Złota Maska (Dołęga-Mostowicz, 1936)/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Złota Maska
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TADEUSZ DOŁĘGA–MOSTOWICZ
ZŁOTA MASKA
WARSZAWA1936
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ”
Odbito w drukarni „Grafia”, Warszawa


ROZDZIAŁ I

W jatce pana Antoniego Nieczaja ruch zawsze wcześniej się zaczynał niż w innych. Jeszcze w całej dzielnicy, na Ordynackiem, na Solcu i Kopernika, sklepy nagłucho bywały zamknięte i nawet gruby szron, osiadły nocą na żelaznych żaluzjach nie był nigdzie naruszony, a u pana Antoniego na Tamce już wrzała robota. Trzy jaskrawe lampy gazowe, zwieszające się od sufitu buzowały pełnym płomieniem i w ich świetle stojący przed jatką furgon z rzeźni, zaprzężony w parę ogromnych koni, zdawał się dymić na mrozie.
Woźnica z czeladnikiem, sapiąc i prychając, wnosili wielkie ćwierci mięsa, całe tusze wołowe, porosłe łojem, jeszcze nie całkiem zesztywniałe, a już tu i owdzie iskrzące się zamrozem, bladoróżowe, zadki cielęce i ciemnoczerwone, zgrabne, baranie. Wszystko to szło na wielką wagę, przy której czuwał z notesem w ręku sam pan Antoni, W rozpiętej na piersiach bekieszy i w wysokiej karakułowej czapie na głowie, wydawał się jeszcze większy i jeszcze bardziej tęgi niż był w rzeczywistości. Na jego sinoczerwonej kwadratowej twarzy sterczały krótkie gęste wąsy, wilgotne od topniejącej śniedzi. Spod krzaczastych brwi małe czarne oczy spoglądały uważnie i spokojnie, to na wagę, to na notes, to wbok na córkę Adelę, szybko zmywającą kaflowe ściany i marmurową ladę. Raz poraz śmigała ku górze, osadzona na długim kiju szczotka, owinięta płótnem, później wprawnym ruchem zanurzała się w parującym kuble i znowu wślizgiwała aż pod sufit, zręcznie wymijając niklowane sztaby i przymocowane do nich potężne haki, na których właśnie zaczęto rozwieszać zważone sztuki. Zanim z tem się uporano już zaturkotał drugi furgon, a później trzeci od pana Biesiadowskiego z wieprzowiną, a ledwie wszystko zostało rozwieszone i uporządkowane, zjawiła się Wikta z nowym kubłem gorącej wody i z drugim pełnym świeżych, pachnących żywicą trocin. Posadzka też musiała być czysta niczem lustro i równo a gęsto trocinami wysypana.
Tymczasem pan Antoni naciągał biały kitel, który, opinając go aż pod brodę ponad puszystym, oposowym kołnierzem bekieszy, zdawał się jeszcze rozszerzać jego imponujące bary, opasywał się szeroką płachtą fartucha i na tasiemce zapinał mosiężny łańcuch, na którym zwisała przypominająca sztylet osełka do ostrzenia noży. Podczas gdy czeladnik Kamionka wydobywał spod lady gwichty, noże, toporki i ogromne siekiery, a Adela zabierała się do ćwiartowania schabu i słoniny, pan Antoni stanął w progu i wyjrzał na ulicę.
Codziennie od czterdziestu lat tak patrzał na stromy skręt Tamki, na przymglone płomyki latarni, zbiegające ku Wiśle długim szeregiem, na szarzejący świt i dwa wielkie prostokąty światła, kładące się w poprzek jezdni z okien jego sklepu. Później odwracał się i w milczeniu lustrował wnętrze swojej pięknej, obszernej jatki. Gdy odziedziczył ją po ojcu była o połowę mniejsza, nie miała kaflowanych ścian, a lada była kryta cynkową blachą. Wprawdzie i wtedy była to jatka pierwszorzędna, z doskonałą renomą i z dużą klijentelą, ale pan Antoni mógł być dumny, że nie tylko ojcowizny nie zaprzepaścił, że nietylko dawną markę utrzymał, ale ją jeszcze ugruntował, a jeżeli teraz do tej samej jatki schodziła się klijentela nie tylko z najbliższych ulic, ale i Oboźnej, i z Nowego Światu, i z Wareckiej, czy Chmielnej, to on w tem miał swoją zasługę. Niby mięso nie było tu ani droższe ani tańsze, ani lepsze ani gorsze, niby klijentów po rogach ulic nie łapał, ani jak inni, ludzie nowi i bez godności, nie napraszał się nikomu, a jednak wszystkie co porządniejsze państwo, co lepsze gospodynie, co dbalsze służące u Nieczaja brali i tylko u Nieczaja. Takie już mieli upodobanie, choć przed kupującymi nie skakał, a nawet przeciwnie czasami i zburczał. To też mógł być dumny i był dumny.
Patrzył na córkę, układającą móżdżki, polędwice i nóżki cielęce na wystawie, patrzył na jej okrągłą zdrową twarz, na czerwone silne ręce i wciąż mu powracała myśl, że właśnie Adeli po najdłuższym swoim żywocie jatkę zostawi. Kiedyś inaczej sobie układał, inaczej planował. Warsztat powinien przechodzić z ojca na syna, a miał przecie syna. Zawsze tak wspominał go, jakby go już w życiu nie było. A przecież Józef żył i to pięknie, uczciwie żył i nie tylko wstydu ojcu nie przynosił, przeciwnie, wszyscy znajomi i krewni zazdrościli panu Antoniemu losu Józefa. Księdzem został, uniwersytet skończył i seminarjum duchowne, stanowiska różne poważne zajmuje, wikarjuszem przy farze łomżyńskiej jest i prefektem szkół, a niedługo proboszczem zostanie. I owszem, ojca ni rodziny nie zapomniał, listy pisze, w odwiedziny przyjeżdża i serdeczny, jak dawniej bywało i życzliwy, ale... ale pan Antoni, bez obrazy boskiej, nie mógł jednak synowi darować tego odstępstwa. Juściż kapłaństwo, stan święty, aleć i rzemiosło wstydu nikomu nie przynosi, a uczciwością i sumiennością, modlitwą i pracą też się wobec Boga zasłużyć dostatecznie można.
Pan Antoni nigdy tego głośno nie powiedział, bo wogóle mówić zadużo nie lubił, a swoją goryczą tembardziej przed ludźmi się popisywać, zwłaszcza, że i zrozumienie nie u każdego łatwo znaleźć. Nie mówił tedy, ale w sobie sumował, a im bardziej sumował, tem częściej o Adeli rozmyślał i o wybraniu dla niej odpowiedniego męża, któremuby bez obawy mógł jatkę zostawić.
Bo o trzeciem dziecku, o Magdzie, nie warto tu było nawet wspominać. Buntowna była i niechętna, w głowie wszystko miała tylko nie robotę i nie ojcowski sklep. Ot, teraz już siódma dochodzi, już pierwsza klijentela zagląda, a Magda znowu się spóźnia. Aż pięści zaciskały się panu Antoniemu, gdy zerkał na puste krzesło przy kasie. Tak u niego wszystko musiało być jak w zegarku, a tu taka smarkata cały porządek psuje.
Już wczoraj nie chciała białego kitla nałożyć i siedzieć. Musiał aż krzyknąć na nią. Tak się rozpuściła.
— Tatko — powiedziała — powinien sobie inną kasjerkę znaleźć. Ja w zimie nie mogę, ręce marzną i później są takie czerwone, jak u praczki.
Nic jej na to nie odpowiedział, bo go aż zatknęło, lecz ułożył sobie, że po powrocie do domu rozprawi się z nią jak należy. Nie doszło jednak do tego, gdyż Magdy nie było.
— Gdzie mała? — zapytał Adeli siadając do kolacji.
— Niby tatko nie wie. Na kursach.
Te właśnie kursy przewracały Magdzie w głowie. Pan Antoni był tego pewien. Oczywiście niejakie przygotowanie buchalteryjne może się dziewczynie przydać. Zgodził się na kursy, gdy mu wyliczyła, że niepotrzebnie wydaje się pieniądze na buchaltera, który dwa razy w tygodniu przychodzi do jatki prowadzić księgi. Ale z drugiej strony z tych kursów wszystkie fanaberje.
Pan Antoni winił tylko siebie. Nie na to przecie po śmierci nieboszczki żony zabrał Magdę z gimnazjum i posadził w sklepie, żeby mu się spowrotem do nauki wymykała. Samej nauce nie był bynajmniej przeciwny. Ale mając już doświadczenie z synem, wiedział, że szkoły i wykształcenie odciągają od rodziny. Już lepiej się skalkuluje płacić buchalterowi pensję, niż ryzykować, że Magdzie do reszty w głowie się przewróci. Dlatego postanowił jeszcze dziś, nie zwlekając, pójść do właściciela kursów, pana Bratka i córkę wypisać.
Właśnie doszedł do tej konkluzji, gdy przyszła Magda. Zarumieniona od chłodu, zdyszana, z niespokojnie latającemi oczyma. W długiem czarnem palcie ze skunksowym kołnierzem wydawała się smukła, gibka i wysoka, nieomal wyższa od starszej siostry, chociaż w rzeczywistości była drobniejsza.
Czeladnik Kamionka błysnął ku niej białemi zębami:
— Uszanowanie pannie Magdelanie. Przez godzinę darmo sprzedawalim. Spowodu brak kasjerki. Wielkie święto dla klejenteli.
Parsknął śmiechem, z fantazją podrzucił toporek i jednem uderzeniem oddzielił ćwiartkę w samym stawie, aż kloc jęknął.
Magda spojrzała z pogardą na jego roześmianą oliwkową twarz, na pływające w niej duże jak śliwki oczy, nieznośnie nachalne. Nic nie odpowiedziała. Nie przez zarozumiałość, ale nie lubiła go. Wiedziała, że się do niej mizdrzy, wiedziała, że na całem Powiślu słynie jako uwodziciel i że wystarczyłoby jej, Magdzie, palcem kiwnąć, a Kamionka wyrzeknie się dla niej całego swego powodzenia, przestanie wystrajać głupie miny do klijentek, a już przedewszystkiem nieszczerze wzdychać do Adeli. Przyznawała w duchu, że jest ładny, że nie brak mu zgrabności, że nawet było w jego spojrzeniach coś niepokojącego i drażniącego, ale nigdy, ani przez chwilę nie podobał się jej przez tę swoją pospolitość, przez te trywjalne dowcipy, przez akcent z Powiśla i przez zapach mięsa, który szedł odeń nawet w niedzielę, gdy był wymyty i w świątecznym garniturze.
Magda niecierpiała mięsa. Jeszcze jako malutka dziewczynka była raz z ojcem w rzeźni. Widok mordowanych zwierząt, czarna dymiąca krew, która z bulgotem wylewała się z szerokich ran na podgardlu i rozpłatane cielska, prześwidrujące bielą kości spośród ociekającej czerwieni — napełniły ją wstrętem i przerażeniem. Wprawdzie z biegiem lat wspomnienie to zatarło się nieomal doszczętnie, pozostał jednak wstręt. Przed bytnością w rzeźni nieraz przesiadywała w jatce, lecz wówczas jej wyobraźnia nie łączyła mięsa, które było towarem, z żywemi zwierzętami, które widywała latem na letnisku, a jeszcze częściej z okien mieszkania rodziców przy ulicy Dobrej, kędy przepędzano całe stada krów, cieląt, owiec i trzody właśnie do rzeźni.
Brzydziła się mięsa. Czasami, gdy przy większym natłoku w jatce musiała pomóc przy obsłudze klijentów, umiała zmusić się do krajania polędwicy czy szpondru, ale wątróbki, flaków, czy lekkich nie wzięłaby do ręki za żadne skarby. Z podziwem przyglądała się Adeli, a dawniej matce, gdy te ze spokojem i obojętnością zanurzały palce w tem obrzydliwstwie. Mężczyźni to inna rzecz. Ojciec, kiedy brał coś, zdawało się, że znikało to w jego ogromnych rękach. Pan Edmund umiał to robić z jakąś lubością. I Magda była przekonana, że z takimż uśmiechem potrafiłby wypatroszyć człowieka. Nawet, gdy nóż brał do ręki, a spodełba spojrzał na nią, odczuwała na grzbiecie lekki dreszcz.
Zwykle siadywała w jatce tylko w rannych godzinach, w godzinach największego ruchu. Do jedenastej, najdalej do południa. Odkąd matka umarła i ojciec odebrał ją z gimnazjum, było tak dzień w dzień, rok po roku. Musiała siedzieć w kasie i odbierać pieniądze od kucharek i gospodyń. Ojciec, Adela, czy pan Edmund wykrzykiwali należną sumę, a rzeczą Magdy było rozróżnić w tłoku, która z kupujących ma tyle właśnie zapłacić. Należało przytem uważać, bo nieraz zdarzały się i takie, co chciały oszukać albo wyjść z jatki nie płacąc. Poniektórym zapisywało się wybrany towar w książce i tych Magda najwięcej lubiła. Liczenie pieniędzy, zwłaszcza w zimie, gdy monety namarzają niczem lód, nie należało do przyjemności. Ręce grabiały, chociaż naciągała grube wełniane rękawiczki z obciętemi końcami palców. Gdy chuchała na nie, lub rozcierała je w przerwach, pan Kamionka rzucał zjadliwie:
— Widzi panna Adela, a nie mówiłem, że ta manicura nie grzeje.
Adela zaś jak głupia wybuchała śmiechem. Nie dlatego, by Magdzie sprawić przykrość, lecz by przypodobać się Edmundowi. Magda rozumiała to doskonale, a jednak mściła się później na siostrze. Nie było to nawet trudne. Wystarczało zakaszlać głośniej podczas układania się do snu i powiedzieć, że to pewno suchoty, że to i dobrze, bo wszystkiego jej na świecie żałują, że od śmierci matki nikogo bliskiego nie ma, wystarczało znowu zakaszlać i zrobić bolesną minę, a już Adela zrywała się z łóżka i stawała w swojej sztywnej białej koszuli nad Magdą i bezradnie rozkładając grube ręce powtarzała:
— Magduś, serce moje, co też ty opowiadasz! Boga bój się!
A potem zaparzała maliny, przynosiła konfitury, błagała siostrę, by zmierzyła temperaturę. Magda postękiwała, ukrywając uśmiech w poduszce i zasypiała otulona pieczołowicie ze wszystkich stron. Nazajutrz zaś niechybnie otrzymywała od Adeli jakiś podarek: koronkową chusteczkę, paciorki na szyję, albo i materjał na sukienkę.
Między siostrami było czternaście lat różnicy i Adela wciąż potrosze traktowała Magdę jak dziecko. Że zaś własnych marzeń nie miała, że wszystko co o sobie myślała i dla siebie układała, dałoby się zamknąć w jej zwykłem powiedzeniu: — „Będzie, jak Bóg da“ — wszystkie swoje nadzieje i ambicje snuła dokoła przyszłości siostry. I jeżeli niechętnem okiem patrzyła na umizgi pana Edmunda do Magdy, to raczej z obawy o nią, niż o utratę jego względów. Cóżby to był za los dla tej pięknej dziewczyny wychuchanej jak kwiatek z inspektów, delikatnej i obytej, czytającej książki i wykształconej wyjść za mąż za takiego Kamionkę?!... Dla siebie Adela też w tem nie widziała wielkiego losu, ale chłopak był pracowity, porządny, nie pił zbyt często, a przytem aż rwało się do niego serce, taki był ładny. Jeden w tem wszystkiem tkwił feler, że liczył sobie dopiero lat dwadzieścia pięć, czyli o równych siedem lat od Adeli był młodszy.
Zresztą nie należało dzielić skóry na żywym niedźwiedziu, gdyż pan Edmund, wprawdzie owszem, przychodził, to i owo podgadywał, ale o oświadczynach nie myślał, może i bojąc się, że mu ojciec da do zrozumienia, że za wysokie progi na jego nogi. Miała Adela już nieraz starających się, ale wszystko jakoś niczem się kończyło, bo pan Nieczaj w ludziach przebierał i mówił:
— Masz za byle kogo wyjść, to lepiej siedź w domu.
Zwłaszcza zaś zwracał uwagę, żeby konkurent z tego samego był fachu.
— Rzemiosło to nie zwykły handelek — powiadał — że to każdy może się doń wziąć. Tu trzeba znajomości z dziada na syna, z syna na wnuka. Dlatego czasy ciężkie się stały i tenżesam kryzys, że do wszystkiego ludzie bez pojęcia się biorą. Jak ma ostać się rzemiosło, kiedy wciąż nowi przychodzą?
Ojciec mądry był, i Adeli aniby w myśli nie postało wątpić o słuszności jego poglądów. Tembardziej, że już dość długo żyła, aby zdążyć sprawdzić trafność opinji ojca. Niejeden z tych, o których pan Nieczaj nie miał dobrego zdania, z torbami poszedł, albo i na złą drogę trafił.
W jednem tylko nie zgadzała się z ojcem: co do Magdy. Za surowy dla niej był, za wiele od niej wymagał. Jakby gwałtem chciał ją przytrzymać w tej jatce i w tym domu, kiedy dla każdego, kto na Magdę bodaj spojrzał, jasnem się stawało, ża taka dziewczyna do innego życia stworzona. I Adela odczuwała to na każdym kroku. Czy to w sklepie, czy w domu przy gościach, czy zwłaszcza na wieczorkach w Resursie Rzemieślniczej, gdzie w karnawale bywali, a już szczególniej poprostu na ulicy. Niczem panienka z najlepszej rodziny. I szyk taki miała, i wzięcie. Doprawdy też nie żałowała Adela tych zaoszczędzonych na gospodarstwie i na własnych pończochach pieniędzy, które wydawała na stroje siostry. Na stroje, na perfumy, na fryzjera i manicurzystkę. Nawet taki wybryk Magdusi, jak wymalowanie sobie paznokci na nogach, nie wydawał się Adeli zbyt karygodnym. Skoro się ma takie piękne, takie równe i gładziutkie stopy, to pasują dla nich podobne wymysły. Adela długo przyglądała się nogom siostry o jasno-różowych piętach, smukłych palcach i ciemno-różowych błyszczących paznokciach. Przesunęła ręką po stopach i nie mogła wyjść ze zdumienia. Nigdy nie przypuszczała, że nogi mogą być takie ładne i nie wiedziała poco mają być takie.
Wtedy to właśnie Magda zwierzyła się siostrze ze swojej wielkiej tajemnicy. Adela musiała przysięgnąć na obrazek po nieboszczce matce, że nikomu słóweczka nie piśnie i z przerażeniem wysłuchała wyznania: Magda bynajmniej nie chodzi na Kursy Buchalteryjne pana Bratka, lecz do takiej szkoły, gdzie uczą tańca i rytmiki. I nie tańca salonowego, nie walca, tanga czy foxtrotta, ale takiego tańca, jak w balecie, co to na scenach są popisy.
Magda długo i obszernie opowiadała o tej szkole, o dyrektorce, pani Iwonie Karnickiej, która kiedyś była primabaleriną carskiej opery w Rosji, o koleżankach, między któremi są córki adwokatów, inżynierów, pułkowników, a nawet jest jedna prawdziwa hrabianka. Opowiadała, jak odbywają się lekcje gimnastyki i tańca, tłumaczyła, że po skończeniu takiej szkoły nie każda musi zostać tancerką czy tam „girlsą“, chociaż zdolniejsze mogą zrobić wielką karjerę, a dwanaście najzdolniejszych już występuje w teatrze rewjowym, w samej „Złotej Masce“, ale i tak każdej kobiecie nauka taka przyda się o tyle, że robi się zgrabniejsza, zwinniejsza, ma więcej gracji i wdzięku. Nawet w szkole jest specjalny kurs dla starszych pań, mężatek, i same bogate damy należą do tego kursu.
— No, a tobie poco? — nie mogła przyjść do siebie Adela.
— Mnie? — zamyśliła się Magda i tak, jak siedziała na łóżku w różowej kombinezce, podciągnęła kolana aż pod brodę, zaplotła ręce dookoła nóg i westchnęła: — Może zostanę artystką, ale nie takiem byle czem, tylko wielką artystką...
— Ty?... szeroko otworzyła swe małe oczki Adela.
— A dlaczegóżby nie?... Pani Iwona mówi, że mam talent. Warunki zewnętrzne też nienajgorsze.
— Niby jakie warunki? — zaniepokoiła się Adela, gdyż przyszło jej na myśl, że rzecz dotyczy pieniędzy, że zatem ona mogłaby w czemś pomóc, o ile owe warunki nie są zbyt wysokie.
— Warunki zewnętrzne — wyjaśniła Magda — to w teatrze tak się nazywa uroda, budowa, rozumiesz?
Tej nocy Adela oka zmrużyć nie mogła, a gdy posłyszała o czwartej nad ranem, że Wikta krząta się w kuchni, przygotowując śniadanie dla ojca i dla niej, jeszcze zanim się zaczęła ubierać, podeszła cichutko do łóżka siostry i długo wpatrywała się w jej długie czarne jak smoła rzęsy, w rozrzucone na poduszki bronzowe, prawie rude włosy, w delikatny owal twarzyczki i wypukłe, jakby nożem wykrojone usta.
— Dlaczegóżby nie? — szeptała do siebie — dlaczego?... Alboż to dla niej takie życie?... Magdusia moja kochana, siostrunia moja jedyna...
I w niepokoju, w zdumieniu i w czułości Adela otarła łzy rękawem nakrochmalonej koszuli. Nie łatwo jej było pogodzić się z tą myślą, nie łatwo uznać rzecz za przesądzoną. Przypuszczała nawet, że to grzech z jej strony, grzech, że starsza siostra nie próbuje odwieść młodszej ze złej drogi. Adeli nieraz odbijało się o uszy, jakie to zepsucie jest w teatrze i że takie artystki to przeważnie lafiryndy, albo nawet na utrzymaniu u różnych bogaczy. Jednakże wiedziała zgóry, że żadne namowy nie pomogą, a gdyby przysięgi nie dotrzymała i wygadała się przed ojcem ze wszystkiem, doszłoby do jakiegoś nieszczęścia. Zresztą gdzieś w głębi pragnęła, gorąco pragnęła, by Magda dostała się do innego, piękniejszego życia, by została wielką damą z tych, co jeżdżą swemi samochodami i rozmawiają w cudzoziemskich językach. Modliła się też, by Bóg ochraniał siostrę przed wszystkiem złem, a zwłaszcza przed teatrem. Jednakże pragnęła dla niej bodaj wszystkiego, co byłoby w życiu ich rodziny jakiemś zdarzeniem, czemś daleko odbiegającem od codzienności. Pragnęła tak, jakby mogła pragnąć dla siebie samej, gdyby nie najgłębsze przeświadczenie, że do niczego poza ową szarą codziennością nadać się nie potrafi.
Tak było w pierwszych dniach, w pierwszych tygodniach po zwierzeniach siostry. Z biegiem czasu przyzwyczaiła się jednak do tej myśli, zżyła się z nią. Codziennie po obiedzie Magda wychodziła niby na kursy buchalteryjne, a wracała o ósmej, kiedy już ojciec spał. Czasami zjawiała się nawet znacznie później, a siostrze, z którą sypiały w jednym pokoju, tłumaczyła, że był jakiś popis, czy egzamin. W każdym razie tajemnica Magdy spowszedniała, nie groziła już awanturą, skandalem, burzą.
Tak przynajmniej zdawało się Adeli do tego właśnie południa.
Około dwunastej, jak zwykle, prawie cały towar był już rozprzedany i jatka opustoszała. O tej porze pan Nieczaj zwykle zabierał się do rachunków, a Magda obliczała kasę i szła do domu. Dziś jednak, skoro tylko Magda wyszła, ojciec zaczął zdejmować kitel i swoim niskim chrapliwym głosem zapytał:
— Adelku! Kursy tego Bratka to na Żórawiej?
W ręku Adeli znieruchomiał nóż. Zdołała tylko wyjąkać:
— A... a... bo... co?
— Pytam: na Żórawiej? — powtórzył już gniewnie.
Adela bezradnem spojrzeniem obrzuciła ściany, spotkała przymrużone oko pana Edmunda, zauważyła, że mostek cielęcy, przygotowany do domu, nie został zabrany przez Magdę i że ktoś wywrócił kubeł od trocin, stojący w kącie.
— Na Żórawiej — odpowiedziała cicho.
Ojciec pochrząkując zdjął fartuch, kitel, starannie obtarł papierem ręce i już zabierał się do wyjścia, gdy Adela zrozumiała, że trzeba za wszelką cenę nie dopuścić, by ojciec wyszedł.
— Niech tatko nie idzie — wydobyła z siebie.
— Co mówisz? — zdziwił się pan Nieczaj.
— Niech tatko najsampierw pogada z Magdą.
Stary zmarszczył brwi:
— Nie wtrącaj się w nieswoje sprawy. Oporządź wszystko. Za godzinę wpadnie tu Biesiadowski. O, tu masz dla niego pieniądze. I tego... hm... A dlaczegóż to mam nie iść? — zastanowił się.
Adela już była zdecydowana przyznać się do wszystkiego, lecz obecność czeladnika uniemożliwiała wyznanie. Któż zabroni takiemu panu Edmudowi roznosić później po całem mieście, że panna Nieczajówna na jakieś tańce pokryjomu chodzi?...
— Niech tatko nie idzie — powtórzyła tylko, a jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie, bo ojciec obejrzał się i zatrzymał się we drzwiach.
Spojrzał na Adelę i zrozumiał, że musiało w tem być coś ważnego. Odkaszlnął i w jego oczach wyraziło się zdumienie: nie był przyzwyczajony, by ktoś, a zwłaszcza rodzone dziecko stawało mu na drodze w jego postanowieniach.
— Edmund — odezwał się po chwili — skoczno do Pichcińskiego po te weksle, co miał wczoraj przynieść.
Pan Kamionka bez słowa odłożył toporek i wyszedł.
— Co jest? — groźnie zapytał pan Nieczaj.
— O, Jezu, czego się tatko tak patrzy — próbowała ratować się odwleczeniem Adela.
— Gadaj zaraz.
— Co mam gadać, nic nie mam do gadania. Tylko to, że do pana Bratka niema po co iść... Niema poco, bo Magda i tak na te jego kursy już nie chodzi.
Wyrzuciła to z siebie jednym tchem i przeraziła się. Popierwsze złamała przysięgę, a podrugie niepotrzebnie wmieszała siebie w tę straszną awanturę, która teraz wybuchnie. Ojciec rzadko się gniewał, ale teraz, jak amen w pacierzu wybuchnie. Adela raz tylko widziała ojca w gniewie, a chociaż było to coś przed piętnastu laty, dotychczas drżała na samo wspomnienie. Wówczas schowała się pod łóżko i aż jakichś konwulsyj dostała ze strachu. Było to wtedy, gdy brat nieboszczki matki świeżo wyszedł z więzienia i przychodził do nich na Dobrą ulicę z pretensjami. Wówczas ojciec dowiedział się, że wujek za niego coś tam podpisał. Wtedy niepotrzebnie wygadała się matka, a teraz ona.
Ojciec wyjął ręce z kieszeni, zrobił się jeszcze bardziej czerwony i zapytał nadspodziewanie spokojnie:
— Jakto nie chodzi?
— Nie chodzi, no, nie chodzi i już. Ja więcej nic nie wiem. Jak Boga kocham, nic nie wiem — broniła się piskliwym głosem.
— Mów, pókim dobry!
Twarz ojca wykrzywiła się w jakimś skurczu, Adela zaś, chociaż drżała ze strachu, obiecywała sobie na wszystkie świętości, że więcej pary z gęby nie puści.
— Ja nic nie wiem, nic nie wiem, nic nie wiem.
— Przecież chodzi, codzień chodzi — nacierał ojciec.
Adela spuściła oczy i milczała.
— Jeżeli nie na kursy do Bratka, to gdzie?... Mów, psiajucho! — wybuchnął nagle — bo cię na drobny mak rozsypię.
— O, Jezu, Jezu! — zajęczała Adela.
Widziała pochylającą się nad sobą zsiwiałą twarz ojca, na ramionach uczuła bolesny zacisk jego rąk.
— Dokąd, do kogo chodzi? Mów, bo cię rozerwę! Jak się on nazywa?
Pomimo dojmującego bólu i przerażenia Adela zrozumiała nagle, o co ojciec Magdę podejrzewa.
— Boże broń, niech tatko puści — niemal krzyknęła. — Co też tatko sobie wyobraża, Magda, uchowaj Boże, nie taka.
Pan Nieczaj potrząsnął córką z całej siły:
— Nie łżesz?!
— Co mam łżyć! Niech tatko puści.
— Więc gdzie chodzi?
— Do szkoły.
— Do jakiej szkoły?
— Tańców się uczy.
Pan Nieczaj puścił ramiona Adeli, wyprostował się i sapał przez chwilę.
— Jak tatko mógł o rodzonej córce tak nawet myśleć — ośmielała się Adela.
— Więc gadaj. Tylko wszystko, jak jest! — spokojnie już odezwał się ojciec.
I Adela opowiedziała wszystko. O tej pani, co za carskich czasów była baletnicą, o córkach doktorów i inżynierów, o „Złotej Masce“, gdzie zdolniejsze uczenice tańczą, o gimnastyce, którą uprawiają nawet wielkie damy. Pan Nieczaj słuchał w milczeniu, bębnił palcami po ladzie i patrzył przez okno.
Adela skończyła i zaryzykowała dodać:
— W tem nic takiego złego niema.
— Milcz, gadzino! To poto ja ciebie wychowałem, żebyś ty za mojemi plecami rodzoną siostrę na dziwkę kierowała?
— Co ja? Dlaczego niby ja? — przeraziła się odpowiedzialności Adela.
— Ty, boś już nie wymawiając dość stara i powinna byłaś pilnować młodszej! Tfu! Głupie baby! Tfu!...
Splunął z rozmachem, wierzchem dłoni otarł wąsy i wyszedł. Zawrócił w stronę domu i szedł swoim ciężkim, równym krokiem, nikomu nie ustępując drogi, jak zwykle kiedy był zamyślony, niczem tramwaj sunący po szynach. Długo jeszcze nie mógł zebrać myśli i wciąż powtarzał:
— Głupie baby, psiejuchy, głupie baby!..
Nigdy zbyt wysoko nie trzymał o kobiecym rozumie, lecz ilekroć zdarzyło się coś, co potwierdzało jego krytyczną opinję, dziwił się, jakby jakiejś niespodziance. Bo co go tu najbardziej uderzyło, to głupota córek, zwłaszcza Adeli. Przy Magdzinych osiemnastu latach, nie należało wymagać zbyt wiele rozsądku. Ale żeby ta stara krowa!...
W pierwszej chwili pan Nieczaj wyobraził sobie rzecz najgorszą, to też gdy okazało się, że Magda chodzi tylko do szkoły tańca, nieco odsapnął. Rzecz jest brudna, paskudna, ale do odrobienia. Najbardziej go bolała ta zmowa córek. Tak się mu wywdzięczały, że oszukiwały go najbezczelniej w świecie. Te pieniądze, które dawał na kształcenie dziecka, szły za jego plecami na to, by z tego dziecka zrobić lafiryndę. By jego czyste, uczciwe nazwisko utytłać w rynsztoku, by go przed ludźmi upokorzyć. Jakżeby śmiał wówczas spojrzeć w oczy choćby takiego Chróścińskiego, z którym przestał się witać, odkąd jego córka zamieszkała „na wiarę“ z człowiekiem rozwiedzionym, niejakim Lempkiem.
— Pan, panie Chróściński — powiedział mu wtedy przy świadkach — Pan nie jesteś dla mnie kompanja.
Nie nadawał się pan Nieczaj do kompromisu. Nie umiał na złe sprawy patrzeć przez palce, ani nawet zmilczeć, gdy widział, że ktokolwiek postępuje nie tak, jak należy, nie tak, jak sumienie, prawo i obowiązek nakazują. Przeciwnie: głośno i przy każdej sposobności walił prosto z mostu co o czem myśli krótko, zwięźle i bezapelacyjnie. Nigdy o nikim nie wypowiadał ujemnego sądu, zanim w rzeczy się nie upewnił; gdy już jednak wiedział, jak się należy, nie znał ani współczucia, ani litości. Pierwszym i głównym podziałem, jaki do ludzi stosował, był podział na uczciwych i nieuczciwych, a rodziców, którzy nie umieli dzieci wychowywać w moralności i obyczaju, potępiał, jako głównych winowajców, o ile naturalnie jabłko nie padło zbyt już daleko od jabłoni, a rodzice wyrodka się nie wyparli. Znano też w mieście i w branży pana Nieczaja z tej strony i jeżeli mógł się szczycić szacunkiem ludzkim, to właśnie dlatego.
Kalkulował to wszystko sobie pan Nieczaj i rozważał, a jeżeli czegoś w tej chwili żałował, to jedynie tego, że Magdy zaraz wypędzić z domu nie mógł. Nie mógł zaś dlatego, że sama myśl o tem, teraz, gdy już ochłonął, krajała mu serce aż do fizycznego bólu. I nietylko z tej przyczyny, że chodziło tu o jego dziecko, lecz i z tej, że była niem właśnie Magda. Bodaj po raz pierwszy w życiu poczuł stary Nieczaj, że ją, właśnie ją najbardziej ze wszystkich kocha, że choć nigdy jej tego nie okazał, ale nosił ją zawsze w swej myśli, jak coś może najmniej użytecznego, może najbardziej obcego, nieswojskiego, ale właśnie pięknego, upiększającego, cennego.
Sam myślał, że po powrocie do domu zbije smarkatą jak Bóg przykazał na kwaśne jabłko, a przecież, gdy tylko wielkim kluczem drzwi otworzył, a ona z drugiego pokoju wychyliła głowę, poczuł, że nie potrafi. I to jeszcze bardziej rozsierdziło pana Antoniego, jeszcze większą goryczą zalało mu wnętrze. Widział, że oto chwieje się w nim coś, że o mały włos, a posprawiedliwości by nie postąpił.
Pomału zdejmował bekieszę, szalik, czapkę, ciężko wycierał buty o słomiankę. Nic nie odpowiedział na zdziwione zapytanie córki, co się stało, że tatko tak wcześnie wrócił. Usiadł przy stole, szeroką dłonią zgarnął kilka okruszyn z zielonej ceraty i dobra chwila upłynęła, zanim zawołał:
— Magda!
Dziewczyna weszła i stanęła naprzeciw. W ręku trzymała rurki do karbowania włosów.
— Co tatko każe? — zapytała nie podnosząc oczu.
Zresztą pan Antoni tego nie zauważył, gdyż sam też wbił oczy w podłogę.
— Słuchaj, Magda — zaczął tak spokojnie, aż się sam sobie dziwił: — Jak się nazywa ta szkoła, do której chodzisz?
Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę.
— Przecie tatko wie — wybąkała cicho.
— Wiem! — wrzasnął nagle ojciec i uderzył pięścią w stół aż meble zadrżały, lecz zaraz opanował się. — Ty mogłaś tak mnie okłamywać?... — Mów!... Rogówką chciałaś zostać?... Rynsztoki wycierać?... Jak się nazywa ta szkoła?...
Magda przełknęła ślinę.
— Pani Iwony Karnickiej, szkoła choreograficzna.
— Jak?
— Szkoła choreograficzna, pani Karnickiej.
— Pani? Jakiej pani? — wybuchnął. — Rajfurki, dziwki! Co te porządne dziewczęta w rozpustę wciąga! Już ja jej pokażę! Już ja z nią pogadam, po swojemu! Do policji rajfurkę zaskarżę!
— Ależ tatko, co tatko mówi! — przeraziła się Magda — ona nikogo nie wciąga. Tam najporządniejsze panienki...
— Milcz, głupia!
— Tatko mi tylko wstydu narobi.
Pan Nieczaj aż oniemiał.
— Jakto? Ja ci wstydu narobię?... Ja?... Czyś całkiem oszalała?... To ja ciebie od wstydu ratuję, ja dzięki Bogu w porę swoje uczciwe nazwisko osłaniam od wstydu, któryś ty mi przyniosła, a ona mi tu o wstydzie?!...
Magda, cała drżąca z rozszerzonemi oczyma stała przed nim, a on mówił:
— I nie hańba to? I nie wstyd tak teraz ślipiami przedemną świecić? Tfu! Tfu!
Odszedł dwa kroki, zatrzymał się i zapytał:
— Czy jesteś co winna tej rajfurce?
— To nie żadna rajfurka, to artystka — roztrzęsionym głosem zakrzyknęła Magda.
— To już moja rzecz. Gadaj, ile jesteś tam dłużna?
— Nic nie jestem dłużna.
— Napewno?
— Poco miałabym kłamać.
— No, więc dobrze. Od jutra będziesz wstawała razem ze mną, o piątej. Razem ze mną będziesz chodziła do sklepu, a po robocie marsz natychmiast do domu i ani kroku za próg. Słyszałaś?
Magda milczała.
— Słyszałaś? — powtórzył groźnie.
— Przecież słyszę, bo tatko tak krzyczy, że cała kamienica słyszy. Mam być w więzieniu, to będę.
— Jeżeli nie podoba ci się rodzicielski dom, to uważaj, żebyś do prawdziwego więzienia nie trafiła. I pamiętaj, żeby twoja noga u tej rajfurki nie pozostała! Pamiętaj!
Podniósł wielką jak bochen pięść i chwiał nią przed twarzą córki. Stała ze spuszczonemi rękami i cała jej postawa wyrażała rezygnację i posłuszeństwo. Tylko w spojrzeniu Magdy tlił się bunt.
Nie ruszyła się z miejsca, gdy ojciec wychodził. Wiedziała, że wobec jego postanowień jest bezsilna, lecz nie odczuwała strachu. Wcześniej, czy później musiało się tak skończyć, musiało do tego dojść. Ostatecznie widywali ją przecie ludzie, gdy chodziła na Piękną, a u Bratka na kursach uczył się młody Kowalszczak. Zresztą nie obchodziło Magdy, jaką drogą i przez kogo ojciec dowiedział się prawdy. Może i Adela wygadała się?... Nie o to już chodziło. Teraz było najważniejsze, by ojciec nie narobił awantury pani Karnickiej. Ośmieszyłby tem Magdę nietylko przed dobrą panią, lecz i przed wszystkiemi koleżankami. A to skuteczniej zamknęłoby przed Magdą drogę do powrotu, niż wszystkie zakazy domowe.
Ani przez chwilę, zarówno wtedy, gdy ojciec na nią krzyczał, jak i teraz, kiedy spokojnie rozważała swoje położenie, Magda nie myślała o wyrzeczeniu się dawnych zamiarów. Nie wiedziała jeszcze, jak to zrobi, w jaki sposób uwolni się spod kontroli, skąd weźmie pieniądze na opłacanie szkoły, nic nie wiedziała poza tem jednem, że przecież nie da sobie odebrać tego wielkiego pięknego świata, który ją tak pociągał. Przez głowę szybko przelatywały cienie projektów: wezwania pomocy którejś z koleżanek, potajemnego wymykania się wieczorami, gdy ojciec zaśnie, pożyczenia od kogoś pieniędzy albo poprostu zabrania ich z kasy. Lecz wszystko to było nierealne. Magda zaś miała duże poczucie rzeczywistości, zmysł opierania się na prostych i pewnych podstawach. Lecz jeżeli w jej rozmyślaniach coraz częściej powracało nazwisko pana Biesiadowskiego, było w tem niemało racji. Popierwsze pan Biesiadowski miał u ojca swoje znaczenie, a powtóre Magda wiedziała, że się mu podoba. Była nawet pewna, że dlatego właśnie, że właśnie dla niej pan Biesiadowski tak często przychodził do jatki po inkaso, chociaż gdzieindziej posyłał swoich pomocników, a sam zaledwie raz na miesiąc, czy dwa zaglądał dla ogólnych rozrachunków. Magdzie się nie podobał. Był brzydki i mały, prawie, że niższy od niej. Jednak dość go lubiła. W każdym razie był bardziej okrzesany od tych mężczyzn, którzy przychodzili trzy, czy cztery razy do roku na imieniny ojca, Adeli, czy jej własne, a których pozatem widywała na tańcówkach w Resursie Rzemieślniczej.
Tak czy owak, wszystkie plany trzeba było narazie odłożyć, a tylko postarać się, by ojciec zaniechał owej zapowiadanej awantury na Pięknej. Najprostszym zaś na to sposobem, co wyczuwała instynktownie, będzie najściślejsze podporządkowanie się życzeniom ojca.
Tegoż wieczora Magda dowiedziała się od siostry, co i jak odbyło się w sklepie. Ku zdumieniu i radości Adeli wcale nie robiła jej wyrzutów. — Cóżby pomogły? Magda, nie umiała robić rzeczy bezcelowych, umiała godzić się z faktami dokonanemi przynajmniej o tyle, by nie walić głową o mur, skoro się wie, że mur jest twardszy. Dlatego też, ku ponownemu zdumieniu siostry, pierwsza ułożyła się do snu, a nazajutrz wstała jeszcze wcześniej niż ojciec, pomagała w kuchni i sama podała śniadanie. Pan Nieczaj nic nie powiedział, gdy na dzieńdobry pocałowała go w rękę, zupę również jadł w milczeniu, dopiero gdy postawiła przed nim patelnię z jajecznicą na słonince, odezwał się zwyczajnym tonem:
— A przypomnij mi, Magda, żebym w południe do Urzędu Skarbowego poszedł.
— Dobrze, tatku.
— Ciągają człowieka i ciągają — dodał jakby do siebie.
W sklepie od rana było jak codzień z tą różnicą, że Magda raz po raz zrywała się od kasy i pomagała przy ekspedjowaniu.
Mróz tego dnia zelżał, szyby odtajały. Na posadzce w środku i koło olbrzymiego kloca, na którym rąbano mięso, zrobiły się dwie małe kałuże czarniawej wody. Pan Edward musiał kilka razy dosypywać tam trocin. Klijentki, jak zwykle, wykłócały się o mniejszą ilość kości, o lepsze kawałki mięsa. Ale to tylko z Edmundem lub z Adelą. Gdy którą obsługiwał sam ojciec, żadna nie ośmieliła się robić uwag. Nawet największa odbiorczyni, pani Kolasińska, która prowadziła wielki pensjonat na Ordynackiej i brała codzień po piętnaście, a nawet dwadzieścia kilo towaru, przyjmowała bez szemrania wszystkie kawałki, jakie dawał pan Nieczaj.
Magda zawsze z jednakowym podziwem przyglądała się robocie ojca. Gdy pociągnął nożem, albo szybkim, nieznacznym zamachem rąbnął na klocu — nieomylnie wypadała taka waga, jakiej było trzeba.
— Mięso swego wyczucia wymaga — mawiał, pouczając czeladnika — na ten przykład starsze, co od starszego bydlęcia pochodzi, można liczyć na ten sam powiedzmy szponder o ćwierć kilo więcej, bo starsza sztuka kości cięższe ma, a i soki jej nie takie już lekkie.
Pan Kamionka z uwagą słuchał pouczeń, bo wiedział, że takiego drugiego fachowca, jak jego majster, nie znajdzie. Sam zresztą, według określenia pana Nieczaja, był „zdolny“, co w takich ustach miało wagę największego komplementu, gdyż pan Nieczaj nad nikim rozpływać się nie lubił, a chwalił bardzo rzadko.
Magda przyglądała się pracy w jatce, przechodniom, szybko migającym po wąskim chodniku, samochodom, ciężko wjeżdżającym pod górę, a że kasa była tuż przy oknie, a większość mieszkańców dzielnicy była znana Magdzie przynajmniej ze słyszenia i z widzenia, zamyślała się nad ich zajęciami, losem, sprawami.
Szare było to wszystko i jakieś mizerne i beznadziejne. I jeżeli Magda dziwiła się czemu, to właściwie temu, że ludziom wystarcza ta ich szarość, te jednakowe dni i to powszednie życie. Nie umiała pojąć nawet swego ojca, który przecie ma w banku sporo pieniędzy i place na Czerniakowie, i willę w Falenicy, a żyją wciąż tak, jakby nic nie mieli, sami pracują w chłodzie i w tem ohydnem mięsie, od którego czasem aż mdło się robi. A przecież nawet znacznie biedniejsi miewają i mieszkania ładne, i inaczej się ubierają, i o innych rzeczach mówią, i wogóle żyją. Więc jakże można zadowolić się tą szarzyzną, skoro się obok widzi świat barwny, wesoły, piękny, skoro ulicami, tam, w śródmieściu, pędzą lśniące samochody, złocą się wystawy wspaniałych sklepów, huczą kawiarnie i restauracje, skoro za złotówkę w kinie można zobaczyć dalekie kraje, palmy, dziwy, bale i okręty, wytwornych mężczyzn i kobiety tak delikatne, jak kwiaty. Jak można, wiedzieć o tem wszystkiem i zadowolić się zabłoconą Tamką, dwoma pokoikami z kuchnią na trzeciaku, brudnemi schodami i odorem surowego mięsa?...
Im dłużej żyła, tem większe ogarniało ją zdumienie i większa pewność, że cały ten smutny światek to jedynie krótkotrwała przystań, z której ona, Magda, wyleci na dalekie przestrzenie, gdzie szeleszczą palmy, tryskają fontanny, gdzie dzwonią kryształy, lśnią brylanty, gdzie warto żyć.
I właśnie ta pewność, że do takiego życia jest stworzona, dodawała Magdzie spokoju teraz, gdy posłusznie spełniała swoje obowiązki w jatce i przesiadywała w domu. Jedno wygrała: ojciec nie poszedł do pani Iwony z awanturą, któraby raz na zawsze skompromitowała Magdę w oczach koleżanek, któraby zamknęła jej jedyną drogę do pięknego życia.
Po dłuższym i trzeźwym namyśle Magda uznała tę właśnie drogę za jedyną. Kiedyś, gdy chodziła jeszcze na pensję i była bardzo dziecinna, oczekiwała, że pewnego pięknego dnia spotka, wracając do domu, jakiegoś gwiazdora filmowego, księcia, miljonera, lub przynajmniej rotmistrza od ułanów, że zakochają się w sobie od pierwszego wejrzenia i uciekną razem zagranicę, może nawet do Ameryki. Była wtedy w piątej klasie, gdy właśnie spotkała takiego pana. Miał na imię Jerzy, powiedział, że jest przemysłowcem, że jest bardzo nieszczęśliwy i że Magda ma cudne włosy. Nazajutrz spotkał ją znowu, a na trzeci dzień zaproponował, by przyszła do niego obejrzeć pokojowe kino. Mieszkał bardzo ładnie na Placu Napoleona, w mieszkaniu pachniało perfumami i było moc nieprzyzwoitych obrazów, i puszyste dywany i wspaniały gramofon. Nie było tylko pokojowego kina i to wydało się Magdzie odrazu podejrzane. Zato zaczął z nią tańczyć, częstował słodkiem winem i całował. Był to pierwszy mężczyzna, z którym się całowała. Gdy powiedział, że ją kocha, zapytała, czy się prędko pobiorą. Wówczas on oświadczył, że niestety jest żonaty. Była tak tem zgnębiona, że rozpłakała się i chciała iść do domu, a on nie puścił jej, póki nie obiecała, że jutro przyjdzie. Nie przyszła jednak więcej, a to dlatego, że zwierzyła się nazajutrz koleżance z siódmej klasy, pannie Jóźwińskiej, ta zaś wytłomaczyła Magdzie wiele rzeczy, o których dotychczas Magda pojęcia nie miała. Drugą miłością był właśnie brat Toli Jóźwińskiej. Zaprzyjaźniły się po tych zwierzeniach i Tola zapraszała ją do siebie na tańcówki. Pan Jóźwiński był bardzo bogatym adwokatem, a Karol studjował na Politechnice, miał motocykl z wózkiem i kilka razy zabierał Magdę aż za Wilanów.
Karol był zupełnie inny. Czytał jej wiersze i pięknym niskim głosem śpiewał piosenki, gdy się zaś całowali robił się całkiem nieprzytomny i chciał ją rozbierać. Też przysięgał, że ją kocha, a później okazało się, że jest zaręczony z panną Peszlówną z ósmej klasy, której ojciec miał fabrykę czekolady.
Te nieliczne doświadczenia wystarczyły Magdzie do rozwiania dziecinnych złudzeń. Ci mężczyźni z pięknego świata chcieliby tylko całować i pieścić, ale żaden nie przyznałby się do niej przy kobietach ze swego środowiska. Pamiętała fotografję żony Jerzego, szykownej damy, a i Karol, gdy było więcej gości, nie zwracał na nią uwagi. Wstydził się jej, bo była źle ubrana, nie umiała zachować się wytwornie i mówić o ich znajomych.
Dlatego doszła do przekonania, że najpierw trzeba być kimś, najpierw trzeba umieć czemś zaimponować, żeby zdobyć sobie wstęp do ich świata. Ponieważ zaś w tym właśnie okresie przeczytała życiorys Poli Negri i historje kilku innych wielkich gwiazd filmowych — postanowiła zostać artystką. Tamte również pochodziły z bardzo skromnego środowiska, a jednak doszły do wszechświatowej sławy. Zapewne, sprzyjało im szczęście, ale przedewszystkiem miały wolę dojścia do czegoś własnemi siłami, miały talent, no, i urodę. Woli zaś Magdzie nie brakło, co do talentu, to pani Iwona zapewniała ją o tem, jeżeli zaś chodziło o urodę, Magda mogła być pewna siebie. Zwłaszcza odkąd sprawiła sobie palto ze skunksowym kołnierzem i ten płaski czarny kapelusik, który odsłaniał całą połowę głowy, prawie że nie było mężczyzny, któryby się za nią na ulicy nie obejrzał. W sklepie mało pokazywało się mężczyzn i siedziała tu w ohydnym białym kitlu, a przecież też miała powodzenie.
Taki pan Biesiadowski to oczu z niej nie spuszczał. Teraz przychodził codziennie, nawet kiedy ojca nie było. Lubiła go za to i także za jego jakby nieśmiałość, gdy się do niej zbliżał. Natomiast raziła Magdę jego obojętność na własny zewnętrzny wygląd. Był jeszcze młody, jak na mężczyznę; miał około czterdziestki, a chodził w starym kożuszku i w długich butach, chociaż sam ojciec mówił, że „Biesiadowski tyle ma, że mógłby mnie trzy razy kupić i sprzedać". Rzeczywiście, prawie połowa handlu wieprzowiną w Warszawie znajdowała się w ręku Biesiadowskiego. Kiedyś służył w wojsku, w legjonach i dosłużył się rangi porucznika, a później był dostawcą do wojska. Wreszcie całkiem przerzucił się na handel trzodą. Porządny był człowiek i ogólnie lubiany.
Nawet pan Edmund, który nie pominął nigdy okazji, by każdemu przypiąć łatkę, o panu Biesiadowskim wyrażał się z szacunkiem. Najwyżej, ku ubawieniu obu Nieczajówien, od czasu do czasu naśladował lwowski akcent Biesiadowskiego i jego szybki sposób mówienia. Pan Biesiadowski pochodził z Krosna, gdzie jego ojciec był krawcem. Magdzie, gdy dowiedziała się o tem, mimowoli nasunęła się złośliwa myśl, że musiał być złym krawcem, skoro syn tak brzydko się ubiera. Zdarzyło się kiedyś, że pan Biesiadowski zaproponował Magdzie pójście do kina. Podziękowała mu pięknie, lecz właśnie z powodu jego wyglądu nie chciała pójść, pomimo tego, iż obecny przy tej propozycji ojciec zdawał nic nie mieć przeciw.
Odwrotnie. Pan Antoni — tak się przynajmniej Magdzie wówczas zdawało — miał jej za złe, że odmówiła. Nieraz też wyrażał się o panu Biesiadowskim przychylnie, jakby w celu zwrócenia uwagi córki.
Teraz Magda wszystko to przypominała sobie, układała i rozważała. Wynikiem zaś tych rozważań było to, że pierwsze zjawienie się pana Biesiadowskiego w sklepie na Tamce, zaznaczyło się dostrzegalnem dla wszystkich ożywieniem Magdy. Ponieważ sklep o tej porze był prawie pusty i kasjerka niewiele miała do roboty, mogła sobie pozwolić na miłą rozmowę z miłym interesantem. Wypytywała go o ceny, o źródła zakupu, słuchała uważnie wywodów o przewadze trzody wielkopolskiej nad innemi, o wpływie przegonu na spadek jakości mięsa, a zwłaszcza słoniny, o zatargach na giełdzie mięsnej, o stosunkach w rzeźni. Uśmiechała się często i spoglądała na pana Biesiadowskiego tak, że ten coraz wygodniej przypierał się do kontuaru kasy i ani myślał wychodzić, chociaż przed jatką czekał nań jeden z pomocników, który raz po raz zaglądał przez drzwi i pokaszliwał niecierpliwie.
Nazajutrz powtórzyło się to samo z taką różnicą, że pan Biesiadowski przyszedł wcześniej, a wyszedł jeszcze później.
— Magduś, powiedzno — zapytała wieczorem Adela — o czem wy rozmawiacie z Biesiadowskim?
— O różnych rzeczach.
Adela podrapała się po głowie i oświadczyła tonem głębokiego przeświadczenia:
— On tak patrzy na ciebie, żeby cię zjadł.
Magda wybuchnęła śmiechem, później wydęła dumnie usta i wzruszyła ramionami:
— Nie jeden taki się znajdzie, coby mnie chciał zjeść, ale nie dla psa kiełbasa.
— Jakto? — zdziwiła się Adela.
— Takto.
— Więc pocóż ty do niego tak?
— Niby jak? — ironicznie zapytała Magda.
— O jej — skrzywiła się Adela — już mnie oczu nie zamydlisz! Przecie robisz do niego słodkie miny.
— No więc co?
— To musi ci się podobać — zakonkludowała tryumfalnie Adela.
— Głupia jesteś. Dobranoc — odwróciła się plecami Magda i udała, że śpi.
Na trzeci dzień pan Biesiadowski przyszedł aż dwa razy. Raz, jak zwykle, a za drugim poto, by powiedzieć, że niestety musi na dwa dni wyjechać na kontrakty do Torunia i Bydgoszczy.
— To pana tu aż przez dwa dni nie będzie? — zawołała z takiem zmartwieniem w głosie, że Biesiadowski aż poczerwieniał i przestąpił z nogi na nogę.
— Interesy, panno Magdaleno — powiedział. — Człowiek dla siebie czasu i godzinki nie urwie. Zwłaszcza, że właściwie mówiąc, nie zawsze się ma powód, czyli przyczynę.
— Bo pan pewno takiej przyczyny nie szuka — lekko rzuciła Magda.
— Niczegobym bardziej nie pragnął, jak znalezienia. Niech mi panna Magdalena wierzy, przysięgam Bogu.
Niepotrzebnie tak gorąco Magdę zapewniał. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Wystarczał mały jej uśmiech lub wymowniejsze spojrzenie, by Biesiadowski ożywiał się i rozpromieniał. Gdy zrobiła smutną minkę, nie ukrywał zaniepokojenia i obawy. Słowem, zdawała sobie dokładnie sprawę, że może na nim grać, niczem na skrzypcach. Nie cieszyła się jednak tym sukcesem aż tak bardzo, jak ją o to podejrzewała siostra. Cieszyła się inaczej: oto zaczynał się przed nią zarysowywać plan działania.
Jedynym sposobem wyzwolenia się spod kontroli ojca, jedynym sposobem uzyskania względnej swobody było wytrzaśnięcie sobie takiego konkurenta, któryby przypadł ojcu do gustu i do którego miałby on zaufanie.
Jeżeli Magda zdecydowała się właśnie na pana Biesiadowskiego, to głównie z tej racji, a pozatem dlatego, że zdawało się jej, iż Biesiadowski, bardziej niż każdy inny, da się tak nakręcić, jak ona zechce, że poprostu uda się jej powodować tym człowiekiem według swej woli.
Z Torunia pan Biesiadowski przysłał kolorową widokówkę, przedstawiającą pomnik Kopernika. Na odwrocie napisał:
„Szanownej Pannie Magdalenie przesyłam serdeczne ukłony z grodu Kopernika. — Z serdecznem poważaniem Feliks Biesiadowski.“
Kartka została pięć razy przeczytana przez Adelę, dwa razy przez Magdę, a pan Nieczaj obejrzał ją starannie, poczem zrobił luźną uwagę, że dobrze wychowanych i porządnych ludzi, którzy i grzeczność umieją okazać i latawcami nie są, coraz mniej spotyka się na świecie i tylko głupi nie ceni sobie szczęścia, że udało mu się zetknąć się w życiu z takim.
— I pewno — przytaknęła Magda, chcąc sprowokować ojca do dalszych wynurzeń, lecz pan Antoni tylko chrząknął i nic nie powiedział.
Była to sobota. Nazajutrz pan Biesiadowski przyjechał. Przewidywania Magdy sprawdziły się, gdyż około dziesiątej rano przyszedł z wizytą. Był wprawdzie u nich w mieszkaniu już ze trzy razy, ale to tylko w interesach, w dni powszednie. Tej niedzieli zjawił się całkiem prywatnie, co zostało zaznaczone odświętnym strojem, w jakim go dotychczas Magda nigdy nie widziała. Miał na sobie jesionkę marengo, melonik, bronzowe skórzane rękawiczki, lakierki i dwurzędowy granatowy garnitur. Wszystko to było nowe, świeże, czyste i nawet nieźle zrobione, ale na nim nie wyglądało elegancko. Taką już miał postać niepozorną. Może i zażenowany był nieco, chociaż nadrabiał miną, a może wskutek tego nadrabiania wydawał się jakiś niezaradny i trochę śmieszny.
Pan Nieczaj właśnie czytał gazetę, siedząc, jak każdej niedzieli, przy oknie w pokoju córek, gdyż tam było widniej. Jego własny pokój, spełniający jednocześnie rolę jadalni oraz bawialni, w niedzielę bywał specjalnie porządkowany. W oknach zawieszało się czyste firanki, na podłodze rozścielało się piękny zielony dywan, który przez cały tydzień stał w przedpokoju, zwinięty w wielką rurę, stół nakrywało się wzorzystą serwetą, haftowaną jeszcze przez nieboszczkę panią Nieczajową. Nad wyglądem tego reprezentacyjnego pokoju czuwała Adela. Sama czuła się jakoś wytworniej i szczęśliwiej, gdy wypucowała tu podłogę, drzwi i szyby aż do idealnej czystości, gdy przybrała wiszącą nad stołem, wielką lampę bujnemi frendzelkami z niebieskiej i różowej bibułki, gdy szerokie łóżko ojca zasłała pod kant i w imponującej symetrji spiętrzyła na wezgłowiu cztery białe, jak śnieg, poduszki.
— Że też ci się chce tak tyrać! — nieraz wzruszała ramionami Magda.
— Zawsze tak jest co innego — z upodobaniem przyglądała się swojej robocie Adela — elegancko.
— Elegancko? — z bezlitosną ironją drwiła Magda — ty też masz pojęcie o elegancji!
— Jednak porządniej — broniła się speszona Adela.
— Kiedy tak się mieszka — lekceważąco machała ręką Magda — to już wszystko jedno.
Pomimo to Adela nie odstąpiła od zwyczaju. Bądź co bądź w niedzielę często przychodzili goście, krewni, znajomi, niejedna zawołana gospodyni, która później rozpowiadałaby, że Nieczajowie mieszkają jak w chlewie (taka to jedną pajęczynkę zobaczy, a już jej chlew będzie), pozatem młodzi ludzie, kawalerowie. Oni też na to uważają, bo jeżeli który (niekoniecznie, ale a nuż?) poważne ma zamiary, to patrzy, czy panna czystość i porządek lubi, czy potrafi mieszkanie ładnie urządzić, żeby wstydu nie zrobić.
Przed tą zaś niedzielą Adela jeszcze zawzięciej szykowała pokój, gdyż i ona spodziewała się wizyty pana Biesiadowskiego. Ponieważ zaś drżała na myśl, że może mu się u nich nie spodobać, że może się cofnąć — wszystko lśniło niczem lustro. Małżeństwo z panem Biesiadowskim Adela uważała dla Magdy za wielki los, jaki się tylko raz w życiu i to nie każdej może trafić. Młody, bogaty, pracowity, z szacunkiem u ludzi, ani na wyścigach nie gra, ani hula, do kościoła regularnie chodzi, za kobietami nie lata, prawie nie pije. A przytem delikatny, z ogładą, nawet porucznikiem był.
Adela nie zwierzała się z tych swoich myśli nikomu, ale wiedziała, że i ojciec napewno taksamo na tę sprawę patrzy i chyba również Magda, chociaż ta, to zawsze dla pozoru nosem kręci, ale tym razem to tylko udaje, bo przecie rozsądku jej nie brak, a gdyby on jej się nie podobał, toby z nim nie gadała w sklepie i nie robiłaby do niego słodkich oczu.
Pan Biesiadowski przywitał się i wszyscy usiedli przy stole. Ojciec wypytywał o podróż, on wesoło i szybko opowiadał, zachwycał się kulturą na Pomorzu, gdzie w chlewach nawet bieżąca woda jest i elektryczność, gdzie ludzie są robotni i uczciwi, chociaż twardzi. Adela i Magda przysłuchiwały się w milczeniu, a pan Nieczaj potakiwał i kiwał głową, zaś po kwadransie zadyrygował:
— No, panny, dajcie nam teraz co przekąsić, bo śniadanie dawno się jadło, a tu niedługo trzeba będzie na sumę iść. Nie odmówisz pan, panie Biesiadowski?
— Z przyjemnością — skłonił się gość.
Adela zerwała się i pobiegła do kuchni, Magda zaś rozesłała na stole biały obrus, wyjęła z kredensu talerze, noże, widelce, ustawiła w środku nienapoczętą butelkę czystej i wielką karafkę z wiśniówką domowej roboty.
Widząc tylko dwa nakrycia i dwa kieliszki, pan Biesiadowski zapytał uprzejmie:
— A to widzę, panie z nami nie łaskawe?
— One już tam sobie podjedzą, jeżeli są głodne — uśmiechnął się pan Nieczaj.
— My musimy dbać o linję — wesoło dopowiedziała Magda, nalewając potężne kieliszki.
Tymczasem Wikta przyniosła talerz ze śledziami marynowanemi i drugi z grzybkami, Adela zaś ustawiła półmisek z wędliną i miseczkę z kiszonemi ogórkami.
— No, w imię Boże! — podniósł swój kieliszek pan Nieczaj.
Gość brzęknął swoim:
— Żeby nam się dobrze działo!
Wychylili, prychnęli i zabrali się do śledzia.
— Nieraz tak myślę — odezwał się pan Biesiadowski — czemu to tyle smakołyków, a to homarów, a to łososiów jest na świecie, a lepszej przekąski od śledzia nie znajdzie?
— Bo wszystkie nowe wymysły — z przekonaniem odpowiedział pan Nieczaj — to tylko moda. Fiut... przejdzie i niema. Grunt to trzymać się tego, co dawniej bywało. No, nasze kawalerskie!
Adela raz po raz, gdy na talerzu gościa zaczynało się przerzedzać, zrywała się i dokładała, a to baleronu, a to pasztetowej, a to szynki. Magda czuwała nad napełnianiem kieliszków, a gość to na prawo, to na lewo dziękował.
— No, ale teraz — oświadczył coś przy piątej kolejce — to już musimy, panie Nieczaj, wypić zdrowie dam.
— Owszem, należy się — zgodził się gospodarz.
— Ale tu już i panie powinny z nami wypić. Szanowny ojczulek chyba nie zabroni?
— Dlaczego — wzruszył ramionami pan Antoni — mają ochotę, to niech wypiją.
Adela zachichotała i wydobyła jeszcze dwa kieliszki.
— Ale mnie to odrobinkę — żachnęła się — zupełnie nietrunkowna jestem.
Pan Biesiadowski porwał karafkę i uspokajająco zapewnił:
— Wiśnióweczki śmiało można. No, zdrowie pięknych pań!
Ukłonił się obu siostrom, ale, pijąc, cały zwrócił się do Magdy i wypróżniwszy kieliszek, postawił przed nią do góry dnem, podsunąwszy uprzednio kromeczkę chleba, by obrusu nie zaplamić.
— Po takiem zdrowiu — zawołał — już nawet pić nie wypada.
Jednak wypadło, a wypadło dlatego, że właśnie zjawił się nowy gość, szwagier pana Nieczaja, pan Zaklesiński, właściciel zakładu rymarskiego na Lesznie, człowiek niestary jeszcze i słynący z humoru, a zwłaszcza z tego, że miał wielki talent mówienia wierszem. I dwie godziny mógł tak gadać, a wszystko akuratnie pasowało do rymu. I nietylko ze swojej głowy, ale na każde pytanie wierszem odpowiadał. Sam pan Nieczaj nieraz aż zdumiewał się i mówił:
— Żebyś szwagier większe wykształcenie miał, to i literatą, jak sam Mickiewicz, mógłbyś zostać.
Oczywiście Adela zaraz przyniosła dla wuja nakrycie, a on zaczął sypać rymami, niczem z worka.
— Widzę, że jest poczęstunek, mięso, ogórki i trunek, a w towarzystwie takiem, chyba byłbym lada jaki, żebym ze szwagrem kochanym i z wielce szanownym panem nie chciał pospołu zasiąść do stołu, więc żebyście mnie za kpa nie mieli, wypiję z wami przy niedzieli. Szczególniej, że mróz na dworzu, w twoje ręce, gospodarzu. A cóż to piękne panienki, co mają odświętne sukienki, im też wypić się należy przy tej świątecznej odzieży.
Mówił to z bardzo poważną miną, tylko wąsy sobie pociągał ku dołowi, jakby z nich słowa nizał i okiem to na jednego, to na drugiego łypał, a oni śmieli się z podziwem.
— Niczem z drukowanego czyta — stwierdził pan Nieczaj, zaś gość odrazu wypalił:
— Skoro wódka znakomita, człowiek dowcip ma i kwita.
— A niechże pana! To pan chyba ma pełne kieszenie tych rymów!
A pan Zaklesiński, jakby tylko na to czekał:
— Gdy są panowie i damy, wolę mówić wierszami, bo grzeczniejsze to ujęcie przy zakąsce i przy święcie.
I tak wciąż. Magdzie się zdawało, że wuj Zaklesiński wprost oczekuje na to, by się ktoś odezwał, żeby mu zaraz wierszem dogadać. Jeżeli o nią chodziło, nie lubiła wuja właśnie za to. Wuj czasem, jak wpadł w ferwor, to nawet kłócił się wierszami. W jego zakładzie na Lesznie, gdzie bywała czasami z interesami ojca, nawet niektórzy czeladnicy usiłowali naśladować majstra, jednak wyłącznie za jego plecami. Gdy bowiem pan Zaklesiński dosłyszał tylko wypadkiem, że ten czy ów usiłuje mu dorównać, bez pardonu go wyśmiewał, robiąc rymy nawet z takich słów, że wstyd ich było słuchać. Wówczas robił się złośliwy, a jego wąski, garbaty nos, sterczący nad wąsami niczem siekiera, stawał się czerwony i błyszczący. Naogół jednak był człowiekiem wesołym i ogólnie go lubiano.
Wkrótce po nim przyszli dwaj bracia Olszewscy i żona starszego z nich, Pawła. Olszewscy mieli jatkę w Mokotowie i młodszy z nich, Zygmunt, który świeżo wyszedł z wojska, rozglądał się podobno za żoną.
W pokoju zrobił się teraz gwar, gdyż to należało do specjalności pani Pawłowej. Taka była piskliwa, chichotliwa i gadatliwa. Co drugie słowo wykrzykiwała „O jej“, wszystkich zarzucała pytaniami, a chociaż znajdowała się już chyba w siódmym miesiącu, wciąż tak samo wymachiwała rękami, podskakiwała, przesiadała się, chwili nie mogła usiedzieć na miejscu. Na oko była młodsza od Adeli, lecz w rzeczywistości miała już blisko czterdziestkę, bo wiadomo było, że z mężem są w jednym wieku.
Półmisek znowu powędrował do kuchni i wrócił wyładowany aż po brzegi, na stole zjawiła się znowu butelka czystej wyborowej i dwie angielki, bo popierwsze kieliszków zabrakło, a podrugie nowi goście musieli dopędzić kolejkę. Adela z wypiekami na twarzy krzątała się dokoła stołu, młodszy Olszewski zdawał panu Biesiadowskiemu relację z tego, jak teraz w wojsku karmią, starszy wraz z żoną radzili się pana Nieczaja w jakiejś skomplikowanej sprawie zatargu z restauracją Hubisza, a wuj Zaklesiński to tu to tam dogadywał swojemi wierszami.
Magda niecierpliwie spoglądała na zegarek. Obliczała sobie, że dziś spotka u Zbawiciela Zosię Jasionowską, koleżankę ze szkoły choreograficznej. Jeżeli uda się wykręcić i pójść do Zbawiciela, to będzie mogła przed Zosią wytłumaczyć się pani Iwonie chorobą, albo czemś takiem.
Wreszcie i pan Nieczaj wyciągnął z kieszeni swój wielki, złoty zegarek, przy którym pobrzękiwały dwa małe kluczyki, był to bowiem zegarek jeszcze nieboszczyka dziadka z czasów, kiedy nakręcało się je kluczykami. Pan Nieczaj zakaszlał, wstał i powiedział:
— Bardzo miłym gościom za pamięć i towarzystwo dziękuję, za skromną przekąskę przepraszam, ale już czas na mszę świętą. Co złego to nie ja... Dziękuję i czas się wybierać.
— Kiedy czas, to i czas, w kościele nie zabraknie nas — natychmiast zawołał pan Zaklesiński.
Goście wychwalali wędliny i gościnność gospodarza, krzesła zastukały, zabrzęczały nakrycia, szybko zbierane przez Wiktę. Pani Pawłowa z Adelą ubierały się w drugim pokoju, mężczyźni naciągali zwierzchnie ubrania tutaj.
Magda podeszła do pana Biesiadowskiego i zapytała półgłosem:
— A pan idzie na sumę do Wszystkich Świętych?
— Mogę, panno Magdaleno, z panią wszędzie.
— Kiedy ja właśnie chciałabym do Zbawiciela i jeżeli pan powie tatce, że pan tam idzie, to tatko mnie pozwoli z panem.
Rzeczywiście, nie omyliła się. Ojciec wprawdzie nie przyjął tego zamiaru z uznaniem. Od wielu lat rodzina Nieczajów chodziła na sumę tylko do Wszystkich Świętych, chociaż to dalej i obca parafja. Jednakże zgodził się. Magda prędko nałożyła palto, kapelusz, rękawiczki i, zlekka przynaglając pana Biesiadowskiego, potrafiła tak wymanewrować, by wyjść z nim przed resztą towarzystwa. Nie to, żeby się wstydziła ich na ulicy, lecz nie lubiła chodzić całą kupą.
Był jasny mroźny dzień, niebo czyste i niebieskie, ulice białe od przymarzniętego śniegu. Skręcili w lewo, w kierunku przystanku tramwajowego, lecz tu czekało conajmniej pięćdziesiąt osób, jak zwykle w niedzielę. Wobec tego postanowili iść pieszo.
— Dla pana, panie Feliksie — zaczęła Magda — to pewno poświęcenie, że musi pan iść ze mną, ale niech już pan przecierpi.
Zaśmiał się szeroko:
— Daj mi Boże takie cierpienie na całe życie.
Zatrzymała się i poważnie spojrzała mu w oczy:
— Panie Feliksie, niech pan tak nie mówi, niech pan tak nie myśli nawet.
— Dlaczego? — zdziwił się.
— Bo ja jestem... bardzo zła. Bardzo. I nie taka, jak się panu zdaje.
W jej głosie zabrzmiało jakby oskarżenie, lecz on potrząsnął głową:
— Po co mi się ma zdawać! Dzień jasny, każdy włosek widać. A co do tego, co pani na siebie mówi, głupi byłbym, gdybym za co innego liczył, jak za skromność.
Nic nie odpowiedziała i szli dłuższy czas w milczeniu. Magda zastanawiała się, czy zaraz mu powiedzieć o swoich wielkich planach, o szkole pani Iwony, o „Złotej Masce“ i o tem, że chce go prosić o pomoc. A nuż się z miejsca przestraszy? A nuż odmówi i jeszcze ojcu powtórzy?... Ostatecznie, wiedziała tylko to, że się mu podoba, czy jednak, gdy dowie się wszystkiego, nie zrazi się do niej? Ludzie są tak głupi. Przyjrzała mu się ciekawie. Twarz miał poczciwą i pomimo różowości, jakby bezbarwną, wąskie usta, cofnięty podbródek. Brwi i krótko przystrzyżone wąsiki nie miały żadnego koloru. Wyglądał tak niepozornie i niezdarnie, że, patrząc nań, wprost wierzyć się nie chciało, że ten człowiek własną pracą, własną pomysłowością i wytrwałością dorobił się dużego majątku.
— I poco mu to? Poco takim, jak on, pieniądze — myślała Magda.
Wiedziała, że mieszka gdzieś na Pradze, że żyje bardzo skromnie, że nawet uchodzi z tego powodu za sknerę. Może to i prawda, bo naprzykład teraz i coby mu szkodziło zafundować taksówkę?...
— Nie — zdecydowała się — jeszcze mu nic nie powiem.
— O czem pani tak rozmyśla? — zagadnął.
— O panu.
— O mnie? — prawie przestraszył się.
— Tak. Myślę, poco właściwie pan pracuje, poco zarabia, poco?
— Jakto poco?... Trzeba pracować. Interesy tego wymagają.
— No tak, ale na co panu te interesy?
Zaśmiał się zaskoczony:
— Dziwne pani zadaje pytania. Poco?... No wszyscy ludzie pracują, każdy ma swoje interesy. Trzeba żyć.
Chrząknął i dodał:
— Bez roboty żaden człowiek nie wytrzyma. Cóż w tem nadzwyczajnego? A pani nie pracuje?... Też pani ojcu pomaga.
Magda wykrzywiła usta:
— Może właśnie dlatego nie rozumiem, poco pan tak bardzo pracuje. Ja co innego... Muszę... Ojciec wymaga. Ale pan?... Kto panu każe?... Jeszcze rozumiałabym, gdyby pan hulał, puszczał pieniądze, bawił się. A tak, to poco, w jakim celu?. Żeby żyć, to wystarczy przecie panu to, co już pan ma.
Biesiadowski był zdumiony. Magda wydała się mu nagle znacznie rozumniejsza, niż wszystkie inne kobiety. Skąd jej do głowy takie myśli przychodzą?... Sam rzeczywiście nigdy nie zastanawiał się nad tem. Czuł, że argumenty, które przed chwilą przytoczył, nie miały żadnej wagi. Mówiąc szczerze, pracował, bo się tak ułożyło, bo tak szło, bo nic nie popchnęło go do szukania zmiany dotychczasowego trybu życia. Ze szkoły technicznej, gdzie kształcił się na mechanika, poszedł do legjonów, bo każdy prawy Polak powinien był pójść, że zaś był wytrwały, sumienny, obowiązkowy i na odwadze mu nie zbywało, a szczęścia trochę miał — awans szedł za awansem. Gdy zaś po pokoju ryskim zaczęły się werfikacje oficerów, bez żalu przyjął do wiadomości, że brak wykształcenia zamyka mu karjerę wojskową. Będąc żywym i przedsiębiorczym, za radą dawnych kolegów zaczął dostawy wojskowe. Najpierw na mniejszą skalę, później na większą, wreszcie nawinęła się taka okazja, że skupił w swojem ręku dostawę wieprzowiny dla kilku garnizonów i to już postawiło go na pewne nogi. Po paru latach, poznawszy gruntownie rynek, przerzucił się na szerszy handel trzodą.
Zmieniał się teren jego działania, zmieniały się jego zajęcia i kwoty dochodów — tylko on sam nie zmieniał się, ani jego tryb życia.
Panu Biesiadowskiemu dobrze było na świecie. Dobrze u ojca w Krośnie przy warsztacie, dobrze w szkole technicznej we Lwowie, dobrze w wojsku, w okopach i intendenturze, i na dostawach, i na giełdzie mięsnej, i w rzeźni, i na targowisku, i w małych knajpkach, gdzie zapijało się tranzakcje, i w wielkich bankach, gdzie załatwiało się sprawy finansowe. A gdy człowiekowi jest dobrze na świecie — czem się ma kłopotać?... Gdy człowiek zajęty jest pracą od wczesnego świtu aż po późny wieczór, kiedyż znajdzie czas do zastanawiania się nad tem, po co żyje, po co haruje?
Idąc obok Magdy, spoglądał na nią z niepokojem. Była jeszcze ładniejsza, niż zwykle, lecz jakaś niebezpieczna.
— Po co pracuję?... — myślał z natężeniem. — Głupie pytanie. Czy człowiek koniecznie musi wiedzieć, co dlaczego robi?...
Takie jego przeznaczenie, i już. I co może zmienić przez to, że się będzie trapić takiemi myślami. Co pomoże drzewu, że będzie głowić się, dlaczego ma ciągnąć soki z ziemi, kwitnąć i dawać owoce. Gdyby zaczęło się zastanawiać, przestałoby robić swoje i niktby zeń pożytku nie miał, ani ono samo. Ciągnie soki, kwitnie, owocuje, bo takie jego przeznaczenie, taka jego natura. Właśnie, natura...
Nie był zbyt pewien swego rozumowania i dlatego nie powtórzył go głośno. Magda mogłaby go jeszcze wyśmiać. Zresztą nie lubił powtarzać swoich myśli innym. Tej swego rodzaju skrytości nauczył się jeszcze w wojsku, gdzie bardziej wykształceni koledzy nieraz nabijali się z jego wywodów politycznych czy strategicznych. Bynajmniej nie miał siebie za durnia, lecz widocznie, czy to myśli mu jakoś się kiełbasiły, czy nie umiał ich dobrze wyrazić, dość, że wolał zatrzymywać je dla siebie. Natomiast, zdania swego nigdy się nie wstydził: białe — to białe, a czarne — to czarne.
Tak i teraz powiedział Magdzie:
— Człowiek swoją naturą ma, a moja natura to jest praca.
Zdawało mu się, że tem już zamknął kwestję bezpowrotnie. Magda jednak zaprotestowała:
— Ale pracuje się dla jakiegoś celu: dla pieniędzy, dla sławy, dla... czy ja wiem, czego? A to tak, jakby pan powiedział: idę, bo moja natura wymaga, bym szedł. A przecież idzie się w jakimś celu, nie tylko dla samego przebierania nogami.
— Owszem, panno Magdaleno — zaśmiał się uradowany z szybkiego znalezienia odpowiedzi — owszem, są ludzie, co spacerują, żeby spacerować, żeby przebierać nogami.
— Robią to dla zdrowia — upierała się.
— Albo dla przyjemności chodzenia.
— Więc jednak mają cel.
— I ja też mam cel: pracuję, bo praca sprawia mi przyjemność.
Wybuchnął śmiechem. Był niezwykle kontent z siebie, czuł, że przekonał Magdę, że jemu samemu spadł z głowy przykry i niespodziewany problem. A jednocześnie Magda przestała mu się wydawać istotą dziwną i niebezpieczną. Przeciwnie, stała się jeszcze bardziej pożądana, jeszcze piękniejsza, bliższa, łatwiejsza do osiągnięcia. Od mrozu zaróżowiły się jej policzki tym cudownym rumieńcem, jakiego nie widział u żadnej innej; był ciemny, jakby przypalony, a jednocześnie niezwykle delikatny w barwie. Bo i cerę miała niezwykłą jakąś, złotawą, co przy jej prawie miedzianych włosach stwarzało pyszną całość.
Pan Biesiadowski zdawał sobie sprawę z tego, że kocha Magdę, a przynajmniej, że ją właśnie, i tylko ją chciałby mieć za żonę. Oddawna zdobyłby się na powiedzenie tego i jej, i panu Nieczajowi, gdyby nie obawa, że panna Magdalena nie zechce o tem słyszeć.
Dotychczasowe życie nie nauczyło Besiadowskiego zbyt wielkiej pewności siebie w stosunku do kobiet. Nie miał u nich powodzenia. Dotąd wszakże nigdy się tem zbytnio nie przejmował. Poprostu nie zależało mu na powodzeniu. Od czasu do czasu trafiała się ta lub inna, u której odnosił jakiś sukces, lecz i tych sukcesów nie przypisywał sobie: kaprysom partnerek, lub ich nadziejom na zawartość jego portfelu. Nie gorszył się tem. O kobietach był zdania, że są to istoty zgruntu inne, ani złe, ani dobre, lecz inne, a na zagłębianie się w ich psychologję nie miał ani czasu, ani ochoty.
Magda była pierwszą, co do której powziął skonkretyzowane zamiary małżeńskie. Podobała się mu od pierwszego ujrzenia, lubił z nią rozmawiać, a choćby tylko patrzeć na nią. Doniedawna jednak traktowała go z tak wyraźną obojętnością, że nie miał odwagi szukać sposobu zbliżenia.
O ile w interesach i w stosunkach z ludźmi nigdy nie był tchórzem, tu najzwyczajniej w świecie bał się i umiał to sobie wyraźnie powiedzieć. Wprawdzie brał pod uwagę fakt, że nie jest byle kandydatem, że bądź co bądź nie może być uważany za starego, że posiada dość duży majątek, że cieszy się niezłą opinją. U wielu innych panien wystarczyłoby to z nawiązką. Ale panna Magdalena, — czuł to — musiałaby dopiero go pokochać, a wtedy możnaby liczyć na jej zgodę.
Na Nowym Świecie był taki tłok, że przeciskali się z trudnością. Jak co niedzieli, o tej porze tłumy ludzi zapełniały chodniki. Wszystko to szło do Świętego Krzyża, do Wizytek, Karmelitów i dalej na Miodową do Kapucynów, lub też odwrotnie na plac Trzech Krzyży do Św. Aleksandra. Nie brakło i zwyczajnych spacerowiczów, co podążali albo na Trzeci Most, albo w Aleje Ujazdowskie. Magda i Biesiadowski skręcili w Mokotowską, gdzie był znacznie mniejszy ruch.
— Mówią — odezwała się Magda — że zagranicą kobiety znacznie są elegantsze. Ale chyba i warszawianki nie takie już najgorsze. Naliczyłam samych karakułów z pięćdziesiąt, a ile futer fokowych, kretów i innych... Cóż, każda umiałaby ładnie się ubrać, gdyby miała pieniądze.
— Każda nie każda — z rozwagą odpowiedział Biesiadowski — ale panna Magdalena z pewnością. Już to pani ma taki prawdziwie warszawski szyk
— Co też pan mówi...
— Przysięgam Bogu — zapewnił, a po chwili wahania dodał: — Ot, pytała pani, poco mężczyzna ma pracować? A naprzykład choćby po to, by ożenić się, a żonie dać możność ubierania się... Karakuły, futra, suknie. Żeby niczego nie brakowało, żeby w dobrobycie żyła bez żadnych trosk.
Magda milczała więc westchnął:
— Po to warto i ręce sobie urobić... Samo się rozumie dla kobiety, którą się pokocha.
— I pan myśli, że kobiety warte są tego?
— Kobiety?... Nie wiem, skądże wiedzieć mogę — zaśmiał się. — W cedułkach giełdowych kobiet nie notują. Ale taka jedna, którą się kocha, to warta wszystkiego... Bo co to znaczy kochać? Juścić tyle, co oceniać ponad wszystko, ponad cały świat.
Czuł się bardzo zażenowany i nie patrzał na Magdę, bo trochę wstydził się takiego ot gadania o podobnych rzeczach, o których poważnemu człowiekowi mówić jakby nie pasowało. Jednakże rad był, że wreszcie dobrnął do pożądanego tematu i, nie chcąc wyrzec się okazji, zapytał:
— Pani, panno Magdaleno, też inaczej nie myśli, jeżeli wie pani, co to jest miłość...
— Skądże mogę wiedzieć?
— Nie kochała pani nigdy?
— Nie.
— Prawda — przyznał. — Pani jeszcze taka młodziutka. A to można i do czterdziestki dojść, zanim się taką rzecz pozna.
— A pan poznał? — zapytała prowokacyjnie.
Wchodzili właśnie do kościoła i pan Biesiadowski odpowiedział szeptem:
— Poznałem.
Spóźnili się: przy wielkim rozjarzonym światłami ołtarzu ksiądz w białym ornacie śpiewał prefacje. W kościele było pełno i upłynęło sporu czasu zanim Magda odnalazła wzrokiem Zosię Jasionowską. Dała znak panu Biesiadowskiemu, by nie ruszał się z miejsca, a sama zaczęła się przeciskać zwolna w stronę Zosi. Wkońcu dotarła do niej i pociągnęła ją lekko za rękaw. Porozumiały się oczami i przesunęły się za filar do bocznej nawy. Obie szeptem zasypywały się wzajemnie pytaniami. Magda w szkole najbardziej przyjaźniła się z Zosią, a nawet bywała w domu jej matki, która na Złotej miała gabinet dentystyczny. Nie widziały się tak długo, że miały sobie zadużo do powiedzenia i w ferworze mówiły zbyt głośno i z takiem ożywieniem, że klęczące wpobliżu dewotki poczęły sykać i obrzucać je zgorszonemi spojrzeniami.
Z chaosu opowiadań Zosi dowiedziała się Magda czegoś, co było dla niej najważniejsze, najradośniejsze: oto gdy nie pokazywała się w szkole, pani Iwona wspominała o niej kilka razy z wielkiem rozgoryczeniem:
— Czy to warto dla was się męczyć — mówiła — nad wami pracować. Kiedy taka Nieczajówna doszła już do tego, że za parę tygodni mogłaby śmiało na scenie wystąpić i nie przynieść wstydu zespołowi, to nagle rzuca naukę i nawet wiadomości żadnej dać nie raczy.
Magda słuchała z wypiekami na twarzy i, z całej siły ściskając ręce koleżanki, domagała się:
— Przysięgnij, że tak mówiła, przysięgnij!
— Jak Boga kocham — zapewniała Zosia.
Nabożeństwo dobiegało do końca i Magda gorączkowo wbijała przyjaciółce w głowę, co ma powtórzyć pani Karnickiej; że zaszły przeszkody familijne, że Magda sama jest w rozpaczy, że do śmierci nie zapomni dobroci pani Iwony i że już niedługo, za kilka dni wróci do szkoły.
Zosia obiecała wszystko dokładnie powtórzyć i zaproponowała, że wyjdą razem z kościoła:
— Nie, nie — nie zgodziła się Magda. — Nie jestem sama.
— A z kim?
— Z takim... jednym.
— No, więc co? — zdziwiła się Zosia. — Daję ci słowo, że nie będę do niego robiła oka. Przecie jestem twoją przyjaciółką.
Jednakże Magda była stanowcza. Oczywiście, nie obawiała się konkurencji Zosi. Chodziło jej tylko o to, że musiałaby panu Biesiadowskiemu wyjaśnić przy przedstawieniu koleżanki więcej, niż to leżało w jej obecnych planach. Nie chciała, by Zosia lub którakolwiek ze szkoły przyszła do niej na Dobrą. Popierwsze, ojciec zarazby wypytywał i jeszcze jakichś nieprzyjemności nagadał, a podrugie, należało zachować tajemnicę. Przecie była tak pilnowana, że nawet nie udało się jej ani razu wyrwać, by zatelefonować do pani Iwony. Gdyby zaś telefonowała z jatki, czy z którego z okolicznych sklepów — rzecz szybko doszłaby do ojca.
Serdecznie pożegnała się z Zosią i wróciła do pana Biesiadowskiego. Klęczał jednem kolanem i modlił się z pochyloną głową. Na samym środku spośród jasnych i lekko sfalowanych włosów przezierała zaczynająca się łysinka również różowawa. I cały był jakiś niepozorny, niezręczny. Magda westchnęła, spojrzała na ołtarz, przypomniała sobie radosną nowinę i uklękła: należało podziękować Bogu. Ponieważ zaś nie wzięła ze sobą książeczki do nabożeństwa, odmówiła Ojcze nasz, Zdrowaś Marja i wszystkie pacierze, jakie tylko umiała napamięć.
Po wyjściu z kościoła wracali Nowowiejską i Alejami. Magda wciąż była podniecona wiadomością i w świetnym humorze. Wesoło przekomarzała się z Biesiadowskim, zachwycała się mrozem, tłumem dzieci, poubieranych w białe trykoty i futerka, pędzącemi środkiem wspaniałemi samochodami, a najwięcej sankami.
— Możebyśmy się przejechali, jeżeli pani pozwoli? — zaproponował Biesiadowski też rozbawiony humorem towarzyszki.
— A dobrze! Tylko nie do domu, bo jeszcze do obiadu czas, a taka cudna pogoda.
— To pojedziemy do rogatki belwederskiej. Dobrze?
Magda grzecznie wyraziła obawę, czy to nie zadaleko, czy dorożkarz nie zażąda zbyt wiele, lecz była kontenta. Przy Belwederze, gdzie jezdnię wyczyszczono dokładnie ze śniegu, płozy zazgrzytały po nagich kostkach kamiennych, dalej jednak droga była zaciągnięta sprężystą warstwą zbitego śniegu, niczem grubym wojłokiem, po którym kopyta uderzały głucho i miękko. Po obu stronach wielkie stare drzewa stały uroczyste w białej okiści; jasne, przeraźliwie jasne słońce napełniało świat taką białością, że aż oczy bolały i trzeba było przymykać je prawie całkiem. Magdzie przypomniała się Oleńka z „Potopu" i Kmicic i ta ich wspaniała sanna do Mitrunów... Sama miałaby teraz ochotę krzyknąć z całych piersi: „Hop, Hop!" Nie zrobiła jednak tego, gdyż taki pan Biesiadowski zdziwiłby się tylko, a może i miałby słuszność.
Wiatr dął im prosto w twarz, uderzając lodowatemi porywami, natomiast gdy przy rogatce zawrócili, zrobiło się cicho i prawie ciepło.
— Ostry mróz — stwierdził z zadowoleniem Biesiadowski — mamy piękną zimę. Dawno nie jeździłem sankami. Ostatni raz to chyba na wojnie pod Baranowiczami. Tyle lat...
— Zmarzł pan? — zapytała Magda, widząc, że zdjął rękawiczki i rozciera dłonie.
— Ja nie, ale może pani?
— Troszeczkę — przyznała się.
— Jeszcze się pani zaziębi — powiedział strapiony — będzie mnie pani ładnie wspominać.
— Ależ przeciwnie. Mnie jest bardzo, bardzo przyjemnie.
— Serjo przyjemnie?
— Bardzo
Zaśmiał się niewyraźnie:
— To chwała Bogu, że pani ze mną nie jest przykro.
— A cóż panu na tem może zależeć? — zapytała udając zdziwienie.
— Mnie? Mnie, panno Magdaleno?... Mnie więcej na tem zależy, niż... Wie pani, wspomniałem tam w mieszkaniu, że teraz mam wojnę z prowincjonalnymi hurtownikami. Jeżeli przegram, to wieprzowina pójdzie w górę najmniej dziesięć groszy na kilo żywca. A za mięso ceny podnieść nie wolno. Rozumie pani?
— To pan na tem straci?
— Dużo stracę, jeżeli oczywiście tamtym uda się. Więcej, niż się zdaje. Ale niech tam. Teraz co innego mam w głowie, na czem mi więcej zależy, a mianowicie... mianowicie... to jest... faktycznie...
Zaciął się i nie mógł z siebie wydobyć nic więcej. Magda skuliła się i siedziała cichutko z miną niewiniątka, które wcale nie rozumie, o co chodzi.
Dojeżdżali do Solca i pan Biesiadowski, chcąc wybrnąć z niedopowiedzianego zdania, zaproponował:
— A może jeszcze przejedziemy się.
— Nie, nie, już dosyć. Czas na obiad.
— A tatko nie będzie się gniewał, żeśmy się przejechali?
— Skądże! Tatko w pana wierzy, jak... Czy ja wiem... Pan dla niego to najsolidniejszy człowiek.
— Naprawdę?... Zawsze dla niego miałem szacunek.
Dorożkarz stanął przed bramą. Magda musiała poczekać chwilkę, póki pan Biesiadowski targował się z nim o zapłatę. Dorożkarz chciał sześć złotych, pan Feliks dawał cztery. Wreszcie zgodzili się na pięć.
— Taki ździeracz! — z oburzeniem zwrócił się do Magdy Biesiadowski, chowając portmonetkę — skórę zdarłby z człowieka.
— Widzi pan — powiedziała Magda, której zrobiło się przykro — widzi pan, tylko miał pan niepotrzebny wydatek.
— Broń Boże. Ja nie jestem skąpy. Niech pani tak o mnie nie myśli — zaprotestował gorąco — a już co do niepotrzebnego wydatku, to chyba żarty. Tylko nie lubię, jak mnie nabijają w butelkę.
— No, pewno — przyznała Magda.
— Zatem pięknie dziękuję, panno Magdaleno
— I ja panu też.
— Mogę jutro wstąpić na Tamkę?
— Bardzo proszę.
— A nie dokuczę pani?
— Skądże.
— No to rączki całuję i dowidzenia.
— Dowidzenia, panie Feliksie.
Wbiegła jednym tchem na górę. Akurat podawano do obiadu. Magda, spotkawszy wzrok ojca, nie czekając na jego pytania, powiedziała:
— Byłam na sumie u Zbawiciela, a później pan Biesiadowski woził mnie sankami aż do rogatki.
— Pocóż to? — burknął ojciec ale bez szczególnej nagany.
— Tak sobie. Myślałam, że tatko nie będzie się gniewał.
Pan Nieczaj zamyślił się, chrząknął i wruszył ramionami:
— To też nie gniewam się. Jak wiem, z kim jesteś, a jesteś z osobą solidną i odpowiedzialną, to czego mam się gniewać. No, dawajcie pić.
W przejściu do kuchni złapała Magdę Adela:
— Powiedz, i co?
— Jakto co?
— No pan Biesiadowski?... Mówił co?
Magda z tajemniczą miną rozejrzała się i skinęła głową:
— Mówił.
— A co? A co?
— Że dzisiaj zimno — wyszeptała jej do ucha Magda.
Oczki Adeli otworzyły się szeroko, lecz już po sekundzie zorjentowała się, że Magda z niej kpi:
— Ot jaka z ciebie siostra — powiedziała z żalem i chciała coś jeszcze dodać, lecz właśnie rozległ się gromki głos ojca:
— Będzie ten obiad, czy nie?
— Taką mi szczerością odpłacasz — dorzuciła Adela i pobiegła do kuchni.
Magda nie lubiła zwierzać się nikomu. To też i wieczorem nic Adeli nie powiedziała. Zaraz po obiedzie ojciec wyszedł do pana Czochronia na Książęcą, bo to wypadały jego imieniny. Jeszcze przed jego wyjściem zjawiła się, jak prawie każdej niedzieli panna Maraszkówna, szwaczka mieszkająca na tych samych schodach, zażyła przyjaciółka Adeli. Później nadeszła ciotka Kminkowa ze swoją zezowatą Władką i pan Edmund Kamionka ze swoim stryjecznym bratem, starszym sierżantem, Michałem.
Było to wszystko towarzystwo Adeli, i Magda, by zaznaczyć to wyraźniej, trzymała się trochę nauboczu. Wzięła książkę i udawała, że czyta, a przynajmniej starała się czytać. Na zwrócone do siebie pytania odpowiadała „tak“ albo „nie“, usiłując skupić uwagę na losach Roberta Camtruth, oscylującego między uczuciami wdowy, lady McCormick, i uroczej Ethel Pambrooke. Niestety, w tem właśnie miejscu pasjonującej powieści był długi opis rodowodu Camtruthów, tyle nazw zamków i miast, tyle nazwisk nowych, które zapamiętać było niezwykle trudno, że nie mogła się wciągnąć. Trochę rozmyślała nad niedorzecznym zwyczajem cudzoziemców komponowania takich wymyślnych nazwisk, trochę o przechwalonej kapuście kiszonej ciotki Kminkowej, trochę o grubym karku sierżanta, lecz najwięcej o Biesiadowskim: zgodzi się czy nie?
Pan Edmund przyniósł torebkę cukierków i od czasu do czasu wyciągał ją z kieszeni, częstując wszystkich obecnych. Magda nawet lubiła ten gatunek karmelków — łuszczyły się takiemi plasterkami, jednakże nie wzięła już drugiego, żeby sobie pan Kamionka zawiele nie wyobrażał. Dopiero, gdy chcieli zagrać na gramofonie, musiała całkowicie przyłączyć się do towarzystwa. Bez niej nikomu nie wolno było tknąć tego instrumentu. Właściwie gramofon należał do Adeli. Dostała go w prezencie od księdza Józefa. Nie umiała jednak obchodzić się ani z igłami, ani z moderatorem, dość, że tak się ustaliło, że tylko Magda dysponowała gramofonem. Ona też od czasu do czasu tłumaczyła Adeli, że koniecznie trzeba kupić taką a taką płytę, otrzymywała od niej kilka złotych i w ten sposób posiadała prawie komplet „przebojów“ Złotej Maski. Sama zresztą umiała je napamięć i czasami, gdy ojca nie było w domu, wyśpiewywała niektóre przed lustrem.
Koło siódmej wrócił pan Nieczaj i przyprowadził ze sobą dalekiego kuzyna, przodownika policji, pana Kurpińskiego. Kurpiński, chociaż od lat żonaty i dzietny, trzymał się niczem kawaler: elegancki, rozmowny, wesoły, do tańca i do różańca. Anegdotkami to sypał, jak z rękawa, a przytem był wykształcony, bo kiedyś seminarjum nauczycielskie skończył i byłby został profesorem, tylko mu się coś tam nie poszczęściło. Magda lubiła wuja Kurpińskiego. Nie było rzeczy, na której nieznałby się, o której nie potrafiłby ciekawie opowiadać. Ogładę taką miał.
Ojciec, który nie lubił gramofonu, a już szczególniej tańców w mieszkaniu, tym razem, gdy przodownik Kurpiński zatańczył z Magdą walczyka — ani się zmarszczył. Natomiast, gdy pan Edmund chciał pójść z Adelą w ich ślady — zabronił:
— Dość tego dobrego. Adela, dawaj kolację!
Słysząc to, ciotka Kminkowa zaczęła na niby zbierać się do odejścia, a chociaż jej nikt specjalnie nie zatrzymywał, w końcu została. Stryjeczny pana Edmunda wyciągnął z kieszeni swego wojskowego płaszcza butelkę czystej, a pan Nieczaj, chociaż bąknął coś, że niepotrzebna fatyga, bo wódki i na Powiślu nie brak, jednak umiał ocenić manjery sierżanta, że to na darmowy poczęstunek nie leci, a chociaż jego stryjeczny tylko czeladnikiem u gospodarza zostaje, chce fason pokazać.
Po kolacji goście szybko się rozeszli. Adela z Wiktą zabrały się do sprzątania, pan Nieczaj zdjął ubranie i, jak codzień, ukląkł przy łóżku, by odmówić pacierze. Jego ogromna postać w białej świątecznej koszuli, ze sztywnym gorsem, i z błyszczącą na karku spinką od kołnierzyka, jego długie białe kalesony z już rozwiązanemi u dołu tasiemkami i głos, falujący od cichego głębokiego szeptu, aż do głośnego „Bądź miłościw mnie grzesznemu“ — wszystko to nasuwało Magdzie poczucie pewności, bezpieczeństwa, ciepłej, niezmiennej codzienności, na którą patrzyła od lat najmłodszych. Dobrze jej było z tem i nawet na myśl, że mogłoby się coś zmienić, ogarniała ją obawa.
A przecież tak tych zmian pragnęła. Zmian najdalej idących: muzyki, przytłumionej oddaleniem, szerokiego łoża, topieli koronek, nad ciężkim, wspaniałym baldachimem kryształowej ampli, napełniającej sypialnię różowym półmrokiem, futer białych niedźwiedzi, rozesłanych na dywanie i pochylonego nad łóżkiem wytwornego pana we fraku, uśmiechniętego tajemniczo i obezwładniająco, z siwiejącemi skroniami i rysami twarzy, trochę przypominającego wuja Kurpińskiego, trochę księdza prefekta z pensji i trochę Rudolfa Valentino.
Wystarczało przymknąć oczy, by mały pokoik z krzywą podłogą, by wąskie, twarde łóżko, by wszystko, wszystko dokoła zaczęło się przeistaczać w tamten piękny obraz.
— Jesteś młoda i ładna — powiedziała jej kiedyś pani Iwona — a to dla kobiety tyle, co największy przywilej, co otwarta droga do szczęścia.
I Magda wiedziała, że musi znaleźć tę drogę, że ją znajdzie, że wcześniej czy później dostanie się do innego pięknego świata. Tylko nie wolno ominąć żadnej okazji! Jeżeli wyobrażała sobie przyszłość własną w najczarniejszych barwach — widziała siebie taką, jak Adela: z tłustą twarzą, z zaznaczającemi się zmarszczkami, z wydętym brzuchem i z obwisłemi piersiami. To nie raziło u Adeli, która już przekroczyła trzydziestkę, ale napełniało odrazą, gdy pomyślała, że sama, zostając w takiem życiu, jak dotychczas, za lat czternaście będzie tak wyglądała. Może nie zupełnie tak, jest przecież innej budowy i znacznie, bez porównania ładniejsza od siostry.
Pomimo to, należy śpieszyć! Za wszelką cenę śpieszyć!
Z tem mocnem i nieco trwożnem postanowieniem zasnęła, z niem się obudziła. Od wczesnego świtu siedziała w jatce, nie mogąc się doczekać południa, kiedy zwykle wpadał pan Biesiadowski. Układała sobie, że dziś, koniecznie dziś musi usłyszeć od niego oświadczyny i wymusić na nim zgodę na dalszą naukę u pani Iwony. Oczywiście, nie powie mu o następnych swoich zamiarach. On też, jak ojciec, nie pogodziłby się z myślą, że ona pójdzie na scenę. Powie mu tylko:
— Żyć bez tańca nie mogę. Szkoła choreograficzna da mi to, że nie będę chodziła i poruszała się jak krowa. Jeżeli pan, panie Feliksie, kocha mnie i chce, bym została jego narzeczoną, to właśnie musi pan spełnić ten warunek, żeby wydobyć od ojca pozwolenie.
Obmyśliła każdy szczegół rozmowy i była tak podniecona oczekiwaniem, aż Adela, gdy nieco przerzedziło się w jatce, zapytała ją półgłosem, czy aby nie jest chora.
Pan Biesiadowski przyszedł nawet wcześniej niż zwykle. Najsampierw załatwił z ojcem rachunki, a później zaczął rozmawiać z Magdą. Przyjęła go jeszcze cieplej, niż wczoraj i po kilku zdaniach, skierowała rozmowę na montonję swoich wieczorów.
— Nawet w kinie nie byłam już ze trzy tygodnie — zakończyła z westchnieniem.
Biesiadowski uchwycił w lot to napomknienie.
— A nie wybrałaby się pani ze mną?
— Pan przecie nie ma czasu, musi pan być w rzeźni.
— Pal licho rzeźnię, poślę tam pomocnika. Człowiek przecie nie jest niewolnikiem.
— Słyszałam, że w „Stylowym“ jest bardzo piękny film. Lubi pan Gretę Garbo?
— Kogo?
— Gretę Garbo, artystkę filmową?
— Aha, coś słyszałem — skupił się — tak, tak! Podobno fajna aktorka. Zresztą mnie wszystko jedno. Byle z panną Magdaleną.
— Tak pan przez grzeczność mówi — spuściła oczy.
— Przysięgam Bogu! — zapewnił żarliwie.
— Mężczyźni wszyscy umieją układać takie piękne słówka. Widzę, że i z pana, panie Feliksie, też pod tym względem mistrz.
— Ze mnie? — szczerze zdziwił się Biesiadowski.
Nigdy mu na myśl nie przyszło, by był mistrzem w zdobywaniu kobiet. Gdy teraz powiedziała mu to ta piękna dziewczyna, która oczywiście musi mieć powodzenie u wszystkich, a zatem zna się na tych rzeczach, w panu Biesiadowskim zachwiało się niekorzystne pojęcie o samym sobie. Postanowił w wolnej chwili rozważyć tę kwestję gruntowniej, narazie wszakże jego praktyczny umysł zwrócił się do omówienia projektu.
Ponieważ do kasy zbliżył się właśnie pan Nieczaj, Magda powiedziała:
— Tatko pozwoli mi wyjść wieczorem? Pan Feliks zaproponował, czybyśmy nie poszli do kina?
— Z tych kin, to nic dobrego — wzruszył ramionami pan Nieczaj.
— Dlaczego, proszę pana? — zaoponował Biesiadowski — kino, to też sztuka, upiększenie życia. Dlaczego?
— Więcej z tego niemoralności wszelkiej, jak owej, tej samej sztuki — machnął ręką — ale cóż, idźcie, ja tam nie pójdę.
— To wielka szkoda — smutnym tonem ucieszył się Biesiadowski — myślałem, że może i szanowny pan ojciec zechce z nami?
Mówiąc to, Biesiadowski zerknął porozumiewawczo na Magdę. Uważał się teraz za dyplomatę, kutego na cztery nogi, i był kontent z siebie.
O szóstej popołudniu, wstąpił po Magdę na Dobrą. Czekała już ubrana i uzbrojona w cały arsenał broni zaczepno-odpornej, oraz w dokładny plan strategiczny.
Początek tego planu polegał na smutnej, bardzo smutnej mince. Pan Biesiadowski, rozejrzawszy się w tej sytuacji, postąpił, jak było przewidziane:
— Coś pani jest, panno Magdaleno — zaniepokoił się.
— Eh... nic — westchnęła boleśnie.
— Jednakże pani jest zmartwiona.
— Może...
Skolei martwił się i on:
— A może to z mojego, broń Boże, powodu?
Na to nic nie odpowiedziała.
— Niechże pani powie szczerze — nalegał z obawą w głosie.
— Nie z pańskiego, panie Feliksie, ale potrochu i z pańskiego.
— Niech mnie! Cóż ja złego zrobiłem?
— Pan? Nic złego. Przeciwnie jest pan dla mnie za dobry, za życzliwy...
Szybko wziął ją pod rękę i powtórzył:
— Panno Magdaleno!
— Tak — ciągnęła smutnym głosikiem — za życzliwy. Gotowam do pana... przywiązać się, polubić pana... jeszcze więcej, a wtedy co?...
Biesiadowski z całej siły przycisnął jej łokieć:
— Potrafi pani, panno Magdaleno, droga panno Magdaleno?
— I po co? — westchnęła — gdy pan mnie lepiej pozna, przekona się pan, że jestem zła, niemądra, nie zechce mnie pan już widywać...
— Za przeproszeniem głupstwa pani opowiada! — oburzył się.
— Tak, tak, — ciągnęła — nie będzie już pan przychodzić do sklepu, tylko, jak dziś o rzeźni, powie pan: Pal licho Nieczajów!... Poślę tam pomocnika.
— Ja?! Ja tak powiem?...
— Pan. Napewno! A mnie będzie tęskno. Cóż, każde zwierzę przyzwyczaja się, cóż dopiero człowiek.
Stanął i prawie przemocą ją zatrzymał. Oczy mu się świeciły, a usta drżały, co Magda widziała z całą dokładnością, chociaż patrzyła w ziemię.
— No, to ja pani powiem, panno Magdaleno, że pani to chyba oczu nie ma! Czyż pani nie widzi, że ja panią kocham!?
W jego głosie zabrzmiało takie rozrzewnienie, tyle uczucia, że aż Magdzie zrobiło się przykro i wstyd samej siebie i swojego komedjanctwa.
Z tem większem przekonaniem wypowiedziała przygotowane na ten moment słowa:
— Niech pan tego nie mówi, panie Feliksie, niech pan tego nie mówi! Nie jestem tego warta, jestem zła, pusta, głupia. Niech pan cofnie te słowa!
— Kocham panią, nawet pani wiedzieć nie może jak strasznie panią kocham!
— Nie, nie — potrząsała głową i jednocześnie wyczekiwała, że on powie, jak ten lord o trudnem do przeczytania nazwisku: — Żyć bez ciebie nie mogę, Ewelino, ty uosobienie mych promiennych marzeń.
Pan Biesiadowski tego jednak nie powiedział, zato ściskał coraz mocniej łokieć Magdy.
— Nie jestem pana warta, panie Feliksie — powtórzyła.
— To jest moja rzecz. Chodzi o to, czy ja jestem wart pani? Czy ja pani chociaż odrobinę się podobam?
— Owszem, ale to tem gorzej dla mnie.
— Dlaczego? Dlaczego? — natarczywie i zbyt głośno dopytywał się Biesiadowski, chociaż znalazł się już w tłoku przed kasą kina i naokoło oglądali się na nich ludzie.
— Później panu powiem — cicho odpowiedziała Magda — nie tutaj.
Zrozumiał i poszedł po bilety. Magda czekała pod ścianą. Czuła się złą i nieuczciwą. Wiedziała, że postępuje nieszlachetnie. Szczególniej teraz, gdy usłyszała, że ten dobry, poczciwy pan Feliks kocha ją. Wyznanie Biesiadowskiego, jak podobne z ust każdego innego mężczyzny, oczywiście, sprawiło jej radość. Jednakże może nawet wolałaby, żeby jej tak bardzo nie kochał. W każdym razie nie powinna mu robić zbyt wielkich nadziei, tylko w sam raz, by wystarczyło na narzeczeństwo. Zdaleka widziała go stojącego w ogonku. Każdy na pierwszy rzut oka powiedziałby, że to prosty człowiek, pospolity. Choćby niewiadomo jak się ubrał, nic to nie pomoże. Cóż z tego, że zacny... Uczuła na sobie czyjś wzrok. O kilka metrów od niej stali jacyś państwo. Kobieta w popielicach i mężczyzna w prawie białym pilśniowym kapeluszu. Oboje wpatrywali się w Magdę i robili o niej uwagi. W oczach kobiety dostrzegła lekceważenie: lustrowała jej skromne palto i niemodny kapelusz. Mężczyzna był bardzo wysoki, barczysty, o dużej brzydkiej twarzy. Chociaż miał nieco wytarty kołnierz futra i źle związany krawat, aż biła od niego pewność siebie pana całą gębą. Nie odrywał od Magdy spojrzenia, które wprost dotykalnie czuła na sobie. Było zimne, ciekawe i jakieś bezwstydne. Przestąpiła z nogi na nogę, odwróciła się, lecz to spojrzenie nie przestawało jej dokuczać.
Biesiadowski załatwił bilety i przechodzili teraz obok tamtych państwa. Magda — sama nie wiedziała dlaczego — dużo dałaby za to, by oni nie zauważyli, że drepczący obok niej Biesiadowski jest jej towarzyszem.
— Nie, nie — utwierdziła się w postanowieniu — byle nie on.
Wyświetlano film rzeczywiście zajmujący. Greta Garbo grała rolę nieszczęśliwej księżny, którą zdradzał kochany przez nią mąż. Bohaterka bardzo z tego powodu cierpiała i Magda solidaryzowała się z nią w duchu aż do czasu, gdy księżna porzuciła pałace i służbę, auta i bogactwa, by zostać szarytką. To już było głupie. Nikt jej nie zmuszał do nędzy. Mąż wprawdzie nie kochał jej, ale był dżentelmenem. Trudno kogoś zmusić do kochania. A gdzież słuszny powód, by jeszcze dodawać sobie nieszczęścia przez wyrzeczenie się pięknego luksusowego życia! Nie, to już było głupie.
Po wyjściu z seansu podzieliła się temi wrażeniami z Biesiadowskim, który jednak był odmiennego zdania. Przedewszystkiem utrzymywał, że ten książę wcale nie był dżentelmenem, bo zdradzał żonę. Magda nic na to nie odpowiedziała, gdyż przyszło jej na myśl, że pan Feliks nie rozumie słowa dżentelmen, a nie chciała go zdetonować.
Wstąpili na kawę i ciastka do małej cukierenki. Na szczęście było tu pusto i mogli swobodnie rozmawiać. Magda sama wróciła do tematu. Z całą ostrożnością wyłożyła panu Biesiadowskiemu, że nie kocha go, że zamało go zna, że jednak szalenie go lubi, poważa i nad wszystko ceni jego dobroć i wyrozumiałość. Z czasem może go nawet pokocha, ale to wymaga bliższego poznania, przywiązania, słowem, czasu.
— Potrzebne to nie tylko mnie — mówiła — ale i panu. Pan też musi przekonać się, czy ja w gruncie rzeczy nie jestem zła, fałszywa, próżna... A ja właśnie taka jestem.
Zaprzeczył ze śmiechem, lecz ona ciągnęła dalej oskarżenie przeciw sobie. Opowiedziała na zakończenie historję swego potajemnego uczęszczania do szkoły choreograficznej, rozwodziła się o tem jak najobszerniej i najszczerzej. Nie przyznała się tylko do zamiarów na przyszłość; ot, poprostu z miłości do tańca i żeby umieć wytwornie się ruszać, chciała tę szkołę skończyć, tembardziej, że zostało już jej do ukończenia kursu tylko jakieś półtora miesiąca.
Biesiadowski dziwił się, lecz w jego zachowaniu się nie dostrzegła zgorszenia. Wyraził się o wszystkiem z zupełną pobłażliwością:
— Ja tam w takich drobnych kaprysach nic złego nie widzę — wzruszał ramionami.
Wtedy powiedziała mu o ojcowskim zakazie i dała do zrozumienia, że oczekuje odeń w tym względzie pomocy. Może to i głupstwo, może to i kaprys, ale takiego właśnie dowodu uczuć żąda. Jemu, panu Feliksowi, pójdzie to nawet dość łatwo, przecie może chce mieć żonę, umiejącą ładnie tańczyć.
Biesiadowski był tak uszczęśliwiony, że zdumiewał się jedynie, dlaczego Magda w takiej chwili zaprząta sobie głowę podobnemi drobiazgami. Oczywiście zrobi wszystko dla niej, wszystko czegoby chciała. Jakby dla zilustrowania tego zaczął ją wypytywać, czy zjadłaby jeszcze kawałek tortu, może babki, a może kremu z konfiturami?...
Przesiedzieli w cukierni prawie godzinę, poczem odprowadził Magdę do domu. Po drodze zasypywał ją zachwytami nad jej urodą i zapewnieniami, że nigdy nie wyobrażał sobie, by zasłużył na takie szczęście. Na pożegnanie wycałował jej ręce i, wesoło pogwizdując, zawrócił do domu.
Wprost rozpierała go radość. Sam sobie wydawał się śmiesznym i dziecinnym, lecz i to go cieszyło. Nie przypuszczał, że z oświadczynami pójdzie tak gładko, tem bardziej nie spodziewał się od Magdy natychmiastowej zgody. Widocznie nie doceniał siebie. Widocznie nie jest ot takim zwykłym facetem, kręcącym się po świecie, djabli wiedzą po co i dlaczego. Tak! Poco?! Poco żył dotychczas? Przecie była to szarość i szarość bez granic, bez nadziei, że się kiedyś skończy. Harówka bez celu. A jednak, nigdy nie trzeba zastanawiać się nad podobnemi rzeczami. Opatrzność sama myśli o najmniejszej muszce, a cóż dopiero o człowieku i nigdy nie wiadomo, jak pokieruje jego losem. Trzeba żyć i robić swoje, a zawsze w końcu przyjdzie nagroda. I to jaka nagroda: małe, ciepłe, czyste mieszkanko, do którego warto śpieszyć się, o którem warto przez cały dzień, czy to na giełdzie mięsnej, czy w rzeźni, czy na targowisku, warto pamiętać i tęsknić, bo czeka tam własna żona, piękna, delikatna, niczem kwiat, uśmiechnięta, wesoła i przedewszystkiem własna.
Dotychczas, spoglądając mimochodem na małżeńskie szczęście innych, jakoś nigdy nie zastanawiał się nad znaczeniem samych tych słów. Szczęście, no, to szczęście. Daj im, Boże! Ale teraz poznał smak tego szczęścia. A dzieci?... Małe, maleńkie, z jasnemi główkami, takie głupiutkie i kochane! Ba!
Nabrał pełne płuca powietrza i zdawało mu się, że to jeszcze zamało.
Oczywiście, jego szczęście nie będzie takie jak innych: większe, stokroć większe, ciche i własne. Rozumiał, że przesadza, że Magda nie jest aż takim unikatem, jak mu się zdaje, ale sam w upomnienia swojego rozumu nie wierzył i nie chciał wierzyć. Młodziutka, osiemnaście lat, toż to prawie podlotek, inteligentna, z manierami, urody takiej, że co się zowie (co naprzykład taka Greta Garbo?!), no i z wychowaniem, z niewysokiego wprawdzie, ale z dobrego domu, gdzie dziewczynę umieli uczciwie wychować, z moralnością, z zasadami. A pozatem panna z rozsądkiem, nie latająca, nie lekkomyślna i nosa nie zadziera, przeciwnie jest aż za skromna, powiada, że jest zła i próżna, a najlepszy dowód jej skromność, to że za grzech sobie poczytuje takie chodzenie do szkoły tańca!... A niechże uczy się i tańca, i muzyki, i czego chce. Dzięki Bogu jeszcze Biesiadowskiego stać na to, żeby spełniać takie zachcianki swojej żony. A jak się pobiorą — tak już sobie ułożył — nie będzie dnia, żeby z pustemi rękami przyszedł do domu: raz ciastka, raz czekoladki, raz pantofelki, czy jakie błyskotki. Żeby tylko była szczęśliwa, żeby go tylko kochała.
— Pokocha, napewno pokocha — przekonywał siebie.
Jeżeli chodziło o rozmówienie się z ojcem, nie żywił żadnych obaw. Nie przypuszczał, by pan Nieczaj odmówił mu córki za żonę. Popierwsze, dla takiego Nieczaja to bądź co bądź partja. Mieć zięcia byłego oficera legjonistę, odznaczonego Virtuti militari i Krzyżem Walecznych z trzema okuciami, to nie każdemu nawet największemu rzeźnikowi się zdarzy. Podrugie, stary Nieczaj nieraz sam dawał do zrozumienia, jakiego męża chciałby dla córki, a Biesiadowskiego wyróżniał i poważał. A potrzecie, „Biesiadowski“ — to w całej branży, jeżeli nawet nie więcej, to znaczyło ładne paręset tysięcy złotych, czut‘-czut‘ a do miljona dosięgnie. To też piechotą nie chodzi.
Pod tym względem był tedy spokojny. Pewien był również, że skoro stary na związek przystanie, to już nie będzie sprzeciwiał się kaprysowi córki co do tej szkoły. Pokrzywi nosem, to pewne, człowiek starej daty, nie rozumiejący, że są nowe mody, nowe prądy. Ale zgodzi się, bo będzie musiał.
Przyszło też panu Biesiadowskiemu na myśl, że Magda też goła nie zostanie. Stary Nieczaj gotóweczkę ma i córce nie pożałuje. Dużo, zbyt dużo za swego życia nie da, a gdyby nawet nic nie dał — to trudno, ale skoro da, to zawsze w interesach się przyda.
Szedł pieszo do domu na Pragę. Na moście rwał silny wiatr, gwiżdżąc w żelaznych ramach; dołem po zamarzniętej Wiśle uganiały się małe zamiecie, sypkiego śniegu, aż wyło między filarami.
Za mostem skręcił naprawo, po schodkach szedł na nabrzeże, gdzie jeszcze silniej huczało od wiatru i nastawiwszy kołnierz ruszył z pochyloną naprzód głową wzdłuż rzeki. Zawsze tędy wracał do domu: nasypem, a później ulicą Szeroką. Tak było bliżej, a chociaż wieczorami niezbyt bezpiecznie szczególniej dla człowieka, któremu nieraz grożono kulką w łeb, wystarczało ciężkiego ośmiostrzałowego hiszpana przełożyć z tylnej do bocznej kieszeni, by iść śmiało.
Przy ulicy Szerokiej w drewnianym parterowym domku mieściła się niewielka knajpka Moszka Halperna. Nie zaglądał tu nikt z branży, a Biesiadowski tylko wtedy, gdy był szczególniej kontent, nie chciał z nikim gadać o interesach, a tak sobie, do lampy wypić parę większych na sen. Moszek, sam pijak nałogowy, o tej porze miał już oczy jak w oliwie, śmiał się z byle czego i zataczał się za szynkwasem. Oprócz niego i brudnej dziewczyny, dokładającej węgiel do żelaznego piecyka, nie było w knajpie ani żywej duszy. Mimo to z grającej szafy wydobywały się skoczne i chrapliwe dźwięki krakowiaka. Gdy tylko kawałek się kończył, Moszek w lansadach i podśpiewując zbliżał się do aparatu i niezbyt pewnym ruchem wpychał w utwór nową dziesięciogroszówkę.
— Z muzyką zawsze człowiekowi weselej — objaśnił Biesiadowskiego — prawda Halinka?!
Tu pełną garścią ucapił dziewuchę za szerokie biodro.
— Wont z łapamy — krzyknęła lecz nie ruszyła się z miejsca.
Żyd zaśmiał się cieniutko i niepytany postawił na szynkwasie przed gościem szklaneczkę czystej z pipermentem. Biesiadowski wypił, przy pomocy wykałaczki wyłowił z półmiska dzwonko śledzia, przekąsił i skinął głową:
— Nalewaj Moszek jeszcze. Mam dziś dobry dzień.
— Daj Boże zawsze. To i ja z panem porucznikiem wypiję. Pańskie zdrowie.
Wychylił, a Biesiadowski powiedział:
— Bardzo dobry dzień.
— No to jeszcze jedną — z fantazją machnął butelką Moszek.
— Nie, dosyć będzie — kategorycznie zaprotestował Biesiadowski.
— Jeszcze jedną, na mój rachunek — uparł się żyd i nalał znowu dwie szklaneczki. — Z takim człowiekiem jak pan porucznik muszę!
Biesiadowski nie wziął się na ten komplement. Wiedział, że Halpern pił z każdym i stawiał każdemu, byle mieć towarzystwo. Nawet te dziesięciogroszówki marnował bez sensu, bo przecie szafa była wstawiona przez firmę Kozłowicza, który obsługiwał wszystkie knajpy.
— Ej, Moszek, z torbami niedługo pójdziesz — upominał go Biesiadowski.
— Dlaczego niedługo — zaśmiał się żyd — może jutro, może pojutrze. Ale jak człowiek pije, to wie, że żyje... Albo... albo nie wie, że żyje. Czasem to lepiej nie wiedzieć, że się żyje.
— Dziwny z ciebie żyd — skrzywił się Biesiadowski — no, dowidzenia.
Zapłacił i wyszedł. Teraz zły był na siebie, że tutaj wstąpił. Taki Halpern może człowiekowi najlepszy humor popsuć. Są ludzie skazani na zagładę. Sami w sobie noszą tę zagładę. I żadna pomoc im nie pomoże. A zresztą, gdyby człowiek wszystkim pomagał, sam poszedłby pod kościół.
Aż do rogu ulicy przerywane podmuchami wiatru dolatywały go chrapliwe tony grającej szafy.




ROZDZIAŁ II

Fronton wielkiego gmachu jarzył się od świateł. Wzdłuż gzymsów wrzynały się jaskrawe linje rozpalonego neonu, wycinając kontury ostre i strzeliste. Nad wejściem, niczem rozżarzone do białości perły, zwieszały się sznury matowych lamp, nad portykiem piętrzyły się w ażurowy baldachim, spadając po obu stronach sutemi girlandami. Stąd, z samego dołu podrywały się błyskawicznym biegiem aż pod sam szczyt, gdzie na czarnym aksamicie nieba gorzał czerwony napis: Złota Maska.
Przez naościerz otwarte drzwi wpływała do środka rzesza ludzi. Nieustającym korowodem przesuwały się jedno za drugiem auta, zatrzymywały się na chwilę i odjeżdżały, połyskując nieskazitelnym lakierem i niklami.. Wyślizgany tysiącami pneumatyków asfalt połyskiwał odbiciem świateł.
Magda stała na przeciwległym chodniku i szeroko otwartemi oczyma wchłaniała tę wspaniałość. Raz po raz mijały ją zawracające puste limuzyny, przesuwały się obok niej śpieszące do teatru pary. Już trzeci raz niespokojnie spoglądała na zegarek: drżała na myśl, że Biesiadowski spóźni się, że może nie zdążył rano kupić biletów. A tak chciała, musiała być na premjerze. Po kilku dniach dostałaby od pani Iwony bezpłatne kartki, ale przecie premjera to zupełnie coś innego. Z myślą o tym dniu, o tym wieczorze, przez kilka tygodni starała się o ten kostjum, o kapelusik i pantofle, które teraz miała na sobie. Kosztowało to masę pieniędzy i wiele trudu. Krawcowa, chociaż niby taka już lepsza, nie umiała dobrze skroić, spódniczka ciągnęła się poniżej bioder, a żakiecik skrzywiony był na plecach, przyczem pod kołnierzem robiła się fałda. Trzeba było coś dziesięciu przymiarek i poprawek, wzywania koleżanek na ekspertki, użerania się z krawcową. A dobranie pantofelków, pończoch, kapelusza! Z Adeli wyciągnęła co się dało, co się dało wzięła na raty, ale i tak na pasującą torebkę już nie starczyło. Musiała pożyczyć od Zosi Jasionowskiej. W każdym razie miała teraz na sobie najmodniejszy kostjum i kapelusz z ostatniego wiosennego żurnalu i wyglądała, jak jeszcze nigdy dotąd, szykownie. Przydałby się wprawdzie niebieski lis, który cudownie pasowałby do bronzowej całości, a pozatem na taki chłodnawy wieczór majowy grzałby nieco, ale o takim luksusie nie mogła nawet marzyć. I tak, gdy wychodziła z domu, musiała ukryć kapelusz, by ojciec nie zobaczył. Dopiero na dole w stróżówce zdjęła beret, nałożyła kapelusz i podmalowała sobie usta. Powiedziała, że idzie z narzeczonym do kina. W myśli nigdy Biesiadowskiego nie nazywała narzeczonym, ale dla ojca lepiej było tak. Pan Nieczaj od pamiętnej awantury, kiedy przystał wreszcie na uczęszczanie Magdy do szkoły choreograficznej, zadawał sobie widomy gwałt, milcząco tolerując wieczorne wyjście Magdy i należało go w tej tolerancji utrzymywać ustawicznem wypominaniem owego narzeczeństwa.
Biesiadowski zdążył na czas.
— Czemu pan nie wziął taksówki — skrzywiła się Magda, widząc jego spocone czoło i szeroko rozpięte gabardinowe palto — mniej panu szkoda zdrowia niż tych paru groszy. Ma pan bilety?
— Mam, a jakże — odpowiedział zadyszany — nawet bardzo dobre w dziesiątym rzędzie na parterze.
W jego tonie była jakby chęć zaznaczenia, że chociaż sobie na taksówkę żałuje, ale dla niej gotów aż na taki wydatek, jak dziesiąty rząd.
— Chodźmy — powiedziała sucho.
— Długo pani czekała, panno Magdaleno?
— Pewno. Mężczyzna nie powinien się spóźnić nawet o sekundę — odrzuciła cierpko.
Zdawała sobie sprawę, że niesłusznie traktuje go tak szorstko. Nigdy przecie nie spóźniał się i widocznie dzisiaj miał jakieś ważne powody. Jednakże irytowało ją to gabardinowe palto, zużyty kapelusz i cała jego mina.
Weszli do hallu i z trudem przeciskali się do wnętrza pośród tłumu.
— Niech pan zostawi palto w szatni — szepnęła.
— Poco? — zdziwił się i wskazał widniejący nad szatnią napis „Szatnia nie obowiązuje" — szkoda wydatku. Dużo ludzi wchodzi w paltach.
Nie chciała mu już robić przykrości i odpowiedzieć uwagą, która cisnęła się jej na usta: — W paltach, ale nie w takich.
Wielka sala zdawała się już być pełna po brzegi, a wciąż napływała publiczność. Bileterzy, młodzi, rośli chłopcy w białych liberjach upakowywali ją szybko i sprawnie. Pod wysokie sklepienia bił potężny, tysiącogłosowy gwar zmieszanych okrzyków, rozmów, nawoływań się i śmiechu. Magda i Biesiadowski ulokowali się na swoich fotelach w sam czas: właśnie zgasły światła, w orkiestrze zabrzmiał długi mocny akord, sala przycichła i rozpoczęła się uwertura. Na tle purpurowej kurtyny, u dołu krwistej od świateł, a prawie czarnej u góry, zarysowała się wysoka smukła sylwetka kapelmistrza we fraku.
Premjera wielkiej wiosennej rewji Złotej Maski była rozpoczęta.
Magda z biciem serca czekała na podniesienie kurtyny. Pierwszym numerem miał być występ zespołu girls, ten sam Taniec Dionizyjski, który przygotowywano w szkole pani Iwony od dwóch miesięcy, a który poza dwunastu koleżankami, występującemi na scenie, umiały doskonale wszystkie pozostałe z Magdą na czele. Ileż pracy, ile pomysłowości włożyła w to pani Iwona, ile wysiłku każda z nich. Każdy ruch, każdy gest, każdy uśmiech był tu obmyślony, tysiąc razy przerabiany i próbowany. Magda wiedziała, że musi to wypaść cudownie, lecz gdy wreszcie rozsunęła się kurtyna, a na scenę, tonącą w zieleni i kwiatach wbiegły one, prawie nagie, tylko w przezroczystych żorżetowych tunikach, z wiankami na głowach i w złotych paskach — aż zdziwiła się. Z opowiadań dobrze orjentowała się, jak to ma wyglądać. Rzeczywistość jednak przeszła wyobraźnię. Spoczątku nie mogła ich rozróżnić, takie w tem świetle i przepychu wydały się jednakowe. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznała Białkównę, Zosię Jasionowską, Jolę Brandtmayerkę, Belę Kantarek, Staśkę Żukowską, Rybowiczównę, Paulę Zysmanównę — wszystkie. Były tak umalowane, że raczej poznawała je po charakterystycznych ruchach: Staśka zanadto przechylała się w trzeciej figurze, Jola wciąż sztywno zginała się w pasie, jakby nadstawiała się do klapsa, Bela Kantarek pięknie, najpiękniej ze wszystkich wyprostowywała stopę. Jej nogi to wogóle cudo.
Magda zwróciła na to szeptem uwagę Biesiadowskiego, lecz ten siedział zagapiony i nie mógł się połapać, o którą chodzi. To zniechęciło Magdę i nie odrywała już oczu od sceny.
Taniec się skończył. Przed zaciągniętą kurtyną zjawił się konferansjer i jednocześnie reżyser Złotej Maski, Kamil Bończa. Magda nasłuchała się tyle o jego surowości, o tem, że to „pies przy pracy, a świnia w życiu“, że doznała miłego rozczarowania. Przed rampą stał szczupły, wytworny mężczyzna, czarująco i tajemniczo uśmiechnięty. Mówił powoli, ciepłym, niskim głosem. Prawie po każdem jego zdaniu na widowni wybuchał głośny śmiech. Siedzący obok Biesiadowski cały przechylił się naprzód; chichotał niczem zarzynana kura. Bończa był ulubieńcem publiczności, duszą teatru, i nic dziwnego — myślała Magda. To, co gadały nań koleżanki, było wręcz nieprawdopodobne. Patrząc na Bończę, Magda czuła, że topnieje w niej bez reszty obawa przed kulisami teatru. Oczywiście, te spryciarki umyślnie opowiadały najgorsze wymysły, żeby odstraszyć inne.
Tymczasem kurtyna znowu się rozsunęła. Hawajska noc, palmy, księżyc i banjo. Nina Hańska napełnia salę cudownym altem. Burza oklasków, i znowu zmiana, i znowu.
Ze sceny wprost promieniowała radość, piękno, humor, zabawa — inne, barwne, bogate, wesołe życie. Powiadają, że to sztuczne, robione, że wymaga ciężkiej pracy. Ależ doskonale. Lepiej jest mieć sztuczną radość, niż żadnej, lepiej pracować w różnobarwnej tęczy świateł, w jedwabnych strojach, przy dźwiękach orkiestry, niż w jatce, gdzie śmierdzi surowem mięsem, z głupią Adelą, z wyglancowanym Edmundem i z ojcem, który niczem biskup przy ołtarzu, tak odprawia przy ladzie swoje nabożeństwo. Praca!... Magda nie bała się pracy. Gdy trzeba było, potrafiła noc całą nie spać, a uszyć sobie bluzkę, czy zrobić dżemperek, a później siedzieć w sklepie i wieczorem iść do szkoły. Nie bała się pracy. I tylko głupi bałby się, skoro widzi, do czego można dojść. Taki Kamil Bończa, to znakomity reżyser, ale pracy się nie bał i teraz ma podobno dużo pieniędzy, jeździ wspaniałym samochodem, mieszka w cudownej garsonjerze. Słowem ma, czego tylko zapragnie. Taka Hańska była kiedyś zwykłą „girlsą", a dziś jej fotografje są we wszystkich ilustracjach, żyje z jakimś hrabią i każdy w Warszawie wie, że to ona. Już nie mówiąc o takiej Renie Turskiej, za którą cała Warszawa szaleje. A jej ojciec nazywał się Kwiek i był listonoszem.
Zresztą czyż nie jest szczęściem, żeby nawet więcej nic nie mieć, te brawa, te oklaski, ten entuzjazm publiczności.
Rena Turska w różowej spódniczce małej dziewczynki i siatką na motyle w ręku, musi oto już coś dziesiąty raz wychodzić przed kurtynę, a sala wyje, a ludzie powstawali z miejsc i biją brawa, a bileterzy w białych liberjach ustawiają u jej nóg wspaniałe kosze kwiatów...
— Boże! Przeżyć jedną taką chwilę!
Wszystkie kobiety jej zazdroszczą, wszyscy mężczyźni pragnęliby ją zdobyć.
— Brawo! Rena! Brawo, bis! — ryczy widownia, a Magda czuje, że serce się ściska, że oczy zachodzą mgłą.
— Przeżyć jedną taką chwilę... Być tak podziwianą, tak kochaną...
— Co pani jest, panno Magdeleno — słyszy obok głos Biesiadowskiego — co pani jest?
— Nic — odwraca się odeń z niechęcią.
— Ale pani płacze! Co pani jest?
— O Boże, głowa mię boli.
— To może lepiej chodźmy do domu? — proponuje nieśmiało Biesiadowski.
— Zwarjował pan?!
Czemprędzej otarła łzy. Jakże chętnie zaraz powiedziałaby mu, że ma go dosyć, że to ponad jej siły znosić jego towarzystwo. Jak można być tak grubnoskórnym! Wyjść, wyjść z takiej rewji!
Magda była już na dwóch, ale takiej jeszcze nigdy nie widziała. Wystawa wprost olśniewała wspaniałością, a gdy przyszedł finał pierwszej połowy i przed oczyma publiczności otworzyła się kapiąca od złota perspektywa sceny — było to coś niewiarygodnego. Schody, schody, schody, opadające złotemi kaskadami, pełne galeryjek i ażurowych balkoników, iskrzących się od kolorowych żarówek, istne bukiety półnagich tancerek, pęki strusich piór, niesłychanej długości atłasowe treny, koronki i muśliny, żywe kwiaty i wreszcie trjumfalny pochód gwiazd. Wystawienie tej rewji kosztowało podobno sumy, ale czegoś podobnego jeszcze świat nie widział.
Artyści, tancerki, figurantki — pełna scena. Najsławniejsze nazwiska, najwybitniejsi aktorzy, najpiękniejsze kobiety. Refren piosenki wybuchał na salę radością, zwycięstwem, szalonym temperamentem:
„Wiosna upoiła nas pocałunkiem zakochanych ust!
„Jeszcze raz, jeszcze raz, to nakaz, to nakaz, to mus!
Wreszcie kurtyna zapadła. Magda rozpromieniona, zachwycona, zerwała się z miejsca.
— To już koniec? — zapytał Biesiadowski.
— Nie, przerwa, chodźmy.
Śpieszyła bardzo. Już na początku zauważyła siedzącą w loży panią Iwonę Karnicką i chciała ją spotkać w hallu, by dostać się za kulisy. Pani Iwona obiecała, że ją tam wprowadzi.
— Niech pan tu zaczeka — rzuciła Biesiadowskiemu, gdy wydostali się z widowni.
— A pani gdzie idzie? — zdziwił się, lecz w tejże chwili roześmiał się — ach przepraszam za niedyskrecję.
Nie zamierzała robić przed nim z tego tajemnicy, a teraz, wobec jego głupiego podejrzenia, zdecydowała się zaimponować mu:
— Niema tu żadnej niedyskrecji, bo ja idę za kulisy.
— Jakto?
— Takto — skinęła mu dumnie głową i zawróciła na pięcie.
Przy wyjściu do garderób dowiedziała się, że pani Iwona już tam weszła. Woźny zaś nie chciał Magdy wpuścić, ani zameldować pani Iwonie.
— Nie wolno, proszę pani — mówił — za kulisy wejście wzbronione. A ja nie mam prawa drzwi zostawić.
— Kiedy ja mam interes do Pani Karnickiej.
— Nic na to nie poradzę — rozłożył ręce woźny.
Nagle usłyszała przy sobie głos:
— Czego pani sobie życzy?
Był to niski, dość gruby żydek z binoklami na nosie.
— Chciałam... — zaczęła.
— Ta pani do pani Karnickiej, panie dyrektorze — wyjaśnił woźny.
— Pani jest uczennicą pani Karnickiej? Tak? — Proszę.
— Niech Józef otworzy. Pani przejdzie nalewo, aż do końca.
— Bardzo dziękuję, panie dyrektorze — z półdygiem odpowiedziała Magda, a on uśmiechnął się jakoś dziwnie.
Nie miała jednak czasu nad tem się zastanawiać. Znalazła się nagle w wielkiem pomieszczeniu tak niespodziewanie i tak bardzo różniącem się od wspaniałej sali i wyzłoconego hallu, że początkowo aż się przestraszyła.
Wyglądało tu jak na strychu.
Krzywa, niemalowana podłoga, sznury, krzyżujące się nagie belki i deski, pokrzywione blaszane pudła, osadzone na prętach, jakieś płachty i paki, a pośród całej tej rupieciarni kilkunastu ludzi w robotniczych ubraniach uwijało się, dźwigając ramy obite płótnem, spuszczając skądś z góry i windując z dołu różne rupiecie. Za każdym ich krokiem wznosiły się tumany kurzu. W powietrzu czuć było farbami, piżmem i stęchlizną. Z czarnej czeluści stropu na długich drutach tu i owdzie zwieszały się jaskrawe, niczem nie osłonięte żarówki. Jakiś pan w zielonym chałacie z zeszytem w ręku, krzyczał w środku, rzucając się we wszystkie strony.
— Do cholery z tym horyzontem! Powtarzam do cholery. Walendziak, pieska twoja niebieska! Dawaj czwarty!
Tuż przed Magdą, z łopotem rozwinęła się rura płótna. Kurz przesłonił wszystko. Ostrożnie wymijając sterty pozbijanych desek, potrąciwszy wielki kartonowy bęben, przemknęła nalewo. Tu był korytarz. Po obu stronach drzwi przeważnie otwarte. Mijała właśnie pierwsze, gdy wyprzedził ją gruby pan w koszuli, opadającej na spodnie. Spod koszuli zwisały stylu szelki. Gruby pan zapinał po drodze kołnierzyk i powtarzał:
— Niechętnie, panie Kanarienfogel, niechętnie!
Z radością rozpoznała w nim sławnego aktora Berczyńskiego. Odwrócił się nagle do Magdy i takim tonem, jakby z nią mówił od godziny, zawołał żałośliwie:
— Uj, niechętnie, panie Kanarienfogel, cośkolwiek niechętnie.
Zażenowana w najwyższym stopniu, uśmiechała się bezradnie.
— Walendziak do jasnej cholery, gdzie sztachety!? ryczał z oddali wściekły głos.
— Dobrze to „cośkolwiek“, szanowna cicipulko, cooo?... — zrobił do niej oko aktor i znikł jednym piruetem za drzwiami.
Po korytarzu cwałem przebiegła jakaś stara kobiecina z różową suknią w ręku. Tuż przy telefonie stał mały brunecik i zatykając sobie palcem drugie ucho wołał w tubę:
— ... daj jemu klapsa, mówię ci, i musi spać. Ty nigdy nie nauczysz się z dziećmi...
— Nie wyjdę, jak Boga kocham, w tem nie wyjdę, powiedźcie temu bandycie... — krzyknął z którejś garderoby piskliwy sopran.
Na progu innej stała tylko w kombinezce i w wielkiej hiszpańskiej peruce z grzebieniem śpiewaczka Morelówna i trzymając za klapy fraka jakiegoś aktora, prosiła:
— No zrób mi tę grzeczność, co ci szkodzi...
Przeraźliwy dzwonek zaterkotał Magdzie nad uchem, aż drgnęła. Znowu ktoś przebiegł i jeszcze ktoś i jeszcze. Z garderób bił zapach perfum i przegrzanych rurek do fryzowania.
— Kobielski do dyrekcji! — wrzeszczał jakiś bas za plecami Magdy.
Korytarz miał nie więcej niż pięćdziesiąt kroków, a jej zdawało się, że idzie już z pół godziny. Przy końcu drzwi też były szeroko otwarte. Jakże ucieszyła się, ujrzawszy znajome twarze: Zosia, Kantorkówna, Mela, Rybowiczówna — wszystkie. Jedne siedziały przed ścianami, na których umieszczone były lustra, inne ubierały się w środku.
— Jak się masz? Przyszłaś! No jakże? — posypały się głosy.
— Ach, świetnie, doskonale! Świetnie — powtarzała Magda uradowana.
Dziewczęta były już przeważnie gotowe do występu. Miały na sobie czarne aksamitne kostjumy, zupełnie jak kąpielowe, z tą różnicą, że całkowicie odsłaniały plecy, a zakrywały szyję. Najlepiej w tem było Joli Brandtmayerce ze względu na jej fenomenalny biust. U siebie, w szkole uczyły się tego numeru w trykotach gimnastycznych.
— Gdzie pani? — zapytała Magda.
— Poszła do Bończy wykłócić się o czerwone światło.
— A czegoś od niej chciała? — zapytała Paula.
— Nic, niczego, tak sobie.
Przymocowany nad drzwiami garderoby dzwonek rozległ się przytłumionym trzaskiem. Magda przypomniała, że dziewczęta owinęły dzwonek bibułką i teraz, gdy stwierdziła to własnemi oczyma, poczuła, że to wszystko dokoła nie jest jej znowu, aż tak bardzo obce. Może dziwniejsze, może nieco inne niż w opowiadaniach, ale przecie znane.
— Magda — odezwała się z kąta Białkówna — a ty jesteś z tym swoim świniopasem?
— Świniopasem! Cha... cha... — zapiszczała Mela.
— Głupia jesteś — nieśmiało mruknęła Magda.
W szkole odpowiedziałaby jej tak, że no! Ale tu czuła się trochę onieśmielona.
Gdy wracała korytarzem i tam, w pobliżu sceny, bieganina teraz była jeszcze większa. Magdę wciąż po drodze potrącano, a ona za każdym razem mówiła „przepraszam", gdyż odczuwała tu swoją zbędność. W hallu było już pusto. Kilka osób pośpiesznie dopalało papierosy. Pod filarem, ściśle w tem miejscu, gdzie go zostawiła, stał Biesiadowski i niespokojnie rozglądał się.
— Serjo była pani za kulisami? — zapytał z niedowierzaniem.
— Oczywiście. Przecie ten zespół baletowy, co tu występuje, to moje koleżanki od pani Iwony.
— Te girlasy?
Udała, że nie słyszy i dopiero gdy zajęli swoje miejsca, powiedziała dość głośno, tak by ją siedzący obok mogli słyszeć:
— To najlepszy zespół w stolicy. Zobaczy pan teraz taniec pod nazwą „Ofiara Molocha“. Szczyt artyzmu... — i dodała ciszej: — tę tancerkę, którą będą podnosić do paszczy Molocha, wszyscy uważają za wielki talent. Ale ja potrafię to samo.
Nie przechwalała się. Rzeczywiście podczas prób w szkole dublowała Kantarkównę i to z zupełnem powodzeniem. Pani Iwona orzekła przy wszystkich:
— Nie wiele brakuje do tego, bym mogła być z ciebie dumna.
A nad Kantarkówną Magda miała tę jeszcze przewagę, że była od niej silniejsza i wytrzymalsza. A także w ostatniej figurze, gdy ofiarę podnoszą na tarczy, dłużej umiała utrzymać równowagę, może dlatego, że Bela bała się, Magda zaś ani trochę. W razie czego potrafiłaby zeskoczyć na równe nogi i nie rozkwasić sobie nosa. W skokach przecie była najlepsza z całego kursu.
Pomimo to narazie marzyć nie mogła już nie tylko o zastąpieniu Kantarkówny, czy którejś z czołowych, lecz wogóle o wkręceniu się do zespołu. Dziewczęta występujące w Złotej Masce zarabiały po dwadzieścia złotych za wieczór, a każda z nich miała przed Magdą pierwszeństwo i żadna nie ustąpiłaby jej miejsca. Sześćset złotych miesięcznie piechotą nie chodzi, a tembardziej możność zdobycia sławy, wybicia się w życiu.
Jeżeli Magda myślała o dostaniu się do teatru to jakby o czemś odległem, nierealnem. Dążyła do tego, pragnęła tego z całej duszy, często kładła kabałę na ten temat, a nawet postanowiła pójść do wróżki, ale wydawało się jej że przecież to nastąpi w jakiejś dalekiej przyszłości.
Bytność za kulisami jeszcze dalej tę przyszłość odsuwała. Zapewne kurz, krzyki, dzwonki, bieganina, to rzecz widocznie normalna, a do wszystkiego można się przyzwyczaić. Jednakże nastraszyło to trochę Magdę. I jeżeli teraz z mniejszym zachwytem przyglądała się dalszemu ciągowi programu, to właśnie dlatego.
Dopiero „Ofiara Molocha“ podnieciła ją znowu. Nawet Biesiadowski musiał przyznać, że było to wspaniałe.
— A kto wymyśla takie kombinacje — wypytywał, odprowadzając Magdę do domu.
Opowiadała z przejęciem, a przed bramą podała mu na pożegnanie obie ręce. Bądź co bądź była mu wdzięczna za umożliwienie jej bytności na premjerze, a pozatem wogóle lubiła go mimo wszystko.
— Panno Magdaleno — przytrzymał jej ręce — nie pozwoli mnie pani pocałować się?... Przecie to nie grzech między narzeczonymi — dodał pośpiesznie.
Magda odrazu ostygła:
— Też pan ma pomysły!
— Według mnie bardzo dobre nawet pomysły — dodawał sobie tupetu.
— W nocy? Na ulicy? W bramie?... Nie, dobranoc, panie Felu. Dobranoc.
Sama myśl całowania się z Biesiadowskim wydawała się śmieszna. Nie przejmowała jej ani odrazą, ani niechęcią tylko poprostu śmieszyła.
Nie nadawał się do tego i odmawiała mu nie przez żadną wstydliwość. Nieraz przecie spotykała na ulicy, czy w kinie mężczyzn, do których coś ją aż niosło. Z niejednym pocałunki sprawiłyby jej wielką przyjemność. Na samo wyobrażenie przebiegały po krzyżu mrówki.
Ale Biesiadowski?...
Ilekroć przychodził do mieszkania, najszczęśliwszą się czuła, gdy zastawał ojca. Wówczas gadali ze sobą, a ona miała spokój. Szyjąc coś dla siebie, czy szydełkując, lubiła nawet przysłuchiwać się ich rozmowom. Nie sprzeczali się prawie nigdy i jeżeli zachodziła między nimi jakaś różnica zdań, to tylko dlatego, że ojciec był człowiekiem starej daty, a Biesiadowski lepiej rozumiał życie, wiedział, że nie wszystko musi iść po myśli człowieka, ale czasem i człowiek musi zastosować się do tego co jest. Podobni byli do siebie w zapatrywaniach, tylko ojciec wciąż wychwalał dawne czasy i z niczem, co nowe pogodzić się nie umiał. Biesiadowski zaś twierdził, że skoro muru głową się nie przebije, niema co narzekać
Z Magdą o takich rzeczach nie rozmawiał. Albo słuchał jej opowiadań o gimnazjum, o szkole choreograficznej, o filmach, albo sam opowiadał swoje historje z wojska. Porządny był człowiek, zacny, uczciwy — wszystko to przyznawała mu w duchu, ale cóż z tego, kiedy nie tego chciała. Zdawała sobie sprawę z faktu, że ma go pod pantoflem, że gdy tylko zechce, potrafi zrobić z nim wszystko. Doprowadziła nawet do tego, że zaczął przemyśliwać o kupieniu samochodu, o przeprowadzeniu się do przyzwoitego mieszkania w śródmieściu, że przestał kupować gotowe ubrania i zafundował sobie srebrną papierośnicę.
Wszystko to jednak było beznadziejne: choćby ubrał się, jak hrabia, choćby zamieszkał w pałacu, nic to nie zmieni jego wyglądu ani charakteru. Zawsze pozostanie niepozornym, pospolitym i trochę śmiesznym.
Przez dłuższy czas podejrzewała siebie o specjalne grymasy w tym kierunku i dlatego postanowiła sprawdzić to: zaryzykowała pokazać go koleżankom. Rzecz ułożyła się w ten sposób, że umówiła się z Biesiadowskim, by przyszedł po nią do szkoły. Przewidywała, że nie wywoła on zachwytów, lecz nie przewidywała, że tak jednogłośnie zostanie wyśmiany.
Najpowściągliwsza i najlepiej wychowana Staśka Żukowska, powiedziała:
— Reprezentacyjny to on nie jest.
Inne znacznie złośliwiej określały swe wrażenia:
— Taki prowincjonalny pipek — orzekła Zosia.
— Ma szyję cienką jak oskubana kura — zawyrokowała Mela — i wygląda jakby był w strachu.
— Frajer! — krótko wyraziła swą opinję zawsze ordynarna Kantarkówna.
Brandtmayerka zaś, która umiała pysznie naśladować ruchy, ośmieszyła Biesiadowskiego do reszty, szurgając nogą i poruszając wargą.
Pomimo wszystko Magdzie zrobiło się bardzo przykro. Dlatego powiedziała im, wzruszając ramionami:
— A cóż wy myślicie, że ja jestem nim oczarowana? Tylko, że ja wiem, ile on ma.
— To on taki ma być bogaty?
— Idźże tam, nie bujaj!
Magda wydęła wargi i wycedziła z obojętną miną:
— Bogaty nie bogaty, a około dwuch miljonów ma.
Skłamała świadomie, bo chciała tym gęsiom zaimponować i nie omyliła się: rzeczywiście szeroko pootwierały usta.
Zaraz przestał im się wydawać już takim najgorszym.
— I co, kropniesz się za niego? — zainteresowała się Paula Zysmanówna.
— Ani mi się śni — brawurowała Magda.
— Masz rację — przytaknęła Zosia Jasionowska — forsa forsą a facet facetem.
— Wiesz co — zaczepiła Magdę nazajutrz Białkówna — odstąp mi tego twego świniopasa.
— Jakto odstąpić? — nie zorjentowała się Magda.
— No tak! Skoro ty do niego nic nie czujesz, co ci szkodzi?...
Magda wiedziała, że Białkówna ma jakiegoś właściciela sklepu galanteryjnego z Bielańskiej, żyda niemłodego już i bardzo skąpego.
— Masz przecie swego — odpowiedziała wymijająco.
— A widzisz! — złośliwie zawołała Białkówna — jednak trzymasz go rękami i nogami.
— Ja? — oburzyła się Magda — ależ proszę cię! Zabieraj go sobie. Tylko osobiście wątpię, czy ci się to uda, bo on nie cierpi piegów.
W rzeczywistości jednak nie miała najmniejszego zamiaru znajomić Biesiadowskiego z Białkówną, czy z którąkolwiek inną. Pewna była jego wierności, zresztą poważnie nie zależało jej na nim. Ale to jeszcze nie był powód, by wyrzekać się takiego czy innego adoratora, dla byle zielonej małpy, która jeszcze później obszczeka.
Magda nie przyjaźniła się zbyt serdecznie z żadną z koleżanek. Jeszcze najbliżej żyła z Zośką Jasionowską. W stosunku do reszty trzymała się nieco zdaleka. Przedewszystkiem raziła ją ich swoboda w mówieniu o rzeczach nieprzyzwoitych. Prawie wszystkie miały swoich narzeczonych czy kochanków i nie krępowały się w opowiadaniu rzeczy najwstydliwszych. Magda słuchała tego z wielkiem przejęciem, lecz potrochu brzydziła się tem, co oczywiście ukrywała jaknajstaranniej. Za nic w świecie nie dopuściłaby, by uważały ją za naiwną czy zacofaną. Pocichu sama jednak przyznawała się przed sobą, że musi być jeszcze bardzo głupią gęsią. Nieraz obserwowała dziewczęta mieszkające w tejże kamienicy na Dobrej i wogóle na Powiślu. O niejednej mówiono bardzo źle, niektóre puszczały się zupełnie jawnie, inne posądzano, że robią to pokryjomu. Magda wszakże niechętnie wierzyła tym plotkom, a jeżeli już trudno było mieć co do tej czy tamtej wątpliwości, tłumaczyła to sobie ich zepsutą naturą, czy złem wychowaniem.
Zasadniczo nie widziała w tem nic złego. W książkach, w licznych przeczytanych powieściach, w wielu widzianych filmach miłość była przedstawiona tak pięknie, że ostatecznie tylko tacy surowi ludzie jak ojciec i takie dewotki jak ciotka Zaklesińska czy Kminkowa, mogły dopatrywać się w tem jakiejś zbrodni, grzechu, okropności. Jednakże było w tem coś nieładnego, coś, czego należało, czego trzeba było się wstydzić. Dlaczego? — tego Magda nie umiała sobie wykalkulować, ale czuła, że tak jest, że przynajmniej tak jest w ich rodzinie, wśród krewnych i znajomych.
Tutaj, w szkole choreograficznej nikt z podobnemi przesądami nie liczył się. Nawet pani Iwona, osoba bez wątpienia szlachetna i uczciwa wogóle nie zwracała na to żadnej uwagi. Czy ta lub inna miała swego flirta, czy nie, czy nawet głośno chwaliła się powodzeniem i pokazywała kosztowne prezenty, pani odnosiła się do tego z całkowitą obojętnością. A przecież nikt nie mógłby powiedzieć o niej, że nie jest damą, co się zowie.
Stąd, przez porównanie swego życia i swojej rodziny ze światem, ze szkołą, z koleżankami, z tem, co znała z filmów i powieści, doszła Magda do przeświadczenia, że sama jest zanadto staroświecka i śmiesznie zacofana. Robienie wielkich rzeczy z głupstw, nabożnictwo i świętoszkostwo zostało tylko wśród ludzi z ciemnego światka, niekulturalnych, zacofanych, nie mających żadnej styczności z wielkiem życiem, z szerokim światem, z postępem.
Oczywiście nie dopatrywała się wielkiego życia nowoczesnego w tem, że taka Białkówna, jest na utrzymaniu u swego kupca z Bielańskiej, ale naprzykład Jola, która miała romans z pięknym jak Apollo tenorem z operetki, to już zupełnie coś innego. Wprost zazdrość brała, gdy się patrzyło na ich miłość. Jola prawie, że nie umiała o niczem innem mówić, tylko o nim, a on codzienne odprowadzał ją do szkoły i nie było dnia, by jej kwiatów nie przysłał. Gdy rozmawiali ze sobą, zdawało się, że świata bożego nie widzą.
Jedna w tem tylko była rzecz ujemna: tenor zarabiał niezbyt wiele i wszyscy wiedzieli, że karjery nie zrobi. Przeciwnie: z trudem utrzymywał się przy zespole, a gdy starał się o przeniesienie się do Złotej Maski, wyraźnie mu powiedziano, że jest niepotrzebny.
Jaki los będzie miała Jola z takim człowiekiem?
Magda próbowała nawet z nią na ten temat rozmawiać, lecz Jola widocznie od miłości straciła resztę rozsądku, gdyż jeszcze oburzyła się na Magdę. Za dobre serce!
Lekcje zaczynały się o piątej. Najpierw była gimnastyka, potem normalne ćwiczenia baletowe, a wreszcie opracowywanie poszczególnych tańców. W przerwach dla odpoczynku odbywały się wykłady z historji literatury, tańca, muzyki i teatru. Pani Karnicka nie chciała, by jej uczenice były zwykłemi „girlsami“, lecz miała taką zasadę, by każda po ukończeniu kursu mogła zostać artystką samodzielną.
Dlatego musiały przygotowywać się do egzaminów, gdyż na członków Związku Artystów przyjmowano tylko po przeegzaminowaniu.
Wykłady te prowadziła częściowo sama pani Iwona, jeżeli chodziło o taniec, literaturę wykładał taki dość śmieszny, ale bardzo miły redaktor żydek, o teatrze zaś mówił znany aktor dramatyczny, Karol Turczynowski.
Poza wykładami, zadawane były różne rzeczy do przygotowania w domu. Przeważnie czytanie. Trzeba było poznać Szekspira, komedje Fredry, przeczytać różne życiorysy, sztuki, powieści. Magda, która lubiła książki, a pamięć miała doskonałą, robiła to z przyjemnością i niejednej koleżance dawała później streszczenia; nie każdej chciało się czytać, a zresztą nie każda miała na to czas. Niektóre pracowały w biurach lub sklepach, czy też zajęte były w domu. Magda też nie próżnowała, ale siedząc w kasie miała dość wolnych chwil na książki.
Od dnia zaręczyn z Biesiadowskim, które, jako że wypadły w pierwszym tygodniu Wielkiego Postu, odbyły się bardzo skromnie, otrzymała od ojca pozwolenie na powrót do dawnego zwyczaju. To znaczy, przychodziła do jatki na siódmą, a o dwunastej była już wolna. Z nadejściem wiosny i to krótkie wysiadywanie w sklepie było jednak nie do wytrzymania. Zdawało się Magdzie, że z każdym dniem bardziej nienawidzi nieznośnego odoru mięsa, wrzasku kucht, wygłupiań się pana Kamionki i chichotów Adeli.
Było to nawet śmieszne, że ona, młoda, piękna, ona, przed którą otwiera się wspaniałe wykwitne życie, ona, która będzie jeździć luksusowemi samochodami i zadawać się z najwytworniejszem towarzystwem, że właśnie ona musi sterczeć tu w jatce, na brudnej Tamce i być oglądana w tej roli przez różne paniusie, tłomoki i garnkotłuki.
Z dnia na dzień stawała się bardziej nerwowa. Dla Biesiadowskiego i Adeli bywała coraz opryskliwsza, czeladnika wogóle nie raczyła dostrzegać, a nawet coraz częściej, ośmielała się odpowiadać hardo samemu ojcu.
W takim to była stanie, gdy najniespodziewaniej w świecie pękła wielka bomba.
Było to w niedzielę. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole po kolacji, a wuj Zaklesiński wierszem opowiadał, jak dostał onegdaj zamówienie na uprząż do Cytadeli, gdy zastukano do drzwi.
— Oho, po mnie przychodzi magnifika, żebym już wstawał od stolika — powiedział wuj Zaklesiński, a pan Biesiadowski wybuchnął śmiechem...
Wikta uchyliła drzwi i wsadzając do pokoju przestraszoną twarz, wyszeptała:
— Tu jakiś z tyjatru...
— Co? Kto? — zapytał niechętnie pan Nieczaj.
— Z tyjatru, no, przecież mówię. Do Magdalenki, żeby przychodziła, bo tam nogi połamali.
Magda zerwała się z miejsca i zanim ktoś zdołał się zorjentować, wybiegła do przedpokoju:
— Co się stało!?
Młody chłopak w liberji, z czapką na której wyhaftowany był napis: „Złota Maska", szybko wyjaśnił:
— Pan dyrektor kazał, żeby pani zaraz jechała do teatru. Pani Karnicka czeka, bo stało się nieszczęście i jedna z panienek złamała nogę w tym numerze, co to z latarkami. I pani ma być na zastępstwo.
Magda stała przez chwilę z otwartemi ustami, lecz szybko się zorjentowała.
— Dobrze, zaraz, Nałożę kapelusz.
— Niech się pani śpieszy. Taksówka czeka.
Magda biegiem skoczyła do swego pokoju, nie odpowiadając na niczyje pytania. Była już w kapeluszu, chwyciła torebkę, rękawiczki, gdy zastąpił jej drogę ojciec:
— Ty dokąd? — odezwał się groźnie.
— No, nie słyszy tatko? Nieszczęście się stało !... Niechże mnie tatko puści!
— Jeżeli ktoś nogę złamał, to doktora trzeba nie ciebie.
— Ja muszę iść!
— Nie pójdziesz — krzyknął, aż zadzwoniły szyby.
— Kiedy... ja...
— Milcz! Zaraz mi zdejmuj kapelusz. Ani mi się waż!
Pogroził jej pięścią przed nosem, potem wolnym krokiem skierował się do przedpokoju:
— A pan wynoś się stąd. Tylko już!
— Proszę szanownego pana — próbował perswadować woźny.
— Wont! — ryknął pan Nieczaj.
Woźny wzruszył ramionami, i po chwili drzwi za nim trzasnęły.
Magda z kapeluszem w ręku stała, jak skamieniała na progu swego pokoju. Rozumiała, wiedziała, czuła, że oto szczęście jest od niej o krok, że drugi raz w życiu może się nie zdarzyć, że napewno się nie zdarzy!... W jakiemś osłupieniu patrzyła na szerokie plecy ojca, który spokojnie, jakby nic nie zaszło, siadał spowrotem przy stole, na puste twarze innych, na zieloną ceratę, przysypaną okruszynami.
A tam nadole taksówka, a na schodach tak wyraźny tupot odchodzącego przeznaczenia... Trzeba było myśleć, rozważyć, zastanowić się, ale nie mogła, nie chciała, nie miała prawa.
Nagłym ruchem skoczyła do drzwi. Nawet nie zatrzasnęła ich za sobą. Szybko, bardzo szybko zbiegła po schodach. Była półprzytomna. Nogi same, jakby odrętwiałe w automatycznym rytmie dudniły po drewnianych stopniach.
Daleko w górze rozległ się chrapliwy i świszczący głos:
— Magda! Wracaj w tej chwili!
Przystanęła na jedno mgnienie. Serce waliło aż gdzieś pod gardłem. Omal nie wybuchnęła płaczem: tam wysoko przechylony przez poręcz stoi groźny, surowy, a teraz bezsilny ojciec, kochany, jedyny, bliski, pokrzywdzony... I małe mieszkanko, znajome, serdeczne, i dobra twarz Adeli, i zielona cerata z okruszynami...
Przecież to szaleństwo oderwać się od tego wszystkiego, to tak, jak oderwać się od życia!...
— Magda! — strasznie i rozpaczliwie odezwał się w górze głos ojca.
Wpakowała palce między zęby i zacisnęła szczęki, nie czując bólu.
— Albo wracaj zaraz, albo won na zawsze! — zagrzmiał głos.
— Na zawsze — na zawsze, tak, na zawsze... — zaszeptała Magda i pędem zbiegła do bramy.
Taksówka już ruszała z miejsca:
— Panie, stój pan! — krzyknęła jakimś nieswoim głosem.
Szofer stanął. Woźny pomógł jej wsiąść.
— To chwała Bogu, że pani przyjedzie — zaczął mówić — inaczej trzeba byłoby numer skreślić, a pan dyrektor aż się wściekał. I tak pan Boksza zachorował, to już brakowałoby trzech numerów.
Magda słyszała, lecz nie rozumiała, co słyszy. Teraz nawet nie zdawała sobie sprawy, dokąd i poco jedzie. Zresztą to nie było ważne. Jedynie ważne było to, że skończyło się jej dawne życie. Na zawsze... Tak, wiedziała, że ojciec słowa nie cofnie. Koniec z tamtem. Dlaczego, poco?... Sama nie umiała w tej chwili odpowiedzieć sobie na to. Koniec z rodziną, z Adelą, z ojcem, koniec z jatką na Tamce...
— Prędzej, proszę pani — otrzeźwił ją głos woźnego — bo nie zdąży pani przebrać się.
Samochód stał przed teatrem. Nie od tej wspaniałej oświetlonej strony, lecz z drugiej, gdzie było wejście do garderoby i wogóle za kulisy.
— Zimno pani? — dziwił się woźny.
Rzeczywiście, trzęsła się, jak w gorączce. Weszła do bramy i w drugiem podwórzu przez obite blachą drzwi, na ciemne schodki. Jeszcze jedne drzwi i oto znalazła się w znanym już sobie korytarzu. Woźny pobiegł naprzód, a Magda oparła się o ścianę, gdyż uginały się pod nią nogi.
Zdaleka poznała sylwetkę pani Iwony i przemogła się, by zrobić kilka kroków. Wokół panował nieopisany hałas. Krzyki, tupot kroków, stuk dekoracyj. W powietrzu nieznośnie czuć było farbami i eterem. Czuła, że jeszcze chwila, a zemdleje.
— Magdalenko, jakie to szczęście, że przyjechałaś, prędzej, drogie dziecko, prędzej — ściskała ją pani Iwona, popychając naprzód — co ci jest, moje złoto?
— Nic, nic, proszę pani — zdołała wybąknąć.
— Blado wyglądasz.
— Ten eter tak tu czuć — usprawiedliwiła się Magda.
— Ach, co ja miałam, co ja miałam — zatrzepotała rękami pani Iwona. — Bela, biedactwo złamała nogę. Pogotowie, skandal. Oczywiście publiczności powiedziało się, że to drobny wypadek, ale ja jestem w rozpaczy.
— Złamała?
— Nie wiem. Pojęcia nie mam. Może tylko zwichnięcie, może ścięgno. Ci idjoci lekarze przecie na niczem się nie znają. Bóg da, że się to dobrze skończy. Musiała źle postawić stopę. Zdaje się piła przed przedstawieniem. I to wszystko na moją głowę. Za dziesięć minut wchodzisz na scenę.
Magda kurczowo ścisnęła jej rękę:
— Ja się boję, proszę pani, ja się boję.
— Czego, moja ptaszynko! Niemądra jesteś.
— Ja nie potrafię! — zawołała Magda w rozpaczy.
— Doskonale potrafisz. Musisz. Przekonasz się, że to nic nadzwyczajnego. No chodź, chodź.
Wepchnęła ją do garderoby.
— Magda! — rozległy się głosy. — Niech żyje! Wiesz co z Belą?... Pijana była!...
— Ubierzcie ją prędzej — nagliła pani Iwona — i niech która zrobi jej twarz.
Dziewczęta, już gotowe do występu, otoczyły Magdę ze wszystkich stron. Przyniesiono kostjum noszony przedtem przez Kantarkównę.
— Będzie trochę zaciasny na ciebie — mówiła jedna.
— Należałoby przystrzyc ci włosy.
— Dobre będą.
Magda półprzytomna pozwoliła się rozbierać. Wreszcie naciągnięto na nią aksamitny kostjum, w którym wyglądała rzeczywiście ładnie.
— No, tylko nie złam i ty nogi, a wszystko będzie doskonale — żartowała Jola.
Od kilku palników gazowych, na których rozgrzewano rurki do włosów, od gęsto rozmieszczonych silnych żarówek i wreszcie od kilkunastu osób, stłoczonych w ciasnej garderobie, było gorąco nie do wytrzymania. Świeżo naszminkowane twarze prawie natychmiast zaczynały błyszczeć, to też puder znajdował się w nieustannem użyciu i pełno go było w powietrzu. Magdzie też upudrowały koleżanki ramiona, plecy, uda, i łydki. Jej skóra o złotawym odcieniu straciła swój ciepły kolor, którego zazdrościła Magdzie nie jedna, stała się trupio biała i martwa. Gdy jednak zobaczyła w lustrze swoją uszminkowaną twarz, zaprotestowała:
— Zrobiłyście ze mnie jakąś maszkarę. Nie chcę! To obrzydliwe.
— Ależ głupia jesteś — śmiały się — popatrz na każdą z nas!
— Bo nie umiecie — broniła się.
— Ty nas będziesz uczyć!
— To stanowczo zanadto — upierała się Magda — takie sińce pod oczami i te powieki!
— Jak chcesz, możesz zetrzeć — zgniewała się Zośka Jasionowska.
— Będziesz wyglądała na scenie jak trup wymoczony w occie!
— Jak galareta!
Magda zresztą wiedziała, że one mają rację. Jednak niedawna awantura w domu i strach przed występem tak roztrzęsły jej nerwy, że wciąż była bliska płaczu i nie umiała panować nad sobą, chociaż wiedziała, że naraża się na drwiny koleżanek.
Znowu przybiegła do garderoby pani Iwona, zatroskana i podniecona:
— Chodźcie prędzej — zawołała — musimy koniecznie przerobić „Molocha“ przynajmniej dwa razy, by Magdalenka się wprawiła.
— Poco?! Ona przecież umie — ociągały się.
— Już i tak nogi nas bolą.
— Ja — kategorycznie usiadła w kącie Białkówna — ani myślę. Jeżeli zrobią teraz próbę, to nie będę miała sił...
Nagle na progu stanął reżyser Bończa:
— Jest ta nowa? — zapytał ostro:
— Oto ta — wskazała Magdę pani Iwona
Bończa niedbale obejrzał ją, poklepał po ramieniu i mruknął:
— Uważaj żebyś się nie wsypała. Masz pietra? Co?
Nie czekając odpowiedzi zawrócił się i wyszedł.
— Jak on śmie mówić do mnie na ty! — oburzyła się Magda.
— Cóż ci to szkodzi — wzruszyła ramionami Brandtmayerka.
— W teatrze nikt na te rzeczy nie zwraca uwagi — dodała pojednawczo pani Iwona — no, dziewczynki chodźcie.
— Ja nie pójdę — powtórzyła Białkówna.
— Nie odstawiaj ważnej! — krzyknęła na nią któraś — bo powiem Bończy i doigrasz się.
— Całuj go wiesz gdzie!? — odcięła się Białkówna, wstała jednak i poszła za wszystkiemi.
Próba odbyła się na pierwszem piętrze w kancelarji.
Nie było tu pianina i nawet po zsunięciu stołów zrobiło się niezbyt wiele miejsca. Jednak próba przeszła nieźle. Magda uspokoiła się znacznie, a pośpiech, w jakim musiała przebierać się i próbować, odwrócił nieco jej myśli.
To też, gdy znalazła się wreszcie wraz z koleżankami na tle dekoracyj na scenie, przed zapuszczoną jeszcze kurtyną, serce waliło jej w piersi wprawdzie równie mocno, lecz już tylko z tremy. Nie zapomniała o domu i ojcu, lecz tamto wszystko wydało się jakieś odległe i nieważne. Gdzieś na dnie, w żołądku odczuwała jakby skurcz, jakby niedokończony spazm, ale cała jej świadomość ogniskowała się tu, na scenie.
Za chwilę rozsunie się kurtyna i ujrzy przed sobą tysiące oczu, tysiące twarzy.
— Żeby tylko nie omylić się w trzeciej figurze — myślała gorączkowo — i żeby jak najwolniej zrobić ten „szpagat“ na tarczy...
Za kurtyną stał reżyser Bończa i opowiadał swoim niskim, ciepłym, jakimś dziwnie bezpiecznym głosem anegdotki. Od czasu do czasu sala wybuchała śmiechem lub oklaskami. Było coś niesamowitego i wrogiego w tym bliskim a niewidzialnym tłumie. Śmiech rozlegał się przykremi krótkiemi porywami, później następowała nieznośna cisza, jakby tam było pusto, znowu odzywał się głos Bończy i nagle zrywały się oklaski.
Wreszcie Bończa skończył i z fałd kurtyny wynurzyła się jego postać. Rzucił uważne i obojętne spojrzenie w stronę ustawionej już grupy i w tej samej sekundzie, gdy znikł za kulisami, orkiestra zabrzmiała dzikim, przejmującym akordem.
Kurtyna zwolna, majestatycznie zaczęła się rozsuwać. Magdę ogarnęła wręcz panika: z czarnej czeluści nad oświetloną krytemi lampkami orkiestrą wiała pustka, zupełna pustka. Tylko skądś zdaleka zawieszone wysoko w próżni jarzyły się oślepiające wielokolorowe reflektory. Instynktownie posuwała się na swojem miejscu za Brandtmayerką, automatycznie powtarzała jej ruchy. Nie wiedziała, czy tańczy, czy to tylko złudzenie i stoi w miejscu, kompromitując cały zespół, psując całe przedstawienie. Gdy uklękły wiankiem w środku sceny, dopiero wówczas spostrzegła, że przecież tak, że bierze udział, że wykonywuje wszystkie ruchy, jak należy, że jej ręce wznoszą się ku górze takim samym trzepotliwym podlotem, jak i klęczącej naprzeciw Białkówny. Była teraz zwrócona twarzą do widowni. Pomału zaczęła rozróżniać w jej mroku jaśniejące plamy ludzkich twarzy. Pierwsze rzędy w refleksie świateł rampy i orkiestry zarysowały się coraz wyraźniej.
Nagle, szalony strach ścisnął serce Magdy:
— Boże! Jeżeli na sali jest ojciec!
Byłoby to okropne. Lada minuta może usłyszeć jego ostry krzyk. Przecie ojciec do wszystkiego jest zdolny. Mógł pojechać za nią i teraz być tam w tej czeluści...
W najwyższem napięciu, drżąc na całem ciele oczekiwała tego, co się stanie, co musi się stać.
Omal nie krzyknęła, gdy pochylona obok Staśka syknęła niespodziewanie:
— Nie rób z siebie histeryczki!...
To nieco otrzeźwiło Magdę. Orkiestra ścichła w pianissimo i wybuchła szeregiem przeciągłych, potężniejących łkań.
— Żebyś się tylko nie wykopyciła — dobiegł Magdy szept Zośki.
— Nie bój się — chciała odpowiedzieć, lecz tylko bezgłośnie poruszyła ustami i czemprędzej je zacisnęła, gdyż szczęka zaczęła drgać, a zęby uderzały o siebie coraz częstotliwiej.
— Odwagi, odwagi — powtarzała w myśli, ale czuła, że wszystko robi jak martwa.
Oto weszła na tarczę, na wielki, niczem dno od beczki krążek drewniany obity srebrzystą blachą, wnoszono ją zwolna coraz wyżej, a ona wznosiła ręce, aż już u samej góry zaczęła zwolna rozsuwać się w szpagacie. Bose stopy ślizgały się, mięśnie ud naprężyły się aż do bólu.
— Wolniej... wolniej, jeszcze wolniej — myślała.
Chwila i przegięta w tył zaczęła się pomału wznosić. Stała teraz wyciągnięta jak struna z rękami wysoko nad głową. W orkiestrze zapanowała cisza i nagle rozbrzmiał przejmujący akord.
Lekko, rękami wyciągniętemi przed siebie jak do pływackiego salto mortale skoczyła w szeroką czerwoną paszczę Molocha na miękkie wołojkowe materace. Opadła w przysiadzie. Numer był skończony.
Widownia grzmiała od oklasków. Magda stała nieruchomo pośród spiętrzonych tyłów dekoracji, gdy chwyciła ją za rękę pani Iwona:
— Wyjdźże, tędy, prędzej.
Wypchnęła ją na scenę. Kurtyna raz poraz rozsuwała się i zsuwała, teatr grzmiał od oklasków, a one kłaniały się i uśmiechały, ciężko dysząc ze zmęczenia. Sala jeszcze huczała od oklasków, lecz jakiś jegomość w zielonym kitlu i z plikiem kartek w ręku dał z za kulis znak i kurtyna znieruchomiała. W tejże chwili wpadł na scenę i zaczął krzyczeć:
— Zjazd! Zjeżdżajcie! Psiakrew i tak nam spóźniacie!
— Co się pan tak rzuca — zawołała któraś, a inna dodała:
— Panie inspicjencie, nie machaj pan tak rączkami, bo jeszcze się urwą!
— Takie bydlę — zdyszanym głosem mówiła Zysmanówna, gdy przepychały się w wąskim przejściu do korytarza — takie bydlę! Żałuje nam tych oklasków, bo na jego Marczyńską, to nikt ręką nie ruszy.
— Świnia jest — zawyrokowała Białkówna.
Na rozmowy jednak nie było czasu. Natomiast trzeba było przebierać się do trzeciego numeru w hawajskie kostjumy. Na korytarzu i w garderobie pełno było słomy i rafji, a spódniczki wyglądały zbliska fatalnie zniszczone i wyskubane. Zdaleka ze sceny dobiegał głos Niny Hańskiej, śpiewającej tęskne tango „Serce zapomnieć nie umie“.
— Prędzej, prędzej — poganiała Staśka — ta wydra nigdy bisów nie miewa.
— Zdążymy.
— Nie pchaj się!
— Toś ty wlazła mi na nogę!
Krótkie, urywane zdania, hałas bieganiny na korytarzu, pośpiech — wszystko to otaczało Magdę jakąś gorączkową atmosferą. Nawet nikt jej słowa nie powiedział, jak wypadł jej występ. Na zalęknione jej pytania koleżanki odpowiadały obojętnie:
— Dobrze, owszem...
Albo też:
— Mogło być gorzej.
I teraz sama nie wiedziała, jak i co.
W każdym razie następne numery poszły łatwiej. Trochę oswoiła się ze sceną, z reflektorami i z publicznością. Minął jej też strach przed niespodziewanem zjawieniem się ojca i przed awanturą. Natomiast zaczęła ją nękać wcale poważna troska: co teraz zrobi ze sobą?...
O powrocie do domu nie mogło być mowy. Wiedziała, że ojciec nie wpuści jej na próg. Postąpiła jak szalona. Nie żałowała tego i nawet w tem przyznawaniu sobie szaleństwa odczuwała swego rodzaju przyjemność i dumę. Jednak należało pomyśleć o noclegu. Przed pierwszą przedstawienie się skończy, i co wtedy?
W drugiej części, gdy była wolna chwila, zwróciła się z tem do pani Karnickiej. Nie opowiadała oczywiście wszystkiego. Poco miała się zwierzać?... Wystarczyło, że przyznała się do zatargu z ojcem i do prostego faktu, że niema gdzie nocować.
— Moje złote dziecko — zastanowiła się pani Iwona — najchętniej wzięłabym cię do siebie... Hm... Na kilka dni... Cóż, nie będziesz miała specjalnych wygód, ale jakoś się urządzimy...
Magda podziękowała najserdeczniej, jak umiała. W duszy roztkliwiała się nawet nad dobrocią pani Iwony i pełna była najlepszej otuchy. Przez kilka dni skorzysta z gościnności pani Iwony, a później wynajmie sobie pokoik, skromny pokoik przy rodzinie. Przecież będzie zarabiała teraz sześćset złotych miesięcznie. Ogromne pieniądze i wszystko dobrze się ułoży.
Gdy jednak po przedstawieniu koleżanki zaczęły się ubierać — napróżno szukała pani Iwony. Okazało się, że już pojechała do domu. Widocznie, albo zapomniała obietnicy danej Magdzie, albo w ten sposób chciała jej dać do zrozumienia, że woli nie brać jej sobie na kark. Możnaby wprawdzie samej pójść do niej, ale Magda tak się czuła dotknięta, rozbudziło się w niej takie rozżalenie do pani Karnickiej, że stokroć wolałaby całą noc przespacerować w alejach, niż napraszać się tam, gdzie jej nie chcą. Początkowo pomyślała nawet o hotelu. Owszem, zdawała sobie sprawę z tego, że hotel to coś okropnego. W domu rodziców, gdy chciano coś najgorszego powiedzieć o czyjemś mieszkaniu, o mieszkaniu, gdzie odbywają się pijatyki i niemoralne rzeczy, mówiono, że to istny hotel. O dziewczętach złego prowadzenia się również opowiadano, że „wyciera się po hotelach". Pomimo to zdecydowałaby się, gdyby nie to, że w torebce miała całego majątku sześć złotych i dwadzieścia pięć groszy.
Pozostało zwrócić się do Zosi Jasionowskiej. Lecz na Zosię już czekał jej najdroższy.
Na lekko rzucone zapytanie Magdy, czy wraca do domu, Zosia oświadczyła:
— Mój galopant stawia mi dancing i wiesz co?... Spróbuję go naciągnąć, by zabrał i ciebie. Może się zgodzi.
— Dziękuję ci. Nie chcę — odpowiedziała Magda.
Dotknęła ją propozycja Zośki. Ma napraszać się i jeszcze kogoś naciągać! Zbierało się jej na płacz. Dziewczęta jedna po drugiej rzucały zdawkowe „dowidzenia" i wylatywały jak najśpieszniej. Jakże ich nienawidziła w tej chwili. Jak bardzo czuła się smutna i opuszczona. Do głowy przychodziły najdziwaczniejsze pomysły. Zostać i zanocować tu w garderobie, pójść do którejkolwiek z ciotek, albo nad Wisłę i skoczyć do wody. Niech mają oni wszyscy za swoje. Wyszła z teatru prawie ostatnia. Noc była ciepła i jasna, nad miastem wisiały nisko chmury, przeświecające brudno czerwoną łuną. Nieliczne grupki przechodniów tu i ówdzie wałęsały się po chodnikach. Środkiem jezdni zrzadka przemykały samochody. Magda skręciła nalewo, jeszcze raz, przeszła na drugą stronę ulicy i stanęła przed frontonem teatru: ciemny, szary, ponury gmach przypominał teraz kościół
Nagle drgnęła: pod wejściem dostrzegła sylwetkę opartego o filar człowieka. W następnej chwili poznała Biesiadowskiego i, sama nie wiedząc czemu, zawróciła i najszybciej jak mogła podbiegła w boczną ulicę.
Nie gonił jej, widocznie jej nie spostrzegł, albo nie poznał. Nie chciałaby go spotkać za żadną cenę. Nawet przykro się jej zrobiło na myśl, że on tam czeka na nią, że widocznie pomimo wszystko nie potępia jej tak, jak ojciec, rodzony ojciec... Gdyby tak nazajutrz wyłowili jej trupa z Wisły!... Miałby to, czego chciał...
Doszła do Jerozolimskiej. Tu ruch był większy. Na chodnikach dość gęsto stały grupki mężczyzn widocznie podchmielonych. Pokrzykiwali, śmieli się, a gdy mijała ich, spoglądali zaczepnie. Jeszcze więcej było kobiet. Chodziły po dwie, po trzy, lub samotnie. Po ich kroku, po jaskrawych sukniach, po tem, że paliły papierosy, nie trudno było domyśleć się, że są to ulicznice. Zresztą do uszu Magdy dolatywały urywki takich rozmów i tak nieprzyzwoite słowa, że nie było już żadnej wątpliwości.
Nagle stało się coś dziwnego: gdzieś daleko w okolicy Dworca Głównego rozległo się przejmujące dwukrotne gwizdnięcie i w jednej chwili wszystkie te kobiety, przechadzające się wolnym krokiem, zaczęły biec przed siebie co sił starczy. Za niemi z ciemnych wnęk bram wyłaniały się coraz nowe i pędziły mijając Magdę.
— Wiej frajerko, bo cię buda weźmie! — krzyknęła Magdzie jedna gruba.
Magda nie zrozumiała, o co chodzi. Lecz i ją ogarnęła potrzeba ucieczki. Zaczęła biec, coraz szybciej. Niespodziewanie zagrodził jej drogę jakiś wysoki mężczyzna:
— Stop! — chwycił ją za ramiona — nie bój się.
— Proszę mnie puścić! — krzyknęła zdławionym ze strachu głosem.
— Nie bój się mała. Podprowadzę cię.
— Niech się pan odczepi!
Czuć było od niego wódką i nie trzymał się zbyt mocno na nogach, a jednak nie miała dość sił, by mu się wyrwać.
— Głupia jesteś — mówił pochylając się ku niej i dysząc niemiłym odorem alkoholu — ze mną jesteś bezpieczna, a tak gliny cię zabiorą.
— Za co? — zdziwiła się.
— Nowa jesteś, czy co? Do budy cię wsadzą i do komisarjatu, a potem na Daniłowiczowską. A tak żaden cię nie tknie. Nie rozumiesz?
Teraz przypomniała sobie nieraz słyszane opowiadania o obławach na „takie“ i o budzie, czyli o samochodzie ciężarowym, do którego je wyłapują. I rzeczywiście zdaleka zobaczyła kilkunastu policjantów, posuwających się po obu stronach ulicy, jakby tyraljerą. O kilkadziesiąt kroków za nimi jechała „buda“. Właściwie mówiąc, nie miała czego bać się. Przecie nie była „taką“, lecz w jaki sposób mogłaby im to udowodnić!...
— No, chodź mała — wziął ją pod rękę wstawiony jegomość — podobasz mi się. Od dawna chodzisz?
Posłusznie szła obok niego. Minęli policjantów, którzy bacznie przyglądali się Magdzie i skręcili w Kruczą.
— Pan myli się — już śmielej odezwała się Magda — ja wcale nie jestem „taka“...
— No, no — zaśmiał się pobłażliwie — ile chcesz za noc?... Ale uważasz: musisz zrobić mi rabat! No?
Siłą wyrwała mu się i przeszła na drugą stronę ulicy.
— Czekaj, ty małpo zielona! — krzyknął. — to taka twoja wdzięczność!
Stał na brzegu chodnika i długo jeszcze słyszała za sobą jego wyzwiska. Gdy doszła do placu Zbawiciela zaczynały już gasnąć latarnie, a niebo na wschodzie przejaśniało świtem. Nigdy dotąd nie wyobrażała sobie, że można się czuć tak nieszczęśliwą i bezradną. Wokół wznosiły się wielkie kamienice o ciemnych oknach. W każdej dziesiątki mieszkań, setki pokojów. Tyle pokojów! Tyle łóżek, a ona musi chodzić po pustem mieście, bo dla niej niema ani jednego.
Wtem zobaczyła tramwaj nocny, tramwaj zupełnie pusty i przyszła jej myśl: wsiądzie i przejeździ tam i spowrotem aż do rana. Zaczekała na przystanku, wsiadła. Tramwaj doszedł do placu Unji, tu znów kupiła bilet i nim dojechała do Królewskiej już spała. Na Woli konduktor obudził ją, wykupiła bilet.
— Nie ma pani gdzie nocować? — zapytał.
— Tak — bąknęła.
— Bezdomnych coraz więcej — ziewnął — niech pani śpi.
Zrobiło się już całkiem jasno, gdy, przejeździwszy dwa złote wysiadła przy Saskim ogrodzie. Brama była otwarta. Weszła i usiadła na ławce, by natychmiast zasnąć. Obudził ją gwar. Słońce mocno przygrzewało, alejką szły podskakując wesoło dzieci z tornistrami. Przeciągnęła się, wyjęła z torby lusterko, zapudrowała nos, poprawiła pomadką wargi, przeliczyła pieniądze: cztery złote dwadzieścia pięć groszy. Wszystkie kości dziwnie bolały, oczy piekły. Ręce były brudne. Odczuwała silny głód i takby chciała umyć się. Przypomniała sobie mleczarenkę na Solcu, gdzie bardzo niedrogo dostałaby śniadanie. Wstała i poszła, lecz w pół drogi zawróciła; na Powiślu mogłaby spotkać znajomych, a i w samej mleczarni wiedziano, kim ona jest. Właścicielka, pani Kuśmierowska, zawsze u nich brała mięso.
Po krótkiem wahaniu Magda wstąpiła do pierwszej cukierni. Wypiła kawę i zjadła trzy ciastka. W tualecie umyła się i tak zostało jej całego majątku dwa dwadzieścia. A najgorsze było to, że nie miała co robić ze sobą. Od chodzenia i od snu na twardej ławce bolały ją nogi. Mogła jeszcze wrócić do Saskiego ogrodu i przesiedzieć do wieczora, a przynajmniej do piątej, kiedy można już będzie pójść do szkoły, ale nie umiała spędzać czasu tak bezczynnie.
Wreszcie zdecydowała się pójść jednak do Zosi na Złotą. Zosię zastała jeszcze w łóżku. Rozczochrana, nieumalowana wyglądała przynajmniej o pięć lat starzej, a pozatem miała jeszcze czerwone oczy po awanturze z matką. Pani Jasionowska, kobieta zgryźliwa i wiecznie narzekająca na wszystko, miała do córki nieustającą pretensję o pieniądze. Rachowały się z sobą o każdy grosz. Gabinet dentystyczny matki prosperował źle. Zdarzały się nieraz całe tygodnie, że pies z kulawą nogą nie przyszedł. Zosia zaś co poniedziałek otrzymywała swoją gażę i płaciła matce za utrzymanie, ale ani grosza więcej. Przy swoich dwudziestu latach musiała przecie ubrać się, mieć na fryzjera i inne takie rzeczy. Zajmowały na drugiem piętrze czteropokojowe mieszkanie, w którem właściwie tylko Zosia miała swój kąt, bo gabinet był nie do użytku, matka sypiała na tapczanie w poczekalni, czwarty zaś pokój wynajęty był sublokatorowi, panu Machotce, niemłodemu już urzędnikowi magistratu. Pomimo tego, że pokój Zośki też był tylko pokoikiem, śmiało można było pomieścić tu jeszcze jedną osobę. Pod piecem stała wąska wprawdzie i dosyć krótka kozetka, od biedy jednak można było tam spać.
Po dłuższej rozmowie Magda zdobyła się na przyznanie się do swego zerwania z rodziną. Oczywiście, ani słówkiem nie napomknęła o nocy, spędzonej na mieście. Zresztą, już samo zerwanie wystarczyło Zosi jako sensacja. Aż usiadła na łóżku:
— Wszyscy rodzice to idjoci! Wszyscy! — powtarzała z przejęciem — wprost dziwię się, jak można tak długo żyć na świecie i być tak głupim.
Odruchowo sama zaproponowała Magdzie, że ją „przytuli“. Była nawet tem zachwycona. We dwie zawsze weselej i przynajmniej matka nie będzie dokuczać.
Sama pani Jasionowska nie miała nic przeciw projektowi z małem zastrzeżeniem, że w tych ciężkich czasach, jakkolwiek bardzo pragnęłaby tego, nie może sobie pozwolić na bezinteresowność. Ułożono tedy, że Magda ma płacić za mieszkanie i za utrzymanie tyleż, co Zosia, ale zdołu, bo obecnie jest bez grosza. Wynosiło to zaledwie czwartą część spodziewanej gaży, to też Magda była prawie szczęśliwa. Całowały się z Zosią i obie serdecznie się popłakały z rozczulenia.
Powracając do spraw praktycznych, ponieważ Magda nawet koszuli na zmianę nie miała, uradziły, że Zosia popołudniu, kiedy pana Nieczaja nie będzie już w jatce, pójdzie do Adeli i rozmówi się z nią w tych sprawach. Magda była pewna dobroci siostry i nie zawiodła się. Adela podobno bardzo się popłakała, a najważniejsze było to, że wszystko, co mogła bez zwrócenia uwagi ojca znieść do bramy, dała Zosi. W ten sposób Magda otrzymała swoją bieliznę, kilka sukienek, paczkę listów, różne drobiazgi i jeszcze dwadzieścia pięć złotych wraz zaklęciami, by jeszcze namyśliła się, że powinna starać się przebłagać ojca i wrócić. Dowiedziała się przytem, że pan Nieczaj ani palcem nie ruszył, by ją spowrotem sprowadzić do domu. Wszystkie obawy były niepotrzebne. Natomiast zaraz zrana kazał sprowadzić handlarza i sprzedać mu Magdzine łóżko „za tyle, ile da“. Zapowiedział też Wikcie, że Magdy ma na próg nie wpuścić, jeżeli nie chce sama wylecieć na zbity łeb.
To i dużo podobnych szczegółów opowiedziała Adela Zosi pod solennemi zaklęciami zachowania tego w tajemnicy przed Magdą, a to w nadziei, że z czasem rzecz jakoś się wyklaruje, ułoży i dojdzie do przebaczenia ojcowskiego.
Magda jednak zbyt dobrze znała swego ojca, by miała się łudzić. Zresztą, nie myślała już o tem. Rozumiała, że dawne jej życie skończyło się bezpowrotnie i nie żałowała tego. Nowe wprawdzie nie zaczynało się pięknie, ani tembardziej lekko, jednakże mogło, musiało pójść naprzód, podczas gdy tamto nigdy nie wysunęłoby się poza granicę codzienności, poza mieszkanie na Dobrej, poza jatkę na Tamce, poza w najlepszym wypadku takąż szarość i powszedniość w małżeństwie z Biesiadowskim.
Jeżeli o niego chodziło, postanowiła zerwać również wszelkie dawne stosunki. Wiedziała zgóry, poco czekał na nią przed teatrem. Może z nich wszystkich on jeden nie poczytał jej ucieczki za jakiś kryminał, ale oczywiście namawiałby do powrotu, byłby gotów, pomimo potępienia jej odważnego i samodzielnego kroku ożenić się z nią i w wielkiej wspaniałomyślności zamknąć w swojem ciasnem życiu. Magda nie wątpiła, że Biesiadowski ponowi próbę zobaczenia się z nią. Czułaby się dotknięta, gdyby miało stać się inaczej, i nie omyliła się: czekał na nią już o siódmej. Musiał dowiedzieć się, że za kulisy wchodzi się od przeciwnej strony, gdyż o siódmej był już przy wejściu.
Ponieważ patrzał jakimś przerażonym wzrokiem i nie mógł słowa wymówić, i stał tak z głupią miną i z kapeluszem w ręku, zirytowana przywitała go ostro:
— Czego pan sobie życzy?
— Panno Magdaleno — bełkotał — panno Magdaleno...
— Ja nie mam czasu. Czego pan chce?
— Panno Magdaleno, pomówić, chwileczkę,... — jąkał się.
— Muszę się przebierać, już po siódmej — wzruszyła ramionami — i o czem mamy wogóle mówić.
Obok nich co kilka chwil wpadał ktoś do sieni: koleżanki, aktorzy, muzycy z orkiestry. A każdy musiał badawczo przyjrzeć się Biesiadowskiemu.
— Niechże pan nałoży ten kapelusz — powiedziała opryskliwie — i czego pan chce?... Będzie może pan namawiać, bym wróciła do domu?... Ani mi się śni. Rozumie pan?... Dość mam tego.
— Ja nie to, ale chwileczkę, może wstąpimy do cukierni na ciastka!...
— Zwarjował pan?!? — oburzyła się — panu się zdaje, że przedstawienie w teatrze to może czekać na pańskie ciastka!...
Nagle zrobiło się jej żal tego poczciwego człowieka i dodała znacznie łagodniej:
— Jeżeli pan chce, niech pan wstąpi do mnie jutro... o trzeciej, na Złotą pod trzydziesty piąty. U pani Jasionowskiej. Będzie pan pamiętał?
— Będę — kiwnął głową.
— No to dowidzenia. Ale mówię zgóry, że jeżeli chce mnie pan namawiać, to szkoda zachodu. Dowidzenia.
Wyciągnęła doń rękę, którą Biesiadowski chwycił jakoś niezgrabnie w przegubie i pocałował w bransoletkę.
Czasu rzeczywiście zostało niewiele. Przebierała się gorączkowo. Dziewczęta, które widziały ją rozmawiającą przed wejściem z Biesiadowskim, rzucały różne złośliwe dowcipuszki na jego temat.
— Nawet ręki nie umie dobrze podać — myślała Magda i milczała uporczywie, nie odpowiadając na docinki.
Tego dnia, jak zwykle w poniedziałki, publiczności było bardzo niewiele. To wywierało swój wpływ i na nastrój za kulisami. Wszyscy ruszali się ospale. Dziewczęta charakteryzowały się mniej starannie, a nawet inspicjent mniej krzyczał, niż poprzednio. Przedstawienie zaczęło się z dziesięciominutowem opóźnieniem i Magda miała trochę czasu, by nieco się rozejrzeć. Czuła się znacznie spokojniejsza i tremowała się mniej. Zresztą w ciągu dnia z Zosią i popołudniu w szkole jeszcze raz przerobiła wszystkie numery. Pani Iwona skrzyczała ją za to, że Magda nie domyśliła się sama przyjść na noc, gdy jednak dowiedziała się, że Magda znalazła locum u Zosi Jasionowskiej, więcej już do tej sprawy nie powróciła.
— Człowiek powinien sam sobie radzić — pomyślała Magda — jeżeli będzie liczyć na kogokolwiek, ani się opatrzy, jak szlag go trafi.
Stwierdziła to nie bez goryczy w kierunku pani Iwony, ale żalu do niej w gruncie rzeczy nie miała. Skoro świat jest taki, trzeba się z tem pogodzić. Zresztą, na rozważania poprostu nie było czasu. Wchodziła w nowe życie, gdzie wszystko było inne, wszystko ciekawe, wszystko dziwne. To, co dawniej wiedziała o teatrze z opowiadań koleżanek, tak bardzo różniło się od tego, co teraz oglądała własnemi oczyma, że wszystko trzeba było poznawać nanowo. Albo one nie umiały opowiadać, albo sama Magda miała nietrafne wyobrażenia.
Pozatem od jutra miały się zacząć próby nowej rewji i wszystkie tem były przejęte.
Przedstawienie poszło gładko. Magda czuła się znacznie swobodniej. Popierwsze dlatego, że się już nieco oswoiła, a podrugie z tej racji, że cały zespół mniej był podniecony, niż wczoraj przy wypełnionej widowni. Uważniej i szczegółowiej rozejrzała się za kulisami. Nie było tu ani tak brudno, ani tak nieporządnie, jak się jej wydawało za pierwszej bytności. Dwie tylko rzeczy nie przestawały męczyć: jaskrawość świateł, od których aż oczy bolały i kurz, wibrujący się tumanami z podłogi i ze stosów dekoracyj.
Do końca drugiego przedstawienia zdążyła już poznajomić się z kilkoma artystami i z samą Reną Turską. Właściwie nie były to znajomości. Poprostu ten czy ów zwracał się z jakąś uwagą lub dowcipem i później zapytywał:
— To pani na miejsce tej biednej Beli?
— Tak — odpowiadała i uśmiechała się w miarę przymilnie.
— Nie wie pani, jak jej zdrowie?
— Niestety, noga złamana — robiła poważną minkę — podobno przynajmniej przez trzy miesiące będzie musiała się leczyć.
Wówczas aktor chrząknął i jakoś poufalej mówił bezosobowo:
— Proszę uważać, bo to łatwo takie coś, a potem tego!
Tylko Bończa i stary Berczyński bez ceremonji zwracali się odrazu „na ty“. Bończa, obojętnie i ostro, nawet powiedział, gdy stała koło rampy: — „Nie szwendaj się tu“, Berczyński zaś żartobliwie, nazywając Magdę „cicipulką“, jak zresztą zwracał się do wszystkich girls.
Natomiast Turska wprost oczarowała Magdę. Zaczepiła ją na korytarzu z prośbą o przypięcie tuberoz.
— Moja panna Klocia gdzieś mi się zawieruszyła, bardzo panią przepraszam, że ją trudzę — tłomaczyła się z uśmiechem.
— Ależ proszę pani, mnie to sprawia prawdziwą przyjemność — szczerze powiedziała Magda.
— Pani, zdaje się, jest naszą nową koleżanką?.. Tak?... Nie znamy się — wyciągnęła rękę — jestem Turska.
— Och, proszę pani — zaczerwieniła się Magda — ktoby pani nie znał! Moje nazwisko jest Nieczajówna.
Turska przez chwilę przyglądała się Magdzie, poczem powiedziała:
— Ma pani cudowny kolor włosów... Może pani nie jest piękna, ale ma pani coś więcej niż piękność: wdzięk. Duży wdzięk.
Wracając w nocy z Zosią do domu, Magda zachwycała się:
— Ach, jakaż ona miła, jaka sympatyczna, ta Turska? Taka sławna artystka, taka piękna i uwielbiana, a nic nie zarozumiała.
— No! Powiedzmy — sceptycznie zauważyła Zosia.
— Jest czarująca — upierała się Magda — taka naturalna i nic nosa nie zadziera.
— Pewno, wobec ciebie. Ale zobaczyłabyś ją, jak traktuje inne aktorki, których konkurencji mogłaby się bać. Ty dla niej, czy ja, to prawie tak, jak publiczność.
Magda jednak nie dała się przekonać. Zresztą, nigdy w życiu nie umiała całkowicie polegać na czyjemś zdaniu. Zbyt często miała możność przekonania się, że ludzie mylą się, że są niesprawiedliwi, lub poprostu inaczej patrzą na świat niż ona. Każdy człowiek w inny sposób ocenia te same rzeczy. Choćby taka Zosia i jej matka. Gdy Magda nazajutrz porozmawiała z panią Jasionowską, zupełnie inaczej zaczęła ją sądzić, niż dotychczas. Dotychczas myślała o niej tak, jak ją przedstawiała Zosia: skąpa, gderliwa, narzekająca i głupia. Wyzyskująca rodzoną córkę i zacofana. Z ust zaś pani Jasionowskiej dowiedziała się bardzo nieładnych rzeczy o Zosi:
— Całe życie poświęciłam tej dziewczynie — mówiła pani Jasionowska, wycierając irchową ściereczką niklowane przybory dentystyczne — zamąż drugi raz nie wyszłam tylko dlatego, że ten człowiek, porządny zresztą, bogaty i bardzo mnie kochający, nie lubił Zosi. Czyż mogłam rodzone dziecko narażać na takiego ojczyma?... Od ust sobie odejmuję. Niech pani zajrzy do mojej szafy. Mam tam dwie jedyne sukienczyny, sprawione przed trzema laty. Od dwóch lat bucików sobie nie kupiłam. Wszystko wydaję na Zosię. I żebym chociaż raz na tydzień, ale! Raz na miesiąc od niej dobre słowo usłyszała! Gdy ją całuję, odwraca głowę. Tak, panno Magdaleno, tak. Taki jest los matki.
Podnosiła do góry swe smutne, zaczerwienione oczy, a wąskie, zwiędłe usta drgnęły jej pod zakrzywionym nosem o szerokich nozdrzach.
I Magda pełna była dla niej współczucia, ale już w pół godziny później, gdy prasowała sobie w kuchni kombinezkę, dowiedziała się od służącej, że:
— ...pani to dawniej była inna, nie taka nerwowa. Wszystko bez ten proszek. Całe zło bez ten proszek. Bo jak pani na proszek nie ma, to ręce jej tak latają, że pacjenta to nieraz i pokaleczy. A taki to drugi raz nie przyjdzie.
— O jakim proszku pani mówi? — zdziwiła się Magda.
Kucharka zaś rozejrzała się i zaczęła szeptem opowiadać, że pani Jasionowska, to w aptece taki proszek biały kupuje, co się nazywa „kukaina“, że aż pan aptekarz się dziwi, co to pani ma aż taką praktykę, że żaden inny dentysta tyle tego nie bierze. A od tego proszku to pani robi się wesoła i dobra, że choć do rany przykładać, a zato, gdy „kukainy“ nie ma, to jak błędna chodzi.
— A panna Zosia wie o tem? — zaciekawiła się Magda.
— Jużcić wie, ale niech panienka nie zdradzi się przed nią, ani przed starą, że ja coś mówiłam.
Magda obiecała solennie zachowanie tajemnicy, lecz już teraz całkiem nie wiedziała, co sądzić o Zosi i jej matce.
Tegoż dnia poznała i sublokatora, pana Machotkę. Był to już starszy jegomość dość tłusty, z brzuszkiem, poważny i uprzejmy. Oświadczył Magdzie, że sam kiedyś miał zostać aktorem, gdyż występując na scenach amatorskich, cieszył się powodzeniem, ale życie poszło inaczej. Ofiarował się też uczyć ją deklamacji, co jest bardzo ważne na scenie, zwłaszcza rewjowej.
— Tylko nie chodź do tego piernika — ostrzegła Zosia Magdę po jego wyjściu — on pojęcia o deklamacji nie ma, a tylko chce pomacać. Mnie też na to nabierał.
— Nie może być — dziwiła się Magda — taki solidny.
— Solidna świnia. Czy ty wiesz, że ile razy kąpię się w łazience, to ten drań przez dziurkę od klucza podgląda?
— No więc możesz zakryć, zawiesić czemś.
— Phi, — wzruszyła Zosia ramionami — cóż to mi szkodzi. Jestem dość ładnie zbudowana. Niech się piernik pali.
— To jest obrzydliwe — wzdrygnęła się Magda.
— Przesadzasz. A zresztą, im lepiej się napatrzy, tem później bardziej się przymigdala. Oczywiście, na dystans. A gdy przymigdala się, to przynosi bezpłatne kartki do kin, bo on może tam dostawać w Magistracie.
Magda już na to nic nie odpowiedziała, bo przecie nie mogła zrażać sobie Zośki, a gdyby tak bez ogródek palnęła jej, co myśli, napewno pokłóciłyby się nacałego.
Na przyjęcie Biesiadowskiego ubrała się w czarną sukienkę, zapiętą pod szyję i podczerniła sobie oczy, żeby wyglądać smutniej. Bądź co bądź była pokrzywdzona przez ojca, znalazła się „na łasce losu w wirze przeznaczeń”. Temi właśnie słowami, zapożyczonemi z niedawno przeczytanej biografji jakiejś gwiazdy filmowej, przywitała Biesiadowskiego. Nie bardzo zrozumiał i niezbyt głęboko oceniał wogóle jej tragiczne przeżycia, gdyż przyniósł półkilową bonbonierkę z czekoladkami. Magda umyślnie udawała, że nie dostrzegła prezentu: żeby wiedział, jak mało znaczą czekoladki wobec chwil, jakie przechodzi jej dusza.
Zgodnie z przewidywaniami Magdy zaczął od namowy, by porzuciła teatr. Wprawdzie panu Nieczajowi nie wystarczyłoby to do przebaczenia, ale z biegiem czasu niewątpliwie dałby się ułagodzić, czyli rzecz zostałaby załatwione poludzku i pobożemu.
Magda zaśmiała się ironicznie:
— Tak?... Poludzku?... No, patrzcie państwo, ojciec wypędza córkę z domu i jeszcze on ma coś do przebaczenia, a czy nie przyszło panu do głowy, panie Feliksie, że tutaj, jeżeli kto ma do wybaczenia, to chyba ta skrzywdzona, najniewinniej w świecie skrzywdzona córka! Czy wie pan, jak spędziłam pierwszą noc, kiedy mnie jak psa wypędzono z domu?... Wie pan?...
— Skądże...
Chociaż początkowo Magda nie miała zamiaru zwierzyć się w tem komukolwiek, lecz teraz wszystko opowiedziała Biesiadowskiemu.
— I zgniłabym w rynsztoku czy w więzieniu — zakończyła — gdyby mnie dobrzy ludzie nie przytulili. I za cóż to, za jakie takie straszne grzechy? Cóż to tak złego zrobiłam?...
Biesiadowski, wstrząśnięty jej opowiadaniem, przerażony wytrzeszczał oczy.
— Proszę — nacierała nań — proszę, niechże pan powie, na czem polega moja wina, moja zbrodnia!? Zamordowałam kogoś? Ograbiłam? Okradłam?...
— Ależ, panno Magdaleno...
— Cóż to za zbrodnia, że chciałam występować w teatrze? Że chciałam trochę piękniejszego, inteligentniejszego życia, niż w śmierdzącej jatce? Czy nie wolno każdemu człowiekowi myśleć o wybraniu sobie takiego życia, jakiego chce? Czy za to trzeba wypędzać na ulicę?...
Tak podnieciła się własnemi słowami, aż w oczach poczuła łzy.
Biesiadowski, wzruszony i przestraszony, nie mógł dojść do słowa.
— Odepchnęliście mnie wszyscy — mówiła — ale to i dobrze. I ja was nie chcę, nie potrzebuję. Słyszy pan? Nie potrzebuję! Uważajcie mnie za zbrodniarkę, za rozpustnicę, za kogo chcecie. I... i... dajcie mi już święty spokój.
Widziała, jak silne na nim wywarła wrażenie. Chwycił ją za ręce i zaczął zapewniać, że on zupełnie co innego, że on wcale jej nie potępia, że nawet nie będzie jej namawiał do powrotu. Jakże mogła wątpić w jego serce, w jego miłość? Cóż on byłby wart, gdyby kamieniem w nią rzucił. Dla niej gotów na wszystko. Byle zachowała dlań odrobinę dobroci. Szukał jej, długie godziny wystawał przed teatrem, nocy nie dosypiał, jedzenia do ust wziąć nie mógł. Tylko o niej wciąż myślał, o niej, którą kocha ponad cały świat, o niej, która jest najpiękniejsza, najlepsza, najdroższa, która zostanie jego żoną...
Magda powstrzymała go ruchem ręki. Nie, sądzi ją zbyt dobrze, nigdy nie trzeba przesadzać, a co dotyczy małżeństwa, to o tem mowy być nie może popierwsze dlatego, że byłaby nieodpowiednią dlań żoną, że nie potrafiłaby dać mu szczęścia, a podrugie, poświęcając się sztuce, wybierając karjerę artystyczną, ona sama nie chce teraz, nie chce wogóle wychodzić zamąż.
Biesiadowski był wręcz przybity tem, co usłyszał. Przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo w milczeniu, później przetarł czoło, chrząknął kilka razy i nieswoim głosem zapytał:
— Czy... to już ostatnie słowo... panno Magdaleno?
— Ostatnie, panie Feliksie.
— Ja... ja przecież nie mam nic przeciw temu, żeby pani występowała, jeżeli... póki pani zechce. Cóż to mnie może przeszkadzać?... Hm... A jeżeliby i przeszkadzało...
— Nie, nie — przerwała — my nie jesteśmy dla siebie. Bardzo pana lubię, wdzięczna jestem panu za dobroć, szanuję pana... Ale niema o czem mówić.
Magda sama sobie wydawała się w tej chwili bardzo doświadczoną i wytworną damą, kobietą z wyższych sfer, która w sposób elegancki, niczem w książce, rozmówiła się z nieodpowiednim konkurentem.
Biesiadowski jednak nie ustępował. Zaczął obszernie wywodzić, że wobec stanowczości Magdy nie widzi możności nalegania, ale prosi przynajmniej o pozwolenie na widywanie jej od czasu do czasu. Skoro lubi go trochę, niechże mu wolno będzie odwiedzić ją czasami, porozmawiać. Ze swej strony obiecuje jej solennie nie dokuczać jej więcej prośbami, by zechciała zostać jego żoną, ale gdzież tu powód, żeby miał się zarazem wyrzekać znajomości?...
I Magda nie widziała przeszkód w tym względzie. Ostatecznie była przekonana, że wcześniej czy później i tak się to urwie, a nie miała serca odmawiać mu takiego drobiazgu. Zastrzegła się tylko, że nie będzie mógł jej widywać zbyt często, gdyż jest niezwykle zajęta, ma próby w teatrze i w szkole, a wieczorem codziennie dwa przedstawienia.
Wychodząc, Biesiadowski zapytał jeszcze szeptem w przedpokoju:
— Panno Magdaleno, a czy... czy nie potrzebne są pani pieniądze?
— Jakie pieniądze? — zdziwiła się
— Czy nie mógłbym pani służyć, doprawdy byłbym szczęśliwy, a przecież pani musi mieć wydatki.
Spojrzała nań wyniośle:
— Panie Feliksie! Co pan sobie wogóle wyobraża...
— Wiem, wiem — przerwał — ależ czy przyjaciel, szczery przyjaciel, nie może zaproponować pożyczki? Przecież pani, pracując, zarabia, odda mi pani, a doprawdy...
— Dziękuję panu — odpowiedziała sucho — nie potrzebuję i dowidzenia panu, bo śpieszę.
Już jednak w pięć minut po jego wyjściu przyszła refleksja: czy należało odmówić? W torebce zostało zaledwie kilka groszy, a pani Iwona, do której najłatwiej byłoby zwrócić się o pożyczkę, niedalej, jak wczoraj, narzekała, że sama nie ma pieniędzy. Mogła to być nawet aluzja do tego, że Magda nie opłaciła jeszcze szkoły. O zwróceniu się do którejś z koleżanek nie było co myśleć. Wszystkie sprawiały sobie teraz letnie suknie i kostjumy kąpielowe. Magda obliczyła sobie, że jej samej wprost niezbędne byłoby teraz wydanie na podobne rzeczy przynajmniej dwustu złotych, ale jednakże była z siebie zadowolona, że nie przyjęła pożyczki od Biesiadowskiego.
W ciągu najbliższych dni istotnie nie miała czasu, by się z nim zobaczyć. Próby w teatrze zaczynały się o dwunastej w południe, a ciągnęły się nieraz do piątej. W szkole odbywały się wykłady, których Magda nie chciała opuszczać popierwsze z racji postanowienia stanięcia na jesieni do egzaminu w Związku Artystów, a powtóre dlatego, że ją interesowały. Wykłady kończyły się o siódmej, a przedstawienie zaczynało się o wpół do ósmej. Ledwie starczało czasu na przekąskę, na wypicie w garderobie szklanki herbaty i zjedzenie zabranych z domu bułek z wędliną.
Z każdym dniem dzięki własnym obserwacjom i rozmowom za kulisami Magda lepiej poznawała stosunki panujące w teatrze.
Złota Maska była wielką machiną. Pracowało w niej blisko sto osób, wliczając już maszynistów i służbę, a nie licząc wielu kręcących się za kulisami i w kancelarji kompozytorów, autorów, malarzy, dostawców, agentów i kandydatów. Główną osobą, człowiekiem, który rządził wszystkiem i wszystkimi, był dyrektor artystyczny Cykowski. Niewysoki, dość zażywny, ruchliwy, z krótkiemi, serdelkowatemi palcami, znajdującemi się w nieustannym ruchu przed twarzą tego, z kim rozmawiał; w ogromnych rogowych okularach i z idealnie zaciągniętą „pożyczką" na łysinie, wyglądał zawsze, jakby przed chwilą wyszedł od fryzjera. Jego wysoki ostry głos dobiegał nieustannie z różnych stron, a krótkie nogi o malutkich, prawie dziecinnych stopach zdawały się wciąż tańczyć. Nie umiał chwili ustać na miejscu; podczas rozmowy w podskokach okrążał interlokutora, zasypując go gradem pytań i nie dając dokończyć odpowiedzi. Nigdy też nie zdarzało się, by przyjął kogoś w swoim gabinecie, gdzie królowała panna Rzymska, opryskliwa i wyfioczona sekretarka. Interesanci dopadali Cykowskiego na schodach, w garderobie, na scenie, w umywalni, w magazynie, w orkiestrze i obskubani ze wszystkich stron, zakrzyczeni, przegadani, nie mogąc dojść do słowa, po dwuch minutach zostawali sami, nie wiedząc dobrze, jak załatwili swoją sprawę, a głos dyrektora Cykowskiego rozbrzmiewał już gdzieś w drugim końcu gmachu.
Wszystko według niego poruszało się zbyt wolno, maszyniści byli leniwi, aktorzy ospali, girls miały „zardzewiałe zawiasy“, stenotypistki sztywne palce.
— On nawet tanga słuchać nie może — mówił kapelmistrz Czopski — onby kazał je grać w rytmie polki.
— Cholery można dostać — irytowali się inni.
Każdy w teatrze umiał naśladować ruchy i głos dyrektora. Najlepiej to jednak robił Berczyński. Często podczas prób, gdy na scenie ruch był wprost warjacki, a orkiestrze pot ściekał z czoła, nieoceniony Berczyński wpadał w środek i podrygując piszczał nieludzkim dyszkantem:
— Co to, szpital paralityków?! Cmentarz?... Skład trumien?... Tempo! Tempo! Coraz tępiej! Tak się rewję robi, czy kondunkt pogrzebowy?...
Wszyscy ryczeli ze śmiechu. Zwłaszcza z owego „kondunktu“, gdyż dyrektor często przekręcał wyrazy obce, czy to z pośpiechu, czy też przez nieumiejętność. Śmiał się nawet sam Cykowski, chociaż niezbyt szczerze; Berczyńskiego wprost kochał i na każdą złośliwość mu pozwalał. Inni przedrzeźniali dyrektora pocichu. I to wszyscy, za wyjątkiem Bończy. Ten, jako reżyser, poczuwając się niejako do solidarności z „władzą", będąc zresztą faktycznym kierownikiem artystycznym Złotej Maski, trzymał się nieco sztywno, chociaż nieraz podczas kpin z dyrektora musiał powstrzymywać uśmiech.
— Słuchaj, Bończa — drażnił go Berczyński — przecież tobie serce się kraje, gdy widzisz, że Michał źle robi Cykowskiego? Czy nie nauczysz go ruszać temi rękami?... Co twoja pasja reżyserska?!!?
Michał, dokładniej: Michał Geisler, popularnie nazywany Gejzerem, Hej-zerem, lub Zweizerem, był największym przyjacielem i największym wrogiem całego zespołu, a to z racji pełnionych przezeń funkcji administratora, czyli szafarza gotówki. Gejzer płacił, lub Gejzer nie płacił. I to decydowało o temperaturze, jaka go otaczała w teatrze. W dobrych miesiącach barometr szedł w górę, wydawały się nawet zaliczki, a wówczas dyrektor administracyjny chodził wśród aktorów niczem uśmiechnięty pasterz między owieczkami. Wówczas też nazywał się kochanym Michałkiem. Gdy z kasą było gorzej, Michałek znikał z za kulis, przemykał się chyłkiem, wystraszony, zatroskany, bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwy. Wprost żyć nie umiał bez tej ciepłej życzliwości, bez tych żarcików, bez tego koleżeństwa z artystami. Wiedział, że nic nie pomogą jego dowcipy, z których zaśmiewano się podczas dni tłustych, że nie kupi sobie łaskawego słowa nawet najlepszym papierosem. To też na głowie stawał, by forsę wydobyć, sam swojej pensji nie brał, oszczędności wyciągał, zapożyczał się na mieście. Byle nie znosić tej okropnej atmosfery!
Kiedyś był właścicielem fabryczki wód mineralnych i mógł się uważać za zamożnego. Obecnie ledwie wiązał koniec z końcem.
Wprawdzie rósł jego udział w Złotej Masce, ale to nigdy nie było zbyt pewne. Gwarantowało poczciwemu Gejzerowi tylko jedno: jego stanowisko w teatrze, ale to było dlań najważniejsze. Możność kręcenia się zapanbrat między aktorami, między ludźmi ubóstwianymi przez Warszawę, nazywania po imieniu takiej Hańskiej, Turskiej, Lewoniewskiej, klepania po ramieniu Kamila Bończy, Berczyńskiego, czy nawet samego Kornata, w chwilach jego dobrego humoru — to było więcej warte niż pieniądze. Oczywiście Gejzer starał się ukrywać w teatrze tę swoją pasję: — na głowę mi by wleźli! — zwierzał się poufnie każdemu pokolei, ale nurzał się w tej atmosferze kulis z tak widoczną rozkoszą, że nawet bez wyznań robionych przy kieliszku nikt o tem nie wątpił.
W przeciwieństwie do dyrektora Cykowskiego Gejzer lubił „załatwianie spraw“. Z każdym rozmawiał gruntownie i rzeczowo, obiecywał dokładnie, z datą i godziną, zapewniał solennie, przyrzekał, odprowadzał do drzwi, okrągłemi ruchami i okrągłemi zdaniami kończył rozmowę, — niestety, nic z tego nie było, gdyż Gejzer nie miał żadnego wpływu na sprawy teatralne. I tak decydował sam Cykowski, a w swoich decyzjach absolutnie nie brał pod uwagę poprzednich obietnic dyrektora administracyjnego. Zrzadka dochodziło nawet między nimi z tego powodu do scysyj i Michałek wówczas zdobywał się aż na krzyk:
Słuchajcie, Cykowski! Wy całkiem podrywacie mój autorytet! Ja nie będę malowanym lalem! Zrozumiano? Ja natychmiast się wynoszę i ja z wami przez adwokata będę rozmawiał, panie Cykowski.
Cykowski jednak znał go tak dobrze, że nie zadawał sobie trudu, by chociaż poskakać koło niego i obojętnie patrzał na rozsierdzonego Michała, gdy ten ze łzami w oczach chwytał kapelusz i wylatywał, z furją trzaskając drzwiami. I tak było wiadomo, że za godzinę wróci, jakby nigdy nic, pogodny, uśmiechnięty, aksamitny.
Pomimo tej powszechnie wiadomej bezradności Michała wobec despotyzmu Cykowskiego, wciągano go ustawicznie do wszystkich doraźnych koteryjek i intryg, których zawsze w teatrze było pełno. Obracały się one nieodmiennie wokół najbardziej ważnych, jedynie istotnych dla całego zespołu kwestyj: wybicia się ponad innych i zdobycia wyższej gaży. Raz po raz zawiązywały się kliki i kliczki celem skreślenia jakiegoś numeru, lub wstawienia do programu innego. Czasami chodziło, zdawałoby się, o drobiazg, przedłużenie lub skrócenie danego tańca, danej piosenki, o kolejność numerów, o rodzaj dekoracyj, kostjumów, czy oświetlenia, a głównie o role. Ma się rozumieć, o najlepszych, o szlagierowych kawałkach nie było co i marzyć. Przedewszystkiem zgóry były pisane czy skomponowane dla gwiazd, dla Kornata i Turskiej, dla Bończy, Berczyńskiego, Hańskiej, czy dla kogoś zaangażowanego na gościnne występy. Pozostawało jednak jeszcze dużo materjału, z którego dawało się czasem wyłowić prawdziwy skarb. Nie było przecie tajemnicą, że każdy z dzisiejszych wielkich zaczął się od szczęśliwego wypadku: trafił na „swoją“ rolę, na „swoją“ piosenkę, na swój rodzaj. Otóż przy podziale materjału, wzgardzonego przez wielkich, odbywały się zawzięte wojny. Nieraz szczęśliwy zdobywca takiej perełki musiał do końca, do samej premjery walczyć o swój łup. I oto walczyć nietylko z współzawodnikami, lecz i z gwiazdami. Ci bowiem zazdrośnie strzegli swego powodzenia. Wystarczało, by ktoś z drobniejszych wynalazł coś, czem mógłby zdobyć odrobinę sukcesu, przyćmić znanych i uznanych, a natychmiast rozpoczynały się intrygi, zazwyczaj kończące się skreśleniem numeru, wyrwaniem ze słabszych rąk szansy na popularność, sławę i wysoką gażę.
Nie udawało się to jedynie w tych wypadkach, gdy w którymś z konkurencyjnych teatrów rewjowych zjawiała się nowa, niebezpiecznie atrakcyjna gwiazda, a na giełdzie aktorskiej akurat zbrakło czegoś extra, czemby dało się konkurencję zaszachować. Wówczas Cykowski wpadał w istną gorączkę i za kulisy padało elektryzujące słowo:
— Lansować!
Najpierw postanawiano lansować, a później wybierano objekt, szczęśliwca. Zaczynało się od istnego szału z adeptami. W godzinach przedpołudniowych teatr zapełniał się różną zbieraniną: uczniowie szkół dramatycznych, słuchacze kursów filmowych, baletnice z opery, typki z prowincjonalnych teatrzyków, a nawet fordanserki i panie z towarzystwa, pragnące występować bodaj darmo.
W takich dniach atmosfera w teatrze bywała drażniąca, podniecona. Bończa, Cykowski, taper, kapelmistrz dostawali poprostu gorączki. Za kulisami śmiano się i produkowano niezliczone dowcipy na temat tego „narybku“, „surowca", tych krowient i dziubasów, ale niepokojono się poważnie.
Zwykle kończyło się jednak na niczem i zniechęcona dyrekcja ryczałtowo odprawiała kandydatów, zwracając się do poszukiwania talentów we własnym zespole. W taki właśnie sposób, nakrótko, wybiła się Morelówna, Porzycka i Malski, natomiast trwałą i to pierwszorzędną markę zdobyły Kira Woszczyńska i Nina Płoskówna, występując już od dwóch lat z ogromnem powodzeniem, jako siostry Stelli. Obie Stelki wywodziły się ze szkoły pani Iwony Karnickiej i kochały się od wielu lat, jak prawdziwe siostry, chociaż jedna, Kira, była córką dyrektora banku, a druga podrzutkiem z przytułku. Obie mieszkały razem i wogóle były nierozdzielne, a w teatrze, gdzie każdego aktora czy z tym czy z innym coś łączyło, one jedne nie starały się w taki sposób zdobyć sobie poparcia, co zresztą przy ich kolosalnem powodzeniu, wobec faktu, że były wprost nie do zastąpienia w swoim rodzaju, — nikogo nie dziwiło. Wiedziano powszechnie, że Turska żyje z Bończą, Hańska z Kornatem, że Porzycka kombinuje z Michałkiem, Lewoniewska z kapelmistrzem Czopskim, że Marczyńska trzyma się z inspicjentem Torbiakiem i tak dalej. Nie przywiązywano do tego większej wagi, gdyż konfiguracje te zmieniały się dość często. Podobnie było też z wszelkiemi przyjaźniami, „sztamami“ i towarzystwami wzajemnej adoracji. Doraźny interes, wspólny wróg, albo zwykły kaprys łączył ludzi na pewien okres czasu poto, by wkrótce już patrzyli na siebie wilkiem i obgadywali się wzajemnie.
Byli jednak i tacy, których otaczała powszechna i niezmierna nienawiść. Nie cierpiano reżysera Bończy, za plecami nazywając go psem i świnią, lecz jeszcze mniejszą sympatją mógł się poszczycić Leon Kornat. Publiczność szalała za nim, recenzje miał zawsze entuzjastyczne, wciąż w tem czy w innem piśmie ukazywały się jego fotografje. Był młody, przystojny, doskonale zbudowany, chociaż może nieco zatłusty, rozporządzał doskonałym tenorem, tańczył świetnie, w grotesce też był niezrównany. Wszystkie wytwórnie filmowe licytowały się wzajemnie o pozyskanie go dla siebie, otrzymywał stosy listów miłosnych, a tylko za kulisami nienawidzono go z całej duszy. I właściwie, nie wiadomo zaco. Tutaj, gdzie wszyscy byli zarozumiali, gdzie megalomanja nikogo nie dziwiła, gdzie każdy uważał się za coś wyjątkowego, pycha Kornata, jeżeli nawet przekraczała normalne granice, była przecież usprawiedliwiona. Lekceważenie, jakie okazywał kolegom, musiało drażnić, ale nie do tego stopnia. Mówili o nim:
— Cham! Zimny cham.
Ale zarzut chamstwa też nie był usprawiedliwiony, Kornat umiał być uprzedzająco grzeczny, a używał słów wulgarnych tylko wtedy, gdy był zdenerwowany. Zimny też nie był. Bodaj on jedyny w teatrze, gdy zawiązał stosunek z którąkolwiek koleżanką, wprost afiszował się tem, zasypywał ją prezentami, wydębiał dla niej najlepsze numery, był zawsze gotów zerwać kontrakt dla wyciśnięcia z dyrekcji dobrej roli dla swojej wybranej. I nie zgrywał się w tem. Również wiedziano, że za swoje pieniądze utrzymuje starego ojca, od lat nerwowo chorego, że umieścił go w najdroższem sanatorjum, że codziennie staruszka odwiedza i kocha go ponad wszystko. Zresztą już same sceny zazdrości, jakich nie żałował swoim przyjaciółkom za kulisami, w kawiarni, czy wręcz na ulicy, świadczyły o jego gorących uczuciach.
A jednak nazywano go zimnym chamem, a on wiedział o tem i często mścił się bez pardonu. Sam uważał siebie za szczyt wytworności, nosił na małym palcu sygnet z herbem i zadawał się poza teatrem, wyłącznie z osobami z najwyższych sfer. Pozatem twierdził, że ukończył uniwersytet w Paryżu, ale wszyscy z tego pokpiwali pocichu, chociaż nie można mu było odmówić wykształcenia. Władał kilkoma językami, był oczytany i w każdym razie bardzo inteligentny, co przyznawano nietylko w zespole, lecz i wśród autorów, dostarczających Złotej Masce skeczów i piosenek.
Kornat miał najwyższą gażę w teatrze. Brał znacznie więcej niż nawet Truska, niż wszystkie dwanaście „Iwonek“ razem wzięte. Ale sprawiedliwości tej kolosalnej gaży nikt w teatrze nie kwestjonował: opłacał się z nawiązką.
Po kilku tygodniach występów w Złotej Masce Magda orjentowała się już w tych stosunkach wyśmienicie. Za kulisami nie ukrywano niczego i jeden o drugim wiedział wszystko, nawet więcej, niż było w rzeczywistości. Niejakie onieśmielenie i wrodzony spryt Magdy sprzyjały jej swego rodzaju wyizolowaniu się z bezpośredniego udziału w powszechnych plotkach. Słuchała uważnie, lecz unikała wypowiadania swego poglądu. Była dość rozsądna, by wiedzieć, że ładny uśmiech może w zupełności zastąpić najwymowniejsze słowa, nie angażując jej w żadnej intrydze. Nie myślała jeszcze o postępie swojej karjery w teatrze, to też nie starała się pozyskać niczyich specjalnych względów. Spoczątku imponowali jej wszyscy bez wyjątku, nie wyłączając dyrektora Geizlera, wszystkich potrosze się bała. Z biegiem czasu stwierdziła, że taki lęk i zażenowanie to wcale niezła polityka. I chociaż zaczęła już z całą dokładnością rozróżniać stopień ważności w teatrze tej czy innej osoby, nie przestała robić zachwyconych minek, ilekroć ktoś raczył do niej się odezwać. Zachwyt dostosowywała wprawdzie do pozycji łaskawcy, ale i tak mogła śmiało skonstatować, że lubią ją wszyscy.
Na wyrobienie w niej samej wyraźnych sympatyj i niechęci nie było jeszcze czasu. Jedno tylko wiedziała ponad wszelką wątpliwość: Kamil Bończa był skończonym ideałem zarówno jako zwierzchnik, jak i jako człowiek. Magda miała dość wyrobienia, dość siły woli, by hamować ten magnetyczny pociąg swoich oczu do ustawicznego wpatrywania się w Bończę. Nie omijała jednak żadnej sposobności, by przejść obok niego, by uśmiechnąć się doń jaknajskromniej, by spełnić jakieś jego polecenie. Wszystko to jednak nie dawało żadnych rezultatów. Bończa nie spostrzegał Magdy tak, jak nie zwracał najmniejszej uwagi na żadną z Iwonek.
Pomimo to Magda nie traciła nadziei. Mgliście, podświadomie wyobrażała sobie własną przyszłość w teatrze zawsze w jakimś związku, w jakiejś łączności z osobą Bończy. Podejrzewała się nawet o rosnące w niej uczucie do reżysera.
— Czy nie tak zaczyna się miłość?...
Jednak już wkrótce doszła do przekonania, że chyba o miłości nie może tu być mowy, bo przecież miłość szłaby w parze z zazdrością, a właśnie w stosunku do Turskiej Magda czuła bodaj najwięcej życzliwości. I nie przeszkadzało to Magdzie wcale, że Bończa najczęściej przebywał w garderobie u Turskiej. Znajdowała, że są wspaniałą parą, i że nawet dziwne byłoby, gdyby się nie trzymali razem.
Jednakże, gdy za kulisami rozeszła się wiadomość o zamierzonym ich ślubie — Magda odczuła to dość boleśnie. Od tego dnia z pewnem zniechęceniem myślała o teatrze i do tego stopnia straciła na humorze, że aż Zosia Jasionowska wyraziła przypuszczenie, iż pozostaje to w związku z kilkudniowem niezjawieniem się Biesiadowskiego.
W takim właśnie Magda była nastroju, gdy poraz pierwszy zetknęła się z Kornatem. Wychodziła po próbie z teatru, gdy Kornat podjechał swoim samochodem. Nie wysiadając pstryknął na nią palcami:
— Hallo! Hop!
— Dzień dobry panu — zatrzymała się.
— Niema tu Józefa, czy któregoś? — zapytał, niedbale dotykając końcami palców kapelusza.
— Nie widziałam.
— Psiakrew! — zaklął.
Już chciała odejść, gdy znowu pstryknął:
— Moja droga, przepraszam, ale nie chce mi się wysiadać. W mojej garderobie na wieszaku jest paczka w niebieskim papierze. Niech mi ją pani przyniesie.
Magda zawahała się. Spojrzała nań ze złością. Cóż za cham! Czy ona tu jest na posyłki!... Już chciała mu to dobitnie wytłumaczyć, gdy Kornat dodał:
— Proszę się nie omylić: paczka w niebieskim papierze.
— W niebieskim — przytaknęła bezmyślnie i wbrew woli, jak głupia, sama nie wiedząc dlaczego, poszła po paczkę. Gdy mu ją odniosła do wozu, nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową i ruszył z miejsca.
— Bydlę — powiedziała głośno z podziwem i niechęcią, wieczorem zaś opowiedziała wszystko Zosi.
— Dobrześ zrobiła — orzekła Zosia — gdybyś odmówiła, mściłby się przy lada okazji. To wybredny samiec.
Nazajutrz Kornat zaczepił Magdę za kulisami. Miał właśnie wyjść na scenę i oczekiwał zejścia Malskiego, który wydzierał się przed kurtyną w tangu „Karminowe usta, co kłamią...“
Bez ceremonji wziął Magdę pod brodę i powiedział:
— Jeżeli chcesz, bym miał powodzenie, to podczas mego występu trzymaj się za guzik. To mi dobrze robi.
— Pan jest taki przesądny? — zapytała udając zainteresowanie.
W tej chwili zbliżył się Berczyński i Kornat, nie odpowiadając Magdzie, zwrócił się do niego.
— Widzisz, jaki cham? — szepnęła Żukowska.
Magda nic nie powiedziała, lecz czuła, iż nie cierpi go z całej duszy. Nietylko nie będzie trzymała się za guzik, lecz chętnie powyrywałaby je z jego fraka nad tym wypiętym tyłkiem.
— Wredny samiec — myślała — rzeczywiście wredny samiec. Ta nazwa najlepiej do niego pasuje. Ten kark tłusty, aż przelewający się przez kołnierzyk... brrr...
Kornat rozpoczął swój występ. Przez kulisy widać było, jak na dłoni, jego wygibasy i słodkie minki. Przed publicznością to może taki drań mizdrzyć się. Postanowiła przy pierwszej okazji pokazać mu, że ma go w nosie. I co ta publiczność, te gęsi, co mu przysyłają listy miłosne, co oni wszyscy w nim widzą? Może i ma talent, a niech sobie ma na zdrowie, ale dlaczego uważa siebie za Apolla... Z temi małemi oczkami, tłustym pyskiem i zaciśniętemi wargami.
— Uwaga! — zaskrzeczał głos inspicjenta — jazda!
I oto w takt fokstrotta Iwonki wsunęły się na scenę z obu stron. Miały stanowić tło dla Kornata w ostatniej strofce refrenu. W cylinderkach i kusych fraczkach otoczyły go wieńcem, a on tanecznym krokiem zbliżał się do każdej pokolei, zaglądając w oczy i śpiewał:
— I dla pani też, me serce pika, i dla pani też, jeśli tylko chcesz...
Magdzie przypomniał się wuj Zaklesiński, mówiący wierszami. Kornat robił zalotne miny, ale wcale nie patrzał na tę, do której śpiewał. Kabotyn!
Jednak numer miał wyjątkowo dobrą salę. Musieli bisować, a później wywoływano Kornata jeszcze z dziesięć razy. Girls już nie było na scenie. Gdy na premjerze zostały do końca, Kornat zrobił piekielną awanturę:
— Po cholerę te sikory sterczą — krzyczał wtedy w garderobie Bończy na cały teatr — zabierajcie je natychmiast, bo to czort wie co!
Taki był zazdrosny o te swoje zakichane bisy! A przecież i tak, gdy mu rzucano kwiaty, żadna nie wzięła ani listka.
Właśnie przebierały się w swojej garderobie, zwanej kurnikiem, gdy Kornat wracając ze sceny, uchylił drzwi
— Hallo, hop! Ruda! — krzyknął wesoło — masz za to, żeś się trzymała za guzik!
I cisnął wprost w Magdę pęk róż i pęk mimozy, poczem wyszedł, nie zamykając drzwi. Ciężkie róże zsunęły się na półkę przed lustrem, zrzucając na ziemię pudło z pudrem i kilka szminek.
— Ho, ho! — odezwała się Jasia Lubaszkówna.
— Fiu, fiu — zagwizdała znacząco któraś inna.
— Cały puder wysypał, bydlę — zirytowała się Białkówna.
— Książę Walji!
— Boski Leonek, cholera!
— Uważaj Magda, on leci na ciebie!
— Dostąpiłaś wielkiego zaszczytu!
Magda wzruszyła ramionami:
— Wcale się nie trzymałam za guzik i wogóle mam jego zaszczyt w nosie.
— No, no, nie bujaj! — perswazyjnie odezwała się Zysmanówna.
— Tak? — zaperzyła się Magda. — Tak?... Więc masz, zabierz to sobie! I jego możesz też...
Rzuciła jej na kolana kwiaty.
— I jego możesz też... jeśli chcesz, jeśli tylko chcesz — zanuciła Jola Brandtmayerówna.
Nad drzwiami garderoby zatrekotał przeciągle dzwonek. To inspicjent, jak zwykle, przynajmniej o trzy minuty zawcześnie wzywał na scenę. Tym razem Magda była z tego kontenta. Dzwonek przerwał przykrą rozmowę. Czuła się speszona i zła. Bynajmniej nie ucieszyła się tym gestem Kornata. Może sprawiłby jej przyjemność, chociaż go nie lubiła, gdyby nie to, że naraził ją na złośliwostki ze strony koleżanek.
Pomimo to, gdy wychodziła do domu, kwiaty zabrała ze sobą. Przypuszczała, że Kornat będzie na nią czekał przed teatrem i układała sobie, jak mu da do zrozumienia, że nie może u niej liczyć na żadne powodzenie. Zawiodła się jednak: Kornat właśnie odjeżdżał z Cykowskim i z Polerem, autorem od piosenek. Do późnej nocy rozmyślała o całem zdarzeniu i doszła do przekonania, że wprawdzie po tych kwiatach nie powinna mu robić afrontu, ale nie zwracać nań żadnej uwagi.
Jednakże już nazajutrz podczas próby musiała złamać swe postanowienie. Zbliżył się do niej i zapytał cicho:
— Chcesz, mała, przejechać się do „Hrabiny” na przekąskę?
Pokusa była zbyt duża: przejażdżka szykownem autem w towarzystwie Kornata po mieście i obiad w „Hrabinie“, w podmiejskiej knajpie, o której tyle słyszała. Chciała się wszakże podrożyć. Kornat jednak, swoim zwyczajem, nie czekał na odpowiedź, tylko dorzucił:
— Czekaj po próbie na rogu przed Szwajcarską.
I już do końca nie mogła go złapać, a wyszedł wcześniej. Po wyjściu z teatru z trudem odczepiła się od Rykowinówny i Malskiego, którzy chcieli iść na lody i szła jaknajwolniej, by przynajmniej trochę na nią poczekał. I rzeczywiście, już zdaleka zobaczyła jego auto. Jeszcze na chwilę zatrzymała się w bramie. Umyślnie. Dlaczego nie zabrał jej z przed teatru: wstydził się?... To choć teraz poczeka.
Spodziewała się, że będzie zły i doznała miłego rozczarowania. Kornat przywitał ją z taką uprzejmością, jakiej u niego wogóle sobie nie wyobrażała.
— Trochę się spóźniłam — uważała za stosowne jakby przeprosić.
— Ach, drobiazg — pomógł jej wsiąść i zatrzasnął drzwiczki. — Wie pani że się cieszę, tak, cieszę się panią.
Nacisnął starter i wóz ruszył.
— Ja właśnie potrzebuję czegoś tak świeżego, jak pani. To mnie odnawia... Pobudza...
Mówił, patrząc przed siebie. Magda nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Zresztą była zbytnio zaabsorbowana obserwacją ulicy. Przy skrzyżowaniu Brackiej z Jerozolimską, musieli stanąć. Przechodząca publiczność oglądała się na nich.
— Patrz, Kornat! — dolatywały głosy.
— Ładna dziewczyna...
— Z kim on jest?
— Kornat ze Złotej Maski...
Kornat udawał, że nie słyszy. Gdy auto potoczyło się znowu miękko i elastycznie. Magda odetchnęła z rozkoszą:
— Jak to przyjemnie. I tak wygodnie się siedzi.
— To jest niezły wóz — obojętnie rzucił Kornat.
— Czy wie pan, że ja nigdy w życiu nie jechałam samochodem?...
Obejrzał się na nią zdziwiony.
— Owszem — poprawiła się — jeździłam nieraz taksówką, ale to zupełnie inna rzecz. Ach, jak cudownie.
Może nie powinna była tak się zachwycać, żeby sobie nie wyobrażał, że robi jej wielką łaskę. Kornat jednak zmarszczył brwi i powiedział jakoś ostro:
— Będzie pani jeździć tym wozem, ile tylko pani zechce.
— Cóż znowu — speszyła się.
— Cicho, mała.
Zaśmiała się:
— Pan jest taki dziwny. Raz mówi pan na ty, a raz na pani.
— To zrozumiałe. Raz czuję się bliższy i pewniejszy pani, wówczas mówię do ciebie na ty, innym razem dalej... Forma, w jakiej się zwracamy do ludzi, jest poniekąd wykładnikiem naszego stanu wewnętrznego, nie zaś stanu faktycznego ustosunkowania się do danego osobnika.
Magda powtórzyła w myśli jego słowa, lecz i tak nie zrozumiała. Było to widocznie zamądre dla niej. Ten Kornat naprawdę miał jednak większe wykształcenie, niż inni w teatrze.
— Niech już pan mówi na ty. Ale pewno pan nawet nie wie, jak mi na imię?... Magdalena... Magda...
— Dziecko drogie — uśmiechnął się — wiem dokładnie. Nazywasz się Magdalena Nieczajówna, masz osiemnaście lat, masz także fatyganta, jakiegoś chama handlującego wieprzami, z którym chcesz się pobrać. Widzisz!...
Potrząsnęła głową.
— To nieprawda.
— Jakto?
— Popierwsze, wcale nie chcę zostać jego żoną, a podrugie, to nie żaden cham. Przeciwnie, oficer rezerwy i...
Zacięła się, gdyż czuła się mocno dotknięta lekceważącym tonem Kornata.
— I co? — zapytał.
— I życzyłabym niejednemu, by był takim dżentelmenem, jak on — wypaliła.
— To niby ja? — wybuchnął śmiechem.
— A choćby i pan — spojrzała nań z nienawiścią.
— Jesteś głupia — odpowiedział spokojnie.
Mijali właśnie rogatkę. Dodał gazu i auto zaczęło nabierać rozpędu. Powietrze gorącą falą uderzało w twarz, tamując oddech. Było to cudowne. Pomimo to zdecydowała się szybko:
— Proszę pana, niech pan stanie.
— Bo co?
— Ja chcę wysiąść.
— Zaraz dojedziemy do „Hrabiny”.
Stanowczo położyła mu rękę na łokciu:
— Ja proszę zatrzymać.
— Psiakrew — zaklął — o co ci chodzi?
— Chcę wysiąść. Może pan obrażać, kogo się panu podoba, ale ja nie zamierzam znosić obelg.
Podniósł brwi, a jego zacięte usta zacięły się jeszcze bardziej.
— Jak sobie jaśnie pani życzy — powiedział zimno.
Nacisnął hamulec i wóz zwolniwszy biegu stanął.
— Jest pani histeryczką i radzę brać zimne kąpiele — powiedział ze złością.
— Dziękuję — mocowała się z klamką.
— I ostrzegam, że stąd do miasta jest coś osiem kilometrów.
— Nie szkodzi — wyskoczyła — dziękuję za miłą przejażdżkę.
— Nie bądźże warjatką! — wybuchnął — ja do niej jak do jakiejś królowej, a ona...
— Pierwsze słyszę, że do królowej mówi się „głupia”.
— Popierwsze nie można być taką drażliwą, a podrugie, jeżeli rzeczywiście uważasz swego handlarza świń za taki ideał, to pomyliłem się i życzę szczęścia, a narazie miłego spaceru.
Z przesadną grzecznością uchylił kapelusza i odjechał. Magda z miejsca zwróciła ku miastu i szła półprzytomna ze złości i zdenerwowania. Przez głowę przebłysł jej plan zemsty: spoliczkuje go za kulisami, opowie wszystkim, jak po świńsku z nią postąpił.
— To cham — powtarzała bliska płaczu — to cham.. Wielki artysta!... Bydlę nie artysta....
Przecie nie powinien był w żadnym razie zostawić jej samej na szosie. Osiem kilometrów. Ale dojdzie. Woli choćby do wieczora iść pieszo, niż jechać z nim. Bydlę.
Obejrzała się: o kilkaset metrów za nią Kornat zawracał. Domyśliła się, że wróci po nią i przysięgała sobie, że za nic, za żadne skarby nie wsiądzie do samochodu. Gdy jednak wóz Kornata zatrzymał się o parę kroków przed nią, doznała pewnej ulgi. Zaczął przepraszać. Prosił o wyrozumiałość: człowiek nie panuje nad nerwami. W takiej gorączkowej pracy, jak w teatrze i w filmie, człowiek okropnie się zdziera... Przecie jest szczęśliwy, że chciała z nim pojechać, marzył o spędzeniu kilku godzin właśnie z nią i tylko z nią...
Całował ją przytem po rękach, chociaż była w rękawiczkach i to porządnie podniszczonych. Był przytem taki miły i delikatny, tak pokornie wpatrywał się w jej oczy, że wreszcie uśmiechnęła się. Wówczas krzyknął radośnie:
— Cudo ty moje!
I zanim mogła się obronić, niczem piórko chwycił ją na ręce. W następnej chwili siedziała już w aucie. Kornat zmienił się nie do poznania. Nazywał ją teraz „swoją miedzianą królewną" i tak często odwracał do niej głowę, aż bała się, że najedzie na jakąś furmankę.
Magdzie również powrócił humor. W restauracji powitano ich z niezwykłemi honorami. Widocznie i tutaj Kornata znano doskonale. Przybiegli czterej kelnerzy, zarządzający i nawet kucharz. Magda nigdy nie przypuszczała, by nad tem, co się je czy pije, można było tak zastanawiać się. Obiad podano wspaniały. Podobnych smakołyków jeszcze nigdy nie jadła. Była już w kilku resturacjach, ale w takich mniejszych i bardzo skromnie, za kilka złotych. Tu siedziała w altanie pod drzewami, podawano różne wymyślne rzeczy i szampana w srebrnym kuble. Obok, specjalnie dla nich, grała orkiestra, a kapelmistrz za każdym razem zwracał się do Magdy z zapytaniem, co ma zagrać. Kornata nazywano tu „mistrzu“ i skakano przed nim, jak przed jakimś dygnitarzem. Widziała, że mu to sprawia wielką przyjemność, widziała, że zerka na nią, by sprawdzić, czy taka gęś umie docenić zaszczyt, jaki ją spotkał, lecz jednocześnie bawiła się doskonale, gdyż podnieciło ją wino, a podrugie Kornat był wręcz przezabawny. Zaczął dokazywać, jak mały chłopak, śpiewał trochę nieprzyzwoite ludowe piosenki, pokazywał jak jedzą bezzębni, jak stare panny piją niczem kury, jak żuje krowa. Później tańczyli we dwójkę na trawniku. A przez cały czas nie pozwolił sobie już ani na jedno lekceważące czy niegrzeczne słowo, nie próbował ani objąć, ani pocałować: zachowywał się wobec niej rzeczywiście, jak wobec „królewny".
Wrócili w doskonałem usposobieniu, rozbawieni, weseli i niebardzo trzeźwi.
Przed wjazdem do miasta Magda zapytała:
— Może pan mnie tu wysadzi!
— Jakto, przecie już czas do teatru!
— Dojadę tramwajem.
Myślała, że Kornat znowu nie zechce pokazać się z nią razem przed teatrem, ale on zaprotestował:
— Nie, moja miedziana królewno. Nie róbmy żadnych szopek. Chyba... chyba, że pani... wstydzi się mego towarzystwa.
Zaprzeczyła całkiem szczerze i nawet roześmiała się, lecz on nagle spoważniał.
Podczas przedstawienia nie zamienili ze sobą ani słowa. Spoglądał jednak na nią zupełnie inaczej niż dotychczas, a wychodząc po teatrze wstąpił do garderoby i pożegnał się tylko z nią.
Oczywiście koleżankom wystarczyło to, by prześcigać się w dowcipuszkach i szpileczkach. Na wszystkie wypytywania Magda jednak odpowiadała niezmiennie:
— Zwarjowałyście?... Odczepcie się! Mówię wam, że on mnie nic nie obchodzi.
Była to zresztą najściślejsza prawda. Podawnemu, czuła do Kornata raczej antypatję. Nie zmieniła też zbyt radykalnie zdania o nim, jako o człowieku gburowatym, a jako mężczyzna nie podobał się jej wcale. Obszernie i szczerze wytłomaczyła to Zosi, opowiedziawszy swoją dzisiejszą przygodę.
Zosia zamyśliła się i zawyrokowała:
— Masz szczęście.
— Zbzikowałaś? Cóż ty sobie wyobrażasz?
— No, moja droga, Kornat jak zechce, to w teatrze przeprowadzi wszystko. I nie bądź głupia. Możesz się przez niego dochrapać... Czy ja wiem... Solowego występu...
— Ani mi się śni! Rozumiesz! — oburzyła się Magda.
— Nie zawracaj głowy. Udajesz takie niewiniątko... Ale ja ci Magduś mówię, że weź go tylko galopem, a zobaczysz. Przecie to jest pewne, że leci na ciebie.
Magda nic już na to nie powiedziała, lecz postanowiła unikać Kornata.
Jednakże zaraz nazajutrz miała możność przekonania się, jak trudno jest postępować według ułożonego planu. Przedewszystkiem ten dzień, który miał się zaznaczyć tak ważnym momentem w jej życiu, zaczął się od straszliwej awantury w domu.
Pani Jasionowska została aresztowana.
Już od dłuższego czasu w domu była bieda. Komornik zajął cały gabinet dentystyczny i wszystkie meble. Na utrzymanie szły pieniądze pożyczane od służącej, która jednak pani do ręki ani grosza dawać nie chciała, gdyż obawiała się, że wszystko pójdzie na „kukaninę“. Wreszcie na dobitek złego wczesnym rankiem zjawiła się policja: okazało się, że panu Machotce, sublokatorowi zginęło z kufra dwanaście obligacyj dolarowych, stanowiących cały jego majątek. Mieszkanie wywrócono do góry nogami. Rewizja trwała przeszło dwie godziny. Pani Jasionowska w starym czerwonym szlafroku z rozwichrzonemi włosami miotała się z pokoju do pokoju, krzycząc, że to bandytyzm, że takiego wstydu nie przeżyje, że pochodzi z obywatelskiej rodziny i nie pozwoli siebie posądzać o kradzież. Po jej ziemistej twarzy spływały łzy i była z tem wszystkiem straszna. Magda byłaby gotowa przysiądz, że ta biedna kobieta nie zawiniła. Gdy jednak powiedziała to Zosi, ta, ponura i zimna, wzruszyła tylko ramionami. Służąca natomiast wygadała się przed policją, że widziała, jak pani Jasionowska dobierała klucz do nieszczęsnego kufra. Pozatem ów klucz, który do kufra pasował, znaleziono w ustępie za koszem z brudną bielizną. Wtedy pani Jasionowska zemdlała. Podczas przesłuchiwania Magdy wyszło na jaw, że nie jest ona tu zameldowana. Miałaby też duże przykrości. Na szczęście Zosia oświadczyła, że to jej koleżanka z teatru, która tu wcale nie mieszka, a tylko nocowała kilka razy.
Po aresztowaniu Jasionowskiej, Magda w każdym razie musiała wyprowadzić się. Ponieważ już dawniej zbliżyła się z Jolą Brandtmayerką, zaraz podczas próby w teatrze zwierzyła się jej ze swych kłopotów, a po próbie obie razem przewiozły walizkę i drobiazgi Magdy do mieszkania Joli. Było to znacznie dalej od śródmieścia, bo aż na Chocimskiej, ale o wiele sympatyczniej. Państwo Brandtmayerowie zajmowali sześciopokojowe mieszkanie. Właściwie dla siebie mieli tylko dwa pokoje. Resztę odnajmowali. Często jednak zdarzało się, że któryś z sublokatorskich był wolny. I właśnie dzięki uprzejmości rodziców Joli Magda zainstalowała się w jednym z nich. Sublokatorami byli tu przeważnie oficerowie z pobliskiego lotniska. Ponieważ jednak często otrzymywali nowe przydziały, a na ich miejsce wprowadzali się inni, było tu prawie jak w hotelu.
Pan Brandtmayer, niegdyś podobno kasjer z banku, obecnie zupełnie ślepy siwy staruszek nie ruszał się ze swego fotelu pod oknem, jego żona zapracowana od rana do nocy udzielała na mieście lekcyj gry na fortepianie. Domem rządziła właściwie służąca Weronika, młoda jeszcze, zdrowa kobieta, o szerokich biodrach i wielkich piersiach. Weronika przyjęła Magdę z nieukrywanem niezadowoleniem. Jej małe, przenikliwe oczy spoglądały z wyraźną niechęcią. I to odrazu zastraszyło Magdę, tembardziej, że wszyscy w domu jakoś jakby się potrochu lękali tej wielkiej silnej dziewuchy. Sama pani Brandtmayerowa, która umiała wydawać Joli polecenia stanowczym głosem, a mężowi odpowiadać jak dokuczliwemu dziecku, w stosunku do służącej zdobywała się tylko na prośby:
— Możeby Wercia zeszła po mleko?
Albo też:
— Dobrze byłoby, moja droga Werciu, żeby przeprać te firanki.
A Weronika na to mruczała:
— Sama wiem.
Jeszcze częściej wogóle nie raczyła odpowiadać. Najłaskawiej jeszcze rozmawiała z Jolą, nazywając ją, jak i wszyscy w domu poprostu Julcią, zato stawała się wesoła i chichotliwa, ilekroć obsługiwała sublokatorów.
Magda, rozstrzęsiona nerwowo po rannych przejściach na Złotej, obiecywała sobie, że z czasem potrafi jakoś zjednać Wercię. Tymczasem wystarczała jej troskliwość Joli, uprzejmość pani Brandtmayerowej i niezwykła dobroć staruszka, który co kilka minut wołał ze swego fotelu:
— Julciu! A możebyś twojej przyjaciółce zmieniła materac?
— Julciu! Czy tam szyba w narożnym wstawiona? Żeby jej nie wiało.
Magda rozczulona pocałowała go w rękę, a Jola musiała dokładnie opowiedzieć ojcu, jak Magda wygląda. Staruszek nie darował żadnego szczegółu, a że Jola aż przesadzała w pochwałach, w końcu orzekł:
— Tak, tak, wiem, jest piękna. Starsza siostra twojej matki, Julciu była kropla w kroplę taka póki nie umarła. Pamiętam, gdy przychodziła do mnie do Banku, jeszcze na Królewską, to wszyscy koledzy tak szeroko gęby otwierali!
I staruszek otwierał usta aż mu w szczękach coś trzeszczało. Potem zaczął opowiadać o żonie prokurenta, co urodziła trojaczki, o kolegach, o jakimś dyrektorze naczelnym panu Hormiszu, który trzymał — pierwszy w Warszawie — własny samochód, o teściu Hormisza, innym znowu bankierze, i tak bez końca.
Magda w rezultacie poszła do teatru tak późno, że nie miała już czasu wstąpić do mleczarni, by coś przegryźć, a w ciągu całego dnia zjadła tylko dwie czekoladki, któremi ją podczas próby poczęstowały siostry Stelli.
Z głodu, ze zmęczenia i ze zdenerwowania „sypnęła się” kilka razy, a pech chciał, że akurat wszędobylski dyrektor Cykowski był na widowni. W przerwie po „Zbójnikach”, gdzie z winy Magdy trzeba było opuścić bardzo efektowny moment, Cykowski wpadł za kulisy i, potrząsając swemi grubemi rękami nad jej głową, zaczął krzyczeć:
— Tobie gęsi paść! Za co ja wam płacę! Nie wymagam, żebyś miała co w głowie, ale niech do cholery te nogi, psiakrew!... Gdzie jest Karnicka?
Skakał dokoła rozindyczony i wrzeszczał bez przerwy. Na szczęście Magdy awantura odbywała się tuż pod drzwiami garderoby Kornata i właśnie podczas największego krzyku Kornat nawpół ubrany i nawpół ucharakteryzowany wypadł na korytarz.
— Czego się tu drzesz!? — wpadł odrazu na Cykowskiego. — Co za żydowska manjera! Bić ją będziesz czy co?
— Ona mi najlepsze numery psuje... — zaczął Cykowski. — Ja tego śmiecia mogę mieć tyle...
— Sam jesteś śmieć, g...niarzu! — ryknął Kornat.
— Uspokój się, Leonku, na miły Bóg, uspokój się — chwycił go za rękaw koszuli Michałek, który wyrósł jak z pod ziemi.
Nieco opodal przystanął jeszcze mały Kubicki. Inni przechodzili mimo, przyzwyczajeni do podobnych awantur.
— Za wiele sobie pozwalasz! — butnie zwrócił się Cykowski do Kornata i tupnął nogą dla dodania sobie fantazji.
— Pozwalam? Ja ci pozwalam, wiesz co? Żebyś mnie pocałował w...
Huknął na cały korytarz ostatnie słowo, zakręcił się na pięcie, spiorunował wzrokiem poczciwego Michałka i wszedł do swojej garderoby.
— Oj, trzymajcie mnie, bo ja mu mordę rozbiję — podskoczył Cykowski.
Magda korzystając z zamieszania wycofała się do „kurnika“, lecz tak tem wszystkiem była ogłuszona, że w następnym tańcu znowu sypnęła się aż dwa razy. Po przedstawieniu podeszła do Kornata i podziękowała mu za obronę. Wprawdzie on sam nieraz robił podobne awantury innym koleżankom, a za nią ujął się tylko dlatego, że na nią leci, ale w każdym razie postąpił ładnie.
Powiedział, że to drobiazg, i zaproponował, by wyszli razem. Zaczęła się przed nim usprawiedliwiać ze swoich pomyłek. Miała taką straszną historję zrana, później przeprowadziła się i w ciągu całego dnia nic nie miała w ustach. Kornat oburzył się na to i zaczął jej robić niby dziecku wymówki, że nie dba o siebie, że to skandal, że natychmiast musi coś zjeść. Odrazu przybrał ton opiekuna i zadecydował:
— Pójdziemy do mnie. Kolacja jest, a knajpy już tak mnie zmęczyły, że mój system nerwowy nie znosi wieczorem żadnego publicznego lokalu.
Magda potrząsnęła głową:
— To ja sama gdziekolwiek wstąpię.
— Niby dlaczego, dlaczego nie do mnie? — zatrzymał się w miejscu.
— Bo... bo... czy ja wiem... To niema sensu.
— Aha! Fumy!
— Nie fumy, tylko... sprawię panu kłopot. Nie, stanowczo nie.
— Panno Magdaleno! — powiedział z wyrzutem. — Niechże pani nie będzie zwykłą gąską. Przecież proszę jak kolega, jak przyjaciel!
— Kiedy... ja doprawdy...
Zaczęła się wahać. Istotnie o tej godzinie mogłaby wstąpić jedynie do jakiejś nocnej knajpy, gdzie wszystko kosztuje strasznie drogo. A pozatem samej też jakoś niewyraźnie.
— Chodźmy — nalegał — nie trzeba być taką mieszczką.
— No dobrze — zgodziła się.
Wsiedli w taksówkę. Kornat opowiadał o zaletach swego mieszkania: jest ciche, słoneczne, aksamitne.
Magda słuchała półuchem, rozmyślając na tem, że właściwie mówiąc, nic złego nie robi. Ostatecznie, cóż to wielkiego, że zje u niego kolację. Jest taka głodna. Nigdy w życiu nie była taka głodna. A pozatem on napewno nikomu nie powie, że była u niego. A jeżeliby i powiedział? Przecież to żaden wstyd.
Nie obawiała się, że Kornat zachowa się wobec niej nieprzyzwoicie. Od czasu „Hrabiny" był dla niej niezwykle dżentelmeński. Zresztą za dzisiejszą obronę powinna mu wywdzięczyć się zaufaniem. Ot, i teraz siedzi w taksówce zdaleka, nawet nie próbuje żadnego dotykania.
Mieszkał w willi na Wierzbnie. Zajmował górne piętro, trzy śliczne pokoiki i łazienkę. Pokazał jej zaraz na wstępie wszystko. Istotnie było tu czarująco. Na okrągłym stole przygotowana była zimna kolacja i jedno nakrycie. Drugie Kornat wydostał z szafy.
— No, czy bardzo u mnie groźnie? — zapytał z uśmiechem.
— Wcale nie.
— A moja miedziana królewna pomoże mi w gospodarstwie?
— Z przyjemnością.
Gospodarstwo polegało na przygrzaniu parówek i zaparzeniu kawy. Wszystko zresztą było już przygotowane.
Jadła z wilczym apetytem. Pili przytem jakąś słodką i bardzo przyjemną wódkę, a później wino i do kawy coś słodkiego i znowu wino. Kornat był dowcipny, wesoły i tak jakoś czuła się z nim dobrze, mniej obco, prawie po przyjacielsku, tembardziej, że wypili „na ty“. Obawiała się, że przy tym obrzędzie zechce pocałować ją w usta. Myślała o tem nawet z pewnem obrzydzeniem, za które zresztą robiła sobie wymówki, ale była zdecydowana. Kornat jednak postąpił bardzo pięknie: przyklęknął i pocałował ją w nogę. Wogóle był inny, niż wszyscy, kogo dotychczas znała. Może wynikało to z jego talentu, a może z lepszego pochodzenia.
Magdzie troszeczkę kręciło się w głowie i aż musiała hamować swój humor, by nie wydać się Kornatowi źle wychowaną. Kilka razy zabierała się do odejścia, ale dość łatwo ustępowała jego perswazjom. A pozatem wciąż pokazywał jej różne niezwykłe rzeczy: wspaniały gramofon, co sam zamieniał płyty, maszynkę do robienia papierosów, radjo, przybory gimnastyczne, kilkadziesiąt figurek Buddy i takich z wielu rękami. Czego on nie miał! Potem wydobył stosy fotografij z różnych swoich filmów, i z występów gościnnych na wielkich scenach dramatycznych, czytał urywki recenzyj. Cały tapczan, na którym siedzieli i cały dywan zasypany był wycinkami z gazet, fotografjami, albumami, gdzie tak porządnie i ładnie powklejano niektóre recenzje. Ogromna ich większość z entuzjazmem mówiła o Kornacie. Osobno jednak były zebrane i złe, uszczypliwe, niechętne. Te czytał z jakiemś szczególnem upodobaniem. Nagle stał się zły, przygnębiony smutny.
— Kto wie — powtarzał — może oni mają rację. Może wcale nie mam talentu.
— Ale cóż znowu! — protestowała.
— Może jestem zwykłym kabotynem, kuglarzem, pajacem.
Zrywał się i chodził zdenerwowany po pokoju, przeczesując rozstawionemi palcami swoją bujną czuprynę.
Pocieszała go jak umiała. Sama dolewała wina i piła z nim w nadziei, że to mu humor poprawi. Nigdy nie przypuszczała, by taki znakomity artysta mógł przeżywać podobne zwątpienia. Tembardziej mu współczuła. On tymczasem zaczął opowiadać o swojem życiu i był coraz smutniejszy.
Magda nie rozumiała wszystkiego, co mówił. Kręciło się jej w głowie i sama stała się smutna. Opowiadał o swoim biednym ojcu i Magdzie przypomniał się jej własny. Widziała go teraz jak żywego, gdy w długich białych kalesonach klęczy przed łóżkiem i odmawia pacierze głosem to wzmagającym się w pomruku, to zcichającym zupełnie, to znów rozbrzmiewającym głośno słowami: — „Bądź miłościw mnie grzesznemu, bądź miłościw mnie grzesznemu“... A poczciwa Adela ściele łóżko, chrzęści nakrochmalone prześcieradło i podłoga trzeszczy pod jej bosemi stopami, a w mieszkaniu pachnie naftaliną... Ojciec Kornata był doktorem i sam dostał pomieszania zmysłów, a Kornat został na świecie sam, beznadziejnie sam... I rzeczywiście cóż mu po hołdach publiczności, skoro naprawdę to go nikt nie kocha, nikt nie potrzebuje... Przecież to tak, jak i jej, Magdy, którą wypędzono z domu...
— ...i ta mała siostrzyczka, którą tak kochałem, która mi była światem całym... umarła... Na imię jej było Toli... I umarła...
W oczach Kornata zaświeciły się łzy. Nie ocierał ich, nie odwracał głowy, tylko tak patrzał przed siebie, a łzy ściekały mu po twarzy.
I Magda poczuła się sama ową ładną śliczną siostrzyczką, która umarła i też zapłakała, a on przytulił ją do siebie rozszlochaną i tak oboje płakali.
— Ja też jestem taka nieszczęśliwa... bardzo nieszczęśliwa — wśród łkania powtarzała Magda — ale pan... ale pan jeszcze więcej... jeszcze więcej.
Nie opierała się gdy ją zaczął całować po oczach, po policzkach, po ustach, tak, jak ją całowała Adela. Jak przez mgłę słyszała jego pocieszenia. Mówił, że teraz ona jedna, ona mu tylko została, jego miedziana królewna, jego złote szczęście, jego bratnia dusza, która zrozumie go, utuli, da zapomnieć o jego niepotrzebnem życiu, o wszystkich rozpaczach i zmartwieniach. On już nigdy szczęśliwy nie będzie, chociaż jak błazen, jak cyrkowa małpa, musi schlebiać tłumowi i miny robić ku rozweseleniu tego bydła, ale przed nią otworzył swoje serce, serce niczem zmięta, znoszona rękawiczka, niczem pusta szklanka, z której wypito jasne pachnące wino... Czyż ona, ta jedyna, ta najlepsza pożałuje mu, poskąpi swego współczucia?... Swojej litości?...
Magda trochę broniła się jego rękom, które zsuwały z niej sukienkę i gładkie, gorące głaskały jej ramiona.
Sama sobie wydawała się teraz niczem, jakimś drobnym niepotrzebnym przedmiotem, którego jedyną wartością jest to, że może, że powinien odpłacić się sobą samym za otwarte serce, za wielki ból i za wielkie uczucia tego sławnego i wielkiego artysty, którego nikt nie rozumie oprócz niej...
Kiedy zaczął rozpinać jej pasek od podwiązek wezbrała w niej znowu krótka fala oporu, lecz już wziął ją na ręce i, tuląc delikatnie, uniósł dokądś... A później wtulała się w miękką, chłodną pościel. Chciała zerwać się i uciekać. W tym pokoju było całkiem ciemno. Z ciemności szło jakieś niebezpieczeństwo. Usiadła na łóżku i wyciągnęła przed siebie ręce: dłonie oparły się o miękkie i ciepłe ciało.
Krzyknęła przeraźliwie i zerwała się jak szalona.
— Nie, nie... nie!... — wołała stłumionym głosem, przyciskając się do jakichś zamkniętych drzwi.
Nawet nie zrozumiała, co się z nią dzieje. Widziała tylko, że trzeba się bronić i że jest jej strasznie źle na świecie i że w głowie jej się kręci, że traci przytomność i jest bezsilna wobec tych rąk, co ją otaczają, wobec wstrętnego dotyku spoconego ciała i miękkich ust, obsypujących pocałunkami jej twarz, szyję, piersi...
— Nie odpychaj mnie, nie odpychaj — powtarzał zdyszany głos.
Zaczęła płakać i już sił nie miała całkiem.
— Dlaczego nie chcesz... Dlaczego?... — oblewał jej kark gorący oddech.
Znowu leżała na łóżku, ostatnim wysiłkiem zaciskając kolana, z trudem chwytając płucami powietrze, przygnieciona, niemal bezwładna.
Nieznośne, drażniące, ohydne uczucie przemocy targnęło jej ciałem, przeszywający ból zatrzepotał w spaźmie przerażenia wszystkiemi mięśniami i nagle uświadomiła sobie, że już się stało, bezpowrotnie...
Zmięta, zdrętwiała, do ostateczności wyczerpana nie czuła już pocałunków. Gdzieś w głębi zerwał się szloch. Przywarła do poduszki i płakała coraz ciszej aż zmęczenie wzięło górę i usnęła.
Obudził ją jakiś hałas. Dłuższa chwila upłynęła zanim zorjentowała się, że to huk przelatującego samolotu. W pokoju panował półmrok. Tylko przez rozchylone w kilku miejscach grube zasłony na oknach wdzierał się jasny, jaskrawy dzień. Spoczątku nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Bolały ją wszystkie członki, w ustach miała przykry kwaśny smak, pod czaszką ćmiło, a w żołądku była jakaś czczość. Przesunęła palcami po poduszce i nagle usiadła: uświadomiła sobie wszystko. W jednej sekundzie, lecz było to tak nieprawdopodobne...
— Przyśniło mi się — szepnęła głośno, by utwierdzić się w tem przekonaniu i rozejrzała się:
Na podłodze leżały części bielizny, a obok na łóżku, wciśnięte w miękką pościel wznosiło się i opadało w oddechu duże tłuste ciało odwrócone do niej plecami. Nagie i białe z wielką bronzową brodawką pod karkiem.
Przycisnęła dłoń do ust, by nie krzyknąć. Drżąc jak w febrze, ostrożnie wyszła z łóżka i zaczęła ubierać się. Minęło dobrych kilka minut, zanim poznajdywała wszystkie swoje rzeczy. Trzęsły się jej ręce, gdy zapinała zatrzaski. Nie wiedziała poco i dlaczego, ale musiała uciec stąd jak najprędzej. Gdy już była gotowa, zatrzymała się na chwilę, zawróciła, obeszła łóżko i pochylona przyjrzała się jego twarzy.
Prawy policzek spłaszczył się obok nosa utworzyła się tłusta fałda, z wpółotwartych ust ściekała na poduszkę ślina.
Magda wzdrygnęła się i przygryzając wargi wyszła do przedpokoju. Po pięciu minutach jechała już tramwajem.
W wagonie było zaledwie pięć czy sześć osób. Wszyscy na nią patrzyli, jakby dokładnie wiedzieli, co robiła tej nocy.
Zegar wskazywał dziesiątą. Nie mogła znieść tych spojrzeń i dlatego wysiadła na Placu Unji Lubelskiej. Zachciało się jej napić gorącego mleka. Wstąpiła do małej mleczarenki i usiadłszy w kącie usiłowała zebrać myśli, ale w głowie był ich taki natłok, że nie umiała dać sobie z niemi rady. Jedno powracało wkółko:
— Przecież nikt nie wie, nikt nie może wiedzieć.
I to ją trochę uspokajało. Ostatecznie utopić się ma zawsze czas. A jeżeli on komuś powie, to Biesiadowski musi jej pożyczyć rewolwer. Chyba ma rewolwer. Gdyby zabiła Kornata, toż byłby skandal! Proces i o niej cała prasa pisałaby, i fotografje, a on leżałby martwy, z taką tłustą fałdą koło nosa i ściekałaby mu ślina... Zakręciło jej w dołku i szybko przełknęła kilka łyków gorącego mleka.
— A jeżeli będę miała dziecko?...
Nieznacznie, tak, by z za lady nie zauważono jej ruchu, nacisnęła palcami brzuch. Teraz była nie wiadomo dlaczego, ale była całkiem pewna, że będzie miała dziecko. A nieraz słyszała, że kobieta zawsze wie, kiedy ma zostać matką. Wyjęła z torebki kalendarzyk, w którym podkreślała co cztery tygodnie daty. Mały czerwony kalendarzyk, co go dostała na Nowy Rok od Adeli....
W oczach Magdzie zakręciły się łzy. Wyłowią topielicę z Wisły i Adela będzie bardzo płakać, i Biesiadowski, a ojciec... Ten nie przebaczy... Nawet na pogrzeb nie przyjdzie. Taki ojciec!
Przez jedno mgnienie pomyślała, że przecie może Kornat zechce się z nią ożenić, ale na samą myśl chwyciło ją obrzydzenie, a zresztą on jest zawodowym uwodzicielem. I u różnych hrabiów bywa. Co dla niego taka girlaska, jedna więcej, jedna mniej...
Usiłowała zbudzić w sobie nienawiść do Kornata i pragnienie zemsty, czuła jednak tylko wstręt. I wstręt do siebie. Z obrzydzeniem patrzyła na swoje ręce, na twarz w lustrze. Przedewszystkiem wykąpać się. Wyszorować się. Gdyby mogła, zdarłaby z siebie skórę. Przeliczyła pieniądze: na kąpiel starczy. Przypomniała sobie zakład kąpielowy na Mokotowskiej.
Zakład był już otwarty. Wymyła się; to przywróciło jej równowagę. W każdym razie nikt nie wie, a za tydzień przekona się, czy ma zostać matką.
Było już prawie południe, gdy przyszła na Chocimską. Joli nie było w domu. Weronika, która otworzyła Magdzie drzwi, spojrzała na nią z pogardą.
— A nie mówiłam, że się znajdzie — krzyknęła na całe gardło, aż echo poszło po schodach — takie nie zginą.
— Dlaczego miałabym zginąć! — nieszczerze zaśmiała się Magda, czując, że się czerwieni.
— Toż mówię: taka nie zginie. Zawsze znajdzie się jeden czy drugi, co na noc weźmie.
— Nocowałam u ciotki — cicho i pojednawczo odpowiedziała Magda.
Lecz Weronika nie dała się ułagodzić:
— Widzielim już takie, co po różnych ciotkach nocują. A Julcia od rana lata z wywieszonym językiem po mieście. Szuka biedaczki. Takie czasy.
Uchyliła drzwi do jadalni i dodała:
— Nie mówiłam panu?... Co?... Znalazła się... Tfu!
Służąca zawróciła i, rozmyślnie potrącając Magdę swojem wielkiem biodrem, poszła do kuchni.
Magda zdjęła kapelusz i zbliżyła się do fotelu pana Brandtmayera.
— Dzieńdobry panu — zaczęła — ja bardzo przepraszam. Ja nocowałam u cioci... Na Lesznie. Przepraszam, że nie zawiadomiłam.
Jednak twarz pan Brandtmayera nie miała ani śladu wczorajszego uśmiechu.
— Szkoda, że pani nie zawiadomiła. Niepokoiliśmy się. Panienka w tym wieku powinna pamiętać, że podobne niezjawianie się jej na noc... Ech!...
Machnął ręką i dodał:
— Dziwny stał się świat...
I umilkł. Magda stała, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Chciałaby pójść do swego pokoju, lecz bała się spotkać Weronikę.
— Co ja zrobiłam... Co ja zrobiłam — myślała z rozpaczą. Staruszek opuścił głowę i milczał, nie mając widocznie ochoty na rozmowę.
— Może panu co przeczytać — zaofiarowała się nieśmiało.
— Nie, dziękuję pani — westchnął.
Już zdecydowała się wyjść, gdy przyszła pani Brandtmayerowa. Spojrzała na Magdę uważnie i chłodno, przywitała się zwyczajnie.
— Bardzo panią przepraszam — zaczęła Magda — podobno sprawiłam niepokój... Zanocowałam u mojej ciotki Zaklesińskiej na Lesznie, pod stoósmym...
— Tak?.. Właśnie chciałam z panią o tem pomówić — spokojnie odpowiedziała pani Brandtmayerowa — może pani pozwoli.
Wprowadziła Magdę do sąsiedniej sypialni, zamknęła drzwi i wskazawszy krzesło, zaczęła:
— Widzi pani... ja nie mam prawa wtrącać się do pani trybu życia. Ani prawa ani obowiązku. Skoro jednak przyjęłam panią pod swój dach, rzecz się nieco zmienia. Wiem, że w teatrze sposób życia jest dość... luźny. Wiem jednak również, że moja córka, jak zresztą i niektóre jej koleżanki, traktują pracę w teatrze poważnie, a przytem są... uczciwemi dziewczynami. Za jedną z nich miałam i panią. Nie mam podstaw do twierdzenia, że się myliłam. Jednak, proszę mnie zrozumieć, nie życzę sobie, by Jola nabierała podobnych zwyczajów.
— Cóż ja złego zrobiłam? — ze łzami w oczach zapytała Magda.
— Chcę pani wierzyć, że nic. Ale niedość jest postępować porządnie. Należy jeszcze postępować tak, by nie wyglądało to źle. Wobec siebie wystarczy mieć czyste sumienie, ale skoro się żyje wśród ludzi, trzeba też u nich mieć czystą opinję. Panienka w tym wieku, i to pracująca w teatrze, tembardziej musi dbać o to, a spędzanie nocy poza domem... Powtarzam: nie znam pani stosunków rodzinnych i już nie zamierzam w nie wnikać. Fakt, że pierwszą noc po zamieszkaniu u nas spędziła pani poza domem, zmusza mnie do oświadczenia, że niestety...
Rozłożyła ręce, a Magda wstała:
— Dobrze, proszę pani. Kiedy mam się wyprowadzić?
Głos jej drżał i pani Brandtmayerowa odpowiedziała znacznie miększym tonem:
— No, nie w tej chwili. Kiedy pani będzie mogła. Tylko jeszcze o jedno chcę panią prosić: niech ta rozmowa zostanie między nami. Czy dobrze? — Bardzo zależy mi na tem, by Jola nie dowiedziała się, że pani wyprowadza się od nas nie z własnej woli. Czy może mi pani to obiecać?
Magda wzruszyła ramionami:
— Jeżeli pani sobie życzy...
— Bardzo jestem pani wdzięczna za tę obietnicę. Może jej pani powiedzieć cokolwiek: że tu pani niewygodnie, że znalazła pani coś lepszego, coś w tym rodzaju...
Magda skinęła głową i szybko wyszła. Nie bardzo wiedziała, co z sobą robić. Tego dnia próby w teatrze nie było. W szkole pani Karnickiej o tej porze odbywały się lekcje rytmiki dla starszych kobiet. O pomówieniu z nią samą zatem nie mogło być mowy. Również o wynajęciu jakiegoś pokoiku na mieście nie było co marzyć. Sprawiła sobie dwie kombinezki i trzy pary pończoch, a najbliższe pieniądze przyjdą dopiero za pięć dni. Przy wynajmowaniu pokoju trzeba mieć przynajmniej na zadatek.
Jednak musiała się wyprowadzić z Chocimskiej koniecznie dziś. Za wszelką cenę. Wprost drżała na myśl ponownego zetknięcia się z panią Brandtmayerową, a zwłaszcza ze wstrętną służącą.
Kupiła jakiś dziennik i znalazłszy wolne miejsce na ławce w Alejach Ujazdowskich, starannie wynotowała z ogłoszeń szereg adresów. Wolnych pokoi ogłaszało się mnóstwo, ale wybrała takie, które mogły być tańsze: i zaczęła wędrówkę.
Jednak już po obejrzeniu piątego pokoju zniechęciła się do reszty. Przedewszystkiem były strasznie drogie, powtóre — jak przewidywała — żądano zapłacenia zadatku, a opłacenia zgóry, wreszcie wszędzie patrzono na nią nieufnie: żądano referencyj, pytano gdzie ma rodzinę, czy pracuje i gdzie.
Była i jeszcze jedna rzecz ważna: nie miała przecież żadnych dokumentów. Zatem mogła zamieszkać tylko tam, gdzie nie będą od niej żądali zameldowania się. Nie miała pojęcia, jak takie dokumenty można uzyskać, a ponieważ aż do siódmej rozporządzała kilku godzinami wolnego czasu, postanowiła odnaleźć Biesiadowskiego. On napewno wie, jak i gdzie wyrabia się podobne papiery.
Miała zapisany jego adres, lecz napróżno dzwoniła do drzwi. W mieszkaniu nie było nikogo. Iść zaś na Pragę do rzeźni, gdzie według informacyj dozorcy mógł teraz być, nie miała już sił. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zaczekać nań tutaj. Ostatecznie, mając trzypokojowe mieszkanie, mógłby jej odstąpić jeden. Napewno zrobi to z radością. Ba, całowałby ją po rękach za to. Oto człowiek, na którego zawsze może liczyć!...
Nagle zastanowiła się: czy teraz, po dzisiejszej nocy też? Co zrobiłby Biesiadowski, gdyby dowiedział się o tem?... Czy ona, Magda, wogóle ma prawo po tem, co zaszło w jej życiu, zwracać się do Biesiadowskiego?... Lub tembardziej wykorzystywać jego miłość?
— Nie, taka podła nie jestem... Nie, nie...
Czemprędzej odchodziła od jego kamienicy, by go nawet nie spotkać, by nie mieć pokusy.
Jednakże perspektywa spędzenia znowu nocy na włóczeniu się po mieście, w tramwajach i w ogrodzie Saskim byłaby zbyt straszna. Przez jedno mgnienie pomyślała, że ma inne, bardzo łatwe wyjście: Kornata, lecz już w następnej chwili doszła do przekonania, że wolałaby bodaj najgorsze, bodaj wrócić do państwa Brandtmayerów. Wspomnienie nocy i dzisiejszego ranka przejmowało ją zgrozą.
— Co ja zrobiłam, co ja zrobiłam — powtarzała wciąż w kółko.
Musiała mówić to dość głośno, gdyż jakiś pan obejrzał się za nią. Później stanął na rogu, przeczekał aż przeszła i znowu ją dopędził. Młody jeszcze brunet, w szarym eleganckim garniturze i w rogowych okularach.
Zrównał się z nią i lekko uchylając kapelusza, zapytał:
— Czy nie przeszkodzę?
— Owszem — odpowiedziała bez namysłu.
— A może zastąpię tego ducha, z którym pani rozmawia? Zapewniam panią, że będę się starał być równie miłym towarzyszem.
Magda przyśpieszyła kroku. Chciała mu odpowiedzieć niegrzecznie „odczep się pan“, ale wydał się jej jakoś bardzo szykowny i nie chciałaby w jego oczach uchodzić za ordynarną.
— I tak zresztą odczepi się — pomyślała.
On jednak był wytrwały.
— Zaręczam — powiedział — że wraca pani z biura, gdzie szef zrobił pani jakąś przykrość.. Nawet domyślam się jaką. Tak piękną kobietę, a raczej pannę, jak panią, muszą spotkać wciąż przykrości jednego tylko rodzaju: natarczywość, męskie natręctwo. Czyż nie mam racji?
Nic nie odpowiedziała, lecz on się nie zraził:
— Pomyślała pani, że ja też jestem takm natrętem?
— No, chyba.
— Nie. Myli się pani. Ja nie jestem taki: jestem gorszy.
Zaśmiał się swobodnie i wesoło.
— No, co pani szkodzi, że będziemy rozmawiali? Proszę zastanowić się: idziemy w jedną stronę, więc lepiej jest uprzyjemnić sobie drogę taką rozmową, która przecie pani do niczego nie zobowiązuje.
— Ale mnie nudzi — spojrzała nań wyniośle, jednocześnie stwierdzając, że ma bardzo ładne usta i zęby.
— O, zmartwiła mnie pani. A ja wyznaję zasadę: płacić dobrem za złe, i dlatego powiem pani, że jest pani zachwycająca. Nie wyobrażałem sobie, aby w jednej kobiecie mogło się połączyć tyle urody, świeżości, wdzięku i jednocześnie jakiegoś głębokiego dojmującego smutku. Wprost nie rozumiem, co mogło pani śliczną buzię wymodelowaną do wiecznego uśmiechu, aż tak zasępić?
Magda pomyślała, że istotnie musi wyglądać bardzo smutnie i nic nie odpowiedziała.
— Dlaczego pani nie chce ze mną mówić? — zapytał, a nie otrzymawszy odpowiedzi dodał: — Czy nie wzbudzam pani zaufania?
— Nie. Tylko wogóle ja z nieznajomymi nie rozmawiam.
— Och, przepraszam panią. To rzeczywiście karygodny błąd z mojej strony. Zaraz pani wszystko zamelduję: Więc imię: Jan; nazwisko — Piotrowski, zawód — inżynier; lat — trzydzieści dwa, adres — Milanówek, Leśna dwanaście; stosunek do wojskowości: podporucznik rezerwy, wzrost średni, oczy czarne, włosy też, znaków szczególnych brak.
Magda nie mogła powstrzymać uśmiechu, a on zapytał:
— Czy to wystarczy?
— Aż nadto.
— No, widzi pani. A mogę też zgadnąć, jak pani na imię. Mm... Napewno Marja? Co?... Zgadłem.
— Nie — uśmiała się — ja wiem, pan zobaczył „M“ na moim kapeluszu, a udaje pan takiego detektywa. Mego imienia pan nie zgadnie.
Zaczął zgadywać i przez Martę, Małgorzatę, Monikę i Marcelinę trafił na Magdalenę. Później zaczął opowiadać, że pracuje w przedstawicielstwie maszyn szwajcarskich, że mieszka z rodzicami w Milanówku, a obiady jada w Warszawie, bo nie opłaca mu się dwa razy jeździć. Doszli tak aż do placu Teatralnego, gdzie okazało się, że Magda nie ma nic do roboty i też jeszcze nie jadła obiadu. Po długich molestacjach bruneta dała się uprosić i weszli do dużej restauracji.
Magda była nawet zadowolona z tej znajomości. Ten Piotrowski musiał rzeczywiście być inżynierem, jak mówił, i pochodzić z lepszego domu. Rozmowny, uprzejmy, elegancki, a przytem taki naturalny.
Pod koniec obiadu przyznała mu się, iż tańczy w zespole Iwonek w Złotej Masce. Spostrzegła, że to go trochę rozczarowało, lecz, że starał się dalej robić dobrą minę. Dodała więc, że występuje od niedawna, że sama kiedyś bardzo źle słyszała o teatrze, ale później przekonała się, że tam wcale jest inaczej.
Brunet rozruszał się znowu, za żadne skarby nie chciał jej pozwolić, by zapłaciła za swój obiad. Sięgnęła zresztą do torebki niepotrzebnie, gdyż i tak nie miałaby na połowę rachunku.
Po obiedzie poszli do kina, a potem odprowadził ją pod teatr. Koniecznie prosił, by pozwoliła mu złożyć sobie wizytę w domu. Oczywiście nicby przeciw temu nie miała, ale nie mogła mu się zwierzać, że szuka mieszkania. Wreszcie umówili się na jutro po próbie przed teatrem.
Za kulisami było jeszcze pusto i ciemno. Magda już w kinie układała sobie plan rozmowy z Kornatem. Oczywiście, nie będzie mu robić żadnych wyrzutów. I płakać broń Boże. Wystarczy postawić kwestję jasno i poprostu: była pijana, popełniła straszliwy błąd, po którym ma tylko obrzydzenie. Powinien zrozumieć.
Tymczasem zaczęły schodzić się koleżanki. Przyszła też Jola i jak idjotka zaczęła głośno przy wszystkich wypytywać Magdę, co się z nią stało, dlaczego nie nocowała. Magda wystąpiła z ciotką na Lesznie, lecz wszystkie wybuchnęły śmiechem. Okazało się, że Rybowiczówna widziała ją wczoraj na ulicy z Kornatem. Jak na złość w tej właśnie chwili, gdy kpinkowano na ten temat, do „kurnika" zajrzał Kornat.
— Dobry wieczór — burknął od niechcenia i, zwracając się do Magdy, szepnął: — Wstąp do mojej garderoby.
Na szczęście stała tuż przy drzwiach i nikt tego nie dosłyszał, ale przecież zauważyły, że przyszedł, by jej coś powiedzieć. Zysmanówna wybuchnęła swoim ostrym śmiechem.... Misia Pichelówna syknęła:
— To świnia! Nawet kapelusza zdjąć nie raczył.
Po chwili zaś półgłosem zapytała Magdę:
— On się tobie podoba?
— Brrr — z niepodrabianym wstrętem wstrząsnęła się Magda.
— Wiedziałam, że nie jesteś głupia. I nie daj się zbujać. Uważaj. Odstaw go i już. Poco tu wścibia swoją mordę? Czego on chciał?
— Czepia się — wymijająco odpowiedziała Magda.
— A ty jego wont.
— Pewno. Tylko trudno.
— Bo co?
— Ile razy wychodzę, to się przywala.
— Czekaj, to wyjdziemy razem — z radością w oczach warknęła Pichelówna — już ja mu potrafię... Odprowadzę cię do domu. Powiadam ci, że szkoda cię dla takiego ćwoka.
Magdę raziła ta ordynarność Misi, ale teraz wdzięczna jej była za życzliwość. Misia była córką dozorcy domu z ulicy Zielnej. I Magdzie przyszło nagle na myśl, że może jej ojciec będzie mógł znaleźć w swojej kamienicy jakiś pokoik do wynajęcia.
— Dziękuję ci — zaczęła — ale nie masz mnie co odprowadzać, bo niema dokąd...
— Jakto?
— A no... Nie mieszkam nigdzie....
Pokrótce opowiedziała Pichelównie, że nie posiada dokumentów, że musiała wyprowadzić się od Zosi, a teraz od Joli.
— Dlaczego?
— Tak — odpowiedziała wymijająco.
— No więc? Gdzie zamieszkasz?
Wzruszyła ramionami.
— Czy ja wiem. Pod mostem.
— Głupia jesteś... — zamyśliła się Pichelówna — Cóż, do siebie nie poproszę. Mieszkamy w stróżówce. Samabyś nie chciała. Smród, ciasnota.
— Mnie tam wszystko jedno. Ale pewno twoi rodzice nie zechcą.
— Niby dlaczego?... Dasz parę złotych. Starzy na forsę łasi.
— Bardzo, bardzo jestem ci wdzięczna — ucieszyła się Magda.
Po chwili były na scenie.
Z wielkim trudem udało się Magdzie uniknąć rozmowy z Kornatem aż do końca pierwszego przedstawienia. W przerwie jednak dopadł ją, gdy mijała drzwi jego garderoby i wciągnął ją do środka.
— Dziewczyno, co to znaczy — załamał ręce — ty mnie unikasz!
— Nie mam przecie czasu — bąknęła.
— Dlaczegoś zrana uciekła?... Widzisz, jakaś niedobra. A ja tymczasem myślałem tylko o tobie. Patrz.
Z szufladki wydobył ozdobne pudełeczko i otworzył przed Magdą: wewnątrz była wąska złota bransoletka z żółtemi kamyczkami.
— To na pamiątkę — powiedział i chciał nałożyć bransoletkę Magdzie na rękę.
— Nie, nie — cofnęła się, — bo nie chcę.
— Dlaczego? — obraził się.
— Bo... nie chcę.
— Nie bądźże niemądra. Taki drobiazg, a patrz tu na odwrocie wyryta jest data. Chciałbym, byś ją pamiętała.
— Ale ja nie chcę. Przeciwnie, dałabym dużo, by o niej zapomnieć... Tak... zapomnieć jak najprędzej...
Obiecywała sobie zachować spokój, ale teraz, gdy patrzyła wprost na jego twarz, która wydawała się stokroć wstrętniejsza niż dawniej, nie umiała opanować wzburzenia.
— Byłam pijana i pan to wykorzystał — mówiła przerywanym głosem — to stało się wbrew mojej woli... Obrzydliwe... Rozumie pan, obrzydliwe...
Zaśmiał się pobłażliwie.
— Jaki z ciebie dzieciak, moja miedziana królewno! Każda tak mówi. Tak się wydaje po pierwszym razie. Ale przysięgam ci...
— Nie, nie. Proszę wiedzieć, że nigdy już więcej u pana nie będę i... i jeżeli w panu jest choć odrobina dobroci, proszę mnie nie zaczepiać. Bardzo o to proszę.
Miała łzy w oczach, lecz on zaczął się złościć.
Michałek, który przypadkowo zajrzał do garderoby został zwymyślany od „choler nie dających spokoju“, inspicjent Torbiak, który przyszedł przypomnieć, że spowodu choroby Pórzyckiej został zmieniony porządek programu, dowiedział się, że jest już trzecim idjotą, powtarzającym to samo. Kornat rzucał się po malutkiej garderobie, raz po raz chwytał Magdę za ręce, ciskał różnemi przedmiotami, wyrywał sobie włosy. Bransoletka została rzucona na podłogę i pognieciona obcasem, a Magda wciąż powtarzała swoje „Nie“.
Przestraszona i zakrzyczana uciekłaby stąd czemprędzej, gdyby nie obawa, że Kornat wybiegnie za nią z awanturą na korytarz.
Wreszcie po dzwonku musiał iść na scenę i to uwolniło Magdę. Po przedstawieniu wymknęły się razem z Misią bocznem wyjściem i szybkim krokiem skręciły ku Zielnej.
Magda dawniej nie utrzymywała z Pichelówną bliższych stosunków. Uważała ją za dobrą dziewczynę, uczynną koleżankę i zdolną tancerkę, lecz nie lubiła jej ordynarnego sposobu wyrażania się. Wszystkie w szkole przypisywały to stróżowskiemu pochodzeniu Misi i nawet dziwiono się, że w gimnazjum nie oduczono tej dziewczyny od podobnego chamstwa. Pichelówna bowiem, jedyna w całym zespole Iwonek, miała ukończone gimnazjum, a pozatem chodziła na jakieś kursy handlowe, póki nie zaczęła występować w Złotej Masce.
Opowiadano o niej, że ma narzeczonego, jakiegoś kolejarza, lecz Pichelówna zawsze zaprzeczała. Ubierała się bardzo skromnie. Prawie wszystko miała wyłatane i wycerowane; nigdy też, jak inne, nie przynosiła do teatru słodyczy, ani nie posyłała woźnego po kawę do cukierni. Ogólnie przypuszczano, że cały swój zarobek oddaje rodzicom i nie miano jej z tego względu za złe ani wytartego palta, ani przydeptanych pantofli.
Bramę otworzył ojciec Misi, krępy mężczyzna z siwiejącemi wąsami. W milczeniu wysłuchał objaśnienia córki, że przyprowadziła koleżankę, która nie ma gdzie nocować, a która będzie płacić złotówkę dziennie. Kiwnął głową i pobrzękując kluczami zawrócił do bramy, gdyż znowu ktoś dzwonił.
Stróżówka składała się z dwóch pokoi. W pierwszym, do którego schodziło się po trzech schodkach, było czyściutko i obszernie. Stół nakryty szydełkową serwetą, blacha kuchenna zasłonięta gazetami, nad nią półka z rondlami i w kącie wąska kanapa z czerwoną poduszką bez powłoczki i z kożuchem. Tu widocznie sypiał w nocy pan Pichel, by nie budzić nikogo, gdy szedł otwierać bramę. Podłoga ze zwykłych niemalowanych desek aż świeciła się od czystości. Na ścianach poprzypinane pluskiewkami wisiały w kolorowych papierowych ramkach powycinane z pism ilustracje.
Do drugiej izby wchodziło się znowu po trzech schodkach. Tu było ciaśniej. Stały trzy łóżka, komoda, wielka szafa i kołyska z małem dzieckiem. Na jednem łóżku spała pani Pichelowa ze swoją matką, na drugiem dwaj bracia Misi, jeden już dorosły mężczyzna i drugi chłopak lat około dziesięciu. Trzecie obecnie wolne, stanowiło własność Misi.
— Zmieścimy się, co Magda? — wzkazała Misia na łóżko.
— Ależ, naturalnie.
Pościel była czysta, z grubego chłopskiego płótna, łóżko niezbyt szerokie, ale też nie wąskie. Ich przyjście nikogo nie obudziło. Sapanie i chrapanie napełniało izbę jakemś bezpieczeństwem i spokojem. Było tu wprawdzie duszno i w powietrzu wisiał kwaskowy zaduch pieluszek, lecz Magda czuła się tak zmęczona, że nawet na to nie zwróciła uwagi. Rozebrały się przy smudze światła wpadającego z pierwszego pokoju przez otwarte drzwi. Później zeszły tam i umyły się przy zlewie. Stary Pichel leżał odwrócony plecami i chrapał głośno, poświstując miarowo.
— Ciasno tu u nas — powiedziała Misia — ale przyzwyczaisz się prędko.
— I pewno — niezdecydowanie odpowiedziała Magda.
— Rzeczy masz dużo?
— Gdzież tam, walizka i maleńki koszyczek.
— To się tu postawi — wskazała kąt za stołem — a teraz chodźmy spać.
Szorstka była i taka burkliwa, ale Magda miała dla niej teraz ogromną wdzięczność. Już leżąc przytuliła się do niej i pocałowała w policzek.
— Dziękuję ci, Misiu, jesteś bardzo dobra — zaczęła szeptem, lecz w odpowiedzi usłyszała tylko:
— Śpij i nie zawracaj głowy...
Na łóżku było twardo. Widocznie siennik od dawna nie był zmieniany. Pomimo to Magda zasnęła natychmiast.
Nie słyszała dzwonków spóźnionych lokatorów, ani chrapania śpiących obok, ani płaczu dziecka, ani krzątaniny, która rozpoczęła się tu wczesnym rankiem.
Obudziła się, gdy już było całkiem jasno. Misia widocznie wstała wcześnie, w izbie nie było nikogo oprócz starej kobiety, matki dozorczyni, która siedziała na stołku przy kołysce i karmiła dziecko z butelki. Łóżka były już zasłane i piętrzyły się na nich stosy poduszek.
Zdołu dochodził gwar rozmowy, zaś z podwórza hałas trzepanych dywanów. Widocznie musiało już być po dziewiątej, gdyż przed dziewiątą trzepać nie wolno.
Leżąc z zamkniętemi oczyma Magda zaczęła rozmyślać nad tem, co ma dalej robić. Tuła się po różnych obcych kątach, a przecież tu na dłużej nie zostanie. Nie po to zerwała z domem, by zejść do stróżówki.
Przypomnienie ojca napełniło ją rozgoryczeniem. Cała wina była przecież po jego stronie. Co będzie, jeżeli się okaże, że zostanie matką? Cóż w tem zawiniła?... Dlaczego teraz musi jak zapędzone zwierzę wycierać kąty po obcych, szukać noclegu w stróżówkach...
I zwolna ogarniało Magdę pragnienie zemsty, zwolna lecz coraz silniej. Jakże chętnie rzuciłaby teraz przed oczy ojcu swój upadek, swoją nędzę. Mało tego! Poszłaby na ulicę sprzedawać się byle przechodniowi, by całe Powiśle wiedziało, czem jest córka pana Nieczaja!
Pod zamkniętemi powiekami zarysował się wyraźnie obraz ojca: twarz sina, ponura, z sinemi workami pod oczyma i wielką pięść głucho bijącą w szerokie piersi i chrapliwy jęczący głos:
— Boże! bądź miłościw mnie grzesznemu!...
I zrobiło się Magdzie żal, strasznie żal tego surowego silnego człowieka, który tam, samotny i milczący cierpi przez nią. Jeszcze wszystko byłoby do naprawienia. Pobiegłaby, upadła przed nim na kolanach, zaklęłaby najświętszemi słowami, łzami polałaby jego ręce... Jeszcze wszystko byłoby do naprawienia, gdyby... gdyby nie tamta noc, gdyby nie zaczajona w niej samej bezlitosna groźba macierzyństwa. Teraz już nie ma prawa wrócić, nie ma prawa przysięgać. Nie zostało jej nic. Nic nie ma do stracenia i nic do odzyskania.
Jeszcze kilka dni, a później śmierć.
I śmierć Magdzie nie wydała się niczem strasznem. Zwykłe zakończenie. Umrze i wszyscy o niej zapomną. Wraz z życiem urwie się ta smuga żalu, co ją teraz za krtań ściska...
— Czego płaczesz? — usłyszała nad sobą zdziwiony głos Pichelówny i mocniej przywarła do poduszki.
— Nie płaczę — odpowiedziała cicho.
— No, nie bądź że warjatką. Gadaj!
— Tak sobie. Smutno mi się zrobiło.
Spróbowała uśmiechnąć się, lecz Misia powiedziała surowo:
— Wstawaj. Muszę łóżko posłać. I śniadanie zjedz. Tylko szybko.
Odwróciła się i odeszła, a Magda zerwała się z pościeli.
— Boże mój, Bożyczku — stęknęła staruszka do siebie i mocniej zachybotała kołyską.
Magda ubierała się prędko. Pomimo to z dołu przynaglał ją jeszcze głos Misi:
— Kawa ci stygnie!
— Już idę.
Na stole, z którego w rogu odsunięto serwetę, stał kubek kawy i leżały dwie pajdy chleba cienko nasmarowane masłem.
— Jedz — rzuciła Misia i poszła słać łóżko.
Przy płycie krzątała się tęga kobieta o gniewnej twarzy, pani Pichelowa. Magda nieśmiało podeszła i niezdarnie wybąkała, że przeprasza za kłopot.
— Kłopotu żadnego — obojętnie odpowiedziała kobieta — niech pani je.
Zaległo milczenie. Tylko wilgotny węgiel trzaskał pod płytą, a zgóry dolatywało energiczne wyklepywanie poduszek. Kawa była mdła i za słodka, a masło trochę nieświeże. Magda jadła, chociaż wcale nie była głodna. Bała się, by nie podejrzewano jej o grymasy.
— A rodzice pani gdzie mieszkają? — odezwała się niespodziewanie dozorcowa.
— Na Dobrej — po chwili wahania odpowiedziała Magda — tylko ojciec. Matka nie żyje.
— W Warszawie — twierdząco zauważyła dozorcowa.
— Tak, proszę pani.
— Miśku! Idziesz? — krzyknęła dozorcowa.
— Już.
Po chwili stróżówka opustoszała. Misia wyszła z matką, rzuciwszy na odchodnem Magdzie, że za godzinę — dwie wróci. Magda, zebrawszy okruszyny, umywszy kubek i łyżeczkę, sama zabrała się do mycia, bojąc się tylko, by kto nie nadszedł. Później, nie wiedząc, co ma z sobą robić, weszła na górę.
— A nie głodna panienka? — zapytała ją staruszka z nad kołyski.
— Broń Boże, proszę pani. O, jakie śliczne maleństwo — dodała nieszczerze, nachylając się nad kołyską.
Dziecko mogło mieć trzy lub cztery miesiące. Było blade i jakby obrzękłe. Rzadkie jasne włosy tłusto zwijały się kosmykami na wydętej czaszce.
— To wnuczka, czy wnuczek pani? — zagadnęła uprzejmie.
— Ho, ho!... wesoło zakrzyknęła staruszka — żeby wnuczek! Prawnuczek. Feliksa syn. Prawnuczek najdroższy. Sierotka moja maleńka.
— Jakto, sierotka?
— Ano, bez matki. Matka przy porodzie umarła. Biedactwo, nigdy piersi matczynej nie skosztuje. A Felek w tak młodem wieku za wdowca już jest.
— Tak młody — przyznała Magda, przypominając widzianą wczoraj w półmroku twarz szczupłego bruneta.
Staruszka łatwo rozgadała się. Znać rada z okazji, która zdarzała się jej rzadko. Bo i nie dziw. Sama już od siedmiu albo i ośmiu lat nie wychodzi — tyle co na dwór, na drugi koniec podwórza — nogi nie trzymają i słabość w całej osobie. Idzie — bywa — a tu przed oczami płatki, i czarne i czerwone, to i widzieć nie można, czy te parę kroków dojdzie. Nie to, żeby przystanąć i do kogo gęby otworzyć. Ludzie też głupi. Myślą: stara, stara, tylko bajdurzyć będzie. Nie ochota im ze starymi w rozmowę wchodzić, a głupi, bo stary nie darmo życie przeżył i więcej mądrości uzbierał niż po różnych książkach czy innych gazetach. W domu także samo. Latają wszyscy, śpieszą się, nikt miejsca nie zagrzeje. Dzieci, niby Pieter i Walercia, wiadomo, robotę mają. Trzy podwórza i siedem klatek schodowych. A nie bez tego, żeby tu rura nie pękła, a tam winda nie popsuła się, a znowuż, jak zeszłej niedzieli, złodziej na strychu. Caluteńką bieliznę od doktorostwa z frontu, z trzeciego — fiut. Wprawdzie i bielizna tam nie ażeby, ale zawsze. Połowa łatanej. Co druga sztuka to takie łaty!... A meldunki, a oporządek na dobudówce u kawalerów. Roboty jest. A wnuczki już na wielkie państwo wyrośli. Szkoły pokończyli. Dwie najstarsze, Marysia i Antosia zamąż poszły. Marysia nie byle za kogo, za oficera, w Modlinie teraz mieszka, Antosia, lepiej nie mówić: mąż mańwersację zrobił, to znaczy się kazionne pieniądze ukradł. Takie czasy. Biedaczka wałówki mu nosi, a sama niby te mebelki po jednym sprzedaje. Trzy jeszcze lata siedzieć będzie. A mówili urzędnik, urzędnik! Ważny urzędnik!... A chodził do Antosi i taki jeden kostropaty. Za montera w kanalizacji był. Porządny człowiek. Ale starej to nikt nie słucha. Że niby kostropaty. Co jest lepiej: kostropaty czy złodziej?...
— Pewno — przyznała Magda.
A staruszka znowu zaczęła narzekać, że jej rad nie słuchają. Zięć, znaczy się Pieter, swój, powiada, rozum ma i dzieci przymuszać nie będzie. Niech, powiada, każde się pościele, jak chce. Toż Felek tak zrobił. Podobała się mu ta Pawłowszczanka, że chuda, że taka w sobie szczuplutka. Ot i ma szczuplutką: porodu nie strzymała. Kobieta, żeby rodzić musi być obsadna w sobie i biedra, żeby byli, no! Widziane rzeczy, wdowcem w takiem wieku. Chłopak i uczciwy, i porządny, nie to żeby po rystoracjach albo co. Dzień-dziekski pracuje. U braci Pałkowskich na Nowym Świecie całą elektryczną kunserwację ma. Zarabia dobrze. A mówię mu: Poszukaj sobie, Feluś, drugiej żony, to tylko plecami ruszy i powiada:
— Nie w głowie mnie takie rzeczy.
To jakie rzeczy ma w głowie, jak o swego dzieciaka nie dba? Opiekę mu trzeba dać. Albo i Miśka. Z tą największe zmartwienie. W teatrze przedstawia za tę to gilsę, niech już! Ale aby z tem jejnem Frankiem nie zadawała się.
Tu staruszka osłoniła usta ręką, jakby się bała, by ktoś nie podsłuchał i zaszeptała namiętnie:
— To drań, łobuz, z samemi bandziorami chodzi. Na całą Wolę bandzior! Swoje dziewczyny na zarobek puszcza. Tak! Alfons jest, za suteryna przy dziwkach. Co i raz to w kreminale siedzi. A przyjdzie czasem, to pysk rozorany, że Boże mój! Nożownik. Raz to w nocy dzwoni:
— Dajcie skonać — powiada — bo mie zaślachtowali na ament.
— A jucha z niego to waliła niczem z wieprza. Ale takiemu to nic. Wylizał się. Drzwi to przez tydzień trzymalim zamknięte, bo te jego przyjaciele śturmowali. Dobić chcieli. A Miśka to dniami i nocami przy nim. Jak do rodzonego. Co zarobi, wszystko jemu na wódkę. Toż i żadnej rady słuchać nie chce. Nieraz jej mówię: — Ja tam, wnuczynko, w waszą setuację zagłębiać się prawa nijakiego pełnego nie mam, ale tobie poswojemu, postarykowsku, radzę: pluń jemu w mordę i z takim bandziorem nie zadawaj się. Bo teraz z tobą jak z jajkiem, a później też na ulicę popędzi!... To ona:
— Nie babci interes — powiada — sama wiem, co robię.
— A mówię pani, jeszcze się moje słowa, nie daj Boże, w prawdę obrócą.
Dziecko zaczęło płakać i staruszka zabrała się do kołysania, ale już po chwili znowu zaczęła narzekać na świat dzisiejszy, na dzieci i wnuki. Nawet taki Pawełek, co mu jeszcze mleko pod nosem nie obeschło, że do klas chodzi, to już myśli, że mądrzejszy od babki.
— Nikt nie chce ze starą gadać, nikt — wzdychała ciężko — at, póki co to maleństwo w kołysce leży, to słucha, ale rozumu swego jeszcze nie ma. A podrośnie, a wyhoduje go babka, to też pewnikiem ani gęby do niej otworzyć nie zechce.
Magda podniecona opowiadaniem staruszki, wprost własnym uszom wierzyć nie chciała. Jednak na każde zapytanie otrzymywała w odpowiedzi tyle szczegółów o owym narzeczonym Misi, że trudno było wątpić.
I nagle w oczach Magdy jej własne nieszczęście wydało się czemś nieskończenie małem. Teraz, gdy mogła już sobie wytłumaczyć wieczną ponurość Misi, wieczną jej szorstkość, zdawało się Magdzie, że ta dziewczyna jest wielką bohaterką. Oczywiście to było straszne: zakochać się w podobnym człowieku, ale żyć z tem, cierpieć i milczeć, to była sztuka nielada.
To też, gdy Misia wróciła, Magda patrzała na nią zupełnie innemi oczyma, co musiało zwrócić i jej uwagę, bo odciągnąwszy Magdę w kąt powiedziała:
— Pewno ci babka na mnie różnych rzeczy nagadała. Ale ty patrz! Nie bądź świnią. Prawda, czy nie prawda, nie rozpowiadaj w teatrze. Rozumiesz?
Magda, ma się rozumieć, najsolenniej przyrzekła o niczem nie mówić, jednocześnie zarzekając się, by o czemkolwiek wiedziała. Jednakże, gdy szły razem na próbę i gdy Misia znowu zaczęła ją podbechtywać przeciw Kornatowi, Magda nie wytrzymała:
— Ty wogóle musisz mieć bardzo złe zdanie o mężczyznach — powiedziała z naciskiem.
— Niby dlaczego?
— Tak... Niby przez tego twego.
Misia aż przystanęła,
— Słuchaj, Magda, ja wiem, co robię — zmarszczyła brwi — a ty gębę trzymaj na kłódkę.
— Czy ja coś mówię?... — oburzyła się Magda.
— Nie mówisz, ale myślisz. Myślisz, że taki Kornat jest sto razy lepszy od mojego chłopca. Tak myślisz, bo jesteś głupia. Gdybyś go kochała, to byłby lepszy od tysiąca, od stu tysięcy innych... Choćby cię bił i poniewierał. Rozumiesz? Na miłość niema sposobu. Ale ty?... Z ciebie jeszcze taka smarkula. A może i wogóle nigdy nie dowiesz się, co to miłość. Dajmy spokój.
Magdę głęboko zastanowiły te słowa. Rzeczywiście Misia była starsza, ale nie w tem tkwiła różnica. Poprostu była inna. Jakaś poważna i taka zaciekła. Niktby jej nie zaczepił w teatrze, bo rzuciłaby mu się do oczu. I nikomu nie starała się przypochlebić ani nawet podobać. Na każdego patrzyła wilkiem. Widocznie nie zależało jej ani na występach, ani na karjerze. Zupełnie inaczej niż Magdzie, która w żadnym razie nie umiałaby żyć bez ludzkiej sympatji, bez tego, żeby jej nie lubiano, bez podobania się nietylko mężczyznom, lecz i kobietom. A powtóre musiała myśleć o karjerze. Przecie to był jej cel życia. Dla karjery gotowa była na wszystko. No, niezupełnie. Byle nie Kornat i wogóle nie mężczyzna. Na samą myśl, że mogłaby znowu naga znaleźć się z kimś w łóżku, ogarniało ją niewypowiedziane obrzydzenie. Z takim naprzykład Bończą to byłoby mniej wstrętne, ale też nie do wytrzymania.
— Widocznie trzeba się kochać tak, jak Misia, albo jak Paula w swoim gigolaku — sformułowała sobie — żeby można było to znosić.
Wytłumaczalne jeszcze było, że żony sypiają z mężami, lub że taka Białkówna, czy inne robią to dla pieniędzy. Ale dlaczego kłamią, dlaczego opowiadają, że to jakaś rozkosz!... Chyba dlatego, że im wstyd, więc udają, że robią to dla przyjemności.
Pocałunek to inna rzecz. Jeżeli mężczyzna jest przystojny i ma ładne usta, a głównie zęby, to całowanie się może być przyjemne. No, i jeżeli lubi się tego kogoś. A najlepszy dowód, że o sypianiu z mężczyzną kobiety opowiadają bajki, to siostry Stelli. Żadna z nich nigdy nie zadaje się z mężczyznami.
Tu Magda wpadła na doskonały pomysł: postara się zbliżyć do starszej z sióstr Stelli, do Kiry Woszczyńskiej i wypyta ją o wszystko.
Na progu „kurnika“ Magda stanęła jak skamieniała: na półce przed jej lustrem stał ogromny kosz kwiatów. Koleżanki przyjęły ją śmiechem:
— Patrz, Kornat szaleje!
— Ze sto złotych musiał wybulić!
— I jaki „anonimowy wielbiciel“, nawet się nie podpisał.
Magda wzruszyła ramionami:
— Ależ to napewno pomyłka. To nie dla mnie.
Na to Staśka Żukowska odczepiła z kosza kartkę i przeczytała głośno:
— „Miedzianowłosej królewnie — pannie Magdalelnie Nieczajównie“:
— Miedzianowłosa! O ty miedzianowłosa jutrzenko!... — zadeklamowała Zysmanówna.
— Uwiodłaś naszego Apolla na glanc!
— Czego się czepiacie! — krzyknęła nagle Misia Pichelówna — czego od niej chcecie? Czy ona winna, że ten bęcwał Kornat przylepił się do niej?
— Odeślij mu kwiaty — powiedziała Zosia Jasionowska.
— Tak, tak! Powinien dostać po nosie.
Odrazu wokół Magdy zrobiła się masowa narada. W rezultacie uchwalono, że Magda dla dania psztyczka w nos Kornatowi rozda wszystkim róże w teatrze. Kornat się wścieknie, gdy przyjdzie na próbę.
Magda pod presją uchwały, chociaż nie bez pewnej obawy, że może to jej w teatrze zaszkodzić, róże rozdała, ale Kornat „nie wściekł się", gdyż na próbę wogóle nie przyszedł. Napewno uwiadomiłby go ktoś usłużny o całej historji wieczorem, ale przyjechał bardzo późno, tak, że ledwie na swój występ zdążył.
I tu zrobiła się awantura, lecz zupełnie o coś innego.
Mianowicie, podczas występu z Iwonkami Kornat ni z tego ni z owego zamiast śpiewać po kolei do każdej z nich, odrazu podszedł do Magdy i śpiewał tylko do niej. Na scenie wskutek zmiany figury powstało lekkie zamieszanie. Publiczność jednakże mogła się w tem nie spostrzec, gdyby nie to, że Kornat najbezczelniej w świecie zmienił tekst piosenki. Chcąc nie śpiewać do dwunastu, lecz do jednej, musiał to zrobić, lecz jakoś wyszło niezgrabnie i śmiesznie. Publiczność zaczęła kaszlać, szurgać nogami, a nawet śmiać się.
Po kurtynie nie było wcale braw, zaś za kulisy wpadł czerwony ze złości Cykowski i autor piosenki, redaktor Czubarek, który wypadkiem, jak na nieszczęście, był tego dnia na sali.
Zrobiło się istne piekło. Korzystając z zamieszania Magda czemprędzej uciekła do „kurnika". Już na scenie była w strachu. Gdy Kornat wszystko przekręcił i oczy całej widowni skierowały się na nią, dostała takiej tremy, iż wyleciały jej z głowy doskonale przecie wyuczone ewolucje. Stała nieruchoma, coraz bardziej czerwona.
W „kurniku" też podniósł się harmider. Jedne oburzały się, inne wybuchały śmiechem. Pani Iwona wyleciała na korytarz, gdzie redaktor Czubarek krzyczał przejmującym dyszkantem:
— Ja sobie wypraszam! To skandal! Zrobiłeś ze mnie kretyna! W tem za grosz nie było ani rymów, ani sensu!
— Ty sobie za wiele pozwalasz — wtórował zachłystujący się głos Cykowskiego.
W ogólnym hałasie nikły wykrzyki Kornata. Na korytarzu zrobił się tłok, w którym napróżno miotał się inspicjent Torbiak, głosem rozpaczliwym wywołując tych, którzy występowali w kolejnym skeczu:
— Ja przez was karę za opóźnienie zapłacę! Do choroby z takim bałaganem!
Do garderoby Iwonek wpadł Bończa. Wargi mu drgały ze złości:
— Gdzie ona jest?! — huknął.
A gdy Magda nieśmiało wysunęła się naprzód, obrzucił ją pogardliwem spojrzeniem:
— Po przedstawieniu masz się zgłosić w kancelarji. Nam nie potrzeba załatwiania waszych fizjologicznych potrzeb na scenie. Psiakrew!
Huknął drzwiami, a Magda rozpłakała się. Nikt jej nie pocieszał, bo zgóry było wiadome: dyma. Podniosła się natychmiast zbiorowa dyskusja. Wszystkie zgadzały się, że to wielka niesprawiedliwość, żeby Magdę wylewano za bezczelność Kornata. Ale nie było na to rady.
Prawie wszyscy aktorzy zagadywali Magdę, dopytując się, co i dlaczego się stało. Wszyscy byli zadowoleni z jednego, że Kornat zblamował się i że przytarto mu nosa. Natomiast nikt nie wątpił, że i Magda zasłużyła na potępienie. Uważano ją za kochankę znienawidzonego kolegi, którego bufonada i opryskliwość niejednemu dały się we znaki.
Do kancelarji Magda szła, jak na ścięcie. Zastała tu dalszy ciąg awantury. W okropnie zadymionym pokoju Cykowski, Bończa, Michałek, kapelmistrz Czopski, redaktor Czubarek i jeszcze jeden autor od skeczów, Nieklasiński; sprzeczali się i skakali sobie do oczu. Na Magdę nikt spoczątku nie zwrócił uwagi. Dłuższą chwilę stała pod drzwiami, aż Cykowski dostrzegł ją i wrzasnął:
— Czego?!
— Pan Bończa kazał mi... — zaczęła.
— Tak, tak — potwierdził Bończa — chodźno.
Przeszli do drugiego pokoiku, wypłaszając stamtąd woźnego, zajętego obliczaniem bilonu.
— Pytam ciebie, co ty wyprawiasz? — zaczął Bończa — od paru miesięcy jesteś w teatrze, a pozwalasz sobie na djabli wiedzą co!
— Kiedy ja, panie dyrektorze... — próbowała bronić się.
— Co ty? Co ty?... Nie wystarcza wam łóżko?... Więc używajcie sobie pod łóżkiem, na dachu, w tramwaju, psiakrew, ale nie na scenie! Rozumiesz!? Ja na to nie pozwolę!
Magdzie zakręciły się w oczach łzy, a gardło tak ścisnęło, że słowa wydobyć nie mogła. Za co, za jaką winę miała znosić to wszystko i to od niego, od Bończy, od jedynego człowieka w całym teatrze, od jedynego w Warszawie, dla którego czuła najwięcej sympatji.
Bończa tymczasem w dalszym ciągu wymyślał jej nie przebierając w słowach, zjadliwie, bezlitośnie. Wreszcie powiedział:
— Na ten raz ci daruję. Twój najdroższy uparł się, że zerwie kontakt, jeżeli się ciebie wyleje. Ale na przyszłość uważaj!
Magdzie krew uderzyła do głowy:
— Ja nie chcę! — wybuchnęła.
— Czego nie chcesz? — spojrzał na nią ze zdumieniem i lekceważeniem.
— Nie chcę zostać! Wolę pójść na ulicę.
— No, na to masz zawsze czas — zrobił dowcipną minę, ale Magda już tego nie słyszała. Ogarnęła ją wielka złość i żal. Sama nie zdawała sobie zbyt dobrze sprawy z tego, co mówi. Słowa wyrywały się z niej same. Nie chce, nie ma zamiaru zostać w teatrze, gdzie jest taka niesprawiedliwość, gdzie taki bałwan, taki kabotyn, jak Kornat, czepia się, urządza różne hece, a później z jego łaski ona, nic nie winna, ma przykrości. Ona pluje na jego łaskę i na niego, ma do niego wstręt i żeby Bończa nie myślał, to niech zapyta, co zrobiła z kwiatami, które od Kornata dostała, i te róże, co w garderobie Bończy postawiła, to też z tego kosza, a on, oczywiście, nawet zauważyć ich nie raczył: traktuje ją, jak psa. I za co? Za co?...
Trzęsła się cała, a po twarzy spływały jej łzy. Szeroko otwartemi oczami już niemal z nienawiścią patrzyła wprost w oczy zaskoczonego i nagle znieruchomiałego Bończy. Musiała krzyczeć bardzo głośno, gdyż nawet w sąsiednim pokoju za chwilę zapanowała cisza.
— Wiesz, mała — odezwał się niespodziewanie spokojnym głosem Bończa — że ty masz pierwszorzędne warunki głosowe?... I ekspresję!
Nie zrozumiała, co do niej mówił. Ponieważ zaś nie czuła się pewnie na rozedrganych nogach, oparła się o drzwi. Aż wstrząsnęła się, gdy uczuła na głowie dotyk jego ręki:
— Więc to od ciebie te róże? — zapytał tonem tak ciepłym, jak ten, którego używał w konferensjerce.
— Odemnie — zaszlochała.
— Bardzo pięknie... Jakie ty masz miękkie włosy. To rzadko się zdarza. Rude włosy zwykle bywają szorstkie. To naturalny kolor?
— Tak — uspokajała się, lecz wciąż nie odrywała rąk od twarzy.
— Więc ty nie żyjesz z nim?
— Nienawidzę go — odpowiedziała szczerze.
— No, to już dobrze. Nie płacz. Czego się mazgaisz? Idź już do domu. Dowidzenia.
Bez ceremonji wziął ją dwoma palcami pod brodę i lekko, bez nacisku, pocałował w same usta.
— Dowidzenia — powtórzył — a ty masz naprawdę dobry głos i silną ekspresję. Uczyłaś się śpiewu?
— Nie — potrząsnęła głową — ale śpiewam trochę.
— No, dobrze... Hm... Od premjery będę miał trochę wolnego czasu. Przypomnij mi się wówczas. Zobaczymy. A teraz zapudruj nos, dobranoc.
Przed teatrem spotkała Biesiadowskiego. Nie widziała go już od kilku dni. Ostatnio był u niej, gdy mieszkała jeszcze na Złotej. Zaczął opowiadać o ojcu, o swoich interesach, o swojej tęsknocie za nią.
— Nawet pan mnie nie zapytał — zirytowała się, gdy już stali przed bramą na Zielnej — czy nie jestem głodna.
— Jezusie! — klasnął rękami. — Toż trzeba było powiedzieć! Chodźmy!
— Nie!... — uparła się. — Nie zapytał pan też, co się ze mną dzieje? A szkoda. Dowiedziałby się pan może czegoś ciekawego. Ale pan tylko o sobie myśli.
— Panno Magdalenko! — zawołał z wyrzutem.
— Tak, tak — nie dała mu dojść do słowa — nawet nie zainteresował się pan, dlaczego idziemy tu, nie na Złotą!
— Tak jakoś zagadałem się...
— Nie, mój drogi panie. Otóż dowiedz się pan, że idę tu na noc do swego kochanka. Dowidzenia.
Właśnie dozorca otworzył bramę, i Magda, nawet nie obejrzawszy się na Biesiadowskiego, weszła.
Nie wiedziała dlaczego, ale sprawiało jej jakąś dziką przyjemność znęcanie się nad tym człowiekiem. Może gdzieś podświadomie miała do niego żal za to, że był takim fajtłapą, że nie był inny.
W stróżówce już wszyscy spali, oprócz Miśki, której nie było jeszcze w domu. Musiała pójść do tego swego. Przy łóżku stała walizka Magdy, sprowadzona przed południem przez młodszego brata Miśki z ulicy Chocimskiej od Joli.
Magda rozebrała się, umyła się i położyła od ściany. Teraz dopiero mogła zebrać myśli. Awantura w teatrze w rzeczywistości mogła dla niej obrócić się tylko na dobre. Bończa obiecał po premjerze, kiedy będzie miał więcej czasu, zająć się nią. Przypomniała sobie, że w nowej rewji nie bierze udziału Rena Turska, która z dniem premjery wyjeżdża na południe Francji. Wyglądało to tak, jakby Bończa czekał jej wyjazdu, by zainteresować się Magdą.
W każdym razie postanowiła nikomu nie wspominać o swoich nadziejach. Jeżeliby w końcu nie dano jej numeru solowego, ośmieszyłaby się tylko raz na zawsze.
Nazajutrz umyślnie przyszła na próbę wcześniej: za ostatnie dwa złote kupiła trzy piękne ponsowe róże i zaniosła do garderoby Bończy. Jeżeli domyśli się, że to od niej, będzie miała dobrą wróżbę na przyszłość.
Bończa jednak nie domyślił się, a przynajmniej nie powiedział o tem Magdzie. Jednak w jego zachowaniu nastąpiła zmiana. Przedewszystkiem przywitał się z nią; czego dawniej nie robił, pocałował ją w rękę, trochę od niechcenia i patrząc w inną stronę, ale zawsze i to już było coś.
Kornat na próbie miał zajście z Malskim, który nie umiał w porę czegoś tam powiedzieć i wskutek tego skecz próbowano aż dziesięć razy. Zirytowany, nawymyślał mu od idjotów i pchnął tak, aż Malski potknął się o drabinę i upadł.
— Jak pan może! — krzyknęła Magda, wprost pragnąc wszcząć z Kornatem awanturę, lecz on odrazu uspokoił się, zaczął tłumaczyć się przed Magdą i nawet przeprosił Malskiego.
— Widzisz, moja miedziana królewno — pociągnął ją za rampę — dla ciebie jestem gotów znosić nawet upokorzenia.
— Niech pan mnie puści — szarpnęła się śmiało — ładnie mnie pan wczoraj urządził.
— Kocham cię.
— Pan? — wzruszyła ramionami.
— Przed całą salą, przed całym światem mogę to powiedzieć. Chcesz?... Dziś na drugiem przedstawieniu zrobię taki kawał, że Cykowskiego szlag trafi, a tego drugiego gudłaja, Czubraka, na noszach wytransportują.
— A niech pan robi, co się panu podoba — odpowiedziała opryskliwie — cóż to mnie obchodzi?
On jednak zbyt zajęty był swoim planem:
— Ułożyłem sobie nowy tekst. Zobaczysz.
— Nic nie zobaczę, bo mnie przez pana omal nie wyleli.
— Nie bój się — zaśmiał się — niechby się ośmielili!
— Ale ja nie chcę, rozumie pan, nie chcę. Niech pan mnie da spokój — wybuchnęła.
Spojrzał na nią, jak na warjatkę, a ponieważ właśnie Bończa dał znak orkiestrze i Iwonki uformowały się na scenie w gotowości do próby, dorzucił tylko:
— Czekam po próbie. Pojedziemy do Wilanowa.
Tu już Magda postanowiła dać mu dobrą nauczkę. Ponieważ ostatnie słowa Kornata słyszały wszystkie koleżanki, przebierając się w garderobie oświadczyła:
— Wyjdźmy razem, a zobaczycie, jak z nim pojadę.
Pamiętała dobrze, że umówiła się z inżynierem Piotrowskim i była przekonana, że czeka na nią przed teatrem. Nie zawiodła się.
Obrazek zrobił się pierwszej klasy: Kornat siedząc w swoim wozie, gdy tylko zobaczył Magdę, wychodzącą z bramy, gościnnym ruchem otworzył drzwiczki samochodu.
Magda jednak ani spojrzała w jego stronę, natomiast z uśmiechem zawołała na stojącego przy brzegu chodnika inżyniera Piotrowskiego.
— Panie Janku! Jestem!
Widzieli to wszyscy! Przynajmniej połowa zespołu. Kornat z furją zatrzasnął drzwiczki. Takiego afrontu nie doznał jeszcze w teatrze nigdy. A należało mu się oddawna.
Magda, trochę podniecona zajściem i ubawiona wściekłością Kornata, niemniej była rada, że inżynier Piotrowski widział na własne oczy, jak taka zwykła girlaska Magdalena Nieczajówna, może mieć w nosie znakomitego gwiazdora.
Na inżynierze scena ta, w której początkowo nie zorjentował się, zrobiła jednak rzeczywiście wielkie wrażenie.
— Doprawdy, bardzo mi przykro — powiedział takim tonem, jakby mówił, że mu jest bardzo przyjemnie.
— Dlaczego? — śmiała się Magda.
— Zdaje się, że pani obraziła Kornata. To był Kornat, prawda?
— Tak, i cóż z tego?
— I to przezemnie! Nie żałuje pani tego?
— Ani trochę.
— Bardzo, bardzo jestem pani wdzięczny — powiedział cicho.
Znać było, że czuł się trochę zmieszany, a nawet zaniepokojony.
— Niech się pan nie boi — z odrobiną złośliwości odezwała się Magda. — To pana do niczego nie zobowiązuje.
Zaczerwienił się:
— Ale, panno Magdaleno, co też pani mówi.
— Mówię, co myślę, a myślę, że pan obawia się, że ja za to wylecę z teatru i pan będzie niejako odpowiedzialny. Otóż niech pan wie, że i tak zrobiłabym tosamo, gdyby nawet pan tu na mnie nie czekał.
Powiedziała to dość ostro i dla zahamowania złego wrażenia uśmiechnęła się doń najczulej, jak umiała. I tak zresztą wiedziała, że jej nie uwierzył.
— Mężczyźni są straszliwie zarozumiali — pomyślała.
Poszli znowu razem na obiad. Piotrowski był niezwykle uprzejmy i miły. Po obiedzie wybrali się na spacer do Łazienek, by zobaczyć czerwień liści jesiennych, któremi inżynier tak się zachwycał.
Niestety zaczął padać deszcz, wstąpili więc do dużej eleganckiej kawiarni. O tej porze pusto tu jeszcze było i po zasłanej dywanami sali uwijali się tylko kelnerzy w białych kurtkach.
Piotrowski ni z tego ni z owego zaczął mówić o sobie i o swojej narzeczonej. Kochał ją bardzo, ale podwóch latach narzeczeństwa doszedł do przekonania, że nie będą ze sobą szczęśliwi. Ona, zapalona tenisistka, wciąż myśli tylko o swoim sporcie. Gdy tylko ma jakiś mecz w Krakowie, w Poznaniu czy zagranicą, to wyjeżdża, czasem nawet bez pożegnania. To jej świat, jej żywioł. A on chce inaczej. Chce, żeby po powrocie do domu zastawać tam zawsze żonę, żeby ona nie miała osobistego życia, tylko żyła życiem jego, jego zainteresowaniami, upodobaniami, pracą. Dlatego nie pasują do siebie i zerwą. To konieczność.
Później pokazywał Magdzie jej fotografje i scyzoryk, jaki od niej dostał i zegarek, który miał po swoim dziadku, i list z jakiejś wielkiej firmy, proponujący mu stanowisko wicedyrektora w Sosnowcu. I mówił, że propozycji nie przyjmie. Przy tej sposobności Magda dowiedziała się szczegółowo, ile zarabia, ile miałby pensji i tantjemy w Sosnowcu, jakie tam są stosunki, i moc innych rzeczy.
Wynikało z tego, że przeniesienie się do Sosnowca byłoby dla Piotrowskiego doskonałym interesem. Zaczęła więc namawiać go do przyjęcia tego stanowiska.
— Przecież to doskonały dla pana interes. Niechże pan nie będzie dzieckiem — oburzyła się, gdy jej argumenty nie przemawiały mu do przekonania. — Jakże można odrzucać coś tak korzystnego: i pieniądze i stanowisko, i taką wspaniałą perspektywę karjery!
I rzeczywiście nie mogła zrozumieć wahań Piotrowskiego. Dla jakichś sentymentów rodzinnych, dlatego, że lubi Warszawę! Cóż za lekkomyślność.
Zapaliła się tak tą dyskusją, że nawet nie zauważyła starszego pana, który stojąc tuż obok kłaniał się im z uśmiechem. Okazało się, że był to wuj Piotrowskiego, pan Godziński, prezes towarzystwa asekuracyjnego „Remo“. Magda codziennie idąc do teatru, mijała olbrzymi gmach Towarzystwa „Remo“ i teraz była trochę onieśmielona poznaniem samego prezesa tej olbrzymiej instytucji. Okazało się jednak, że prezes był niezwykle miłym towarzyszem. Szczupły, przystojny, wysoki, z siwemi włosami, przypominał Magdzie jej wyobrażenia o angielskich lordach.
Wuj Piotrowskiego zaczął Magdę obsypywać komplementami i żartobliwie gorszyć się, że taka urocza niewiasta może znosić towarzystwo podobnego gołowąsa, jak jego siostrzeniec. Zupełnie co innego mężczyzna starszy, solidny, doświadczony, umiejący ocenić te skarby urody i wdzięku.
Wkrótce panów starszych i solidnych znalazło się więcej. Mianowicie przyszedł przyjaciel prezesa Godzińskiego, dyrektor Balzer, pulchny okrąglutki jegomość, zażywający wciąż jakieś pachnące eukaliptusem pastylki, które miały odzwyczaić go od palenia, znany jubiler Reszke, też siwy i zażywny starszy grubasek, jego brat, którego raz nazywano ministrem, a raz Basiulkiem i jeszcze jeden pan, też dyrektor banku, o śmiesznem nazwisku Stęposz, ale jeszcze bardzo przystojny i niezwykle dowcipny.
Okazało się że jest to ich godzina i że codziennie o tej porze schodzą się w kawiarni, jako starzy przyjaciele lub koledzy. Inżynier Piotrowski był widocznie niezadowolony z ich towarzystwa. Często spoglądał na zegarek i pochrząkiwał. Magda natomiast oswoiwszy się szybko z nowymi znajomymi, była uszczęśliwiona ich obecnością. Tak właśnie tak wyobrażała sobie wyższe sfery, ludzi żyjących dostatnio, pięknie i wygodnie, umiejących ładnie mówić, jeżdżących własnemi limuzynami, mieszkających w olbrzymich pałacowych mieszkaniach i jeżdżących zagranicę dla własnej przyjemności.
I ona podobała się tym panom. Odczuwała to całkiem wyraźnie z ich spojrzeń, z uśmiechów, ze sposobu zwracania się do niej. Nie było w tem natarczywości, tak znanej u różnych mężczyzn kręcących się za kulisami, ani lekceważenia. Traktowali ją, jak wielką damę, chociaż zaraz na wstępie i bez ogródek, powiedziała, gdy dyrektor Stęposz mówił coś o szczęściu oglądania jej piękności:
— To nie jest żadne szczęście, panie dyrektorze, Niestety nie jestem piękna, to raz, a powtóre tańczę w Złotej Masce i każdy może mnie oglądać za te kilka złotych, które płaci się za bilet.
— Więc pani jest artystką? — zapytał prezes.
— Tak, — szybko odpowiedział Piotrowski.
W jego pośpiechu Magda jednak dopatrzyła się obawy, by ci panowie nie dowiedzieli się, że jego towarzyszka jest zwykłą „girlsą“.
— Wstydzisz się mnie? — pomyślała — poczekajże!
I wypaliła wprost:
— O, daleko mi do tytułu artystki. Jestem zaledwie jedną z dwunastu bezimiennych tancerek z zespołu pani Iwony Karnickiej.
— Ach! Zatem przyszłą gwiazdą — z kurtuazją skłonił się dyrektor Stęposz, a prezes Godziński dodał:
— W każdym razie najpiękniejszą z tego zespołu.
Inżynier był zły i milczał już do końca. Natomiast reszta towarzystwa po chwilowej konsternacji zaczęła bawić się coraz lepiej.
Gdy wybiła siódma i Magda wstała, oświadczając ze szczerym smutkiem, że już musi iść do teatru, wszyscy panowie jeden przez drugiego zaczęli ją prosić, by nie zapomniała o nich. Codziennie są tu od szóstej i będą zachwyceni jeżeli ona zechce uświetnić ich nudne zebrania.
— A owszem — odpowiedziała wesoło — z przyjemnością, bo i mnie jest bardzo miło z panami.
— A Janek nie będzie zazdrosny? — przymrużył oko prezes w stronę swego siostrzeńca.
— No, nie miałby powodu — zaśmiał się jubiler Reszke.
— Ani prawa! — z naciskiem, chociaż wesoło dodała Magda.
— Więc czekamy!
— Trzymamy za słowo!
— Dotrzymam, dowidzenia!
Przepychali się wraz z Piotrowskim między gęsto obsadzonemi już stolikami.
Gdy znaleźli się na ulicy, Piotrowski odezwał się oficjalnym tonem:
— Czy pozwoli pani odwieźć się taksówką?
— Czego się pan złości?
— Wydaje się pani. Więc?
— Jest pan zabawny — wzruszyła ramionami — najpierw wstydzi się pan mnie wobec swego wuja i jego przyjaciół, a później jeszcze obraża się. I o co?
— Myli się pani — zaczął lodowato, lecz przerwała mu:
— Albo będzie pan mówił po ludzku, albo pójdę sama.
— Mówię chyba grzecznie?
— Za zimno jak na dzisiejszy i tak zimny wieczór. Brrr — wstrząsnęła się — jesień.
— Więc pojedziemy taksówką?
— Nie. Pan jest tak chłodny, że w taksówce jeszcze bardziej zmarznę. Idziemy pieszo.
Milczeli przez chwilę. Wreszcie Piotrowski zaczął wzruszonym głosem:
— Trudno ode mnie żądać, żebym był słodki jak cukierek. Jest pani ze mną i wystarcza, by do stolika przysiadło się paru starych kawalerów, a już pani rozpływa się i na mnie nie raczy wogóle zwracać uwagi.
— Co też pan opowiada! — oburzyła się.
Stał się czupurny jakiś i przemawiał tak, jakby była conajmniej jego żoną:
— Nie powinna pani była — oświadczył wreszcie z naganą w głosie — nie wolno pani było obiecywać im, że pani przyjdzie.
— Niby dlaczego?
— Bo to, bo... to wygląda na... polowanie na kieszeń tych obrzydliwych pierników.
— Ach, tak?... — zatrzymała się. — No, to żegnam pana!...
— Ależ panno Magdalenko!
— Żegnam. Nie chcę pana narażać na towarzystwo ulicznej dziewczyny, polującej na cudze kieszenie.
Szybko skręciła i przeszła na drugą stronę ulicy. W gruncie rzeczy wcale nie gniewała się na Piotrowskiego i tylko udawała obrażoną. Chciała tylko „podciągnąć" go, by na przyszłość nie rozpuścił się niczem bicz dziadowski. Wiedziała zresztą, że Piotrowski tak jej nie zostawi.
I rzeczywiście, zanim uszła pięćdziesiąt kroków dopędził ją cokolwiek zdyszany, a zrównawszy się zaczął tłumaczyć się żałośliwie i prosić o przebaczenie.
— Pani mnie źle zrozumiała, zapewniam panią, że nawet przez myśl mi nie przeszła chęć obrażenia pani — powtarzał wciąż.
Nie odzywała się zupełnie kontenta, a on coraz żarliwiej dowodził, że właśnie uważa ją za najuczciwszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek spotkał, że żywi dla niej olbrzymi szacunek, że tylko zdawało mu się, iż jako niedoświadczona, tak młodziutka przecie kobieta, nie zorjentowała się w istotnym sensie zaproszeń owych wstrętnych pryków.
Ponieważ Magda wciąż milczała, stawał się coraz pokorniejszy. Nakoniec przed samym teatrem wspaniałomyślnie mu przebaczyła:
— No, już dobrze — powiedziała — niech tam.
— I nie gniewa się już pani?
— Dotknął mnie pan bardzo boleśnie.
— Panno Magdaleno! — złożył ręce.
— Jeżeli się jest „girlsą", trzeba być na podobne traktowanie przygotowaną — westchnęła.
To zmusiło Piotrowskiego do nowych przeprosin. Wprost bliski był płaczu.
— No, już dobrze, dobrze — zakończyła z uśmiechem, gdy spojrzawszy na zegarek stwierdziła, że ledwie zdąży się ubrać.
— Można jutro po próbie przyjść? — zapytał już zdaleka w bramie.
— Dobrze! — skinęła głową.
— Przepraszam! — krzyknął jeszcze za nią.
W garderobie zastała list od Kornata. Brzmiał krótko:
„Muszę się z Tobą koniecznie rozmówić. — Twój Leon“.
Magda podarła list i wrzuciła do kosza. Postanowiła w każdym razie nie spotykać się z Kornatem nigdzie na osobności.
Po przedstawieniu ułatwił to jej Biesiadowski, czekający w bramie. Biedak był odświętnie ubrany i tak widocznie przejęty ostatnią nauczką, że zanim przywitał się, zaczął od propozycji pójścia na kolację.
Ponieważ była głodna, a pozatem rozbrojona jego poczciwością, zgodziła się natychmiast.
Weszli do eleganckiego lokalu, gdzie Biesiadowski czuł się odrobinę nieswój. Dopiero po kwadransie oswoił się i zaczął od pytania:
— Panno Magdaleno, przecie to, co mi pani powiedziała wczoraj, to oczywiście nieprawda?
— Co? Co powiedziałam? — udała naiwną.
— No o tym... No, że pani ma... tego...
Słowo kochanek nie chciało mu przejść przez usta. Męczył się i czerwienił, wbijając oczy w talerz z rumsztykiem.
— Że mam kochanka?... Proszę pana — wzruszyła ramionami — a cóż to byłoby w tem dziwnego?... Nie pamięta pan, co pan sam i mój ojciec mówiliście o dziewczętach pracujących w teatrze?...
— Ja nie mówiłem — zastrzegł się.
— Mówił pan, mówił, że to same publiczne. No i cóż?... Cóż znaczy jeden kochanek? Publiczne powinny mieć codzień dwudziestu.
— Jak pani ze mną mówi. Panno Magdaleno — zajęczał.
— Mówię, jak pan tego chce. Powiedziałam, że mam kochanka!... Więc go mam. I wolno mi. Wypędzili mnie z domu, jestem wolna i robię, co mi się podoba. A pozatem cóż to nadzwyczajnego? Czy pan nigdy nie miał kochanki?... Wiem, co mi pan powie: że mężczyzna to coś innego. Ale skąd dla tych mężczyzn wziąć kochanek, skoro kobietom nie wolno?...
Biesiadowski, przybity i ponury nie odzywał się już wcale. Ma się rozumieć nie wierzył Magdzie. Był pewien, że chodziło jej tylko o nastraszenie go temi dowodzeniami. Ponieważ jednak życie nauczyło go, że niema dymu bez ognia, rozmyślał nad własną bezradnością w poczuciu konieczności zapobieżenia złu, które może Magdę spotkać. I wówczas to przyszedł mu do głowy doskonały pomysł. Oczywiście na miłość nie znalazłby sposobu. Gdyby Magda zakochała się w kimś, nicby jej powstrzymać nie zdołało. Ponieważ jednak już kilka razy wspominała o niepunktualności wypłat w teatrze, mogła kiedyś znaleźć się w sytuacji ciężkiej, a wtedy i dostęp dla wszelkich złych pokus byłby łatwiejszy. Nie znaczy to, broń Boże, by miała im ulec, lecz poco narażać ją na próbę?...
— Panno Magdaleno — odezwał się już przy końcu kolacji — byłbym na śmierć zapomniał! Mam tu przesyłkę od pani siostrzyczki.
— Jaką przesyłkę?
— Najlepszą — odpowiedział z uśmiechem i swobodnie — najlepszą dla posłańca, bo najmniej miejsca zajmuje, i dla adresata, bo otrzymuje to, czego najbardziej chce.
— Cóż to może być? — zaciekawiła się.
— Forsa!
— O! — zdziwiła się — czy dużo?
— Czy dużo?
Właśnie namyślał się ile jej dać i dla zyskania na czasie, powiedział:
— A proszę zgadnąć!
— Pojęcia nie mam.
— Trzysta złotych.
— Aż tyle? Eee! I nic pan nie mówi odrazu. Boże drogi, jaka ta Adela poczciwa! Skąd ona tyle pieniędzy wzięła?
Biesiadowski pod obrusem odliczył papierki i zaśmiał się:
— Twierdziła, że z oszczędności.
— Kochana Adela.
Magda rzeczywiście była rozczulona. Nigdy nie wątpiła o pamięci siostry, ale żeby aż tyle!
Biesiadowski był rad z siebie. Wiedział, że nie przyjęłaby od niego i swój pomysł podstawienia Adeli musiał uznać za genjalny. Zepsuła mu się jednak mina, gdy Magda oświadczyła:
— No, wobec tego, że jestem taka bogata, zapraszam pana teraz do „Adrji“. Ja funduję.
— Żartuje pani. Ja nie chodzę po nocnych lokalach.
— To pan pójdzie.
— Ale późno już. Po drugiej.
— Więc raz jeden pan nie wyśpi się — upierała się.
Nie było rady i musiał pójść. W „Adrji“, wielkim nocnym dancingu, Biesiadowski był pierwszy raz w życiu. W środku olbrzymiej sali tańczyło kilkadziesiąt par. Kolorowy półmrok i hałas orkiestry, tłum elegancko ubranych ludzi i gąszcz stolików oszołomił go trochę.
I Magda, która była tu zaledwie dwa razy, nie czuła się dość pewnie, ale nadrabiała miną. Musiała przecież wobec Biesiadowskiego udawać światową kobietę. Dlatego przybrała lekko znudzony i obojętny wyraz twarzy, co widząc Biesiadowski zaproponował:
— Chodźmy lepiej do domu, co tu...
— Stoliczek dla pana dyrektora? — wyrósł tuż przy nich kelner.
— Tak, tak — potwierdziła Magda.
— Służę, państwo pozwolą.
Gdy już usiedli, Biesiadowski zapytał Magdę.
— Dlaczego on mnie nazywa dyrektorem?
— Tak sobie, co mu szkodzi.
Kelner rozłożył na stoliku kartę win, a oceniając swem wprawnem okiem powody wahań niedoświadczonych gości, sam zaproponował jakieś koktajle.
— Tak, dobrze, niech pan to da — czemprędzej zgodził się Biesiadowski.
— Słucham pana dyrektora.
— On jednak musi mnie brać za kogoś innego — wciąż niepokoił się Biesiadowski.
Magda już go jednak nie słuchała. Zbyt silnie absorbowało jej uwagę całe otoczenie. Przy niektórych stolikach siedziały pięknie wystrojone kobiety, połyskującemi brylantami, roześmiane, wydekoltowane. Mężczyźni podochoceni i rozbawieni raz poraz spoglądali ku Magdzie łakomie i dość bezczelnie.
Nagle dostrzegła w drugim końcu sali większy stół, przy którym siedziało kilkanaście osób. Wysoki siwy pan już trzeci raz kłaniał się w jej stronę zanim zorjentowała się, że ukłony skierowane są do niej. Dopiero wtedy go poznała. Był to jeden z owych znajomych inżyniera Piotrowskiego, dyrektor Stęposz, popołudniu poznany w kawiarni.
Odkłoniła się z miłym uśmiechem i odniechcenia poinformowała Biesiadowskiego:
— To mój znajomy. Szalenie bogaty. Dyrektor banku.
Tymczasem orkiestra zagrała znowu i dyrektor Stęposz najniespodziewaniej zjawił się prosić Magdę do tanga. Był nieco podhumorzony ale zachowywał się zawsze jak wielki pan. Przedstawił się Biesiadowskiemu, zapewnił, że mu „bardzo miło poznać“ i zaczęli tańczyć.
W ogólnym tłoku i gwarze można było rozmawiać swobodnie. Pan Stęposz wciąż zasypywał Magdę komplementami, opowiadał także, że na wszystkich jego przyjaciołach wywarła niezapomniane wrażenie, że już jutro i zawsze będą z niecierpliwością wyczekiwać w kawiarni jej przyjścia. Na zakończenie oświadczył, że i tu jest w bardzo sympatycznem towarzystwie i jeżeli tylko Magda zechce, wraz oczywiście z panem Biesiadowskim, przesiąść się do nich, będą zachwyceni.
Magda miała wielką na to ochotę, lecz obawiała się, że Biesiadowski nie potrafi zachować się wśród tych szykownych ludzi i dlatego stanowczo odmówiła.
— Muszę już iść spać, proszę pana — dziękowała mu za taniec.
Widocznie i Biesiadowski bardzo tego pragnął, gdyż przy stoliku zastała kelnera, usiłującego z godnością i szacunkiem przekonać „szan...pana“, że rachunek nie jest specjalnie wygórowany, lecz podany ściśle podług cennika, który „szan...pan“ może sprawdzić.
Na szczęście tych targów nie widział dyrektor Stęposz. Pomimo to Magda po wyjściu z dancingu zrobiła Biesiadowskiemu awanturę, że popierwsze niepotrzebnie wyrywa się z płaceniem, skoro to ona miała fundować, a powtóre, że to wstyd targować się jak na Kercelaku.
— Widzi pan sam, że z panem nie można nigdzie chodzić.
— Taż nie dam się obdzierać! — bronił się.
— To nie trzeba bywać w takich lokalach. Naraża mnie pan na kompromitację.
— Przecież oni nie znają pani, panno Magdaleno.
— Ale będą znali. Zapomina pan, że jestem artystką.
Z powodu tej sprzeczki rozstali się dość kwaśno. Jedynem ustępstwem, na jakie Magda się zdobyła, było uspokojenie go, że mieszka tu u przyjaciółki, nie zaś u kochanka.
Tej nocy Magda wcale nie spała. Najpierw dziecko darło się nieludzko, nad ranem zaś wynikła okropna awantura. Przyszedł przyjaciel Miśki pijany w sztok i domagał się od niej pieniędzy.
Miśka przysięgała, że nie ma ani grosza i wtykała mu cztery złote, jedyne drobne, jakie mogła jej dać Magda. Wreszcie zerwał się z łóżka Felek i wraz ze starym Pichelem rzucili się na awanturnika, lecz wówczas Misia stanęła w jego obronie i matka musiała przemocą przytrzymywać ją w izbie, gdy w bramie aż kotłowało się. Po wyrzuceniu przyjaciela na ulicę znowuż Misia krzyczała i zawodziła przez dobrą godzinę. A później zaczął się normalny dzienny ruch i już o spaniu nie mogło być mowy.
Nadomiar wszystkiego Magdę tak rozbolała głowa, że na próbie chodziła jak nieprzytomna. Do premjery zostało tylko dwa dni i ponieważ na każdy drobiazg zwracano uwagę, Cykowski skrzyczał Magdę, a Bończa odwoławszy ją na stronę, zapytał:
— Co ci jest mała?
— Głowa mnie szalenie boli, panie dyrektorze.
— Więc weź proszek. A na drugi raz nie włócz się po nocach, to cię nie będzie bolała. Na próbie trzeba być w porządku.
Mówił niby surowo, ale uśmiechał się do niej.
— Ja wcale nie włóczyłam się — powiedziała — tylko nie spałam.
Wówczas jakby od niechcenia zaczął ją wypytywać, a ona, sama nie wiedząc dlaczego, szczerze opowiedziała mu, że nie ma mieszkania, gdyż nie posiada dokumentów, że nocuje kątem u Pichelówny, której ojciec jest dozorcą i że bardzo jej z tem ciężko.
Bończa wysłuchał wszystkiego uważnie, wciąż wzruszał ramionami, a w końcu oświadczył:
— Wiesz, że tak głupiej dziewczyny jeszcze nie widziałem. Zaraz dzisiaj pójdziesz do rządcy domu, gdzie mieszkałaś u rodziców i weźmiesz wyciąg z ksiąg meldunkowych. Będziesz pamiętała? Wyciąg z ksiąg meldunkowych!
— Będę.
— A teraz idź do mojej garderoby i w stoliku w lewej szufladzie znajdziesz proszki. No, marsz.
— Bardzo, bardzo panu dziękuję — wyciągnęła do niego rękę, a on chyba nie zauważył tego, bo tylko uśmiechnął się i przesunąwszy końcami palców po jej podbródku, odszedł.
Taki właśnie był ostry i dobry, taki męski, taki właśnie Magdzie się spodobał.
Zdobycie dokumentu poszło łatwiej niż przypuszczała. Nie chcąc ryzykować spotkania ojca, wyprawiła po ów wyciąg jedną z koleżanek, a sama tylko zatelefonowała do rządcy oświadczając, że jest chora i osobiście przyjść nie może.
Na szóstą poszła do kawiarni i pierwszą osobą znajomą, którą dostrzegła, był Kornat. Siedział z jakimś jeszcze facetem i na widok Magdy zerwał się, usiłując przecisnąć się do niej między stolikami.
Udała, że tego nie spostrzega. Czemprędzej przeszła aż do końca. Starsi panowie byli już wszyscy w komplecie.
Powitano Magdę owacyjnie i to z takim rumorem, iż nadbiegli aż trzej kelnerzy, by przyjąć zamówienia na — jedną filiżankę kawy. Usadowiła się w sam czas na jednym z pięciu zaofiarowanych jej foteli, by zobaczyć sromotny odwrót Kornata. Był to już drugi afront publiczny, jaki mu zrobiła. Usiadł z miną wściekłą i zaciętą, której nie mógł zamaskować robionym półuśmiechem.
— Będzie mścił się — pomyślała Magda, lecz nie miała czasu na żadne rozważania, gdyż wszyscy jej towarzysze zasypywali ją pytaniami.
I nie pytali o nic przykrego, ani o żadne sprawy zbyt osobiste. Często jeden odpowiadał drugiemu na pytanie zadane Magdzie, często mówili dowcipy; opowiadali przytem jakoś lekko i krótko i nawpółżartobliwie przeróżne historje, czy to ze swego życia, czy też anegdotki. I robili to wszystko tak jakoś inaczej, tak elegancko, z taką niefrasobliwością, a każda rzecz była ciekawa, każdej słuchało się z nieudawanem zainteresowaniem. Magda przytem dobrze odczuwała, że podoba się im, że podoba się dlatego, że jest ładna i młoda, a może także z tej racji, że takim starszym bogatym wygom, takim lwom salonowym, z których każdy musiał w życiu mieć setki kobiet, zdawać się mogło, że skoro mają do czynienia z „girlsą“, to mogą liczyć na łatwą zdobycz.
I to jednak nie obrażało Magdy, a nie obrażało z tego powodu, że podobnego podejrzenia, chociaż niewątpliwie uzasadnionego, nie potwierdzali niczem. Traktowali ją z niezmiennym szacunkiem, bawili jak bawiliby pannę ze swego środowiska, żartowali nawet dość zjadliwie, ale jeden z drugiego, na niby usiłując zniechęcić Magdę do rzekomego rywala.
Świetnie, wprost świetnie czuła się z nimi. Właśnie ile razy myślała dawniej o swojej przyszłości, o swojej karjerze, jako cel, dla którego warto było walczyć, znosić różne przykrości, poświęcać się, widziała — wówczas jeszcze w mglistych zarysach — takie życie, takie otoczenie, takich ludzi, jak ci.
— To jest kultura — sformułowała sobie wszystkie rzeczy.
A pod słowem „kultura“ rozumiała: elegancję i umiejętność ładnie prowadzonej rozmowy, i wykształcenie, i bogactwo, i stosunki, a nadewszystko takie wychowanie i sztukę obracania najpoważniejszej rzeczy w żart, lub żartu w poważną kwestję, gdy tego potrzeba.
Naprzykład pewna była, że żaden z tych starszych panów nie zerwałby się od stolika, a później nie siedział z twarzą rozjuszonego buldoga, jak Kornat.
W teatrze mieli słuszność, nazywając go chamem. W teatrze wogóle znają się na ludziach. Wiedzą, za co lubią Berczyńskiego, dlaczego życzliwie mówią o siostrach Stelli, czy Michaliku, a dlaczego nie omijają żadnej sposobności, by pocichu zrobić na złość kapelmistrzowi Czopskiemu. Tylko co do Bończy nie mają racji.
W gruncie rzeczy nie zrobił on jeszcze nikomu świństwa, a że trzyma się nieco nauboczu i jest wymagający, to chyba i nie może być inaczej. Doszłoby do bałaganu, taka banda to wlazłaby mu na głowę.
Przez mgnienie zastanowiła się, czy Bończa nie jest z tegoż gatunku, co ci panowie? Może i oni w swoich bankach, fabrykach, czy przedsiębiorstwach są tacy, jak on w teatrze?... W takim razie poza teatrem byłby podobny do nich?...
I zrozumiała, że to zupełnie coś innego.
Starsi panowie tymczasem prześcigali się w zapewnianiu Magdy, że jest unikatem. Kiedyś, nawet niedawno, cieszyli się, że siadują tu sami, bez towarzystwa kobiet, a teraz przekonali się, że o wiele, że nieporównanie milej spędza się czas, gdy się wśród siebie ma takie arcydzieło, cyzelowane w czerwonem złocie, „taki klejnot w srebrnej oprawie naszych przedwcześnie osiwiałych głów“.
— No, nie zapominajcie i o drugim klejnocie — wtrącił poważnie dyrektor Balzer, — nie zapominajcie o tej różowej perle.
Tu wskazał łysinę ministra i znowu śmieli się wszyscy.
O siódmej Magda zaczęła się żegnać, lecz wytargowali u niej jeszcze dziesięć minut, z tem, że samochód prezesa Godzińskiego odwiezie ją do teatru.
W teatrze, jak zwykle w ostatnich dniach przed premjerą, podczas przedstawień, idących ćwierć-kompletami, a czasem samą „watą“, nastrój był ospały. Przerwy robiono długie, aktorzy odniechcenia odwalali swoje numery. Za kulisami ziewano.
Kornat udał, że ma czkawkę i w drugiej części nie pokazał się na scenie wcale. W istocie zrobił to dlatego, by rozmówić się z Magdą. Wepchnął ją do swojej garderoby i z miejsca zaczął się zgrywać:
— Co ty ze mną wyprawiasz!? Ja od zmysłów odchodzę!
Spojrzała mu prosto w oczy:
— Niepotrzebnie pan odchodzi — wzruszyła ramionami — to nic panu nie pomoże.
— Kłamiesz! Ty mnie kochasz!
Z całej siły ścisnął jej ręce. Magdę zabolały mięśnie, lecz pomimo to przybrała spokojny i wzgardliwy wyraz twarzy:
— O, a mnie zdawało się, że pana niecierpię, tak, że brzydzę się panem. Brzydzę się — powtórzyła z naciskiem.
— Ach, jaka ty jeszcze jesteś głupia!
— Możliwe.
— Więc dlaczego oddałaś się mi wtedy? Dlaczego? — spytał.
Cóż miała mu na to odpowiedzieć? Jak się tłumaczyć? Jakiemi argumentami przekonywać?... I poco?
Wydęła wargi:
— Taką miałam fantazję.
— Kłamiesz.
— Proszę mnie puścić! — szarpnęła się.
— Przyjdziesz dzisiaj do mnie? Musisz! Czy rozumiesz, że musisz?!
Wtedy wybuchnęła śmiechem: Jakże dobrze znała te słowa z płyty gramofonowej, którą tak zachwycała się jeszcze w domu, na Dobrej.
— Czego się śmiejesz, ty... ty... — odskoczył jak oparzony.
Roztarła zgniecione ręce i zanuciła:
— „Czy rozumiesz, że to nakaz, to litość, to mus...“ — Znam to. Pięknie to pan śpiewał przed dwoma laty. A teraz panu powiem, że rzeczywiście byłam głupia. Więcej niż głupia. Ale już nie będę. Może pan być pewien, że nie. A mówiąc poprostu, niech pan będzie łaskaw dać mi nareszcie święty spokój.
— Pożałujesz tego! — zastąpił jej drogę.
— Grozi pan i za co?... Pytam, za co?...
Stali tak chwilę naprzeciw siebie. Nie odpowiedział ani słowem. Magda wyminęła go i wyszła na korytarz. Aż sama sobie dziwiła się, że była tak spokojna, tak opanowana. Nie czuła już do Kornata ani żalu, ani nienawiści. Poprostu wykreśliła go.
Na zakręcie korytarza spotkała Bończę.
— No, mała — powiedział — nie zapominaj o tem, że w piątek masz przyjść do mnie. O czwartej.
Ponieważ przedtem nie wspominał wcale o tem, uśmiechnęła się:
— Nie zapomnę, ale pan dyrektor nie mówił.
— Więc teraz mówię.
— Napewno przyjdę.
— Zobaczymy, co się da z ciebie zrobić. Tylko... tego... uważasz, nie chwal się tutaj!
— Ja się nigdy nie chwalę.
— No!
Poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się jakby ironicznie. Nie, on nie był dobrym człowiekiem, ale dlatego właśnie miał w sobie tę męskość, pociągającą i obezwładniającą.




ROZDZIAŁ III

Pensjonat doktorowej Łopińskiej mieścił się na czwartem piętrze wielkiej brunatnej kamienicy przy ulicy Wilczej. Zasadniczo nie wynajmowano tu pokoi bez utrzymania. Dla Magdy zrobiono wyjątek. Drugim wyjątkiem był sam fakt przyjęcia do pensjonatu osoby, nie należącej do najlepszego towarzystwa, trzecim zgoda właścicielki na przyjmowanie gości w pokoju. Całe to swoje wyjątkowe położenie w pensjonacie zawdzięczała Magda dwum faktom: popierwsze, połowa pokoi stała oddawna bez lokatorów, podrugie, w klitce, odnajmowanej przez nią było za dużo pluskiew, jak na wytrzymałość innych kandydatów. Niezłomne zasady pani doktorowej były bezsilne wobec tej siły wyższej. Magda zaś dzięki wytrwałości, dobrej woli i sporym dozom Flitu umiała wytrwać. Flit umożliwiał współżycie z insektami, wytrzymałość zaś i dobra wola — współżycie z panią doktorową.
Zresztą w domu Magda bywała niemal gościem. Praca w teatrze wieczorami, próby w południe i popołudnia spędzane z Kamilem Bończą na uczeniu się roli w skeczu i piosenki, wypełniały cały dzień. Sama nie wiedziała, kiedy i w jaki sposób znajdowała czas na przygotowywanie się do egzaminów w Związku Artystów i na bywanie co kilka dni w kawiarni wśród swoich podtatusiałych przyjaciół.
Do kawiarni wyrywała się wszakże tylko wtedy, gdy Kamil był zajęty. Wprawdzie bynajmniej nie cieszyła się temi rozstaniami, ale i tamtych panów lubiła. Kamil był zimny. Ani razu, nawet w najczulszych momentach, nie powiedział, że ją kocha. Pomimo to nie wątpiła, że to z jego strony tylko taka maniera. W istocie obsypywał ją prezentami, a jeszcze bardziej przekonywał o swojem ukrywaniu uczucia pieszczotami. Umiał też, siedząc naprzeciw łóżka, przez godzinę przyglądać się jej z tym milczącym zachwytem, który podniecał jeszcze silniej, niż pieszczoty.
Natomiast w chwilę potem, gdy siadał do fortepianu i akompanjował do piosenki, stawał się chłodnym i surowym reżyserem. Nieraz na początku, aż nie mogło jej w takich momentach przejść przez usta imię „Kam“ i mówiła „panie dyrektorze".
Nauka ta była wielką męczarnią. Kamil Bończa nietylko w teatrze, lecz i tu, u siebie, nie lubił chwalić, a wymagał bodaj więcej.
— To jest mydło — wyrokował oschle po wysłuchaniu zwrotki, w którą Magda wkładała całą siebie — to jest amatorskie mydło.
I przerabiał z nią słowo po słowie, gest po geście, przerabiał po dziesięć, dwadzieścia razy z rzędu, aż Magdzie szumiało w głowie, aż przestawała już rozumieć sens śpiewanych słów.
Nigdy nie wyobrażała sobie, by zawód artystki miał być aż tak trudny. Kiedyś zapytała Kamila:
— Czy ty i z Reną Turską musiałeś tak się męczyć?
— Ona ma talent! — odpowiedział.
— A... a ja?
— Ty?... Ty masz osiemnaście lat.
— I nic... nic więcej?... — wstrzymała oddech.
— Hm... to się jeszcze pokaże.
— Kam, mój jedyny, mój kochany — tuliła się do niego — ale ty zrobisz ze mnie artystkę, zrobisz, prawda?
Wówczas przyglądał się jej swemi stalowemi oczyma i mówił:
— Zrobiłbym z ciebie rzeźbę... Tylko żaden marmur nie ma takiej karnacji.
Kochała go ponad wszystko. I jeżeli drżała na myśl o swoim występie solowym, to głównie dlatego, że była niemal pewna, że w razie klęski Bończa porzuci ją dla Turskiej, czy dla którejś innej.
W teatrze wiedziano już oddawna o jednem i o drugiem, to jest zarówno o zamierzonym występie solowym Magdy, jak i o jej stosunku z Bończą. Wpłynęło to na zasadniczą zmianę jej sytuacji za kulisami. Tańcząc nadal w zespole Iwonek, spotykała się wciąż z objawami niechęci. Tylko niektóre z koleżanek, jak Białkówna i Paula Zysmanówna, stały się dla niej serdeczniejsze. Natomiast wśród aktorów i aktorek odczuła wyraźnie zwyżkę swoich akcyj. Przymilano się do niej, zabiegano o jej przyjaźń, obgadywano się przed nią. Zaczęła coś znaczyć w teatrze, znaczyć oczywiście o tyle, że przez pozyskanie jej względów każde miało nadzieję zyskać na życzliwości Bończy. Gdybyż wiedzieli, że on na to wogóle nie zwraca uwagi, a z Magdą o teatrze prawie nie rozmawiał!
Magda o to nie żywiła doń żalu. Nigdy nie miała ambicyj rządzenia się za kulisami, a intryg nie lubiła. Jeżeli wysłuchiwała łapczywie wszelkich plotek, to jedynie przez ciekawość, przez potrzebę orjentowania się w stosunkach i to głównie poto, by z zakulisowej gadaniny wywnioskować, co ma sądzić o samej sobie i o swojej przyszłości.
Najbardziej bała się powrotu Reny Turskiej. Szybko doszło do Magdy, że Turskiej różni usłużni donieśli natychmiast o zdradzie Bończy. Kamil otrzymywał zresztą prawie codzień od niej listy, które często leżały po kilka dni nieotwarte na nocnej szafce. I o tem nie rozmawiali. Tylko raz Magda zapytała:
— Czy ty do niej wrócisz, Kam?
Spojrzał na ścianę, gdzie pełno było fotografij kobiecych i odpowiedział pytaniem:
— Do której?
Zrozumiała i nie pytała więcej. Odpowiedź ta ucieszyła ją, jednocześnie dotykając boleśnie. Ma się rozumieć, nie miała żadnej nadziei, że Kamila zdobędzie na męża. Tacy ludzie, jak on, nie żenią się. Zresztą, i sama tego nie pragnęła. Dziwiła się sobie z tego powodu, nawet oskarżała się przed sobą o jakieś bliżej nieokreślone wyrachowanie, ale o małżeństwie z Kamilem nie marzyła. Jednakże poczucie swojej tymczasowości w jego życiu, uświadomienie prawdy, że jest się jedną z wielu, jedną z bardzo wielu — musiało boleć.
A przecież wiedziała o tem od początku. I godziła się z tem. Nawet złudzeń żadnych nie miała.
Owego dnia, gdy po spektaklu poraz pierwszy wziął ją na kolację, a później przywiózł do siebie, nawet jej nie pocałował.
— Kładź się spać... — powiedział i sam zaczął sobie przygotowywać posłanie na sofie.
Była trochę podchmielona i od rana zresztą tego dnia prawie szczęśliwa: wszystkie obawy co do następstw owej potwornej nocy, spędzonej u Kornata, okazały się niepotrzebne. Bończa był niesłychanie miły, przy kolacji pokazał jej tekst piosenki, którą przeznaczył dla niej i poprostu ze zwykłej wdzięczności poszła do niego. Pozatem bała się, że odmową zrazi go sobie.
— Niech już będzie — myślała, pijąc coraz więcej, by przynajmniej nie przeżyć tej obrzydliwości na trzeźwo.
Tymczasem nie dotknął jej wcale.
Zasnęła prawie natychmiast. Gdy zaś obudziła się zrana, Bończa siedział w pidżamie przed lustrem i golił się.
— No, jak ci się spało? — odezwał się takim tonem, jakby to wszystko było naturalne.
A później powiedział:
— Wstawaj, zabierzemy się do roboty.
Taka była pierwsza noc.
Po owej robocie, rzeczywiście ciężkiej i męczącej, posadził ją sobie na kolana, przesunął kilka razy dłonią po jej nogach od pantofelków aż do podwiązek i oświadczył:
— Może z ciebie jeszcze coś będzie.
Wówczas sama, uradowana i wdzięczna, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek.
Lekko odwrócił jej głowę i przywarł do ust. I w tym właśnie momencie Magda zrozumiała, że mężczyźni nie są jednakowi, że Bończa to zupełnie coś innego, niż Kornat. Wtedy też zachwiało się w niej przeświadczenie, że dotyk mężczyzny sprawia tylko obrzydzenie.
Nazajutrz, kiedy przyszła na lekcję, pocałował ją tylko w rękę, a wieczorem po przedstawieniu poszedł na kolację z Cykowskim i z Berczyńskim.
Już wówczas mieszkała w pensjonacie doktorowej Łopińskiej i sama wracając na Wilczą, potrosze czuła się na Bończę obrażona.
Najwidoczniej nie zależało mu na niej. Najwidoczniej lekceważył sobie taką zwykłą girls z zespołu. Traktowałby ją zupełnie inaczej, gdyby stała się sławną artystką, gdyby wogóle mogła dojść do sławy. Poprostu przekonał się, że Magda nie ma za grosz talentu i teraz pewnie żałuje, że wogóle zajął się nią niepotrzebnie.
Tego rodzaju obawy bynajmniej jednak nie zniechęciły Magdy. Miała w naturze zbyt wiele uporu i zbyt wiele woli dojścia do celu, by poddać się rezygnacji. Przeciwnie. Z tem większym wysiłkiem zabrała się do uczenia się piosenki. Najpierw w swoim pokoiku pensjonatowym przepracowała tekst przeróżnemi intonacjami, później starała się w interpretacji naśladować różne artystki z Turską włącznie.
I tu wydało się jej, że robi to bardzo dobrze. Zaraz następnego dnia zademonstrowała swoje imitacje Bończy. Sukces był nadspodziewany: sam Bończa śmiał się!
— Więcej karykatury, więcej karykatury! — zachęcał i dawał różne wskazówki: tu taki gest, tu dłuższa pauza, tu więcej nosowego brzmienia.
Na zakończenie powiedział:
— Widzisz, każda z nich ma swój rodzaj, swój sposób, swoją indywidualność. Imitatorstwo jest rzeczą łatwą. Wziętą, ale, powtarzam, łatwą. Zdobądź i ty jakieś własne ujęcie, własny wyraz.
Magda starała się. Wszystko jednak wypadało sztucznie i źle.
— Nie — krzywił się Bończa — to jest guzik.
W każdym razie imitacje zdobyły jakie takie jego uznanie. I to już było dobrze. Pozatem Magda zaatakowała go i z innej strony: zaczęła go kokietować.
Nieznacznie, bardzo ostrożnie, gdyż bała się, że taki stary wyga łatwo się na tem pozna i jeszcze ją wyśmieje. Wzięła się też na inny jeszcze sposób: zachwycała się jego talentem, jego konferansjerkami, lecz to go nie brało.
Wzruszał tylko ramionami i mówił:
— Daj spokój.
Był zanadto przeświadczony o swojej wielkości i dlatego udawał skromnego. Uważał widocznie Magdę za nieuprawnioną nawet do robienia mu komplementów.
I nagle, całkiem dla Magdy niespodziewanie, stało się to jednego ranka. Gdy przyszła, leżał jeszcze w łóżku. Witając się, przytrzymał jej rękę.
— Usiądź — powiedział.
W jego zaspanych jeszcze oczach dostrzegła dziwny błysk.
— Zgniotę panu tę piękną kołdrę — powiedziała bez sensu.
— Więc wejdź pod kołdrę — nie puszczał jej ręki.
— Pan żartuje — bąknęła.
— No co!? — prawie krzyknął. — Księżniczkę z bajki udajesz?
— Nie... tylko...
— Więc rozbieraj się.
Owinął się w kołdrę i odwrócił do ściany.
Magda przez chwilę stała nieruchomo, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Chciało się jej uciec i zapłakać, i oburzyć się, ale przecie sama do tego dążyła...
— Niech tam — zdecydowała się w myśli.
Zaczęła szybko rozbierać się. Na szczęście miała na sobie świeżo ubraną kombinezkę. Od szeregu dni sama prała swoje dwie najładniejsze kombinezki i narażała się na złośliwe docinki służących w pensjonacie, prasując je w kuchni.
— No już? — zapytał, aż drgnęła.
Szybko ściągnęła sukienkę.
A w dwie godziny później, gdy zmęczona i z podkrążonemi oczyma śpiewała swoją piosenkę, wówczas to poraz pierwszy Kamil powiedział, że dobrze.
Tuliła go i całowała z wdzięczności za te słowa, i za wszystko.
— Taki zabieg kosmetyczny dobrze ci robi — uśmiechnął się.
Nie przyznała mu się, że właściwie to on był jej pierwszym mężczyzną. Wstydziła się tego. A pozatem, mógł jej nie uwierzyć. Zresztą, wcale nie interesował się tą sprawą. Zapytał tylko od niechcenia:
— A cóż tam z Kornatem?
— Nienawidziłam go zawsze i zawsze nim się brzydziłam.
— A jednak byłaś jego kochanką. Żyłaś z nim — ziewnął Bończa.
— To nieprawda! — zerwała się. — To kłamstwo.
— No, zgoda, zgoda — machnął ręką — co to mnie obchodzi.
Chciała mu powiedzieć, że to źle, że powinno go obchodzić, że tylko jego kocha, że on jest jej pierwszą i jedyną miłością, ale na myśl przychodziły tylko takie słowa, które znała z piosenek Złotej Maski. Aż dziwne było, że wszystko, co myślała o miłości, było już wyświechtane temi i innemi piosenkami, banalne i rymowane.
A jednak kochała Kamila. Nie ulegało to dla niej wątpliwości. Zawsze wyobrażała sobie miłość nieco inaczej, lecz inaczej tylko o tyle, że i ten, w którym ona się zakochała, nie będzie ukrywał swego uczucia.
Tymczasem Kamil był wprawdzie dobry, miły, cierpliwy jako pedagog, chodził z nią do teatru i często po drodze kupował różne prezenty, przeważnie do ubrania, jak: kapelusz, pantofelki, sukienkę, czy kombinezkę, ale miał przytem jakąś oschłość. Nie lubił czułych słów i nawet jego komplementy, chociaż ich nie żałował, były jakieś sztywne. Nawet jego pieszczoty, które przyprawiały Magdę o zawrót głowy i półprzytomne szaleństwo, odznaczały się chłodem. Obserwował ją swojemi szaremi oczyma, przyglądał się spokojnie jakoś, niemal obrażająco.
Mówiła sobie, że widocznie tak musi być. Przy całym swoim uporze umiała godzić się z rzeczywistością.
Bończa był pod jeszcze jednym względem człowiekiem w teatrze wyjątkowym: czytał wiele. Jego mieszkanie, wszystkie cztery pokoje, pełne były książek i wciąż kupował nowe. Wystarczały mu trzy minuty przerwy w jakiemś zajęciu, by zaraz sięgał po książkę. Były to przeważnie poezje i dzieła naukowe. Z powieści czytywał tylko autorów dawnych. Teraz często i Magdzie dawał do rąk tę czy inną książkę i kazał jej czytać głośno. Jeżeli przerywał czytanie, to jedynie poto, by wytłumaczyć jej sens danej rzeczy, lub podkreślić oryginalność stylu, czy piękno słowa.
Równie żywo interesował się muzyką i malarstwem.
Za kulisami wprawdzie pokpiwano z tych zainteresowań Bończy. Podejrzewano go o snobizm i zapewniano, że w gruncie nie zna się na niczem poza konferansjerką. Jednak Magda wyrobiła sobie wręcz odmienne zdanie. Nie dlatego, że go kochała, lecz swoim zdrowym rozumem umiała przecie ocenić, co jest komedją, a co prawdą.
W każdym razie, odkąd żyła z Bończą, jej własne upodobania i myśli poszły w tym kierunku. Umiała zrozumieć i zapamiętać uwagi Kamila o sztuce, o utworach literackich, o sprawach ludzkich. Wierzyła w ich mądrość, a miała i sprawdzian, że bądź co bądź nie było to głupie.
Sprawdzianem tym było towarzystwo starszych panów w kawiarni. Ilekroć nadarzała się trafna sposobność w rozmowie, Magda wypowiadała swoje zdanie, a raczej zdanie Kamila i widziała bezpośredni skutek, który wyrażał się w zdziwieniu, w przyznawaniu racji, w długiej dyskusji, a czasem w podziwie.
Bończa nie lubił chodzić po kawiarniach i Magdzie nigdy nie towarzyszył. Miał zresztą mnóstwo roboty. Nigdy też nie wyraził niezadowolenia spowodu jej dość częstych posiedzeń ze staruszkami.
Co do nich, pozycja Magdy w ich kółku w stosunkowo niedługim czasie ustaliła się wyraźnie. Wprawdzie początkowo ten, lub ów próbował zaankietować Magdę dla siebie, proponował przejażdżki samochodem, zapraszał na kolację, czasem do knajpy, czasem do domu, nawet przebąkiwał o porzuceniu teatru, Magda jednak zawsze potrafiła śmiechem i żarcikami wykręcić się od czegoś, co byłoby przecie wstrętne i o czem nigdy nie myślała.
Nie przestała po dawnemu kokietować tych zażywnych panów. Od czasu do czasu wpadała nawet do tego czy innego do ich biur, wypijała filiżankę kawy, siedząc w przepastnym fotelu we wspaniałym gabinecie prezesa czy dyrektora, ale na tem kończyło się wszystko.
— Nie odmawiaj im tego — uśmiechał się Bończa, wysłuchując sprawozdania Magdy — taki piernik musi chociażby udawać przed swoim personelem, że ma piękną i młodą przyjaciółkę.
— A ty nie jesteś zazdrosny? — pytała.
— Ja? O co?
— No, o mnie.
— Ach, przecie sama mówisz, że mnie nie zdradzasz.
— A jeżeli ja kłamię — upierała się.
— Nie kłamiesz.
— Sam mówiłeś, Kam, że najuczciwsza kobieta kłamie, nawet bez potrzeby, poprostu, żeby na wszelki wypadek mieć wprawę.
— Ale ty nie jesteś jeszcze kobietą — odpowiadał spokojnie.
— Tylko czem?
— Jesteś gęsią.
I tak zbywał ją żartami. Oczywiście nie był zazdrosny. Nie był też zazdrosny o Biesiadowskiego, który co kilka dni przychodził po dawnemu pod teatr. Wiedział, że o takich niema co być zazdrosnym. Magda zaś nie znała nikogo, ktoby mógł wzbudzić zazdrość u Bończy. Dlatego potrochu żałowała wyjazdu inżyniera Piotrowskiego.
Piotrowski siedział w Sosnowcu i zasypywał Magdę listami, które stawały się z dnia na dzień coraz płomienniejsze.
Gdy jednak pokazała je Bończy, popierwsze nie chciał ich czytać, mówiąc, że szkoda czasu, gdy zaś przejrzał kilka, rzekł:
— Nudzi się sztrabanclowi na prowincji. Nie zawracaj sobie głowy.
— Ale on jest piękny, jak... jak... Apollo.
— Tak?... Hm... Więc zawracaj sobie głowę — odpowiedział z uśmiechem.
Magda była bezsilna.
— Takiś pewny siebie — robiła nadąsaną minę.
— Przeciwnie, — Kamil robił się wersalski. — Ciebie jestem pewien, moja ty przebiegła kwoczko.
I tak było zawsze. Zbywał ją dowcipami, gdy zaś ona mówiła o swej miłości, wysłuchiwał tego z taką miną, jakby mu się akurat to należało. Wogóle Bończa nie umiał się czemkolwiek ucieszyć. Najpochlebniejsze recenzje, najhuczniejsze brawa, entuzjastyczne oceny przyjmował bez zachwytu. Nie tak, jak Kornat, który entuzjazmował się pochwałami, pysznił się powodzeniem, a w chwilę potem stawał się chmurny, gdyż wszystkiego mu było zamało, a każde słowo krytyki doprowadzało go do wściekłości. Bończa traktował i to inaczej. Mówił:
— Muszę to zmienić.
— Ależ oni nie mają racji — denerwowała się Magda — ty w tem jesteś wprost świetny!
— Ach, moja droga, naucz się jednego: zadaniem aktora bynajmniej nie jest być świetnym, lecz uchodzić za świetnego, czyli podobać się.
— To zależy komu — nie ustępowała.
— Komu?... Większości.
— A cały ranek czytałeś mi dowodzenie, że większość nigdy nie ma racji.
— I cóż z tego? — wzruszał ramionami. — Mniejszość ma rację, ale zato nie posiada pieniędzy, wpływów i znaczenia. Tak to sprawiedliwie rzeczy na świecie podzielono. A kto uważa taki stan świata za niesprawiedliwy, ten ma rację, czyli wyższą satysfakcję, rezygnując temsamem z takich poziomych korzyści, jak powodzenie, wygodne życie i forsa.
— Hm — zamyśliła się Magda — ale można chyba rację zachować dla siebie, a postępować jak inni.
— Poco chować rzeczy bezużyteczne?... Bo albo bierze się wciąż ową rację pod uwagę i człowiek nieustannie się gryzie w sobie, albo nosi się ją w żołądku, jak niestrawiony zakalec, i miewa się tylko czkawkę.
I Bończa zaczynał rozwijać swoje poglądy. Mówił o znaczeniu indywidualnem, o instynkcie społecznym, o humanizmie, o przeznaczeniu, opowiadał różne kawałki z historji, wstawał, wyszukiwał jakąś książkę, a w niej jakiś ustęp, czytał i znowu mówił. Mówił bardzo zrozumiale i zajmująco. Gdyby nie używał masy słów obcych, naukowych, których Magda nie znała, mogłaby godzinami bez zmęczenia słuchać. Stopniowo jednak odrywała się jej uwaga od treści wywodów Bończy. Śledziła dalej poruszenia jego warg i błyski w oczach, ale myślała już o czem innem, o tem, że on zdawał się zapominać o jej obecności, że mówił jakby do siebie, o tem, że on jest cynikiem, że jednak ten cynizm nie jest wstrętny, jak naprzykład u Turczyńskiego, aktora, który przygotowywał Iwonki do egzaminu w Związku Artystów, że Bończa jest inny niż wszyscy w teatrze, niż wszyscy, jakich dotychczas znała.
I nagle ogarniało Magdę gorzkie uczucie niższości. Nie niższości, lecz smutku, że on jest taki mądry, że tyle rzeczy wie, że tyloma interesuje się, że jego myśli zajęte są jakiemiś ważnemi, a prawie nic wspólnego nie mającemi z życiem sprawami. Ani z życiem, ani z teatrem, ani z nią, z Magdą. I wybuchało w niej przerażenie: nigdy go nie dosięgnie, nigdy nie potrafi pojąć go całkowicie, nigdy nie dotrze do jego wnętrza. A to wnętrze, to właśnie on. Reszta jest nieważna. Reszta, to jego aktorstwo, to jego wysmukłe, sprężyste ciało, i pieszczoty, których nie skąpi, jak nie skąpi uśmiechów na scenie. Może je rozdawać garściami, bo to go nic nie kosztuje, to nie pochodzi z niego. Nie przywiązuje do nich znaczenia. Prawdziwym, istotnym sobą jest teraz. Czemuż ona, która czuje to i rozumie, jest bezsilna, gdy chce przez ten gąszcz słów, przez tę gmatwaninę myśli przedrzeć się do środka jego mózgu, gdzie ukryta jest tajemnica: poco, dlaczego, co go zmusza do ciągłej ucieczki wgłąb jakichś odległych, przecie życiowo nieważnych spraw?... Może wogóle nieważnych?... W każdym razie wrogich, przedzielających, nienawistnych dla Magdy, odbierających jej człowieka, którego kocha.
Wówczas chciała, musiała bronić się. Musiała walczyć o niego. Wystarczyłoby poprostu przerwać mu, ściągnąć jego uwagę do rzeczy codziennych. Ale czuła instynktem, że tem zraziłaby go sobie, że oddaliłaby go tembardziej, że takie wtargnięcie spraw pospolitych w moment głośnego jego myślenia, do wnętrza, które łaskawie i może tylko przypadkowo właśnie przed nią otworzył, uzna za świętokradztwo, a ją, Magdę, za głupie zwierzątko, które nie umiało docenić takiej chwili. A ona przecie rozumie go i ceni, ale jakże mu powie, że się boi, że wdzięczna mu jest za takie chwile, lecz jednocześnie nienawidzi ich! Że on, on sam, jest dla niej najważniejszy i cokolwiek będzie ich rozdzielać, bodaj te jego myśli, stanie się jej nieprzyjacielem.
Ale on tego nie zrozumie.
I dlatego cicho, ostrożnie, nie zmieniając wyrazu skupionej uwagi, Magda przysuwała się do Bończy, miękko, łagodnie sadowiła się na jego kolanach i zwolna zaczynała tulić się doń. Przez ten bliski cielesny kontakt zmniejszała się dzieląca ich odległość. Ciepło jej ciała, zapach skóry, oddech przytulonej piersi — zaczynały działać. Pieszczotliwe ujęcie jego ręki, muśnięcie warg po skroniach — i słowa padały coraz rzadsze i myśli mu przędły się coraz wolniej... Z każdem mgnieniem, z każdem uderzeniem pulsu, z każdym ruchem płuc odzyskiwała go znowu, coraz prędzej, coraz pewniej, aż uczuwała wreszcie, że obejmująca ją automatycznie ręka zaciska się nad biodrami prawdziwym, żywym uściskiem.
— Jakiś ty mądry — szeptała wówczas cichutko.
Przecierał sobie czoło i rzucał, jakby na pożegnanie uciekającym myślom:
— A można, możnaby i z innej strony na to spojrzeć...
Ale już nie spoglądał, tylko przymykał oczy i poddawał się pocałunkom. A w kilka minut potem, gdy już całkiem byli przy sobie, widocznie orjentował się w jej podstępie, gdyż mówił żartobliwie pouczającym tonem:
— Mniej abstrakcji, więcej akcji!
Po chwili zaś dodawał:
— Muszę to podsunąć Hojnerowi. Doskonały refrain do piosenki „Mniej abstrakcji, więcej akcji“... Kombinujesz?... Piosenka Lewoniewskiej... Coś o mężu czy o kochanku filozofie.
— Że niby?... — chciała się połapać.
— Mniej tego, co robiłem przedtem, a więcej tego co robię teraz — wyjaśniał już z dawnym półironicznym, a pełnym niewypowiedzianego wdzięku uśmiechem.
I w teatrze nie ukrywał swego zajęcia się Magdą, chociaż nie afiszował się z tem również. Powoli przyzwyczajono się w teatrze do łączenia ich nazwisk. Do Magdy niemal codziennie zwracał się ten czy ów z prośbą o pomówienie z Bończą, o wyperswadowanie mu czegoś lub nakłonienie go do jakiejś zmiany. Ma się rozumieć, odżegnywała się od wszystkiego.
— Dajcie mi święty spokój, a cóż ja mogę!? — broniła się szczerze, szczerze, gdyż nie wyobrażała sobie, by Bończa, pomimo wszystko, zechciał liczyć się z jej zdaniem.
Raz jeden tylko, gdy Berczyński chciał w skeczu opuścić jedyny kawałek, wyborny zresztą, gdzie ten biedak Malski mógł liczyć na szmerek na widowni lub nawet na brawko, ujęła się za nim:
— Stary Bercz to obrzydliwy zazdrośnik — powiedziała Kamilowi wieczorem — nie powinieneś zgodzić się na tę kupiurę.
I Bończa przyznał jej słuszność, skecz szedł w całości, natomiast Malski, dopadłszy Magdę w kącie, aż miał łzy w oczach, gdy jej dziękował. Jednak całe wzruszenie z tego powodu nie długo radowało Magdę. Nazajutrz dowiedziała się od Staśki Żukowskiej, że ta na własne uszy słyszała, jak Malski wobec Zosi Jasionowskiej i suflera Fronta twierdził, że „ta rzeźniczka rządzi się tu, jak szara gęś i nosa zadziera“.
— Tak?... — powiedziała Magda — to dobrze.
I przysięgła sobie, już nigdy nikogo nie bronić. A że przebaczać nie umiała, Malskiego dobrze sobie zapisała w pamięci. Byli w tej pamięci i inni. Sufler i kapelmistrz, inspicjent i Morelówna, a trochę i Cykowski, lecz przedewszystkiem Malski, bo postąpił, jak świnia. Teraz jeszcze nic im zrobić nie mogła, miała jednak czas. Obecnie zaś bardziej, niż kiedykolwiek, zależało Magdzie na utrzymaniu jak najlepszych stosunków ze wszystkimi, nie wyłączając bileterów, maszynistów i woźnych.
Zaczęła właśnie próby na scenie.
Było to nadwyraz przykre, żenujące i męczące. Popierwsze, każdy przyłaził, by się na nią gapić. Wszyscy, nawet stenotypistki i kasjerki wybałuszali na nią oczy, jak na niepożądanego intruza, na byle debjutantkę. Obawiała się, że zrobi odrazu klapę i że do występu nie dojdzie. Na szczęście w tymże czasie do Złotej Maski dotarły pierwsze wieści z zakulis konkurencyjnego teatru rewjowego: zaangażowano tam prawdziwego murzyna, szofera z którejś ambasady. Nauczono go śpiewać, tańczyć, grać na banjo i wiele sobie obiecywano po nim.
Wobec tego Cykowski zapalił się do Magdy. Po pięć razy przylatywał podczas próby, krzywił się, piszczał, podskakiwał, zwoływał cały personel, by zebrać zdania „szarego człowieka“ o Magdzie, szalał po scenie, naradzał się z Bończą, z kapelmistrzem, z dekoratorem, kazał w kostjumierni robić Bóg wie ile projektów dla debjutantki i wreszcie zawyrokował, że z tego debjutu trzeba zrobić atrakcję.
Atrakcja!...
Słowo to przebiegło błyskawicznie za kulisami, przez garderoby, przez korytarze, przez kancelarję i pokój orkiestry, w pół godziny dotarło do kawiarń i restauracyj, do innych teatrów, do redakcyj dzienników, wszędzie, gdzie był ktokolwiek interesujący się sceną i aktorami.
— W nowej rewji Złotej Maski ma być niezwykła atrakcja, debjut jakiejś Nieczajówny.
W dwie godziny później wiedziano już doskonale, kto zacz i co: młodziutka, ładna, ruda (nie farbowana), z Iwonek, żyje z Bończą, córka piekarza, czy stolarza, podobno wcale obiecująca.
W związku z wyrokiem Cykowskiego zmieniono cały układ rewji. Siostry Stelli, które miały poprowadzić półfinał, przeniesiono na środkowy numer, piosenkę Magdy natomiast zrobiono szlagierem. Mało tego! Cała rewja miała się nazywać od jej numeru: „Królową pereł“.
Ponieważ tekst piosenki nie bardzo się nadawał do nowego pomysłu Bończy, nagwałt sprowadzono z Otwocka wypoczywającego tam Hojnera. Piosenkę przerobiono wspólnemi siłami, a cały numer miał być jedną wielką wspaniałością.
Dekoracje miały wyobrażać brzeg morza o zachodzie słońca. Dwanaście Iwonek na dwóch czółnach wyciąga srebrną sieć i najpierw wyławiają dwie siostry Stelli, jako rusałki, a później ogromną różową muszlę z samą Królową Pereł, czyli z Magdą. Muszla jest otwierana przy swego rodzaju rytualnym tańcu polinezyjskim. Otwiera się iluminowane na różowo wnętrze i wychodzi Magda, prawie naga, jedynie w wąziutkich naszytych perłami majteczkach, i w takich samych napierśnikach, w djademie z ogromną perłą nad czołem. Królowa Pereł śpiewa prześlicznego slowfoksa z półsentymentalnym i półżartobliwym tekstem o młodym poławiaczu pereł, który dotarłszy kiedyś na dno morza i ujrzawszy Królowę, już wrócić na brzeg nie chciał. Na zakończenie Magda miała zatańczyć specjalny taniec, ułożony dla niej przez samego Robowskiego, baletmistrza opery.
Inscenizacja tego jednego numeru miała kosztować masę.
Ponieważ zaś należało pokazać nową gwiazdę jeszcze raz, w drugiej połowie, Magda musiała śpiewać jeszcze jedną piosenkę w zupełnie odmiennym stylu. Wydobyto stosy dawniej odrzuconych utworów. Cała dyrekcja wisiała godzinami nad taperem, aż zadecydowano dać coś nowego. Hojner, niewyczerpana studnia, i tu nie zawiódł. Pomysł Bończy „Mniej abstrakcji, więcej akcji“ został ułożony w wyśmienity, dowcipny wiersz i podłożony pod szampańskiego foxtrota. Połowa miała być zaśpiewana, połowa zaś wygłoszona parlando. Na bis (daj Boże!) poszłyby imitacje.
W teatrze wrzało. Magda chodziła za kulisami pod nieustającym pręgierzem spojrzeń i szeptów, które milkły za jej zbliżeniem się, zmieniając się w napozór życzliwe pytania i zachwyty. Pomimo swego oszołomienia, Magda umiała wyłowić z nich jadowite szpilki ironji i to doprowadzało ją do płaczu. Otoczyła ją nagła i powszechna wrogość. Odkąd zapadło postanowienie lansowania jej na gwiazdę, nie mogła już wierzyć nikomu. Nawet siostry Stelli, które zawsze okazywały jej prawdziwą sympatję, teraz, widocznie zrażone zepchnięciem ich w półfinale do roli adjutantek Magdy, uśmiechały się do niej z przymusem i nieszczerze.
Nikt jednak z obawy przed Bończą nie ośmielał się głośno wyrażać swego niezadowolenia, a ze strachu przed zawsze przesądnym Cykowskim, wróżyć publicznie klapy lansowanej gwieździe. Nikt za wyjątkiem Kornata.
Ponieważ od premjery Kornat jechał na urlop, nie brał więc udziału w próbach rewji i na próby nie przychodził. Jednak podczas przedstawień nie omijał za kulisami nikogo, by mu powiedzieć, że dyrekcja zwarjowała i że następna rewja będzie leżała na obie łopatki:
— To jasne — darł się na cały korytarz — Turskiej nie będzie, mnie nie będzie i chcieć nas zastąpić byle krowientą! Złota Maska schodzi do rangi szmiry w Grajdołku.
Podnosił głos i śmiał się:
— Zobaczycie, cała buda na tem się przewali!
Magda wpijała sobie paznokcie w dłonie, by nie wybuchnąć płaczem, by opanować się i nie wydrapać mu oczu, nie zrobić jakiejś awantury.
Obserwowała Bończę, który musiał przecie słyszeć te ryki Kornata, lecz udawał, że nie zwraca na nie uwagi. Witał się z nim podawnemu, a tylko nie wdawał się w rozmowy na temat przyszłej rewji.
Jeżeli doszło do skandalu, to tylko z winy samego Kornata. Całkiem niepotrzebnie przyszedł na próbę. Poto tylko, by wywołać awanturę. Za kulisami wiedziano już o tem, że wszedł na widownię i usadowił się gdzieś wkońcu. Magda jednak wcale go nie spostrzegła z rzęsiście oświetlonej sceny. Widziała tylko siedzących w pierwszych rzędach Cykowskiego, Michałka, kilku autorów z Czubarkiem i z Hojnerem, kilku aktorów, Bończę, Karnicką, baletmistrza i jeszcze paru wspólników Złotej Maski.
Była to jedna z końcowych prób, już przy zupełnej orkiestrze i w prawie kompletnych dekoracjach. Magda czuła się znakomicie. Po kilkunastu lekcjach u profesora Wiśniewskiego, po niezliczonych powtarzaniach piosenki z Bończą, czuła, wiedziała, że całość wypada przynajmniej dobrze, jeżeli nie doskonale.
I oto nagle, gdy w połowie piosenki zrobiła potrzebną tu i bardzo efektowną pauzę, w końcu sali rozległ się niepohamowany, wybuchowy śmiech Kornata.
Orkiestra zatrzymała się, a tymczasem Kornat, dusząc się od śmiechu, zaczął wykrzykiwać:
— Nie! Dajcie spokój! Tego jeszcze nie było! To wam skradną do Casino de Paris!...
— Przestań Leon! — jeszcze spokojnie zawołał Bończa.
Lecz Cykowski już był na nogach, już skakał i czerwony jak burak wymachiwał rękami.
— Co jest do cholery! Niby to ci się nie podoba?!
Wówczas Kornat zbliżył się do nich, i nie przestając śmiać się, wystawił palce w kierunku Magdy oniemiałej na scenie:
— Toż to prawdziwy Grajdołek, jak Boga kocham!
— Dlaczego, do cholery? — już zaniepokojony i niepewny swego zdania wrzasnął Cykowski.
— Bo do cholery kryminał! — wyszczerzył się nań Kornat. — Ona rusza się, jak krowa! Rozumiesz! A wyje, jak pies do księżyca!
— Uspokójcie się, no proszę, uspokójcie się! — zadreptał między nimi Michałek, łapiąc to Bończę, to Kornata, to Cykowskiego za klapy marynarek.
— Całą rewję zarżniecie! — opędzał się od Michałka Kornat.
— Co jest? Dlaczego? — podbiegł jeden ze wspólników.
— A ja ci mówię, odejdź! — syknął Bończa.
Kornat zmierzył go pogardliwym wzrokiem:
— Licz się ze słowami!
— Panowie — płaczliwie wołał Michałek.
Na scenie wszyscy, kto żyw był za kulisami, skupili się przy rampie. Na dole powstał nieopisany gwar i nagle zakotłowało się.
Nad głowami mignął jasnoszary rękaw Bończy i jego pięść wymierzyła silny cios w sam środek szerokiej twarzy Kornata.
Ten krzyknął przeraźliwie i ciężko zwalił się między fotele pierwszego i drugiego rzędu.
Bończa, blady, z ponurym blaskiem w oczach, odwrócił się do rampy i ryknął, aż stojący obok Cykowski zatoczył się:
— Na miejsca, psiakrew!!! Próba!!...
Zatupotały nogi po deskach i wszyscy ustawili się do próby.
— Czapski, jazda! — już spokojnie kiwnął Bończa kapelmistrzowi. — Uwaga!
Pałeczka dyrygenta zawisła na sekundę w powietrzu i zakreśliła łuk. Orkiestra zaczęła grać. Dwanaście Iwonek w rytmicznym falistym ruchu otoczyło muszlę i rozbrzmiał znowu drżący głos Królowej Pereł:
„W moim pałacu z korali“
„Wśród opałowych mgieł...“
Z wysokości konchy widziała Magda Kornata, wydobywanego spośród foteli. Twarz miał całą we krwi i rozwichrzone włosy.
Wieczorem przed kurtyną, Bończa uśmiechnięty, mówił swoim ciepłym, aksamitnym głosem:
„...ten drobny wypadeczek samochodowy, który spotkał naszego kochanego kolegę i uniemożliwił mu dziś występ, nie powinien nas jednak pogrążać w smutku. Świetny nasz gwiazdor miał tylko zlekka rozciętą wargę. Co za rozpacz na kilka dni dla wielu pięknych ust, któreby chciały pocieszyć Leona Kornata“...
Po kilku dniach Kornat wznowił swe występy i nawet pogodził się z Bończą. Teatr musiał żyć swoim trybem. Inna rzecz, że obaj nie przebaczyli sobie bynajmniej, obaj zapisali w pamięci wzajemną nienawiść, czekającą tylko pierwszej sposobności, by wyrazić się w zemście.
Tak było w teatrze.
Tylko Magda po owym skandalu nie mogła przyjść do siebie. Pomimo zapewnień Bończy, że rozprawił się z Kornatem, gdyż ten już zabardzo działał mu na nerwy, dopatrywała się w jego postępku jakiejś rycerskości, aktu obrony jej, napastowanej kobiety. Do podobnej obrony zaś zdolny być może tylko ten, który naprawdę kocha.
To przeświadczenie wynagrodziło Magdzie wiele. I docinki koleżanek i intrygi za kulisami i nawet brak pieniędzy. Od dwóch tygodni kasa wypłacała zaledwie kilkuzłotowe zaliczki. Przygotowanie rewji pochłonęło ogromne sumy. Cykowski musiał wciągnąć nowego wspólnika, właściciela restauracji na Muranowie. Spólnik ten był tem uciążliwszy, że należąc do pobożnych chasydów sam do teatru nie przychodził, wolałby zobaczyć djabła niż przedstawienie, czy próbę. Zato za swoje kilka tysięcy wtrącał się we wszystko przez pośredników, przez jakiegoś szajgeca i drugiego, pokątnego doradcę z Franciszkańskiej. Ci wsadzali nos wszędzie, doprowadzając Cykowskiego, Michałka, a szczególniej Bończę do rozpaczy.
Było postanowione z wielkich zysków, których spodziewano się po nowej rewji, spłacić owego restauratora i jeszcze jednego lichwiarza.
— A co będzie, jeśli rewja nie weźmie? — z przerażeniem pytała Magda.
Bończa obojętnie wzruszał ramionami:
— Klapa.
— Jakto klapa? Całkiem?...
— No, tak. Teatr djabli wezmą.
I Magda, chociaż jej tego nikt nie mówił, rozumiała, że tu od niej najwięcej zależy. Właściwie nie od niej, lecz od tego, czy ona, taka, jaką jest, spodoba się publiczności.
Oba swoje numery opracowała jak umiała najlepiej..
— Powiedz — pytała Kamila — powiedz, czy to jest możliwe?
— Owszem — potakiwał — nawet dobre, ale...
— Co za ale? — denerwowała się.
— Ale powinno być świetne.
Łatwo mu było mówić! Zresztą już nauczyła się w teatrze jednego: nikt nigdy do końca premjery nie wiedział, czy i co podoba się publiczności.
Najlepsi fachowcy, najstarsi praktycy teatralni nie podejmowali się stawiania horoskopów. Prawie zawsze wypadało odwrotnie. Najlepsze numery przechodziły bez wrażenia, a chwytały głupstewka.
Magda w domu już całkiem nie jadła. Ograniczała się do kilku bułek na śniadanie i do obiadu u Bończy. Nie miała pieniędzy nawet na nowe pantofle. A że listopad tego roku był wyjątkowo błotnisty i deszcz lał całemi dniami, przychodziła nieraz do teatru przemoknięta do nitki.
Modliła się tylko o jedno: żeby nie rozchorować się. I chodziła do wróżek. Była już coś u piętnastu. Każda przepowiedziała jej co innego, lecz naogół wróżby brzmiały pomyślnie. Powodzenie, bogate wyjście zamąż, zamożny opiekun, sława, spadek po dalekiej krewnej.
I do kościołów zaczęła wpadać. Na chwilkę, bo zupełnie nie miała czasu, ale codzień.
Przemęczona, głodna, zziębnięta układała się późnym wieczorem na swojem twardem łóżku, by aż do zupełnego wyczerpania przeglądać i po tysiąc razy odczytywać wzmianki reklamowe w dziennikach.
Wszędzie jej nazwisko podawano wielkiemi literami, zamieszczano fotografje z pochwalnemi podpisami: „nowa gwiazda“, „świeży talent“, „rewelacyjny nabytek Złotej Maski“... Magdalena Nieczajówna... Magdalena Nieczajówna... Magdalena Nieczajówna...
— Boże, Boże, co to będzie — ściskała sobie skronie rękami.
W takim stanie rzeczy nadszedł wreszcie dzień premjery.
Poprzedniego dnia przedstawienie zawieszono i próba generalna trwała z dwugodzinną przerwą na obiad od jedenastej rano do trzeciej po północy.
Było to istne piekło. Aktorzy, orkiestra, maszyniści, personel z malarni i z kostjumierni, wszyscy wyglądali jak trupy i ledwie powłóczyli nogami. Za kulisami, na widowni, na scenie uwijali się krawcy, panienki z magazynów mód, kuśnierze. Wciąż coś zmieniano, podpinano, przykrawano, przymierzano. W krzesłach porozsiadali się krewni, znajomi krewnych i krewni znajomych i podczas króciutkich przerw zrywali się chmarą do rampy, by wyszeptać swoje uwagi, rady, wskazówki.
Inspicjent spocony, z wypiekami na żółtej twarzy warczał zachrypłym głosem, kapelmistrz Czopski bez kołnierzyka, w rozchełstanej mokrej koszuli walił pięściami w pulpit, Cykowski z wyszczerzonemi zębami zwisał bezsilnie w fotelu pierwszego rzędu, kilkanaście nikomu bliżej nieznanych osób wtrącało się we wszystko i wymachiwało laskami, na znak przejęcia się nasuwając na czoło i zsuwając na ciemię czarne meloniki, lub pilśniowe kapelusze. Po garderobach, na zatłuszczonych papierach piętrzyły się prowianty: podgryzione kanapki, kiszone ogórki, zgniecione ciastka, niedopite szklanki z czarną kawą i piwem, puder i zwykły kurz.
Od jupiterów, reflektorów, od setek rozżarzonych lamp ślepły oczy, a rozgrzana szminka spływała wraz z potem.
W środku, na balustradzie orkiestry stał jeden jedyny w tym chaosie spokojny i przytomny człowiek, reżyser Bończa, i raz po raz wołał swoim niewzruszonym, bezlitosnym głosem:
— Źle! Jeszcze raz! Kurtyna!
I chociaż każdy już resztkami sił gonił, a raczej poruszał się niczem nakręcony manekin, nikt nie ośmielił się oponować, nikt narzekać. Teraz zapomniano już o intrygach, o nieotrzymanych rolach, o tem, że rywalowi przypadł szlagier, a komuś „ogon“. Wobec zbliżającej się premjery, wobec nowej wielkiej bitwy, każdy chciał wydobyć z siebie maximum zdolności, pełny wysiłek, całkowitą umiejętność. A że nikt już nie wiedział, nie rozumiał, nie był pewien swego przez tyle tygodni drobiazgowo opracowanego i przemyślanego kawałka, teraz odrazu, i bez zastrzeżeń zdawał się na zdanie reżysera, na jego koncepcję, jego smak, jego decyzję, jedyny niewzruszony, wyrazisty drogowskaz w tem skołowaceniu.
— Źle! — Jeszcze raz! Kurtyna! — rozbrzmiewał głos Bończy.
Zegar nad klitką inspicjenta wskazywał trzecią, gdy próba generalna została skończona. Nieludzko przemęczeni, a przecież kontenci, pełni nadziei, że tak potworna praca nie może pójść na marne, że premjera uda się, jak amen w pacierzu, jednak, by nie zapeszyć powodzenia, zapewniali się wzajemnie:
— Oczywiście, klapa na całej linji.
— Pies na to nie zechce patrzeć.
— Bałagan i tyle.
— Poprostu g...o!
— Mnie wygwiżdżą, jak Boga kocham — przysięgał Berczyński.
Człowiek haruje, jak to bydlę, a później przyjdzie taki cymbał, taki osioł, takie zwierzę i napisze ci w recenzji: „P. Roliński ruszał się osowiale“.
— Cholera!
Niedbale i w pośpiechu zbierano nawazelinowaną watą szminki z twarzy. Aby prędzej do łóżka: spać, spać, spać!
Na spanie był przeznaczony cały dzień aż do godziny szóstej popołudniu. I Magda, chociaż obudziła się znacznie wcześniej, nie myślała o wstawaniu. Należało wypoczywać, jak można najdłużej, by wieczorem być świeżą, z humorem i z temparamentem.
— Nie myśl już o premjerze — powiedział jej po skończonej próbie Bończa — i nie denerwuj się. Wszystko będzie dobrze.
On jeden nie bał się zapeszenia i nie był przesądny. Magda wiedziała, że wieczorem wszyscy przyjdą do teatru ze swemi talizmanami, maskotkami, z różnemi starannie przechowywanemi drobiażdżkami, w których tajemniczą moc odwracania nieszczęścia wierzył każdy. Berczyński przyprowadzi swego synka, Morelówna foxterjera, Czopski przyniesie rękę Fatmy, Kobielski cynową trumienkę, Kira Woszczyńska zasuszoną ćmę, a Lewoniewska wystrzępioną złotą peruczkę, w której występowała kiedyś sama Sorelka.
Magda nie miała żadnej maskoty i to ją zaczęło trapić.
Umyśliła tedy, by kupić sobie w sklepie z zabawkami małą świnkę z celuloidu. Ostatecznie każda rzecz dopiero z czasem stawała się maskotą.
Bończa, obejrzawszy świnkę orzekł, że skuteczność jej będzie niezawodna, jednak na wszelki przypadek zaaplikował Magdzie przed rozpoczęciem spektaklu dwa spore kieliszki wina. Ponieważ trzęsła się z tremy, świetnie jej to zrobiło.
Za kulisami jednak nastrój był straszny. Starzy doświadczeni aktorzy wprawdzie nadrabiali miną, ale i oni wciąż chwytali się za guzik, pocierali drzewo, stukali w nieheblowaną deskę, lub mruczeli pod nosem jakieś zaklęcia czy modlitwy. Jedni na drugich patrzyli, jak na współskazańców. Tymczasem z poczekalni i z widowni przychodziły wieści: nastrój publiczności niezły, kasa wyprzedana, sala już pełna. Zjawili się wszyscy recenzenci. Przez okienko w kurtynie widać było, jak zajmują miejsca w pierwszych rzędach. Do garderób leciały meldunki: — Jest ten drań taki a taki, jest ta złośliwa małpa ta i ta. Jakże bardzo ich teraz nienawidzono tu za kulisami. Dla nich to głupstwo: i te długie tygodnie pracy, i cały wysiłek, i karjera, i przyszłość, i olbrzymi nakład pieniężny. Będą siedzieli, z nabarmuszonemi lub skwaszonemi minami, odniechcenia klapną parę razy łapami a później każdy napisze i oczywiście nie napisze szczerze. Choćby mu się najbardziej podobało, będzie się kierował osobistemi względami, jakiemiś nieuzasadnionemi pretensjami, czy antypatjami, albo zemstą na dyrekcji teatru, że nie uwzględniono jego głupich uwag z poprzedniej recenzyj, albo intryganctwem na rzecz swoich protegowanych.
W bezstronność recenzentów nikt za kulisami nie wierzył. Im bliżej było premjery, tem niżej kłaniano się im na ulicy lub w kawiarni, tem więcej ich się bano i tem serdeczniej nienawidzono.
Jeden Bończa bywał odmiennego zdania i czasem godził się z zarzutami krytyki, ale z nikim w teatrze o tem nie rozmawiał.
Tego dnia nastrój na sali był rzeczywiście dobry. Wstępny numer został przyjęty życzliwie, a Bończę przywitały grzmiące oklaski, które kilkakrotnie przerywały mu konferansjerkę.
To już było dobrą wróżbą.
— Rozgrzali się! — zacierał ręce Michałek, latając z tą nowiną od garderoby do garderoby i wywołując tem gwałtowniejsze „odczynianie pecha“.
Przedstawienie szło gładko. Ani jednej wsypy, ani chwili niepotrzebnej pauzy. Numer za numerem.
Wreszcie przyszła kolej Magdy. Śmiejąc się nerwowo, skuliła się w olbrzymiej wysrebrzonej muszli, nieznośnie cuchnącej jakąś metaliczną farbą. Przed kurtyną odbywał się szmoncesowy djalog Berczyńskiego z Kobielskim. Sala trzęsła się ze śmiechu. Po scenie, z szybkim tupotem przebiegali maszyniści, dopinając na klamrach dekoracje i ustawiając rekwizyty. Raz po raz zapalały się lampki.
Z fałd kurtyny wynurzyli się Berczyński w swoim meloniku i Kobielski w kwadratowych rogowych okularach. Wynurzyli się na chwilę, gdyż niemilknące brawa wracały ich spowrotem na proscenium.
— Gotowe! — krzyknął majster.
— Gotowe! — powtórzył inspicjent — zająć miejsca!
I nagle orkiestra uderzyła wielkim akordem. Sala ucichła. Muzyka spadła do pianissima i kurtyna zaczęła zwolna uroczyście rozsuwać się, otwierając czarną czeluść sali.
Z dwuch łodzi kołysanych zdołu popłynął cichy śpiew chóralny.
Cichutko zaskrzypiała srebrna sieć i oto już na scenie zatupotały bose nogi sióstr Stelli. Pieśń Iwonek wzmagała się, wiosła uderzały o rozciągnięte płótna. Przez szparkę w muszli widać było czarną paszczę sali i żarzące się w niej jaskrawe ślepia umieszczonych gdzieś w górze na parapecie balkonu reflektorów.
W orkiestrze rozperliła się melodja staccato, rozperliła się pasażami na klawjaturach dwóch fortepianów.
Pokrywa konchy zaczęła się wznosić coraz wyżej i wyżej, a Magda zwolna rozprostowała kolana i stanęła wreszcie naga w kąpieli różowego światła.
Nic nie widziała, nic nie rozumiała i już niczego się nie bała. W pewnej chwili, w dobrze znanej chwili, gdy trzeci akord rozpłynął się w ciszy, a pałeczka kapelmistrza Czopskiego zawisła na mgnienie nad jego głową — Magda zaczęła swój śpiew.
Zdawało się to wszystko trwać niezwykle długo: śpiew, taniec i znowu śpiew, końcowa zwrotka, zagłuszona w ostatnich dźwiękach istną burzą oklasków. Kurtyna raz po raz rozsuwała się i zbiegała, zamiatając scenę długiemi ciężkiemi frendzlami.
— Bisuj ostatnią zwrotkę — dobiegł uszu Magdy głos Bończy.
Kurtyna znieruchomiała, a w orkiestrze rozperliły się fortepiany. Błysnęła pałeczka kapelmistrza...
„W mojem królestwie z korali
„Wśród opalowych mgieł...
Czuła, że głos jej teraz brzmi pełniej, śmielej, dźwięczniej. Była taka szczęśliwa! Tak szczęśliwym nie był chyba nigdy żaden człowiek.
Gdy sala znów zatrzęsła się od oklasków, Magda zapomniała, że ma kłaniać się, że należy powtórzyć kilkakrotnie ten pracowicie wystudjowany ukłon i uśmiech. Stała nieruchoma, nieprzytomna przed tym tłumem, niewiadomo dlaczego wyciągnęła obie ręce przed siebie, jakby chciała ich wszystkich objąć, zatrzymać, jakby zanurzyć dłonie w tym entuzjastycznym hałasie i nie dać mu opaść i ścichnąć. Pod powiekami zakręciły się łzy, rozchylone usta drżały, serce wyrywało się z piersi.
A sala grzmiała.
Z obu stron wygalowani bileterzy wybiegali, ustawiając przed nią kosze kwiatów: cały las!
W garderobie, nieprzytomna jeszcze, wśród nerwowego śmiechu, którego nie mogła opanować, zarzuciła Bończy ręce na szyję i trzęsła się cała, powtarzając:
— Kam! Kam! Jestem taka szczęśliwa!
Przychodzili inni. Wszyscy. Winszowali. I teraz nawet nie zastanawiała się nad nieszczerością tych gratulacyj. Ściskała każdego, aż opadła bez sił na krzesło przed lustrem. Twarz miała zamazaną szminkami, wyglądała, jak pisanka wielkanocna, ale i to ją tylko rozbawiło.
Wśród kwiatów były piękne żółte róże, nieduży koszyk, ale najdroższy. Chociaż nie znalazła na nim kartki, wiedziała, że to od Kamila: jego ulubiony kwiat. Nie zapomniał o Magdzie i żaden z towarzystwa staruszków, dyrektor Balcer, prezes Godziński, minister, dyrektor Stęposz: wysadzili się na olbrzymie i piękne kosze, również Besiadowski popisał się istną balją kwiatów. Poczciwy, kochany Biesiadosio! Musiał bulnąć sporo forsy.
Były też cztery kosze od dyrekcji Złotej Maski, ale te tylko tak, dla dekoracji, po drugiem przedstawieniu wrócić muszą do kwiaciarni, skąd zostały wypożyczone.
Po odpoczynku, po nowych powinszowaniach Cykowskiego i Michałka, zaczęła się ubierać do drugiego numeru.
— No, jak tam? — zagadnął Bończa.
— Ho! — odpowiedziała — teraz już nie mam żadnej tremy!
— Tylko nie bądź, mała, zanadto pewna siebie. To też nie robi na publiczności dobrego wrażenia.
— Oj, znowu mnie straszysz! — przeraziła się.
— Nie straszę. Jestem pewien, że nie zrobisz mi wstydu.
I nie zrobiła. Piosenka „Mniej abstrakcji, więcej akcji“ wzięła publiczność.
Na bisy poszły imitacje. Widownia szalała.
— Brawo, brawo! — krzyczał z drugiego rzędu sam gruby redaktor Perkowski.
Inni wtórowali mu na całe gardło.
— A teraz kładź się i odpoczywaj — bezapelacyjnie zadecydował Bończa, gdy zbiegła ze sceny.
— Kiedy wcale nie jestem zmęczona!
— To nic. Tak ci się zdaje.
— Ależ...
— Leżeć, smarkata. Na drugie przedstawienie musisz być taka sama. Rozumiesz?
I była taka sama. Wprawdzie na drugiem przyniesiono znowu na salę tylko kwiaty, które już raz otrzymała, ale zato publiczność była jeszcze lepsza: nic dziwnego, bez recenzentów i bez innej „waty“.
— Ludzie, którzy płacą za bilet, — objaśniał Magdę Berczyński — chcą mieć tę satysfakcję, że nie zmarnowali forsy i sami siebie podbechtują do „frenetycznego entuzjazmu“.
Po przedstawieniu, które skończyło się około pierwszej, Bończa zapytał:
— No? Chcesz oblać sukces?
— Kam — krzyknęła uszczęśliwiona.
— A nie jesteś zbyt zmachana?
— Skądże!
— No, to pójdziemy do „Bristolu“.
W „Bristolu“ był tłok. Sala pełniutka, ale dla Bończy, jako stałego bywalca stolik się znalazł.
Na tle elegancko ubranych ludzi skromniutka sukienka Magdy robiła raczej dobre wrażenie. Zresztą nie wstydziła się swego stroju. Na sali pełno było osób, które przedtem siedziały na premjerze w Złotej Masce.
— Patrzcie to ta Nieczajówna! — dobiegały do uszu Magdy padające z różnych stron słowa.
— Wcale ładna.
— Jaka młoda!
— Która to jest Nieczajówna? — dopytywał się jakiś starszy pan przy sąsiednim stoliku.
— Tu naprawo, w czarnej sukni, ruda.
— Gdzie? Gdzie?... Ruda?...
Zagrała orkiestra głusząc dalsze głosy.
— Widzisz — uśmiechnął się Bończa — już jesteś popularna.
Zarumieniona i podniecona Magda dopiero teraz dostrzegła wciąż kłaniającego się jej dyrektora Stęposza. Siedział z dwiema paniami niezwykle pięknemi. Spoglądając w ich stronę zauważyła przy dalszym większym stole dość hałaśliwe i podpite już towarzystwo. Z brzegu siedział uderzająco przystojny młody brunet i dosłownie nie spuszczał Magdy z oka. Szykowne ubranie, sygnet, i wielki brylant na ręku, szpilka z oprawną perłą w krawacie i złota papierośnica, z której co chwila wyjmował nowego papierosa, wskazywały, że musi to być jakiś arystokrata.
Bończa opowiadał o relacjach, jakie zdążył usłyszeć w teatrze od osób z publiczności o Magdzie. Słuchała go uszczęśliwiona i starała się skupić uwagę na tem, co mówił, jednak wciąż ją niepokoił natarczywy wzrok owego pana. Widziała, jak przywołał zginającego się przed nim w ukłonach dyrektora sali, lecz mówiąc do niego i wydając jakieś polecenie, nie przestał patrzeć na Magdę. Aż miała ochotę pokazać mu język, chociaż bardzo jej się podobał. Naprawdę był śliczny z temi wypukłemi zmysłowemi wargami, z przystrzyżoną linją czarnych wąsików i z oczyma, z których biła duma i jakby smutek.
Odniechcenia, tak by Bończa tego nie zauważył, uśmiechnęła się do niego, ale on ani drgnął.
— Nie chcesz — obraziła się — to nie trzeba.
I odwróciła się prawie zupełnie do Bończy. Tymczasem ku niezadowoleniu obojga przyszedł Cykowski z Hańską i Hojner ze swoją przyjaciółką Sonią, platynową blondynką (oczywiście farbowaną). Bez ceremonji przysiedli się do stolika i Sonia zaczęła poswojemu piszczeć, krygować się, mizdrzyć i wygłupiać. Rozmawiano naturalnie o premjerze. Mężczyźni podjęli dyskusję na temat skeczu „Bridge", który zdaniem Cykowskiego należało skreślić. Hańska obsypywała Magdę komplementami.
W sali zaczynało być już zbyt gwarno, Magda właśnie chciała szepnąć Bończy, że już czas do domu, gdy przy stoliku zjawił się dyrektor restauracji i położył na stoliku wiązankę pięknych purpurowych róż.
— To dla mnie? — zaczerwieniła się Magda.
— Tak, proszę pani.
U dołu była biała kartka z lakonicznym napisem:
„Hołd i podziw dla Królowej Pereł. — Ksawery Runicki“.
Kartka była przypięta do łodyg złotą szpilką z ogromną perłą, szpilką od krawata.
Magda szybko obejrzała się: towarzystwo od dużego stołu właśnie zabierało się do odejścia. Panie nakładały futra. Ostatni wychodził ów przystojny mężczyzna: nie miał już szpilki w krawacie.
Nawet nie obejrzał się na nią. Wysoki, zgrabny, barczysty, doskonale zbudowany, przesuwał się między stolikami aż znikł w przejściu do hallu.
— No! Sukces! Winszuję ci! — piszczała Sonia — Co za róże!
Bończa trzymał w ręku kartkę.
— Runicki, Ksawery Runicki... Zaraz, zaraz — przypominał sobie — to zdaje się jakiś ziemanin.
Dyrektor sali nachylił się troskliwie nad stolikiem:
— O tak. To wielki pan. Nasz stały gość. Ma olbrzymi majątek w powiecie Grójeckim... Stale zatrzymuje się w Bristolu.
Cykowski przez szkło powiększające, które wydobył z kamizelki, uważnie przyglądał się perle.
— Na moje oko — odezwał się wreszcie, bębniąc palcami po stole — na moje oko, wart ten, kawałek jest... conajmniej tysiąc złotych.
— Co ty mówisz! — prawie z gniewem zawołała Hańska.
— Murowane.
— To trzeba mu odesłać — zaniepokoiła się Magda
Bończa zrobił obojętną minę, Hojner wzruszył ramionami, a Sonia pisnęła:
— Zwarjowałaś?!
— No, przecież nie mogę przyjmować od człowieka, którego nawet nie znam — zaczęła Magda, ale przerwał jej Hojner:
— Dlaczego? Facet rzucił się, bo ma na to.
— Pokazał klasę! — wołała Sonia.
Nareszcie i Bończa zabrał głos. Wbrew oczekiwaniu Magdy orzekł, że nie widzi żadnego powodu do odsyłania szpilki. Człowiek publiczny, a takim jest każdy aktor i wogóle artysta, w niczem sobie nie uchybia, przyjmując hołd publiczności czy to w formie kwiatów, czy jakichkolwiek innych rzeczy. Zaś w danym wypadku bezinteresowność ofiarodawcy była zupełnie oczywista.
— Fantazja trochę kabotyńska — zakończył — ale taki burżuj może sobie na to pozwolić.
Magda nic nie odpowiedziała, pomyślała jednak, że Kamil jest trochę naiwny. Sama była przekonana, że bezinteresowność ofiarodawcy tylko patrzeć, a rozwieje się bez śladu. Nie wątpiła, że w najbliższym czasie ów pan odezwie się jak amen w pacierzu.
Jednakowoż przewidywania te zawiodły. Minęły trzy dni i pan Ksawery Runicki nie dał znaku życia. Nie martwiła się tem, ale było jej przykro. Broń Boże, nie myślała o czemś złem, kochała Bończę jeszcze bardziej niż przedtem, ale przecie nie byłoby nic złego w poznajomieniu się i we flirciku z takim prawdziwym wielkim panem, z takim szykowcem, przystojnym, nawet niezwykle przystojnym.
Na wszelki wpadek, ot tak, bez żadnego zamiaru, zatelefonowała do Bristolu, lecz portjer oświadczył, że pan Runicki wyjechał zagranicę.
Wkrótce zapomniała o całem zajściu. Nawet kartkę od niego gdzieś zgubiła. Tylko szpilkę z perłą nosiła teraz stale i zamiast celuloidowej świnki uznała ją za maskotę.
W tych to dniach dzienniki przyniosły recenzje z premjery w Złotej Masce. Prawie wszystkie brzmiały dla Magdy przychylnie, niektóre zaś entuzjastycznie. Ukazały się w pismach również fotografje Magdy
Cieszyła się tem wszystkiem, lecz aż podskakiwała z radości na każdą myśl, jakie wrażenie zrobi jej sława, sława skromnej córki rzeźnika z Tamki, na całem Powiślu.
Sława zaś ta istotnie głośnem echem na Powiśle dotarła, i oto pewnego południa do drzwi pokoju Magdy w pensjonacie zapukała Adela.
Jeżeli coś sprawiło Magdzie przykrość w wizycie siostry, to tylko ten pokoik, ciemnawy i niezbyt czysty, w którym musiała Adelę przyjąć, nie mogąc jej zaimponować swojem nowem wielkiem życiem.
Adela jednak płakała i śmiała się naprzemian, zdając się niczego poza Magdą nie dostrzegać.
— Moja ty, siostrzyczko kochana — chlipała Adela — moje ty szczęście.
— A cóż mówi wuj? — dopytywała Magda.
— A pogwizduje i głową kręci.
— A ciotka?
— Jak to ciotka... Ot, głupia baba.
— A pan Kamionka?
— Edek?... O ten, to co innego. Powiedział mi, gdym się mu przyznała, że do ciebie wybieram się: — Ubierz się tylko jakoś, bo taka wielka artystka, to cię nawet do niej nie wpuszczą.
— Toście już na ty? — pytała Magda.
Adela zarumieniła się:
— A no, zaręczyliśmy się. Zeszłej niedzieli.
I dalejże opowiadać o sobie, jacy to z Edkiem będą szczęśliwi, jak się kochają, jak sobie życie ułożą.
Magda słuchała tego z jakiemś zdumieniem, niezrozumiałem dla siebie samej.
— Więc są ludzie — myślała — dla których szczęście to praca w jatce i mieszkanie na czwartaku?...
Dostrzegła też w sposobie bycia Adeli coś jakby współczucie. Podziw ale i współczucie. Czyżby ta głupia nie widziała różnicy w losach własnym i siostry?... — Czyżby uważała swój za lepszy?
— A ojciec?... — zagadnęła Magda po dłuższem milczeniu.
— Ojciec, a dziękuję, zdrów.
— Chwała Bogu.
Pomilczała i spytała znowu:
— A czytał w gazetach?
— Pewnie czytał.
— I cóż mówił?
Adela poprawiła się na krześle:
— To nie znasz ojca?... — wzruszyła ramionami.
— Klął?
— Gdzież tam. Słowa nie powiedział.
— Tak... — zamyśliła się Magda.
Nagle Adela rzuciła się jej na szyję:
— Nie bądź zawzięta, pogódź się z ojcem! Siostruniu moja. Pogódź się.
Zaskoczona i przestraszona Magda zaczęła się bronić.
— Jakże ja się pogodzę?
— Pójdź, przeproś go, zobaczysz, że przebaczy.
Magda uczuła w sercu mocne ukłócie.
— Przebaczy?... Skąd wiesz, że przebaczy?! — ścisnęła rękę Adeli.
— Tak myślę. Czy tobie zdaje się, że go serce nie boli?... Spróbuj. Powinnaś spróbować.
Magda, która początkowo zbladła, teraz z wypiekami na twarzy słuchała namów siostry. Boże, jakże sama pragnęła pojednania się z ojcem. Przecie niczego odeń nie chciała, byle dobrem słowem uznał ją za córkę. Teraz nie była już przecie wykolejoną dziewczyną, co się jej w głowie przewróciło, lecz sławną artystką. Nie, pieniędzy jej nie trzeba, ni opieki, ni dachu nad głową. Tylko dobrego słowa. Ojciec sam musi zrozumieć, że się mylił, że niezasłużenie nią poniewierał.
Zaczęły sobie radzić z Adelą i uradziły, że najlepiej będzie, gdy Magda zaraz nazajutrz w poobiedniej porze na Dobrą przyjedzie. I z tem się rozstały, umówiwszy się, że ojciec o niczem, Boże broń, nie ma zawczasu wiedzieć.
Długo i ciężko rozmyślała Magda. W nocy spać nie mogła, układając sobie rozmowę z ojcem, układając ją słowami serdecznemi i miłemi, a także argumentami. I tak to wyglądało, że stary musi zmięknąć. W południe czuła się zupełnie pewna siebie.
Pomimo to, gdy weszła na stare drewniane schody, na tak dobrze znane, brudne i zniszczone, ale kochane schody, kolana się pod nią uginały i gdyby nie obawa zabrudzenia nowiutkich reniferowych rękawiczek, opierałaby się o żółtą wyślizganą poręcz.
Zgodnie z umową, Adela zostawiła drzwi otwarte. Magda nacisnęła żelazną klamkę i owionął ją zapach mieszkania. Dawniej nie rozróżniała go, ale teraz ta mieszanina zapachów, gdzie była i naftalina, i liście bobkowe, i kwaśnawy sos pomidorowy, i świeżość wypranej bielizny, zdała się nową, chociaż tą samą, niezmienną i rozczulającą.
Przeżegnała się i uchyliła drzwi do pokoju. Przy stole zasłanym zieloną ceratą, siedział ojciec. Na ceracie piętrzyły się stosy wytłuszczonych kartek i rachunków. Ojciec, wielki jak góra, pochylony nad spęczniałym od wieloletniego użycia notesem pisał, a mały ogryzek ołówka nikł w jego ogromnych palcach.
Drzwi szerzej otworzone skrzypnęły, a on podniósł swoją wielką twarz (nic się nie zmienił) i, mrużąc od lampy oczy, zapytał:
— A co tam?...
Magda stała, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Zatrzymała oddech i tylko bezgłośnie poruszyła wargami
Nagle pan Nieczaj zerwał się z krzesła i odrazu wyrósł aż pod sufit: poznał ją.
— Tatku! — wydobyła z siebie.
Twarz ojca stawała się coraz czerwieńsza, niemal sina. Ręce zwolna i ciężko wznosiły się do szyi i znowu opadały, a chrapliwy głos odezwał się głucho i groźnie:
— Czego?
Magda ze szlochem rzuciła mu się do nóg. Upadła na kolana, tuliła się doń, chwytała zwisające bezwładnie ciężkie, gorące ręce i aż od bólu rozgniatała na nich usta w pocałunkach.
— Tatku... tatku... — powtarzała wśród łkania — Co ja ci złego zrobiłam? Przebacz... Przebacz.
Stał nieruchomo, a gdy zaczęła się uspokajać i spojrzała w górę, zobaczyła, że po grubych fałdach czerwonej twarzy toczą się łzy, gęste, szybkie łzy i spadają na starą kochaną marynarkę, tę samą marynarkę marengo, którą tak często cerowała kiedyś ojcu na łokciach i pod pachami.
Gdy jednak pan Nieczaj dostrzegł wzrok córki, szarpnął się i odszedł pod okno.
Minęło dobrych parę chwil, zanim odwrócił się do Magdy. Był znowu spokojny i ponury.
— Nie miałaś prawa przyjść — zaczął ochrypłym głosem. — Nie masz tu nic do roboty. Porzuciłaś dom, porzuciłaś ojca, wybrałaś sobie letki chleb i letkie życie... Idź. Nic tu nie masz do roboty.
Chciała mu wytłumaczyć, że to bynajmniej nie lekki chleb, że pracować trzeba więcej niż w jatce, dużo więcej i życie nie lekkie, trudniejsze, pełne krzywd i zawodów, nie takie bezpieczne, jak w domu. Mówiła przerywanym głosem, z przekonaniem, z najlepszą wiarą, mówiła przecie najszczerszą prawdę i mówiła szczerze, a przecie sama wsłuchiwała się w swój głos, widziała siebie w tej pozie, przyglądała się sobie jak komuś innemu, jak przedstawieniu. Zaczęła przekonywać ojca, że nie z lekkomyślności, nie z chęci użycia poszła do teatru. Tylko teatr — to jej powołanie, jej przeznaczenie...
— Nie — przerwał pan Nieczaj — nieprawda! Przeznaczenie człowieka to jego obowiązek, a obowiązek jest taki, żeby stać na jednem miejscu, gdzie go Bóg postawił. Oto i całe powołanie. Twój brat, Józek, także miał powołanie do stanu innego. Dzięki Bogu, że chociaż do duchownego. Ale i tem zgrzeszył. Bo prawo jest, że trzeba trzymać się domu. Kto z domu wychodzi, ten jakby kamienie z fundamentu wyrywał. A jak dom się zwali, jak tysiące domów tak walić się zaczną, to nic, jeno rumowiska zostaną i taką sprawą cała społeczność, niby psy bezdomne, po tych-to gruzach tylko roić się będą, każdy sobie. A my ludzie, nie psy, żeby po cudzych śmietniskach latać.
Mówił powoli i ponuro, ale znać było, że sam sobie nieraz te słowa musiał obmyśleć i kalkulować.
— Świat teraz taki — ciągnął — że każdy chce luzem chodzić, każdy dla siebie. A tak nie można i przeciwne naturze. Rodzinami muszą ludzie żyć; inaczej nie potrafią albo zginą, wymrą, śladu po nich nie zostanie. I co wymyślili dobrego?... Różne związki zawodowe, różne stowarzyszenia i partje, bo sami tego nie rozumieją, iż nijak jednemu żyć, a czemuż zastanowienia nie mają, że najprostszy i od samej natury dany jest sposób, to znaczy się rodzina? Związkami rodziny nie zastąpią. W pojedynkę psy zjedzą i nie chcę ja takiego świata, i nie dla mnie on, ani ja dla niego. Ale ręki do takiego warjactwa nie przyłożę. Z gęby nie będę robił cholewy. Pocom całe życie język przed innymi strzępił, skoro własnym przykładem tego poświadczyć nie mogę?... Pocom żył, pocom się żenił i dom zakładał, rodzinę chrześcijańską, pocom dzieci spłodził?!... Żeby mi teraz ludzie w oczy się śmieli, żeby każdy bałwan i łachudra miał pełne prawo zapytać mnie: A cóż to pan, panie Nieczaj, innych pouczasz jakiem obyczajem mają żyć, a rodzonych dzieci upilnować nie potrafisz!! Narzekasz na zło na świecie, a zaś lepszego spłodzić sam nie potrafisz?!... Widać taki musi być porządek, skoroś został sam, porzucony, panie Nieczaj, skoro też szczeźniesz i śladu po sobie, ni po twoich ojcach, ni po twoich dziadkach nie zostanie...
Zadyszał się i ze świstem w gardle łapał oddech w ogromne płuca.
— Tak! Prawda! — krzyknął nagle. — Niech szczeznę, niech przepadnę! Oby tylko prędzej oczy zamknąć!
Nie patrzał na córkę i zdawał się mówić do siebie.
— Tatku, niech tatko tak nie mówi — odezwała się nieśmiało.
Odwrócił się do niej, otarł rękoma wąsy i pokiwał głową:
— A tobie, Magda, powiem tak: Nic tu po tobie. Przy konfesjonale nakaz dostałem przebaczyć ci mojej krzywdy, to i przebaczam. Ale z serca nie mogę. Zaplugawiłaś całe moje życie, zapaskudziłaś po teatrach i gazetach moje uczciwe nazwisko i choćby mi nie spowiednik, lecz sam Pan Bóg z nieba rozkazał, to nie potrafię wziąć do domu córki, co w największym bezwstydzie gołem ciałem całemu miastu jest znana. Nic tu po tobie. Ani serca, ani rozumu, ani sumienia nie miałaś. A żem cię kochał, jak przystało rodzonemu ojcu, tem czarniejsza jest twoja niewdzięczność. Grzeszny jestem, ale Bóg mi świadkiem, żem niesprawiedliwie pokarany. Idź! Idź, Magda!
— Tatku! Tatku! — płakała Magda.
Z drugiego pokoju wybiegła Adela i nie mając odwagi podejść do ojca skurczyła się tylko pod drzwiami i zanosiła się od płaczu.
Pan Nieczaj powtórzył głośniej:
— Idź, Magda! Idź i nie przychodź więcej! Tyle mi przynajmniej oszczędzisz wstydu przed sąsiadami.
Siostry rzuciły się sobie, szlochając, w ramiona, później Magda chciała uchwycić rękę ojca, by chociaż na pożegnanie ją ucałować, lecz pan Nieczaj cofnął się pod ścianę i oparłszy się o poręcz łóżka, dyszał ciężko.
Długo jeszcze płakała Magda w objęciach Adeli, w ciemnym przedpokoiku, później na podeście schodów twarz otarła, przypudrowała i zaczęła schodzić nadół. W kamienicy widocznie rozeszła się już wiadomość, że Nieczajówna do ojca przyszła, bo w bramie i na chodniku przed domem zebrało się sporo ludzi. Nie patrzyła na nich i wtulając twarz w kołnierz szybko poszła przed siebie.
Szczęściem jej, zapuchniętych oczu przechodnie widzieć nie mogli, bo już zmrok nadszedł, a z góry zaczął sypać drobny, gęsty śnieg, pierwszy śnieg nadchodzącej zimy.




ROZDZIAŁ IV

Po wspaniałem rekordowem powodzeniu rewji „Królowa pereł", liczącej przeszło setkę przedstawień przy wypełnionej widowni, następna, „Szalona Warszawa" miała być czemś wręcz olśniewającem, dobić konkurencję, grubo napełnić kasy i podnieść markę Złotej Maski na długie miesiące. Kosztowność wystawy przeszła wszystko, co dotychczas w Warszawie znano. Zaangażowano osiem nowych pierwszorzędnych aktorek z dramatu, filmu i z innych teatrów rewjowych, dano dwie orkiestry, sprowadzono samego Jean‘a Parnis, gwiazdora z Casino de Paris.
Oczywiście, w tych okolicznościach Magda nie mogła zająć aż tak czołowej pozycji, jak w rewji poprzedniej. Jednak dzięki nieustępliwości Bończy i dzięki faktowi, że jednak spośród wszystkich dawnych i nowych gwiazd była najmłodsza, otrzymała dwa pierwszorzędne kawałki i jeden taki sobie, ale też doskonały „samograj" w skeczu. Jednocześnie Cykowski podpisał z nią kontrakt na bardzo dobrych warunkach. Nie był ma się rozumieć aż taki, jak kontrakty Turskiej, czy chociażby Hańskiej, jednak pozwolił Magdzie na wynajęcie ładnego dwupokojowego mieszkanka przy Kapucyńskiej, na wzięcie na raty niebrzydkich mebelków, a także zafundowanie sobie garderobianej, czyli poprostu pokojówki, która wieczorami przychodziła za kulisy pomagać Magdzie przy ubieraniu się na scenę.
Przygotowania do „Szalonej Warszawy" połączone były z jeszcze większemi niż zazwyczaj awanturami, intrygami, z plotkami i nieustającą kłótnią.
Premjera przeszła wszelkie nadzieje. Recenzje roiły się od superlatywów, publiczność szalała.
Po dwóch tygodniach starzy znawcy teatru orzekli, że sto pięćdziesiąt przedstawień będzie całkowicie pewnych, a nie jest wykluczone, że dociągnie się do dwustu.
Tymczasem w połowie stycznia jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość: obniżka pensyj urzędników państwowych o dwadzieścia procent. Nie byłoby w tem nic strasznego, gdyby nie to, że za urzędami państwowemi poszedł Magistrat, za Magistratem przedsiębiorstwa prywatne, banki, biura, fabryki.
I nagle jak ręką odjął: widownia Złotej Maski opustoszała. Z każdym dniem było mniej publiczności. Nie pomagały najszumniejsze, najkosztowniejsze reklamy.
Za kulisami jeszcze nie zdawano sobie sprawy z powagi sytuacji, ale tam, na górze, w kancelarji, zapanowała panika. Z olbrzymiego nakładu włożonego w „Szaloną Warszawę" wycofano w okresie powodzenia zaledwie połowę. Deficyt i to gruby deficyt stawał się nieunikniony i z każdym dniem poważniejszy.
Przedewszystkiem zerwano umowę z Parnisem, następnie zaprzestano codziennego rozdawania na przedstawieniach kwiatów, ale było to kroplą w morzu.
Nagwałt przygotowano nową rewję. Bończa z Cykowskim wyjeżdżali do Paryża, by stamtąd przywieźć nowe pomysły. Po powrocie zaczęto gwałtownie poszukiwać nowych wspólników, którzyby wnieśli kapitały niezbędne dla ratowania teatru. Do kancelarji w dzień i wieczorem złaziły się różne typy. Sprawdzały wykazy, księgi, kasę, kontrakty, lecz do porozumienia nie dochodziło.
Chwytając się ostatecznego środka dopuszczono do udziału w przedsiębiorstwie główniejszych dostawców. To dało możność wystawienia „Szampańskich wieczorów“. Jednocześnie obniżono ceny biletów prawie do połowy.
Na burzliwem zebraniu całego zespołu wobec oczywistości deficytu zgodzono się na nowe kontrakty, co w praktyce oznaczało bardzo poważną redukcję gaż. Kornat, który nie chciał ustąpić, musiał wyjść z teatru. Turska sprzedała swój samochód. Bończa dopuścił do licytacji swojej niedokończonej willi w Leśnej Podkowie. Do następnej rewji dyrekcja nie odnowiła kontraktów z Hańską i z Berczyńskim. To samo spotkało Magdę.
— Widzisz — uspokajał ją Bończa — czasy dobrej konjuktury skończyły się, ale nie trać nadziei. Oczywiście takich warunków, jak poprzednie, nie dostaniesz, jednak, gdy Cykowski otrząśnie się z paniki, gdy publiczność pomału przyzwyczai się do kryzysu a teatr zreorganizujemy, moja w tem głowa, byś została znowu zaangażowana.
I Magda czekała. Na szczęście miała dość zaoszczędzonych pieniędzy, by zły czas przetrzymać. Pozatem kasa Złotej Maski wciąż jeszcze wypłacała kapaniną zaległości. Nie wszystkim wprawdzie, ale Magda dzięki Bończy i Michałkowi prawie co tygodnia po kilkadziesiąt złotych otrzymywała. W każdym razie wystarczało na życie, a nawet na urządzenie u siebie co pewien czas małych przyjęć dla znajomych. Z teatru na takie przyjęcia zapraszała tylko Bończę i siostry Stelli, a z miasta swoich sympatycznych starszych panów z kawiarni. Byli to goście o tyle wygodni, że często przysyłali wina, ciastka, torty, przynosili kawior i czekoladki.
W tym to okresie dyrektor Stęposz wystąpił wobec Magdy z widocznie oddawna obmyślaną propozycją. Zamówił się na popołudnie, przyniósł pęk przepięknych orchidej i był wogóle uroczysty.
Zaczął od narzekania na swoje puste i bezbarwne życie, ma dorosłe już dzieci, którym właściwie nie jest potrzebny, ma żonę, starą, niekochającą i brzydką, z którą go nic nie łączy poza konwenansem. Pozatem dał do zrozumienia, że Magdę uważa za istotę niezwykłą, że tylko przy niej czuje sens swej obecności na świecie, że gdyby rozwód w jego wieku i sytuacji był możliwy, to jest nie zakrawał na groteskę, no, i gdyby Magda zechciała swą sympatję dla niego posunąć aż tak daleko, napewno rozwiódłby się i ożenił z nią. Ponieważ jednak byłoby to niewykonalne, a jemu serce się kraje, gdy widzi trudności, jakie mogą czekać Magdę w związku z brakiem dochodów, byłby szczęśliwy, więcej niż szczęśliwy, gdyby dysponując jego kieszenią, zechciała urządzić sobie życie bez trosk i zmartwień.
Mimochodem wymienił bardzo wysoką cyfrę, którą przewidywał jako budżet „swojej nieślubnej, ale zato naprawdę uwielbianej żony“ i wzamian żądał tylko tego, co Magda sama mu zechce ofiarować.
Wysłuchawszy wszystkiego Magda roześmiała się:
— Nie przypuszczałam, drogi panie dyrektorze — powiedziała bez cienia obrazy — by w tak elegancki sposób można było zaproponować kobiecie, by... poszła na utrzymanie.
Zaczął protestować przeciw takiemu ujęciu jego prośby, lecz Magda potrząsnęła głową:
— Kiedy ja do pana o to nie mam żalu. Wiem, że dużo kobiet zgodziłoby się z radością na podobną propozycję. Ale widzi pan, ja jestem trochę inna. Czy... czy nie dlatego właśnie podobam się panu, że jestem taka?... Otóż gdybym przyjęła pańską propozycję, drogi dyrektorze, zapewniam pana, nie byłabym już jej warta.
Jeszcze próbował dysputować, przekonywać, wynajdywać argumenty i usprawiedliwienia, lecz widząc, że wszystko to nic nie pomoże roześmiał się i prosił, by o całym jego projekcie zapomniała, by mu przebaczyła i nie uważała go za nic innego, jak tylko za dawnego i jeszcze większego przyjaciela. Jego zachowanie się potwierdzało to z każdym tygodniem.
Magda, która już nieraz spotykała się z podobnemi (chociaż znacznie gorszemi propozycjami), rzeczywiście nie zachowała doń żalu.
— Tak właśnie powinien był postąpić człowiek prawdziwie kulturalny — myślała Magda.
Jej przebywanie z Bończą i z jego znajomymi, przestawanie z towarzystwem grupującem się wokół Stęposza, Godzińskiego i Balzera nie pozostało bez wpływu na sposób bycia, zapatrywania i zainteresowania Magdy.
— Swoją drogą tyś się bardzo wyrobiła — mówił od czasu do czasu sam Kamil.
Jakże była z tego powodu szczęśliwa. W początkach swojej karjery teatralnej nieraz odczuwała ten właśnie brak wyrobienia. Nie wystarczało być ładną, należało mieć jeszcze ładne manjery, umieć ładnie prowadzić rozmowę, zachować się jak dama w każdej sytuacji.
A tego właśnie przybywało jej coraz więcej. Już potrafiła teraz zachować się wszędzie. Swobodnie obracała się nietylko wśród koleżanek ze Złotej Maski, u których nawet dostrzegała pewne braki form, nietylko wśród aktorów z innych scen, lecz i w najwytworniejszem towarzystwie. Intuicja Magdy szybko wykryła tajemnice ładnego sposobu bycia, spostrzegawczość zrobiła swoje, zaś zdolności przystosowania się do otoczenia nie brakowało jej nigdy.
Jednocześnie czuła i wiedziała, że również wielkie postępy zrobiła w swojej umiejętności aktorskiej. Poznała własnem doświadczeniem lub też obserwowaniem różnych „numerków“ rozmaite sposoby ujęcia i interpretowania takich lub innych ról. Sposobów tych nie było wiele i w gruncie rzeczy żaden z nich nie przedstawiał większych trudności. Poprostu należało mieć nosa i odrazu „z nogami wskoczyć w rolę“. Stopień sukcesu należał od wdzięku i talentu. Oczywiście szczytem wszystkiego byłoby zdobycie, wymyślenie, stworzenie własnego genre'u, własnego rodzaju, ale to osiągali artyści najczęściej już po długich latach praktyki. Częściej wpadali w manjerę, czyli w coś, co było jakby karykaturą „genre‘u“. I Bończa, który najwięcej tego właśnie bał się dla Magdy, może nawet utrudniał jej określenie osobistego sposobiku.
Tak minęło kilka miesięcy i nadeszło lato. W Złotej Masce działo się coraz gorzej. Przestano wypłacać gaże, a zarobki aktorów ograniczyły się do codziennego podziału chudej kasy według tabelki, w której girls z zespołu najczęściej dostawała trzy do czterech złotych, zaś najlepsi dochodzili do dwudziestu złotych co wieczór. Oczywiście w takiem położeniu teatru o wznowienie „engagement“ Magdy nie mogło być mowy. W kasie nastałe ulokował się komornik, wierzyciele od rana do nocy zapychali kancelarję. Cykowski schudł i ochrypł, Michałek machnął ręką na swój udział i przyjął posadę dyrektora kina na Lesznie. Z dawnego zespołu została zaledwie trzecia część.
W połowie czerwca Magda musiała zlikwidować mieszkanie i przenieść się do Bończy, ale już w trzy tygodnie później i Bończa otrzymał eksmisję. Przeprowadzili się do małego hoteliku na ulicy Jasnej, zajmując dwa nieduże pokoje. Początkowo Magda gryzła się tem, że nie może niczem powiększyć wspólnych szczuplutkich dochodów, gdy jednak pewnego dnia Bończa zastał ją przy haftowaniu wziętej z ogłoszenia roboty, doszło do awantury. Zabronił jej kategorycznie takiego obniżania swojej klasy. Utrzymywał, że to szczęście, że nikt z teatru nie dowiedział się o tym hafcie, bo raz na zawsze Magda straciłaby opinję.
Nie zgadzała się z nim, lecz wobec stanowczości, z jaką utrzymywał, że jeszcze wrócą dobre czasy, całą swoją zapobiegliwość ograniczyła do wspólnego gospodarstwa. Nie chodzili już teraz na obiad ani na kolację do lokali publicznych, lecz jedli u siebie. Magda na maszynce spirytusowej przygotowywała, co się dało, byle taniej. Nie odsyłało się też ubrań Kamila do krawca. Magda po kilku nieudanych próbach nauczyła się prasować.
Własne wydatki sprowadziła do zera.
W tym czasie Kamil, wróciwszy pewnego dnia z teatru, oświadczył, że wszystko jest na najlepszej drodze. Rewja się przeżyła, ale przecie nie przeżył się teatr. Zatem postanowili przejść na inny rodzaj.
— Wystawimy komedję muzyczną.
Wespół z Hojnerem i Czubarkiem zasiedli we trójkę do roboty. Wybrano stary wyśmienity wodewil amerykański i przerabiali go na wszystkie sposoby. Rzecz miała się nazywać „Panna Knox“, a była historją dziewczyny ze stepów Texasu, która wpadła w ręce szajki łotrów, usiłujących odebrać jej spadek po dziadku w Chicago. W „Pannie Knox“ były dwie role kobiece: tytułowa, pierwszej klasy, i druga, znacznie mniejsza.
Otóż, pewnego dnia Magda, po wyjściu Hojnera, zapytała Bończę:
— Kto będzie grał pannę Knox?
— Oczywiście, Rena Turska.
— A ja?
— Ty... hm... — zawahał się — ty mogłabyś ewentualnie wziąć drugą, ale nie wiem, czy Cykowski się zgodzi, bo już pertraktuje z Michaleńską z opery.
Magda spochmurniała:
— Czy naprawdę nie potrafiłabym zagrać panny Knox?
— Ba — wzruszył ramionami — tu chodzi o nazwisko. Turska ma markę.
Gdy zaś jeszcze próbowała go przekonywać, powiedział dość ostro:
— Pozatem rola wymaga dużego i dobrze wyszkolonego głosu.
Na tem dyskusja urwała się. Nie dalej jednak, jak w trzy dni później, kiedy już wszyscy w teatrze mówili o „przeżyciu się rewji“ i o świetnych perspektywach dla komedji muzycznej, okazało się, że ci ludzie, którzy jeszcze wchodzili w rachubę jako ewentualni ochotnicy do sfinansowania nowego przedsięwzięcia, pieniędzy nie dadzą. Możnaby ostatecznie zebrać parę tysięcy w drobnych kwotach, ale kandydaci stawiali lichwiarskie warunki. Tymczasem właściciel gmachu, gdzie mieściła się Złota Maska, stracił cierpliwość i wniósł do sądu o eksmisję.
Krach zdawał się być nieunikniony. I wtedy to, podczas jednej z beznadziejnych rozmów w kancelarji teatru, Cykowski nagle napadł na Magdę:
— Ty to też! Ja was wszystkich sławami porobiłem, ja was na ludzi wyprowadziłem, a nikt palcem nie kiwnie.
— A cóż ja? — zdziwiła się i oburzyła Magda — Cóżby ci pomogło, gdybym nawet wszystkiemi palcami zaczęła kiwać?!
— No masz przecie różnych bogatych bubków. Naprzykład dla takiego Stęposza te dwadzieścia tysięcy byłoby muchą!
Magda wzruszyła ramionami:
— Żeby chciał.
— A dlaczegoby nie? — nacierał Cykowski.
— Bo nie głupi.
— Niby dlaczego miałby być głupi?
— Bo poco ma ryzykować. Kto go zmusi?
Cykowski podskoczył i zamachał rękami nad głową
— Jak kobieta zechce, to takiego zmusi. Rozumiesz?!
— To zależy, jaka kobieta.
— Przecież mówię do ciebie!
— I zależy — dodała Magda — czy ona zechce.
— Właśnie! Wy wszystkie takie cholery! Czarna niewdzięczność.
Zaczął piszczeć i rzucać się po kancelarji. Bończa milcząc siedział na biurku z oczyma wyrażającemi absolutną obojętność.
— Uspokój się — odezwała się do Cykowskiego — i wytłumacz mi, jaki miałabym interes w staraniu się o pieniądze?...
— Jakto jaki?
— No, tak. Żeby pani Turska zdobyła nową rolę?
Cykowski stanął, jak wryty:
— Co mówisz?
— No, pewno. Dla Turskiej miałabym na głowie stawać?
— Dla Turskiej, dla Turskiej — przedrzeźniał Cykowski — wcale tego nie powiedziałem, że musi grać Turska. Możemy zaangażować, kogo nam się podoba, choćby i ciebie.
Magda wzruszyła ramionami:
— Kamil twierdzi, że nie mam głosu, że się nie nadaję.
Zerknęła ku Bończy, lecz on wciąż milczał. Natomiast Cykowski zaczął gwałtownie przekonywać Magdę, że zdanie Kamila nie jest tu miarodajne, że jeszcze się zobaczy, że osobiście on, Cykowski, uważałby Magdę za zupełnie odpowiednią na pannę Knox i zaklinał ją, by pomówiła z dyrektorem Stęposzem.
— Chodzi o początek, a później spikniesz nas, to już ja go przekonam.
Po powrocie do hotelu nie zamieniła na ten temat z Bończą ani słowa. Jednak nie przestawała o tem myśleć. Wystąpienie w tytułowej roli w pierwszej wielkiej komedji muzycznej w stolicy już dawało markę. Już byłaby to pozycja więcej niż świetna, zwłaszcza po kilku miesiącach niepokazywania się publiczności i zapomnienia w prasie.
Nazajutrz, nie mówiąc nic Kamilowi, poszła do swego dawnego profesora śpiewu z partycją „Panny Knox“. Jak przewidywała, profesor Wiśniewski zgodził się na warunki kredytowe. Sam biedak mało teraz zarabiał i miał więcej wolnego czasu, niż chciałby. Orzekł, że partja nie jest zbyt trudna i Magda opanuje ją łatwo.
Dyrektor Stęposz był wręcz zachwycony, gdy witał Magdę w swym banku. Polecił sekretarzowi nie wpuszczać nikogo, kazał podać kawę, z biurka wydobył pudło czekoladek. Gdy jednak po kilku minutach rozmowy Magda zdołała się przymusić do wyjawienia celu wizyty, odrazu spoważniał. Namyślał się chwilę, poczem powiedział:
— Dobrze, zbadam tę rzecz i jeżeli sfinansowanie całego interesu okaże się choćby o odrobinę czemś korzystniejszem, niż wyrzucenie pieniędzy przez okno, napewno tem się zajmę.
Odpowiedź ze względu na przynaglenia Magdy obiecał dać pojutrze. Jednak już nazajutrz zatelefonował do hotelu i zaprosił Magdę na kolację. Ponieważ Bończa o takie wypady wcale nie był zazdrosny, a chodziło o rzecz ważną, poszła.
I tu dowiedziała się, że wpakowanie w Złotą Maskę choćby jednego złotego byłoby szaleństwem. Wywiadownia handlowa, do której bank zwrócił się o informację, podała opinję katastrofalną.
— Zresztą pani osobiście, kochana panno Magdo, — zakończył swoje wywody — nie jest przecie w tem zainteresowana.
A jej nie chciało przejść przez usta, że właśnie jest bardzo, ale to bardzo zainteresowana w wystawieniu „Panny Knox“.
Przyznanie się do tego przed Stęposzem równałoby się żądaniu pieniędzy jakby dla siebie samej. Na to zdobyć się nie mogła.
Telefony od Cykowskiego nie ustawały. Magda nie sypiała nocami. Za kilka dni w Złotej Masce miano przystąpić do ustalenia obsady. Zbyt dobrze rozumiała, że musi zdobyć główną rolę, że to jej ostatnia stawka. Bo czemże zostanie, jeżeli i to jej się nie powiedzie?... Uczucia uczuciami, ale w gruncie rzeczy, teraz, po wyczerpaniu resztek własnych oszczędności, znajduje się właściwie na utrzymaniu u Bończy. Nie jest to wprawdzie temsamem, czemby było przyjęcie propozycji Stęposza, ale przynajmniej dla ludzi różnica będzie niewielka.
I co dalej?... Przy wciąż pogarszającej się sytuacji w teatrach nigdzie na engagement liczyć nie można. Chyba w charakterze tancerki w zespole za dwa do trzech złotych dziennie. Ani z tego wyżyć, ani ubrać się. O możliwości powrotu do domu od dawna nie myślała. Zresztą obecnie prosta ambicja nie pozwoliłaby jej na to. Choćby ojciec przebaczył, choćby sam ją do powrotu namawiał.
A pozatem, czyż poto wyzwoliła się z tego małomieszczańskiego życia, by z tem większym wstrętem doń wracać!
Nie sypiała nocami i podczas jednej z takich nocy przypomniała sobie Biesiadowskiego, a właściwie jego pieniądze.
Ostatnio nie widywali się zbyt często. Pan Feliks jednak nie pominął nigdy żadnej okazji, by móc się z nią spotkać. Nie zmienił się wcale i podawnemu żywił nadzieje, że Magda zrezygnuje z wszystkiego i zgodzi się wreszcie zostać jego żoną.
Oczywiście wiedział o jej stosunku z Bończą. Ilekroć w rozmowie padło imię Kamila, bladł i spuszczał oczy. Nie mówił tego nigdy, lecz Magda wiedziała, że nienawidzi Bończy z całej duszy.
Czy pomimo to zgodzi się dać pieniądze na wystawienie komedji muzycznej?
Wolałaby zwrócić się o to do każdego innego, ale „każdego innego" nie było i nie było innego wyjścia.
Wiedziała już z oświadczenia tak znającego się na interesach człowieka, jak dyrektor Stęposz, że wpakowanie pieniędzy w Złotą Maskę jest tyle, co zgóry pewna strata. Więc gdyby zdołała namówić Biesiadowskiego, nie byłoby to uczciwe. Ale cóż dla niego znaczy taka drobna suma?...
Spotkali się w cukierni i Magda poraz pierwszy szczerze powiedziała Biesiadowskiemu, że sytuacja w Złotej Masce nie jest szczególna, otwarcie przyznała się, że jej własny los zależy od wystawienia „Panny Knox" i że jeżeli tego nie dopnie, straci ostatnie wyjście ze swego bardzo tragicznego położenia.
Biesiadowski wysłuchał wszystkiego z wielkiem przejęciem. Poraz niewiadomo który zaczął zaklinać Magdę, by rzuciła ten obrzydliwy teatr, by zdecydowała się „z dwojga złego na mniejsze" i została jego żoną.
Jakże mu mogła powiedzieć w oczy, że to uważałaby za zło największe!
— Nie, nie — potrząsnęła głową — to nawet nieładnie, nawet brzydko z pańskiej strony, że podaje się pan za mego przyjaciela, a jednocześnie chce pan wyzyskać moją tragiczną sytuację.
Wówczas zaczął przysięgać, że tego nawet na myśli nie miał. Gdy zaś wykrztusiła wreszcie, że w nim jest cała nadzieja, powiedział:
— Żebym ja chociaż trochę znał się na interesach teatralnych. Tobym może zaryzykował.
— Według mnie ryzyko nie jest wielkie. Powodzenie „Panny Knox“ jest murowane — zapewniała, ukrywając oczy, by nie mógł z nich wyczytać prawdy.
Po dłuższej rozmowie, po złagodzeniu jego przerażenia na sam dźwięk wymienionej niezbędnej sumy, nareszcie westchnął:
— No trudno, spróbuję.
— Więc zgadza się pan?...
— Cóż pocznę, muszę się zgodzić.
Magda uściskałaby go teraz z radości. Patrzyła nań szeroko otwartemi oczyma i tylko największym wysiłkiem woli powstrzymywała łzy wzruszenia i wstydu.
Nazajutrz odbyło się „spiknięcie“ Biesiadowskiego z Cykowskim. Cykowski dziesięć razy dziękował Magdzie. Wieść o znalezieniu finansisty natychmiast rozbiegła się za kulisami. Wieczorem Bończa wrócił dziwnie nienaturalny. Wyraźnie unikał rozmowy z Magdą, gdy wypytywała go o szczegóły rozmowy z Biesiadowskim, wzruszył ramionami i wydobył z siebie tylko parę ogólników: że on nie wie o niczem, że umawia się sam Cykowski, że podobno jutro spisują umowę. Co do obsady nic nie wspomniał. Gdy próbowała jednak wydębić z niego coś więcej, skrzywił się niechętnie:
— Dajże mi odpocząć, i tak łeb mi pęka.
A nazajutrz w saloniku u swego profesora śpiewu Magda zobaczyła w jednym z dzienników duży komunikat reklamowy: Złota Maska zrywa z rewją i wystawia szampańską komedję muzyczną „Pannę Knox“, przyczem w tytułowej roli wystąpi „ulubienica Warszawy, nasza znakomita gwiazda, Rena Turska“.
Oczy Magdy błądziły po szarych wierszach i w głowie zaczynało się kręcić.
Nagle zerwała się i zapominając torebki i rękawiczek, wybiegła na schody, na ulicę. W porę opamiętała się, że nie ma pieniędzy na taksówkę. Było to nawet lepiej. Podrodze miała czas zebrać myśli.
Jak szalona przebiegła przez poczekalnię i wpadła do kancelarji. Bończy nie było. Cykowski dyktował maszynistce. Magda z trudem łapiąc oddech i siląc się na spokój, wyciągnęła pod same oczy dyrektora zmiętą gazetę:
— Co to ma znaczyć? — odezwała się nieswoim, drżącym głosem.
— Niby co? Niby co? — zrobił bezczelną minę Cykowski.
— Tak dotrzymujesz obietnicy?...
— Jakiej obietnicy?
— Nie udawaj głupiego! — krzyknęła.
— A ty licz się ze słowami!
— Ani mi się nie śni! Rozumiesz! O, mój kochany, już ja nie taka, bym sobie pozwoliła byle komu wystrychnąć się na dudka.
— Magda, uspokój się — pojednawczo przemówił Cykowski — ja nie rozumiem, o co ci właściwie chodzi?...
— Rozumiesz doskonale.
— Niby o Turską?... No widzisz, sama musisz przyznać, że Turska...
— A ja ci mówię, że albo ja będę, albo...
— Ależ ty, oczywiście ty — przerwał — to się samo przez się rozumie, że ty obejmiesz jedną z głównych ról.
— Niema głównych, jest jedna główna i albo ja ją wezmę, albo całą waszą budę szlag trafi.
— No, moja droga, nie przesadzajmy — roześmiał się z udawaną pewnością siebie.
— Już ja wam przesadzę! Ręczę ci, że pan Biesiadowski tylko dla mnie to zrobił.
— Bardzo wierzę.
— No, i teraz wycofa się prędzej, niż się wam zdaje.
— Nie tak łatwo, moja panienko, nie tak łatwo. Umowa zrobiona. Zresztą nie masz się czego denerwować. Sama przyznasz, że równać się z Turską nie możesz.
— I nie zamierzam — wybuchnęła
— Bardzo rozsądnie. Otóż, jeżeli spokojnie rzecz rozważymy... Zresztą, dlaczegoś sama mówiła twojemu Kamilowi, że ci na głównej roli tak bardzo nie zależy?
Magda skamieniała:
— Ja?... Kamilowi?...
— No, tak. Wczoraj on sam tutaj to oświadczył.
— Kłamiesz!
— Ja kłamię? — podskoczył Cykowski. — Ja kłamię?... Panno Zofjo! Niech pani jej powie! Szczerą prawdę! Proszę!
Maszynistka, w którą Cykowski wycelował wskazujący palec, wzruszyła ramionami:
— Pan dyrektor mówi prawdę. Rzeczywiście pan Bończa powtórzył to nawet kilka razy.
— Niemożliwe — krzyknęła Magda — nigdy w to nie uwierzę!
— Byli i inni świadkowie — dodała maszynistka — naprzykład pan Czopski, pan Torbiak, pan...
— I Kamil powiedział, że mnie nie zależy?...
— Tak.
— Więc skłamał! — wybuchnęła płaczem — najbezczelniej kłamał!
Zapanowało milczenie i dopiero po dłuższej chwili Cykowski odezwał się łagodząco:
— Skłamał, nie skłamał. Możeście się źle porozumieli... No, ale ja mam robotę. Piszemy, piszemy, panno Zofjo.
I zaczął dyktować. Magda zwolna przychodziła do siebie. Otarła łzy, zapudrowała nos i wyszła, nie powiedziawszy słowa. Na korytarzu dowiedziała się, że Bończy niema w teatrze. Wróciła do hotelu, lecz i tu go nie zastała.
Skuliwszy się na łóżku, zaczęła rozmyślać. Jeżeli ci mówili prawdę, Kamil postąpił po łajdacku. Pomimo wszystko, nie mogła im uwierzyć. Nie uwierzy, póki on sam jej nie powie. W każdym razie, cokolwiekby było, ona nie może zrezygnować z głównej roli. Cokolwiekby miało nastąpić! To najważniejsze. Ogłosili komunikat o Turskiej — tem gorzej dla nich. Będą musieli odszczekać. W każdym razie należało postawić rzecz jasno.
Zatelefonowała do Cykowskiego i już spokojnie lecz z niewzruszoną stanowczością oświadczyła im, że albo dadzą jej rolę panny Knox, albo użyje całego wpływu, by pan Biesiadowski wycofał się z interesu. Cykowski zaczął znowu perswadować, lecz ucięła krótko:
— Nic więcej nie mam do powiedzenia.
I położyła słuchawkę.
Bończa przyszedł przed samem przedstawieniem. Śpieszył się bardzo i na rozmowę — sama to rozumiała — nie było czasu. Pomimo to, z jego zachowania się, z tego, że najwyraźniej unikał jej spojrzenia, że ni z tego, ni z owego gadał o jakichś plotkach, które nie obchodziły ani jego ani nikogo, wywnioskowała, że on nie ma czystego sumienia.
Zapytała tylko:
— Czy to już postanowione, że Turska weźmie główną rolę?... Czy to już zdecydowane ostatecznie?
Wzruszył ramionami:
— Ostatecznie?... Niema, moja droga, rzeczy ostatecznych. Chyba Sąd Ostateczny. No, dowidzenia. Nie czekaj na mnie, wrócę później i zjem coś na mieście.
Nie wrócił wcale. Napróżno czekała przez całą noc. Wiedziała, gdzie był. Sprawdzenie tego nie przedstawiało większych trudności. Wystarczyło zatelefonować do kilku restauracyj. Portjer jednej z nich poinformował:
— Owszem, był pan Bończa, lecz przed chwilą wyszedł.
— Czy i pani Turska wyszła? — ze ściśniętem sercem zapytała Magda.
— Tak jest, proszę pani, właśnie wyszli przed chwileczką.
Teraz już wiedziała wszystko i ku własnemu zdumieniu uspokoiła się odrazu. Więc nie dla dobra teatru, nie przez wzgląd na powodzenie „Panny Knox“ Bończa forytował Turską. Wrócił do niej.
Nie, Magda nie czuła się tem pokrzywdzona. Gdyby dawniej, gdyby przed miesiącem, czy przed tygodniem — to co innego. Ale teraz, gdy przekonała się o jego obcości, gdy znalazła się naraz znowu sama wobec świata i ludzi... Jest zdana na własne siły.
Kamil postąpił podle. Tak niepomęsku, tak podstępnie, za plecami, jak wszyscy ci ludzie w teatrze. Nie jest od nich ani odrobinę lepszy. Nigdy nie powiedział, że kocha, i nie miał zatem żadnych obowiązków, nie obiecywał niczego, ilekroć zaczynała mówić o wspólnej przyszłości, dawał wyraźnie do zrozumienia, że na nim niczego budować nie można. A jednak... Dlaczego nie przyszedł i nie powiedział wprost w oczy: — Mam dość ciebie, idę do innej.
Wówczas cierpiałaby bardziej, wówczas zalewałaby się łzami, ale zachowałaby dlań szacunek. A nawet może i wdzięczność za ten czas razem spędzony, za własne swoje uczucia, za dobroć, za pomoc, za wszystko.
Pocóż zmusił ją do pogardy? Zbyt przyzwyczaiła się czuć nad sobą jego wyższość, zbyt dobrze było jej w cieniu tej wyższości, zbyt bezpiecznie i ufnie. Tak, jak dawniej, gdy chodziła jeszcze w krótkich sukienkach, ojciec był dla niej czemś jedynem i pewnem, istotą, tworzącą życie, odpowiedzialną za nie, kimś niemal wszechmocnym, tak wierzyła, że w Kamilu znalazła takie oparcie, taką nową, większą i bezwarunkową gwarancję swojej egzystencji.
I nagle załamała się. Nie, nie czuła doń nienawiści, tylko pogardę i obcość. I żal dojmujący żal za to, że zniszczył samego siebie. I oto znowu znalazła się wobec życia sama. Jak na Wiśle podczas powodzi, gdy prąd spieniony burą pianą niósł tysiące bezużytecznych już, połamanych i bezsilnych przedmiotów, desek, skrzyń i sprzętów, czasem fala odrzuciła do brzegu jakiś odpadek. Zanurzając się i wychylając nad mętną powierzchnią, wirował zdala od rozpędzonego nurtu i chlupał, kręcąc się, bez celu, bez potrzeby.
Kiedy była dzieckiem, zawsze podczas wielkich przyborów wody chodziła nad rzekę, jak i wszystkie dzieci z Powiśla. Środkiem pędziły z zawrotną szybkością skotłowane gęste fale, a przy nasypie wolno, zapomniane i niepotrzebne kręciły się jakieś graty...
Magda zwolna ubrała się i wyszła na ulicę. Ludzie biegli, roztrącali się na chodnikach, przeciskali się na zatłoczonych rogach ulic, przebiegali między taksówkami przez jezdnię.
Nie, nie miała najmniejszej ochoty żyć. Ogarniał ją wstręt na myśl o teatrze, o Cykowskim, o kolegach, o rozmaitych uśmieszkach tych głupich dziewcząt z zespołu pani Iwony.
A jednak trzeba. Trzeba koniecznie dopiąć swego. Nie dać się zepchnąć! Za wszelką, za każdą cenę! Niech potem będzie, co chce, niech się świat zawali, niech ona sama zdechnie z głodu, niech narazi sobie wszystkich, niech potem drzwi jej przed nosem zamkną, ale teraz nie, nie, nie!
Biesiadowskiego znalazła w rzeźni. W długich butach i w granatowej maciejówce stał w środku wielkiego podwórza, kłócąc się z kilkoma żydami. Mdły zapach krwi w rozgrzanem powietrzu napełniał nozdrza słodkawym, drażniącym zaduchem. Z niskich, parterowych budynków, otaczających podwórze kwadratem, przez szeroko otwarte wrota buchał kwik zarzynanych świń i jazgot łańcuchów, dźwigających tusze na żelaznych blokach.
Biesiadowski podbiegał, ocierając ręce chusteczką:
— Panno Magdaleno — wziął jej rękę dwoma palcami i całował uszczęśliwiony — panno Magdaleno, to doprawdy niespodziewana wizyta...
— Muszę z panem pomówić.
— Ależ z panią coś jest! Co się stało!? — zaniepokoił się nagle.
— Chodźmy, tu jest okropnie... Brr...
— Chodźmy, naturalnie, że chodźmy — zgodził się odrazu, chociaż wciąż oglądał się na owych żydów.
— Może pan ma jakie interesy? — zapytała, zdobywając się na grzeczność.
— Ach, głupstwo. Interesy nie zając, nie uciekną.
Zaśmiał się nieszczerze.
Wyszli na ulicę, i Magda zaczęła tłomaczyć Biesiadowskiemu podstęp Cykowskiego. Przecież tylko dlatego prosiła Biesiadowskiego, by włożył pieniądze w Złotą Maskę, że chciała, że musi mieć główną rolę w tej komedji muzycznej. A oni, łotry z pod ciemnej gwiazdy, oszukali ją i rolę mają oddać Turskiej.
— Więc cóż ja mam zrobić? — pytał Biesiadowski.
— Niech pan ich zmusi. Pan, panie Feliksie, może ich zmusić, by mnie dali tę rolę. Bez pańskich pieniędzy oni będą bankrutami.
— Jakto? — przestraszył się.
— No, nie bankrutami, ale nie będą mogli „Panny Knox“ wystawić.
— A jeżeli oni nie przyjmą tego warunku?
— To pan wycofa się i już.
— Ba — potrząsnął głową — już dałem na zapłacenie komornego grubą zaliczkę. Przeszło cztery tysiące. — Przepadałoby mi to. A pozatem umowa podpisana.
Magda spuściła głowę
— W takim razie... W takim razie niema o czem mówić.
— Zaraz, panno Magdaleno, jest o czem. Trzeba się zastanowić.
I zaczął głośno myśleć, rozważając wszystkie okoliczności. Wreszcie doszedł do wniosku, iż w każdym razie może postarać się ułożyć z Cykowskim.
— Zaraz do niego pójdę — zakończył.
Rozstali się na Nowym Świecie i Magda wróciła do hotelu. Wiedziała, że teraz Bończę zastanie i rzeczywiście leżał na kanapie, czytając jakąś książkę.
— Dzień dobry, mała — powiedział znowu ciepłym tonem, tym samym fałszywym, kłamliwym, w który dotychczas wierzyła.
— Dzień dobry — odpowiedziała zupełnie spokojnie.
— Wcześnie wstałaś — zauważył
— Tak.
— Cóż jesteś taka lakoniczna? — odłożył książkę i przeciągnął się.
— Nie mam nic do powiedzenia... — spojrzała nań z zupełną obojętnością.
Usiadł i poprawiwszy włosy uśmiechnął się:
— Zła jesteś, że nie nocowałem?...
Wzruszyła ramionami.
— Nie mogłem wrócić. Tak się złożyło. Zasiedziałem się w knajpie, a później poszliśmy do Cykowskiego, bo...
— Daj spokój, Kamilu, czy ja cię indaguję? Poco mi to mówisz?
— Myślałem, że interesujesz się...
— Nie — przerwała mu znowu.
— Zatem zbędna uprzejmość z mojej strony.
— Najzupełniej zbędna.
Położył się i zaczął czytać. Magda rozpaliła maszynkę spirytusową i zabrała się do uczesania. Po kilku minutach Bończa odezwał się szorstko i serdecznie:
— No, chodź tu, mała.
Magda odwróciła doń głowę i widocznie w jej wzroku wyczytał, że zmieniła się dlań całkowicie, gdyż powiedział prawie opryskliwie:
— Czego ty właściwie chcesz odemnie?
— Niczego. Zupełnie niczego.
— Że nie będziesz grała panny Knox!... O to ci chodzi?... Ależ zrozum, że ta rola musi albo postawić albo położyć Złotą Maskę. Nam nie wolno ryzykować. Turska to pewniak. W innych warunkach sam byłbym za tobą. Teraz jednak...
— Musiałeś to zrobić za mojemi plecami?... Tak?... I skłamać im, że ja się na to zgadzam?...
— Bo wiedziałem, że się zgodzisz, że jesteś dość rozsądna.
— Myliłeś się, mój drogi przyjacielu.
Powiedziała to tak zimnym tonem, że aż się poderwał.
— Cóż to za tonik z angielskiej farsy!
— Że z farsy, to pewne. Tylko nie wyobrażałeś chyba sobie, że w niej zagram rolę pierwszej naiwnej.
Przygryzł wargi i widocznie zmuszał się do spokoju.
— Posłuchaj, Magda — zaczął perswazyjnie — otrzymasz drugą rolę, a w następnej sztuce... w następnej obiecuję ci...
— O, mój dobry, łaskawy panie — wybuchnęła śmiechem — ani mi się śni czekać na następną sztukę. W tej zagram, proszę pana, główną rolę, a swoją panią Turską możesz pocieszać następną sztuką. Z całą wielkodusznością odstępuję jej ten zaszczyt.
— Czego histeryzujesz? — zapytał ze złością.
Uspokoiła się odrazu.
— Masz rację, Kam, niema czem się przejmować.
— Właśnie — przytaknął — właśnie. Jesteś jeszcze bardzo młoda. Bardzo ładna. Masz, owszem, talent. Z pewnością karjera twoja pójdzie daleko. Niema poco tak się śpieszyć.
Magda nie słuchała. Wyciągnęła z drugiego pokoju walizki, otworzyła szuflady i szafy. Zaczęła się pakować.
Tymczasem Bończa wciąż mówił. Modulował głos, siadał, chodził między walizkami po pokoju. Od czasu do czasu wpadło Magdzie do uszu któreś głośniej wypowiedziane słowo, lecz nie przerywało to jej skupienia na kwestji teraz najważniejszej — jak najlepiej zapakować rzeczy.
Nagle Bończa zatrzymał się przed nią:
— Cóż to znaczy? — zapytał, wskazując walizki.
— To?... Pakuję się.
— Poco?
— Wyprowadzam się stąd.
Opuścił przed sobą złożone ręce i z wyrzutem powiedział:
— Magduś!
Wówczas parsknęła mu śmiechem:
— Cóż to za komedja! Cha... cha... cha.
— Magduś! — powtórzył głośniej.
— Mam się tem wzruszyć?... O, nie, mój drogi.
— I ty twierdziłaś, że mnie kochasz?!
— Twierdziłam, że kochałam — podkreśliła — ale bardzo łatwo wyleczyłam się z tego.
— Istotnie. Bardzo łatwo — zawołał ironicznie.
— Poczekaj, Kam — wzięła go za rękę — zależy ci na tem, bym została?
Powiedziała to takim tonem, że się zmieszał:
— Cóż za niemądre pytanie!
— Nie, nie, odpowiedz. Jeżeli ci zależy...
Wzruszył ramionami
— Nikogo zmuszać nie mogę.
— Aha, — zaśmiała się. — No, Kam, pierwszorzędny z ciebie człowiek. Pierwszorzędny. Tylko nie myśl, że mam ci to za złe. Widzisz... Mój ojciec jest rzeźnikiem. I u nas w jatce to były różne gatunki mięsa: wołowina, baranina, wieprzowina, cielęcina. Byłoby głupio mieć za złe baranowi, że nie daje wołowiny. Prawda?
— Cóż to ma znaczyć?
— Nic. Tak sobie. Tylko na mięsie to ja troszkę się znałam. A na ludziach mniej. Moja wina. Przecież nie wina baraniny.
Walizki były zapakowane. Rozejrzała się, włożyła kapelusz, rękawiczki i nacisnęła guzik dzwonka.
— Proszę to znosić do portjerni — powiedziała służącemu.
— Szanowna pani wyjeżdża?
— Tak, wyjeżdżam.
Bończa siedział na parapecie okna i obojętnie patrzał, jak wynoszono jej walizki, gdy zabierano ostatnią, zapytał:
— Do kogóż to przeprowadzasz się?
— Do nikogo. Poprostu do hotelu. Byle do innego.
— Jesteś warjatka.
— Dowidzenia, Kam — wyciągnęła doń rękę — spotkamy się na próbach w teatrze.
— Dziewczyno, zastanów się!
— Aha — dodała — w tamtej szafie znajdziesz wszystko to, co otrzymałam od ciebie. Dowidzenia!
Skinęła mu głową z uśmiechem i wyszła dumna z siebie, dumna właśnie dlatego, że mogła się zdobyć na ten szczery, obojętny uśmiech. Zostawiła go zwyciężonego, poniżonego i zawstydzonego. Zapewne przygotowywał się do zerwania z nią, do odegrania lirycznej sceny, do jej łez, próśb, spazmów. Wszystkiego mógł się spodziewać, lecz zaskoczyła go swem opanowaniem, spokojem i obojętnością.
O, nie żywiła chęci zemsty. Bynajmniej. Lecz z jaką rozkoszą patrzyłaby teraz na krzywdę Kamila. Żeby go ktoś bił, mocno, po twarzy!... Biesiadowski do tego nie byłby zdolny, a zresztą byłoby to przez nią i dla niej. Magdzie zaś najmniej na tem zależało.
Już dostateczną zemstą z jej strony będzie to, że wbrew jego woli, wbrew jego lisim zabiegom i obietnicom, jakie musiał porobić wobec Turskiej, ona, Magda, zagra „Pannę Knox“.
Po ulokowaniu się w skromnym hoteliku przy ulicy Chmielnej, skomunikowała się z Biesiadowskim. Ku swojej radości, o ile wogóle w tym stanie rzeczy czemkolwiek mogła się radować, dowiedziała się, że Cykowski bynajmniej nie stawia na ostrzu noża kwestji powierzenia głównej roli Turskiej. Usiłował wprawdzie przekonywać Biesiadowskiego, że ze względu na zyski należałoby zaangażować aktorkę o wyrobionem nazwisku, ale ostatecznie uległ i oświadczył gotowość podpisania umowy z Magdą.
Istotnie, nazajutrz umowa została podpisana, a w dwa dni później rozpoczęły się próby.
Magda spodziewała się ze strony Bończy, który sztukę reżyserował, najrozmaitszych szykan i była zdecydowana znieść wszystko. Oczekiwała specjalnej złośliwości i uwag przykrych, docinków i lekceważenia, czepiania się byle czego i nadmiernych wymagań. Wiedziała, że w stosunku do tych, których nie lubił, umiał być bezlitosny.
Omyliła się jednak. Traktował ją z lodowatą uprzejmością, lecz ani razu nie pozwolił sobie na najmniejszą brutalność. Męczył próbami, jak zawsze i jak wszystkich, ale odnosił się do niej zupełnie normalnie. Nie starał się też nawiązać rozmowy o przeszłości. Wiedziała, że wyprowadził się z Jasnej i zamieszkał z Turską.
Tymczasem w zamierzonej początkowo obsadzie zaszła dość poważna zmiana. Tenor operetkowy Łabowski, który miał grać główną rolę męską, okazał się doniczego. Nagwałt sprowadzono z Krakowa przebywającego tam na gościnnych występach Kornata. W ten sposób próby stały się dla Magdy istną męczarnią: Bończa i jego przyjaciel Czopski, Kornat i Cykowski, ci czterej ludzie, którzy decydowali tu o wszystkiem, byli jej wrogami.
Zmęczona, wyczerpana do reszty, wracała do hotelu i leżała bez ruchu całemi godzinami. Wieczorem zwykle wpadał Biesiadowski. Przynosił ciastka, bułki, wędlinę, owoce i musiał namawiać ją do jedzenia.
Pozatem z nikim się nie widywała. Ogarnęła ją nieznośna apatja. Nawet na kawiarnię i staruszków nie miała ochoty. Nawet znoszenie obecności Biesiadowskiego rozstrajało nerwy, chociaż przeważnie nie rozmawiali ze sobą.
W kilku pytaniach i odpowiedziach wyczerpywało się wszystko to, co mogli mieć sobie do powiedzenia. O interesach Biesiadowskiego w Złotej Masce wolała nie mówić. Nieraz już miała z tego powodu wyrzuty sumienia. W teatrze nikt nie wierzył w powodzenie „Panny Knox“, Magda nie wierzyła również.
Nieraz namyślała się poważnie, czyby nie przyznać się Biesiadowskiemu do tego, że postąpiła z nim nieuczciwie, narażając go na tak duże i niewątpliwe straty, czy nie otworzyć mu oczu na istotny stan rzeczy i nie powstrzymać od dalszych wkładów. Zdawała sobie sprawę z faktu, że z chwilą usunięcia się Biesiadowskiego „Panna Knox“ wogóle nie będzie wystawiona, albo w każdym razie tytułową rolę oddadzą Turskiej.
Były chwile, kiedy naprawdę stawało się to jej obojętne. Jeżeli nie zrobiła tego, to jedynie z tej przyczyny, że musiała przecież dopiąć celu: dowieść Bończy, że i bez niego da sobie radę.
W takim była nastroju, gdy nadszedł dzień premjery. Oczywiście ogólne podniecenie udzieliło się i jej, tem niemniej wychodząc na scenę z trudem powstrzymywała się od płaczu. Dopiero w drugim akcie, wobec niewątpliwego już „rozgrzania się“ publiczności, nabrała humoru i temperamentu. Komedja muzyczna rzeczywiście była dowcipna i ładna. Wiele osób z widowni, zaglądając w przerwie do znajomych za kulisami, wypowiadało pochwały i pomyślne wróżby.
Akt trzeci wprost kipiący od humoru i ruchu na scenie podobał się najbardziej. Magda była wywoływana wielokrotnie i wracając do hotelu czuła się prawie szczęśliwa.
Recenzje nazajutrz i dni następnych nie skąpiły Magdzie wyrazów uznania, a sztuce zapewnień powodzenia. Istotnie kasa bywała codziennie wyprzedana. Ma się rozumieć, że przyczyniła się do tego i nowa poważna zniżka cen biletów, ale i sukces Magdy był niewątpliwy.
Pomimo wszystko z wypłatami gaż nie poprawiło się wcale. Przeciwnie, w teatrze coraz więcej zdarzało się awantur. Zdenerwowani dostawcy, różni agenci i wierzyciele urządzali w kancelarji istne wiece. Cykowski przestał pokazywać się w teatrze, wpadając tylko wieczorami na kilka minut. Aktorzy z trudem wydobywali swe „dniówki“.
Magda zaczęła unikać Biesiadowskiego. Teraz już i on nie mógł przecie nie widzieć, w jaki to interes włożył pieniądze. Wstydziła się spojrzeć mu w oczy. I, jeżeli dziwiła się czemu, to chyba spokojowi Biesiadowskiego.
Zdawał się obojętny na ogólny stan spraw teatru. Z Magdą ani razu nie zaczął o tem rozmowy. Nie wiedziała co o tem sądzić; czy była to z jego strony aż tak daleko posunięta delikatność, czy poprostu nie rozumiał poniesionej straty. Znając prawie chorobliwą oszczędność Biesiadowskiego, pojąć nie mogła jego spokoju.
Zrozumiała to wówczas, gdy bomba pękła.
Pewnego pięknego dnia rozeszła się za kulisami wiadomość, że Cykowski postanowił teatr zamknąć. Początkowo nikt w to nie chciał uwierzyć, lecz przyciśnięty do muru buchalter Getman, spełniający jednocześnie funkcje administratora od czasu ustąpienia Michałka, przyznał się, że niema innego wyjścia z sytuacji. Bankructwo było nieuniknione.
Zrobił się wielki gwałt. Cykowskiego niemal przemocą wyciągnięto w nocy z łóżka i sprowadzono do teatru. Wówczas dowiedziano się całej prawdy: długi nie mogą być spłacone, bo niema z czego, wpływy zaś nie wystarczają nawet na uregulowanie bieżących procentów. Doszło do tego, że prawie wszyscy wspólnicy machnęli ręką na swoje udziały, że część wierzycieli wniosła skargi o nadzór sądowy, a część złożyła doniesienia w prokuraturze.
Gwałtowne wyrzuty i wymyślania, jakich nie żałowano Cykowskiemu, nic nie pomogły. On sam był zupełnie zrujnowany i dowiódł cyframi, że już właściwie od roku tylko nominalnie był właścicielem teatru.
Nad ranem Kornat wystąpił z wnioskiem, by personel artystyczny przejął teatr na siebie, jako spółdzielnię. Niedawno jeden z teatrów dramatycznych znalazł się w podobnej sytuacji i w ten właśnie sposób zdołano tam utrzymać swoją placówkę pracy.
Ze względu na bardzo późną godzinę i konieczność zasięgnięcia porady prawnej u adwokata dalszą dyskusję odłożono do jutra.
Nazajutrz przed południem przyszedł do Magdy Biesiadowski. Wiedział już o wszystkiem, gdyż zaczął od słów:
— A to heca!...
Magda z najbardziej skruszoną miną, na jaką umiała się zdobyć, zaczęła przepraszać, że wciągnęła go do interesu, o którym nie wiedziała przecie, że znajduje się w przeddzień bankructwa.
Biesiadowski zaśmiał się
— A bo to kobieca sprawa znać się na tem?... To moja była rzecz. Jak człowiek gdzieś pieniądze kładzie, to jego psi obowiązek wiedzieć, gdzie.
— No tak, ale jednak pan traci z mojej winy...
— Niby co tracę?
— Swoje pieniądze.
— Ja?... Broń-że mnie Panie Boże! Poco mam tracić?
Magda szeroko otworzyła oczy:
— Nie rozumiem. Przecie Cykowski zbankrutował.
— No tak, ale nie byłem taki głupi, żeby mu bez zabezpieczenia dać pieniądze. Popierwsze sala i cały lokal jest na moje imię, a podrugie wszystkie rekwizyty, umeblowanie i takie rzeczy to też moje.
Ponieważ wciąż nie mogła w tem się zorjentować, Biesiadowski wyjaśnił sprawę szczegółowo. Dając pieniądze na opłacenie komornego i na wystawienie „Panny Knox“, zażądał przepisania lokalu na swoje nazwisko. To też tytułem komornego codzień z kasy odbierał swoją część, a zawsze był pewien, że taka sala nie będzie stać pustkami. Amator na nią musi się znaleźć. Nie Złota Maska, to inny teatr, albo kino. Pozatem rekwizyty mogą być wynajmowane nowemu teatrowi.
— Zarobić na tym interesie to nie zarobię — zakończył z uśmiechem. — Na teatrach się nie znam, to nie moja branża. Mięso, to co innego. Alem przecie nie taki głupi, bym miał stracić.
Magda nie posiadała się z radości. Kamień spadł jej z serca. Miała teraz wobec Biesiadowskiego czyste sumienie.
Jednakże w głębi duszy zrodziła się w niej jakaś dziwna, niczem nieuzasadniona niechęć do tego człowieka. No, bo pomimo tej swojej wielkiej miłości, o której tyle ciągle mówił, nie potrafił nawet stracić dla niej kilkunastu tysięcy. Oczywiście, nie dałby pieniędzy na „Pannę Knox“, gdyby nie widział możności ich zabezpieczenia. Zrobił dla Magdy tylko to, co go i tak nic nie kosztowało.
Tak, cieszyła się, że nie potrzebowała mieć dlań uczucia wdzięczności.
Idąc razem do teatru, słuchała z niesmakiem opowiadania Biesiadowskiego o tem, w jaki sposób przeprowadził wtedy z Cykowskim cały interes. Chwalił się, że umiał uniknąć różnych kruczków i tych, co go chcieli „nabić w butelkę", wystrychnął na dudków.
Musiała mu w duchu przyznać rację, musiała przyznać, że postąpił rozsądnie, ale teraz pewniejsza była niż kiedykolwiek, że z takim człowiekiem, jak on, związać się nie potrafi.
W teatrze wrzało, jak w ulu. W zasadzie wszyscy zgadzali się na utworzenie spółdzielni aktorskiej, któraby przejęła teatr, oczywiście pod zmienioną nazwą, by nie brać na siebie długów i zobowiązań dawnych właścicieli.
W poczekalni ustawiono krzesła i zaimprowizowano zebranie organizacyjne. Przemawiali Kornat, Morelówna, Kobielski i wreszcie adwokat, mecenas Ludomski, który zdążył już pobieżnie zorjentować się w układzie spraw i wystąpić z konkretnym planem.
W rezultacie wybrano zarząd. Wobec odmowy Bończy, na prezesa powołano Malskiego, kiepskiego aktora, lecz zdolnego organizatora. Pozatem do zarządu wszedł Kornat i, niemal zmuszona do tego, Magda. Wybrano ją z tej racji, że liczono się z koniecznością uzyskania różnych ustępstw ze strony Biesiadowskiego. Ujawnienie faktu, że właścicielem rekwizytorni i dzierżawcą sali jest właśnie on, ucieszyło wszystkich. W związku z bankructwem dawnej spółki i Cykowskiego, najbardziej obawiano się licytacji rekwizytów oraz eksmisji. Z Biesiadowskim zaś, wyglądającym tak poczciwie i pobłażliwie nazywanym za kulisami „świniopasem", miano nadzieję dojść do ładu.
W ciągu dwóch dni załatwiono wszelkie formalności z rejestracją i ukonstytuowaniem nowej instytucji. Teatr otrzymał nazwę „Nowej Złotej Maski", a przedstawień nie przerwano wcale i dla publiczności, która codzień wieczorami zapełniała salę, ta wielka zmiana pozostała niedostrzegalna.
Taksamo lśnił neonami fronton gmachu, taksamo kasa sprzedawała bilety, z tym samym humorem i w tych samych kostjumach występowali ci sami artyści
Ale wewnątrz było zupełnie inaczej. Odczuli to zwłaszcza na sobie ci, których powołano do kierowania spółdzielnią. Po pierwsze należało zabrać się w szalonem tempie do zaniedbanej przez Cykowskiego sprawy przygotowania zmiany programu. Podrugie kwestje administracyjne wyrastały w istny las trudności.
Kiedy już zdecydowano się, po tysiącznych kłótniach i awanturach, grożących rozpadnięciem się spółdzielni, na wybór nowej komedji muzycznej i przystąpiono do prób, jak piorun z jasnego nieba spadło ustąpienie Bończy. Siedział dotychczas cicho, lecz od dawna musiał przygotowywać ten cios, skoro nie chciał zostać prezesem. Obecnie okazało się, że wraz z Turską, Hańską, i Berczyńskim zakładają własny teatr rewjowy, stwarzając wysoce niebezpieczną konkurencję „Nowej Złotej Masce". Razem z Bończą przechodzili też autorzy piosenek Hojner i Czubarek. W ostatniej dopiero chwili udało się zatrzymać siostry Stelli. Zamiast Bończy na reżysera zaproszono aktora dramatycznego Turczyńskiego. I chociaż nikt z tej zamiany nie był zadowolony, próby przecież ruszyły z miejsca.
Pomału optymistyczne nadzieje i obiecywane sobie kokosy zaczęły się roztapiać w trudnościach codziennych. Magda, która starała się jaknajdalej odsunąć od intryg przy obsadzie, z konieczności podziału pracy w zarządzie, została zawalona sprawami administracyjnemi. Zamówienia, dostawcy, gaże, pobory personelu technicznego, podatki, rachunki — wszystko to spadło na nią. Malski, po którym, jak się okazało, spodziewano się zbyt wiele, dostał z racji swej nowej godności zawrotu głowy. Wyżywał się w rządzeniu za kulisami, w rozdawaniu ról, a przedewszystkiem w reprezentacji. Interesantów, a nawet kolegów, przyjmował w gabinecie z miną ministra. Każdy musiał uprzednio zameldować się u sekretarki, a po zredukowaniu sekretarki, u woźnego. W teatrze podśmiewano się z dygnitarstwa Malskiego, irytowano się, nawet trzaskano drzwiami, lecz ponieważ nikomu nie zależało na zajęciu jego miejsca, machano na wszystko ręką. Kornat do administracji nie mieszał się wiele, wogóle mało czasu poświęcając spółdzielni. Nakręcał jeden film po drugim i nie miał ochoty psuć sobie humoru zakulisowemi drobiazgami. Jego stosunek do Magdy znowu zmienił się radykalnie. Był wobec niej uprzedzająco grzeczny i chłodny, lecz Magda podejrzewała w tem nowe jego zamiary.
Wieczorne występy i praca administracyjna tak ją wyczerpywały, że nie miała czasu dopilnować swoich własnych interesów. W nowej komedji muzycznej nie obsadzono jej wcale. Zresztą i nie chciała tego. Początkowo z trudem orjentowała się w zwalonych na nią obowiązkach i nieraz popłakiwała nad swoją bezradnością. Każda wymówka ze strony kolegów, każda pretensja interesanta napełniała ją przerażeniem. Jednak stopniowo zaczęła się przyzwyczajać, poznawać swoje zadania, swoje prawa i możliwości. Doświadczenie przychodziło zwolna, ale było coraz gruntowniejsze.
Umiała już wystawiać weksle, targować się z dostawcami, zawierać umowy z aktorami i kompozytorami, targować się z dobrym skutkiem w wydziale finansowym Magistratu, otrzymując prolongaty podatków, rozporządzać kasą. Malski i Kornat, których napróżno usiłowała wciągnąć do współpracy w decydowaniu, podpisywali wszystko bez namysłu.
Z koniecznej oszczędności zredukowała cały personel kancelarji i połowę niższego. To też często nie było chłopca na posyłki i musiała biegać sama, a listy własnoręcznie pisać i przepisywać na maszynie.
Tymczasem na afisz weszła operetka „Śpiewacy nocy“ i przyniosła prawie klapę. Przyczynił się do niej niewątpliwie i teatr Bończy, który właśnie wystąpił z inauguracyjną rewją. Zresztą „Śpiewacy nocy“ źle byli obsadzeni i mocno szmirowaci. Na łeb na szyję po trzech tygodniach prób „Nowa Złota Maska“ wystawiła starą „Cnotliwą Zuzannę“ i tem zdobyła niezłe powodzenie.
W „Cnotliwej Zuzannie“ Magda również nie otrzymała roli. Do tytułowej zaangażowano specjalnie wcale nie aktorkę, lecz panią z towarzystwa, żonę dyrektora fabryki wagonów. Dodatnią stroną takiej obsady było to, że dyrektor udzielił teatrowi bezterminowej i bezprocentowej, a sporej pożyczki, no i oczywiście pani dyrektorowa nie pobierała żadnej gaży. Nadto do teatru musieli przyjść wszyscy znajomi i znajomi znajomych debjutantki.
Aktorzy drwili z tego występu, irytowali się i protestowali, lecz Magda zamknęła wszystkim usta oświadczeniem, że dzięki tej amatorce dniówki podniosą się o przeszło dwadzieścia procent. Ponieważ zaś owe dniówki, wypłacane według tabeli i tak były bardzo mizerne, musieli się zgodzić.
Ten system zasilenia kasy teatru pomału zaczął wchodzić w zwyczaj. Kornat spośród swoich znajomych wyławiał różne bogate panie, pragnące za wszelką cenę popisać się przed publicznością. Zresztą nie trzeba było ich szukać. Po występach dyrektorowej od wagonów zgłaszały się same. Wszystkie te, które wyobrażały sobie, że urodziły się na wielkie artystki, a w małżeństwie zmarnowały swoje talenty, dobijały się o występ. Było zaś ich tak dużo, że spośród nich dało się zawsze wybrać coś możliwego. Mężowie zaś, najczęściej dla świętego spokoju, by dogodzić ambicjom swych pań, zgadzali się nawet na dość wysokie wymagania teatru. Konferencje z nimi i targi odbywała Magda.
W ten sposób prosperowała, a raczej wegetowała Nowa Złota Maska. W ten sposób wystawiano jedną po drugiej operetki, komedje muzyczne i rewje. W ten sposób Magda pogrążyła się całkowicie w życiu gospodarczem teatru. Jedyną jej satysfakcją było zwiększenie dochodów i w tym kierunku ześrodkowała wszystkie swoje wysiłki. Nie z innego też powodu zaczęła się mieszać do spraw repertuarowych i do obsady. Dla siebie, dla siebie samej nie miała czasu i nie szukała go zresztą wcale.
Dzięki znajomościom z domami różnych debjutujących amatorek zaczęła bywać w kilku bogatych domach, dokąd zapraszano ją na większe przyjęcia. Lecz i to traktowała, jako podtrzymywanie stosunków, które teatrowi mogą się przydać. Zresztą i naprawdę przydawały się nieraz. Gdy chodziło o uzyskanie kredytu, o prolongatę weksli, o odroczenie podatków, interwencja różnych grubych ryb często robiła swoje. O tego rodzaju pomoc zwracała się też od czasu do czasu do starych przyjaciół z kawiarni, wśród których podawnemu czuła się najlepiej.
Natomiast z Biesiadowskim stosunki Magdy znacznie się oziębiły. Przekonała się, że zacny pan Feliks w interesach jest bardzo twardy i rzeczywiście sprytniejszy, niż to jej, jako administratorce teatru, mogłoby dogadzać. Umiał wyraźnie rozgraniczyć swoją rzekomą miłość do Magdy od wygodnej pozycji jaką miał, będąc dzierżawcą sali. Wystarczało najmniejsze niedotrzymanie terminu, by zaczynał robić trudności, przysyłać komornika i grozić eksmisją. Gdy zaś przyszła chwilowo dobra konjunktura i Magda zaproponowała spłacenie wierzytelności ratami — Biesiadowski odmówił. W gruncie rzeczy on jeden zarabiał na Złotej Masce. Ilekroć zaś Magda odwoływała się do jego osobistej życzliwości — wracał do swego: namawiał ją, by rzuciła to wszystko i została jego żoną.
Powtarzał to z jakimś bezrozumnym uporem, jakby nie rozumiał, jakby nie wiedział, że coraz mniej ma dla niego sympatji, że coraz dalej jest od tej myśli.
W tym czasie zaszedł wypadek, który dla samej Magdy był najlepszą próbą oziębienia się jej przyjaźni dla Biesiadowskiego.
O wypadku dowiedziała się rano z gazet. W rzeźni na tle walki konkurencyjnej między kupcami mięsnymi doszło do skrytobójczego zamachu. Dwaj nieznani sprawcy dali przez okno do kantoru rzeźni kilka strzałów rewolwerowych, przyczem został zabity na miejscu weterynarz Jaskólski, kupiec Boruch zmarł w drodze do szpitala i ciężko ranny w szyję i piersi został Feliks Biesiadowski.
Oczywiście pojechała do szpitala. Kupiła nawet po drodze kilka kwiatów, a przeraziła się ujrzawszy Biesiadowskiego bez kropli krwi w twarzy, podobniejszego do trupa niż do żywego człowieka. Ale to współczucie i ta litość nie miały jednak w sobie nic z głębszych uczuć. Tak samo żałowałaby każdego, kogo znała, gdyby go spotkało podobne nieszczęście.
Podczas długiej choroby Biesiadowskiego bywała w szpitalu co kilka dni. Odwiedzali go również jego pomocnicy, lecz Biesiadowski tylko Magdzie powierzał załatwienie ważniejszych spraw. Chodziło o wypłaty, o stawanie do przetargu, o rozmowy z adwokatami.
Robiła to dla niego, jak zrobiłaby dla każdego innego człowieka, lecz gdy zaczął wracać do zdrowia i mógł już podnosić się z łóżka, przestała go odwiedzać. Po pewnym czasie wyzdrowiał zupełnie. Wyglądał wprawdzie strasznie, gdy przyszedł poraz pierwszy do kancelarji teatru i twierdził, że lekarze nie są zadowoleni z jego stanu, jednak już wracał do interesów. Po postrzałach został mu świst w gardle i częsty suchy kaszel. Pomimo osłabienia jak również pomimo nowych gróźb napadu ze strony nieujętych dotychczas sprawców, ani myślał o wycofaniu się ze swoich niebezpiecznych interesów.
Po wypadku zmienił się tylko o tyle, że teraz już nie proponował ani razu Magdzie, by została jego żoną, a raz powiedział:
— Widać sądzone mi już było starokawalerstwo.
Uwagę tę rzucił, gdy rozmawiali o ślubie Adeli. Biesiadowski był na ślubie, a zapraszano go i na wesele, lecz nie poszedł ze względu na zły stan zdrowia. O obu jednak uroczystościach miał szczegółowe wiadomości, gdyż wszyscy z branży o niczem innem nie mówili. Pan Nieczaj, chociaż wydawał córkę tylko za własnego czeladnika, wyprawił wyjątkowo huczne wesele. Zaproszono około stu osób, nie licząc krewnych, którzy zjechali się z Karczewa, Mszczonowa a nawet z Kielc. Był też ksiądz Józef. Tylko Magdy nie chciano tam widzieć. Wprawdzie po drugiej zapowiedzi Adela przyszła do siostry i wśród śmiechu i łez opowiadała o swojem szczęściu, ale i ona nie napomknęła ani jednem słówkiem o tem, że chciałaby Magdę widzieć na swojem weselu.
Zresztą i Magda nie chciała. Na ślub do Wszystkich Świętych możeby i poszła, lecz obawiała się, że dostrzeże ją ojciec lub ktoś z krewnych, co mogłoby doprowadzić do zajścia. A wogóle w ciągu tych dwóch prawie lat, jakie dzieliły ją od domu, tyle zmieniło się w jej życiu, w jej sposobie patrzenia na świat i ludzi, że nic już Magdy do rodziny nie ciągnęło. Przeciwnie, gdy przyglądała się Adeli, jej grubym rękom, niezgrabnym ruchom, tłustym, zlepionym włosom, gdy patrzyła na ordynarne niciane pończochy, brzydkie, lakierowane pantofle, źle skrojoną suknię, gdy słuchała wykrzykników siostry, tych „o jej!“ i śmieszków, i pisków, wydało się Magdzie czemś niezrozumiałem, że dawniej mogła tych wszystkich ordynarności nie spostrzegać, żyć wśród nich i godzić się z niemi.
Nie, nie wstydziła się Adeli, nie wstydziła się wspomnień o domu, ale to przecież było nie do wytrzymania. Przyznawała im dobroć, zacność, poczciwość, pewna była, że lepsi są i serdeczniejsi bez porównania od tego świata, w którym żyła obecnie. Ale wrócić do dawnego nie mogłaby, nie zgodziłaby się za żadną cenę. Obecny świat Magdy był gorszy, niebezpieczniejszy, zimny i obcy, ale był piękniejszy i szerszy. Gdyby go nie znała, gdyby nie wżyła się w jego życie, gdyby wreszcie tak gorąco tego od najmłodszych lat nie pragnęła — może i musiałaby szukać szczęścia w tamtym dawnym świecie, zamkniętym ulicami Dobrą, Solcem i Tamką.
Stamtąd wydostać się na powierzchnię wielkiego życia było najtrudniejsze, tak trudne, że nie opłacałoby się, gdyby nie szerokość i rozległość dróg, które stąd prowadzą.
Kiedy zmęczona i zdenerwowana narzekała wobec Biesiadowskiego na teatr, na przewrotność i podstępność kolegów, na intrygi i kłamstwa, na brak pieniędzy w kasach, pokiwał głową:
— Rozczarowała się pani, panno Magdaleno.
— Wcale nie — zaprzeczała.
— No, jakże?... Tak pani marzyła o tym teatrze.... A teraz co?
On jej nigdy nie mógł zrozumieć!
Nie rozczarowała się.
Nie marzyła wcale o teatrze! Marzyła o innem, piękniejszem życiu, a jest jeszcze przecie bardzo młoda. Życie, do którego doszła, zapewne jest trudniejsze, lecz i piękniejsze jest napewno, a przedewszystkiem otwiera wciąż nowe możliwości.
Jak loterja.
Możliwości najróżniejsze. Nie precyzowała sobie, jak je widzi, ani tembardziej jakich pragnie. Ale byłaby całkiem głupia, gdyby nie widziała, że albo zła konjunktura minie i teatr stanie mocno na nogach, a wówczas ona, przecież nienajgorsza aktorka, otrzyma engagement, albo wezmą ją do filmu, gdy trafi się odpowiednia rola, a wówczas rozwijają się wspaniale perspektywy dotarcia do Ameryki, albo spodoba się któremu z dyrektorów scen dramatycznych, lub wreszcie wyjdzie zamąż za prawdziwego wielkiego pana.
Z jatki na Tamce widać było tylko fury z węglem, wspinające się ku górze i tylko zabłocone buty ubogich przechodniów.
Tymczasem dalej mijały miesiące i nic się nie zmieniało.
Przeszła szybko moda na występy różnych pań dyrektorowych i Magda znowu zaczęła występować! Wystawiano na zmianę operetki, rewje i komedje muzyczne. Praca przytem podawnemu była ciężka, chociaż robiono teraz mniej prób i mniej starannie przygotowywano przedstawienia. Z racji swoich zajęć administracyjnych Magda przepracowana była bardziej niż inni. To też schudła, zmizerniała i zbrzydła.
Bez osłonek powiedział to jej Bończa, gdy przypadkowo spotkali się w wydziale finansowym Magistratu.
— Dziękuję za szczerość — odpowiedziała zimno.
— Nie bądźże głupia, Magda, nie mówię tego, by zrobić ci przykrość.
— Ach, nie krępuj się — wzruszyła ramionami.
Wyszli razem i wtedy Bończa znowu zaczął:
— Poco ci to?
— Niby co?
— No, to administrowanie. Tyrasz na tych bęcwałów i po kiego djabła?
— Płacą mi za to.
— Płacą, płacą! Grosze płacą. Rzuć to, do licha.
Nieraz już sama o tem myślała. Lecz przed tym krokiem powstrzymywała ją obawa, że wówczas w zespole całkiem przestaną się z nią liczyć. I tak nie doceniali jej wysiłków, a cóż dopiero...
— Jednak i to, co płacą, przydaje się.
— No, przyznaj się, ile wyciągasz miesięcznie — zapytał.
— Co cię to obchodzi?
— No, powiedz!
Spojrzała nań z niechęcią:
— Zaproponujesz mi u siebie więcej?
Bończa wydął wargi:
— Kto wie, może...
— Serjo?... — zatrzymała się, a Bończa rzucił lekko:
— Możnaby o tem pogadać.
— A cóż na to Turska?
Bończa wzruszył ramionami:
— Ślubu z nią nie brałem... Zresztą... Zdaje się, że ona wyjdzie od nas.
— Aha!
— Więc?... Ile tam masz?
Magda położyła mu rękę na ramieniu:
— Teraz ci coś powiem, Kam...
— Oho! Z taką poważną miną?...
— Nie z poważną. Bez żadnej miny. Powiem ci poprostu, że gdybym miała schody w Złotej Masce zamiatać, gdybym z głodu przymierała, gdybym zbrzydła, aż tak, jak to w twoich łaskawych oczach wygląda, to i tak za żadną cenę do ciebie nie przeszłabym.
Skrzywił się i potrząsnął głową:
— Tak mnie nienawidzisz?
— Nie. Tylko taki do ciebie czuję wstręt.
Nie dodała ani słowa i odeszła.
— Magda! — krzyknął za nią.
Jakże rada była z siebie, że oto zdarzyła jej się wreszcie sposobność do spokojnego rzucenia mu w twarz tego, co o nim myślała i to wtedy, gdy dawał jej do zrozumienia, że w swojej wspaniałomyślności robi jej wielką łaskę, otwierając ramiona.
Ten człowiek zmarnował jej pierwsze wielkie uczucie, zmarnował wiarę w miłość, odepchnął to, co miała najdroższego, najcenniejszego i zrobił to tak podle, potchórzowsku.
Nie zapomniała tego Bończy i wiedziała, że do śmierci tego nie zapomni.
W Złotej Masce sytuacja tymczasem stopniowo, ale stale pogarszała się.
Nie własna wola, ale okoliczności zmusiły Magdę do zrzeczenia się administracji w Złotej Masce. Mianowicie, zwróciła się do niej pewna wytwórnia filmowa z propozycją zagrania niewielkiej, epizodycznej roli. Początkowo Magda wręcz odmówiła, wychodząc z założenia, że należy się cenić. Bądź co bądź w teatrze miała już swoją pozycję, grywała główne role i wzięcie jakiegoś „ogona“, znaczyłoby prawie tyle, co brak nadziei na zostanie prawdziwą gwiazdą. Jeżeli też zgodziła się wreszcie, to nie przez ciekawość ujrzenia siebie na ekranie, a nawet nie przez chęć wypłynięcia na szersze wody. Popierwsze, producenci przekonali ją, że nigdy nie otrzyma czołowej roli w żadnym filmie, póki w jakieś drobniejszej nie dowiedzie swej fotogeniczności i fonogeniczności. Podrugie, nadchodziło znowu lato, a z mizernej dniówki z teatru ledwie można było wyżyć, zaś o kostjumie i nowych sukniach, kapeluszach, czy pantofelkach nie mogło być mowy.
Nakręcanie filmu odbywało się od dziewiątej rano do siódmej wieczór w ciasnem, dusznem atelier. Miało to trwać kilka tygodni i Magda musiała zrezygnować z udziału w zarządzie spółdzielni aktorskiej. Wybrano na jej miejsce Turczyńskiego.
Praca w filmie była jeszcze cięższa, niż w teatrze. Chaos, sprzeczne wskazówki, bieganina, kłótnie między reżyserem i innymi, którzy dawali na film pieniądze, wręcz uniemożliwiały robotę. Żar lamp łukowych i jupiterów, nerwowa atmosfera, spływające po twarzy szminki i potrzeba sterczenia nieraz kilku godzin przy zdjęciach — wszystko to nie zachęciło Magdy do rozmiłowania się w filmie.
Jednakże tutaj gażę wypłacano i to nie kapaniną, lecz większemi sumkami, a to narazie było najważniejsze. Film miał się nazywać „Romans panny Fifi“, a Magda grała młodszą siostrę owej Fifi. Pod względem dźwiękowym wychodziła doskonale, natomiast co do jej fotogeniczności zdania były podzielone.
— Ginie na taśmie to, co jest największym twoim plusem — mówił reżyser Paczuski — to znaczy twój koloryt, te miedziane włosy i ta cera.
— Te plusy lepiej wychodzą na scenie — potakiwał operator.
— Ale najlepiej w życiu — przewracał oczy dekorator Kramer.
— Co pan chce? — wydymał usta reżyser. — Bądź pan pewien, że Nieczajówna największą swoją rolę odegra w życiu i to najlepiej odegra!
Gdybyż oni wszyscy razem wiedzieli, że ta złośliwość reżysera bynajmniej nie bolała Magdy. Coraz bardziej przekonywała się sama, że nie żywi szczególnych ambicyj ani teatralnych, ani filmowych.
W każdym razie o jednem wiedziała napewno, że dla zdobycia tu czy tam jakiejś lepszej, a bodaj najlepszej pozycji nie zdecyduje się na korzystanie z niczyjego poparcia, jeżeli to poparcie musiałaby zdobywać kosztem związania się z którymkolwiek mężczyzną z tych środowisk. Znała już tych panów zbyt dobrze i zdawała sobie sprawę, że między nimi Bończa był jeszcze najlepszy.
Wogóle zwracała na mężczyzn tyle tylko uwagi, ile wymagała konieczność utrzymywania z nimi ze względów zawodowych jako tako przyjaznych stosunków. Na liczne i częste zaloty odpowiadała żartami, a w ostateczności posługiwała się wygodnem kłamstwem: mówiła, że jest zakochana.
W tym świecie, gdzie do wierności i wyłączności nie przywiązywano prawie żadnej wagi, taki argument przemawiał przecież najsilniej, gdyż kochali się wszyscy. Jeżeli uczucia te zmieniały swój objekt i mijały dość szybko, nie znaczyło to bynajmniej, by traktowano je lekko. Przeciwnie. Miłość była tu wybuchowa, namiętna, pełna awantur i wzajemnie urządzanych scen zazdrości.
Im dłużej Magda przyglądała się temu, tem bardziej zniechęcała się do takich uczuć i do takich związków.
Pomału zaczął wyrabiać się w Magdzie niechętny, gorzki stosunek do mężczyzn wogóle. Zbliżali się do niej zawsze z jednem i tem samem, wszyscy tak bardzo byli podobni do siebie i tak obrzydliwi w pośpiechu, z jakim powtarzali niemal słowo w słowo te same komplementy i głupstwa, by tylko prędzej dobrnąć do końcowej propozycji.
Magda w takich wypadkach zdobywała się na tyle cierpliwości i ironji, że na szczęście dość łatwo pozbywała się natrętów. A jednak przekonała się, że prawie za każdym razem, gdy chodziło o zdobycie czegoś dla siebie, należało tak, na zimno, kokietować i robić pewne nadzieje ludziom, którzy mogli jej coś ułatwić. Przeważnie bywali tak pewni siebie i tak łatwowierni, że bez trudu brali się na ten haczyk i później trzeba było najostrzejszych słów, by rozwiać ich przeświadczenie o własnych szansach.
Nauczyła się też patrzeć na mężczyzn trochę zgóry i chociaż wolała ich niż kobiety, z któremi się stykała, — te były zawistne i fałszywe — jednak starała się unikać najmniejszego zbliżenia z nimi.
Nie przyczyniło się to też do zwiększenia popularności Magdy wśród kolegów. Traktowano ją zimno i niechętnie. Przy byle sposobności nie żałowano jej przykrych niespodzianek. Od czasu zrzeczenia się administracji nieraz lekceważono ją przy obsadzie, lub zmuszano do brania „ogonowych“ ról. Na jesieni bez porozumienia z Magdą zarząd obniżył jej zasadniczą gażę. Obniżono wprawdzie tylko kwotę teoretyczną, według której dzielono kasę, lecz w praktyce zmniejszyło to zarobki do już niewystarczającego minimum. Bywały tygodnie, kiedy dostawała w Złotej Masce zaledwie kilkadziesiąt złotych.
A przecież przynajmniej należało się jako tako ubrać. Można było niedojadać, żywić się nawet suchemi bułkami i niedosłodzoną herbatą, ale chodzenie w pocerowanych pończochach, czy w niemodnych kapeluszach równałoby się już klęsce.
Po długich zabiegach udało się Magdzie zaangażować się na występy w jednem z kin w śródmieściu, gdzie obok filmów dawano publiczności namiastkę rewji pod postacią występów kilku aktorów. Wśród nich byli niektórzy dawni koledzy, przeważnie mniejszego kalibru, ale występowali też i lepsi, jak Hańska, Berczyński, czy Trylski. Wszyscy klęli ten sposób ratowania się od nędzy w żywy kamień, ale cóż mieli robić?
Dla teatrów wogóle nastały ciężkie czasy. Pod naciskiem głodujących członków Związek Aktorski zgodził się wreszcie na występy aktorów w lokalach gastronomicznych. Restauratorzy początkowo zaczęli płacić dobrze, a pozatem występ w lokalach gwarantował przynajmniej zjedzenie gorącej kolacji.
Magda chociaż ku swemu zadowoleniu miała również kilka propozycyj, świadczących, że bądź co bądź nie jest już taka ostatnia, jednak odrzuciła je po długim i poważnym namyśle.
Dość jeszcze była młoda, by myśleć więcej o przyszłości, niż o załataniu dnia dzisiejszego. Zresztą napół z biedą opędzała jakoś najpilniejsze wydatki występami w kinach, epizodzikami w filmach i kapaniną w teatrze.
Natomiast im ciężej było z gotówką, tem silniej wracała do dawnego rozkosznego nałogu: do marzeń. Po całodziennej bieganinie, po przegryzieniu byle czego, wyciągała się w hotelowem łóżku i przymknąwszy oczy oddawała się wyobraźni. Jak za dziecinnych lat, zmuszając siebie do najnaiwniejszych nadziei przepowiadała sobie przyszłość.
Przecież musiało coś się zmienić, musiało coś się zdarzyć! Fantazja podsuwała wciąż nowe perspektywy. I nie zadawalała się byle czem. Im bardziej szarzało jej rzeczywiste życie, tem bujniejsze, tem chciwsze, tem mniej opanowane były marzenia.
Jakże dobrze zdawała sobie Magda sprawę z ich nierealności! Ale potrzebowała tego narkotyku, bardziej potrzebowała niż całych pończoch, niż wędliny do bułki niż cukru do herbaty. Były jej nagrodą i pociechą. Oddzielały w jej dniu kilka godzin na wspaniałe, pełne beztroski, miłości i przepychu inne życie.
Zrana, gdy trzeba było wracać do prawdziwego, a oczy otwierały się zaspane, by przez wąskie szparki powiek dostrzec mglistą jeszcze rzeczywistość obdrapanego pokoiku i szarego światła, sączącego się przez brudne okno, — następowało jedno po drugiem zrzekanie się wymarzonych skarbów.
Już niech nie będzie księciem, ani lordem angielskim, niech nie będzie miljonerem, ani właścicielem wielkiej wytwórni filmowej. Wystarczy jeżeli będzie bogaty... Nawet niekoniecznie zbyt młody, a mężczyźnie wprost nie wypada olśniewać urodą.. Tak, musi byś niestary, zamożny i przystojny. I koniecznie zakochany....
Przymykała znowu oczy zastanawiając się, czy na rzecz prawdopodobieństwa nie mogłaby i z tego nieco ustąpić, lecz... cóż byłoby nieprawdopodobnego w zakochaniu się jakiegoś przystojnego i zamożnego pana w niej? W dziewczynie niezaprzeczenie młodej i napewno ładnej!
A ona sama, czy kochałaby go również?... Nie, nie wierzyła w to. „Serce mi wystygło, jak żar, co zbyt długo się tlił — śpiewała przed dwoma laty w rewji „Święto Wiosny"... Nie tęskniła do miłości. Musiałaby tylko... lubić go, no, i chciałaby, by jej imponował. Powinien mieć obejście wielkiego pana, manjery wytworne i posiadać niepospolity umysł.
Zastanawiała się dłużej nad tym ostatnim warunkiem, szukając w myśli przykładu. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, na czem właściwie owa niepospolitość umysłu miała polegać. Hojner nazywał Bończę niepospolitym umysłem, ale to było nieprawdą. Jakaż to niepospolitość, kiedy w najordynarniejszy sposób rzucił ją, wierną, kochającą, oddaną, dla takiej wydry, jak Turska!
Dyrektor Balcer był bardzo wykształcony. Podobno miał aż trzy doktoraty, ale nie o to Magdzie chodziło.
Trzeba było wstawać i ubierać się, wpaść do mleczarenki na śniadanie i pędzić na próbę. Zaczynał się dzień i marzenia topniały niczem śnieg na ulicach pod rozpędzonemi pneumatykami samochodów.
A jednak nawet z tej szarej rzeczywistości wyrywała coś realnego dla nasycenia wyobraźni: zaczęła grać na loterji. Z trudem przychodziło zaoszczędzenie miesięcznie dziesięciu złotych na ćwiartkę losu. Jednak ćwiartka ta była przecież najważniejsza. Podczas ciągnienia po kilka razy przeglądała tabele wygranych. Uważnie, z ołówkiem w ręku wykreślała każdą następną liczbę obcą, nieznaną, cudzą i z bolesnym zawodem odkładała dziennik. Kilka razy wypadła jej stawka. Wolałaby nic nie wygrać, takie to było przykre, lecz z drugiej strony łatała niezmienny już wydatek w budżecie.
Miała i znacznie tańszą zabawę z losem.
W mleczarni, gdzie przeważnie się stołowała, znajdowały się zawsze różne dzienniki i tygodniki. Niektóre z nich zamieszczały rebusy, krzyżówki i podobne rozrywki umysłowe, za których rozwiązanie redakcje przyznawały rozmaite nagrody. Magda pilnie zajmowała się rozwiązywaniem tych nietrudnych zresztą zadań. Nieraz zdarzały się i większe konkursy. Tu już zwycięzców nie nagradzano byle drobiazgami, jak książki, prenumerata, czy bilety do teatrów, lecz przyznawano szczęśliwcom po kilkaset złotych, kilkotygodniowy pobyt w Zakopanem z opłaceniem wszystkich kosztów, lub darmowy przelot samolotem w dowolnym kierunku.
Niestety owocem pilności Magdy były dotychczas tylko książki, których wygrała coś z dziesięć. I to jednak wystarczało, by nie zniechęcić jej do konkursów.
Aż wreszcie nadszedł i jej dzień.
Myślała, że oszaleje z emocji, gdy jednego ranka niemal w wszystkich pismach znalazła ogromne ogłoszenie: firma Helidont rozpisywała konkurs na wymyślenie sloganu reklamującego pastę do zębów.
Oczy Magdy przedewszystkiem przebiegły listę nagród. Było to coś wspaniałego!
Główna nagroda podana czarnym grubym drukiem opiewała:
— Bezpłatny przejazd luksusową kabiną okrętu „Sarmatia“ do Londynu, Sewilli i Marsylji z tygodniowym pobytem w Paryżu wraz z całkowitem utrzymaniem na morzu i na lądzie.
Serce Magdzie zaczęło bić gwałtownie. W dalszych nagrodach też było wiele rzeczy godnych pożądania, ale na nie już nie zwracała uwagi. Z zapartym oddechem przeczytała kilkanaście razy warunki konkursu. Chodziło o wymyślenie zdania (im krótsze tem lepsze), któreby mogło zdobyć popularność dla pasty do zębów „Heliodont“, które, będąc łatwe do zapamiętania, utrwalićby się mogło w pamięci konsumentów.
— Boże! Czemuż ja jestem taka głupia, że nawet tego wymyślić nie potrafię — denerwowała się Magda.
Nie poszła nawet na próbę, narażając się na zapłacenie pięciu złotych kary za nieobecność. Wróciła do hotelu i zabrała się do obmyślania sloganu. Po kilkunastu próbach odłożyła ołówek. Niepodobna było myśleć w takiem podnieceniu. Zdania wychodziły niezgrabne, zbyt długie i nie przemawiające do przekonania.
Zresztą było dość czasu, prawie trzy tygodnie, a rozstrzygnięcie konkursu miało nastąpić za miesiąc. Pierwsza i główna nagroda, podróż morska, wspaniała morska podróż zagranicę z tygodniowym pobytem w samym Paryżu wyznaczona była na 3-go kwietnia. Mój Boże!... Doskonale przypominała sobie teraz mapę Europy. W górze nalewo jest Anglja, a w niej u dołu z prawej strony Londyn... Z Gdyni, gdzie zobaczy poraz pierwszy w życiu morze, to wspaniałe tajemnicze i groźne morze, o którem czyta się w książkach... A później już okrętem, wielkim okrętem, który widziała nieraz w wystawowych oknach linji Gdynia-Ameryka, na Marszałkowskiej. Z Londynu wdół przez ocean Atlantycki, przez wąziutką cieśninę Gibraltarską (tamtędy okręt chyba ledwie może przejść) i morzem Śródziemnem do Marsylji, a potem koleją do Paryża. W powrotnej drodze Hiszpanja! Tu jeszcze będzie całkiem zimno i gołe drzewa, a tam pełne lato, upał, palmy...
W ciągu następnych dni Magda chodziła półprzytomna. Kupiła sobie mapę, w biurze linji okrętowej otrzymała gratis prospekty owej wycieczki. Zmartwiło ją trochę, że w wycieczce weźmie udział aż pięćset osób, ale na to już nie było rady. Podniecenie Magdy było tak widoczne, że aż ją pytano o powody. Zarówno kolegom, jak i panom z kawiarni odpowiadała:
— Wybieram się zagranicę i moc mam z tem kłopotów.
— Czy na długo?
— Nie wiem jeszcze — robiła tajemniczą minę — może na zawsze.
I dodawała z westchnieniem:
— Naprawdę tutejsze życie jest zbyt szare.
I rzeczywiście zaczynała rozmyślać o takiej możliwości. Wyjechać za zwykłym paszportem, za który należałoby zapłacić kilkaset złotych, a w dodatku mieć przynajmniej tysiąc złotych na drogę — nie mogłaby przecie. A tak, któż ją naprzykład odszuka w takim Paryżu?! Może tam poprostu zostać i już nie wracać. Chyba po latach. W takim Paryżu łatwiej poznać kogoś bogatego i miłego. W gazetach tyle się pisze o Paryżu! O miljonerach! O arystokratach!...
Po długich, nieraz całonocnych trudach wysłała wreszcie na konkurs aż kilkanaście sloganów do wyboru i — odrazu straciła wszystkie nadzieje. Codziennie odczytywała sobie wykomponowane zdania i wydawały się jej coraz głupsze.
Tymczasem Złota Maska wystawiła nową rewję, w której Magda robiła konferansjerkę i występowała w finale jako gwiazda. Rewja wyjątkowo powiodła się. Dzięki temu dniówki podniosły się o tyle, że Magda, chociaż już bez wiary w otrzymanie nagrody, jako tako mogła skompletować sobie trochę rzeczy na wypadek podróży.
I wreszcie nadszedł ten dzień.
Nieraz już, więcej niż setki razy czytała w dziennikach, w recenzjach i w reklamach swoje nazwisko. Oswoiła się z tem o tyle, że aż wydawało się jej obcem. Lecz nigdy nie przeżyła takiej emocji, jak teraz, gdy przeczytała je w ogłoszeniu wyników konkursu.
„...po otworzeniu kopert okazało się, że autorką odznaczonego pierwszą nagrodą sloganu jest świetna artystka stołeczna, p. Magdalena Nieczajówna.“

∗             ∗

W pociągu panował tłok. Magda nie znała tu nikogo, a że była nieludzko zmęczona, czemprędzej usadowiła się w kąciku i zasnęła. Nad ranem obudziły ją rozmowy. Dojeżdżali do Gdyni. Współtowarzysze zwierzali się sobie z przewidywań co do potrzebnych podczas morskiej wycieczki wydatków. Z przerażeniem wysłuchała Magda opinji jednego z panów, że koniecznie trzeba będzie wydać po opłaceniu podróży i utrzymania przynajmniej pięćset złotych.
Magda miała w torebce bilety w zupełnym już porządku i całej parady siedemdziesiąt trzy złote.
Współpasażerowie, którzy nieraz już podróżowali i mieli napewno duże doświadczenie przerazili Magdę wyliczaniem owych dodatkowych, a niezbędnych drobnych sumek, bez których „nie opłaci się nawet schodzić z pokładu.“
Była bliska płaczu. Nie znała tu nikogo. Do odejścia okrętu zostawało zaledwie kilka godzin. Pomyślała o sprzedaniu zegarka i pierścionka, ale były to rzeczy tanie, bardzo tanie.
Nagle przypomniała sobie swoją „maskotkę" ową szpilkę z perłą, którą otrzymała wraz z kwiatami przed trzema prawie laty od owego przystojnego ziemianina w Bristolu.
Wzięła taksówkę i kazała się zawieźć do największego jubilera.
W niedużym eleganckim sklepie starszy siwy pan uważnie obejrzał perłę przez lupę.
— Ile mogłabym za to otrzymać? — zapytała Magda.
— Za to?... Cóż... niewiele...
Rzucił szpilkę na wagę i oświadczył:
— Piętnaście złotych.
— Pan chyba żartuje! Przecie to prawdziwa perła.
— Nie, proszę pani — zaśmiał się — wprowadzono panią w błąd. Jest to tylko niezła imitacja.
Nie uwierzyła. Poszła do drugiego jubilera, lecz i tu usłyszała tosamo.
Zostawiwszy w sklepie szpilkę, zegarek i pierścionek, a wzbogacona o całe czterdzieści pięć złotych znalazła się wreszcie na pokładzie „Sarmatii".
Orkiestra ustawiona nadole w porcie grała pożegnalnego marsza. Okręt podniósł kotwicę.


KONIEC[1]





  1. Drugą częścią i dokończeniem „Złotej Maski“ jest powieść p. t. „WYSOKIE PROGI“.