brzeżku krzesła.
Miała chmurę na czole, a silny niepokój migotał w jéj oczach. Zdało mi się, że po wązkich wargach żyda przebiegał uśmiech szyderczy. Z niecierpliwością, jakiéj nigdy w niéj nie spostrzegłam, prosiła mię, abym odeszła, a żyd zaledwie w dwie godziny potém opuścił jéj pokój.
Tego dnia nie wyjechałyśmy nigdzie i nikogo nie przyjęłyśmy u siebie. Wieczorem moja matka miała migrenę, a ja czułam się smutna i zaczęłam znowu myślą patrzéć w głąb’ siebie i rzeczy, które mię otaczały. Ale śród tych rozmyślań weszła do pokoju garderobiana, Zosia, trzymając przed sobą bardzo piękny szal, świeżo dla mnie nabyty, a za nią pojawił się szereg modniarek, krawców i kupców, niosących towary...
Towarzyskie koło, do któregośmy należały, składało się z kilkunastu domów, istotnie zamożnych, lub okazujących wszelkie zamożności pozory. Między niemi było kilka rodzin, z któremi sąsiadowałyśmy na wsi, przybyłych, jak i my, na całą zimę do miasta. Do liczby tych należała także i pani S. z córkami. Odmowa, jaką otrzymał odemnie pan Henryk, nie nadwerężyła bynajmniéj dobrych stosunków pani S. z moją matką, ani córek jéj ze mną. Piérwsza starannie okazywała, że nie wié wcale o wydarzoném zajściu; drugie, zaraz przy piérwszem ze mną spotkaniu, uścisnęły mię i szepnęły na ucho, że, lubo domyślają się wszystkiego z kilku słów, jakie wymknęły się ich bratu, niemniéj jednak nie mają do mnie żadnego żalu i kochają mię, jak dawniéj. Śród wrzawy miastowéj, okropna nuda, która dręczyła panny S. na wsi, w godzinach upływających pomiędzy ukończeniem toalety, a przybyciem gościa, lub wyjazdem w sąsiedztwo, pierzchnęła: tak, jak i ja, nic one nie robiły, a nigdy nie miały czasu; a lubo miejski sposób życia nie był dla nich taką, jak dla mnie, nowością, to przecież, zbliżone do siebie wiekiem i usposobieniami, jednostajnego prawie doświadczałyśmy upojenia. Zenia zresztą, za swym tryumfalnym rydwanem przyciągnęła do miasta skrępowanego niewolnika, którym był pan Michał C. Nowiuteńki młodzieniec jeszcze nowszym, niż na wsi, wydawał się pośród pełnego najwyszukańszéj wytworności miejskiego towarzystwa. Blado-błękitne jego oczy z większém jeszcze niż wprzód, osłupieniem patrzyły na świat, tak obcy dla niego niedawno, a długie ręce większego niż kiedy nabawiały go kłopotu. Zenia obchodziła się z nim tak, jak bogaty plantator południowych Stanów Amerykańskich, pochodzący ze starożytnéj familii francuzkiéj i pełen tradycyjnéj elegancyi dworu Ludwika XIV, obchodzi się ze świeżo wyemancypowanym i wzbogaconym Murzynem, z którego rąk nie zniknęły jeszcze ślady mozolnego zbierania bawełny, i którego nogi z pełném trwogi uszanowaniem stąpają po parkietach wielkiego pana. Z sarkastyczno-wesołym uśmiechem, wodziła Zenia pana Michała po wieczorach i balach, rozkazywała mu nosić za sobą wachlarz i chusteczkę, posyłała go w różne strony miasta z poleceniami do przyjaciółek, krawców, modniarek. Pan Michał spełniał jéj rozkazy z pokorą wiernego sługi, a blade jego oczy płonęły radością, gdy, dzięki konkurom o rękę wysoko spokrewnionéj panny S., otwierały się przed nim podwoje licznych salonów, najpiękniejsze w prowincyi nazwiska wpadały mu w ucho, a białe ręce ludzi, zwanych w świecie arystokratami, dotykały się niezgrabnych rąk jego, z których nie zniknęły całkiem ślady porannéj doby życia, w jakiéj ojcu pomagał wiązki siana składać na wóz drabiniasty. Lubo smutny to był wielce exemplarz konkurenta, Zenia nie myślała wyrzekać się tego piérwszego tryumfu, jaki ją spotkał na polu salonowéj chwały. Zresztą, zaczęła już rok dwudziesty; jeszcze lat parę, a obok niezbyt ładnéj powierzchowności i niepewnéj cyfry posagu, liczba przeżytych wiosen stanie się kłopotliwą, i cichutko wprawdzie, ale niezawodnie, ludzie zaczną wymawiać wyraz: stara panna, którego samo już brzmienie włosy podnosi na głowie. A nowiuteńki pan Michał nowiuteńko nabył majątek za milion blizko złotych, po mieście jeździł nowiuteńkim koczykiem, ze służbą, odzianą w nowiuteńką liberyą...
Pan Michał więc był dobrą partyą quand même. Niezgrabne ręce jego znajdą po ożenieniu się punkt oparcia, którego nadaremnie szukają, a będzie nim w domu fajeczka na krótkim cybuszku, w gościnie — talia kart preferansowych.
— Nazajutrz po ślubie wyjadę za granicę, i cały rok będę podróżowała, — szepnęła mi raz Zenia w chwili zwierzania się, a potém dodała: prawda, że on bardzo niezgrabny i dziwnie pocieszny z tém swojém pragnieniem wysokich i szerokich stosunków, ale cóż robić? Trudno o doskonałość na tym naszym biednym świecie!
Oprócz Emilki i Zeni, przybyły jeszcze z rodzicami do miasta: Helena, piękniejsza, lecz zarazem i bardziéj blada i wiotka niż kiedy młodziuchna Zosia, która jednocześnie ze mną wróciła z pensyi, i prawie takich, jak były moje, doświadczała zdziwień, zwątpień i zachwytów, i kilka innych, dobrze mi już znajomych panien. Kilkanaście nowo poznanych i mniéj więcéj młodych towarzyszek, powiększało to nasze dziewicze bawiące się koło, a otaczało je równaż prawie liczba młodych mężczyzn, z których każdy był doskonałym tancerzem, grał na fortepianie, mówił po francuzku i nosił na szyi lornetkę. Wraz z pannami bawiło się i tańczyło kilka młodych mężatek, których mężowie wiecznie grali w karty, albo bywali nieobecni; a pośród męzkiéj młodzieży plątało się dwóch, czy trzech żonatych ludzi, o których żonach świat nic a nic nie wiedział, albo wiedział tylko tyle, że exystowały kędyś na ziemi, ale były chorowite albo nie młode, albo siedziały na wsi, zajęte prowadzeniem domowego gospodarstwa.
Dwie te połowy towarzystwa, męzka i żeńska, miały się do siebie tak, jak się mają ku sobie wzajem kłosy zboża na polu, które, poruszane powiewem wiatru, schylają się jeden nad drugim, szemrzą coś między sobą po cichu, potém odwracają się każdy w inną stronę, nowych przybierają towarzyszów, tych odtrącają po chwili i zwieszają głowy, jak zmęczone lub upojone, i wkrótce zdają się budzić na nowo, i na nowo rozpoczynają pełne rozkosznego szmeru kołysanie się w różne strony. Niekiedy jeden jakiś kłos pojedyńczy przyciągnie do siebie inny sąsiedni, opasze go delikatną słomianą nicią, a kłosom towarzyszom zdaje się, jakoby już ci obaj połączyli się z sobą na zawsze. Gdzie tam! z pod nieba przylatuje nowy powiew wiatru, słomiana nitka rwie się i pęka, kłosy niespojone odpadają od siebie i chylą się na wsze strony, szukając, kogoby znowu uwięzić przy sobie na chwilę.
W salonach mężczyzni i kobiety szukają się wzajemnie, rzucając sobie spojrzenia znaczące, półsłówka, z których możnaby wysnuć całe tomy: ta temu od niechcenia rzuci kwiatek, z balowego bukietu wyjęty; ten téj pełną poezyi i elegancyi aluzyą powié, że jest piękną; rozmarzony uśmiech spotyka ogniste spojrzenie, uważne ucho posłyszy westchnienie ciche, niby przemocą wydzierające się z piersi; kwiat, wachlarz, fortepian, barwa wstążek, przemieniają się w symbole i hieroglify, w których wtajemniczone oko wyczytuje całą odmianę słowa: kocham! we wszystkich trybach, czasach i osobach. Te symboliczne, tajemnicze rozmowy, ten zagadkowy i działający na wyobraźnią stosunek kobiet i mężczyzn, stanowi w salonach główne tło, na jakiém roztacza się zabawa, przyprawa jéj i powab. Z razu, patrząc na to wszystko, myślałam, że wszyscy ci ludzie kochają się, że na dnie tego rozmarzenia i upojenia była miłość tém prawdziwsza, iż kryjąca się przed okiem świata, a mimowoli tylko objawiająca się w spojrzeniu, uśmiechu, cicho wyrzeczoném półsłowie, lub symbolu pełnym poezyi.
Lecz jakież było moje zdziwienie, gdy, po pewnym upływie czasu, jasno stanęło przed memi oczyma, że nikt a nikt z tych ludzi nie kochał, a wszyscy bawili się tylko w miłość i na wzór mieszkańców Wschodu, podawali sobie wzajemnie czary, pełne narkotyku, mającego pobudzać wyobraźnią, a osłabiać siły serca i umysłu.
Helenka, naprzykład, zajmowała się bardzo żywo panem Alfredem, który miał w sobie tę oryginalność, że sam głośno przyznawał się do tego, iż nigdy nic nie robił, nudził się, i po całym świecie szukał rozrywki. Zdawało się, że Helenka postanowiła sobie wyprowadzić bladego młodzieńca z apatyi, w któréj go pogrążyło wieczne far-niente. Gdy wiedziała, że go zobaczy, ubierała się w suknie fantastycznego kroju i niepospolitéj barwy; rumieniła się lekko, gdy wchodził do salonu; dawała mu do rozwiązania zagadnienia, pełne znaczącéj treści; patrzyła na niego swemi wielkiemi szafirowemi oczyma, tak, jakby w koło siebie nie widziała nic, prócz niego; siadywała do fortepianu i grała z uczuciem melodyjne wyjątki z oper, gdy on naprzeciw niéj stawał i, słuchając muzyki, rzucał jéj od czasu do czasu kilka niedosłyszanych innym wyrazów. Tak trwało parę tygodni, poczém przybył ze wsi żywy, dowcipny i wesoły Julian, a Helenka rozpoczęła z nim słowo w słowo tę samę grę, jaką wiodła dotąd z panem Alfredem. Pan Alfred jednak nie zaraz ustąpił z placu i wraz z nowo przybyłym panem Julianem ciągnął jeszcze czas jakiś tryumfalny wóz Helenki. Ale potém zmęczył się apatyczny młodzieniec pracą, do któréj zabrakło mu już bodźca, i emigrował z salonów, w których bawiły się kobiety, do gabinetów, w których mężczyzni grywali w preferansa, a szczęśliwy jego następca Julian objął niebawem po nim urząd ministra bez teki, bo względy Helenki odziedziczył po nim pan Ignacy, o romantycznych pozach i fantastycznie uczesanych włosach.
— Na miłość Boga, Helenko! — mówiłam do młodéj towarzyszki, gdyśmy się raz znalazły sam na sam, — powiedz-że mi, którego z nich kochasz? Pana Alfreda, pana Juliana, czy pana Ignacego?
— Żadnego, — odpowiedziała Helenka niedbale, poprawiając włosy przed lustrem. — Czyliż nie widzisz? piérwszy z nich jest mumią bez życia, poruszaną sprężyną próżności; drugi, to dowcipniś, któremu niebo nie udzieliło ani ziarnka soli attyckiéj; trzeci, lalka, z gipsu ulepiona w postawę bohatera, a z wnętrzem tak próżném, że się w niém parę myszy śmiałoby zagnieździć mogło. I jakże ty, moja Waciu, przypuścić mogłaś, abym ja, co o mało suchot nie dostałam w gonitwie za ideałem, mogła pokochać którego z tych ludzi?
Słuchałam jéj w osłupieniu.
— Moja Helenko! — rzekłam po chwili, — dlaczegoż więc ludziom, o których podobne masz zdanie, dawałaś tyle oznak zajęcia i sympatyi?
— Bawiłam się! — odpowiedziała Helena, chodząc po pokoju i najspokojniéj oskubując kwiatek, urwany z wazonu.
— Bawiłaś się! — zawołałam. — Ale moja droga, czyliż godzi się bawić z sercami ludzkiemi?
Helenka stanęła na środku pokoju, popatrzyła się na mnie figlarnie i głośnym parsknęła śmiechem.
— Wacławo! Wacławo! — wołała między dwoma wybuchami śmiechu, — jakie z ciebie dziwne jeszcze dziecko! Bawić się z sercami ludzkiemi! I ty myślisz, że ci panowie serca swe w tę zabawę wkładali? Bądź spokojna! minęły czasy Abelardów i Werterów. Nie tylko żaden z nich nie wstąpi do klasztoru i nie zastrzeli się, ale nawet najlżejszego bólu głowy nie doświadczy. Widzisz przecie, że jeden z nich, pan Alfred, najspokojniéj grywa już sobie w preferansa każdego wieczora. Pan Julian nie będzie go naśladował, bo jest za żywy, aby po kilka godzin przy zielonym stole przesiadywać, a preferans nie przedstawia pola do popisu z dowcipami; za to zwróci się on do téj naiwnéj Józi, która każdy jego koncept oblewa łzami, śród śmiechu ronionemi, i zacznie przed nią palić kadzidła. Co zaś do romantyka, pana Ignacego, przygotuj się do tego, kochana Wacławo, że gdy dam mu odprawę, obierze sobie stanowisko naprzeciw ciebie i będzie cię podbijał pozami greckich bohaterów, broniących przejścia przez Thermopile... Ha, ha, ha! i ty jeszcze mówisz o sercach? Pytasz, czy godziwą jest taka zabawa? Mój Boże! a jakiż interes miały-by nasze zebrania, gdybyśmy się w podobny nie bawiły sposób!
Dziwną wydała mi się ta mowa Helenki, ale jeszcze mocniéj zostałam zdziwioną, gdy w kilka dni potém zobaczyłam pana Juliana, rozsypującego najpiękniejsze swe dowcipy pod stopy naiwnéj Józi, która je oblewała rzęsistemi łzami śmiechu, i gdy po upływie jeszcze pewnego czasu, pan Ignacy, zająwszy u Helenki miejsce ministra bez teki, albo zdyzgracyonowanego dworaka, w ciągu jednego wieczora usadowił się przede mną z kolei w trzy różne pozy, z których jedna była wojownika, druga mędrca, a trzecia pasterza.
Owa naiwna Józia była dość majętną panienką, przywiezioną z jakichś Antypodów, alias z głębi najgłębszéj parafii, przez ciotkę, pragnącą ją dobrze za mąż wydać. Nie oswojona ze światem, bez maniery, nieśmiała, rumieniła się po uszy co chwila i spuszczała oczy za każdém zbliżeniem się do niéj mężczyzny. Mimo to, miała bardzo zgrabną figurkę, piękne czarne oczy i koralowe osiemnastoletnie usta, a że była wielką śmieszką, ochota do śmiechu przemagała w niéj często nieśmiałość, a wtedy wydawała się swawolném i wesolutkiém, a wcale zajmującém, dzieckiem. Otóż Józią zajmować się począł w towarzystwach pan Alexander, mający lat trzydzieści, znaczny majątek, twarz o regularnych rysach, usta z sarkastycznym wyrazem i głowę znakomitego pogromiciela serc kobiecych. Ciotka Józi nie posiadała się z radości, na widok piérwszeństwa, jakie bogaty i modny pan Alexander oddawał jéj siostrzenicy, szanowna ta dama, ubierająca się w amarantową suknią i żółte wstążki, była może już pewną, że tuż — tuż bożek Hymenu zaświeci przed jéj pupilą pochodnią, grubo wyzłacaną do tego; ale ludzie z powątpiewaniem kiwali na to głowami. Co do mnie, byłam z razu zdania szanownéj damy i myślałam, że pan Alexander niezawodnie i na prawdę zakochany jest w Józi. W mniemaniu tém utwierdził mię mocniéj pewien wieczór, podczas którego sławny pogromiciel serc kobiecych, ani na krok nie odstępował naiwnéj parafianki i wszelkiemi środkami wywoływał na usta jéj śmiech, z którym tak jéj było do twarzy. Raz nawet posłyszałam wypadkiem, jak mówił jéj, że nigdy nie był pod wpływem tak silnego wrażenia, i widziałam, jak Józia podniosła z nieśmiałością swoje piękne oczy i spotkała się niemi ze wzrokiem pana Alexandra, i twarze obojga patrzyły na się długą chwilę z wyrazem wzruszenia. Tego wieczoru pan Alexander tańczył z Józią cztery kadryle i dwa mazury, trzymał jéj wachlarz, szukał nieustannie obok niéj miejsca, a gdy tańczyła z kim innym, opierał czoło na ręku i miał minę człowieka, dręczonego wściekłą zazdrością. Wróciwszy do domu rzekłam mojéj matce:
— Pan Alexander niezawodnie ożeni się z Józią.
— Być może, ale ja wątpię o tém — odpowiedziała mi matka. Nazajutrz siedziałyśmy same jedne w salonie, gdy oznajmiono wizytę pana Alexandra.
— Dzień dobry panu — powitała go moja matka — et quand la noce?? — spytała po chwili żartobliwie.
Spojrzał się na nią z wielkiém zdziwieniem.
— La noce? — wymówił — i z kim-że to? s’il vous plait madame.
— Z panną Józefą — odpowiedziała ciągle żartem moja matka.
Sarkastyczny wyraz rozszedł się z pięknych ust pana Alexandra po całéj jego twarzy.
— Nie sądziłem — zaczął — abyś mię pani o tak zły gust posądzić mogła...
— O zły gust? i dlaczegóż? Przecie panna Józefa jest bardzo miłą i przystojną młodą osobą...
— Zapewne, ale zarazem jest parafianką i posiada bardzo mierne umysłowe zasoby; a zechcesz pani przyznać, że człowiek, który ma jakiekolwiek pretensye do świata i towarzyskiéj pozycyi, nie wiedział-by, co począć z taką żoną...
— A jednak — ciągnęła żart moja matka — manifestujesz pan tyle sympatyi i admiracyi dla panny Józefy...
— Mon Dieu! madame — przerwał pan Alexander z pewnym ambarasem, patrząc w głąb’ swego kapelusza — panna Józefa jest tak naiwném dzieckiem i tak parafialnym swym układem od reszty pań się odróżnia, że może zaciekawić i zająć na chwilę... Ale, tylko na chwilę!... obok tego przyznać należy, że ma bardzo piękne oczy... gdybyż jeszcze w tych oczach była inteligencya któréj tam brak... zupełny brak!... Zresztą, il faut bien faire passer son temps! n’est ce pas madame?...
Po téj rozmowie pana Alexandra, pojechałam co prędzéj do Helenki, a wbiegając do jéj pokoju, zawołałam:
— Kochana Helciu! daję tobie najnormalniejszą absolucyą z grzechu bawienia się w miłość? I mężczyzni jota w jotę czynią to samo.
Tu opowiedziałam jéj całą rzecz o Józi i panu Alexandrze. Helenka obojętnie wzruszyła ramionami.
— Wcale mię to wszystko nie zadziwia — rzekła. — Wierz mi, że pan Alexander bardzo jeszcze delikatnie i grzecznie wyraził się o Józi wobec ciebie i twojéj matki, i że w kole mężczyzn nie będzie podobnie mierzył wyrazów, lecz poprostu nazwie ją gąską lub cielątkiem, co znowu nie przeszkodzi mu wcale tańczyć z nią nazajutrz dwa mazury i cztery kadryle i osypywać ją ognistemi wejrzeniami i dwuznacznemi słówkami. Tacy to oni są, moja droga, a dlatego i my, mimo woli i wiedzy, często na takie same wchodzimy drogi. Byle bawić się! Il faut bien faire passer son temps?...
— Czyliż koniecznie mamy w złych rzeczach naśladować mężczyzn? — zapytałam.
Helenka podbiegła do mnie i pochwyciła mię za ręce.
— I cóż mamy robić? — odrzekła z uniesieniem — powiedz, cóż chcesz, abyśmy robiły? Mężczyzni mają otwarte sobie i przystępne pola nauk, gospodarstwa, przemysłu, spraw krajowych, literatury; a jednak nie widzą innego sposobu przepędzania czasu, jak ciągłe przedrzeźnianie miłości i upajanie się wrażeniami: a cóż my będziemy robiły, my kobiety, panny szczególniéj? Salon i toaleta, toaleta i salon, oto ramy, w których żyjemy jak obrazki, ustrojone w paciorki i blaszkę złoconą. Z razu to zajmuje, późniéj powszednieje i nudzi. Obok sukni i pogadanek salonowych, daje się poczuć potrzeba czegoś innego, a więc pragniemy miłości! A gdzież jéj szukać? Mężczyzni teraz nie kochają, niewiadomo, czy dlatego, że nie umieją kochać, czy, że nie mogą kochać nas takiemi, jakiemi jesteśmy. Więc zamiast uczucia, niech sobie będą choć przelotne wrażenia. Jeśli nie możemy czuć miłości, to przedrzeźniajmy ją. A przytém tryumf, zadowolenie miłości własnéj, interes każdego dnia i zebrania, ot i zabawa! Il faut bien faire passer son temps!
Smutna słuchałam słów Helenki i ze smutkiem odrzekłam:
— Helciu, ja się chyba nigdy bawić tak nie potrafię!
Popatrzała na mnie chwilę, potém rzekła:
— Bo ty, Wacławo, jesteś jeszcze w porannéj porze życia, w któréj każda z nas tworzy sobie ideał i spodziewa się, że znajdzie go pomiędzy ludźmi. Daj Boże, abyś była szczęśliwszą od innych, ale ja znam wiele, wiele kobiet, które nigdy nie znalazły swego ideału, a zmęczone próżnemi gonitwami, skwitowały z marzeń i poprzestały na pozycyi, komforcie, tryumfach i bawieniu się w miłość. Nie jestem jeszcze starą, dzięki Bogu, i dwudziesty drugi rok kończę dopiéro, a jednak wiele już wiele ludzi podniosłam na wyżyny i strąciłam z piedestału; a teraz, to już poprzestaję na bawieniu się, jedno tylko wiedząc z pewnością, że jeśli nie pokocham kogo szczerze i na seryo, to nigdy nie wyjdę za mąż...
— Dziwna rzecz! — zawołałam — dlaczego nam, żyjącym ciągle między takim tłumem ludzi, tak trudno znaléźć ten ideał, którego pragniemy!
— Dlaczego? — wyrzekła Helenka z zamyśleniem i pociągnęła mię ku oknu. — Patrz — mówiła daléj, pokazując palcem chodnik ulicy, po którym rzadcy snuli się przechodnie — patrz, widzisz tego mężczyznę, który tam idzie ze szlachetną twarzą i spokojném czołem? Nie znam go, nie wiem kim jest, ale przypuszczam, że może on właśnie dla mnie, lub dla ciebie był-by tym ideałem, którego pragniemy. I cóż ztąd? nie poznamy go nigdy, bo salony nasze przed nim zamknięte. Są one przybytkiem, do którego nieuświęceni wchodzić nie mają prawa. Ten człowiek, co tam idzie ulicą, to może mój ideał, albo twój, ale on ku nam wstąpić nie może, albo nie chce, my do niego nie wstąpimy same. On widząc nas z dala, myśli, że jesteśmy lekkiemi, pięknie ustrojonemi, a pustemi wewnątrz; my jego wcale nie znamy dlatego, że rodzice nasi nie wiedzą, kto go rodzi i jakie są jego dobra. On pójdzie sobie między kobiety, które, jak on, mają szlachetne twarze i spokojne czoła, i znajdzie między niemi swój ideał; my będziemy całe życie przedrzeźniać miłość, albo wcale za mąż nie pójdziemy, albo wybierzemy sobie męża w téj akademii nieśmiertelnych, w któréj gra w preferansa pan Alfred, dowcipkuje pan Julian, pozuje na bohatera pan Ignacy, a grywa role piérwszego kochanka z komedyi pan Alexander...
Rzekłszy to, Helenka, zmęczona długiém mówieniem, upadła na sofkę i mocno zakaszlała. Potém podparła głowę ręką i siedziała nieruchoma.
Patrzyłam na nią z pewnego oddalenia i dziwny obraz stanął przed memi oczyma. Widziałam, jak stopniowo delikatne policzki mojéj przyjaciółki marszczyły się i żółkły, czoło jéj zachodziło licznemi bruzdami, oczy bladły i mętnie spoglądały z pod zmarszczonéj powieki, wiotka i zgrabna kibić pochylała się pod lat przeżytych ciężarem. I oto, zamiast młodéj, pięknéj Heleny, siedziała, tam na sofie, stara kobieta, przed nią wisiała klatka z kanarkami i widniał za szybą kawałek błękitnego nieba, a ona patrząc na niebo, to na ptaki szczebioczące w niewoli, drżącemi usty szeptała: „postarzałam... życie przebyłam sama jedna... nikt mię nigdy nie kochał!...”
W parę dni po tych rozmowach, na jednym z wielkich, proszonych obiadów, pan Alexander siedział obok mnie przy stole. Naiwna Józia siedziała także niedaleko, ale pogromiciel serc już na nią i uwagi prawie nie zwracał, a strzały owych spojrzeń i kłęby dymu buchające z kadzielnicy skierował na mnie. Ale ja nie byłam już tak naiwną jak Józia, i nie dałam się wyprowadzić w pole. Na ogniste spojrzenia pana Alexandra odpowiadałam śmiechem, a komplementa jego odpierałam żartami, z czego wywiązywała się żywa szermierka słów i dowcipu. Pan Alexander jednak ożywiał się coraz bardziéj, a w końcu obiadu powiedział mi, że nie ma na świecie nic bardziéj czarującego, jak ironiczny uśmiech na ośmnastoletnich ustach. Wstając od stołu, spojrzałam mimochodem w źwierciadło, i zobaczyłam, że w istocie po ustach moich błąkał się chwilami uśmiech ironii. Z gwarnego obiadu pojechałyśmy z matką na tańcujący wieczór, a pan Alexander tańczył ze mną dwa mazury i cztery kadryle, nosił mój wachlarz i gdy tańczyłam z kim innym, opierał głowę na dłoni z miną człowieka pogrążonego w rozpaczy. Tego wieczora Józia ani razu nie zaśmiała się z dowcipów pana Juliana i z trudnością powstrzymywała łzy, które kręciły się pod spuszczonemi powiekami, a ciotka jéj w najgorszym była humorze. Za to ja byłam niezmiernie wesoła i ożywiona; czoło moje poczynało zwieńczać się laurami, za tryumfalnym moim rydwanem postępowało dwóch już skrępowanych niewolników: pan Ignacy, znany romantyk, i pan Aleksander, sławny serc pogromiciel. I każda prawie z towarzyszek moich ciągnęła za sobą rydwan podobny, a ta, która go nie miała, czuła się upokorzoną i czyniła wszystko, co mogła, aby zostać tryumfatorką. Niektóre z nas, przybywając do salonu przedstawiały widok istnego tryumfalnego wjazdu. Droga, którą postępowały, uściełała się przed niemi kwiatami grzeczności i dymem kadzideł; wkoło nich sypały się strzały gorejących spojrzeń, za niemi szli przykuci do tryumfalnego wozu, przemienieni w więźniów, rycerze, jak za wodzem Rzymskim pogromieni Scytowie.
Lecz, niestety, i cóż jest trwałego na ziemi! Tryumfy towarzyszek moich podlegały różnym kolejom losu, bo pogromieni Scytowie nie lubili długo zostawać w niewoli, i wydobywszy się z więzów, rozpraszali się w różne strony, aby szukać dla siebie podbojów. Ale tryumfatorka nie zrzekała się przeto swéj chwały, i w innym końcu salonu zbierała sobie na nowo zastęp niewolników.
Obok tryumfatorek zjawiali się także często i tryumfatorowie, tém różniący się od piérwszych, iż nie prowadzili za sobą więźniów w całych postaciach, ale tylko mnóztwo par oczu kobiecych, które ścigały ich, kędy się obrócili, i mnóztwo uśmiechów różanych usteczek które biegły na ich spotkanie. Każdy z takich tryumfatorów okazywał się wspaniałomyślnym zwycięzcą. Przechadzał się zwykle od jednéj ze ścigających go par oczu do drugiéj, i każdéj z nich podawał czarę z usypiającym napojem, szczodrze i sprawiedliwie obdzielając wszystkie haustami opium. Niekiedy zdarzało się spostrzegać parę ludzi, wyłącznie sobą zajętych.
— Pan X. zakochany w pannie X. — mówiono wtedy.
— Gdzie tam! — odpowiadało kilka głosów; — on tylko bawi się; to sławny bałamut.
Innym razem przypuszczano odwrotnie, że panna X. zakochana w panu X., a wtedy dawała się słyszéć chóralna odpowiédź ludzi znających z blizka osobę, o któréj była mowa:
— Gdzie tam! ona się tylko bawi, to znana bałamutka!
Niekiedy, jako waryant, dawały się słyszéć rozmowy:
— Czy widzisz, jak panna G. zajęta jest panem K?
— Gdzie tam! ona nie ma dla niego najmniejszéj sympatyi.
— Więc dlaczegoż z takiém ożywieniem rozmawia z nim zwykle?
— Ba! alboż nie wiész, że pan K. to dobra partya!
Albo na odwrót: — Czy spostrzegasz, jak pan X. szalenie rozkochał się w pannie I? — Ha, ha, ha! zkądże ci to mniemanie?
— Przecie widzisz jak na nią patrzy z zajęciem, jak ciągle tańczy z nią i rozmawia, jak nieustannie jéj szuka.
— Nic nadto prostszego. Pan X. zostawił swój fundusz nad brzegami Wisły i Sekwany, a panna I. posiada znaczny posag, zamknięty w pugilaresie bogatego bezdzietnego stryja.
Młode mężatki, należące do naszego bawiącego się koła, nie ustępowały ni na krok pannom we wszystkich tego rodzaju zabawach. Tylko, że tak jedne, jak drugie, miały wyłączne chwile, w których mogły ukazać się najkorzystniéj dla siebie, a przysługiwały im w ten sposób rozmaite rodzaje czyli kategorye zabaw.
Kategoryi tych, oprócz ceremonialnych wizyt i proszonych obiadów, które stanowiły niesłychanie nudną kategoryą, było dwie: jednę z nich składały tak zwane małe herbaty, dawane tygodniowo przez różne domy w dniach specyalnie ku temu przeznaczonych; drugą były tańcujące wieczory i bale.
Otóż małe herbaty, czyli wieczorki tygodniowe, obywały się zazwyczaj bez tańców, a mając za główne tło zabawy rozmowę, przedstawiały pole popisu dla mężatek, a panny usuwały w cień wielce im niekorzystny. Na takich wieczorkach gospodyni domu zasiadała na kanapie z poważnemi paniami. Z dwóch stron kanapy siadywały na fotelach młode mężatki, a daléj, już na krzesłach, blizko siebie stojących, umieszczały się panny, tworząc wieniec kolorowych sukień i milczących twarzy. Mężczyzni otaczali rojem ten żeński areopag, ale, niestety, grupowali się w największéj ilości nie wkoło milczącego wieńca panien, tylko w pobliżu bardzo ożywionych fotelów, na których tronowały młode mężatki.
Rozmowy toczyły się o różnych bieżących wiadomościach miejskich, o najświeższych przedstawieniach teatralnych i publikacyach literackich, niekiedy o muzyce, poezyi, kwestyach społecznych lub psychologicznych. Mężatki świetniały wymową i dowcipem, każda z nich śmiało wypowiadała swe zdanie, twierdziła i zaprzeczała jak jéj się podobało, z doświadczeń przebytych i znajomości świata wyciągała przeróżne wnioski, które, zabarwione iskrą dowcipu i odrobiną umiarkowanéj konwenansem poezyi, krzyżowały się, migotały, pobudzały wesołość lub admiracyą. Panny milczały.
Mężczyzni stopniowo i coraz bardziéj wciągani bywali w ożywioną rozmowę; najmniéj nawet myślący i ukształceni ulegali powabowi dowcipu i grupowali się coraz liczniéj wkoło fotelów mężatek, zamieniając z niemi zdania i spostrzeżenia; panny milczały.
Czoła mężatek okrywały się coraz gęstszemi laurami, wszystkie admiracye sypały się pod ich stopy; panny patrzyły, słuchały i milczały.
Milczały i zazdrościły mężatkom swobody, z jaką mówić miały one prawo, wtedy gdy wiadomą przecie było rzeczą, że dobrze wychowanéj pannie odzywać się ze swém zdaniem, a mianowicie w liczném towarzystwie, było to popełniać wykroczenie przeciwko kodexowi zwyczajów i konwenansów.
A do tego trzeba było jeszcze siedziéć prosto, miarkować spojrzenia tak, aby i one nie przekroczyły czasem którego z artykułów kodexu, i ze stereotypowym uśmiechem na twarzy patrzeć, jak mężatki spychały nas z tryumfalnych wozów i zasiadały na nich same, w imię śmiałości swéj i przyjemnéj rozmowy.
Na takich wieczorach, nawet pan Alfred nie szukał zielonego stołu do preferansa, ale z wielkiém zajęciem rozmawiał z panią Julią o różnych cechach obcych krajów, które zwiedzali oboje; pan Ignacy zapominał o pozowaniu i bardzo żywo analizował z panią Natalią wszelkie odcienia uczuć ludzkich; pan Julian dysputował z panią Aliną o francuzkich i angielskich powieściach i rozumniejsze, niż zwykle, miewał dowcipy; pan Alexander zaś naprawdę zapominał o gromieniu serc, a długie wiódł rozmowy z panią Kamillą o muzyce i malarstwie. Panny słuchały i milczały, bo mieszać się do rozmowy zabraniał im obyczaj, a nawet, gdyby i nie ten obyczaj, trudno-by im było bardzo mówić o rzeczach, o których z takim wdziękiem i wprawą rozmawiały mężatki.
I, o wstydzie! Żaden z mężczyzn nie probował nawet nici rozmowy przeciągnąć aż w to milczące koło dziewiczych sukien i twarzy. Bo i o czémże zagadać do nas mogli? O kwestyach społecznych? — myśmy ich nie rozumiały. O kwestyach uczuć? — mówić o uczuciach było dla nas rzeczą nieprzyzwoitą? O sztukach? — myśmy wprawdzie wszystkie umiały grać na fortepianie, ale prócz tytułów kompozycyi muzycznych i nazwisk kompozytorów, nic a nic więcéj nie wiedziałyśmy o muzyce. O literaturze? — Czytywałyśmy tylko powieści i romanse, i to tylko pobieżnie, przesuwając kartki i szukając co prędzéj rozdziału, w którym Numa idzie do ołtarza z Pompiliuszem.
Słuchałyśmy tedy i milczały, a mężczyzni rzucali nam tylko, niby jałmużnę, słówko jakie urwane, pobieżne zapytanie, albo spojrzenie, zaprawione rozmarzeniem, i zaraz potém zwracali się do mężatek.
Mimowoli pomyślałam sobie parę razy, że gdyby panny umiały tak rozmawiać, jak mężatki, gdyby mogły i potrafiły umysł mężczyzn zainteresować, myśl ich w ruch wprowadzić; może-by pan Alfred nigdy nie szukał preferansa, jako antidotum nudy, pan Ignacy możeby na zawsze o pozowaniu zapomniał, a pan Alexander przestał być pogromicielem serc niewieścich. A gdyby i wszyscy podobni im ludzie łączyli się z nami zamianą myśli i mieli możność czytania w sercach naszych, może-by się zdruzgotały na wieki rydwany tryumfatorów i tryumfatorek, czary z narkotykiem przelotnych wrażeń zostały wyrzucone za okno, a ludzie przestali-by się bawić w miłość, jak w piłkę.
Pia desideria! tworzyłam je sobie w cichości ducha, a tymczasem, siedząc prosto, robiłam, jak robiły inne, to jest: milczałam i patrzyłam zrezygnowaném okiem, jak pani Natalia i pani Kamilla odprzęgały od mego woza więźniów moich i okuwały ich swemi więzami.... do czasu.
Tak, do czasu! albowiem przychodziła i dla nas pora odwetu, a były nią tańcujące wieczory i bale. Niéma jak tańcująca zabawa dla panny, która pragnie pokazać się i tryumfować. Tu, gdzie idzie o wykaz wdzięków i choreograficzne popisy, żadna już nie prześcignie jéj mężatka. Tu w wartkim walcu karminowy rumieniec oblewa lica, w kadrylu z nieporównanym powabem miękko falują kształty, tu można rozwinąć zwinność gazeli i majestatyczną gracyą księżniczki, tu nie trzeba obfitych umysłowych zasobów, aby prowadzić interesującą rozmowę, bo sam już taniec nie pozwala na tworzenie długich frazesów, a muzyka i ruch wybornie wtórują krótkim, urywanym wyrazom, które wylatują z ust, jak drobne race, i lecą w przestrzeń, aby w sercach zapalać.... fajerwerki. W czasie, gdy mężatka, zamyślona nieco, zwiędła już trochę, niekiedy tańcząc i bawiąc się, wciąż się ogląda na męża, który w przyległym pokoju, grając w preferansa, od czasu do czasu rzuca na nią przeze drzwi spojrzenia; panna, świeża, zwinna, swobodna jeszcze od matrymonialnych więzów, prowadzi w tańcu réj tryumfalny, obdarzając jednego uśmiechem, drugiego spojrzeniem, trzeciego kwiatkiem, wypadłym z bukietu, a krąży wkoło wszystkich, jak listek róży, wiatrem porwany i igrający z rojem motylów.
Tańcująca zabawa, to żywioł, w którym panna kąpie się, jak ryba w wodzie. Grzmi muzyka, szeleszcą suknie, wonieją kwiaty, olśniewa światło, we wszystkich oczach palą się ognie sztuczne; bawmy się więc, tańczmy!
Za nami postępuje wielki szereg mężczyzn młodych. Rzucamy pomiędzy nich piłkę, na któréj gzygzakami, podobnemi do błyskawic, wypisany wyraz: miłość; kto ją pochwyci? A tam daléj z innéj grupy mężczyzn ku nam podobna leci piłka. Chwytajmy na wyścigi! Jaka to gra wesoła! Piłka przechodzi z ręki do ręki, a od niéj w różne strony rozlatują się strzały, nikną za połami czarnych fraków i stanikami przezroczystych sukien; zda ci się, że mnóztwo już serc przebiły... gdzie tam! oto znów lecą w powietrzu, każda do innego celu.
Dwa miesiące nie minęły, gdy i ja w ten sam sposób bawić się zaczęłam: chwytałam piłkę, odpierałam ją i rozrzucałam strzały na wsze strony...
Każde wejście moje na salon było wjazdem tryumfalnym, a niewolników moich i liczyć już przestałam, bo była-by to próżna fatyga. Liczba ich bowiem zmieniała się codziennie, stając się to mniejszą, to większą, lecz zawsze była znaczną. Bawiłam się wybornie i czasem tylko, gdy na chwilę zostawałam sama jedna, zdawało mi się, że coś odmieniło się we mnie, że czegoś nie dostawało w moich myślach, co dawniéj przecie w nich było, pustka jakaś zalegała piersi coraz szerzéj.... Krótkie to jednak były momenta, po których następowały znowu szał i upojenie zabawy. Zapyta kto może, czy u końca zabaw tych widziałam cel jaki? czy dążyłam do czego? czy czego pragnęłam i wyglądałam niecierpliwie? Gdzie tam! Il faut bien faire passer son temps, n’est-ce pas messieurs?
Nagle obudziłam się.
Był to dzień szczególniéj ożywiony, a zarazem pracy pełen; od rana już pracując, nie mogłyśmy jednak czasem nastarczyć. Oddałyśmy i przyjęłyśmy kilka wizyt, uczestniczyłyśmy na proszonym obiedzie, a wieczorem miałyśmy być na tygodniowéj herbacie u pani Natalii.
Po powrocie z obiadu, zdjąwszy z siebie ciężkie obiadowe suknie, obie z matką dla wytchnienia rzuciłyśmy się na sofkę w gabinecie, i czekając, nim światła podadzą, wiodłyśmy z sobą o zmroku poufną a wesołą pogadankę. Toczyła się ona wyłącznie około zajść i spraw salonowych. Obie z matką, posiadając dar spostrzegawczy, udzielałyśmy sobie rozmaitych uwag, spostrzeżeń, poczynionych na otaczających nas osobach, i tém zapełniałyśmy sobie krótkie i rzadkie chwile, w których pozostawałyśmy sam na sam. Tego dnia pogadanka nasza była bardzo wesołą, i właśnie z największém ożywieniem opowiadałam mojéj matce o tém, jak na wczorajszym wieczorze pan Ignacy prześladował mnie swemi bohaterskiemi pozami, a pan Alexander wzdychał za mną wszędzie, gdziem się tylko obróciła; gdy weszła do pokoju panna służąca, niosąc na tacy kandelabr z zapalonemi świecami i list, zaadresowany do mnie.
Wzięłam list ten w rękę i wpatrzyłam się w pismo na kopercie.
Z wyrazu mojéj twarzy matka moja coś niezwykłego wyczytać musiała, bo zapytała mię dość żywo:
— Od kogo ten list, Wacławo?
— Od mego ojca — odrzekłam i rozłamałam pieczątkę; zarazem podniosłam oczy na moję matkę, i spostrzegłam, że nachyliła się nagle i bardzo pilnie poprawiała sobie tunikę sukni, chociaż ta wybornie leżała, nie potrzebując wcale poprawiania.
Usiadłam bliżéj światła i czytałam.
List mego ojca był długi, przychodził aż kędyś z Włoch południowych, gdzie, po zwiedzeniu wielu innych krajów, przebywał mój ojciec w celu zbadania tamtejszéj Fory i Fauny, oraz przypatrzenia się starożytnym wykopaliskom Pompei, zajmującym bardzo żywo wówczas cały świat uczony.
W prostych, lecz dziwnie pięknych wyrazach, opisywał mi mój ojciec podróże swe po morzach i lądach, opowiadał o niebotycznych Alpach, wrzących ruchem ogromnych miastach, niezmierzonych okiem oceanach. W całém jednak długiém tém piśmie nie znalazłam tych przestróg i nauk ojcowskich, których pełen był list, odebrany przeze mnie od ojca w przeddzień opuszczenia pensyi.
Zastanawiałam się właśnie nad tém, gdy przy końcu dopiéro pisma spotkałam następne wyrazy, będące odpowiedzią na list mój ostatni, w którym opisywałam mu pobyt mój z matką w mieście.
„Widzę, Wacławo — pisał mój ojciec — że wyobraźnia twa porwaną została wirem i gwarem, który cię otoczył, i że pomimo to, w chwili, gdyś do mnie pisała, obudziła się w tobie rozwaga i nasunęła ci pod pióro pytania i wątpliwości, któremi podzieliłaś się ze mną. Cieszy mnie w tobie ten objaw, gdyż, oprócz dowodu twego do mnie zaufania, daje mi on jeszcze przeświadczenie, iż masz wrodzonego sobie ducha badania, pragnienie ujrzenia prawdy i poryw do wszystkiego, co dobre. Niemniéj jednak nie będę teraz odpowiadał na pytania rozliczne, jakie mi zadałaś, naprzód, że, aby to uczynić, trzeba-by tomy całe napisać, następnie dlatego, że nie chcę uchybiać matce twojéj, mieszając się do spraw twych wtedy, gdy zostajesz pod jéj opieką. To mi tylko serce i obowiązek ojcowski powiedziéć nakazuje: śród natłoku wrażeń, jakich doświadczasz, kładnij często rękę na sercu i pytaj pilnie każdego rodzącego się uczucia, zkąd pochodzi, jakiém jest jego źródło? A gdy na gwarnéj i pełnéj ruchu drodze, na jakiéj stoisz, przyjdzie ci posunąć się o krok daléj, lub postępek jaki wykonać, szukaj wtedy chwili samotności, otrząśnij się z wpływu wrażeń, i skupiwszy wszystką myśl swoję, pytaj jéj usilnie: ku jakiemu celowi doprowadzi cię krok, który uczynić zamierzasz, i jaką wartość moralną posiada postępek, którego jesteś blizką? Bo, córko moja, tylko świadomość źródła, z którego płyną uczucia nasze, i celu, do którego dążą postępki, może ratować nas od popełniania błędów okropnych, ochronić serce od zepsucia i życie od złamania, bo ani szczęśliwym, ani cnotliwym nie może być ten, kto nie wié, dlaczego czuje i działa!“
Po tych wyrazach donosił mi jeszcze ojciec mój, że za parę miesięcy wróci do kraju; kończył list słowami: „Jestem pewny, że matka twoja dotrzyma danego mi słowa, i że, gdy wrócę, przybędziesz do mnie z kolei, aby i ze mną przepędzić czas pewien.“
Skończyłam czytać i ręce list trzymające w zamyśleniu opuściłam na kolana. Dziwne ogarnęło mię wrażenie. Zdawało mi się, jakobym przed chwilą pogrążona była w śnie, sprawionym przez użycie narkotyku, i że ktoś niewidzialny położył rękę na mojém ramieniu i przebudził mię nagle. Język mego ojca, prosty, jędrny, a jednak podniosły i wspaniałego bogactwa pełen, tak szczególnie różnił się od tego, jakim przemawiali otaczający mię ludzie! Obrazy, jakie, opisując swe podróże, stawiał przed moją wyobraźnią, wyglądały jak olbrzymy obok tych, na jakie codzień patrzyłam! Wobec postaci mego ojca, wyłaniającéj się z listu jego, jakże małymi wyglądali ci mężczyzni, którzy, paląc przede mnę kadzidła, ciągnęli mój wóz tryumfalny po ślizgich posadzkach salonu. Uczułam sama, że uśmiech ironii osiadał mi na ustach, gdy przy ojcu moim, mężnym i dojrzałym pracowniku, stawiałam wyobraźnią tych bladych paniczów, narzekających na nudy i odpierających je preferansem; tych dowcipnisiów, którym do zupełnego podobieństwa z nadwornymi błaznami dawnych czasów brakowało tylko czapki z dzwoneczkami i dowcipu; tych pogromicieli serc, roznoszących po świecie czarę z odurzającym napojem wrażeń; tych romantyków o bohaterskich pozach, przypominających lalki gipsowe, co, puste wewnątrz, zewnętrzną stroną przedrzeźniają wielkich ludzi na wystawie sklepowéj.
I cóż jednak sprawiało, że z tymi ludźmi, których ułomności tak jasno stały przed memi oczyma obok listu zapisanego ręką mego ojca, że z tymi ludźmi, którzy nie mieli w sobie ani odrobiny podobieństwa do ideału, co na dnie mojéj wyobraźni spoczywał, dnie i wieczory schodziły mi tak szybko a wesoło? Dlaczego każdy z nich miewał chwile, w których czynił na mnie wrażenie, przelotne jak błyskawica, wnet zastąpione inném, lecz przykładające się do ogólnéj sumy wrażeń, co mię porywały, upajały, usypiały niepojętym snem gorączkowym?
I oto, rozbudzona, słowami ojca, myśl moja nagłe a palące rzuciła mi pytanie: jakiém było źródło tych wrażeń moich i do jakiego celu wiodły mię zabawy i błyskawiczne uciechy, w których pogrążoną zostałam?
Źródło i cel? Dwa te wyrazy stanęły przed mym duchem, a obok nich tkwił znak zapytania, domagający się gwałtownie, abym skupiła myśli i saméj sobie dała odpowiedź.
W coraz głębsze wpadając zamyślenie, szklanym wzrokiem patrzyłam przed siebie, bo wzrok méj duszy obrócił się wewnątrz, i niespokojnie, ze zdumieniem i trwogą rachował uderzenia serca, które słabsze i rzadsze były, niż wprzódy, i szukał myśli, rozpierzchłych kędyś po świecie, jak ptaki spłoszone, i z trudnością wracających do głowy mojéj, gdzie im ciasno i duszno było śród dymów, które ją napełniały.
Nagle poczułam dotknięcie do ramienia; ocknęłam się z zadumy i spojrzałam. Przy mnie stała moja matka z twarzą pobladłą trochę, z głębokiemi fałdami na czole i niepokojem, grającym w oczach.
— Wacławo — rzekła — czy mogę przeczytać list twego ojca?
Dziwnie zabrzmiały słowa te w ustach méj matki. W głosie, jakim mówiła, była prośba, złączona z tłumionym żalem, i niby pokora jakaś, dziwna przy zwykłéj jéj dumie, a dziwniejsza jeszcze przez to, że tkwiąca w słowach, zwróconych do córki. Milcząc, przycisnęłam do ust rękę matki i podałam jéj pismo mego ojca.
Usiadła i czytać je zaczęła. Patrzyłam na nią przez chwilę; widziałam, że im dłużéj czytała, tém więcéj twarz jéj zachodziła wyrazem smutku, zdającego się przemocą wydobywać z jéj piersi, usta jéj zadrżały parę razy i bardzo cicho wyszeptały „tak, zawsze ten sam.“
Poczułam, że nie powinna była ciążyć w téj chwili nad matką uwaga moja, i pocichu wysunęłam się do drugiego pokoju. Tam czekała mię już Zosia z przygotowaną na wieczór toaletą. Machinalnie zaczęłam się ubierać, ale, wkładając suknią, przypinając koronki do stanika i wplatając kwiaty we włosy, myślałam o liście mego ojca i zaledwie słyszałam szczebiotanie garderobianéj, która, robiąc różne uwagi nad moim strojem, dziwiła się roztargnieniu, z jakiém się ubierałam na wieczór.
Gdy nareszcie, skończywszy ubiór, wróciłam do gabinetu, nie znalazłam już tam mojéj matki, a list mego ojca leżał na stole. Wzięłam go do ręki, chcąc raz jeszcze rzucić nań okiem, gdy na papierze zobaczyłam dwie drobne plamki świeżéj wilgoci. Żywe światło świec palących się w kandelabrze, przeglądało się w tych plamkach, mówiąc mi wyraźnie, że były one dwiema łzami, które z oczu mojéj matki na list upadły.....
Długo stałam przy kandelabrach ze zwisłemi na suknią rękoma, opadłą na piersi głową, czując w sercu drżenie uczuć różnych, w głowie natłok myśli, które wracały do mnie z długiéj podróży.
Tak, czułam wyraźnie, że to, com posiadała, starczyć mi mogło tylko na chwilę upojenia i szału, ale że po ocknieniu najlepsza część mego ducha w inne rwała się sfery, ulatywała od tego, co mię otaczało, ku czemuś dalekiemu, nieznanemu, ale wielkiemu, jak wszechświat Boży. Przycisnęłam list ojca do serca, które odzyskało dawne gorące bicie, i całą mię zdjęło niezmierne pragnienie ujrzenia, doścignięcia tych świateł i tego ognia, których przeczucie nosiłam w duszy, a których łuna biła ku mnie ze słów ojcowskich.
Drzwi otworzyły się i lokaj oznajmił, że kareta do wyjazdu gotowa. Zamyślone i milczące obie, wsiadłyśmy z moją matką do powozu, i nie zamieniwszy z sobą żadnego słowa, zajechałyśmy w bramę mieszkania pani Natalii.
Po raz piérwszy, wstępując po szerokich i rzęsiście oświetlonych wschodach, i słysząc w przedpokoju gwar licznego towarzystwa, zebranego w salonach, pytałam siebie: z jakiego źródła płynąć będzie ta uciecha, któréj doświadczę tam pośród blasku i tłumu? i jakim jest cel téj zabawy, ku któréj dążę?
Zdawało mi się, że wchodząc owego wieczoru do salonu pani Natalii, wyższa byłam i głowę wyżéj niosłam, niż zwykle. Czułam, że oczy moje goręcéj błyszczały, a oddech pełniejszy był i szerszy. Szlachetne słowa z listu mego ojca szły za mną, krążyły nade mną, wyprzedzały moje kroki i całą mnie napełniały prądami niezwykłéj podniosłości ducha.
Towarzystwo zebrane już było w pełnym komplecie na tygodniową herbatę. Na kanapie, jak zwykle, królowały najpoważniejsze panie, przy nich, na fotelach zasiadły młode mężatki, daléj rozwijał się, uroczysty milczeniem, a różno-barwny sukniami, wieniec panien, a wkoło siedzieli i stali mężczyzni różnego wieku.
Przechodząc przez salon, spostrzegłam w znaczném oddaleniu od całego towarzystwa zostającego człowieka. Siedział on w rogu salonu na małéj kozetce, a stojąca obok etażerka z nutami i z drugiéj strony wysoki kosz, pełen wazonowych roślin, rzucały cień na jego milczącą i osamotnioną postać. Widziałam, że miał głowę opartą na dłoni, co mu nadawało zamyśloną postawę, ale twarzy jego nie dostrzegłam, bo miałam zaledwie czas pobieżnie nań rzucić okiem.
Gdy, zamieniwszy na wsze strony powitania, zasiadłam pomiędzy towarzyszkami, z większą, niż zazwyczaj uwagą zaczęłam przypatrywać się grupie osób, jaką miałam przed sobą. Nie wiem, jaki Mefistofelski duch przenikania i badania wstąpił we mnie, ale wszystkie władze mojéj istoty przeszły w oczy, które przenosiły się z kolei z jednéj twarzy na drugą, tkwiąc upornie w każdéj po chwil kilka. Ciekawym wzrokiem zaglądałam we wszystkie spojrzenia, pochwytywałam uśmiechy i grę fizyognomii, ścigałam ruchy i gesta, i szukałam... szukałam w nich ciągle tego, czego pragnęłam wewnątrz, oczekiwałam od nich dźwięku, coby utworzył harmonią z uczuciami, jakie wieczoru tego napełniały mię samę. Nie wiedziałam dokładnie, jakiemi miały być te litery ducha, które wyczytać pragnęłam z całéj siły, ale zdawało mi się, że na któréjkolwiek z tych licznych twarzy znajdę dźwięk uczuć moich, spełnienie pragnień niewyraźnych, wytłómaczenie przeczuć...
Minęła godzina blizko téj milczącéj kontemplacyi, i zmęczone natężeniem oczy moje spuściły się i spoczęły na tunice sukni... Nic nie zobaczyłam innego nad to, co widywałam oddawna, nic mię nie zaciekawiło, nic nie dało żadnéj odpowiedzi. Cała bowiem zabawa szła zwyczajnym codziennym torem, ściśnięta obręczą zwyczaju i etykiety. Poważne na kanapie matrony, ze sztywnemi postaciami a sztywniejszemi jeszcze sukniami z mory lub atłasu, spożywały konfitury, z wolna i z powagą podnosząc do ust złocone łyżeczki. Sentymentalna pani Natalia wiodła z panem Ignacym rozmowę o jakiéjś zawiłéj kwestyi sercowéj, któréj treść i rozwiązanie słyszałam już ze sto razy; żywa pani Kamilla opowiadała panu Julianowi o tém, jak się przepysznie bawiła za granicą; pozująca na literatkę pani Alina unosiła się nad nowym jakimś francuzkim romansem przed panem Alexandrem, który, słuchając, nie zapomniał o rzucaniu w różne strony grotów pogromczych spojrzeń; panny milczały, powiewając wachlarzami lub jedząc konfitury.
Z zamyślenia wyrwaną zostałam zwróconemi do mnie, a głośno wymówionemi słowami:
— Czy można zapytać pannę Wacławę, co ją w tak głęboką pogrąża zadumę?
Wyrazy te mówiła gospodyni domu, a nie czekając na mą odpowiedź, zaśmiała się i dodała:
— Już to, jak widzę, dzisiejszy wieczór szczególniéj marząco, czy myśląco nastraja moich gości. Pan Lubomir siedzi już także od godziny przeszło pomiędzy etażerką a wazonami, i zamyślony, milczący, pozbawia nas wszystkich swego miłego towarzystwa. Czy można przerwać pana zadumę i wezwać go bliżéj do naszego grona?
Na te słowa z kozetki, stojącéj w rogu salonu, podniósł się osamotniony dotąd mężczyzna, i wyszedłszy z cienia etażerki i wazonów, zbliżył się do kanapy:
— Pozwoli pan zapytać siebie — ciągnęła zwrócona doń gospodyni — co jest powodem dzisiejszego pana zamyślenia? Czy w obcych krajach, w których przebywałeś pan tak długo, istnieje jaka para włoskich oczu, która myśli jego daleko od nas pociąga? Czy po paryzkich salonach, nasze rozmowy i osoby wydają się panu tak barbarzyńskie, że i uwagi na nie zwracać nie raczysz? Czy może ukryłeś się pan w cieniu dlatego, aby stać się bardziéj zajmującym i pożądanym, i abyśmy zmuszone były szukać go pomiędzy zielenią wazonów, jak fijołka śród trawki?
Wszystko to wymówione było tonem żartobliwym, trochę z zalotnością i odrobiną ironii.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie — odpowiedział pan Lubomir, lekko się kłaniając. — Nie zostawiłem w obcych krajach żadnéj pary oczu, do któréj-bym zwracał się tęskną myślą; świetnego salonu pani nie śmiał-bym lekceważyć, choć-bym go nawet porównywał z temi, jakie widywałem w Paryżu; do przybierania na siebie roli fijołka, kryjącego się w trawie, nie mam najmniejszéj pretensyi: oto poprostu usiadłem na ustroniu dlatego, aby przez chwilę oddać się własnym myślom i rozwagom...
— I może złośliwym obserwacyom, czynionym z dala nad nami — przerwała pani Kamilla z uśmiechem, w którym był przekąs.
— Złośliwym? nie, ale zawsze obserwacyom. Raczcie panie darować tę moję oryginalność, ale lubię wielce usunąć się niekiedy w ciemny kątek pokoju i, z dala przypatrując się twarzom i postaciom ludzkim, czytać wypisane na nich litery ducha.
Uderzyły mię te ostatnie wyrazy pana Lubomira. Jaki dziwny zbieg okoliczności — pomyślałam. — Wszakże i ja przed chwilą przypatrywałam się twarzom i postaciom ludzkim, pragnąc wypisane na nich litery ducha wyczytać. Sympatyczne spojrzenie podniosłam na nieznanego mężczyznę i zaczęłam przypatrywać się mu uważniéj. Był to blondyn lat może trzydziestu, średniego wzrostu, jasnych bardzo włosów, z twarzą o drobnych, ledwie nie kobiecych, rysach. W całéj jego twarzy i osobie malowała się jakaś niedbałość i powolność ruchów, którą-by można wziąć za przesadę, apatyą lub melancholią. Mnie się wydało, że była ta ostatnia, i z zajęciem patrzyłam na pana Lubomira, który stał przed gospodynią domu, i białą, wypieszczoną rękę opierał na poręczy krzesła.
Pani Natalia ciągnęła daléj rozmowę:
— I jakichże-to liter ducha szukałeś pan na twarzach naszych? — spytała.
— Takich, któreby z moim duchem utworzyły harmonią — odpowiedział pan Lubomir.
Jeszcze więcéj zostałam zdumiona. Wszak i ja pragnęłam dźwięku, któryby z duchem moim harmonią utworzył!
— I znalazłeś pan to, czegoś pragnął? — ciągle wpół żartem pytała gospodyni.
— Pozwól mi pani nie odpowiadać na to pytanie — odrzekł pan Lubomir, ze zwyczajném, apatyczném czy melancholijném, poruszeniem.
— Przeciwnie — zawołała żywa pani Kamilla — żądamy stanowczo, abyś pan odpowiedział na to pytanie.
— Wymagamy tego od pana koniecznie — powtórzyła pani Alina.
— Tak, tak — zawołały inne panie — musisz nam pan powiedziéć, co wyczytałeś na twarzach naszych, obserwując je przez całą godzinę z za etażerki i kosza z wazonami.
Wszystko to było mówione ze śmiechem, ale pan Lubomir nie uśmiechnął się ni razu i twarz jego nie straciła ani na chwilę wyrazu apatyi czy melancholii, jaka ją okrywała. Wstrząsnął tylko głową, dla odrzucenia w tył włosów, co mu spadały prawie na ramiona, powiódł białą ręką po czole i odpowiedział z wolna:
— Ponieważ mię panie zmuszacie do tego, więc powiem, że na twarzach, na które patrzyłem, nie znalazłem wcale liter, jakie pragnąłem wyczytać.
Zadziwiające podobieństwo! — zawołałam do siebie w myśli, — wszak i ja nie znalazłam ich także.
Panie zaśmiały się na pozór, ale z utajoném niezadowoleniem i obrazą. Gospodyni domu piérwsza głos zabrała:
— Nie możemy gniewać się na pana za to, coś nam powiedział, gdyż nie wiemy dotąd, czego właściwie szukałeś pan i czegoś nie znalazł.
Pan Lubomir wstrząsnął znowu włosami i odpowiedział, jak wprzódy, bez cienia uśmiechu:
— Szukałem wszystkiego, co szlachetne, podniosłe, idealne, co wyróżnia się od tłumu, a ducha unosi w krainy marzeń...
— I nie znalazłeś pan w nas tego wszystkiego? — zawołała gospodyni.
— O! teraz, to już mamy prawo gniewać się na pana!
— To impertynencya i niesprawiedliwość! — wołano zewsząd.
— Nie, panie, to tylko smutna konieczność salonów naszych, do których nie zaświtały jeszcze postępowe i wzniosłe myśli, panujące w krajach Zachodu, — wyrzekł pan Lubomir, podnosząc głowę i prowadząc ręką po czole z zamyśleniem i melancholią. — Obcy ideom, które już zawojowały pół świata, ograniczamy się ciasnemi ramkami zwyczajów i etykiety; zamykamy drzwi nasze na kilka spustów przed każdym człowiekiem, który nie przynosi z sobą świadectwa o posiadanym znacznym majątku i wysokiém pochodzeniu; zajmujemy się samemi błahostkami, zabawami, błyskotkami; prowadzimy bezczynne życie, nie znamy, co to praca i prawdziwe cierpienie: i dlatego jesteśmy wszyscy śmiertelnie chorzy na duchu; niéma w nas nic podniosłego, poetycznego, szlachetnego, nic, coby się zbliżało do ideału, jaki każdy człowiek w piersi swéj nosi, nic, coby nas wyróżniało z tłumu pospolitości. Dlatego na twarzach naszych nie malują się te litery ducha, jakie wyczytać na nich pragnie ten, którego duch unosi się nad poziom, a buja w podgwiazdnych krainach ideałów!
Wszystko to wymówione było przez pana Lubomira z uniesieniem i szlachetnością. Wydało mi się jednak, że słowa te miały ton trochę zbyt kaznodziejski lub deklamatorski, lecz tak dobrze, tak zgodnie wtórowały one temu, czego pełna byłam i czego tylko dotąd przed samą sobą sformułować nie potrafiłam w słowach, że myślą w nich zawartą zostałam zachwycona. Uderzyło mię tylko, że w czasie, gdy głos mówiącego podnosił się i brzmiał szlachetném uniesieniem, twarz jego pozostała zimną, jak wprzódy, i oczy nie błysnęły ni razu z pod mgły, która przysłaniała źrenice. Spojrzałam po obecnych i dostrzegłam, że słowa pana Lubomira zdziwiły jednych, a uraziły drugich. Niektórzy nawet uśmiechali się ironicznie. Najwidoczniéj jednak uśmiechała się tak Helenka, obok któréj siedziałam. Zdziwiona tém, pochyliłam się do jéj ucha i szepnęłam:
— Czy znasz tego pana Lubomira? Helenko.
— Wybornie — odpowiedziała mi, również cicho.
— Kto to jest?
— Daleki kuzyn pani Natalii, brat rodzony Zosi, ma znaczne majątki w powiecie N.
— Dlaczegoż poraz piérwszy dopiéro pojawił się dziś między nami?
— Przed kilku dniami wrócił z za granicy.
Dając mi te wszystkie odpowiedzi, Helenka nie przestawała uśmiechać się ironicznie.
— Nie prawdaż? — rzekłam do niéj jeszcze ciszéj — że to, co przed chwilą wyrzekł pan Lubomir, dowodzi, iż jest szlachetnym i rozumnym człowiekiem?
Ku wielkiemu memu zdziwieniu, Helenka zamiast odpowiedziéć mi twierdząco, z wielką żywością poniosła do ust chusteczkę, aby pokryć parsknięcie śmiechem.
— Czegoż śmiejesz się, Helciu? — spytałam z lekką urazą.
Odjęła chusteczkę od ust i popatrzyła na mnie, potém rzekła, wzruszając ramionami:
— Długo musiała-bym mówić, gdybym ci opowiadać chciała, z czego się rozśmiałam. Gdy poznasz bliżéj pana Lubomira, z łatwością odgadniesz sama powód mego śmiechu.
Z kolei wzruszyłam także ramionami i odwróciłam się od Helenki. Piękna i miła towarzyszka moja, którą z serca kochałam, wydała mi się w owéj chwili dziwaczną niemal. Zamieniając te urywane słowa z Helenką, uroniłam część rozmowy, która coraz żywiéj toczyła się wkoło kanapy.
Gdy znowu słuchać jéj zaczęłam, pan Lubomir właśnie głos zabierał.
— Tak, moi państwo — mówił — bardzo źle i błędnie postępujemy, że, nie idąc w ślady narodów, stojących na najwyższym szczeblu cywilizacyi, zamykamy się w ciasném kółku samych uprzywilejowanych ludzi, i jak Chińczycy odgraniczamy się od reszty świata murem pychy i przesądów. Nie dopuszczamy przez to do siebie prawdziwéj inteligencyi i zasługi, pozostajemy zacofani, nie idziemy razem z duchem czasu, który oddawna zniósł średniowieczne granice, dzielące ludzi zaporami, zbudowanemi z tarcz herbownych...
— Jakto! — zawołał ktoś z mężczyzn — żądasz więc pan, abyśmy mieszali się z motłochem?
— Wyrazu tego nie mają już Francuzi i Anglicy, pomiędzy którymi miałem szczęście kształcić me pojęcia o równości. Co pan nazywasz motłochem? — zawołał pan Lubomir, z gestem szlachetnym — czy tém pospolitém i przestarzałém mianem okrywasz pan ludzi, którzy pędzą życie nad mozolną pracą, mającą dla społeczności obfite przynieść kwiaty, ziarna, owoce; którzy, zamiast brzęczącéj, lichéj mamony, mają wysoką a gruntowną naukę, a zamiast brzmiącego zasługami przodków imienia, posiadają chlubne imię, własną zdobyte zasługą? Jeśli takich ludzi nazywasz pan motłochem, to do tego motłochu racz mię pan z ducha i pojęć zaliczyć, chociaż posiadam niepośledniéj świetności herb i majątek, odziedziczony po przodkach.
Pan Lubomir chciał dłużéj jeszcze mówić, ale gospodyni domu powstała i zaprosiła gości do sali jadalnéj na herbatę. Słowa pana Lubomira połykałam z chciwością, a gdy przestał już mówić, brzmiały one jeszcze długo w mém uchu. Z prawdziwém zajęciem spojrzałam na niego, gdy obsiedliśmy wielki stół, zastawiony herbatą i kolacyą, i ze szczególném wzruszeniem czekałam, aż znowu mówić zacznie. Ale rozmowa zmieniła przedmiot, pan Lubomir stał się znowu milczący i z zamyśleniem oparł głowę na dłoni. Twarz jego ani na chwilę nie traciła wyrazu apatyi czy melancholii, źrenice mętnie i niewyraźnie patrzyły na filiżankę z herbatą.
Mimowolnie szukałam oczyma siostry pana Lubomira, młodéj Zosi, która, sierota oddawna, mieszkała przy wuju w sąsiedztwie mojéj matki, i wraz z nim przybyła na zimę do miasta. Nie wiem już, jakim zwrotem myśli, przypomniałam sobie rozmowę między Zosią a wujem jéj, zasłyszaną przeze mnie na balu w Rodowie, a wraz z nią przed pamięcią moją stanął ów młody prawnik o szlachetnéj i rozumnéj twarzy, który na zabawie téj zajmował się Zosią, a którym zajmować się wzajem wuj jéj tak surowo zabronił. Pomyślałam, że gdyby Zosia zostawała pod opieką swego brata, nie oddalił-by on pewnie od niéj człowieka, do którego czuła sympatyą, dlatego tylko, iż pochodził z innéj, niż ona, towarzyskiéj sfery. O tém samém może myślała Zosia, bo piękne zamyślone jéj oczy tkwiły w twarzy brata z miłością, uwielbieniem, jak mi się zdawało, niemą nadzieją.
Przez resztę wieczora zostawałam pod wpływem miłego wrażenia, jakie uczyniła na mnie szlachetna mowa pana Lubomira. Doświadczałam takiego poczucia, jakiego doświadcza człowiek, który nagle i niespodzianie znajduje na drodze swojéj to, czego z całéj siły pragnął przed chwilą.
Gdy nakoniec pożegnałyśmy z matką towarzystwo i salon, pełen jeszcze gości, zostawiłyśmy za sobą, zstępowałam ze wschodów mieszkania pani Natalii zamyślona, rozmarzona prawie. Helenka, która jednocześnie z nami opuściła ze swą matką zabawę, ujęła mię pod rękę i schyliwszy się nad mém uchem szepnęła:
— Widzę, kochana Waciu, że w serduszku twojém budzi się nowy piedestał dla nowego ideału!
— A gdyby tak było w rzeczy saméj? — spytałam.
— Nic — odparła Helenka — prosiła-bym cię tylko, abyś, ku wspólnéj naszéj nauce, uwiadomić mię raczyła o chwili, w któréj ideał spadnie z piedestału i na miazgę się pogruchoce.
— Zkądże ci ta pewność, że tak będzie? — zapytałam.
Helenka zaśmiała się znowu, ale nie miała czasu na odpowiedź, bo kareta jéj rodziców wtoczyła się w bramę.
Przez całą drogę do domu myślałam o panu Lubomirze; myślałam o nim, zdejmując z siebie wieczorowe ubranie, i gdy samotna już w sypialni mojéj odczytałam raz jeszcze list mego ojca, pomyślałam, że pan Lubomir był bardzo niepospolitym człowiekiem, i w ustach swych miał tak szlachetne słowa, jakiemi ojciec mój za pośrednictwem listów przemawiał do mnie.
Pan Lubomir złożył nam wizytę i często u nas bywać zaczął. W tydzień około po owym wieczorze u pani Natalii, rzekł do mnie półgłosem:
— Miałem zamiar parę dni tylko przepędzić w W., ale poznałem panią i zostanę póty, póki pani tu będziesz.
Inną razą zapytał mię:
— Czy pani dokładnie poznałaś miasto W? Czy obejrzałaś pani starożytne świątynie i odwieczne gmachy, które są jego ozdobą? miejsca, pełne dziejowych pamiątek, przejmujące duszę człowieka uroczystym dreszczem przeszłości, którą mu stawią przed oczy?
Zawstydziłam się wielce. W istocie, tyle już dni przebyłam w W., a widziałam tylko, jak na kilku głównych ulicach jeździły dorożki i powozy, po chodnikach przesuwała się ludność miejska, i znałam wnętrza kilkunastu zaledwie mieszkań znajomych mi rodzin. O charakterze zaś i pięknych pamiątkach starożytnego grodu pojęcia nie miałam jeszcze; nikt o nich w towarzystwie naszém nie wspominał nigdy, a mnie i na myśl nie przyszło odbyć pielgrzymkę dla zapoznania się z niemi. A jednak wrażenia, które w piérwszych dniach dzieciństwa z poetycznych a pełnych miłości opowiadań Bini w duszę mą wpłynęły, leżały niezatarte w jéj głębi; przeszłość dziejowa, ilekroć o niéj myślałam, rysowała się przede mną w kształtach wspaniałego olbrzyma, o smutkiem powleczonéj twarzy; każda pamiątka, każde o przeszłości wspomnienie, każde imię chwałą wieków uświęcone, wprawiało mię w zadumę, śród któréj, jak słusznie wyraził się pan Lubomir, uroczysty dreszcz mię przenikał. A jednak, porwana szalonym wirem świata, ani razu w ciągu dni tylu nie pomyślałam o tém, że tuż wkoło mnie roztacza się wieniec cały tych pamiątek, tych wspomnień, gruzami przywalonych, ale wydających z siebie nieprzerwane i niestłumione niczém tchnienie poezyi i wielkości.
Kiedy pan Lubomir zapytał mię, czy znam miasto, w którém mieszkam? czy obejrzałam skarbnicę klejnotów przeszłości, śród któréj żyję? zawstydziłam się i zmieszana wyjąkałam przeczącą odpowiedź; ale w głębi serca poczułam miłe wrażenie, radość, podobną téj, jakiéj już raz doświadczyłam, słuchając szlachetnéj mowy pana Lubomira na wieczorze u pani Natalii.
Znowu spojrzałam na niego ze zdwojoną uwagą. Po zadaniu mi pytania, na które przeczącą dać musiałam odpowiedź, zamilkł, głowę na piersi opuścił, miękkie jego włosy upadły mu na czoło, a twarz oblokła się wyrazem melancholii.
Byłam pewna, że wzmianka ta o wielkich i świętych pamiątkach, jakie zawierało miasto, w którém żyliśmy, wtrąciła go w melancholijną zadumę. Pomyślałam nawet, że może odpowiedź moja, z któréj dowiedział się, że nic o tych pamiątkach nie wiem, napełniła go smutkiem, a może i niechęcią dla mnie. Żywo zapłoniłam się przy téj myśli, i serce mi się ścisnęło. Sąd o mnie pana Lubomira obchodził mię wielce; zaczynałam uważać go za człowieka, niezmiernie wyższego nad innych, których znałam, a w miarę jak rosła ta dobra moja o nim opinia, coraz wyższą i wyraźniejszą poczuwałam dla niego sympatyą. Ale pan Lubomir, obudziwszy się z melancholijnéj zadumy, wstrząsnął głową, aby odrzucić w tył długie opadające na czoło włosy, i spojrzał na mnie spojrzeniem, w którém nie było wcale niechęci. Przeciwnie, po raz piérwszy spostrzegłam, że w źrenicach jego, za mgłą, która je przyćmiewała, błysnął przelotny ognik. Błysnął i szybko zniknął; pan Lubomir zwykłym sobie, kwiecistym i podniosłym, stylem, zaczął rozmawiać z moją matką, a ja mimowoli prawie spojrzałam w wiszące naprzeciw mnie źwierciadło. Zdaje mi się, że bezwiednie, instynktowo pragnęłam je zapytać: zkąd-by w oku pana Lubomira dojrzana przed chwilą powstała iskra?
Rumieniec, wywołany uprzednią rozmową, leżał jeszcze na mojéj twarzy, a nawet czoło zasnuwał przezroczystą obsłonką różowego koloru. I zobaczyłam, że z rumieńcem tym było mi bardzo pięknie...
Po wyjściu pana Lubomira, pobiegłam do Bini, i chwyciwszy obie jéj ręce, zawołałam:
— Biniu! wszakże urodziłaś się w W. i wzrosłaś? nie prawdaż?
— Tak, — odpowiedziała.
— Proszęż cię, Biniu moja, — mówiłam po dziecinnemu, otaczając rękoma jéj szyję, — proszę cię, abyś mi pokazała wszystkie miejsca, godne widzenia, wszystkie pamiątki, jakie się tu znajdują. Chcę widziéć to wszystko! chcę z ust twoich posłyszéć miejsc tych historyą, i długo dumać nad zgasłych wieków grobami!
Binia popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
— Dziecko! — rzekła, — zkąd ci to nagle przyszło pragnienie? Policzki twe pałają, łzy cisną się do oczu, co ci jest?
Nie umiałam wytłómaczyć Bini, co mi było, bo i sama nie rozumiałam dobrze uczuć, które mną miotały. Wiedziałam tylko, że pragnę czegoś niezwykłego, wielkiego, pięknego, czegoś, coby wychodziło ze szranek pospolitości i codziennych salonowych zabaw, w których pogrążona byłam. Pragnienie to wyciskało mi łzy mimowolne, lubo całą siłą wstrzymywałam je pod powiekami, a rumieniec tryskał na twarz dlatego, że z tą nieznaną a upragnioną wielkością coraz częściéj i coraz ściśléj łączył się obraz pana Lubomira.
— Pójdźmy, Biniu, pójdźmy! — wołałam do mojéj poczciwéj piastunki i sama wkładałam na nią futro i kaptur.
Za kilka chwil wychodziłyśmy z bramy mieszkania. Może mi kto nie uwierzy, gdy powiem, że, wiele tygodni spędziwszy w mieście, po raz piérwszy wychodziłam na ulicę pieszo. Dotąd wyjeżdżałam zawsze karetą lub koczem, choćby to było w celu przebycia kilkudziesięciu kroków; a kto-by poczuwał ochotę niewierzenia temu, niech przypomni sobie, że byłam światową i dystyngowaną panną, to jest, kwiatem hodowanym w cieplarni, i skrzydlatą istotą, któréj zadaniem było fruwać po parkietach salonów na skrzydłach z gazy i krepy, a nie stąpać prozaicznie po chodniku ulicy, jak jaka tam prosta śmiertelniczka; że także i przedewszystkiém byłam panną na wydaniu, zatém musiałam koniecznie od stóp do głowy okrywać się pozłacaną szatą świetnéj pozycyi, któréj jednym z klejnotów był piękny powóz, i jakkolwiek ta szata była dziurawa, okrywać się nią musiałam, bo bez niéj... i cóż-by się stało z mojém wydaniem za mąż!..
A jednak, wyszedłszy po raz piérwszy pieszo na ulicę miasta, nie myślałam wcale o tém, że jestem dystyngowaną panną, kwiatem, istotą nadziemską; zapomniałam o pozycyi i wyjściu za mąż, otworzyłam tylko szeroko ciekawe oczy, i trzymając się ramienia mojéj dobréj Bini, śmiało rzuciłam się wraz z nią pomiędzy tłum, zalegający chodniki.
Było to o godzinie drugiéj po południu: zimowe słońce blademi promieńmi rzucało się w okna wysokich kamienic, pod nogami skrzypiała cienka warstwa śniegu, środkiem ulicy pędziły liczne sanie z głuchym odgłosem dzwoneczków.
Widok, jaki roztaczał się około mnie, często zapewne nasuwał się mym oczom, gdy w oszklonéj karecie przebywałam ulice miasta; ale, zajęta myślą o zabawie, ku któréj niecierpliwie dążyłam, albo chroniąc od zmięcia piękną suknią, nie patrzyłam nań, a może i szyby karety zamglone bywały wilgocią, lub zaćmione ciężką lodu warstwą, jaką szkło przyobleka się w zimie. Teraz nie było już żadnéj przegrody pomiędzy moim wzrokiem a światem ruchliwym, w jaki się rzuciłam; niecierpliwą ręką odgarnęłam nawet woalkę z twarzy i z radością dziecka wciągałam orzeźwiające powietrze.
Przede mną stary odwieczny gród roztaczał wązkie, długie, wysokiemi murami ostawione ulice, niby posępne kurytarze klasztorne, nad któremi dłoń mistrza wymalowała niebo zimowe. Ulice te fantastyczne mają zgięcia, to wspinają się w górę, to spływają w dół łagodnemi spadami. Znać, że całe miasto rozłożyło się na nierównéj chropowatéj dolinie, która kapryśném wzdymaniem się przedrzeżnia otaczające wzgórza. Wzgórza te, albo porosłe ciemnemi borami, albo nagie i u szczytu tylko sterczące rozwiniętemi na tle chmur ramionami krzyżów, objęły dolinę i rzucony w nią gród kołem zadumanych olbrzymów, które miejscami wysuwają swe odwieczne czoła aż po-nad dachy wysokich murów, miejscami stoją nieme i poważne u końca ulic wązkich, niby ołtarze, postawione w głębi posępnych kurytarzy rozległego klasztoru. Nie widać tu szerokich i jasnych placów, miejsc rozłożystych, na których nowożytne miasta skupiają cały wykwint zbytku i szumiącą esencyą zbiorowego żywota tłumów, ani wytwornych skwerów z drzewami urabianemi w symetryczne kształty i perlistemi nićmi wodospadów, ani posągów, rozstawionych tu i owdzie, a rozweselających oko, wykutemi z kamienia postaciami Nereid, Nimf i Neptunów. Nigdzie tu jeszcze nie znać przekształcającéj wszystko ręki nowych czasów; nigdzie dłoń nowożytnego architekta nie targnęła się na kapryśne i posępne budowle starych wieków; nikt tu wysokich ścian, popękanych od starości i fantastycznie zdobnych w kapryśne załamania, nie stłukł, dla zastąpienia ich architektonicznemi cackami, o symetrycznych, lecz ulotnych liniach; nikt ulic i gmachów nie obmierzył jeszcze niwelującym cyrklem i nie zarzucił na nie modnego pokostu konwencyonalnéj jednostajności. Na dnie doliny owéj, latem zielonéj i kwietnéj, zimą zasnutéj białemi mgłami, posępny i zamyślony stoi gród stary, tak zupełnie, jak go tam wieki minione rzuciły, jak go zbudowały stopniowo i zwolna wieków tych wiara, potrzeby, uczucia. Wieżyce licznych świątyń sterczą w górę i głosem dzwonów z rana rozmawiają z krzyżami, co ze wzgórzy wyciągają ku nim ramiona, a wieczorem, milcząc, patrzą w niebo, jakby mu zadawały pełne grozy i skargi pytania, albo przypomniéć mu pragnęły tych, których dłoń zbudowała je tam, jako wiary strażnice święte. Stutysięczna blizko ludność, od wzgórz niemych, od murów starych świątyń, rozmawiających z niebem, zapożyczyła powagi smętku. Nie ujrzysz tu dziarskich i zuchwałych ruchów innych miast pospólstwa, ani skocznych kroków kobiet, rzucających się w oczy przechodniom krzykliwą sukni barwą; ani owéj młodzieży, niedbającéj o jutro, cynicznéj, rozhulanéj, krokami tryumfatorów stąpającéj po bulwarach i skwerach przy akompaniamencie laseczki, uderzającéj w takt o kamienie. Tu zaduma leży na czołach, dziwna powolność tkwi w ruchach, piękne nawet i młode głowy częściéj opadają na piersi, niż z weselem podnoszą się do góry; ubiory proste, jakby graniczące z żałobą. Na piérwszy rzut oka, powierzchownie patrząc, powiesz, iż to miasto, do którego nie zajrzał jeszcze wykwint cywilizacyi, które, nie posiadłszy wdzięcznych form panujących gdzieindziéj, ubiera się dotąd w negliż niedbały. Ale gdy, jakiémkolwiek powodowany uczuciem, blizko i badawczo przyjrzysz się tym prostym szatom, czołom zamyślonym, ustom bez koloru i uśmiechu; pod niedbałym negliżem, zamiast wykwintu miast innych, ujrzysz wspaniałość potężnego dramatu, w którym, patrząc codziennie na swe góry rodzinne i gmachy, co wieki przeżyły, razem z wieżycami swych świątyń zadają niebu pytanie słowami Chrystusa: „O, Panie! czemuś mię opuścił?”
Szłam, oparta na ramieniu Bini, jedną z najdłuższych i najwęższych ulic miasta, i ciekawie otwartemi oczyma patrząc na ludzi, którzy wkoło mnie licznie i tłumnie wązkiemi postępowali chodnikami, myślałam sobie: czemuż tak obca jestem tym ludziom? Czemuż wydaje mi się, jakobym inny jakiś, niż oni, świat zamieszkiwała: tak ich nie znam, tak na nich nigdy nie zwracałam uwagi, tak oko moje przesuwało się po nich dotąd pobieżnie, bezmyślnie!..
A jednak, jakaż różnobarwność, jaka rozmaitość w téj pstréj, tłoczącéj się ludności! Ileż tu więcéj treści i poezyi, niż w tém kole moich znajomych, którzy zamieszkują jednostajne salony, jeżdżą jednostajnemi karetami, ubierają się w jednostajne fraki i suknie, śmieją się, rozmawiają i bawią jednostajnie.
Tu, naprzykład, przy bramie wielkiego jakiegoś gmachu, kilku mężczyzn utworzyło ściśnięte kółko i prowadzi między sobą ożywioną rozmowę. Młodzi oni jeszcze wszyscy, ale twarze ich poważne i myślące, a z ruchów ożywionych i ze zmarszczek, co brwi im zsuwają, znać, że mówią z sobą o rzeczach ważnych, bo ważniejszych zapewne niż bal, wizyta i obiad proszony. Jeden z nich opowiada coś z cicha innym, z energią, i jak się zdaje, z oburzeniem; drugi, słuchając go, prostuje się dumnie, brwi marszczy, bujnego targa wąsa i zupełnie taką ma postawę, jaką salonowy romantyk nasz, mój specyalny admirator, pan Ignacy tak często przybierać umié. Lecz dziwna rzecz! panu Ignacemu z postawą tą śmiesznie i nie do twarzy, a ten nieznany mężczyzna tak pięknie wygląda z tą dumą rycerską na czole, a pełnym gniewu i energii gestem!
— Biniu! — spytałam — o czém mogą z takiém ożywieniem rozmawiać ci ludzie? i dlaczego jeden z nich tak prostuje się hardo i gniewnie wąs targa?
Binia popatrzyła na grupę mężczyzn i odrzekła:
— O ile mi się zdaje, jeden z tych ludzi opowiada innym o wielkich krzywdach, co się kędyś dokonywały na świecie, a ten, o którym mówisz, najmłodszy i najgorętszy ze słuchaczów, wre gniewem i oburzeniem.
— Rozumiem teraz, — rzekłam, — dlaczego mu tak pięknie z postawą, w jakiéj stoi. Nie wyuczył się on jéj przed źwierciadłem i nie używa za narzędzie do sprawienia efektu, ale płynie mu ona z serca, przejętego uczuciem gorącém!
A tam, środkiem ulicy, śpiesznym krokiem postępuje mężczyzna, otulony futrem. Na pochyloném jego czole osiadł namysł głęboki, a za nim biegnie dziecię bose, odarte, drżące od zimna, płaczące.
— Kto-by to był ten człowiek, śpiesznie idący? — pytałam Bini. — I dlaczego to biedne, płaczące dziecię, tak krok w krok postępuje za nim?
Binia spojrzała w kierunku mojéj ręki i rzekła:
— To zapewne lekarz, którego to dziecię prowadzi do choréj matki, lub złożonego w niemocy ojca.
Patrzyłam na człowieka, śpieszącego z pomocą tam, kędy był płacz i niedola, a gdy zniknął mi z oczu, zapuściłam wzrok w głąb’ obszernego podwórza, obok którego bramy przechodziłyśmy zwolna. Tam zobaczyłam dwóch ludzi, którzy na drobne części rozrzynali piłą olbrzymią kłodę drzewa. Zatrzymałam się na chwilę u bramy i patrzyłam na dwóch traczów. Oba byli już starzy, barczyści i potężnéj budowy; zupełnie prawie białe ich brody spadały im na szerokie piersi, a ręce grube, żylaste, obnażone do łokci, z siłą i wprawą poruszały ciężkiém narzędziem. Po twarzach ich, mimo zimowego chłodu, ściekał pot kroplisty; gruba odzież leżała obok nich, porzucona na ziemi, a zagrzane ciężką pracą, muskularne, zda się z żelaza wykute, ich ciała, szarą okryte koszulą, rozpościerały szerokie ramiona i pochylały się w takt razem ze zgrzytającą piłą. I dziwna rzecz! widok ten, tak prosty, zwyczajny, przykuł do siebie moje oczy; wydało mi się, że na czołach traczy leżał majestat pogody, a pracujące ich ciała wyglądały szanownie.
— Biniu — rzekłam — wszakże to ludzie prości, nieoświeceni, gruba i szara tylko pokrywa ich koszula, po twarzach ich spływa pot zmęczenia. Powiedz mi, cóż im na czoła położyło ten spokój i pogodę, a postacie przyoblokło powagą i godnością?
— Praca — odpowiedziała Binia, i poszłyśmy daléj.
Poszłyśmy daléj, a kędyśmy stąpiły, naprzeciw nas, wkoło nas, za nami, szli ludzie wszelkiéj postaci, rozmaitych twarzy, przeróżnych ubiorów. Jedni z nich śpiesznie, niespokojnie patrząc przed siebie, jakby wlepiając wzrok w cel im tylko widoczny; inni postępowali zwolna, z oczyma w ziemię wpatrzonemi, jak ludzie, którzy namyślają się nad czémś, lub liczą smutki, jakie im w piersi osiadły; inni jeszcze, krocząc z towarzyszami pod ramię, szeptali między sobą ciche rozmowy, lub rachowali na palcach, może korzyści, osiągnięte z dnia upływającego. Tam znowu śpiesznie a cicho przeciska się przez tłum młoda panna, z gęstą woalką na twarzy. Futerko jéj zszarzane, ręka nie okryta rękawiczką, ciemna wełniana suknia długie już dni pamięta, a ze zniszczonego rękawka wygląda para książek. To biedna nauczycielka, wracająca z lekcyi do ubogiego, ale miłego pewnie, domu rodziców, bo mimo chłodu i śladów ciężkiéj pracy, ładna twarz jéj uśmiecha się pogodnie, a krok lekki, pewny i śpieszny. A tu pod schodami kościoła siedzi kobieta, chuda, wybladła, odarta, dziecię drżące od chłodu tuli się do jéj piersi, dłoń zsiniałą wyciąga do przechodniów...
Boże mój! myślałam, ileż tu między tymi ludźmi pracy, piękności, zacności, nieszczęścia, ubóztwa! A my nic, nic o tém wszystkiém nie wiemy, i nie widzimy tego wszystkiego przez okna mieszkań naszych, przysłonione adamaszkowemi firankami, ani przez szyby karet, tak prędko, prędko mknących przez ulice miasta!...
Nagle Binia silniéj nieco pociągnęła mię za rękę, i ujrzałam się z nią razem pośród obszernego dziedzińca, otoczonego wysokiemi, w kwadrat pobudowanemi, murami. Mury te, głuche i milczące, setkami niemych okien patrzyły na świat, jak smutnemi oczyma; z wnętrza ich nie wychodził najmniejszy gwar żyjących, a u stóp ich kamienie, któremi wybrukowane było podwórze, gdzieniegdzie wystawały z pod śniegu i szarzały, jak głazy grobowe. Odgłosy miasta mało tu dochodziły, cisza rozlewała się dokoła, a czuć w niéj było smutek dziwny, zaświatową jakąś powagę.
Spojrzałam na Binię. Opuściła ona moje ramię i stała nieruchomie, z rękoma splecionemi jak do modlitwy i wzrokiem wpatrzonym w nieme okna gmachu. We wzroku, jakim na te okna patrzyła, był rodzaj pobożnego uczucia, z za którego przeglądała boleść.
Po chwili piastunka moja zwróciła oczy na mnie i głosem pełnym smutnéj powagi zaczęła mówić:
— Tu, w tych murach urodziłam się, i dzieckiem małém będąc, słyszałam i widziałam, jak wnętrza ich, nieme dzisiaj, wrzały gwarem głosów młodzieńczych.
Tu ojciec mój zajmował zaszczytne stanowisko, a jam od niego i otaczających go ludzi przejęła do głowy trochę światła, do serca wiele miłości.
Wyciągnęła drżącą trochę rękę w kierunku okien.
— A dziś — podchwyciłam — dziś, Biniu, co jest w tych murach?
Przeniosła na mnie pełne smutku spojrzenie, potém znowu zwróciła je w górę i milcząc wskazała mi dwa okna gmachu.
Jedno z nich miało parę szyb wybitych, a przez nie wnikał wewnątrz wiatr zimowy, świszcząc i wstrząsając spróchniałą ramą; drugie wcale już szyb nie miało i wyglądało czarne a puste, jak oko trupiéj czaszki.
— Pustka! — wyrzekła z cicha, objęta uczuciem uroczystego smutku.
— Pustka! — powtórzyła Binia ze łzą w oku, i jak-by uciekała od miejsca, które w niéj żal wielki wzbudziło, pociągnęła mię ku kościołowi, którego front wspaniale panował nad jednym z dziedzińców opustoszałego gmachu. Gdyśmy stanęły u stóp kościoła, Binia podniosła znowu rękę w górę i pokazała mi wyryte nad wrotami wspaniałe imię założyciela i niemniéj wspaniałą datę, opowiadającą przechodniom, że pięć już prawie minęło wieków od pory, w któréj ręka pobożna świątynią tę, na wpół-pogańskiéj jeszcze ziemi, zbudowała Panu.
Weszłyśmy do środka. W głębi przed wielkim ołtarzem kapłan śpiewał psalmy nieszporne, a nad głowami naszemi zahuczały organy potężnym, ogromnym, zda się ze wszystkich instrumentów muzycznych złożonym, głosem. Binia wskazała mi te organy!
Potoczyłam wzrokiem po wielkiéj, sklepionéj nawie kościoła, z któréj głębi melodyjną powagą brzmiący wydobywał się głos kapłana; zdjęta byłam niewysłowioném uczuciem pobożności i smutku, jakie w duszę mą lały potężne akordy organów.
Przeszłyśmy parę ulic i zbliżałyśmy się już ku domowi, gdy do uszu naszych doszedł gwar rozgłośny, złożony ze śpiewów ludzkich i muzyki kościelnéj. Binia zwróciła się w stronę, zkąd gwar ten płynął, i pociągnęła mię w ciasną, murami ostawioną, uliczkę, gdzie w głębi wznosiła się oszklona kaplica. Okno kaplicy na oścież było w téj chwili otwarte, a przez nie, zwieńczone światłem jarzącém, widniało oblicze Bogarodzicy.
To miejsce znałam już dobrze, bo nieraz w niém byłam z matką, ale nigdy nie wydało mi się ono tak, jak teraz, rzewném i uroczystém. Ciasną uliczkę zalegały klęczące tłumy, mnóztwo oczu tkwiło w świętym obrazie, pod którego stopami chórem śpiewali księża; gdzieniegdzie widać było twarze, łzami zalane, i słychać płacz, wyrywający się z piersi.
— Oto — szepnęła Binia, pochylając się nade mną — to widzisz przed sobą jeszcze jeden pomnik wiekowy. Tu lud zmęczony przychodzi do ołtarza wsławionego cudami, błagać o leki na zagojenie ran swoich. To słodkie oblicze Maryi przez długie wieki patrzy na tłumy korne i rozmodlone, które w niéj widzą symbol wiary.
Majestatycznym chórem podniósł się w górze śpiew księży i szept Bini zagłuszył.
Ze wzrokiem, przysłonionym ciągle wilgotną mgłą wzruszenia, stanęłam u bramy mieszkania naszego i raz jeszcze rzuciłam spojrzenie na roztaczającą się przede mną ulicę miasta. Dzień kończył się, a miasto zadumane, poważne, w zmrok zapadało wieczorny. Nad dachami wysokich kamienic wisiała opona mgły szarawéj, a wysokie wieże kościołów przebijały ją szczytami i ukazywały gdzieniegdzie błyszczące krzyże złote, niby godła nadziei, świecące pod niebem dla grodu, co się pogrążył w ciemnościach. A ja ucho me nastawiłam w stronę wązkiéj uliczki z kaplicą.
Z tym dźwiękiem, brzmiącym w uchu, i z sercem pełném nieznanego dotąd wzruszenia, weszłam do mieszkania i pobiegłam co prędzéj do pokoju mojéj matki. Pragnęłam zdać jéj sprawę z mojéj po mieście wędrówki i podzielić się z nią uczuciami, jakie mię przejmowały. Ale na progu stanęłam zmieszana. Matka moja siedziała na sofie z wyrazem przykrego uczucia na twarzy; przed nią, w pełném uszanowania oddaleniu, siedziało na krzesłach dwóch ludzi. Jednym z nich był ów żyd, którego już wprzódy widziałam raz w pokoju mojéj matki, drugim — nieznany jakiś mężczyzna w wytartym surducie, z twarzą niemiłą i grubemi rękoma. Matka moja miała przed sobą zwój papierów, które przebiegała niespokojném, jak mi się zdawało, okiem, a dwaj ludzie, których niezgrabne i brudne postacie dziwnie odbijały przy bogatém umeblowaniu pokoju, patrzyli na nią badawczo i porozumiewali się z sobą zagadkowemi spojrzeniami.
Posłyszawszy szelest mojéj sukni, matka moja podniosła wzrok od papierów i zwróciła go na mnie.
— Gdzie to byłaś, Wacławo? — spytała — całe trzy godziny nie było cię w domu.
Głos jéj, gdy to mówiła, surowszy był, niż wprzódy, a fałdy leżały na jéj czole smutne i głębokie.
— Pragnęłam obejrzeć miasto, moja mamo — odrzekłam nieśmiało — i zwiedzałam z Binią miejsca, godne widzenia.
— Mogłaś to uczynić jeżdżąc powozem — rzekła matka — wiész dobrze, że młodéj pannie nie uchodzi pieszo błąkać się po mieście.
— Chciałam lepiéj widziéć wszystko, odbywając pieszo tę przechadzkę...
— To mogła-byś przynajmniéj wziąć z sobą lokaja.
— Chodziłam z Binią, mamo...
— Dobrze wychowana panna w ostateczności tylko może wychodzić z domu pieszo i bez matki, a w takim razie lokaj powinien iść za nią...
Nie pojęłam od razu, dlaczego-by lokaj stosowniejszym był do towarzyszenia mi na ulicy, niż moja dobra, rozumna Binia.
Ale nie mogłam czekać wytłómaczenia od mojéj matki, bo spuściła znowu oczy na papiery, a ja oddaliłam się śpiesznie, z przykrością czując ciążący na sobie, ciekawy, i jak mi się zdawało, szyderski nieco, wzrok żyda i nieznanego jego towarzysza w wytartym surducie.
Obaj ci ludzie w godzinę zaledwie potém opuścili pokój mojéj matki, która znowu, jak po piérwszéj bytności złowrogiego Izraelity, przez cały wieczór miała migrenę. Ja zaś, zamyśliwszy się nad upomnieniem, jakie mi dała matka, przyszłam do wniosku, że towarzystwo ugalonowanego lokaja, zalecane mi przez nią, miało być jedną ze szmat téj pozłacanéj szaty bogactwa i świetnéj pozycyi, którą matka moja tak pilnie starała się okrywać mnie i siebie. I przyszło mi na myśl, że ów żyd, którego odwiedziny sprawiały zawsze mojéj matce migrenę, i nieznany jego towarzysz, zdzierali z niéj zapewne tę szatę pożądaną...
Z nieokreślonym smutkiem w sercu przegawędziłam z Binią cały wieczór i spostrzegłam, że w opowiadaniach moich, w których przedstawiałam jéj świat mi znajomy, powiele razy powtórzyło się imię pana Lubomira.
Wdzięczną mu byłam za to, że nasunął mi myśl zwiedzenia starego grodu i napojenia się temi pięknemi wrażeniami, jakich doświadczyłam; myślałam o nim długo; rozbierałam w myśli rozmowy jego szlachetne i wzniosłe słowa, które wypowiadał kwieciście a obficie; uznałam go bezwarunkowo wyższym i zacniejszym, niż wszyscy ludzie, z którymi dotąd przestawałam, i usnęłam, czując, że na gruncie mego serca, spragnionego wiary, miłości i uczuć pięknych, kiełkuje nowy kwiatek, podobny do tych dwóch piérwszych opadły z listków, i nad grobami, w których je pochowałam, sterczały nagiemi łodygami smutnego wspomnienia.
Nie potrafię już teraz z powikłanego pasma wspomnień oddalonych wysnuć pamięcią jednolitéj nici, która zwolna, stopniowo, wiodła mię znowu w zaczarowane krainy marzeń i poetycznych rojeń o miłości.
Pan Lubomir bywał u nas często, zawsze jednako melancholijną miał pozę, długie włosy jego zawsze mu w romantycznym nieładzie opadały na czoło, a on odrzucał je w tył niedbałém głowy wstrząsaniem. Ale więcéj, niż zagadkowa melancholia, którą od stóp do głowy był obleczony, więcéj, niż długie zadumy, w które często zapadał i w których lubił oddalać się od towarzystwa, więcéj, niż wszystkie te zajmujące pozory, zdające się mówić o duszy poetycznéj, rzewnéj i umyśle nurtowanym wysokiemi myślami, pociągały mię ku niemu słowa jego szlachetne, pełne zapału, które zdrojami z ust mu płynęły, opiewając wielkie braterstwo ludzi, potęgę miłości, wdzięki przyjaźni, lub grzmiąc oburzeniem na przesądy, próżność, błahostki, niestałość. Serce moje, czujące niczém nie zatamowane porywy do wszystkiego, co, lubo nieznane i niepojęte dobrze przeze mnie, widniało mi z dala szlachetnością i cnotą, wtórowało tym mowom jego przyśpieszoném biciem. Głowa moja, w któréj najgłębszym gdzieś kąciku leżało niewyraźne, lecz razem z duchem moim zrodzone pojęcie o prawdzie, chłonęła jego słowa płynne i podniosłe. Wyobraźnia obudziła się do pracy nowéj, i wieńcami, z tęcz uplecionemi, poczęła znowu wieńczyć piedestał, na którym nowy zjawił się ideał, a pierś oddychała coraz szerzéj, coraz pełniéj i głębiéj, połykając wraz z otaczającém powietrzem tchnienia wiary i uczuć gorących, jakich była spragnioną.
Tylko czasem, w godzinach późnego wieczoru, gdy sama jedna, udając się na spoczynek, siadywałam w sypialni mojéj, w miękkim zanurzona fotelu, z pomiędzy cieniów, jakie, zmieszane ze smugami bladego lampy światła, błąkały się po ścianach pokoju, wypełzała brzydka, drżąca, szyderczo-usta mara niewiary, zwątpienia.....
Wtedy przykładałam rękę do czoła i, odtwarzając pamięcią piérwszy ideał mój, nielitościwie strącony z piedestału, porównywałam go z tym, który coraz silniejszą stopą podnosił się nań teraz. Odtwarzałam pamięcią człowieka, który był bohaterem méj wyobraźni, a którego potém ujrzałam szkieletem, odartym z ciała, o kościach poczerniałych od plam gangreny, i czyniłam porównanie między nim a tym, co, odziany zbroją rycerską, stawał teraz przed myślą moją. Przypomniałam sobie, słowem, Agenora, stawiałam obok niego Lubomira i wołałam: jakaż wielka między nimi różnica! Agenor był bez zaprzeczenia piękniejszy, dowcipniejszy, świetniejszy od dzisiejszego władcy moich marzeń; ale ten o ileż bardziéj zajmującą miał powierzchowność! Agenor posiadał dźwięk głosu, którego mistrzowskie melodyjne modulacye rozmarzały mię i upajały, a Lubomir wygłaszał szczytne myśli, co umysł mój i serce unosiły w siódme niebo zachwytów. Tamten, słowem, myślałam sobie, był pociągającym, światowym, zręcznym i świetnie ułożonym człowiekiem; tego dusza objawia mi się piękną i wzniosłą, i czuję, że duszy mojéj bratnią ma naturę. Czyż dlatego, żem się raz lub dwa razy zawiodła, mam wątpić o wszystkich ludziach na ziemi? Nie! prawda, dobro, wielkość istnieją na świecie; mówi mi o tém wiara i niestłumione niczém pragnienie serca młodego, które pozbyć się nie może ideałów swoich, przeczutych, wymarzonych i wypieszczonych.
Nie, słowa pana Lubomira nie kłamią! kłamać tak płynnie, tak kwiecistym stylem, tak podniosłemi wyrazami, nie umieją chyba ludzie.
Lubomir jest w istocie człowiekiem wyższym, niepospolitym, jednym z tych ludzi może, którzy, według słów mego ojca, wielkością swą przyświecają ziemi, jak zrzadka rozsiane, lecz szeroko rozpalone, pochodnie.
Po takim szeregu wątpliwości, pytań zadanych saméj sobie i odpowiedzi na nie, porywałam za barki brzydką marę zwątpienia, rzucałam ją pod stopy i deptałam, jak zjadliwą żmiję, która jadowitém swém żądłem chciała mi zatruć chwile marzeń rozkosznych i podciąć kwiat nowego uczucia w mém sercu, rozwijający coraz szerzéj kielich swój, podobny do czystéj, ku niebu patrzącéj, lilii.
Tak, kwiat ten nowy, w sercu mém rozkwitający, w samo niebo patrzył i ku niebieskim kierował wysokościom. Porzuciłam płochą zabawę w miłość i wrażenia, jaką wraz z towarzyszkami memi wiodłam bezmyślnie przez parę miesięcy; stanowczą dałam odprawę i panu Ignacemu o wystudyowanych pozach, i dowcipnemu panu Julianowi, i całéj rzeszy moich quasi adoratorów salonowych. Na tańcujących zebraniach nawet czułam się poważniejszą i bardziéj ochotną do zamyślania się, niż do pląsów: a często, bardzo nawet często, w uchu mém brzmiał potężny głos pamiątkowych organów, budząc mi w duszy tęskne o przeszłości dumy; przed wyobraźnią moją stawał obraz opustoszałych podwórzy umarłéj wszechnicy i wprawiał mię w długie chwile niewyraźnych, a smutnych rozmyślań. Nieraz z rozmyślań tych budziła mię matka pieszczotliwém uderzeniem po ramieniu, lub czułym pocałunkiem w czoło.
— Wiem, o czém tak się zamyślasz, mała marzycielko — mówiła wesoło, grożąc mi palcem. — Nie troszcz się, nie tęsknij! zobaczysz Lubomira dziś na wieczorze u pani Natalii, a może jeszcze i przed wieczorem odda nam wizytę.
Kryłam twarz zarumienioną na piersi matki, a ona, śmiejąc się i głaszcząc moje włosy, mówiła jeszcze:
— Daj Boże, Wacławo, aby coś rzeczywistego wyszło z tych twoich marzeń nowych! Ja nic nie mam przeciwko Lubomirowi, wydaje mi się zacnym i rozumnym człowiekiem, a przytém to dobra partya!
Bóg mi świadkiem, że nie myślałam o tém, czy Lubomir dobrą stanowi partyą, i pytałam tylko niekiedy nieśmiałém okiem twarzy i oczu Lubomira o wrażenie, jakie czynię na nim. Pytałam, czy on we mnie odkrywa bratniego ducha, jakiego ja w nim wdziałam, czy ja mogę być dla niego ideałem takim, jakim on stopniowo i coraz bardziéj stawał się dla mnie? A twarz i oczy pana Lubomira mówiły mi, że tak było.
Im więcéj wzrastała sympatya moja dla Lubomira i wysokie moje o nim wyobrażenie, tém silniéj pociąganą się czułam do młodziuchnéj siostry jego Zosi. Zdawało mi się, że przestając z nią często, zbliżam się do niego, a zresztą lubiłam słuchać, jak mi w pełnych miłości słowach mówiła o bracie swym, którego przecie mało znała, bo nie hodowali się razem i zaledwie teraz, od kilku tygodni, codziennie widywać się zaczęli. Niemniéj jednak Zosia, wcześnie po rodzicach osierociała, wychowana w domu wujowstwa, którzy, lubo dobrzy dla niéj, ojca i matki zastąpić nie mogli, spragniona była uczuć rodzinnych, i brata, wracającego z długiéj podróży, przyjęła z pół dziecinną, naiwną i namiętną siostrzaną czułością, z zupełném przygotowaniem do ujrzenia w nim prawdziwego ideału mężczyzny, brata, opiekuna i obrońcy młodéj siostry.
A cóż dopiéro, gdy z ust jego posłyszała wychodzące zdroje tych słów szlachetnych i podniosłych, które i mnie zachwyciły. Uwierzyła wtedy w brata, jak w świętość, i największą dla niéj radością było mówić o nim z zapałem. Téj radości dostarczałam jéj często, bo po kilka godzin przesiadywałam u niéj sam na sam w jéj ślicznym, podobnym do mego, gabineciku, a rozmowy nasze, jak ziemia około swéj osi, obracały się około imienia Lubomira.
Zosia była śliczném, słodkiém, potulném stworzeniem, miała drobne i delikatne kształty, jasno blond włosy i cerę twarzy przezroczystą, a zadziwiającéj białości. Główną cechę układu jéj wyrazu twarzy stanowiła łagodność i rodzaj dziewiczego, tęsknego rozmarzenia. Ale z za łagodności i słodyczy kiedy niekiedy przebijała się energia, a z za rozmarzenia wyglądała duszyczka młoda, nieśmiała, ale myśląca, ciekawa, pragnąca wszystkiego, co dobre, prawdziwe, idealne. Te rzuty energii, hardo zginające drobne pąsowe usteczka Zosi, te pojawy myśli pojętnéj i ciekawéj, napełniające jéj wielkie, pełne, szafirowe oczy wyrazem zamyślenia lub srebrnemi iskierkami zapału, były niby przebłyskami wewnętrznéj jéj najgłębszéj natury, czegoś, co na dnie istoty jéj leżało niewyrobione jeszcze, niedojrzałe i szukające dopiéro sobie miejsca pod słońcem. Były to znaki, w których przyszłość dziewczęcia objawiała się nagle i z rzadka, przez które widziéć można było w czystéj i naiwnéj piersi wpółdziecka kiełkującą, energiczną, upartą, może namiętną, myślącą i na drogach ziemskich po swojemu mającą stąpać, kobietę.
Tymczasem jednak przyszła energia Zosi drzemała jeszcze w jéj wnętrzu, budząc się kiedy niekiedy tylko i jak przez okienko wyglądając na świat przez białą twarzyczkę, aby wnet znowu usnąć spokojnie w piersi dziewicy-dziecka. Zosia ciekawemi lecz ufnemi oczyma patrzyła na świat Boży, co niedawno otworzył się był przed nią; kochała kwiaty, muzykę, poezyą i marzyła... w marzeniach zaś jéj stała zawsze jedna postać męzka, mało znana, lecz która wyobraźnią jéj przykuła do siebie i wzbudziła w niéj piérwszy poryw serdeczny.
W drugiéj czy trzeciéj, poufnéj i tajemniczéj ze mną pogadance, Zosia zwierzyła się przede mną, że bohaterem jéj marzeń był ów prawnik młody, pan Władysław N., który tak wyraźnie zajął się był nią na balu w Rodowie, a którym zająć się wzajemnie surowo jéj wuj wzbronił.
Siedziałyśmy w ślicznym pokoiku Zosi na sofie, obitéj błękitną materyą, pośród dwóch wielkich drzew oleandrowych, łączących się rozłożystemi gałęziami i tworzących rodzaj altany. Trzymałyśmy się za ręce i rozmawiałyśmy z sobą cicho, szeptem prawie.
— Wacławo — mówiła Zosia, złotowłosą swą główkę pochylając na moje ramię, — tyś daleko rozumniejsza ode mnie, piérwéj w świat wyszłaś, doświadczyłaś przejść, jakich ja nie doświadczyłam jeszcze. Powiedz mi więc, bo może wiesz o tém, dlaczego z tłumu otaczających nas ludzi wyróżnia się niekiedy jeden człowiek, spojrzy na nas, my na niego spojrzymy wzajem, przemówi słowo jedno, drugie, krótkich słów parę, i odejdzie, ale pamięć o nim na zawsze już w nas pozostanie. Dlaczego on właśnie, a nie kto inny, staje wciąż przed wyobraźnią naszą w chwilach marzenia? W snach ukazuje się piękny, szlachetny; oko nasze jego już tylko szuka między mnóztwem napotykanych ludzi, a ucho nasze jego pragnie głosu i z całéj siły przywołuje do duszy dźwięk ten, raz króciuchną chwilkę tylko zasłyszany? Powiedz mi, dlaczego nikt, nikt z otaczających mię tak licznie mężczyzn, nie wzbudził we mnie sympatyi, nie zachwycił méj wyobraźni, nie przyśpieszył bicia mego serca... tylko on, on jeden?...
— Może dlatego tak jest — odrzekłam w zadumaniu nad pytaniami towarzyszki — może dlatego tak jest, że on lepszy, szlachetniejszy, rozumniejszy od innych?
— Nie wątpię, o, nie wątpię o tém! — zawołała Zosia, splatając białe i drobne ręce na błękitnym staniku sukienki. — Nie wątpię o tém, że on najszlachetniejszy, najlepszy ze wszystkich, jakich znam, ludzi. Pewność ta, to wiara moja, to spokój mój, to rozwiązanie dziwnych zagadek, jakie tak tłumnie stanęły przede mną, gdym w świat wstąpiła. Ale powiedz mi, droga, zkąd wzięła się pewność ta u mnie? Zkąd wiem, że on jest takim? Wszakże znam go tak mało!
Długo myślałam nad tém nowém Zosi zagadnieniem, a myśl moja odwróciła się od niéj i pobiegłam pamięcią we własną swą niedawną przeszłość. Przypomniałam sobie bal w Rodowie, park cienisty, w parku grotę oświetloną lampką bladawą, a u wejścia do groty stojącego hrabiego Witolda. I zapytałam siebie: zkąd w chwili owéj zrodziła się we mnie tak niezmierna, wielka, niezachwiana pewność, że człowiek ten nosi prawdę w sercu, a wielkie w głowie myśli? Dlaczego odtąd zjawiał się on w snach i marzeniach moich wtedy nawet, gdy w sercu mém i wyobraźni kto inny królować się zdawał? Nie był-że to ten sam wypadek, to samo dziwaczne zjawisko duchowe, o którego znaczenie i powody pytała mię Zosia?
Myśląc, podniosłam oczy w górę i zobaczyłam, jak z dwóch drzew oleandrowych wysuwały się dwie najbogatsze i najzdobniejsze gałęzie, i chyliły się ku sobie, jakby pragnęły złączyć się z sobą pocałunkiem zielonych listków. Ale przestrzeń dość znaczna dzieliła je, a na jednéj z nich, niby tęskny, zrozpaczony, okwitał bujny kwiat blado-różowy.
Popatrzałam na te dwie kłoniące się ku sobie gałęzie, a myśli różne tłumnie zaczęły tłoczyć się do méj głowy. Potém spojrzałam na Zosię, która patrzyła na mnie ciągle swemi łagodnemi, ciekawemi, w téj chwili smutnemi trochę, oczyma, i rzekłam:
— Alboż ja sama wiem, jak odpowiedziéć na pytania twoje, Zosiu droga? Wszakże jestem także istotą niedawno w świat rzuconą, i z ciekawością a niepokojem pragnącą wyczytać sfinxowe jego zagadki i tajemnice. Wszakże sama nieraz łamię się z myślami, rojeniami, pragnieniami, których dobrze nie rozumiem, a które, jak stado ptaków wichropiórych, tłumnie zlatują mi do głowy i piersi. Zkąd? nie wiem. Może z nieba, może z jakichś krain zaświatowych, z których na tę ziemię przyszłam, może z nieznanych sfer przeszłości mojéj, która mi je przysyła, jako przeczucia, zapowiednie, proroctwa tego, czém będę i jaką będę?... Na pytania więc twoje nie mogę, nie umiem odpowiedziéć jasno, bo i przede mną samą jeszcze pytania podobne nierozświecone zupełnie stoją. Ale spójrz: widzisz te dwie gałęzie, które mimowiednie gną się i chylą ku sobie. Może tak samo na drogach ziemskich spotykają się dwie dusze ludzkie i, mimo wiedzy, mimowoli, przeczuwając, że są siostrami, że są dla siebie wzajem stworzone, dążą, aby się złączyć w jednę myśl, w jedno uczucie, w jeden żywot. A może jeszcze, może bywają na świecie ludzie, których duch wielki tak wyraźnie osiada na czole i przez oczy spogląda, że już nie sposób go nie zobaczyć, że ujrzéć go i poznać może każdy, kto ma serce nieskażone i pragnie pięknych téj ziemi widoków...
Zosia objęła mię ramionami i śliczną głowę swą przytuliła do méj piersi.
— Czyś go widziała kiedy po owym balu? — spytałam.
— Dwa razy, — odrzekła Zosia. — Raz w domu krewnych przepędziłam z nim kilka godzin, drugi raz spotkałam go w ogrodzie miejskim i przemówiliśmy do siebie słów kilka. Ale zawsze wuj rozłączał nas usilnie, a potém mówił mi, że źle postępuję, zbliżając do siebie człowieka, którego żoną zostać nie powinnam.
— To okropne! — zawołałam. — Dlaczegoż nie powinnaś? Ale przecie, Zosiu, — dodałam z tajemném serca drżeniem, — teraz zależysz więcéj od brata, niż od wuja?
— Tak! tak! — odrzekła z blaskiem radości na twarzy, — to też czekam tylko chwili, w któréj Lubomir pozna Władysława... oni, poznawszy się, ocenią wzajem... jednako obaj szlachetni, zacni, rozumni... O! Wacławo, — dodała tak cicho, że ledwie dosłyszéć ją mogłam, — jakbym ja go kochała, jakbym ja go bardzo kochać mogła!..
W kilka dni po téj rozmowie Zosia wbiegła do mnie z ożywioną i radośną twarzą:
— Wacławo! — szepnęła mi na ucho, gdyśmy zostały same, — wczoraj Lubomir poznał pana Władysława na tańcującéj publicznéj zabawie, na któréj byłam z wujenką, a dziś pan Władysław był u nas z wizytą.
— I cóż, czy niezmieniony w swéj sympatyi dla ciebie? — spytałam. Zwiększony rumieniec Zosi i minka jéj filuterno-radośna odpowiedziały mi za nią.
— A pan Lubomir? — spytałam jeszcze.
— O! Lubomir! — zawołało dziewczę — jakże możesz przypuścić, aby nie ocenił pana Władysława. On tak szlachetny! tak pozbawiony wszelkich przesądów!
W istocie, tego samego dnia jeszcze słyszałam, jak Lubomir, w dość liczném towarzystwie, pochlebnie wyrażał się o młodym prawniku, a potém dodał ze zwykłym sobie zapałem w głosie i szlachetnym gestem:
— Tak, moi państwo! pękają już mury średniowiecznych przesądów, które wbrew postępowi, jaki uczyniły inne narody, u nas dzieliły dotąd ludzi na stany i kasty. Dziś praca uszlachetnia! Dziś w oświeconych krajach poczciwy biedak więcéj wart od nieuczciwego bogacza! Równość, panowie, równość wobec prawa i światła, to dewiza wieku naszego! Precz z przesądami! przyjmujmy do naszego koła ludzi pracujących głową i rękoma! Dziś ten największy arystokrata, kto najszlachetniejszy i najużyteczniéj pracuje, i w każdym razie idea ta znajdzie we mnie filar i podporę!
Te i tym podobne słowa obfitym, kwiecistym zdrojem płynęły z ust Lubomira. Ja rosłam z radości, słuchając ich, Zosia płonęła szkarłatnym rumieńcem szczęścia i ze czcią prawe patrzyła na brata. Reszta obecnych osób z rozmaitém wrażeniem przyjmowała szlachetne jego słowa, ale z ustami Helenki, zdawało się, że zrósł się na wieki półfiglarny, półsmętny, jéj tylko właściwy, uśmieszek ironiczny. Z tym uśmieszkiem patrzyła wciąż na mnie, aż nareszcie, znalazłszy po temu sposobność, wzięła mię pod rękę i szepnęła:
— A co, Waciu? Ideał coraz silniejszą stopą opiera się na swym piedestale?
— Tak jest, w istocie! — odpowiedziałam z rodzajem przekory.
— Szczęśliwego powodzenia! — zaśmiała się z cicha Helenka. — A ideałowi jak najmniéj srogiego życzę upadku.
Czułam się niemal urażoną na Helenę, za jéj niedowierzanie w szlachetność i szczerość Lubomira, a przy tém żarty jéj i przeglądająca przez nie gorycz mroziły mi w piersi kwiat, który w niéj coraz szerzéj rozkwitał i wywoływały brzydką marę niewiary i wątpliwości, z jaką i tak w chwilach samotnych boleśne staczałam walki. Zaczęłam więc unikać pięknéj i dobréj, a tylko nieco za ironicznéj, mojéj towarzyszki, przez co tém bardziéj jeszcze zbliżałam się do Zosi. Ona-to, przeciwnie, swemi pełnemi wiary i czci prawie rozmowami o bracie zwiększała moję dla niego sympatyą, utrwalała mnie w przekonaniu, że słowa jego, które mię zachwycały, były w istocie wiernym obrazem jego duszy, wyższéj nad pospolitość, gorącéj, pełnéj uniesień szlachetnych.
Coraz bardziéj przytém zaciekawiała mię melancholijna powierzchowność pana Lubomira, osłonka tajemniczego smutku, która go okrywała od stóp do głowy.
Raz, opierając na dłoni głowę, tak, że włosy całkiem prawie zasłoniły mu czoło, powiedział mi:
— Pani! dusza moja chora! szukałem dla niéj leków po szerokim świecie i nie znalazłem ich.
— I jakież lekarstwo uzdrowić może duszę pana? — spytałam, napół żartując, napół ze wzruszeniem.
— Miłość! — stłumionym głosem odpowiedział Lubomir, a przytém spojrzał na mnie z takim wyrazem, że była-bym chyba ślepą, gdybym nie zrozumiała, że lekarstwo to pragnął wziąć z mojéj ręki.
Zarumieniłam się i zmieszałam, lecz, czując, że nie wypadało milczeniem kończyć podobnéj rozmowy, szepnęłam, sama nie wiedząc prawie co mówię:
— Ależ wyrazu tego tak często nadużywają ludzie!
Lubomir zerwał się z siedzenia i wstrząsnął głową dla odrzucenia swych długich włosów.
— Ci, co tak czynią — zawołał z oburzeniem w głosie i z gestem szlachetnym — są to bluźniercy! ludzie, którzy świętokradzko depcą najpiękniejsze kwiaty życia! Miłość, to święty wyraz! Miłość może być tylko jedna, wierna, prawdziwa, bezinteresowna, trwająca do grobu, a nawet za grobem jeszcze...
Nie skończył, bo do pokoju wbiegła garderobna moja, Zosia, przynosząc mi list od jednéj z przyjaciółek. Ujrzawszy gościa, o którym nie wiedziała, że był w salonie, zarumieniła się i, zmieszana, stanęła w progu. Żal mi się jéj zrobiło, przemówiłam do niéj słów kilka i rękę po list wyciągnęłam. Dziewczyna przeszła całą długość salonu, aby mi go podać, a gdy odwróciła się, spostrzegłam, że pan Lubomir patrzył na nią bacznie i przeprowadził ją spojrzeniem aż do drzwi, przy czém uważałam, że w zamyślonych jego źrenicach błysnęło parę iskierek. Byłam pewna, że pan Lubomir z niechęcią patrzył na biedną dziewczynę, i że oczy jego zapłonęły gniewem za to, że przerwała nam miłą i wiele znaczącą rozmowę o miłości.
— Tegoroczny sezon obfity będzie w zawarte maryaże — mówiła żywo pani Kamilla, swemi błyszczącemi czarnemi oczyma półżyczliwie, półfiluternie, zerkając na Zenię S. i na mnie.
— Będziemy miały zręczność zabawić się na kilku weselach — potwierdziła strojna pani Celina, a spojrzenie jéj pięknych i błękitnych oczu najwyraźniéj przemknęło znowu po twarzy Zeni i mojéj.
W istocie nikomu z towarzystwa naszego tajném nie było, że o Zenię stara się pan Michał, o mnie zaś pan Lubomir, i ani jednéj osobie nie przyszło do głowy, aby którakolwiek z nas odmówić mogła młodzieńcom, z których piérwszy stanowił dobrą partyą pod względem funduszu, drugi zaś pod względem i funduszu, i rodu, i oryginalnéj, a przez to zajmującéj, indywidualności.
— Tobie, Wacławo, zawsze najlepsza się cząstka dostaje w udziale — mówiła mi ze śmiechem jedna z towarzyszek, niezmiernie żywa i prawdomówna panna; — słyszałam, że gdy mieszkałaś na wsi, starał się o ciebie piękny i świetnie nazywający się Agenor W. Odmówiłaś mu, kapryśnico... aż tu oto znowu spada ci konkurent z podobnież piękném imieniem, do tego bogaty, i taki wykształcony, i jakiś niepospolity.
Zeni zaś Helenka prawiła z komiczno-ironiczną powagą:
— Brawo, Zeniu, brawo! ani obejrzym się, jak będziesz już żoną pana Michała! Chociaż nie zazdroszczę ci, ale winszuję z całego serca. Fruniesz sobie po ślubie za granicę, dostaniesz w wyprawie z półtuzina aksamitnych sukien, a potém będziesz panią całą gębą na krociowym majątku twego małżonka.
Na mnie żarty te i domniemania otaczających osób nie sprawiały bynajmniéj przykrego wrażenia. I owszem, czułam się szczęśliwą w tajemnicy mego serca, a przytém dumną, że człowiek, tak niepospolity i wyższy nad innych mężczyzn, jak Lubomir, na mnie jednę zwrócił uwagę. Ale z Zenią inaczéj bywało. Niecierpliwiły ją i gniewały alluzye, czynione tak wyraźnie przez panią Kamillę i Alinę, a żarty towarzyszek i wpół ironiczne powinszowania Heleny w formalną złość wprawiały.
— Poczekaj jeszcze, poczekaj! — odpowiedziała Helence ze zmarszczoném czołem i błyskającemi oczyma. — Być może, iż, winszując mi zamążpójścia za pana Michała, zrywasz gruszki na wierzbie; być może, iż ja za niego pójść nie zechcę!
— Oho! — zawołała, śmiejąc się, piękna Helenka — alboż ja cię nie znam, moja Zeniu! Ty-byś poszła za niedźwiedzia, przybyłego wprost z puszczy Białowiezkiéj, byle tylko zyskać rozrywkę, wyrwać się z domu i zdobyć swobodną i, jak ci się dziś zdaje, szczęśliwą pozycyą mężatki...
Zenia zrobiła obrażoną minkę i odwróciła się od Helenki.
— Czy jeszcze się nie oświadczył? — spytałam z kolei Zenię na ucho.
— Jeszcze nie — odpowiedziała — ale to dlatego, że sama nie daję mu przyjść do słowa, a wiesz przecie, jak jest nieśmiałym i niezręcznym. Ale przewiduję lada dzień katastrofę, któréj długo już wstrzymać nie będę mogła.
— I dla czegoż wstrzymywać ją pragniesz? przecie zdecydowana jesteś wyjść za pana Michała, skoro się oświadczy?
— Ot tak jakoś! — odrzekła Zenia z chmurą na czole, machnęła ręką i odeszła w kącik pokoju, gdzie usiadłszy podparła ręką głowę, i siedziała z pół godziny, milcząc, ze wzrokiem w ziemię utkwionym.
— Patrzcie! patrzcie! — wołała, wskazując na nią Helenka — co téż to za cuda miłość dokazuje! Czy poznajecie Zenię? co do mnie, nie poznaję jéj! Ani razu od dwóch godzin, jak jest tu z nami, nie usiadła po swojemu na poręczy fotelu, ani jednéj nie wygłosiła nam tirady z żadnego z francuzkich romansów, a zamiast biegać po pokoju z kąta w kąt, jak to zwykła czynić, siedzi tam z podpartą głową i zasznurowanemi ustami.
— To prawda! — zawołało parę głosów. — Już teraz to z pewnością można powiedziéć, że Zenia zakochana na zabój w panu Michale. Co téż to za cuda miłość dokazuje!
Zenia zerwała się i wybiegła na środek pokoju.
— A dajcież mi pokój z waszemi żartami i z waszą miłością — krzyknęła z rumieńcem na twarzy i z błyskawicami w oczach — bo, jak mamę kocham, jeśli będziecie mię dłużéj tak drażniły i niecierpliwiły, zabiorę się i ucieknę od was i nigdy z wami rozmawiać nie zechcę!
To mówiąc, skierowała się ku drzwiom, jakby wyjść chciała; ale, że to działo się w mojém mieszkaniu, poskoczyłam, pochwyciłam ją za rękę i pociągnęłam z sobą na sofkę, stojącą w rogu pokoju, oddaloną nieco od okrągłego stołu, wkoło którego nad illustrowanemi dziennikami i spodkami konfitur siedziały nasze młode towarzyszki.
Pocałowałam Zenię w usta i rzekłam do niéj:
— Dlaczego-żeś się tak rozgniewała, kochana Zeniu? przecież wiesz, że cię wszystkie szczerze kochamy, a żartowałyśmy sobie ot tak! przez nieuwagę i wesoły humor, bynajmniéj nie chcąc obrazić cię przez to!...
— Ach! — szepnęła Zenia, ściskając moję rękę, — nie uwierzysz, Wacławo, jak bolą mię te żarty, jak mię drażni każde napomknienie o stanowczym kroku, tak zblizka mię czekającym. Ja i tak walczę z sobą.
Powiodła ręką po czole a w oku jéj mignęła łza..
W istocie znać było, że walczyła. Zbladła, spoważniała, humor jéj zmienił się do niepoznania. Pomimo to, jednak pan Michał asystował jéj wiernie i wytrwale, zdawało się nawet, że już nietylko chciał się z nią żenić dla stosunków, ale że naprawdę pokochał dobrą i miłą dziewczynę, a ona nie odpychała go, nie zrażała do siebie niczém, niekiedy tylko, obojętna i zamyślona, po kilka minut nie odpowiadała na pytania, jakie jéj zadawał.
Obok zaniepokojonéj, osmuconéj i walczącéj Zeni, jakby dla kontrastu, widywałam coraz pewniejszą nadziei Zosię. Parę razy, opuszczając z matką dom jéj wujowstwa, spotkałam wchodzącego Władysława N., a przy bliższém przyjrzeniu się więcéj jeszcze podobał mi się, niż wprzódy. Twarz miał piękną, prawdziwie męzką, z rozumném, otwartém czołem i wielkiém, pogodném, myślącém okiem. W całéj postaci jego i wszystkich ruchach wyrażała się szlachetność, pewność siebie, a nawet łatwość układu, mogąca otworzyć mu drzwi najwykwintniejszych salonów. Nie dziwiłam się wcale, że Zosia tak żywo była nim zajętą, ale nie miałam sposobności bliżéj poznać pana Władysława, bo ani razu nie zobaczyłam go na żadnym z licznych wieczorów, wieczorków i obiadów, wydawanych przez wujowstwo Zosi. Gdy zapytałam ją raz o powód tego wykluczenia młodego prawnika z grona zapraszanych gości, odpowiedziała mi z przelotną chmurką na czole:
— Widzisz, Wacławo, wujaszek i wujenka nie życzą sobie, aby Władysław częstym ich był gościem, a przyjmują go dlatego tylko, że prosił ich o to Lubomir....
— A więc pan Lubomir polubił pana Władysława? — spytałam.
— Bardzo, — odpowiedziała Zosia — ściskając mię za rękę; obchodzi się z nim przyjaźnie i kilka razy znalazłam pana Władysława w jego pokoju, gdy przyszłam, jak zwykle, na poobiednią do niego gawędkę....
Tu Zosia urwała nagle i patrzyła się w przestrzeń szklanemi oczyma, jakby uderzona nagłą jakąś myślą. Po chwili szepnęła, więcéj do siebie, niż do mnie: Nie rozumiem...
— Czego nie rozumiesz? — zapytałam.
— Tego, — odrzekła, budząc się z zamyślenia, — że za każdym razem, gdy, przychodząc do Lubomira, znajdowałam w jego pokoju Władysława, Lubomir zdawał się być niezadowolonym z mego przyjścia i wyprawiał mię coprędzéj pod różnemi pozorami.
— Zapewne mieli z sobą do pomówienia o czemś, czego nie powinnaś była słyszéć.
Zosia ogniście pocałowała mię za to tłómaczenie w oba policzki. Wyraźnie niepokoiło ją zagadkowe postępowanie brata, a moje słowa uspokoiły zupełnie.
Pewnego dnia wbiegła do mego pokoju z takim wyrazem na twarzy, iż byłam pewna, że coś ważnego stać się musiało. Długo nie mogła mówić, tylko ściskała mi ręce tak mocno, jak nigdy, i okrywała mą twarz gorączkowemi pocałunkami.
— Wacławo! Wacławo! — zawołała, wybuchając nagle, — jakam ja szczęśliwa! jakam ja dziś szczęśliwa!
Przycisnęła obie ręce do piersi, falującéj przyśpieszonym oddechem, upadła na sofkę i przymknęła oczy, jakby pragnęła oddać się oblegającym ją marzeniom. Po kilku zaledwie chwilach spojrzała na mnie oczyma błyszczącemi od łez i radości zarazem, i szepnęła cichutko:
— Waciu! najlepsza przyjaciółko moja! nikomu tego nie powiem, ale tobie powiedziéć muszę, bo mam pierś tak przepełnioną uczuciem, że, gdybym części jego nie przelała w słowach, serce by mi pękło chyba.
Pochyliła się do mnie jeszcze bliżéj i w same prawie ucho moje szepnęła:
— Dziś... godzinę temu... powiedział mi, że mię kocha!...
Umilkła i znowu przymknęła oczy, a na rzęsach jéj mgliła się i perliła drobna łezka, dodając uroku i rzewności rozmarzonéj białéj jéj twarzy.
Po kilku minutach dopiéro Zosia ochłonęła z silnego wzruszenia, pod którego wpływem przybyła do mnie, i przyszedłszy do porządku, opowiedziała mi o oświadczynach pana Władysława. Przyszły one, jak zwykle podobne przychodzą rzeczy pomiędzy dwojgiem kochających się ludzi, ot tak, z niczego, z jednego jakiegoś słowa, z jakiéjś rozmowy o kwiatku rosnącym w wazonie, czy obłoczku żeglującym po niebie; oczy ich spotkały się mimowoli, uściskiem połączyły się dłonie, i z ust rozkochanego młodzieńca wypłynął czarowny wyraz: kocham. Zosia odpowiedziała mu tym samym wyrazem, a potém? potém młody prawnik, który posiadał liczną klientelę, dochody równające się tym, jakie Zosia pobierać mogła od swego posagu, a przytém imię, wcześnie wsławione biegłością w obranym zawodzie, i opinią nieskazitelnéj uczciwości, miał udać się z prośbą o jéj rękę do wuja jéj i brata.
Przedewszystkiém zaś do brata. Zosia, o ile drżała na myśl o oburzeniu, jakiego wuj jéj doświadczy, słysząc podobną prośbę z ust człowieka, którego zwał wyrobnikiem, o tyle ufała, że Lubomir ukochanego przez nią młodzieńca przyjmie z otwartemi rękoma za brata i przyjaciela i gniew wuja przebłaga, a gdyby go przebłagać nie mógł, zabierze siostrę do siebie, osłoni ją swą opieką i sam młodą parę do ołtarza poprowadzi. Stanęło tedy pomiędzy Zosią a panem Władysławem, że piérwszy Lubomir miał się dowiedziéć o wszystkiém, i że dopiéro po otrzymaniu jego braterskiego zezwolenia, intruz, co tak niespodzianie wstąpił w świat wybranych i ubłogosławionych, wypowié uczucia swe i żądania wujowi swéj ulubionéj.
To wszystko ze wzruszeniem i bezładnie, przerywając co chwila mowę swą wykrzyknieniami i pocałunkami, opowiedziała mi Zosia, po czém, uspokojona już nieco, uścisnęła mię jeszcze po kilka razy i zabrała się do odejścia.
Wprzódy jednak pomiędzy dwoma uściśnieniami szepnęła mi na ucho:
— I z tobą Waciu wkrótce będzie tak samo?
— Jakto? — spytałam zmieszana — bo o sympatyi méj, a raczéj uwielbieniu dla p. Lubomira, nigdy nie wspomniałam przed jego siostrą.
— No, nie udawaj! nie udawaj! będziesz przecie moją najmilszą siostrzyczką! To wiadomo, nie zapieraj się tylko! — zawołała Zosia z filuternym uśmiechem i wybiegła z pokoju.
Za progiem, żegnając mnie ostatecznie, rzekła:
— Jutro... ważny dzień dla mnie!... zmów za mnie z rana modlitewkę, Wacławo, a o szóstéj po obiedzie przyjedź do mnie koniecznie, razem ze mną nacieszyć się dobrym skutkiem jutrzejszéj rozmowy Władysława z Lubomirem, i abym przed tobą wygadać się mogła... — Wybiegła, a mnie serce kołatało w piersi mocno, bardzo mocno. Wpół naiwna, wpół namiętna spowiedź Zosi wzruszyła mię do głębi, widok jéj szczęścia natchnął mię pragnieniem doświadczenia podobnego, a przytém słowa jéj, któremi z góry już nazywała mię swą siostrzyczką.... nakoniec wielkość duszy Lubomira, który zdołał podnieść się nad wszystkie przesądy otaczających go ludzi, tak, że aż niezłomną w siebie wiarę tchnął w kochającą się parę, i to szlachetne zadanie jego połączenia téj pary, wbrew przeszkodom i rozdzielającym ją wyobrażeniom społecznym.... wszystko to rozpalało moję wyobraźnią, najtkliwsze uczucia wzbudzało w głębi serca i stawiało przede mną postać Lubomira z czołem promienném chwałą i wieńcem bohatera na głowie...
Tak byłam pełna tych wzruszeń i uczuć, że pragnęłam choćby częścią ich podzielić się z kimkolwiek i udałam się z tém do mojéj poczciwéj, najlepszéj Bini.
Piastunka moja siedziała pod oknem swego pokoju, i nie zważając na zmrok, który zapadał, czytała przez okulary. Gdym weszła, przestała czytać i zagadała do mnie ze zwykłą sobie czułością. Usiadłam przy niéj i zaczęłam z nią rozmawiać, ale zaledwie wymówiłam imię Lubomira, brwi Bini zsunęły się i, mimo zapadającego zmroku, spostrzegłam, iż oczy jéj błysnęły z za okularów niezadowoleniem, czy niepokojem.
— A więc ten człowiek bardzo ci się podoba? — przerwała z niezwykłą sobie żywością.
— Bardzo, moja Biniu! — odrzekłam szczerze, bo przed nikim, nawet przed matką, nie byłam zwykle tak otwartą, jak przed nią.
Piastunka podniosła głowę, poprawiła okulary, popatrzyła na mnie z bacznością kilka sekund i wymówiła z cicha:
— To niedobrze.
Wyraz ten niemile mię uderzył.
— Niedobrze! — zawołałam — dlaczego niedobrze?
— On cię prawdziwie nie kocha, moje dziecko — mówiła Binia powoli i ze smutkiem — co więcéj, on nie jest prawdziwie uczciwym człowiekiem.
Mówiła to z taką pewnością w głosie, że przykre wrażenie, jakiego doświadczyłam przy piérwszym jéj wyrazie, zamieniło się w żal i obawę. Ale wkrótce uśmiechnęłam się niedowierzająco i zwycięzko.
— Moja Biniu — rzekłam — przecie nie znasz Lubomira, jakże więc możesz mówić...
— Ja ci nic mówić nie będę — przerwała Binia — ja ci nawet nie mogę powiedziéć tego, co wiem i widziałam, bobyś ani uwierzyć temu nie chciała. Tylko ostrzegam cię, abyś nie wierzyła pięknym słowom tego pana, które mi tyle razy z zachwyceniem powtarzałaś, bo pod niemi ukrywa się wiele próżności i zepsucia, a mało uczciwości i serca...
Osłupiałam z zadziwienia i zaczęłam domagać się od Bini, aby mi powiedziała, co wié i co widziała takiego, coby jéj tak złą o Lubomirze dawało opinią.
— Moje dziecko! — wymówiła Binia ze smutkiem i powagą w głosie — dzieją się na świecie rzeczy, o których ucho tak czystéj dziewczyny, jak ty, słyszéć, i których oko jéj widziéć nie powinno. Dlatego wahałam się z powiedzeniem ci tego, o czém wiem i przekonaną jestem. Ale widząc, że naprawdę dałaś się uwieść pięknym słowom tego człowieka i możesz powziąć względem niego postanowienie zgubne dla ciebie, odkładam wszystkie względy na stronę i powiem ci prosto a wyraźnie: Pan Lubomir asystuje ci w salonie i prawi piękne rzeczy, z których dorozumiewasz się, że cię kocha, a tymczasem zarazem zaleca się do twojéj garderobianéj, Zosi, ilekroć ją napotka w przedpokoju, na wschodach, lub na ulicy.
Zerwałam się z siedzenia na równe nogi, fala krwi uderzyła mi do czoła i twarzy, a potém gorącym ukropem zakipiała we wszystkich mych żyłach.
— Biniu! Biniu! — zawołałam, dłońmi zasłaniając oczy, które śród zmroku nawet na twarz staréj piastunki wstydziły się spojrzéć. — To być nie może! to nieprawda! to potwarz! ja temu nie wierzę!
— Nie wierzysz mi? — wyrzekła Binia, i z żalem dodała: — piérwszy raz w życiu nie wierzysz mi!
— Nie wierzę! — odpowiedziałam stanowczo, czując sama, że w głosie mym przebijała się uraza — tobie, moja Biniu, wydało się, wyobraziłaś coś sobie...
— A więc przypuszczasz — zawsze z tym samym żalem przerwała Binia — że dla nieuzasadnionych przypuszczeń, dla jakichś mar wyobraźni, chciałabym zachwiewać twoim spokojem i odwracać twe serce od człowieka, który ci się podobał... Przebaczam ci, moje dziecko, to krzywdzące podejrzenie, ale zarazem powiadam ci, że ani twój gniew dziecinny, ani żaden wzgląd na świecie, nie powstrzyma mię od pokazania ci prawdy, jakkolwiek nagiéj i przykréj, od ratowania cię w jakikolwiek bądź sposób przed grożącém ci niebezpieczeństwem.
W téj chwili w przyległym pokoju dał się słyszéć głos mojéj matki, wołającéj na mnie, abym coprędzéj szła się ubierać na wieczór do pani Natalii. Pożegnałam więc Binię chłodniejszym niż zwykle pocałunkiem i stanęłam przed źwierciadłem wraz z garderobianą Zosią, która podawała mi potrzebne do ubrania przedmioty. Nie wierzyłam ani na jotę temu, co mi powiedziała Binia, wzdrygałam się na samo przypuszczenie, nietylko możności podobnego postępku ze strony Lubomira, ale nawet istnienia gdziekolwiek na świecie postępków takich; a jednak widok zgrabnéj i przystojnéj subretki drażnił mię i po raz piérwszy był nieprzyjemny.
Ale na wieczorze u pani Natalii ujrzałam pana Lubomira w całéj jego wielkości i świetności. To siadywał w ocienionym rogu salonu pomiędzy etażerką i koszem z wazonami, z czołem podpartém dłonią, od stóp do głowy owinięty w tajemniczy i interesujący płaszcz melancholii; to występował ze swego ukrycia i z postawą pełną wyższości, z gestem szlachetnym, rzucał pomiędzy towarzystwo race podniosłych frazesów i zdroje słów kwiecistych; to jeszcze stawał naprzeciw mnie i orzucał mię spojrzeniami ognistemi i rozmarzonemi naprzemian.
Gdy opuszczałam z matką towarzystwo, wyszedł wraz z nami, sprowadził mię ze wschodów, a podając rękę, gdym wsiadała do karety, uścisnął lekko końce moich palców i szepnął:
— Ach! czemuż, czemuż żegnać panią muszę? przy pani zapominam o przebytych cierpieniach, w chorą duszę moję spływa ożywczy zdrój pociechy i szczęścia!
Kareta z turkotem potoczyła się po bruku, a w moich uszach brzmiał szept Lubomira, rękę palił mi uścisk jego dłoni. Groźne, okropne słowa Bini dalekie, dalekie były ode mnie, ani myślałam już o nich. W połowie drogi matka moja ozwała się:
— Śliczny to człowiek, ten Lubomir! jakie wykształcenie, co za wymowa! Zarzucają mu wprawdzie zbyt demokratyczne wyobrażenia, ale ja nie widzę wcale, aby stanowiły one wadę. W ogóle Lubomir ma u mnie wielkie łaski, a przytém... piękne ma imię i znaczny majątek.
Mimowolnym ruchem pochwyciłam ręcę mojéj matki i ucałowałam je z zapałem. Tak! myślałam, matka moja to mówi prawdę! Binia ma przywidzenia, okropne, śmieszne, potworne przywidzenia!
Matka moja pocałowała mię kilka razy w czoło, a światło latarni ukazało mi, że patrzyła na mnie z pół-żartobliwym, pół-radosnym wyrazem.
Następny dzień powoli wlókł się dla mnie od samego rana. Zaledwie obudziłam się, gdy już przyszło mi na pamięć, że o piątéj po obiedzie miałam pojechać do Zosi, aby szczęście jéj z nią podzielić, a przy tém ostatecznie ujrzéć tryumf Lubomira nad przesądami świata, które tak dzielnemi i kwiecistemi gromił zwykle słowami.
Jaki on szlachetny! jaki rozumny! a jaki przytém dobry brat z niego! z góry już śpiewałam w myśli ody pochwalne na cześć pana Lubomira. Nadeszła w końcu godzina piąta. Prosiłam matki aby rozkazała założyć konie do karety, a powiedziawszy jéj, dokąd jadę, na co uśmiechnęła się żartobliwie, ubrałam się prędko i żywo zbiegłam ze wschodów.
Jadąc zaś, myślałam sobie, jak to znajdę Zosię z promieniejącą szczęściem twarzą, jak z wesołym okrzykiem rzuci się mi na szyję, jak mi opowié cuda o szlachetném znalezieniu się swego brata z młodym prawnikiem. A może i narzeczony będzie przy niéj; poznam go bliżéj... szczęśliwa Zosia!
Gdy wydawałam w myśli ostatni ten wykrzyknik, kareta stanęła i lokaj otworzył przede mną portyerę.
Było we zwyczaju między nami, młodemi pannami i przyjaciółkami, że oddawałyśmy sobie często wizyty we własnych pokojach, nie widując przytém nikogo z opiekunów i domowych. Robiło się to wprawdzie ostrożnie, z uprzedniém na przyjęcie i oddanie takiéj koleżeńskiéj wizyty pozwoleniem matki, czy opiekunki; ale było to tak dalece przyjęte, że nie zwracało niczyjéj uwagi. Tak wizytująca towarzyszkę swą panna wchodziła najczęściéj mniejszém wejściem do mieszkania, omijając wchód paradny, albo téż, przebiegając salony, witała spotkane tam osoby i szła na przyjacielską pogadankę do osobnego pokoju téj, którą odwiedzała.
Ja dnia tego wybrałam piérwszy środek i weszłam mniejszemi wschodami, prowadzącemi prosto do pokojów Zosi i jéj garderobny, przewidywałam bowiem, że w salonach mogę znaléźć hałas lub skwaszone miny oburzonych dzisiejszym wypadkiem wujostwa. Wbiegłszy po wschodach, wpadłam więcéj, niż weszłam, do pokoju znajoméj mi dobrze służącéj.
— Jak się masz, Teofilko — zawołałam w progu — panienka w domu?
— W domu! — odpowiedziała dziewczyna i, jak mi się wydawało, głosem smutnym. Nie bardzo jednak uważałam na to. Zdejmując futro i kapelusz, spojrzałam na przymknięte drzwi Zosi i spostrzegłam, że w pokoju jéj nie było jeszcze światła, chociaż zmrok krótkiego dnia zimowego na dobre zapadać zaczął. Przytém panowała tam zupełna cisza.
— Może panienka w salonie? — spytałam raz jeszcze służącéj.
— Owszem, siedzi w swoim pokoju — tym samym smutnym głosem odpowiedziała Teofilka.
Sama jedna, śród zmroku i ciszy! tak przystoi rozkochanéj pannie i od kilku godzin narzeczonéj, pomyślałam. Marzy sobie kochana Zosia i dlatego nie wybiegła na moje spotkanie, choć głos mój słyszy już pewnie!
Z tą myślą otworzyłam drzwi i próg pokoju Zosi przestąpiłam.
Z początku, z powodu zmroku, zwiększonego jeszcze wiszącemi u okien firankami, nic rozróżnić nie mogłam, a tak głęboka panowała cisza, iż pomyślałam, że służąca musiała się omylić, i że Zosia była w salonie. Chciałam już zawrócić się i powiedziéć Teofilce, aby oznajmiła jéj moje przybycie, gdy nagle szelest jedwabiu uderzył moje ucho i z najmniejszego rogu pokoju wydobyło się parę stłumionych ale przejmujących łkań.
Zdumiona i strwożona, nie wiedziałam sama, co mam o tém myśléć, ale, wpatrzywszy się w kąt pokoju, w którym ozwały się łkania, dojrzałam słabo rysującą się na tle mroczném postać skuloną, jakby bezwładnie leżącą na kozetce.
— Czy to ty, Zosiu? — spytałam, przejęta przykrém, nieledwie bolesném wrażeniem.
— Czy to ty, Wacławo? — ozwał się z kątka słaby, zmieniony, pełen łez i łkań głos Zosi, a zarazem zwolna, z ciężkością uniosła się ona na kozetce, ale zaraz opadła znów na nią, jakby sił pozbawiona, i głośno już płakać zaczęła.
Poskoczyłam, przypadłam do niéj i, przyklęknąwszy, objęłam ją ramionami. Zosia drżała całém ciałem, pierś jéj rozdzierała się okropnym płaczem, a łzy gorącym potokiem spływały na moję twarz, suknią i ręce, któremi starałam się podtrzymywać jéj zwisającą, osłabłą głowę...
— Co tobie, na miłość Bozką? Co tobie, Zosiu? co się stało? Czy jakie nieszczęście? — spytałam, czując, że i mnie na płacz się zbiera.
Po kilku minutach zaledwie Zosia zdołała wymówić śród płaczu:
— O! jakżem ja nieszczęśliwa! Lubomir odmówił...
Osłupiałam ze zdziwienia, bo z dwóch ostatnich wyrazów zrozumiałam, że Lubomir odmówił ręki siostry człowiekowi, którego kochała.
Okropna wątpliwość przebiegła mi przez głowę. Dlaczego uczynił tak? pytałam siebie, czy dla tego, że inaczéj myśli i czuje, niż mówi? I jakże zresztą miał serce zadawać siostrze taką boleść? Zosia, jakby odgadła myśli moje, podniosła się nieco na kozetce, z wysileniem powstrzymała płacz i zaczęła opowiadać zmienionym głosem:
— Władysław, po rozmowie z Lubomirem, wyszedł z jego pokoju blady, z drżącemi ustami i z takim wyrazem na twarzy, jakiego nawet określić nie potrafię. Był w nim i gniew obrażonego człowieka, i duma szlachetna, i żal, i boleść niezmierna. Znalazłszy mię samę jednę i czekającą na niego w salonie, zbliżył się, pochwycił moje ręce i, patrząc na mnie tak, że w oczach jego odgadłam nieszczęście, rzekł do mnie:
— Biedny aniele! nie chcą mi ciebie oddać! a była-byś ze mną szczęśliwa... tak cię kocham! Wszakże — dodał po chwili milczenia — nie chcę narażać cię na walkę z familią, ze światem, oddalę się... jeślibyś kiedy w życiu potrzebowała przyjaciela, obrońcy, oddanego ci całkiem człowieka, pomyśl o mnie...
Rzekłszy to, przycisnął do ust moję rękę i wybiegł z salonu, bardziéj jeszcze blady, niż kiedy wchodził, i z większym jeszcze wyrazem cierpienia, a zarazem dumy na twarzy.
Sama nie wiedziałam, co się ze mną działo — opowiadała daléj Zosia — nogi pode mną drżały, w głowie czułam zawrót, a serce jakby zamarło i ostygło we mnie z boleści i trwogi. Nie zdołałam jeszcze wyjść z tego stanu, gdy wszedł Lubomir, a zobaczywszy mnie stojącą napół-martwą i opierającą się o poręcz krzesła, aby nie upaść, zatrzymał się w progu i patrzył na mnie. Nie wiem, czy nie myliłam się, bo nie byłam zupełnie przytomną, ale zdaje mi się, że widziałam na twarzy Lubomira pewne zmieszanie, wahanie się, a nawet smutek. Co do mnie, patrzyłam na niego i czułam sama, że we wzroku moim było tysiąc zapytań i wyrzutów. Po chwili Lubomir podszedł do mnie, uścisnął mię i zaczął mi mówić, że odmówił Władysławowi mojéj ręki dla pewnych, jemu tylko wiadomych, przyczyn; że Władysław nie wart mię; że powinnam o nim zapomniéć, a wyjść za człowieka bardziéj stosownego dla mnie, i charakterem, i pozycyą towarzyską... Słuchałam go, osłupiała ze zdziwienia, ale przy ostatnich jego wyrazach nie mogłam się powstrzymać, odepchnęłam go prawie od siebie i, głośno płacząc, uciekłam do swego pokoju...
Tu Zosia przerwała swoje opowiadanie, bo Teofilka wniosła lampę, — widocznie wobec służącéj nie chciała mówić daléj. Dotąd nie widziałam wyrazu jéj twarzy, i gdy spojrzałam na nią przy świetle lampy, zostałam przerażoną niemal. Zdawało się, że przez ten jeden dzień Zosia o kilka lat postarzała. Rysy jéj ładnéj i świeżéj twarzyczki zmięte były i zmienione; oczy, nabrzękłe od płaczu, straciły blask, i zamiast zwykłéj sobie niewinnéj otwartości i ciekawéj myśli, nabrały wyrazu jakiegoś omdlenia i zmęczenia.
— Jak ona go kocha! — pomyślałam, czując zarazem we własném sercu bolesne ściśnienie. Zdawało mi się, że w téj chwili nienawidziłam prawie Lubomira.
Gdy służąca odeszła, Zosia prosiła mię, abym spuściła zasłonę na lampę, któréj blask ją raził. Spełniłam jéj żądanie i usiadłam znowu przy niéj.
Widać, że zwierzenie się, jakie uczyniła przede mną, i poczucie, że był obok niéj ktoś, co rozumiał i podzielał jéj cierpienie, ulżyło jéj sercu, bo spokojniéj już zaczęła mówić:
— Przez cały dzień biłam się ze strasznemi myślami, które nieustannie przychodziły mi do głowy... Wujenka parę razy przychodziła do mnie, ale nie mogłam do niéj ani słowa przemówić, wiész jak jest zimną i imponującą... bałam się jéj od najmniejszego dziecięctwa i teraz czuję przed nią pewną trwogę, pochodzącą snadź z przyzwyczajenia. O! czemuż nie mam matki?...
Biedna Zosia! ileż łzawego smutku było w jéj zmiętéj i bladéj twarzy, gdy wymawiała ostatnie wyrazy!
Wzięłam ją za rękę i zapytałam:
— Jakież to są te myśli straszliwe, z któremi biłaś się przez dzień cały?
Gdy zadawałam Zosi to pytanie, głos mi drżał i serce się ściskało, bo naprzód już odgadywałam, że myśli, o które ją pytałam, były takiemiż wątpliwościami, jakie i mnie napełniały. Zosia popatrzyła na mnie długo, w oczach jéj zjawił się wyraz trwogi, i niezwykłą siłą ściskając mi rękę, nagle spytała:
— Powiedz mi, na którym z nich omyliłam się? Który z nich niewart miłości mojéj i szacunku? Brat mój, czy on?
Mówiąc to, patrzyła na mnie tak, jakby z gorączkową niecierpliwością oczekiwała odpowiedzi. Ale ja nie odpowiadałam; głowa opadła mi na piersi; przed oczyma memi ideał mój chwiał się na swym piedestale, a zasłaniała go coraz bardziéj groźna mara zwątpienia. Zosia stłumiła łkanie, które znowu wyrywało się z jéj piersi, i mówiła daléj, ale tym razem więcéj do siebie, niż do mnie.
— Czy jego twarz szlachetna i oczy pogodne kłamią? czy brat mój kłamał, gdy tak szlachetne i rozumne wymawiał zwykle słowa? Czy on na sumieniu i opinii ma jakąś brzydką plamę, dla któréj nie powinnam zostać jego żoną? czy brat mój fałszywym jest i słabym człowiekiem, który inaczéj mówi, a inaczéj postępuje i myśli?
Te słowa Zosi przeszyły mnie, jak żądła. Niestety! dziwna jakaś pewność rodziła się we mnie, że nie Władysław był Zosi niegodnym, ale że brat jéj schlebiał przesądom świata, nie chcąc, aby siostra została żoną człowieka, który nie posiadał starożytnego imienia i pracą na chleb zarabiał.
— Czemu nie odpowiadasz mi, Wacławo? — szepnęła nagle Zosia, mocno ściskając obie moje ręce.
Zerwałam się z siedzenia i rękę przycisnęłam do czoła.
— Co ci odpowiem? — zawołałam z boleścią. — Ja sama błądzę po labiryncie pytań okropnych; ja sama pytam, gdzie jest i czy jest na świecie prawda? Czemu i czy czemukolwiek wierzyć można?... O, ja tak wierzyłam w wyższość twojego brata!...
Wtém weszła służąca Zosi i oznajmiła, że Lubomir chce widziéć się z siostrą. Ponieważ nie chciałam ujrzéć go w téj chwili i byłam zaniepokojona i rozżalona do najwyższego stopnia, uścisnęłam więc Zosię w milczeniu i wyszłam. Kiedy w przyległym pokoju wkładałam futro i kapelusz, słyszałam, jak drzwiami, prowadzącemi z salonu, wszedł do pokoju siostry Lubomir. Drzwi były napół otwarte, mimowoli spojrzałam i zobaczyłam, jak zbliżył się do Zosi, objął ją ramieniem i, patrząc na nią, wyrzekł:
— Jaka-żeś ty zmieniona! płakałaś snadź wiele! Biedna! — Głos jego był miękki, a wyraz twarzy smutny.
Widziałam także, że Zosia usunęła się z razu od brata, ale, pociągnięta do niego może łagodnemi jego słowami, a może tą potrzebą przytulenia się do kogoś w cierpieniu, jaką czują młode i słabe istoty, objęła jego szyję obu rękoma i znowu cicho płakać zaczęła. Lubomir nie usunął jéj, owszem, przycisnął do swéj piersi i mówił coś do niéj po cichu i łagodnie.
Jaki on dobry! — myślałam sobie, schodząc ze wschodów — jak on boleje nad siostrą! Nie! on nie winien; to tamten zapewne jest tak zły, nieuczciwy, że Lubomir czuł się w obowiązku ratować od niego młodą i niedoświadczoną swą siostrę, choćby kosztem wielkiego jéj cierpienia...
O, jakże trudném do rozczarowania, jak przystępném złudzeniom, jak upartém w raz powziętéj wierze, jest serce młode, czujące w samém sobie niezmierne do dobrego porywy i pragnące z całych sił widziéć na ziemi samę cnotę i wielkość.
W czasie powrotu od mieszkania Zosi do domu, niepojętym dla doświadczeńszych, niż byłam wtedy, ludzi, procesem myśli, zdołałam utrwalić w sobie to przekonanie, że Lubomir odmówił młodemu prawnikowi ręki swojéj siostry, nie przez schlebianie przesądom światowym, nie dlatego, aby miał te przesądy podzielać i im szczęście siostry poświęcać; ale, że inaczéj postąpić nie mógł i nie był powinien, że krok ten podyktowanym mu został przez najszlachetniejsze i najmędrsze w świecie pobudki.
Wszakże rozumowania te nie uspokoiły mię; rozdrażniona i smutna przyjechałam do domu i uprosiłam matkę, aby nie brała mię z sobą na wieczór, na który miałyśmy z nią udać się obie. Matka po pewnym oporze i dopytywaniu się o przyczynę smutku i zmiany, jaką dostrzegła w mojéj twarzy, zgodziła się z mém żądaniem i pojechała na wieczór sama, ja zaś na wszystkie jéj pytania odpowiadałam tylko, że mam silny ból głowy. W istocie bolała mię głowa ale daleko mocniéj czułam ból serca za biedną a tak kochającą Zosię.
Kiedy o wczesnéj bardzo godzinie przywołałam mą garderobianę, aby pomogła mi rozebrać się, przykrego na jéj widok doświadczyłam uczucia. Przyszło mi na pamięć wczorajsze ostrzeżenie Bini, i okropnym węzłem połączyło się w méj wyobraźni z dzisiejszym Lubomira postępkiem.
— Nie! to być nie może! — zawołałam głośno, zapominając się całkiem i gniewną ręką odrzucając od siebie tylko co zdjętą bransoletę.
— Przekonasz się, że tak jest! — ozwał się za mną głos łagodny i smutny. Obejrzałam się i zobaczyłam Binię, która, odprawiwszy garderobianę, stanęła za mną i twarz moję w lustrze widziała. Poczciwa piastunka odgadła snadź moje myśli i znaczenie wyrazów, jakie wymówiłam, niecierpliwym gestem odrzucając od siebie niewinną bransoletę. A ja tak byłam zatopiona we własnych myślach, że nie spostrzegłam ani jéj wejścia, ani oddalenia się Zosi. W milczeniu pomogła mi Binia zdjąć ubranie, a gdy się już położyłam do snu, uczyniła nade mną, według swego od wielu lat powziętego zwyczaju, znak krzyża, i całując mię na dobranoc w czoło, wyrzekła:
— Nie męcz się i nie martw nazbyt, moje dziecko! każde młode i poczciwe serce musi przejść w życiu tę drogę złudzeń i rozczarowań, jaką ty przebywasz teraz! Pogoń za dobrem omyla często tak, jak i pogoń za szczęściem.
Nie dowodzi to jednak, aby jedno i drugie istniéć nie miało na świecie; trzeba tylko zawsze miéć odwagę patrzéć w twarz prawdzie, choćby bardzo smutnéj, bo zaślepienie prowadzi za sobą wielkie nieszczęścia.
Po śnie niespokojnym, który mi same smutne, choć niewyraźne, przedstawiał obrazy, wstałam późno z ciężką głową i tak byłam zajęta myślami o biednéj Zosi i wczorajszym postępku Lubomira, że zaledwie monosylabami mogłam odpowiedziéć matce, troskliwie i z niepokojem dopytującéj się, co mi było, dlaczego wyglądałam blado i w szczególniejsze wpadałam zamyślenie.
W parę godzin po południu siedziałyśmy obie w bawialnym salonie. Matka czytała jakiś nowy romans, który ją wielce zajmował, ja z roztargnieniem i prawie machinalnie haftowałam mankietki; oznajmiono Lubomira. Matka pośpiesznie i z zadowoleniem wyrzekła: prosić! Ja czułam zwiększający się niepokój.
Lubomir z głębokiém uszanowaniem powitał moję matkę, mnie uścisnął za rękę silniéj, niż zwykle, przy czém oczy jego zapaliły się temi iskierkami, które najczęściéj ukazywały się wtedy, gdy patrzał na mnie. Rozmowa szła z pół godziny zwykłym trybem, z tą tylko różnicą, że ja bardzo mało mieszałam się do niéj. Smutna byłam i roztargniona; myślałam wciąż o rozpłakanéj biednéj Zosi; nie mogłam oderwać oczu od twarzy Lubomira, tak pragnęłam wyczytać na niéj powody jego wczorajszego postępku. Lubomir wydawał się także więcéj zamyślony, i więcéj jeszcze, niż zwykle, melancholiczny; matka, która i tak od pewnego czasu zostawiała nas niekiedy sam na sam, jakby w chęci, abyśmy się prędzéj i lepiéj porozumieli, powstała, i przeszedłszy do sąsiedniego gabineciku, usiadła z książką na sofce, tak, że, zostawiając nam wszelką swobodę rozmawiania, nie straciła nas jednak z oczu. Lubomir był u nas częstym gościem. Matka moja, jako tak znacznie starsza, czuła się uwolnioną od zbytnich ceremonii z młodymi ludźmi, to też oddalenie się jéj do sąsiedniego pokoju było bardzo naturalném. Musiało ono także być bardzo na rękę Lubomirowi, bo z pewnym pośpiechem przybliżył on swe krzesło do kanapki, na któréj siedziałam z moim haftem.
— Wiem o tém — zaczął półgłosem — że pani byłaś wczoraj u mojéj biednéj siostry i posiadasz wszystkie jéj tajemnice. Mówiła mi o tém sama. Pozwól pani, abym serdecznie jéj podziękował za tę przyjaźń, za ten kwiat tak rzadki i drogi, jaki pani ofiarujesz Zosi... Serce pani, to skarbnica dyamentowych...
— Nie potrzebujesz mi pan dziękować za przyjaźń moję dla Zosi — przerwałam. — Jesteśmy tak podobne do siebie wiekiem, uczuciami, pragnieniami, iż nic naturalniejszego nad to, żeśmy się zrozumiały i pokochały. Wierzaj mi pan, że wczorajsze zmartwienie Zosi mocno mię dotknęło...
Wymawiając ostatnie słowa, byłam przejęta istotnym żalem i podniosłam na Lubomira oczy, w których mimowoli zakręciła się łza.
— Pani jesteś aniołem dobroci — wyrzekł pan Lubomir stłumionym głosem i, wstrząsnąwszy głową, powiódł ręką po czole. Twarz jego przybrała ponury, tragiczny wyraz, który dziwnie sprzeczał się z kobiecą miękkością rysów i zimną mglistością spojrzenia.
— Pani nie wiesz, — mówił daléj tym samym tonem — z jaką boleścią, z jaką rozpaczą zadawałem cios sercu mojéj siostry... ale musiałem... musiałem!... tak uczynić rozkazywał mi honor, obowiązek, rozkazywało mi sumienie...
— Mój Boże! — zawołałam — więc pan tak źle uważasz pana Władysława, tyle złego wiesz o nim!...
Na te słowa szczególniejszy wyraz przebiegł po twarzy Lubomira, wydało mi się, że mignęło po niéj coś, niby ironia, niby wstyd jakiś tajemny, niby zakłopotanie. Była to tylko błyskawica, po któréj przejściu na rysach jego osiadła znowu gruba warstwa melancholii i rozczulenia. Ale mnie się zdało, że w tém mgnieniu oka otworzyło się okienko duszy Lubomira, a ja ujrzałam przez nie... o! nie chciałam widziéć! spuściłam oczy na haft i tylko białe, atłaskiem wyszywane na batyście, listki, ukazały mi się jakoś szare i brzydkie... Lubomir mówił, znowu wstrząsając włosami i ręką wiodąc po czole:
— Tak, pani! inaczéj uczynić nie mogłem. Postępek ten był mi nakazany przez honor, przez obowiązek, przez sumienie i troskliwość o przyszłość siostry! Przecie jestem jéj bratem! Wszakże ja-to powinienem czuwać nad nią, nad młodą jéj głową, rozciągnąć ramię męzkiéj opieki, być dla niéj puklerzem, chroniącym od niebezpieczeństw, jakie spotykają tak często młodość i niedoświadczenie! O, pani! ja pojmuję moje obowiązki braterskie. Duch mój nie daremnie uniósł się nad poziom i buja w sferach niedostępnych dla wielu ludzi...
W ten sposób mówił jeszcze dość długo. Ja zaś słuchałam, połykałam jego słowa, a gdy nareszcie podniosłam wzrok, Lubomir stał przede mną z wysoko podniesioną głową, w szlachetnéj postawie. Oczy jego spotkały się z mojemi i znowu zapaliły się w nich iskry srebrnawe.
— Tak, pani — ciągnął pan Lubomir — gdyby było inaczéj, gdyby honor, obowiązek, sumienie nie nakazywały mi odmówić panu N. ręki méj siostry, czyżbym śmiał świętokradzką dłonią zgnieść w jéj sercu ten kwiat miłości, który sam najwyżéj cenię ze wszystkich kwiatów, rosnących na tym naszym padole płaczu...
Czyżbym poważył się targnąć na ten węzeł, prawdziwie magiczny, święty, niebiański, który wiąże serc dwoje! O, Pani! ja zbyt wielką cześć wyznaję dla prawdziwéj miłości, abym miał odebrać ją siostrze méj, gdyby nie nakazywały mi tak postąpić: honor, obowiązek, sumienie...
Tak, myślałam, on nie winien! tamten-to był Zosi niegodnym, a on, jak wzniośle pojmuje miłość, z jakim o niéj mówi zapałem!
Listki wyhaftowane na batyście były już całkiem białe, oderwałam jednak od nich oczy i znowu spojrzałam na pana Lubomira. Wydał mi się w téj chwili bardzo pięknym. Na czole jego wyczytałam usprawiedliwienie zupełne; niezwykły rumieniec wzruszenia palił się mu na policzkach; oczy, wpatrzone we mnie, migotały iskrami.
— Jakaś pani dziś piękna! — wymówił szeptem prawie, nachylając się ku mnie. — Jak pani czarownie z tą dzisiejszą bladością, z tym smutkiem tajemnym, który czytam w twém oku! O, pani! i ja cierpiałem!
Tu westchnął głęboko. Spojrzałam nań ze współczuciem.
— Pan cierpiał? — spytałam cicho.
— Tak, pani! — odpowiedział pełnym melancholii głosem, wiodąc ręką po czole; — fale życia unosiły mię po szerokim oceanie świata i byłem jako łódka bez kierowniczego wiosła, jako okręt pozbawiony masztów swych i busoli! Podobny do wędrowca, zbłąkanego na piasczystych wydmach pustyni, spragniony wszystkiego, co piękne i dobre, spragniony miłości prawdziwéj, wielkiéj, namiętnéj, szukałem niespokojnym wzrokiem oazy, na któréj-by spocząć mogły oczy moje i serce...
Umilkł na moment, niby pod wpływem wzruszenia, nad którém zapanować nie mógł, a ja spuściłam oczy na haft, bo instynktowe niemiłe ogarnęło mię wrażenie. Wyraz „oaza”, użyty przez pana Lubomira, rażąco uderzył moje uszy. Razem z nim przypłynęło do mnie bolesne wspomnienie. Wszakże i pan Agenor, oświadczając się, tego samego użył wyrazu!
— Ale przyszła chwila — ciągnął daléj pan Lubomir — że oczom moim ukazał się kwiat czarownéj piękności, serce moje ujrzało i odgadło upragnioną oazę...
Słowo w słowo tak samo mówił pan Agenor!
— Tym kwiatem i tą oazą jesteś pani — omdlewającym prawie głosem wymówił pan Lubomir i dodał, bliżéj jeszcze nachylając się nade mną: Ja panią kocham!
O, czarodziejska mocy wyrazu tego! jaki wpływ niezbadany i nieokreślony posiadasz na serca młode i gorące!
Sama nie wiedziałam, jakim sposobem ręka moja znalazła się w dłoni pana Lubomira. Trzymał ją w silnym uścisku i mówił szeptem prawie:
— Pani! pokochałem cię gorąco, namiętnie, na wieki... życie bez ciebie byłoby mi piekłem okropném... czy podzielasz pani moje uczucia? Czy prawdą jest to, co czytałem tyle razy w twych niebiańskich oczach? O! powiedz mi, czy pozwalasz, abym do szanownéj twéj matki zaniósł prośbę o oddanie mi ręki twojéj? Niech połączy nas wiekuisty węzeł miłości, niech droga życia wspólną nam będzie, a zaścielę ci ją samemi kwiatami. Powiedz mi pani, wymów jedno słowo, niech wyrok mój posłyszę z ust twoich! Czy pozwalasz mi mówić o tém z twą matką?...
— Tak — odpowiedziałam z cicha, przejęta uczuciem szczęścia, bo słowa pana Lubomira brzmiały w mém uchu tak gorące, tak na wskróś przesiąknięte miłością dla mnie, tak prawdy pełne...
— O, dziękuję ci, pani, dziękuję! — zawołał z uniesieniem, niosąc do ust mą rękę. — Zaraz, zaraz to uczynię... I podniósł się na-pół z krzesła.
— Albo nie — wymówił — jutro lepiéj. Dziś, w téj chwili, radość mąci mi myśli w głowie... niezdolnym był-bym wypowiedziéć przed matką pani treści mego serca, wyśpiewać przed nią téj pieśni, która mi gra w duszy... Oddalę się: potrzebuję w samotności uspokoić zbuntowane bicia mego serca... potrzebuję w samotném słodkiém marzeniu wychylić powoli kroplę po kropli ten kielich rozkoszy, jaki podałaś mi pani, dając mi swéj miłości, swéj ręki obietnicę... pożegnaj pani matkę swą ode mnie, bo ja nie mam siły... jutro, lub dziś w wieczór, będę tu i może mi daném będzie nazwać cię, pani, moją narzeczoną!..
To rzekłszy, okrył pocałunkami moje ręce i wybiegł z salonu drzwiami, od których siedzieliśmy o kilka kroków zaledwie.
Powstałam, nogi się chwiały pode mną. Znowu więc posłyszałam ten cudowny wyraz: kocham, i drugi, bratni mu, a tak dźwięczny, tak tajemniczo rozkoszny: narzeczona! Pokój ze wszystkiemi swemi sprzętami wirował wkoło mnie i przed sobą nic nie widziałam.
Nagle poczułam się pociągniętą za rękaw; ktoś ujął moję rękę i, sama nie wiedząc jak, znalazłam się w sali jadalnéj z Binią, która, ciągnąc mię za sobą, spiesznie mówiła:
— Piérwszy raz w życiu słuchałam pode drzwiami, ale było to z trwogi o ciebie... przewidywałam, że ci się dziś oświadczy... tak się i stało... przyjęłaś go prawie... nieszczęśliwe dziecko! pójdź-że i zobacz sama...
Tu zatrzymała się i wskazujący palec wyciągnęła ku na-pół otwartym drzwiom od przedpokoju.
Dziś jeszcze, po wielu upłynionych latach, wspomnienie widoku, jaki ujrzałam wówczas, przejmuje mię bolesném uczuciem! dziś jeszcze rumieniec wstydu występuje mi na policzki przy tém wspomnieniu, a na serce kładzie się dłoń mroźna. A jednak wiele już lat upłynęło odtąd, wiele różnych na tym biednym świecie widziałam rzeczy! Cóż więc musiało dziać się ze mną wówczas, wówczas, gdym była tak młoda, świeża duszą, niedoświadczona, tak łatwo i uparcie wierząca!..
Na środku przedpokoju stał pan Lubomir, ubrany już w palto i w kapeluszu na głowie. Przed nim o parę kroków stała garderobiana moja, Zosia, trzymając w ręku żelazko do prasowania. On trzymał drugą jéj rękę i ciągnął ją ku sobie. A twarz jego, mój Boże! jakiż wyraz miała twarz jego! Wstrętny jakiś, brzydki, niepojęty dla mnie, ale taki, że na widok jego twarz moja oblała się ukropem, brwi ściągnęły się mimowoli, powieki kłoniły się w dół pod naciskiem niezmiernego wstydu. Nie spuściłam ich jednak, okropna przejęła mię żądza zobaczenia, usłyszenia wszystkiego.
Zosia, cała w płomieniach, wyrywała się i odwracała głowę. Pan Lubomir nie spuszczając z niéj wzroku i coraz silniéj pociągając ją do siebie, wymówił dość cicho, ale głosem, którego każdy dźwięk przeszywał me serce: Czegoż wyrywasz się, moja śliczna! takie masz piękne, filuterne oczki! pozwól, abym na nie popatrzał!
— Ja nie mam czasu, proszę pana! — odparła dziewczyna, wyrywając się z całéj siły.
— No, co tam, że nie masz czasu! czyż nie możesz poświęcić mi jednéj chwilki! Ja ciebie tak kocham...
Nic więcéj nie widziałam, nic więcéj nie słyszałam...
Ostatni wyraz wpadł mi do piersi, jak kula ognista! ciemno mi się zrobiło w oczach, dłońmi zakryłam płonącą twarz. Posłyszałam, jak Binia zatrzasnęła drzwi do przedpokoju i poczułam, że położyła rękę na mém ramieniu. Słowa, które mówiła do mnie, jak niewyraźne brzmienie dochodziły do mego pojęcia; zrozumiałam tylko, że piastunka moja widziała już nieraz, jak człowiek, w którego szlachetność i miłość uwierzyłam, w podobny sposób zalecał się do mojéj garderobny, i niespokojna o mój los, umyślnie dziś oddaliła z przedpokoju lokajów, a wysłała tam pod jakimś pozorem Zosię, bo była pewną tego, co nastąpiło, i chciała mi oczy otworzyć.
Odjęłam dłonie od twarzy, skrzyżowałam ręce na piersi i stałam nieruchoma, patrząc przed siebie, a nic nie widząc.
Jeden tylko wyraz, ten wielki, święty wyraz: kocham! brzmiał mi wciąż w uchu, ten wyraz zbluźniony, wymówiony do mnie przed chwilą z takim zapałem i taką prawdą w głosie, i jednocześnie temiż ustami rzucony pod nogi pokojówce, na podłogę przedpokoju, z pustym śmiechem i zmysłowém uniesieniem!
Poczułam na ustach uśmiech palący, gorzki, jak piołun; po chwili uśmiech ten rozszerzał się i coraz więcéj palił i bolał, aż roztworzył całkiem moje usta, z których wyszedł śmiech głośny, długi, z saméj głębi piersi, i rozlegający się po obszernéj sali całą gammą o coraz wyższych, przenikliwszych tonach. Upadłam na kanapę, twarz znowu zakryłam dłońmi i śmiałam się ciągle, coraz głośniéj, a w piersi bolało mi coś i jęczało, i ręce czułam całe mokre od łez.
— Co to jest? co to się stało? — posłyszałam przy sobie głos mojéj matki, która przerażona rzuciła się ku mnie, odrywała mi ręce od twarzy i sama rozpinała moję suknią. Wody! wody! — wołała z przerażeniem i kropiła moje skronie orzeźwiającym płynem; ale ja nie przestawałam śmiać się, zdawało-by się, że jakiś demon śmiechu wstąpił we mnie, a ja nie mogłam wyrzucić go z siebie, siliłam się a nie mogłam. Doktora! — wołała moja matka przeszywającym głosem; po tym jéj wykrzykniku słyszałam jeszcze ruch jakiś wkoło siebie; zdawało mi się, że mię niesiono, aż przestałam całkiem słyszéć i czuć.... straciłam przytomność.
Kiedy otworzyłam oczy, leżałam w łóżku rozebrana, a przy mnie stał lekarz z zamyśloną twarzą; matka moja, blada i bardzo smutna, Binia z zapłakanemi oczyma, bez okularów, które snadź zdjęła w przystępie rozpaczy, i z czepkiem opadającym z siwych włosów.
— Niech pani się uspokoi — rzekł lekarz, zwracając się do mojéj matki — niebezpieczeństwa niéma żadnego. Córka pani doświadczyła nerwowego ataku, który żadnych po sobie ważnych nie zostawi następstw, oprócz skłonności doświadczania na przyszłość podobnych. Musiał to być skutek bardzo silnego moralnego wstrząśnienia, a oprócz tego panie tak niszczą swoje zdrowie i rozstrajają systemat nerwowy ciągłą zabawą, bezsennością, wrażeniami światowego życia, że...
Przy ostatnich wyrazach lekarza, matka moja spuściła oczy, fałdy na jéj czole stały się bardzo głębokie; przenikałam, że dręczył ją w głębi wyrzut, jaki sobie czyniła, i niepokój o mnie.
— Zapiszę córce pani uspakajające lekarstwo, ale przedewszystkiém zalecam, aby przez trzy dni najmniéj ani na krok nie opuszczała swego pokoju, nie widywała nikogo, oprócz domowych, i zostawała otoczoną najzupełniejszą ciszą i spokojnością... Systemat nerwowy silnie jest podrażniony; radziłbym nadal powstrzymywać się od bezsennych nocy, częstego gwaru i zabaw, wrażeń działających na wyobraźnią, inaczéj może nastąpić nerwowe osłabienie i rozstrojenie, którego tyle z naszych pań doświadcza, a które z czasem psuje organizm fizyczny i niekorzystnie wpływa nawet na charakter...
Zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Pani musisz się czuć osłabioną i doświadczać bólu głowy?
— W istocie, miałam w skroniach ból nieznośny i byłam tak słabą, że zaledwie podnieść się mogłam na łóżku.
Jak tylko lekarz oddalił się, wzięłam rękę mojéj matki i całując ją, rzekłam:
— Moja mamo! proszę cię, abyś tak uczyniła, iżby pan Lubomir nie przestąpił więcéj nigdy progu naszego mieszkania!
Usiadła przy mnie, i długo patrzyła ze łzą w oczach.
— Wiem o wszystkiém — wyrzekła w końcu — Balbina całą rzecz mi opowiedziała. Nie masz szczęścia, moje biedne dziecko, a jednak ja sama łudziłam się.
Znowu pochyliła głowę, jakby wstydziła się i wyrzucała sobie, że nie zdołała ochronić mię od złudzeń i bolesnego rozczarowania.
— To, co cię spotkało — mówiła daléj — to, co widziałaś dziś i co cię tak mocno dotknęło, może liczyć się do powszednich i całkiem zwyczajnych zdarzeń. Nie jedna panna, starsza od ciebie i z innemi pojęciami i żądaniami, zaśmiała-by się tylko z czegoś podobnego, albo-by, co najwięcéj, bardzo lekko się zmartwiła, ale ani-by jéj na myśl przyszło wyrzekać się świetnego maryażu dlatego, że garderobiana jéj przystojna, a narzeczony lubi ładne twarze wszędzie, gdzie je napotka, czy to w salonach, czy w przedpokojach...
— Moja matko! — zawołałam, podnosząc się żywo — czyliż sądzisz, że i ja podobnież uczynić powinnam była? Czyliż-byś chciała, abym oddała czyste, całe, tak żywo i niezmiernie mogące kochać moje serce człowiekowi, który rzuca swoje na wszystkie wiatry świata, pod nogi subretkom i garderobianom...
— Serce? — wyrzekła z wolna moja matka; — czyż myślisz, że u niego serce grało tu najmniejszą rolę w zalotach do twojéj pokojówki?...
— A jednak mówił jéj, że ją kocha! — zawołałam.
— Moje dziecko! — odpowiedziała matka ze smutnym uśmiechem — mężczyźni nie cenią tak, jak my, tego wyrazu; rzucają go często w żarcie, w uniesieniu jakiémkolwiek, na wiatr.
— O, moja mamo! — przerwałam — ja nie chcę człowieka, który mówi, że wyraz ten ceni wysoko a lekceważy go w gruncie; ja nie chcę człowieka, który wyraz ten na wiatr rzuca!...
— I dobrze jest, że nie chcesz takiego człowieka — wyrzekła moja matka po chwili smutnego zamyślenia. — Zapewne, praktycznie biorąc, możesz źle wyjść na tém, możesz nie znaléźć nigdy, a przynajmniéj długo, świetnego losu, jakiego bardzo dla ciebie pragnę; ale, Wacławo moja, ja nie należę do rzędu matek, które pragną z duszy swego dziecka zetrzéć wszystkie wyryte na niéj litery lepszych i wyższych pragnień, a zastąpić je samemi arytmetycznemi cyframi, sprowadzonemi do jednego mianownika materyalnego powodzenia. Sama, będąc w twym wieku, marzyłam, duchem wyrywałam się za obręb otaczającéj mię sfery, śniłam o ideale... znalazłam go, ale i utraciłam własną winą... Wszakże ze snów mojéj młodości i z cierpień późniéjszych zostało we mnie coś, co mi mówi, że dobrze czynisz, szukając po świecie nietylko bogactwa i świetności, ale cnoty i prawdy, coś, co przeszkadza mi gniewać się na ciebie za to, że odrzucasz bogactwo i brzmiące imię dlatego, że razem z niemi nie ujrzałaś szlachetności i prawdziwego uczucia!
To rzekłszy, matka moja pocałowała mię w głowę i odeszła. Zostałam sama w pokoju, o przysłoniętych sztorami oknach, słaba, z bolącą głową, z pustką, która nagle utworzyła się w méj piersi.
W trzy dni potém siedziałam jeszcze, według zalecenia lekarza, w swoim pokoju, z bólem głowy i mocno zmęczona a wzruszona, bo przed chwilą właśnie opowiedziałam historyą katastrofy zaszłéj ze mną i z panem Lubomirem. Helena, która, siedząc naprzeciw mnie, słuchała uważnie, nie przerywała mi ani jedném słowem, tylko od czasu do czasu uśmiechała się właściwym sobie smutno-ironicznym śmiechem. Zdziwi się może ktokolwiek, że tak drażliwe i przykre dla mnie przejście opowiadałam towarzyszce; ale naprzód, jak najczęściéj bywa u bardzo młodych osób, nie miałam tajemnic dla rówiennic moich, z któremi byłam sprzyjaźniona; następnie, Helenka była mi jedną z najsympatyczniejszych i najbliższych towarzyszek; nakoniec była ona znacznie starszą i doświadczeńszą ode mnie, wierzyłam w jéj rozsądek i znajomość ludzi, pragnęłam więc, aby mi wytłómaczyła to, czego dotąd jeszcze w postępowaniu i osobie pana Lubomira zrozumiéć nie mogłam.
— Jeżeli nie w szczególności, to w ogólności przewidziałam to, co mi teraz opowiedziałaś — ozwała się Helenka, gdym skończyłam mówić — byłam pewną, że ulegniesz rozczarowaniu tak prędko, jak uległaś złudzeniu pana Lubomira. Znam go oddawna; był on piérwszym młodym człowiekiem, którego poznałam, i który starał mi się podobać, gdy w świat wyszłam; miałam dla niego dość żywą sympatyą; tak, jak ty, uznawałam go skończonym ideałem, i tak, jak ty również, choć innemi sposobami i zbiegiem innych wypadków, przekonałam się, że jest to sobie wielce tuzinkowe indywiduum, i że cała garść marzeń i westchnień, jaką en l’honeur de lui straciłam, była najzupełniéj próżnym wydatkiem...
— Ależ moja droga! — zawołałam — dlaczegoż tak pięknie mówi? dlaczegoż tak wzniosłe i szlachetne wygłasza zasady i pojęcia?
— Deklamator! — odrzekła krótko Helenka, wzruszając ramionami.
— Czy podobna jednak — wymówiłam jeszcze — aby, mówiąc w ten sposób, człowiek nic a nic nie czuł tego o czém mówi, nic a nic nie obstawał w życiu za tém, co wygłasza? — Helenka uśmiechnęła się po swojemu i znowu ramionami wzruszyła.
— Moja Waciu — wyrzekła — gdybyś była cokolwiek doświadczeńszą, niż jesteś, a cokolwiek mniéj wrażliwą i skłonną do uwierzenia pięknym pozorom, dostrzegła-byś w samych słowach pana Lubomira przesadę, nadętość, więcéj brzmiących wyrazów i frazesów, niż zdrowych i głębokich myśli. Jest to, moja droga, dzwon, wydający z siebie donośne głosy, ale wewnątrz pusty; jest to jeszcze aktor, nie umiejący nawet dobrze na pamięć swojéj roli, ale recytujący ją wielkim głosem i z wielkiemi, gestami dla uczynienia effektu na spektatorów; jest to jeszcze przedewszystkiém nicość chodząca, która, poczuwszy sama w sobie, że jest nicością, a nie chcąc uchodzić przed światem za nią, oblokła się od stóp do głowy w wiele mówiącą melancholią, w romansowe zamyślenie, we wspomnienia przebytych cierpień, w duchową idealność i poetyczność, w cały ten, słowem, arsenał wyuczonych pozycyi, frazesów, spojrzeń, gestów, mimiki, w jakie uzbrajają się zarozumiali a ambitni głupcy, hultaje, chcący posiadać uwielbienie ogólne, a nie myślący o zdobyciu go jakąkolwiek zasługą; pogromcy serc kobiecych, idący do swych celów w romantycznym płaszczu Almawiwy, o melancholijném spojrzeniu Dafnisów i tutti quanti podobnych głupców, hultajów, Donkiszotów i Donżuanów, od których niech każdą z nas broni Bóg i Najświętsza Panna Marya Ostrobramska!
Wypowiedziawszy tę tyradę, Helenka odetchnęła głęboko, bo ból piersi, jakiego doświadczała, utrudniał jéj długie mówienie; ale widząc, że patrzę na nią z lekkiém zdziwieniem, uśmiechnęła się i mówiła daléj:
— Moja droga! Spostrzegam, że dziwisz się, iż mam tyle doświadczenia i umiem tak dobrze rozgatunkować ludzi. Otóż nie dziw się; mam dwadzieścia dwa lata; sześć lat całych i okrągłych żyję już na świecie, jako panna dorosła i na wydaniu; do tego, jak wiesz, mam niezły, choć niezbyt wielki posag, nie jestem zupełnie brzydką, a rodzice moi pragną, abym się co najwięcéj bawiła, jak najładniéj ubierała, jak najświetniéj za mąż poszła i t. d. To wszystko dało mi sposobność poznania wielu ludzi, a że mam z natury dar spostrzegawczy i że długo byłam dręczona takąż żądzą ideałów, jaka ciebie dręczy, zatém... zatém patrzyłam, myślałam, poznawałam i... poznałam. Poznanie to, kto wié? może mi życie kosztować będzie, bo z początku wiele płakałam, potém wiele śmiałam się, a śmiech, wierzaj, więcéj mi zaszkodził od płaczu. Mówiłaś mi, że i ciebie śmiech porwał, gdy zobaczyłaś owę sławną scenę w przedpokoju; to źle! strzeż się podobnego śmiechu, bo mogą cię z czasem piersi boléć, jak mnie bolą, nerwy ci się rozstroją i dostaniesz kaszlu, który bardzo źle wróży... No, ale mniejsza oto! o czém-że to ja chciałam mówić? — ciągnęła Helenka po krótkiéj pauzie, w czasie któréj zakaszlała w istocie — a! o panu Lubomirze! Otóż widzisz, znałam ja niejednego już takiego romantycznego młodzieńca, który śpiewał, ba, czasem i pisał, alias gryzmolił ody pochwalne na cześć miłości, prawił o wiekuistém połączeniu się serc dwojga, o kochaniu do grobowéj deski, o chatce w lesie z ukochaną, a obok tego nie pogardził przystojną twarzą pokojówki i recytował przed nią słowo w słowo, tylko w przystępniejszéj nieco formie, to w garderobie, co téj ukochanéj swojéj prawił w salonie.
I takich jeszcze zdarzyło mi się widziéć, którzy, przesiedziawszy kilka lat w Paryżu i nasłuchawszy się tu i owdzie tego i owego, szerokie mówili kazania o równości wszystkich ludzi pomiędzy sobą, głośno powstawali przeciwko przesądom tego świata, oświadczali, że są rycerzami, gotowymi w każdéj chwili skruszyć kopię z każdym, kto-by się jeszcze przesądów tych miał trzymać, ale gdy nadeszła sposobność wprowadzenia w czyn tych wszystkich pięknie wygłaszanych frazesów... traf! rycerz przemienił się w barana, i ze spuszczonym łbem biegł za swym stadem i beczał, jak inne beczały... Otóż pan Lubomir jest jota w jotę takim Donżuanem, strojącym się w płaszcz Almawiwy i w sentymentalizm pasterzy złotych wieków; takim rycerzem, wojującym językiem, a wobec czynu przemieniającym się w wiernego swemu stadu barana, i w tém-to właśnie leży klucz do zagadki jego całéj moralnéj wartości, redukującéj się do zera, i téj pozornéj sprzeczności pomiędzy słowami jego a postępowaniem.
— Czy jesteś zupełnie przekonana — przerwałam — że pan Lubomir nie miał żadnéj istotnéj słuszności, odmawiając ręki swéj siostry panu Władysławowi N. i że uczynił to jedynie przez dumę i posłuszeństwo zwyczajom, panującym w jego klasie?
— A ty czy jeszcze wątpisz o tém? — zapytała nawzajem Helenka. — Czyliż człowiek, który udaje zapał miłosny, przysięga miłość do grobowéj deski, a w moment potém przeniewierza się własnym słowom w najlekkomyślniejszy i najbrudniejszy sposób, może być pod innemi względami konsekwentnym z samym sobą, szczerze wyznającym w czynie to, co wyznaje i głosi ustami? Nie, moja droga! pan Lubomir nie miał żadnéj słuszności, raniąc tak boleśnie serce biednéj Zosi, i odpychając od niéj jedyną może sposobność uczciwego i prawdziwie szczęśliwego zamążpójścia, jaka jéj się w życiu zdarzyła. Pan N., lubo jest jeszcze młodym, posiada ogólną i ustaloną opinią zacnego, rozumnego i biegłego w swym zawodzie człowieka. Wiem o tém szczegółowo i dokładnie, bo stryj mój, który, jak wiesz, jest bardzo bogaty, ale usposobieniem różni się wielce od mego poczciwego i najlepszego, lecz pełnego kastowych pojęć, ojca, używa zwykle pana N. jako adwokata i niezmiernie go lubi i szanuje. Brat mój stryjeczny, którego nie znasz, bo kształci się teraz w Uniwersytecie, jest najściślejszym pana N. przyjacielem. Przyjeżdżał on właśnie w tych dniach do rodziców, z powodu pewnych spraw familijnych, i widział młodego adwokata w kilka godzin po otrzymanéj przez niego od brata Zosi odmowie. Opowiadał nam, że znalazł go pogrążonego w wielkim i prawdziwym żalu, nad którym jednak panowało poczucie obrażonéj dumy i godności osobistéj. Lubomir bowiem niczém rozumném nie umiał usprawiedliwić swojéj odmowy, a z całego jego znalezienia się i sposobu, w jaki mu ją wyłożył pan N. wniósł, że jedyną przeszkodę do połączenia się jego z Zosią stanowi, w wyobrażeniu jéj brata, pozycya jego społeczna, jako człowieka pracy, który sam sobie winien wszystko i nosi, jak wiadomo, demokratyczne nazwisko, przypominające wyraźnie pochodzenie od zagrodowéj szlachty...
— To okropne! — zawołałam — jaka obłuda! co za nieszczerość! Wszak jeszcze brzmią mi w uchu słowa pana Lubomira:
„Pękają już mury średniowiecznych przesądów, które dzieliły dotąd ludzi na klasy i stany! Dziś praca uszlachetnia! Dziś poczciwy biedak więcéj wart od nieuczciwego bogacza.”
— I tam daléj, i tam daléj! — przerwała mi, śmiejąc się, Helenka. — Frazesy żywcem wyjęte z ust jakiegoś republikańskiego mówcy, albo jakiegoś zrujnowanego markiza, starającego się o córkę bogatego episiera i pragnącego przypodobać się au pauvre diable le riche papa admiracyą rotiury i naprędce włożoną czerwoną czapką. Pan Lubomir przywiózł z sobą z za granicy wszystkie modne formuły o egalizacyi i fraternizacyi, i popisuje się niemi tak, jak Diumasowskiemi apostrofami do miłości, melancholicznemi pozami i tym podobnemi obsłonkami, któremi pragnie pokryć swą istotną nicość, zajaśniéć w towarzystwie i sprawiać swoją, bladą zresztą, osobistością nieustanne efekta; ale gdy idzie o wydanie siostry za człowieka, który nie posiada dóbr i pracuje na kawałek powszedniego chleba, o! wtedy rzecz inna! Wtedy pardon monsieur, vous étes peuple, a moja siostra jest bien née i powinna zostać jaśnie wielmożną panią, nie jakąś tam adwokatową, czy doktorową, czy jakiegokolwiek tam zresztą demokraty i wyrobnika żoną. Inaczéj, jakże-bym spojrzał w oczy światu? Jakże-bym pogodził moję własną wielkość z małością mojego szwagra, le pauvre diable adwokata, czy kogoś tam z tego gatunku?
Co innego, moja droga, mówić, a co innego czynić. Dla mówienia pięknych i górno-brzmiących słów, dosyć jest miéć trochę pamięci i wiele próżności; ale dla dokonania czynu, trzeba odwagi i prawdziwych przekonań, a tych, mój Boże, okazów świat nasz posiada tak mało, jak zoologiczne gabinety białych kruków i czarnych łabędzi...
Ostatnie wyrażenie było ulubioném przez Helenkę porównaniem, gdy mówiła o miłości, szczęściu lub ideałach.
Umilkła i czoło na dłoń spuściwszy, zamyśliła się. Na bladych jéj policzkach wybiły się dwie plamki, z oczu wpatrzonych w posadzkę strzelał smutny a gorący wyraz. Z wielkim smutkiem patrzyłam na nią. Sześć lat, mój Boże, sześć lat tylko życia, spędzonego w ciągłym gwarze zabaw i tłumie ludzi, tak chłodne, bolesne rozczarowanie wlało w tę piękną, myślącą i szlachetną istotę!
Nagle Helenka podniosła głowę i zawołała:
— A propos! zapominam ci téż oznajmić ważną nowinę, la nouvelle du jour, którą od wczoraj cały nasz świat powtarza!
— Cóż to takiego? — zapytałam ciekawie.
— Zenia przyrzekła panu Michałowi...
— Czy już? — zawołałam.
— Już i to po długich wahaniach się — odpowiedziała Helenka. — Stało się to w dniach, gdy byłaś cierpiącą i nie mogłaś widywać nikogo. W braku ciebie, Zenia obrała mię sobie za powiernicę i któregoś dnia wpadła do mnie, jak to wiész ona umié, z trzaskiem drzwi i szelestem sukni, uścisnęła mię i zawołała:
— Czy wiesz? już oświadczył się.
— I cóż mu odpowiedziałaś? — spytałam.
— Rozkazałam mu, aby na decyzyą moję czekał trzy dni!
— A jakąż będzie ta decyzya?
— Alboż ja wiem? zdaje się, że odmówię!
Po téj rozmowie z pół godziny biegała po moim pokoju od okna do drzwi i od drzwi do okna, nic nie mówiąc, a tylko szarpiąc z całéj siły rękawiczkę; potém uścisnęła mię znowu i pojechała, ani wspomniawszy więcéj o panu Michale. Nazajutrz, zaledwie ubrałam się, przyjechała znowu. Była daleko już poważniejszą i, co dziwna, nie miała wcale na twarzy rumieńców. Usiadła ze mną na sofce i ze dwie godziny prawiła mi o różnych rzeczach, o sukniach, o teatrze, o wczorajszym wieczorze, a ani słówka nie wspomniała ani o panu Michale, ani o swojém postanowieniu. Mówiła zaś tak prędko i ciągle, jakby lękała się, abym jéj nie zadała jakiego pytania. Dopiero żegnając się ze mną i zawiązując wstążki od kapelusza, rzekła krótko:
— Czy wiesz? zdaje mi się, że dam mu słowo! — potém, nie czekając mojéj odpowiedzi, pocałowała mię i wybiegła z pokoju. Tego samego dnia wieczorem znowu przyjechała. Biedną rękawiczkę trzymała w ręku, całkiem podartą i poszarpaną.
— Wyobraź sobie! — zawołała zaraz przy wejściu — mama koniecznie chce, abym mu przyrzekła. Emilka odradza, ja sama téż nie chcę go i z pewnością odmówię!... Odmówię! odmówię! — powtórzyła kilka razy, szarpiąc nieszczęśliwą rękawiczkę; porozmawiała jeszcze ze mną parę minut o rzeczach obojętnych, nie chcąc nawet usiąść, i uciekła. Wczoraj byłyśmy z mamą u jéj matki, a w czasie, gdy starsze panie usiadły na kanapie i zajęły się rozmową, Zenia pociągnęła mię do swego pokoju i, chwytając moję rękę, rzekła: — Czy wiesz? już przyrzekłam! — Poczém zakryła twarz chusteczką i w głos się rozpłakała. Emilka była także bardzo smutna i łzy miała w oczach. Przyznam się, że żałuję Zeni; dobra to bardzo i nie głupia dziewczyna, a przewiduję, że nie będzie wcale szczęśliwą, jeśli danie słowa przyszłemu małżonkowi tyle ją walki i bólu kosztowało...
Zaledwie Helenka skończyła mówić, gdy z trzaskiem i na oścież otworzyły się drzwi, a do pokoju weszły: Emilka i Zenia. Przy piérwszych powitaniach i uściśnieniach uważałam, że twarz Zeni miała wyraz rozpromienienia i wesołości. Usiadła przy mnie i zapytała z cicha: — Czy wiesz, Waciu, co w tych dniach zaszło ze mną? — Wiem — odpowiedziałam, patrząc ze zdziwieniem na jéj rumianą twarz i śmiejące się oczy. — A więc wszystkie już wiecie o tém! — zawołała głośno Zenia, zrywając się z kozetki, — niéma więc sekretu? Idę za mąż! ślub odbędzie się w ostatnią niedzielę karnawału, a ponieważ dzieli nas od niéj kilka zaledwie tygodni, jesteśmy z Emilką literalnie zarzucone robotą i kłopotami...
— Kłopotami około czego? — przerwałam.
— Około wyprawy mojéj! — zawołała Zenia, biegając po pokoju, i żywo gestykulując, mówiła daléj: — Myślicie może, iż to jest rzecz łatwa zrobić wyprawę! Otóż mylicie się; i ja tak myślałam, ale widzę teraz, że się myliłam. Grand Dieu! jakaż to praca! Mama, Emilka i ja, we trzy, zaledwie będziemy mogły wydołać zadaniu. Zaczęło się to dopiéro od wczoraj, a już mam głowę przewróconą od tego huku, stuku, jeżdżenia, targowania się, kupowania, przymierzania, a cóż to daléj będzie? Przyjdzie chyba zapomniéć o Bożym świecie...
— I o narzeczonym — przerwała, śmiéjąc się, Helenka.
— Ja sobie swoją drogą, a on swoją — odpowiedziała Zenia — ja kupuję suknie, koronki, szale, biżuterye, kapelusze, czepeczki i t. d., a on pojechał kupować powozy, konie, liberye, meble, zwierciadła i t. d., i nie zobaczymy się, aż w wigilią ślubu.
— Jakto? — zawołałam — nie zobaczysz narzeczonego, aż w wigilią ślubu?
— A na co mi on potrzebny? — zawołała Zenia; — przeszkadzał-by mi tylko w robieniu sprawunków.
— I nie będzie ci za nim tęskno? — spytałam.
Zenia zrobiła drwiąco-wesołą minkę.
— Zeniu — ze smutkiem wyrzekła Emilka — gdybyś kochała pana Michała, nie tak-byś mówiła...
Zenia obie ręce do uszu podniosła.
— Moja Emilko! — zawołała — już ty mi dość nagadałaś o tych swoich kochaniach i niekochaniach, straconych marzeniach, przyszłych nieszczęściach i tym podobnych rzeczach, o których więcéj słyszéć nie chcę. Daj mi już raz święty pokój z tym swoim: „ależ ty go nie kochasz!” Słyszałaś przecie, jak mama mówiła, że l’amour viendra après le mariage! Wprawdzie, między nami mówiąc, nie bardzo ja w to wierzę, aby francuzkie to przysłowie sprawdziło się na mnie, i abym miała po ślubie zapłonąć gorącą miłością dla mego przyszłego małżonka. Ale stało się! rzecz zdecydowana! nie kocham wprawdzie pana Michała, ale nie mam téż do niego antypatyi i uważam go za dobrego i poczciwego człowieka. Przytém, zostając jego żoną, otrzymam pewność, że nie będę już nigdy starą panną, co przy moich problematycznych wdziękach i problematyczniejszym posagu było bardzo możebném. Jako mężatka, będę miała niezależną w świecie pozycyą, swobodę rozporządzenia się wszystkim, co będzie do mnie należało, i mnóztwo przyjemności, rozrywek, zabaw, których pan Michał z pewnością mi dostarczy, bo kocha mnie i jest dobry i bogaty...
— A serce? — ozwała się z wolna Emilka.
— A obowiązki? — powtórzyła za nią Helenka.
Zenia znowu przycisnęła uszy rękoma.
— I znowu te wielkie wyrazy! — zawołała. — I kiedyż dacie mi już święty z niemi pokój? Serce? wielka mi rzecz! Jeżeli chcecie wiedziéć, to teraz nic a nic nie czuję, że mam w sobie to niespokojne narzędzie kochania...
— A jak poczujesz, że je masz, a będzie już po ślubie? — zapytała Emilka.
— Alors nous verrons! — z komiczną powagą odrzekła Zenia.
To rzekłszy, pożegnała się ze mną i z Helenką, i pociągnęła z sobą siostrę, mówiąc, że mają jeszcze do zrobienia przed obiadem kilka sprawunków. Wkrótce po nich i Helenka mię opuściła.
Gdy zostałam sama, długo myślałam o Zeni i jéj dziwném dla mnie usposobieniu. Dotąd wyraz „narzeczona” przedstawiał mi zawsze dziewicę, całą przejętą głębokiém a świętém wzruszeniem, więcéj zamyśloną, niż wesołą, z trwogą i nadzieją zarazem marzącą o téj nieznanéj przyszłości, odsłaniającéj przed nią rożek swéj tajemniczéj zasłony, nie mogącą ani na dzień jeden bez bólu rozstać się z wybranym swego serca. Tak wyobrażałam sobie zwykle narzeczoną. I otóż ujrzałam dziewicę, która przed dwoma dniami tém mianem się przyoblokła, i jakże ujrzałam ją różną od narzeczonéj, co się zjawiła w méj wyobraźni! Pośród aksamitów, koronek i szalów, mających składać pyszną wyprawę, fruwała ona lekko, jak motyl, serca nie czując w piersi, do przyszłości mówiąc lekkomyślnie: Alors nous verrons!
Narzeczony jéj, o kilkadziesiąt mil oddalony, skupował także powozy, konie, liberyą; a pożegnawszy się w tym dniu uroczystym, gdy ona mu powiedziała: będę twoją! zobaczą się dopiéro z sobą aż w wigilią ślubu!... I nie tęskno jéj za nim, i ze śmiechem mówi ona: „a na cóż mi on potrzebny?”
— Nie! — zawołałam w myśli — jabym nie taką była narzeczoną! Jabym z wybranym moim długie, długie spędzać musiała godziny, aby ducha jego tak ściśle, tak ściśle ze swoim zespolić, iżby już byli jak bracia rodzeni. Jabym narzeczonemu memu tyle, tyle rzeczy do opowiedzenia miała i pragnęła-bym słuchać go w cichych minutach zmroku, jak-by mi mówił o wszystkiém, co żyje na niebie i ziemi, o ludzkości ogromnéj, kraju kochanym, czynach i cnotach wielkich, i o sobie, i o tém, jak mię kocha! A jabym pytała jego, jaką będzie ta nasza przyszłość wspólna, ta droga, na którą on mię wprowadzi? Czy na wzór ptaków, co z rozpiętemi skrzydłami kołyszą się pod niebem wysokiém, dusze nasze, nierozłączone z sobą, uniosą się nad poziom pospolitości, górnych wyżyn cnót i czynów dosięgną? Czy serca nasze, pod blaskiem i ciepłem uczucia, wiecznie kwitnąć będą miłością i poezyą, jak kwiaty purpurą i bielą kwitną pod słońca promieniem? I pytała-bym go jeszcze: czy bardzo kocha mię? czy lubi kolor moich włosów? czy w oczach moich odgaduje mą miłość? I prosiłabym, aby spojrzał na mnie, a gdyby już to uczynił, czytała-bym w jego oczach przyszłość mego życia, szczęście mego serca, spełnienie moich przeczuć, wiarę mego umysłu... I gdzież-by mi już po tém wszystkiém było myśléć o wyprawie! Niech-by już sobie o niéj myślał kto chciał, jabym myślała o nim i o przyszłości.
Tak marzyłam długo, gdy nagle ocknęłam się. Z marzeń moich obudziła mię myśl, że może nigdy dziać się tak ze mną nie będzie, że może nigdy niczyją nie będę narzeczoną!
Wszak dwa razy już w życiu przekonałam się, że mogę kochać takiego człowieka, w którego wielkość, zacność i rozum bez granic uwierzę. Z upadkiem wiary téj, więdnie we mnie kwiat uczucia. Mogę tylko ukochać człowieka z piękną duszą... dlaczego tak jest? Wie o tém chyba jeden Bóg, który stworzył moję duszę. A takiego człowieka czy spotkam kiedy na drodze mojéj? Ludzie tacy, to białe kruki, mówi Helenka.
A jeszcze czy którykolwiek z takich ludzi zechce zbliżyć się do mnie i będzie mógł mnie ukochać? Czy każden z nich nie weźmie mię za lalkę ustrojoną, za próżną i wietrzną istotę, kochającą tylko zabawy i błyskotki i upędzającą się za tém, co się zwie w świecie świetnym maryażem? I czy każdy z nich, wziąwszy mię za taką, nie ominie z lekceważeniem, co najwięcéj z litością? Wszak i Helenka mówi, że tak zwykle bywa na świecie.
Można więc przejść życie całe, nie spotkawszy dusz bratnich, lub rozminąwszy się z niemi na rozstajnych drogach, zapoznając lub będąc zapoznaną.
Więc może kiedy, po latach wielu, z pooraném czołem i przygasłemi oczyma, usiądę, jak babka Ludgarda, przed oknem o widniejącym kawałku nieba, i patrzéć będę, jak w klatce swéj trzepocą ptaszki niewolne, a drżące od niewypłakanéj tęsknoty usta moje wyszepcą nad brzegiem mogiły: postarzałam, życie przebyłam sama jedna, nikt mię nigdy nie kochał!...
Karnawał wrzał w całéj sile; rozmaite zabawy, wieczory, teatra, koncerty, obiady i kuligi następowały po sobie nieprzerwanym szeregiem; ale ja nie odzyskałam już uprzedniéj méj wesołości, dziecinnego upojenia i zachwycenia, jakie mię wprzódy tak często ogarniało. Bawiłam się, bo nie wiedziałam, cobym innego czynić mogła, zostając pośród ludzi, którzy także wciąż się bawili. Zresztą, na zabawy te wiodła mię jeszcze matka moja, coraz smutniejsza, z coraz częstszą chmurą na czole, nie mniéj jednak z nadzieją doścignięcia swego celu, to jest: świetnego wydania mnie za mąż. Bawiłam się więc, ale tylko pozornie, w duszy zaś częściéj bywałam smutna, niż wesoła, a wszędzie i zawsze, śród balowego blasku, przy dźwiękach koncertowéj orkiestry, w loży teatralnéj i w salonie matki méj, napełnionym wizytującemi nas osobami, zawsze, nieustannie czułam, że mi braknie czegoś, czegoś niezbędnie potrzebnego mi do życia. Chwilami poczuwałam okropną pustkę w piersi, przestawałam, wedle wyrażenia Zeni: „czuć, że mam serce w sobie”; zdrowie moje zaczęło chwiać się, czułam się fizycznie słabszą, niż dawniéj, doświadczałam częstszych bólów głowy, i ogarniała mię drażliwość nerwowa, że wystarczało silniéj trochę podniesionego głosu, niespodzianego stuknięcia lub kilku smutnych akordów muzycznych, aby wywołać z méj piersi mimowolny krzyk przestrachu, albo pobudzić mię do płaczu.
W całéj istocie mojéj czułam rozstrój fizyczny i moralny, stopniowe opadanie z sił, niezgodę z samą sobą i z tém, co mię otaczało.
Nieraz po bezsennéj, śród zabawy i tańca spędzonéj nocy, budziłam się z rana ze snów przerywanych i niespokojnych z ciężką głową, zmęczona, i patrzyłam, jak za oknem śnieg białemi płatami spadał na ziemię z białych obłoków, i pomimo, że termometr wskazywał w pokoju szesnaście stopni ciepła, czułam nawskróś przeszywające mię zimno. Śniegowe szmaty z wolna i cicho opuszczały się ku ziemi, martwą, monotonną bielą pokrywając dachy i ulice miasta, a mnie zdejmowała niezmierna tęsknota za wiosną, zielenią, ciepłem, rojami motyli. I zdawało mi się, że nigdy już ziemia nie wydobędzie się z pod swego zimnego, grobowego całunu, że nigdy natura nie odkwitnie nowém życiem, że wiosna nigdy nie wróci... Teraz rozumiem, że nie do téj-to wiosny, co stroi pola w kwiaty i gaje w motyle, tęskniłam, ale do téj, co uleciała z mojéj własnéj piersi, razem z wiarą moją dziecięcą, z niespełnioném marzeniem mego serca...
Niekiedy niecierpliwą ręką rozchylałam firankę, zasłaniającą okno, i patrzyłam w dół na ulicę, kędy roił się tłum ludzi czynnych, śpieszących się, zatrudnionych dziennemi sprawami. Porywała mię wówczas chęć zejścia tam na dół, rzucenia się między tych ludzi, odetchnięcia szeroko powietrzem, wolném od woni kadzideł i perfum, poszukania na twarzach nieznanych tego, czego na tych, co mię otaczały, dojrzéć nie mogłam. Wkładałam futro i kapelusz i zbiegałam ze wschodów, ale, niestety, za mną zawsze i nieodmiennie stąpał wielkiéj statury lokaj, w długim, błyszczącym guzami surducie, z olbrzymim futrzanym kołnierzem na barkach, w wysokim kapeluszu, przepasanym błyszczącym galonem. Niecierpliwił mię ten wiekuisty Sanszo-Pansza, przywiązany do moich kroków; pytałam siebie: na co mi potrzebna ta eskorta paradna, odejmująca mi swobodę i zwracająca na mnie oczy przechodniów? Idąc ulicą, słyszałam nieustannie za sobą stąpania jego, niby miarowy chód więziennego stróża, i czułam ciągle unoszący się za mną w powietrzu wysoki kapelusz, przepasany srebrnym galonem. Przychodziło mi na myśl, że ten paradny i błyszczący szychem mój dozorca naśmiewa się ze mnie w duchu, widząc, jak bez celu przechodzę z ulicy w ulicę, albo, co gorzéj, złorzeczy mi, że wyrwawszy go ze słodkiego przedpokojowego far-niente, zadaję mu fatygę bez żadnego wyraźnego powodu. Krępował on nietylko moje kroki, ale i myśli nieustanną troskliwością i uniżonością, do jakiéj czuł się obowiązanym. Gdy rozmijałam się z kilku razem ludźmi, wysuwał z za mnie długie swe ramię i torował mi drogę, nielitościwie nieraz usuwając, odpychając ode mnie tych, którzy z ubrania wydawali mu się pospólstwem.
Kiedy zstępowałam z chodnika, pośpiesznie podawał mi ramię, abym się nie poślizgnęła; kiedy chciałam skręcić na jaką boczną mniejszą ulicę, przestrzegał mię, że znajdę ślizkie lub błotniste przejście, i że tamtędy sam gmin tylko zwykle chodzi.
Gniewała mię i niecierpliwiła ta uciążliwa asystencya; z powodu jéj, wracałam do domu prędzéj, niż chciałam, nie orzeźwiona swobodnym ruchem, nie pocieszona żadnym z tych widoków, dla których właśnie pragnęłam przechadzki; ale nazajutrz, jeśli znowu wyjść na miasto chciałam, lokaj znowu szedł za mną. Było to konieczne i nieuniknione, bo tak kazał zwyczaj, bo w kodexie światowych prawideł stało wyraźnie zapisane prawo: że panna, dobrze wychowana, nie ma wychodzić pieszo na miasto bez towarzystwa starszych osób, a jeśli i czyni to w ostateczności, to już nieodmiennie powinna miéć za sobą lokaja, stąpającego za nią miarowym krokiem i ubranego w wysoki kapelusz z galonem. Inaczéj grozi jéj niebezpieczeństwo popadnięcia pod wyrok kodexu karnego, to jest, podejrzeń i obmów świata.
Wracałam téż do domu, zmęczona fizycznie, ale moralnie niepocieszona i niewzmocniona. Twarz moja za każdym razem była bledszą, a na ustach błądził coraz wyraźniejszy uśmiech ironii. Chłodne rozczarowanie coraz głębiéj wnikało w moje wnętrze, mara zwątpienia coraz szerzéj ogarniała mię swemi lodowatemi ramionami.
A gdy z tą bladością na twarzy, z tym chłodnym ironicznym uśmiechem na ustach, a z okiem zwilżoném mimowolną żałością, wchodziłam do salonów, jeden już tylko rozlegał się okrzyk pochwały i admiracyi. Mówiono, że staję się coraz piękniejszą, że jestem niepospolitą, interesującą, że mam w sobie coś zagadkowego i tajemniczego, co pociąga i przykuwa do mnie oczy. Ubiór mój nawet i sposób tańczenia zwracał powszechną uwagę i wyróżniał się od tła ogólnego. Tańczyłam bowiem bez zapału, bez chęci prawie, bez uprzedniéj swobody myśli i wesołości, co wlewało w moje ruchy pewne zaniedbanie, pewną powolność i powagę, a wszyscy znajdowali w tém szczyt elegancyi i wdzięku. Do stroju téż zaczęłam coraz częściéj używać ciemnych kolorów, — jasne i krzyczące barwy raziły mię sprzecznością z wewnętrzném mém usposobieniem; coraz mniéj wkładałam na siebie błyskotek i kwiatów, a natomiast coraz fantastyczniéj układałam sobie włosy, coraz niepospolitsze i, zamiast do ogólnéj mody, do mych własnych gustów zastosowane, wynajdywałam kroje sukien, mimowolnie może szukając w posągowym układzie włosów, lub malowniczych fałdach materyi, téj szlachetności i powagi, któréj pragnęłam i szukałam po świecie.
Na zabawach roje młodych ludzi otaczały mię ciągle.
Byłam zasypywana adoracyami, pochwałami, komplementami, bukietami, ognistemi wejrzeniami i wszelkiego rodzaju hołdami. Wóz mój tryumfalny liczył najwięcéj zaprzężonych do niego niewolników, a nie brakło téż i konkurentów na seryo. Smutny stan majątkowy mojéj matki w części tylko i to nie ogólnie był znanym. Matka moja bowiem z niezmierną zręcznością umiała łatać i naprawiać tę złocistą szatę świetnéj pozycyi, która z niéj opadała, i trzeba było bardzo wprawnego oka, aby pod otaczającym nas zbytkiem i wykwintem dojrzéć blizką a nieuchronną ruinę. Zajście téż nasze i poróżnienie się z babką Hortensyą, nie wszystkim wiadome, „utonęło w zapomnienia fali”; nikt nie wiedział o tém, w jak przykry i z trudnością dający się naprawić sposób stosunki z nią nasze zostały zerwane, a tylko głoszono ogólnie, że mam babkę bezdzietną i bardzo bogatą, po któréj niewątpliwie otrzymam znaczny spadek. Uchodziłam więc nietylko za piękną i powabną, ale i za bogatą pannę. A cóż dziwnego, że ten ostatni warunek, w połączeniu z piérwszemi, skłonił nawet najsławniejszego w towarzystwie naszém bałamuta, owego pogromcę serc, którego hołdy odebrałam naiwnéj parafiance, Józi, młodego, przystojnego i modnego pana Alexandra, do wyrażenia przed moją matką najgorętszéj o moję rękę prośby. Matka zakomunikowała mi wyrazy pana Alexandra, pytając z pewnym niepokojem: czy i ten jeszcze maryaż odrzucę, jak inne? Prosiłam ją, aby w mojém imieniu odmówiła panu Alexandrowi. Była to znowu sposobność zrobienia dobréj partyi, ale ja jéj przyjąć nie mogłam.
Nie kochałam... nie wierzyłam...
Matka moja nie sprzeciwiała się memu postanowieniu, nie nalegała na mnie ani jedném słowem, tylko, posławszy panu Alexandrowi listowną odmowną odpowiedź, przez kilka dni była bardzo smutną.
Z panem Lubomirem stosunki moje skończyły się w sposób bardzo prosty. Kilka razy usłyszawszy w przedpokoju naszym, fatalne dla wszystkich konkurentów téj ziemi, wyrazy: „Panie nie przyjmują” starał się jeszcze przybliżyć do mnie w towarzystwach. Ale spotkał we mnie tak chłodną obojętność, tak lodowatą ironią, że, widząc, iż dalsze próby na nic-by się nie przydały, zaczął trzymać się w ceremonialnéj ode mnie odległości i tylko gęstszą jeszcze orzucił się zasłoną melancholii i głośniejsze wypowiadał tyrady o niestałości kobiet, braku prawdziwéj miłości w świecie i t. d. Utrzymywano powszechnie, że dostał ode mnie harbuza, i znajdowały się nawet litościwe dusze, co się nad nim użalały, i inne, gruntowniéj myślące, co miały mi za złe, iż odrzuciłam sposobność świetnego maryażu, bez żadnego wyraźnego powodu. Ja zaś czułam się dla niego tak obojętną, jak gdybym nigdy ani iskry sympatyi ku niemu nie miała. I owszem, gdy zasłona złudzenia spadła z mych oczu, górnobrzmiące frazesy pana Lubomira śmiech we mnie obudzały, i patrzyłam na niego, jak na komedyanta, który, wedle słów Helenki, ustroił się w płaszcz Almawiwy i w spojrzenia Dafnisów, aby pokryć istotną swą nicość i sprawiać efekt powtarzaniem bezmyślném zdań, zasłyszanych na bruku paryzkim. Oprócz mnie, znajdowała się w towarzystwie naszém inna jeszcze, mocno zmieniona osoba. Była to Zosia.
Pa bolesném przejściu, jakiego byłam świadkiem, straciła ona całkiem żywość układu i świeżość twarzy, jakie ją cechowały wprzódy. Wydawała się zupełnie spokojną, ale biernym spokojem apatyi i przygnębienia. Zwykła jéj łagodność przybrała pozór nieledwie niedołężności; zdawało się, że każdy mógłby kierować nią według woli, tak wyglądała bezsilnie, jakby strwożona. Spostrzegłam, że unikała mego towarzystwa, przestała często mię odwiedzać i w ogóle wyraźny żal ku mnie czuła za to, że usunęłam od siebie jéj brata.
Do tego brata lgnęła więcéj, niż kiedy. Na podobieństwo spłoszonéj ptaszyny, tuliła się do niego, zawieszała się na jego ramieniu, ścigała go oczyma, jakby w nim jednym widząc pociechę i tarczę opiekuńczą. Dziwiło mię to z razu, ale wkrótce dowiedziałam się od innych towarzyszek, wtajemniczonych w domowe życie Zosi, że od czasu oświadczyn o nią pana Władysława, wujowstwo jéj, mianowicie wujenka, byli dla niéj bardzo surowi, więcéj niż kiedy krępowali jéj kroki, obawiając się, aby nie popełniła mezaliansu, a pan Lubomir pocieszał ją śród tych przykrości domowych, bronił od napaści i surowych napomnień opiekunów i przez to posiadł nad nią wpływ większy jeszcze, niż wprzódy. Mówiono mi także, iż pan Lubomir zręcznie ułożoną bajką przekonał Zosię o winie jéj ukochanego, i o tém, że on jéj nie wart. Długo podobno nie chciała mu wierzyć, ale brat był z nią ciągle, a kochanek oddalił się i, powodowany obrażoną dumą, lub troskliwością o jéj spokój, nie szukał nawet więcéj sposobu zbliżenia się; biada więc nieobecnym! Zosia, kochająca brata, uwielbiając go całą duszą, złudzona jego pięknemi słowami, wdzięczna za czułość braterską, jaką jéj okazywał, uwierzyła mu, pożegnała czarowny obraz piérwszéj miłości i, słaba, strwożona jak dziecko, zmęczona walką większą nad jéj dziecięce siły, poddała się całkiem kierunkowi tego, który tyle łez wycisnął z jéj oczu, który, jak pokazała przyszłość, miał tym postępkiem swym zwichnąć całe jéj życie. Zenia była pogrążona w kupowaniu wyprawy, Emilka pomagała jéj całemi siłami w wielkiém dziele, od którego, zdawało-by się, że cały przyszły los młodéj narzeczonéj zależał. Raz, przyjechawszy do nich, znalazłam je obie literalnie zarzucone stosami towarów, rozłożonych po stołach, kanapach i dywanach. Zenia stała przed zwierciadłem, przymierzając suknią, przed chwilą przyniesioną przez krawca, który stał o kilka kroków i z zamiłowaniem przyglądał się dziełu rąk swoich. Była to pyszna suknia z aksamitu, niezmiernie długa, ozdobiona koronkami delikatności pajęczéj. Ujrzawszy w zwierciedle mnie wchodzącą, Zenia odwróciła się i zawołała:
— Patrz, Wacławo! co za przepyszna suknia! Pan Ryger (tak się nazywał najmodniejszy nasz krawiec) wybornie mi ją zrobił. Co za gatunek aksamitu! jaki kolor! jaka długość imponująca! a koronki? spodziewam się, że nie masz im nic do zarzucenia!
Mówiąc to wszystko, Zenia przeszła się parę razy po pokoju, nadając swym krokom pewną powagę, tak, jakby wyobrażała sobie, że jest już mężatką i oddaje piérwsze ceremonialne wizyty w swéj kosztownéj i wspaniałéj sukni.
— Dodajcie do tego — mówiła, stojąc naprzeciw mnie i Emilii — dodajcie do tego piękny, złoty lub brylantowy, garnitur, parę ponsowych lub białych kamelii we włosach, a przyznacie, że będzie to toaleta świetna, i że gdyby najbrzydsza w świecie istota ją włożyła, dodała-by jéj ona powagi i wdzięków. Łącząc czyn do wyrazów, ze zwykłą sobie żywością odsunęła szufladę toalety, i wydostawszy parę pudełek, spięła pod szyją koronkę kosztowną złotą broszą, takież kolczyki włożyła w uszy, rękę ustroiła bransoletą, błyszczącą rubinami, a we włosy wpięła dwie ponsowe kamelie. Poczém stanęła na środku pokoju z błyszczącemi od radości oczyma, z podniesioną głową, ze wzmożonym rumieńcem na twarzy, i tryumfująco patrzyła na nas i na admirującego ją wyraźnie krawca. Nie wiem, czemu nie podzielałam wcale ukontentowania Zeni; przeciwnie, smutne jakieś uczucie spadło mi na serce i znowu pomyślałam w głębi ducha: o, ja nie taką była-bym narzeczoną! Zenia spostrzegła snać, że strojem swym nie wzbudza we mnie zachwytu, i przeniknęła myśl moję, bo bystro na mnie spojrzała i posmutniała w mgnieniu oka.
Zaczęła pośpiesznie zdejmować z siebie broszę, bransoletę i kwiaty, a zwracając się do mnie i do Emilki zarazem, rzekła:
— Moje drogie! widzę, że macie mię za próżną i lekkomyślną istotę! Otóż mylicie się! lubię piękny strój, bo wyobrażam sobie, że staję się w nim poetyczniejszą i mniéj pospolitą, niż w zwykłém codzienném ubraniu. Nie uwierzycie, jak lubię marzyć o tém, że, gdy ubrana w powłóczystą aksamitną suknią, z białym kwiatem niedbale wpiętym we włosy, wejdę do salonu, blada, jeśli to ze mną może być kiedykolwiek, smutna trochę, zamyślona, wszyscy ujrzą we mnie żyjący portret jednéj z tych zajmujących, idealnych, tajemniczych heroin romansów.
— Otóż i wyjeżdżają na scenę heroiny romansów! — zawołała ze śmiechem Emilka.
— Tak — z komicznym zapałem odparła Zenia — chcę być podobną do któréjkolwiek z tych heroin, chcę zaciekawiać, interesować, sprawiać effekt, cierpiéć, tęsknić, ale marzyć i widziéć kogoś, kto-by cierpiał także, umierał z miłości dla mnie.
— Wzdychał do twego serca, zawieszonego na promieniu księżyca — wtrąciłam.
— Tak — potwierdziła Zenia — ażeby wzdychał do mego serca, zawieszonego na promieniu księżyca, karmił je westchnieniami, ideałami, poezyą...
— Zeniu! Zeniu! — przerwała Emilka, wskazując siostrze spojrzeniem krawca, który słuchał całéj rozmowy z szeroko otwartémi oczyma. Zenia spostrzegła się, ochłonęła i umilkła, a w téj saméj chwili otworzyły się drzwi i pokój napełnił się całym batalionem kupców, rękawiczników, szewców, szwaczek i magazynierek.
Uciekłam i nieprędko już potém odwiedziłam dwie siostry. Pomimo przyjaźni, jaka nas łączyła, młoda narzeczona, całkiem zakopana w gałgankach i błyskotkach, dziwacznie rozmarzona, wyzywająca przyszłe cierpienia nierozważnemi słowy, nie mająca dla narzeczonego ani jednego westchnienia tęsknoty, ani jednego wspomnienia życzliwości, przykre na mnie czyniła wrażenie.
Wesele Zeni miało być huczne i świetne; matka jéj i pan Henryk zawczasu już rozsyłali na wsze strony zaproszenia, wzywające do asystowania uroczystemu aktowi wszystkich krewnych, przyjaciół i znajomych familii.
Wiedząc o tych przygotowaniach, z góry wyobrażałam już sobie, w jak niebiańskie zachwycenie wprowadzić miały nowiuteńkiego pana Michała świetne i stare nazwiska owéj parantelli przyszłéj jego żony, które w czasie wesela wygalonowani lokaje wygłaszać będą z progu salonów. Zabawa weselna miała być urządzona jak najwspanialéj, a ku większemu jéj splendorowi obmyślono, aby zwykłe tańce urozmaicone były muzykalno-wokalnym koncertem. Koncert ten miały wykonać dwie panny, pięknie grające na fortepianie, ktoś z mężczyzn, biegle władający smyczkiem, i dwa głosy, z których jeden był kobiecym sopranem, drugi męzkim tenorem. Do rzędu fortepianistek mnie zaliczono; pani S. osobiście i usilnie prosiła mnie i mojéj matki, abym na weselu jéj córki wystąpiła z muzyką, na co chętnie przystałyśmy obie. Matka moja bowiem rada była w swéj macierzyńskiéj dumie, że będę miała sposobność ukazać mój talent przed liczném zebraniem, ja zaś myślałam, że uczynię przez to przysługę wychodzącéj za mąż towarzyszce.
W wigilią ślubu odbył się u Zeni, tak zwany, wieczór dziewiczy, na który zaproszone zostały wszystkie znajome jéj panny. Nikt z mężczyzn nie należał do naszego koła, bo pan młody w tymże samym czasie wyprawiał u siebie wieczór kawalerski i zaprosił całą męzką połowę towarzystwa.
Było coś poetycznego i rzewnego w tym obchodzie przedślubnym, w czasie którego kilkanaście młodych dziewic otoczyło towarzyszkę i przyjaciółkę, spędzającą ostatni wieczór w ich swobodném dziewiczém kole.
Jutro otworzą się przed nią wrota innego życia, jutro z rozwiniętemi żaglami wpłynie ona w tę krainę przyszłości, którą mogiła już tylko zakończy. Jutro będzie ona mieszkanką tego tajemniczego pays de l’inconnu, w którém spotka ją szczęście, czy cierpienie całego życia, któż przepowié? Dziś jest ona jeszcze naszą dziewicą, siostrą, towarzyszką, przyjaciółką, miłą i dobrą powiernicą wpółdziecięcych smutków naszych i radości. Dziś zatém otoczmy ją kołem serdeczném, obejmijmy ramionami, okrywajmy pocałunkami to czoło, wolne dotąd od chmur, a nad którém wiszą może burze i gromy życia. Dziś kochajmy ją całą siłą naszych serc młodych, bo któż wié, co ją czeka w téj nieznanéj, tajemniczéj, dalekiéj przyszłości, ku któréj dąży? Niech w przyszłość tę zabierze ona z sobą wspomnienie tego wieczoru, spędzonego z siostrami; niech to wspomnienie w czekające ją ciemne chwile przynosi błysk niewinnéj, młodéj przyjaźni; niech będzie iskrą i promykiem dla jéj serca wtedy, gdy mu na świecie zabraknie ciepła i światła! Pomimo licznego grona zebranych osób, cicho i uroczysto było w obszernych, nawpół tylko oświetlonych, salonach. W paradnym salonie, wkoło kanapy zasiadło kilka matek i opiekunek, towarzyszących córkom lub kuzynkom, i rozmawiało z sobą po cichu. Twarze ich były poważniejsze niż zwykle, głosy zniżały się mimowoli. Często milkły wszystkie, rozmowa przerywała się, i tylko oczy z zamyśleniem patrzały w przestrzeń, niby na punkt jakiś, niewidzialny a oddalony. Może ten dzień, który jednéj z przytomnych tam młodych istot zamykał swobodną dziewiczą epokę, każdéj z tych kobiet, zbliżających się ku starości, przywodził na pamięć podobny dzień jéj życia; może, patrząc przed siebie zamyślonemi oczyma, każda z nich przypominała sobie, jak jéj w tym dniu serce uderzało żywo miłością, niepokojem, nadzieją, i rachowała w myśli bóle, zawody, cierpienia, które spotkały ją późniéj na téj drodze, na jaką wchodziła z wieńcem ślubnym na głowie, śród śpiewów i pocałunków towarzyszek?
Po środku przyległego salonu postawiono duży okrągły stół, a na nim umieszczono dwie wielkie srebrne tace z piętrzącemi się stosami mirtowych gałązek. Wkoło stołu zasiadło kilkanaście młodych panien w jednostajnym prawie stroju, bo umówiłyśmy się już wprzódy, że będziemy wszystkie ubrane w proste suknie z białego muślinu, które wydawały się najstosowniejszemi dla téj dziewiczéj uroczystości. Każda z nas zabierała z tacy garść gałązek i układała je w drobne bukieciki przewiązując każdy białą wstążeczką. Bukieciki te przeznaczone były dla ślubnéj asystencyi, a wiązanie ich było obowiązkiem młodych towarzyszek i niejako celem dziewiczego wieczoru; ślubny zaś panny młodéj wianeczek upleść powinna była siostra jéj, lub najbliższa przyjaciółka.
Dziwnie jakoś ciche i uroczyste było dziś to nasze koło. Ani gwaru, ani muzyki. Na każdéj prawie z naszych twarzy przesuwało się wzruszenie i migotała zaduma; fortepian stał zamknięty, jakby także zamyślony, — nikt go snadź dziś nie poruszył jeszcze i poruszyć nie myślał. Rozmowa urywała się ciągle, wszystkie nasze młode głowy pracowały snadź myślą i na wyrazy zdobyć się nie mogły, tylko kilkanaście par drobnych i białych rąk poruszało się zwinnie, z symetryą i starannością układając wiązanki zielonych mirtu gałązek.
— No, teraz moje panie — rzekła Emilka, przerywając dość długie milczenie — wybierzcie mi najpiękniejsze i najbujniejsze gałązki! Zaczynam bowiem splatanie wianeczka!
To mówiąc, Emilka przysunęła do siebie tacę i zaczęła przebierać między gałązkami; kilka najbliżéj jéj siedzących panien zaczęło jéj pomagać, kilka innych przeniosło wzrok z wiązanek swych na Zenię.
Zenia bledsza była i bardziéj milcząca, niż zwykle; przy wyrazach Emilki upuściła kilka gałązek, które machinalnie trzymała w ręku, i zamyśliła się.
— Jakże to dobrze, moja Zeniu — mówiła daléj Emilka żartobliwym tonem — że raz już przecie odbędzie się to twoje wesele! Przyznam się, że te dwumiesięczne kłopoty z twoją wyprawą i wszystkiemi temi przygotowaniami, porządnie mię zmęczyły, i jak zbawienia wyglądam chwili, w któréj po twoim ślubie z mamą na wieś powrócę!
— I nie będzie ci smutno beze mnie, Emilko? — wymówiła Zenia, podnosząc na siostrę oczy, które zamgliły się smutkiem.
— O! i bardzo! — zawołała Emilka z tkliwością w głosie — przecie dotąd nie rozstawałyśmy się z sobą ani na dzień jeden; wszystko było nam wspólne Po twojém oddaleniu się z domu, poczuję się bardzo osamotnioną.
— Nie na długo może — przerwała, śmiejąc się, jedna z panien.
— Dlaczego? — spytała Emilka.
— Bo może i sama wkrótce za mąż wyjdziesz?
Emilka obojętnie wzruszyła ramionami i odpowiedziała krótko:
— Nie sądzę, aby to prędko miało nastąpić.
— A ja myślę — zawołała któraś z towarzyszek — że z wesela Zeni wiele innych wyniknie wesel. Takie mnóztwo osób z różnych stron się zjechało, tyle nieznanych dotąd sobie ludzi pozna się i zbliży do siebie przy téj zręczności, że jestem pewna, iż z tego wszystkiego niejeden wyniknie maryaż.
— To prawda — zabrała głos Zenia — pomiędzy jutrzejszymi naszymi gośćmi znajdzie się wielu panów, mało dotąd nam znanych. Między innymi pokaże się także śród nas gwiazda męzkiego rodzaju i piérwszéj na firmamencie naszym wielkości, gwiazda tajemnicza, która, lubo bardzo blizko nas świeci, i to nie byle jakiém światłem urodzenia i majątku, mało widzialną bywa nam zwykle; gwiazda...
— Zeniu! — zawołała jedna z towarzyszek — porzuć te przenośnie, a mów wyraźnie: kto to taki ta twoja gwiazda?
— Niestety! nie była, nie jest i nie będzie ona moją! — z komicznym wyrazem odparła Zenia, która z właściwą sobie ruchliwością charakteru odzyskała w mgnieniu oka zwykłą swą wesołość i gadatliwość.
— Niestety! — mówiła daléj — gwiazda ta dla żadnéj z was nie zaświeci podobno, chociaż ją ujrzą oczy wasze. O ile światłą, o tyle jest niedostępną! W pogardzie ma ona podobno nasze zgrabne, ustrojone postacie i ładne utrefione główki; szuka ona podobno czegoś więcéj, niż to, co jéj dać możemy, a tymczasem...
— Ale któż to? kto? — zawołało kilka głosów.
— Zgadnijcie — figlarnie mówiła Zenia — opiszę go wam. Albo nie; opisywać go nie będę, bo nie potrafiła-bym dokładnie tego uczynić. Zresztą w powierzchowności swojéj człowiek, o którym mówię, nic nie ma szczególnego, nic niepospolitego: ma wzrost średni, włosy ciemne, czoło wysokie i rozumne, oczy wielkie, ciemno-szare, usta łagodne...
— Ależ moja droga — przerwano — malujesz portret, w którym mnóztwo ludzi poznać można...
— Być może — kończyła Zenia — więc dla bliższego określenia wolę wam powiedziéć, że człowiek, o którym mówię, odziedziczył po ojcu dobra ogromne, ale zadłużone i zrujnowane; że, pomimo to, sprzedać ich za żadną cenę nie chciał, ale, jak wieść niesie, pracował przez dziesięć lat, jak wyrobnik, a dziś jest już jednym z największych panów w kraju; że mieszka w starożytnym modrzewiowym dworcu, postawionym na wzgórzu; że za wzgórzem tém, pod ścianą borów, bieleją liczne marmurowe grobowce jego pradziadów...
— To hrabia Witold — zawołałam, a zarazem wszystkie gałązki mirtowe, jakie trzymałam w ręku, rozsypały mi się na suknią. Rozmowy Zeni słuchałam zrazu z zupełną obojętnością, ale przy ostatnich jéj wyrazach poczułam mimowolne wzruszenie, odgadłam, o kim mówiła, i sama nie wiedziałam, jakim sposobem imię hrabiego Witolda wypadło z ust moich.
— Zgadłaś, Wacławo — odrzekła Zenia — ta gwiazda piérwszéj wielkości, o jakiéj mówiłam, ten człowiek, który mieszka o miedzę z naszymi rodzicami, a którego jednak tak mało znamy, ten, słowem, bogaty, wysoko urodzony, interesujący i niedostępny gość nasz jutrzejszy — to hrabia Witold. — Gdy Zenia to mówiła, po mojéj głowie kręciła się nieustannie myśl: „Zobaczę go więc z blizka! poznam go!” I na myśl tę zdejmowała mię ciekawość, połączona z radością i pewną nieokreśloną obawą.
— Już to trzeba przyznać — ozwała się Emilka — że hrabia Witold, pomimo, że nie może liczyć się do rzędu bardzo pięknych mężczyzn, ma powierzchowność tak jakoś odróżniającą się od tła ogólnego, że wzbudza interes od piérwszego spojrzenia...
— Masz słuszność, Emilko — potwierdziła inna panna — widziałam go parę razy i bardzo mię zainteresował, nigdy jednak z nim nie rozmawiałam.
— Co do mnie — rzekła ze śmiechem Emilka, — zazdrościłam zawsze Helence sposobności bliższego poznania hrabiego Witolda, jaką miała, spotykając go w domu swego stryja...
— Nie wiele wygrałam na téj sposobności — również żartobliwie odparła Helenka — hrabia Witold nie zbliżył się do mnie ni razu i był zawsze tak obojętnym na moje wdzięki, jak oto ten marmur!
To mówiąc, z udanym komicznym gniewem, uderzyła parę razy drobną swą pięścią o marmurową płytę stolika.
— Papa mówi zawsze, że to bardzo zacny człowiek, ale jakiś dziki — wyrzekła jedna z panien.
— W każdym razie, to najświetniejsza partya w prowincyi — odparła inna; — majątek jego liczą na nie wiem już ile milionów, a przytém nazwisko...
— Otóż to nazwisko — odezwałam się z kolei — jest wedle mnie jednym z przymiotów hrabiego Witolda, wzbudzających najżywszy dla niego interes...
Zaledwie to wymówiłam, już pożałowałam słów moich, poczułam bowiem, że wydałam się z najskrytszą moją myślą, to jest z zajęciem, jakie nieznany mi prawie człowiek wzbudził we mnie. Nie miałam jednak czasu na rozwagę, bo Zosia, milcząca dotąd, podniosła na mnie swoje przyćmione, apatyczne oczy, i wymówiła:
— Czyliż, Wacławo, tak prędko zmieniłaś pojęcia swe o równości ludzi między sobą, że świetne nazwisko intryguje cię i w zachwyt wprawia?...
Ton lekko ironiczny, jakim słowa te były wymówione, uraził mnie nieco.
— Bynajmniéj, moja Zosiu — odparłam żywo — imię hrabiego Witolda podoba mi się nie dla splendoru, jakim okrywa go w oczach ludzi, ale dlatego, że przypomina mi wielkie a piękne bardzo rzeczy. Kiedy, wkrótce po powrocie mym z pensyi, usłyszałam po raz piérwszy imię to w domu méj babki, wnet stanęły mi w myśli wspaniałe sale, śród których z taką chwałą brzmiało ono niegdyś, sławne zwycięztwa, jakie wraz z niém zapisane zostały na kartach dziejowych... i pomyślałam sobie zarazem, a i dotąd tak myślę, że ludzie, co imiona podobne dziedziczą, wraz z niemi otrzymują w spadku wielki obowiązek utrzymania ich na zdobytéj wiekami wysokości. Zajmuje mię więc imię hrabiego Witolda dlatego, że czuję w niém jakąś głęboką, nieokreśloną poezyą przemawiającéj przez nie przeszłości; że przypomina mi ono cudowne opowieści, które w kolebce jeszcze prawie słyszałam z ust piastunki i które stanowiły zachwyt i rozkosz moich lat dziecinnych; że daje mi ono obietnicę, iż człowiek, który je nosi, otrzymał w spadku po sławnych swych przodkach część ich cnót wielkich i posiada w duszy tę odwagę i prawość rycerską, jaką każda z nas w tajemnicy serca przyodziewać lubi wymarzony przez się ideał mężczyzny. — Mówiłam to z zapałem i uniesieniem; w pamięci żywo stanął mi ów obiad u babki Hortensyi, przy którym piérwszy raz słyszałam rozmawiające o hrabim Witoldzie osoby. Słowa, jakie o nim wymówił wówczas proboszcz i pan Rudolf, pamiętałam tak dokładnie, jakbym je wczoraj dopiéro słyszała.
Nie wiem, jaką-by na tę tyradę moję była odpowiedź młodych mych towarzyszek, bo rozmowa przerwaną została wniesieniem przez lokajów cukrów, konfitur i tym podobnych przysmaków.
Gdy wszystkie bukieciki z mirtu były już powiązane, a młode żeńskie grono, powstawszy od stołu, połączyło się w oddzielne grupy i przechadzało się po salonach, Emilka wzięła mię pod rękę i pociągnęła we framugę okna, z dala od wszystkich obecnych.
— Mam do opowiedzenia ci pewne wielce ciekawe rzeczy, o których dowiedziałam się dzisiaj — rzekła półgłosem. — Musisz mi tylko dać słowo, że dochowasz tajemnicy.
Ostatnie wyrazy były koniecznym wstępem, rozpoczynającym zwykle zobopólne zwierzenia się młodych towarzyszek; przyrzekłam tajemnicę i słuchałam z ciekawością.
— Wyobraź sobie — mówiła Emilka najciszéj, jak tylko mogła, — mimowoli zupełnie wysłuchałam między Henrykiem i narzeczonym Zeni rozmowę, która dała mi wiele do myślenia i zmartwiła mnie, a razem pocieszyła. Dziś przed południem jeszcze, siedziałam w swoim pokoju w rannym negliżu, i choć Zenia oddawna mię napędzała, abym ubrała się i pojechała z nią na miasto po jakiś jeszcze sprawunek, nie mogłam przemódz siebie i otrząsnąć się z zamyślenia, jakie mię ogarnęło. Myślałam o tém, jaka téż-to będzie przyszłość Zeni z człowiekiem, którego nie kocha, za którego wychodzi tylko dla pozycyi i, jak powiada, dla rozmaitości. Smutno mi było, lękałam się o siostrę i przyrzekłam sobie, że nigdy nie postąpię tak, jak ona, że choćby mi przyszło starą panną pozostać, nie wyjdę za mąż inaczéj, jak za człowieka, który mi trafi i do serca, i do przekonania. Gdy tak siedziałam, zatopiona w myślach i sama jedna, do przyległego gabinetu, który, jak wiesz, dzieli nasze pokoje z resztą mieszkania, weszli Henryk i pan Michał. Z początku chciałam umknąć do pokoju Zeni, ale spostrzegłam, że drzwi były na klucz zamknięte, musiała-bym więc chyba przechodzić przez pokój, w którym byli panowie, czego nie chciałam czynić w negliżu. Zresztą byłam pewna, że mię nie zobaczą, bo drzwi na-pół tylko były otwarte, a ja siedziałam tak, że ekran od kominka do połowy mię przed nimi zakrywał. Zostałam więc na miejscu, i nie przerywając sobie ciągu moich myśli, nie zwracałam z razu żadnéj uwagi na rozmowę, którą prowadzili oni z sobą półgłosem; nagle uderzyło mię wymówione przez Henryka imię Zeni, a ponieważ o niéj właśnie ze smutkiem i obawą myślałam, na dźwięk jéj imienia piérwszy raz podniosłam oczy i spojrzałam na rozmawiających z sobą panów, których przez ażurowe ramy ekranu wybornie widziałam...
Henryk siedział na fotelu i palił cygaro, pan Michał stał z drugiéj strony stolika.
W chwili, gdy spojrzałam na nich, umilkli, a z fizyognomii obudwóch poznać mogłam, że frazes, na którym urwała się rozmowa, był draźliwéj treści. Po chwili pan Michał wyjął ręce z kieszeni, oparł je o stół, potém założył na piersi, poprawił niemi włosy i nakoniec znowu do kieszeni je włożył. Po odbyciu dopiéro tych różnych a właściwych mu ewolucyi z rękoma, wymówił dość cicho i nie odrywając oczu od lampy, która stała na stole: przyznam się panu, że nie rozumiem dobrze, w jakim celu rozpocząłeś pan ze mną rozmowę o posagu panny Zenony... — W takim, — odpowiedział Henryk obojętnie, bawiąc się dymem cygara, abyś pan, żeniąc się z moją siostrą, wiedział, co z nią razem bierzesz, i potém nie stawiał wymagań, których-bym nie był w stanie zadowolnić. — Panie Henryku!.. — przerwał pan Michał bardzo żywo, i jak mi się zdawało, z pewną obrazą w głosie.
— Pozwól, pan abym skończył, — ciągnął Henryk, — i nie obrażaj się na mnie za to, że chcę grać z tobą carte blanche dla ochronienia przyszłości mego spokoju i wspólnéj naszéj zgody od wszelkiego niebezpieczeństwa. Otóż chciałem panu powiedziéć, że uważam się za jedynego spadkobiercę i dziedzica majętności, pozostałych mi po ojcu, a siostrom moim wydzielę należną im wedle litery prawa czternastą część tego majątku. Ponieważ zaś dobra naszego ojca zostały po jego śmierci ocenione na siedmdziesiąt tysięcy rubli, każdéj z sióstr moich wypłacę sumę pięciu tysięcy. Więcéj żadna z nich spodziewać się ode mnie nie może, a i tak kosztowną wyprawę otrzymują już tylko, jako dowód mojéj przyjaźni i hojności braterskiéj, a nie jako rzecz z dziedzictwa im przynależną.
— Przyznam ci się — mówiła daléj Emilka — że byłam wielce zdziwiona tą allokucyą Henryka, nigdy bowiem nie spodziewałam się, aby był do tego stopnia chciwym i niesprawiedliwym względem nas. Wprawdzie majątki, pozostałe po naszym ojcu, zostały w istocie ocenione na siedmdziesiąt tysięcy rubli, ale stało się to w skutek jakichś szczególnych okoliczności, i wiem z pewnością, że dziś dwa razy więcéj są one warte. Zresztą, gdybym była na miejscu Henryka, czuję, że nie trzymała-bym się tak ściśle litery prawa, która wydziedzicza prawie siostry na korzyść brata. Daleko jednak mniéj byłam zmartwioną tém odkryciem szczupłości mego mienia, niż ciekawą znalezienia się w tym razie pana Michała: przestał on patrzéć na lampę i trzymał oczy utkwione w Henryka; w oczach tych było w téj chwili coś niezwykłego, wydały mi się one mniéj dobrodusznemi niż zawsze, a jakoś niby rozumniejszemi. Po chwili wyjął ręce z kieszeni, skrzyżował je na piersi, potém oparł o stół i rzekł: panie Henryku! starając się o siostrę pana, nie myślałem nigdy o jéj posagu; pan wiesz, że sam posiadam blizko miliona funduszu, a gdybym i nic nie posiadał, nie ożenił-bym się nigdy dla pieniędzy. — Z wielką prostotą a nawet z rodzajem nieśmiałości, która mu jest właściwą, wyrzekłszy te słowa, pan Michał podniósł ręce do włosów, potém skrzyżował je znowu na piersi, aż nareszcie, jakby ostatniéj szukając dla nich ucieczki, zapalił papierosa. Henryk długo milczał, bawił się dymkiem od cygara i uśmiechał się dziwnie; po kilkunastu dopiéro sekundach spojrzał na pana Michała z pod okularów i odezwał się: Mój panie! jestem zanadto praktycznym człowiekiem, abym wierzył w mrzonki, które panowie nazywacie miłością, bezinteresownością, poświęceniem i t. d. Człowiek, mój panie, tak jest stworzony, że we wszystkiém szuka dla siebie korzyści; sam jestem takim i nikomu nie mam tego za złe; dlatego téż i pana chciałem uprzedzić, że gdybyś się powodował wyrachowaniem pieniężném... — Nie powstało ono nigdy w mojéj głowie, — zawsze z równąż prostotą przerwał pan Michał.
— Tém lepiéj — kończył Henryk; — przyznaję zresztą panu zupełną słuszność, bo jeżeli siostra moja nie ma prawie posagu, przyniesie ona za to panu te zaszczytne w świecie stosunki, które zapewne miałeś pan na myśli, starając się o jéj rękę.
Przy tych słowach Henryka, twarz pana Michała zmieniła się nagle. Sponsowiał tak, że aż mu czoło zaszło szkarłatem i zgniótł nagle na popielnicy papieros, który machinalnie był zapalił.
— Przepraszam pana... mylisz się pan... — zaczął mówić przerywanym od wzruszenia głosem. — Jestem synem dorobkiewicza, to prawda; kiedy wszedłem do towarzystwa państwa, poczułem się bardzo zaszczyconym i podniesionym... i to prawda... mam tę próżność i pretensyą, że, pomimo mego świeżego bogactwa, lubię pokazać się nie gorzéj od innych, i to jeszcze prawda; ale co do panny Zenony... przepraszam... mylisz się pan... pragnę ożenić się z panną Zenoną... nie dla pieniędzy, ani dla koligacyi, ale prosto dlatego, że mi się podoba... że nie widziałem lepszéj i milszéj od niéj panny... dlatego, że kocham pannę Zenonę! — Wymawiając te niezbyt błyszczące wymową wyrazy, pan Michał zmienił się do niepoznania. Blade jego oczy zapłonęły, cała twarz pokryła się wyrazem poczciwego i nieudanego uczucia, ręce nawet nie robiły zwykłych swych ewolucyi, ale pozostawały skrzyżowane na piersi. W téj chwili wydał mi się prawie pięknym. Pożałowałam w duchu, że Zenia nie widziała go takim, jak był wtedy, i pomyślałam sobie, że nie zawsze trzeba wierzyć pozorom, że najpospolitszy i najmniéj dystyngowany człowiek miewa chwile, w których dusza jego ukazuje się szlachetniejszą, poetyczniejszą, niż niejednego najwytworniejszego salonowca. Spojrzałam na Henryka i aż wzdrygnęłam się, tak mi się wydał brzydkim i odrażającym. Nie przestawał on palić cygara, i wypuszczając z ust cieniutkie nitki dymu, patrzył na pana Michała z wyrazem, w którym była ironia, niedowierzanie i jakaś tajona, brzydka radość! — Tem lepiéj! tém lepiéj, że tak jest! jak pan mówisz, — wycedził po chwili przez zęby; — nic mi zatém więcéj nie pozostaje, jak prosić pana o danie mi urzędowego zapewnienia, że nie będziesz żądał dla mojéj siostry posagu, wyższego nad sumę, którą tylko co wymieniłem. Bo chociaż mam za sobą prawo i żadnych procesów się nie obawiam, to jednak, dla uniknienia wszelkich na przyszłość zatargów, wolę mieć od pana skrypt, który zobowiąże go moralnie i honorowo, a po części nawet i prawnie. — Pan Michał ukłonił się lekko i z tąż samą prostotą, z jaką całą rozmowę prowadził, odpowiedział: z największą chęcią uczynię to, czego pan ode mnie wymagasz. — A zatém proszę z sobą do mego pokoju, — rzekł Henryk i obaj opuścili gabinet.
— Możesz wyobrazić sobie, pod wpływem jakich uczuć zostałam po ich odejściu — kończyła Emilka — zobaczyłam całą chciwość i obojętność dla nas Henryka, ale za to przyszły szwagier wielce zyskał w mych oczach. Smutno mi było z powodu brata, ale cieszyłam się za siostrę, myśląc, iż będzie miała poczciwego i szczerze przywiązanego męża...
— Czy opowiedziałaś Zeni to wszystko? — przerwałam.
— Opowiedziała mi wszystko — ozwał się obok nas głos Zeni, która przybliżyła się niepostrzeżona, i usłyszawszy ostatnie słowa rozmowy, domyśliła się jéj treści. — Opowiedziała mi wszystko i dobrze uczyniła, bo sprawiło to na mnie dobre wrażenie. Mówcie co chcecie, ale miło jest czuć się prawdziwie kochaną, i od chwili, w któréj posłyszałam o poczciwym znalezieniu się pana Michała, zdaje się, że go więcéj lubię. Zresztą, nigdy nie miałam do niego antypatyi.
Spojrzałam na Zenię, gdy to mówiła, i smutno mi się zrobiło. Jakże chłodno i bezbarwnie brzmiał wyraz: lubię! w ustach młodéj narzeczonéj!
— O! — zawołałam w myśli — jabym z tym chłodnym wyrazem nigdy do ołtarza nie poszła. Biedny pan Michał!... on ją kocha!
W téj chwili rozmowa nasza i moje rozwagi przerwane zostały ogólnym apelem do odjazdu. Musiałyśmy poszanować nasze siły i cery na uroczysty a huczny dzień jutrzejszy; rozstałyśmy się więc wcześnie ze słowami: do jutra! na ustach.
Pamiętam, że była to godzina piąta po południu; pogodny, słoneczny dzień zimowy miał się ku końcowi, ale w obszernym salonie, o kilku wielkich oknach, widno było jeszcze. I gwarno tam było także bo orszak ślubny, złożony z kilkudziesięciu osób już się był zebrał.
Tu siedziało grono poważnych kobiet; tam liczne koło mężczyzn, ubranych w czarne fraki i śnieżne krawaty, gwarzyło półgłosem; tam znowu pstrzyły się różno-farbne suknie drużek, przyjaciółek, z biciem serca i wzruszeniem na twarzy wyglądających wejścia panny młodéj, którą dopiéro strojono do ślubu. W białéj sukni, zdobnéj w kwiaty i koronki, w wianeczku z drobnych róż, włożonym na włosy długiemi lokami opływające ramiona, w pięknym naszyjniku z pereł na szyi, stałam pomiędzy towarzyszkami, zdjęta niewysłowioném wzruszeniem. Piérwszy to raz w życiu znajdowałam się obecna przy poważnéj, przenikającéj uroczystości ślubnéj. Wszyscy rozmawiali półgłosem i częste rzucali spojrzenia na drzwi, wiodące do pokoju panny młodéj; chwilami dochodził z ulicy odgłos niecierpliwego rżenia koni u licznych, stojących przed bramą, powozów; od czasu do czasu także lokaj, ubrany w czarny frak ze srebrnemi ozdobami, stawał na progu salonu i wymówieniem jakiego imienia oznajmywał przybycie nowego gościa.
— Zdaje mi się, że nikogo już nie brakuje — rzekła do mnie z cicha Emilka — na wieczornéj zabawie daleko więcéj będzie osób, ale do asystencyi ślubnéj mama zaprosiła albo tylko najbliższych krewnych i znajomych, albo osoby, o których sądziła, że uświetnią orszak swą obecnością... — Zaledwie Emilka wymówiła te wyrazy, gdy w progu pojawił się znowu lokaj i podniesionym głosem wymówił:
— Pan hrabia Witold Z.
Zdawało się, że dźwięk tego starożytnego, pełnego chwały nazwiska, czarodziejsko na obecnych oddziałał. Nagle milczenie zaległo salon, wszystkie rozmowy ustały, rozpoczęte słowa niedopowiedziane skonały na ustach, wszystkie oczy obróciły się ku drzwiom wchodowym.
Mnie nazwisko to ugodziło w samo serce, duszę całą skupiłam w oczy i patrzyłam na wchodzącego.
Po raz drugi widziałam go w życiu i po raz drugi powiedziałam sobie, że był brzydki prawie i bardzo piękny zarazem.
Z nieregularnych rysów jego postaci, która bynajmniéj klasycznych nie posiadała kształtów, tryskała zdrowa, rozumna siła fizyczna i moralna. Nic miękkiego, nic wypieszczonego, nic przybranego i przyczepionego: ani wykwintnéj maniery i harmonijnych gestów pana Agenora, ani kobiecéj miękkości rysów i cery pana Lubomira, ani zuchwałych spojrzeń i marzących uśmiechów pogromcy serc, pana Alexandra; lecz tylko prostota, taka prostota, jakiéj u nikogo dotąd nie widziałam, cechowała tego hrabiego o wiekopomném imieniu, tego milionera, o milionach, odziedziczonych po przodkach i zarazem własną zdobytych pracą. A jednak głowę niósł wysoko; na wielkiém, w nieregularne wypukłości wyrzeźbioném jego czole, duma leżała, ale piękna, pociągająca, duma, nie o mitrze hrabiowskiéj i milionowych dobrach mówiąca, ale o godności człowieczéj i obywatelskiéj, o posłannictwie, jakie spoczęło na głowie potomka wielkich mężów.
Był dziwnie, nieskończenie niepodobny do mężczyzn, którzy zapełniali salon. Między nimi a nim zdawała się leżéć granica dwóch odrębnych światów. Wielu z nich miało słuszniejszy wzrost, piękniejsze rysy, klasyczniejsze kształty postaci; a jednak wyglądali wobec niego, jako mali i pospolici.
Przeszedł salon, powitał gospodynią domu i otaczające ją panie i wymówił kilka frazesów. Głos jego był czysty i świeży, ale nie pieszczony i modulowany, — czuć w nim było mężczyznę i pierś siły męzkiéj pełną. Stałam blizko i słyszałam, co powiedział. Były to potoczne i proste słowa o podróży przebytéj ze wsi do miasta, o stanie dróg, a zdaje mi się i o pogodzie nawet. W podobnéj okoliczności pan Agenor rozsypał-by cały rój komplementów i dowcipów, pan Lubomir nie omieszkał-by wygłosić szumnéj i kwiecistéj tyrady; hrabia Witold mówił o podróży swéj i o stopniu temperatury, jak zwyczajny i najzwyczajniejszy śmiertelnik. Potém obrócił się ku mężczyznom, którzy wszyscy z uprzejmym, i więcéj nawet niż uprzejmym pośpiechem, podawali mu ręce, i wmieszał się do ich grona.
Tymczasem otworzyły się drzwi bocznych pokojów i, wsparta na ramieniu brata, weszła panna młoda w śnieżnym ślubnym stroju. Jednocześnie trzy druchny, to jest: Emilka, Zosia i ja, wzięłyśmy każda jednę tacę, pełną mirtowych, wczoraj uwitych bukiecików, i przechodząc od jednego z panów do drugiego, przypinałyśmy każdemu z nich do fraka po jednéj z zielonych wiązanek. Panowie kłaniali się i dziękowali, zewsząd sypały się żarty i wesołe śmiechy. Dwaj czy trzéj młodzi ludzie, których udarowałam wiązankami, już mię więcéj nie opuścili, i krok w krok postępowali za mną, wywołując usilnie zwykłą, żartobliwą a pustą słów szermierkę. Orszak ten, który w innym czasie nic-by dla mnie nie miał przykrego, a może-by nawet i w najlepszy mię wprowadził humor, w téj chwili był mi prawie niemiłym. Nie patrzyłam na hrabiego Witolda, ale z pomocą tego ukośnego, że tak wyrażę się, podwójnego wzroku, jakiego używają dobrze wychowane panny, którym zwyczaj wzbrania prosto i otwarcie patrzéć na wszystko i wszystkich, widziałam dobrze, iż stał on niedaleko, z ręką opartą o fortepian, w rzędzie mężczyzn, których obdarzałam kwieciem weselném.
Każdy krok zbliżał mię ku hrabiemu Witoldowi, nie mogłam go ominąć i pragnęłam zbliżyć się do niego, a zarazem zdejmowała mię nieśmiałość, nieśmiałość, dziwna we mnie, tak przyzwyczajonéj już do spotykania obcych a różnych ludzi, tak wprawnéj w światowe znalezienie się i obejście. A przytém natrętni asystenci gniewali mię i niecierpliwili; zdawało mi się, że przy ich płytkich komplementach i pospolitéj rozmowie, wyglądam sama płytko jakoś i pospolicie.
Wszakże trzech już z kolei panów zostaje, których mam obdarzyć wiązanką... dwóch... jeden już tylko, i oto przychodzi koléj na hrabiego Witolda, który stoi z ręką opartą o fortepian, i czuję, czuję, że patrzy na mnie...
Nie rumieniłam się jednak, owszem, zdaje mi się, że musiałam zblednąć trochę.
Szepnęłam po cichu Helence, aby potrzymała mojéj tacy i z zieloną wiązanką w ręku przystąpiłam do hrabiego Witolda.
— Sądziłem — wyrzekł z ukłonem — że pani ominiesz mię i że nie zechcesz przystroić mego ubrania w ślubny symbol...
Usłyszawszy te słowa, zwrócone do mnie, podniosłam oczy i na téj szlachetnéj, rozumnéj twarzy, którą od tak dawna nosiłam wyrytą w méj pamięci, zobaczyłam uśmiech tak otwarty, prosty, życzliwy, że objawiły się w nim całe skarby łagodności i dobroci. Poczułam wzruszenie całkiem niepodobne do tych, jakim podlegałam dotąd, bo wewnętrzne, prosto z serca płynące, podobne do czci, jaką się oddaje czemuś wielkiemu, do przeczucia, co podnosi różek tajemniczéj zasłony, za którą przyszłość się kryje, do sympatyi, która bezwiednie pociąga nas tam, gdzie czujemy szczęście nasze... Obawa i nieśmiałość odstąpiły mię, nie spuściłam oczu z twarzy hrabiego Witolda i odrzekłam:
— Jabym panu nietylko wiązankę mirtu, ale jeszcze i gałązkę wawrzynu ofiarować pragnęła!
— Wawrzynu! — powtórzył hrabia Witold, ze swoim otwartym, dobrym uśmiechem — na wawrzyny zasłużyć potrzeba!
— Pan je zdobędziesz! — zawołałam — wszak przodkowie pana nosili je na czołach...
Urwałam nagle i przelękłam się własnych wyrazów.
Myśl mi przemknęła po głowie, że rozmowa, jaką zaczęłam z hrabią Witoldem, była niestosowną, niedorzeczną, naiwną, jakby pensyonarki jakiéj. I poczułam, że rumienię się po uszy, i tak się zmieszałam, przelękłam i zasmuciłam, że sama już nie wiedziałam, czy mam odejść, czy pozostać, czy mówić daléj, czy milczéć!
Z położenia tego wyrwał mię wielki ruch, jaki się zrobił w salonie. Gospodyni domu, wsparta na ramieniu syna, rozpoczynała orszak par, które wychodziły z salonu, aby udać się do czekających u bramy powozów. Wzrok mój, jakby niepojętym jakimś magnetyzmem wiedziony, podniósł się znowu na hrabiego Witolda: stał niedaleko pomiędzy kilku innymi mężczyznami i patrzył na mnie z rodzajem zdziwienia i zajęcia. Kiedy spojrzenia nasze spotkały się, uczynił taki ruch, jakby chciał podać mi ramię, ale w téj-że saméj chwili znalazłam się w istotném oblężeniu.
Panowie Julian, Ignacy, Alfred, Alexander i inni tego rodzaju niewolnicy, ciągnący zwyczajnie tryumfalny mój rydwan, otoczyli mię ze wszech stron, z pośpiechem ofiarując mi swe usługi.
Hrabia Witold, który był już uczynił ku mnie parę kroków, cofnął się i podał ramię piérwszéj lepszéj blizko niego stojącéj pannie. Ja zaś poszłam w parze z odprawionym a niezrażonym moim konkurentem, panem Alexandrem, smutna jakoś i niezadowolniona. Znowu mi się wydało, że w tém płytkiém i pospolitém otoczeniu moich niewolników, to jest pseudo-adoratorów, wyglądałam sama płytko i pospolicie. Zmrok zaczynał zapadać, gdy powozy nasze stanęły przed bramą buchającego od jarzących świateł kościoła.
Liczne tłumy ciekawych, które go zalegały, rozstąpiły się, tworząc po środku dla weselnego orszaku przejście o ścianach żyjących, ruszających się, szepcących, udyamentowanych szeroko rozwartemi i błyszczącemi ciekawością oczyma. Pomiędzy temi dwoma żywemi ścianami przesuwały się z szelestem bogate suknie, o długich atłasowych i aksamitnych ogonach, przykryte do połowy sobolami i gronostajami, wytworne fraki panów, błyskały białe ich krawaty i rękawiczki, unosiły się głowy młodych dziewic, strojne w warkocze, loki i kwiaty.
A lud patrzył coraz ciekawiéj na tę wystawę bogactwa i blasku, zdawał się oddech tłumić w sobie, aby lepiéj widziéć wszystkie szczegóły, i tylko gdzieniegdzie szemrały szepty zachwycenia i wyciągały się ręce, wskazując poblizkim oczom najpiękniejszą z dziewic, najwynioślejszego z panów, najstrojniejszą z matron.
Na stopniach ołtarza, w pontyfikalnym stroju i liczną otoczony asystencyą, stał jeden z miejscowych dygnitarzy kościelnych i rozpoczął ceremonią ślubnego obrządku.
Panna młoda stała blada i niema pod swym przejrzystym śnieżnym woalem, oczy miała suche, niezwykłym ogniem niepokoju płonące, usta bez koloru prawie, mało różniące się bladością od reszty twarzy. Za to pan młody ponsowy był jak piwonia, czoło nawet całe powleczone miał szkarłatem. Z tym zbytecznym rumieńcem i zwykłą swą niezgrabną postacią był-by śmiesznym nieledwie; ale oczy jego, zazwyczaj tak blade i nieznaczące, paliły się teraz miłym jakimś, poczciwym blaskiem. Wymawiając słowa przysięgi pewnym i stanowczym głosem, patrzył w ołtarz z przejęciem się i uczuciem prawdziwéj pobożności. Znać było, że człowiek ten całém swém prostaczém i nieokrzesaném, ale poczciwém sercem, wierzył i kochał.
W czasie ceremonii, między osobami, składającemi orszak, zawiązywały się ciche rozmowy, krzyżowały się spojrzenia i uśmiechy, kiedy niekiedy wybuchał nawet głośniejszy, choć wnet przyzwoitością i poszanowaniem dla miejsca stłumiony, chychot. Strojne głowy dziewic falowały, niby łan, zasiany kwiatami, pochylały się ku sobie i szeptały. Młodzi panowie lornetowali i przesyłali sobie wzajem znaczące uśmiechy, starsi zamieniali z sobą po cichu różne uwagi.
A między tém roztargnioném, rozbawioném gronem ludzi, którzy, u stóp ołtarza nawet i na widok uroczystego i stanowczego jak śmierć obrzędu, nie byli zdolni skupić swego ducha i o zabawie zapomniéć, ja tylko stałam niema, przejęta, rozmodlona w głębi serca o szczęście młodéj towarzyszki, wzruszona aż do dna duszy tym aktem, którego dokonywanie się piérwszy raz widziałam, a który stał teraz przed memi oczyma, straszny wymawianą przysięgą, cudowny wiekuistém dwojga serc połączeniem, przenikający głęboką pieśnią organów, groźny obliczem Boga, promieniejącém z ołtarza...
Nie byłam w stanie ani uśmiechnąć się, ani słowa wyrzec do nikogo, i patrząc wkoło siebie, w skrytości serca mego myślałam, że nie chciała-bym, gdy przyjdzie dla mnie podobna chwila, stanąć u ołtarza z wybranym moim pośród tylu uśmiechów, szeptów, bogatych strojów i ciekawych oczu. Wolała-bym, o! stokroć wolała-bym, żeby ślubny mój obrządek odbywał się w cichym jakim, małym i potulnym kościołku; abym, wymawiając słowa wiekuistéj przysięgi, widziała tylko obok siebie błogosławione twarze rodziców i zamglony wzruszeniem wzrok najlepszéj przyjaciółki; aby żadne szepty ust obcych, ani szelesty sukien na wystawę włożonych, nie tłumiły pieśni poważnéj, którą na czoła nasze lać będą z góry akordy organów; aby, gdy wyjdziem z kościoła, tylko słońce pogodne, spojrzało na radość naszę i pozdrowiło nas na długą drogę szczęścia i walk wspólnych...
Tak marzyłam i mimowiednie podniosłam wzrok zamglony wilgocią. Naprzeciw mnie, po drugiéj stronie ołtarza, stał hrabia Witold, niemy, także zamyślony. On także nie śmiał się i nie rozmawiał, oczy trzymał utkwione w ziemię, a na spokojnéj twarzy jego, pobladłéj nieco w téj chwili, przesuwały się zadumy dojrzałego człowieka i marzenia młodzieńca, o duszy głębokiéj, jak dno morskie.
Widząc to, zapytałam siebie w duchu: dlaczego w tém liczném zebraniu dwoje nas tylko było z milczącemi usty i zamyślonemi czołami? dlaczego, gdy wszyscy koło nas śmieli się, żartowali i u stopni ołtarza nawet szukali dla siebie zabawy i wesołości, on i ja tylko staliśmy pogrążeni w zadumie, marzeniu, cichéj wewnętrznéj modlitwie?
Czyliż tak podobni byliśmy do siebie? czy pragnienia serc i porywy umysłów naszych do jednego, wspólnego wiodły nas ideału?
Znowu przeczucie jakieś tajemnicze i niewyraźne podniosło przede mną różek zasłony, przyszłość mą kryjącéj, i radością zastukało do serca.
Podniesionym i uroczystym głosem kapłan wymówił ostatnie słowa obrzędu, na chórze wyborna muzyka zabrzmiała radośnym hymnem veni creator, a lud rozstąpił się znowu, robiąc drogę dla przejścia świetnemu orszakowi.
Gwiazdy iskrzyły się złocisto na ciemném sklepieniu zimowego nieba, śnieg skrzypiał pod licznemi tłoczącemi go stopami, gdy przed wrota kościelne zatoczyła się śliczna, kosztowna, cała oblana światłem licznych latarni i błyszcząca od bronzów kareta. Do niéj wsiedli państwo młodzi, a para pysznych rosłych siwków, rżąc i krzesząc iskry kopytami, porwała ich z miejsca, przy ogólném uwielbieniu zgromadzonych widzów. Co za powóz! co za konie! jaka liberya! — szeptano w tłumie.
Pan młody bardzo bogaty być musi! szczęśliwa panna młoda! A jaki orszak weselny! ile tu karet! patrzcie: sześć, ośm, dziesięć!! a drugie tyle koczów! Wspaniałe wesele! szczęśliwi państwo młodzi! — Śród tych i tym podobnych szeptów wsiedliśmy wszyscy do powozów, które z ogłuszającym turkotem kół i oślepiającym migotaniem latarni ruszyły w ulicę.
W salonach oświetlonych rzęsiście grzmiała już wyborna orkiestra. W godzinę po powrocie naszym z kościoła, zabawa, ożywiona mnóztwem nowo przybyłych osób, wrzała już i huczała na dobre.
Bawiono się; ja się nie bawiłam, lubo tańczyłam więcéj od innych. W walcu i w mazurze, w kadrylu i polce, rozmawiając z roztargnieniem i machinalnie uśmiechając się do otaczających mię osób, szukałam ciągle, szukałam nieustannie oczyma jednéj twarzy, jednéj męzkiéj postaci. I spostrzegałam ją, ale zawsze z daleka tylko.
Hrabia Witold nie tańczył, a ja tańczyłam szalenie, nieustannie, porywano mię, zapraszano do wszystkich tańców, jakie były i być mogły, otaczano coraz liczniéj, i coraz więcéj, coraz więcéj przez to oddalano od jedynego w towarzystwie człowieka, do którego zbliżyć się, z którym rozmawiać pragnęłam. Widziałam, jak wzrok jego ze spokojném zamyśleniem przesuwał się po tém kipiącém zabawą, błyszczącém barwami i klejnotami, głośném, rozbawioném, bezpamiętném kole, i jak pomijał twarz moję, obracającą się za nim, niby słonecznik za słońcem, ani rozróżniając jéj od tego mozaikowego, kameleonowego tła, śród którego zacierała się i nikła. A jednak, mój Boże! ja tak pragnęłam, tak bardzo pragnęłam, aby on na mnie, wyłącznie na mnie spojrzał temi pogodnemi, rozumnemi swemi oczyma, które jeszcze wówczas, kiedyś, na piérwszym balu, na jakim w życiu mém byłam, w cienistym parku mojéj babki, wlały w moję strwożoną duszę pociechę i uspokojenie!
Widziałam, jak rozmawiał z rozmaitemi osobami, tak, jak on, nie należącemi do tanecznego koła; jak przechadzał się po przyległym salonie, otoczony gronem mężczyzn, którzy wyraźnie szukali go i pragnęli popisać się swoją z nim znajomością; jak stawał na progu sali, w któréj tańczono, i patrzył na wir walca, lub mazurowe podskoki, ale ani razu, ani razu nie wyróżnił mię śród tłumu.
Oczy jego, które z zajęciem na mnie spoczęły wtedy, gdy, obdarzając go wiązanką mirtową, wymówiłam bez rozwagi kilka słów, co mi się prosto z duszy wymknęły, teraz, gdy w tańcu rozwijałam wszystkie me wdzięki, gdy rumieniec gorączkowego życia rozpalał mi policzki, gdy, od jednego do drugiego przechodząc tancerza w szalonym walcu lub wdzięcznym kadrylu, ukazywałam całą dystynkcyą ruchów, tak powszechnie we mnie chwaloną, teraz, kiedy sama czułam się piękną, wielbioną, ściągającą na siebie mnóztwo zachwyconych spojrzeń; teraz te oczy jego ślizgały się po mojéj twarzy i sukni, tak obojętnie, jak po wszystkich innych twarzach i sukniach, tak przelotnie, jak gdyby widziały we mnie tylko cząstkę obrazu, na który patrzyły dla rozrywki, drobny kamyczek w mozaice, tworzącéj piękny dla oka, lecz martwy dla myśli bukiet. Kilka razy w mazurze taki zwrot nadałam tańcowi, aby jak najbliżéj przebiedz koło hrabiego Witolda; ale gdy tylko czułam się już blizko niego, brakowało mi śmiałości, aby nań spojrzéć, i spuszczałam oczy. Raz tylko je podniosłam i ujrzałam, że wtedy, gdy tuż koło niego przebiegałam lekkim mazurowym taktem, gdy suknia moja niemal go dotknęła, on, zajęty rozmową z innym jakimś mężczyzną, obejrzał się za mną tak zupełnie, jak człowiek, około którego frunął drobny motyl, i zaraz wzrok obojętny przeniósł na inną niedaleko przebiegającą parę. Poczułam ból w sercu i rodzaj przykrego upokorzenia.
Gdy tak się ze mną działo, pomiędzy towarzystwem, jak zwykle na podobnych tłumnych i licznych zebraniach, zawiązywały się znajomości, przyjaźnie, sympatye, powstawały projekta, krzyżowały się miłe i przykre wrażenia. W krótkim przestanku pomiędzy jednym tańcem a drugim, Helenka usiadła przy mnie.
— Czy dobrze bawisz się dziś, Wacławo? — spytała...
— Nie zupełnie — odpowiedziałam z pewném gorzkiém uczuciem, które daremnie siliłam się pokryć, i nie spuszczając oka z hrabiego Witolda, patrzącego w stronę, w któréj siedziałam, ale nie na mnie, lecz na wiszące nade mną i wyobrażające jakąś dziejową scenę, piękne malowidło.
Helenka spojrzała w kierunku moich oczu.
— A! — wyrzekła z cicha — czy tak? Więc bardzo ci się podobała ta gwiazda piérwszéj wielkości, wedle wczorajszego powiedzenia Zeni?
Spojrzałam z niezadowoleniem na przenikliwą towarzyszkę.
— Moja droga — rzekłam — jesteś jasnowidzącą, czytasz w myślach ludzkich!
— Twoje myśli łatwo z twych oczu wyczytać — odpowiedziała Helenka.
— I ciekawam, cóżeś z nich wyczytała?
— Smutne dla ciebie rzeczy, moja Wacławo — wyrzekła Helenka, która nagle spoważniała — wszakże nie pora na balu, a do tego na weselu, prawić o smutnych rzeczach. Więc powiem ci krótko, ale węzłowato: Nie przypatruj się nazbyt człowiekowi, który, raz postawiony na piedestale, już więcéj go nie opuści, bo on na ciebie i uwagi nie zwróci, a ty wyexpensujesz napróżno westchnienia swe i marzenia, a w najgorszym razie jeszcze i suchot dostaniesz. Oto moja rada.
W téj chwili zaczęto grać polkę i w mgnieniu oka byłyśmy otoczone zapraszającymi nas tancerzami. Powstałyśmy obie, ale ja zatrzymałam jeszcze na chwilę rękę Helenki i śpiesznie szepnęłam jéj na ucho:
— Powiedz-że mi, ty wszystko wiedząca istoto, dlaczego on na mnie i uwagi zwrócić nie może?
Helenka pochyliła się i również cicho odszepnęła:
— Bo tak, jak my wszystkie, wyglądasz na śliczniutką, zgrabniutką, wystrojoną lalkę, a jego, o ile mi się zdaje, lalki nie zajmują!
Po tych szybko zamienionych słowach, puściłyśmy się w taniec.
O mój Boże! czyliż ludzie uwierzą w to, że piękna, młoda, admirowana panna tańczyć może skoczną polkę, z tłumem bolących myśli, cisnącym się do jéj uwieńczonego kwiatami czoła, z sercem zamierającym z żalu i upokorzenia pod stanikiem z atłasu i koronek?
Zmęczona tańcem, z wielkim trudem wydobyłam się z koła młodych mężczyzn, którzy mię otaczali, i dla wypoczynku siadłam nieco na stronie, w samych prawie drzwiach, prowadzących do przyległego gabinetu. Tuż prawie za memi plecami rozmawiano.
— Mój drogi — mówił głos kobiecy, w którym poznałam głos Zosi — mój drogi, dlaczego ustawicznie mię prosisz, abym tańczyła z nim i była dla niego grzeczną? on mi się tak nie podoba.
— Ależ to taki porządny człowiek, moja Zosiu — odpowiedział inny głos męzki, a dobrze mi téż znajomy — a przy tém wiem z pewnością, że zakochał się w tobie szalenie.
Zdawało mi się, że Zosia westchnęła cicho.
— To mię nic nie obchodzi, Lubomirze! — szepnęła.
— Jakto! — zawołał brat — nie obchodzi cię to, że zraniłaś czyjeś serce? że zatrułaś komuś spokojność, że ktoś ściga cię nieustannie wzrokiem pełnym miłości...
— Ależ ja tego wszystkiego nie widzę, mój Lubomirze — zaprotestowała Zosia głosem, w którym była zwykła jéj od pewnego czasu bierność i apatya.
— Nie widzisz! — oburzył się brat — ale ja widzę i żałuję go z całego serca, i dla twego własnego szczęścia pragnę, abyś porzuciła tę, daruj mi, że tak powiem, występną obojętność na cierpienia cudze, a była bardziéj uprzejmą dla człowieka, który ze wszech miar zasługuje na twoje względy!...
Pałałam ciekawością dowiedziéć się, kto był ten, czyją appologią z takim zapałem wygłaszał przed siostrą pan Lubomir.
— I czegoż nakoniec chcesz ode mnie, Lubomirze? — wymówiła po chwili milczenia Zosia, słabym swoim i zmęczonym głosem.
— Widziałem, że parę razy odmówiłaś mu ręki do tańca; chcę więc, abyś teraz z nim tańczyła — odpowiedział brat.
— Wiesz dobrze, Lubomirze, że zrobię zawsze wszystko, co może tobie sprawić przyjemność; ale czyliż pójdę sama go szukać i zapraszać do tańca?
— Któż o tém mówi! — zawołał brat — ja ci go zaraz przyprowadzę, czy dobrze?
— Jak chcesz — obojętnym tonem odpowiedziała Zosia, a jednocześnie z za portyery wysunął się pan Lubomir, i postąpiwszy kilka kroków, rozglądał się po sali. Śledziłam go spojrzeniem, bo niezmiernie byłam ciekawa, kogo téż tak energiczną okrywa protekcyą. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy pan Lubomir skierował kroki swe w stronę, w któréj stał pan Henryk S. i wziąwszy go pod ramię, z uprzejmym uśmiechem powiódł do siostry.
Pan Henryk więc to był tym porządnym człowiekiem, szalenie zakochanym w Zosi, któremu ona zraniła serce, odebrała spokojność, który ją ścigał oczyma pełnemi miłości i t. d. i t. d. O, deklamator! — pomyślałam — o, czuły brat i bohaterski rycerz cnoty, który sławi przed siostrą takiego, jak pan Henryk, człowieka, i stara się ku niemu skłonić jéj serce, dlatego zapewne, że... to dobra partya!
Zosia z martwym wzrokiem, z apatyą na twarzy, zwieszona na ramieniu pana Henryka, tańczyła polkę. Lubomir stał w progu, i patrząc na tańczącą parę, melancholijnym gestem odrzucał sobie włosy z nad czoła...
Spojrzałam na niego prawie z pogardą. Czoło mi zaszło rumieńcem wstydu na myśl, że była chwila, w któréj zajmowałam się tym człowiekiem, w któréj poświęcałam mu marzenia moje, w któréj uwierzyłam w pozy jego i tyrady.
W téj chwili poczułam, że ktoś mię wziął za rękę. Była to Helenka, która, zmęczona tańcem, usiadła przy mnie.
— Spojrz! — rzekła po cichu i wachlarzem wskazała na drugi koniec salonu. Spojrzałam w kierunku jéj wachlarza i zobaczyłam Zosię, która po tańcu usiadła obok swéj wujenki. Blada, chuda, o surowéj i dumnéj twarzy opiekunka, poprawiała pieszczotliwie jéj włosy i mówiła coś do niéj z żartobliwym wyrazem, niemiło odbijającym od ogólnéj oschłości jéj fizycznéj. Za dwoma paniami stał wuj Zosi, otyły i marsowaty człowiek, i poufale trzymając pana Henryka za guzik od fraka, rozmawiał z nim z niezmierną uprzejmością i ożywieniem.
— Czy widzisz tę grupę? — szepnęła mi do ucha Helenka — oto brat, wuj i wujenka łapią bogatego pana Henryka na męża dla Zosi i kładą jéj w głowę, że wyjść za niego powinna. On téż niedaleki od tego, bo wié, że schwyci wcale piękny posażek...
— Ależ to okropne! — zawołałam. — Jaka-by téż była z nich para! Zosia łagodna, poetyczna, marząca, on chciwy, bez serca egoista...
— Tra la la! — zaśmiała się Helenka; — ale Zosia ma siedmnasty rok, doświadczona niedawno boleść w dziecinną niemal rzuciła ją bierność, a pan Henryk bogaty...
— Ona za niego nie pójdzie! — wyrzekłam z przekonaniem. Helenka pokiwała głową.
— Moja droga — wymówiła — ona nie ma ani takiéj energii, jak ty i ja, ani takiego sprytu, ani takiego pragnienia ideału, ani takiéj pobłażliwéj, jak są nasze, matki. Ją namówią, zrobią z nią wpływami i prośbami wszystko, co zechcą, a brat będzie miał największy udział w tém morderstwie, bo Zosia kocha go i wierzy w jego zacność i prawość, jak w Ewangelią...
Zaledwie Helenka wymówiła te wyrazy, gdy mnie i ją pochwycono do tańca.
Około północy umilkła orkiestra, a natomiast rozlały się po obszernéj sali melodyjne tony skrzypiec z towarzyszeniem fortepianu. Rozpoczął się koncert, mający urozmaicić i uświetnić zabawę.
Lecz, niestety! ani brzmiąca i głośna uwertura z Wilhelma Tella, ani słodkie i tęskne marzenie Schumana, jakkolwiek wcale dobrze wykonane, nie mogły w liczném a rozbawioném zgromadzeniu ogólnego sprawić milczenia. Słuchano widocznie przez grzeczność, ale co chwila w różnych stronach dawały się słyszéć szepty i śmiechy tłumione, a gdzieniegdzie ukazywały się fizyognomie przeciągnięte, znudzone i widocznie żałujące tańca.
Śpiew lepsze miał nieco powodzenie; nakoniec przyszła koléj na moję muzykę, mająca zakończyć tę niezbyt pożądaną towarzystwu zabawę.
Usiadłam przy fortepianie, a przy mnie stanęła Helenka, która podjęła się odwracać mi karty. Przede mną na pulpicie leżały moje dawne ulubione sonaty Beethovena, które, długo zaniedbane, spoczywały gdzieś na etażerce w pyle i zapomnieniu, a które jednak, kierowana smakiem artystycznym i dawném zamiłowaniem, wybrałam była na dzisiejszy popis.
Powiodłam wzrokiem po salonie. Kilkadziesiąt osób zwracało ku mnie ciekawe twarze i oczy. Kilkadziesiąt innych rozmawiało półgłosem w najlepsze, z lornetkami na oczach lub wachlarzami na ustach. Ale mnie mało obchodziła uwaga jednych i lekceważenie innych; o kilkanaście kroków ode mnie, oparty o róg fortepianu, stał hrabia Witold, nie patrzył na mnie, ale z postawy i twarzy można było wyczytać, że z uwagą oczekiwał gry mojéj.
Uderzyłam piérwsze akordy, te wspaniałe, pełne akordy, podobne do wykutych z marmuru posągów, lub do wołań, wychodzących z wezbranéj piersi olbrzyma. Jak echo nieśmiałe i dalekie odpowiedziało im kilka innych cichszych i smętniejszych, a potém klawiatura cała, od najgłębszego basu do najwyższego wiolinu, odezwała się gammą tonów szybką, gorącą, zmienną, a jednak jednolitą, przepaścistą jakąś, pełną jęków, westchnień, śmiechu i szeptów miłośnych, i pereł dźwięcznie uderzających się wzajem w wirze zawrotnym.
Straciłam pamięć wszystkiego, co mię otaczało duch mistrza w mgnieniu oka orzucił mię całą napowietrznym płaszczem melodyi, i ducha mego uniósł w wysoką krainę sztuki. Czułam bicia serca śpieszne, gorące, tentna zapału pulsujące w skroniach, po głowie mojéj przeciągały szlaki myśli promieniste, jak z gwiazd utkane, te szlaki, które w dziecinnych jeszcze witały mnie latach, a potém, szalonym bezładem światowego życia odegnane, wracały razem z muzyką dawną, ukochaną, tak długo odepchniętą i zarzuconą... przez wzgląd na ludzi, co jéj zrozumiéć nie byli zdolni.
Grałam i cała dusza moja przeszła w ręce, i ręce moje tonami, które wywoływały z klawiszów, opowiadały historyą mojéj duszy. Widziałam siebie dziewicą naiwną, wierzącą, współdzieckiem, ciekawém świata i jego radości; słyszałam głos świata tego w tajemniczych groźnych akordach basu, a tymczasem nuty wiolinu, ciche i podniosłe, snuły się jak marzenia młodego serca, jak modlitwa szeptana z trwogą i rozkoszą, jak miłość dla gwiazd i tego Boga, co króluje nad niemi. Nagle od strony basu huczą i suną się nuty złowieszcze, jak grzmot przybywający z daleka, coraz większéj nabierają mocy, biegną, dwoją się, przemieniają w dzikie i surowe akordy, i jak stado orłów spuszcza się z pod obłoków na gromadkę śnieżnych gołębi, tak spadają na rzewną pieśń, porywając ją z sobą w odmęt burzy, gromów, błyskawic i tajemniczych, podziemnych, zda się, pieśni, co rytmem posępnym wydobywają się z samego dna harmonii, splątanéj, jak najdziksze fantazye, głębokiéj, jak przepaścisty duch mistrza-twórcy. I oto widzę, widzę, bo mi obraz ten na orlich skrzydłach swych przynosiły burzliwe tony basowe, widzę, jak wiara moja leży rozbita, ze skrwawioną piersią, niby gołąbka zraniona, jak modlitwa moja ucieka ode mnie pod niebo, na które patrzéć zapomniałam, jak miłości moje, bledziuchne, niby kwiaty sztuczne, jedna po drugiéj chylą się do mogiły... Oderwałam na chwilę ręce od klawiszów, bo skończyła się piérwsza część wielkiéj sonaty; druga zaczynała się od pieśni przeciągłéj, monotonnéj, podobnéj do skargi zmęczonego serca. Każda nuta zdawała się tam być łzą, spadającą z oka, żalem spieczonego... czułam łzy, zwolna wzbierające w méj piersi... A potém przyszły akordy nagłe, potężne, szerokie jak obudzenie się ducha ze snu zmęczenia i słabości, jak niespokojne, pełne pragnień i obaw pytania, rzucone w twarz światu, pod nogi temu życiu, co w łzach się kąpało... I razem z akordami temi duch mój zapytywał: kędy podziała się jego pierwotna, dziewicza wiara i niewinność? Jakie wichry porwały i rozniosły marzenia jego o różowych rąbkach? Gdzie jest kraina piękności bez skazy? kędy siedlisko ideału, którego obraz tkwi w duszy, z innych przez nią przyniesiony światów?
Nie było odpowiedzi; snadź mistrz, tworząc swe arcydzieło, nie znalazł jéj w sobie i rozmodlił się tylko potężnym hymnem nadziei, że znajdzie ją kędyś, tam może w innych światach, zkąd wziął piérwotną, utraconą dziś, wiarę swoję, i hymn ten zakończył cichemi, rozwianemi tony, niby zawieszając go między ziemią i niebem, które wygrać miały ostatnie niedopowiedziane jego akordy...
Skończyłam i drżące od wzruszenia ręce opuściłam na suknią. W salonie głuche panowało milczenie; grą moją, w któréj wyśpiewałam samę siebie, zdobyłam uwagę roztargnionych słuchaczy.
Przez kilkanaście sekund nikt żadnego nie uczynił poruszenia; Helenka nawet stała obok mnie, jak przykuta do miejsca, szepcąc tylko: cudownie, Wacławo! cudownie!
Podniosłam oczy, i przez mgłę wzruszenia, która je przysłaniała, zobaczyłam naprzeciw siebie tego pięknego, szlachetnego człowieka, którego postać i imię snuły się przede mną nieustannie, jak błyskawice ogniste, na tle melodyi, którą wygrywać przestałam.
Patrzył na mnie! Nakoniec patrzył na mnie! A oczy jego, tak spokojne i niezmącone zwykle, teraz, utkwione w méj twarzy, ciskały iskrami i mieniły się grą wzruszeń, ruchomą a gorącą. Byłam pewna, że zrozumiał mię, że za pośrednictwem muzyki odgadł tajemnice mojéj istoty, pojął, iż nie byłam ustrojoną lalką. Mówiła mi o tém bladość jego wyniosłego czoła, ogień jego zwróconych ku mnie oczu, uśmiech jego ust, surowy i rzewny zarazem...
Co czułam wtedy, tego już dziś ani pamięcią objąć, ani w słowa oprawić nie zdołam.
Wszystkie uprzednie wzruszenia i uczucia moje zniknęły wobec téj chwili, jak mary, wyśnione nocą, wobec rannego słońca. Zdawało mi się, że dotąd nie żyłam, ale śniłam tylko, i że w téj chwili dopiéro budziłam się do prawdziwego życia. Była to jedna z tych krótkich, jak sekunda, chwil złotych, a których wspomnienie idzie z nami aż nad brzeg mogiły, aby nam świecić jeszcze w ostatniéj ciemnéj godzinie. Była to jedna z tych chwil, w których dwie dusze, rozdzielone przepaścią, zda się nieprzebytą, ale przeznaczone dla siebie, spotykają się na mgnienie oka i przysięgają sobie wiekuistą wierność wspomnienia...
Nie spuszczając oka z méj twarzy, postąpił ku mnie; jednocześnie, niezależną ode mnie siłą poruszona, podniosłam się z siedzenia i uczyniłam parę kroków ku niemu, tak, jakbym chciała zejść się z nim na połowie drogi...
Ale, ah! między mną i człowiekiem, ku któremu wiódł mię pociąg nieprzeparty, niewypowiedziany, stanęła żyjąca, nieprzebyta barykada, złożona z czarnych fraków i białych krawatów, które, gdy tylko minęło piérwsze wrażenie, wywarte na słuchaczy, zerwały się ze wszech stron i otoczyły mię ciasném kołem.
Potoki komplementów i słów kwiecistych sypały mi się pod stopy, grad zachwyconych i płomienistych spojrzeń obsypywał mą głowę, i coraz więcéj ludzi tłoczyło się około mnie, i coraz większy tłum i gwar zatapiał mię swą szumiącą falą... Hrabia Witold nie probował nawet przebijać téj żyjącéj zapory i cofnął się do przyległego salonu.
Na widok ten doświadczyłam takiego uczucia, jak gdybym nagle została oblaną zdrojem zimnéj wody. Serce zamarło we mnie, niezmierny żal mię ogarnął.
Ale w téj chwili orkiestra zahuczała kadrylem, bal zawrzał na nowo, a na balu precz z głębokiémi wzruszeniami! precz z rozwagami smutnemi! Trzeba tańczyć, trzeba bawić się, trzeba słuchać komplementów i odpłacać je dowcipnemi frazesami, w których jest wszystko, prócz dowcipu i sensu; trzeba uważnie tańczyć kadryla, aby każdy krok był dystyngowany i przyzwoity; trzeba strzedz się zamyślenia, bo ono daje powód do komentarzy; trzeba miéć usta uśmiechnięte, bo inaczéj osądzą cię, żeś dumna, albo domyślą się, żeś zakochana!
Bawiłam się, tańczyłam, słuchałam komplementów, odpowiadałam na nie dowcipami, przechadzałam się w kadrylu z dystynkcyą i gracyą, uśmiechałam się, znajdywano mię piękną i bardziéj zachwycającą, niż kiedy.
W mazurowéj figurze postawiono na środku salonu krzesło, a ja zasiadłam na niém, jak królowa, otoczona poddanymi: kilkunastu młodych mężczyzn stało wkoło mnie, ze spojrzeniami w moję twarz utkwionemi, z uśmiechami na ustach, oczekując, aż podrzucę w górę szmatkę batystu, którą trzymałam w ręku. Szczęśliwy, kto ją pochwyci! z tym tańczyć miałam!
Długo czekali. Na progu salonu stał hrabia Witold i patrzył na mnie, ale już nie tém spojrzeniem, co wprzódy, tylko jakiémś smutném, zawiedzioném, takiém, jakiém spogląda człowiek, co sądził, że ma w ręku dyament, a zobaczył, iż to było szkiełko farbowane.
Ze ściśniętém sercem podrzuciłam w górę chusteczkę. Pochwycił ją pogromca serc, pan Alexander, i z tryumfującém spojrzeniem podał mi rękę.
Kiedy w mazurze pobiegłam około drzwi, wiodących do sąsiedniego salonu, spojrzenie hrabiego Witolda prześlizgnęło się po mojéj twarzy i postaci, takie obojętne, tak spokojne, jakiém bywa spojrzenie człowieka, co, myślą przebywając gdzieśindziéj, machinalnie ściga lot fruwającego w pobliżu motyla.
Dokończyłam mazura ze łzami, które kryłam pod powieką, a które mi paliły źrenice. Doświadczałam takiego uczucia, jakbym utraciła szczęście, którego promienne widzenie na mgnienie oka zajaśniało przede mną.
O mój Boże! czyliż ludzie uwierzą w to, że młoda, piękna, ogólnie uwielbiana panna, tańczyć może mazura z tłumem bolących myśli, tłoczącym się do jéj uwieńczonego kwiatami czoła, z sercem zamierającém z żalu pod stanikiem z atłasu i koronek?
I więcéj już ani razu nie zoczyłam hrabiego Witolda. Kiedy po skończonym mazurze zapytałam Emilki, czy go gdzie nie spostrzega, odpowiedziała mi że odjechał!
— Odjechał! — pomyślałam z wielką boleścią — kiedyż go więc zobaczę? może już nigdy! Zniknęło jasne widzenie, rozwiał się urok czarowny, dusze nasze spotkały się z sobą na mgnienie oka, aby się rozejść... na wieki!
Głowa mię bolała, łzy gorącą falą tłoczyły się do oczu, nie mogłam dłużéj udawać, nie mogłam dłużéj tańczyć i śmiać się, i słuchać komplementów; poszłam do mojéj matki z prośbą, abyśmy odjechać mogły.
W pół godziny potém, mimo próśb, nalegań i wyrzutów, opuściłyśmy towarzystwo.
Trzecią godzinę po północy ogłaszały zegary. W pięknym pokoju, opływającym w blado-różową barwę, na toalecie, zastawionéj błyszczącemi flakonami, dziesięć świec paliło się w złoconych kandelabrach, migocące, żółtawe światło rzucając na cztery pyzate aniołki, trzymające wieniec z róż na suficie. W rogu pokoju, na atłasowych poduszkach sofy leżała w znękanéj postawie młoda istota, ubrana w atłas, krepę i koronki, ze splątanemi lokami, opływającemi obnażone ramiona, z wieńcem drobnych róż na głowie, ze sznurami bogatych pereł na szyi. W oczach jéj, okrążonych sinemi kołami zmęczenia i gorączkowych wzruszeń, palił się suchy ogień, blade czoło chyliło się w dół przytłoczone ciężarem upokorzenia i smutnych rozwag, załamane ręce martwo leżały śród puszystych zwojów śnieżnéj krepy.
I któż-by powiedział, że tą zmęczoną, upokorzoną, w bolesnych dumaniach zatopioną istotą, była młoda, piękna, za bogatą uważana panna, o któréj rękę starali się najbogatsi młodzieńcy, przed którą padali czołem najsławniejsi pogromcy serc niewieścich, któréj powodzenia zazdrościły najpiękniejsze dziewice, któréj tryumfalny rydwan ciągnęli najliczniejsi niewolnicy, powiewając przed nią kadzielnicami pochlebstw, usypując dla jéj stóp drogę kwiatami salonowych hołdów?
I któżby uwierzył, że tą biedną istotą, zmęczoną fizycznie i moralnie, cierpiącą, upokorzoną, do głębi serca smutną, byłam ja, ja, która przed godziną wróciłam ze świetnego balu, która potrzebowałam tylko wymówić jedno słowo, aby jutro zapaliła się dla mnie złocona pochodnia ślubnego hymenu, wyciągnąć tylko rękę, aby pochwycić ten czarowny sen wielu dziewic, jakim jest świetna partya. A przecie... tak było.
Byłam do głębi serca smutną i do dna duszy upokorzoną. Otworzyły się dziś do reszty oczy moje i ujrzałam jasno... kim byłam. Szlachetna postać hrabiego Witolda, ta postać, którą widziałam wciąż przed oczyma, oblana blaskiem ideału stała przede mną, jako żal gorzki i ciężki wyrzut. Jednego człowieka spotkałam śród ludzi tłumu, w którego oczach był spokój i prawda, na którego czole leżała zacność, którego życie i czyny czcili nawet ci, co od podobnych sami byli dalecy, i ten mną pogardził, i ten spojrzał na mnie takiém spojrzeniem, jakiém ktoś zamyślony spogląda na lalkę, którą bawią się dzieci.
Więc kim-że byłam? Więc na jakąż drogę weszłam?
Więc jakąż uczynił mię ten świat, w którego objęcia rzucałam się z takiém upojeniem, z takim szałem, z taką radością? Więc czém-że nareszcie był ten świat, co wygląda tak pięknie, co tak błyszczy, tak migoce zmiennością barw, tak śpiewa głosami syren, a tak brzydko, tak smutnie z młodéj dziewicy, o niewinnéj jak biała karta duszy, o myśli pragnącéj wszystkiego, co dobre i wielkie, urabia lalkę, motyla, cacko, niezdolne przykuć do siebie oczu myślącego człowieka, niegodne jego uczucia, jego serdecznego pociągu, uścisku jego dłoni uczciwéj i pracowitéj?
Więc czémże jest ten świat, co z czoła dziewicy ściera wszelki ślad powagi i podniosłości poetycznego serca, co w oczach jéj gasi blask, z którego-by ludzie gorącą wyczytali duszę, co na usta jéj kładzie zalotne uśmiechy, od których uciekają zacni i poważni, i strojąc ją w połyski, odziera z promieni, po których poznają się czyste duchy?
Otchłań! — szepnął nade mną głos jakiś złowieszczy.
Otchłań, w któréj stroją się, zalecają się, rujnują się, tańczą, bankrutują moralnie i materyalnie, kłamią na wyścigi, oszukują, z próżniaczo-założonemi rękoma czekają szczęścia, wyobrażonego w postaci złotego bałwana, biją czołami przed cielcem, ulanym z błyszczącego kruszcu, bawią się miłością, żartują z czasu, który na groźnéj kosie swéj przynosi karę i pokutę, nie znają Boga, królującego nad gwiazdami, nie rozumieją wielkiéj myśli jego, która nie przenika do nich przez grubą warstwę próżności i próżniactwa, jaką są obleczeni!
A ja w téj otchłani byłam, jako ptaszę, któremu przeznaczono być orłem rozkochanym w słońcu, a które stało się krukiem, żądnym błyskotek; jako zbłąkana owca, która, szukając zielonéj łąki, co tak pięknie uśmiechała się do niéj, zagłuszona wrzawą i zmęczona daremném pragnieniem, wraz ze swém stadem rozciąga się na zgniłéj słomie, na któréj miękko leżéć, i karmi się zwiędłemi kwiatami, których zapach truje ją zwolna!
A jednak nie byłam złą, bo pragnęłam z całéj duszy ujrzéć dobroć i wielkość, a kędy zdawało mi się że ją ujrzałam, tom ze czcią chyliła czoło i zdwajały się serca mego bicia; nie byłam głupią, bo głupi o nic nie pytają, a ja ustawicznie niebu i ziemi, światu i sobie zadawałam pytania; nie byłam zepsutą, bo brzydziłam się zepsuciem innych i rozpacz mię zdejmowała na myśl, że ktoś za taką uważać mię może.
Więc dla czegoż on posądził mię o głupotę i zepsucie? dlaczego wziął mię za lalkę lub motyla? dlaczego odwrócił ode mnie swoje spokojne, rozumne oczy, które kiedyś tam, w cienistym parku méj babki, pod stropem gwiaździstego nieba, wlały w mą wzburzoną głowę ufność i uspokojenie? Dlaczego mię nie pojął? dlaczego pod zwierzchnią powłoką motyla nie odgadł duszy człowieczéj, spragnionéj miłości i cnoty; pod porcelanową skorupą lalki nie odczuł serca żywego, które rwało się ku niemu, a rwało się nie dlatego, że miał miliony i imię wsławione, ale dlatego że pociągała je nić niewidoméj, czarodziejskiéj sympatyi, że wyczytało na jego twarzy i w jego postaci te litery ducha, których daremnie gdzieindziéj szukało po świecie?
Pochyliłam twarz na dłoni i płakałam gorących łez potokiem, płakałam ze wstydu, z upokorzenia, z żalu po znikłém błyskawiczném zjawisku szczęścia, po téj duszy bratniéj, z którą spotkałam się w jedném spojrzeniu, na jedno mgnienie oka, a która odbiegła mię na wieki, nie poznawszy swéj siostry, oszpeconéj maską, w którą ją świat ustroił.
A gdy tak płakałam, z wewnątrz mnie, z samego dna mego ducha podniósł się głos surowy i smutny i mówił do mnie: Czy jesteś pewną tego, że cię zapoznano? że stała ci się krzywda i niesprawiedliwość? że nie jesteś w istocie tém, czém się być wydajesz, to jest: motylem i lalką? Porachuj dni swoje od tego piérwszego, w którym wstąpiłaś w świat dla ciebie nowy i pomyśl, co czyniłaś od każdego wschodu do zachodu słońca, od każdego południa do każdéj północy? Na czém ci czas ten schodził? jak ci godziny płynęły? Czy choćby jednę łzę otarłaś z cudzego oka? czy choćby jednemu bliźniemu podałaś rękę pomocną? czy choć do jednego przemówiłaś słowem pociechy i chrześcijańskiéj miłości, która jest moralną jałmużną? Może przybyła ci do głowy myśl jaka wzniosła, zdobyta w godzinie pracy i rozmyślań? Może wezbrało ci kiedy serce jakiém szerokiém, piękném uczuciem, co-by nie ciebie samę miało na celu, ale tysiące braci, na jednéj z tobą ziemi żyjących, cierpiących? Może, walcząc z sobą i ludźmi, z trudem obalając przeszkody, pięknym jakim postępkiem albo ciężką jaką pracą, zbliżyłaś się choć na krok jeden do tego Boga, co króluje nad gwiazdami, a którego myśli wielkiéj uczy się ojciec twój przez całe pracowite i zacne swe życie? Nie. Ty nic z tego nie zdobyłaś. Ty dnie serca przeżyte liczysz na suknie, w które się stroiłaś na bale, śród których świetniałaś, na walce, które przetańczyłaś, na zalotne uśmiechy, któremi wodziłaś za sobą rój próżniaków i głupców, na samolubne, puste marzenia, któremi kołysałaś swoję głowę, siedząc przed źwierciadłem i patrząc, jak ci służebna piętrzyła i uplatała włosy nad dymami próżności omgloném czołem. A teraz, dziecko samolubne, próżniacze, rozbawione, rozmarzone, pragniesz, aby człowiek, który ma za sobą całe lata pracy i zacności, cały szereg szlachetnych dokonanych czynów, człowiek, na którego barkach spoczęła spuścizna imienia wielkich przodków, jako powinność wiecznéj godności i wiecznéj pracy, aby człowiek ten, spokojny, poważny, rozumny, upadł przed tobą na kolana, uderzył czołem przed twemi pięknemi oczyma, zawisł na twoim zalotnym uśmiechu i wprzągł się do twego tryumfalnego rydwanu razem z Donżuanami, Almawiwami, Dafnisami, głośnemi a pustemi dzwonami i wszystkimi tego rodzaju głupcami i pasożytami, którzy go ciągną? Co uczyniłaś, co zdobyłaś, w co tak pięknego i zacnego ubrałaś się, aby módz zwrócić na siebie oczy jego, które przywykły obejmować na świecie szeroką i daleką przestrzeń? Co masz w sobie takiego, aby zdobyć jego szacunek, jego współczucie serdeczne, jego ufność w niepokalaną czystość twéj duszy? Nic!
Taką, jaką jesteś, możesz podobać się tylko Donżuanom, pogromcom serc, obłudnym deklamatorom, którzy uwielbią w tobie piękność twéj cery, zgrabność twojéj kibici lub domniemaną wielkość twego posagu. Nigdy człowiek, który pracuje myślą i szlachetne cele życia postawił przed sobą, nie ukocha istoty próżnéj, błyskotliwéj, zakochanéj w sobie tylko i w swoich sukniach, choć-by od Aniołów zewnętrznéj pożyczała ona piękności. Nigdy człowiek, co okiem pełném miłości ogarnia kraj swój rodzinny, pracuje dlań, roi o pięknych czynach i zasługach, nie poda ręki na wieczną wędrówkę płochéj dziewicy, od stóp do głowy światowym pokrytéj pokostem, dla któréj salon ojczyzną, lustro najwznioślejszą ideą, towarzyskie sukcesa polem czynów i zasług, szafa ze strojami ozdobą życia, a celem jego — dobra partya!...
Kiedy surowy głos mój wewnętrzny wymawiał ten ostatni wyraz, wzdrygnęłam się całém ciałem i zawołałam z boleścią. O, jam nie taka występna i płocha! Życie moje przechodziło w próżniactwie i śród mglistych dymów próżności, nic nie uczyniłam dobrego, niczego nie nauczyłam się, bawiłam się, upajałam narkotykiem pochlebstw, szalałam tańcem i zabawą; ale zarazem, Boże mój, pragnęłam, rwałam się duszą w krainę ideałów, nigdy żadna nizka rachuba nie znalazła miejsca w myślach mych ni sercu, o zagadkę życia, o drogi i cele jego pytałam niespokojnie gwiazd niebieskich i ludzkich twarzy. Ale wzięto mię za rękę i poprowadzono; kędy wskazano mi drogę, tamtędy poszłam. Nikt nie odpowiedział pytaniom moim, nikt przeczuć serca nie sprawdził, zbłąkałam się w tym świecie o ścieżkach krętych, jak manowce, o obrazach zwodnych, jak miraże; a teraz... czyliż mam już na wieki w oczach zacnych i uczciwych zostać lalką i motylem? Czyż zawsze człowiek, do którego poczuję pociąg serdeczny, w którym ujrzę pragnień i przeczuć moich sprawdzenie, odwracać będzie ode mnie oczy z litością albo pogardą!...
Tak myśląc, zaniosłam się płaczem serdecznym.
Z piersi mojéj, podnoszonéj wzmożonemi łkaniami, wyszedł znowu głos poważny i surowy i znowu mówił do mnie:
— Szczęście prawdziwe, szczęście poczciwe, to ten kwiat zaczarowany, o którym mówi bajka, że iść do niego trzeba daleko i długo, a po drodze staczać walki, krwawić stopy, postępować w pocie czoła i niepokojach serca, a wytrwać aż do kresu. Po szczęście prawdziwe, po szczęście uczciwe, nie można iść wygodną ścieżką, kwadratami woskowanéj posadzki zasłaną, kwiatami pochlebstw usypaną. Na szczęście prawdziwe, na szczęście uczciwe zasłużyć, zapracować trzeba. Tyś go jeszcze nie warta, bo w krepie i koronkach, z kwiatami nad czołem, z zalotnym uśmiechem, z dymami próżności w głowie, dojść można tylko do oklasku głupców i do świetnéj partyi. Ani w jednych, ani w drugiéj nie leży szczęście prawdziwe i poczciwe. Piérwsze przebrzmią bez echa, nim słońce wzejdzie po nocy balowéj; druga da wiele pieniędzy, a mało spokoju, bogactwo materyalne, a moralną nędzę.
Szczęście prawdziwe i uczciwe istnieje na wysokościach, na które z trudem wspinać się musi ten, kto go żądny. Tyś od niego bardzo daleka. Ale dlatego, że cię wzięto za rękę i poprowadzono, a kędy wskazano ci drogę, tamtędy poszłaś, za to, że w sercu i myśli twojéj nie postała nigdy żadna nizka rachuba, za to, że pragnęłaś, pytałaś, tęskniłaś i szukałaś prawdy w gwiazdach niebieskich i po twarzach ludzkich, ja, co w téj chwili przemawiam do ciebie, ja, co jestem sumieniem twojém, kładnę ci w piersi przeczucie niewygasłe, które mówić ci zawsze będzie, że szczęście prawdziwe zostanie kiedyś twoim udziałem. Ale wprzódy musisz ochrzcić się pracą, wyrość cierpieniem, zmężniéć w walkach. A gdy kiedyś, nieprędko może, czoło twe, oderwane od wszelkich próźności, rozgorzeje wielką miłością dla cnoty, pracy, ziemi ojczystéj, milionów braci, którzy na niéj cierpią i walczą, gdy za tobą ustawi się szereg walk przebytych, dobrych czynów dokonanych, a przed tobą stanie cel życia szlachetny i zacny; wtedy człowiek, dla którego poczujesz pociąg serdeczny, w którym ujrzysz sprawdzenie pragnień twoich, nie odwróci już od ciebie oczu z litością lub pogardą, nie ujrzy w tobie lalki, ni motyla, ale uzna cię kobietą, godną jego miłości, i weźmie cię za towarzyszkę zacnego swego żywota. Przeczucie to będziesz nosić w sobie, jako pociechę, nadzieję, gwiazdę w ciemnych chwilach świecącą, a sprawdzenia jego szukaj w perspektywie drogi, którą przebyć musisz wprzód, nim godną jego się staniesz!
Tak przemawiało do mnie sumienie, do takiego wyniku doprowadził mię płacz mój, upokorzenie moje, boleść moja.
Od dnia wesela Zeni rozpoczęło się dla mnie to życie bezbarwne, denerwujące ciało i ducha, jakie wiodą zwykle młode, światowe panny, odarte ze złudzeń, zawiedzione w swych nadziejach, zmęczone zabawami, które straciły dla nich urok nowości, rozczarowane.
Suknie i biżuterye przestały mię bawić, bom się niemi przesyciła; komplementa mężczyzn i hołdy ich przestały mię radować, bo nie wierzyłam w ich szczerość i nie miałam ani szacunku, ani sympatyi dla tych, co mię niemi osypywali; piękne salony mojéj matki i śliczny mój gabinet blado-różowy, z rozkoszną alkową w głębi, straciły dla mnie powab’, bo oczy moje, przywykłszy do ich piękności i bogactwa, niczém się już nie zachwycały, a pamięć przynosiła wspomnienie ciężkich chwil, jakie śród nich przebyłam, i owéj mary ruiny i nędzy blizkiéj, która ukazywała się mnie w każdym kątku pysznego mieszkania w postaci nagiéj, drżącéj istoty, z któréj opadała złocista szata zczerniałemi od rdzy i łez łachmanami.
Co ranek, budząc się, patrzyłam na dzień, który się zaczynał bez nadziei ni zapału, bez radości ni porywu. Słuchałam, jak zegar wygłaszał godziny, z obojętnością osoby, która niczego nie spodziewa się i niczego nie oczekuje, niekiedy z niecierpliwością, właściwą tym, co, niezadowoleni z dnia dzisiejszego, pragną, aby czas jak najprędzéj upływał, bo mają nieokreśloną nadzieję, że przyniesie im może lepsze, ponętniejsze jutro.
Bezczynność ciążyła mi, a nie wiedziałam dobrze, co-bym czynić mogła. Nic nie umiałam, niczego mi nie brakowało z codziennych potrzeb życia, wszystko przychodziło do mnie gotowe, zbytkowne, służyło mi na każde mrugnienie oka, lub skinienie palca. Całemi godzinami leżałam w moim pokoju na atłasowych poduszkach sofy, z romansem francuzkim w ręku, którego treść gorąca i fantastyczna rozmarzała mnie, ale nie uspakajała, chłonęła jeden szereg godzin, aby na drugi większą jeszcze i dotkliwszą rozlać pustkę. Siadałam do fortepianu, ale myśl moja, rozstrojona i znękana, rzadko odnajdywała w melodyi mistrzów dawne zachwyty i szlaki gwieździste, najczęściéj zaś przy dźwiękach instrumentu ogarniał mię taki żal nieokreślony a dotkliwy! takie czułam osłabienie w całym fizycznym i moralnym ustroju, że ze łzami w oczach i z bladém czołem wstawałam od instrumentu, i krokiem powolnym a słabym wracałam do mego ustronnego pokoju, aby rzucić się tam znowu na sofkę i z otwartemi oczyma pogrążyć się w sen, pełen przykrych wspomnień, niewyraźnych przeczuć i marzeń, albo w inny, a stokroć przykrzejszy, sen biernéj, bezmyślnéj apatyi.
I zwolna, stopniowo zbliżało się do mnie to straszne widmo znudzenia, które prędzéj czy późniéj ogarnia sobą bezczynne młode istoty, psuje im serca i na błędne prowadzi drogi.
A gdy często i długo różnym z tego powodu oddawałam się rozmyślaniom, matka moja patrzyła na mnie z coraz większym smutkiem i niepokojem, coraz częściéj obejmowała mię ramionami i tuliła do piersi z gorączkową czułością, jakby bolała nade mną, jakby w żalach mych i upadkach własną czuła winnę, jakby żegnała się ze mną bolesném ale zrezygnowaném pożegnaniem matki, co gotowa dla szczęścia dziecka swego wyrzec się jego widoku.
Przychodziły jednak dnie, w których bywała obojętną dla mnie, jakby obwiniała mię w duchu o niespełnienie najmilszych jéj życzeń: że, odrzucając wszystkie partye, jakie mi się przedstawiały, odrzuciłam sposobność zdobycia téj świetnéj towarzyskiéj pozycyi, jakiéj dla mnie pragnęła. Spostrzegłam nieraz, że oczy jéj tkwiły we mnie z rodzajem żalu, a zarazem wyrzutu.
Wtedy zdwajał się mój własny smutek; bo czyliż cokolwiek może większym spaść na serce ciężarem, jak poczucie, że się zadało cios sercu kochającéj i ukochanéj matki, że się zniszczyło jéj najdroższe marzenia? A przecie, kładąc rękę na sercu, czułam, że nie było w tém mojéj winy, niemniéj jednak cierpiałam cierpieniem méj matki.
Oprócz tego, widziałam ją nieraz dziwnie roztargnioną i niespokojną, ale niepokojem, którego nie ja już jedna byłam źródłem. Ów żyd długobrody, którego już parę razy widziałam, i inni jeszcze, nieznani a zagadkowi ludzie, o twarzach niemiłych i ubraniach nie mających nic wspólnego z wykwintem naszego mieszkania, pojawiali się w niém coraz częściéj. Matka moja przesiadywała z nimi godzinami w swoim pokoju, nieraz przy drzwiach zamkniętych, a po ich odejściu miewała migrenę i ukazywała się nazajutrz z twarzą mocno pobladłą, z niepokojem w oczach, graniczącym z gorączkową obawą. Odgadywałam, domyślałam się, że ludzie ci przybywali dla pieniężnych interesów, i że interesa te musiały być ciężkie i powikłane. Raz uwagi moje w tym względzie wypowiedziałam przed Binią. Poczciwa piastunka moja westchnęła smutnie i rzekła: — Tak, to są kredytorowie twojéj matki, Wacławo. — A po chwili milczenia dodała: — Matka twoja ma wiele długów.
Ostatni wyraz posępnie jakoś zabrzmiał na ustach Bini, ja zaś przypomniałam sobie, jak w Rodowie Rozalia często rzucała wyraz ten w twarz panu Agenorowi, niby wyrzut lub szyderstwo, a ja nie pojmowałam dobrze, co-by on tak strasznego znaczył. Niestety! teraz zaczęłam rozumiéć złowrogie wyrazu tego znaczenie. Gdy brzmiał mi on w uchu, przed oczyma stawała naga, drżąca postać, z któréj złocista szata spada w łachmanach.
Tymczasem otrzymałam od mego ojca krótki, lecz serdeczny list, w którym donosił mi o swoim powrocie do kraju. Nie objawiał mi wyraźnie życzenia, abym wnet do niego przybyła, ale w każdém słowie pisma czuć było, że tego pragnął i oczekiwał.
Po otrzymaniu tego listu, biłam się długo z myślami i uczuciami. Pragnęłam jechać do ojca; obraz jego zacny, nieposzlakowany, tkwił mi w duszy głęboko; czułam, że przy nim tylko znajdę to, za czém tęskniłam daremnie w świecie méj matki, i zapracuję, i zasłużę sobie na szczęście prawdziwe. Lecz z drugiéj znowu strony, jakże boleśnie ściskało mi się serce na myśl, że opuszczę matkę moję, tak kochającą mnie, od któréj doświadczyłam saméj tylko dobroci i najczulszéj troskliwości, a która, jeśli ja odjadę, pozostanie samotna, śród tysiąca jeszcze materyalnych przykrości i niepokojów. Tu odzywała się znowu pamięć na ojca i myślałam sobie, że i jemu przecie winnam część miłości mojéj, że i on wiódł życie samotne, a może i pragnął, aby do surowego i milczącego jego mieszkania wniknął promień wesela i poezyi, jaki z sobą zawsze przynosi kobieta. Czy nie było moim obowiązkiem przynieść mu ten promień, tę pociechę? ciepłem serdeczném wynagrodzić mu dotychczasowy chłód jego istnienia... chłód, jaki przecie zostawiła mu po sobie moja matka? Ależ matka!... opuścić ją w ciężkiéj chwili jéj życia, odjechać dla znalezienia sobie spokoju i zapracowania może na szczęście przyszłe, a ją zostawić samotną, znękaną, tęskniącą za jedyném dzieckiem, które jéj odstąpiło! Serce moje rozrywało się na dwie połowy i po tysiąc razy wołałam w duchu: — „Biada dziecku! którego ojciec i matka idą z osobna, każde po innéj drodze téj ziemi.”
Gdy tak pewnego ranka siedziałam, zatopiona w wewnętrznych zatargach i rozmyślaniach, do pokoju mego weszła matka. Po piérwszych zamienionych ze mną wyrazach, usiadła przy mnie, wzięła mię za rękę i długo w milczeniu patrzyła na mnie. Ja także na nią patrzyłam i spotrzegłam, że pomiędzy dwoma fałdami, które bruzdziły jéj gładkie wyniosłe czoło, ledwie dostrzegalną niteczką zaczynała rysować się trzecia. W wielkich, ciemnych, a tak jeszcze pięknych oczach mojéj matki, palił się cichy smutek, ale na twarzy jéj widać było silne powzięte postanowienie i płynący z niego uroczysty niemal spokój. Byłam pewna, że powié mi coś ważnego i nie omyliłam się.
— Wacławo! — wymówiła, biorąc rękę moję w obie swe dłonie — trzeba, abyś odjechała do twego ojca.
Na te słowa żal mię zdjął wielki. Miałam-że więc koniecznie opuścić moję matkę? Chciałam coś wyrzec, ale łagodnie skinęła głową na znak, abym jéj nie przerywała, i mówiła daléj:
— Trzeba, abyś odjechała do twego ojca, Wacławo! dłuższy pobyt u mnie byłby dla ciebie zgubny, a ja przedewszystkiém pragnę, abyś była szczęśliwa. Marzyłam, miałam nadzieję, że szczęście to obok mnie znajdziesz, że w moim domu, pod moim dachem wybierzesz sobie dozgonnego towarzysza, że cię sama do ołtarza ślubnego powiodę, a potém, że blizko mnie pozostaniesz już na zawsze.
Inaczéj się stało; nadzieje i marzenia moje w niwecz się obróciły.
Na ludziach, którzy ci się podobali, zawiodłaś się, innych odrzuciłaś sama. Nie poczytuję ci tego jednak za winę, ale téż widzę, że w świecie, w którym żyję, a zatém w którym i ty ze mną żyć-byś musiała, zawsze zawodziła-byś się tylko lub odrzucała. Zresztą, jestem matką i mam przenikliwość macierzyńskiego serca. Widzę twój smutek, twoje zniechęcenie; rozumiem zwątpienia, jakich doświadczasz; spostrzegam nawet, że zdrowie twoje chwiać się zaczyna. Martwi mię to, boli i przekonywa zarazem, że tobie trzeba innego sposobu życia, niż ten, który ja dla ciebie za najlepszy miałam, że potrzebujesz tego, czego ci ja dać nie mogę...
Wymawiając ostatnie wyrazy, opuściła głowę na piersi, jak pod ciężarem smutku i wstydu zarazem. Poniosłam do ust jéj rękę i, milcząc, ucałowałam ją gorąco. Dotknęła ustami mego czoła i mówiła daléj cichszym, niż wprzódy, głosem:
— Każdy na świecie człowiek, moja droga, prędzéj czy późniéj ponieść musi pokutę za grzeszne marnowanie dni swoich, za niezrozumienie zadań, jakie mu życie przyniosło. Ja tę pokutę ponoszę teraz. Przez długie lata oddana byłam urokom świata, przez nie rozminęłam się z zadaniami, jakie spełniać byłam powinna, i one-to doprowadziły mię do tego, że dziś nie mogę, nie umiem być mistrzynią i przewodniczką własnego dziecka... Ale na szczęście dziecko to ma ojca... zacnego, rozumnego ojca, który nauczy je tego, czego ja nie umiem, poprowadzi je na te drogi, jakich ja nie znam... Jedź do ojca, Wacławo! przy nim może znajdziesz to szczęście, jakiego obok mnie nie ma dla ciebie!...
Głos jéj zadrżał, oczy łzami nabiegły. Byłam tak wzruszona, że słowa przemówić nie mogłam. I cóż zresztą miałam powiedziéć? Czułam, że matka moja mówiła prawdę.
Po chwili milczenia ciągnęła daléj:
— Niejedna zapewne młoda osoba, zostając w twojém położeniu, czuła-by się bardzo szczęśliwą i zadowoloną, bawiła-by się w najlepsze i skończyłaby na rychłém a świetném zamążpójściu. Ale różne bywają na świecie usposobienia. Ty masz wyjątkową naturę. Po ojcu twym odziedziczyłaś wrodzony instynkt prawości, która pogodzić się nie może z żadnym fałszem i z żadną obłudą, których świat tak pełen. Ode mnie wzięłaś wrażliwość charakteru i czułość serca, tak niebezpieczną w tym świecie, bo ta tylko prowadzi do zawodów i wstrząśnień bolesnych. Gwar świata drażnił-by cię wiecznie i ranił, sprawy ludzkie, tak często brzydkie i brudne, wtrącały-by cię wciąż w coraz głębsze rozczarowanie i niewiarę. Zabawy nie mogą ci starczyć, o wyjściu za mąż bez miłości i szczerego oddania się wybranemu człowiekowi i pomyśléć nie możesz. Cóżby więc stało się z tobą, gdybyś dłużéj przy mnie została? Jedni ciebie nie zechcą, innych ty nie zechcesz. Będziesz bawiła się ze smutkiem w sercu, będziesz tęskniła za czémś, cobyś mogła kochać i uwielbiać, stracisz zdrowie duszy i ciała... Nie, tak być nie powinno! Jestem matką! nie chcę, aby tak było; wolę nie widziéć cię, wolę, abyś z dala ode mnie była spokojną, zdrową, a może i została szczęśliwą! Jedź do ojca, Wacławo!
Rzuciłam się jéj na szyję i twarz jéj gorącemi okryłam pocałunkami.
— Matko moja! — zawołałam — droga, najlepsza moja matko! jakże ja cię opuszczę! jakże ja cię odjadę i zostawię samotną, z mnóztwem grożących ci przykrości i niepokojów?...
Uśmiechnęła się łagodnie, uścisnęła mię i rzekła:
— Moja droga, niepokoje, które zapewne masz na myśli, nie zmniejszą się w skutek twojéj obecności przy mnie. Miałam często kłopoty i przykrości majątkowe, to prawda, ale naprzód: przywykłam już do nich, powtóre, nie powinny one stać na zawadzie tam, gdzie idzie o twoje dobro; po trzecie, od wczoraj zabłysła mi nadzieja, że staną mi się one teraz daleko lżejsze...
Przy ostatnich wyrazach rozjaśniła się w istocie twarz mojéj matki! Sięgnęła do kieszeni, i wydobywając z niéj papier, w kształcie listu złożony, mówiła:
— Człowiek przez całe życie nie przestaje się uczyć; ja otrzymałam wczoraj naukę, jak nigdy nie należy sądzić o ludziach z pozoru. Oto, któżby się spodziewał, że pan Henryk, ten na pozór tak wielki egoista i człowiek zajęty wyłącznie zbieraniem majątku, ten człowiek, który, w tak oburzający prawdziwie sposób, oświadczał się o twoję rękę, dziś mnie właśnie przyjdzie z pomocą...
— Pan Henryk mógł ci, mamo, przyjść z pomocą? — zawołałam zdziwiona i z niedowierzaniem.
— Tak — z powagą odparła moja matka; — oto jest właśnie list, który wczoraj otrzymałam od niego, a w którym donosi mi, że nabył kilka summ, jakie należały się ode mnie ludziom nieuczciwym i niedelikatnym, którzy nietylko rujnowali mię lichwą, ale jeszcze nie dawali mi pokoju dopominaniem się o swą należność i grozili wystawieniem majątku na publiczną sprzedaż.
Pan Henryk pisze mi, że nabył te summy jedynie w chęci zwolnienia mnie od przykrych stosunków z podobnymi lichwiarzami, a będzie kontentował się daleko mniejszemi procentami, niż te, które oni wydzierali ode mnie, i że na wypłatę należności zaczeka, dopóki nie urządzę się w taki sposób, abym bez ostatecznéj ruiny dla siebie mogła mu się z długu uiścić. Przyznaj sama, Wacławo, że postępek pana Henryka jest prawdziwie sąsiedzkim i obywatelskim.
Nie mogłam wyjść ze zdumienia. Rada byłam niezmiernie, że matka moja na czas pewien przynajmniéj uniknie kłopotów i niebezpieczeństw, ale trudno mi było uwierzyć w szlachetność i bezinteresowność pana Henryka. Jakto! człowiek, który oświadczał się o rękę panny dlatego, aby mu ożenienie się z nią posłużyło za środek do połączenia dwóch majętności, łąk z pszenną glebą, lasów ze spławną rzeką i t. d.; człowiek, który krzywdził własne siostry i odzierał je z ojcowskiego mienia, korzystając z tego, że miał za sobą literę prawa i szczególny zbieg okoliczności; człowiek, który tak prędko po otrzymanéj ode mnie odmowie starał się już o Zosię, dlatego, że miała znaczny posag, lubo wiedział, że nie może być przez nią kochanym, bo mógł to wyczytać w jéj znękanéj twarzy i postawie; człowiek ten miał-by przyjść z pomocą pieniężną mojéj matce, osobie nietylko obcéj dla niego całkiem, ale jeszcze i takiéj, która mu odmówiła ręki swéj córki? Nie pojmowałam tego! A w dodatku przypomniałam sobie wyraźnie postępowanie ze mną pana Henryka na weselu Zeni, na które mało zwracałam wtedy uwagi, ale które w téj chwili żywo stanęło mi w pamięci.
Postępowanie to było bardzo grzeczne, grzeczniejsze nawet, niż kiedykolwiek, a dziwnie jakoś płaskie, jakby tajemno-zjadliwe, tak, że zamiast ślimaka, pan Henryk na owéj zabawie przypominał mi sobą oswojonego węża, który czołga się obok człowieka, łasi się i przymila, ale co chwila pokazuje żądło, do ukłucia gotowe. Tańczył ze mną wiele i rozmawiał bardzo uprzejmie na pozór, ale kilka razy słowa jego miały dla mnie tajemne jakieś, zagadkowe a niemiłe znaczenie. Tak np. w kontredansie rzekł do mnie wcale niespodzianie: jaki piękny i cenny masz pani naszyjnik z pereł! Słowa te na pozór były proste, ale wymówił je takim tonem, że poczułam się przez chwilę obrażoną, sama nie wiedząc dlaczego? W mazurowéj znowu figurze, odezwał się, patrząc na mnie z nad okularów swych z dziwnym wyrazem:
— Słyszałem, że matka pani urządziła sobie w W. apartament bardzo gustownie i bardzo bogato. I znowu na ostatni wyraz szczególny położył nacisk. Oprócz tego, kilka razy w ciągu wieczoru spostrzegłam, że ścigał mię oczyma, gdziem się tylko obróciła, a spojrzenie jego zapalało się przytém dziwnym ogniem, na policzki występowały ceglaste plamy, jak zawsze, gdy bywał czémś wzruszony. Helenka spostrzegła także ten dziwny wzrok, jakim pan Henryk patrzył na mnie i szepnęła mi raz na ucho:
— Czy widzisz, jak pan S. patrzy na ciebie? Ręczę, że nienawidzi cię z całego serca.
— Nic mię to nie obchodzi — odpowiedziałam.
— Zapewne — odrzekła Helenka — a jednak wierzaj mi, że obrażony konkurent jest bardzo niebezpieczném zwierzęciem.
Wszystko to przyszło mi na pamięć po raz piérwszy dopiéro wtedy, gdy matka moja opowiedziała mi o szlachetném względem niéj znalezieniu się pana Henryka.
Niepodobna mi było pogodzić tego wszystkiego. Krzywdził rodzone siostry, a pomocną rękę podawał osobie obcéj; nienawidził mnie, a wyświadczał ważną usługę mojéj matce!
Wszakże fakt stał tam jako świadectwo tego ostatniego: pan Henryk, pomimo obrazy i niechęci ku mnie, uwalniał moję matkę od mnóztwa kłopotów, może stanowczo ratował ją od majątkowéj ruiny, dając jéj czas na urządzenie się z interesami i wyszukanie dla siebie środków znacznéj wypłaty!
Po kilku jeszcze chwilach rozmowy o panu Henryku i majątkowych sprawach, matka moja powstała, i całując mię w czoło, z czułością rzekła:
— Tak, Wacławo, jestem zupełnie zdecydowana na rozstanie się z tobą. Widzę w tém twoje dobro i zresztą czuję, że i dla ojca masz także obowiązki. Szanuj go zawsze i kochaj całém sercem, jest to człowiek...
Tu głos mojéj matki zadrżał, spuściła powieki i chwilę milczała.
— Jest to człowiek — dokończyła — dla którego... mimo wszystkiego, co zaszło między nami, chowam pamięć życzliwą i prawdziwy szacunek... On nauczy cię żyć... on ci drogę do szczęścia pokaże lepiéj, niż-bym ja to uczynić potrafiła. Co do mnie, pamiętasz może dawną naszę rozmowę o wędrowcu, który omijał światłe wzgórza i cieniste doliny, szukając sobie miejsca wyobraźnią wyśnionego, aż wóz jego przeznaczeń stanął na piasczystéj wydmie, gdzie skwar słońca dopiekał i wichry ostre wiały... Otóż jam do tego wędrowca podobna i wóz moich przeznaczeń na podobnéj zatrzymał się wydmie... Wszakże nie uskarżam się i odważnie zniosę to, co sama zgotowałam sobie...
Wymawiając ostatnie wyrazy, matka moja szybko się oddaliła, nie chcąc, jak mi się zdawało, okazać wzruszenia, które coraz bardziéj ją ogarniało.
Po jéj odejściu wstałam, wzruszona do głębi, i kilka godzin przesiedziałam na jedném miejscu, z dłonią przy czole, pogrążona w myślach.
A gdy ocknęłam się z myśli tych i powstałam, światléj mi było w oczach, pogodniéj w duszy. W umyśle moim zaświtała piękna, urocza nadzieja, serce uderzyło żywo na widok świętego, wielkiego zadania, jakie stanęło przede mną. Tak — rzekłam do siebie w duchu, — dla czegóż-by rodzice moi nie mieli połączyć się z sobą na nowo? Okoliczności, których dotąd nie pojmuję dobrze, zbyt światowe usposobienie mojéj matki, duma może obojga, która w niczém ustąpić nie chciała, rozłączyły ich. Ale matka moja kochała mego ojca, kocha go dotąd jeszcze, to widoczne, z żalem spogląda za siebie i pragnęła-by wrócić na to miejsce słoneczne, które dobrowolnie opuściła kiedyś, w chwili szału i uniesienia. A ojciec? i on pewno kochał moję matkę, i jemu ciężyć musi samotne życie, brak domowego ciepła i ogniska; dla czegożby więc wrócić do siebie nie mieli teraz, gdy wiele już lat przeszło po dawnych wzajemnych urazach, gdy oboje doszli do połowy życia i z żalem oglądają się za tém, co utracili? A ja, jedyne ich dziecię, tak bardzo przez oboje kochane, czy nie powinnam stanąć pośród nich, jako pobudka i zachęta do pojednania? Czy nie powinnam od jednego z nich do drugiego przenieść oliwnéj gałązki zgody i pokoju?
Wszystko przygotowane już było do dalekiéj podróży, jaką odbyć miałam, a Binia, mająca mi towarzyszyć, krzątała się jeszcze około ostatnich pakunków, gdy pewnego ranku przyniesiono mi z poczty list. Na kopercie poznałam pismo Franusia.
Otworzyłam list kuzyna. Poczciwy Franuś obszernie opisywał mi zimę, jaką przepędził w Rodowie. „Szuflady — pisał — ciemniejszemi wydają się jeszcze niż wprzódy; tętna zegarów rozlegają się śród nich jeszcze przyjemniejszém echem; a ilość frywolitków, wyrobionych przez babkę Hortensyą w ciągu długich zimowych wieczorów, jest tak wielką, że w sporządzone z nich kołnierze i mankiety można-by ustroić samę prababkę gór, Ararat, gdyby ta posiadała szyję i ręce, a jeszcze-by się coś z nich dostało pięknéj połowie potomstwa Noego. Zato kwadratów babki Ludgardy coraz mniéj do koszyczka przybywa, bo coraz dłuższe przesiaduje godziny w swoim ustronnym pokoju, a nieraz, przechodząc koło drzwi półotwartych, widzę, jak siedzi naprzeciw okna, za którém wisi białe zimowe niebo, i patrzy na ptaszki, smutnie drzemiące w klatce, a z rękoma nieruchomo splecionemi na leżącéj na kolanach wielkiéj czarnéj księdze, blademi usty szepce niedosłyszalne wyrazy.
Daléj opisywał mi kuzyn o pewnych zmianach, zaszłych w Rodowie. „Zimno, mroźno i cicho w starym wielkim domu, ocienionym odwiecznemi jodłami. Gość rzadki, z wyjątkiem pani Rudolfowéj, która przesiaduje tu całemi tygodniami i coraz większe zdobywa łaski u babki Hortensyi. Powiadają, że całe gospodarstwo domowe i starania około młodszych dzieci zdała na najstarszą córkę, a sama nieledwie już stale zamieszkała dom bogatéj krewnéj. Uniżoność jéj, uległość i pochlebstwa względem téj ostatniéj, nie mają granic. Klęcząc na oba kolana, trzyma przed babką Hortensyą moteczki bawełny, w czasie, gdy ta owija je zwolna i obojętnie; siaduje u jéj nóg na stołeczku i w téj postawie czyta ulubione jéj książki. Często sypia przy jéj łóżku, na kobiercu, położonym na posadzce, i dowodzi, że, w ten sposób sypiając, sny miewa najmilsze. Kilka razy byłem nawet zmuszony do poczucia pewnéj dla pani Rudolfowéj wdzięczności, bo wyręczyła mię w przynoszeniu kłębuszków bawełny, do frywolitków potrzebnéj, i jeździła po nie sama do miastecka, w zamieć straszliwą i mróz trzaskający. Pan Rudolf rzadko i na krótko tylko tu przyjeżdża; Rozalia raz tylko była w Rodowie w ciągu całéj zimy, a i to cały prawie czas swoich odwiedzin spędziła w pokoju babki Ludgardy.
Mimo jednak tę obojętność ojca rodziny i najstarszéj córki, zdaje się, że Rodów z przyległościami i kapitałami zostanie własnością familii Rudolfów, bo dziś już pani Rudolfowa coraz szersze zabiera miejsce, nietylko we względach babki Hortensyi, ale i w jéj domu. W jesieni wzięła już do rąk swych klucz od skarbca, gdzie, jak wiadomo, przechowują się wszystkie kosztowności i klejnoty rodzinne, pod pozorem uporządkowania go. Ale porządkowanie trwa długo, bo kilka miesięcy minęło już od téj pory, a wielkie zardzewiałe klucze od skarbca dziś jeszcze spoczywają w zamkniętéj starannie szufladzie jéj biurka. Zresztą babka Hortensya zaczęła od pewnego czasu coraz częściéj uskarżać się na bóle głowy, a wtedy, gdy najwięcéj ją napastują, pani Rudolfowa dysponuje śniadania i obiady, urządza herbatę, robi honory domu przy gościach i krząta się po wszystkich kątach, przymilając się do babki Hortensyi, całując jéj ręce i kolana, a wszystkich domowych strasząc swemi białemi ząbkami, które teraz co moment już pokazują się w ustawicznym uśmiechu. Wobec niéj i w skutek jéj o to starań, powaga w domu babki Ludgardy, która, lubo zawsze pozorną, ale dla względów przyzwoitości ściśle dawniéj okazywaną była, teraz znikła zupełnie. Biedna, łagodna siostra babki Hortensyi, przesuwa się po domu, więcéj do cienia ludzkiego, niż do człowieka podobna, a pani Rudolfowa nieraz tak na nią spogląda, jakby żałowała dla niéj téj jedwabnéj szeleszczącéj sukni, jaką ją dla światowych pozorów okrywa jéj siostra, tego koronkowego czepca, osłaniającego jéj popielatą głowę, tych pokarmów, które drżącemi rękoma do ust niesie. Żal mi wielki biednéj babki Ludgardy, i patrząc na nią, nieraz myślę sobie: co to znaczy, mój Boże, przebyć całe życie pod cudzym dachem! jakaż to smutna potém starość!”
„Możesz domyślić się, kochana kuzynko — pisał daléj Franuś — że przy takiém położeniu rzeczy, przy ciągłéj prawie obecności pani Rudolfowéj i jéj wzrastającym wpływie, interesa twoje i twojéj matki u babki Hortensyi nie mogą się polepszać, ani téż położenie moje w Rodowie łatwiejszém i przyjemniejszém się nie staje. O was nigdy nikt nie czyni wobec mnie żadnéj wzmianki, ale kilka razy, wchodząc do salonu spostrzegłem, że pani Rudolfowa nagle urwała rozmowę swą z babką, i byłem pewny, że mówiła o twojéj matce, albo o tobie; a że czyniła to w niekorzystny dla was sposób, poznałem ztąd, że na policzkach babki Hortensyi leżały czerwone plamki, jakie ma zawsze, gdy jest nieprzyjemnie wzruszoną, a zęby pani Rudolfowéj błyszczały bielą śród jéj śniadéj twarzy, w szerszym niż kiedykolwiek ukazywane uśmiechu. Niedawno także babka Ludgarda, układając w koszyczek swoje włóczkowe kwadraty, wspomniała głośno, że jeden z nich pomagałaś jéj robić. Głos babki Ludgardy, gdy wymawiała twe imię, był cichy i smutny, i nie wiem dlaczego spojrzała przy tém na mnie, czując może, że ja jeden z obecnych imię to wspominam zawsze z tęsknotą i przywiązaniem. Ale babka Hortensya spojrzała na siostrę, jak to ona umié, surowo i twardo. „Prosiłam cię, Ludgardo — rzekła sucho i ozięble — abyś nigdy nie wspominała przede mną ani o Wacławie, ani o jéj matce.” Babka Ludgarda chciała coś odpowiedziéć, ale pani Rudolfowa przerwała jéj mowę. „Kochana ciociu Ludgardo — zawołała — dlaczego chcesz martwić najdroższą ciotkę Hortensyą wspominaniem tych niewdzięcznych, lekkomyślnych i nierozumnych istot, które nietylko pogardziły jéj łaską i względami, ale jeszcze za tyle doświadczonych dobrodziejstw odpłacają jéj najczarniejszemi obmowami, wyśmiewając ją i ogadując przed światem?” Tak byłem oburzony tą potwarzą rzuconą na was, i tą intrygą, którą tak widocznie pani Rudolfowa urządza na korzyść swoję, a szkodę waszę, iż zwyciężyłem obawę, jaką wzbudza we mnie zawsze obecność babki Hortensyi, i powiedziałem, że ani ty, kuzynko, ani twoja matka, nie obmawiacie z pewnością babki Hortensyi, że jesteście zbyt uczciwe i dumne, abyście to czynić mogły, że są to zapewne fałszywe i na niczém nie uzasadnione wieści, które ktoś złośliwy i niechętny o was rozpuszcza... Nie skończyłem mówić, bo babka Hortensya podniosła zdziwiony wzrok, utopiła we mnie zimne, przenikliwe oczy, i wyciągając ku drzwiom swój długi biały palec, wyrzekła sucho: proszę wyjść. Wyszedłem, ale przez parę tygodni potém, mimo kilkakrotnego wzywania mię do salonów, pozostałem zamknięty w mojéj oficynie, z duszą zbuntowaną przeciw memu nędznemu położeniu, więcéj niż kiedykolwiek”.
Potem opisywał mi smutny stan swego umysłu, bolesne uczucia, jakich doświadcza, gdy myśli o tém, że jak pasożyt żyje na świecie, nic nie robiąc, zjadając kawałek codziennego chleba, rzucany mu, jak pokojowemu pieskowi, z łaski i z pogardą niemal. „Nigdy — pisał — odkąd przestałem być dzieckiem, nie było mi dobrze w tém położeniu, nigdy nie przestawałem rozumiéć, że jestem upokorzony i że przyszłość leży przede mną pusta i zimna! Ale poczucie to wzmogło się o wiele od chwili, w któréj poznałem ciebie, droga kuzynko. Tyś we mnie wzbudziła piérwsze żywsze uczucie serca, ale wraz z niém, los, któremu tak nędznie uległem, przedstawił się mi w całym swym wstydzie i smutku. Jakież bowiem miałem prawo, choćby jedném słowem, lub spojrzeniem, objawić ci to, co dla ciebie czułem, gdym był tak niedołężny, tak słaby, tak głęboko upokorzony i zawstydzony? O! co ucierpiałem tego dnia, gdy, pamiętasz, piérwszy raz przyjechałaś do Rodowa i zobaczyłaś mię w mojéj roli pokojowego wyżła, przynoszącego paniom swym robótki i podnoszącego im kłębuszki, upadłe pod kanapę! O! co ucierpiałem wtedy, widząc twoje przezroczyste i naiwne, ale już takie dumne i myślące oczy, przywiązane do mnie z zadziwieniem i smutkiem! Przenikałem cię... widziałem, jak nikła w tobie ta młoda życzliwość, którąś była dla mnie powzięła na chwilę, jak wzrok twój zatrzymywał się na mnie coraz zimniéj, coraz krócéj, aż odwrócił się całkiem i spoczął na innym człowieku, tak samo, jak ja, niegodnym ciebie, ale pozornie niezależnym, pozornie hardym, dumnym i świetnym, gdym ja musiał być pokornym, cichym, milczącym i zgnębionym. Kuzynko! wtedy jam do reszty wszedł w samego siebie, do reszty zbrzydziłem sobie to próżniacze, bezcelowe, upokarzające istnienie, jakie dotąd wiodłem, i do reszty zbuntowałem się przeciw niemu. Odtąd, każdy kęs chleba, połknięty w Rodowie, ma dla mnie gorycz piołunu; zazdroszczę ubogiemu i ciemnemu włościaninowi, który, w grubéj odziany siermiędze, orze ziemię, lub drzewo rąbie, a po ciężkiéj pracy wraca pod własny dach i zasiada przed strzechą, własnym zarobioną trudem. Wszystkie sny moje przynoszą mi nieustanne marzenia o niezależności, o własnéj, choćby najuboższéj chacie, o własnym, choćby czarnym i twardym chleba bochenku. W snach tych widuję i ciebie, kuzynko Wacławo, ale tylko jak gwiazdę niedościgłą, jak anioła, zawieszonego pod obłokami i litośném okiem spoglądającego na mnie... żebraka, pasożyta! Kuzynko! nie bierz tych wyrazów moich za wyznanie miłośne, bo gdybyś je wzięła za takie, czuję doprawdy, że wydał-bym się w twych oczach jeszcze większéj litości godnym, jeszcze bardziéj śmiesznym, niedorzecznym i niedołężnym. Wiem dobrze, iż żadnéj na ziemi kobiecie nie mam prawa mówić o miłości. Bo i cóż mógł-bym jéj z miłością mą przynieść w darze? Jakie czyny, jaką zasługę, jaką wartość moralną mógł-bym połączyć, aby mi były w tém wyznaniu poparciem? Co mógł-bym wraz z miłością ofiarować wybranéj mojéj? Serce poczciwe może, pragnące wybawienia z toni, w jaką popadło, ale słabe i jak wosk miękkie, bez hartu; ręce białe, lecz niedołężne i rozpróżniaczone; dach cudzy i chleb jałmużny, i młode lata moje w bezczynności i upokorzeniu spędzone! Nie, kuzynko, mimo upokorzenia mego, jestem zbyt hardy, mimo słabości, zbyt uczciwy, aby ze smutnemi darami temi przyjść do ukochanéj kobiety i prosić, by je ode mnie przyjęła. Mam tyle rozsądku, iż wiem, że szczęście nie przychodzi na zawołanie, że, aby je zdobyć, trzeba żyć inaczéj, niż ja dotąd żyłem...
„Nie bierz więc tego, com ci napisał, za wyznanie miłośne, błagam cię o to, bo nie chcę, abyś mną do reszty wzgardziła...
„Tak, była chwila, krótka jak sen, wyśniony w pięknéj gwiaździstéj nocy letniéj, w któréj zamarzyłem o twoich cudownych, niewinnych, a zarazem rozumnych oczach, o twojém sercu, pełném skarbów nietkniętych... tak... zamarzyłem o tobie; ale prędko, bardzo prędko obudziłem się ze snu gwiaździstego, obejrzałem się wkoło siebie, spojrzałem na dach cudzy, co okrywał mą głowę, na stół cudzy, co mi dawał pożywienie, na ręce moje bezwładne, na kark mój zgięty w upokorzeniach, na czoło me, pociemniałe od wstydu, i zrzekłem się mego marzenia.. na wieki! Kuzynko Wacławo, teraz proszę cię tylko o to, abyś mi była zawsze siostrą i przyjaciółką, a pragnę, abym na twe przywiązanie braterskie, które mi teraz dajesz darmo i jak jałmużnę, kiedyś uczciwie mógł zarobić i zasłużyć.
„Nie wiem jeszcze, co uczynię i jak postąpię, ale wiem, że nie długo już zostanę w Rodowie. Każdy dzień przebyty wiekiem mi się wydaje i wszystkiemi władzami méj istoty wyrywam się w świat szeroki, aby na nim zdobyć miejsce pod słońcem. Nie wiem, w jaką obrócę się stronę i kędy skieruję moje kroki i gorące chęci odmiany sposobu życia; rozglądam się wokoło i ufam, że pragnienia moje nie spełzną na niczém, że kiedyś jeszcze zostanę człowiekiem i będę godnym, abyś mnie nazwała bratem swym i przyjacielem.”
Przeczytawszy ten list Franusia, długo siedziałam zamyślona, potém otworzyłam szufladę biurka i dostałam z niéj pugilares. Było w nim kilka asygnat, przedstawiających sporą sumkę, a zaoszczędzonych przeze mnie z pensyi miesięcznéj, którą przez całą zimę otrzymywałam od matki na drobiazgi i różne zachcianki.
Położyłam przed sobą pieniądze, usiadłam przy biurku i natychmiast odpisałam Franusiowi w następny sposób:
„Kochany kuzynie! czy pamiętasz ten dzień, w którym piérwszy raz, po powrocie mym z pensyi, przyjechałeś do nas i znalazłeś mię stojącą nieruchomie na progu, z frendzlą od sukni splątaną z firanką?
„Jestem pewna, że pamiętasz ten drobny, dziecinny wypadek i to, jak prosiłam cię wtedy, abyś wprzódy wybawił mię z niewoli, w jaką popadłam i, że uczyniłeś to bardzo chętnie. Otóż wet za wet, kochany kuzynku! Uwolniłeś mię kiedyś z jedwabnych więzów, które, niby symbol wszelkich innych więzów, skrępowały mię były w piérwszym zaraz dniu mego śród świata pobytu; teraz ja przychodzę do ciebie z prośbą, abyś mi pozwolił wybawić cię z niewoli, któréj cały ciężar i smutek nie od dziś już pojmuję i odczuwam.
„Jutro, kochany kuzynie, wyjeżdżam do mego ojca, aby pozostać przy nim przez czas nieokreślony. Przyjeżdżaj także do K., gdzie się znajdować będę, a jestem pewna, że u ojca mego znajdziesz skuteczną radę w twych o przyszłość troskach. Podróż to daleka i wymaga pewnych kosztów, dlatego razem z tym listem posyłam ci trochę pieniędzy, które mi pozostały od zbytkownych sprawunków zimowych, a teraz są mi już całkiem niepotrzebne. Jestem przekonaną, że gdy pomyślisz o tém, iż przysyła ci je przywiązana twoja siostra i przyjaciółka, chętnie i bez przykrości przyjmiesz tę drobną ode mnie przysługę. Uważaj ją zresztą jako dług, z którego się mi wtedy uiścisz, gdy nauczysz się pracować i zapracujesz sobie wiele, wiele pieniędzy.
„Do prędkiego więc zobaczenia, drogi kuzynie! z niecierpliwością oczekiwać cię będę wraz moim ojcem, któremu cię ślicznie zarekomenduję i którego poproszę, aby był dobrym, bardzo dobrym doradzcą i przewodnikiem dla mego kochanego braciszka”.
Zaledwie zdołałam list ten wysłać na pocztę, gdy w przyległym pokoju dał się słyszéć szelest sukien i ożywiony gwar kilku wesoło rozmawiających głosów. Były to najbliższe mi towarzyszki, które zmówiły się i przyjechały jednocześnie, aby mię pożegnać. W kilka minut potém obsiadłyśmy wszystkie okrągły stół, umieszczony po środku mego blado-różowego pokoju.
Dwa przeciwlegle zawieszone zwierciadła odbijały w sobie wieniec sześciu naszych twarzy i postaci, młodych zaprawdę, bo najstarsza z nas Helena miała 22 lata, najmłodsza Zosia 17.
Tuż nad naszemi głowami unosiły się pyzate aniołki w szafirowych rozwiewnych szatach, zdawały się potrząsać swoim wiankiem z róż i uśmiechać się do nas filuternie. Zenia opowiadała o swych wesołych na przyszłość projektach.
— Za miesiąc — mówiła — wyjeżdżamy z Michałem za granicę.
Zatrzymamy się po drodze w Warszawie, Krakowie, Wiedniu, zwiedzimy część Niemiec i Szwajcaryi, na całe kilka miesięcy pojedziemy do Paryża. W Warszawie mam parę domów znajomych, w Dreznie mieszka moja rodzona ciotka z córkami swemi, młodemi pannami, w Paryżu nie zabraknie téż pewnie znajomych, za których pośrednictwem zabierzemy liczniejsze stosunki. Możecie więc wyobrazić sobie, jak zachwycająco będę się bawiła.
— Co do mnie — ozwała się Helenka — w Maju puszczam się także w podróż z mamą i stryjeczną moją siostrą, ale w zupełnie innym celu, niż Zenia. Bo gdy ona goni za zabawą, rozmaitością i wrażeniami, ja pojadę do Włoch po zdrowie. Dwa tygodnie temu, kochani moi rodzice, przestraszeni moim coraz częstszym kaszlem, a może i tém najbardziéj, że coraz więcéj blednę, chudnę, a zatém i szpetnieję, zebrali walne konsylium lekarzy, którzy jednogłośnie osądzili, że powinnam jakiś czas przemieszkać pod szafirowém niebem Italii. Ażeby zaś podróż weselszą mi uczynić, stryj mój wysyła z nami za granicę swoję najstarszą córkę, z którą się bardzo kochamy, a która także od pewnego czasu zaczęła cierpiéć trochę na zdrowiu.
— Taką rzeczą — rzekła Zenia — rozjeżdżamy się wszystkie w różne strony świata. Wacława wyjeżdża do ojca, ty, Helenko, do Włoch, ja do Paryża, Zosia tylko i Emilka zostaną w jednych stronach i blizko siebie.
— Tak, bardzo blizko, bo o dwie mile tylko — ozwała się Emilka.
— A jeżeli ze mnie dobra wróżka, to wkrótce zbliżycie się z sobą jeszcze bardziéj — odezwała się Helenka, filuternie spoglądając na Zosię.
— W jakiż to sposób? — spytała nagle Zosia, podnosząc na Helenkę swoje zamglone oczy.
Helenka pogroziła jéj żartobliwie.
— No, w jaki to już sposób nastąpi, to do mnie nic nie należy, ale gdy patrzę na ciebie, Zosiu, i na twego brata, i jeszcze na kogoś trzeciego, to zdaje mi się, że napewno zbliżysz się do Emilki jeszcze bardziéj, niż teraz...
— Moja Helenko — przerwała Zosia z nagłym rumieńcem na twarzy; jednocześnie martwe jéj źrenice zapaliły się iskrami energii, jakie pokazywały się w nich dawniéj, a od pewnego czasu zupełnie znikły. — Moja Helenko — powtórzyła raz jeszcze i chciała snadź wyrzec energiczne słowo zaprzeczenia; ale nagle pobladła znowu, wzrok jéj zagasł, usta zadrżały i nic nie powiedziała. Pochyliła tylko śliczną swą głowę, ręce skrzyżowała na piersi i znowu cała osoba jéj zdawała się wyrażać: „wszystko mi jedno! teraz wszystko mi już jedno!” Po obiedzie i kilko-godzinnéj jeszcze gawędce, młode przyjaciółki moje powstały i zabierały się do odjazdu.
— Bądź zdrowa, Waciu — mówiła, ściskając mnie, Zenia — będę pisała do ciebie z za granicy. Opiszę ci szczegółowo, jak będę bawiła w Dreznie i w Paryżu...
— Smutno, bardzo smutno będzie mi na wsi bez ciebie — szeptała do mego ucha Emilka — może mi dasz jakie polecenie do swego kuzyna, pana Franciszka? — spytała nagle, przy czém zapłoniła się.
— Wacławo — rzekła Helena, trzymając moję rękę i ze smutkiem patrząc na mnie, — może już nigdy nie zobaczymy się z sobą... może zostanę na zawsze we Włoszech, zasypana ziemią pod cieniem jakiego mirtowego gaju...
— Przebacz mi, Waciu, że od pewnego czasu byłam obojętną dla ciebie — z cicha mówiła Zosia, obejmując mię ramieniem — teraz, gdy się z tobą rozstaję, czuję, iż to źle było z méj strony i że cię zawsze kocham. Ale widzisz, od tego czasu, co wiesz... tak mi źle, pusto i chłodno na świecie i tak mi już wszystko jedno... i tak mię nic nie obchodzi... jeden tylko Lubomir i ty, moja droga.. ale i ty odjeżdżasz...
Ściskałam je wszystkie z kolei i obejmowałam wzrokiem pełnym przyjaźni i rozczulenia. Dobre, ukochane, śliczne towarzyszki moje, jakiż los czeka was wszystkie? Jakąż będzie ta przyszłość, która zaczyna dopiéro odsłaniać przed wami różek swéj tajemniczéj zasłony?
Biedne, kochane towarzyszki moje! Kiedy i jak was zobaczę znowu? i jakiemi staniemy się wszystkie, gdy się spotkamy na téj ziemi po wielu upłynionych miesiącach, lub latach może? Czy wszystkie wreszcie spotkamy się z sobą, czy któréjkolwiek z nas na zawsze nie zabierze śmierć, lub straszniejsze od śmierci burze życia?...
Emilka szlochała na dobre, Zenia całowała mnie wpół śmiejąc się przy wzmiankach o Paryżu, wpół płacząc na myśl, że rozstaje się ze mną. W błyszczących oczach Helenki paliły się dwie łzy, jak wielkie brylanty, i staczały się i wysychały prędko na policzkach z chorobliwym rumieńcem. Zosia, od stóp do głowy owinięta w ciemne fałdziste okrycie, w kapelusiku, którego pióro głęboki cień rzucało na jéj blade czoło, stała u progu, gotowa do wyjścia, ale patrzyła jeszcze na mnie, a w zamglonych jéj źrenicach, to ukazywały się, to znikały drobne iskierki gorącéj i energicznéj duszy, które, obok biernego wyrazu twarzy, wyglądały jak tragicznych przyszłych przeznaczeń zapowiedź. Raz jeszcze rozległo się wkoło mnie kilkorgiem powtórzone ust: „bądź zdrowa! bądź zdrowa!” potém zamknęły się drzwi... w bramie zaturkotały powozy... i zostałam sama.
Otworzyłam okno, bo wieczór był już wiosenny i ciepły, i spojrzałam w dół na ulicę. Pod oknami szybko przejeżdżał koczyk odkryty, w nim siedziała Helenka i Zosia. Podniosły raz jeszcze twarze ku memu oknu i przesłały mi ręką znak pożegnania.
Odwróciłam się i szczerze zapłakałam.
Nazajutrz... nie! tego opisywać nie będę — tego opisać niepodobna... pożegnałam moję matkę.
Dziś jeszcze zdaje mi się, iż czuję ten długi uścisk, jakim przycisnęła mię do swéj piersi, ten pocałunek, jakim do mego czoła przylgnęła.
Dziś jeszcze zdaje mi się, że widzę ją z twarzą bladą, z głębokiemi na czole fałdami, z dwoma strumieniami łez cichych, co się z jéj oczu toczyły, patrzącą na mnie z za szyby okna, gdym z nieodstępną moją Binią wsiadała do pocztowemi końmi zaprzężonéj karety.