Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

KRÓLOWA MARGOT
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM V.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
Al. ulica Mazowiecka 11.

1892.



Дозволено Цензурою
Варшава, 17 Октября 1892 года.




Rozdział I.
KSIĄŻKA O MYŚLISTWIE.

Upłynęło dni pięć od wypadków, wyżej przez nas opowiedzianych.
Wybiła godzina czwarta, a już w Luwrze wszystko było na nogach, jak zwykle w dni polowania.
D’Alençon, według umowy, udał się do Katarzyny.
Królowej nie było już w pokoju sypialnym; lecz na przypadek, gdyby książę przyszedł, kazała mu zaczekać na siebie.
W kilka chwil Katarzyna wyszła z gabinetu, do którego nikomu nie było wolno wchodzić i w którym czyniła różne chemiczne doświadczenia.
Czy przez cokolwiek uchylone drzwi, czy tez z sukien królowej, rozszedł się jakiś nieprzyjemny zapach.
Przez uchylone drzwi d’Alençon dostrzegł w gabinecie gęsty obłok dymu.
Książę z ciekawością zagłębiał swój wzrok w gabinecie.
— Spaliłam stare pargaminy — powiedziała Katarzyna de Médicis — i ztąd pochodzi ten nieprzyjemny odór, dla zabicia którego musiałam wrzucić na fajerkę jałowcu.
D’Alençon skłonił się.
— I cóż tam nowego?.. — zapytała królowa, chowając starannie ręce, poplamione jakimś żółtoróżowym płynem.
— Nic, moja matko.
— Widziałeś się z Henrykiem?
— Widziałem.
— Zapewne nie chce jechać.
— Nie chce w żaden sposób.
— Obłudny!...
— Co pani mówiłaś?..
— Mówiłam, że pojedzie.
— Tak pani sądzisz?...
— Jestem tego pewną.
— A więc, on myśli nam uciec?
— Tak jest.
— A pani zezwolisz na jego ucieczkę?..
— Nie tylko pozwolę, lecz powiadam, że jego ucieczka jest konieczną.
— Nie rozumiem cię, moja matko.
— Słuchaj mnie więc uważnie, Franciszku. Pewien bardzo biegły lekarz — ten sam, który mi dał tę książkę, powiedział, że Henryk, sądząc z pozorów, wpadnie zapewne w chorobę, która go nurtuje, która człowieka gubi, i której nauka zmódz nie może. Pojmujesz więc, że jeżeli Henryk ma paść ofiarą chronicznej choroby, niechaj lepiej umiera zdaleka od nas.
— Śmierć jego bardzoby nas zasmuciła.
— Osobliwie twego brata Karola; jeżeli zaś Henryk umrze, zdradziwszy Karola, to król będzie to uważał za karę niebios.
— Masz słuszność, matko. Henryk więc powinienby pojechać; lecz czy jesteś pewną, że pojedzie?
— Już wszystko przygotował do ucieczki. Miejsce do zgromadzenia się jest naznaczone w lesie Saint-Germain. Pięćdziesięcu hugonotów będzie mu towarzyszyło do Fontainebleau, gdzie na niego czeka jeszcze pięciuset.
— A moja siostra Margot, czy także pojedzie?... — zapytał Franciszek, widocznie bledniejąc.
— Także. Lecz Henryk umrze, a ona powróci wdową.
— Henryk umrze, pani! Lecz czy to jest pewne?...
— Tak przynajmniej mówił doktór, który mi dał książkę.
— Gdzież jest ta książka?
Katarzyna poszła do gabinetu i w chwilę potem wróciła z książką w ręku.
— Oto jest — rzekła.
D’Alençon z trwogą spojrzał na książkę, którą mu podawała, matka.
— Cóż to za książka? — zapytał cały drżący.
— Jużem ci, synu, mówiła. Jest to dzieło pod tytułem: „Sztuka wychowywania i przyuczania białozorów i sokołów do polowania, napisana przez sławnego Castruccio Castracani, władzcę Lukki.
— Cóż mam z tą książką zrobić?
— Zanieś ją swemu kochanemu bratu Henrykowi; wszak mówiłeś, iż cię prosił o dzieło w tym rodzaju. Ponieważ dzisiaj jest polowanie z sokołami, Henryk bezwątpienia przeczyta choć kilka kartek, ażeby dowieść królowi, iż idzie za jego radami. Najważniejszą rzeczą jest, ażebyś wręczył książkę jemu samemu.
— A! nie śmiem! — zawołał drżący Franciszek.
— Dlaczego? Ta książka jest jak i inne książki; tylko, że długo stała nieporuszona, więc jej kartki się pozlepiały. Nie czytaj jej, Franciszku, bo chcąc przewracać karty, musiałbyś ślinić palce, to zaś zajęłoby ci bardzo wiele czasu i jest dosyć nudnem.
— Do tego stopnia, że tracić nad tem czas i zadawać sobie tę pracę może tylko zapalony myśliwiec?
— Tak, tak, zrozumiałeś mnie, mój synu.
— Otóż i Henryk jest na podwórzu. Daj mi książkę, pani. Skorzystam z jego nieobecności i zaniosę mu; jak powróci, znajdzie już ją u siebie.
— Zdaje mi się, że lepiejby było oddać mu osobiście; byłoby to pewniej.
— Jużem ci matko powiedział, że nie śmiem.
— No, to przynajmniej połóż ją tak, żeby można było z łatwością spostrzedz.
— Dobrze, dobrze, przytem roztworzę ją... Czy to nic nie szkodzi, że będzie otwartą?
— Nic nie szkodzi.
— Daj mi więc, matko.
Franciszek drżącą ręką wziął książkę, którą mu śmiało podała Katarzyna.
— Weź, weź — powiedziała królowa — niema niebezpieczeństwa, skoro ja ją trzymałam; zresztą jesteś w rękawiczkach.
To jeszcze nie zaspokoiło Franciszka, ponieważ zawinął książkę w róg od płaszcza.
— Spiesz się, synu, śpiesz; Henryk łada chwila może powrócić.
— Masz słuszność, matko; już idę.
Książę wyszedł strasznie pomieszany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już nieraz wprowadzaliśmy czytelnika do pokojów króla Nawarry, opowiadając wypadki straszne lub wesołe, a to podług tego, czy groził lub uśmiechał się duch, opiekujący się przyszłym królem Francyi.
Lecz nigdy w tych murach, zbryzganych krwią, oblanych winem, nigdy zapewne, w tym kątku Luwru, nie pokazała się twarz tak blada, jak była księcia d’Alenon, kiedy otwierał drzwi do sypialni Henryka, mając przy sobie książkę o myślistwie.
A jednakże w pokoju nie było nikogo, ktoby mógł śledzić czynności księcia.
Pusty pokój oświecały pierwsze promienie wschodzącego słońca.
Na ścianie wisiała ogromna szpada, którą de Mouy radził wziąć Henrykowi na wszelki przypadek.
Kilka oczek kolczugi leżało na ziemi, na stole leżał dobrze wyładowany worek i mały sztylet; po pokoju unosił się jeszcze pył ze świeżo spalonych papierów.
Wszystko to wyraźnie mówiło, że Henryk ubrał się w kolczugę, zaopatrzył się w pieniądze i spalił bardzo ważne papiery.
— Matka nie myliła się — pomyślał książę — obłudnik oszukał mnie.
Ta myśl dodała mu odwagi.
Obejrzawszy wszystkie zakątki pokoju, zajrzawszy za portyerę drzwi, upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, szybko dostał książkę z pod płaszcza i położył ją na stole obok worka i sztyletu; następnie, cokolwiek odstąpiwszy, ręką, obciągniętą w rękawiczkę, ze strachem, dowodzącym jego podejrzeń, roztworzył książkę na los szczęścia.
Szybko cofnął się w tył, zdjął rękawiczkę i rzucił ją w komin, zaczekał dopóki ogień w zupełności nie strawił jej, okręcił się płaszczem i szybko powrócił do swego mieszkania.
Wchodząc do siebie, książę usłyszał za sobą w korytarzu kroki i, będąc przekonanym że to Henryk powrócił, zręcznie zamknął za sobą drzwi.
D’Alençon rzucił się do okna, z którego tylko część Luwrskiego podwórza była widzialną.
Henryka nie było na podwórzu, a książę tembardziej utwierdził się w swojem mniemaniu, iż Henryk wrócił do swoich pokojów.
Franciszek usiadł i wziął książkę.
Była to historya Francyi od Faramonda do Henryka, którą król, na kilka dni przed swojem wstąpieniem na tron, uznał za dobrą.
Lecz umysł księcia był zupełnie czem innem zajęty.
Oczekiwanie dręczyło go.
Bicie pulsów w skroniach przenikało na wskroś mózg jego; zdawało mu się, iż wszystko widzi przez mury i wzrok swój, pomimo trzech ścian, wlepił w kierunku, gdzie się znajdowały pokoje Henryka.
Ażeby usunąć z myśli straszny przedmiot, książę starał się zająć czem innem; lecz na próżno brał do rąk to broń, to kosztowności; napróżno kilkakroć zrywał się i chodził po pokoju; wszystkie szczegóły obrazka, na który niechcący otworzył straszną książkę, wciąż stały mu na oczach.
Na obrazku był rycerz, sam pełniący obowiązki myśliwego — giermka; rycerz ten rzucał w górę wypchanego ptaka, i tym sposobem wabił sokoła do powrotu na rękę.
Rycerz ten galopem pędził na trzęsawiska.
Wyobraźnia tryumfowała nad wolą księcia.
Książę widział nietylko książkę; widział on, jak ku niej zbliża się Henryk, jak patrzy na ten obrazek, jak chce przewrócić kartę, jak karta nie chce się oderwać, jak nareszcie ślini palec i fatalne przewraca karty.
Wszystko to było urojeniem, a jednakże d’Alençon musiał się schwycić za stół, aby nie upaść; zakrył więc oczy, nie pamiętając, że skoro je zamknie, urojenia wyobraźni staną się jeszcze wyrazistszemu.
Nagle Franciszek spostrzegł na podwórzu Henryka.
Bearneńczyk zatrzymał się przed masztalerzami, ładującymi na muły zapasy na polowanie, oraz srebro i inne naczynia.
Henryk, wydawszy rozkazy, przeszedł przez podwórze i wszedł do zamku.
D’Alençon stał na miejscu jakby przykuty.
A więc to nie Henryk szedł korytarzem i wszystkie męczarnie księcia były niepotrzebne.
Zbrodnię skończoną trzeba było znowu zacząć na nowo.
D’Alençon otworzył drzwi od swego pokoju i poszedł do następnych, słuchając co się dzieje na korytarzu.
Teraz nie można się było mylić: książę poznał chód Henryka, nawet brzęk jego ostróg.
Drzwi do pokoju Henryka otworzono i zamknięto.
D’Alençon padł na krzesło.
— Doskonale — wybełkotał. — Otóż co się tam teraz dzieje: On przeszedł przez przedpokój, pokój przyjęcia i wszedł do sypialni, spojrzał na szpadę, na worek, na sztylet i nareszcie spostrzegł na stole książkę.
— Co to za książka — pomyślał — kto ją tutaj przyniósł?
— Bezwątpienia zbliżył się do niej, zoczył obrazek, chciał czytać, spróbował przewrócić kartę...
Zimny pot wystąpił na twarz księcia.
— Czy czasem nie zawoła o pomoc? — pomyślał — czy trucizna nie działa gwałtownie? Ale nie, nie; przecież matka powiedziała mi, że umrze śmiercią powolną, że zniknie.
Ta myśl uspokoiła go cokolwiek.
Przeszło nareszcie dziesięć minut, cały wiek udręczeń duszy.
D’Alençon nie mógł już wytrzymać dłużej, wstał i poszedł do przedpokoju, w którym się zgromadzili dworzanie.
— Dzień dobry panom — powiedział — idę do króla.
Ażeby stłumić swoje wzruszenie, a może iżby mieć dowód, że w tym czasie nie był u Henryka, książę w samej rzeczy udał się do króla.
Po co? Sam nie wiedział...
Co mu miał powiedzieć? nic!...
Książę nie szukał Karola, lecz uciekał przed Henrykiem.
Warta przepuściła Franciszka swobodnie, ponieważ w dni polowania wszystkim było wolno wchodzić do króla.
Franciszek przeszedł przez przedpokój, salon, pokój sypialny i nikogo nie spotkał, teraz przypomniał sobie, że król zapewne siedzi w swojej zbrojowni; otworzył więc drzwi do zbrojowni.
Karol siedział przed stołem, w ogromnem rzeżbionem krześle, obrócony tyłem do drzwi, któremi wszedł d’Alençon.
Zdawało się, że król był bardzo zajęty.
Książę po cichu zbliżył się ku niemu; Karol czytał.
— Na Boga! — zawołał król — otóż to cudowna książka. Słyszałem o niej już dawno, ale wcale nie wiedziałem, że jest we Francyi.
D’Alençon zaczął pilnie słuchać i postąpił jeszcze krok na przód.
— A to przeklęte stronice! — powiedział Karol, pośliniwszy palec i z trudnością przewracając karty.
— Myślałby kto, że są naumyślnie sklejone, ażeby ukryć przed mojemi oczyma tak zajmujące rzeczy.
D’Alençon skoczył jeszcze dalej naprzód.
Książka, którą czytał Karol IX-ty, była ta sama, którą zaniósł Henrykowi.
Głuchy jęk wyrwał się z piersi księcia.
— A! to ty, d’Alençon? — powiedział Karol. — Proszę cię! patrz, mam książkę o polowaniu z sokołami; tak doskonałego dzieła jeszcze nigdy nie czytałem.
Pierwszą myślą księcia było wyrwać książkę z rąk Karola; lecz myśl druga, myśl piekielna, przykuła go do miejsca, i straszny uśmiech ożywił jego twarz bladą.
Książę przeciągnął rękę przez oczy, jak czyni człowiek olśniony nagłem światłem.
Przyszedłszy cokolwiek do siebie, lecz, nie poruszając się z miejsca, powiedział:
— Jakim sposobem, Najjaśniejszy panie, wpadła ci w ręce ta książka?
— Bardzo prostym. Tylko co poszedłem do Henryka, zobaczyć czy jest gotów, lecz już go nie zastałem, bezwątpienia poszedł do psiarni lub stajni. Znalazłem u niego na stole ten skarb nieoceniony i wziąłem, ażeby chociaż dorywczo przeczytać kilka kartek.
I król znowu poślinił palec, chcąc przewrócić stronicę.
Księciu powstały włosy na głowie, trząsł się cały.
— Najjaśniejszy panie!... — wybełkotał — przyszedłem ci powiedzieć...
— Pozwól mi, Franciszku, doczytać do rozdziału — rzekł. — Potem możesz mówić co ci się tylko podoba. Już przeczytałem, a raczej pochłonąłem pięćdziesiąt stronic.
— Już dwadzieścia pięć razy użył trucizny — pomyślał Franciszek. — A więc zginął!
W tej chwili książę przypomniał sobie, że na wysokościach jest Bóg.
Franciszek drżącą ręką otarł sobie z czoła pot zimny i milcząc czekał, dopóki brat nie doczyta do rozdziału.


Rozdział II.
POLOWANIE Z SOKOŁAMI.

Karol ciągle czytał.
Król pobudzany ciekawością, pochłaniał karty, a każda z nich, jak już wyżej powiedzieliśmy, była mocno przylepioną do drugiej.
D’Alençon dzikim wzrokiem śledził ten widok, o którego skutkach tylko on jeden wiedział.
— Co to będzie? — pomyślał książę. — Ja mam wyjechać teraz, dla objęcia jakiegoś tam urojonego tronu, kiedy tymczasem Henryk na pierwszą wiadomość o słabości Karola, powróci do jakiej twierdzy, położonej w pobliżu Paryża i będzie czyhał na koronę, rzuconą nam na pastwę przez losy. Henryk w jednej chwili wpadłby do Paryża, i król Polski jeszczeby się nie dowiedział o śmierci brata; a juźby nowa dynastya zasiadła na tronie. Nie, to jest niepodobieństwem!..
Takie myśli przesunęły się przez głowę księcia, kiedy w pierwszej chwili strachu chciał wydrzeć książkę Karolowi.
Zdawało się, że los sprzyjał Henrykowi, gnębiąc dom Walezyuszów; przeciw temu losowi książę chciał jeszcze raz się targnąć.
W jednej chwili, plan względem postępowania z Henrykiem zmienił.
Zatrutą książkę czytał nie Henryk lecz Karol; Henryk miał więc pojechać, lecz pojechać osądzony na śmierć; los zachował go raz jeszcze, a zatem Henryk powinien był pozostać.
Jako więzień w zamku Vincennes lub w Bastylli, Henryk nie był tak strasznym, jak król Nawarry, dowodzący trzydziestoma tysiącami hugonotów.
Książę, pozwolił Karolowi skończyć rozdział a skoro się obejrzał, rzekł:
— Czekałem, ponieważ Wasza królewska mość tak rozkazałeś, lecz czekałem z niecierpliwością, gdyż mam ci udzielić, Najjaśniejszy panie, wiele bardzo ważnych wiadomości.
— E!.. do stu dyabłów — zawołał Karol, na którego blade policzki zaczęły występować czerwone plamy, czy w skutek wielkiego zajęcia z jakim czytał, czy też dlatego, że trucizna już zaczęła działać — e! do stu dyabłów, możeś znowu przyszedł mi o tem gadać. Pojedziesz, jak pojechał król Polski. Pozbyłem się króla Polskiego, pozbędę się i ciebie. Niema już o czem mówić.
— Wcale nie chciałem mówić o moim odjeździe. Wasza królewska mość dotknąłeś najczulszej struny mego serca. Najjaśniejszy panie, nie dowierzasz mej wierności i memu poświęceniu, jako poddanego i brata, a ja chcę ci dowieść, że nie jestem zdrajcą.
— No i cóż?... — zapytał Karol, oparłszy się na książce, skrzyżowawszy nogi i patrząc na Franciszka jak człowiek, który przeciwko swemu zwyczajowi zbroi się w cierpliwość. Zapewne znowu jakie plotki? Jakie nowe oskarżenia?
— Nie, Najjaśniejszy panie; spisek, który tylko moja dziwna delikatność nie pozwoliła wykryć Waszej królewskiej mości...
— Spisek? Zobaczmy co za spisek.
— W tym czasie, kiedy Wasza królewska mość będziesz polował nad rzeką i w dolinie Vesinet, król Nawarry pojedzie do lasu Saint-Germain, gdzie czekają na niego stronnicy, a ztamtąd ucieknie...
— No tak! Wiedziałem o tem. Znowu nędzne plotki na tego biednego Henryka. Skończcie już raz te oszczerstwa.
— Wasza królewska mość niezadługo będziesz się mógł przekonać, czy to oszczerstwo.
— Jakim sposobem?
— Dzisiaj wieczór już go nie będzie, Karol wstał.
— Słuchaj — zawołał król.
— Jeszcze raz jestem gotów udawać, że wierzę waszym oskarżeniom: lecz oświadczam tobie i twojej matce, że to już raz ostatni.
Potem podniósłszy głos, król dodał.
— Zawołać mi króla Nawarry!
Służbowy oficer chciał spełnić rozkaz, lecz Franciszek wstrzymał go skinieniem.
— To zły środek — powiedział książę — tym sposobem, nic się nie dowiesz, mój bracie. Henryk zaprze się, da jakikolwiek znak swoim wspólnikom, a ci znikną. Tym czasem ja i moja matka, będziemy posądzeni o potwarz.
— Czegóż więc żądasz?
— W imieniu naszego braterstwa, Najjaśniejszy panie! zaklinam cię, wysłuchaj mnie! Uczyń tak, ażeby prawdziwie winny, ten, który cię już przeszło dwa lata oszukuje w myśli i nareszcie oszuka w czynie, mógł być schwytanym i ukaranym.
Karol nic nie odpowiedział; zbliżył się do okna i otworzył je.
Krew biła mu do głowy.
Nakoniec szybko się obrócił i zapytał:
— Powiedz mi więc, cobyś zrobił?
— Kazałbym otoczyć cały las Saint-Germain potrójną linią lekkiej jazdy. W oznaczonej godzinie, naprzykład o jedenastej, jazda posuwałaby się naprzód, pędząc wszystko przed sobą ku pawilonowi Franciszka I-go, gdzie ja, niby przypadkowo, rozkażę sporządzić obiad. Skoro spuszczę swego sokoła, a spostrzegę, że Henryk ucieka, pobiegnę na oznaczone miejsce, gdzie ze wszystkimi spiskowemi będzie go można pochwycić.
— Myśl wcale niezła — uczynił uwagę król.
— Zawołać mi tu kapitana gwardyi.
D’Alençon gwizdnął srebrną piszczałką, zawieszoną na złotym łańcuszku.
Nancey wszedł.
Karol zbliżył się do niego i cichym głosem wydał mu rozkazy.
Tymczasem, jego ulubiony pies Akteon, szarpał coś z wielkiem ukontentowaniem.
Karol obejrzał się i krzyknął.
Akteon szarpał szacowne dzieło o polowaniu z sokołami, a tego dzieła tylko trzy egzemplarze było w całym świecie.
Surowa kara nastąpiła zaraz po tym wielkim występku.
Karol schwycił za pejcz i uderzył nim psa ze wszystkich sił.
Pies zaskowyczał i schował się pod stół.
Karol podniósł książkę i z radością spostrzegł, że brakuje tylko jednej kartki, i to nie tekstu ale obrazka.
Król z ostrożnością schował ją do szafy.
D’Alençon niespokojnie śledził wszystkie jego poruszenia.
Teraz, kiedy już zbrodnia spełniła się, życzył sobie, aby jakimkolwiek sposobem można było książkę wydobyć z rąk Karola.
Wybiła godzina szósta, o której król zwykle wyjeżdżał na polowanie.
Na podwórzu czekało na niego wielu mężczyzn i kilka kobiet, pysznie ubranych. Jedni myśliwi trzymali na rękawicach zakapturzonych sokołów; inni mieli zawieszone na szarfach rogi myśliwskie, na przypadek, gdyby król, zmordowawszy się polowaniem z sokołami, zechciał poszczuć łanię lub dziką kozę.
Karol, zamknąwszy drzwi od swojej zbrojowni, zeszedł na dół.
D’Alençon, zważający na wszystkie jego poruszenia, widział, jak król schował klucz do kieszeni.
Schodząc ze schodów, król zatrzymał się i pociągnął ręką po czole.
— Nie wiem, co to się ma znaczyć — powiedział Karol — ale czuję w sobie jakieś boleści.
Nogi pod księciem drżały tak samo jak i pod królem.
— W samej rzeczy — pomruknął książę — zdaje mi się, że te chmurki zapowiadają wielką burzę.
— Burza w marcu? Czyś oszalał! Cierpię zawrót głowy; jestem zmordowany i nic więcej.
Potem król dodał po cichu:
— Oni mnie zabiją swoją nienawiścią, swemi osi. rżeniami i swemi spiskami.
Skoro król wyszedł na podwórze, świeże powietrze, krzyki witających go myśliwych, zbawienny wpływ na niego wywarły.
Wolniej odetchnął.
Naprzód wyszukał wzrokiem Henryka.
Henryk stał obok Małgorzaty.
Zdawało się, że młodzi małżonkowie nie mogli się rozłączyć, tak się czule kochali.
Zobaczywszy Karola, Henryk wspiął konia ostrogami, i zbliżył się do szwagra.
— A! a!... — zawołał Karol. — Wziąłeś dzisiaj dziarskiego konia, a przecież nie jedziemy na zające.
I nie czekając na odpowiedź, król dodał:
— Jedźmy, panowie, jedzmy. Na dziewiątą godzinę musimy być na miejscu.
Katarzyna patrzała na tę scenę z okna Luwru.
Jej blada twarz wyglądała z pod odsłoniętej firanki.
Na znak Karola, pyszny orszak rozciągnął się, wyjechał przed bramy Luwru, i jakby lawina rozlał się na drodze, wiodącej ku Saint-Germain, pośród okrzyków ludu, witającego swego króla, jadącego na białym jak śnieg koniu.
— Co król mówił do ciebie?... — zapytała Małgorzata Henryka.
— Chwalił rączość mego konia.
— I nic więcej?
— Nic.
— A zatem musi coś wiedzieć.
— Być może.
— Miej my się na ostrożności.
Henryk uśmiechnął się lekko, jak gdyby chciał powiedzieć: Nie obawiaj się, moja przyjaciółko.
Zaledwie orszak wyjechał z podwórza, Katarzyna natychmiast zasunęła firankę.
Dostrzegła ona, że Henryk był blady, chwiał się na koniu i że rozmawiał z Małgorzatą.
Henryk był blady dlatego, że nie był obdarzony męztwem mordercy.
Zawsze, kiedy szło o jego życie, krew zbiegała mu do serca, wcale nie uderzając na mózg, jak to miewa miejsce u pasyonatów.
Chwiał się na koniu dlatego, że niezwykłe przyjęcie go od Karola uczyniło na nim głębokie wrażenie.
Nakoniec, dlatego rozmawiał z Małgorzatą, iż zawarł z nią, jak już wyżej powiedzieliśmy, zaczepny i odporny związek.
Lecz Katarzyna wszystko to inaczej sobie tłomaczyła.
— Oho! teraz — mówiła do siebie ze złośliwym uśmiechem — nareszcie się schwytał.
Katarzyna przeczekała przez czas, jakiego potrzebował orszak do wyjechania z Paryża, a następnie, żeby się przekonać osobiście, wyszła ze swego pokoju, przeszła przez korytarz, weszła tajemnemi schodkami na wyższe piętro i dorobionym kluczem otworzyła drzwi od pokojów Henryka.
Lecz tutaj napróżno szukała książki.
Oczy jej napróżno przebiegały ze stołu na stołki, ze stołków na półki, z półek na szafy, nigdzie nie znalazły tego, czego szukały.
— Zapewne schował ją do jakiej szafy, a jeżeli jeszcze jej nie czytał, to ją przeczyta.
Królowa-matka wyszła, z tem przekonaniem, że wszystko się udało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po półtorej godziny szybkiej jazdy, Karol przybył do Saint-Germain.
Do starego zamku, wspaniale wznoszącego się na górze pośród rozrzuconych domów, król nie wstępował, lecz przejechał obok, przez drewniany most, stojący naprzeciwko dębu, który do dzisiejszego czasu nazywa się: „dębem księcia de Sully“.
Wesoła młodzież, wjechała za królem na cudowną, łąkę, na lesistych pochyłościach Saint-Germain.
Łąka, zdawało się, że zamieniła się na pyszny dywan, upstrzony różno-kolorowymi kostiumami i ujęty w srebrną wstęgę rzeki.
Przed królem, trzymającym na rękawicy swego ulubionego sokoła, jechało kilku myśliwych w zielonych kurtkach i ogromnych butach, prowadząc parę smyczy psów.
Słońce, dotychczas kryjące się po za chmurami, nagle pokazało się z za ciemnej opony.
W tej chwili, zerwała się z pod krzaku dzikiej róży czapla, wydając żałosne krzyki.
— Haw! haw! — krzyknął Karol, zdejmując kaptur z oczu swemu sokołowi i puszczając go w pogoń za spłoszoną czaplą.
— Haw! baw! — krzyknęli wszyscy myśliwi dla zachęcenia sokoła.
Sokół na chwilkę oślepiony światłem, opisał krzywą linię, nie wznosząc się w górę; lecz spostrzegłszy czaplę, rzucił się za nią w pogoń.
Jednakże czapla, podniósłszy się w górę w odległości jakich stu kroków od myśliwych, zanim król zdążył ściągnąć kaptur sokołowi i zanim ten ostatni przyzwyczaił się do światła, znacznie wygrała na przestrzeni.
Zanim nieprzyjaciel ją spostrzegł, już była od niego w odległości pięćdziesięciu stóp, i szybko wznosiła się na swych silnych skrzydłach.
— Haw! haw! Bec-de-Fer (Dziobie żelazny) — krzyknął Karol — dowiedź przecie, że pochodzisz ze szlachetnej rasy.
Szlachetny ptak, jak gdyby zrozumiał te słowa, lotem strzały wzbił się po linii krzywej ku czapli, usiłującej zniknąć w chmurach.
— Tchórz, czapla! — zawołał Karol, jak gdyby czapla mogła go usłyszeć.
I galopem pobiegł dalej, aby nie stracić z oczu ptaków.
— Tchórz, czapla, tchórz! ucieka. Lecz Bec-de-Fer dobrej rasy; zaczekaj! Haw! Bec-de Fer, haw!
W rzeczy samej bitwa stała się zajmującą.
Ptaki zbliżały się do siebie, a raczej sokół dościgał czaplę.
Zwycięztwo zależało na tem, kto się wzbije wyżej.
Strach większej dodawał siły, aniżeli męztwo.
Sokół, rozpędzony w locie, przeleciał tuż pod czaplą, na którą zamierzał uderzyć z góry.
Czapla skorzystała z położenia i silnie uderzyła go dziobem.
Sokół pchnięty jakby sztyletem, ze trzy razy skozłował, i wszyscy już myśleli że spadnie.
Lecz ranny, wydał rozpaczliwy, przejmujący krzyk, i znowu rzucił się za czaplą.
Czapla korzystała ze swego czasowego zwycięztwa; zmieniła kierunek lotu w stronę lasu, spodziewając się zniknąć gdzie w gęstwinie.
Lecz sokół z dobrej pochodził rasy.
Rzucił się za czaplą po cięciwie łuku przez nią opisanego; czapla, krzyknąwszy kilka razy, znowu się wzbiła wyżej.
Przynajmniej przez dziesięć minut, ptaków nie było widać w obłokach.
Potem czapla wydawała się jak mały skowronek, a sokół zdawał się być czarnym punktem, coraz i coraz mniejszym.
Karol i wszyscy myśliwi nie spuszczali ptaków z oczu.
Każdy z nich stał na miejscu, z oczyma wlepionemi w uciekającego i goniącego.
— Doskonale! doskonale! Bec-de-Fer! — zawołał Karol. — Patrzcie, panowie, patrzcie, Bec-de-Fer góruje! Haw! haw!
— Na honor, nie widzę ani sokoła ani czapli — powiedział Henryk.
— I ja także nic nie widzę — dorzuciła Małgorzata.
— Lecz jeżeli nic nie widzisz, Henryku, przynajmniej możesz słyszeć czaplę. O! słyszysz, słyszysz? błaga o łaskę.
W samej rzeczy, z górnej strefy dał się słyszeć żałobny jęk, który jednakże tylko wprawne ucho mogło dosłyszeć.
— Patrz, patrz! — zawołał Karol — a zobaczysz, że ptaki spuszczą, się prędzej, aniżeli się podniosły.
W istocie, ptaki już coraz wyraźniej mogły być widzianemi.
Były to jeszcze dwa punkty, lecz po ich różnej wielkości można było poznać, że sokół jest wyżej.
— Patrz! patrz! — wykrzyknął Karol. — Sokół jest wyżej!
Czapla już nawet nie myślała się bronić.
Szybko się tylko spuszczała, odpowiadając smutnemi krzykami na ciosy przez sokoła zadawane.
Nagle, czapla zwinęła skrzydła i zaczęła spadać jak kula.
Lecz i sokół zrobił toż samo, a kiedy czapla chciała znowu na nowo rozpostrzeć skrzydła i polecieć dalej, ostatnie uderzenie sokoła zupełnie ją ogłuszyło.
Zaczęła więc coraz szybciej spadać, a w chwili kiedy się dotknęła ziemi, sokół przygniótł ją, ogłaszając zwycięztwo krzykiem, głuszącym narzekania ginącej ofiary.
— Do sokoła! Do sokoła! — zawołał Karol, pędząc galopem ku miejscu, gdzie się spuściły ptaki.
Lecz nagle zatrzymał konia, krzyknął, wypuścił z rąk lejce, schwycił się jedną ręką za grzywę konia, a drugą za brzuch, jak gdyby go chciał rozedrzeć.
Wszyscy na ten krzyk zgromadzili się na około niego.
— To nic, to nic — powiedział król, czerwony jak upiór. — Zdawało mi się, że ktoś przeciągnął mi po żołądku rozpalone żelazo. Jedzmy dalej, jedźmy, to nic.
I Karol puścił swego konia galopem.
D’Alençon zbladł.
— Znowu cós nowego? — zapytał Henryk Małgorzaty.
— Nie wiem, co się to ma znaczyć — odpowiedziała królowa Nawarry. — Czy widziałeś, jak brat się zaczerwienił?
— Widziałem. On co zawsze bywa blady.
Dworzanie zadziwieni, spojrzeli po sobie i pojechali za królem.
Wkrótce zbliżyli się do miejsca, gdzie spadły ptaki.
Sokół już wybierał mózg czapli.
Karol zeskoczył z konia, ażeby zbliska zobaczyć skutki bitwy.
Lecz stanąwszy na ziemi, zachwiał się i musiał chwycić za siodło, ziemia kręciła mu się pod nogami.
Zrobiło mu się mdło.
— Mój bracie, mój bracie! — zawołała Małgorzata — co ci jest?
— Czuję ten sam ból, jaki czuła Porcia, pochłonąwszy rozpalone węgle. Palę się... zdaje mi się, że oddycham ogniem.
Karol ciężko westchnął i zdawało się, iż się zadziwił, nie widząc na swych ustach płomieni.
Tymczasem, sokołowi znowu założono kaptur na oczy, i wszyscy zgromadzili się na około króla.
— Na rany Chrystusa!.. — ryknął Karol. — To nic, to nic; ot prosto słońce przepaliło mi cokolwiek głowę i razi mi oczy. Panowie! do polowania. Otóż w sam czas pokazało się stado dzikich kaczek. Spuścić sokoły. Na szatana!... Zabawmy się!
W tej chwili spuszczono pięciu czy sześciu sokołów, które się rzuciły za dziczyzną.
Całe polowanie udało się w kierunku rzeki.
— No, i cóż pani na to powiesz?.. — zapytał Henryk Małgorzaty.
— Teraz jest dobra sposobność — odpowiedziała Małgorzata — i jeżeli król się nie obejrzy, bardzo łatwo będziemy mogli zniknąć w lesie.
Henryk zawołał do siebie myśliwego, który trzymał na rękawicy sokoła, a tymczasem, kiedy wspaniały orszak ciągnął po nad brzegiem rzeki, Henryk odłączył się od niego, udając, że się przypatruje zabitej czapli.
W tej chwili, jakby naumyślnie podniósł się bażant.
Henryk spuścił swego sokoła; teraz miał sposobność zupełnie odłączyć się od towarzystwa, niby polując na bażanta.


Rozdział III.
PAWILON FRANCISZKA I-go.

Polowanie z sokołami było prześliczną, królewską zabawą w czasach, kiedy nietylko stanowiło przyjemność, lecz było i sztuką.
Pomimo to, musimy opuścić tę królewską zabawę, ażeby zajrzeć we wnętrze lasu, w miejsce, gdzie wkrótce przybędą wszystkie osoby, należące do orszaku polowania.
Na prawo od drogi des Violettes, tej długiej arkady, której sklepienie stanowiły liście, i gdzie zając nieraz wychylał uszy z trawy i lękliwa nadsłuchiwała łania — była wycięta polana, tyle oddalona, iż z drogi miejsca tego widać nie było; z tego jednak miejsca można było widzieć całą drogę.
W pośrodku wyciętej przestrzeni, w trawie, na rozciągniętych płaszczach podróżnych, leżeli dwaj ludzie; obok każdego leżała długa szpada i wielki muszkiet, którego lufa zakończona była lejkiem.
Jeden z nich oparty na jednej nodze i jednej ręce, nadsłuchiwał jak zając lub łania, o których tylko cośmy wspomnieli.
— Zdaje mi się — powiedział nadsłuchujący — iż polowanie zbliżyło się do nas; słyszałem nawet krzyki strzelców, zachęcających sokołów.
— A teraz — rzekł drugi, który jakby badał wypadki z zimniejszą krwią, aniżeli jego towarzysz — teraz ja nic nie słyszę; musieli się oddalić... A mówiłem ci, że to miejsce wcale się nie zda do szpiegowania; prawda, że nas nie widzą, lecz i my nic nie widzimy.
— Na szatana! kochany Annibalu — powiedział pierwszy. — Przecież wypadało ukryć i nasze dwa konie i te dwa konie, które bierzemy na przypadek, i te dwa muły tak obładowane, iż nie pojmuję, jak za nami będą mogły zdążyć. Gdzie je ukryć, jeżeli nie pod temi odwiecznemi dębami? Oskarżasz pana de Mouy, a ja we wszystkich jego rozporządzeniach, dotyczących naszej sprawy, spostrzegam doskonały takt doświadczonego spiskowca.
— Doskonale! — zawołał drugi szlachcic. — Nareszcie wygadałeś się. Ja tego tylko czekałem, A więc należymy do jakiegoś spisku.
— Nie; nie należymy do spisku, lecz prosto pomagamy królowi i królowej.
— A więc i król i królowa należą, do spisku? czyż to dla nas nie wszystko jedno?
— Coconnas, mówiłem ci wyraźnie — odparł La Mole — iż nie przymuszam cię, ażebyś był moim uczestnikiem w sprawie, do której zniewala mnie uczucie, jakiego nie podzielasz i podzielić nie możesz.
— Na szatana! któż mówi, iż mnie przymuszasz? Nie znam człowieka, któryby Coconnasa mógł zmusić do uczynienia tego, czego uczynić nie chce; lecz czy sądzisz, iż cię opuszczę, kiedy widzę, że się rzucasz dyabłu na ofiarę?
— Annibalu! Annibalu! — zawołał La Mole — patrz, czy to czasem nie jej biały konik. Rzecz dziwna, skoro się tylko przybliży, tak mi serce silniej bije...
— W samej rzeczy, to dziwne — odparł Coconnas ziewając — mnie wcale serce nie bije.
— Nie, to nie ona — powiedział La Mole. — Cóżby miało przeszkodzić? Obiecała przyjechać w południe.
— Jeszcze niema dwunastej, otóż i wszystko. Zdaje mi się, że jeszcze moglibyśmy się zdrzemnąć.
Coconnas bez zwłoki chciał stwierdzić swoje słowa czynem, rozciągnąwszy się na płaszczu; lecz zaledwie przytknął ucho do ziemi, natychmiast wzniósł rękę, dając znak przyjacielowi, ażeby się zachowywał cicho.
— Co takiego? — zapytał La Mole.
— Milcz, słyszę tentent i tym razom nie mylę się.
— To rzecz szczególna, ja nie słyszę.
— Jakto, nic nie słyszysz?
— Nic.
— A więc — powiedział Coconnas, podnosząc się i kładąc rękę na ramieniu La Mola — patrz na tę łanię.
— Gdzie?
— Ot tam.
Coconnas wskazał ręką w kierunku gdzie stała łania.
— No i cóż?...
— Uważaj, a zaraz zobaczysz.
Łania stała nieruchoma, nachyliwszy głowę, jak gdyby zamierzała szczypać trawę; lecz nagle wyprostowała się, zaczęła strzydz uszyma i bez żadnej widzialnej przyczyny rzuciła się w głąb lasu, gdzie zniknęła jak błyskawica.
— Widzę, że masz słuszność — rzekł La Mole — ponieważ łania ucieka...
— A więc łania słyszy, czego ty nie słyszysz — odpowiedział Coconnas.
W samej rzeczy, jakby przytłumiony szmer dał się słyszeć w trawie; dla uszu niewyćwiczonych był to szum wiatru, lecz dla uszu jeźdźca był to tentent koni.
La Mole zerwał się na równe nogi.
— Otóż i oni! — zawołał.
Coconnas wstał także, lecz nie z taką, prędkością; zdawało się, że gwałtowność piemontczyka przeszła do serca La Mola, a jego zimna krew do serca Coconnasa.
Pochodziło to ztąd, iż pierwszy z nich w tych okolicznościach działał z własnej woli, a drugi pod naciskiem.
Wkrótce przyjaciele usłyszeli tentent.
Ich konie postawiły uszy, usłyszawszy rżenie; w tej chwili aleją przebiegło białe widziadło, kobieta, która obejrzawszy się ku nim, zrobiła jakiś dziwny znak.
— Królowa Nawarry! — zawołali razem obaj przyjaciele.
— Coby to mogło znaczyć? — zapytał Coconnas.
— Dała znak ręką, ot taki... — odpowiedział La Mole — który znaczy: Zaraz...
— Nie, ona zrobiła tak — rzekł Coconnas — co znaczy: uciekajcie...
— Ona chciała powiedzieć: czekajcie na mnie.
— Nie; chciała powiedzieć: ratujcie się.
— A więc — rzekł La Mole — niech każdy czyni, jak mu się podoba. Ty uciekaj, a ja pozostanę.
Coconnas wzruszył ramionami i znowu położył się na ziemi.
W tejże samej chwili, po tej samej alei, przez którą przejechała królowa, przebiegł w galopie oddział jeźdźców, w których przyjaciele poznali protestantów.
Ich konie dawały susy jak szarańcza, o której mówi Job: „zjawiła się i zniknęła”.
— Na szatana! Musiało zajść coś ważnego, — powiedział Coconnas, wstając. — Jedźmy do pawilonu Franciszka I-go.
— Przeciwnie, nie jedzmy tam. Jeżeliśmy wykryci, król najprzód zwróci uwagę na pawilon Franciszka I-go, ponieważ tam mieliśmy się zebrać.
— Może być, że tym razem masz słuszność — pomruknął Coconnas.
Coconnas jeszcze nie skończył mówić tych słów, gdy aleją jak wicher pędził jeździec; leciał on przez rowy, krzaki, wywrócone drzewa i nagle znalazł się przed La Molem i Coconnasem.
Jeździec ten w obydwóch rękach miał po pistolecie, koniem zaś kierował tylko kolanami.
— De Mouy! — zawołał Coconnas — de Mouy ucieka! A więc wszystko stracone.
— Prędzej! prędzej! — zawołał hugonot. — Umyślnie skręciłem z drogi, ażeby was o tem zawiadomić. Prędzej na koń!
De Mouy wymówił te słowa w całym pędzie swego konia i był już daleko, gdy je domawiał i zanim La Mole i Coconnas zrozumieli ich znaczenie.
— A królowa? — zawołał La Mole.
Lecz jego głos zniknął w przestrzeni; de Mouy nie mógł już słyszeć zapytania, a tembardziej na nie odpowiedzieć.
Coconnas niedługo się namyślał, co mu czynić wypada; lecz La Mole stał nieporuszony, śledząc oczyma de Mouya, już zaczynającego znikać po za gałęziami drzew.
Coconnas dopadł do koni, siadł sam na jednego i podał lejce La Molowi.
— Siadaj! — zawołał. — Powtarzam ci słowa de Mouya; prędzej, prędzej na koń! A de Mouy zawsze mówi dobrze. Więc w drogę, mój przyjacielu!
— Za chwilkę — odpowiedział La Mole — przecież tutaj przybyliśmy w jakimś zamiarze?
— Tak, ale przecie nie w tym, żebyśmy wisieli — odpowiedział Coconnas. — Radzę ci nie tracie ani chwilki czasu. Wiem, że zapewne zechcesz rozumować, parafrazować słowo: uciekać. Naprzykład zacytujesz Horacyusza, rzucającego swą tarczę, i Epaminondasa, uniesionego z pola bitwy na swej własnej tarczy. Ja na to wszystko odpowiem ci tylko tyle: Kiedy ucieka de Mouy de Saint-Phale, wszyscy mogą uciekać.
— De Mouy de Saint-Phale — odpowiedział La Mole — nie obiecał uprowadzić królowej; de Mouy de Saint-Phale nie kocha królowej.
— Na szatana! De Mouy postępuje bardzo roztropnie, skoro miłość nie zniewala go do popełniania głupstw, jakie ty popełniasz. Niech krocie dyabłów porwą miłość, którą dwaj młodzi ludzie mieliby przypłacić swoją głową. Na rogi wołu! — jak czasami mówi Karol — należymy do spisku, a komu się spisek nie uda, ten powinien uciekać. A więc na koń! na koń! i w drogę.
— Ratuj się, mój kochany; ja nietylko ci nie przeszkadzam, lecz nawet cię proszę. Twoje życie jest droższe aniżeli moje, a więc go ratuj.
— Powinieneś mi powiedzieć: Coconnas wiśmy razem, a nie: Coconnas ratuj się.
— E! mój przyjacielu, sznurki kręcą się dla złodziei a nie dla szlachty — odpowiedział La Mole.
— Zaczynam myśleć — rzekł Coconnas — że środki, jakie przedsięwziąłem, mogą się na cóś przydać.
— Jakie środki?
— Że się zaprzyjaźniłem z katem.
— Jesteś w jakimś dziwnym humorze, mój przyjacielu.
— Lecz przecie musimy cóś przedsięwziąć — dorzucił Coconnas, zaczynając się niecierpliwić.
— Znajdziemy królowę.
— Gdzież jej szukać?
— Nie wiem... lecz ich znajdziemy i zrobimy we dwóch to, czego nie mogło zrobić pięćdziesięciu ludzi.
— Wbijasz mnie, jak uważam, w ambicję.
— Siadajmy więc i jedzmy!
— Przecie, nareszcie.
La Mole obrócił się i chciał schwycić za łęk siodła; lecz w tej samej chwili, kiedy podnosił nogę do strzemienia, jakiś głos zawołał rozkazująco.
— Zatrzymajcie się! Poddajcie się!
W tej chwili, po za dębem pokazał się jakiś człowiek, potem drugi, trzeci; następnie, dało się widzieć i trzydziestu; była to lekka jazda, która jadąc stępa, przetrząsała las we wszystkich kierunkach.
— A co, nie mówiłam ci? — szepnął Coconnas.
La Mole wydał głuchy jęk.
Lekka jazda znajdowała się w odległości trzydziestu kroków od przyjaciół.
— Czego panowie od nas żądają? — zawołał głośno piemontczyk, zwracając się ku dowódzcy oddziału.
Dowódzca rozkazał wziąć na cel dwóch spiskowych.
Coconnas cicho szepnął do La Mola:
— Na koń! na koń! Jeszcze czas, możemy im uciec.
Następnie, zwracając się do oddziału, zawołał:
— Na szatan?!... nie strzelajcie, panowie, możecie zabić dwóch przyjaciół.
Potem znowu szepnął do La Mola:
— Pomiędzy drzewami trudno strzelać; chybią nas, uciekajmy!
— Niepodobieństwo — odpowiedział La Mole. — Nie moglibyśmy uprowadzić z sobą konia Małgorzaty i obładowanych mułów. Mogliby powziąć jakie podejrzenie, a ja odpowiedziami będę w stanie je odwrócić. Uciekaj, mój przyjacielu, uciekaj!
— Panowie! — zawołał Coconnas, wyjmując swoją szpadę i wznosząc ją do góry — poddajemy się.
Jeźdźcy spuścili wymierzone pistolety.
— Lecz powiedźcie nam panowie, dla czego się mamy poddać?
— O to zapytacie panowie króla Nawarry.
— Cóż przewiniliśmy?
— To powie panom książę d’Alençon.
Coconnas i La Male zamienili spojrzenia.
Nazwisko ich nieprzyjaciela wymówione w taką chwilę, wcale nie było pocieszającem.
Przyjaciele nie opierali się dłużej.
Coconnasa proszono, ażeby zsiadł z konia, czemu był posłuszny natychmiast.
Następnie umieszczono ich w pośrodku oddziału lekkiej jazdy i udano się ku pawilonowi Franciszka I-go.
— Podobno życzyłeś sobie widzieć pawilon Franciszka I-go? — powiedział Coconnas do La Mola, spostrzegając pomiędzy gałęziami, przęśliczny front gotyckiego pawilonu, — zdaje mi siei że go zobaczysz.
La Mole nic nie odpowiedział, ścisnął tylko za rękę przyjaciela.
Obok prześlicznego pawilonu, wybudowanego przez Ludwika XII-go i nazwanego pawilonem Franciszka I-go z powodu, iż ten król w nim zawsze oznaczał schadzkę dla myśliwych, wznosił się nad ziemią rodzaj chatki dla strzelców, opatrzonej w muszkiety, halabardy i szpady.
Do tej chałupy przyprowadzono więźniów.
Opowiedziawszy smutny wypadek dwóch przyjaciół, opowiedzmy teraz, co zaszło w lesie.
Protestanci, według umowy, zeszli się w pawilonie Franciszka I-go, od którego klucz miał u siebie Nancey.
Opanowawszy cały las, jak oni przynajmniej sądzili, porozstawiali swoich na czatach w różnych punktach; lekka zaś jazda, zmieniwszy na rozkaz domyślnego kapitana de Nancey białe szarfy na czerwone, schwytała wszystkie te warty bez wystrzału.
Lekka jazda, nie przestając postępować naprzód, zbliżała się ku pawilonowi Franciszka I-go; lecz de Mouy, czekający na króla w końcu alei des Violettes, spostrzegł, że czerwone szarfy nie idą lecz się skradają, i od tej chwili zaczął je mieć w podejrzeniu.
Poskoczył więc na bok, ażeby go nie postrzeżono, i przekonał się, że koło, które tworzyli ciągle się zmniejsza; koło to zaś otaczało pawilon.
W tej samej chwili, w końcu głównej alei, dały się widzieć białe pióra i błysnęły muszkiety królewskiego orszaku.
Nakoniec de Mouy spostrzegł króla, a z przeciwnej strony króla Nawarry.
Wtedy machnął czapką w powietrzu: był to znak umówiony na przypadek, gdyby wszystko było straconem.
Henryk, spostrzegłszy ten znak, natychmiast zwrócił konia w przeciwną stronę i zniknął.
De Mouy, spiąwszy konia ostrogami, uciekł a przed odjazdem przestrzegł La Mola i Coconnasa.
Król widział, jak Henryk z Małgorzatą zniknęli, i zbliżał się z księciem d’Alenęçon ku pawilonowi Franciszka I-go, spodziewając się, że ich znajdzie w chatce, gdzie rozkazał zamknąć wszystkich, nie tylko tych, których znajdą w pawilonie, lecz i tych, których znajdą w lesie.
D’Alençon, pewien swego, galopował tuż obok króla, bardzo złego z powodu swych fizycznych cierpień.
Dwa czy trzy razy tylko co nie zemdlał, a nawet raz rzuciła mu się krew ustami.
— Prędzej! prędzej! — zawołał, zbliżając się ku pawilonowi — muszę powrócić do Luwru; wyciągajcież już tych hugonotów! Dzisiaj mamy Ś-go Błażeja, brata Ś-go Bartłomieja.
Przy tych słowach króla, z chatki zaczęto wyprowadzać hugonotów po jednemu.
Lecz ani króla Nawarry, ani królowej Nawarry, ani de Mouya widać nie było.
— No i cóż! — zawołał król. — Gdzież jest Henryk? Gdzież jest Margot? Wszak obiecałeś mi, d’Aleçon, że tutaj będą i na szatana! niech mi ich znajdą!
— Króla i królowej Nawarry nawet nie widzieliśmy, Najjaśniejszy panie — powiedział kapitan de Nancey.
— Oto oni! — zawołała księżna de Nevers.
W samej rzeczy, na końcu alei, prowadzącej ku rzece, pokazali się Henryk i Margot, jadący zupełnie spokojni, jak gdyby nic nie zaszło; na rękawicach trzymali swoje sokoły, i jechali obok siebie jak nierozłączni kochankowie.
Wtedy d’Alençon, rozgniewany, rozkazał przetrząsnąć okolice lasu, i wtedy to znaleziono La Mola i Coconnasa na łączce.
Dwaj przyjaciele, także jak bracia jadąc koło siebie, wjechali w kółko uformowane przez wojsko. Tylko, że nie będąc królami, nie mieli powierzchowności tak spokojnej jak Henryk i Małgorzata. La Mole był bardzo blady, Coconnas, przeciwnie, bardzo czerwony.


Rozdział IV.
BADANIA.

Widok, który uderzył przybywających przyjaciół, był taki, jakiego się nigdy nie zapomina, i jaki raz tylko przez chwilę widzieć można.
Powiedzieliśmy już, że hugonoci zamknięci w chatce dla strzelców, przechodzili jeden za drugim obok Karola.
On i d’Alençon chciwie śledzili każde ich poruszenie, oczekując ukazania się króla Nawarry.
Zawiedli się jednak w swoich oczekiwaniach.
Lecz tego nie dosyć; trzeba było się dowiedzieć, co się z nim stało.
Skoro tylko młodzi małżonkowie ukazali się na końcu alei, d’Alençon zbladł, Karolowi zaś lżej się zrobiło na sercu; gdyż w duszy życzył, żeby wszystko do czego go zmuszał brat, spadło, na jego głowę.
— On znowu się wymknie! — mruknął Franciszek, blednąc.
W tej chwili, król poczuł w brzuchu tak gwałtowne boleści, iż puścił z rąk cugle, porwał się rękoma za bok i zaczął krzyczeć jak wściekły.
Henryk spiesznie się zbliżył, lecz, za nim przejechał dwieście kroków, oddzielających go od króla, ból Karola przeminął.
— A pan zkąd?.. — zapytał Karol surowym głosem, który zadziwił Małgorzatę.
— Zkąd?.. z polowania, mój bracie — odpowiedziała ona.
— Polowanie odbywało się nad brzegiem rzeki, a nie w lesie.
— Mój sokół wzniósł się za bażantem, właśnie w tym czasie, kiedyśmy pozostali w tyle, aby się przypatrzeć czapli.
— A gdzież sokół?
— Oto jest. Nieprawdaż, że piękny ptak?..
I Henryk, z najniewinniejszym wyrazem twarzy, podał królowi złocisto-purpurowego ptaka.
— A!... a!.. — powiedział Karol — kiedyście już złapali bażanta, dlaczegóż nie złączyliście się z nami?...
— Dlatego, że ptak skierował swój lot ku parkowi; i kiedy powróciliśmy na brzeg rzeki, byliście już o pół mili naprzód; jechaliście do lasu. Wtedy podążyliśmy za wami, żeby dalej prowadzić polowanie.
— A ci panowie?... — spytał Karol. — Czy oni także zaproszeni na polowanie?
— Którzy panowie?... — odrzekł Henryk, rzuciwszy na około pytające spojrzenie.
— E! u dyabła twoi hugonoci — powiedział Karol — w każdym razie, jeśli ich kto zaprosił, to nie ja.
— Nie ja, Najjaśniejszy panie — odrzekł Henryk — lecz książę d’Alenęon.
— D’Alençon! Jakto?
— Ja!... — spytał książę.
— E! tak, mój bracie — odpowiedział Henryk.
— Czyżeś wczoraj nie ogłosił, że będziesz królem Nawarry? A więc, hugonoci, chcący cię mieć za króla, przybyli podziękować ci za przyjęcie korony, a królowi za to, że ci ją pozwolił przyjąć. Nieprawdaż, panowie?
— Tak! tak!... — zagrzmiało dwadzieścia głosów. — Niech żyje książę d’Alençon! Niech żyje król Karol!
— Nie jestem królem hugonotów — rzekł Franciszek, blady z gniewu.
Następnie, ukradkiem spojrzawszy na Karola, dodał:
— Spodziewam się nawet, że nim nigdy nie będę.
— Wszystko jedno!... — rzekł Karol — wiedz Henryku, że uważam to wszystko za bardzo dziwne.
— Najjaśniejszy panie — powiedział król Nawarry z mocą — możnaby myśleć, Boże przebacz! że mnie badają.
— A jeśli w istocie, badam cię, cóżbyś na to powiedział?
— Że jestem królem, tak jak i ty, Najjaśniejszy panie — dumnie odrzekł Henryk — gdyż nie korona, a urodzenie nadają królewską godność. Gotów jestem odpowiadać memu bratu i przyjacielowi, lecz sędziemu — nigdy.
— Chciałbym jednak nareszcie wiedzieć, co mam o tem wszystkiem sądzić?... — mruknął Karol.
— Niech przyprowadzą pana de Mouy, a dowiesz się — rzekł d’Alençon.
— Czy pan de Mouy jest między więźniami?... — zapytał król.
Henryk zaczął się niepokoić i zamienił spojrzenie z Małgorzatą.
Lecz to niedługo trwało.
Nikt nie odpowiadał.
— Pana de Mouy niema między więźniami — rzekł de Nancey. — Niektórym z naszych ludzi zdaje się, że go widzieli, lecz nikt nie jest tego pewny.
D’Alençon mruknął jakieś przekleństwo.
La Mole i Coconnas słyszeli całą tę rozmowę, ale Małgorzata sądząc, że może liczyć na ich roztropność, powiedziała:
— Najjaśniejszy panie, oto dwóch dworzan księcia d’Alençon. Spytaj ich, a odpowiedzą.
— Kazałem ich aresztować właśnie dlatego, żeby dowieść, że oni wcale nie są moimi dworzanami — powiedział książę.
Król spojrzał na dwóch przyjaciół i zadrżał, zobaczywszy La Mola.
— O! o!... — zawołał — jeszcze ten prowensalczyk.
Coconnas powabnie się skłonił.
— Cóżeś pan robił, gdy cię aresztowano?.. — spytał król.
— Dzieliliśmy nasze zatrudnienia na polu wojny i miłości.
— Konno! uzbrojeni od stóp do głów? gotowi do ucieczki?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Coconnas — Wasza królewska mość źle jesteś zawiadomiony. Odpoczywaliśmy pod cieniem buka, sub tegmine fagi.
— A! odpoczywaliście pod cieniem buka.
— I mogliśmy byli uciec, gdybyśmy sądzili, żeśmy ściągnęli na się gniew Waszej królewskiej mości. Panowie!... — mówił dalej Coconnas, zwracając się do rycerzy — na słowo żołnierskie, powiedźcie: czy moglibyśmy uciec, gdybyśmy chcieli?
— Fakt jest — odrzekł dowódzcą oddziału — że ci panowie nie zrobili jednego kroku do ucieczki.
— Gdyż konie ich znajdowały się daleko — dorzucił książę d’Alençon.
— Upraszam najpokorniej o przebaczenie Waszej książęcej mości — powiedział Coconnas — lecz ja siedziałem na koniu, zaś mój przyjaciel, hrabia Lérac de La Mole, trzymał swego za cugle.
— Czy to prawda, panowie?... — spytał król.
— Prawda, Najjaśniejszy panie — odrzekł kapitan. — Pan de Coconnas, zobaczywszy nas, zsiadł nawet z konia.
Coconnas uśmiechnął się z grymasem, który znaczył: A widzisz, Najjaśniejszy panie!
— Lecz te konie odwodowe, te muły, te paki, któremi one są objuczone?... — spytał Franciszek.
— Nie należymy do stajni — odpowiedział Coconnas — spytaj się Mości książę masztalerza, który ich. pilnował.
— Niema go — rzekł książę wściekły z gniewu.
— Pewnie zląkł się i uciekł — powiedział Coconnas. — Nie można wymagać od takiego gbura, żeby był obdarzony męztwem szlachcica.
— Zawsze te same wykręty — rzekł d’Alençon, zgrzytając zębami. — Na szczęście, uprzedziłem cię, Najjaśniejszy panie, że ci panowie od kilku dni nie są w moich usługach.
— Jakto? — zawołał Coconnas. — Czyżbym miał być tyle nieszczęśliwym, iż nie należę już do dworu Waszej książęcej mości?...
— Pan wiesz lepiej od wszystkich, gdyż sam zawiadomiłeś mnie o tem w dosyć grubijańskim liście, który, zdaje mi się, że mam nawet przy sobie.
— O! ja sądziłem, że Wasza książęca mość wybaczysz mi ten list, pisany w pierwszej chwili uniesienia. Dowiedziałem się, że Wasza książęca mość chciałeś w korytarzu Luwru udusić mego przyjaciela La Mola..
— Co takiego? — przerwał Karol.
— Sądziłem, że Wasza książęca mość byłeś sam — ciągnął dalej Coconnas. — Lecz dowiedziawszy się, że jeszcze trzech...
— Milcz! — rzekł Karol. — Dosyć już wiemy, Henryku — zwrócił się do króla Nawarry — daj mi słowo, że nie uciekniesz?
— Daję ci słowo, Najjaśniejszy panie.
— Powróć do Paryża z panem de Nancey, aresztowanych zaś zamknij w swym pokoju. A wy panowie — dodał, zwracając się do dwóch szlachciców — oddajcie szpady.
La Mole spojrzał na Małgorzatę.
Małgorzata uśmiechnęła się.
La Mole natychmiast oddał swą szpadę stojącemu obok kapitanowi.
Coconnas uczynił toż samo.
— Czy znaleziono de Mouya? — zapytał król.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział p. de Nancey — albo nie był w lesie, albo też ratował się ucieczką.
— Tem gorzej — powiedział król — zimno mi, blask mię razi...
— Zapewne z gniewu, Najjaśniejszy panie — rzekł Franciszek.
— Być może. W oczach mi się mroczy. Gdzież są więźniowie? Nic nie widzę... Czy to już noc?... O! Boże mój, litości! palę się!... Ratunku!... ratunku!...
Nieszczęśliwy król puścił cugle, wyciągnął ręce i upadł w tył, przytrzymywany przez swych dworzan, zatrwożonych tym drugim napadem.
Franciszek, stojąc opodal, ocierał pot z zimnego czoła, gdyż tylko on znał przyczynę choroby brata.
Król Nawarry, pod strażą Nanceya, spoglądał na tę scenę z wzrastającem zadziwieniem.
— E! e! — szepnął z tem cudownem natchnieniem, które chwilami przemieniało go, że tak rzekę, w oświeconego światłem boskiem człowieka — a jeżeli też ucieczka nie udała się na moje szczęście właśnie?
Spojrzał na Małgorzatę, której wielkie oczy jeszcze bardziej od zdziwienia rozszerzone, przenosiły się z niego na króla, to znowu z króla na niego.
Król był bez zmysłów.
Położono go na nosze, przykryto płaszczem, który jeden z rycerzy zdjął ze swych ramion, i orszak spokojnie ruszył ku Paryżowi, z którego rano wyjechali śmiali spiskowcy i król wesoły, a powracał teraz umierający król, otoczony buntowniczymi więźniami.
Małgorzata, nie straciwszy ani fizycznej, ani umysłowej swobody, dała jeszcze jeden znak mężowi, a potem tak blisko przejechała obok La Mola, że tenże mógł usłyszeć te dwa greckie wyrazy:
— Me déide.
Co znaczy:
— Nie bój się niczego.
— Co ona ci powiedziała? — zapytał Coconnas.
— Żebym się niczego nie obawiał — odpowiedział La Mole.
— Tem gorzej — mruknął piemontczyk — tem gorzej. To znaczy, że nam tu nie jest dobrze. Ile razy tylko odezwano się do mnie w te słowa, w celu dodania mi odwagi, zaraz w tejże chwili otrzymywałem albo kulkę, albo uderzenie szpadą, albo doniczkę z kwiatami na głowę. „Nie bój się niczego”, czy po hebrajsku, czy po grecku, czy po łacinie, czy po francusku, zawsze to dla mnie znaczyło: Strzeż się!
— W drogę, panowie! — zawołał dowódzca lekkiej jazdy.
— Dokąd nas prowadzą, jeśli wolno zapytać? — powiedział Coconnas.
— Sądzę, że do Vincennes — odrzekł kapitan.
— Wołałbym gdzieindziej — powiedział Coconnas. — Lecz niema co mówić! Nie zawsze idziesz gdzie chcesz.
W drodze, król przyszedł do siebie a siły nieco mu powróciły.
W Nanterre chciał nawet wsiąść na konia; czego mu jednak nie dozwolono.
— Poślijcie po Ambrożego Paré — rzekł Karol, przybywszy do Luwru.
Zeszedł z noszów, wstąpił na schody, opierając się na ramieniu Tavannes’a, i udał się do swego apartamentu, nie pozwoliwszy nikomu wchodzić do siebie.
Wszyscy zauważyli, że podczas drogi głęboko był zamyślony, do nikogo nic nie mówił i nie zajmował się ani spiskiem, ani spiskowymi.
Widocznem było, że choroba wyłącznie go zajmowała.
Choroba jego była nagłą, dziwną, gwałtowną; niektóre jej symptomaty miały podobieństwo do tych, jakie dostrzeżono u jego brata Franciszka II-go, na chwilę przed śmiercią.
Nikogo więc nie zadziwiło, że zabronił wszystkim wchodzić do siebie, wyłączając tylko Ambrożego Paré.
Wiadomo było, że mizantropia była główną osnową charakteru tego monarchy.
Karol wszedł do sypialni, siadł w wielkiem poręczowem krześle, oparł głowę o poduszki, i pomyślawszy, że Ambrożego Paré niema może w domu, i że tenże przyjdzie nie prędko, chciał z korzyścią użyć tego czasu.
Uderzył więc w dłonie.
Wszedł oficer służbowy.
— Oznajm królowi Nawarry, że chcę z nim pomówić — rzekł.
Oficer skłonił się i wyszedł.
Karol w tył przechylił głowę; straszna ociężałość ugniatała mu mózg do tego stopnia, iż zaledwie był w stanie powiązać myśli; rodzaj krwawego obłoku unosił się przed jego oczami; usta tak były spieczone, że chociaż wypił już całą karafkę wody, nie mógł ugasić pragnienia.
Drzwi się roztworzyły i wszedł Henryk.
De Nancey szedł za nim, lecz się zatrzymał w przedpokoju.
Król Nawarry czekał, dopóki się drzwi za nim nie zamkną.
Wtedy zbliżył się i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, wołałeś mnie? Otóż jestem.
Król zadrżał na ten głos i machinalnie wyciągnął ręce.
— Zapominasz, Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk, nie przyjmując podanych rąk — że już nie jestem twoim bratem, lecz więźniem.
— A! a! prawda — rzekł Karol. — Dziękuję ci, żeś mi przypomniał. Pamiętam także, żeś mi obiecał odpowiedzieć szczerze, skoro będziemy sami.
— Jestem gotów dotrzymać obietnicy. Pytaj, Najjaśniejszy panie.
Król nalał na rękę zimnej wody i przyłożył ją do czoła.
— Czy jest co prawdy w oskarżeniu księcia d’Alençon? Odpowiedz, Henryku.
— Połowa tylko: gdyż d’Aleçon miał uciekać a ja jemu miałem towarzyszyć.
— Dlaczego miałeś mu towarzyszyć?... — zapytał Karol.
— Jesteś więc niezadowolony ze mnie, Henryku?
— Przeciwnie, Najjaśniejszy panie. Bóg, który tak łatwo czyta w sercach naszych, widzi w mojem, jak tkliwe przywiązanie żywię dla mego brata i króla.
— Zdaje mi się jednak — odrzekł Karol — że się nie ucieka od ludzi, którzy są kochani i którzy nas kochają!
— Ja też uciekałem nie od tych co mnie kochają, lecz od tych co mnie nienawidzą. Czy Wasza królewska mość pozwolisz mówić szczerze?
— Mów!
— Nienawidzą mię tutaj: d’Alençon i królowa-matka.
— O d’Alençonie nie mówię — odpowiedział Karol — lecz królowa-matka obsypuje cię grzecznościami!
— Właśnie tez dlatego nie ufam jej, Najjaśniejszy panie... I chwała Bogu, że jej nie ufam.
— Jej?
— Jej, lub tym co ją otaczają. Wiesz Najjaśniejszy panie, że nieszczęście królów głównie na tem zależy, że nie są za źle, lecz za nadto dobrze ugaszczani.
— Wytłomacz się, dałeś słowo, iż mi powiesz wszystko.
— Wasza królewska mość widzisz, że go dotrzymuję.
— Mów dalej.
— Wasza królewska mość mówiłeś, że mnie kochasz?
— To jest, że cię kochałem do czasu twej zdrady, Henrysiu.
— Wystaw sobie, Najjaśniejszy panie, że mnie kochasz dotychczas.
— Dobrze.
— Skoro mnie kochasz, życzysz sobie zapewne ażebym żył, nieprawdaż?
— Byłbym w rozpaczy, gdyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście.
— A więc dwa razy już Wasza królewska mość o mało nie popadłeś w rozpacz.
— Jakto?
— Tak; gdyż dwa razy sama Opatrzność zjawiła się w osobie Waszej królewskiej mości.
— Za pierwszym razem jakąż postać na siebie przyjęła?
— Postać człowieka, któryby wielce był zdziwiony podobnem zbliżeniem; słowem, postać Renégo. Tak; ty, Najjaśniejszy panie, ocaliłeś mię od żelaza...
Karol zmarszczył brwi: przypomniał bowiem sobie noc, kiedy uprowadził Henryka na ulicę des Barres.
— A René?... — zapytał po chwili.
— René ocalił mię od trucizny.
— Szczęśliwyś, Henrysiu — rzekł król, starając się uśmiechnąć; lecz nagłe, gwałtowny ból zamienił uśmiech w nerwowe skurczenie. — To nie jego rzemiosło!
— Dwa więc cuda ocaliły mię, Najjaśniejszy panie. Cud żalu w duszy florentczyka, i cud miłości Waszej królewskiej mości. Przyznam, że się obawiam, czy się już nie sprzykrzyło niebu czynić cuda; chciałem bowiem uciekać, trzymając się tej prawdy:
„Pomagaj sobie a i Bóg ci dopomoże.”
— Dlaczegożeś mi o tem wcześniej nie powiedział?
— Gdybym to był powiedział wczoraj, byłbym donosicielem.
— A dziś?
— Dziś, co innego; jestem oskarżony i bronię się.
— Czy jesteś przekonany o tym pierwszym na twe życie zamachu?
— Tak jak i o drugim.
— Chciano cię otruć?
— Tak.
— Czem?
— Opiatem.
— Jak to trują opiatem? — Spytaj Renégo, Najjaśniejszy panie; trują także i rękawiczkami...
Karol zmarszczył brwi; lecz powoli, oblicze jego znowu się wypogodziło.
— Tak, tak — rzekł, jakby mówił do siebie — jest to w naturze, że wszystko co żyje, unika śmierci. Dlaczegożby rozsadek nie czynił tego, co czyni instynkt?
— A cóż?... — spytał Henryk. — Czy Wasza królewska mość jesteś zadowolony z mojej szczerości, i sądzisz, żem już wszystko powiedział?
— Tak, Henrysiu, tak; dzielny z ciebie chłopiec. Myślisz więc, że ci, co mieli na ciebie chrapkę, już się uspokoili i nie będą czynić nowych zamachów?
— Każdego wieczora dziwię się, że jeszcze żyję.
— Dlatego chcą cię zabić, Henrysiu, że wiedzą, iż cię kocham. Lecz bądź spokojny, za złe chęci zostaną oni ukarani. Ty, tym czasem jesteś wolny.
— I mogę opuścić Paryż?... — zapytał Henryk.
— Nie! wiesz dobrze, iż nie mogę obejść się bez ciebie. E! do wszystkich dyabłów! muszę mieć kogoś, coby mię kochał.
— Jeżeli Wasza królewska mość zostawisz mię przy sobie, raczysz mi uczynić jednę łaskę...
— Jaką?
— Zostawisz mię przy sobie nie jak przyjaciela, lecz jak więźnia?
— Jakto!.. więźnia?...
— Czyż Wasza królewska mość nie widzisz, że twoja przyjaźń mię gubi?..
— I wolisz raczej, iżbym cię nienawidził?..
— Pozornie tylko. Nienawiść ta dopóty będzie mojem szczęściem, dopóki mnie będą uważać jako pozostającego w niełasce, tym sposobem, nie będą się spieszyć z odebraniem mi życia.
— Henrysiu — rzekł Karol — nie wiem czego żądasz, nie znam twego celu; lecz jeśli życzenia twe się nie spełnią, jeśli nie dosiężesz celu, jakiś sobie zamierzył, bardzo mię to dziwić będzie.
— Mogę więc liczyć na surowość króla?..
— Możesz.
— Jestem zatem spokojniejszy. Cóż teraz Wasza królewska mość rozkażesz?...
— Idź do domu, Henrysiu. Jestem cierpiący, zajrzę tylko do psów i położę się spać.
— Lepiejby było, gdybyś Wasza królewska mość przywołał doktora, dzisiejsza choroba twoja, Najjaśniejszy panie, jest może niebezpieczniejszą, niż sam sądzisz.
— Posłałem już po Ambrożego Paré.
— Odchodzę więc spokojniejszy.
— Przysięgam na mą duszę!.. — powiedział król. — Z całej mojej rodziny, zdaje mi się, tylko ty prawdziwie mię kochasz.
— Czy to twoje zdanie, Najjaśniejszy panie?...
— Słowo szlachcica!..
— A więc, Najjaśniejszy panie, oddaj mię w ręce Nanceya, jako człowieka, nad którym ciąży moc gniewu twego. Tym sposobem, dasz mi możność kochania cię przez długi czas jeszcze.
— Panie de Nancey!.. — zawołał Karol.
Kapitan straży przybocznej wszedł.
Król rzekł do niego:
— Oddaję ci w ręce największego winowajcę w królestwie, odpowiesz mi za niego głową swoją.
Henryk, z wyrazem najwyższej na twarzy rozpaczy, wyszedł za Nanceyem.


Rozdział V.
AKTEON.

Karol IX, zostawszy sam, zdziwił się, że dotychczas nie przybywał do niego ani jeden z jego dwóch wiernych przyjaciół: jego dwaj wiernymi przyjaciółmi byli: mamka Magdalena i chart Akteon.
— Mamka poszła zapewne do którego ze znajomych hugonotów śpiewać psalmy — rzekł do siebie — a Akteon dąsa się jeszcze na mnie za uderzenie batem, którem go poczęstowałem dziś rano.
To też Karol wziął świecę i udał się do mamki.
Nie było jej w domu.
Jedne z drzwi w mieszkaniu Magdaleny prowadziły, jak sobie zapewne czytelnik przypomina, do zbrojowni.
Król zbliżył się do tych drzwi.
Lecz w przejściu napadły go boleści, których już poprzednio doświadczył i które zdawały się chwytać go chwilowo.
Król cierpiał, jak gdyby rozpalone żelazo przykładano do wnętrzności; trawiło go pragnienie nie do ugaszenia.
Spostrzegł stojący na stole filiżankę mleka, wypił ją jednym łykiem, i poczuł, że boleści nieco się uśmierzyły.
Wtedy, wziął znowu postawioną na stronie świecę i wszedł do gabinetu.
Ku wielkiemu zdziwieniu, Akteon nie rzucił się na jego spotkanie.
Czyżby go miano zamknąć?..
Lecz w takim razie, pies zwęszyłby, że pan jego powrócił z polowania, i byłby zawył.
Karol krzyknął, gwizdnął — nikogo nie było widać.
Postąpił kilka kroków naprzód.
Ponieważ światło świecy dochodziło do kąta gabinetu, król dostrzegł więc, leżącą tam jakąś bezwładną, na posadzce rozciągniętą masę.
— Hola! Akteon, hola! — zawołał Karol.
I gwizdnął jeszcze raz.
Pies nie ruszył się z miejsca.
Karol podbiegł i dotknął go: biedne zwierzę martwe było i zimne...
Z pyska, skurczonego od boleści, upadło kilka kropli żółci, zmieszanej z zapienioną i zakrwawioną śliną.
Pies znalazł w gabinecie czapkę swego pana i zdechł, oparłszy głowę na przedmiocie, przypominającym mu przyjaciela.
Widok ten kazał zapomnieć Karolowi o własnych boleściach i powrócił mu całą energię.
Gniew wrzał w żyłach jego.
Chciał krzyczeć.
Lecz wielkość królów wkłada na nich więzy; nie mogą oni poddać się pierwszemu wzburzeniu, które każdy człowiek obraca na korzyść swej namiętności albo też obrony.
Karol uznał, że tu ukrywa się może jaka zdrada i umilkł.
Ukląkł przed psem i doświadczonem okiem zaczął badać trupa.
Oczy były jakby szklane, język czerwony i pokryty pryszczami; była to jakaś dziwna choroba.
Król drżący złożył rękawiczki zdjęte przed chwilą i zatknął je za pas, podniósł zsiniałą wargę psa i zaczął oglądać zęby; w przedziałach i na samych zębach dostrzegł białawe kawałki czegoś...
Zdjął te kawałki i poznał, że to był papier.
Około tego papieru opuchlizna była większa, dziąsła nabrzmiałe i skóra zaczerwieniona, jakby od witryoleju.
Karol uważnie spojrzał dokoła.
Na dywanie leżały dwa czy trzy kawałeczki papieru, podobne do tego, który już poznał w pysku psa: na jednym nieco większym kawałku dawały się widzieć ślady ryciny.
Włosy powstały królowi na głowie; poznał bowiem cząstkę obrazka, przedstawiającego jakiegoś pana na polowaniu, który Akteon wydarł z książki myśliwskiej.
— A! — powiedział, bledniejąc — książka była zatrutą.
Potem nagle, przypominając sobie okoliczności, zawołał:
— Do tysiąca szatanów! dotykałem palcem każdej stronicy i za każdym razem śliniłem w ustach palec... Te mdłości, te boleści, te wymioty!... Zginąłem!...
Karol przez chwilę stał nieporuszony pod ciężarem strasznej myśli.
Potem podniósł się z głuchym jękiem, i rzuciwszy się ku drzwiom gabinetu, zaczął wołać:
— René, René! niech kto biegnie na most Saint-Michel i przyprowadzi mi florentczyka. Trzeba, żeby tu był za dziesięć minut! Niech który wsiądzie na konia i weźmie drugiego odwodnego, żeby prędzej powrócić. Jeśli przyjdzie Ambroży Paré, każecie mu zaczekać.
Gwardzista wybiegł pędem, spełnić wydany rozkaz.
— Choćbym wszystkich miał kłaść na tortury — szeptał Karol — muszę się dowiedzieć, kto dał książkę Henrykowi.
I, z czołem mokrem od potu, z rękoma skurczonemi, z zadyszaną piersią, Karol utkwił oczy w trupie psa swego.
Po dziesięciu minutach, florentczyk, bojaźliwie i z jakimś niepokojem, zapukał do drzwi króla.
Bywają sumienia, dla których niebo nigdy nie jest jasnem.
— Wejdź — powiedział Karol.
Perfumiarz wszedł.
Karol zbliżył się do niego z rozkazującą postawą i zaciśniętemi usty.
— Wasza królewska mość kazałeś mię przywołać? — rzekł drżący René.
— Tak. Jesteś biegłym chemikiem, nieprawdaż?
— Najjaśniejszy panie....
— I umiesz to wszystko, co umieją najuczeńsi lekarze.
— Przesadzasz, Najjaśniejszy panie.
— Nie! Matka mi o tem mówiła. Zresztą, ufam ci i wolę raczej naradzić się z tobą jak z kim innym. Oto — mówił dalej, odsłaniając trup psa — proszę cię, zechciej zobaczyć, co to zwierzę ma między zębami, i powiedz mi, z czego zdechło.
Gdy René, ze świecą w ręku, skłonił się do samej ziemi, tak dla ukrycia swego wzruszenia, jak i dlatego, iżby być posłusznym królowi, Karol, stojąc z wlepionemi w tego człowieka oczyma, oczekiwał z łatwą do pojęcia niecierpliwością wyrazu, który miał być dla niego wyrokiem śmierci lub zakładem zbawienia.
René wyjął z kieszeni rodzaj skalpela, otworzył go i końcem zdjął z pyska charta kawałeczki, papieru, przylegające do dziąseł.
Długo i z uwagą patrzał na żółć i krew, sączącą się z każdej rany.
— Smutne symptomaty, Najjaśniejszy panie — powiedział drżącym głosem.
Karol poczuł zimny dreszcz, przebiegający po żyłach i dochodzący do samego serca.
— Tak — rzekł — pies ten został otruty, nieprawdaż?
— Zdaje się.
— A jakim rodzajem trucizny?
— Ja sądzę, że trucizną mineralną.
— Czy możesz na pewno przekonać się, iż został otruty?
— Bezwątpienia. Trzeba go tylko rozpłatać i obejrzeć żołądek.
— Uczyń to. Chcę dowiedzieć się prawdy.
— Trzeba przywołać kogo do pomocy.
— Ja sam ci pomogę — odpowiedział Karol.
— Ty, Najjaśniejszy panie!
— Tak, ja. Jeśli został otruty, jakież znajdziemy oznaki?
— Czerwone plamy i rozgałęzienia w żołądku.
— Do dzieła! — rzekł Karol.
René jednem uderzeniem skalpela, otworzył piersi charta i z siłą je rozsunął, gdy tymczasem Karol, klęcząc na jednym kolanie, przyświecał mu skurczoną i drżącą ręką.
— Patrz, Najjaśniejszy panie — powiedział — oto ślady widoczne. Oto czerwone plamy, o których Waszej królewskiej mości wspomniałem; oto żyły zakrwawione, podobne do korzeni jakiejś rośliny. Jestto właśnie to, co nazwałem rozgałęzieniami. Znajduje tu wszystko, czego szukałem.
— A więc pies jest otruty?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Trucizną, mineralną?
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa.
— A co doświadczałby człowiek, któryby niechcący zażył tej samej trucizny?
— Wielki ból głowy, wewnętrzne palenie jak gdyby połknął żarzące węgle, rżnięcie we wnętrznościach, wymioty.
— A miałby pragnienie? — spytał Karol.
— Nie do ugaszenia.
— Tak, tak, dobrze, — mruknął Karol.
— Najjaśniejszy panie! napróżno staram się odgadnąć cel tych wszystkich zapytań.... — rzekł René.
— A to na co? Wcale go nie potrzebujesz wiedzieć..... Odpowiadaj tylko na nasze zapytania.
— Cóż więcej Wasza królewska mość masz do zapytania?
— Jakiej przeciw-trucizny winien użyć człowiek, któryby zażył tego samego co mój pies jadu?
René namyślał się przez chwilę, potem powiedział:
— Wiele jest mineralnych trucizn; pierwej jednak nim odpowiem, chciałbym wiedzieć, jaka to jest istotnie trucizna. Czy wiadomy Waszej królewskiej mości sposób, w jaki pies został otruty?
— Wiadomy — odpowiedział Karol — zjadł on stronicę z książki.
— Stronicę z książki?
— Tak.
— Czy Wasza królewska mość posiadasz tę książkę?
— Oto ją masz — powiedział Karol, zdejmując książkę z półki i podając Renému.
René zrobił poruszenie zadziwienia, które nie uszło baczności króla.
— On zjadł stronicę z tej książki? — wybąkał René.
— Tę właśnie.
I Karol pokazał mu oderwaną stronę.
— Czy Wasza królewska mość pozwolisz wydrzeć jeszcze jednę?
— Wydrzyj.
René wydarł jednę ćwiartkę i zbliżył ją do świecy: papier się zapalił a po gabinecie rozszedł się mocny odór czosnku.
— Otruty jest arszenikiem — powiedział.
— Jesteś tego pewny?
— Tak pewnym, jak gdybym go sam przyprawiał.
— A jaka jest przeciw-trucizna?...
René potrząsł głową.
— Jakto — rzekł Karol chrapliwym głosem — więc nie znasz lekarstwa?
— Najlepszem i najskuteczniejszem, są białka od jajek rozbite w mleku; lecz....
— Lecz.... co?
— Lecz trzeba je wziąć natychmiast; gdyż inaczej....
— Co inaczej....?
— Najjaśniejszy panie, to straszna trucizna — odpowiedział René.
— Jednakże nie zabija natychmiast? — rzekł Karol.
— Nie; lecz zabija na pewno, mniejsza o czas, kiedy człowiek ma umrzeć; czasami nawet bywa to umyślnem wyrachowaniem.
Karol oparł się o stół marmurowy.
— Teraz — rzekł, kładąc rękę na ramię Renégo — powiedz, czy znasz tę książkę?
— Ja! — Najjaśniejszy panie — powiedział zbladły René.
— Tak, ty; zobaczywszy ją, jużeś się zdradził.
— Najjaśniejszy panie, przysięgam ci....
— Posłuchaj, René — rzekł Karol. — Otrułeś królowę Nawarry rękawiczkami; otrułeś księcia de Porcian wyziewem lampy; usiłowałeś otruć księcia Kondeusza pachnącem jabłkiem.... René! każę ci drzeć pasy rozpalonemi do czerwoności obcęgami, jeśli nie powiesz, do kogo ta książka należy.
Florentczyk poznał, że nie można żartować z gniewem Karola IX-go, i zdecydował się śmiało odpowiedzieć.
— A jeśli powiem prawdę, Najjaśniejszy panie, kto mi zaręczy, że nie będę ukaranym straszniej jeszcze, niż za milczenie?
— Ja.
— Wasza królewska mość dasz mi swoje królewskie słowo?
— Słowo uczciwego człowieka! nikt cię nie dotknie.
— A więc skoro tak... książka ta do mnie należy.
— Do ciebie! — zawołał Karol, cofnąwszy się na krok i spoglądając na truciciela błędnym wzrokiem.
— Tak, do mnie.
— Jakimżeż sposobem wyszła z rąk twoich?
— Jej królewska mość królowa-matka wzięła ją odemnie.
— Królowa-matka! — zawołał Karol.
— Tak.
— W jakim celu?
— Sądzę, że w celu posłania jej królowi Nawarry, który prosił księcia d’Alençon o wystaranie mu się jakiej w podobnym rodzaju książki, dla nauczenia się polowania z sokołami.
— O! tak — zawołał Karol. — Pojmuję teraz wszystko. Książka ta, w istocie, była u Henryka. Jest więc przeznaczenie i ja mu się poddaję.
W tej chwili, napadł Karola suchy, gwałtowny kaszel, po którym nastąpiły nowe boleści we wnętrznościach.
Wydał dwa czy trzy stłumione krzyki i padł na krzesło.
— Co ci jest, Najjaśniejszy panie? — zapytał René przerażony.
— Nic — odrzekł Karol — mam tylko pragnienie; daj mi pić.
René nalał wody w szklankę i podał drżącą ręką Karolowi.
Król wypił ją jednym tchem.
— Teraz — rzekł Karol, biorąc pióro i maczając w atramencie — napisz na tej książce...
— Co mam napisać?...
— To, co ci podyktuję:

„Podręcznik ten o polowaniu z sokołami, dany był przezemnie królowej-matce, Katarzynie de Médicis.

René wziął pióro i napisał.
— Teraz podpisz, Florentczyk podpisał.
— Wasza królewska mość obiecałeś mi bezpieczeństwo — powiedział perfumiarz.
— I z mej strony dotrzymam słowa.
— Lecz ze strony królowej-matki? — spytał René.
— O!... z tej strony — odrzekł Karol — to mnie wcale nie tyczy. Jeśli cię napadną, broń się.
— Najjaśniejszy panie!., czy mogę opuścić Francyę, jeśli będę widział, iż życiu memu grozi niebezpieczeństwo?....
— Odpowiem ci na to za dwa tygodnie... Tym czasem...
Karol, zmarszczywszy brwi, poniósł palec do ust zsiniałych.
— O! bądź spokojny, Najjaśniejszy panie.
Florentczyk, szczęśliwy, że się tak tanim kosztem uwolnił, skłonił się i wyszedł.
Po chwili, ukazała się mamka na progu pokoju.
— Co ci jest, Karolciu?.. — spytała.
— Przemoczyłem nogi na rosie i jestem niezdrów.
— W rzeczy samej, jesteś bardzo blady, mój Karolciu.
— Tak, bo jestem słaby. Podaj mi rękę, mamko, i zaprowadź do łóżka.
Mamka szybko się zbliżyła.
Karol przy jej pomocy doszedł do sypialni.
— Teraz, powiedział — położę się do łóżka bez pomocy.
— A jeśli przyjdzie Ambroży Paré?..
— Powiedz mu, że mam się lepiej i że go już nie potrzebuję.
— Lecz tym czasem, co weźmiesz?
— O!.. lekarstwo bardzo proste — rzekł Karol. — Białka od jaj, rozbite w mleku. Ale mamko, ten biedny Akteon zdechł. Trzeba będzie jutro rano kazać go pochować w którym kącie Luwrskiego ogrodu. Był on jednym z moich najlepszych przyjaciół... Każę mu postawić nadgrobek, jeśli jeszcze zdążę.


Rozdział VI.
ZAMEK WINCEŃSKI.

Zgodnie z poleceniem Karola IX-go, odprowadzono Henryka do zamku Vinceńskiego.
Tak w owej epoce nazywano sławny zamek, z którego obecnie pozostały zwaliska jedynie — kolosalna ruina, świadcząca o minionej wielkości.
Henryka przeniesiono w lektyce.
Z każdej strony jechało czterech żołnierzy, a pan de Nancey postępował naprzód z rozkazem, który miał otworzyć bramy opiekuńczego więzienia.
Zatrzymano się u drzwi galeryi do wieży prowadzącej.
Pan de Nancey zsiadł z konia, odemknął drzwiczki, i z uszanowaniem poprosił króla, ażeby wyszedł z lektyki.
Henryk był posłuszny i nie robił najmniejszego zarzutu.
Każde mieszkanie uważał za bezpieczniejsze od Luwru, i dziesięć drzwi, zamykających się za nim, zamykały się w tejże chwili pomiędzy nim i Katarzyną de Médicis.
Królewski więzień przebył zwodzony most między dwoma żołnierzami, potem troje drzwi u spodu wieży i tyleż drzwi u spodu schodów.
Nancey wprowadził go na pierwsze piętro.
Tutaj kapitan widząc, że Henryk chce jeszcze iść dalej, rzekł:
— Zatrzymaj się, Najjaśniejszy panie.
— Ala! a!... — powiedział Henryk, zatrzymując się — zdaje się, że mi robią ten zaszczyt, iż mnie zamkną na pierwszem piętrze.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Nancey — postępują z tobą, jak z głową koronowaną.
— Niech dyabli wezmą!... — powiedział do siebie Henryk — dwa lub trzy piętra wyżej, nie poniżyłyby mnie. Tutaj mi będzie nie bardzo dobrze, zaczną mieć podejrzenie...
— Czy Wasza królewska mość zechcesz iść za mną?... — rzekł Nancey.
— Czyż nie wiesz, że kiedy mój brat Karol rozkazuje, niema co pytać, czy chcę, czy też nie chcę. Czy on rozkazuje, ażebym szedł za tobą?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— A więc idę mój panie.
Udano się przez jakiś korytarz.
Korytarz ten prowadził do dość obszernej, posępnej z ciemnemi murami sali.
Henryk spojrzał do koła niezupełnie spokojnie.
— Gdzie jesteśmy?... — zapytał.
— Przechodzimy przez izbę tortur, Najjaśniejszy panie.
— A ha!... — mruknął król.
I baczniej jeszcze przyglądać się począł.
W izbie tej, wszystkiego było po trosze: konwie i kadzie do tortur z gorącą wodą; kliny i młotki do tortur przy ściskaniu nóg; prócz tego, kamienne ławki, przeznaczone dla nieszczęśliwych ofiar, których czekały tortury — ciągnęły się prawie w około całej sali; nad temi ławkami, do samych ławek i do nóg tychże, przytwierdzone były żelazne kółka w ścianę wmurowane.
Henryk szedł dalej, nie mówiąc ani słowa, lecz nie tracąc najmniejszego szczegółu z tych wszystkich okropnych przygotowań, kreślących, że tak rzeknę, na tych murach, historyę cierpień.
Tocząc wzrokiem po wszystkich stronach, Henryk nie patrzył na nogi... potknął się więc.
— E!.. — rzekł — cóż to jest?
I wskazał na rodzaj rowka, wydrążonego w wilgotnej kamiennej posadzce.
— To rynna, Najjaśniejszy panie.
— Więc tu deszcz pada?
— Tak, deszcz, lecz deszcz krwawy, Najjaśniejszy panie.
— A! a!... — powiedział Henryk — bardzo dobrze. Czy prędko przybędziemy do mego pokoju?
— Jużeśmy przybyli — odpowiedział jakiś cień, rysujący się w ciemności, który, w miarę zbliżania się do niego, stawał się widoczniejszym i wyraźniejszym.
Henrykowi zdawało się, że głos ten jest mu znajomy; zrobił kilka kroków naprzód i poznał mówiącego.
— A! to ty, Beaulieu — powiedział — cóż tu u dyabła robisz?
— Najjaśniejszy panie, objąłem właśnie urząd gubernatora twierdzy Vincennes.
— A więc, mój kochany przyjacielu, pięknie swój zawód rozpoczynasz; mieć na pierwszy raz więźniem króla, to wcale nieźle.
— Za pozwoleniem, Najjaśniejszy panie — odparł Beaulieu — jeszcze pierwej przyjąłem dwóch szlachciców.
— Kogóż to? A! wybacz; robię ci może nierozważne pytanie. A więc, wystaw sobie, że nic nie mówiłem.
— Nie zalecono mi tajemnicy. Są to panowie de La Mole i de Coconnas.
— A! prawda; przy mnie ich aresztowano. Biedacy! Jakżeż znoszą to nieszczęście?
— Każdy z nich znosi go odmiennie; jeden jest wesoły, drugi smutny; jeden śpiewa, drugi wzdycha.
— Któryż z nich wzdycha?
— Pan de La Mole, Najjaśniejszy panie.
— Na honor — powiedział Henryk — lepiej pojmuję tego co wzdycha, niż tego co śpiewa. Wnoszę z tego, że więzienie nie jest zbyt wesołe. Na którem znajdują się piętrze?
— Na najwyższem, na czwartem.
Henryk westchnął. Chciałby tam być.
— Bądź tak dobry, panie de Beaulieu — rzekł — i wskaż mi mój pokój; chciałbym się już w nim znajdować, gdyż dzień dzisiejszy bardzo mię zmordował.
— Oto jest, Najjaśniejszy panie — powiedział Beaulieu, pokazując Henrykowi otwarte drzwi.
Nr 2 — rzekł Henryk, — dla czegóż nie Nr 1?
— Już on przeznaczony dla innej osoby.
— Aha! to ma znaczyć, że spodziewacie się więźnia, zacniejszego jeszcze niż ja rodu.
— Nie mówiłem, Najjaśniejszy panie, że to więzień.
— Któż więc?
— Nie pytaj, Najjaśniejszy panie, gdyż będę zmuszony przełamać winne posłuszeństwo i milczeć.
— A! to co innego — odpowiedział Henryk.
I bardziej się jeszcze niż pierwej zamyślił.
Ten Nr. 1 widocznie go zatrwożył.
Zresztą, gubernator był ciągle równie grzecznym.
Zręcznie ujmując sobie Henryka, wprowadził go do pokoju, prosił o przebaczenie za brak wygody, postawił u drzwi dwóch żołnierzy, i wyszedł.
— Teraz — rzekł gubernator do stróża — chodźmy do innych.
Stróż poszedł naprzód.
Udali się tą drogą, którą przyszli, to jest przez izbę tortur, korytarz i schody.
Pan de Beaulieu, postępując za swym przewodnikiem, przeszedł trzy piętra.
Na czwartem, to jest najwyższcm, stróż otworzył jedne za drugiemi troje drzwi, z których każde były zaopatrzone dwoma zamkami i trzema ogromnemi zasuwami.
Zaledwie tylko dotknął się trzecich drzwi, dał się zaraz słyszeć radosny głos, który wołał:
— E! do kroćset dyabłów! otwórzcie, choćby dla wpuszczenia świeżego powietrza. Tak tu jest gorąco, że można się zadusić.
I Coconnas, którego czytelnik poznał zapewne z jego ulubionego przekleństwa, jednym skokiem stanął u drzwi.
— Chwilkę, mój panie — rzekł stróż — przychodzę tutaj nie po to, żeby panów uwolnić, lecz po to, żeby wprowadzić pana gubernatora.
— A czegóż tu chce pan gubernator?
— Przyszedł panów odwiedzić.
— Sprawia to nam wiele zaszczytu — odpowiedział Coconnas — witaj nam, panie gubernatorze.
Pan de Beaulieu rzeczywiście wszedł i natychmiast stłumił uśmiech serdeczny Coconnasa, lodowatą grzecznością, właściwą gubernatorom fortec, dozorcom więzień i katom.
— Czy masz pan pieniądze? — spytał więźnia.
— Ja? — odpowiedział Coconnnas — nie mam ani jednego talara.
— A kosztowności?
— Mam pierścień.
— Czy pan pozwolisz się zrewidować?
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, czerwieniejąc od gniewu — szczęście twoje, że jesteśmy w więzieniu.
— Wszystko trzeba znosić w królewskiej służbie.
— Czy uczciwi ludzie, obdzierający przechodzących na Nowym-Moście, są także w królewskiej służbie? Kroćset dyabłów! bardzo byłem niesprawiedliwym, mój panie; gdyż dotychczas uważałem ich za złodziei.
— Żegnam cię, panie — powiedział Beaulieu. — Stróżu, zamknij go.
Gubernator wyszedł, unosząc, z sobą pierścień Coconnasa, bardzo piękny szmaragd, który mu podarowała księżna de Nevers na pamiątkę koloru swych oczów.
— Teraz do drugiego — rzekł, wychodząc.
Przeszli próżny pokój i znowu rozległ się skrzyp otwieranych drzwi, sześciu zamków i dziewięciu ryglów.
Ostatnie drzwi otworzyły się i najpierwszy szmer, jaki doszedł do uszu odwiedzających, było westchnienie.
Pokój ten był jeszcze posępniejszy od tego, z którego dopiero co wyszedł Beaulieu.
Cztery wązkie i długie, do strzelnic podobne okna, oświecały słabo to smutne schronienie.
Żelazna krata tak była sztucznie w oknach urządzona, że więzień nie mógł nawet widzieć nieba.
La Mole siedział w kącie i, nie zważając na przybyłych, nie ruszył się z miejsca jak gdyby nic nie słyszał.
Gubernator zatrzymał się w progu, i przez chwilę spoglądał na więźnia, który nieruchomy, pochylił głowę na ręce.
— Dobry wieczór, panie de La Mole — powiedział.
Młodzieniec zwolna podniósł głowę.
— Dobry wieczór panu — odpowiedział.
— Panie, przyszedłem cię zrewidować — rzekł gubernator.
— Niema potrzeby — odpowiedział La Mole — sam oddam wszystko, co mam przy sobie.
— Cóż pan masz?
— Mam około trzystu talarów i te oto klejnoty i pierścienie.
— Oddaj je pan — rzekł gubernator.
— Oto są.
La Mole wypróżnił kieszeni, zdjął pierścienie z palców i oderwał klamrę od kapelusza.
— Nie masz pan nic więcej?
— O ile wiem, nic więcej nie mam.
— A co pan masz na szyi, na jedwabnym sznurku? — zapytał gubernator.
— Nie jestto żaden klejnot, lecz relikwia.
— Oddaj pan.
— Jakto? więc pan wymagasz...
— Rozkazano mi pozostawić panu tylko suknie, relikwia zaś nie jest suknią.
La Mole uczynił poruszenie gniewu, który pośród bolesnej spokojności i odznaczającej ją godności, zdawał się być jeszcze bardziej zastraszającym dla ludzi, przyzwyczajonych widzieć gwałtowne wzruszenia...
Lecz natychmiast przyszedł do siebie.
— Dobrze więc; oddam, skoro pan żądasz.
Przy tych słowach zwrócił się, jakby w celu zbliżenia do świecy i zdjął mniemaną relikwię; był to medalion z portretem; portret ten wyrwał z medalionu i poniósł do ust.
Lecz pocałowawszy go kilka razy, udał, że upuszcza na ziemię i nastąpił na niego piętą buta tak silnie, że go porwał na tysiące kawałków.
— Panie!... — zawołał gubernator.
Schylił się i spojrzał, czy nie można ocalić od zniszczenia nieznanego przedmiotu, który La Mole chciał przed nim ukryć; lecz miniatura do szczętu została zniszczoną.
— Król chciał mieć ten klejnot — rzekł La Mole — lecz nie miał żadnego prawa do portretu w nim się mieszczącego. Oto jest medalion, możesz go pan wziąć.
— Panie — powiedział Beaulieu — poskarżę się przed królem.
I, nie pożegnawszy więźnia ani jednem słowem, wyszedł w takim gniewie, że nie czekał nawet, iżby stróż zamknął przy nim drzwi.
Stróż zrobił kilka kroków ażeby wyjść, a widząc, że p. de Beaulieu już jest na schodach, rzekł do La Mola:
— Na honor! dobrze zrobiłem, żem się domyślił wziąć zaraz od pana sto talarów, za które ułatwię panu widzenie się z towarzyszem. Gdybyś pan nie był ich dał, gubernator wziąłby je jak te trzysta, a wtedy sumienie nie pozwoliłoby mi usłużyć panu; lecz zapłaciłeś mi wprzód, i obiecałem, że zobaczysz się ze swym towarzyszem... uczciwy człowiek umie dotrzymać słowa... Tylko jeśli można, tak ze względu na siebie, jak i ze względu na mnie, nie rozmawiajcie panowie o polityce.
La Mole wyszedł ze swego pokoju i znalazł się naprzeciw Coconnasa, który chodził po środkowej sali.
Obaj przyjaciele rzucili się w objęcia.
Stróż udał, że ociera łzę i wyszedł; stanął on na czatach dlatego, żeby nie zdybano więźni, albo raczej jego samego.
— A! otóż ty — zawołał Coconnas — no i cóż! Czy był u ciebie ten straszny gubernator?
— Sądzę, że i u ciebie.
— I zabrał ci wszystko?
— Tak jak i tobie.
— O! ja miałem niewiele: pierścionek od Henriety i nic więcej.
— A pieniędzy?
— Wszystko co miałem, oddałem temu dzielnemu stróżowi, ażeby mi ułatwił widzenie się z tobą.
— A! a! — rzekł La Mole — zdaje się, że on dostaje z dwóch rąk.
— Więc ty także go zapłaciłeś?
— Dałem mu sto talarów.
— Tem lepiej.
— Tem lepiej, że nasz stróż jest nędznikiem?
— Bezwątpienia; pieniędzmi będzie można z niego zrobić wszystko, co się nam podoba, a na pieniądzach, spodziewam się, nie zbraknie nam.
— Rozumiesz teraz, jak szły interesa?
— Zupełnie... Wydano nas.
— Któż taki?
— D’Alençon. Słusznie bardzo chciałem mu ukręcić łeb...
— I sądzisz, że nasza sprawa jest złą?
— Tak mi się zdaje.
— Więc należy oczekiwać i... tortur.
— Nie ukrywam przed tobą, że już o tem myślałem.
— Co powiesz, jeśli rzeczy dojdą tak daleko?
— A ty?
— Ja będę milczał — odpowiedział La Mole, pokrywszy się gorączkowym rumieńcem.
— Będziesz milczał? — zawołał Coconnas.
— Tak; jeśli będę miał siły.
— A ja — rzekł Coconnas — jeśliby zrobiono ze mną podobną podłość, daję ci słowo, że wyznam wiele rzeczy.
— Cóż takiego? — zapytał żywo La Mole.
— O! bądź spokojny; wyznam takie rzeczy, że d’Alençon przez kilka nocy nie będzie mógł zasnąć.
La Mole chciał odpowiedzieć, gdy w tej chwili dozorca, usłyszawszy zapewne szmer jakiś, przybiegł, wepchnął każdego z nich do pokoju, i zamknął drzwi za sobą.


Rozdział VII.
FIGURA WOSKOWA.

Już od ośmiu dni, Karol IX-ty nie opuszczał łóżka.
Cierpiał na trawiącą gorączkę, przerywaną czasami gwałtownemi napadami, mającemi podobieństwo do konwulsyj.
W czasie tych napadów, wydawał niekiedy jęki, którym żołnierze czuwający w przedpokoju, ze strachem się przysłuchiwali, i którym wtórowało echo starego Luwru, obudzone od niejakiego czasu tyloma złowrogiemi odgłosami.
Potem, kiedy te napady minęły, Karol osłabiony, z przygasłym wzrokiem, padał na ręce swej mamki.
Matka i syn ukrywali przed sobą swoje uczucia, i unikali jedno drugiego.
Opowiedzieć, jak posępne myśli tłoczyły serce Katarzyny de Médicis i księcia d’Alençon, byłoby to chcieć odmalować szkaradne robactwo, ruszające się w głębi gniazda żmii.
Henryk był zamknięty w swym pokoju; na skutek jego własnej prośby, Karol zabronił odwiedzać go wszystkim, nawet Małgorzacie.
W oczach wszystkich, było to zupełną, niełaską.
Katarzyna i d’Aleuçon odetchnęli wolniej, uważając go już za zgubionego; tymczasem Henryk jadł i pił spokojniej niż przedtem, myśląc, że już o nim zapomniano.
Nikt przy dworze nie domyślał się przyczyny choroby króla.
Ambroży Paré i jego towarzysz Mazille, przypisali to zapaleniu żołądka, biorąc skutek za przyczynę.
Przepisali łagodzącą dyetę, która pomagała szczególnemu napojowi Renégo; mleko z białkami król brał z rąk mamki trzy razy na dzień, co stanowiło jedyne jego pożywienie.
La Mole i Coconnas siedzieli w Vincennes pod ścisłym dozorem.
Małgorzata i pani de Nevers, z dziesięć razy starały się dostać do nich, albo przynajmniej przesłać im bilety, lecz się to im nie udało.
Pewnego poranku, Karol poczuł, że się ma lepiej, i kazał wpuścić dwór cały, który, zazwyczaj, chociaż król nie wstawał, co rano przybywał, chcąc być obecnym przy wstawaniu.
Drzwi się roztworzyły i z bladości jego policzków, z żółtości czoła, z gorączkowego płomienia, tryskającego z zapadłych i ciemną obwódką okolonych oczów — można było poznać, jak silnie wstrząsnęła organizmem młodego monarchy, ta niepojęta choroba.
Sypialnia królewska wkrótce się napełniła ciekawymi dworzanami.
Katarzynę, d’Alençona i Małgorzatę zawiadomiono, że król przyjmuje.
Wszyscy troje weszli prawie jedno po drugiem.
Katarzyna spokojna, d’Alençon uśmiechnięty, Małgorzata smutna.
Katarzyna siadła u wezgłowia swego syna, nie zważając, jakim wzrokiem tenże spoglądał na jej zbliżenie.
D’Alençon stanął u nóg.
Małgorzata oparła się o stół, a widząc blade, wychudzone oblicze i zapadłe oczy brata, nie mogła powstrzymać westchnienia i zapłakała.
Karol, przed którego wzrokiem nic nie uszło, dostrzegł łzy, usłyszał westchnienie i uczynił głową Małgorzacie niedostrzeżony znak.
A jednakże znak ten rozjaśnił oblicze biednej królowej Nawarry, której Henryk nie zdążył lub też nie chciał nic powiedzieć.
Bała się o męża, drżała o kochanka.
Sama niczego się nie obawiała; znała dobrze La Mola i wiedziała, że można się spuścić na jego roztropność.
— Jakże się masz, mój kochany synu? — spytała Katarzyna.
— Lepiej, moja matko.
— A cóż mówią, twoi lekarze?
— Moi lekarze? a! to są wielcy doktorzy, moja matko — odpowiedział Karol, głośno się zaśmiawszy — przyznam, że z wielkiem zadowoleniem przysłuchuję się ich rozprawom o mojej chorobie. Mamko, daj mi pić.
Mamka przyniosła Karolowi filiżankę zwykłego napoju.
— Cóż ci oni przepisują, mój synu?
— Kto może poznać ich lekarstwa? — odpowiedział król, chciwie wypróżniając filiżankę.
— Bratu wartoby było wstać i odetchnąć świeżem powietrzem — rzekł Franciszek. — Polowanie sprawiłoby dobry skutek.
— Tak — odpowiedział Karol z uśmiechem, którego znaczenia książę nie mógł pojąć — ostatnie jednak polowanie nie bardzo mi się powiodło.
Karol wyrzekł te wyrazy tak dziwnym sposobem, że rozmowa, do której dwór się nie mieszał, przerwała się.
Karol uczynił lekki znak głową.
Dworzanie zrozumieli, że przyjęcie już skończone i wyszli jeden za drugim.
D’Alençon chciał zbliżyć się do brata, lecz wstrzymało go wewnętrzne uczucie.
Skłonił się więc i wyszedł.
Małgorzata rzuciła się do wychudzonej ręki, podanej przez brata, uścisnęła ją, pocałowała i wyszła z kolei.
— Dobra Margot! — szepnął Karol.
Katarzyna pozostała sama, siedząc u wezgłowia łóżka.
Karol, zobaczywszy się z matką sam na sam, odsunął się nieco dalej z takiem samem uczuciem strachu, z jakiem usuwają się przed wężem.
Po objaśnieniach Renégo, a może być i wskutek własnych rozmyślań, pozbawiony był nawet szczęścia powątpiewania.
Wiedział doskonale, komu i czemu winien przypisać śmierć swoję.
Skoro więc Katarzyna zbliżyła się do łóżka i wyciągnęła ku synowi rękę, zimną jak i spojrzenie, Karol drgnął... i zaczął się lękać.
— Pani zostajesz? — rzekł.
— Tak, mój synu — odpowiedziała Katarzyna — o ważnych rzeczach mam z tobą pomówić.
— Mów pani — rzekł Karol, jeszcze bardziej się odsuwając.
— Najjaśniejszy panie — powiedziała królowa — dopiero co mówiłeś, że lekarze twoi są wielkimi doktorami...
— I powtarzam to, pani.
— A jednak, cóż oni uczynili od czasu, jak jesteś chory?
— Nic, to prawda... lecz gdybyś pani słyszała, co oni mówili... prawdziwie możnaby chcieć zostać chorym jedynie dlatego, ażeby tylko słuchać tak mądrych rozpraw.
— Chcesz więc, mój synu, żebym ci powie działa rzecz jednę?
— A jakżeż? mów, moja matko.
— Mam podejrzenie, że ci wielcy doktorzy wcale się nie poznali na twej chorobie!
— Doprawdy, pani!
— Być może, że widzą skutek, lecz nie znają przyczyny.
— To możebne — rzekł Karol, nie pojmując do czego zmierza Katarzyna.
— Tak, i zamiast leczyć chorobę, leczą tylko symptom a ty.
— Na mą duszę! — zawołał zdziwiony Karol — sądzę, że masz słuszność, moja matko.
— Twoja długa choroba szkodzi sprawom państwa, i dręczy serce moje; przy tem, możesz nawet zapaść i na umyśle. To pobudziło mię do zebrania najmędrszych doktorów...
— To jest, znających się na medycynie?
— Nie; w sztuce jeszcze głębszej, w sztuce, która nietylko pozwala nam badać ciało, lecz i dusze.
— A! piękna to sztuka — powiedział Karol. — Mają słuszność, że nie uczą jej królów... Czyż poszukiwania twoje, pani, otrzymały skutek?
— Tak.
— Jakiż?
— Taki, jakiego się spodziewałam. Przyniosłam ci oto lekarstwo, które uleczy i ciało i duszę.
Karol zadrżał.
Sądził, że matka uważa jego śmierć za nadto powolną, i postanowiła z namysłem dokończyć tego, co zaczęła bezwiednie.
— I gdzież jest to lekarstwo?... — zapytał Karol, nieco się unosząc i spoglądając na matkę.
— Jest ono w samej chorobie — odpowiedziała Katarzyna.
— A gdzież jest choroba?
— Posłuchaj mię, synu — rzekła {tns|na|Katarzyna}} — Czyś słyszał czasami, że są tajni nieprzyjaciele, których zemsta zdaleka nawet zabija swoję ofiarę?
— Żelazem albo trucizną?... — zapytał Karol, ani na chwilę nie spuszczając oczu z obojętnej fizyonomii swej matki.
— Nie; innemi środkami, daleko pewniejszemi i straszniejszemi.
— Wytłomacz się, pani?
— Czy wierzysz w siłę zaklęć i magii?... — spytała wychowanka Florencyi.
Karol stłumił uśmiech pogardy i niedowierzania.
— O! i bardzo — odpowiedział.
— One to są przyczyną twoich cierpień — żywo powiedziała Katarzyna. — Nieprzyjaciel, co nie śmiał uderzyć jawnie, pokryjomu czyhał na twe życie.
Plan jego był jeszcze tem straszniejszy, że nie miał spólników, i że nici tajemnych tego spisku nie można było ująć.
— O! o!... — zawołał Karol, oburzony podobną chytrością.
— Pomyśl dobrze, mój synu — mówiła dalej Katarzyna — przypomnij sobie pewne zamiary ucieczki, która miała zabezpieczyć bezkarność mordercy.
— Mordercy! mordercy!... — zawołał Karol — chciano więc mnie zabić, moja matko?
— Tak, mój synu; być może, że ty powątpiewasz, lecz ja wiem na pewno.
— Nigdy nie powątpiewam o tem, co mi mówisz, moja matko — gorzko odpowiedział król. — Jakimżeż sposobem chciano mię zabić; bardzo radbym wiedzieć?
— Przez magię.
— Wytłomacz się, pani.
— Gdyby przestępca, którego ci chcę wskazać i którego serce twoje już ci wskazało, będąc pewnym skutku, potrafił się wymknąć — nikt nie przeniknąłby może cierpień Waszej królewskiej mości; lecz na szczęście brat twój czuwał nad tobą, Najjaśniejszy panie.
— Który brat?... — zapytał Karol.
— Twój brat d’Alençon.
— A! tak, to prawda; zapominam zawsze, że mam brata — mruknął, z goryczą się uśmiechając. — Mówisz więc pani...
— Ze ca szczęście odkrył on materyalną stronę spisku. Lecz tymczasem gdy on, niedoświadczone dziecię, szukał tylko śladów zwyczajnego spisku, dowodów głupstw młodzieńca — ja, szukałam dowodów w czynie, daleko ważniejszym; znam bowiem dobrze duszę przestępcy.
— A! możnaby myśleć, moja matko, że mówisz o królu Nawarry — rzekł Karol, chcąc ujrzeć, do czego dojdzie ta przebiegłość florencka.
Katarzyna obłudnie spuściła oczy.
— Zdaje mi się jednak, żem go kazał aresztować i odprowadzić do Vincennes — mówił dalej król — miałżeby on być jeszcze winniejszym, niż sądziłem?
— Czy czujesz trawiącą cię gorączkę?... — zapytała Katarzyna.
— Tak, pani — odpowiedział Karol, marszcząc brwi.
— Czy czujesz ogień palący twe serce i wnętrzności?
— Tak, pani — odpowiedział Karol, coraz bardziej się zachmurzając.
— I dokuczliwy ból głowy, jakby strzałą przechodzący przez oczy do mózgu?
— Tak, tak, pani; ja to wszystko czuję. O! jak pani dobrze umiesz opisać moje słabość!
— E! to bardzo proste — powiedziała Katarzyna — patrz...
I wyjęła z pod płaszczyka jakiś przedmiot, który podała królowi.
Była to figurka z żółtawego wosku, na dziesięć cali zaledwie wysoka.
Figurka ta, ubrana była w złotą gwiaździstą suknię także z wosku; suknię tę pokrywał królewski płaszcz z tejże samej materyi.
— Cóż to za statuetka? — spytał Karol.
— Zobacz, co ona ma na głowie — powiedziała Katarzyna.
— Koronę — odrzekł Karol.
— A w sercu?
— Szpilkę, lecz cóż....
— Więc, Najjaśniejszy panie, nie poznajesz siebie?
— Siebie?
— Tak, siebie, z twoją koroną i twoim płaszczem?
— A któż to zrobił tę figurkę? — zapytał Karol, którego komedya ta zaczęła już nudzić — Zapewne król Nawarry?
— Nie, nie on, Najjaśniejszy panie.
— Nie on!... A więc cię nie rozumiem, moja matko.
— Mówię „nie on” dla tego — odpowiedziała Katarzyna — że Wasza królewska mość mógłbyś przyjąć odpowiedź w literalnem znaczeniu. Powiedziałabym „tak, ” gdybyś Wasza królewska mość spytał się inaczej.
Karol nie odpowiedział.
Starał się on przeniknąć wszystkie myśli tej tajemniczej duszy, właśnie zamykającej się przed nim w chwili, kiedy już sądził, że się wszystkiego dowie.
— Statuetkę — mówiła dalej Katarzyna — znalazł prokurator generalny Laguesle w mieszkaniu człowieka, który w dzień polowania z sokołami, trzymał na pogotowiu konia dla króla Nawarry.
— U pana de La Mole? — spytał Karol.
— U niego; spójrz, jak ta igła stalowa przeszyła serce, i zobacz, co to za litera jest napisana na przyczepionej kartce.
— Widzę M — rzekł Karol.
— To jest „Mort” śmierć; jestto czarnoksięzka formuła: zabójca pisze swoje życzenia na ranie, którą robi. Jeśliby cię chciał dotknąć szaleństwem „(folie)”, jak uczynił książę Bretoński z Karolem VI-tym, nie napisałby M, lecz F.
— A więc według twego zdania, moja matko, La Mole szuka mej śmierci.
— Tak, jak sztylet szuka serca; lecz sztylet kieruje się ręką....
— A więc to cała przyczyna złego, które mię dotknęło? Jakżeż temu zapobiedz? — zapytał Karol — ty wiesz to, moja dobra matko, coś się tem zajmowała całe życie; lecz ja, zupełnie jestem ciemny w nauce zaklęć i magii.
— Śmierć wywoływacza niszczy urok. W dniu w którym zniknie urok, zniknie i choroba.
— Doprawdy! — zawołał Karol z zadziwieniem.
— Jakto, nie wiesz tego?
— Nie jestem czarnoksiężnikiem — odpowiedział król.
— Teraz Wasza królewska mość przekona się, nieprawdaż?
— Zapewne.
— I to przekonanie rozpędzi niespokojność?
— Zupełnie.
— I mówisz to nie przez grzeczność?
— Nie, moja matko; z głębi serca.
Oblicze Katarzyny rozjaśniło się.
— Chwała, Bogu! — zawołała, tak jakby wierzyła w Boga.
— Tak, chwała Bogu! — ironicznie powtórzył Karol. — Wiem teraz, tak jak i pani, komu mam przypisać swój stan i kogo ukarać.
— I ukarzesz....
— La Mola, czyż nic mówiłaś pan i, że on jest winnym?
— Mówiłam, że on był narzędziem.
— To też La Mola przedewszystkiem — powiedział Karol — to najważniejsze. Te wszystkie napady, którym podlegam, mogą wzbudzić w około nas niebezpieczne podejrzenia. Trzeba, jak najprędzej wyjaśnić tę sprawę i dowiedzieć się prawdy....
— Tak: jego uważam za winnego. Zaczniemy od niego; jeśli miał spólnika, to go wyjawi.
— Tak — mruknęła Katarzyna — jeśli nie będzie chciał mówić dobrowolnie, to go zmuszę do mówienia; mamy na to niezawodne środki.
Następnie, spostrzegłszy się, dodała głośno:
— Pozwalasz więc, Najjaśniejszy panie, iżby zaczęto śledztwo?
— Czem prędzej, tem lepiej — odpowiedział Karol.
Katarzyna uścisnęła rękę syna, nie czując nerwowego jej wstrząśnienia i wyszła, nie słysząc sardonicznego śmiechu króla i głuchego okropnego przekleństwa, które po śmiechu nastąpiło.
Król zapytywał sam siebie, czy niema niebezpieczeństwa, pozostawić wolność tej kobiecie, która w kilka godzin narobić może tyle złego, że potem nie będzie można temu zaradzić?
W chwili, kiedy jeszcze patrzał za oddalającą się matką — usłyszał za sobą lekki szelest i, obróciwszy się, spostrzegł Małgorzatę podnoszącą zasłonę od korytarza, prowadzącego do mamki.
Rozlana po twarzy bladość, błędne oczy i stłumiony oddech, zdradzały w niej gwałtowne wzruszenie.
— O! bracie! bracie!... — zawołała Małgorzata, rzucając się ku jego łóżku — wiesz jak ona kłamie!
— Kto, ona?... — zapytał Karol.
— Posłuchaj, Karolu: bezwątpienia jest to okropne oskarżać własną matkę; lecz domyśliłam się, że została przy tobie, ażeby znowu ich prześladować... Przysięgam ci jednak, na życie, na duszę, ona kłamie!
— Prześladować ich!... Kogóż ona prześladuje?
Oboje z instynktu mówili po cichu; rzekłbyś, że się obawiali słuchać jedno drugiego.
— Najprzód Henryka, twego Henrysia, który cię kocha, który do ciebie jest przywiązany więcej od wszystkich.
— Tak sądzisz, Margot?... — zapytał Karol.
— O! jestem tego pewną, Najjaśniejszy panie.
— I ja także — dodał Karol.
— A więc jeśli jesteś tego pewnym, mój bracie — powiedziała zdumiona Małgorzata — dlaczegóż kazałeś go aresztować i odprowadzić do Vincennes?
— Dlatego, że mnie o to sam prosił.
— On cię prosił?...
— Tak; Henryk ma szczególne myśli. Może się myli, lecz może ma słuszność; on myśli, że jest bezpieczniejszy w mej niełasce, niż w miłości; bezpieczniejszy w Vincennes niż w Luwrze — zdala odemnie, niż zbliska.
— A! rozumiem — powiedziała Małgorzata. — A więc jest bezpiecznym?
— Tak sądzę; Beaulieu bowiem odpowiada za niego swoją głową.
— Dziękuję ci, bracie, za Henryka. Lecz...
— Lecz co?... — zapytał Karol.
— Jest jeszcze inna osoba, którą może nie powinnam się zajmować... lecz... zajmuję się mimowoli...
— Któż to taki?
— Najjaśniejszy panie, przebacz mi... zaledwie ośmieliłabym się wyznać to memu bratu, a nie śmiem wyznać memu królowi.
— La Mole, nieprawdaż?... — zapytał Karol.
— Niestety!... — zawołała Małgorzata — już raz chciałeś go zabić, Najjaśniejszy panie, lecz cudem uniknął twej zemsty królewskiej.
— A to wtedy, gdy był obwiniony o jeden występek; teraz gdy już popełnił drugi...
— Co do drugiego jest niewinny, Najjaśniejszy panie.
— Lecz czyż nie słyszałaś, biedna Margot, co mówiła nasza dobra matka?... — powiedział Karol.
— Jużem ci mówiła, Karolu — odpowiedziała Małgorzata, zniżając głos — mówiłam ci, że ona kłamie.
— Może nie wiesz, że u La Mola znaleziono woskową figurkę?
— Wiem, bracie.
— Że figurka ta, ma serce przeszyte igłą, i że na igle znajduje się karteczka z literą M?
— Wiem i to.
— Że figurka ta ma na sobie królewski płaszcz i królewską koronę na głowie?
— Wiem wszystko.
— Cóż na to powiesz?
— Powiem, że ta figurka w królewskim płaszczu i w królewskiej koronie na głowie, wyobraża nie mężczyznę, lecz kobietę.
— A igła, która tkwi w sercu?
— Jest to urok, aby zostać kochanym przez tę kobietę, a nie czary, żeby zabić mężczyznę.
— A ta litera M?
— Ona nie znaczy: Mori (śmierć), jak powiedziała królowa-matka.
— Cóż więc znaczy?... — zapytał Karol.
— Znaczy... znaczy imię kobiety, którą kochał La Mole.
— Jakże się ta kobieta nazywa?
— Nazywa się Małgorzata — powiedziała królowa Nawarry, padając na kolana przed łóżkiem króla, i ściskając w swych dłoniach jego rękę, na którą opuściła twarz zroszoną łzami.
— Zamilcz, siostro!... — rzekł Karol, wiodąc do kola błyszczącym pod zmarszczoną brwią wzrokiem — gdyż, jak ty podsłuchiwałaś innych, tak i ciebie mogą podsłuchać.
— O! co mię to obchodzi!... — odpowiedziała Małgorzata, podnosząc głowę — żałuję, że cały świat nie może mnie słyszeć! Objawiłabym całemu światu, jak podle jest nadużywać miłości szlachcica, aby splamić jego honor podejrzeniem o morderstwo.
— Margot, jeśli ci powiem, że wiem tak dobrze jak i ty, co prawda a co nie.
— Mój bracie!
— Jeśli ci powiem, że La Mole jest niewinny...
— Wiesz o tem...
— Jeśli ci powiem, że znam istotnego przestępcę.
— Istotnego przestępcę!... — zawołała Małgorzata — a więc występek spełniony?
— Tak. Umyślnie czy nie, już występek spełniony.
— Na tobie?
— Na mnie.
— Niepodobna! — Niepodobna?... Spójrz na mnie, Margot.
Młoda kobieta spojrzała na brata i zadrżała na widok jego bladości.
— Margot! pozostaje mi tylko trzy miesiące do życia — powiedział Karol.
— Tobie, bracie?... Tobie, mój Karolu!...
— Margot! jestem otruty.
Królowa krzyknęła.
— Milcz — rzekł Karol — trzeba, ażeby myślano, iż umieram od magii.
— I znasz winnego?
— Znam.
— Mówiłeś, że to nie La Mole.
— Nie, to nie on.
— Zapewne i nie Henryk?
— Nie.
— Wielki Boże! miałżeby to być?...
— Kto?
— Mój brat... d’Alençon — szepnęła Małgorzata.
— Być może.
— Albo... albo...
Tu Małgorzata zniżyła glos, jakby się lękała własnych słów:
— Albo... nasza matka?
Karol milczał.
Małgorzata spojrzała na niego, wyczytała w jego spojrzeniu wszystko co chciała, zerwała się i padła na krzesło.
— O! mój Boże! mój Boże!... — mówiła cichym głosem — to niepodobieństwo!
— Niepodobieństwo?.. — rzekł Karol z cierpkim uśmiechem. — Szkoda, że tu niema Renégo, on by ci opowiedział moje historyę.
— René?
— Tak. On by ci opowiedział, naprzykład, jak pewna kobieta, której on niczego odmówić nie może, zażądała od niego książki myśliwskiej, znajdującej się w jego bibliotece; jak wszystkie karty tej książki zatrute zostały subtelnym jadem; że trucizna przeznaczona, nie wiem dla kogo... jakimś zrządzeniem przypadku, lub też w skutek kary niebios, padła na inną osobę. Lecz jeśli chcesz, w nieobecności Renégo możesz obejrzeć tę książkę; jest ona tam, w moim gabinecie, zobaczysz na niej własnoręczne pismo Florentczyka iż tę książkę, która w swoich kartach mieści śmierć dla dwudziestu jeszcze osób, dal swojej spółrodaczce.
— Milcz, Karolu, milcz — zawołała Małgorzata.
— Widzisz teraz, dlaczego wszystkich trzeba pozostawić w mniemaniu, że umieram od magii.
— Lecz to niesłusznie, lecz to strasznie!... Łaski!.. Łaski!... Wiesz, że on niewinny!..
— Tak, wiem; lecz trzeba, żeby myślano, iż on jest winnym... Znieś śmierć twego kochanka; to niewiele dla ocalenia sławy naszego domu. Umieram, i chcę ażeby tajemnica ze mną zamarła.
Małgorzata pochyliła głowę, widząc, że przez króla nie może ocalić La Mola, i wyszła oblana łzami, mając nadzieję we własnych tylko środkach.
Katarzyna tymczasem, jak to przepowiedział Karol IX-ty, nie traciła ani chwili. Napsała zaraz do generalnego prokuratora Laguesle’a list, który historya zachowała co do słowa, i który rzuca na tę całą, sprawę krwawy odblask. Oto jego treść:

„Panie prokuratorze!

„Dziś wieczór napewno się dowiedziałam, że przestępstwo popełni! La Mole. W Paryżu, w jego mieszkaniu, znaleziono wiele podejrzanych rzeczy, książek, papierów. Proszę pana, zawezwać pierwszego prezydenta, i jak można najprędzej wybadać go względem woskowej figury, ranionej w serce[1].

Katarzyna.”

Rozdział VIII.
NIEWIDZIALNE TARCZE.

Nazajutrz po napisaniu tego listu, gubernator wszedł do Coconnasa z okazałą świtą; składała się ona z dwóch halabardzistów i czterech pisarzów.
Coconnas musiał zejść do sali, gdzie czekał prokurator Laguesle i dwóch sędziów, ażeby go z rozkazu Katarzyny wybadać.
Przez ośm dni przepędzonych w więzieniu, Coconnas dobrze się namyślił.
Codziennie na kilka chwil schodził się z La Molem; dozorca robił im tę niespodziankę, zapewne jednak nie z filantropii.
La Mole i Coconnas porozumieli się względem swego postępowania: postanowili oni wszystkiemu zaprzeczać, i Coconnas był przekonany, że przy niewielkiej zręczności, sprana jego przyjmie dobry obrót.
On i Lu Mole nie byli obwinieni ciężej od innych.
Henryk i Małgorzata nie zrobili żadnych kroków do ucieczki; nie mogli więc być skompromitowanymi w sprawie, w której główni przestępcy byli wolni.
Coconnas nie wiedział, że Henryk, siedział w tym samym co i on zamku, a grzeczność dozorcy dawała mu poznać, że nad jego głową unosi się opieka, którą nazywał: „niewidzialnemi tarczami.“
Dotychczas zapytania odnosiły, się do, zamiarów króla Nawarry, do projektów ucieczki i do udziału, jaki dwaj przyjaciele przyjęli w tej ucieczce.
Coconnas ciągle odpowiadał sposobem, więcej niż niepewnym, więcej niż zręcznym teraz gotował się odpowiedzieć tymżę samym sposobem i zawczasu przygotował sobie te wszystkie małe, zręczne odpowiedzi — gdy nagle spostrzegł, że przedmiot badań zmienił się.
Szło tu o kilka odwiedzin, oddanych Renému; o kilka woskowych figur, zrobionych na żądanie La Mola.
Coconnas osądził, że oskarżenie, straciło na sile i wzięło inny obrót, gdyż już nie chodziło tu o zdradę króla, lecz o statuetkę, wyobrażającą królowę statuetkę, nie wyższą jak sześć do dziesięciu cali.
Wesoło więc odpowiedział, że ani on, ani jego przyjaciel już od dawna nie bawią się lalkami, i z ukontentowaniem spostrzegł, że odpowiedzi jego po kilkakroć zniewalały sędziów do uśmiechu.
Nigdzie jeszcze w wierszach nie powiedziano: „Śmieje się, więc jestem rozbrojony”, lecz nie po tysiąc razy powtarzano to w prozie. Coconnas także z uśmiechu sędziów wnosił, że już ich w połowie rozbroił.
Po ukończeniu badania, powrócił do swego pokoju śpiewając i z takim hałasem, że La Mole, dla którego właśnie Coconnas to wszystka robił, wyprowadził z tego najlepsze następstwa.
Z kolei przyprowadzono na salę La Mola.
La Mole, tak jak i Coconnas, z zadziwieniem dostrzegł, że oskarżenie inny przyjęło kierunek.
Pytano go o odwiedziny u Renégo.
Odpowiedział, że był u Florentczyka raz jeden tylko.
Zapytano, czy nie kazał mu wtedy robić woskowej figurki?...
La Mole odpowiedział, że René pokazał mu figurkę, zupełnie gotową; zapytano go, czy ta figurka wyobraża mężczyznę? odpowiedział że figurka ta wyobraża kobietę.
Nakoniec zapytano, czy urok miał na celu śmierć tego człowieka?
Odpowiedział, że celem uroku było zniewolenie tej kobiety do kochania.
Pytania te były powtórzone i zadane rozmaitemi sposobami.
Lecz La Mole, pomimo przekręcania zapytań, odpowiadał zawsze jedno i toż samo.
Sędziowie spojrzeli po sobie z rodzajem wahania, nie wiedząc co mówić lub robić przed podobną prostotą; lecz w tej chwili przyniesiono do generalnego prokuratora bilet, który rozstrzygnął trudność.
Bilet ten zawierał w sobie te tylko wyrazy:

„Jeśli oskarżony zapiera się, trzeba użyć tortur.”

K.

Prokurator schował bilet do kieszeni, uśmiechnął się do La Mola i bardzo go grzecznie pożegnał.
La Mole powrócił do swego pokoju, prawie tak spokojny, lecz nie tak wesoły jak Coconnas.
— Sądzę, że wszystko idzie dobrze — pomyślał....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę potem usłyszał kroki i zobaczył, jak czyjaś ręka wsuwała, podedrzwi bilecik.
Wziął go, będąc pewnym, że bilet pochodzi od dozorcy.
Na widok tego bileciku, w sercu jego zabłysła nadzieja, lecz tak bolesna jak zawód; miał on nadzieję, że bilet ten jest od Małgorzaty, od której, od czasu jak siedział w więzieniu, nie miał żadnej wiadomości.
Drżącą ręką porwał papier i zaledwie nie umarł z radości, na widok znajomego charakteru pisma.
Oto wyrazy bileciku:
„Odwagi! ja czuwam.”
— A! jeśli ona czuwa — zawołał La Mole, pocałunkami pokrywając papier, którego się dotykała tak droga ręka — jeśli ona czuwa, jestem zbawiony!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Aby La Mole zrozumiał bilet i razem z Coconnasem wierzył w to, co piemontczyk nazywał „niewidzialnemi tarczami” — musimy zaprowadzić czytelnika do małego domku, do tego pokoju, gdzie tyle wspomnień, przemienionych w bojaźliwe oczekiwanie, dręczyło serce kobiety, niedbale leżącej na aksamitnych poduszkach.
— Być królową, być silną, młodą, bogatą, piękną i cierpieć tak, jak ja cierpię — mówiła ta kobieta — o! to niepodobieństwo!
W tem gwałtownem wzruszeniu, kobieta ta wstawała, chodziła, nagle się zatrzymywała, przykładała rozpalone czoło do zimnego marmuru, potem znowu wstawała blada, z twarzą zalaną łzami, z krzykiem załamywała ręce i zmęczona, padała na blizkie krzesło.
Nagle zasłona, oddzielająca mieszkanie ulicy Cloche-Percée od mieszkania ulicy Tizon, podniosła się; dał się słyszeć szelest jedwabnej sukni, i weszła księżna de Nevers.
— A! to ty! — zawołała Małgorzata.
— Z jakąż niecierpliwością wyglądałam ciebie! Jakież tam wiadomości?
— Złe, złe, moja biedna przyjaciółko. Katarzyna sama prowadzi śledztwo i w tej chwili jest jeszcze w Vincennes.
— A René?
— Pod strażą.
— Nie zdążyłaś rozmówić się z nim?
— Nie.
— A nasi kochani więźniowie?
— Mam od nich wiadomości.
— Przez dozorcę?
— Tak jak zawsze.
— No i cóż?
— Widują się z sobą codziennie. Przed wczoraj rewidowano ich. La Mole, nie chcąc oddać twego portretu, wołał go raczej zniszczyć.
— Kochany La Mole!
— Annibal śmiał się w twarz badających.
— Poczciwy Annibal! Cóż dalej?
— Dziś zrana wypytywano ich o ucieczkę króla, jego projekty wywołania buntu w królestwie Nawarry — lecz nic nie powiedzieli.
— O!... wiedziałem, że milczeć będą; lecz milczenie zgubi ich, tak, jakby ich zgubiło i wyznanie.
— Tak; lecz my ich ocalemy.
— Myślałaś więc o naszym planie?
— Od wczoraj, tem tylko jestem zajętą.
— No i cóż?
— Już skończyłam z Beaulieum. A!...kochana królowo, cóż to za wymagający i chciwy człowiek!.... Będzie to kosztowało życie jednego człowieka i trzy kroć sto tysięcy talarów.
— Mówisz, że on chciwy.... a jednakże on żąda tylko życia jednego człowieka i trzech kroć sto tysięcy talarów.... Ależ to za darmo!
— Za darmo.... trzy kroć sto tysięcy talarów!... Wszystkie nasze klejnoty nie złożą podobnej summy!...
— O! Król Nawarry zapłaci, d’Alençon zapłaci, mój brat Karol zapłaci; albo jeśli nie...
— Mówisz doprawdy, jak szalona. Już mam trzy kroć sto tysięcy talarów.
— Ty?
— Tak, ja.
— Zkądżeś ich dostała?
— Ba!
— Więc to tajemnica.
— Dla wszystkich, wyjąwszy dla ciebie.
— O! mój Boże! — powiedziała Małgorzata, uśmiechając się wśród łez — czy je ukradłaś?
— Zaraz osądzisz.
— Zobaczemy.
— Czy pamiętasz tego strasznego Nautouilleta?
— Bogacza-lichwiarza?
— Jak ci się podoba.
— No i cóż?
— Jednego dnia przechodziła obok niego pewna blond-włosa z zielonemi oczyma kobieta. We włosy jej były wpięte trzy rubiny; jeden na czole, dwa na skroniach. Nie wiedząc, że kobieta ta była księżną; bogacz ten, ten lichwiarz wykrzyknął: „Za trzy pocałunki, dałbym za te trzy rubiny, trzy brylanty, każdy po sto tysięcy talarów!”
— Cóż dalej, Henrieto?
— Co, moja kochana! Brylanty są już wzięte i sprzedane.
— O! Henrieto! Henrieto!... — przemówiła Małgorzata.
— Ja kocham Annibala — zawołała księżna naiwnym i zarazem wzniosłym tonem, znamionującym i kobietę i wiek, w którym żyła.
— To prawda — powiedziała Małgorzata, śmiejąc się i czerwieniejąc — kochasz go bardzo, nawet za bardzo...
I uścisnęła jej rękę.
— A więc — mówiła dalej Henrieta — dzięki trzem brylantom, już jest i trzykroć sto tysięcy talarów i człowiek.
— Człowiek?... Co za człowiek?...
— Człowiek, który ma zginąć... Zapomniałaś, że trzeba zabić człowieka.
— I znalazłaś takiego człowieka?
— Znalazłam.
— Za tę samą cenę?... — spytała z uśmiechem Małgorzata.
— Za tę samą cenę znalazłabym dziesięciu — odpowiedziała Henrieta. — Nie, nie; za pięćset talarów, po prostu.
— Za pięćset talarów znalazłaś człowieka który się zgodził, ażeby go zabito?
— Co chcesz? Trzeba przecież żyć.
— Nie rozumiem cię, kochana przyjaciółko Mów jaśniej: w naszem położeniu nie można tracić czasu na zagadki.
— Więc słuchaj: dozorca, strzegący La Mola i Coconnasa, jestto stary żołnierz, który wie, co to jest rana; on chce pomódz nam w ocaleniu naszych przyjaciół, lecz nie chce stracić swego miejsca. Zręczne uderzenie sztyletem zakończy sprawę; my damy mu zapłatę, a skarb wynagrodzenie. Tym sposobem, człowiek ten dostanie pieniądze z dwóch rąk, i wznowi bajkę o pelikanie.
— Lecz — powiedziała Małgorzata — uderzenie sztyletem...
— Bądź spokojną; zrobi to Annibal.
— Prawda — rzekła śmiejąc się Małgorzata — on trzy razy ranił La Mola, to szpadą, to sztyletem, a La Mole nie umarł! Można więc mieć nadzieję.
— Złośliwa! zasługujesz, żebym ci słowa więcej nie powiedziała.
— O! nie, nie; błagam cię, powiedz mi: Jak ich ocalemy?
— Oto tak: kaplica jest jedynem miejscem w zamku, dokąd mogą wchodzić kobiety, nie będące więźniami. Schowamy się za ołtarz; pod przykryciem ołtarza, La Mole i Coconnas znajdą sztylety. Drzwi od zakrystyi będą otworzone wcześniej. Coconnas zrani dozorcę, który padnie i udawać będzie umarłego; my wejdziemy, każda z nas zarzuci na ramiona swego przyjaciela płaszcz; potem uciekniemy z nimi przez małą furtkę w zakrystyi, i, znając hasło, wyjdziemy bez trudności.
— A wyszedłszy?...
— U bramy będą czekały dwa konie; oni siądą i pomkną do Lotaryngii, zkąd czasami przyjeżdżać będą incognito.
— Powracasz mi życie — powiedziała Małgorzata.
— A więc ich ocalimy?
— Jestem gotową zaręczyć.
— Czy wkrótce?
— Za trzy lub cztery dni; Beaulieu nas uprzedzi.
— A jeśli cię poznają w okolicach Vincennes? To może pomieszać szyki naszego planu.
— Jakżeż chcesz żeby mię poznano? Wychodzę w ubraniu zakonnicy, w welonie na głowie, pod którym nawet końca nosa mi nie widać.
— Trzeba być jak najostrożniejszą.
— Wiem to, kroć set dyabłów! jak mawiał biedny Annibal.
— A król Nawarry? Dowiadywałaś się o niego?
— Rozumie się.
— A więc?...
— Zdaje się, że nigdy nie był tak wesołym; śmieje się, śpiewa, je z apetytem i prosi tylko o to, ażeby go dobrze strzeżono.
— Ma słuszność. A moja matka?
— Mówiłam ci już, że o ile może, pośpiesza z ukończeniem sprawy.
— Lecz wcale nas nie ma w podejrzeniu?
— Jakże chcesz, ażeby się czego domyślała? Wszyscy, którym wiadoma tajemnica, starają się ją ukryć w milczeniu... A! wiedziałam, że kazała sędziom paryzkim być na pogotowiu.
— Spieszmy się, Henrieto; bo gdy biednych jeńców przeprowadzą do innego więzienia, trzebaby było zaczynać znowu od początku.
— Bądź spokojną; ja również jak i ty chcę ich widzieć wolnymi.
— Wiem, i po tysiąc razy dziękuję ci za twoje starania.
— Żegnam cię, Małgorzato!
— Jesteś o Beaulieugo pewna?..
— Tak sądzę.
— A stróż?...
— Ten obiecał.
— A konie?...
— Każę wziąć najlepsze ze stajni księcia de Nevers.
— Uwielbiam cię, Henrieto!..
Małgorzata rzuciła się swojej przyjaciółce na szyję, poczem obie kobiety rozłączyły się, obiecując zejść się jutro i schodzić się zawsze w tem samem miejscu i o tejże samej godzinie.
Te to właśnie dwie zachwycające i poświęcające się istoty, słusznie nazywał Coconnas „Niewidzialnemi tarczami”.


Rozdział IX.
SĘDZIOWIE.

— No cóż, mój przyjacielu?.. — spytał Coconnas de La Mola, gdy dwaj przyjaciele zeszli się razem po skończeniu badania, w czasie którego, po raz pierwszy dopiero pytano o woskową figurę, — zdaje mi się, że wszystko idzie jak nie można lepiej, i że wkrótce sędziowie nas opuszczą: a to zupełnie co innego, niż kiedy kogo opuszczają lekarze. Bo gdy lekarz opuszcza chorego, to znaczy, że go już nie może ocalić; lecz jeśli sędzia opuszcza obwinionego, to znaczy, że traci nadzieję skazania go na ucięcie głowy.
— Tak — odpowiedział La Mole — zdaje mi się nawet, że z tej grzeczności, z tej miękkości dozorców, elastyczności drzwi, poznaję nasze szlachetne przyjaciółki; lecz nie poznaję pana de Beaulieu, jak mi go przynajmniej opisywano.
— A ja go dobrze poznaję — rzekł Coconnas — tylko to drogo kosztować będzie. Lecz cóż!... jedna jest księżną, druga królową; obiedwie są bogate, a nigdy nie przedstawi się tak dobra sposobność użycia pieniędzy. Teraz powtórzmy naszą lekcyę: prowadzą nas do kaplicy, zostawiają tam pod strażą naszego stróża, tam w miejscu wskazanem, każdy z nas znajduje sztylet; ja robię w brzuchu naszego przewodnika dziurę...
— O!... nie w brzuchu!... ukradlbyś mu jego pięćset talarów. W ramieniu.
— W ramieniu?... Byłoby to samo co go zgubić, zarazby poznano, że to rzecz ukartowana. Nie, nie, w prawy bok, tak, żeby sztylet zręcznie ześliznął się po żebrach: jestto uderzenie prawdopodobne i nieszkodliwe.
— Niech i tak będzie. A potem?...
— Potem ty zabarykadujesz ławkami główny wchód, gdy tymczasem nasze dwie księżne z za ołtarza i Henrieta otworzy boczną furtkę.
— A potem — powiedział La Mole drżącym głosem — a potem pomkniemy w las. Pocałunek każdemu, i jesteśmy weselsi i silniejsi. Czy widzisz, Annibalu, jak się unosimy na bystrych koniach, z trwożliwem w sercu uczuciem. O! dobra to rzecz, strach! Strach w czystem polu, kiedy mamy u boku szpadę; kiedy się krzyczy hura!.. na koniu, którego się bodzie ostrogami, i który, za każdem hura! podskoczy i popędzi dalej!...
— Tak — powiedział Coconnas — lecz strach między czterema ścianami; co mówisz na to, La Molu? Znam to z doświadczenia. Gdy blada twarz Beaulieugo weszła pierwszy raz do mego pokoju, a poza nim w cieniu błyszczały halabardy, i dał się słyszeć złowrogi odgłos żelaza szczękającego o żelazo. Przysięgam ci, że zaraz pomyślałem o księciu d’Alençon, i czekałem tylko, jak się pokaże jego fałszywa fizjonomia między szkaradnemi twarzami halabardzistów. Zawiodłem się w oczekiwaniu, i to było moją jedyną pociechą. Jednak śnił mi się on w nocy.
— A więc — powiedział La Mole, goniąc za swą własną myślą — one wszystko przewidziały, nawet miejsce, w którem się mamy ukryć. Pojedziemy do Lotaryngii, kochany7 przyjacielu. Co prawda, wołałbym do Nawarry; gdyż tam byłbym u niej... lecz Nawaria jest bardzo daleko; lepiej będzie do Nancy, przytem ztamtąd będziemy tylko mieli pięćdziesiąt mil od Paryża. Czy wiesz, Annibalu, czego ja żałuję, opuszczając to miejsce?
— Na honor! nie wiem... Co do mnie, ja niczego nie żałuję.
— Żal mi, że nie mogę wziąć z sobą tego godnego dozorcy, zamiast...
— Lecz onby sam nie zechciał — rzekł Coconnas — wieleby na tem stracił. Pomyśl oto: pięćset talarów od nas, wynagrodzenie od rządu, a może i wyższy urząd; jak on będzie żyć szczęśliwie, gdy go zabiję... Lecz co tobie jest?
— Nic! jedna myśl przesunęła mi się przez głowę.
— Zdaje się, iż nie bardzo wesoła, gdyż strasznie zbladłeś.
— Myślę, po coby nas prowadzono do kaplicy?
— Po co? po to, aby odbyć spowiedź i komunię wielkanocną. Zdaje mi się, że to jest właśnie czas ku temu.
— Lecz — powiedział La Mole — do kaplicy prowadzą tylko skazanych na śmierć, albo męczonych torturami.
— O! — zawołał Coconnas, lekko z kolei blednąc. — To zasługuje na uwagę. Wypytamy walecznego męża, któremu mam rozplatać brzuch. Hej! stróżu, przyjacielu!
— Czy pan mię wola? — zapytał dozorca stojący na czatach na pierwszych stopniach schodów.
— Tak, zbliż się...
— Co pan rozkaże?
— Zgodziliśmy się, że się ocalimy z kaplicy, nieprawdaż?
— Tss! — rzekł stróż, ze strachem oglądając się wokoło.
— Bądź spokojny, nikt nas nie słyszy.
— Tak, panie; z kaplicy.
— Więc nas odprowadzą do kaplicy?
— Bezwątpienia, jesto już w zwyczaju.
— W zwyczaju?...
— Tak; po odczytaniu każdego wyroku na śmierć, zwyczaj jest pozwalać oskarżonemu, przepędzać noc w kaplicy.
Coconnas i La Mole zadrżeli i spojrzeli po sobie.
— Sądzisz więc, że będziemy skazani na śmierć?
— Bezwątpienia... lecz pan także wiesz o tem.
— Jakto! my także? — powiedział La Mole.
— Rozumie się... że gdybyś pan tego nie wiedział, nie byłoby wszystko przygotowane do ucieczki.
— Czy wiesz, że on rozprawia dosyć rozsądnie? — powiedział Coconnas do La Mola.
— Tak... wiem także, teraz przynajmniej, że nasza sprawa to nie żarty.
— A ja! — rzekł stróż — sądzicie panowie, że nic nie ryzykuję?... Jeśli w chwili wzruszenia pan się omylisz i trafisz nie w ten bok!..
— E! do kroćset dyabłów! chciałbym być na twem miejscu — zwolna mówił Coconnas — i mieć tylko do czynienia z taką jak moja ręką, i z tem żelazem, którem ręka ta będzie kierowała.
— Skazani na śmierć! — przemówił La Mole — lecz to niepodobieństwo!
— Niepodobieństwo! — naiwnie zapytał stróż — a to dlaczego?
— Tss! — rzekł Coconas — zdaje się, że otwierają drzwi na dole.
— W rzeczy samej — żywo podchwycił dozorca — na miejsca, panowie! na miejsca!
— A jak sądzisz, kiedy zbierze się sąd? — spytał La Mole.
— Najpóźniej jutro. Lecz bądźcie, panowie spokojni: osoby, które powinny o tem wiedzieć, zostaną zawiadomione.
— A więc uściśnijmy się i pożegnajmy z temi murami.
Przyjaciele rzucili się w swoje objęcia i każdy wszedł do swego pokoju — La Mole wzdychając, Coconnas pośpiewując.
Do godziny siódmej wieczorem nie zaszło nic szczególnego.
Noc ponura i dżdżysta zstąpiła na wieże zamku Vincennes — noc dla ucieczki najlepsza.
Przyniesiono Coconnasowi kolacyę, którą spożył ze zwykłym apetytem, marząc o przyjemności moknięcia na deszczu, chłostającym mury! już się gotował do spoczynku, przy głuchem i monotonnem wyciu wiatru, gdy nagle zdało mu się, że wiatr ten, któremu niekiedy przysłuchiwał się z uczuciem melancholii, nieznanej mu poprzednio, świszczał pode drzwiami dziwniej niż zwykle, i że w kominie pieca wścieklej niż zwykle huczało.
Zjawisko to powtarzało się za każdym razem, skoro tylko na wyższem piętrze otwierano którą izbę, a szczególniej izbę z przeciwnej strony.
Z tego łoskotu Annibal zawsze poznawał, że dozorca wkrótce przybędzie; łoskot ten bowiem oznaczał, iż wychodzi od La Mola.
Jednak tym razem Coconnas napróżno wyciągał szyję i słuch natężał.
Czas upływał — nikt nie nadchodził.
— To dziwna! — rzekł Coconnas — u La Mola drzwi otwarte, a u mnie nie. Czyżby La Mole wolał kogo... Miałżeby być chorym? Co to ma znaczyć?
Dla więźnia wszystko jest strachem i podejrzeniem, wszystko radością i nadzieją.
Upłynęło pół godziny, upłynęła godzina, upłynęło półtorej.
Coconnas ze złości zaczął zasypiać, gdy nagle, na szelest otwierającego się zamku, podskoczył.
— O! o! — powiedział — czy to już godzina odjazdu, i czy, chociaż nieosądzonych, zaprowadzą nas do kaplicy? Kroćset dyabłów! Coby to była za przyjemność uciekać takiej nocy, gdy czarno jak w kominie!
Byle tylko konie nie były ślepe!
Gotował się już wesoło wypytać stróża, lecz ten położył palec na ustach, przewracając wielkiemi, bardzo wymownemi oczyma.
W istocie, za dozorcą rozległ się jakiś szmer i dawały się widzieć cienie jakieś.
Nagle, pośród ciemności, rozróżnił dwa kaski, na które odblask palącej się świecy rzucił złotawy promień.
— O! o! — zapytał półgłosem — cóż to za posępny konwój? Dokąd więc idziemy?
Dozorca odpowiedział tylko westchnieniem, podobnem do jęku.
— Kroćset dyabłów! — pomruknął Coconnas. — Co to za psie życie! Z ostateczności w ostateczność, nigdy stałego lądu; to brodzisz na sto stóp w wodzie, to znowu ulatujesz nad obłoki. Dokąd idziemy?
— Idź pan za strażą — powiedział jakiś szepleniący głos, z którego Coconnas poznał, że żołnierzom towarzyszy jakiś urzędnik.
— A gdzie La Mole? — zapytał piemontczyk. Co się z nim stało?
— Idź pan za strażą — powtórzył tenże sam głos, tymże samym tonem.
Trzeba było być posłusznym.
Coconnas wyszedł ze swego pokoju i zobaczył w czarnem ubraniu człowieka, którego głos był dla niego tak nieprzyjemnym.
Byłto mały, garbaty człowieczek, który dlatego tylko został urzędnikiem sądowym, ażeby długą suknią zakryć krzywe nogi.
Powoli zeszedł po krętych schodach.
Na pierwszem piętrze straż zatrzymała się.
— A! czy już temu będzie koniec — mruknął Coconnas.
Drzwi się otworzyły.
Coconnas miał wzrok ostrowidza i węch psa: poczuł sędziów i w cieniu dostrzegł rysującą się postać człowieka z gołemi rękoma.
Pot wystąpił mu na czoło.
Pomimo to, przybrał jednak śmiejący, jak można najwięcej, wyraz twarzy, pochylił głowę na lewą stronę, tak jak kazały przepisy ówczesnej mody, i, wziąwszy się pod boki, wszedł do sali.
Podniesiono zasłonę, i Coconnas rzeczywiście spostrzegł sędziów i pisarzy.
O kilka od nich kroków, siedział na ławce La Mole.
Przyprowadzono Coconnasa przed trybunał.
Zatrzymawszy się na prost sędziów, Coconnas głową pozdrowił La Mola, uśmiechnął się i czekał.
— Jak się pan nazywasz?... — zapytał przewodniczący.
— Marek-Annibal de Coconnas — odpowiedział szlachcic z zachwycającym wdziękiem — hrabia de Montpantier, Chenaux i innych miejsc... lecz sądzę, że nasze godności są wiadome.
— Gdzieś się pan rodził?
— W Saint-Colomban, w blizkości Suze.
— Ile pan masz lat?
— Dwadzieścia siedm lat i trzy miesiące.
— Dobrze — rzekł przewodniczący.
— Zdaje się, że to mu sprawia przyjemność — mruknął Coconnas.
— Teraz — powiedział przewodniczący po chwili milczenia, podczas którego pisarz zapisywał odpowiedzi oskarżonego — w jakim celu opuściłeś pan dom księcia d’Alençon?
— Żeby się połączyć z La Molem, moim przyjacielem, który oto tu się znajduje, i który opuścił d’Alençona na kilka dni przedemną.
— Coś pan robił na polowaniu, na którem cię aresztowano?
— Co?... — odpowiedział Coconnas — polowałem.
— Król był także na tem polowaniu i uczuł na niem pierwsze napady słabości, którą cierpi dotychczas.
— Co się tego tyczy, nie byłem przy królu i nic powiedzieć nie mogę. Nie wiem nawet, że jest chorym.
Sędziowie spojrzeli po sobie z uśmiechem niedowiarstwa.
— A! pan nie wiesz?... — odpowiedział przewodniczący.
— Tak, panie; czego mocno żałuję. Chociaż król Francyi nie jest moim królem, bardzo go jednak kocham.
— Doprawdy?
— Słowo honoru! To nie tak jak jego brata księcia d’Alençon. Ten, przyznam się...
— Nie idzie tu o księcia d’Alençon, lecz o Jego królewską mość.
— Jużem powiedział panu, że jestem jego najuniżeńszym sługą — odpowiedział Coconnas.
— Jeżeli w istocie jesteś pan jego sługą, jak to utrzymujesz, czy nie będziesz pan tak łaskaw powiedzieć nam, co wiesz o pewnej statuetce magicznej?
— A! ślicznie! zdaje mi się, że znowu powracamy do historyi o statuetce.
— Tak, panie; czy się to panu niepodoba?
— Owszem, przeciwnie; to dla mnie daleko przyjemniejsze. Słucham.
— Dlaczego ta statuetka była u pana de La Mole?
— Ta statuetka u La Mola? Chcesz pan powiedzieć u Renégo.
— Więc się pan przyznajesz, że ona istnieje.
— Jeśli mi ją pokażą...
— Oto jest. Czy to ta sama, którą pan znasz?
— Ta sama.
— Pisarzu!... — rzekł przewodniczący — zapisz, iż obwiniony przyznaje się, że widział statuetkę u pana de La Mole.
— Nie, nie — powiedział Coconnas — nie mieszaj pan: widziałem ją u Renégo.
— U Renégo? dobrze! A kiedy?
— Raz tylko byłem u niego z La Molem.
— Więc się pan przyznajesz, żeś był u Renégo z La Molem.
— Alboż ja kiedy robiłem z tego tajemnicę?
— Pisarzu! zapisz, iż oskarżony przyznaje się, że był u Renégo w celu czynienia zaklęć.
— Hola! ostrożniej, panie przewodniczący. Zechciej pan miarkować swój zapał: nie mówiłem o tem ani słowa.
— Pan zaprzeczasz, żeś był u Renégo w celu czynienia zaklęć?
— Zaprzeczam. Zaklęcie było uczynione przypadkiem, lecz nie z umysłu.
— Lecz zawsze miało miejsce?
— Nie mogę zaprzeczyć, że się robiło coś, co miało podobieństwo do uroku.
— Pisarzu! pisz, iż oskarżony przyznaje, że u Renégo uczyniony był urok przeciw życiu króla.
— Jakto! przeciw życiu króla! To podłe kłamstwo! Nigdy nie czyniono uroków przeciw życiu króla.
— Widzicie, panowie — odezwał się La Mole.
— Milczeć!... — zawołał przewodniczący.
Potem, obracając się do pisarza, powiedział:
— Przeciw życiu króla. Napisałeś?
— Ale nie, nie — rzekł Coconnas. — Zresztą, statuetka ta nie wyobraża mężczyzny lecz kobietę.
— A cóż wam mówiłem, panowie?... — przemówił La Mole.
— Panie de La Mole!... — rzekł przewodniczący — odpowiadaj pan, kiedy pytamy, lecz nie przeszkadzaj przy badania drugich.
— Więc pan mówisz, że to jest kobieta?
— Tak.
— Dlaczegóż ma ona koronę i królewski płaszcz?
— Kroćset dyabłów!... — powiedział Coconnas — to bardzo proste; ponieważ to była...
La Mole wstał i położył palec na ustach.
— Prawda — rzekł Coconnas — na co ja mam to mówić, jakby to obchodziło tych panów?
— Pan ciągle utrzymujesz, że statuetka wyobraża kobietę?
— Tak, utrzymuję.
— I nie chcesz pan powiedzieć, co to za kobieta?
— To moja rodaczka — rzekł La Mole — którą kochałem i od której chciałem być kochanym.
— To nie pana pytają — zawołał przewodniczący.
— Milcz więc pan, albo panu zakneblują usta.
— Zakneblują usta!... — krzyknął Coconnas. — Jakeś to pan powiedział, panie sędzio? Zakneblują usta! memu przyjacielowi, szlachcicowi? A to pięknie!
— Wprowadzić Renégo — rzekł generalny prokurator Laguesle.
— Tak, wprowadźcie Renégo, wprowadźcie!... — powiedział Coconnas — zobaczymy, kto ma z nas słuszność, czy was trzech, czy nas dwóch.
Wszedł René, blady, zestarzały prawie, nasi dwaj przyjaciele ledwie go mogli poznać.
Ciężar występku, który miał spełnić, dręczył go bardziej, niż wszystkie dotąd popełnione.
— Panie René!... — powiedział sędzia — czy poznajesz tu obecnych dwóch oskarżonych?
— Poznaję, panie — odrzekł René głosem, zdradzającym wzruszenie.
— Gdzieś pan ich widział?
— W rozmaitych miejscach, a także u siebie.
— Ile razy byli oni u pana?
— Raz tylko.
W miarę, tego, jak mówił René, twarz Coconnasa wypogadzała się.
Przeciwnie, La Mole stawał się posępniejszym, jakby przewidując złe jakieś.
— W jakim celu byli u pana?
René zawahał się przez chwilę.
— Aby mi kazać zrobić figurę woskową.
— Wybacz, panie René — rzekł Coconnas — ale się mylisz.
— Milcz pan!... — powiedział przewodniczący.
Potem, obracając się do Renégo, zapytał:
— Czy ta figurka wyobraża mężczyznę czy też kobietę.
— Mężczyznę — odpowiedział René.
Coconnas drgnął jak od elektrycznej iskry.
— Mężczyznę!... — zawołał.
— Mężczyznę!... — powtórzył René, lecz głosem tak słabym, że przewodniczący zaledwie go mógł dosłyszeć.
— A dlaczego statuetka ma na ramionach płaszcz a na głowie koronę?
— Ponieważ statuetka ta wyobraża króla — rzekł René.
— Podły kłamca!... — krzyknął zrozpaczony Coconnas.
— Milcz, Coconnas, milcz!... — przerwał La Mole — niech mówi: każdy jest mocen gubić swą duszę.
— Lecz nie cudze ciała, kroćset dyabłów!
— A co znaczy stalowa igła, wetknięta w serce i litera M, napisana na karteczce?
— Igła oznacza szpadę lub sztylet; litera oznacza wyraz: Mort.
Coconnas chciał się rzucić na Renégo, aby go zdusić; czterech żołnierzy wstrzymało go.
— Dobrze!... — rzekł prokurator Laguesle. — Sąd już wie dosyć. Odprowadźcie więźniów do drugiego pokoju.
— Lecz podobnych oskarżeń nie można słuchać bez protestowania!... — zawołał Coconnas.
— Protestuj pan, nikt ci nie przeszkadza. Żołnierze, słyszeliście.
Straż wyprowadziła więźniów, La Mola jednemi, Coconnasa drugiemi drzwiami.
Potem prokurator dał znak człowiekowi, którego Coconnas spostrzegł w cieniu, i rzekł:
— Nie oddalaj się, będziesz potrzebny tej nocy.
— Od którego zacznę?... — zapytał człowiek, z uszanowaniem zdejmując czapkę.
— Od tego — odrzekł prezydent, wskazując na La Mola, którego można jeszcze było widzieć postępującego, jak cień pomiędzy dwoma, żołnierzami.
Następnie, zbliżywszy się do Renégo, stojącego i oczekującego ze drżeniem, aż go z kolei odprowadzą do Chatelet, gdzie był zamknięty — powiedział:
— Bądź pan spokojny. Król i królowa dowiedzą się, że panu są winni wykrycie prawdy.
René, któremu obietnica ta powinna była powrócić siły, jeszcze bardziej stracił na duchu i odpowiedział tylko głębokiem westchnieniem.


Rozdział X.
TORTURY.

Coconnasa odprowadzono do nowego więzienia. Ale tutaj, gdy drzwi za nim zamknięto, i skoro zobaczył się sam jeden, nie podniecany walką z sędziami i gniewem przeciwko René’mu, obudziły się w nim smutne myśli.
— Zdaje mi się — rzekł do siebie — że sprawa bierze zły obrót, i czasby już było iść do kaplicy. Nie lubię wyroków śmierci, gdyż niema wątpliwości, iż chcą nas skazać na śmierć. Nadewszystko, nie lubię wyroków śmierci czytanych pośród czterech ścian zamku, w obec tak odstręczających twarzy, jakie mię dziś otaczały. Nie na żarty chcą nam ściąć głowy, hm!.. hm!.. Czasby już było iść do kaplicy.
Po tych słowach, wyrzeczonych półgłosem, nastąpiło milczenie; nagle, milczenie przerwane zostało głuchym, stłumionym, ponurym krzykiem... krzykiem, nic w sobie nie mającym ludzkiego. Krzyk ten, zdawało się, przeniknął grube mury i obił się o żelazo kraty.
Coconnas drgnął mimowolnie; a jednak był to człowiek tak odważny, że męztwo jego podobne było do instynktu dzikich zwierząt.
Piemontczyk, usłyszawszy krzyk, skamieniał nieledwie; nie wierzył, ażeby podobny krzyk był głosem ludzkiej istoty, wziął go więc za ryk wiatru między drzewami huczącego, albo za jeden z tysiącznych odgłosów, wylatujących z dwóch nieznanych światów, między któremi nasz świat się obraca.
Wtedy, doszedł do uszu piemontczyka drugi jęk, jeszcze boleśniejszy, jeszcze bardziej przejmujący niż pierwszy.
Tym razem, Coconnas rozróżnił nietylko głos ludzki, lecz mu się zdawało, iż poznaje głos La Mola.
Na dźwięk tego głosu, piemontczyk zapomniał, że jest zamknięty po za dwoma drzwiami, trzema kratami i murem, na dwanaście cali grubym.
Całem ciałem rzucił się naprzód, jakby chcąc mur obalić i pobiedz na pomoc nieszczęsnej ofierze.
— Kogo to duszą! — zawołał.
Lecz na drodze napotkał mur, o którego istnieniu zapomniał, i, ogłuszony uderzeniem, upadł na kamienną ławkę.
— O! oni go zabili — mruczał — to podłość, nie można go nawet ratować.... ani broni, niczego!
I wyciągał ręce do około.
— A! to żelazne ogniwo — zawołał — wyrwę go... i biada temu co się do mnie zbliży.
Coconnas wstał, porwał żelazne ogniwo i wstrząsnął nim tak gwałtownie, że przy drugiem usiłowaniu, niezawodnieby go wyrwał.
Lecz w tejże chwili, drzwi z trzaskiem się otworzyły, i światło dwóch pochodni rozwidniło pokój.
— Chodź pan — rzekł tenże sam szepleniący głos, który go już raz uderzył i który, chociaż dał się słyszeć o trzy piętra wyżej, nie zdawał się jednak nabierać brakującego mu wdzięku.
— Sąd czeka na pana.
— Dobrze — powiedział Coconnas, wypuszczając z rąk ogniwo — idę wysłuchać wyroku, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— Chwała Bogu. Idźmy.
I udał się za urzędnikiem, który postępował naprzód miarowym krokiem, z czarną laską w ręku.
Pomimo zadowolenia, jakie dał poznać w pierwszej chwili, Coconnas po drodze rzucał na prawo i lewo, przed siebie i za siebie, niespokojnym wzrokiem.
— O! o! — szeptał — nie widzę mego poczciwego dozorcy — przyznam się, że jego nieobecność martwi mię.
Weszli do sali; sędziów już nie było.
Coconnas spostrzegł tylko jedynego stojącego człowieka.
Przypatrzywszy mu się dobrze, poznał w nim prokuratora generalnego, który nie raz mieszał się do badania, a zawsze z nienawiścią i złością.
W istocie, był to ten sam, któremu Katarzyna, to listownie, to ustnie, polecała szczególniej zająć się tą sprawą.
Zasłona w sali była podniesioną i widać było jej głębię, ginącą w ciemnościach; niektóre części oświecone, tak straszny przedstawiały widok, że Coconnas uczuł, iż nogi pod nim drżały.
— O! mój Boże! — zawołał.
Coconnas nie bez przyczyny wydał ten krzyk trwogi.
Widok w rzeczy samej, był bardzo posępny.
Sala, zakryta podczas badania zasłoną, teraz podniesioną, podobna była do przedsienia piekła.
Na pierwszym planie, stało drewniane łoże ze sznurami, blokami i innemi morderczemi przyrządami.
Dalej błyszczała fajerka, rzucająca na otaczające przedmioty czerwonawe światło, w którem widniały czarne postacie ludzi, stojących pomiędzy narzędziami i Coconnasem.
Wsparty o jednę z kolumn utrzymujących sklepienie, stał nieruchomy jak posąg, człowiek z powrozem w ręku.
Rzekłbyś, że wykuty jest z tego samego co i kolumna kamienia.
Na ścianach, nad ławkami z piaskowca, wisiały między żelaznemi ogniwami łańcuchy i błyszczały ostrza broni.
— O! — szepnął Coconnas — sala tortur już gotowa, czeka tylko na ofiarę! Co to znaczy?
— Na kolana! Marku-Annibalu Coconnas — wyrzekł głos, na który piemontczyk musiał podnieść głowę. — Na kolana! wysłuchaj wyroku.
Był to jeden z tych rozkazów, przeciw którym natura Annibala instynktownie się opierała.
Lecz ponieważ nie myślał być posłusznym, dwóch łudzi tak niespodzianie a nadewszystko tak ciężko oparło ręce na jego ramionach, że upad! na oba kolana.
Głos ciągnął dalej:

„Wyrok sądu, zasiadającego w zamku Vincennes, przeciwko Markowi-Annibalowi de Coconnas, obwinionemu i przekonanemu o zbrodnię obrazy majestatu, o usiłowanie otrucia i czary przeciwko osobie króla, o zbrodnię spisku przeciw dobru państwa, jak również i o to, że zgubnymi radami wplątał do buntu księcia krwi.”

Przy każdem z tych oskarżeń, Coconnas potrząsał głową, bijąc takt, jak to czynią niesforni uczniowie.
Sędzia tak dalej czytał:

„W skutek wyż rzeczonego oskarżenia, Marek Annibal de Coconnas będzie odprowadzony z więzienia na plac Saint Jean-en-Grève, i tam ścięty; dobra jego będą skonfiskowane, lasy zrąbane na sześć stóp od ziemi, zamki w gruzy obrócone; na polu zaś będzie postawiony słup z miedzianą blachą, na której będzie wypisana jego zbrodnia i kara”.

— Co się tycze głowy — rzekł Coconnas — wierzę, że ją zetną, gdyż znajduje się we Francyi i jest niepewną. Lecz co do moich lasów i zamków, kpię sobie ze wszystkich pił i motyk waszego chrześcijańskiego państwa.
— Milcz! — zawołał sędzia i ciągnął dalej.

„Nadto, tenże Coconnas...

— Jakto! — przerwał Coconnas — więc jeszcze i po ścięciu cóś mi zrobią? O! to już zanadto surowo!
— Nie, panie — rzekł sędzia — przed....
I dalej czytał:

„Nadto, tenże Coconnas, przed wykonaniem wyroku, będzie wzięty na tortury nadzwyczajne, to jest: dziesięciu klinów....

Coconnas rzucił na sędziego iskrzące spojrzenie.
— I na cóż to? — zawołał, nie znajdując innych słów dla wyrażenia napływu myśli, które powstały w jego głowie.
Wistocie tortura ta zupełnie niszczyła jego wszystkie nadzieje.
Odprowadzą, go do kaplicy dopiero po torturze, a od tortury często umierano; umierano tem pewniej, im ofiara była mężniejszą i silniejszą, gdyż wtedy przyznanie uważano za tchórzostwo, i dopóki się męczennik nic przyznawał, tortura nietylko nie przestawała działać, lecz nawet zdwajała siłę.
Sędzia nie odpowiedział Coconnasowi; koniec wyroku odpowiedział za niego.
Temi go bowiem zakończył słowy:

„Aby go zmusić do wyznania nazwisk spólników i szczegółów spisku.”

— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas. — Oto co się nazywa nikczemnością! nie, gorzej.... podłością!
Sędzia przyzwyczajony do gniewu ofiar — gniewu, który cierpienia uśmierza, zamieniając je we łzy — gestem tylko odpowiedział.
Coconnas, porwany za nogi i ręce, został powalony, położony i przywiązany do łoża tortur wprzód, zanim mógł przypatrzeć się tym, co mu ten gwałt zadawali.
— Nędznicy! — wrzasnął Coconnas, tak silnio w napadzie wściekłości wstrząsnąwszy łożem, że wykonawcy wyroku cofnęli się. — Nędznicy! męczcie mnie, gruchoczcie kości, rozerwijcie na kawałki; nic się jednak nie dowiecie, przysięgam wam! Sądzicie, że kawałek drewna lub żelaza zniewoli do mówienia szlachcica mego imienia! O nie! nie! Dalej, dalej!
— Pisarzu, przygotuj się do pisania — powiedział sędzia.
— Tak, przygotuj się!... — wrzasnął Coconnas — a jeśli zapiszesz wszystko co wam powiem, podli kaci, będziesz miał co pisać. Pisz, pisz!
— Czy chcesz pan uczynić zeznania?... — spytał sędzia tymże samym spokojnym głosem.
— Nie, ani słowa. Idźcie do dyabła!
— Namyśl się pan podczas przygotowań. Hej mistrzu! włóż panu buciki.
Na te słowa, człowiek, stojący dotąd nieruchomo z powrozem w ręku, odstąpił od kolumny i wolnym krokiem zbliżył się do Coconnasa, który odwrócił się, aby go przyjąć grymasem.
Był to mistrz Caboche, kat okręgu paryskiego.
Bolesne zdziwienie malowało się w rysach Coconnasa, i zamiast krzyczeć i hałasować, pozostał nieruchomy, nie mogąc spuścić oczu z twarzy zapomnianego przyjaciela, zjawiającego się przed nim w podobnej chwili.
Caboche, spokojny, jakby nigdy w życiu nie widział Coconnasa, włożył mu dwie deski między nogi, a dwie inne umieścił zewnątrz; następnie związał je powrozem trzymanym w ręku.
Przyrząd ten nazywał się: dyby.
Przy zwyczajnej torturze, między dwie deski zabijano sześć klinów, które, rozstępując się, gniotły nogi.
Przy torturze nadzwyczajnej, zabijano dziesięć klinów, a wtedy deski nietylko gniotły ciało, lecz druzgotały kości.
Po skończeniu przedwstępnych czynności, mistrz Caboche wstawił koniec klina między dwie deski; następnie, wziąwszy do rąk młot i uklęknąwszy na jedno kolano, spojrzał na sędziego.
— Czy chcesz pan mówić?... — zapytał tenże.
— Nie — odpowiedział odważnie Coconnas, chociaż czuł, że pot występuje mu na czoło i włosy na głowie powstają.
— A więc zaczynaj — rzekł sędzia. — Pierwszy klin!
Caboche podniósł rękę, uzbrojoną ciężkim młotem, i strasznie w klin uderzył.
Głuchy rozległ się odgłos.
Łoże zatrzęsło się.
Coconnas nie wydał najmniejszego krzyku przy tem pierwszem uderzeniu, od którego zwykle najmężniejsi jęki wydawali.
Na twarzy jego malowało się nawet niewypowiedziane zdumienie.
Osłupiałymi oczyma spojrzał na Cabocha, który wzniósłszy rękę, i na wpół odwróciwszy się twarzą do sędziego, gotował się do podwojenia siły uderzeń.
— Z jakim zamiarem ukryłeś się pan w lesie?... — zapytał sędzia.
— Aby odpocząć w cieniu — odpowiedział Coconnas.
— Dalej — rzekł sędzia.
Caboche powtórzył uderzenie, które się rozległo podobnie jak i pierwsze.
Lecz Coconnas i przy tem uderzeniu nie zmarszczył się nawet, i nie przestawał patrzeć na kata z pogodnym wyrazem twarzy.
Sędzia zmarszczył brwi.
— A to twardy chrześcijanin — pomruknął. — Mistrzu! czy klin wszedł do ostatka?
Caboche schylił się, jakby dla przekonania o tem, i szepnął do Coconnasa:
— Ależ krzycz nieszczęsny człowiecze.
Potem, podnosząc się, powiedział:
— Wszedł zupełnie.
— Drugi klin — obojętnie wyrzekł sędzia.
Cztery wyrazy Cabocha wszystko wyjaśniły Coconnasowi.
Zacny kat świadczył swemu przyjacielowi największy usługę, jaką tylko kat mógł okazać szlachcicowi.
Nietylko go wybawiał od boleści, lecz i od wstydu wyznań; zamiast bowiem zabijania mu między nogi klinów z drzewa dębowego, zabijał on między nogi kliny z elastycznej skóry, których tylko wierzch był nałożony drzewem.
Nadto, dawało to Coconnasowi możność wstąpienia na szafot ze świeżemi siłami.
— O! szlachetny Cabochu — mówił do siebie Coconnas — bądź spokojny, bij, ja będę krzyczał, skoro rozkazujesz; a jeśli nie będziesz zadowolony, to trudno ci dogodzić.
Caboche, tymczasem, wstawił między deski klin, daleko grubszy niż pierwszy.
— Dalej — powiedział sędzia.
Na ten wyraz, Caboche tak silnie uderzył, jak gdyby chciał tem jednem uderzeniem rozwalić zamek Vinceński.
— Aj! aj! oj! oj!... — wrzasnął Coconnas rozmaitemi głosy. — Do tysiąca piorunów! strzeżcie się, bo mi pogruchoczecie kości!
— Aha!... — powiedział uśmiechając się sędzia — drugi już skutkuje. Mocno mnie też to dziwiło.
Coconnas odetchnął, jak miech kowalski.
— Cóż więc pan robiłeś w lesie?... — powtórzył sędzia.
— E! kroćset dyabłów! mówiłem już panu, że odpoczywałem w cieniu.
— Dalej — rzekł sędzia do kata.
— Przyznawaj się pan — szepnął Caboche do ucha piemontczykowi.
— Do czego?
— Do czego pan chcesz, bylebyś się przyznawał.
I uderzył po drugi raz z taką siłą jak i pierwszym razem.
Coconnas mało się nie udusił od krzyku.
— O! co pan chcesz wiedzieć?... — zawołał.
— Z czyjego rozkazu byłem w lesie?
— Tak, panie.
— Z rozkazu księcia d’Alençon.
— Pisz — rzekł sędzia.
— Jeśli ja popełniłem zbrodnię, zastawiając sieci na króla Nawarry — mówił dalej Coconnas — byłem tylko narzędziem i byłem posłuszny swemu naczelnikowi.
Pisarz zaczął pisać.
— A! doniosłaś na mię, blada mordo — mruczał niecierpliwy Coconnas. — Poczekajżeż!
I opowiedział odwiedziny Franciszka, oddane królowi Nawarry, schadzki jego z de Mouyem, historyę czerwonego płaszcza; opowiadanie to było przeplatane krzykami i jękami, gdyż uderzenia młota powtarzały się co chwila.
Nakoniec, dał tyle objaśnień dokładnych, prawdopodobnych, niezaprzeczonych, strasznych, a wszystkie przeciwko księciu d’Alençon; tak zręcznie udał, że jedynie gwałtowny ból wycisnął te wyznania; krzywił się, czerwienił, jęczał tak naturalnie i tak rozmaitemi sposobami, że sam sędzia gniewał się, iż musi zapisywać takie kompromitujące szczegóły o księciu Francuskim.
— A to mi człowiek, któremu jednego nie trzeba po dwa razy powtarzać — mówił do siebie Caboche.
— To dopiero zadał pracy pisarzowi. Jezu Chryste! cóźby to było, gdyby zamiast skórzanych, drewniane mu zabijano kliny! Uwolniono Coconnasa od dziesiątego klina, lecz i dziewięciu było dosyć, aby nogi jego pogruchotać na miazgę.
Sędzia dał poznać Coconnasowi, że ceni go ze względu na poczynione wyznania i wyszedł.
Coconnas został sam z Cabochem.
— No i cóż!... — zapytał tenże — jak się miewasz, mój panie szlachcicu?
— A! mój przyjacielu, mój kochany Caboche — powiedział Coconnas. — Bądź pewien, że za to, coś mi dopiero uczynił, będę ci wdzięczny całe życie.
— Masz pan słuszność, gdyż, gdyby dowiedziano się, com dla pana uczynił, jabym musiał zająć pańskie miejsce na tem łożu, a mnieby nie oszczędzano tak, jak ja pana oszczędzałem.
— Lecz zkądżeź ci przyszła do głowy taka myśl szczęśliwa?...
— Zkąd?... — odpowiedział Caboche, obwijając nogi Coconasa zakrwawioncm płótnem — wiedziałem, że pana uwięziono, że pana oddano pod sąd, i że królowa Katarzyna chciała twej śmierci; zgadłem, że wezmą pana na tortury, i oto wskutek tego przedsięwziąłem stosowne środki ostrożności.
— Nie zważając na niebezpieczeństwo, na jakieś się narażał?
— Panie — rzekł Caboche — jesteś jedyny szlachcic, coś mi podał rękę; ja mam pamięć i serce, choć jestem katem, a może też właśnie dlatego, że jestem katem, Zobaczysz pan jutro, jak zręcznie spełnię moją czynność.
— Jutro?... — zapytał Coconnas. — Bezwątpienia, jutro.
— Jaką czynność?
Caboche z podziwieniem spojrzał na Coconnasa.
— Jakto, jaką czynność? Czyż pan już zapomniałeś o wyroku?
— A! tak, prawda; zapomniałem — odrzekł Coconnas.
Coconnas nie zapomniał, lecz wcale o nim nie myślał.
On myślał o kaplicy, o ukrytym pod świętem przykryciem sztylecie, o Henriecie i o królowej, o drzwiach w zakrystyi i o dwóch koniach, czekających na brzegu lasu; on myślał o wolności, o jeździe na wolnem powietrzu, o bezpieczeństwie za granicami Francyi.
— Teraz — rzekł Caboche — trzeba pana zręcznie przenieść z łoża do lektyki. Nie zapominaj pan, że dla całego świata, nawet dla moich pomocników, masz pan zgruchotane nogi, i że za każdem poruszeniem musisz pan krzyczeć.
— Aj!... — krzyknął Coconnas, widząc zbliżających się dwóch pomocników, niosących lektykę.
— Nabierz pan trochę odwagi — rzekł Caboche — jeśli pan teraz krzyczysz, cóż będzie później.
— Mój kochany Cabochu — powiedział Coconnas — błagam cię, nie pozwalaj dotykać się mnie swoim szanownym służalcom; być może, że ich ręka nie tak jest lekką jak twoja.
— Postawcie lektykę obok łoża — rzekł mistrz Caboche.
Dwaj pomocnicy spełnili dany rozkaz.
Mistrz Caboche wziął Coconnasa na ręce jak dziecko, i położył go na nosze, lecz pomimo tych wszystkich ostrożności, Coconnas wydał dwa straszne krzyki.
W tej chwili ukazał się stróż z latarnią, i powiedział:
— Do kaplicy!..
Coconnas uścisnął rękę Cabochea, poczem pomocnicy kata ponieśli go do kaplicy.


Rozdział XI.
KAPLICA.

Ponury orszak w najgłębszem milczeniu przeszedł dwa zwodzone mosty wieży i wielkie podwórze zamku wiodące do kaplicy, na której oknach, blade światło barwiło sine postacie apostołów, w czerwone odzianych szaty.
Coconnas chciwie wciągał w siebie nocne powietrze, pomimo, że powietrze to zupełnie było przesiąkłe wilgocią od padającego deszczu.
Noc była bardzo ciemna, cieszył się zatem, że wszystkie okoliczności sprzyjają jego i towarzysza jego ucieczce.
Trzeba mu było uzbroić się całą siłą woli i rozsądku, aby nie zeskoczyć z noszów, skoro wniesiony do kaplicy, spostrzegł w odległości trzech kroków od ołtarza, leżącą postać w biały płaszcz odzianą.
Był to La Mole.
Dwaj żołnierze towarzyszący lektyce, zatrzymali się za drzwiami.
— Ponieważ uczyniono tę wielką łaskę, iż pozwolono nam przepędzić razem trochę czasu — rzekł Coconnas omdlałym głosem — zanieście mnie do mego przyjaciela.
Posługacze nie otrzymali przeciwnego rozkazu, spełnili więc prośbę Coconnasa.
La Mole był posępny i blady, a głowa jego oparta była o marmur ściany; czarne włosy, mokre od obfitego potu, nadającego jego twarzy matową bladość słoniowej kości — najeżywszy się na głowie, wydawały się skamieniałemi.
Na znak stróża, dwaj służalcy oddalili się aby wyszukać księdza, którego żądał Coconnas.
Był to znak umówiony.
Coconnas z trwogą śledził ich oczyma; lecz nietylko on jeden zwracał na nich spojrzenia.
Zaledwie zniknęli, gdy z za ołtarza wybiegły dwie kobiety i ze drżeniem radości zbliżyły się do miejsca, gdzie znajdowali się nasi przyjaciele.
Małgorzata rzuciła się ku La Molowi i porwała go w objęcia.
La Mole wydał straszny krzyk; krzyk ten był zupełnie podobny do tego, jaki Coconnas słyszał w więzieniu i na który o mało nie oszalał.
— Mój Boże! Co ci jest, La Molu? — spytała Małgorzata, cofając się ze strachu.
La Mole jęknął głęboko i podniósł do oczu ręce, jakby dlatego, ażeby nie widzieć Małgorzaty.
Milczenie to, ten gest, bardziej jeszcze niż krzyk La Mola, zatrwożyły Małgorzatę.
— O! — zawołała — co to jest? cały jesteś we krwi.
Coconnas, który już się rzucił do ołtarza i trzymał w jednej ręce sztylet, a drugą obejmował Henrietę, odwrócił się.
— Podnieś-że się — powiedziała Małgorzata — błagam cię! widzisz, że już chwila nadeszła.
Smutny uśmiech przebiegł blade usta La Mola, zdawało się, iż już nie powinien się uśmiechać.
— Kochana królowo! — rzekł biedny młodzieniec — nie liczyłaś na Katarzynę, to jest na zbrodnię. Byłem wzięty na tortury, kości moje są pokruszone, a całe ciało jest tylko jedną raną; poruszenie zaś, które w tej chwili robię, żeby pocałować twe czoło, sprawia mi[2] boleści gorsze niż śmierć.
I w rzeczy samej, La Mole z trudnością i bledniejąc, dotknął swemi usty czoła królowej.
— Na tortury! — zawołał Coconnas — lecz ja także byłem wzięty na tortury. A więc kat nie zrobił dla ciebie tego, co zrobił dla mnie?
I Coconnas wszystko opowiedział.
— A! rozumiem — rzekł La Mole — ty podałeś mu rękę, kiedyś my go odwiedzali; ja zapomniałem, że wszyscy ludzie są braćmi; ja nim pogardziłem. Bóg ukarał mię za moją dumę; wdzięczność składam Bogu!
I La Mole złożył ręce.
Coconas i obie kobiety zamienili z sobą spojrzenie niewypowiedzianej trwogi.
— Prędzej, prędzej! — powiedział dozorca podsłuchujący dotychczas u drzwi — nie trać pan czasu, kochany panie de Coconnas; daj mi pan uderzenie, tylko jak przynależy na uczciwego szlachcica. Oni wkrótce przyjdą.
Małgorzata uklękła obok La Mola, podobna do figury z marmuru, pochylonej nad grobem obok wyobrażenia tego, którego ten grób w sobie mieści.
— No, śmielej, mój przyjacielu! — powiedział Coconnas — jestem silny, uniosę cię, posadzę na twego konia, nawet cię będę trzymał przed sobą, jeśli nie możesz utrzymać się na siodle; lecz śpieszmy się. Czy słyszysz co on mówi: że idzie tu o życie lub śmierć.[3]
La Mole zrobił nadludzkie usiłowanie.
— Prawda — rzekł — idzie tu o twe życie.
I spróbował podnieść się.
Annibal wziął go pod rękę i postawił na nogi.
La Mole głucho tylko jęczał; lecz w chwili, gdy Coconnas puścił go i poszedł do stróża, i gdy La Mole pozostał tylko w rękach kobiet — nogi jego się zgięły i pomimo starań płaczącej Małgorzaty, padł, a rozdzierający krzyk, którego nikt nie mógł wstrzymać, odbił się w kaplicy posępnem echem, długi czas rozlegającem się po sklepieniach.
— Widzisz — rzekł La Mole z wyrazem rozpaczy — widzisz, moja królowo! Zostawcie mnie więc, pożegnajmy się po raz ostatni. Nic nie wyznałem, Małgorzato; twoja tajemnica pozostała osłoniona moją miłością i umrze ze mną. Zegnam cię, królowo, żegnam...
Małgorzata, sama prawie bez życia, objęła rękoma tę zachwycającą głowę i wycisnęła na niej prawdziwie religijny pocałunek.
— A ty, Annibalu — powiedział La Mole — ty, coś uniknął mąk, jeszcze jesteś młody i możesz żyć; uciekaj, mój przyjacielu, pociesz mnie swoją wolnością.
— Czas uchodzi — krzyknął dozorca — śpieszcie się!
Henrieta zlekka spróbowała uprowadzić z sobą Annibala, gdy tymczasem Małgorzata, klęcząc przed La Molem, z rozrzuconym włosem, z oczyma zalanemi łzami, podobna była do Magdaleny.
— Uciekaj, n&nibalu, uciekaj; — powiedział La Mole — nie darz naszych nieprzyjaciół radosnym widokiem śmierci dwóch niewinnych.
Coconnas łagodnie odepchnął Henrietę, ciągnącą go ku drzwiom, i rzekł:
— Przedewszystkiem oddaj pani pięćset talarów, któreśmy obiecali temu człowiekowi.
— Oto są — powiedziała Henrieta.
Potem, zwracając się do La Mola i smutnie potrząsając głową, dodał:
— Co się tyczy ciebie, dobry La Molu, znieważasz mnie, myśląc chociaż na chwilę, że cię mogę opuścić. Czyż nie poprzysiągłem żyć i umierać z tobą? lecz ty tak cierpisz, mój przyjacielu, że ci przebaczam.
I odważnie położył się obok swego przyjaciela, pochyliwszy na niego głowę.
Potem czule, czule, jak gdyby matka dziecię swoje, przyciągnął do siebie głowę przyjaciela, która, ześliznąwszy się po murze, opadła na jego piersi.
Małgorzata była posępna.
Podniosła sztylet, który upuścił Coconnas.
— O! moja królowo — zawołał La Mole, pojmując jej myśl i wyciągając ku niej ręce. — O! moja, królowo, nie zapominaj, iż umieram, żeby zgasić najmniejszą iskrę podejrzenia o naszej miłości.
— Lecz cóż ja mogę uczynić dla ciebie? zawołała w rozpaczy Małgorzata.
— Czyż nie mogę umrzeć razem z tobą?
— Ty — odpowiedział La Mole — możesz uczynić, żeby śmierć była mi słodką. Spotkam się z nią z uśmiechniętą twarzą.
Małgorzata zbliżyła się do niego, składając ręce, jakby prosząc żeby mówił.
— Czy pamiętasz ten wieczór, Małgorzato, kiedy, w zamian życia tobie wtedy ofiarowanego, które i dziś ci ofiaruję, uczyniłaś świętą obietnicę?...
Małgorzata zadrżała.
— A! pamiętasz to — rzekł La Mole — gdyż drgnęłaś.
— Tak, tak, przypominam sobie — odpowiedziała Małgorzata — i na mą duszę, mój Hyacyncie, spełnię obietnicę!
Małgorzata wyciągnęła rękę do ołtarza, jak by po drugi raz biorąc Boga na świadka swojej przysięgi.
Oblicze La Mola rozjaśniło się, jak gdyby rozwarło się sklepienie kaplicy i niebiański nań zstąpił promień.
— Już idą, idą! — powiedział dozorca.
Małgorzata krzyknęła i rzuciła się ku La Molowi; lecz obawa zwiększenia jego cierpień, zatrzymała ją przed nim drżącą.
Henrieta dotknęła usty czoła Coconnasa, i rzekła do niego:
— Rozumiem cię, mój Annibalu, i szczycę się tobą. Wiem, że bohaterstwo wiedzie cię na śmierć; lecz kocham cię za to bohaterstwo. Oświadczam w obliczu Boga, że zawsze cię kochać będę nadewszystko, i co Małgorzata przysięgła uczynić dla La Mola, to przysięgam uczynić dla ciebie.
I wyciągnęła rękę do Małgorzaty.
— Dobrze, dobrze! dziękuję — powiedział Coconnas.
— Nim jednak rozłączemy się, moja królowo — rzekł La Mole — zrób mi ostatnią łaskę; daj mi co od siebie na pamiątkę, abym ją, mógł pocałować, wstępując na rusztowanie.
— A! prawda!.. — zawołała Małgorzata! — Poczekaj!..
Zdjęła z szyi relikwię, oprawioną w złoto i zawieszoną na złotym łańcuszku.
— Oto święta relikwia, którą noszę od dzieciństwa — powiedziała. — Matka moja zawiesiła mi ją na szyi, kiedy byłam dzieckiem i gdy mię jeszcze kochała. Podarunek ten pochodzi od naszego wuja papieża Klemensa, nigdy go nie zdejmowałam. Weź ją.
La Mole wziął i chciwie pocałował.
— Otwierają drzwi — rzekł dozorca. — Uciekajcie, panie!... uciekajcie!..
Obie kobiety rzuciły się za ołtarz i zniknęły.
W tej chwili wszedł ksiądz.


Rozdział XII.
PLAC SAINT-JEAN-EN-GRÈVE.

Była godzina siódma rano.
Tłumy ludu kipiały na placach, ulicach i bulwarach.
O szóstej zrana, tenże sam wózek, w którym kiedyś odwieziono dwóch naszych przyjaciół do Luwru po pojedynku, teraz wyjechał z zamku Vincennes, i powoli posuwał się ulicą Ś-go Antoniego. Ściśnięci widzowie wydawali się posągami, z nieruchomym wzrokiem i skamieniałemi usty.
Tego dnia królowa-matka raczyła paryżan krwawym widowiskiem...
W wózku, który wyjechał z zamku Vincennes, leżało na słomie dwóch młodzieńców, z gołemi głowami, ubranych całkiem czarno.
Coconnas trzymał na kolanach głowę La Mola, głowa ta wystawała nad burtę wózka; oczy jej ciągle błądziły w przestrzeni.
Tłum, chcąc zajrzeć do samego wnętrza wózka, pchał się, podnosił na palcach, właził na słupki, wdrapywał na ściany i, zdawało się, że zupełnie był zadowolony, rozpatrzywszy wszystkie części ciała, gotowe przejść od cierpienia do bezwładności.
Mówiono, że La Mole umierał, nie przyznawszy się do żadnej z zarzuconych mu zbrodni i że Coconnas, nie wytrzymawszy tortur, wyznał wszystko.
Ze wszystkich stron krzyczano:
— Patrzcie!... Oto ten rudy przyznał się do wszystkiego. Tchórz!... On to winien, że i jego towarzysz został na śmierć skazany. Ten drugi, to zuch! zaparł się wszystkiego.
Młodzieńcy słyszeli dobrze pochwały i nagany pospólstwa.
La Mole ściskał rękę przyjaciela, na twarzy zaś Coconnasa malowała się głęboka pogarda.
Patrzał z wysokości pogrzebowego wózka na tłumy, jak gdyby z tryumfalnego wozu.
Nieszczęście dokonało swego dzieła: uszła chetniło twarz piemontczyka, jak śmierć gotowa była uświęcić jego duszę.
— Czy prędko przyjedziemy na miejsce? — zapytał La Mole. — Jakoś mi źle, zapewne zemdleję.
— Czekaj, mój przyjacielu. Zaraz przejedziemy obok ulic Tizon i Cloche-Percée; patrzaj! patrzaj!
— O! unieś mnie cokolwiek, pozwól mi jeszcze raz spojrzeć na ten dom naszego szczęścia! Coconnas wyciągnął rękę i dotknął się ramienia kata, który siedział na przodzie i kierował koniem.
— Bądź łaskaw — powiedział doń Coconnas — zatrzymaj się cokolwiek przed ulicą Tizon.
Caboche kiwnął głową na znak zgody i przystanął przed ulicą Tizon.
La Mole, przy pomocy piemontczyka, podniósł się z wielkiem wysileniem i spojrzał ze łzami w oczach na cichy jak grób domek.
Westchnienie wyrwało mu się z piersi i wyszeptał stłumionym głosem:
— Zegnam was! żegnam, młodości, miłości i życie!
I głowa opadła mu na piersi.
— Bądź mężnym — rzekł Coconnas — być może, że to wszystko znajdziemy znowu w górze.
— Czy tak myślisz?
— Tak jest. Przynajmniej upewniał mnie o tem kapłan, a nadewszystko sam mam tę słodka nadzieję. A! nie zemdlej czasem; ta podła tłuszcza będzie się z nas wyśmiewała.
Caboche usłyszał ostatnie słowa piemontczyka, zaciął konia i podał Coconnasowi, tak iż tego nikt nie spostrzegł, gąbkę umoczoną w tak silnym spirytusie, że La Mole natarłszy nią sobie skronie, natychmiast przyszedł do siebie.
— A! — wyjąkał La Mole — ożyłem.
Mówiąc to, pocałował relikwię, wiszącą u szyi na złotym łańcuszku.
Skoro przybyli na róg bulwarku i skręcili obok prześlicznego budynku, wystawionego przez Henryka II-go, ukazało się w oddaleniu rusztowanie, z gołą, zakrwawioną platformą.
Platforma ta górowała nad wszystkiemi głowami.
— Mój przyjacielu — powiedział La Mole — ja chciałbym umrzeć pierwszy.
Coconnas znowu uderzył kata po ramieniu.
— Czego żądasz, panie hrabio? — zapytał kat.
— Czy chcesz mi wyświadczyć usługę, którą już zresztą kiedyś przyobiecałeś mi wykonać.
— I owszem.
— Otóż widzisz, mój przyjaciel cierpiał więcej aniżeli ja i dlatego ma mniej sił.
— Cóż ztąd?
— Otóż mówi on, żeby mu było przykro patrzeć na moję śmierć. A wówczas, jeżeli umrę pierwszy, któżby go wprowadził na rusztowanie?
— Dobrze, dobrze — odpowiedział Caboche, ocierając łzy pięścią — bądź pan spokojny; uczynię wszystko, co tylko będzie można.
— I jednem cięciem, nieprawdaż? — szepnął piemontczyk.
— Jednem.
— To dobrze... jeżeli będzie potrzeba dwóch cięć, to lepiej zachowaj je dla mnie.
Wózek zatrzymał się; już przybyli pod rusztowanie.
Coconnas włożył czapkę na głowę.
Łoskot, podobny do uderzających fal morskich o brzegi skaliste, doszedł do uszu La Mola.
Chciał wstać, lecz siły go zawiodły.
Coconnas i Caboche musieli go wziąć pod ręce.
Plac był jakby wybrukowany głowami; stopnie ratusza służyły ludowi za amfiteatr.
Ze wszystkich okien wychylały się piramidy głów, których spojrzenia zdawały się błyszczeć.
Gdy piękny młodzieniec, nie mogący stać na swych zdruzgotanych nogach, zrobił straszne wysilenie, aby sam mógł wejść na rusztowanie, tłum zahuczał.
Kobiece jęki połączyły się z krzykami mężczyzn.
— To był jeden z pierwszych elegantów przy dworze — mówił mężczyźni — nie tutaj powinien on umierać, lecz w Pre-aux-Clercs[4].
— Jaki on piękny! jaki blady! — mówiły kobiety — to ten, który nic nie odpowiedział sędziemu.
— Przyjacielu — powiedział La Mole — nie mogę się utrzymać, podnieś mnie!
— Zaczekaj — odpowiedział Coconnas.
Piemontczyk dał katowi znak, na który się tenże oddalił; potem, nieco schyliwszy się, wziął La Mola w objęcia, jakby dziecię, śmiało i szybko wszedł po schodach ze swym ciężarem na rusztowanie i spuścił La Mola na pokład, przy dzikich okrzykach i oklaskach ludu.
Coconnas zdjął czapkę i ukłonił się.
Potem rzucił czapkę na rusztowanie.
— Spójrz dokoła — powiedział La Mole — czy ich gdzie nie spostrzegasz?
Coconnas zwolna spojrzał po całym placu; przybywszy do pewnego punktu, zatrzymał się nagle i, nie spuszczając z oczu tego punktu, wyciągnął rękę ku przyjacielowi.
— Patrz — powiedział: — w oknie tej wieżyczki.
I wskazał drugą ręką La Molowi mały budynek, istniejący jeszcze do dnia dzisiejszego na rogu ulic La Vannerie i Mouton.
Dwie kobiety, ubrane czarno, stały w oknie, cokolwiek cofnięte wewnątrz pokoju, podtrzymując się nawzajem.
— A! — zawołał La Mole — obawiałem się tylko tego, obawiałem się umrzeć, nie ujrzawszy już jej ani razu. Teraz widziałem ją!...
La Mole, utkwiwszy błyszczący wzrok w małe okienko, zaczął okrywać relikwię gorąccmi pocałunkami.
Coconnas skłonił się dwom damom, tak jaki by się z niemi spotkał w salonie.
W odpowiedzi na te pozdrowienia, odpowiedziały powiewania chustek, zwilżonych łzami.
Caboche zbliżył się do Coconnasa i spojrzał nań znacząco.
— Tak, tak — odpowiedział piemontczyk.
Następnie, zwracając się do La Mola, dodał:
— Uściśnij mnie, przyjacielu, i umrzej. Dla ciebie śmierć nie jest tak straszną; jesteś odważnym.
— A! — wyszeptał La Mole — niewielka rzecz dla mnie umrzeć z odwagą; przecież wiesz, jak cierpię!
Kapłan zbliżył się i podał La Molowi krucyfiks.
La Mole z uśmiechem wskazał mu palcem swoję relikwię.
— Wszystko jedno — powiedział kapłan — proś o pomoc Tego, co cierpiał również jak i ty.
La Mole ucałował krucyfiks.
— Spiesz się! śpiesz się! przyjacielu — zawołał Coconnas — patrząc na ciebie, sam słabnę.
— Czy możesz pan trzymać głowę prosto? — zapytał Caboche, zamierzając się mieczem na klęczącego La Mola.
— Spodziewam się, że będę mógł.
— A więc wszystko pójdzie dobrze.
— Lecz nie zapomnisz o tem, o co cię prosiłem? Ta relikwia otworzy ci wszystkie drzwi.
— Bądź pan spokojny. Lecz czy nie mógłbyś pan trochę prościej trzymać głowy?
La Mole wyprostował szyję, a zwróciwszy wzrok na wieżyczkę, wyszeptał:
— Bądź zdrowa, Małgorzato! bądź szczę...
Nie dokończył; miecz błysnął, przeciął powietrze jak błyskawica, i piękna głowa La Mola potoczyła się do nóg Coconnasa.
Tułów zwolna upadł na pokład.
Tysiące głosów wykrzyknęło jednocześnie.
Piemontczykowi zdawało się, że odróżnił jeden głos kobiecy, bardziej przenikliwy od innych.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — powiedział Coconnas, już po trzeci raz ściskając rękę kata.
— Mój synu — rzekł kapłan do Coconnasa — czy nie masz czasem z czego zwierzyć się Bogu?...
— Na honor!.. nie, mój ojcze — odpowiedział piemontczyk — wszystko, co tylko miałem do powiedzenia, powiedziałem ci już wczoraj.
Następnie, zwrócił się jeszcze raz do mistrza Caboche, i rzekł:
— Kacie, mój ostatni przyjacielu, wyświadcz mi jeszcze jednę łaskę!...
I Coconnas zanim ukląkł, spojrzał na tłumy tak łagodnie i z taką spokojnością, że szmer uwielbienia jeszcze raz pogłaskał jego ucho i uśmiech dumy na usta wywołał.
Następnie, przycisnąwszy głowę przyjaciela do swych piersi, pocałował ją w sine usta, rzucił ostatnie spojrzenie na wieżyczkę, ukląkł, a trzymając w rękach tę ukochaną głowę, zawołał:
— Kacie!... pełń swoję powinność.
Zaledwie zdążył wymówić te słowa, a już głowa spadła.
Caboche zadrżał.
— Już też czas było skończyć — wyjąkał — nieszczęśliwy!...
Kat z trudnością wyjął ze skostniałych palców La Mola relikwiję, zawieszoną na złotym łańcuszku, potem zarzucił wielki płaszcz na trupy dwóch przyjaciół, które na tym samym wózku miały być odwiezione do jego domu.
Widowisko się skończyło.
Tłumy się rozeszły.


Rozdział XIII.
WIEŻA PILORI.

Noc zapadła nad miastem, jeszcze nieuspokojonem po egzekucyi, której szczegóły przechodziły z ust do ust, zasmucając w każdym domu wesołą godzinę posiłku rodzinnego grona.
Miasto było milczące, ponure i smutne, przeciwnie zaś Luwr był wesoły, huczący i oświetlony.
W zamku była uczta.
Uczta, dana na rozkaz Karola JX-go, który w jednymże czasie, na rano oznaczył egzekucyę, a na wieczór bal.
Królowa Nawarry jeszcze w przeddzień otrzymała rozkaz, ażeby nań przybyła.
Małgorzata, mając nadzieję, że La Mole i Coconnas uratują się w nocy ucieczką,, do której, było wszystko przygotowane, odpowiedziała bratu że zadosyć uczyni jego życzeniu.
Lecz straciwszy ostatnią nadzieję po scenie zaszłej w kaplicy, widząc egzekucyę, postanowiła nie słuchać ani proźb, ani gróźb i nie pokazywać się na wesołym balu w Luwrze tego samego dnia, w którym na placu Saint-Jean-en-Grève odbyła się tak smutna scena.
Tego też dnia, Karol znowu dał nowy dowód swej niezłomnej woli, która może w nikim nie dochodziła do tego stopnia; przeleżawszy dwa tygodnie, słaby, prawie konający, blady jak trup, o godzinie piątej wstał z łóżka i ubrał się w najkosztowniejsze suknie.
Wprawdzie, podczas ubierania, król trzy razy zemdlał.
O godzinie ósmej zapytał co robi siostra.
Nikt nie odpowiedział: królowa Nawarry, powróciwszy do siebie o jedenastej rano, zamknęła się w pokoju i nie kazała nikogo wpuszczać.
Lecz dla Karola zamkniętych drzwi nie było.
Król, wsparłszy się na ręku kapitana de Nancey, zawlókł się do pokoju Małgorzaty i nagle, tajemnemi drzwiczkami, wszedł do siostry.
Karol przygotował się do ujrzenia smutnej sceny, lecz rzeczywistość przewyższyła jego oczekiwania.
Małgorzata, na wpół martwa, leżała w wielkim fotelu z ukrytą w poduszkach głową; nie płakała ona, nie modliła się, lecz jęczała, jak gdyby była konającą.
W drugim kącie pokoju, księżna de Nevers, ta kobieta nieustraszona, leżała bez zmysłów na dywanie.
Powróciwszy z placu Saint-Jean-en-Grève, również jak Małgorzata, utraciła siły.
Biedna Gillonna biegała od jednej do drugiej, nie śmiejąc powiedzieć ani słowa na ich pocieszenie.
Podczas przesileń, jakie zwykle następują po wielkich wzruszeniach, człowiek lubuje się w boleści okrutnej i uważa za nieprzyjaciela każdego, co go chce pocieszyć.
Karol otworzył drzwi, pozostawiwszy kapitana w korytarzu; wszedł blady i drżący.
Nikt go nie spostrzegł.
Wkrótce jednak Gillonna, klęcząca nad Henrietą, podniosła się i z przestrachem spojrzała na króla.
Król dał jej znak ręką, i Gillonna, ukłoniwszy się, wyszła.
Wtedy Karol zbliżył się do siostry, milcząc patrzał na nią chwil kilka, a przybrawszy ton głosu jak najprzyjemniejszy, powiedział:
— Margot! moja siostro!
Małgorzata zadrżała i zerwała się.
— A! to Wasza królewska mość.
— Odwagi, moja siostro! Małgorzata wzniosła oczy ku niebu.
— Wiem wszystko — powiedział Karol — lecz wysłuchaj mnie...
Królowa Nawarry dała znak, że słucha.
— Obiecałaś mi, że przyjdziesz na bal — rzekł król.
— Ja!... — wykrzyknęła Małgorzata.
— Tak jest, i wskutek danej przez ciebie obietnicy, wszyscy czekają; jeżeli nie przyjdziesz, dziwić się będą...
— Daruj mi, bracie; przecież widzisz, żem słaba.
— Sprobój!
Małgorzata jakby przez chwilę przywoływała, odwagi; lecz potem nagle opuściła znowu głowę na poduszki.
— Nie... nie... nie pójdę — powiedziała.
Karol wziął ją za rękę i usiadł obok na krześle.
— Margot! ty straciłaś przyjaciela — przemówił — wiem o tem; lecz ja, czyliż nie straciłem wszystkich przyjaciół? i jeszcze co większa, czyliż nie straciłem matki? Ty zawsze możesz płakać, jak i teraz płaczesz; ja, w największych zmartwieniach, zawsze i zawsze śmiać się musiałem; ty cierpisz, lecz spójrz na mnie; ja umieram... Bądź więc odważną, Margot! Proszę cię oto w imieniu naszej chwały! Dobra sława naszego domu — to nasz krzyż; nieśmy go więc, a jeżelibyśmy przypadkiem potknęli się na drodze — wstaniemy i pójdziemy dalej.
— O! mój Boże! mój Boże!... — zawołała Małgorzata.
— Tak — mówił dalej Karol, odgadując myśl siostry — tak; ta ofiara, siostro, jest straszną; lecz każdy musi poświęcić albo swój honor, albo życie. Czyż myślisz, że ja, w dwudziestym piątym roku życia zasiadając na najpiękniejszym tronie w świecie, umieram z ochotą? Spójrz na mnie... moje oczy, cera twarzy, blade usta... wszystko mówi, że już konam; lecz ten uśmiech... czyż nie zmusza innych do myślenia, że jeszcze żyć mam nadzieję? A jednak za tydzień, za dwa tygodnie, a najdalej za miesiąc, będziesz opłakiwała brata, tak jak dzisiaj opłakujesz przyjaciela.
— Bracie! nie mów tego! — zawołała Małgorzata, obejmując go rękoma.
— Kochana Margot, ubieraj się już — powiedział król — spędź tę bladość z twarzy i przyjdź na bal. Rozkazałem ci przynieść nowe brylanty i nowe stroje, godne twej piękności.
— Brylanty! suknie! Co mi teraz po nich?
— Życie jeszcze długie — odrzekł Karol, uśmiechając się — przynajmniej twoje....
— O! nie, nie!...
— Siostro, pamiętaj tylko o tem: bardzo często nie można lepiej uczcić pamiątki nieboszczyka, jak tając w sercu rozpacz.
— Dobrze — powiedziała drżąca Małgorzata — przyjdę.
Łza ukrywana, błysnęła na powiece Karola.
Pocałował siostrę w czoło, zatrzymał się chwilę przed Henrietą, która nic nie widziała i nie słyszała i rzekł:
— Biedna!
Potem wyszedł.
Wkrótce po wyjściu króla, kilku paziów weszło z pudelkami i koszykami.
Małgorzata dała znak, żeby wszystko położyli na podłodze.
Paziowie wykonali rozkaz i wyszli. Pozostała tylko Gillonna.
— Przygotuj dla mnie stroje — rzekła Małgorzata.
Gillonna z zadziwieniem spojrzała na panią.
— Tak — powtórzyła Małgorzata głosem, w którym się przebijała gorycz.
— Tak, ja się ubiorę, pójdę na bal... na mnie czekają.
— A księżna? — zapytała Gillonna.
— A! ona szczęśliwa; ona może pozostać tutaj, może płakać, może cierpieć. Lecz ona nie jest córką króla, siostrą króla, żoną króla. Ona nie jest królową,... Gillonno pomóż mi się ubrać.
Gillonna była posłuszną.
Drogie kamienie były prześliczne; suknie wspaniałe.
Nigdy Małgorzata nie była tak piękną.
Przejrzała się w lustrze.
— Brat ma słuszność — pomyślała — człowiek jest stworzeniem, godnem litości.
W tej chwili weszła Gillonna.
— Jakiś człowiek pyta się o panią — powiedziała Gillonna.
— O mnie?
— Tak jest.
— Kto taki?
— Nie wiem, lecz jego wejrzenie jest straszne; zobaczywszy go, zadrżałam.
— Zapytaj, jak się nazywa — rzekła Małgorzata bledniejąc.
Gillonna wyszła i wkrótce powróciła.
— Nieznajomy nie chce powiedzieć swego nazwiska, lecz kazał to oddać Waszej królewskiej mości.
Gillonna podała relikwię, którą, w przed dzień tego dnia. Małgorzata dała La Molowi.
— Wprowadź go! wprowadź! — zawołała Małgorzata.
Królowa zbladła jeszcze bardziej.
Ciężkie kroki dały się słyszeć i wkrótce nieznajomy stanął we drzwiach.
— To ty....? — zapytała Małgorzata.
— Tak, jestem ten, któregoś Wasza królewska mość spotkała kiedyś w Montfaucon; ja to odwiozłem w swoim wózku dwóch ranionych panów.
— A! tak, tak, poznaję cię; jesteś Caboche.
— Kat okręgu paryskiego, Wasza królewska mość.
Ze wszystkiego, co mówiono już przeszło od kwadransa, Henrieta te pierwsze słowa usłyszała.
Odjęła ręce od białej twarzy, podniosła się cokolwiek i patrzała na kata zielonawemi, dziko błyszczącemi oczyma.
— I ty przyszedłeś?... — zapytała Małgorzata drżąca.
— Przypomnieć ci pani obietnicę, daną przez ciebie młodszemu, temu samemu, który ci kazał zwrócić tę relikwię. Czy pani sobie przypominasz?
— Tak, tak! — zawołała królowa —. nikt nie jest w stanie lepiej uczcić pamiątki wspaniałomyślnego człowieka; lecz gdzież „ona” jest?
— Jest u mnie razem z ciałom.
— U ciebie? I dlaczegóż jej nie przyniosłeś?
— Mogliby mnie zatrzymać u bramy Luwru; mogliby mnie zapytać, co niosę pod płaszczem; a cóżby powiedzieli, gdyby zobaczyli głowę?
— Dobrze! niech będzie u ciebie; jutro przyjdę po nią.
— Jutro! Lecz jutro, pani, może być już zapóźno.
— Dla czego?
— Ponieważ królowa-matka rozkazała odłożyć dla siebie dwie głowy pierwszych skazanych; głowy te mają jej posłużyć do jakichciś kabalistycznych doświadczeń.
— O świętokradztwo! Ich głowy! Henrieto! — zawołała królowa, przybiegając do księżnej, która się nagle zerwała.
— Henrieto! czy słyszałaś, co on mówił?
— Słyszałam. I cóż zrobimy?
— Idźmy z nim.
Małgorzata zarzuciła na nagie plecy aksamitną mantylę.
— Chodźmy, chodźmy! — zawołała. — Jeszcze raz ich zobaczymy.
Małgorzata rozkazała pozamykać wszystkie drzwi, lektykę podać do tajemnych drzwiczek, i, wziąwszy Henrietę pod rękę, zeszła na dół, dając znak katowi, ażeby się udał za niemi.
Na dole przy drzwiach czekała już lektyka; przy bramie Luwru stał pomocnik kata z latarnią w ręku.
Lektykarze Małgorzaty byli to ludzie wierni, głusi i niemi, można się było na nich zdać zupełnie.
Caboche, jego pomocnik z latarnią i lektyka za niemi, po dziesięciu minutach drogi zatrzymali się.
Kat otworzył drzwi; pomocnik jego wszedł naprzód.
Małgorzata wysiadła i pomogła wysiąść Henriecie.
Nerwowy organizm królowej, pośród dręczącego ją smutku, okazał się silniejszym.
Wieża Pilori wzniosła się przed niemi, jak ponury, pokrzywiony olbrzym.
Z dwóch otworów wieży biło silne światło.
Sługa powrócił do drzwi z latarnią.
— Wasza królewska mość możesz wejść — powiedział Caboche — w wieży wszyscy śpią.
W tejże chwili ogień na wierzchołku wieży zgasł.
Kobiety przycisnęły się nawzajem do siebie, ze strachem przestąpiły maleńkie drzwiczki i wstąpiły na wilgotną kamienną posadzkę.
W głębi krzywego korytarza ujrzały światełko, udały się więc w jego kierunku, postępując za strasznym gospodarzem.
Skoro weszły, drzwi zamknęły się za niemi.
Caboche, z pochodnią w ręku, wprowadził je do nizkiej zakopconej izby.
Na środku stał stół z trzema nakryciami, zapewne dla kata, jego żony i pierwszego pomocnika.
Na najwidoczniejszem miejscu ściany wisiał wielki pargamin, opatrzony królewską pieczęcią.
Był to patent na kata.
W kącie stał ogromny miecz z długą rękojeścią.
Był to miecz sprawiedliwości.
Gdzie niegdzie wisiały obrazy świętych męczenników, męczonych na różne sposoby.
Tutaj Caboche ukłonił się.
— Daruj mi, Wasza królewska mość, iż ośmieliłem się przyprowadzić ją z Luwru tutaj do mnie. Lecz taka była jego ostatnia wola, musiałem...
— Dobrześ zrobił — przerwała Małgorzata — i oto nagroda za twoję gorliwośCabć.

oche ze smutkiem spojrzał na kiesę złotą, którą Małgorzata na stół rzuciła.
— Złoto i wiecznie złoto! — wyszeptał. — A! niestety! dlaczegóż za cenę złota nie mogłem wykupić krwi, którą dzisiaj przelać musiałem!...
— Słuchaj! — rzekła Małgorzata, oglądając się dokoła — mamyż jeszcze iść dalej? Nie widzę...
— Wasza królewska mość, są one tutaj! Lecz jestto smutny widok.... mogę panią od niego uwolnić; przyniosę ją zawiniętą...
Małgorzata zamieniła spojrzenie z Henrietą.
— Nie, nie! — zawołała wyczytawszy w oczach Henriety tę żsamą myśl — nie, wskaż nam drogę a udamy się za tobą.
Caboche wziął do ręki pochodnię, i otworzył małe dębowe drzwiczki, prowadzące do piwnicy.
W tej chwili przeciąg powietrza, miotając światłem pochodni, przyniósł nieprzyjemny odór krwi i zgnilizny.
Henrieta, blada jak alabastrowa statua, wsparła się na ręku przyjaciółki, która szła odważniej; lecz na pierwszym stopniu zatrzęsła się.
— Nie, nie mogę! — wyszeptała.
— Kto kocha szczerze — uczyniła uwagę Henrieta — ten kocha i trupa swego kochanka.
Straszną i wzruszającą była ta scena, gdy dwie piękno, w kwiecie wieku i wspaniale ubrane kobiety, schyliły się, idąc pod wilgotnem sklepianiem. Słabsza z nich wspierała się na ręku silniejszej, a silniejsza na ręku kata.
Nareszcie stanęły na ostatnim-stopniu.
W głębi piwniczki leżały dwa trupy, owinięte wielkim czarnym płaszczem.
Caboche uniósł kraj płaszcza, wzniósł pochodnię i powiedział:
— Patrz, Wasza królewska mość!
Zdawało się, jak gdyby ci dwaj młodzieńcy w czarnem odzieniu spali obok siebie w strasznej symetryi śmierci.
Głowy przyłożone do korpusów, zdawały się być tylko odłączonemi od tułowi czerwonemi kresami.
Śmierć nie rozerwała ich rąk; czy przypadkiem, czy też dzięki poczuciu kata, prawa ręka La Mola spoczywała w lewej Coconnasa.
Zdawało się, że pod powiekami La Mola, spojrzenie promieniało miłością.
Jak gdyby pogarda malowała się na twarzy Coconnasa.
Małgorzata uklękła i rękami, połyskującemi od drogich kamieni, uniosła głowę, którą tak gorąco kochała.
Księżna, przyciśnięta do muru, nie mogła spuścić oczu z bladej twarzy, na której tak często szukała radości i miłości.
— La Molu! kochany La Molu! — mówiła Małgorzata.
— Annibalu! Annibalu! — zawołała księżna — piękny, dumny i mężny kochanku, już mi nie odpowiadasz!...
I łzy gradem posypały się jej z oczu.
Ta kobieta, tak płocha w szczęściu, sięgająca w sceptycyzmie do ostatnich krańców, a w namiętności aż do okrucieństwa — kobieta ta, nigdy nie myślała o śmierci...
Małgorzata dała jej przykład.
Włożyła głowę La Mola w worek wyszyty perłami i uperfumowany najlepszemi pachnidłami; głowa powinna była zachować swoje kształty, gdyż worek był nabalsamowany.
Henrieta także owinęła głowę Coconnasa w róg swojej mantyli.
Kobiety jeszcze raz spojrzały na trupy, które miały pozostać u kata, i wyszły.
— Wasza królewska mość niech się nie obawia — powiedział kat, pojąwszy to spojrzenie królowej. — Przysięgam, że ich rozkażę pochować, jak się należy.
— A za to, każesz odprawiać msze za ich duszę — powiedziała Henrieta, zrywając z szyi rubinowe kolie i dając je katowi.
Przyjaciółki powróciły do Luwru.
Królowa wysiadła z lektyki, weszła do swoich apartamentów, złożyła smutny ciężar w gabinecie, który od tej chwili zamienił się w kaplicę, rozkazała Henriecie pilnować pokojów, i bledsza, a jednak piękniejsza niż zwykle, weszła o godzinie dziesiątej na balową salę, w której przed dwoma i pół laty zaczęła się nasza powieść.
Oczy wszystkich zwróciły się na nią.
Małgorzata z uśmiechem spoglądała na tłumy.
Karol IX-ty spostrzegłszy ją, przecisnął się przez strojne tłumy, i powiedział głośno:
— Dziękuję ci, siostro!..
Potem dodał cicho:
— Strzeż się!.. na ręku masz krwawą plamę.
— Nic nie szkodzi, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata — byleby tylko na ustach był uśmiech.


Rozdział XIV.
KRWAWY POT.

W kilka dni po strasznej scenie na placu Grève, to jest dnia trzydziestego Maja 1574 ro« ku, dwór przeniósł się do Vincennes.
Pewnego dnia rano w pokoju króla dał się słyszeć wielki hałas.
Podczas balu, danego w sam dzień śmierci La Mola i Coconnasa, król zasłabł mocniej, i doktorzy radzili mu wyjechać za miasto, ażeby odetchnął świeżem powietrzem.
Było to o godzinie ósmej zrana.
Kilku dworzan było w przedpokoju, kiedy nagle w sypialni króla usłyszano krzyk i na progu pokazała się mamka, zapłakana, załamująca ręce i wołająca:
— Ratujcie króla!.. Ratujcie!...
— Jakto, więc Jego królewska mość ma się gorzej?... — zapytał kapitan de Nancey, którego król, jak widzieliśmy, uwolnił od spełniania rozkazów królowej-matki.
— A!.. co krwi, co krwi!... — zawołała mamka.
— Doktorów!.. zawołajcie doktorów! Mazille i Ambroży Paré ciągle się zmieniali przy chorym królu.
Paré, będący na służbie, widząc, że król spokojnie zasnął, korzystał z tego, ażeby cokolwiek odpocząć.
Podczas nieobecności doktora, obfity po wystąpił na króla.
Karol cierpiał na osłabienie porów, i skutkiem tego, sączyła mu się krew z za skóry.
Pot krwawy króla zatrwożył mamkę, która nigdy nie mogła przywyknąć do tego strasznego widoku, i, jako niezachwiana protestantka, bezustannie zapewniała Karola IX-go, że to krew zamordowanych protestantów w nocy Ś-go Bartłomieja, wydobywa na wierzch jego krew własną.
Dworzanie rozbiegli się na wszystkie strony.
Doktór nie mógł być daleko, mieli więc nadzieję prędkiego znalezienia.
Przedpokój pozostał pusty, gdyż każdy chciał okazać swoję gorliwość w szukaniu doktora.
Nagle drzwi się otworzyły i weszła Katarzyna.
Szybko przebiegła przedpokój i wpadła do sypialni syna.
Karol leżał wyciągnięty na łóżku, z błyszczącym wzrokiem, nie mogąc pochwycić tchu; naga ręka zwisła po za łóżkiem, na każdym końcu palca wisiała kropelka krwi.
Widok to był straszny.
Jednakowoż Karol usłyszawszy, że się ktoś zbliża, powstał.
Zdawało się, że po chodzie poznał matkę.
— Daruj mi, matko — powiedział — lecz chciałbym umrzeć spokojnie.
— Umrzeć! mój synu!... — zawołała Katarzyna.
— Nie, nie... nie trać nadziei, to tylko krótkotrwały napad... to przejdzie.
— Mówię ci, pani, że już czuję, iż moja dusza oddziela się od ciała; mówię ci pani, że śmierć już się zbliża; tak, na wszystkich dyabłów!... Czuje, co czuję, i wiem, co mówię.
— Najjaśniejszy panie — odparła królowa — twoja wyobraźnia zabija cię więcej aniżeli choroba; od czasu, jak tych dwóch łotrów La Mola i Coconasa ścięto, cierpienia twoje powinny się były ukoić! Już tylko moralne udręczenia wyniszczają twe ciało; gdybym mogła pomówić z tobą, drogi synu, nie więcej nad dziesięć minut, dowiodłabym ci....
— Mamko!... — zawołał król — pilnuj drzwi i nie wpuszczaj nikogo: królowa Katarzyna de Médicis chce pomówić ze swoim synem Karolem IX-ym.
Mamka była posłuszną.
— W samej rzeczy — powiedział Karol — czas tej rozmowy jeżeli nie dzisiaj, to jutro by nastąpił; a zatem lepiej pomówmy dzisiaj niż jutro. Jutro, zapewne, byłoby zapóźno... Tylko potrzeba, ażeby przy naszej rozmowie był obecnym ktoś trzeci.
— Dla czego?
— Ponieważ, powtarzam pani, śmierć jest już blizka — rzekł Karol z uroczystą powagą — ponieważ za kilka minut przestąpi ona próg tego pokoju, blada i niema jak pani, nie zapytawszy wprzódy, czy jej wejść pozwolą. W nocy uporządkowałem moje interesy osobiste, teraz już nadszedł czas do uporządkowania interesów państwa.
— Kogóż więc chcesz widzieć, mój synu?.. — zapytała Katarzyna.
— Mego brata, pani. Niechaj go zawołają.
— Z wielkiem zadowoleniem widzę — powiedziała Katarzyna — że nienawiść ustępuje z twego umysłu i zapewne wkrótce ustąpi i z twego serca. Mamko! mamko!
Mamka otworzyła drzwi.
— Skoro przyjdzie pan de Nancey, rozkaz mu w imieniu mego syna, ażeby zawołał księcia d’Alençon.
Karol uczynił znak, na który mamka nagle zatrzymała się, już gotowa wypełnić rozkaz krółowej-matki.
— Mówiłem mego brata, pani — rzekł Karol.
Oczy Katarzyny wylazły na wierzch, jak oczy rozżartej tygrysicy.
Lecz Karol rozkazująco wzniósł rękę do góry.
— Chcę mówić z bratem Henrykiem!... — zawołał — tylko Henryk jest moim bratem i to nie ten, co zasiada na tronie Polskim, lecz ten, co siedzi w więzieniu. Ten otóż Henryk, dowie się o mojej ostatniej woli.
— Ja zaś — wykrzyknęła Katarzyna ze śmiałością, jakiej przykładu jeszcze nigdy nie dała, tak dalece nienawiść ku Bearneńczykowi zepsuła jej zwykłe udawanie — ja zaś, jeżeli jesteś tak blizkim grobu, jak twierdzisz, czy sądzisz, że odstąpię komukolwiek mych praw, dozwalających mi znajdować się przy twoim zgonie... mych praw królowej i matki?
— Pani — powiedział Karol — jeszcze jestem królem a więc jeszcze rozkazuję; mówię ci, że chcę mówić z mym bratem Henrykiem, a pani nie chcesz zawołać do mnie służbowego kapitana. Do tysiąca dyabłów! Uprzedzam panią, że jeszcze mam dosyć sił, ażeby iść po niego samemu.
I Karol chciał zerwać się z łóżka.
— Najjaśniejszy panie! — zawołała Katarzyna, zatrzymując go — wszystkich nas znieważasz; zapominasz uraz, wyrządzonych twojej rodzinie, — wyrzekasz się naszej krwi; tylko książę krwi Francuski powinien zgiąć kolana u śmiertelnego łoża króla. Mnie zaś, wskazuje miejsce przy tubie natura i etykieta; pozostaję więc na swojem stanowisku.
— A na zasadzie jakiego prawa pani pozostajesz tutaj?... — zapytał Karol.
— Na zasadzie prawa matki!
— Pani jesteś tak samo moją matką, jak książę d’Alençon jest moim bratem.
— Panie, jesteś w malignie. O! jakiegoż to czasu dawczyni życia nie jest matką tego, któremu dała życie?
— Od tego czasu, pani, kiedy matka odebrała dziecku to, co mu dała — odpowiedział Karol, ocierając usta z czerwonej piany.
— Karolu, co chcesz mówić!... — zawołała Katarzyna. — Ja ciebie nie rozumiem — wyszeptała, z zadziwieniem patrząc na syna.
— Zaraz pani wszystko zrozumiesz.
Karol wyjął z pod poduszki maleńki srebrny kluczyk.
— Weź pani ten klucz, i otwórz moję podróżną szkatułkę; znajdujące się tam papiery, odpowiedzą pani za mnie.
Karol wyciągnął rękę w kierunku, gdzie na marmurowej konsolce stała przepyszna żelazna szkatułka, rzeźbiona ażurowo.
Katarzyna była posłuszną; zwolna zbliżyła się do szkatułki, otworzyła, zajrzała wewnątrz i nagle odskoczyła, jak gdyby w szkatułce spostrzegła śpiącą żmiję.
— Czego się pani przelękłaś?... — zapytał Karol, nie spuszczając oczu z matki.
— To nic — odpowiedziała Katarzyna.
— W takim razie, włóż pani rękę i wydostań ze szkatułki książkę... tam powinna być książka; nieprawdaż, że jest?... — dodał król z uśmiechem, który na jego ustach był gorszym, aniżeli groźba.
— Jest — wyszeptała Katarzyna.
— Traktuje o myśliwstwie?... — ciągnął Karol.
— Tak.
— Weź ją pani i przynieś tutaj.
Katarzyna zbladła, zadrżała i, biorąc książkę do ręki, ledwo zdołała wyrzec:
— Straszliwy losie!
— Dobrze — powiedział Karol. — Teraz słuchaj pani; byłem szalony... lubiłem polowanie nadewszystko... ta książka myśliwska... ja ją czytałem cokolwiek za pilnie... Czy pani teraz rozumiesz?
Katarzyna głucho jęknęła.
— Była to moja słabość — mówił dalej Karol — teraz spal ją pani! Słaba strona króla nie powinna być nikomu znaną.
Katarzyna zbliżyła się do komina, rzućła książkę w ogień, i, stojąc nieporuszenie, patrzała, jak zielonawy płomień pochłaniał zatrute karty.
Silny i ostry zapach czosnku rozszedł się po pokoju.
Wkrótce książka zgorzała zupełnie.
— Teraz, pani, zawołaj mego brata — powiedział Karol z powagą.
Katarzyna, zgnębiona różnorodnemi uczuciami, których ani pojąć, ani też pomimo wszelkich usiłowań, zawładnąć niemi nie mogła — chciała przemówić.
Matka czuła zgryzoty sumienia; królowa bojaźń; trucicielka nienawiść.
To ostatnie uczucie przemogło nad innemi.
— Niech będzie przeklęty! — zawołała królowa, wychodząc z pokoju. — On tryumfuje, on blizki celu. Niech będzie przeklęty!..
— Czy słyszysz pani!.. brata!.. brata!.. — wołał za nią Karol. — Brata Henryka, z którym chcę natychmiast pomówić w przedmiocie regencyi!
W tej chwili wszedł Paré i zatrzymał się we drzwiach, wąchając powietrze.
— Kto tu palił arszenik? — zapytał.
— Ja!... — odpowiedział król.


Rozdział XV.
TARAS NA WIEŻY ZAMKU VINCENNES.

Henryk Nawarrski chodził zamyślony po tarasie wieży, wiedział, że dwór znajduje się w zamku i przez grube mury widział umierającego Karola.
Pogoda była prześliczna.
Słońce roztoczyło purpurowe promienie, i przepysznie oświeciło wierzchołki lasu, tylko co okrytego zielenią.
Zdawało się, że nawet ponure ściany zamku nasyciły się przyjemnem ciepłem; bratki, zaniesione wschodnim wiatrem i osadzone w szczelinach ścian, wyścibiały główki zdobne w żółty i fioletowy aksamit.
Lecz wzrok Henryka nie zatrzymywał się ani na zielonych dolinach, ani na ozłoconych słońcem wierzchołkach lasu; wzrok jego pełen dumy przenosił się ku stolicy Francyi, której z czasem los przeznaczył być stolicą, świata całego.
— Paryż — mówił do siebie Henryk — Paryż!.. radość, tryumf, sława, potęga i szczęście; Paryż, w którym jest Luwr i dwór, w którym jest tron!... I od tego Paryża być oddzielonym temi nędznemi fortyfikacyami, rozciągającemi się u stóp moich, które zresztą mieszczą w sobie i mego nieprzyjaciela.
I wiodąc wzrok z Paryża ku Vincennes, Henryk spostrzegł na lewo, pomiędzy kwitnącemi drzewami migdałów, człowieka, na którego kirysie światło słońca łamało się ukośnie.
Król śledził to światło migocące w przestrzeni, odpowiednio do ruchów jeźdźca.
Nieznajomy siedział na dziarskim koniu, i wiódł za lejce drugiego, który wydawał się nie mniej być bystrym.
Król śledził wzrokiem jeźdźca, który, dobywszy szpady, przyczepił do niej białą chorągiewkę i zaczął nią powiewać, jakby dając jakieś sygnały.
W tejże chwili, z przeciwnego wzgórka odpowiedziano podobnym sygnałem, a wkrótce, naokoło całego zamku zaczęły powiewać biało chorągiewki.
Nieznajomym jeźdźcem był de Mouy, a po wiewający chorągiewkami byli hugonoci.
Wiedząc, że król umiera, a obawiając się zamachu na życie Henryka, zebrali się więc, ażeby go bronić, lub z nim razem walczyć.
Henryk znowu spojrzał na jeźdźca, którego najprzód zobaczył, przechylił się przez balustradę, zakrył oczy od słońca i poznał młodego hugonota.
— De Mouy! — zawołał jak gdyby bugonot mógł usłyszeć.
Uradowany, że go otaczają przyjaciele, sam zaczął powiewać szarfą w powietrzu.
Znowu wszystkie białe chorągiewki zaczęły powiewać, okazując radość.
— A! oni na mnie czekają — rzekł Henryk — a ja nie mogę się do nich przyłączyć. Szkoda, trzeba było dawniej spróbować. Teraz już zapóźno.
Henryk ruchem dał im znać, że już zapóźno; lecz de Mouy odpowiedział mu drugim, znaczącym: Zaczekam.
W tej chwili Henryk usłyszał, że ktoś idzie po kamiennych schodach.
Szybko więc oddalił się od balustrady.
Hugonoci domyślili się przyczyny tego nagłego odskoczenia; szpady powróciły do pochew i białe chorągiewki zniknęły.
Henryk zobaczył na schodach kobietę, zadyszaną wskutek szybkiego biegu, i nie bez strachu poznał w niej Katarzynę de Médicis.
Za nią na schodach zatrzymało się dwóch żołnierzy.
— Oho! — pomyślał Henryk — musiało coś zajść bardzo ważnego, kiedy aż tutaj do mnie przybyła.
Katarzyna usiadła na kamiennej ławce tuż przed blankami muru i zaczęła silnie oddychać.
Henryk zbliżył się do niej z uśmiechem na ustach i zapytał:
— Czy czasem nie mnie pani szukasz?
— Tak jest, chciałam ci dać ostatni dowód mego ku tobie przywiązania. Okoliczności są poważne: król umiera i chce z tobą pomówić.
— Ze mną? — zapytał Henryk, drżący z radości.
— Tak jest, z tobą. Jestem przekonaną iż mu powiedziano, że pan nietylko żałujesz korony nawarskiej, lecz nawet domagasz się korony francuskiej.
— O! nie — odpowiedział Henryk.
— To nieprawda, wiem o tem: lecz on w to wierzy: i niema żadnej wątpliwości, że ta ostatnia rozmowa nie będzie niczem więcej niż siecią, w którą cię chce złowić.
— Mnie?
— Tak jest. Karol umierając, chce wiedzieć, czy może na ciebie liczyć lub się ciebie obawiać; nie zapominaj, że od odpowiedzi na jego pytania będzie zależeć twoje życie lub śmierć.
— Lecz o cóż on mnie będzie pytał?
— Nie wiem! Zapewne o coś nie do wykonania...
— Czy pani się nie domyślasz?
— Nie; lecz myślę, że naprzykład...
Katarzyna zatrzymała się.
— O cóż?
— Ja myślę, że król, znając dumne zamiary pańskie, chce z twoich własnych ust usłyszeć ich potwierdzenie. Wystaw sobie, że najprzód będzie cię badał, jak dawniej badano przestępców, ażeby otrzymać wyznanie bez tortur; wystaw sobie — mówiła dalej Katarzyna, bacznie patrząc w oczy Henrykowi — że król ofiaruje ci koronę albo regencyę.
Serce Henryka przepełniło się radością.
Lecz poznał zasadzkę, i to uczucie wcale nim nie zawładnęło.
— Mnie? — odpowiedział Henryk — nie, nie; zasadzka ta byłaby zbyt niezręczną; mnie powierzać regencyę, kiedy jesteś pani i książę d’Alençon?
Katarzyna przygryzła wargi, ażeby ukryć swe zadowolenie.
— A więc pan odmówisz przyjęcia regencyi?
— Król zapewne umarł — pomyślał Henryk — a ona zastawia na mnie sieci.
Król Nawarry odpowiedział:
— Najprzód, muszę słyszeć, co mi powie król, ponieważ, jak pani sama się zgadzasz, wszystko, cośmy tylko mówili, było przypuszczeniem.
— Bezwątpienia, lecz pan zawsze możesz być odpowiedzialnym za swoje zamiary.
— E! mój Boże! — odpowiedział Henryk dobrodusznie — ja nie mam żadnych zamiarów, bo i jakież mógłbym mieć zamiary?
— To nie odpowiedź — odparła Katarzyna uważając zaś, że czas uchodzi a zapalając się gniewem, dodała:
— Czy pan masz, czy nie masz żadnych zamiarów, odpowiedz jednak stanowczo.
— Nie mogę dać odpowiedzi stanowczej na przypuszczenia; ostatecznie postanowić coś, jest tak trudno... dlatego muszę czekać na istotne wypadki.
— Słuchaj pan! Czasu do stracenia niema ani chwilki, a my go tracimy na próżnych sporach i udawaniach. Odegrajmy tę rolę, jak przystoi na króla i królowę. Jeżeli pan przyjmiesz regencyę, zginiesz nieochybnie.
— Król jeszcze żyje — pomyślał Henryk i rzekł:
— Życie ludzi i królów spoczywa w ręku Boga, który mnie natchnie. Możesz pani powiedzieć królowi, że jestem gotów mu służyć.
— Pomyśl pan jeszcze.
— Pani! już dwa lata jestem na wygnaniu i miesiąc w więzieniu — odpowiedział Henryk uroczyście — miałem więc czas namyślić się i już się namyśliłem. Racz więc pani oznajmić mnie królowi; tych oto dwóch zuchów — dodał Henryk, wskazując na żołnierzy — będzie pilnowało, żebym nie uciekł. Zresztą uciekać wcale nie myślę.
W tej odpowiedzi było tyle stanowczości, iż Katarzyna przekonała się, że wszelkie jej prośby i groźby do niczego nie doprowadzą.
Wyszła więc prędko.
Zaledwie zniknęła, Henryk natychmiast zbliżył się do balustrady, dając znak hugonotom, ażeby się zbliżyli i byli w pogotowiu.
De Mouy, który zsiadł z konia, natychmiast wsiadł znowu i z luźnym koniem podjechał ku wieży, na odległość dwóch strzałów.
Henryk podziękował mu ruchem i zszedł na dół.
Podwójna linia Szwajcarów i lekkiej jazdy broniła wejścia na podwórze, i ażeby dostać się do zamku, trzeba było przejść pod podwójnym rzędem halabard.
Tutaj czekała królowa-matka.
Katarzyna dała znak, ażeby straż się oddala i rzekła do Henryka:
— To podwórze ma dwie bramy; za tą, która jest za pokojem króla, jeżeli nie przyjmiesz regencyi, czeka cię dobry koń i wolność: a jeżeli usłuchasz głosu swej dumy, to u tej drugiej czeka cię... Co pan chcesz mówić?
— Chcę powiedzieć, że jeżeli król zrobi mnie regentem, to ja, a nie pani, będę wydawał rozkazy wojsku. Chcę powiedzieć, że jeżeli wyjdę regentem z zamku, wszystkie te piki, halabardy i muszkiety schylą się przedemną.
— Szalony! — zawołała Katarzyna. — Radzę ci nie grać z Katarzyną de Médicis w tę straszną grę: o śmierć lub życie.
— Dlaczego nie — odpowiedział Henryk z zimną krwią. — Dlaczegóżbym z panią nie miał grać na życie? Przecież dotychczas wygrywałem.
— A więc idź pan do króla, skoro niczemu nie chcesz wierzyć! — powiedziała Katarzyna, wskazując schody i bawiąc się dwoma zatrutymi sztyletami, które zawsze nosiła na swej czarnej historycznej szarfie.
— Racz pani iść naprzód — powiedział Henryk — ponieważ jeszcze nie jestem regentem, pierwszeństwo więc pani się należy.
Katarzyna, zupełnie zgnębiona, nic nie mówiąc, poszła pierwsza.


Rozdział XVI.
REGENCYA.

Król zaczął się niecierpliwić.
Rozkazał zawołać pana de Nancey i polecił mu, aby on sam przyprowadził Henryka, lecz w tej samej chwili, król Nawarry stanął na progu.
Zobaczywszy swego szwagra we drzwiach, Karol krzyknął z radości.
Henryk zaś przeląkł się; zdawało mu się, że stoi przed trupem.
Dwaj doktorzy i kapłan, przygotowujący króla do chrześciańskiej śmierci, wyszli.
Karol IX-ty nie był lubiany, pomimo to, w ościennych pokojach wielu rzewnie płakało.
Przy śmierci królów zawsze się znajdują ludzie, którzy coś tracą, i obawiają się nie pozyskać od następcy i tego, co posiadali.
Ta żałoba, szlochania i jęki, ponure słowa Katarzyny, posępne i uroczyste chwile ostatnich tchnień króla, sam widok jego, cierpiącego na słabość dotychczas nie znaną nauce — wywarły na młodego Henryka wrażenia tak straszne, iż pomimo wszelkich usiłowań, nie mógł, jak widzieliśmy, ukryć przestrachu, który się wypiętnował na jego obliczu przy widoku umierającego króla, kąpiącego się w swej własnej krwi.
Karol smutnie się uśmiechnął; umierający bowiem nie straci ani jednego wyrazu, malującego się na twarzach otaczających.
— Zbliż się, Henryku — powiedział wyciągając ku niemu rękę — zbliż się; cierpiałem nie widząc cię. Wielem cię dręczył przez cało życie, mój przyjacielu, i wierz mi, że teraz bardzo tego żałuję. Często pomagałem tym, którzy cię dręczyli; lecz wiesz, że wypadki nie zależą od króla, i oprócz mojej matki Katarzyny, oprócz mego brata Andegaweńskiego, oprócz mego brata d’Alençon, nademną przez cale życie wisiało cóś takiego, co dopiero skończy się z mem życiem: był to interes państwa.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — ja o wszystkiem zapomniałem, oprócz miłości którą pałam ku tobie, jako bratu, i uszanowania, jakie mam dla swego króla.
— Tak, tak, masz słuszność — odparł Karol — i dziękuję ci, Henryku, za te słowa, gdyż w samej rzeczy bardzo wiele cierpiałeś w przeciągu całego swego życia, nie mówiąc już o utracie twej matki. Lecz zapewne widziałeś, że bardzo często działałem, nie podług swej woli. Czasami opierałem się; lecz czasami zmordowany ustępowałem. Ale przestańmy mówić o przeszłości, gdyż mnie obecnie zajmuje teraźniejszość, a przestrasza przyszłość.
Wymówiwszy te słowa, król wychudłemi rękoma zakrył twarz zsiniałą.
Następnie, po chwili milczenia, potrząsnąwszy głową, jak gdyby chciał odpędzić ponure myśli, poruszeniem tem zmoczył całą pościel krwawym deszczem.
— Trzeba zbawić państwo — dodał Karol pocichu, nachyliwszy się ku Henrykowi. — Potrzeba je wyrwać z rąk fanatyków i kobiet.
Karol, jak powiedzieliśmy, wyrzekł te słowa pocichu; pomimo to jednak Henrykowi zdawało się, że za kotarą dało się słyszeć zgrzytnięcie zębów.
Być może, że przez jakiś otwór, zrobiony w murze, o którym nawet sam Karol nie wiedział, Katarzyna słyszała przedśmiertną, rozmowę.
— I kobiet? — powtórzył Henryk, jak gdyby czekając na objaśnienia.
— Tak jest, Henryku — odparł Karol — moja matka chciałaby zostać regentką przez czas, dopókiby mój brat Andegaweński nie powrócił z Polski. Lecz słuchaj, co ci powiem; on nie powróci!
— Jakto, nic powróci? — zapytał Henryk, a serce z radości silniej bić zaczęło.
— Nie, nie powróci — powtórzył Karol — Polacy go nie puszczą.
— Lecz — powiedział Henryk — Najjaśniejszy panie! czy myślisz, że królowa-matka nie zawiadomi go zawczasu?
— Już go zawiadomiła. Lecz Nancey schwytał jej gońca w Château-Thierry, i przywiózł list do mnie; w tym liście pisała ona, że ja muszę umrzeć. Lecz i ja napisałem list do Krakowa: list mój dojdzie niezawodnie, a w liście tym upominam Polaków, żeby dobrze pilnowali swego brata. A więc, Henryku, zdaje mi się, że tron będzie wolnym.
Drugie zgrzytnięcie, głośniejsze niż pierwsze, dało się słyszeć w przyległym pokoju.
— Niezawodnie — pomyślał Henryk — ona tam jest, podsłuchuje i czeka!
Karol nic nie słyszał.
— Umieram — mówił dalej król — bez następcy płci męzkiej.
Karol nagle zatrzymał się.
Zdawało się, że jakaś słodka myśl oświeciła twarz króla.
Po chwili zapytał Henryka:
— Czy pamiętasz też, Henryku, to biedne, maleńkie dziecię, które ci raz pokazałem pewnego wieczora?.... śpiące w jedwabnej kolebce pod pieczą anioła.... A!... Henryku!... Oni zabiją to dziecko.
— O nie, Najjaśniejszy panie! — zawołał Henryk ze łzami w oczach — przysięgam ci na Boga, że dni i noce moje poświęcę, ażeby tylko ocalić to dziecię! Rozkaz mi, królu!...
— Dziękuję ci, Henryku, dziękuję — przerwał mu król z łaskawością, której dotychczas nie okazywał. — Wierzę twojemu słowu. Lecz nie zrób go czasem królem.... szczęściem, że ono nie jest urodzone do korony; lecz uczyń je tylko szczęśliwem. Nie przeznaczam mu stanu: oby tylko posiadał umysł i serce matki. Zapewne byłoby dla niego najlepiej, ażeby się poświęcił stanowi duchownemu; wtedy nie będą się go obawiać.... O! zdaje mi się, że teraz umarłbym, jeżeli nie szczęśliwym, to przynajmniej spokojnym, gdybym mógł przed śmiercią nacieszyć się pieszczotami mego małego dziecięcia, i ujrzeć śliczną twarz jego matki.
— Najjaśniejszy panie! alboż nie możesz ich do siebie przywołać?
— Nieszczęśliwy!.... onaby już ztąd wraz z dzieckiem nie wyszła. Oto stanowisko królów na tym świecie, mój Henryku. Nie mogą ani żyć, ani umierać, podług swojej woli. Lecz po twojej obietnicy, uspokoiłem się już cokolwiek.
Henryk pogrążył się w zadumie.
— Tak, Najjaśniejszy panie! to prawda, że ci obiecałem, lecz czy będę w stanie obietnicę wypełnić?
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Ja sam nie jestem pewien swego życia. Może będę wypędzony. Wszak ja człowiek, a ono tylko dziecię.
— Mylisz się — odpowiedział Karol — po mojej śmierci, będziesz silnym i możnym; właśnie ten papier da ci siłę i moc.
Przy tych słowach, umierający król wyciągnął z pod poduszki zwój pargaminowy.
— Weź to! — rzekł.
Henryk przebiegł oczyma pargamin, opatrzony pieczęcią państwa.
— Ja, Najjaśniejszy panie, mam być regentem! — zawołał Henryk, blednąc z radości.
— Tak jest; będziesz regentem, dopóki książę Andegaweński nie powróci z Polski; a ponieważ zdaje się, że król Polski nie powróci, więc papier ten czyni cię nie regentem, lecz daje ci tron.
— Mnie, tron? — wybełkotał Henryk.
— Tak jest; tylko ty jeden godzien jesteś zasiadać na tronie Francyi, tylko ty jeden możesz rządzić tymi rozpustnymi dworzanami, temi kobietami, nasycającemi się łzami i krwią. Mój brat książę d’Alençon jest zdrajcą, zdradzałby więc wszystkich. Brat Andegaweński może za trzy lub cztery miesiące ucieknie z Polski, przybędzie do Paryża, i zechce, ażebyś mu zwrócił tron — odpowiesz mu na to okazaniem bulli papieskiej. O bullę tę już się staram w Rzymie przez księcia de Nevers; otrzymasz ją wkrótce.
— O! mój królu!
— Obawiaj się tylko, Henryku, wojny domowej. Lecz przeszedłszy na wiarę rzymsko katolicką, możesz jej uniknąć; stronnictwo hugonotów będzie silne tylko wtedy, kiedy ty będziesz stał na jego czele, a książę Kondeusz nie będzie miał tyle sił, ażeby z tobą walczyć. Henryku!... Henryku!... Francya jest krajem równin, a zatem jest krajem katolickim. Król Francuzki musi więc być królem katolików a nie hugonotów, dlatego, że król Francja powinien być królem większości. Powiadają, że czuję zgryzoty sumienia za rozlaną krew w nocy Ś-go Bartłomieja; to nieprawda. Powiadają, że to krew hugonotów występuje z mojej skóry. Ja wiem, co ze mnie tę krew wyciąga, to arszenik, a nie krew hugonotów.
— A!.. Najjaśniejszy panie, co mówisz.
— Nic, Henryku!.. Jeżeli moja śmierć ma być kiedyś pomszczoną, to tylko jeden Bóg może się za nią pomścić. Będziemy więc o niej teraz mówić o tyle, o ile okaże się potrzebną do obliczenia jej następstw. Pozostawiam ci dobry parlament i dobrą armię. Opieraj się na parlamencie i armii w walce ze swymi dwoma nieprzyjaciółmi: moją matką, Katarzyną de Médicis, i księciem d’Alençon.
W tej chwili, w przedpokoju dał się słyszeć szczęk broni i wydawanie rozkazów wojskowych.
— Zginąłem!... — pomyślał Henryk.
— Jakto?... boisz się?... wahasz się?.. — zawołał Karol z niecierpliwością.
— Nie, Najjaśniejszy panie — szybko odparł Henryk — nie boję i nie waham, przyjmuję regencyę.
Karol IX-ty ścisnął go za rękę, na znak zadowolenia.
W tej chwili zbliżyła się do króla mamka z lekarstwem, przygotowanem w sąsiednim pokoju.
Mamka ani się domyślała, że nie dalej jak trzy kroki od niej, rozstrzygał się los Francyi.
Król powiedział do niej:
— Dobra mamko! zawołaj do mnie królowę-matkę, i rozkaż zawołać pana d’Alençon.


Rozdział XVII.
KRÓL UMARŁ: NIECH ŻYJE KRÓL!

Katarzyna i książę d’Alençon, zsinieli ze strachu i drżący z wściekłości, weszli po chwili.
Jak Henryk odgadł, Katarzyna wiedziała o wszystkiem i w kilku słowach zawiadomiła Franciszka.
Postąpili kilka kroków i zatrzymali się czekając.
Henryk stał przy wezgłowiu łóżka Karola.
Król, nie wiedząc o tem, co zaszło, objawił im swą wolę.
— Gdybym miał syna — powiedział do matki — pani byłabyś regentką, a gdyby pani nie było, byłby regentem król Polski, a w braku jego byłby mój brat Franciszek; lecz ja nie mam syna, i tron po mnie należy do mego brata, księcia Andegaweńskiego, który jest nieobecnym. Ponieważ kiedyś przyszedłby on upomnieć się o ten tron, nie chcę, żeby na nim znalazł człowieka, który, swojemi prawie równemi prawami, mógłby zaprzeczać mu jego praw, i który wskutek tego wystawiłby państwo na wojnę pretendentów. Otóż dlatego nie czynię pani regentką, gdyż musiałabyś wybierać pomiędzy dwoma synami, co byłoby za ciężko dla serca matki. Nie wybieram zaś mego brata Franciszka, dlatego, że mój brat Franciszek mógłby powiedzieć starszemu bratu: „Miałeś tron, na cóżeś go opuścił?” Wybieram więc regenta, który mógłby zachować koronę i strzedz ją pod ręką a nie na głowie. Regentem tym... skłoń mu się pani, skłoń mu się, mój bracie! regentem tym, jest król Nawarry.
I gestem, w którym przebijał się rodzaj jakiejś wyższości, król pozdrowił ręką Henryka.
Katarzyna i d’Alençon uczynili poruszenie mające coś pośredniego między nerwowem drżeniem i ukłonem.
— Weź, panie regencie — rzekł Karol do króla Nawarry — ten oto pargamin, który do powrotu króla Polskiego daje ci dowództwo nad wojskiem, klucze od skarbu, prawo i władzę królewską.
Katarzyna pożerała Henryka spojrzeniem; Franciszek tak się chwiał, że zaledwie mógł ustać; lecz słabość jednego i moc drugiej, zamiast uspokoić Henryka, przedstawiały mu blizkie a groźne niebezpieczeństwo.
Henryk starał się panować nad wzruszeniem, a przezwyciężając wszystkie obawy, wziął zwitek z rąk króla, i wyprostowawszy się na całą swoją wysokość, utkwił w Katarzynie i Franciszku spojrzenie, które mówiło:
— Strzeżcie się, jestem waszym panem!
Katarzyna zrozumiała to spojrzenie.
— Nie, nie, nigdy!... — powiedziała — nigdy mój ród nie ugnie głowy przed cudzym rodem; nigdy Bourbon panować nie będzie we Francyi, póki w niej żyje jeszcze choć jeden Walezyusz.
— Moja matko!... — zawołał Karol IX-ty, podnosząc się na zakrwawionej pościeli, straszniejszy niż zwykle — strzeż się, bo jeszcze jestem królem, chociaż wiem, że nie nadługo; lecz nie wiele potrzeba czasu do wydania rozkazu; nic wiele, aby ukarać morderców i trucicieli.
— A więc, daj ten rozkaz jeśli śmiesz. Ja, pójdę wydać rozkazy. Chodź, Franciszku, chodź.
I szybko wyszła, uprowadzając z sobą księcia d’Alençon.
— Nancey!... — krzyknął Karol — Nancey, do mnie, do mnie! Rozkazuję, chcę tego, Nancey! aresztować moją matkę, aresztować mego brata; aresztować!
Krew rzuciła się i przerwała mowę Karola właśnie w chwili, kiedy kapitan straży otworzył drzwi, i król, dusząc się śmiertelnie, padł w znak na poduszki.
— Pilnuj pan drzwi — rzekł Henryk i nie wpuszczaj nikogo.
Nancey pokłonił się i wyszedł.
Henryk zwrócił wzrok na to nieruchome ciało, które możnaby było wziąć za trupa, gdyby lekki oddech nie poruszał chwałami pianą, pokrywającą usta.
Długo tak spoglądał, potem, mówił sam do siebie:
— Otóż stanowcza chwila... czy panować czy też żyć?
W tejże chwili zasłona alkowy podniosła się, pokazała się z za niej blada twarz, i pośród grobowego milczenia, zalegającego królewski pokój, rozległ się głos:
— Żyj!
— René!... — zawołał Henryk.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— A więc twoja przepowiednia jest fałszywą: nie będę królem?... — wykrzyknął Henryk.
— Będziesz nim, Najjaśniejszy panie; lecz czas jeszcze nie nadszedł.
— Zkąd o tem wiesz? Mów! Chcę wiedzieć czy mogę ci wierzyć?
— Słuchaj, Najjaśniejszy panie.
— Słucham.
— Schyl się, Najjaśniejszy panie.
Henryk nachylił się nad ciałem Karola.
René pochylił się także.
Dzieliła ich tylko szerokość łóżka, a odległość tę zmniejszało jeszcze ich wzajemne pochylenie.
Między nimi leżało milczące i nieruchome ciało konającego króla.
— Posłuchaj panie — rzekł René. — Ukryty tu jestem przez królowę-matkę, ażeby cię panie zgubić; wolę jednak ci służyć, gdyż wierzę w twój horoskop, a jeszcze dlatego, że służąc doznaję podwójnej korzyści: tak dla ciała, jak i dla duszy.
— Czy to także królowa-matka rozkazała ci powiedzieć?... — zapytał Henryk, pełen wątpliwości i niepokoju.
— Nie — rzekł René — lecz wysłuchaj królu tajemnicy.
I schylił się jeszcze bardziej.
Henryk poszedł za jego przykładem: tym sposobem głowy ich prawie się stykały.
W rozmowie tych dwóch ludzi, pochylonych nad ciałem umierającego króla, było coś tak ponurego, że włosy zabobonnego Florentczyka powstały na głowie, a obfity pot wystąpił na twarz Henryka.
— Słuchaj panie — mówił dalej René — dowiesz się tajemnicy, mnie jednemu wiadomej; odkryję ją, jeśli mi przysięgniesz nad ciałem tego konającego, iż mi przebaczysz śmierć twojej matki.
— Jużem ci to raz obiecał — rzekł Henryk, a twarz się jego zasępiła.
— Obiecałeś, lecz nie przysiągłeś — powiedział René, cofając się w tył.
— Przysięgam — rzekł Henryk, wyciągając prawą rękę nad głową króla.
— A więc, Najjaśniejszy panie — szybko powiedział florentczyk — król polski wkrótce przybędzie.
— Nie — odpowiedział Henryk — kuryer zatrzymany przez króla Karola...
— Król Karol zatrzymał tylko jednego na drodze z Château-Thierry; lecz królowa-matka w swej przezorności, wysłała ich trzech, trzema różnemi drogami.
— O! biada mi! — rzekł Henryk.
— Dziś rano przybył goniec z Warszawy. Król wyjechał tuż za nim i nikt nie myślał zatrzymywać go, gdyż w Warszawie nie wiedziano jeszcze o chorobie króla. Przybędzie za kilka godzin.
— O! gdybym miał chociaż ośm dni! — powiedział Henryk.
— Tak; lecz nie masz panie i ośmiu godzin. Czyś słyszał dźwięk przygotowywanej broni?
— Słyszałem.
— Broń ta przygotowywała się przeciwko tobie. Przyjdą zabić cię nawet tutaj w pokoju króla.
— Król jeszcze nie umarł.
René uważnie spojrzał na Karola.
— Za dziesięć minut już żyć przestanie. Pozostaje ci więc dziesięć minut życia, a może i mniej.
— Cóż więc robić?
— Uciekać, nic tracąc ani minuty, ani sekundy.
— Lecz którędy? Jeśli czekają w przedpokoju, zabiją mnie, gdy wyjdę.
— Dla ciebie, panie, na wszystko się odważę, tylko nigdy tego nie zapomnij!
— Bądź spokojny.
— Udaj się ze mną do tajemnego wejścia, zaprowadzę cię królu do podziemnej galeryi. Potem, aby ci dać więcej czasu, pójdę powiedzieć królowej matce, że zaraz zejdziesz; będą myśleli, żeś sam odkrył to tajemne przejście i żeś skorzystał z niego, aby uciec; chodźmy, chodźmy.
Henryk nachylił się nad Karolem i pocałował go w czoło.
— Żegnam cię, mój bracie — powiedział — nigdy nie zapomnę, że ostatnią twoją chęcią było widzieć mię swoim następcą. Nie zapomnę, że twoją ostatnią wolą było, zrobić mię królem. Umieraj w spokoju! W imieniu naszych brać przebaczam ci krew rozlaną.
— Prędzej! prędzej! — zawołał René — król przychodzi do siebie. Uciekaj, nim otworzy oczy, uciekaj!
— Mamko! — mruknął Karol — mamko.
Henryk porwał z wezgłowia Karola szpadę nieużyteczną odtąd umierającemu królowi, schował w zanadrze pargamin, mianujący go regentem, pocałował po raz ostatni w czoło Karola, obszedł łóżko, i rzucił się szybko otworem, który się za nim zamknął.
— Mamko! — krzyknął król mocniejszym głosem — mamko!
Dobra kobieta przybiegła.
— Co ci jest, mój Karolku? — zapytała.
— Mamko! — rzekł król, z otwartą powieką i okiem rozszerzonem od strasznej pewności zbliżającej się śmierci — musiało się tu coś stać podczas gdy spałem: widzę wielkie światło; widzę Boga, naszego Stwórcę; widzę Pana Jezusa; widzę błogosławioną Matkę Boską. Oni Go proszą, błagają za mną: Wszechmocny i litościwy Pan przebacza mi.. On woła mnie... Boże mój! Boże mój! zapomnij, że byłem królem, gdy staję przed Tobą bez berła i korony... Boże mój! zapomnij występki króla i pamiętaj tylko cierpienia człowieka... Boże mój!... otóż staję przed Tobą...
I Karol, który, wymawiając te wyrazy, podnosił się coraz bardziej, jak gdyby idąc na spotkanie przywołującego głosu — wydał po ostatnich wyrazach westchnienie i padł bez ducha i zdrętwiały na ręce mamki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem, gdy żołnierze, pod dowództwem Katarzyny, zajmowali wszystkim znane wyjścia, — Henryk, w towarzystwie Renégo przeszedł tajemniczy korytarz, dobiegł do furtki, wskoczył na czekającego nań konia i sunął do miejsca, gdzie miał znaleźć de Mouya.
Nagle, na hałas, sprawiony galopem konia, biegnącego po brzmiącym bruku, kilka placówek odwróciło się, krzycząc:
— On ucieka!.. ucieka!..
— Kto taki?... — spytała królowa-matka, zbliżając się do okna.
— Król Henryk, król Nawarry!... — krzyczały warty.
— Ognia!.. — zawołała Katarzyna — strzelać do niego.
Żołnierze wzięli na cel; lecz Henryk był już bardzo daleko.
— On ucieka — zawołała królowa-matka — a więc jest zwyciężony.
— On ucieka — poszepnął książę d’Alençon — a więc ja jestem królem.
Lecz w tejże samej chwili, gdy jeszcze Franciszek i matka jego byli przy oknie, zwodzony most zatrzeszczał pod kopytami koni; rozległ się odgłos oręży, i z wielkim hałasem, wpadł galopem na podwórze młodzieniec, z kapeluszem w ręku, krzycząc „Francya!...” Za nim wjechało czterech rycerzy, okrytych, tak jak i on, potem, pianą i kurzem
— Mój synu!... — zawołała Katarzyna, wyciągając ręce z okna.
— Moja matko!... — odpowiedział młodzieniec, zeskakując z konia.
— Mój brat Andegaweński!.. — ze strachem zawołał Franciszek, odskoczywszy w tył.
— Czy nie za późno?... — zapytał Henryk Andegaweński swej matki.
— Przeciwnie; sam Bóg nie mógłby cię sprowadzić w lepszą porę; patrz i słuchaj:
W rzeczy samej, Nancey, kapitan gwardyi, wychodził w tej chwili na balkon królewskiej komnaty.
Wszystkie oczy na niego się zwróciły.
Złamał on laseczkę na dwa kawałki i rozpostarłszy ręce, trzymając w każdem ręku po kawałku, zawołał po trzykroć:
— Król Karol IX-ty umarł!.. Król Karol IX-ty umarł!... Król Karol IX-ty umarł!..
I rzucił oba kawałki laseczki.
— Niech żyje król Henryk III-ci — zawołała wtedy Katarzyna, żegnając się z pobożną wdzięcznością. — Niech żyje król Henryk III-ci!..
Wszyscy powtórzyli ten okrzyk, wyjąwszy księcia Franciszka.
— A!... więc ona żartowała sobie ze mnie — rzekł do siebie, szarpiąc piersi paznogciami.
— Zwyciężyłam — zawołała Katarzyna — a ten nienawistny Henryk, król Nawarry, panować nie będzie!..


EPILOG.

Rok upłynął od śmierci króla Karola IX-go i wstąpienia na tron jego następcy.
Henryk III-ci szczęśliwie panujący z łaski Bożej i swej matki Katarzyny, udał się na uroczystą procesyę, odbywaną na cześć Najświętszej Maryi Panny z Cléry.
Król wyszedł piechotą z żoną i całym dworem.
Henryk III-ci bezpiecznie mógł się oddawać tym małym rozrywkom; żadna troska nie ciężyła nad nim w tym czasie.
Król Nawarry uciekł do Nawarry, gdzie od tak dawna znajdować się pragnął, i bardzo się zajmował, mówiono, jakąś piękną dziewczyną, z rodu Montmorency, którą nazywał la Fosseuse.
Małgorzata była przy nim, smutna i posępna, znajdując w swych pięknych górach jeśli nie rozrywkę, to przynajmniej złagodzenie dwóch najgłówniejszych utrapień życia: nieobecności i śmierci.
Paryż był bardzo spokojny, a królowa matka, będąca zupełną regentką od czasu, kiedy jej kochany syn Henryk został królom, mieszkała to w Luwrze, to w pałacu „Soissons“, położonym w miejscu, gdzie teraz stoi skład zboża, i z którego pozostała tylko wspaniała kolumna, jaką jeszcze widzieć można naprzeciw ulicy.
Pewnego wieczoru, kiedy królowa bardzo była zajętą badaniem gwiazd z Reném, o którego małych zdradach wcale nie wiedziała, i który wszedł znowu w jej łaski, za fałszywie podane świadectwo w sprawie Coconnasa i La Mola — dano jej znać, że jakiś człowiek, mający jej udzielić rzeczy wielkiej wagi, oczekuje na nią w modlitewni.
Prędko zeszła i zastała Maurevela.
— On jest tutaj — zawołał były kapitan minierów, wbrew dworskiej etykiecie, nie dając Katarzynie pierwszeństwa w zadaniu mu pytania.
— Kto, on?... — zapytała Katarzyna.
— Któżby inny, jeśli nie król Nawarry.
— Tutaj!... — powiedziała Katarzyna — tutaj... on... Henryk!... A pocóż on nierozsądny tu przybył?
— Gdyby wierzyć pozorom, przybył aby zobaczyć się z panią do Sauve. Gdyby wierzyć prawdopodobieństwu, przybył aby knuć spisek przeciwko królowi.
— A zkąd wiesz, że on jest tutaj?
— Wczoraj widziałem, jak wchodził do pewnego domu; po chwili przyjechała tamże i pani de Sauve.
— Czy jesteś pewny, że to on?
— Czekałem póki nie wyjdzie, to jest część nocy. O trzeciej godzinie, dwoje kochanków wyszło. Król odprowadził panią de Sauve do bramy Luwru; tam, dzięki odźwiernemu, który bezwątpienia jest po ich stronie, weszła ona bardzo spokojnie, a król, nucąc jakąś piosenkę, poszedł wolnym krokiem, tak jak gdyby się znajdował pośród gór swoich.
— Dokąd powrócił?
— Na ulicę do l’Abre-Sec, do oberży pod „Piękną Gwiazdą“; do tego samego oberżysty, u którego mieszkali dwaj czarnoksiężnicy, ścięci z rozkazu Waszej królewskiej mości w zeszłym roku.
— Dlaczegóż natychmiast o tem mi nie doniosłeś? — Dlatego, że nie byłem dość tego pewnym.
— Gdy tymczasem teraz?...
— Teraz, jestem pewny zupełnie.
— Widziałeś go?
— Widziałem. Schowałem się naprzeciwko u kupca win i czuwałem. Najprzód wszedł do tego samego domu co i dnia poprzedzającego; potem, ponieważ pani do Sauve długo nie było widać, nieostrożnie pokazał się w oknie pierwszego piętra. Tym razem nie pozostawało żadnej wątpliwości, tem bardziej, że w chwilę później, pani de Sauve znowu przyjechała.
— I sądzisz, że pozostaną jak i zeszłej nocy do godziny trzeciej zrana?
— Być może.
— Gdzie jest ten dom?
— Blizko Croix-des-Petits-Champs, około Saint-Honoré.
— Dobrze — powiedziała Katarzyna. — Czy pan de Sauve nie zna twego charakteru pisma?
— Nie.
— Usiądź tu i pisz.
Maurevel spełnił rozkaz, i biorąc pióro, rzekł:
— Jestem gotów pani.
Katarzyna dyktowała:

„Gdy baron de Sauve pełni swą służbę w Luwrze, baronowa, z jakimś elegancikiem, jednym z jego przyjaciół, znajduje się w domu, stojącym w pobliżu Croix-des-Petits Champs, około Saint-Honoré. Baron de Sauve pozna dom po czerwonym krzyżu na murze.”

— Cóż dalej?... — zapytał Maurevel.
— Zrób kopię tego listu — powiedziała Katarzyna.
Maurevel machinalnie był posłusznym.
— Teraz — rzekła królowa — każ jakiemu zręcznemu człowiekowi wręczyć jeden z tych listów baronowi de Sauve, a drugi porzucić w korytarzach Luwru.
— Nie rozumiem — rzekł Maurevel.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Czy nie rozumiesz, że mąż, odbierający podobny list, rozgniewa się?
— Lecz zdaje mi się, pani, że wprzódy nie gniewał się na króla Nawarry?
— Ten, który przepuszcza niektóre rzeczy królowi, być może, nie przepuści ich prostemu gachowi, Zresztą, jeśli się nie rozgniewa, ty będziesz się musiał za niego rozgniewać.
— Ja?
— Bezwątpienia, Weźmiesz czterech a nawet i sześciu ludzi, jeśli będzie potrzeba; zamaskujesz się, wybijasz drzwi, jak gdybyś był wysłany od barona, zdybiesz kochanków sam na sam, i uderzysz w imieniu męża; a nazajutrz list, porzucony w korytarzu Luwru, znaleziony przez jaką miłosierną duszę, i szybko puszczony w obieg, zaświadczy, że to była zemsta męża. Tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności zrządził, że gachem był król Nawarry; lecz któż to mógł zgadnąć, kiedy wszyscy myśleli, iż on jest w Pau.
Maurevel z podziwieniom spojrzał na Katarzynę, ukłonił się i wyszedł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tym samym czasie, kiedy Maurevel wychodził z pałacu „Soissons” — pani de Sauve wchodziła do małego domku przy Croix-des-Petits-Champs.
Henryk oczekiwał na nią u na wpół otwartych drzwi.
Skoro ją tylko spostrzegł na schodach, zapytał zaraz:
— Czy nikt nie szedł za tobą?
— Nikt, o ile mi się zdaje — odpowiedziała Karolina.
— A mnie — rzekł Henryk — zdaje się, że nietylko śledzony byłem w nocy, lecz nawet dzisiaj wieczorem.
— O! mój Boże! przestraszasz mnie, Najjaśniejszy panie!... — zawołała Karolina.
— Jeśli pamięć dawnej przyjaźni, będzie przyczyną twojego nieszczęścia, nigdy się nie pocieszę.
— Bądź spokojna, moja przyjaciółko — rzekł Bearneńczyk — strzegą nas trzy szpady.
— Trzy? to mało, Najjaśniejszy panie.
— To dosyć, gdy te szpady należą do de Mouya, Saucourta i Barthelemy.
— A więc de Mouy jest z tobą w Paryżu.
— Bezwątpienia.
— On się ośmielił powrócić do stolicy! On więc ma, tak jak i ty, jaką biedną, zakochaną w nim kobietę?
— Nie. Lecz ma nieprzyjaciela, któremu śmierć poprzysiągł. Nienawiść, moja kochana, może nas zniewalać do popełnienia takich głupstw jak i miłość.
— Dzięknję, Najjaśniejszy panie.
— O!... — rzekł Henryk — nie mówię ja tego o teraźniejszości, lecz o przeszłych i przyszłych głupstwach. Ale nie spierajmy się o to, gdyż nie mamy czasu do stracenia.
— Wyjeżdżasz więc dzisiaj?
— Tej nocy.
— A więc sprawy, które cię powołały do Paryża, są już ukończone.
— Ja tu przybyłem tylko dla ciebie.
— Gaskończyk!
— Na szatana! moja przyjaciółko, mówię prawdę; lecz porzućmy te wspomnienia; pozostaje mi jeszcze dwie lub trzy godziny szczęścia, a potem — wieczna rozłąka.
— A! Najjaśniejszy panie — powiedziała pani de Sauve — jedna tylko miłość moja jest wieczną.
Henryk dopiero co powiedział, że niema czasu do spierania się, a więc się nie spierał; on uwierzył, albo, chociaż był sceptykiem, udawał, że wierzy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

De Mouy i jego dwaj towarzysze, jak powiedział król Nawarry, ukrywali się w blizkości domu.
Zgodzono się, że Henryk wyjdzie z małego domku o północy, zamiast o godzinie trzeciej; że, tak jak i poprzedzającego dnia, odprowadzi panią de Sauve do Luwru, a ztamtąd wszyscy udadzą się do Cerisaie, gdzie mieszkał Maurevel.
De Mouy wczoraj dopiero dowiedział się na pewno, gdzie mieszka jego nieprzyjaciel.
— Czekali już blizko z godzinę, gdy spostrzegli, że do bramy małego domku zbliżył się w towarzystwie pięciu ludzi jakiś człowiek, który zaczął próbować do drzwi rozmaitych kluczy.
De Mouy, ukryty w głębi drzwi sąsiednich jednym skokiem dopadł tego człowieka i porwał go za rękę.
— Zaczekaj — powiedział — tu nie można wchodzić.
Nieznajomy odskoczył w tył; przy tem poruszeniu spadł mu kapelusz.
— De Mouy de Saint-Phale!... — zawołał tenże.
— Maurevel!... — wrzasnął hugonot, obnażając swą szpadę — szukałem cię; a ty sam mi się zjawiasz; dziękuję!
Lecz, pomimo gniewu, nie zapomniał jednak o Henryku: obróciwszy się ku oknu, gwizdnął na sposób bearneńskich pasterzy.
— To wystarczy — rzekł do Saucourta. — Teraz do mnie, morderco! do mnie!
I rzucił się na Maurevela.
Maurevel zdążył wyciągnąć z za pasa pistolet.
— A! na ten raz — powiedział zabójca króla, biorąc na cel młodego człowieka — spodziewam się, że będziesz zabity.
I wystrzelił.
Lecz de Mouy odskoczył w prawo, i kula przeszła, nie trafiwszy go.
— Teraz na mnie kolej — zawołał de Mouy.
I poczęstował Maurevela tak silnem pchnięciem, że chociaż szpada natrafiła na skórzany pas, zwalczyła jednak tę przeszkodę, i zagłębiła się w ciało.
Morderca wydał dziki krzyk, świadczący o tak głębokiej boleści, że zbiry, towarzyszący mu, mając go za zabitego, rzucili się przestraszeni w ulicę Saint-Honoré.
Maurevel nie był odważnym.
Widząc się opuszczony przez swych ludzi, mając przed sobą takiego przeciwnika jak de Mouy, uznał za najlepsze pójść za ich przykładem i zaczął uciekać tąż samą drogą co i oni, krzycząc: Na pomoc.
De Mouy, Saucourt i Barthelemy rzucili się za nimi.
Gdy wbiegli w ulicę Grenelle, żeby odciąć uciekającym drogę, nagle otworzyło się okno i jakiś człowiek wyskoczył z pierwszego piętra na ziemię, świeżo deszczem zroszoną.
Byłto Henryk.
Gwizdnięcie de Mouya zawiadomiło go o niebezpieczeństwie, a wystrzał z pistoletu, świadczący o wielkości tego niebezpieczeństwa, zniewolił go do rzucenia się z okna, na pomoc swoim przyjaciołom.
Zapalony i odważny, pobiegł ich śladami ze szpadą w ręku.
Krzyk, który się rozległ w stronie rogatek des Sergents, naprowadził go na ślad.
Byłto Maurevel, który czując, że go de Mouy dogania, po raz drugi zwoływał na pomoc rozbiegłych ze strachu swych ludzi.
Pozostało mu więc albo się obrócić, albo być przeszytym z tyłu.
Maurevel odwrócił się i spotkał żelazo swego nieprzyjaciela, który prawie natychmiast zadał mu uderzenie tak zręczne, że nawskróś przeszył temblak.
W mgnieniu oka de Mouy powtórzył uderzenie.
Szpada znowu zagłębiła się w ciało i krew dwiema strugami bryzgnęła z podwójnej rany.
— A! złapał się! — krzyknął nadbiegający Henryk. — Nuże, dalej, de Mouyu!
De Mouy nie potrzebował zachęceń.
Znowu rzucił się na Maurevela, lecz Maurevel nie czekał na niego.
Zakrywszy lewą ręką ranę, znowu przedsięwziął rozpaczną ucieczkę.
— Zabij go prędko! zabij! — krzyknął król. Oto jego żołnierze zatrzymali się, a rozpacz tchórzów nic nie znaczy dla odważnych.
Z zapartym oddechem, pokryty krwawym potem, Maurevel upadł nagle ze znużenia; lecz powstał natychmiast na jedno kolano i spotkał de Mouya końcem szpady.
— Przyjaciele! przyjaciele! — krzyczał Maurevel — ich tylko dwóch! Strzelajcie do nich!
W rzeczy samej, Saucourt i Berthelemy pobiegli ścigać dwóch zbirów, którzy uciekli przez ulicę des Poulies: w tej więc chwili król i de Mouy byli tylko sami przeciwko czterem ludziom.
— Strzelajcie! — nie przestawał krzyczeć Maurevel, gdy tymczasem jeden z jego żołnierzy kończył już potrzebne do tego przygotowania.
— Tak; lecz pierwej umieraj zdrajco, umieraj nędzniku, umieraj! i bądź przeklęty, jak morderca.
I porwawszy jedną ręką ostrą szpadę Maurevela, drugą zanurzył swoją do samej rękojeści w piersiach nieprzyjaciela, i to z taką silą, że go przygwoździł do ziemi.
— Strzeż się! strzeż się!... — zawołał Henryk.
De Mouy odskoczył w tył, pozostawiając szpadę w piersiach Maurevela, gdyż jeden z żołnierzy wycelował w niego, i niezawodnie byłby go zabił.
Lecz w tejże chwili, Henryk przeszył na wskroś żołnierza, który upadł obok Maurevela, wydając jęk żałosny.
Inni żołnierze uciekli.
— Chodź! de Mouyu, chodź!... — krzyknął Henryk. — Nie traćmy ani chwili; jeśli nas poznają, to po nas!
— Zaczekaj, Najjaśniejszy panie. A moja szpada?... — rzekł de Mouy.
— Czyż Wasza królewska mość sądzisz, że ją zostawię w cielsku tego nędznika?
Zbliżył się do Maurevela, widocznie leżącego nieruchomiej lecz zaledwie de Moyu oparł rękę na gardzie swej szpady, Maurevel powstał uzbrojony pistoletom, który żołnierz, upuścił w upadku — i wystrzelił w samą, pierś de Mouy’a.
Młodzieniec upadł, nie wydawszy najmniejszego krzyku: już nie żył.
Henryk rzucił się na Maurevela; lecz ten upadł już, i szpada Henryka przebiła tylko trupa.
Czas było uciekać.
Hałas ściągnął mnóstwo ludzi; mogła nadejść straż nocna.
Henryk szukał w gromadzie ciekawych jakiej znajomej twarzy, i nagle krzyknął z radości.
Poznał La Hurièrea.
Ponieważ opisana przez nas scena odbyła się u stóp krzyża du Trahoir, to jest naprzeciw ulicy de l’Arbre-Sec, więc nasz stary znajomy, którego humor, z natury ponury, jeszcze bardziej zasępił się od śmierci La Mola i Coconnasa, jego dwóch ulubionych gości — usłyszawszy hałas, porzucił swoje rondelki, w których przygotowywał kolacyę dla króla Nawarry i przybiegł tutaj.
— Mój kochany La Hurière, oddaję w twoje starania de Mouya, chociaż się obawiam, czy już nie za późno. Zanieś go do siebie, i jeśli jeszcze żyje, nie żałuj niczego: oto mój worek, ten zaś drugi, niech zostanie na miejscu i zgnije jak pies.
— A Wasza królewska mość?... — spytał La Hurière.
— Ja muszę się jeszcze pożegnać. Biegnę, i za dziesięć minut będę u ciebie; niech konie będą gotowe.
I Henryk rzeczywiście pobiegł w kierunku małego domku przy Croix-des-Petits-Champs; lecz dobiegłszy do ulicy Grenelle, zatrzymał się przelękniony.
Liczna gromada zebrała się przed brama domu.
— Co się stało w tym domu?... — zapytał.
— O!.. — odpowiedział ten, do którego król zwrócił swą mowę — wielkie nieszczęście, panie. Dopiero co przebił sztyletem piękną młodą kobietę jej mąż, któremu doniesiono listownie, że jego żona była tu z kochankiem.
— A mąż?... — zapytał Henryk.
— Uciekł.
— A żona?...
— Jest tutaj.
— Nieżywa?...
— Jeszcze nie; lecz, dzięki Bogu, nie ujdzie śmierci.
— O!.. — zawołał Henryk — więc jestem przeklęty!...
I rzucił się do domu.
Pokój był pełen ludzi; wszyscy gromadzili się około łóżka, na którem leżała biedna Karolina, przeszyta dwoma pchnięciami sztyletu.
Jej mąż, który przez dwa lata taił zazdrość przeciwko Henrykowi, skorzystał z tej sposobności i zemścił się.
— Karolino!.. Karolino!... — krzyczał Henryk, przeciskając się przez tłum, i padając na kolana przed łóżkiem.
Karolina otworzyła piękne oczy, osłonione mrokiem śmierci, i wydała krzyk, od którego krew trysnęła z dwóch ran; po chwili podniosła się i powiedziała:
— O?.. wiedziałam, że nie mogę umrzeć, nie zobaczywszy ciebie.
I, w rzeczy samej, jak gdyby tylko czekała tej chwili, aby oddać Henrykowi tę duszę, która go tak kochała, złożyła pocałunek na jego czole,
wyrzekła jeszcze po raz ostatni: „Kocham cię”, i padła nieżywa.
Henryk nie mógł zostać długo, bez narażania się na zgubę.
Wyjął sztylet, odciął pukiel tych pięknych blond-włosów, które tak często rozplatał, aby podziwiać ich długość, i wyszedł, szlochając, pośród jęków przytomnych, którzy się nie domyślali, jak wielkie opłakiwali nieszczęście.
— Przyjaciele!.. miłość!.. — zawołał zrozpaczony Henryk — wszystko mię opuszcza, porzuca, wszystkiego jestem na raz pozbawiony!
— Tak, Najjaśniejszy panie — rzekł do niego po cichu człowiek, który oddzielił się od grupy ciekawych, zebranych przed małym domkiem, i postępował za Henrykiem — lecz pozostaje ci tron.
— René!.. — zawołał Henryk.
— Tak, Najjaśniejszy panie, René, który czuwa nad tobą; Maurevel, oddając ducha, nazwał cię po imieniu; wiedzą teraz, że jesteś w Paryżu, i szukają cię; uciekaj, uciekaj!...
— I mówisz, że będę królem, René?.. Ja, wygnaniec?...
— Spójrz, Najjaśniejszy panie — powiedział Florentczyk, wskazując królowi gwiazdę, która błyszcząc, wydobywała się z po za czarnej chmury — nie ja to mówię, lecz ona.
Henryk westchnął głęboko i zniknął w pomroce nocy.

Koniec.




  1. Dosłownie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment uzupełniono na podstawie wydania Królowa Margo Alexandra Dumas Tom VI str. 93 rok wydania 1848 Warszawa w Drukarni Jana Jaworskiego
  3. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment uzupełniono na podstawie wydania Królowa Margo Alexandra Dumas Tom VI str. 94 rok wydania 1848 Warszawa w Drukarni Jana Jaworskiego
  4. Miejsce pojedynków. (Przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.