Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

KAPITAN HUZARÓW.

I.

W maju 1846 roku, porucznik Sebastyan Gérard, na czele oddziału z dwudziestu pięciu huzarów, przydanego za eskortę dworu oficerom sztabu, mającym zdejmować plany i wytykać trakt wojskowy, posłany został na rekonesans o ośm czy dziesięć mil od Oranu, w samą pustynię.
Porucznik Gérard, liczący lat około dwudziestu pięciu, wyglądał na bardzo dystyngowanego szlachcica, pomimo nizkiego pochodzenia, o czem nie omieszkamy później pomówić.
Wzrostu średniego, rysy miał niezwykłego wdzięku. W oczach jego czarnych, dużych, czytać było można inteligencyę, prawości męztwo; delikatna twarz, opalona teraz od słońca afrykańskiego, nabrała przez to prawdziwie męzkiej urody.
Długie i jedwabiste wąsy ciemne, ocieniały mu wargi, którym niejedna kobieta pozazdrościłaby żywej barwy.
Nosił szykownie powabny mundur huzarski, a odrazu poznać było troskliwość i dobieranie zgrabnych butów i obcisłych rękawiczek.
Miły w obejściu, mając przytem dobrze zaopatrzoną kieszeń, humor wesoły, porucznik Gérard był wielce poważany przez zwierzchników, lubiany przez kolegów i uwielbiany przez żołnierzy. A teraz, po krótkiem w ogólnych rzutach naszkicowaniu jednej z głównych osobistości w naszej historyi, opowiedzmy pokrótce okropną przygodę afrykańską, która ze względu na następstwa, posłużyć ma nam poniekąd za prolog.
Oddział huzarów nasłuchał się, że wokół gościńca, którym podążać miał, wałęsają się gromady niepodległych Arabów, nawykłych do rozboju i mordów, włóczących się, jak zgłodniałe szakale, dokoła posterunków przednich straży i luźnych szwadronów francuzkich.
Podli, jak w ogóle wszyscy tego rodzaju łotrzy, bez względu do jakiej narodowości należą, rabusie ci nie byli wcale groźni w dzień biały.
Dopóki świeciło słońce, napadać nie śmieli; dla wypraw swych czekali pomocy od ciemności, wiedząc, że sen może im wydać ofiary z łatwością, bez walki.
Oddział huzarów, dowodzony przez Sebastyana Gérarda, zbyt już oddalił się od Oranu, ażeby mógł co wieczór, stawać w jakiem miasteczku.
Prace oficerów sztabowych miały się przeciągnąć kilka dni, a może nawet kilka tygodni, trzeba więc było wyszukać miejsca dla założenia małego obozu, gdzie, na wypadek napaści nocnej, obrona byłaby możliwą.
Jak oficerowie tak i żołnierze z ochotą zmierzyliby się z nieprzyjacielem, ale myśl, że mogą być zaskoczeni znienacka i zdradziecko wymordowani, wcale im się nie uśmiechała.
Czterech huzarów wysłanych na zwiady przez porucznika, z tryumfem przyniosło wiadomość, że o wiorstę na prawo znajduje się pośród piasków ustronna oaza a w niej przy źródle dom jakiś otoczony palmowym gaikiem.
Wiadomość ta uradowała wszystkich.
Dom posłużyć mógł za fortecę, źródło gasiłoby pragnienie koni, a cień drzew będzie nieoszacowany w godzinach upału, kiedy słońce afrykańskie rzuca na bezgraniczne piaski promienie jakby z roztopionego ołowiu.
Natychmiast też porucznik Geérard skierował oddział swój w kierunku wskazanym przez wysłanych na zwiady huzarów.
Oaza wkrótce się wynurzyła przed oczyma żołnierzy. Położenie domu było niezaprzeczenie wyborne.
Napozór wydawał się on pustym. Żaden szmer z niego nie dolatywał. Brama była zamknięta.
Jeden z huzarów zeskoczył z konia i kolbą strzelby uderzył we drzwi po kilkakroć.
Nie było odpowiedzi.
Wtedy porucznik żydowi algierskiemu, który towarzyszył oddziałowi jako tłomacz, kazał zawołać głośno po arabsku, że dowódzca francuzki użyje siły, jeżeli mu dobrowolnie nie otworzą.
Tłomacz ulegle wykonał ten rozkaz. Zaledwie skończył mówić, brama rozwarła się nagle.
Na progu ukazało się młode dziewczę.
Wbrew obyczajowi wschodniemu, twarz dziewczyny była odsłonięta. Z błyszczących oczu jej błyskał gniew, ledwie hamowany.
Trudno wymarzyć istotę oryginalniej piękną, urody dzikszej i zarazem bardziej malowniczej.
Był to typ czysty i zupełny starożytnej rasy arabskiej,
Szczupła i wysmukła, jak młoda palma, giętka jak liana leśna, w plecach mimo to była barczysta; twarz podłużno owalna, miała delikatną cerę o żywej barwie florenckiego bronzu.
W ogromnych oczach iskrzyły się ponure źrenice, a usta szkarłatne były jak kwiat kaktusu, a w tej chwili przy gniewnem wykrzywieniu odsłaniały zęby jak u młodego wilka.
Cekiny złote upinały jej długie i gęste włosy czarno-niebieskiego połysku. Drobne nóżki, na wpół nagie w pantofelkach i ręce obnażone, budziły podziw niepospolitą delikatnością.
Młoda Arabka liczyła zapewne najwyżej piętnaście lat.
Z dumą utkwiła wzrok do tłumacza i tonem obrażonej królowy zapytała go, czego chcą ci cudzoziemcy od niej i od jej ojca i zkąd ta pogróżka wdarcia się przemocą do ich domu?
Porucznik, gdy mu przetłomaczono te pytania, kazał odpowiedzieć, że oddział francuzki żądał gościnności, ale oficerowie i żołnierze uszanują dom i jego mieszkańców, i że gospodarz otrzyma zapłatę, jaką sam oznaczy,
W chwili, gdy dziewczę miało dać na to odpowiedź, nowa osobistość ukazała się, jakby zwabiona słowami tłomacza.
Był to wysoki starzec, zda się stuletni, wychudły jak szkielet, zgarbiony od wieku, z twarzą pomarszczoną jak pergamin i małemi, szaremi, okrągłemi oczyma, dziko świecącemi się i przypominającemi zupełnie ślepie u drapieżnego ptaka.
Okryty długim białym burnusem wełnianym, mocno zabrudzonym, starzec ten wyglądał złowrogo.
Wyglądał na jakiegoś złowróżbnego proroka.
Ręce wywiędłe i drżące oparł na ramieniu dziewczyny i odezwał się głosem powolnym, gardlanym.
— Co on mówi? — spytał porucznik tłomacza.
— Składa nam swe powitanie — odrzekł tenże.
Kiedy starzec mówił, uśmiech złośliwy rozchylał usta młodej arabki i znowu odsłonił zęby jej, bielsze od słoniowej kości.
Porucznik zauważył ten uśmiech, ale nie zastanowił się nad nim, ani się też nim nie zaniepokoił.
Może kiedyś zrozumieć miał jego złowrogie znaczenie,
Tymczasem huzarzy pozsiadali z koni i zaprowadzili je do szopy, stojącej obok domu.
Porucznik Gérard i dwaj oficerowie ze sztabu przestąpili próg i oprowadzani przez młode dziewczę, zwiedzili wnętrze domu.
Na dole znajdowały się dwa pokoje nierównych rozmiarów. Taki sam rozkład zastano na pierwszem piętrze, na które wchodziło się po drabinie, po odsunięciu klapy w suficie. Druga drabina i druga klapa prowadziły na dach, tworzący taras, urządzony po europejsku przez jakiegoś wychodźca, który cały ten dom postawił, a potem porzucił czy sprzedał.
Nigdzie ani śladu mebli nie było, tylko w małym pokoiku na dole leżały maty i stała stara kanapka z postrzępioną materyą, wreszcie kilka naczyń kuchennych, wyglądających bardzo pierwotnie.
— Dziewczyna oznajmiła oficerom za pośrednictwem tłomacza, że pokój ten zatrzymuje dla siebie i ojca, a reszta domu jest do ich rozporządzenia.
Porucznik umieścił huzarów swych w wielkiej izbie na dole, a sam wraz z kolegami rozgospodarował się jak mógł na piewszem piętrze. Posłania ułożono po obozowemu, bo w wycieczkach takich trudno wymagać jakiejbądź wygody.
Oficerowie sztabowi rozpoczęli swe trudy zaraz nazajutrz zrana i zajęci byli niemi aż do samej nocy. Porucznik towarzyszył im przy oglądaniu gruntu, a za eskortę mieli kilku huzarów. Inni żołnierze pilnowali tymczasem w domu koni i zapasów żywności.
Stary Arab, według raportu szyldwacha, przez cały czas siedział przykucnięty na wałach, nieruchomy jak fakir, ssąc bursztynowy cybuch długiej fajki.
Cały zatopiony w myślach, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na hałaśliwe zachowywanie się żołnierzy francuzkich w jego siedzibie.
Przeciwnie młoda dziewczyna, coraz szczelniej zasłonięta całemi godzinami nie była w domu. Widziano, jak znikała za piaszczystemi zaspami pustyni w jednym, to w drugim kierunku, jakby wiodła jakieś tajemnicze schadzki na wszystkie strony.
Dwa czy trzy razy kiedy powróciła do domu, ciekawi żołnierze podglądali ją przez szpary w ścianie. Przystępowała zwolna do ojca, który wtedy podnosił ogorzałą twarz kościstą i świecące się oczy. Nie mówili do siebie ani słowa, tylko dawali sobie jakieś znaki szczególne, nad któremi oczywiście nikt głowy nie łamał.


II.

Cicho było zupełnie dokoła domu wśród pustyni.
Arabowie ani się pokazywali.
Tak działo się przez trzy tygodnie, aż wreszcie prace oficerów sztabowych zostały ukończone.
Dnia następnego huzarzy, bez wielkiej swej radości, wyruszyć mieli z powrotem do Oranu. Już tylko raz jeszcze przenocują w domu na pustkowiu.
Stary arab, jako wynagrodzenie, za niewielkie szkody zrządzone mu przez żołnierzy, otrzymał pokaźną summę, o jaką rzeczywiście nie miałby prawa się upominać. Wydawał się też bardzo zadowolonym. Twarz jego przybrała wyraz mniej posępny i dziki. Dziwną jakąś radość i jakby niewysłowiony tryumf czytać było można w wielkich czarnych oczach jego córki, wyzierających z po za otworów zasłony.
Nadeszła noc.
Noce afrykańskie są albo upalne, albo mroźne; pośredniej temperatury nie mają. Tym razem powietrze było jak ogień palące.
Niebo wyglądało jak ze spiżu, słońce skryło się za gęstą masą ciemnych chmur, bramowanych u dołu smugami krwawemi. Wśród głębokiej ciszy, zalegającej pustynie odzywało się tylko wstrętne wycie szakali.
Na straży o kilkadziesiąt kroków przed domem, na pagórku piaszczystym, stał huzar ze strzelbą w ręką. Oficerowie i żołnierze zabierali się do spania.
Porucznik Gérard rozciągnął się na kołdrze wojłokowej, służącej mu za materac, głowę oparł o siodło, zastępujące poduszkę i zaczął myśleć, nie bez przyjemności, że jutro o tej godzinie wypocznie sobie w prawdziwem łóżku.
Z zewnątrz doleciał nagle wesoły głos jakiegoś huzara, śpiewającego żołnierską piosnkę.
Sebastjan nadstawił ucho.
Huzar właśnie śpiewał:

„Poszedł żołnierz w obce strony,
Dostał kulą w bok,
Już nie widział narzeczonej
Śmierć biegła w skok,
Dzisiaj żyjesz na świecie
Jutro kula cię zmiecie
Hu ha!

Legniesz, bracie, w mogile,
Z niej wyrosną badyle,
Wiatr po tobie zapłacze,
Ej! zagrajcie trębacze
W trąbki wszystkie, do ucha
Hu ha!”

Sebastjan przysłuchiwał się tej wojennej melodyi, której rytm począł kołysać go do snu.
Żołnierz śpiewał dalej:

„Tyś nie baba, więc nie becz!
Smutki dalej od cię precz!

Kiedy żyjesz, dziarsko żyj!
Wino masz, to wino pij,
Wrogów masz, to wrogów bij!
Boć ty przecie kawał zucha,
Hu ha!

Głos ucichł.
Przy ostatnim wierszu. ostatniej zwrotki porucznik zasnął, ale sen miał przykry, pełen złowróźbnych widziadeł, wśród których ukazywała mu się bezustannie twarz młodej arabki, uderzająca dziwną pięknością i z dziwnym uśmiechem na szkarłatnych ustach.
Wtem około północy obudził się.
Czuł się zmęczonym, rozgorączkowanym, kroplisty pot zraszał mu czoło.
Nieraz nocy poprzednich, kiedy upał dokuczał w tej izbie, rozpalonej w ciągu dnia promieniami słonecznemi, porucznik spędzał godzinę lub dwie na tarasie domu, dla odetchnięcia powietrzem, które orzeźwiał wiatr od strony morza.
I tym razem nie chciał obudzić swych kolegów, których chrapanie głośne rozlegało się wśród zupełnej ciszy, wszedł na drabinę bez najmniejszego hałasu i spróbował podnieść klapę, otwierającą wejście na dach — ale napróżno!..
Deska oparła mu się po raz pierwszy, jakby przywalona jakimś ogromnym ciężarem.
Zdziwiony wielce, ale jeszcze nie nastraszony, zeszedł z drabiny i zbliżył się do wązkiego okienka, wychodzącego na pustynię.
Okno nie miało szyb tylko kraty, które się wcale nie otwierały.
Przez kraty te, Sebastyan spojrzał na pogrążony w ciemnościach krajobraz.
Nagle księżyc, wynurzywszy się z po za chmur, blademi promieniami oświetlił okolicę.
Porucznik machinalnie poszukał oczyma szyldwachów. Dwóch stało ich na straży, ze strzelbą w ręku, opartych o pnie palm. Cisza na zewnątrz panowała głęboka.
Sebastyan począł jednak rozglądać się po oazie i oto spostrzegł naraz coś tak osobliwego, tak zagadkowego, że aż oczy przetarł, chcąc się przekonać, czy nie śni...
Dokoła oazy, jak wiemy, rozciągał się zagajnik, krzaki przeróżne i palmy karłowate.
Zarośla te leżały od domu zaledwie w odległości strzału karabinowego i oddzielone były odeń wysoką trawą i kaktusowemi krzewami.
Sebastyanowi zdawało się, że jakieś niewyraźne postacie wysuwają się z zagajnika i pełzną wśród zasłaniających je chwastów. Postaci tych było dużo i skoro jedna znikała, zaraz ukazywała się inna. Rzekłbyś, jakiś korowód duchów.
A. wszystko to się działo w oczach szyldwachów, którzy zdawali się nic nie widzieć. Dziwaczność, fantastyczność tego zjawiska przykuła porucznika na miejscu. Nie mógł się ruszyć, osłupiał.
Chmura zakryła księżyc, z nim nastały ciemności. Sebastyan nic już nie był w stanie rozpoznać, a jednak nie przestawał patrzyć.
Za kilka sekund znów zaświecił księżyc. Pochód dziwacznych postaci nie ustawał, przybywało ich coraz więcej, a wśród tych zagadkowych widziadeł tu i owdzie migotały punkciki, jakby od połysków metalicznych.
Wtedy z szybkością elektryczną rozjaśniło się w umyśle porucznika. Przedstawiła mu się straszliwa prawda,
Dom otaczali araby, dziesięćkroć liczniejsi od francuzów! Ale jakim sposobem przedostali się do oaz. Dlaczego szyldwachy dotąd nie wszczęli alarmu? Umysł porucznika gubił się w domysłach.
Zresztą nie czas było zastanawiać się. Należało coś natychmiast postanowić i przedsiewziąć. Każda chwila była drogą.
Sebastyan Gérard obudził oficerów sztabowych, którzy z nim do spółki zajmowali ten pokój i w kilku słowach opowiedział im co się dzieje. Zerwali się żywo z posłania i porwali za pistolety.
W tejże chwili porucznik chciał zejść do izby na dole, ażeby rozbudzić huzarów...
Ale i klapa, prowadząca z pierwszego piętra na parter, również się oparła. Przybito ją czemś tak samo, jak klapę od tarasu.
— Złapano nas w sidła, jak wilki! — wykrzyknął Sebastyan z wściekłością. — Co czynić?... Jak ostrzedz naszych ludzi o napadzie?...
— No, chociażby jaknajmocniej spali, — odrzekł jeden z oficerów sztabowych, — huk strzału ich rozbudzi...
— Prawda... Zaraz spróbuje...
Porucznik po omacku wziął z kąta strzelbę myśliwską, wyborną broń, nabitą kulami stożkowemi, któremi szakali o trzysta kroków kładł na miejscu potem wrócił znów do wązkiego okienka i wypatrywał celu.
Oazę zaległa jaknajgłębsza cisza. Ruch cieniów ustał. Wszędzie zdawał się panować spokój. Porucznik na skraju zagajnika rozróżnił jednak jakąś postać nieruchomą i mniej ciemną od zarośli. Wytknął strzelbę po za kraty, oparł ją o ramię, celował długo, wystrzelił.
Na huk ten, zerwał się huragan krzyków dzikich, wycia, nie mającego w sobie nic ludzkiego.
Arabowie, pochowani za drzewami, zaczajeni w wysokiej trawie, wyskoczyli jak djabły w sztuce czarodziejskiej.
Sto strzałów zagrzmiało na raz i kule połamały kraty okna z którego dał ognia Sebastyan, a kilka z tych pocisków świsnęło mu nawet około głowy. Szczęśliwym trafem kule go ominęły.
W tejże chwili jakiś łoskot dał się słyszeć po nad trzema oficerami.
Klapa od tarasu gwałtownie podniosła się w górę, w otworze zabłysły lufy strzelb arabskich, huknęły strzały i jeden z kolegów Sebastyana zwalił się trupem tuż obok jego nóg.
Położenie okropne. Żadnego ratunku zda się nie było dla tych dwóch ludzi, wziętych między dwa ognie.
Huzarzy odłączeni od swego porucznika i także jak on uwięzieni, wydawali wściekłe okrzyki.
Słychać było jak kolbami walili we drzwi, które przecież wcale nie ustępowały.
— Najpierw przerwijmy ogień na tarasie! — wykrzyknął Sebastyan, i z rewolwerem w ręce skoczył pierwszy na drabinę, a za nim tuż oficer sztabu.
Proch z drugiej salwy osmalił im wąsy i ubranie ale nie zrządził im innego szwanku. Teraz czterech czy pięciu arabów zasadzonych na tarasie, nie miało już innej broni prócz jataganów. Wystrzelano ich jednego po drugim, jak wściekłych psów.
Po tym tryumfie, Sebastyan wraz ze swym kolegą powrócił do pokoju na pierwszem piętrze i znów począł strzelać z okna. Nie żałował nabojów, ale mało która z kul trafiła, gdyż oblegający schronili się już przed niemi pod mury domostwa.
Nagle kłęb gryzącego dymu przedarł się przez szczeliny podłogi.
Na dole wybuchnął pożar. Obu oficerom groziło uduszenie od dymu lub spalenie żywcem.
W tejże chwili stary arab i jego córka, uradowani z powodzenia szatańskich planów, wyszli z domu, ogarniętego płomieniami, i skierowali się ku laskowi.
Jakbądź podłą, ohydną była ich zdrada, Sebastyan nie miał odwagi wymierzyć sprawiedliwości przez zabicie kobiety.
Wziął na cel starca. Dym mu zasłaniał oczy, ręka mu drżała bezwątpienia. Padła młoda arabka...
Widok, jaki się przedstawił oczom porucznika był tak straszny, że Sebastyan, chociaż był blizki śmierci, od której zda się nic go już nie mogło wybawić, zapomniał o własnem niebezpieczeństwie.
Ojciec zatrzymał się przy swem dziecku skrwawionem, którem wstrząsały już ostatnie konwulsye konania.
Krzyk dziki, przeraźliwy, krzyk rozpaczy i przekleństwa wydarł mu się z ust. Rzucił się na kolana i bezsilnemi rękoma usiłował podnieść ciało, z którego uleciało już ostatnie tchnienie...
Nie czując siły dostatecznej, podniósł w górę krwią zbroczone ręce, i zwracając je ku domowi z wyrazem na twarzy niewysłowionej wściekłości i nienawiści, potrząsnął tą krwią ku niewidzialnemu zabójcy jakby mu tem przesyłał groźbę i przekleństwo...
I rzec możnaby, że te przekleństwo przyniosło porucznikowi nieszczęście, bo w tejże właśnie chwili kula ugodziła go w głowę i runął bez przytomności na płonącą podłogę, przez którą wydobywały się z kłębami dymu i iskry coraz bardziej wzmagającego się pożaru...


III.

Kiedy Sebastyan Gérard odzyskał przytomność, leżał na wygodnem łóżku w szpitalu w Oranie, troskliwie pielęgnowany i po upływie stosunkowo krótkiego czasu podniósł się, bo rany w głowie, jak wiadomo, są albo śmiertelne, albo prędko wyleczalne. Ocalenie jego zda się cudowne, było przecie jak najprostszą w świecie rzeczą.
Huzarom, kiedy już zginąć mieli, poduszeni dymem i płomieniami, udało się nareszcie oderwać klapę która ich więziła.
Obrona stała się możliwą, bo chociaż arabowie byli znacznie liczniejsi, jednakże „wściekłość francuzka“ zastępowała liczbę.
Dokonali zwycięzkiej wycieczki.
Dużo napastników trupem usłało ziemię. Inni rozpierzchli się spłoszeni, jak szakale pustyni.
Porucznik po przyjściu do siebie dowiedział się różnych szczegółów, które podczas wypadków tej nocy aż nazbyt dramatycznej, wydawały mu się ciemnymi i prawie niezrozumiałymi.
Stary arab, popchnięty ku zdradzie przez podwójny fanatyzm rasy i religii, przyjął francuzów do swej siedziby z tą myślą, że ich co do jednego poświęci nienawiści dzikiej,
Beduini z sąsiednich pokoleń przybyli na wezwanie jego córki. W przeddzień odjazdu francuzów, korzystając z nieobecności oficerów, drzemki żołnierzy i niedbalstwa straży, ani myślących o niebezpieczeństwie, kilku arabów zakradło się do domku i schowali się jedni na tarasie, inni w izbie starca i zawczasu pozabijali klapy w sufitach.
Napad dokonany miał być w nocy, kiedy się huzarzy pośpią. Tymczasem wysłani na zwiady arabowie zdołali na sposób dusicieli indyjskich podpełznąć wśród ciemności do placówek, zadusić ich i przywiązać natychmiast do pni palm tak, że stojąc, wydawali się żywymi.
Wszystko przewidziane było i uskutecznione z wszelką przezornością, tak, iż francuzi mieli być wymordowani bez oporu, albo uwędzeni jak lisy w norze.
Tylko niespodziewane, opatrznościowe przebudzenie się porucznika, przeszkodziło ziścić się zupełnie tym piekielnym planom. Sebastyan, zaalarmowawszy żołnierzy, ocalił oddział. Czyn jego nie pozostał bez nagrody...
Zamianowano go kapitanem i kawalerem legii honorowej, poczem dano mu urlop, ażeby na czas przyjścia do zdrowia, pozostał we Francyi, u ojca swego w departmaencie Doubs, w wiosce Hantmont, położonej na wyniosłości, u stóp której wypływa Cusancin.
Rzeczka ta zimna i przezroczysta wymyka się z pośród skał granitowych malowniczej postaci, na skraju doliny Cusance, przebiega na przestrzeni dwóch mil trzy wsie Cusance, Guillon i Pont-les-Montin i po krótkiej tej podróży wpada do Doubs.
Cusance osada, a raczej wieś, jak gniazdko w kępie traw, kryje się wśród wysokich pagórków, zarośniętych lasem. O istnieniu jej wiedzą tylko przyjeżdżający do kąpieli, do stacyi klimatycznej Guillon, którzy zazwyczaj oglądają źródła Cusancin, jako miejscową osobliwość.
W epoce, kiedy się zaczyna opowiadanie nasze, zamek Cusance należał do starego szlachcica, jenerała hrabiego de Franoy, który mieszkał w nim z córką jedynaczką.
Co prawda, nie był to właściwie zamek, ale dwór wiejski, jednopiętrowy, pokryty licznemi dachówkami, jak zwykle domy na prowincyi.
Przylegał doń obszerny, wybornie utrzymany ogród z pięknemi kwiatami i stuletniemi drzewy; wzdłuż którego szemrały wody rzeczki Cusancin.
Wesoło wyglądał ten zameczek, jak ujmująca akwarela angielska, zwłaszcza gdy promienie słoneczne padały na biały front domu, na zieleń drzew i wabiły ku sobie miriady brzęczących muszek i motyli, uwijających się wśród bogactwa barw przeróżnego kwiecia.
Jenerał Filip de Franoy, w chwili gdy go przedstawiamy czytelnikom, liczy siedmdziesiąt pięć lat; mógłby był wprawdzie postarać się o wspanialszą dla siebie siedzibę, bo miał przynajmniej sześćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, ale upodobał sobie ten dom, w którym na świat przyszedł, a zresztą przy prostocie wymagań, po co mu było myśleć o zmianie siedziby na starość.
Obecność i przywiązanie Berty, córki jego jedynaczki, wystarczały mu do szczęścia zupełnie.
A co do przyjemności, miał przecie trzy rosłe konie angielskie w stajni swej i dobrze zaopatrzoną piwnicę w stare wina burgundzkie i jurajskie.
Hrabia de Franoy, ostatni potomek męzki prastarego rodu, był to teraz wysoki szczupły starzec o butnej minie, postawie śmiałej, rycerskiej i temperamencie gorącym,
Twarz mocno czerwoną kończyły białe włosy, bardzo gęste, po wojskowemu krótko ostrzyżone. Wąs sumiasty, srebrzący się również jak włosy, rażącą stanowił sprzeczność z czarnemi, krzaciastemi brwiami, oczyma tak żywemi i tak świecącemi się, jakby u młodzieńca. Wyraz twarzy tchnął jednocześnie wyniosłością arystokratyczną, dobrocią i niezwykłą popędliwością.
Ożeniwszy się w pięćdziesiątym piątym roku życia z młodą panienką, bogatą i z dobrej rodziny, która go przełożyła po nad tłum młodych konkurentów, hrabia w pięć lat po ślubie został ojcem a w dwa lata po urodzeniu się Berty, stracił swą żonę.
Ta strata pogrążyła go w rozpacz łatwą do pojęcia, trudną do opisania. Nie chciał ani słuchać czczych pocieszań, nie mogących nic poradzić na prawdziwą boleść, i myślano z początku, że niebawem podąży do grobu, za swą ukochaną nieboszczką,
Jednakże przemógł się.
Powoli, w sposób prawie niedostrzegalny, Berta coraz bardziej rosnąc, przywiązała starca do życia. W miarę, jak rozwijało się dziecko, p. de Franoy odnajdywał w jego ślicznej twarzyczce uroczą twarz hrabiny. Po całych godzinach przypatrywał się, jak się krzewiło to maleństwo, wzruszony w milczeniu, i tu uśmiech mimowiedny przychodził mu na usta, tu duże łzy bez jego wiedzy płynęły mu z oczu i staczały się na zawiesiste wąsy.
Od czasu owdowienia p. de Franoy, otrzymawszy dymisyę na własne żądanie, nie opuszczał wcale zamku Cusance i Berta ani na jeden dzień nie była samą, bez ojca.
Przypuszczać ztąd nie należy, ażeby jej wykształcenie było zaniedbane. Przez sześć lat Berta miała przy sobie guwernantkę angielską osobę bardzo inteligentną i wykształconą, która dokończała edukacyi, rozpoczętej przez nauczycieli, dojeżdżających codzień z Baume-les-Dames,
Na nieszczęście miss Jenny Faneitte, zmuszoną się czuła dla braku zdrowia rozstać się z młodą panienką, kiedy ta właśnie doszła piętnastego roku życia.
Pierwszem następstwem tego rozstania, było pozostawienie pannie de Franoy zbyt wielkiej swobody.
Pozostawiona sama sobie, nie potrzebując przed nikim tłumaczyć się z czasu, Berta: nie omieszkała trochę zaniedbać zwykłych nauk, rysunków, muzyki i t. p., a natomiast oddała się namiętnie czytaniu. Pochłonęła wszystkie książki z biblioteki zamkowej, złożone przeważnie z romansów. Pośpieszamy dodać, że romanse te, dobierane przez matkę jej, były nawskroś moralne.
Czytanie ich nie mogło zepsuć młodego dziewczęcia, ani skalać niewinności jej duszy, wywarło jednak swój wpływ nieodzowny, uczyniło Bertę marzycielską i nadmiernie rozegzaltowaną.
Zgoła nie znając świata, wyobrażała go sobie takim, jakim go jej przedstawiały ulubione książki. Realizm jeszcze nie zyskał prawa w literaturze, do której należały stare powieści z biblioteki zamkowej i autorowie ich w fantazyi swej stwarzali świat, wcale niepodobny do rzeczywistego.
Berta zachowała anielską niewinność dziecka i dziewicy, w sercu jej tliła miłość tylko dla ojca, a przecie wyobraźnia jej roiła tysiące przygód romantycznych, nieraz iście namiętnych, których ona była bohaterką naiwną.
Czy takie usposobienie moralne z góry nie zapowiadało fatalnych następstw?
Wszak dziewczę tak rozegzaltowane z konieczności musiało się zadurzyć w pierwszym napotkanym młodym człowieku, ujmującej powierzchowności, nadać mu w swej wyobraźni niezliczone przymioty i niepospolite zasługi, stanowiące ideał doskonałości bohatera w romansach.


IV.

Napomknęliśmy parę słów o wsi Hantmont, położonej o milę od siedziby jenerała, na wzgórzu, z ładnym gajem. Najznaczniejszą i pierwszą osobą w tej wiosce był mer, wieśniak sześćdziesięcioletni, który dorobił się majątku na handlu drzewem; ale pomimo fortuny, przynajmniej półmilionowej, i otaczającego go wielkiego szacunku, zawsze w okolicy nazywano go po prostu „ojcem Gérardem.“
Ojciec Gérard, obok pracowicie i uczciwie zrobionego pół miliona, umiał przecie czytać, pisać i rachować, w obyczajach jednak zachowywał całą pierwotną prostotę,
Jakim był na początku swych operacyi handlowych, takim na starość pozostał.
Oszczędny — żeby nie powiedzieć skąpy — jak w ogóle wszyscy wieśniacy, mieszkał w małym domku, a wszystkie tutaj jego ruchomości niewarte były może nawet dwustu talarów.
Jadł chleb razowy, słoninę, kartofle, kapustę i pił młode wino. Ubierał się zawsze w niebieską bluzę płócienną, czapkę bawełnianą w prążki i ciężkie sandały drewniane, wyłożone sianem i oklejone dla ozdoby skórą cielęcą.
Od święta tylko i na wielkie jakie uroczystości lub na podróż do miasta sąsiedniego, kładł na siebie surdut tabaczkowy, krótki w stanie, a długi za kolana i buty z podeszwami tak ponabijanemi gwoździami, jakby brama więzienna.
Ale na radach gminnych poczciwiec przewodniczył zawsze w bluzie płóciennej i bawełnianej czapie.
Miał jednak w sobie ojciec Gérard uczucie silniejsze od skąpstwa, potężniejsze od żądzy skupowania kawałków ziemi, — była to miłość ojcowska.
To, czego sobie odmawiał, szafował szczodrze dla Sebastyana, swego jedynaka. Skoro tylko chodzi o popchnięcie syna w świat, o zrobienie z niego „czegoś“, mer z Hantmont nie szczędził żadnych wydatków.
— Dziecko będzie miało na to — mawiał do siebie, a że mundur miał dla poczciwego wieśniaka nieprzezwyciężony powab, dodawał: — No, spodziewam się przecie, że się dobije honoru i sławy, i co najmniej zostanie jenerałem, jak pan hrabia de Franoy z zamku Cusance...
Rezultat tych nadziei był dotąd taki, że po ukończeniu nauk w kolegium w Bésancon, Sebastyan Gérard zdał świetnie egzamin i zajął miejsce pośród najlepszych uczniów szkoły wojskowej.
Posłany do Afryki w stopniu podporucznika pułku huzarów, przy pierwszej bitwie zasłużył sobie szlify porucznikowskie. Wiemy już, że niedługo czekał na rangę kapitana i na krzyż legii.
Portret Sebastyana Gérarda jużeśmy skreślili.
Natura miewa często kaprysy, których przy najlepszej chęci niepodobna wytłomaczyć.
Bo czemu naprzykład przypisać dystynkcyę w powierzchowności Sebastyana Gérarda, będącego synem bardzo mało okrzesanego wieśniaka i wieśniaczki, która za życia przedstawia skończony typ kobiety z gminu?
Może zręczniejsi od nas rozwiążą tę zagadkę.
My tymczasem uważamy za właściwe nadmienić, że odkąd Sebastyan wyszedł ze szkoły wojskowej, ojciec Gérard dawał mu hojnie pensyi miesięcznej półtora tysiąca franków. Dzięki tej szczodrej zapomodze, młodzieniec mógł żyć prawie na równej stopie z najbogatszymi oficerami w pułku.
Ojciec Gérard, uprzedzony na dni kilka listownie o przyjeździe syna, zrozumiał instynktownie, że młodemu oficerowi nie byłoby zbyt przyjemnie i przystojnie mieszkać wśród takich rupieci, jakiemi się on zadawalniał pomimo dwudziestu pięciu tysięcy franków rocznego dochodu i tytułu mera.
Kazał więc zaprządz dwa wozy, służące zwykle do transportów drzewa i pojechał do Baume-les-Dames, gdzie wydał półtora tysiąca franków u tandeciarza na kupno starych mebli, dość przyzwoicie odnowionych.
Przywiezionemi rzeczami umeblowany został duży kwadratowy pokój, w którym świeżo wybielono ściany. Przy łóżku i przy oknie pozawieszano też firanki. Na kominku pomiędzy dwoma lichtarzami mosiężnemi, naśladującemi bronz, stanął zegar z czasów pierwszego cesarstwa i dwa bukiety kwiatów sztucznych pod kloszem, a ojciec Gérard zaś zatarł ręce, wyznając sobie nie bez trudności, że chociaż wszystko to bardzo drogo kosztuje, lecz trzebaby już być chyba bardzo wymagającym, aby nie podziwiać tej elegancyi tak zupełnej i tej dystynkcyi tak widocznej.
— Sebastyan będzie zadowolony! — pomyślał. — Drogie dziecko zaszczyt mi przynosi, co prawda!.. Kapitan i to z orderem! Dla ojca bardzo to pochlebne, ale też mu urządziłem mieszkanie, jakby jakiemu księciu!...
Sebastyan przyjechał i zachwycał się swym pokojem. Miał nawet tyle taktu, że udawał trochę zdziwionego tym przepychem, i mer czuł się zupełnie wynagrodzonym za poniesione wydatki w obec radości, żywo wyrażonej przez bohatera afrykańskiego, którego postawą rycerską nie mógł się nacieszyć, jak również twarzą ogorzałą, świetnym mundurem, a nadewszystko połyskującym krzyżem i czerwoną wstęgą zupełnie nową.
Młodemu oficerowi od czasu do czasu jeszcze dolegała rana. Podróż zmęczyła go. Przez kilka dni wcale nie wychodził. Ojciec nie opuszczał go ani na chwilę i od rana do wieczora kazał sobie opowiadać najmniejsze szczegóły z życia jego wojskowego, wypytywał go bezustannie o kraje dalekie, które poznał i o bitwy w których brał udział,
Po tygodniu takiego życia jednostajnego, przypominającego koszary, Sebastyan wypocząwszy i zupełnie zdrów, chciał się czemś zająć.
Dla oficerów kawaleryi jak wiadomo, tak samo jak dla sportsmenów, staje się potrzebą a zarazem i przyjemnością.
Kapitan przyprowadził sobie dwa konie: Dżalego i Beyroutha.
Zaczął więc to na Dżalim, to na Beyroucie odbywać długie przejażdżki wieczorem i zrana.
We dwa tygodnie niespełna, po przyjeździe do ojca, wracał właśnie o dziesiątej zrana z Baume-les-Dames, gdzie odwiedził podprefekta, swego kolegę ze szkół, i pędził galopem po cudnej drodze, wijącej się brzegiem Cusancon wśród dwóch pagórków leśnych i miał na sobie mundur oficera huzarów.
Wtem niedaleko od stacyi klimatycznej Guillen, zobaczył przed sobą o jakie sto pięćdziesiąt kroków starca wysokiej postawy, wybornie siedzącego na rosłym koniu, i za nim jadącego grooma w niebieskiej liberyi, spodniach skórzanych i palonych butach.
Jeźdzcy ci, zbliżali się zwolna.
W kilka sekund Sebastyan, przy galopie swego rumaka, zrównał się ze starym panem, mającym w ptęlicy swego guzika szeroką wstążeczkę orderową.
Młodzieniec skłonił się z uszanowaniem, zdejmując kepi i chciał już dalej pojechać, nie zwalniając biegu, gdy wtem starzec zatrzymał go tym wykrzyknikiem:
— Tam do licha, kapitanie, ładnego masz konia!
Sebastyan natychmiast zwolnił bieg Dżalego. Ukłonił się na nowo i odpowiedział:
— A przytem dzielne to zwierzę, mój jenerale,
— To kapitan mnie znasz? — spytał starzec z niejakiem zdziwieniem.
— Wiem, że mam zaszczyt mówić z jenerałem hrabią de Franoy..,
— Zbyt przecie młody jesteś, kapitanie, ażebyś mógł służyć podemną.
— To prawda, mój jenerale, ale dzieckiem jestem tych stron, gdzie wszyscy znają i szanują jedną z naszych znakomitości wojskowych...
— Powiadasz pan, że pochodzisz z tych stron?
— Tak, mój jenerale,
— To pozwól kapitanie, że cię zapytam o nazwisko?
— Jestem Sebastyan Gérard, syn mera z Hanmont...
— Zacnego człowieka... — podchwycił hrabia — i obrotnego, który umiał w uczciwy sposób dorobić się majątku, czego mu serdecznie winszuję i panu także.. A! to pan jesteś kapitanem Gérardem... jednym z naszych zuchów algierskich... wschodzącą chwałą, z której się szczycę dla mej starej prowincyi!..
— O! jenerale! — przerwał Sebastyan.
— Ależ pan nie jesteś znów mi tak obcym! — mówił dalej p. de Franoy. Pisały o panu dzienniki... Przy opowiadaniu o pańskich czynach walecznych nieraz mi zabiło serce... Daj mi rękę, kapitanie, rad jestem ją uścisnąć... Odkąd bawisz pan u ojca?
— Od dwóch tygodni, jenerale...
— A masz pan urlop do...
— Do czasu wyzdrowienia...
— No, na rekonwalescenta wcale pan mi nie wyglądasz...
— Rana już mi nie dolega.
— Rana, brawo!.. Lepsze to, niż jaka febra!.. Żołnierzowi nigdy nie żal przelać krwi za Francyę. Ale jeszcze zabawisz pan czas jakiś w Hantmont, spodziewam się?
— Z półczwarta miesiąca, jenerale.
— Doskonale... Liczę na to, że widywać się będziemy czasem, a nawet często, jeżeli moje siwe wąsy nie odstraszają pana... Byłem i ja takim jak pan... i pan będziesz takim, jak ja... naturalnie za pięćdziesiąt lat, a życzę panu, żebyś wtedy nosił te siedmdziesiąt pięć lat tak zuchowato, jak ja dzisiaj.
— I ja także bym sobie życzył, jenerale, chociaż nie bardzo sobie obiecuję — zawołał Sebastyan ze śmiechem. Pan zakasowałby niejednego młodego...
— Ho, ho!.. nie tak znowu we wszystkiem — odrzekł hrabia — ale to prawda, że przecie jeszczem coś wart... Kapitanie Gérardzie, proszę cię bardzo, a nawet zobowiązuję, ażebyś podczas pobytu w Hantmont, uważał mój dom jak swój..
— Jenerale...
— No, zgoda? przyjedziesz pan?
— Nie wiem, jak mam być panu jenerałowi wdzięcznym.
— Wdzięczność... to już do mnie należy — przerwał p. de Franoy. Zresztą nie lękaj się pan nudów tak bardzo... W starym zamczysku nie jestem sam... będziesz tam widział nietylko moją twarz... Zobaczysz pan Bertę, moją córkę... To dziecko jeszcze co prawda, ale jakie śliczne dziecko... To promień wiosennego słońca, co mnie rozgrzewa i odmładza... Pieszczotka, gra na fortepianie jak anioł, śpiewa jak słowik!.. Posłuchamy trochę jej muzyki... pan mi opowiesz swe bitwy w Afryce, a ja o swych kampaniach nie będę panu bajdurzył zbyt długo, słowo honoru... No, już postaram się, jak tylko będę mógł, żeby się panu godziny nie dłużyły w naszej prastarej siedzibie... Na obiad bądźże pan jutro łaskaw... O! bez żadnego „ale“, bez żadnej ceremonii... Jadamy skromnie, ale winko mam wcale niezłe... przekonasz się pan... znajdzie się butelczyna „Château-Châlous“ z roku 1801.. No, dawajże mi pan zaraz słowo, że będziesz...
— Ależ i owszem, jenerale.. przyjmuję zaproszenie z całego serca...
— Poczciwy z ciebie chłopiec, kochany kapitanie... Siadamy do stołu o szóstej, ale przyjedź wcześniej na wódkę...
— Będę punkt o piątej.
Tak rozmawiając starzec i młodzieniec, w ciągu kilku minut zaprzyjaźnieni jaknajserdeczniej, nadjechali do wioski Cusance.
Naprzeciw kościoła, na prawo, droga prowadziła do niezbyt pańskiej siedziby hrabiego Franoy.
Zatrzymano konie, a kiedy groom zsiadłszy otwierał sztachety, jenerał raz jeszcze podał rękę Sebastyanowi Gérard i rzekł:
— Więc do jutra.
Kapitan ujrzał zdaleka, jak mignęła w parku różowa sukienka i sploty jasnych włosów pod kapelusikiem słomianym, ale wdzięczne to zjawisko zniknęło natychmiast po za szpalerem krzewów i kwiatów, aż zaraz zamknęły się sztachety.
Sebastyan popędził konia i ruszył dalej ku Hantmont.


V.

W chwili, gdy hrabia zsiadał z konia i rzucił cugle groomowi, nadbiegła Berta i, zanim spostrzegł, już go wycałowała w policzki.
— Dzień dobry, ojczulku! Cóż, dobry był spacer?
— Wyborny, moja córeczko. Jeździłem aż do Saint-Juan!
— Toś widział się z Blanką?
— To jest, uczyniłem wszystko, co mogłem, ażeby się z nią zobaczyć, ale kuzyneczka twoja jeszcze nie przyjmowała. W oknach sypialni rolety były szczelnie zapuszczone. Spała. Panna służąca chciała ją obudzić... ale nie pozwoliłem.
— A to próżniak! Spała jeszcze o ósmej zrana! zawołała Berta ze śmiechem, a ja o wpół do ósmej już byłam w ogrodzie. Ale... z kim to ojciec powracał... Widziałam przez sztachety jakiegoś pana z ojcem... Może mi się przywidziało?
— Nie zupełnie. Ten pan to mój nowy znajomy, którego przedstawię ci jutro...
— A kto go ojcu przedstawił?
— Nikt... Spotkaliśmy się na szosie... Bardzo mi się spodobał i zaprosiłem go na obiad.
— Tak ni ztąd ni zowąd?
— Tak.
— Ale to jakby powieść mi ojciec opowiadał — podchwyciła Berta, znowu wybuchając śmiechem. — Jakto, ojciec robi znajomości na szosie i zaprasza pierwszego lepszego na obiad!..
— Ależ, waryatko, nasz gość jutrzejszy nie jest byle kim...
— Więc któż to jest?
— To blizki nasz sąsiad, młody oficer od huzarów, młodzieniec bardzo dystyngowany, syn mera z Hantmont... Jest on już kapitanem i ma ordery... Cieszę się bardzo, że przypadek nadarzył mi tę znajomość i spodziewam się, że kapitan często nas odwiedzać będzie przez czas swego urlopu... Może nawet gra w szachy. A nie, to go nauczę... będzie mi wdzięczny za to na całe życie...
Ozwał się dzwonek, oznajmiający o śniadaniu!
Berta ujęła ojca pod rękę i oboje udali się do pokoju jadalnego.
Dziewczę rozpoczęło zaledwie rok szesnasty. Pięknością, jak to mówią, skończoną nie była, ale miała w sobie nieprzezwyciężony powab. Wysoka raczej niż nizka, smukła, ale nie szczupła, ruchy naturalne i pełne wdzięku zarazem, twarz owalno-podłużna, płeć białości kamelii, zabarwiona nieco różowawo, Włosy jej urzeczywistniały ideał włosów jasno popielatych, tak ślicznych a tak rzadko spotykanych.
Twarzyczce żywej charakterystyczny wyraz nadawały duże oczy, kształtu wschodniego, ciemno niebieskie o wejrzeniu głębokiem. Pod cieniem długich brwi patrzały one z wesołością i pieszczotliwością prawie dziecięcą, to znów sentymentalnie, marzycielsko, czego wskazaliśmy przyczynę.
Usta, może trochę zaduże, ale cudnej formy, z po za szkarłatu warg, ukazywały śliczne ząbki.
Dokoła dziewiczego czoła Berty jaśniała aureola niewinności i jenerał słusznie ją przyrównywał do promienia słońca wiosennego; ona wszystko w okół rozpromieniała.
Nazajutrz, na kilka minut przed piątą, Sebastyan Gérard w mundurze galowym przybywał do zamku de Cusance.
Sztachety były otwarte na rozcież, groom czekał dla zaprowadzenia konia do stajni, a pan de Franoy pomimo lat siedmdziesięciu pięciu, cały w ubraniu białem płóciennem, palił cygaro na najwyższym stopniu ganeczka.
— Brawo! — zawołał do Sebastyana, schodząc ku niemu po stopniach. — Brawo kapitanie! punktualność jest jedną z najpiękniejszych cnót wojskowych!.. Witajże w domu starego żołnierza!.. A to upał!.. Dwadzieścia ośm stopni w cieniu! Napijmy się czego... Chodź że pan ze mną, proszę.
Hrabia wziął Sebastyana pod rękę, lecz, zamiast wejść z nim do mieszkania, poprowadził go przez aleje cieniste i starannie wysypane piaskiem, aż do dużej altany, otoczonej staremi lipami rozłożystemi, nad brzegiem szemrzącego Cusancin.
Sąsiedztwo bystrej rzeczki z zimnemi jak lód wodami, podwójne przykrycie z bujnego winogradu i lip, utrzymywały w tej altanie przyjemny chłód, ponętny zwłaszcza podczas gorących godzin dni letnich.
Stół okrągły, wyciosany z kamienia, dwie ławki i kilka krzesełek wiejskich stanowiły umeblowanie tego salonu letniego, gdzie światło przezierało tylko przez zielone liście.
Na stole widać było flakon ze słynnym absyntem jurajskim, karafkę z wodą snać bardzo zimną, bo szkło zapotniało, dwa kieliszki w kształcie tulipanów i pudełko z cygarami.
Jenerał nalał do kieliszków likieru, zapalono cygara hawańskie i pogadanka zaczęła się wśród białych kłębów wonnego dymu.
W kwadrans potem jakaś postać wdzięczna i lekka zarysowała się w ramkach dzikiego winogradu, bluszczu i powoju, tworzących wejście do altany i zatrzymała się nieśmiało.
— Moja córka.. — rzekł jenerał i dodał: — Moje drogie dziecko, — kapitan Gérard...
Sebastyan, który siedział tyłem do uroczego zjawiska, powstał żywo i chciał rzucić cygaro...
P. de Franoy powstrzymał go za rękę, zawoławszy:
Nie, nie, kapitanie, możesz palić... Berta pozwala ci... kochana pieszczoszka jest przecie córką żołnierza... Lubi zapach tytoniu i gdyby to przystało, samaby, jestem pewny, z ochotą zwinęła papierosa i zapaliłaby go z przyjemnością! nieprawdaż Berto?
— Papierosa, może ojczulku... ale cygaro!.. pfe! to niedobre...
— A zkądże wiesz o tem, moja córeczko?
— Pewnego wieczora zeszłej zimy w salonie, ojciec czytał przy kominku... potem wyszedł i zostawił zapalone cygaro... przez ciekawość wzięłam je do ust na chwilę...
— I cóż, córko Ewy... co się stało?
— A zaraz uciekłam do swego pokoju, musiałam się napić wody, bo dusiłam się, kaszlałam, aż myślałam że umrę i poprzysięgłam sobie, że dam temu pokój na zawsze!
— A nigdy się przedemną nie pochwaliłaś tą przygodą?
— Ale czyż mogłam się chwalić ojczulku... sama się przed sobą wstydziłam... Ledwie cię śmiałam pocałować, bojąc się, ażeby mnie nie zdradził zapach cygara.
Takie pierwsze słowa wyrzekła panna de Franoy w obec Sebastyana Gérarda.
Czyż dać możnaby wiarę, że pierwsze widzenie się tak mało romantyczne zwiąże w przyszłości losy obojga młodych ludzi?
Kapitan słuchał Bertę z uśmiechem i przyglądał się jej ze spokojnem uwielbieniem.
— Zachwycające dziecko!.. — mówił do siebie.
I czuł ku niej żywą sympatyę, ale taką, jaka w następstwie sprowadzić może uczucie spokojne i przyjaźń braterską. Nic w tem nie było podobnego do owej „iskry elektrycznej“ tak częstej w powieściach, a tak rzadkiej w rzeczywistości.
Bercie zaś, (jak wszystkie bowiem kobiety umiała ona widzieć, nie patrząc) — Sebastyan Gérard wydał się miłym, ale nic więcej.
Panienka usiadła obok ojca i rozmowa dorywcza o różnych przedmiotach zawiązała się w tem małem kółku, pod cieniem altany.
Rozmowę przerwał łoskot nadjeżdżającego powozu.
— Kto to może być? — spytał jenerał.
— Zaraz zobaczę... — odpowiedziała Berta, wybiegając z altany tak prędko, że aż się Sebastyan znowu uśmiechnął.
Za kilka minut dziewczę wróciło trochę zadyszane i zawołało wesoło:
— Dobra nowina ojczulku!.. Blanka zaprasza się na obiad... Idzie tuż za mną... Ach! jakże się cieszę!,.
W tejże chwili prawie, weszła do altany młoda kobieta, lat dwudziestu pięciu, ubrana czarno z wytworną elegancyą i podała rękę panu de Franoy, mówiąc żartobliwie:
— Cóż, przyjmiesz mnie jenerale?
— A przyjmę! przyjmę!.. — odparł hrabia, całując swego gościa w oba policzki. — Szczęśliwą myśl miałaś, droga Blanko!.. Pozwól sobie przedstawić nowego przyjaciela, pana Gréarda, kapitana huzarów.. — dodał.
Potem, zwracając się do Gérarda, mówił dalej:
— Pani baronowa de Vergy, nasza krewna i, jak panu zapewne wiadomo, jako z tych stron, właścicielka zamku Saint-Juan, gdzie mieszka cały już rok, od czasu owdowienia.
Blanka de Vergy była kobietką trochę szczupłą, ale bardzo zgrabnej postawy. Bardzo ciemnej cery i włosów, i raczej brzydka niż ładna, miała jednak w sobie tyle wdzięku, gdy się uśmiechała, że za sympatyczną i prawie za powabną uchodziła twarz jej nieregularna, oświetlona pięknemi czarnemi oczyma.
Bertę nazywała „kuzynką“, była bowiem synowicą hrabiego de Franoy.
Blanka w szesnastym roku życia wyszła za barona de Vergy, człowieka bardzo miłego i jaknajlepszego w świecie, ale szalonego hulakę, który ją unieszczęśliwił, nadwerężył jej majątek i bezwątpienia całkiem by ją zrujnował, gdyby nie w porę umarł, zabity w pojedynku, zostawiając młodą żonę wdową i bez dzieci właśnie, kiedy zaledwie rozpoczynała dwudziesty pierwszy rok.
Baronowa poprzysięgła sobie, że po pierwszej tak przykrej próbie, nigdy już za mąż nie wyjdzie, Bez najmniejszego żalu wyrzekła się pobytu w Paryżu. Zostawało jej jeszcze prawie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu i przeniosła się do swej posiadłości Saint-Juan, gdzie się wychowała wśród drogich jej wspomnień, i mieszkała tam teraz sama, lubiana i szanowana przez wszystkich, wydając na siebie zaledwie część dochodu, prowadząc dom na bardzo skromną skalę, utrzymując z sąsiadami jaknajlepsze stosunki, dobra dla biednych, pocieszycielka dla strapionych, tak, że w okolicy mówiono o niej jak o dobroczynnej wróżce.

Często odwiedzała i przyjmowała u siebie jenerała z córką. Blanka, pomimo różnicy w wieku, uważała ją za najlepszą a raczej jedyną przyjaciółkę i bardzo słusznie, bo nic nie mogło dorównywać przywiązaniu i uczuciu Blanki de Vergy dla młodziuchnej kuzyneczki.

VI.

Zaraz po nastąpionem przedstawieniu wzajemnem, lody były przełamane między baronową i Sebastyanem Gérard. Jakiś krewny nieboszczyka pana de Vergy służył w Afryce, w stopniu dowódzcy szwadronu. Blanka spytała kapitana, czy nie zna takiego oficera?
Chociaż nie z tego samego pułku, byli oni przecie przyjaciołmi, razem polowali na lwy i sypiali w pustyni pod jednym namiotem.
Dzięki temu szczęśliwemu przypadkowi, sprzyjającemu ożywieniu się rozmowy, Sebastyan i wdowa po dziesięciu minutach pogadanki, zdawali się już znać od lat dziesięciu.
Lokaj oznajmił, że podano obiad. P. de Franoy podał ramię baronowej, Sebastyan towarzyszył Bercie.
Salą jadalną była staroświecka komnata, wyłożona dębem ciemnym, na którym widniały wyrzeźbione sztandary. Dwie duże pułki z czarnego drzewa gruszkowego dźwigały stare srebra z herbami hrabiów Franoy i porcelanę niepospolitej wartości.
Co prawda, jenerał bardzo mało co sobie robił z tych „starych rupieci“, jak je nazywał.
Obiad był wykwintny, jakkolwiek p. de Franoy mówił w przeddzień o prostocie jedzenia. Kucharka zasobowa wybornie znała się na rzeczy, a stare wina z piwniczki, zasługiwały na bezwzględne pochwały. Wszystkich też ogarnął wesoły nastrój, dzięki zwłaszcza dowcipowi i nieustającej werwie pani de Vergy.
Sebastyan Gérard umiał wybornie dotrzymać towarzystwa młodej kobiecie. Jenerał przyklaskiwał, a Berta milcząc, ale zachwycona, przysłuchiwała się z uśmiechem.
Już prawie dziewiąta dochodziła, gdy wstano od stołu. P. de Franoy zaproponował napić się kawy w ogrodzie i projekt ten otrzymał żywe uznanie.
Po upalnem popołudniu nastąpił wieczór chłodnawy. Myriady gwiazd błyszczały na ciemnym lazurze czystego nieba. Tarcza srebrna księżyca w pełni, ukazywała się nad wierzchołkami pagórków, zamykających dolinę Cusance od strony Hantmont.
Kawę podano w znanej nam altanie. Berta napełniła filiżanki, a ponieważ baronowa oświadczyła, że bardzo lubi dym z cygara, hrabia i Sebastyan poczęli palić.
Nagle zaszmerały liście winogrona dzikiego, oplatające altanę i odezwało się dziwne jakieś hukanie,
Berta i pani de Vergy krzyknęły z przestrachu.
Jenerał począł się śmiać.
— Uspokójcie się moje panie — rzekł — nieprzyjaciel nie jest niebezpieczny... To po prostu jakiś niezręczny puszczyk zaplątał się w gałązki winogradu. Bardzoście się panie przestraszyły, nieprawdaż? To wpływ nerwów, pod oddziaływaniem ciemności. Noc zawsze sprzyja przestrachom bez przyczyny... Chciałbym nawet przypomnieć sobie jaką straszną historyę, ażeby ją paniom opowiedzieć... tutaj zaraz na miejscu, przejęłyby was miłe dreszcze.
— O! na samą myśl już cała drżę! zawołała wesoło baronowa. — Opowiedz że jenerale, opowiedz, to będzie przepysznie!.. Tak to przyjemnie doświadczać strachu, gdy się ma przy sobie dobrą kompanię... Pospieszaj w swych wspomnieniach i spraw nam dreszcze... Wszak chcesz Berto, drżyć ze strachu?
— O! i jak pragnę... — podchwyciło dziewczę.
— Niestety, stara moja pamięć nie dopisuje! — odezwał się p. de Franoy po chwili milczenia, — ale kapitan przybywa z Afryki, z dziwnych i tajemniczych krajów.. Wspomnienia musi mieć jeszcze świeże... Do niego się odwołajcie moje panie, i poproście, ażeby nam krew zmroził jaką okropną opowieścią...
— Słyszałeś pan, kapitanie.. — podchwyciła pani de Vergy. — W panu nasza jedyna nadzieja... do pańskiej dobrej woli odwołujemy się... Niech się pan nie da prosić...
— O! i według mnie, dać się prosić jest najniedorzeczniej w świecie, — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem — a nawet dzisiejszego wieczora byłoby to bardzo w złym tonie... Niech panie mną rozporządzają... jestem na usługi...
— Doskonale, kapitanie! — zawołała baronowa. — Ale czy historya pańska będzie bardzo straszna?
— Ośmielam się mniemać, że tak się paniom wyda...
— I to zdarzenie prawdziwe?
— Jaknajzupełniej.
— Pewnym pan tego jesteś?
— Jak najpewniejszym pani baronowo. Sam brałem udział w tym wypadku, który mi się wydaje wielce dramatycznym i dzięki któremu znajduję się dziś u państwa.
— Przygoda, opowiedziana przez samego bohatera... ależ to podwójnie ciekawe... opowiadajże pan co prędzej...
Sebastyan zabrał głos.
Czytelnicy nasi znają już jego opowiadanie. Posłużyło ono za wstęp do niniejszej historyi.
Młoda kobieta i młode dziewczę słuchały z rozognioną uwagą, jak Desdemona opowiadań Otella. Baronowa de Vergy czuła, że serce jej bije żywiej niż zwykle, Berta wstrzymywała oddech. Jenerał nie zauważył, że mu cygaro zgasło.
Kiedy opowiadający zamilkł, godzina jedenasta poczęła bić na wieży kościołka w Cusance. W tejże chwili lokaj zamkowy oznajmił Sebastyanowi, że zgodnie z jego życzeniem, wyrażonem zaraz po przybyciu, koń jego osiodłany czeka na dziedzińcu.
Sebastyan powstał natychmiast, pożegnał się z młodem dziewczęciem, z młodą wdową i z jenerałem, ale ten odprowadził go do sztachet, uścisnął go kilkakroć za rękę i wreszcie rzekł serdecznie:
— No to do widzenia, ale niedługo... Nie zapominajże pan, iż jesteś odtąd przyjacielem domu?
— Czyżbyś mnie jenerale, uważał za nieprzyjaciela samego siebie, ażeby nie pamiętać o zaszczycie jaki mi pan wyświadcza, nadając mi ten tytuł.
— Więc przyjedziesz pan jutro?
— Jeżeli pan mi tylko pozwala...
— Nie tylko pozwalam, ale proszę pana o to... Ale może pan grasz przypadkiem w szachy?
— W wolnych chwilach jest to dla mnie najprzyjemniejsza rozrywka...
— Kapitanie, zachwycasz mnie!.. Chodząca z ciebie doskonałość... Szachy są moją namiętnością... Namiętnością niestety bardzo platoniczną, w zupełnym braku partnera... W naszych zapadłych kątach grający w szachy, a przynajmniej dobrze grający, jest taką osobliwością jak biały kruk. Czekam cię kapitanie, jutro o godzinie drugiej... Szachownica będzie leżała w altanie...
— Dobrze generale.
— Do jutra więc i szczęśliwej podróży.
I p. de Franoy coraz bardziej uradowany swą nową znajomością, wracał do altany, gdzie zostawił córkę i baronowę de Vergy.
Spotkał je na połowie drogi.
— Ojcze — zawołała Berta wesoło, — Blanka dzisiaj spać będzie u nas... Udało mi się ją przekonać, że już zbyt późno byłoby jej wracać do Saint-Juan.
— Kochana pieszczoszka — podchwyciła baronowa ze śmiechem przedstawiła mi zwycięzkiemi dowodzeniami, że wracając o północy, mogłam się narazić na straszne niebezpieczeństwo, bo zapewne arabowie, którzy uszli przed huzarami kapitana Sebastyana, zaczaili się na mnie w lasach. Zresztą sama pragnęłam dać się namówić... i zostaję.
— A jutro odjedziesz dopiero po śniadaniu... — dodał p. de Franoy.
— I owszem mój drogi stryju.
— Zaraz wydam rozkazy, ażeby przygotowano twój pokój... — podchwycił jenerał — a konie pójdą do stajni:
P. de Franoy prędko zawrócił do zamku, a obie kuzynki ująwszy się za ręce, przechadzały się dalej przy świetle księżyca, po alejach parku, na które rozłożyste drzewa kładły wielkie cienie.
Naturalnie rozmowa baronowej z Bertą potoczyła się o kapitanie Sebastyanie Gérardzie.
— Jakże ci się wydał? — spytała Blanka,
— Bardzo mi się podoba — odpowiedziała panna de Franoy. — Bardzo miły, opowiada tak zajmująco... A tobie?
— Tak samo.. Ojciec twój przedstawił mi go, jako współziomka, to jest z tych stron... Zkądże on jest?
— Z Hantmont.
— I nazywa się Gérard?.. Czyżby to był syn starego wieśniaka, który jak słyszałam jest merem gminy, a odemnie kupuje drzewo?
— Tak, zdaje mi się — odpowiedziała Berta, rumieniąc się, choć dlaczego niewiedząc sama.
— To wielka szkoda! — szepnęła baronowa.
— Wielka szkoda, — powtórzyło dziewczę — dlaczego?
— Bo chociaż kapitan Sebastyan Gérard prezentuje się bardzo dobrze, zawsze będzie przecie tylko oficerem przypadkowym.
— Ależ — odparta Berta — ojciec jego bogaty.
— Tem dla niego lepiej, lecz to położenia nie zmienia w niczem. Czy bogaty, czy ubogi, ojciec Gérard zawsze przecie jest prostym, nieokrzesanym chłopem, w sandałach, bluzie i czapce bawełnianej, który z ochotą napija się wódki u mnie w kuchni i trąci się z moim ogrodnikiem lub stangretem, kiedy przyniesie mi do Saint-Juan pieniądze za drzewo lub przyjdzie nową zrobić umowę... Prawda, że kapitan jest bardzo dobrze wychowanym chłopcem i że umie się znaleźć pod każdym względem... ale nie łatwo mu będzie bywać w świecie... jeśli nawet zdoła wejść w to towarzystwo...
— A ojciec przyjmuje go przecie... — odparła Berta żywo.
— Tak... i to bardzo naturalne... ojciec twój jest jenerałem, więc otwiera dom swój dla oficera, oto cała rzecz... Koleżeństwo w wojsku wszystko usprawiedliwia.. Ale jakże chcesz, moja droga, ażeby zwykli klienci ojca Gérarda, kupca drzewa, przyjmowali u siebie imci pana jego syna i traktowali go, jak sobie równego!.. Mogłoby się przecie tak zdarzyć że oficer byłby w salonie, a handlarz drzewa jednocześnie znajdowałby się w kuchni... i cóżby z tego wynikło.. Pojmujesz, że dla wszystkich byłoby to arcynieprzyjemnie, a szczególnie dla oficera i dla tych, którzyby go u siebie przyjęli... Czyż nie prawdę mówię?
Panna de Franoy milczała.
— Nic nie odpowiadasz!.. — podchwyciła baronowa. — Zatem mam słuszność... Zatem, kapitan Sebastyan Gérard jest i nie może być czem innym, tylko oficerem-dorobkiewiczem... Szkoda, raz jeszcze powtarzam. Gdyby choć trochę był szlachcicem, przepowiedziałabym mu świetną przyszłość... Ale jakiegoż powodzenia można się spodziewać w świecie, gdy się jest synem ojca Gérarda?
Oczywiście rzecz taka znamionowała i zupełną i prawie nieprawdopodobną nieznajomość naszej epoki i dzisiejszych zwyczajów, i czytelnicy niezawodnie zdziwią się i słusznie, zkąd kobieta dystyngowana i rozsądna zapomniała tak dalece, iż w czasie, kiedy my żyjemy, może i musi być dla wszystkich miejsce pod wielkiem słońcem i że się już o tytuły nie wypytują człowieka inteligentnego, który może być synem swoich czynów.
Bo też rzeczywiście młoda kobieta nie była świadoma prądów społecznych. Wychowana przez starą krewnę, przesiąkniętą zmurszałemi poglądami, przejmowała jej zapatrywania, podzielała jej przesądy, i wierzyła naiwnie w te przywileje wojskowe, które tyle burz już unicestwiało zupełnie.
Blanka de Vergy niebyła ani zupełną anomalią i ani nawet wyjątkiem. Na partykularzu wielu jest takich, którzy mają oczy zamknięte na czas bieżący i czepiają się minionej przeszłości co do jej przeżytych już przesądów.
Berta, chociaż nie miała argumentów dla odparcia teoryi kuzynki, czuła się jednak żywo niemi dotkniętą. Słowa Blanki zraniły coś w głębi jej duszy. Nagle ogarnął ją dziwny jakiś smutek.
P. de Franoy przyszedł właśnie do młodych kobiet. Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot i przykre wrażenie dla Berty przeminęło.
W kilka chwil potem, służący oznajmił, że już przygotowano pokój dla pani de Vergy. Panna de Franoy zaprowadziła ją, ale zamiast pozostać jeszcze na dłuższą gawędkę, według zwyczaju, przeprosiła że jest zmęczona i wyszła, ucałowawszy kuzynkę trochę chłodniej niż zwykle. Zauważyła to młoda wdowa, ale chłód ten przypisała znużeniu, na jakie się skarżyła Berta, i nie myślała o tem dłużej.
Panna de Franoy odprawiła zaraz ze swego pokoju młodą pokojówkę wiejską, która ją co wieczór rozweselała naiwnością. Położyła się do łóżka niezadowolona. Baronowa popsuła jej wieczór, traktując Sebastyana Gérarda, jako oficera „przypadkowego.“ Czuła się podrażnioną, zdenerwowaną, smutną, sama nie bardzo wiedząc dlaczego. Długo nie mogła zasnąć, a sny miała przykre.
Widziała się oto w Afryce, w owym domku na pustyni, gdzie się odegrał dramat, opowiedziany przez kapitana. Wszystkie te wypadki powtarzały się przed nią z przejmującą cechą rzeczywistości. Słyszała strzały, jęki uwięzionych huzarów, dzikie krzyki arabów. Dusiła się wśród dymu, czuła palące płomienie widziała Sebastyana Gérarda, padającego przed nią, zbroczonego we krwi, bezwładnego, może już bez życia.
Berta obudziła się wreszcie z cichym jękiem. Sen pierzchnął, ale nie znikł wraz z nim sprawiony przezeń przestrach. Z wielką trudnością uspokoiły się nerwy dziewczęcia po tak silnem wstrąśnieniu. Długo potem przebiegały po niej dreszcze. Dopiero pierwsze brzaski świtu, rozproszyły ten głęboki niepokój i Berta, osłabiona ze zmęczenia, zasnęła już wtedy, kiedy ptaszki, niezliczeni goście parku w Cusance, witały wschodzące słońce wesołym świergotem.
O tej porze obudziła się również baronowa, zazwyczaj wysypiająca się długo. Zamiast jednak napowrót zasnąć, jak uczyniłaby to u siebie w Saint-Juan, ubrała się prędko sama, przewiązała czarne włosy białą chusteczką koronkową i wyszła z pokoju.


VII.

Przyzwyczajony do wczesnego wstawania po wojskowemu, hrabia de Franoy już od godziny był na nogach.
Właśnie, przechadzając się przed domem, zapalał już drugie cygaro, kiedy Blanka de Vergy ukazała się na ganku, we drzwiach od przedsionka,
— Ty, baronowo?! — zawołał z komicznem zdziwieniem. — O szóstej zrana! Oczom wierzyć nie chcę!
— Wierz oczom swym, kochany stryjaszku — odpowiedziała młoda kobieta — to ja we własnej osobie!
— A jak człowiek przyjedzie do pani zameczku o dziewiątej zrana, służba powiada zawsze, że pani baronowa jeszcze śpi!
— Pani baronowa jest próżniak, to przyznaję — odrzekła Blanka — o! i to próżniak, jakich mało... ale niema reguły bez wyjątku, a dzisiaj mamy właśnie wyjątek.
— A niechże będzie błogosławiony, kiedy z niego korzystam... Ale podejrzewam trochę, że to dla mnie przełamałaś swe ulubione zwyczaje...
— To się nie mylisz, jenerale! Potom wstała o świcie, ażeby z tobą mieć schadzkę, zanim się Berta obudzi,
— Schadzka! — powtórzył p. de Franoy ze śmiechem, — może jest jakiś mały sekret...
— Tak, mój stryju... i to nawet wielka tajemnica.
— Uprzedzam cię, baronowo, że jeżeli chcesz, ażebym się z tobą ożenił, z góry się zgadzam i to natychmiast!...
— Nie bój się stryjaszku, takiej psoty ci nie wypłatam.
— Więc o cóż chodzi?
— Zaraz się dowiesz, ale najprzód odejdźmy trochę od domu...
— Dlaczego?
— Berta mogłaby z okna najniewinniej w świecie podsłuchać nas, lub zejść niespodziewanie, a tegobym nie chciała...
To mówiąc młoda kobieta ujęła hrabiego za rękę i poprowadziła go aleją szpalerową nad brzeg Cusancin’a, tutaj zatrzymała się i, patrząc staremu w oczy, rzekła do niego:
— Czy wiesz jenerale, że moja kuzyneczka ma już lat szesnaście.
— A któż może o tem lepiej wiedzieć odemnie?
— Cóż, myślisz ją wydać za mąż?
Na twarzy pana de Franoy odmalowało się przerażenie.
— Za mąż — powtórzył — już!
— No, nie nagli nic oczywiście... Ale czy stryj już o tem choćby myślał?
— Przyznaję ci się, moja droga, że ta myśl jeszcze mi nie przyszła... Bertę mam jeszcze za dziecko... a kiedy ta chwila nadejdzie, będę bardzo wybredny... To prawo moje i obowiązek... Berta jest ładną... a będzie bogatą... Po samej matce przypada na nią co najmniej trzydzieści tysięcy franków... Ród nasz wsławił się przodkami od kilku wieków... Dam jej za męża człowieka, który się jej spodoba, i to bogatego, z pięknem nazwiskiem... Ale, choć się rozglądam dokoła, nikogo u nas w okolicy nie widzę... ktoby łączył w sobie te warunki...
— Możnaby znaleźć gdzieindziej...
— Zapewne, alem jeszcze nie szukał, a zresztą to bardzo ryzykowne szukać na chybił-trafił...
— Ja też właśnie, dla zaoszczędzenia stryjowi tego kłopotu, chciałam dzisiaj ze stryjem pomówić.
— Czy masz kogo na widoku?
— Wyborna partya... jedynak, daleki krewny mój po matce, margrabia Goulian de Flammaroche.
— Stara szlachta! — zawołał p. de Franoy,
— Margrabina jest wdową. Pod Sanmar ma zamek, a w Paryżu pałac i pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu. Goulian już teraz rozporządza majątkiem po ojcu wartości czterykroć sto tysięcy franków w pięknych posiadłościach ziemskich. Widzi stryj, że z majątku jest tobie równy...
— Co najmniej równy! — szepnął hrabia. — Ale powiedz mi, a w jakim jest wieku ten młodzieniec?
— Ma dwadzieścia siedm lat.
— Przystojny?
— Śliczny, przynajmniej takim był, kiedym go w Paryżu widywała często u jego matki, a chyba nie mógł się teraz bardzo zmienić. Wychowany jest nader starannie, bardzo elegancki i o ile sobie przypominam, bardzo inteligentny. Odznaczony jest orderami...
— Za jakie zasługi?
— Przez rok czy przez dwa lata był trzecim sekretarzem ambasady, ale porzucił już zawód dyplomatyczny,
— Cóż więc teraz porabia?
— Ależ to zapewne, co i wszyscy młodzi ludzie w Paryżu takiego jak on stanu, mający dość majątku, ażeby być swobodnymi zupełnie... Należy do dwóch czy trzech klubów, bywa w towarzystwach, jeździ konno... nawet dzielny z niego sportsmen...
— Ależ moja droga baronowo, to bardzo czcze życie... prowadzące z łatwością do tysiąca szaleństw — mruknął hrabia de Franoy.
— Sądzę jednak, że p. de Flammaroche nic sobie nie ma do wyrzucenia w tym względzie... Margrabina często powtarzała przedemną, że tylko szczycić się może ze swego syna...
— No, to masz słuszność, moja kochana synowico... margrabia de Flammarochejest wyborną partyą.
— Bardzo mnie to cieszy, jenerale, że podzielasz moje zdanie, nigdybym nie proponowała jakiej lichej partyi... bo przecie to chodzi o moją drogą Bertę...
— Ale — podchwycił hrabia po chwili, — co ci daje pewność, że ten doskonały młodzieniec do dwudziestego siódmego roku życia nie zaciągnął już jakich zobowiązań? Musi być bardzo lubiany i poszukiwany! Nie brak przecież paryżanek łakomych na piękny tytuł, wspaniały majątek i ładnego męża...
— O! nie brak ich niezawodnie, ale wiem z pewnego źródła, że Goulian jest całkiem jeszcze wolny. Margrabina, kobieta inteligentna, rozsądna i doświadczona, nie ufa paryżankom. Widziała często jak tym aniołom wyrastały rożki już w miodowych miesiącach! Widziała tyle majątków roztrwonionych rozrzutnością żon... Synowi chce dać za żonę kobietę dobrą, prostoty pełną i ładną, bez żadnych dziwactw i trzpiotowatości, i trafnie sądzi, że taką kobietę znleźć może tylko na prowincyi. Pisała do mnie, więc propozycya moja jest poważną...
— Ale, — przerwał grzecznie hrabia, — dlaczego szukając tyle przywilejów, nie pomyślała o tobie moja droga synowico?
— Co też ty wygadujesz jenerale! — zawołała baronowa ze śmiechem. — Przecież wszyscy wiedzą, że nigdy drugi raz nie wyjdę za mąż, a zresztą nie jestem ani dość ładną ani dość bogatą, ażeby zostać margrabiną de Flammaroche... Ale zdaje mi się, że jakiebądź stryj ma życzenia dla dobra Berty, małżeństwo o którem mówię, mogłoby im uczynić zadość...
— Niezawodnie! — potwierdził p. de Franoy.
— Więc zgoda?
— O! baronowo, zanadto się spieszysz! Przedewszystkiem trzebaby jeszcze zobaczyć tego świetnego młodzieńca...
— Nic słuszniejszego, ale też i nic łatwiejszego.
— Nie tak to łatwo!
— Dlaczego?
— Jesteś zanadto młodą, ażeby mógł u ciebie gościć margrabia, pomimo dalekiego pokrewieństwa... ja zaś bez niejakiego z góry zobowiązania się, nie mogę prosić o przyjechanie do mnie, a do Paryża wędrować nie mam wcale ochoty.
— Zapomina stryj o istnieniu wód Guillon, które znajdują się w twojem jak i mojem sąsiedztwie... W zakładzie kąpielowym każdy ma prawo zamieszkać i jest to miejsce neutralne, gdzie wszyscy mogą się spotykać... Dość mi będzie jednego słowa od stryja i zaraz napiszę do margrabiny... W trzy dni później margrabia, z porady lub bez porady lekarskiej zapisany zostanie na listę kąpiących się w Guillon... Mnie złoży wizytę... Zapraszam go na obiad i was jednocześnie proszę... Znajomość zrobiona... Jeżeli Goulian nie spodoba się wam, odrazu wszystko skończone... Jeżeli zaś przeciwnie, spodoba się, upoważnisz go stryju, do częstego u siebie bywania i będziesz mógł go dostatecznie bliżej poznać... Widzi więc stryj, że niema nic prostszego...
— Rzeczywiście, moja droga synowico, — odpowiedział hrabia z uśmiechem, — wszystko obmyślasz cudowni!.. Prawdziwym jesteś dyplomatą w spódnicy,
— I cóż? dyplomacya moja odniosła zwycięztwo? czy mam pisać?
P. de Franoy wstrząsnął głową.
— Nie, niepisz... — szepnął po chwili milczenia. — Berta jeszcze za młoda...
— Byłam w jej wieku, kiedym wychodziła za mąż... — odparła baronowa.
— Niestety, moje drogie dziecko, na dobre ci to nie wyszło...
— To nie wina małżeństwa, ale wina męża, z czego wyprowadzam wniosek, że kiedy się ma możność spotkania dobrego, nie godzi się wahać.
— Może masz rzeczywiście słuszność?
— Mam zupełną słuszność! — przerwała młoda wdowa.
— Dlatego też, — mówił dalej jenerał, — nie trzeba odpowiedzi mej uważać za ostateczną odmowę... W pierwszej chwili zdziwiony byłem twoją wielce niespodziewaną propozycyą. Myśl wydania wkrótce za mąż Berty nie powstała jeszcze w mej głowie. Potrzeba mi więc dłuższego czasu, ażeby się oswoić z tą myślą, która w następstwie prowadzi za sobą rozstanie z konieczności, nie łudzę się bowiem, że mąż mej córki nie zgodzi się mieszkać w tym lichym starym zamku, a ja znów nie mam ani sił, ani humoru, ażeby towarzyszyć młodemu małżeństwu do Paryża, do wód lub do Włoch — dokąd młodzi małżonkowie zechcą pojechać... Daj mi się więc zastanowić... Świetna partya, o której mi mówisz, chyba nie będzie straconą przez tę zwłokę... Mamy teraz lipiec, a sezon kąpielowy w Guillon kończy się dopiero we wrześniu, Dość więc jest czasu za trzy tygodnie, lub za miesiąc sprowadzić margrabiego de Flammaroche. Cóż, baronowo?
— Ja myślę, że w tem wszystkiem tak będzie, jak stryj zechce, a ponieważ przed chwilą obdarzyłeś mnie tytułem dyplomaty, napiszę zaraz do margrabiny liścik dyplomatyczny, ażeby liczyła na mnie i z nikim się już nie wiązała... Ale też już ani słowa o tem... Berta idzie...
Rzeczywiście młode dziewczę, pełne wdzięku, uśmiechnięte, ale trochę niż zwykle bledsze, zbliżało się w tej chwili do ojca i swej przyjaciółki, ani się domyślając, że tylko co roztrząsano sprawę wielce ważną, od której zależeć może jej przyszłość.
Pierwsze godziny poranku upłynęły prędko. Śniadanie było wesołe, ponieważ Berta przemogła swój dziwny niepokój i baronowa prawie zaraz po przekąsce, t. j. około południa wsiadła do powozu z powrotem do siebie, obiecując, że niedługo znowu przyjedzie.
P. de Franoy nie zapomniał wcale obietnicy uczynionej poprzedniego dnia przez Sebastyana Gérarda i z niecierpliwością oczekiwał młodego oficera, mającego być przeciwnikiem jego na szachownicy.
Pogoda była tak piękna, prawie tak ciepła, jak w przeddzień; jenerał kazał też przynieść szachy, cygara i orzeźwiające napoje nie do salonu, ale do znanej nam już altany w parku
Sebastyan przyjechał na trzy minuty przed drugą. O drugiej siedział już naprzeciw pana de Franoy i partya zaczęła się natychmiast.
Zaledwie nastąpiły pierwsze posunięcia, gdy ukazała się Berta z robótką szydełkowę w ręku. Kapitan wstał i ukłonił się dziewczęciu z uśmiechem. Hrabia zmarszczył brwi.
— Po cóżeś tu przyszła, moja droga? — spytał trochę szorstko. — Będziesz nam przeszkadzała rozmową, a szachy wymagają skupienia myśli... Partya jest bardzo poważna!.. Trzeba o niej tylko myśleć i nie wdawać się w żadne gawędy... Nudzić się tu będziesz i radzę ci, zostaw nas samych...
Za całą odpowiedź Berta wzięła krzesło i usiadła obok ojca ze śliczną minką rozkapryśnionego dziecka.
— Cóż to znowu? — zawołał p. de Franoy.
— Widzisz ojcze, że siadam.
— Czyś nie zrozumiała?
— Że mnie ojczulku, jaknajśpieszniej ztąd wypędzasz! — przerwała Berta ze śmiechem. — O! bardzo dobrze to zrozumiałam, ale ponieważ mam wielką ochotę nauczyć się grać w szachy, więc zostaję...
— Jakto! — wyrzekł hrabia zdziwiony, — chcesz się nauczyć?
— Jeżeli mi tylko pozwolisz, chcę nawet być bardzo biegłą...
— Ależ w jakim celu.
— W celu bardzo poczciwym, jako dobra córka, ażebyś mógł grać w szachy, nawet nie mając godnego siebie przeciwnika.
— O! to znowu co innego! — odrzekł p. de Franoy uradowany. — A ja myślałem, że ty wstręt masz do szachów, kiedy proboszcz z Orsans przyjeżdża do mnie, zaraz przecie uciekasz, skoro tylko ukaże się szachownica!.. A dziś nawiedza cię powołanie. Brawo! lepiej późno, niż nigdy... Zostań moje dziecko, zostań i ucz się! Patrz, słuchaj, staraj się zrozumieć, ale ani słowa nie mów i o żadne objaśnienie nie pytaj przed skończeniem partyi. Rozumiesz? Milczenie w szeregach!.. Na ciebie kolej kapitanie...
Hrabia i Sebastyan byli graczami prawie równej siły. Hrabia wygrał pierwszą partyę, Sebastyan drugą — w trzeciej, po zaciętej z obu stron walce, zwycięztwo odniósł p. de Fronay rozpromieniony.
Trzy partye przeciągnęły się prawie do wpół do szóstej. Hrabia chciał Sebastyana zatrzymać na obiad, ale młody oficer wymówił się, że ojciec czekał na niego.
W zamian zgodzono się wzajemnie, iż nazajutrz i codzień, z wyjątkiem nieprzewidzianych przeszkód, kapitan przyjeżdżać będzie o drugiej i przynajmniej raz na tydzień bywać będzie na obiedzie w zamku Cusance.
Berta, tak blada zrana, miała twarz powleczoną najżywszym szkarłatem, kiedy wobec niej nastąpiło to zaproszenie i ta obietnica.


VIII.

Przez cały tydzień zobowiązania przyjęte przez Sebastyana Gérarda, były dotrzymane jaknajskrupulatniej, t. j. młody oficer codzień przyjeżdżał do zamku, a kiedy zostawał na obiedzie, spędzał też tutaj cały wieczór, a zatem większą część dnia.
Mógłby kto myśleć, że skutkiem tych stosunków tak częstych, wywiązała się pewna poufałość między kapitanem i panną de Franoy. Mniemanie to byłoby błędne. Nie tylko poufałość ta nie objawiła się wcale, ale nawet Sebastyan Gérard tak odważny i śmiały wobec największego niebezpieczeństwa, przy Bercie wydawał się lękliwym, onieśmielonym, jako za pierwszem widzeniem, a i młode dziewczę, tracąc naiwną i prawie dziecinną śmiałość, jaką się odznaczało dotychczas, mieszało się zaraz, gdy Sebastyan przy jenerale powiedział jaki zwykły komplement, będący monetą zdawkową rozmowy.
Co prawda, ilekroć panna de Franoy wyprzedzając o kilka kroków ojca i kapitana w alejach parkowych, upuściła kwiatek z narwanego do bukietu kwiecia, Sebastyan zawsze wynalazł jakiś powód, ażeby wrócić się samemu na tę ścieżkę. Krył się, podnosząc kwiatek, wypadły z rąk Berty, chował go na piersiach, przy sercu, a wieczorem, wracając do Hantmont, okrywał go pocałunkami gorącymi i zasypiał z tym zwiędłym już kwiatem, trzymanym przy ustach.
Tyle o Sebastyanie. A cóż Berta?
Dziewczę zmieniło swe przyzwyczajenia prawie zupełnie. Zamiast spędzać poranki w ogrodzie, przyglądać się latającym motylom, słuchać świergotu ptasząt, nie wychodziła prawie z małego pawilonu, w kształcie kiosku, znajdującego się naprzeciw altany parkowej i umeblowanego kanapą i kilku krzesłami większemi. Stał tutaj także fortepian prawie zawsze milczący i sztaluga, która najczęściej nic na sobie nie dźwigała.
Berta oddała się teraz rysunkom, ale już nie szkicowała na welinie krajobrazów malowniczych, nie kopiowała wiązanek kwiatów, ale usiłowała odtworzyć scenę, podobną do dramatu afrykańskiego, opowiedzianego przez kapitana, a rysy głównej osoby, oficera w mundurze huzarskim, przypominały poniekąd Sebastyana Gérarda.
Przy śniadaniu, do którego zasiadała wraz z ojcem, to nie mówiła nic prawie, jakby zatopiona w swych myślach, to znów rozmawiała dużo, śmiała się przy każdej sposobności a nawet bez żadnego powodu, jak ten, co chce się trochę rozerwać i zapomnieć na chwilę o trapiących go myślach.
Po śniadaniu wracała do pawilonu swego i znów z zapałem zabierała się do pracy, uzupełniała lub rozpoczynała na nowo swój utwór, zmieniała szczegóły, urozmaicała akcesorye, ale przy tem wszystkiem zawsze młody oficer, znajdował się na pierwszym planie, z coraz bardziej uwydatniającem się podobieństwem.
Potem w miarę, jak czas upływał i skazówki zegara, w postaci domku szwajcarskiego, zbliżały się do godziny drugiej, jakaś niecierpliwość gorączkowa ogarniała Bertę aż, dopóki z zegarowego domku nie ukazywał się przebywający tam ptaszek i nie powtarzał, trzepocząc skrzydełkami „ku-ku“, „ku-ku“, a zegar wybijał zaraz godzinę drugą.
Wtedy panna de Franoy uspakajała się natychmiast. Wstawała, chowała rysunek do dużej teki i przysłuchiwała się dolatującym z zewnątrz odgłosom. Rżenie konia, lub głos dobrze jej znany, zwiastował jej, przybycie Sebastyana Gérarda.
Wychodziła wtedy z pawilonu. Twarzyczka jej powabna przybierała wyraz zupełnej obojętności, powoli, obliczonym krokiem, zrywając kwiatki po drodze, Berta podążała ku altanie, tu siadała przy ojcu, naprzeciw Gérarda na lekcyę szachów, jak mówiła naiwnie.
Czy lekcya taka dawała jaki rezultat? Czy Berta zaczęła już pojmować tajniki tej gry? Trudno byłoby nam objaśnić czytelników co do tej kwestyi wielce ciemnej, ale możemy zapewnić całkiem stanowczo, że panna de Franoy, niewinna zawsze jeszcze jak dziecko, ani podejrzewała, co się dzieje w jej duszy. Potrzeba było błyskawicy, ażeby rozświetlić ciemności tego młodego serca, przepełnionego miłością.
Pod koniec lipca, t.j. w miesiąc niespełna po pierwszem widzeniu się jenerała z Sebastyanem — p. de Franoy, Berta i młody oficer siedzieli razem w altanie.
Była godzina dziewiąta.
Dzień zbiegł, ale noc, rozświetlona miriadami gwiazd i tarczą księżyca, podobna była raczej do zmierzchu. Mężczyźni rozmawiali, paląc cygara. Berta trzymała w ręku bukiet z róż, w który chwilowo zagłębiała twarz, ażeby napawać się rozkosznym jego zapachem.
Sebastyan mówił do siebie z cicha, iż z radością oddałby rok życia, byle posiąść ten szczęśliwy bukiet, w którym woń kwiatów łączyła się z oddechem Berty i pochłonięty tą myślą z roztargnieniem słuchał jenerała, który rozwodził się przed nim nad jakimś systematem wojskowym.
Od czasu do czasu, kiedy p. de Franoy przerywał sobie na chwilę, Sebastyan, wcale nie wiedząc o co właściwie chodzi, odzywał się: „Bardzo dobrze“, „doskonale“. Niewinny to fortel, ażeby pokazać, że i słucha się z przyjemnością i podziela się zdanie najzupełniej.
Naraz głos starca stał się niepewnym, potem urywanym. Zająkał się, dźwięk głuchy, straszny wydobył się z gardła. Chciał wstać i upadł na siedzenie, głowa zwiesiła mu się na piersi, jęk ustał i p. de Franoy pozostał niemym, nieruchomym, podobnym do trupa.
— Ojcze!.. mój ojcze... — krzyknęła Berta, zdjęta niewysłowioną rozpaczą i rzucając się na kolana przed hrabią, którego pochwyciła ręce — mój ojcze, co ci jest?.. Odpowiedz mi!..
Ale to samo wciąż było milczenie straszliwe, ta samą złowroga sztywność,
— Ojcze, odezwij się, na miłość boską!.. — wołało dalej dziewczę, dusząc się od łkań, wyrywających się z serca do ust. — Czyż nie widzisz, jak mnie przestraszasz?.. Mój Boże!.. mój Boże!.. ręce ma zimne!.. jak lód!.. co mu jest? co jemu może być? trzeba go ratować!.. ratować!.. Panie Sebastyanie ratuj!.. ale powiedz mi przedewszystkiem czy jeszcze żyje?..
Sebastyan, również przestraszony jak młode dziewczę, ukląkł przy nim, podniósł trochę rękę hrabiego, ścisnął za dłoń i poszukał żyły. Skóra była chłodna i wilgotna, ale pod palcem poczuł puls, słabo bijący.
— Uspokój się pani... żyje, — wyrzekł drżącym głosem.
— O! dziękuje Ci Boże! — szepnęła Berta. — Ale co mu jest? — powtórzyła.
— Niestety! nie jestem doktorem... Nie wiem, co to za choroba... Zapewne osłabienie tylko, bez żadnego niebezpieczeństwa...
— Cóż zrobić?...
— Najprzód przenieść go do zamku.
— Trzeba zawołać na ludzi...
— To będzie zadługo... ja sam zaniosę...
— Ależ czy pan udźwigniesz?
— Spróbuję...
Sebastyan objął obiema rękoma ciało jenerała, podniósł je przy gwałtownym wysiłku i gnąc się pod tym ciężarem, podążył ku zamkowi, wraz ze strapioną Bertą.
Oficer, chociaż młody i siły niepowszedniej, bardzo prędko zrozumiał, że podjął się niemożliwego zadania, P. de Franoy, lubo szczupły, był niezmiernie ciężki, zwłaszcza skutkiem obezwładnienia.
Zaraz przy pierwszych krokach kapitan poczuł, że się chwieje, ale myśl, że Berta patrzy nań, że na niego liczy, stokroć wzmogła jego energię.
Wyprostował się, a przekonany, że za kilka minut, musi paść bez tchu, chciał skrócić czas i począł biedz.
Pot spływał mu po czole, tchu brakło w piersiach, ogniki migotały mu przed oczami, w uszach szumiało, a jednakże wciąż dalej biegł.
— Żyła mi pęknie w piersiach, — pomyślał, — mniejsza o to?.. Padnę, ale u jej nóg!.. Umrę dla niej!.. Przecie zapłacze po mnie... nie zapomni...
I dalej biegł.
Już, już, znajduje się na piaszczystym dziedzińcu przed zamkiem... Już tylko kilka kroków mu pozostaje, ażeby wskoczyć na schody ganku... ale już jest zupełnie wyczerpanym, muskuły odmawiają mu posłuszeństwa... Chwila jeszcze a sam runie na ziemię.
Na szczęście, właśnie służący jenerała wychodził z zamku... Od jednego spojrzenia zrozumiał, co się dzieje, rzucił się z pomocą do Sebastyana i sam z kolei podtrzymał ciało. Uwolniony prawie zupełnie od ciężaru, młodzieniec odetchnął swobodnie i doznał natychmiastowej ulgi. Pomógł służącemu, ale już bez żadnego wysiłku, zanieść pana de Franoy do pokoju i złożyć go na łóżku.
Zapalono świece. Berta, przy świetle ich zobaczywszy ojca, krzyknęła rozpaczliwie. Nigdy rzeczywiście śmierć nie napiętnowała tak wyraźnie oblicza ludzkiego. Twarz hrabiego była trupio blada a na skroniach wystąpiły silne plamy. Nawpół podniesione powieki pozwalały widzieć nieruchome białka oczu których źrenice gdzieś zapadły. Najlżejszy oddech, przynajmniej z pozoru, nie wydobywał się z nawpół otwartych ust.
— O! mój ojcze!.. mój ojcze!.. — szlochało dziewczę z boleścią, przenikającą do głębi serca, — jeżeli głos twego dziecka cię nie zbudzi, któż przerwie ten okropny sen?..
Sebastyan rozwiązał krawat na szyi jenerałą. Ręką dotknął się serca starca.
— Niema jeszcze czego rozpaczać, proszę pani, — odezwał się. — Jeszcze raz zapewniam panią, że p. de Franoy żyje... Potrzeba tylko doktora... Za pół godziny będzie.
Potem, zwracając się do przelęknionego sługi, kazał mu osiodłać konia, a także i drugiego.
— Czy ja panu kapitanowi mam towarzyszyć? — spytał służący.
— Nie. Pojadę sam, tylko konia jednego zabieram dla doktora.
Służący, bardzo do swego pana przywiązany, pobiegł i czemprędzej wykonał otrzymane zlecenia. W trzy minuty wrócił, oświadczając, że wszystko już gotowe.
— Odwagi, proszę pani odwagi... — wyrzekł Sebastyan, odchodząc. — Przywiozę pani nadzieję i ocalenie...
I po chwili słyszeć się dał szybki galop dwóch koni na drodze ku Guillon,
Do tej stacyi klimatycznej pędził młody oficer z chyżością lokomotywy, biegnącej pełną parą. Dyrektor zakładu znany był, jako doświadczony lekarz.
W kwadrans Sebastyan przybył na miejsce.
— Doktora! doktora! — wołał przed gmachem zakładowym, nie zsiadając z konia, — niech idzie, niech się spieszy!.. Człowiek konający!..
Lekarz usłyszał to wołanie, wybiegł natychmiast a za nim lokaj z lampą. Zobaczywszy Sebastyana, którego znał z widzenia, zapytał:
— Co się stało? czego pan sobie życzy odemnie?
— Hrabia de Franoy umiera... — odpowiedział oficer.
— Cóż znowu?
Sebastyan opowiedział w krótkich słowach zdarzenie, wiadome już czytelnikom.
— Albo się grubo mylę, — szepnął doktór wysłuchawszy, — albo atak apoplektyczny spiorunował starca...
— Apopleksya!.. — powtórzył Sebastyan przerażony, — więc niebezpieczeństwo wielkie!..
— Lękam się...
— To jedź, panie doktorze!.. jedź czemprędzej! Mam konia dla pana...
— Natychmiast, tylko wezmę lancety, bo może trzeba będzie puścić krew...
Po chwili doktór wrócił i śpiesznie usadowił się na siodle.
Pojechano drogą do Cusance. Konie galopowały z fantastyczną szybkością, żelaztwo kopyt dzwoniło o kamienie, skry się sypały.
Służący zdaleka już posłyszawszy tętent, czekał przed gankiem.
— Cóż? — spytał żywo Sebastyan, rzucając mu cugle.
— Niestety! panie kapitanie, żadnej zmiany... — szepnął lokaj. — Pan hrabia wciąż nieprzytomny, a panienka tak rozpacza, że trup by nawet zapłakał... Jak sobie pomyślę, że po obiedzie pan hrabia był tak wesół, a teraz...
Sebastyan i doktór nie słuchali dłużej. W biegli na ganek, minęli przedsionek i prędko weszli na schody, prowadzące na pierwsze piętro.
Dość obszerny przedpokój poprzedzał sypialnię pana de Franoy.
Wszystkie drzwi były otwarte. Ze schodów słychać już było szlochanie i jęki młodego dziewczęcia.


IX.

Sebastyan wszedł z doktorem do pokoju. Ciało jenerała, leżało na łóżku, wciąż nieruchome złowróżbnie. Berta padła na krzesło obok wezgłowia z załamanemi konwulsyjnie rękoma, oczami zaczerwienionemi od łez, nawpół otwartemi od jęków ustami. Był to obraz rozpaczy, rozrywającej serce.
Ujrzawszy wchodzących, wstała nagle, jakby automatycznie i, nie wyrzekłszy ani słowa, utkwiła w doktora niezwykłe, lecz wymowne spojrzenie.
— Cóż?.. — zapytał lękliwie młody oficer.
— Niema czego rozpaczać, — odpowiedział doktór po cichu, śpiesznie obejrzawszy chorego. — Ale wielki jest czas. Krew puszczę panu de Franoy... Potrzeba mi miednicy i bandaży.
Berta, zalektryzowana słowy: „niema czego rozpaczać“, skinęła, że wszystko przyniesie i pobiegła do garderoby. Przyszła zaraz z miednicą i dużym kawałem cienkiego płótna, Podarła je na długie i wązkie bandaże, i położyła je na stoliczku nocnym kiedy doktór tymczasem wyjmował lancety.
Wszystko było gotowe,
Doktór zwrócił się do Berty.
— Pozwoli pani sobie dać radę, — odezwał się tonem, pełnym szacunku i współczucia.
— Jaką, proszę pana? — spytało dziewczę.
— Możeby pani wyszła z pokoju na kilka minut.
— Dlaczego?
— Obawiam się, czy widok krwi nie sprawi na pani zbyt przykrego wrażenia...
— O! niech się pan nie lęka... Choćby najprzykrzejsze było wrażenie, będę spokojną... silną... Zresztą za nic w świecie nie odeszłabym od ojca w tej chwili.
Doktór skłonił się, nic więcej nie rzekłszy, i skinąwszy na Sebastyana, ażeby się zbliżył ze świecą, gdy tymczasem służący trzymał miednicę, ukłuł lancetem w żyłę.
Sekunda, dwie sekundy upłynęły, otwór z ukłucia był zupełnie suchy. Czoło lekarza zmarszczyło się mimowolnie pod wpływem wzrastającego niepokoju,
Nareszcie ukazała się kropelka ciemna, pasek prawie czarny pociekł wzdłuż ręki, potem krew buchnęła gwałtownie.
Zmarszczki u doktora rozproszyły się, a z piersi odezwało się pełne ulgi westchnienie. Krew płynęła coraz obficiej i stawała się coraz mniej ciemną.
Naraz p. de Franoy otworzył oczy, podniósł się sam na łóżku, bez niczyjej pomocy, spojrzał najprzód na rękę, potem z kolei na Bertę, kapitana i doktora, odezwał się głosem silnym i dźwięcznym:
— A! to pan, panie doktorze... dobry wieczór. Pono puszczałeś mi pan krew... widocznie bardzo tego potrzebowałem... Przestraszyliście się, bo widzę to z twarzy u was wszystkich... Cóż się tu więc stało?.. Siedzieliśmy w altanie... zdaje mi się, jakby mnie kto kijem palnął w głowę... więcej już nic nie pamiętam...
— Uległeś jenerale, omdleniu... — odpowiedział doktór.
— Omdleniu! — powtórzył p. de Franoy — delikatne to słówko, ale wiem, że co do mnie znaczy ono tyle co uderzenie krwi!.. O! znam ja się na tem i pojmuję, że mi się ładnie upiekło... no chyba, teraz jużem się z tego wywinął?
— Najzupełniej.
— Doprawdy?
— Słowo honoru!..
— To możebyś doktorze, zatrzymał już tę fontannę... Głowę mam zupełnie lekką... pomyśl tylko, że w moim wieku nie zbyt dobrze osłabiać się za bardzo.
Doktór natychmiast palcem przycisnął żyłę i mocno przewiązał bandażem.
Pan de Franoy, osłabiony atakiem i utratą krwi, miał już osunąć się w tył na poduszki, kiedy tuż przy sobie usłyszał stłumiony jęk. Obrócił się. Berta zasłoniła twarz rękoma, a łzy jak deszcz ulewny płynęły jej między palcami.
— Berto, moja droga Berto! — spytał jenerał — czego ty płaczesz?
— To z radości, mój ojcze... — wyjąkało dziewczę.
— To co innego... takie łzy nie szkodzą... ale, kiedy jestem już zupełnie zdrów, chodźże mnie pocałować, moje dziecko... i uspokój się, uspokój się, proszę cię...
Berta, uśmiechając się przez łzy, pochwyciła głowę jenerała, i twarz, która nie była już siną, ale nie wróciła jeszcze do zwyczajnej cery, okrywała gorącemi pocałunkami.
— Teraz doktorze — podchwycił starzec — jakie są pańskie rozkazy?
— Bardzo proste, jenerale — odpowiedział lekarz — dobry sen w nocy przywróci ci siły... Teraz więc nie będziemy przeszkadzali panu usnąć... Jutro zrana będzie pan na nogach...
— Brawo! doktorze, jesteś prawdziwym pocieszycielem!.. Więc mogę od jutra wrócić do zwykłego trybu życia...
— Tak, tylko z pewną powściągliwością, z pewnem umiarkowaniem.. Zresztą jutro przyjadę pana odwiedzić, i przepiszę panu sposób zachowania się który się bynajmniej nie uprzykrzy...
— O! do rad pańskich zastosuje się, przyrzekam to panu!.. zbyt panu jestem wdzięczny, ażebym pana nie miał we wszystkiem słuchać...
— Ojciec — wyjąkała nieśmiało Berta, — obowiązany jest wielce do wdzięczności dla pana doktora, ale niemniej także i dla pana Sebastyana.
I panna de Franoy, rumieniąc się ze wzruszenia, opowiedziała z porywającą wymową, jakie dowody przywiązania złożył młody oficer.
Jenerał, odczuwając to głęboko, wyciągnął rękę do Sebastyana, mówiąc drżącym głosem:
— Dziękuję, moje dziecko... Syn nic innego nie zrobiłby dla ojca, co ty dla mnie.
— Ja jego dzieckiem? — pomyślał Sebastyan, i naraz wstąpiła w niego wielka nadziaja, — nazwał mnie swojem dzieckiem!..
— Muszę cię na teraz pożegnać, jenerale — podchwycił doktór — ale jeszcze zalecę, ażeby ktoś podczas nocy był przy tobie w pokoju, nie dlatego ażebym się obawiał jakiego wypadku, ale we śnie możesz zrzucić bandaż z ręki...
— Ja nie odejdę od ojca... — zawołała panna de Franoy.
— A! jeszcze czego... tego już nie ścierpię!.. — odparł hrabia.
— Gdybym śmiał ofiarować siebie...
— Także i tobie bym tego odmówił, ale to stanowczo, — mówił dalej jenerał. — Pomyśl tylko, jak się ojciec twój musi niepokoić, żeś dotychczas nie wrócił... Jest bardzo późno... jedź i... Antoni pozostanie przy mnie, ponieważ doktór chce, ażeby kto był, chociaż mnie się to wydaje zbytecznem...
— Mojemu jenerałowi włosek z głowy nie spadnie! — zawołał lokaj, dawny żołnierz, dumny z dowodu ufności, jaki mu okazano publicznie.
— Do widzenia więc, jenerale i dobrej nocy, — rzekł Sebastyan. — Jutro przyjadę się dowiedzieć...
— Jutro, zaręczam ci, wszystko będzie dobrze i jak zawsze, zagramy sobie partyjkę szachów...
Uścisnąwszy po raz ostatni rękę, podaną mu przez hrabiego de Franoy, i pożegnawszy się z Bertą której spojrzenia wyrażały głęboką wdzięczność i radość tak żywą, jak wprzód boleść była niezmierną, młody kapitan wyszedł z pokoju wraz z doktorem. Było około jedenastej wieczorem.
Koni wcale nie rozsiodłano i czekały na podwórzu.
— Doktorze, — rzekł Sebastyan, — pozwolisz się odprowadzić aż do Guillon...
— Z całego serca... ale panu będzie to z drogi do domu...
— Mniejsza!.. Nie spieszy mi się wracać... Ojciec niezawodnie spać się położył i na mnie nie czeka.
Wsiedli na siodła i tym razem umiarkowanym kłusem ruszyli ku zakładowi kąpielowemu.
— Czy rzeczywiście, o nic się nie obawiasz, panie doktorze? — zapytał kapitan, kiedy minęli ostatnie chałupy wioski.
— O! jak najzupełniej... przynajmniej na teraz... odpowiedział doktór.
— To był atak apoplektyczny, nieprawdaż.
— Tak, tym razem jenerał szczęśliwie wyszedł cało. Ale prędzej czy później, stosownie do tego czy pan de Franoy zachowywać się będzie bardziej lub mniej rozsądnie, nastąpi nowy atak... Jenerał lubi dużo jeść i pić, nieprawdaż?
— Tak.
— Ha! to musi wojnę wypowiedzieć apetytowi swemu, do wina dolewać wody, dużo wody, jeżeli chce opóźnić katastrofę... Dyeta jaknajwiększa i wystrzeganie się wszelkich wzruszeń — to mu zalecę jutro. Zdaje się masz na niego pewien wpływ, kapitanie. Dobrze byłoby, ażebyś go użył dla dopilnowania jenerała w spełnieniu moich rad.
Przyjechali do stacyi klimatycznej i położonej o pięć wiorst drogi od wsi Guillon.
Doktór zsiadł na ziemię, a Sebastyan, trzymając w ręku cugle i drugiego konia, zawrócił na drogę do Cusances.
Służący Antoni czekał przed sztachetami.
— Kapitanie — rzekł — jenerał zasnął i śpi spokojnie... Wyszedłem, ażeby to panu powiedzieć... Teraz pójdę zobaczyć naszą biedną panienkę, która także musi potrzebować snu po takiej przeprawie.
Antoni wziął konia należącego do stajni zamkowej i oddał go parobkowi, poczem zamknął sztachety, gdy tymczasem Sebastyan oddalił się galopem ku Hantmont.
Pan de Franoy, jak to już powiedział Antoni, spał spokojnie głębokim snem.
Berta siedziała przy jego łóżku ze złożonemi rękami, spuszczonemi oczyma, a usta jej szeptały słowa modlitwy.
Lokaj wszedł do pokoju na palcach, zbliżył się do dziewczęcia i szepnął.
— Panienka pamięta rozkaz dzienny?.. Jenerał kazał, ażebym ja czuwał przy nim, a panienka poszła spać...
Berta skinęła głową potwierdzająco, a upewniwszy się spojrzeniem raz jeszcze, że stan ojca jej nie budzi żadnych obaw, wstała, nachyliła się nad starcem dotknęła ustami jego czoła, wzięła świecę z kominka a odchodząc, powiedziała Antoniemu.
— Położę się na łóżku, ale się nie rozbiorę... gdy by co zaszło niespodzianego, zapukajcie do mego pokoju...
Berta na tem samem piętrze, co jenerał, ale w lewem skrzydle, zajmowała apartament, który należał niegdyś do jej ciotki. Mieszkanko to składało się z przedpokoju, sypialni, saloniku i garderoby, z jednej strony prowadziły tu schody główne, z drugiej strony przytykały do garderoby schody uboczne,
Wszedłszy do siebie, dziewczę spojrzało mimowolnie w lustro i zarumieniło się żywo. Teraz dopiero spostrzegła Berta, że włosy jej się rozwinęły i spadały bujnie na ramiona, co widzieć musiał Sebastyan Gérard i doktór.
Naprawiła ten nieład i rzuciła się zmęczona na szesląg.
Zaledwie głowa jej dotknęła poduszki, natychmiast sen ją zmógł, sen nagły i nieprzeparty, jaki następuje po wyczerpujących siły wzruszeniach.
Zresztą ten twardy sen krótko trwał. W niespełna godzinę Berta obudziła się, czując się bardzo cierpiącą. Oddychała z trudnością dusznem powietrzem. Słońce lipcowe za dnia rozpaliło mury. Okna zamknięte spowodowały jeszcze większe gorąco.
Berta powiodła ręką po spotniałem czole, wstała z sofy nie bez wysiłku, przystąpiła do okna, otworzyła je, i z wielką rozkoszą poczęła oddychać czystem orzeźwiającem powietrzem.
Noc była niezwykle piękną, jeszcze piękniejszą niż o dziewiątej wieczorem; księżyc w pełni przesuwając się na niebie, coraz bardziej rozwidniał okolicę. W parku kwiaty przeróżne, a zwłaszcza róże, słały dokoła upajające wonie. Pośród wielkiej ciszy przyrody słychać było tylko brzęczenie ładnych motyli, zwanych sfinksami, Dolatywał jeszcze szum strumienia Cusancin trącającego o kamienie, i odległe „tik-tak“ kół młyńskich w dolinie „Czerwonego-Młyna“...
Orzeźwiona świeżem powietrzem, otoczona temi woniami, Berta uczuła się nagle uspokojoną i ożywioną. Nerwy ukoiły się. Jakaś błogość przejęła całą jej istotę. Zapragnęła cała się skąpać w tej odradzającej atmosferze.
Na to dość jej było wyjść z zamku i pochodzić przez kilka minut po parku.
Dziewczę nie zawahało się. Wzięło świecę i z garderoby wyszło na schody uboczne, poczem na dole otworzyło drzwi, prowadzące do ogrodu.


X.

Powróćmy do Sebastyana Gérarda, którego zostawiliśmy galopującego w drodze do Hantmont.
Zaznaczyliśmy wzruszenie głębokie i nagłą nadzieję, jakie ogrzały serce młodego kapitana, gdy pan de Franoy nazwał go „swem dzieckiem“.
Odkąd czuł gorącą miłość, po raz pierwszy w umyśle jego powstała myśl, że mógłby przecie zostać synem jenerała, zostając mężem Berty. Dotychczas zadawalniał się tylko kochaniem samem, nie zastanawiając się poważnie, jakie przyszłość zgotuje losy dla tej miłości. Pochodzenie jego nizkie, a znakomite hrabiego de Franoy, zdawało mu się być nieprzebytą przepaścią między nim a dziewczęciem. Czyżby się łudził, uważając słowa, jakie się wydarły starcowi z chwili wdzięczności, za fundamenta dla mostu zarzuconego nad otchłanią.
Sebastyn zadawał sobie to pytanie, a tymczasem koń jego biegł po krętej i pnącej się w górę drodze z doliny Cosance do Hantmont, i cała burza myśli tłoczących i szalonych pragnień wrzała mu w głowie której wiatr nocny nie zdołał ochłodzić.
Naraz zatrzymał konia, który aż stanął dęba pod niespodziewanem naciskiem wędzidła.
Sebastyan przypomniał sobie bukiet róż, którego wonią napawała się panna de Franoy przez cały wieczór, a który zapomniany przez nią leżał na stole kamiennym w altanie, odkąd została potrzeba przeniesienia do zamku jenerała, rażonego apopleksyą.
Zaledwie to wspomnienie zjawiło się w jego myślach, a młody oficer uczuł już nie przezwyciężone pragnienie posiadania tego bukietu.
Kto wie, czy kwiaty te już nie znikną, kiedy nazajutrz przyjedzie do zamku. Trzeba więc było zabrać go teraz, w nocy. Ale w jaki sposób? Słyszał, jak służący zamykał furtkę w sztachetach, a zresztą niepodobna było niczem upozorować powrotu o tak późnej godzinie w nocy.
Pozostawał tylko jeden sposób zakradzenia się do ogrodu i tego ostatniego środka chwycił się Sebastyan, sam jeszcze nie wiedząc, jak swój plan wykona.
— Sprobuję, — rzekł do siebie, — musi mi się udać...
I zawróciwszy konia, pojechał na powrót do Cusance, szukając w myślach najlepszego sposobu.
O przelezieniu przez sztachety, lub parkan, nie można było myśleć, nie dla tego, ażeby to było trudnem, ale Sebastyan naraziłby się na niebezpieczeństwo, iż kto z sąsiadów, jeszcze nie śpiący, mógłby go spostrzedz, wziąść za złodzieja i narobić hałasu. W zamku ludzie wówczas, także zostaliby zaalarmowani, poznaliby młodzieńca, i panna de Franoy, tak niewinnie byłaby straszliwie skompromitowaną.
Nagle nowa myśl jak błyskawica rozświetliła mu ciemności umysłu.
— Cusancin|.. szepnął! Rzeczywiście strumień, stanowiący naturalną osłonę dla jednego z boków ogrodu, był na przeciwległym brzegu zupełnie pusty. Łąka, którą rozrywały bystre jego wody stykała się o sto kroków dalej ze wzgórzem, pokrytem lasem.
Ażeby więc dostać się do altany, trzeba było tylko przeprawić się przez Cusancin, którego największa głębia w tem miejscu miała półtory stopy co najwyżej.
Taki plan jest niezmiernie prosty i Sebastyan pewny łatwości w wykonaniu, przestał się wahać.
Zamiast wjechać do wioski Cusance, zboczył z gościńca, minął ziemie uprawne, przebył wpław strumień po raz pierwszy, dostał się do wspomnianego już przez nas zagajnika i tędy podążył dalej, aż się znalazł naprzeciw altany. Wtedy zsiadł na ziemię, przywiązał konia do drzewa i depcząc murawę, przyszedł nad brzeg strumienia.
Po drugiej stronie Cusoncin, t. j. w odległości pięciu, czy sześciu metrów widniała altana parku.
Sebastyan przystanął i nadstawił uszów. Słyszał tylko przyspieszone bicie serca i szemranie strumyka. Żaden odgłos w uśpionej wiosce nie zdradzał obecności żyjącej istoty.
W zamku od frontu widać było dwa oświetlone okna. Jedno bliżej sztachet, należało do sypialni jenerała, drugie było oknem w pokoju Berty.
Sebastyan znał położenie mieszkania dziewczęcia i to słabe światełko, na którem wstrzymały się przedewszystkiem jego spojrzenia, wywołało jeszcze gwałtowniejsze bicie serca.
— Nie śpi... — rzekł do siebie: O czem myśli?.. zapewne o ojcu... O niebezpieczeństwie, w jakim się znajdował... a kto wie, może i o mnie także... o mnie, którego on nazwał swem dzieckiem... O! gdyby ona wiedziała, jak ją kocham... czy też odgadła? a czy dowie się kiedyś?.. czy będzie mnie kochała?...
Chociaż pytanie takie jest naturalnie zuchwałe, zakochani gdy je sobie zadaję, zawsze nie odpowiadają twierdząco, — jeżeli zdają się wątpić, to tylko dla formy.
— Tak! ona mnie pokocha!.. szepnął rozgorączkowany, — a te kwiaty, których dotykała ustami, owiała swym oddechem, te kwiaty, które w kielichach swych zachowały cząsteczki jej duszy i są jakby odblaskiem jej piękności, powiedzą mi, że mnie już kocha...
Młody oficer wskoczył do wody przezroczystej i zimnej, która mu sięgała ledwie do kolan. W trzech podskokach dosięgnął brzegu przeciwległego i znalazł się w parku zamkowym, o dwa kroki od altany.
Przestąpił próg jej, zorjentował się wśród ciemności i ręką posunął po gładkiej powierzchni stołu kamiennego, i nagle ręka mu zadrżała przy dotknięciu zapomnianych kwiatów.
Sebastyan, drżący z podniecenia, schwycił chciwie wiązankę róż; zagłębił twarz w ich wonne płatki i zdało mu się, że róże wywzajemniają mu się pocałunkiem i że ich woń upajająca jest oddechem Berty.
To rojenie miłosne przerwane zostało nagle słabym ale wyraźnem odgłosem, który obił się o uszy młodzieńca i przejął go łatwym do zrozumienia niepokojem.
W alei, prowadzącej z zamku do altany, wzdłuż Cusancina, piasek skrzypiał pod czyjemiś krokami i te kroki zbliżały się coraz bardziej.
Jeżeli tej osobie przyjdzie ochota wejść do altany — pomyślał Sebastyan — a zobaczy mnie... co począć?..
I spodziewając się, że wśród ciemności, jaka panowała nad brzegiem wody, pod konarami rozłożystych lip, nie będzie dostrzeżony, wyszedł z altany na palcach, chcąc się schować za drzewem dopóki się nie oddali nadchodząca osoba.
Ale plan udać się nie mógł, osoba niewiadoma, której Sebastyan chciał uniknąć, była bliżej niż sądził, i w chwili właśnie gdy opuszczał altanę, znalazł się zaledwie o dwa czy trzy kroki od jakiejś białej postaci.
Postać ta cofnęła się, wydając głuchy okrzyk przerażenia, i bezwątpienia byłaby nawet uciekła, lecz młodzieniec poznał niespodziewane zjawisko i głosem błagalnym wyjąkał.
— Błagam panią... niech się pani nie lęka... to ja Sebastyan...
Berta — bo to ona była — zatrzymała się cała drżąca.
— To Pan, panie Sebastyanie!.. — powtórzyła — Myślałam, że pan już dawno odjechał...
— I nie myliła się pani, alem wrócił się...
— A którędyż pan wszedł do ogrodu?.. Czy brama nie zamknięta?
— Przeprawiłem się przez strumyk.
— Ale po co? cóż pana sprowadziło wśród nocy?
— Sebastyan zawahał się. Wymyślić kłamstwo, w któreby uwierzono, było prawie nieprawdopodobieństwem. A znów czy znajdzie kiedykolwiek lepszą sposobność do uczynienia tego wyznania, które mu usta paliło? Wahanie jego trwało krótko,
— Pani — wyjąkał — przed panią nie umiałbym kłamać... winien jestem, wiem o tem, ale błagam panią o przebaczenie... Wysłuchaj mnie pani bez gniewu... zakradłem się tutaj w nocy, jak złodziej, gdyż pragnąłem przywłaszczyć sobie bukiet... ten bukiet, który pani przez zapomnienie zostawiłaś na stole w altanie...
I, mówiąc to, zbliżył wiązankę róż do pochylonej twarzy Berty.
Gdyby ciemności ledwie przejrzyste, nie otaczały obojga aktorów tej sceny nocnej, zauważyćby można było, jak twarz dziewczęcia spłonęła rumieńcem.
— Bukiet... — powtórzyła Berta głosem cichym i jakby złamanym przecież zwiądł od upału a prawie niema zapachu... więc na co on panu?..
O córki Ewy! córki Ewy! jak najskromniejsza z was potrafi wyrwać z głębi serca wyznanie, które przeczuwa, zgaduje a jednak chce usłyszeć!
— To w oku pani zwiędły te kwiaty!.. odparł Sebastyan ogniście — zapach ich ulotnił się na pani ustach!... Dla tego pragnąłem je mieć!!.. Co od pani pochodzi, to święte dla mnie!.. Nie jestem poetą... jestem żołnierzem... nie umiem się wyrażać... Słów brak mi do wypowiedzenia przepełniających mą głowę myśli... Pozwól pani sobie jednak wszystko powiedzieć... Jestem u nóg pani, to prawda, ale z tak głębokim szacunkiem, że to pani nie może obrazić... Miej pani litość nad człowiekiem, który już do siebie nie należy, nad sercem, które od pierwszego dnia, pobiegło ku pani. Nie śmiej się pani ze mnie, nie wypędzaj, gdy powiem ci, że cię kocham.
Mówiąc to co powyżej, Sebastyan, jakby popchnięty nieprzepartą siłą, ukląkł przed Bertą.
Fizycznie i moralnie zdawało się pannie de Franoy, że się przed nią migocą miriady iskier świetnego fajerwerku... Od pierwszych słów młodego oficera rozdarła się zasłona z przed jej oczu, — zobaczyła swe serce. Zrozumiała że jest kochaną, uczuła że kocha.
Powiedzieliśmy już, że Berta była egzaltowaną.
Położenie istotnie romantyczne, w jakiem się tak raptownie znalazła, wywarło na nią niewysłowiony urok.
Przygoda nocna, niespodziewane spotkanie, wyznanie miłosne, noc pod konarami drzew, wszystko to jej się wydało czarownem.
Czytane przez nią romanse nie przedstawiły jej nigdy nic bardziej „zajmującego“.
Z prostego jeszcze przed kilku minutami dziewczęcia, czuła się teraz podniesioną do godności „heroiny“, przy całem swojem uroku położenie obecne tem nie mniej sprawiło jej wielki kłopot, bo przecie trzeba było coś odpowiedzieć, a odpowiedzieć, nie tak łatwo, gdy się ma lat szesnaście i widzi się u nóg swoich kapitana huzarów, którego pokryjomu rysowało się mnóstwo portrecików, coraz bardziej podobniejszych.
Ochłonąwszy trochę z pierwszego pomieszania, poradziła się wspomnień.
Co w takich razach czyniły młode dziewice, bohaterki w romansach.
Jedne, nierzekłszy ani słowa, uciekały. Inne traktowały wyniośle zbyt śmiałego wielbiciela. — Wreszcie inne znów odpowiadały wyszukanym stylem mniej więcej w tym sensie! — Jakto dobrze się stało, że pan mnie kocha, bo i ja pana kocham... Pobierzmy się jaknajprędzej!!.
Panna de Franoy bardzo prędko poznała, że do niczego nie prowadzi doświadczenie, jakie dawały tomy książek. Żaden sposób, podawany przez autora, nie wydawał się jej praktycznym.
Uciec nie chciała, czuła bowiem instynktownie, że przy Sebastyanie Gérardzie jest tak bezpieczną jak przy ojcu. Niechciała również ukazać się mu zagniewaną za jego śmiałość, gdyż w głębi duszy nie gniewało jej to wcale, Co do trzeciego sposobu, nie rozumiała go nawet.
W rezultacie postąpiła najlepiej. Odsunęła z myśli wspomnienia książkowe. stała się naturalną, pełną prostoty, sama sobą.
— Panie Sebastyanie — szepnęło dziewczę z wielkiem wzruszeniem — pan prosi ażebym się nie wyśmiewała z pana, ani nie wypędzała.. Niemam do tego żadnego powodu, bo szczerze szanuję pana... Wierzę też w pański dla mnie szacunek, na jaki zasługuję, i nie wątpię o tem uczuciu o jakim mi pan mówi... Być może, lepiej byłoby zaczekać do tego wyznania na inną sposobność... Ani godzina ani miejsce nie nadają się wcale... niegniewam się jednakże... Teraz pojmuje pan, że rozmowa nasza, tak mało spodziewana, nie może trwać dłużej... Wybaczyć ją można chyba dla tego, że spotkaliśmy się tylko przypadkiem...
— Pojmuję to dobrze — żywo odpowiedział Sebastyan, a serce o mało mu nie wyskoczyło z piersi, bo z każdego słowa Berty czerpał dla siebie nadzieję. — Tak... winien temu tylko przypadek... To on tylko ośmielił mnie do wypowiedzenia pani tego wszystkiego... Posłuszny jestem pani... Odchodzę... Ale jeszcze jedno słowo, błagam panią, ostatnie słowo... Czy upoważnia mnie pani do pomówienia z panem hrabią, ojcem pani? do wyjawienia mu miłości naszej?.. i do wyspowiadania się przed nim z moich zamiarów?..
— O! nie... nie... nie jeszcze... — odparła Berta z pewnym przestrachem. — Po dzisiejszym ataku trzeba ojcu oszczędzić wszelkiego wzruszenia... Kiedy nadejdzie czas, sama panu powiem, ale dotąd potrzeba czekać.
Biedne dziewczę nie pojmowało, że taka odpowiedź była równoznaczną z najzupełniejszem i najwyraźniejszem wyznaniem.
Zrozumiał to Sebastyan...
— Będę czekał... będę czekał... — rzekł, kochać to być posłusznym... Do widzenia pani...
Już odejść chciał — lecz się jeszcze zatrzymał.
— A ten bukiet?.. wyjąkał nieśmiało — ten bukiet zwiędłych róż?
Głosem cichym, jak oddech, panna de Franoy szepnęła.
— Bukiet... Ponieważ go pan już wziął... niech go pan zachowa...
— O! pani jesteś aniołem!.. zawołał młodzieniec, nie posiadając się z radości.
I przyciskając do ust róże, już nie skradzione lecz dane mu, wskoczył do strumienia, a Berta pod wrażeniem głębokim, upajającem, szła w stronę zamku.


XI.

Nazajutrz, a raczej tego samego dnia, bo scena, w poprzednim rozdziale opowiedziana, działa się już po północy, Berta nie zmrużywszy ani na chwilę oka, weszła o ósmej z rana do pokoju ojca.
Jenerał obudził się po dobrym śnie. Bandaże, któremi związaną miał rękę, spełniły swoje zadanie, zakłócie już się zabliźniło.
Panna de Franoy ucałowała starca serdecznie, pytając go o zdrowie.
— Zdaje mi się, żem jaknajzdrowszy — odpowiedział. — Czuję się trochę osłabionym, co prawda, ale to naturalne, bo ten hultaj doktór upuścił mi dużo krwi!.. A ty moja droga, źleś spała?
— Bardzo mało ojczulku... — wyjąkała Berta, rumieniąc się mocno na to bardzo proste pytanie.
— Tak.. tak... rozumiem... z niepokoju... podchwycił pan de Franoy — ale uspokój się, moje ukochane dziecko. Jużem się wywinął, i da Bóg, nie rozłączymy się tak prędko na zawsze.
Po chwili milczenia jenerał mówił dalej:
— Napisz kilka słów do baronowej, i powiedz Janowi, ażeby zaniósł jej ten list. Niechcę, ażeby kochana Blanka dowiedziała się wypadkowo o mojej awanturze... Ludzie rozbają zaraz więcej, niż było. {{Korekta|Blanca|Blanka} myślałaby, że już nic ze mnie. Uspokój ją więc, dodaj, że pragnąłbym jaknajprędzej się z nią zobaczyć...
Berta skwapliwie spełniła życzenie jenerała i służący pojechał zaraz konno do Saint-Juan.
Około dziesiątej przybył doktór, a prawie jednocześnie z nim i Sebastyan.
Zobaczywszy, że przypiętą ma u munduru różę zwiędłą, dziewczę stało się czerwone jak granat, to znów naprzemian bladło jak trup. Musiała dla ukrycia pomieszania i wzruszenia wyjść na chwilę z pokoju.
Wzruszonym zdawał się być i Sebastyan, lecz wzruszenie jego mogło być złożone: na karb zaniepokojenia się o stan jenerała.
P.de Fronay z uśmiechem wyciągnął ręce ku gościom,
— Witajcie, moi dwaj wybawcy — rzekł — widzicie, że, dzięki wam, jeszcze żyję... Śmierć, która nie chciała mnie zabrać z pola tylu bitw, i teraz musnęła mnie tylko swem skrzydłem... Pytanie tylko, czy dużo mi jeszcze daruje czasu... Jakże mnie znajdujesz, doktorze?
— Ależ jakbyś na nowo się urodził, jenerale...
— Tylko czy na długo? — spytał p. de Franoy, uśmiechając się sceptycznie.
— E! i na długo, jeżeli tylko będziesz pan rozsądny...
— Będę i to tak, jak pan chcesz... Chcę żyć jeszcze dla Berty... Wiesz, że w niebie można znaleźć aniołów, ale ponieważ mi Pan Bóg zesłał jednego na ziemię, uczynię wszystko, ażeby go nie opuścić... Rozkazuj więc, doktorze, rozkazuj!.. Usłucham cię święcie.
Doktór zalecił ten tryb życia, o jakiem już wspominał w przeddzień Sebastyanowi, i p. de Franoy przyrzekł zastosować się doń jak najściślej.
— Czy mogę dzisiaj wstać z łóżka? — zapytał.
— Mógłbyś pan — odpowiedział lekarz — ale niech się pan nie zajmuje niczem, ani dziś ani jutro... Dwa dni panu potrzeba do odzyskania sił... spoczynek najzupełniejszy... Niech się pan nie irytuję...
— Dobrze, przystaję.. Ależ te piekielne będą nudy!
— Kapitan dotrzyma panu kompanii.. Córka pańska czytać będzie dzienniki,
— O! na miłość Boską, tylko dajcie spokój dziennikom i polityce! — zawołał jenerał ze śmiechem. Gawęda z kapitanem to co innego, jeżeli się zgodzi, ażebyśmy go wykierowali na braciszka szpitalnego. Ale, doktorze, czy wolno mi grać w szachy?
— Najzupełniej.
— No, to już dobrze!... Postawią mi przy łóżku szachownicę... Biedne szachy! musiały całą noc ziębnąć w altanie, gdzie z pewnością nikt ani zajrzał od wczorajszej mojej awantury wieczorem. Przynajmniej że teraz noce są piękne...
Tym razem kapitan zaczerwienił się jak dziewczyna. Nikt przecie tego nie zauważył. Berta, która tylko co weszła do pokoju, zajęła się skwapliwie obcieraniem okna.
— Co się stało? — zapytał hrabia. — Czego tam wypatrujesz?
Panna de Franoy nie potrzebowała wyszukiwać powodu. Traf sam go jej nasunął,
— Zdawało mi się — rzekła — że powóz jakiś nadjeżdża... i rzeczywiście... W tejże chwili skrzypnęła brama i kareta, zaprzężona w dwa konie, okryte pianą, wtoczyła się na dziedziniec.
— To kuzynka! — zawołała Berta.
— Kochana Blanka! — szepnął hrabia — widać się zaraz do nas wybrała po przeczytaniu twego listu... Złote serce!
Ledwie to wymówił, a baronowa de Vergy wbiegła już jak wicher do salonu i rzuciwszy się do starca, poczęła go ściskać i całować jak ojca.
— Kochany stryju — odezwała się po chwili — chociaż list mojej kuzynki był taki uspakajający, taki mnie zdjął niepokój, że niemogłam sobie dać rady i kazałam natychmiast zaprzęgać... Teraz, kiedy cię widzę, już jestem spokojną... Biedna Berta, jakże musiała się nacierpieć? Chodźże, niech cię ucałuję...
Panna de Franoy nadstawiła czoło ku ustom baronowej z tym samym chłodem, jaki już zaznaczyliśmy.
Blanka skłoniła się doktorowi i podała rękę Sebastyanowi, potem pytała szczegółowo o wszystko, co się działo przy wypadku jenerała.
Kiedy Berta i doktór zaspokoili jej pytania, p. de Franoy odezwał się:
— Ale... ale... możeś ty, moja Blanko, wśród tego pośpiechu nie jadła jeszcze śniadania?
— Ani nawet nie myślałam — odpowiedziała młoda kobieta.
— No, to idź zjeść śniadanie z Bertą, kapitanem i doktorem... a potem wrócicie do mnie.
Młody oficer i doktór chcieli się od śniadania wymówić. Jenerał przerwał im, twierdząc stanowczo, że przecie choremu nie należy się w niczem sprzeciwiać, a przytem Sebastyana chce na cały dzień zatrzymać, bo liczy na szachy, jako na najlepszy środek hygieniczny.
W pięć minut później siadano we czworo do stołu w pokoju jadalnym, a p. de Franoy zaniesiono dwa jajka na miękko, kotlet i trochę wody zabarwionej winem. Nawiasem dodajemy, że jenerał poddał się z uległości tej ścisłej dyecie, ale na widok rozcieńczonego wina mocno się skrzywił.
I jedno i drugie śniadanie trwało krótko. Berta wraz z gośćmi wróciła do ojca. Doktór, którego obecność w zakładzie leczniczym była potrzebną, pożegnał jenerała, przyrzekając odwiedzić go nazajutrz, ale już jako gość, gdyż wizyta lekarska była już dla p. de Franoy zbyteczną.
— Moje dzieci — rzekł hrabia do Sebastyana i Berty, pochodźcie sobie po ogrodzie z dziesięć minut... zróbcie to dla mnie... bo potrzebuję sam na sam pomówić z naszą drogą baronową.
Młodemu oficerowi serce zabiło z radości... Będzie więc sam z Bertą przez dziesięć minut i to za wolą jej ojca!.. Szczęście nie spodziewane...
Panna de Franoy uczuła głęboki niepokój.
Po spotkaniu w nocy, po wyznaniach Sebastyana, po wyznaniach jej własnych, wprawdzie ubocznych, ale nie mniej przez to wyraźnych, znaleźć się znów bez świadków wobec tego, który ją kochał, którego kochała! ta myśl sprawiła jej przykrość nie pozbawioną przecie rozkoszy.
Chciała przynajmniej przez poczucie obowiązku spróbować, czy nie da się jej uniknąć tego sam na sam.
— Mój ojczulku — szepnęła z uśmiechem trochę wymuszonym — czy niemogę słyszeć, o czem ojciec będzie mówił z Blanką?
— Zapewne, ponieważ chcę, żebyś wyszła — odpowiedział śmiejąc się jenerał.
— To musi być jakaś wielka tajemnica? — pytała dalej Berta.
— Tak, moje dziecko, bardzo wielka tajemnica. Proś więc kapitana, ażeby ci podał ramię i idź, a mnie z Blanką pozwól spiskować dowoli.
Ociągać się było niepodobna; — trzeba było słuchać...
Berta podniosła oczy na Sebastyana i w spojrzeniu jego dojrzała tyle pokory i tyle błagania, że czuła się wzruszoną.
Spojrzenie to mówiło jej wyraźnie:
— Przecie to nie moja wina... Ja nie śmiałbym ani błagać ani nawet spodziewać się takiego szczęścia, ale skoro żądają od pani, nie odmawiaj.
— Jestem posłuszną córką — odrzekła panna de Franoy — ponieważ ojciec chce, więc spełniam jego wolę. Chodźmy... proszę pana.
I zaraz z Sebastyanem, ale nie pod rękę, wyszła z pokoju.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, jenerał wskazał ręką kozetkę przy łóżku.
— Siadaj tu, moja droga baronowo — rzekł — mamy z sobą pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
— A więc to prawda! — zawołała pani de Vergy, mamy więc z sobą jakieś tajemnice?.. Myślałam, że stryj żartował przed chwilą.
— Nigdym w życiu nie mówił poważniej.
— To słucham drogiego stryja i wiesz z jaką uwagą... O cóż to idzie?
— O Bertę i o mnie... Rozumiesz?
— Nie... nie jeszcze...
— To się wytłomaczę,
I starzec wyciągnął ku Blance rękę, którą mu uściskała najprzód, a potem przycisnęła do ust.
— Ja się może drogie dziecko, wcale nie łudzę — mówił dalej p. de Franoy, a twarz jego przybrała wyraz melancholyjny — to, co się zdarzyło wczoraj, jest rzeczą straszliwie poważną,
— E! stryj ma przecie dowód wprost przeciwny, przecież dzisiaj jesteś już zupełnie zdrów — przerwała młoda wdowa.
— To dowód, który niczego nie dowodzi — odparł hrabia. Bóg zesłał mi przestrogę, ażeby mi powiedzieć: Bądź w pogotowiu! może lada dzień nadejść kres! Kiedy ta godzina nastanie? Niewiem, i nikomu nie jest to wiadomem, ale, jako człowiek rozsądny, muszę tak postępować, jakby jutro już przychodziło pożegnać się z wami.
— Jaki stryj niedobry, że mnie tak smuci — szepnęła baronowa, ocierając oczy, wilgotne od łez,
— Smucę cię, ale cóż robić?.. Niechcę być zaskoczonym bez przygotowania... Nie chcę, ażeby bezustanny niepokój zatruwał mi, a przez to nawet skracał dni może ostatnie... Wczoraj wieczorem mogłem już umrzeć... Więcej powiem — powinienem był umrzeć. Gdyby doktór, który mi krew puścił, przyjechał pięć minut później, już byłoby zapóźno... Berta pozostałaby sierotą... bogatą, to prawda, ale samą na świecie i bez opiekuna, w szesnastym roku życia!..
— Jakto! a mnie stryj za nic ma? — żywo zawołała baronowa — na mnie to stryj nie liczy? O! to okrutnie!
— Ależ, moje drogie dziecko, liczę na ciebie, liczę — odparł jenerał ujmując znowu rękę Blanki. — Wiem, że jesteś tak dobra, jak tylko można zamarzyć. Wiem, że kochasz Bertę, jak siostrę... Ale sama jesteś tylko kobietą i sama masz aż nazbyt kłopotów, myśląc o sobie,
— Cóż więc należy przedsięwziąć... jakie lekarstwo znaleźć na niepokój stryja?
— Jest tylko jeden środek: trzeba Bertę wydać zamąż.
— Ja stryjowi proponowałam przed kilku dniami jednego kandydata na męża... Ale wtenczas stryj odrzucił moją propozycyę, jako wprost nie możebną.
— To prawda, ale teraz położenie już się zmieniło... przed kilku dniami byłem jeszcze zaślepiony... czułem się silnym, jak w trzydziestym roku życia i sądziłem, że mogę liczyć, jeżeli nie na długą jeszcze przyszłość (spodziewać się jej mym wieku byłoby szaleństwem), to przynajmniej jeszcze na kilka lat życia... Dlatego proszę cię, napisz co prędzej do margrabiego de Flammarche.
Pani de Vergy, która, jak wiemy, gorąco pragnęła tego małżeństwa, niemogła się powstrzymać od okazania zadowolnienia.
— A! mój drogi stryju — rzekła żywo — dziś jeszcze napiszę...
— A kiedy Berta — mówił dalej hrabia — będzie już mogła oprzeć się na silnem ramieniu uczciwego człowieka, będę spokojny... Bóg mnie zabierze, kiedy zechce...
— Nie zabierze cię jeszcze długo dla szczęścia nas wszystkich — odrzekła baronowa i po chwili milczenia szepnęła z widocznem zakłopotaniem:
— Pozwolisz mi, jenerale, zadać sobie jedno pytanie.
— I owszem!...
— I nie będziesz miał za złe, że się wtrącam!
— Nie wielka byłaby w tem moja zasługa... Ty nigdy nie dajesz powodu do strofowania.
— Czy stryj nie lęka się zbytecznego spoufalenia się Berty z panem Sebastyanem Gérardem?
— Jakto rozumiesz?...
Baronowa spuściła oczy.
— U młodych ludzi miłość powstaje tak prędko — szepnęła.
Głośnym i szczerym śmiechem wybuchnął jenerał.
— Oto się nie bój, moja droga — rzekł. W tem przesadzasz zbytnią ostrożnością... Żadnej obawy niema pod tym względem. Najprzód ta poufałość, która ci się wydaje niebezpieczną, wcale nie istnieje... Berta i Sebastyan nigdy nie są sami...
— A przecie zdaje mi się, że w tej chwili nawet, w ogrodzie...
— To po raz pierwszy — przerwał p. de Franoy, i słyszałaś, że Berta iść wcale nie chciała... Ha! ha!
znam ja ją od ciebie lepiej!.. To dziecko jeszcze, w całem znaczeniu tego wyrazu... Sebastyan bywa tu dla mnie... nie dla niej... kocham go, szanuję, mam go za wzorowego oficera i daleki on jest z pewnością od wyrzeczenia się broni dla stuły małżeńskiej... Zresztą pełen on inteligencyi i taktu, i chociaż ładny jest, miły i dystyngowany, nigdy jemu, synowi wieśniaka — handlarza drzewa, nie przyjdzie myśl starania się o rękę córki hrabiego de Franoy...
Śpij więc, baronowo, spokojnie i sprowadź nam jak najprędzej młodego margrabiego de Flammaroche
— Napisze do margrabiny nawet u ciebie, stryju i zamiast z Saint-Juan list wyślę po drodze z Boumeles-Daumes, tak, że dojdzie o jeden dzień prędzej.
Dziesięć minut upłynęło.
Rozmowę jenerała z baronową przerwali wracający Berta i Sebastyan, za którymi Antoni niósł szachownicę i postawił ją na stoliczku przy łóżku, pod ręką hrabiego de Franoy.


XII.

Gdy rozmowa toczyła się między jenerałem i baronową, cóż się działo w ogrodzie podczas dziesięciu minutowej przechadzki młodych ludzi, którą baronowa de Vergy miała za tak niebezpieczną?
Nic się nie działo.
Sebastyan i Berta szli zwolna obok siebie przez aleje najbardziej dla wszystkich widoczne.
Nawet matczyne oko ani ucho nie mogłoby pochwycić ruchu lub słowa niestosownego. Młodzi rozmawiali z sobą mało i zresztą o rzeczach obojętnych, ale nie mówiąc, rozumieli się i milczenie ich było wymowne. Nie patrzyli na siebie, na twarzy ich był chłód, obojętność, przymus, ale serca ich biły zgodnie, i Berta, która zrazu czuła się wielce zmięszaną, doznawała teraz szczególnej przyjemności, że znajdowała się razem z Sebastyanem pośród kwiatów pachnących, w promieniach wesołego słońca.
Wyznawała sobie po cichu, że nigdy jeszcze przyroda nie wydawała się jej piękniejszą, szmer strumyka bardziej harmonijnym, światło weselszem, zieleń liści bardziej uroczą, śpiew ptasząt melodyjniejszym.
Bo gdy słowiki, gile i kosy świergotały w konarach drzew, ten boski ptak, co zwie się miłością, śpiewał pisane zwrotki wiecznej piosenki w sercu dziewczęcia.
Blanka miała słuszność i instynkt kobiecy ostrzegał ją wybornie. Niebezpieczne przywiązanie, którego istnienia tak stanowczo p. de Franoy zaprzeczał, czyniło niezmierne postępy podczas tego sam na sam, nakazanego przez wolę ojcowską,
Kiedy Berta i Sebastyan wrócili do zamku, mieli już dowód, że bez wyrzeczenia słowa mogą się rozumieć.
Baronowa zamknęła się dla napisania listu, który miał tak wielki wpływ wywrzeć na los jej przyjaciółki. — Kapitan i p. de Franoy grali w szachy. Berta, siedząc przy nich, przyglądała się z roztargnieniem przebiegowi partyi i oddawała się myślom.
Pomału wielki smutek ogarnął jej duszę. Przypomniała sobie, jedno po drugiem, słowa baronowej, uwagi jej o Sebastyanie Gérardzie owego wieczora, kiedy kapitan pierwszy raz był w zamku... „To oficer-dorobkiewicz, człowiek nieszczęśliwy przez wzgląd na nizkie pochodzenie, żaden dom patrycyuszowski nie mógłby go u siebie przyjmować.” Tak powiedziała Blanka. Berta nie mogła jej tego darować! Czyż ta wyniosła wzgarda nie dotyczyła jej samej, bo przecie ona myślała o zostaniu żoną Sebastyana Gérarda?
A jeżeli jenerał (czego się aż nazbyt obawiać należało) — podzielał poglądy i przesądy baronowej, cóż wtedy będzie?
Berta pocieszała się wprawdzie, myśląc o tej życzliwości niemal ojcowskiej, jaką p. de Franoy okazywał młodemu oficerowi? Ale czysta życzliwość dla obcego człowieka nie ustąpi zupełnie, gdy obcy ten okaże się konkurentem? Pytanie owo otwierało bardzo posępny widnokrąg i Berta czuła się opanowaną jaknajgorszem przeczuciem.
Około godziny czwartej baronowa odjechała, pomimo nalegań jenerała, który chciał ją chociaż trochę jeszcze zatrzymać. Pragnęła własnoręcznie wyprawić na pocztę, we właściwym czasie, list, który napisała.
Sebastyan nie mógł jeść obiadu sam z panną de Franoy. Dosiadł więc konia, ażeby powrócić do Hantmont, a ponieważ jenerał potrzebował wyspać się, obiecał przyjechać dopiero nazajutrz, w porze popołudniowej, na partyę szachów.
Minęło trzy dni, nie przynoszące żadnego zdarzenia, zanotowania godnego. p. de Franoy zupełnie już zdrów, odzyskiwał swe siły i powracał do dawnych przyzwyczajeń. Doktór pozwolił jenerałowi jeździć konno, byleby się zbytnio nie męczył i nie wystawiał na upały słoneczne w popołudniowej porze.
Korzystając z tego pozwolenia, czwartego dnia około godziny ósmej zrana, p. de Franoy kazał osiodłać konia, i rzekł do siebie, wsiadając na siodło:
— Mam złożyć wizytę memu przyjacielowi Sebastyanowi... Winien mu ją jestem dawno... już bardzo dawno!.. No, lepiej późno, niż nigdy... Ucieszy się, gdy mnie zobaczy u siebie...
I z cygarem w ustach pomknął kłusem wraz z groomem drogą ku Hantmont.
Trzeba mu było wkrótce zwolnić jazdę, gdy znalazł się pod górą, w tem właśnie miejscu, gdzie niedawno wieczorem kapitan nagle zawrócił konia i pojechał z powrotem, ażeby zabrać z altany ogrodu Cusance bukiet zwiędłych róż.
Dojechawszy do wsi, spytał wieśniaka stojącego przed chałupą i przyglądającego się mu ciekawie:
— Mój przyjacielu, gdzie tu jest dom p. Gérarda?
— Dom p. Gérarda? — powtórzył wieśniak — to ten duży dom, tam, na placu przy kościele... Takie duże podwórze i kupy drzewa... odrazu można poznać,
Rzeczywiście mieszkanie pana mera wyróżniało się bardzo widocznie stosami desek i drzewa w sążniach, rozrzuconemi w nieładzie, jakiego pozwolić sobie mógł tylko pierwszy dygnitarz gminy i najbogatszy gospodarz.
Brama w parkanie otwarta była na oścież. — Hrabia de Franoy zsiadł z konia, rzucił cugle groomowi i sam wszedł na podwórze, gdzie stały dwa duże wozy, naładowane drzewem, a jakiś człowieczek już stary, łysy, otyły na twarzy i całem ciele, w bluzie niebieskiej i trzewikach drewnianych ze słomą, łopatą mieszał ciepłą, dymiącą się gnojówkę.
Tym człowiekiem był właśnie ojciec Gérard.
Podniósł głowę, a na widok gościa, rzucił łopatę i ręką salutował, śmiejąc się rubasznie.
— Ha! ha! ha! — wykrzyknął — pan jenerał!... Sługa pana jenerała. Wielki to zaszczyt, że pan raczy nawiedzać mój dom ubogi...
— Jak się masz, panie Gérardzie. Cieszę się, że cię widzę przy dobrem zdrowiu...
I hrabia podał mu rękę, ale stary wieśniak schował swoją pod bluzę mówiąc:
— Wybacz, panie jenerale... Mam brudne ręce... Wziąłem się do tego gnoju od samego rana... Nie z potrzeby, uchowaj Boże!.. Mam jeszcze z czego zapłacić najemnikowi... Ale, pan wie, robota zawsze najlepsza, jak się człowiek do niej weźmie własnemi łapami.
— Świętą masz racyę, panie Gérardzie...
— Ale, proszę pana jenerała do pokoju, proszę!. To się Sebastjan ucieszy... Jest w swoim pięknym pokoju, który umyślnie urządziłem dla niego... Dzielny chłopiec, ho! ho! szkoda wielka, że pan takiego nie ma, panie jenerale... szczerze bym panu życzył.
— Dziękuję ci za życzenie, panie Gérardzie. Wierzaj mi, nikt lepiej odemnie nie oceni należycie świetnych zalet waszego syna...
Handlarz drzewa rozpromieniony, wbiegł do domku bardzo zręcznie i lekko, pomimo ociężałości pewnej, i gdy po podłodze kuchni, stanowiącej wejście rozlegało się klapanie jego sabotów na cały głos wołał:
— Sebastyanie! hej! Sebastyanie! chodźże! chodź!. Pan jenerał jest tak grzeczny, wyświadczył nam honor... przyjechał do nas...
Drzwi się otworzyły w głębi i ukazał się młody kapitan w kurtce białej flanelowej z czarnym szamerunkiem i pantoflach eleganckich na nogach.
Zbliżył się żywo do pana de Franoy a ująwszy go za ręce, odezwał się ze wzruszeniem:
— A jenerale jakżeś łaskaw, jakżeś dobry, żeś do nas przyjechał... jakże jestem szczęśliwy... Czy raczysz wejść do mego pokoju?..
— A to dobre — odezwał się ojciec Gérard — zabaw pana jenerała, a ja tymczasem umyję się... Od tej gnojówki pokój bym zapowietrzył...
I mer odszedł, a Sebastyan prowadził już hrabiego do tego pokoju, który dzięki meblom, kupionym za tysiąc pięćset franków u tandeciarza w Baume-les-Daumes uchodził w Hantmont za urzeczywistnienie ostatniego wyrazu przepychu i komfortu.
Młody kapitan zaczerwienił się, spostrzegłszy, że spojrzenie jenerała mimowolnie zatrzymało się na dużym bukiecie zwiędłych róż w ozdobnym wazonie fajansowym, stojącym na stoliczku, przykrytym dywanikiem tureckim, przywiezionym z Afryki.
Ale pan de Franoy nie był zdolny do zastanowienia się głębszego i występowania z podejrzeniami, z powodu takiej bagatelki. Pomyślał sobie poprostu, że te róże dla tego stały tu zwiędłe, że zapomniano zastąpić ich świeżemi, i więcej się niemi nie zajmował.
Sebastyan, usiłując ton w głosie zachować jaknajspokojniejszy, zapytał o zdrowie Berty. Jenerał odpowiedział, że zapewne jest jak najzdrowszą w świecie, ale wyjechał z domu nie widząc się z nią,
Rozmowa zupełnie błaha zawiązała się i trwała kilka minut, potem dało się słyszeć w sąsiednim pokoju stąpanie grubych podeszew, wybitych gwoździami i ukazał się ojciec Gérard.
Pan mer był wspaniały, to jest nad wyraz śmieszny, tak, że nawet Sebastyan, któremu nic jako dobremu synowi nie podobna było zarzucić, spostrzegł to i doznał wielkiej przykrości,
Ojciec Gérard przez te kilka chwil coprędzej zdjął z siebie ubranie robocze i przywdział swój strój uroczysty. Miał teraz na sobie koszulę białą z grubego płótna, której wysoki kołnierz, mocno wykrochmalony, obcierał mu uszy, kamizelka aksamitna, jaką kazał zrobić sobie na ślub przed trzydziestu laty, teraz aż nazbyt ciasna, nie mogła się pogodzić z okrągłym, wypasionym brzuchem. Wreszcie słynny surdut tabaczkowy, jaki dopełniał tego stroju, był w stanie za krótki, a natomiast poły zwieszały mu się aż do pięt. W jednej ręce trzymał cylinder o długim potarganym włosie, w drugiej parę białych bawełnianych rękawiczek.
Przez chwilę myślał jeszcze, czyby nie należało włożyć na siebie wstęgi merowskiej dla uczczenia hrabiego de Franoy, ale ponieważ trzeba byłoby po szarfę tę iść do merowstwa, więc się wyrzekł tej ozdoby.
— No, rzekł wchodząc — teraz już jestem czysty... ale ręce musiałem myć aż czarnem mydłem... Zatem, panie jenerale, mogę teraz odważyć się na zaszczyt uściśnięcia dłoni pańskiej, której przed chwilą nie śmiałem dotknąć... z powodu tej gnojówki...
Hrabia skwapliwie pośpieszył uścisnąć rękę wieśniaka i rzekł:
— Kochany panie Gérardzie... bardzo dobrze było tak, jak byłeś... niepotrzebnie trudziłeś się przebieraniem...
— O! przepraszam, panie jenerale, co obowiązek, to obowiązek — odparł ojciec Gérard... Dla pana podprefekta zawsze się ubieram a dla pana nie miałbym... znam się ja na zwyczajach i grzeczności... Ale to jeszcze nie wszystko, panie jenerale, przekąsi pan z nami... bez ceremonii... bo po co te ceremonje między porządnymi ludźmi, Choć odrobinkę... każe Kaśce zabić kurę i usmażyć omlet...
I pan mer już zmierzał do drzwi, ale jenerał zatrzymał go temi słowy:
— Z największą przyjemnością nie odmówiłbym, kochany panie Gérardzie, lecz moja córka czeka mnie ze śniadaniem i byłaby niespokojną, gdybym zaraz nie wrócił do domu.
— Rozumiem to, trudna rada... nie można dręczyć pańskiej córy... Ale przynajmniej napije się pan z nami... coś, cóś przetrąci... niech się pan nie boi... to wino nie tutejsze... z pieczątką lakową... prawdziwe bordoskie lub burgund... co pan woli... Kupiłem je dla mego kapitana... Alboż co jest na świecie tak dobrego, czegobym ja mu dać nie chciał?
Słuchając tej gadaniny i szorstkiej i śmiesznej, Sebastyan stał jak na rozżarzonych węglach.
Ale i tym razem p. de Franoy powstrzymał ten zbytek czułości.
— Kochany panie Gérard — rzekł — mocno żałuję, że nie mogę uczynić zadość waszemu tak uprzejmemu zaproszeniu, ale chyba panu wiadomo, jak przed kilku dniami niebezpiecznie zasłabłem... syn pański może zaświadczyć, że doktór stanowczo mi wzbronił pić wina...
— Ha! kiedy tak, to nie mówmy już o tem... to innym razem... Szkoda wielka, tak radbym pana czem u siebie przyjąć. Bo ja dla pana jestem z całem sercem jak nikt, za tyle dobroci dla mego syna, który pana uwielbia i na pana się tylko klnie... a może jeszcze się pan nie zaopatrzył w drzewo na zimę, niech mi pan zrobi łaskę... dostarczę panu po cenie kosztu... Grosza jednego nie zarobię, jakem ojciec Gérard, a drzewo będzie pyszne, suche, smolne, sam wybór...
Na takie odezwanie się ojca, wzmogły się jeszcze bardziej tortury Sebastyana.
Jenerał, którego uwadze nie uszło to pomieszanie młodzieńca, czemprędzej pospieszył odpowiedzieć:
— I owszem, i owszem, kochany panie Gérard... Przyjmuję z największą przyjemnością, a kiedy zasiądę sobie w zimie przed kominkiem, wyda mi się weselej i cieplej, gdy pomyślę, że te wspaniałe płomienie zawdzięczam waszej poczciwej przyjaźni!..
Poczem, nie czekając na odpowiedź handlarza drzewa, natychmiast zmienił przedmiot rozmowy i wkrótce też wstał i pożegnał się z ojcem i synem.
— Czy będę miał zaszczyt widzieć się z panem dziś, mój jenerale? — zapytał Sebastyn, kiedy p. de Franoy siedział już na siodle.
— Piękne pytanie! — zawołał hrabia. — A nasze szachy, coby się z niemi stało? Czekam cię, drogie dziecko, o drugiej... Dowidzenia... dowidzenia panie Gérardzie..,
Potem, poklepawszy ręką konia, puścił się kłusem.


XIII.

O godzinie dziesiątej, punktualnie p, de Franoy wjeżdżał do Cusanse. Berta czekała go na progu, a śniadanie stało już gotowe.
Zasiedli do stołu.
— Cóż ojczulku — zapytała Berta — a jakże dzisiejsza przejażdżka ranna? Jakże ojcu...
— Czuję się wybornie... Nigdy jeszcze nie byłem tak zdrów...
— Daleko ojciec jeździł?
— Do Hantmont...
Berta zapłonęła zlekka,
— Do Hantmont... powtórzyła, do pana Gérarda?
— Do pana mera!... odparł hrabia ze śmiechem. — Biedny Sebastyan!..
— Dlaczego ojciec go żałuje? — pytała dalej niespokojna.
— Żałuję, go po prostu, że jest synem swego ojca...
— Czyż to ojciec jego zły człowiek? — pytała dalej Berta, a niepokój przeszedł w przestrach.
— O! bynajmniej... I owszem, najpoczciwszy człowiek...
— Więc, cóż?
— Ale taki rozkoszny, taki nieokrzesany, gburowaty, taki śmieszny! — opowiadał p. de Franoy. — Trudno nawet przypuszczać, ażeby taki typ mógł istnieć... Taki rodzic to kula u nogi takiego młodego człowieka, dystyngowanego pod każdym względem! Jeżeli Sebastyan, gdy zostanie pułkownikiem i kawalerem legii honorowej zechce się ożenić, radzę mu szukać żony o dwieście lub trzysta mil ztąd... Żadna dobrze wychowana panna w naszej okolicy niezgodziłaby się na teścia w podobnym rodzaju...
Berta tak zbladła i uczuła takie ściśnięcie serca, że p. de Franoy niezawodnie zauważyłby tę bladość i to wzruszenie, gdyby w tej że chwili służący Antoni nie wszedł do pokoju, niosąc na tacy jakiś list.
— Dla pana jenerała — rzekł — od pani baronowej de Vergy. — Posłaniec, który przywiózł ten list, czeka na odpowiedź pana jenerała...
Hrabia żywo rozdarł kopertę i przebiegłszy oczyma list, zawierający tylko kilka wierszy, odczytał go głośno.
Oto jego osnowa:

„Mój drogi stryju!“

„Czy będziesz tak dobry przyjechać na obiad jutro do Saint Juan wraz z Bertą, którą proszę cię ucałuj serdecznie odemnie“.
„Ośmielę się, za pozwoleniem twojem, przedstawić ci jednego z moich krewnych, margrabiego de Flammaroche, który dziś przybyć ma do wód Guillon, z porady lekarskiej.
Spodziewam się napewno stryja i mojej kuzyneczki; gdyby jednak jaka przeszkoda zatrzymać was miała jutro w Cusance, niech mnie stryj z łaski swej uprzedzi listem przez oddawcę mego pisma, i może stryj zaraz oznaczy dzień swego przyjazdu.
Mam nadzieję jednak, że się zobaczymy jutro,
Całuję was oboje z całego serca,

Blanka.

— Jutro nic nam zgoła nie przeszkadza... rzekł jenerał, ukończywszy list — Pojedziemy więc... Antoni przynieś mi wszystko potrzebne do pisania...
Starzec ujął za pióro i nakreślił tylko jeden wiersz.
„Do jutra, kochana synowico: dziękuję...
— Czy to stangret pani baronowej przyniósł list — zapytał następnie.
— Tak, panie jenerale.
— Daj mu to, a niech zje śniadanie, zanim odjedzie.
— Słucham panie jenerale.
Tymczasem, kiedy p. de Franoy czytał i pisał co powyżej, Berta zdołała się już uspokoić, i na twarzy jej nie odbijał się już wcale ślad świeżego wzruszenia.
— Proszę ojca — zapytała — co to za margrabia de Flammaroche? Blanka, o ile sobie przypominam, nie mówiła mi o nim nigdy, a do ojca pisze, że to jej krewny.
Jenerał, jako dobry dyplomata, przybrał minę całkiem obojętną i odpowiedział:
— I ja niewiem doprawdy co zacz ten margrabia, ale oddawna mi wiadomo, że Blanka przez matkę spokrewniona jest z Flammarochem,.. Rodzina ta bardzo stara i bardzo bogata... Jeden z Flammarochów był na wojnach Krzyżowych...
Ten szczegół historyczny obchodził bardzo mało Bertę, a ponieważ śniadanie już się skończyło, poszła ukryć smutek swój do małego pawilonu, gdzie tyle razy rysowała elegancką i dystyngowaną sylwetkę Sebastyana Gérarda.
Tu nie mogła się powstrzymać od łez gorących, na myśl jak niepodobnem byłoby nakłonić jenerała na wejście w bliższe związki z kapitanem, nie już ze względu na niego samego, ale na jego ojca, handlarza drzewa i mera wsi Hantmont.
Otarła zaczerwienione oczy i opuściła schronienie swoje dopiero za nastąpieniem godziny szachów.
Sebastyana uprzedzono dnia tego, iż nazajutrz nikogoby nie zastał w Cusance, ponieważ jenerał z córką wyjeżdża wcześnie z rana na obiad do baronowej de Vergy, a wrócą z Saint-Juan późno.


∗             ∗

Zakład leczniczy w Guillon, dziś celujący komfortem, chociaż sława jego nie przekracza za departament Jurajski i Wyższej Saony, w epoce opowiadania naszego, urządzony był wielce pierwotnie.
Klientela jego składała się ze szczupłej liczby chorych, którzy przyjeżdżali tu dla poratowania zdrowia wodą ze źródeł siarczanych, która była do picia, kąpieli ciepłych i zimnych natrysków. Zaglądali tutaj nieraz i turyści, chcący zwiedzić malowniczą okolicę doliny Cusancin.
Ówcześni kuracyusze należeli przeważnie do ludzi mniej zamożnych, pędzących życie skromne, nie silących się bynajmniej na zbytki, jakie u słynnych wód są zwykłym objawem,
Zdziwili się też niepomiernie spokojni goście Guillonu, gdy popołudniu tego samego dnia, kiedy hrabia de Franoy otrzymał list od baronowej de Vergy, bardzo ładny powozik, zaprzężony w dwa pocztowe konie, ukazał się na trakcie z Boume-les-Daumes, przejechał most na Cusancinie i zatrzymał się pod zakładem chorych.
Z tyłu powozu widać było dwie ogromne walizy skórzane. Na koźle siedział lokaj elegancko ubrany, niczem prefekt pierwszej klasy. Pocztyljon dumny zapewne, że wiezie taką osobę dostojną, palnął zamaszyście z bicza.
Skoro tylko zatrzymał się powóz, lokaj prędko zeskoczył z kozła i z kapeluszem w ręku otworzył uniżenie drzwiczki uherbowane.
Wysiadł jakiś młodzieniec, lewe oko zamrużył, w prawe założył szyldkretowy monokli powiódł spojrzeniem po otaczającym go krajobrazie ładnym i pełnym bujnej zieloności. Po tych dorywczych oględzinach, zrzucił z oka monokl, a uśmiech pogardliwy nadął mu dolną wargę.
Tym młodzieńcem był margrabia Goulian de Flammaroche.
Ubrany po podróżnemu, ale bardzo elegancko gustownie, w małym kapelusiku angielskim, wyglądał na trzydzieści lat, w rzeczywistości zaś miał dopiero dwadzieścia siedm. Ładny to był chłopiec a przytem nie pospolicie dystyngowany. Włosy miał płowe, kręcące się z lekka, czoło bardzo białe, chociaż nieco już pomarszczone. Zarost jasny i jedwabisty okalał twarz delikatną i bardzo regularną, lecz trochę zmęczoną. Sine obrączki podkrążały duże, ciemne oczy niezwykłego blasku. Cera była blada, wargi czerwone, zęby prześliczne, twarz ta wogóle oryginalna miała zazwyczaj wyraz impertynencki, co bardzo jej wdzięk obniżało.
Na powitanie przybyłego wyszedł rządca zakładu i odezwał się grzecznie.
— Zapewne mam zaszczyt mówić z panem margrabią de Flammaroche, którego przyjazd mieliśmy zapowiedziany na dzisiaj?
— Tak, ja nim jestem... — odpowiedział Goulian i dodał:
— Spodziewam się, że przygotowano mi mieszkanie?
— Wszystko w porządku i pan margrabia zastanie w swym pokoju list, który jakiś służący przywiózł konno dziś z rana.
Nadmieniamy nawiasem, że był to list od baronowej de Vergy, zapraszającej margrabiego na obiad dnia następnego.
— Ułożyłem się z poczchalterem w Baume-les-Daumes — podchwycił Goulian — i będę miał tu konie i pocztyljona przez cały czas mojego pobytu... Czy macie tu stajnie i wozownie?
— Są panie margrabio...
— To dobrze... A jakże, kąpiących... dużo jest?
— Jak teraz, mamy trzydziestu...
— Skąpo — odparł margrabia — Vichy, Dieppe Trouville niemają się czego lękać... Mam nadzieję, że w zakładzie są wspólne obiady.
— Stół wyśmienity, panie margrabio... kucharz prosto z Besançon...
— A jak z godzinami?
— O jedenastej z rana i o szóstej wieczorem...
— Dobrze, ale dzisiaj jestem prawie naczczo, muszę mieć coś osobno o czwartej...
— Nic łatwiejszego, panie margrabio...
— Jeszcze słówko... Zależy mi na tem, ażeby mój lokaj dostał pomieszczenie jak najbliżej przy mnie...
— Dam mu gabinet obok pokoju pana margrabiego.
— To proszę mnie zaprowadzić, a niech rzeczy zniosą jaknajprędzej.
Wydawszy te rozmaite rozkazy, Goulian udał się za rządcą zakładu, który go poprowadził na schody, a potem przez długi korytarz na pierwszem piętrze, po obu stronach którego, na prawo i na lewo, znajdowały się drzwi ponumerowane,
— Czy to numera kąpielowe? — spytał Goulian.
— Nie, panie margrabio, to są pokoje dla gości kąpielowych... Co do obszerności pozostawiają trochę do życzenia, ale wolno wynająć i dwa...
Goulian skrzywił się znowu, ale dla ukrycia tego uśmiechnął się.
— Ha... — szepnął — na wojnie, jak na wojnie... Trzeba być filozofem!..
W tejże chwili przewodnik jego zatrzymał się przed drzwiami, na których grubemi czarnemi cyframi wymalowany był Nr. 12.


XIV.

Pozwólmy upłynąć całemu tygodniowi i wejdźmy potem do owego pokoiku pod Nr. 12, który margrabiemu de Flammaroche dostał się na lokal.
Młodzieniec w kurtce płóciennej, nieskalanie białej, pisze właśnie na stoliczku przy otwartym oknie. Obok kałamarza kryształowego i papieru listowego z herbem, leży pudełko z wyborowemi cygarami.
Zajrzyjmy mu przez ramię na papier.
Ta niedelikatność, zawsze wybaczana romansopisarzom, pozwoli nam dowiedzieć się różnych potrzebnych rzeczy.

„Guillon-les-Bains“. w Sierpniu.

„Drogi wicehrabio, najlepszy mój przyjacielu (nazwę tę przecież w zupełności usprawiedliwiłeś w nie jednej trudnej okoliczności), widzę już twoje zdumienie, gdy u góry tego arkusika wyczytujesz trzy te wyrazy: „Guillon-les-Bains...
Zniknąłem nagle, wcale cię nie uprzedziwszy, co między nami jest zbrodnią przeciw przyjaźni... Należy ci się odemnie wyjaśnienie, należą się zwierzenia, przystępuję właśnie do hojnego spłacenia tego podwójnego długu.
Piszę do ciebie, nie w eleganckim apartamencie, jakie zwykle są w głośniejszych zakładach kąpielowych, ale w celi pustelniczej, umeblowanej łóżkiem żelaznem, firankami płóciennemi, fotelem, — czterema krzesłami, toaletą i stoliczkiem. Cela ta oznaczona numerem 12. I to już najlepsza w Guillon; z tego możesz sądzić o innych.
Ale co to jest Guillon, spytasz mnie zapewne. Gdzie ono leży?
Nikt, ale nikt, o tem Guillonie nic a nic nie słyszał!
Guillon znajduje się w głębi małej i wązkiej doliny departamentu Doubs. Są tacy, uchodzący nawet za znawców, którym ta dolina wydaje się bardzo ładna. Ja, jak się pokazuje, nie mając poczucia malowniczości rozwiniętego dostatecznie, ażeby módz należycie oceniać strumyczki, kupki skał, i wielkie stare drzewa z pokręconemi pniami, ja uważam to wszystko za smutne i piekielnie nudne. Spleen się unosi nad tą doliną... A jednak nie słyszałem tu ażeby kto poderżnął sobie gardło lub palnął w łeb... Z resztą ludzie mają rozrywkę w piciu szkaradnej wody, podobno bardzo skutecznej na mnóstwo chorób z których ani jednej nie mam...
Teraz niezawodnie zapytujesz się siebie:
— A po cóż u licha on siedzi w tym zapadłym kącie, kiedy zdrów?
Mój drogi wicehrabio, przyjechałem tu, ażeby się ożenić...
Teraz list mój wypada ci z rąk, widzę pod wąsami twemi uśmiech ironiczny i mówisz sam do siebie... Stracony człowiek... więc już idzie na ofiarę małżeństwa... w dwudziestym siódmym roku życia... On, co był tak zagorzałym wielbicielem stanu kawalerskiego i na żeniących się nie zostawiał suchej nitki!
Jeżeli jesteś jeszcze, wicehrabio, moim przyjacielem, nie uśmiechaj się! Nie szydź ze mnie, ale żałuj mnie! Nie jestem odstępcą zasad, jestem tylko rozbitkiem!.. W dzień ślubu będę miał smutne prawo przyczepienia sobie kartki z tym opłakanym napisem:

„Ożeniony, z powodu bankructwa“

Tak, wicehrabio, jestem zrujnowany, prawie zupełnie. Nikt tego nie przypuszcza, nieprawdaż? ty sam tego nie podejrzewasz? Jeżeli dzisiaj mówię ci o tem, to jedynie dla tego, że zło jest naprawione a przynajmniej będzie, dzięki posagowi przyszłej margrabiny Flammaroche... Gdyby nie to, wierzaj mi, byłbym znikł, nikomu nic nie mówiąc, i o niczem nie wiedziałbyś... Cóż chcesz, jestem z tych, co wolą budzić zazdrość niż litość!
Matka moja jest bogata, ale egoistką i powtarzała mi często, ażebym nie liczył na nią przy płaceniu za me szaleństwa, a te szaleństwa kosztowały mnie bardzo drogo... Matka wydając swoje dochody, zupełnie jest w porządku... ja na jej miejscu tak samo postępowałbym... Zatem majątek jej nie może się liczyć w moim bilansie, chyba pod rubryką nadużyć na przyszłość.
Zresztą miałem z czego żyć. W majoracie mym, w dobrach Flammaroche byłem sobie panem; majątek ten wart przynajmniej cztery kroć sto tysięcy franków, a przynosił piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu.
Iluż to młodych ludzi na mojem miejscu puściłoby to wszystko w ciągu dwóch lat? Ja rozsądniejszym byłem i zręczniejszym... Kilka tryumfów na wyścigach i w buduarach, kilka pojedynków szczęśliwych, wprowadziło mnie w wadę... Prowadziłem życie na wielką skalę... Mówiono wiele o mych powozach, o koniach wyścigowych i kochankach, a ja przez sześć lat przejadłem tylko sto tysięcy talarów ze swego majątku... Co prawda, wygrałem na wyścigach znaczne nagrody a i w Baden i w Hamburgu nieraz mi się poszczęściło... mogłem więc dawać sobie radę z chmarą wierzycieli, którym w terminie zatykałem gębę bądź co bądź pewnemi wypłatami... Dziś mam trzy kroć sto tysięcy franków długu, ale komornicy nie mają mego nazwiska, a hypoteka dóbr Flammaroche jest jeszcze czysta, więc zdawałoby się, że kredyt znaleść mogę wszędzie... wszyscy tak myślą, prócz mnie... Czuję ja, widzę z różnych oznak, że ten kredyt do złudzenie tylko, pozory czcze... Niechby się jeden z wierzycieli stał upartym, a wszystkoby naraz runęło... Jeden weksel nie zapłacony na czas, sprowadziłby ogólną ruinę, bankructwo; a w przyszłości nader blizkiej mam termin bardzo groźnych wypłat... Potrzeba byłoby obciążyć hypotekę, a niech się tylko hypoteka trochę u mnie zamaże, wnet bankructwo w całej okropności...
Jak z tego wyjść?.. Był tylko jeden sposób wybrnięcia. Poszedłem do matki, powiedziałem jej tyle o mem położeniu, ile było niezbędnem, ażeby wiedziała, i w końcu rzekłem: „Ożeń mnie. Widzisz, że mi potrzeba bogatej żony... Chciałbym jednak, ażeby była młoda, a niezawadziłoby też, ażeby była ładną“... Matka moja ma krewnych potrochu wszędzie. Pisała przez trzy dni ciągle i poczta rozniosła mnóstwo listów na wszystkie cztery strony świata. — Mnóstwo też nadeszło odpowiedzi,. między niemi kilka zadawalających. Mieliśmy przed sobą wybór.
Przedewszystkiem najwłaściwszą partyą nam się wydała młoda szesnastoletnia córka jenerała hrabiego de Franoy, starego szlachcica bardzo skłonnego do apopleksyi, jedynaczka, rzeczywiście ładna i miła. — Posagu ma trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu, które mąż dostanie zaraz po ślubie... To po matce, po ojcu zaś będzie drugie tyle, a poczciwiec nieda na nie długo czekać... Przed dwoma tygodniami nawet o mało go co nie sprzątnęła apopleksya. Spadek do odebrania w krótkim czasie...
Ta, która pisała o tej partyi do mojej matki jest daleką naszą krewną. Młoda wdowa nienazbyt ładna, ale bardzo miła, baronowa de Vergy, której mąż, zapewne pamiętasz, należał do naszego klubu. Grał zawsze grubo i zawsze przegrywał... Kochał się we wszystkich kobietach, z wyjątkiem żony... Zrujnował baronowę na większą część majątku... Dobry to był chłopiec, niech mu ziemia będzie lekką...
Ponieważ ze względu przyzwoitości, baronowa de Vergy niemogła mnie zaprosić na pobyt u siebie, wyznaczyła mi jako kwaterę zakład klimatyczny Guillon, zkąd właśnie do ciebie piszę.
Przyjechałem tu przed tygodniem. Czekał na mnie list baronowej, Zapraszała mnie na obiad następnego dnia, ażeby przedstawić mnie hrabiemu de Franoy i jego córce. Jak widzisz, nie traciła ani chwili czasu.
A! drogi wicehrabio, ty co znasz wspaniałe rezydencye nad brzegami Loary, jakżebyś się uśmiechnął na widok tego, co w tych zapadłych kątach nazywają zamkiem. Bądź spokojny nie będę cię nudził literaturą opisową, ale wierzaj mi, że pierwszy lepszy kupiec — dorobkiewicz z nędznej jakiej uliczki paryskiej miałby się za zbyt małego pana ażeby się zgodzić na zamieszkanie w takim jak tu zamku.
Baronowa Vergy (nazywam ją kuzynką, sam nie bardzo wiedząc dla czego) przyjęła mnie bardzo mile... Znać, że ta wdówka była kiedyś prawie paryżanką, zawsze jej coś zostało...
Udzieliła mi bardzo sprytnie wszelkich potrzebnych wskazówek do działania, objaśniła mnie, jak można sobie zjednać względy jenerała, a o przyszłej margrabinie de Flammaroche mówiła, mi z prawdziwym zapałem.
Pozwoliłem jej się nagadać, a sam mówiłem... zobaczymy!
Około godziny czwartej, wielka landara, zaprzężona w cztery konie, dalibóg wcale niezłe, przywiozła hrabiego de Franoy i jego córkę,
Hrabia i mała wysiedli, baronowa przystąpiła do wzajemnego zaznajomienia,
P. de Franoy, jak sądzę, nie będzie wcale przykrym teściem. Daje mi co do tego nadzieję jego siedmdziesiąt pięć lat i świeży atak apoplektyczny. Zresztą, jest to jenerał w całem znaczeniu tego wyrazu; jenerał począwszy od krótko ostrzyżonej czupryny srebrzystej i długich białych wąsów, aż do butów z ostrogami. Gdy mówi, chodzi, gdy je, pije, zawsze z niego jenerał; musi być zapewne jenerałem, gdy nawet śpi. Służba jego, zamiast go tytułować panem hrabią, mówi do niego: „panie jenerale“... Tak on woli... Ale przy całej swej doskonałości, jako jenerał, ma on zresztą obejście się bardzo arystokratyczne... Stary ten żołnierz jest prawdziwym szlachcicem.
Panna Berta, córka, muszę tu wyznać, bardzo mnie zadziwiła. Nie spodziewałem się czegoś podobnego, i zrozumiałem, a nawet podzieliłem poniekąd uwielbienie baronowej.
Śliczną jest rzeczywiście ta mała Berta, delikatna, dystyngowana, jak aniołek, cudne oczy, włosy jasne rozkoszne... Nieśmiała jest, to się rozumie, ale wcale nie gąska. Ubiera się bardzo dobrze, parafiańszczyzny w niej ani trochę. Wśród najpiękniejszych naszych panien arystokratek przedmieścia św. Germana jeszcze dałaby się wyróżnić. Trudno wymarzyć piękniejszej margrabiny, Wierzaj mi, drogi wicehrabio, że na przyszłą zimę salony paryzkiego świata będą miały o jedną gwiazdę więcej, a nie będzie to gwiazda najmniej wspaniała,
Doprawdy, niepodobna twierdzić, ażeby ta stara instytucya małżeństwa nie była dobrą... Gdyby panna Berta, zamiast pochodzić z arystokratycznego rodu, należała do istot upadłych i występowała w operze, nikt by nie wahał się wydać na nią miljona i jeszczeby się nie uważał za poszkodowanego! A tak, skoro ona dobrze jest urodzona, to taki milion, jakiby się dało jej, jako figurantce teatralnej, od niej dostaje człowiek, ponieważ jest dziewczyną uczciwą!.. Zamiast ją kupić, to ona kupuje... Przyznaj sam, czy to nie zabawne!..
Niezawodnie myślisz sobie, że mówię o swem małżeństwie tak, jakby już wyszły zapowiedzi... Tak dalece rzeczy jeszcze nie zaszły, ale zadowolony jestem już z obecnego położenia i zdaje mi się, że dalszy rezultat niechybnie nastąpi.
Najprzód jużem przeciągnął na swą stronę jenerała, a zwycięztwo nad tym wojakiem przyszło mi bez wielkiej trudności. — Pod pozorem, że ojciec mój, margrabia de Flammaroche, służył w gwardyi przed 1830 rokiem, rozwodziłem się nad urokiem munduru wojskowego i nad mem powołaniem do wojska... Opowiadałem, że od dziecinnych lat począwszy, pragnąłem obrać sobie ten szlachetny zawód, ale że musiałem poświęcić swoje marzenia gorące miłości synowskiej, ponieważ matka trwożyła się na samą myśl samotności, w jakiejby się znalazła po moim odjeździe...
Wzruszony, zachwycony, jenerał wyściskał mi ręce i opowiedział mi o swoich kompaniach. Po opowiadaniach bez liku o przeróżnych bitwach, czego słuchałem z godną podziwu cierpliwością, p. de Franoy wpadł w rozmowie na konie. Na tym gruncie mocnym się czuję, to też poczciwiec, pomimo długoletniego doświadczenia nie zapędził mnie „w kozi róg“. Zadziwiłem go, olśniłem, zachwyciłem, bo popisując się memi wiadomościami specyalnemi, zawsze miałem na uwadze przyznać mu najzupełniejszą słuszność. Pod koniec obiadu, ślepym chyba trzeba było być, ażeby nie poznać, że uważa mnie najwidoczniej za ideał na zięcia... Może pana za długo zająłem sobą — rzekł do mnie wstając od stołu. — Wrócimy jeszcze do naszej rozmowy, która jest niewyczerpaną... (nie wyczerpaną oj!..) Teraz ustępuję pana damom...
Korzystając z pozwolenia, zbliżyłem się do baronowej i do przyszłej margrabiny, błysnąłem tym naturalnym dowcipem, jaki mi zbyt pobłażliwi przyjaciele raczą łaskawie przyznawać... Postarałem się zwłaszcza wszystkie rozkosze, wszystkie przyjemności, jakie wielki świat paryzki daje młodej kobiecie, subtelnie przedstawić.
Baronowa pomogła mi w tym względzie i podtrzymywała rozmowę. Berta mało co mówiła. Nawet te czarowne miraże zdawały się być dla niej dość obojętnemi. Łatwo to wytłomaczyć. Nie wyjeżdżała nigdy ze wsi, z początku więc trudno byłoby jej przyzwyczaić się do tak raptownej i zupełnej zmiany w przyzwyczajeniach... Ale pomyśli o tem, ręczę, i wrażenie, chociaż nie przyjdzie nagle, ale niemniej będzie głębokie.
O dziesiątej oba powozy już były zaprzężone. Jenerał powiedział mi, iż byłby wielce rad widzieć mnie u siebie i że wierzchowce swe oddaje do mego rozporządzenia. Przyjąłem to uprzejme zaproszenie i pojechaliśmy w tą samą stronę, bo droga, prowadząca do zamku Cusance, przechodzi przed zakładem kąpielowym Guillon.
Nazajutrz po południu skorzystałem z danego mi pozwolenia i pojechałem złożyć szacunek swój staremu jenerałowi i jego córce.
Tak zwany zamek Cusance jest prawie również niedorzeczny, jak Saint-Juan, ale daleko lepiej położony. Jest tu park wcale niebrzydki, w którym nie brak ani dużych drzew, ani kwiatów, ani wody bieżącej. Możnaby tu znośnie przemieszkać dwa tygodnie z rzędu,
Jenerał właśnie grał w szachy z jakimś kapitanem od huzarów, będącym na urlopie w jednej z sąsiednich wsi, który mi się od pierwszej chwili wielce niepodobał, chociaż prezentuje się raczej dobrze, niż źle. Jenerał przedstawił nas sobie wzajemnie, pan kapitan tak mi się ukłonił sztywnie, że aż mi zadrgały nerwy. Jeżeli on mi się niepodobał, to i ja jemu — odrazu można było poznać!.. A może to jaki konkurent?.. Obiecałem sobie dowiedzieć się dokładnie.
Berta obecną była przy grze. Rozmowa potoczyła się o błahostkach... P. de Franoy poszedł pokazać mi swoje konie, kazał do zakładu kąpielowego zaprowadzić tego, który mi się jakoby podobał najlepiej i zaprosił mnie na obiad dnia następnego wraz z baronową de Vergy. Ku wielkiemu ździwieniu memu, z temi samemi zaprosinami odezwał się do kapitana huzarów. Czyż ten kapitan jest tak zawsze nieodzownym?
Powróciwszy do zakładu kąpielowego, zastałem bilet wizytowy podprefekta z Baume-les-Daumes, bardzo miłego chłopca, wicehrabiego de Saulex, z którym bardzo często spotykałem się w Paryżu, a teraz on dowiedziawszy się o moim przyjeździe, przybył się ze mną zobaczyć, Nazajutrz zrana konno wybrałem się do niego, ażeby wywzajemnić mu się za wizytę. Przyjął mnie, jak wygnaniec przyjmuje człowieka, który przynosi mu w głębi prowincyi, nieco powietrza z bulwaru Włoskiego i z Pól Elizejskich. W przyszłym tygodniu otwiera salony swej podprefektury i będzie u niego bal dla znaczniejszych urzędników jego wraz z rodzinami. Zaprosił mnie, z góry prosząc pokornie, o pobłażliwość dla takiej zabawy naprędce. Zapewne ubawię się na tym balu lepiej, niż na najkomiczniejszej farsie w teatrze!
Zjadłem z podprefektem wcale dobre śniadanko. Wróciłem przebrać się do Guillon, a potem pojechałem do Cusance. Ten „nieunikniony“ jegomość już był tam. Codzień, o godzinie drugiej punktualnie, pan kapitan, pod pozorem partyi szachów, pakuje tu swą osobę... Jenerał ma do niego słabość...
Obiad zeszedł wesoło. Przyszły mój teść ma wyborne wina. Berta widocznie bardziej się już do mnie ośmieliła, mniej bowiem była milczącą, niż w Saint-Juan... To wcale nie głupia osóbka. Jak ze sześć lat pożyje w świecie w Paryżu i nabierze pewności siebie, czego jej jeszcze brakuje, będzie prawdziwie dystyngowaną i szykowną. „Nieunikniony“ wyglądał ponuro i prawie ciągle milczał. Może ma rozum, ale go kryje pod korcem. Zauważyłem, że częściej i dłużej przypatrywał się Bercie, niż zwykle... Brak mi wymowy, ażeby ci dać pojęcie, jak mnie ten huzar draźni.
Po obiedzie poszliśmy na kawę do altanki ogrodowej, która mi przypomniała ogródki nasze podmiejskie, dokąd nasz ludek przychodzi na pieczeń z królików i lurę, zwaną winem.
Po kawie ofiarowałem się mej drogiej kuzynie baronowej i odprowadziwszy ją trochę na stronę, prosiłem ażeby mnie objaśniła co do tego wojskowego... Czy to zakochany konkurent?
Przyznała mi się, że i ona również była tem zaniepokojona, ale się już zupełnie uspokoiła, rozmówiwszy się z jenerałem. Sebastyan Gérard (tak się nazywa nieunikniony) jest synem prostego chłopa, który się dorobił majątku, handlując drzewem. Nie śmiałby oczu podnieść na córkę hrabiego de Franoy...
Co do mnie, niepodzielam tego przekonania. Tak wielka skromność nie leży w naturze ludzkiej, a zwłaszcza oficerów od huzarów, którzy w ogóle uważają się za najpowabniejszych i sądzą, że się im nic nie jest w stanie oprzeć; jednakże pewnem mi się wydało że jeśli nieunikniony zawrócił sobie głowę, nie jest przecie niebezpiecznym. Pyszałkiem ani zarozumialcem nie jestem, wiesz o tem wicehrabio, ale uważam za niemożebne, ażeby panna z dobrej rodziny mogła się choćby na minutę wahać w wyborze między margrabią de Flammaroche a synem handlarza drzewa!..
— Mój drogi kuzynie! — rzekła do mnie baronowa w formie wniosku — tylko tem sobie nie nabijaj głowy... Mam zamiar tu zanocować ażeby jutro zrana pomówić z jenerałem. Przyjedź do mnie jutro do Saint-Juan, opowiem ci, jaką miałam rozmowę i wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz...
Nazajutrz o drugiej byłem u baronowej.
— I cóż? — zapytałem.
— Z góry byłam pewna... — odrzekła — interesa twoje kuzynku, bardzo dobrze stoją... Odwiedź dziś wieczorem stryja mego, zaproponuj mu przejażdżkę konno jutro zrana i przy tej sposobności, gdy będziecie sami, oświadcz się...
— I zostanę przyjęty?
— Przecież chyba nie przypuszczasz, mój kuzynku, ażebym cię miała nierozważnie narazić na przykrość...
— Naturalnie!.. Ale przyznam się kuzynce, że mimo to jestem niespokojny...
— A to serdecznie się z tego cieszę!
— Dlaczego?
— Bo ten niepokój świadczy, że jesteś, kuzynku, zakochany... No, przyznaj się...
— Ha! to z całego serca przyznaję się!.. — wykrzyknąłem z zapałem, ażeby zjednać sobie w baronowej jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca, bo kobiety wszystkie przepadają za miłością, chociażby nawet nie ich dotyczyła; potem zachęcony błyszczącemi z radości oczyma kuzynki, mówiłem dalej z wzrastającem uniesieniem:
— Panna de Franoy jest czarującą i uważałbym się za najszczęśliwszego w świecie człowieka, gdybym mógł znaleźć w niej te same uczucia, jakie mam dla niej...
— To ci się, kuzynku, uda, zapewniam...
— Niestety! — szepnąłem tonem smutnym i z westchnieniem stłumionem, czegoby mi niejeden dobry aktor pozazdrościł, — jestem dla niej, jak widzę, całkiem obojętny...
Baronowa śmiać się poczęła.
— I to cię dziwi, kuzynku? — odparła.
— To mnie martwi.
— A możeby dziwiło, gdyby to było inaczej! Pomyśl tylko, Berta ma dopiero szesnaście lat... To dziecko jeszcze, a co więcej popsute dziecko... Ona nawet nie wie, że miłość jest na świecie, i ani się domyśla, że ty ją kuzynku kochasz... Daj jej to do zrozumienia... Odsłoń przed nią świat uczuć, dotąd jej nieznany... Galatea z marmuru czeka jeszcze na istotę ożywczą! Pigmalionie w tużurku natchnij życiem posąg! Przecie piękną masz rolę!
— Tak, piękną, ale bardzo trudną...
Baronowa wzruszyła z lekka ramionami i odpowiedziała mi z uśmiechem nieco drwiącym.
— Cóż znowu? żartujesz, mój kuzynku!.. Zapominasz, że jestem wdową i że posiadam własnym kosztem trochę doświadczenia. Za mojego w Paryżu pobytu, nieraz mnie dochodziły opowiadania o twoich awanturkach... i ty dobrze wiesz, jak mówić do kobiety, ażeby jej głowę zawrócić... a zdobycie serduszka szesnastoletniego to dla ciebie fraszka!..
Co prawda i ja tak sobie myślałem, jak baronowa; za zbyteczne więc uważałem zaprzeczać, twierdziłem tylko, że poraz pierwszy doświadczając prawdziwej miłości, miłości zarazem gwałtownej i czystej, wcale siebie nie poznawałem i traciłem pewność siebie w obec anioła niewinności i cnoty... byłem onieśmielony, co mi się dotąd nie zdarzało nigdy.
Słowa moje sprawiły jak najlepsze wrażenie.
Kuzynka zgodziła się, że Berta niepodobna wcale do trochę upadłych aniołów z salonów paryskich i że trzeba do niej mówić oczywiście inaczej. Dała mi kilka rad i widziałem przy pożegnaniu, że jest mną zachwycona.
Wieczorem, po obiedzie, złożyłem wizytę w Cusance, gdzie zastałem znów tego mieszczańskiego kapitana, a nazajutrz zrana o godzinie ósmej jechałem stępa wraz z jenerałem drogą do Baume-les-Daumes.
Nie przypuszczam, mój drogi vicehrabio, ażeby ci zależało co na tem dowiedzieć się, w jakich słowach oświadczyłem mu się, podczas gdy wzbijała się kurzawa na gościńcu pod kopytami naszych koni.
Oto jaką mi dał odpowiedź:
— Drogi margrabio, mówiłeś do mnie z otwartego serca... Chcę ci odpowiedzieć tak samo. Mnie się podobasz i pod każdym względem, widzę w tobie ideał zięcia. Gdyby spełnienie twoich życzeń zależało tylko odemnie, powiedział bym ci, nie zwlekając: „Masz moją rękę; córka moja jest twoją!.“ Ale nie dość mnie się podobać, trzeba się podobać i Bercie...
— Jenerale — szepnąłem zasmuconym głosem — czym, na nieszczęście, nie podobał się pannie de Franoy?..
— Tego nie mówię, nie wiem, nawet nie przypuszczam — podchwycił żywo hrabia. — Dla czego miałbyś się nie podobać memu kochanemu dziecku? Musiałaby być bardzo kapryśną... Ja tylko mam taką zasadę: Chcę, ażeby Berta była szczęśliwą... Chcę, ażeby miała swobodę przy wyborze męża, choćby miała odmówić ręki temu, kogobym ja wielce pragnął mieć za zięcia... Chcę, ażeby kochała swego przyszłego męża... Staraj się o jej rękę, margrabio... zostań narzeczonym prawdziwym, narzeczonym jej serca... a jak się spodobasz Bercie, to ci ją dam...
Wtedy ja wyraziłem mu wdzięczność w jak najprostszych wyrazach!
Ot na czem rzeczy stanęły, mój drogi wicehrabio...
Ojca względy już mam, teraz trzeba w sobie rozkochać córkę... Dotychczasowe powodzenia, bez żadnej z mej strony zarozumiałości pozwalają mi się spodziewać, że nie jest to zadanie po nad me siły... Słusznie więc mogę powiedzieć, że interes w trzech czwartych skończony, i mam nadzieję, że na pierwszą mą prośbę będziesz tak łaskaw niezwłocznie opuścić Paryż, ażeby być obecnym w małym kościołku Cusance na ceremonii ślubnej, która mnie zaciągnie w szeregi mężów, z których tyle się nakpiłem...
Usłyszeć, jak margrabia de Flammaroche dobrowolnie przysięga wierność — kobiecie, doprawdy jest po co zadać sobie trochę ambarasu!
Tymczasem vicehrabio, ściskam ci obie ręce i pozostaję z całego serca najlepszym twoim przyjacielem.

Goulian.

XV.

Trzy dni upłynęło od czasu, jak margrabia de Flammaroche napisał list, który powyżej przytoczyliśmy dosłownie.
Elegancki paryżanin, przejęty trochę więcej niż chciał okazać, czarującą pięknością Berty a szczególniej bardzo zainteresowany jej posagiem, dzięki któremu mógłby załatać szczerby, zrządzone sześcioletniem życiem zbytkownem, korzystał z danego mu przez hrabiego de Franoy pozwolenia i nadskakiwał młodej dziedziczce grzecznie, ale nieustannie i do tego jak najwyraźniej.
Sebastyan Gérard ani łudzić się nie mógł.
Dla niego aż nadto było widocznem, iż jenerał daje tym zabiegom przybysza co najmniej milczące poparcie.
Oficer od huzarów czuł, że szaleje z rozpaczy i bezsilnej wściekłości. Odraza, jaką powziął od pierwszej chwili do pana de Flammaroche, przybierała już rozmiary nienawiści, tem gwałtowniejszej, iż nie mogła się na niczem ujawniać.
Bo pod jakim pozorem wyzwać na pojedynek stałego gościa zamku Cusonce, krewnego baronowej, która sama znów jest blizką krewną jenerała? A zresztą do czego doprowadzi to wyzwanie? Pierwszem następstwem, następstwem nieuniknionem, byłoby zamknięcie przed nim drzwi domu, którego gościnności uszanować nie umiał,
Sebastyan nie spuszczał z oczu niższości swej co do położenia społecznego, zwłaszcza z punktu widzenia takiego człowieka, jak hrabiego de Franoy, na wskroś przesiąknięty przesądami swej kasty. Syn mera wiejskiego, wzbogaconego handlarza drzewa, był nazbyt mizerną osobą w obec margrabiego de Flammaroche, którego nazwisko lśniło blaskiem średniowiecznych wojen krzyżowych... A przytem co za opłakane wspomnienie musiały pozostawić w umyśle jenerała odwiedziny jego w Hantmont!.. Sebastyar uwielbiał i szanował swego ojca, a jednak czuł do niego żal, że jest tak nieokrzesany i rubaszny.
Z największą chęcią oddałby cały majątek, przypaść nań mający w przyszłości; również oddałby swe szlify, przyszłość w zawodzie żołnierskim, krzyż honorowy tak dobrze zasłużony, ażeby tylko mieć prawo zwać się szlachcicem.
Ze wszystkich pragnień, ze wszystkich nadziei, ze wszystkich marzeń dawniejszych nic dlań nie pozostawało. Dla niego, dla jego życia istniała tylko jego miłość i Berta...
Berta!
To imię ukochane burze wzniecało w jego sercu! A w tej blizkiej godzinie, gdy bezwątpienia wszystko się przeciw niemu obróci, czy przynajmniej będzie mógł liczyć na pannę de Franoy?
Czy może być pewnym, że ona go kocha? Jakiż i w czem dowód mógł mieć, że jego niewysłowionemu, bezgranicznemu uczuciu odpowie równe w jej sercu uczucie? Danie mu bukietu róż zwiędłych, a nawet tylko pozwolenie, ażeby go wziął, ot i cała urojona miłość Berty dla niego. Czyż zresztą dziecko szesnastoletnie umie kochać? Czy nie bierze ona za miłość jedynie sympatyi, która uczucia tego jest tylko dalekim odbłyskiem?
Wszystko to mówił sobie Sebastyan i z jaką niewysłowioną goryczą! Zwątpienie, zazdrość i gniew, szarpały mu serce. Nigdy przy Bercie nie był sam, nigdy nie mógł się z nią swobodnie rozmówić, ona jakby uciekała przed nim (tak mu się zdawało) i widział, jak z uśmiechem słuchała komplementów margrabiego de Flammaroche.
— Trzeba raz skończyć... szepnął — to nad moje siły... Muszę raz wiedzieć... Muszę działać... Ale jak się dowiedzieć?.. jak działać?..
Nadarzyła się sposobność.
Zaproszenia na wieczór tańcujący, wydawany przez podprefekta z Baume-les-Daumes przysłano do zamku Cusance, do zamku Saint-Juan, do zakładu leczniczego w Gullion, a także i do domku mera w Hantmont, wiemy bowiem, że Sebastyan był kolegą szkolnym podprefekta.
W przeddzień tego balu baronowa de Vergy była na obiedzie w zamku Cusance, jak i margrabia i Sebastyan, i miała tam przenocować.
Pan de Franoy, pragnąc wielce prędkiego doprowadzenia do skutku małżeństwa córki z Goulianem i wiedząc wybornie, że ten na balu najlepiej wykazać może swój wdzięk paryski i elegancyę, życzył sobie bardzo, ażeby Berta była na tym wieczorze, ale dla siebie uważał nie bez słuszności za bardzo ciężkie zadanie, towarzyszyć jej i przy 75 latach a niedawnym ataku, przepędzić część nocy na nogach.
Poddawał się jednak konieczności i bohatersko ukrywał wielkie poświęcenie.
Naraz przyszła mu myśl. Wydało mu się śmielszem, bez popełnienia nietaktowności, uniknąć rodzicielskiego ciężaru.
Zawołał:
— Baronowo, wszak będziesz jutro na balu u podprefekta?
— A naturalnie... odpowiedziała pani de Vergy — niepodobna odmówić tak miłemu człowiekowi, jak p. de Saulx... Zresztą stryj będzie z Bertą, więc tembardziej...
— Baronowo, chcesz mi wyświadczyć przysługę?..
— Jakto, i stryj jeszcze pyta?.. O cóż chodzi?
— Gdybyś tak jutro wybrała się z domu od siebie o dwie godziny wcześniej, i po drodze do Baume-les-Daumes, wstąpiła tutaj po Bertę.,.
— A ty, jenerale?
— Ja położę się do łóżka jaknajspokojniej i wyśpię się dobrze, co ludziom w moim wieku bardziej przystoi, niż jeździć po nocy i przyglądać się wesołym zabawom młodzieży.
— Pozbawieni będziemy twej obecności...
— Zyskasz moją wdzięczność...
— Jak chcesz kochany stryju...
— Więc się zgadzasz?
— Z całego serca, chociaż przykro mi...
— Aniołem jesteś, baronowo!
— Ślicznie dziękuję! — odrzekła młoda wdowa ze śmiechem.
Poczem dodała:
— Mam zatem opiekować się Bertą z całą powagą mego sędziwego wieku i olbrzymiego doświadczenia... Muszę tylko pewną zmianę zaprowadzić w tym projekcie...
— Zgadzam się na wszystko... Cóż to za zmiana?
— Da mi stryj u siebie gościnę na noc... Zamiast jutro wieczorem przyjeżdżać po Bertę, zabiorę ją z sobą jutro zrana, dzień przepędzi u mnie, a wieczorem po balu ci ją odwiozę...
— Tak, ale z ubraniem?..
— Przewieziemy je z sobą już tak, że się nie pogniecie i Berta ubierze się w Saint-Juan...
— A to i owszem, moja baronowo, i upewniam cię że nigdy żadna synowica, nie była taką jak ty pociechą dla starego stryja!
Uwolniony od tak męczącej nocy w blizkiej przyszłości, jenerał nadzwyczaj wesół był podczas obiadu a następnie i wieczorem.


∗             ∗

W głębi ogrodu Cusance, w parkanie naprzeciw zamku, poza gęstęmi krzakami bzów, znajdowała się mała furtka, pomalowana na zielono, zamknięta zardzewiałym kluczem, a prowadząca na łąki przerznięte strumykiem Cusancin.
Sebastyan nieraz zauważył tę furtkę. Po obiedzie, kiedy wszyscy udali się do ogrodu odetchnąć świeżem powietrzem wieczornem, podszedł do niej zblizka i przekonał się, że klucz dobrze obraca się w zamku. Klucz ten włożył do kieszeni.
Księżyc, prawie w pełni, słał na ziemię czyste, jasne światło. Sebastyan napisał ołówkiem kilka wierszy na kartce w notesie, wydarł ją, złożył jak najdrobniej, poczem przyłączył się do innych osób, od których odszedł przed chwilą.
Na zakręcie alei znalazł się obok Berty na sekundę i korzystając z tego zbliżenia, wsunął jej do ręki zwiniętą kartkę papieru.
Młode dziewczę, zdziwione zrazu i prawie przestraszone, drgnęło, jakby przebiegła po niem iskra z bateryi elektrycznej, nie rzuciła jednak kartki, ale ja włożyła za gors.
Od tej chwili Berta, ogarnięta podwójną gorączką ciekawości i niepokoju o jednem tylko myślała: co zawiera tajemnicza kartka, którą jej oddał Sebastyan, a która jakby obdarzona władzą magiczną, paliła jedwabistą skórę jej piersi.
Pod pierwszym lepszym pozorem wróciła sama do zamku, zamknęła się w swoim pokoiku, zapaliła świecę i blada, drżąca, wyciągnęła z po za gorsu kartkę Sebastyana, rozwinęła ją ręką niepewną i przeczytała następujące wyrazy:
„Pani! Wielkie niebezpieczeństwo grozi mi... nieszczęście jakiego bym nie przeżył... Być może, w mocy pani jest, oddalić je odemnie, ale o tem muszę z panią pomówić bezzwłocznie. Błagam więc panią, ażebyś raczyła udzielić kilka chwil rozmowy, — Mam klucz od furtki... czekać na panią będę przez całą noc w ogrodzie... Nie odtrącaj pani mej prośby! — Na imię nieba — przyjdź!“
List ten, może się oczywiście wydać niedorzecznym, a nawet śmiesznym. Nigdy żaden bohater romansu, umiejący się szanować, nie użył wyrażeń podobnych dla pozyskania schadzki nocnej, ale Sebastyan Gérard, był kapitanem a wcale nie bohaterem romansu i nie miał ani czasu, ani ochoty silić się na „styl“, a zresztą najpiękniejsze nawet słówka nie osiągnąłyby skuteczniejszego wpływu nad ten, jaki on wywarł.
Berta, Bóg wie z jakiem wzruszeniem, odczytała te ogólnikowe zdania. Przeraziło ją to nieszczęście: nieznane, grożące młodemu oficerowi i takie, że nie mógłby go przeżyć. Widziała go już teraz leżącego u jej nóg, bladego, zakrwawionego, nieżywego może, gdyby go nie ratowała, i ani na chwilę nie pomyślała, żeby mu odmówić widzenia, o które tak błagał. Opuścić go, odtrącić w tak wielkiem niebezpieczeństwie, jakie wskazywał list, byłoby to, według panny de Franoy, podłością nie do przebaczenia...
Ochłonąwszy trochę ze wzruszenia, wróciła do ogrodu, gotowa jakimbądź znakiem dać do zrozumienia Sebastyanowi, że może na nią liczyć, że przyjdzie na schadzkę.
Ale kapitan, lękając się, ażeby Berta przy zobaczeniu się z nim zaraz, nie odpowiedziała mu odmownie, odjechał, unosząc nadzieję, że nieobecność jego uniemożebni odmowę.
Wiemy już, że według nowego projektu, pani de Vergy nocować miała w Cusance. Ponieważ nazajutrz noc całą miano tańczyć, młoda wdowa życzyła sobie wcześniej udać się na spoczynek. Berta odprowadziła ją do jej pokoju, chciała jej koniecznie służyć za pokojówkę przy rozebraniu i pożegnała się dopiero wtedy, gdy baronowa leżała już w łóżku.
— Pocałuj mnie raz jeszcze na dobranoc, moja droga — rzekła do niej baronowa i także połóż się prędko spać... Jesteś dziś trochę blada, sen ci powróci kolory i jutro będziesz najpiękniejszą z pięknych na balu u podprefekta.. Jeżeli tańczyć będziesz, a to będzie niezawodnie, z margrabią de Flammaroche, przepowiadam wam obojgu furorę...
— Dlaczego mi wspominasz o margrabi? — spytała Berta z instynktownym niepokojem.
— Bo mój kochany kuzynek, jest prawdziwie eleganckim młodzieńcem i zobaczysz, że na balu nie będzie miał sobie równego...
— Z jakim zapałem to mówisz? — szepnęło młode dziewczę z uśmiechem, nieco wymuszonym.
— To nie żaden zapał! przyznaje to tylko Goulianowi, co mu się należy słusznie...
— Gdyby cię słyszał, dopiero byłby dumnym
— Cóż znowu! on przyzwyczajony jest do takiej, oceny... a zresztą wierzaj mi, że wolałby te pochwały słyszeć nie odemnie...
Berta nie pytała o znaczenie tych słów. Powtórzyła: „Do widzenia, kuzynko, dobrej nocy!“ wzięła świecę i wyszła z pokoju.
— Nasza mała zazdrosna jest o mnie, sama o tem niewiedząc... — rzekła wtedy do siebie baronowa.
Lękam się, ażebym za dobrze nie oceniała przymiotów Gouliana. Zaczyna go więc kochać, to dobrze. Atmosfera balowa jest cieplarnią, gdzie kwiat miłości szybko kiełkuje. Jutrzejszy wieczór przyśpieszy rzeczy i wesele będziemy mieli niedługo...
I młoda wdowa, ucieszona, podłożywszy rękę pod głowę, zamknęła oczy i zasnęła.


XVI.

Była godzina dziewiąta wieczorem, kiedy panna de Franoy wróciła do pokoju po rozmowie z baronową.
Odsłoniła firanki i stanęła w oknie. U jenerała jeszcze się świeciło. Na parterze chodzili służący, sprzątając lub szykując.
Berta pomyślała sobie, że przynajmniej ze dwie godziny upłyną, zanim będzie mogła zejść do ogrodu.
Zresztą nic jej nie nagliło.
Najprostsza przezorność zalecała Sebastyanowi przyjść wtedy dopiero, gdy w zamku spać wszyscy będą. A zresztą czyż nie zapowiedział w liście, iż całą noc będzie czekał?
Dziewczę postawiło lampę na podłodze, usiadło na fotelu i czekało cierpliwie, pogrążając się w marzenia, których nastrój melancholijny i posępny odgadną czytelnicy.
Bogu wiadomo, jak się jej wydawało długiem to czekanie... Minuty wlokły się jak godziny, mała skazówka na zegarze zdawała się być nieruchomą.
Nareszcie wybiła północ. Berta drgnęła, wstała z fotela, przystąpiła znowu do okna i wychyliła się, ażeby rozejrzeć się dokoła. U pana de Franoy już się nie świeciło. W domu, w ogrodzie, w okolicy, wszędzie panowała cisza. Księżyc, płynąc po widnokręgu; oświetlał jeszcze wierzchołki wyniosłych drzew, ale głęboka ciemność ogarniała aleje, trawniki, mury.
Zapewne Sebastyan już przybył,
Panna de Franoy, drżąca ale zdecydowana, wyszła z pokoju, minęła garderobę, i schodami o których wspominaliśmy, dostała się do ogrodu i szybko podążyła ku altanie, gdzie czekać miał na nią młody oficer.
Winną się nie czuła. Usprawiedliwiała się sama przed sobą naiwnym sofizmatem, że idzie nie na schadzkę miłosną, ale dla spełnienia aktu poświęcenia. Czyż mogła głuchą pozostać na rozpaczliwe wołanie tego, którego kochała i odmówić mu przyjścia z pomocą, nie dowiedziawszy się nawet, jakie mu grozi niebezpieczeństwo i jak je można zażegnać?
Berta zadawała sobie to pytanie i odpowiadała na nie przecząco. Bezwątpienia winną była, ale kto z najsurowszych sędziów miałby odwagę potępić biedne dziecko? Ktoby przynajmniej nie wziął pod uwagę okoliczności łagodzących?..
Z zamku do altany odległość była niewielka i prędko też została przebyta.
W chwili, gdy dziewczę wchodziło we drzwi altany, opięte bluszczem i powojem, czyjaś ręka rozpalona pochwyciła jej dłoń i głos tłumiony wzruszeniem, szepnął jej do ucha:
— Przyszła pani... A ja zaledwie śmiałem mieć nadzieję...
— Jakżebym miała nie przyjść? — odparło dziewczę. — Napisał pan do mnie, że ja tylko mogę oddalić od pana niebezpieczeństwo, jakiego by pan nie przeżył... Szacunek i... przyjaźń, jaką mam dla pana nie pozwoliły mi się wahać wcale... Cóż to za nieszczęście... cóż ja mogę poradzić?..
— Niestety! — podchwycił Sebastyan głosem coraz bardziej drżącym, — jeżeli te dwa wyrazy, które pani wyrzekłaś, są jedyne, jakie pani znajdujesz w sercu, nic pani nie możesz... Jeżeli pani masz tylko dla mnie szacunek i przyjaźń, jestem zgubiony...
— Co pan chce przez to powiedzieć?.. — wyjąkała Berta, tracąc z kolei przytomność, — nie rozumiem pana...
I osunęła się na ławkę altany.
— Co chcę powiedzieć? — podchwycił Sebastyan, prawie klęcząc przed dziewczęciem, — zaraz się pani dowiesz, ale na miłość Boską wysłuchaj mnie bez gniewu i pozwól wypowiedzieć wszystko!..
Jakkolwiek wielki, jakkolwiek głęboki jest mój szacunek dla pani, nie nakazuje mi on milczyć wobec groźnego położenia... Kocham cię pani, kocham cię miłością głęboką, gorącą i nieskończoną, jakiej się doznaje raz tylko w życiu, jaka sama jest przez się życiem, więcej nawet niż życiem, bo ja gotów jestem umrzeć, gdyby mi przyszło żyć bez ciebie... O! to nie są czcze słowa, przysięgam... i jeżeli marzenie wziąłem za rzeczywistość, jeżeli pani mnie kochasz tylko jak brata, wyrokiem na mnie będzie rozczarowanie... Nie usłyszysz pani z mych ust ani jednej skargi... Więcej mnie pani nie zobaczysz... Jutro odjadę... Pójdę na ziemi afrykańskiej zginąć jak żołnierz... a kula co mnie ugodzi, tylko ciało zabije... złamane serce dawno żyć przestanie... Teraz wiesz pani wszystko... Czy żyć mam? czy umierać?
— Żyć... — szepnęła Berta głosem cichym jak oddech.
— Więc pani mnie kochasz?
— Kocham.
— Niech cię Bóg błogosławi za to słowo, o moja ubóstwiana Berto. Ale, czy miłość dla mnie mając, będziesz miała i odwagę?.. Czy dość silną będziesz do walki?..
— Do walki? o!.. pan mnie przestraszasz... jakaż walka nam grozi?..
— Ta, którą przewiduję a jest ona blizką... Chcą nas rozłączyć na zawsze...
— Któż tego chce?..
— Jenerał, ojciec pani...
— Nie... nie... mylisz się pan... Ojciec nie wie, że się kochamy... nie może myśleć o rozłączeniu nas...
— A! drogie dziecię zaślepione! czy nie widzisz, że przygotowują dla ciebie małżeństwo?..
— Małżeństwo?.. z kim?..
— Czy nie odgadłaś, że baronowa de Vergy, twoja przyjaciółka, wprowadziła do was margrabiego de Flammaroche, swego krewnego, po to tylko, ażeby został twoim narzeczonym, a ojciec twój patrzy na niego bardzo łaskawie?..
— Nie, ja nic się nie domyślałam...
— O! ja się nie omyliłem! nie mylę się ani na chwilę!.. Od pierwszego dnia, od pierwszej godziny, poznałem w tym margrabi rywala!.. Nienawiść instynktowna czyniła mnie jasnowidzącym. A zresztą on widocznie konkuruje o twoją rękę... Po coby się miał taić?.. Upoważniono go!..
— A ja w jego postępowaniu względem mnie wcale nie widziałam miłości...
— Ja też nie mówię, ażeby on cię kochał... Tacy panicze nie umieją kochać!.. Dla nich małżeństwo nie jest wcale miłością, to tylko połączenie dwóch majątków i dwóch herbów.
— Ojciec mi dotąd ani razu nie mówił o tym margrabi...
— Bo zapewne chce mu dać czas, ażeby zdołał ci się podobać, zanim ci go przedstawi jako narzeczonego... Ale bądź pewna, będzie o nim mówił, i to wkrótce...
— Więc jeżeli to prawda, cóż my poczniemy?
— Nasz los jest w twojem ręku... Opór zawsze jest możebny...
— Drżę cała...
— Ale bądź silną w godzinę walki... jeżeli ona nastąpi!. Kto wie! może nie wszystko jeszcze stracone...
Berta wyciągnęła ku Sebastyanowi złożone ręce z wyrazem błagalnym na twarzy i szepnęła:
— Jakąż pan masz nadzieję?
— Jenerał okazuje mi dużo sympatyi — odrzekł młody oficer — przyznaje mi pewne zasługi i jestem przekonany, że ceni mój charakter... Margrabiemu de Flammaroche nie mógł się jeszcze nieodwołalnie i ostatecznie zobowiązać, ponieważ ciebie dotąd nie pytał, a w dzisiejszych czasach nie można rozporządzać ręką córki bez jej zgody.
— Więc? — spytała Berta, tamując oddech.
— Czy upoważniasz mnie, ażebym dziś powiedział panu de Franoy, że cię kocham i prosił o twą rękę?
— O! tak... tak! — To jeszcze nie wszystko, — mówił dalej Sebastyan, — czy pozwalasz mi także powiedzieć, że i ty mnie kochasz?..
Ciemności skryły rumieniec, jaki oblał twarz dziewczęcia.
— Jeżeli tego potrzeba koniecznie — wyjąkała — to powiedz pan całą prawdę... Tylko, jak pan już powiesz, to chyba umrę, gdy zobaczę ojca... Niech pan lepiej zaczeka... błagam pana... niech pan jeszcze zaczeka...
— Moja ukochana, moja droga... czas nagli... Nie można ani dnia tracić, ani godziny... Wszak jutro zrana wyjeżdżasz z zamku z baronową?
— Tak, wrócimy dopiero w nocy, po balu...
— Trudno o lepszą sposobność... Skorzystam z twej nieobecności, ażeby jenerała poprosić o twoją rękę...
— Tak prędko!..
— Po co zwlekać? Tylko pośpiech może nam dać więcej szans powodzenia...
— Bo ja teraz nie wiem doprawdy, czy mam jechać z baronową...
— Dlaczego?
— Bo czyż w takiej niepewności, w takim niepokoju, będę miała odwagę iść na bal?
— Potrzeba mieć tę odwagę... koniecznie...
— To ja teraz zapytam dlaczego?
— Ponieważ ja się z tobą muszę zobaczyć na tym balu, i jakakolwiek będzie odpowiedź twego ojca, będziemy mogli z sobą pomówić swobodnie, naradzić się...
— Masz pan słuszność; będę na balu, ale czekając na pana i przez cały ten długi dzień, spędzony razem z Blanką, moją nieprzyjaciółką, ponieważ ona jest przyjaciółką margrabiego de Flammaroche, mój Boże, jakże ja się nacierpię!..
Rozmowa trwała jeszcze chwil kilka, poczem kochankowie rozstali się, a usta Sebastyana nie dotknęły nawet czoła Berty.


∗             ∗

O godzinie dziewiątej zrana, pani de Vergy wyruszała w drogę z Bertą. Wielkie pudło tekturowe, postawione na przednich poduszkach powozu, mieściło w sobie umiejętnie złożoną suknię balową młodego dziewczęcia, z białego muślinu, przybraną fijołkami i bluszczem... Baronowa była rozpromieniona... Panna de Franoy pomimo wysiłku, nie zdołała ukryć głębokiego zamyślenia.
— O Goulianie myśli, — mówiła do siebie młoda wdowa. — Widocznie kocha go!
Mówią, że starzy lubią samotność. Być może, ale jenerał hrabia de Franoy do takich nie należał. Nie cierpiał być samym, to też skoro postanowiony został wyjazd Berty, prosił margrabiego de Flammaroche, ażeby przyjechał zrana zjeść z nim śniadanie i obiecywał sobie przeciągnąć je dopóty, póki znów Sebastyan nie zjawi się na codzienną partyę szachów.
Rozmowa między margrabią a ojcem Berty, była z początku zupełnie błahą, ale kiedy służący wyszedł z jadalnego pokoju, postawiwszy wprzód na stoliczku kawę z likierami, których niestety jenerał nie śmiał się tknąć z obawy nowego ataku, rozmowa stała się poufniejszą.
— No, kochany margrabio, — rzekł pan de Franoy, zapalając cygaro, — jak daleko zaszliśmy?.. Odkąd rozpocząłeś szturm do serca Berty i bombardujesz kochane dziecko zabójczemi spojrzeniami, komplementami grzecznemi i innemi tym podobnemi kartaczami miłosnemi, czyś zadowolony z postępów? Czy oblężona warownia prędko wywiesi chorągiew parlamentarzową?.. Czy poddanie blizkie?
Goulian za całą odpowiedź wstrząsnął głową przecząco.
— A! — zawołał p. de Franoy zdumiony, — ależ to niemożebne!.. — dodał.
— A jednak to najzupełniejsza prawda! — odrzekł margrabia tonem melancholijnym, — Daremnie wzmaga się moja miłość... Panna Berta pozostaje jak lód... Nie mogę tego chłodu przezwyciężyć...
— Jestem przecież świadkiem, że kochana pieszczoszka przyjmuje cię jaknajlepiej.
— Przyjmuje mnie, jakby przyjmowało każde dziecko grzeczne i miłe... Śmieje się z moich najczulszych wyrażeń, z moich najbardziej doborowych komplementów... Jestem albo bardzo niezręczny, jenerale, czy też bardzo nieszczęśliwy, ale dość, że panna Berta, opancerzona obojętnością, jakby nawet nie domyślała się miłości, jaką we mnie wzbudza, ani też mych pragnień gorących, ażebym mógł się jej podobać...
— To rzecz szczególna!.. — wyszeptał p. de Fraaoy. — Ale to niczego nie dowodzi... Sam pan powiedziałeś, że Berta jest dzieckiem.. Nie wie nawet o swem sercu... Tylko nie ustawaj pan, a miłość sama się zjawi...
Goulian wstrząsnął znowu głową.
— Jakto? — podchwycił jenerał z wyraźnym niepokojem, — miałżebyś być zrażony?
— I to bardzo, wyznaję...
— Ale się przecie nie cofniesz, spodziewam się?..
— Pozwolisz mi jenerale, pomówić z tobą zupełnie otwarcie?..
— Nietylko pozwalam, ale proszę.
— Kiedym przyjechał w te strony, wezwany przez moją kuzynkę — podchwycił Goulian — wiedziałem, że będę miał zaszczyt przedstawionym być państwu i że związek między naszemi rodzinami nie jest niemożebnym... Panny de Franoy nie widziałem przedtem nigdy, ale baronowa, która się na tem zna, zapewniała, że jest śliczną... Przyjąłem projekt małżeństwa, przedstawiającego się dobrze pod każdym względem i pragnąłem go, ale pragnąłem go z całym spokojem... Kiedy poznałem pańską córkę, wszystko się zmieniło... Widząc jak jest powabną, jak godną uwielbienia, serce moje żywo zabiło... Miłość, która mną owładnęła, tak wzrosła, że dziś chodzi o me życie... Cierpię straszliwie wobec tej nieprzezwyciężonej obojętności, na którą nic nie mogę poradzić i zwątpiwszy o powodzeniu, gotów jestem uciec, ażeby zapomnieć, zanim rana, dziś już głęboka nie stanie się śmiertelną!
— Ależ to czyste szaleństwo| — zawołał jenerał, niezmiernie ździwiony — walczysz z wiatrakami!.. Podobasz mi się na zięcia, powiedziałem ci to i powtarzam!. Przyrzekłem ci Bertę za żonę... Czyżbyś sądził przypadkiem, że nie dotrzymam słowa?
— A niechże mnie Bóg zachowa od takich myśli — odparł Goulian — ale kiedy pan raczyłeś uznać mnie za zięcia, dodałeś pan jednocześnie, że przedewszystkiem trzeba mi się spodobać pannie de Franoy... Jak najsłuszniej!.. Jeżeli się nie spodobam, pan jesteś zwolniony ze słowa... Nie chcę być mężem narzuconym... Nie przyjmuję ręki bez serca.
— To pięknie, uczciwie, po rycersku, ale niedorzecznie!.. — odparł niecierpliwie hrabia. — Przed dwoma tygodniami nie miałem słuszności... Młode dziewczęta same nie wiedzą czego chcą... Berta pokocha cię po ślubie..
— Ja chcę, ażeby mnie kochała przed ślubem...
— E! do djabła!.. nie bądźże gorączką... nie pal za sobą mostów... Czyś kiedy widział, ażeby wiosna nie nadeszła dlatego że śnieg nie stopnieje od pierwszego promienia słońca... Staraj się dalej, nadskakuj, a śnieg stopnieje.
— Pozwoliłeś mi jenerale, mówić z całą otwartością... Otóż szczerze «ci powiadam, że jest w tem przeszkoda...
— Alboż to nie można jej usunąć?
— Pan tylko możesz to uczynić...
— To bądź pewny, że jej już niema... Cóż to za przeszkoda?
— Kapitan Sebastyan Gérard.
Słysząc to nazwisko, p. de Franoy ździwił się tak wielce, że upuścił cygaro i patrzał na margrabiego osłupiały.
— Sebastyan Gérard! — powtórzył, — Cóż to znaczy? W czem ci Sebastyan może przeszkadzać?
— On ciągle jest między mną a panną de Franoy i to na stopie nieznośnej poufałości. Jeżeli wypadkiem, uda mi się na chwilę rozmawiać z samą panną Bertą, zaraz on musi się przy nas zjawić i jak najniedelikatniej wtrącić się do rozmowy naszej. Gdybym nie ze względu na gościnność twoją jenerale, na dom twój, jużbym z dziesięć razy dał nauczkę, temu tak źle wychowanemu panu...
— Ależ — bąknął hrabia, tłumiąc głębokie westchnienie — Sebastyan jest bardzo miłym człowiekiem... oficerem wielkich zasług...
— O jego zasługach jako oficera, nie mogę być dobrym sędzią, ale co do tego, że jest miłym człowiekiem, pozwolisz mi jenerale inne mieć zdanie.
— Cóż zrobić? — podchwycił starzec, widocznie przygnębiony.
— Prosić po prostu huzara, ażeby bywał rzadziej, a najlepiej, ażeby wcale nie bywał...
— Jakto? wypędzić go od siebie...
— Atak...
— Pod jakim pozorem?..
— Pod byle jakim.
— Stracić człowieka bez powodu... i to człowieka, którym mogę się tylko chlubić... ależ to niepodobna!.. to byłoby potwornie!.. na to nigdy się nie zgodzę|.
— To niech mnie jenerał to zleci,
— Tobie zlecić! Chyba nie wiesz czem to pachnie!.. Pojedynek!
— Pojedynek!.. I owszem!..
— Jakto! więc ty tak nienawidzisz tego biednego Sebastyana?
— Margrabia de Flammaroche nie umiałby nienawidzieć jakiegoś pana Gérarda!.. On mnie tylko draźni!..
— A moje szachy!.. — szepnął starzec tonem coraz smutniejszym. — Któż ze mną grać będzie w szachy, jak kapitana nie będzie?..
— Jabym chętnie go zastąpił, — odparł Goulian. — Cóż, kiedy się wcale na szachach nie znam,
P. de Franoy zgnębiony, oparł głowę na ręku i przez kilka chwil nic nie mówił.
Margrabia patrzył nań z drwiącym uśmiechem.
Jenerał podniósł głowę.
— Namyśliłem się — rzekł. — Nie chcę ubliżyć człowiekowi, którego lubię i który zasługuje na szacunek...
P. de Flammaroche zmarszczył brwi. Hrabia skwapliwie dodał:
— Ale mam sposób, który da wszystko pogodzić...
— Jaki? — zapytał Goulian oschle.
— Poproszę jutro baronowę, ażeby Bertę wzięła do siebie na dwa tygodnie, zgodzi się na to z całego serca, a ty, zamiast prowadzić dalej swe konkury tutaj, będziesz jeździł do Saint-Juan... Cóż dobrze?
— Doskonale... — odrzekł margrabia — i w takich nowych warunkach nadzieję mam niezłomną, że uda mi się przełamać lody.
Goulianowi powiodło się nadspodziewanie, Nie odgadłszy jeszcze miłości Berty dla Sebastyana, przeczuwał wszakże że kapitan ją kocha i że ma na nią wielki wpływ. Oddalić więc od oficera pannę de Franoy, a nadewszystko powierzyć ją opiece baronowej, było to zastąpić wpływ Sebastyana wpływem Blanki, czyli, jak przypuszczał Goulian, uczynić Bertę jego wpływowi uległą.
Przebiegły paryżanin opuścił Cusance bardzo zadowolony z siebie, myśląc, że jaknajlepiej pokierował swoje interesa.
Ale odwiecznie powtarza się ta prawda:
Człowiek myśli i układa, a Bóg wszystkiem rządzi!


XVII.

W godzinę po odjeździe Gouliana, przyjechał Sebastyan. Chociaż umiał panować nad sobą, twarz blada i drżenie nerwowe, świadczyły o gwałtowności uczuć, jakie go przejmowały.
Miał przed sobą grę, od której zależała miłość, szczęście, przyszłość, a wyprawa zdawała się być bardzo wątpliwa.
Jeżeli jenerał na jego oświadczyny odmówi, pozostawało mu wprawdzie serce Berty i obietnica młodego dziewczęcia, że tylko jego będzie, ale w wieku panny de Franoy, czyż dusza dość jest zahartowana, aby mogła wierną być na długo przysięgom, uczynionym w chwili uniesienia? Jeżeli Sebastyan wydalony zostanie z zamku i będzie musiał w dalekie strony jechać i przez długie lata rozłączonym być z ukochaną, bez żadnej możności porozumienia, czyż nie sprawdzi się wtedy przysłowie. „Co z oczu, to i z myśli!“
Hrabia de Franoy, nie będąc biegłym spostrzegaczem, nie zauważył bynajmniej, jak Sebastyan zmienił się na twarzy, przyjął go z uprzejmością większą jeszcze, niżeli zazwyczaj i wziąwszy go pod rękę, poprowadził do altany ogrodowej, gdzie już czekały szachy.
Nie potrzeba chyba zapewniać, że młody oficer, w tym stanie ducha, w jakim się znajdował, wieleby dał, ażeby tego dnia uwolnić się od myślenia nad kombinacyami, jakich wymaga posuwanie króla, królowej, wieży, koni i pionków po czarnych i białych kwadratach. Ależ niepodobna było wymawiać się i odrazu źle usposabiać jenerała, pozbawianiem go codziennej ulubionej rozrywki,
Sebastyan poddał się konieczności i robił co mógł, ale że nie najlepiej, to łatwo odgadnąć.
P. de Franoy dziwił się, nie poznając wcale swego codziennego przeciwnika i od czasu do czasu wykrzykiwał ze źle tajoną niecierpliwością:
— Kapitanie, na miłość Boską, co ty robisz?.. Uważaj że przecie... Dziwnieś roztargniony!.. O czem u dyabła myślisz?
Sebastyan pomięszany przepraszał, natężał całą uwagę przez kilka minut, potem znów, gdy myśli odbiegały ku czemu innemu, mylił się w grze jaknajfatalniej.
I tak się spisywał ciągle, że wreszcie jenerał aż stracił cierpliwość do ostatka, machnięciem ręki przewrócił wszystkie figury na szachownicy i zawołał gniewnie:
— Któżby tak dalej grał. Lepiej odrazu skończyć, a co prawda, lepiej byłoby wcale nie zaczynać!..
Mówiąc to, starzec podniósł oczy na Sebastyana i zobaczył go tak bladego i tak drżącego, że natychmiast pożałował gwałtowności i co prędzej dodał:
— Mój drogi chłopcze, przebacz mi tę głupią gburowatość. Jeżeli kto winien, to ja!.. Tyś cierpiący a ja, gdybym nie był starym egoistą, powinienbym to oddawna spostrzedz... Cóż ci jest? no powiedz!.. może ci będzie można coś poradzić?
— Niewymownie wdzięczny ci jestem za twe współczucie, jenerale — odpowiedział Sebastyan złamanym głosem — dziękuje ci z całego serca. Nic mi nie jest, tylko głębokie, nieprzezwyciężalne wzruszenie...
— Z jakiegoż powodu!... zapytał p. de Franoy.
— Z powodu rozmowy poważnej, o jaką chcę pana prosić,
— Ależ jaknajchętniej, z całego serca, służę ci wszelką rozmową, jakiej tylko chcesz... Przedewszystkiem jednak uspokój się, bo, między nami mówiąc, wyglądasz tak, jakbyś miał natychmiast zemdleć.. Jestem pewny, że takiej miny nie miałbyś nawet w obec stu Beduinów...
— Bo z nieprzyjacielem, jenerale, to się tylko zabija lub jest się zabitym.
— A dzisiaj?..
— Dziś o co innego idzie, o cóś dla mnie ważniejszego...
— Wyznaję ci otwarcie, żeś mnie bardzo zaintrygował.
— Jenerale! — rzekł młody oficer — odkąd przypadek nas zbliżył, składałeś mi dowody życzliwości, za które ci obowiązany jestem niezmiernie...
— Życzliwość bardzo naturalna... przerwał p. de Franoy.
— Obiecywałeś mi sympatję...
— Którą czułem... i czuję...
— Nieraz mówiłeś mi, jenerale, że masz dla mnie szacunek...
— Nikt w świecie, według mnie, bardziej nań od ciebie nie zasługuje...,
— Wszystko to — ciągnął dalej Sebastyan — dodaje mi odwagi, a przysięgam panu, że potrzeba mi jej wiele, ażeby dalej mówić...
— Więc to coś ciężkiego do powiedzenia?..
— Bardzo ciężkiego, jenerale...
— Chciałbym ci dopomódz, mój drogi chłopcze, ale słowo honoru, nic a nic się nie domyślam, co masz mi powiedzieć...
Sebastyan otarł chustką czoło, na które pot wystąpił i mówił dalej:
— Zdaje mi się, jenerale, że mogę się nazwać dobrym żołnierzem... kapitanem będąc już w dwudziestym piątym roku, mam nadzieję przy pierwszej bitwie dostać stopień pułkownika i legię honorową... Przeszłość ręczy mi za przyszłość i spodziewam się świetnej karyery wojskowej... Nazwisko, jakie noszę, jest bardzo skromne, ale uczciwe, i sam to czuję, że powinienem mu dodać blasku, jakiego mu jeszcze brak... Ojciec mój posiada majątek zebrany długą pracą i dość mi powiedzieć słówko, ażeby większa część tego majątku stała się już teraz moją własnością...
Sebastyan zamilkł na kilka chwil. Czuł, że sił mu braknie do wymówienia stanowczych słów.
P. de Franoy tymczasem począł się już niepokoić, targał machinalnie wąsy i mówił sobie w myśli:
— Masz tobie! to jakby wstęp do oświadczyn!.. Czyżby Blanka i margrabia mieli słuszność i widzieli jaśniej odemnie!.. Głupia awantura!..
Młody oficer zebrał słabnące siły i rzekł znowu:
— Otwierając mi swój dom, jenerale, wystawiałeś mnie na niebezpieczeństwo, którego unikać nakazywała mi rozwaga. Ale któż jest rozważnym? Zobaczyłem pannę de Franoy i uczułem się ku niej pociągniętym... To uczucie zmieniło się wkrótce w miłość... Kocham pannę Bertę... czuję, że uczynię ją szczęśliwą... błagam pana o jej rękę...
Głęboka cisza nastąpiła po tych słowach.
Sebastyan, przestraszony tem milczeniem, pośpieszył dodać:
— Jeżeli mnie jenerale, nie uważasz za niegodnego tak wielkiego zaszczytu, nie sądź przecie, ażebym prosił o małżeństwo zaraz, albo w prędkim czasie... Daj mi tylko nadzieję... Racz mi zapewnić przyszłość a pójdę krwią zdobyć nową rangę, wyższe odznaczenie i wrócę dopiero, gdy będę mógł z sobą przynieść tyle chwały, abym godnym się stał dostąpić tego szczęścia, jakiego pragnę...
— Mój drogi chłopcze — odpowiedział p. de Franoy głosem zgnębionym, po nowem, krótkiem milczeniu — prośba twoja, której się bynajmniej nie spodziewałem, gdyż wcale a wcale nie podejrzewałem tego wszystkiego, coś mi powiedział, sprawia mi wielkie zmartwienie... Muszę cię zasmucić, a Bóg widzi, jak chciałbym ci oszczędzić wszelkiej najmniejszej przykrości... Kocham cię, szanuję, jesteś człowiekiem uczciwym, niezmiernie miłym i oficerem wybornym... Przyznaję ci wszystkie te przymioty... Że tą, którą zaślubisz uczynisz szczęśliwą, tego jestem pewny, ale nie mogę i nie powinienem dawać ci żadnej nadziei ani ma teraz, ani na przyszłość... Jakbądź zaszczytną jest twoja prośba, nie mogę jej zadość uczynić... Berta nie może być twoją żoną...
Oszołomiony spadającym nań ciosem, Sebastyan szepnął tylko:
— Gdyby pan wiedział, jak ja ją kocham!
— Kochasz ją, nie wątpię o tem... — odpowiedział jenerał, — ale przecie mężczyzną jesteś i żołnierzem, więc podwójnie winieneś być mężczyzną... W sercu masz ranę, ale się ona zgoi...
— Nigdy! — przerwał Sebastyan,
— Pocieszysz się, zapomnisz... — mówił dalej p. de Franoy, jakby nie słysząc tego, co powiedział młodzieniec. — W każdym wieku człowiek z czasem zapomina, a cóż dopiero w twoim... — Wiesz że służyłem pięćdziesiąt lat w wojsku; otóż zapewniam cię, że przez tak długi czas, ani razu nie słyszałem, ażeby który oficer umarł z miłości... I ty nie umrzesz!.. będziesz żył na pożytek dla naszej armii, której jesteś ozdobą... której będziesz chwałą...
— Jenerale... jenerale... — wyjąkał Sebastyan, — nie staraj się podnieść mnie we własnych oczach, skoro odmową swoją pokazałeś jak nizko stoję.
— Ależ szalony jesteś, mój chłopcze! — zawołał hrabia. — Cóż ty pleciesz?.. Czy w tem jest jaki sens? Jeżeli ci odmawiam, to dla innych projektów, jakie mam, a nie dla czego innego... Szanuję cię bardzo, wiesz o tem dobrze, i odmowa moja niema nic wspólnego z twoją czcią...
— Więc to już twój nieodwołalny wyrok, jenerale?
— Tak.
Blada twarz oficera stała się ponsową.
I ze śmiałością, jakiej się sam po sobie niespodziewał, zapytał:
— A gdyby mnie, jenerale. panna de Franoy kochała?..
Tym razem starzec zbladł. Czoło mu się zmarszczyło, nozdrza się rozdęły, wydatne czarne brwi połączyły się w jeden ciemny łuk po nad błyszczącemi oczyma.
— Nie patrzyłem wcale na rzecz z tego punktu widzenia — rzekł sucho i krótko. — Postawmy kwestyę jasno: Czy moja córka wie o tem, że ją pan kochasz?
— Tak, jenerale...
— Pan jej to powiedziałeś?
— Powiedziałem, jenerale...
— I ona cię kocha?
— Tak, jenerale...
— Powiedziała ci?..
— Powiedziała mi. Co więcej, jenerale, pozwoliła mi to powtórzyć, i wie o tem, że w tej chwili błagam pana o jej rękę...
Przez te kilka sekund p. de Franoy wyglądał przerażająco.
Blade policzki nabrały nagle ceglastego koloru, oczy krwią nabiegły i Sebastyan zadrżał na myśl, że nowy atak apoplektyczny spiorunuje starca.
Tak się jednak nie stało. Grożący kryzys nie nastąpił i hrabia odezwał się ze spokojem, straszniejszym od najgwałtowniejszego gniewu:
— Rzeczywiście, to zmienia położenie, panie Sebastyanie Gérardzie... widzę, żem się nie poznał na panu!.. Mieli słuszność ci, co mnie ostrzegali, ażebym panu nie ufał, a ja ich głupi stary nie chciałem słuchać... W mojem wieku człowiek łatwo się daje zaślepić!.. Wiedząc, żeś dzielny żołnierz, miałem cię za uczciwego!.. Cóżeś uczynił z mojem zaufaniem? W tym domu, który przed tobą otworzyłem, w którym cię przyjmowałem jak syna, tyś o miłości mówił mojej córce!.. mojej córce!.. dziecku szesnastoletniemu! Ależ to zbrodnia, mój panie! to więcej, niż zbrodnia, to podłość! Zdejm swój krzyż, panie Gérard, nie godzien jesteś nosić godła honoru!
— Jenerale... jenerale... — wyjąkał zrozpaczony oficer, załamując ręce.
— Pozwolże mi pan mówić! — zawołał hrabia rozkazująco, Człowiek zdolny zdradzić tak zaufanie starca, zdolny jest do wszystkiego!.. Nie wierzę już w twoją miłość!.. Chodziło ci o świetną partyę małżeńską i powiedziałeś sobie, że gdy rozkochasz w sobie moją córkę, zdołasz mnie tem zmusić do oddania ci jej ręki! Fałszywa to była rachuba! Zresztą, Berta ciebie nie kocha, rozumiesz!.. Jej się tylko zdaje, ale jest w błędzie... Alboż kto w szesnastym roku wie co to jest miłość?.. Mąż ją dopiero nauczy tego uczucia... Tak, mąż, bo za kilka dni panna de Franoy, moja córka zostanie żoną margrabiego de Flammaroche!.. A teraz nie zatrzymuję pana dłużej...
Złamany, unicestwiony Sebastyan znowuż zbladł jak trup. Grube łzy płynęły mu po twarzy. W najzimniejszem sercu mógł teraz dla siebie obudzić współczucie, i sam jenerał nawet uczułby się niewątpliwie wzruszonym, gdyby nie uniesienie, które go zaślepiło.
— Jenerale — odezwał się oficer, ledwie dosłyszalnym głosem — byłeś bez litości... Znieważyłeś mnie okrutnie...
— Tak pan sądzisz? — zapytał starzec, zakładając ręce na szerokiej piersi. — Zgoda! Mam siedmdziesiąt pięć lat, to prawda, ale serce zawsze odważne, a ręka zawsze pewna. Zapomnij pan, że mam siwe włosy, jak ja o tem zapominam... Jeżeli chcesz żądać odemnie satysfakcyi, służę panu.
— Pojedynkować się z panem!.. ja!.. — zawołał Sebastyan — nigdy!..
— Jak się panu podoba, ale wiedz pan o tem: Jeżeli się namyślisz i przyślesz do mnie sekundantów, przyjmę ich z ochotą... Teraz nie mamy już sobie nic do powiedzenia, kapitanie Sebastyanie Gérardzie... i po raz wtóry powtarzam, że nie zatrzymuję pana dłużej...
Sebastyan skłonił się starcowi, ale ten wcale mu się nie odkłonił. Chwiejnym krokiem wyszedł z altany, wsiadł na konia i opuścił tę siedzibę, do której już nie wolno mu było wrócić, przynajmniej jawnie.


XVIII.

Podprefekt w Baume-les-Daumes, wicehrabia de Saulex, był paryżaninem z obyczajów i gustu.
Zużytkował też, o ile mógł najlepiej swój pałacyk, dla wydania w nim balu.
W salonach, niezbyt obszernych, ale przystrojonych elegancko i oświetlonych ażurowo, okna otwarte były na ogród, a ogród ten, dzięki ciepłemu powietrzu nocy sierpniowych zamienił się tego wieczoru w prawdziwy salon.
Różnokolorowe girlandy latarek weneckich, pozawieszane na drzewach, tworzyły fantastyczne, malownicze zygzaki świetlane. To znów lampiony poukrywane w gęstwinie drzew, świeciły się jak ogromne robaczki świętojańskie.
W Baume-les-Daumes opowiadano sobie, że nawet z Paryża przywieziono pocztą w dużem pudle wspaniały fajerwerk, który ma być puszczony podczas balu niespodziewanie na trawniku, naprzeciw pałacu.
Z Besançon sprowadzono cukiernika, mistrza w robieniu lodów, sorbetów chłodzących i ponczu rzymskiego. Przyjęcie gości miało być wspaniałe.
Jedna tylko rzecz niepokoiła. Niebo zaciemniało się zupełnie i zanosiło się na niepogodę. Gęste chmury zasłaniały księżyc. Burza mogła znienacka zerwać się i cały bal w ogrodzie zrobiłby fiasco,
O godzinie wpół do dziewiątej zaczęto się już zjeżdżać z okolicy.
Powozy i karety przeróżnego kształtu, jeden po drugim, zatrzymywały się przed pałacem i wysiadali z nich goście. Były to osobistości jaknajrozmajtsze, merowie wiejscy wraz ze swemi połowicami i córkami, kilku z bogatej szlachty okolicznej, reprezentującej arystokracyę, wreszcie przedstawiciele sądownictwa i władz administracyjnych, sędziowie, sekretarze, naczelnicy wydziałów podprefektury, poborcy i t. d.
Kobiet było znacznie więcej niż mężczyzn, a między niemi dużo bardzo ładnych.
Doborowa orkiestra, jakiej nigdy dotąd w Baume-les-Daumes nie słyszano, zaczęła grać do tańca, Na ulicy gęsty tłum ludu chciwie nadsłuchiwał się muzyce.
Była godzina dziewiąta wieczorem i bal wrzał już w pełni wesołością i ruchem, kiedy przyjechała baronowa de Vergy z panną de Franoy.
Wejście ich do salonu sprawiło żywe wrażenie i dokoła Berty, idącej pod rękę z przyjaciołką, rozszedł się szmer uwielbienia.
Baronowa, jak zwykle ubrana czarno i zresztą nie nazbyt ładna, zwracała na siebie uwagę tylko dystynkcyą i ujmującym wdziękiem.
Berta przeciwnie, była zachwycająco piękną tak, że oczu od niej niepodobna było oderwać.
Wiemy już, że panna de Franoy miała na sobie suknię białą muślinową, przybraną bukiecikami fijołków i liśćmi bluszczu. W splotach jasnych włosów przewijała się również girlandka bluszczowa.
Bladą była. Delikatna obwódka błękitna okrążała jej delikatne powieki. Spuszczone długie rzęsy zasłaniały na wpół gorączkowy blask źrenic.
Pierwsze jej spojrzenie pobiegło po salonie szukając Sebastyana, ale go nie znalazło. Kapitan jeszcze nie przyjechał.
Ramię podał Bercie podprefekt. Błagał, ażeby go zaszczyciła pierwszym z kolei kontredansem. Biedne dziecko trawione niepokojem, wcale nie miało ochoty do tańca, lecz niepodobna było odmówić: Gdyby bowiem odmówiła wicehrabiemu de Saulex, jakżeby mogła tańczyć później z Sebastyanem?
Zgodziła się zatem i dokładała bohaterskich wysiłków, ażeby zdobywać się na odpowiedzi podczas rozmowy w kontredansie, tak zwykle błahej, skoro tylko tańczący są dla siebie całkiem obojętni.
Właśnie rozpoczęto trzecią figurę i taniec odbywał się według wszelkich wymaganych form, kiedy Berta zadrżała całem ciałem i puściła rękę wicehrabiego de Saulex,
Spostrzegła Sebastyana stojącego przy drzwiach najbliższych od przedpokoju, a blada twarz młodzieńca, spojrzenie posępne, czoło zmarszczone, wskazywały w sposób okrutnie wymowny, że dobrych wiadomości nie przynosi.
Odtąd panna de Franoy stała się tak zamyśloną, że albo nie odpowiadała wcale tancerzowi, albo odpowiedzi jej dowodziły, że wcale nie słyszała, co on do niej mówił.
Podprefekt odrazu spostrzegł tę zmianę raptowną, zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego, ale jako człowiek światowy, ani jednem zręcznem słówkiem nie starał się odgadnąć tajemnicy młodego dziewczęcia.
Nareszcie skończył się kontredans. Wicehrabia odprowadził Bertę do baronowej, która z góry oświadczyła, że tańczyć wcale nie będzie.
Sebastyan zbliżył się, ażeby przywitać się z młodą wdową i z Bertą.
Nie dając mu czasu nawet się odezwać, panna de Franoy rzekła żywo:
— Przychodzi pan przypomnieć się o obiecanego, przezemnie kontredansa. Nie zapomniałam o przyrzeczeniu... będziemy tańczyli zaraz pierwszego...
Kapitan skłonił się. W tejże chwili orkiestra rozpoczęła przegrywkę. Berta wstała, oparła się ręką na ramieniu Sebastyana i przeciskając się z nim wśród tłumu, zajęła miejsce między innemi parami, szykującemi się do tańca.
Wtenczas odegrał się jeden z tych dramatów salonów, mniej rzadkich niżby się zdawało, a nieraz w istocie straszniejszych od ponurych melodramatów; teatralnych.
Kiedy z instrumentów orkiestry wybiegały skoczne dźwięki, a twarze tańczących promieniały radością, Sebastyan i Berta, ilekroć figury tańca zbliżały ich do siebie, zamieniali te krótkie, urywane słowa:
Zaczęła Berta:
— Tak blady pan jesteś, to zapewne nie z radości — rzekła — boję się...
— I ma pani najzupełniejszą słuszność... wszystko stracone...
— Mówił pan?..
— Tak...
— I cóż ojciec?
— Odtrącił moją prośbę... Odtrącił z gniewem i pogardą... Wypędził mnie!..
— Wypędził!.. Pana?..
— Jak lokaja schwytanego na kradzieży.
— I ojciec wie, że pana kocham?..
— Powiada, że pani mnie nie kochasz... i dodał, że wkrótce mąż nauczy panią, co to jest kochać...
— Mąż?
— Tak, margrabia de Flammaroche.. O! nie myliłem się!.. Małżeństwo jest już ułożone... Za kilka dni pani będziesz jego żoną...
— Nigdy!
— Z początku tak się zdaje, a potem wychodzi się za mąż... Będziesz się pani opierała, ale w końcu ustąpisz...
— Nie, nigdy, nigdy, powiadam panu! Wiesz pan, że pana kocham, a tym człowiekiem brzydzę się!
— Małżeństwo nie jest miłością! w sercu ma się nienawiść a na ustach przyzwolenie! Na szczęście jeszcze ja jestem!
— Sebastyanie, co chcesz uczynić?..
— Z ojcem twoim nic... Wypędził mnie, podeptał!.. Mniejsza!.. Tyś przecie jego córką, więc dla mnie on święty!. Ale ten margrabia!.. Dlaczego niema go tutaj?.. Wyzwę go jeszcze dzisiejszej nocy, a jutro zabiję...
— Albo on cię zabije...
— Ha! niech i tak!.. niech mnie zabije... Przynajmniej cierpieć nie będę.
— Ale ja nie chcę, ażeby cię zabijał!.. Sebastyanie, zabraniam ci się pojedynkować...
— Sądzisz, że ci będę posłuszny?..
— Tak, usłuchasz mnie... tak, spodziewam się... tak, jestem tego pewną... Posłuchaj... Ledwie żyję... zaraz wyjadę z balu, ale ty odjedź jeszcze wcześniej... Za godzinę będę z powrotem w Cusance... Za półtorej godziny zastaniesz mnie w altanie... będę na ciebie czekała... Muszę z tobą długo, długo pomówić... muszę dowiedzieć się do najdrobniejszego szczegółu, co zaszło między ojcem a tobą. Dowiodę ci, że nie potrzebujesz się wcale a wcale, obawiać o rywala, że oddałam ci serce na zawsze i nigdy go nie odbiorę... Wierzaj mi, mój drogi, pozostanę ci wierną... Czas będzie naszym sprzymierzeńcem!.. Podejmuję się wpłynąć na ojca... Naszą jest przyszłość... jesteśmy młodzi i możemy czekać... Cóż, przyjdziesz, Sebastyanie?
— Pytasz mnie, czy będę?. — Ale na takie spotkanie wydarłbym się z grobu!..
— I będziesz mi we wszystkiem posłuszny?..
— Czyż mogę mieć inną wolę po nad twoją?..
— To dobrze... cieszę się... bo widzę, że mnie na prawdę kochasz...
— Czyż mogłaś o tem wątpić!
— Nie... ale teraz jestem jeszcze pewniejszą... Kontredans kończy się... Odprowadź mnie do Blanki... Wyjdź z balu niepostrzeżenie... To będzie bardzo łatwo, ponieważ mnóstwo osób... Poszukaj powozu mej kuzynki i powiedz woźnicy, ażeby podjechał bliżej bramy... Odjedziemy za pięć minut... Ty wsiądź na konia, ale jedź wolno, ażebyś dopiero po nas przyjechał do Cusance... Dobrze?
— Dobrze.
— Więc, pomimo wszystko, odwagi, mój drogi, odwagi!.. Widzisz, daję ci przykład!
Berta mówiła prawdę. Słabe dziewczę pochwyciło pierwszą rolę i wobec upadłego na duchu Sebastyana, ono okazywało się silnem.
Baronowa de Vergy, uderzona i przerażona znużeniem i jakby bólem, malującym się na twarzy kuzynki, spytała ją:
— Mój Boże, co ci jest?.. Co się stało? Cierpisz?
— Nic się nie stało — odpowiedziała Berta głosem drżącym — ale rzeczywiście czuję się bardzo nie dobrze... W końcu doznałam nagle jakiegoś dziwnego osłabienia... Może to tylko silna migrena, ale ponieważ muzyka i gorąco coraz bardziej ją wzmagają, możebyśmy pojechały...
— Dobrze, jedźmy... jedźmy czem prędzej. Chciałabym, ażebyś się jaknajprędzej położyła... Ale powóz... jakże go znaleźć...
— Pan Sebastyan, przed którym nie mogłam ukryć, że czuję się niedobrze, podjął się odszukać stangreta i każe mu zajechać przed bramę... Świeże powietrze zaraz mi niezawodnie ulży.
W kilka minut później, młoda wdowa wraz z młodem dziewczęciem opuściła podprefekturę ku wielkiej rozpaczy wicehrabiego de Saulex, który wobec widocznego cierpienia panny de Franoy nie śmiał ich dłużej zatrzymywać, ale z największym szacunkiem odprowadził je do powozu, który, dzięki Sebastyanowi, czekał rzeczywiście przed bramą.
Konie ruszyły z miejsca wyciągniętym kłusem i powóz znikł na zakręcie ulicy.
W tejże chwili ozwały się hałaśliwie dzwoneczki i trzaskanie z bicza, na przeciwległym końcu tejże samej ulicy zamigotały duże latarki i powozik margrabiego de Flammaroche, zaprzężony pocztowymi końmi, jak piorun, wpadł przed bramę.
Goulian, wierny zwyczajom paryzkim i przekonany nie bez słuszności, że postawa jego, twarz, wykwintna elegancya, sprawią ogromne wrażenie, uznał za stosowne, tak, jak ładne kobiety, przybyć na bal już po wszystkich, ostatni, dla zwiększenia efektu.
Lokaj zeskoczył z kozła, ażeby mu otworzyć drzwiczki. Wysiadł z szapoklakiem pod pachą, monoklem w oku, ubrany i uczesany wytwornie, wspaniały bez najmniejszego zarzutu.
Słowem trudno o piękniejszego margrabiego.


XIX.

Sebastyan z zupełnie dobrą wiarą, przyrzekł pannie de Franoy, że spełni jej rozkazy, a między innemi przedewszystkiem wstrzyma się od wszelkiej zaczepki z margrabią de Flammaroche.
Zakochani są zwykle najsłabsi, kiedy ukochana kobieta co rozkaże, uległość wydaje im się nietylko nieodzowną ale i łatwą...
Sebastyan, wychodząc z podprefektury, miał posłać we wskazane miejsce powóz baronowej a potem iść po konia, którego zostawił w „Hotelu Podróżnych“ pojechać do Cusance, zakraść się do ogrodu i użyć cierpkiej rozkoszy z opowiedzenia Bercie najdrobniejszych szczegółów tej sceny, podczas której jenerał obszedł się z nim tak okrutnie i tak niesprawiedliwie.
Młody kapitan bez żadnych trudności odnalazł woźnicę pani de Vergy, kazał mu zajechać, a sam cofnął się w cień bramy, ażeby widzieć, jak obie kuzynki wsiadać będą do powozu.
Kiedy ekwipaż znikł, Sebastyan opuścił swą spostrzegalnię i skierował się w stronę hotelu. Zaledwie jednak uszedł kilka kroków, gdy ujrzał pędem nadjeżdżający powóz. Zatrzymał się i poznał faeton margrabiego, a potem i samego właściciela, rozpartego niedbale na miękkich poduszkach.
Na widok tego jedynego na świecie człowieka, który go przejmował nienawiścią jaknajgwałtowniejszą, na widok rywala, którego p. de Franoy chciał Bercie narzucić na męża, Sebastyanowi krew uderzyła do głowy, zapomniał o swych postanowieniach, o wszystkich obietnicach, zawrócił się i wszedł znów na dziedziniec podprefektury.
Goulian właśnie w tej chwili znikał w przedsionku.
Sebastyan zawahał się na chwilę. Na myśl przyszło mu blizkie spotkanie. Czyż miał dać na siebie czekać dziewczęciu?.. Ale przypomniał sobie zarazem, że Berta zaleciła mu przyjechać do Cusance dopiero za pół godziny. Koń jego bardziej był rączy, niż powozowe, łatwo więc mógł powetować stratę czasu; zresztą to, co zamierzał uczynić, zabrać mu mogło tylko kilka minut.
Prędko wbiegł więc na stopnie ganku i wszedł do salonów, gdzie bal coraz więcej się ożywiał.
Poszukał oczyma margrabiego, nie widząc go, przecisnął się przez tłum tańczących i zbliżył się do jednego z okien, otwartych na rzęsiście oświetlony ogród.
Instynkt go nie omylił. P. de Flammaroche pod rękę z wicehrabią de Saulex, szedł zwolna aleją nieopodal i słuchał uważnie, co mu towarzysz mówił, a na twarzy jego znać było zdziwienie, niepokój i niezadowolenie.
Prawdopodobnie podprefekt opowiadał mu o nagłem zasłabnięciu i raptownym odjeździe panny de Franoy.
Sebastyan nieruchomy utkwił w Goulianie spojrzenie, błyszczące nienawiścią i rzekł do siebie z cicha:
— Kiedy będzie sam, podejdę doń i wyzwę go... A powód?.. Mniejsza o powód!.. byleby tylko imię Berty nie było wymówione.,.
Upragniona chwila nie dała na siebie długo czekać. Właśnie dwie damy nadeszły z sąsiedniej alei, a podprefekt niezmiernie baczny na swe obowiązki gospodarza, pośpieszył im podać ramię.
Zaledwie się oddalił, gdy Goulian zamyślony, uszedłszy kilka kroków, znalazł się naprzeciwko Sebastyana.
Goulian podniósł oczy i poznał kapitana.
— A! — rzekł mimowoli.
— Panie — odezwał się młody oficer — wszak pan jesteś margrabią de Flammaroche, nieprawdaż?
Z dziwacznego pytania tego, a zwłaszcza z tonu, jakim było wymówione, Groulian poznał, że ma zajść coś poważnego i dlatego odpowiedział wyniośle:
— Powinieneś pan wiedzieć kto jestem, bo miałeś pan zaszczyt być mi przedstawionym...
— Panie! — mówił dalej Sebastyan — o ile wiem, nie byłeś nigdy ani żołnierzem, ani oficerem...
— Rzeczywiście — odparł Goulian — nie wlokłem nigdy za sobą żadnego pałasza ani nic innego i w ogóle nie lubię włóczykijów...
Sebastyan, jakby niesłyszał tej odpowiedzi, ciągnął dalej:
— Nie jesteś pan ani literatem, ani malarzem, ani rzeźbiarzem, ani czemś poważnem lub użytecznem... Zapewne wydam się panu za ciekawym, ale radbym wiedzieć, jakim sposobem, nie będąc ani żołnierzem ani sławnym, doszedłeś pan do tego?
I Sebastyan dotknął palcem wstążeczki czerwonej, którą jakiś pobłażliwy minister przyozdobił margrabiego za czasów jego krótkiego pobytu w zawodzie dyplomatycznym.
Goulian pobladł z gniewu, umiał jednak przynajmniej na pozór zachować zimną krew.
— A gdybym uznał pana nie tylko za ciekawego — ale i za impertynenta — zapytał — cóżbyś pan w takim razie uczynił?
— Najprostszą rzecz w świecie... zdarłbym panu tę wstążkę i zabroniłbym ją panu nosić w mojej obecności...
I Sebastyan zamierzył giestem spełnić tę pogróżkę.
Margrabia cofnął się na krok i założył ręce na piersiach.
— E! — odparł — co tu zbytecznych słów!.. Dość byłoby powiedzieć że szukasz pan ze mną pojedynku. Zrozumiałbym z jednego półsłówka... Szlachcic byłby się tego domyślił, ale pan nie jesteś szlachcicem... Jestem na usługi pańskie... zabiję pana, kiedy zechcesz... Po co nam skandale... Przed chwilą mówiłeś pan zagłośno... tak się nie robi... Już się nam przypatrują, a to wcale nie jest przyjemne... Będziemy się bili jutro zrana... Mnie jako wyzwanemu przysługuje prawo wyboru broni, wybieram szpady... Pojedynek odbędzie się w wąwozie po za parkiem zakładu kąpielowego w Guillon... Prześliczne miejsce... O ósmej z rana będę tam z sekundantami.. Uprzedź pan swych, że wszelkie kroki dla pogodzenia są zbyteczne i postaraj się pan o broń... Wszystko mi jedno czy pan będziesz znał szpady... Naturalnie, pojedynek skończy się dopiero śmiercią jednego z nas... Na to się zgadzamy... Teraz już nie mamy sobie do powiedzenia nic więcej... Do widzenia..
I margrabia, jak baletnik, wykręcając się na pięcie, odwrócił się tyłem do Sebastyana.
Kapitan, dzieckiem będąc tej okolicy kraju, znał bardzo dużo osób z obecnych na balu. Poprosił dwóch dymisyonowanych oficerów, ażeby byli mu sekundantami i umówił się z nimi na godzinę wpół do ósmej zrana nazajutrz.
Jeden z nich obiecał przynieść z sobą szpady.
Załatwiwszy się z temi formalnościami, młodzieniec opuścił bal, tym razem już niepowrotnie, udał się do Hotelu Podróżnych, dosiadł konia i puścił się galopem jaknajszybszym, drogą do Cusance,
Tymczasem p. de Flammaroche zdołał odszukać swego przyjaciela podprefekta i rzekł doń:
— Mój drogi wicehrabio, czy masz w swym pałacu, choć jaki mały kącik nie zajęty przez gości?..
— O! jest mój gabinet kancelaryjny.
— To choć tam ze mną na trzy minuty... Błagam cię o chwilkę rozmowy...
— Po co?
— Chce cię prosić o wielką przysługę...
— Dobrze, ale chodźmy zaraz, bo muszę czemprędzej puścić fajerwerk,.. coraz bardziej się zanosi na burzę.. Zobaczysz co za pyszny fajerwerk... Baume-les-Daumes będzie chyba zadowolone z podprefekta...
Kiedy weszli do gabinetu, Goulian wprost przystąpił do rzeczy.
— Historya tego rodzaju... — rzekł. — Mam na karku głupią awanturę... Pojedynkuję się jutro zrana...
— Mój Boże! — wykrzyknął wicehrabia — co ty mówisz? Naprawdę?
— Żartów z tem wcale niema.
— Z kimże się bijesz?
— Z jakimś kapitanem Sebastyanem Gérard...
— O! to brzydka historya!
— Dlaczego?
— Bo z Sebastyana dzielny chłopiec, znam go od dawna i lubię, a ponieważ i ciebie także, w rozpaczy jestem, że dwaj moi dobrzy przyjaciele będą się chcieli pozarzynać, albo postrzelać!
— Ha! inaczej być nie może...
— Cóż sprowadziło pojedynek?..
— Kapitan Gérard i ja, nie możemy się znosić...
— I na tem koniec?..
— Zdaje mi się, że to aż nazbyt wystarcza.
— Naturalnie, ale jeżeli chodzi tylko o osobistą antypatyę, można to będzie jeszcze załagodzić...
— Nie można.
— Gdzieżeś poznał kapitana Gérarda?
— U jenerała hrabiego de Franoy.
Podprefekt zamyślił się na chwilę. Przypomniał sobie, że panna de Franoy właśnie po przetańczeniu kontredansa z Sebastyanem nagle zasłabła tak, że odjechała z balu na pięć minut przed przybyciem margrabiego. Zrozumiał, że Goulian ukrywa przed nim prawdziwą przyczynę pojedynku, a ponieważ przedewszystkiem umiał być człowiekiem światowym, powstrzymał się od wszelkiego niedelikatnego zapytania.
— Teraz zwracam się do ciebie z prośbą o przysługę... Nie znam tutaj żywej duszy, a potrzeba mi dwóch sekundantów.
— I liczysz na mnie, że ci ich dostarczę?..
— Naturalnie.
— Wszędzie gdzieindziej powiedziałbym, że sam będę jednym z nich. Ale tutaj obowiązki moje urzędowe nie pozwalają mi... pojmujesz, mój drogi?
— Pojmuję.
— Powinienem nawet, jak na dobrą sprawę, nie dopuścić do tego pojedynku i posłać do was trochę żandarmów. Ale po cóż? Byłaby to tylko mała zwłoka. Pojechalibyście bić się w innem miejscu, nieprawdaż?
— Ależ niezawodnie.
— Przedstawię więc ci dwóch z moich gości. Im słówka nie pisnę o co rzecz idzie, bo o tem obowiązany jestem nic a nic nie wiedzieć... Ty sam im wytłumaczysz, o co chcesz ich prosić i nie wątpię, że zgodzą się z całą uprzejmością.
— Tacy przyjaciele jak ty, żeby się na kamieniu rodzili... — odpowiedział margrabia. — Dziękuje ci wicehrabio.
Zostawmy Gouliana de Flammaroche, porozumiewającego się z przyszłymi sekundantami swymi, a udajmy się za Sebastyanem, pędzącym drogą z Baumes-les-Daumes do Cusance.
Jak słusznie zauważył podprefekt, burza już wisiała nad ziemią.
Powietrze było ciężkie i przesycone elektrycznością. Wiatru ani trochę, liście na drzewach nie ruszały się wcale, jakby skamieniały. Cisza zupełna, cisza przed nawałnicą. Księżyc wyzierający zaledwie z poza ciemnych chmur, wyglądał jak fantastyczna łódź srebrna pośród czarnych raf.
Sebastyan galopując, jak jeździec z ballad staroświeckich, pośród tumanów kurzawy, wzbijającej się z pod kopyt końskich, przypomniał sobie mimowolnie tę noc afrykańską, kiedy rozegrał się dramat w domku beduińskim.
— Szczęśliwe to były czasy! — pomyślał — co dzień spokojnie, bez trosk, stawiałem czoło śmierci, śmierci godnej żołnierza... Serce wolne i wesołe otwarte było dla wszelkich nadziei... Nie znałem tych mąk bez nazwy, które mnie pożerają teraz... A jednak i te cierpienia nawet — dodał — drogie mi są, bo cierpię za Bertę... Lepiej za nią umrzeć, niżeli jej nie kochać... Gdybym ją miał utracić, wolałbym wcale nigdy jej nie poznać...
Sebastyan dostał się do Cusance, nie spotkawszy ani jednej żywej istoty.
Księżyc znikł. na niebie zupełnie. Okolicę spowijały jaknajgłębsze ciemności.
Zamiast zapuścić się w ulicę wioski, młodzieniec skręcił na wiadome łąki, ciągnące się nad brzegiem Cusancin... Zsiadł z konia, przywiązał go do wierzby, odnalazł ścieżkę wzdłuż parkanu ogrodu, otworzył furtkę kluczem, którym się już drugi raz posługiwał i podążył po omacku ku altanie.
Panna de Franoy czekała nań od kilku minut.
Z trudnością zdołała się uwolnić od wszystkich. Pani de Vergy niespokojna, chciała spędzić przy niej resztę nocy. Berta musiała ją dopiero uspakajać, zapewniając z uśmiechem, że już osłabienie chwilowe przeminęło zupełnie i że czuje tylko niejakie znużenie i wielką potrzebę snu. Wobec tak stanowczych zapewnień baronowa oddaliła się, dopomógłszy kuzynce rozebrać się z sukni balowej.
Pozostawszy sama, Berta naprędce włożyła szlafroczek, zamknęła pokój od środka na zasuwkę, ażeby nie dostrzeżono jej nieobecności na wypadek, gdyby pani de Vergy zechciała się wrócić. Potem w małym pokoiku garderobianym schowała lampę i zeszła bocznemi schodami do ogrodu.
Powiedzieliśmy już, że na miejsce spotkania przybyła pierwsza, ale niedługo czekała i niebawem słaby odgłos umyślnie głuszonych kroków dał jej poznać, że Sebastyan nadchodzi.
W tejże chwili właśnie, kiedy się ta para młoda schodziła z sobą, zanim jeszcze zdążyli zamienić z sobą choćby jedno słowo, burza gotująca się od tylu godzin, wybuchła. Oślepiająca błyskawica oświetliła horyzont niebios. Uderzył piorun i jak gdyby rozdarły się od niego nagromadzone chmury, deszcz ulewny począł lać strumieniami.
Przestraszona błyskawicą i hukiem piorunu, Berta krzyknęła z lekka; ale natychmiast odzyskała przytomność umysłu i, chwytając za rękę młodego oficera, rzekła doń:
— Chodź... chodź że prędko!..
I pociągnęła go za sobą.


XX.

Berta prowadziła Sebastyana do tego domku wiejskiego w ogrodzie, dokąd czytelnicy już nam towarzyszyli, a który mieścił fortepian, stalugi, zeszyty rysunkowe i w ogóle całe urządzenie artystyczne.
Kiedy tu weszli oboje, mieli już schronienie przed burzą, ale znaleźli się w zupełnej ciemności.
Zapalić świecy było niepodobna. Gdyby jenerał obudzony burzą, wyjrzał oknem, zauważyłby niezawodnie światełko, błyszczące z pawiloniku i powziąłby zaraz podejrzenie,
Chwilami błyskawice rozświetlały ten mały pokoik, potem ich przelotna światłość gasła i tem większe zapadały ciemności.
— Sebastyanie — szepnęło dziewczę, gdy drzwi zamknęli po za sobą — chociaż najprzykrzejszem miałoby być opowiedzenie rozmowy twej z moim ojcem, miej odwagę powtórzyć... Powiedz mi wszystko... Chcę wszystko wiedzieć...
Berta, złamana znużeniem i wzruszeniami tego wieczoru i tej nocy, osunęła się na kanapkę, stojącą pod ścianą.
Kapitan, nie śmiejąc obok niej usiąść, stał przed nią.
Spełnił prośbę dziewczęcia i opowiedział aż do najdrobniejszych szczegółów smutną scenę, przy której byliśmy obecni,
W miarę, jak posuwało się jego opowiadanie, w miarę, jak powtarzał słowa jenerała, jego wyrazy pogardliwe, obelgi, słyszał szlochanie biednego dziecka, zrazu powstrzymywane, potem już wydobywające się w całej pełni, jak wody bystrego potoku gdy przerwą tamę.
Kiedy skończył mówić, Berta powstała i nie wyrzekłszy ani słowa, zbliżyła się do Sebastyana rzuciła mu ręce na szyję, i twarz, zroszoną łzami, oparła na jego ramieniu.
W tym ruchu nie zniknęła bynajmniej skromność. To dziewczę, obejmujące tak młodzieńca, którego kochała, nie udzielało mu teraz żadnej pieszczoty W cierpieniu swem i silna niewinnością swoją, opierała się na nim z zaufaniem siostry do brata.
— Moja Berto ukochana — szepnął Sebastyan po chwili — widzisz, że jesteśmy zgubieni.
Panna de Franoy podniosła głowę na wpół.
— Zgubieni — powtórzyła — nie, tego nie widzę, zdala będziemy od siebie, to prawda, ale nikt nie ma możności rozłączyć serc naszych i pozostaje przyszłość...
— Jakąż więc masz nadzieję?..
— Sebastyanie! ojciec był dla ciebie bardzo surowy, bardzo okrutny... Dotknął twojej uczciwości, za zbrodnię poczytał miłość, jaką czuję dla ciebie, jakby ta miłość nie obudziła się w mem sercu sama przez się, ani bez twojej ani bez mojej winy... Gniew go zaślepił i uczynił niesprawiedliwym, ale gniew ten nie będzie przecie trwał zawsze... On taki dobry, wiesz o tem najlepiej, kocha mnie nieskończenie... da się wzruszyć memi łzawemi prośbami, cierpliwością... Całe tygodnie, całe miesiące może obstawać będzie przy swojem, aż pewnego dnia, zrozumiawszy, iż chodzi tu o szczęście moje na całe życie, wreszcie ustąpi...
Sebastyan zlekka wstrząsnął głową. Przy blasku błyskawicy Berta spostrzegła ten ruch.
— Nie wierzysz? — spytała zbolałym głosem.
— Jakże mogę wierzyć? — odpowiedział oficer. — Czyś zapomniała o małżeństwie, jakie ojciec chce ci narzucić?..
— To małżeństwo... — żywo odparło dziewczę — ja odrzucam ze wstrętem... nie nastąpi ono nigdy...
— Hrabia de Franoy widzi dla ciebie szczęście w tytule margrabiny... — podchwycił Sebastyan — i bynajmniej nie z tyranii, ale z przywiązania uczyni cię margrabiną de Flammaroche!..
— Nigdy!..
— Dziś, moja droga, tak myślisz, wiem o tem dobrze... szczerą jesteś, ale kiedy ja odjadę, kiedy zostaniesz sama z ojcem i z baronową, a oni oboje protegują mojego rywala i oboje połączą się przeciw mnie, kiedy ci przyjdzie walczyć każdej godziny, każdej chwili, z radami i prośbami ich obojga... kiedy hrabia zaklinać cię będzie na swe siwe włosy, ażebyś mu dała ten najwyższy dowód miłości dziecięcej i czci... kiedy ci powtarzać będą, co mnie już powiedziano, że cię nie kocham, że ty w błędzie jesteś, myśląc, że mnie kochasz... Wtedy potrochu zwątpisz o mnie, wreszcie zwątpisz i o sobie samej... Złamana, wyczerpana, powiesz sobie że już za długo cierpieć dla przyszłości niepewnej, której widoki przestaną istnieć i pewnego dnia nie ojciec twój, ale ty sama ustąpisz...
— Mój Boże!.. mój Boże!.. — zawołała zrozpaczona Berta — już i mnie nie ufasz.
— Ufam twojemu sercu, moja najdroższa, ale ufać nie mogę twoim siłom i czuję się zgubionym, zgubionym zupełnie.
Panna de Franoy nie mogła już zapanować nad rozpaczą. Osunęła się na kanapę, pociągając za sobą Sebastyana i szepcząc:
— Więc jakich słów potrzeba, ażeby cię przekonać?.. Na co ci przysiądz, że będę wierną? że cokolwiekbądź się stanie, pozostanę dla ciebie?
Młodzieniec nic nie odpowiedział.
— Nie mówisz nic!.. — podchwyciła Berta. — Więc nie chcesz mi wierzyć... To źle!.. to okrutnie!.. O! gdybyś wiedział, jak ja cierpię...
I prawie mdlejąca, opuściła znów głowę na ramię Sebastyana, łzy jej popłynęły z oczu, a wśród płaczu szeptała ledwie dosłyszalnym głosem:
— A przecie ja cię kocham... kocham!..
Ciało drżące dziewczęcia opierało się o niego.
Oddychał wonią jej włosów, których rozpuszczone sploty muskały mu policzki i usta,
A biedne dziecko, pozostawione samo sobie szeptało:
— Kocham cię...
W pokoiku powietrze przesycała od burzy elektryczność.
Sebastyan jakby po mocnem winie czuł dziwny jakiś zawrót, upojenie.
Ta struna czysto ziemska, zmysłowa, odzywająca się niestety w każdej miłości, i w nim teraz zadrgała. Młodzieniec przestawał panować nad sobą... Zasłona jakaś zaciągnęła się nad jego sumieniem... Szatan nocy namiętnych owładnął całą jego istotą.
Otoczył ramieniem kibić panny de Franoy i głosem nerwowo drzącym rzekł:
— Berto, cierpisz, ponieważ wątpię, płaczesz, bo przyszłość mnie przestrasza... Jeżeli jednak zechcesz, nie będę wcale wątpił... jeżeli chcesz, nie będę dłużej się lękał...
Usta Sebastyana dotknęły się ust dziewczęcia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na zewnątrz szalała burza, piorun uderzył tak blizko, że się aż wstrząsnęły kruche ściany pawilonu.
Rzec możnaby, że iskra elektryczna gromu raziła dziewczę i odebrała mu resztkę sił. Głuchy jęk wydarł się z ust panny de Franoy i głowa jej opadła w tył.
Sebastyan tulił do siebie bezwładne ciało...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Kiedy Berta odzyskała przytomność, oficer klęcząc przed nią, okrywał pocałunkami jej zimne ręce i przemawiał tkliwie,

Dziewczę słuchało go, wcale nie rozumiejąc. Słuchało go zaledwie, pracując myślami dla odzyskania pamięci. Nie mogła się upewnić, czy to, co się działo, było na jawie czy we śnie.
Wysiliwszy pamięć nadaremnie, poczęła przysłuchiwać się słowom Sebastyana,
— Cóż znaczy rozłączenie teraz, Berto moja ukochana? — mówił młodzieniec. — Oddalę się, jeżeli nie uradowany, to przynajmniej spokojny... O! dobrześ powiedziała! przyszłość należy do nas... doczekamy się jeszcze dni szczęścia... Teraz, kiedy należysz do mnie, wszystkie już chmury znikły... Teraz nie boję się już ani woli ojca, ani rad przyjaciółki, ani zabiegów rywala!.. Moją jesteś i możesz być tylko moją... Przepaść jest teraz między tobą a światem... Berto, życie mi ocaliłaś, a ja to życie, które tobie winienem, poświęcę całe, ażeby cię uczynić kobietą najszczęśliwszą ze wszystkich,
Panna de Franoy, owładnięta dziwnym jakimś niepokojem, od którego ściskało się jej serce, zdołała się ledwie melancholicznie uśmiechnąć.
I głosem cichym, jakby osłabionym długą gorączką, wyszeptała:
— Więc szczęśliwy jesteś teraz, mój drogi?
— Większego szczęścia chyba niema na ziemi! — wykrzyknął Sebastyan z zapałem.
— Będziesz czekał cierpliwie, aż starania moje i wola Boża usuną przeszkody i ojca mego dadzą nam błogosławieństwo.
— Będę czekał spokojny i ufny.
— Zapewne nie będziesz miał sił pozostać w tych stronach, kiedy dom nasz jest przed tobą zamknięty... Kiedyż odjedziesz?..
— Za dwa dni.
— Chciałabym cię widzieć jeszcze przed odjazdem... będę czekała na cię jutro o pierwszej w nocy... tutaj.
— Już mnie opuszczasz?
— Cierpię tak, jakbym miała umrzeć... Ledwie zdołam dojść do swego pokoju.
— Ależ burza...
— Już się uspakaja... grzmotów prawie nie słychać... deszcz przestał bić w szyby... Do widzenia, mój drogi... do jutra...
— Do widzenia... twój na zawsze...
Berta nadstawiła czoło młodzieńcowi i przy tem pożegnaniu dziwnie jakoś sztywna, sama nie wiedząc dlaczego, krokiem powolnym i niepewnym skierowała się następnie do zamku.
Upojenie Sebastyana nie ustało bynajmniej, choć widział w jakim stanie jest Berta, choć wiedział, jaką jej krzywdę wyrządził.
— Przyszłość do mnie należy teraz!.. — mówił do siebie idąc ku furtce. — Jestem kochany, więc będę żył... Za kilka godzin, o ósmej zrana zabiję margrabiego de Flammaroche!..


XXI.

Sebastyan zaledwie rozstał się z panną de Franoy, a już spotykała go bardzo dotkliwa przykrość, już doznawał pierwszego zawodu.
Przyszedł na łąkę, nie zastał konia, uwiązanego u wierzby,
Rumak arabski, przestraszony widocznie ciągłymi piorunami, urwał się i uciekł. Musiał więc Sebastyan pieszo wracać do Hantmont, co było tem nieprzyjemniej, że burza po krótkiej przerwie znowu zaczęła się srożyć. Deszcz lał strumieniami, wicher dął gwałtownie. Oficer, jak wiadomo, za kilka godzin miał się pojedynkować, więc zmęczenie takie, przy spotkaniu ze szpadą w ręku, mogło mu wielce zaszkodzić.
Szedł, przeklinając nawałnicę i o świcie stanął we wsi.
We drzwiach zobaczył ojca na wpół ubranego. Starzec niespokojny, krzyknął na widok jego radośnie i pochwycił go w objęcia tak mocno, jakby chciał zdusić.
Koń, który przybiegł do domu bez jeźdzca, obudził mera przeciągłem rżeniem. Poczciwy handlarz drzewa, myśląc, że syn stał się ofiarą jakiegoś wypadku włosy sobie wyrywał, lamentował, rozpaczał. Nie miał kogo posłać ażeby szukać syna, gdyż cała służba była po za domem, zajęta odwożeniem drzewa do miasta, a sam, złamany niepokojem, niemiał siły iść.
Sebastyan wytłumaczył jak mógł ucieczkę Dżali i sam, czując się na schyłku sił, rzucił się zaraz na łóżko, ażeby chociaż godzinę przespać się przed pojedynkiem. Daremnie jednak zamknął oczy i usiłował zasnąć, tylko gorączka go zdjęła.
Pojedynek umówiony był jak wiemy, na ósmą zrana... O wpół do siódmej Sebastyan wstał, ubrał się i spróbował trochę posilić się, ale nie miał wcale apetytu. Musiał poprzestać tylko na kieliszku araku i natychmiast poszedł do stajni, chcąc sam osiodłać konia.
— Jakto? — zawołał ojciec Gérard, który zastał go przy tem — jakto, mój drogi, znowu jedziesz. Przecież dopiero co wróciłeś!..
— Tak, proszę ojca, ale muszę... Umówiłem się na godzinę ósmą...
— Masz być u jenerała?
— Nie, proszę ojca... u wód w Guillon...
— No, to jedź!.. Ale, doprawdy, po całych dniach niema cię w domu... Czy i dziś tak późno wrócisz?
— Nie... i owszem, przyjadę chyba niedługo...
— Cóż, czekać na ciebie ze śniadaniem?
— Prawdopodobnie zdążę... ale gdybym nie był na czas... to niech ojciec nie czeka.
Sebastyan, jak wiemy, bardzo kochał ojca. Ucałował go jeszcze serdeczniej, niż zwykle, wskoczył na siodło i odjechał galopem.
Po nawałnicy nocnej, jako ślady, pozostały tylko kałuże na drodze i lśniące kropelki na liściach krzaków. Wschodzące słońce świeciło wesoło na czystym lazurze niebios. Ptactwo świergotało. Cała na tura zda się odżyła po deszczu, od dawna upragnionym. Poranek był cudny.
Sebastyanowi gorączka paliła krew, znużony był niezmiernie. Nie miał jednak żadnych złych przeczuć, nie doznawał wcale niepokoju.
Ileż to razy stawał do pojedynku. Zawołanym fechtmistrzem nie był, ale znał się wybornie na szpadach, umiał się na nie bić doskonale. Pojedynek zresztą wydawał mu się tylko zabawką, gdy tylekroć patrzał w oczy śmierci wśród walki, wśród kul arabskich, dokoła niego padających.
Słyszeliśmy, jak młodzieniec, rozstając się z panną de Franoy, mówił do siebie:
— O ósmej zabiję margrabiego de Flammaroche...
Ale myśli jego podczas gorączkowej bezsenności uległy dziwnej zmianie. Teraz namyślił się, że niema się czego obawiać rywala, ponieważ Berta nie mogłaby się dać nakłonić do małżeństwa, odtąd niemożliwego. Teraz wcale już nie pałał nienawiścią ku Goulianowi i bynajmniej nie pragnął jego śmierci. Żałował nawet, że wyzwał tego szlachcica, chociaż nic w świecie nie mogłoby go zniewolić do cofnięcia wyzwania.
Postanowił jednak wstrzymać pojedynek przy pierwszej krwi przeciwnika.
Przy wjeździe do wsi Cusance młody oficer popędził konia. Dojechawszy do kościołka, obejrzał się na zamek. W oknach spuszczone rolety zdawały się wskazywać, że wszyscy jeszcze śpią.
To, co się stało w pawilonie, nie budziło w nim wyrzutów sumienia.
— Gwałtu występnego przecie się nie dopuściłem... Chciano mi ukraść moje dobro, więc kradzież uczyniłem tylko niemożliwą.
Takiem rozumowaniem uspakajał sumienie, zwykle bardzo wrażliwe.
Dziesięć minut przed ósmą przybył do zakładu kąpielowego w Guillon.
Sekundanci jego przyjechali wynajętym powozem, a jeden z nich, jak obiecał, miał ze sobą szpady.
Goulian przy oknie w swoim numerze hotelowym wypatrywał przeciwnika.
Skoro spostrzegł Sebastyana, natychmiast wyszedł ze swymi sekundantami i doktorem zakładowym.
Ten, a znamy go już, zgodził się nieść ratunek temu z młodzieńców, któremuby los nie poszczęścił.
Warunki pojedynku były z góry ułożone i ponieważ wszelkie usiłowania nie przyniosłyby żadnego skutku, przywitano się tylko w milczeniu ukłonem i podążano pod przewodnictwem margrabiego na miejsce, przez niego zaproponowane.
Goulian mówił prawdę na balu, nazywając tę miejscowość prześliczną.
Była to ustroń między bujnemi łąkami z wijącym się przez nie Cusancin’em, a skałami, po drugiej stronie doliny, z rosnącymi na nich stuletniemi orzechami.
Grunt był krzemienisty, więc zdawało się, jakby tu przynajmniej od dwóch tygodni nie spadła ani kropla deszczu.
— Widzicie, panowie — rzekł Goulian z lekkim uśmiechem — że przecież tu niema ani kurzu, ani błota, ani słońca... Sądzę, chociaż przy zdaniu swem nie obstaję, że długo szukać musielibyśmy lepszego miejsca...
Nikt się temu nie sprzeciwił. Margrabia zgodził się też na broń, przyniesioną przez jednego z sekundantów Sebastyana. Przeciwnicy zdjęli z siebie zwierzchnie ubranie i stanęli naprzeciw siebie w odległości szpady.
Byli prawie tego samego wieku, tego samego wzrostu, obaj bardzo przystojni, chociaż w zupełnie innym rodzaju.
Kształty Sebastyana regularne znamionowały zdrowie silniejsze i większy zasób energii.
Goulian smuklejszy, delikatniejszy, zdawał się przedstawiać typ siły nerwowej.
Obaj byli jednako spokojni, zimną krwią równali się sobie.
Przez jedną czy dwie sekundy stali nieruchomo, jakby żywe posągi i przypatrywali się sobie uważnie, potem obaj naraz postąpili krok naprzód i ruchem instynktownym skrzyżowali z sobą żelazo.
Już samo wzięcie się do broni, zdradzało wprawę, męztwo i zapowiadało długą, uporczywą, niepospolitą walkę dwóch dzielnych szermierzy.
Zaczął się pojedynek.
W ciągu minut kilku, margrabia de Flammaroche użył wszelkich sposobów wytrawnego szermierza, wysilał się na zręczność i zwinność niepospolitą, nie zdołał jednak Sebastyana ani razu nawet zadrasnąć.
Taktyka tego ostatniego była bardzo prosta.
Nie chcąc wcale zabić Gouliana, postanowił go zmęczyć i potem skorzystać ze sposobności, ażeby mu zadać lekką ranę.
Zgodnie z tem postanowieniem, zastawiał się szpadą, jakby murem żelaznym i z godną podziwu zręcznością odbijał wszelkie niebezpieczne pchnięcia.
Goulian zdumiony i zmieszany tym biernym oporem, po za którym spodziewał się jakiejś zasadzki; gorączkował, złościł, denerwował się coraz bardziej i zaciskał zęby, policzki mu pałały, grube krople potu wystąpiły na czoło a oddech stawał się syczący.
Ogarniało go zmęczenie.
Sebastyan zaś, nawet wzruszonym nie był i lekki uśmiech podnosił mu górną wargę.
Goulian spostrzegł ten uśmiech i wziął go za nowe naigrawanie.
Wściekłość wzmogła się w nim. Podwoił wysiłki. Szpada jego migotała jak błędny ognik, szukając przejścia do serca nieprzyjaciela.
Sebastyan, oślepiony migotaniem żelaza, przy setnym bodaj ciosie, zasłonił się zapóźno. Ostrze szpady Gouliana zagłębiło się nieco w jego ramieniu.
Rana nie była wcale poważną, ale krew pociekła i zbroczyła rękaw u koszuli.
Sekundanci natychmiast się wdali i walka została przerwana. Stwierdzono bardzo prędko, że rana była tylko zadraśnięciem i Sebastyan nalegać począł, ażeby zaraz przystąpić w dalszym ciągu.
Widok krwi własnej sprawił na oficerze zwykłe wrażenie, bardzo naturalne. Teraz on się czuł podnieconym. Zrozumiał, że mało brakło, ażeby szpada margrabiego. zamiast ramienia, przeszyła serce. On zaś nie chciał umrzeć i postanowił zakończyć walkę czemprędzej, przez uczynienie margrabiego nadał nieszkodliwym.
Dla dopięcia tego celu użył ciosu sekretnego, jakiego nauczył go w Afryce pewien fechtmistrz neapolitański i jakiego nieraz już próbował z najzupełniejszem powodzeniem. Udał więc zmyślone pchnięcie, zgiął kolana, podsunął się pod szpadę margrabiego i dotknął go w ramię.
Ale już broń Gouliana opadła i kochanek Berty, przy gwałtownym rozpędzie, sam wbił sobie szpadę przeciwnika w czaszkę, krzyknął, wyciągnął ręce i runął na ziemię.
Sekundanci rzucili się ku temu ciału, już nieżywemu prawie, wstrząsanemu konwulsyjnemi drganiami konania.
Margrabia de Flammaroche cofnął się mimowolnie, przejęty zgrozą.
Rana wyglądała ohydnie.
Sebastyan upadł na wznak. Szpada Gouliana utkwiła w czaszce przynajmniej na cal i chwiała się, jak broń, wbita ostrzem w ziemię.
Krew płynęła wśród włosów i ściekając na grunt krzemienisty, tworzyła czerwoną, prędko powiększającą się kałużę.
Lekarz kąpielowy przy pomocy sekundantów Sebastyana, podniósł trupa za ramiona i wyrwał żelazo z rany, jak można najoględniej, stosując się zupełnie do wskazówek nauki.
W tejże chwili snać ból niezmierny wstrząsnął umierającego, jakby przebiegła po nim iskra elektryczna, Sebastyan otworzył oczy, ale te rozszerzone źrenice zamgliły się zaraz i pozostały nieruchome.
Lekarz przyłożył rękę do jego serca, a twarz blizko do jego ust. Ani puls nie bił, ani nie było oddechu. Zamknął mu powieki i dając znak świadkom, że mogą złożyć ciało na ziemi, wyszeptał:
— Wszystko się skończyło!.. umarł.
— Umarł! — zawołał Goulian zgnębiony, doświadczając już uczucia, jakie następuje zaraz po zaspokojonej zemście, gniew gaśnie, nienawiść znika zjawia się żal.
— Umarł! — podchwycił ponuro i twarz zasłonił rękoma.
Stało się! stało niepowrotnie.
P. de Flammaroche, głęboko wzruszony, skłonił się przed trupem i oddalił się ze swymi sekundantami,
A sekundantów Sebastyana czekało jeszcze bardzo ciężkie, bardzo bolesne zadanie.
Trzeba było odnieść do Hantmont trupa, oddać starcowi, ojcu, nieżywego syna, który go przed dwiema godzinami opuścił tak pełen jeszcze życia.
Za staraniem doktora, przyniesiono tragi, położono tapczan a na niem zwłoki oficera zasłonięto białem prześcieradłem, jakby całunem. Na płótnie, w miejscu, gdzie się ono zetknęło z głową, wystąpiła złowroga plama czerwona.
Dwóch służących z zakładu kąpielowego dźwignęło nosze i orszak żałobny podążył ku wiosce Cusance, którędy droga prowadziła do Hantmont.


XXII.

Jenerał źle spał ostatniej nocy, chyba to nie ździwi czytelników.
Myśli jaknajprzykrzejsze, a nadomiar huku piorunów nie pozwalały mu zasnąć do samego rana.
Nie śpiąc, rozważał powoli w ciągu długich godzin, jak ma dalej postępować z Bertą.
Zrazu oburzony mocno na myśl, że córka jego jedyna, jego córka, hrabiego de Franoy! mogła się tak dalece zapomnieć, o tradycyi swego rodu nie pamiętać i oddać serce synowi chłopa, handlarza drzewem, potem zwolna się uspokoił, tłómacząc sobie, że Sebastyan musiał skłamać, twierdząc, że go Berta kocha.
— Co najwyżej — mówił do siebie — biedne dziecko przy niedoświadczeniu życiowem, mogło się niewłaściwie odezwać, a ten zarozumialec zaraz z tego powziął nadzieję! Co prawda, to moja już w tem wina. Człowiek mego stanowiska nie powinien pod żadnym względem spoufalać do siebie ludzi nizkiego pochodzenia! Baronowa i margrabia ostrzegali mnie przecie! A ja niechciałem im wierzyć. Stary szaleniec dałem się wywieść w pole temu kapitanowi! Co za nauczka! Nic mnie nie usprawiedliwia. Ale jakże nie ufać człowiekowi, który tak dobrze gra w szachy? Wprawdzie znaleźć na to można lekarstwo... P. Sebastyan Gérard już się tu nie pokaże... Tak go ostro zbeształem, że czemprędzej drapnie do Afryki, nie czekając na koniec urlopu... Berta, jak go nie będzie widywała, to i zapomni o nim... choćby nawet teraz myślała... Dziecko szesnastoletnie wbija sobie w głowę, że zakochane, ale miłość taka to domek z kartek, zniknie za lada podmuchem... Córka moja będzie margrabiną de Flammaroche... Męża swego ubóstwiać będzie po sześciu miesiącach pożycia, zostanie szczęśliwą matką rodziny i do końca życia błogosławić będzie przezorność swego starego ojca.
W tych mniej więcej słowach, dawał się zawrzeć długi monolog hrabiego de Franoy.
Skoro Sebastyan Gérard wypędzony był z zamku, nie było po co wysyłać Berty na kilka dni do baronowej w Saint-Juan. Jenerał postanowił unikać z nią wszelkiej rozmowy w tym przedmiocie, nie obrzucać jej żadnemi wyrzutami i nawet nie pokazywać po sobie, że wie o tem, czego się dowiedział z wyznań kapitana huzarów.
Około godziny dziesiątej zrana, na krótko przed śniadaniem, Berta blada i cierpiąca, znajdowała się w ogrodzie z panią de Vergy, niedaleko od ganku. Czyniła jakie mogła wysiłki, ażeby ukryć cierpienie, a zwłaszcza przejmujący ją smutek.
Właśnie przyglądały się we dwie rozłożystej lipie, rozdartej na dwie części przez piorun, nieopodal od altany.
Drzewo padając, zerwało część dachu altany, w której Berta i Sebastyan poznali się po raz pierwszy.
— Co za wróżba! — rzekła smutno do siebie Berta.
Naraz dał się słyszeć zdala jakiś zgiełk. Dolatywał on z jedynej we wsi ulicy i coraz bardziej się wzmagał. Przez kraty sztachet można było widzieć, jak wieśniacy i wieśniaczki z gromadą dzieci biegli razem w jedną stronę, mianowicie ku Gouillon.
Machali rękami, nawoływali się wzajemnie.
Służba zamkowa, również ciekawa, powybiegała z kuchni, z izb, ze stajni, pozostawiając bramę otwartą.
— Cóż się stało... — rzekła baronowa — może pójdziemy do bramy i zobaczymy...
— E! cóż tam być może?.. — szepnęła Berta.
Jednakże poszła machinalnie za kuzynką.
Ulicę wiejską przepełniał tłum. Środkiem zwolna posuwało się naprzód około dwustu z Guillon i z Cusance. Pośród nich dwóch wieśniaków niosło jakiś ciężar.
Orszak nadszedł przed bramę. Wtedy Berta i baronowa zobaczyły, że owym ciężarem są nosze a na nich pod białem zakrwawionem płótnem, widać jakąś postać ludzką.
— O! — zawołała baronowa de Vergy, już nieco przerażona — to trup, czy co?
— Cóż tam takiego? — spytał jenerał, który z okna także spostrzegł zbiegowisko i podszedł także do bramy, gdzie stała jego córka i siostrzenica.
Stary Antoni, służący, odłączył się od tłumu i zwrócił się ku bramie; widać było po nim wielkie wzruszenie. Twarz miał zmienioną, oczy i ręce podnosił ku niebu i biadał głosem drżącym:
— Co za nieszczęście!.. co za nieszczęście! tak piękny i dzielny młodzieniec!.. Co za nieszczęście, mój Boże!.. co za nieszcząście!..
— No, cóż się tam dzieje? — powtórzył hrabia, przystępując do młodych kobiet.
Służący otarł oczy i odpowiedział:
— To p. Sebastyana Gérarda zabił w pojedynku p. margrabia de Flammaroche w Guillon, niosą jego ciało.
Hrabia de Franoy zachwiał się. Baronowa zbladła. Berta nie rzekła ani słowa, ale jęk, jak oddech, słaby wydarł się z jej ust i padła jak kwiat podcięty.
Zemdlała...
Jenerał, tracąc głowę ze zmartwienia i niepokoju, wziął ją na ręce i przy pomocy służącego, przeniósł do zamku i położył na łóżku.
Baronowa rozebrała ją i użyła wszelkich środków, zwykłych przy cuceniu, ale bezskutecznie. Zlewanie zimną wodą, palenie piór gęsich, sole orzeźwiające, wszystko było daremne.
Berta jakby umarła. Serce biło zaledwie, a przyłożone do ust jej lusterko ledwie zapotniało.
Pani de Vergy szlochała. Jenerał szalał.
Jeden ze służących wsiadł na konia i pojechał galopem do zakładu leczniczego po doktora, który nie dał na siebie czekać. Obejrzawszy dziewczę, nie taił bynajmniej swego niepokoju i nie tracąc chwili, zabrał się do energicznego ratunku.
Jakbądź gwałtowne były lekarstwa, skutkowały dopiero w pięć czy sześć minut.
Berta otworzyła oczy i wymówiła kilka słów, ale bez związku. Nie poznała ani ojca, ani kuzynki i twarz jej trupio blada nabrała gorączkowych rumieńców. Wywiązało się zapalenie mózgu. Doktór, zapytany przez pana de Franoy, dał wyraźnie do zrozumienia, że niebezpieczeństwo bardzo wielkie.
Nie mylił się. Przez kilka tygodni Berta była między życiem a śmiercią i bliżej śmierci niż życia, w malignie mówiła dziwne rzeczy i często wspominała Sebastyana, szeptała słowa miłości, to znów krzyczała ze zgrozy.
Baronowa dowiodła, jak szczerze przywiązaną jest do kuzynki, pielęgnowała chorą bez ustanku. Osiadła w zamku Cusance i nie opuszczała kuzynki ani na chwilę. Kazała sobie postawić łóżko w pokoju Berty, a jeżeli znużona kładła się na kilka godzin, zaraz się zrywała na równe nogi za najmniejszem poruszeniem lub odezwaniem się dziewczęcia i z zaparciem siebie wracała do obowiązków dozorczyni chorej.
Hrabia de Franoy był już tylko cieniem samego siebie, nie jadł, nie spał, a jednakże wszystkich dziwił tym zasobem sił, jakie miał jeszcze.
Straszną było rzeczą widzieć tego wysokiego starca, wybladłego, wychudłego, podobnego do upioru, jak chodził tu i tam po pokojach zamku i alejach parku.
Chwilami zachodził do pokoju Berty, siadał ponury i milczący przy łóżku, ze spuszczoną głową, spojrzeniem osłupiałem, a duże łzy zwolna toczyły mu się z oczu i spadały na sumiaste wąsy.
Często rozmawiał sam z sobą jak warjat.
— Kochała go... — powiadał głośno — po com go wypędził? Mniejsza o nazwisko... mniejsza o tytuł... Chłopak miał dzielne serce... Umarł... i ona umrze... Zabiłem ich oboje!
Co się tyczy córki p. de Franoy mylił się. Natura szesnastoletnia posiada taki obfity skarbiec sił! Młodość odniosła tryumf nad chorobą, życie wzięło górę, wprawdzie powoli, ale tak, że otworzyło znów furtkę, znikłej na pewien czas nadziei.
Po miesiącu, niebezpieczeństwo ustało już zupełnie. Po sześciu tygodniach zaczęło się wyzdrowienie i postępowało bardzo szybko.
Wreszcie pewnego pięknego dnia w miesiącu wrześniu, Berta opuściła pokój po raz pierwszy, opierając się z jednej strony na ramieniu ojca, z drugiej na ramieniu kuzynki i wyszła do ogrodu, usiadła na oczekującym ją fotelu przed trawnikiem i zdawała się nabierać życia pod ożywczym wpływem ciepłych promieni jesiennego słońca.
Dwa tygodnie upłynęły jeszcze i dziewczę zupełnie wyleczone, wróciło do swych zajęć i przyzwyczajeń, ale nie wyglądało już tak, jak dawniej.
Twarz jej łagodna i piękna, nie miała już wyrazu tej niewinności prawie dziecięcej, jaki ją cechował przed smutnemi, opowiedzianemi przez nas wypadkami.
Rozmarzona ciągle, a raczej roztargniona wciąż, podobna była do lunatyczki, nawpół tylko przebudzonej ze snu magnetycznego, kiedy do niej kto przemówił wstrząsała się całem ciałem, drżała nerwowo, jakby nagle przestraszona. Z dawnej wesołości nie pozostało nic a nic. Jeżeli się przypadkiem uśmiechnęła kiedy, a zdarzało się to z nią rzadko, uśmiech jej był wymuszony, bolesny, aż przykro było patrzeć.
O małżeństwie nie mówiono wcale w zamku Cusance. Margrabia de Flammaroche zrzekł się wszelkich pretensyi do ręki Berty. Zemdlenie dziewczęcia, gdy dowiedziało się o fatalnym rezultacie pojedynku, było nieprzepartym dowodem jej miłości dla Sebastyana, a ciężka choroba, jaka się w następstwie wywiązała, wskazywała w najwymowniejszy sposób, że miłość ta, zagnieździła się w sercu głęboko.
Co prawda, Goulian nie miał już wcale rywala, gdyż pozbył się go własną ręką, ale nie taił przed sobą, że zastąpić miejsce nieboszczyka byłoby rzeczą bardzo trudną, jeżeli nie całkiem niemożebną.
Owóż wobec niecierpliwości dłużników, małżeństwo pieniężne było dlań jedyną deską ocalenia, interesem niesłychanie pilnym, niecierpiącym zwłoki,
Z tych względów wyjechał z powrotem do Paryża, a margrabina, jego matka, wyzyskiwała znów wszystkie swoje stosunki familijne, kołatała do wszystkich swoich kuzynek bliższych i dalszych o wyszukanie panny posażnej i z dobrej rodziny.
Wątpimy, czy nasi czytelnicy mają dla margrabiego de Flammaroche jaką sympatyę, czy on ich żywo obchodzi. Nie staramy się więc przynajmniej na teraz dowiedzieć, czy plany margrabiny powiodły się, czy doznały niepowodzenia. Pozostaniemy przy pannie de Franoy, która nam się wydaje godną wielkiego współczucia, wobec swego nieszczęścia.


∗             ∗

Skończyła się jesień.
Po ulewach listopadowych nastały zimne i pochmurne dnie grudnia. Usposobienie Berty było wciąż jednakowe, ale stan zdrowia, który już uważano za dobry, znowu się pogorszył i to z każdym dniem bardziej.
Dały się zauważyć dziwne objawy, niczem nie wytłomaczone, żywym niepokojem przejmujące jenerała i baronową.
Berta czuła wstręt zupełny do jedzenia, porywały ją nudności, dręczył częsty zawrót głowy, uderzenie krwi, bicie serca, wreszcie omdlenia.
Berta poczęła nie znosić tych wszystkich rzeczy, które przedtem lubiła. Dawniej uwielbiała kwiaty, teraz nie mogła ścierpieć ich zapachu, doświadczała mdłości.
Pewnego dnia, chcąc przemódz w sobie tę odrazę, weszła umyślnie do małej cieplarni, gdzie przed kilku miesiącami z upodobaniem hodowała rzadkie rośliny.
Znaleziono ją na progu bez zmysłów.
Lekarz z zakładu kąpielowego wezwany przez hrabiego, długo rozmawiał z dziewczęciem, wypytywał je czego właściwie doświadcza, potem po głębokiem namyśle zaopiniował, nie chcąc wdawać się w bliższe objaśnienia, że choroba ta, jest jedną z najnaturalniejszych i że na nią niema żadnego lekarstwa.
Nazajutrz, gdy ponowiły się omdlenia, p. de Franoy znów posłał po doktora. Tym razem nie chciał on wcale do zamku przyjechać i dał odpowiedź hrabiemu, że najznakomitsi w świecie lekarze, nie zdołaliby ulżyć pannie de Franoy i że wyzdrowienie samo przyjdzie w odpowiednim czasie.
To uspokoiło jenerała zupełnie, ale zrodziło niewysłowiony niepokój w umyśle pani de Vergy.
Nie opuszczała ona wcale pokoju Berty podczas jej długiej choroby, słyszała dziwne rzeczy, szeptane przez dziewczę w malignie i chociaż sens wielu słów wydawał się jej, niestety! zbyt jasnym, wmawiała w siebie, że to tylko majaczenie gorączkowe bez żadnej podstawy. Nie wątpiła już zgoła o miłości Berty dla Sebastyana, ale nie chciała wierzyć, ażeby oficer mógł tak podle nadużyć uczucia i niewinności tego dziecka. Broniła się przed tą myślą wszelkiemi rozumowaniami.
— Berta nie była nigdy samą — powtarzała sobie — zawsze przy niej był ktoś... gdzieżby się z sobą mogli widzieć kochankowie potajemnie.
Pomimo to, baronowa nie chcąc się sama przed sobą przyznać, zachowała w sercu pewne podejrzenia. Jako wdowa, znała ona trochę tajemnicze strony życia kobiecego. Osobliwsze objawy choroby Berty, zachowanie się doktora z Guillon, jego odpowiedź przesłana jenerałowi, odpowiedź zarazem bardzo niewyraźna i zanadto wymowna, wszystko to wysoce wzmogło podejrzenia pani de Vergy.
Wtedy zapragnęła je wyjaśnić, dojść prawdy, wiedząc, że więcej się ma siły walczyć przeciw znanemu, niż nieznanemu niebezpieczeństwu.
Ale jak się o tem dowiedzieć?
Zapytać Bertę?
O tem ani myśleć nie mogła. A jeżeli się myliła, czyż mogła, czyż powinna zamącić pytaniami niewinną duszę i rumieniec wstydu wywołać na dziewicze czoło.
Wreszcie baronowa znalazła na to sposób. Kazała zaprządz do powozu i pojechała do Besançon, zapowiadając, że powróci nazajutrz.


XXIII.

Baronowa znała w Besançon jeszcze z lat dziecinnych pewnego doktora, przyjaciela jej rodziny. Doktór ten, starzec siedmdziesięcioletni, nazywał się Fangel. Bogaty był, wdowiec, bezdzietny i nie praktykował już, ale używał powszechnie dobrze zasłużonej sławy wytrawnego lekarza i młodzi jego koledzy zawsze zasięgali u niego rady, gdy mieli do czynienia z ciężką i zawiłą chorobą, Baronowa de Vergy udała się wprost do niego.
Przyjął ją jak najuprzejmiej.
— Mam podwójne prawo ucałować cię, kochana baronowo — zawołał z uśmiechem — raz jako starzec, powtóre, że widziałem jak przyszłaś na świat, jak szczebiotałaś i skakałaś maleńka na moich kolanach... jużem nie spodziewał się pani zobaczyć... Czemże mogę pani służyć? W jakim charakterze odwiedzasz mnie pani... czy jako przyjaciela czy jako lekarza?..
— Szczególnie jako przyjaciela — odpowiedziała baronowa — ale trochę i jako lekarza..
— Czyżbyś pani była cierpiącą?.. Wcale pani przecie nie wyglądasz na chorą...
— Jestem jaknajzdrowszą...
— Więc to dla kogo innego chcesz się pani poradzić?
— Chodzi tu o pewną młodą osobę, jedną z moich przyjaciółek, która nawet nie wie, że się do pana udaję.
— Choroba zapewne niezbyt ciężka...
— Mam nadzieję...
— Słucham cię, kochana baronowo... Cóż za objawy?..
— Zaraz ci, doktorze opowiem...
Pani de Vergy zapoznała doktora z tem wszystkiem, co nam już wiadome jest, a nadto dodała wiele szczegółów, które uważaliśmy za zbyteczne przytaczać.
Starzec słuchał jej z uśmiechem.
— Czy to wszystko? — spytał, gdy baronowa zamilkła.
— Wszystko.
— No, to możesz pani przyjaciółce swej i jej mężowi zwiastować nowinę, która ich ucieszy niewątpliwie... Wkrótce cieszyć się będą dziecięciem...
Słowa doktora nie mogły być piorunującemi dla Blanki.
Przewidywała to nieszczęście, którego potwierdzenie usłyszała, bądź co bądź jednak cios był bolesny i pomimo wysiłków, nie zdołała ukryć wzruszenia.
— Cóż to, kochana baronowo — zawołał doktór — jeżeli się nie mylę, moja dobra nowina sprawiła fatalne wrażenie... Pani zbladłaś jak trup, w oczach masz łzy?.. Co pani jest?..
— Doktorze — szepnęła baronowa, ocierając oczy. — Nie wiesz jeszcze wszystkiego... twoja dobra nowina, zwiastuje, niestety! straszne nieszczęście.
Przyjaciółka, o której ci mówię, a kocham ją jakby była moją siostrą lub córką, nie ma wcale męża... To nie mężatka młoda... to młode szesnastoletnie dziewczę... Rozumiesz teraz, mój drogi przyjacielu?..
— O! aż nazbyt pojmuję! rzekł smutnie doktór; pochylając głowę — zapewne to nieszczęśliwe dziecko ma rodziców?
— Ojca ma, zacnego starca, który ją uwielbia, ale skonałby ze zmartwienia, przeklinając ją, gdyby się dowiedział o jej hańbie!
— Hańbę tego rodzaju można jeszcze zatrzeć.... Uwodziciel może naprawić swą zbrodnię i chyba musiałby być podłym nikczemnikiem, gdyby tego nie chciał uczynić...
— Uwodziciel nie żyje! — głucho odparła Blanka, — Mnie tylko samej pozostaje bronić jej, ratować...
— A ja, baronowo!.. — zawołał doktór. — Mnie to już za nic masz?
— Pan!.. — podchwyciła młoda kobieta ździwiona.
— Naturalnie i chociaż stary, przydam się jeszcze na coś, chcę także coś wziąść na siebie... Ubiegam się o wspólny udział z tobą, baronowo, w tym dobrym uczynku...
— Dziękuję panu z całej duszy... Ale cóż pan chcesz uczynić?..
— Uczynię wszystko, o co prosiłabyś pani ze drżeniem lekarza młodszego, nie będąc nadto pewną, czy zdoła dochować tajemnicy... Przyjdę z pomocą w chwili potrzebnej... znajdę dla dziecka schronienie i będę się niem opiekował, czego pani nie mogłabyś czynić bez wielkiej dla siebie kompromitacyi... Zresztą, wszystko się zrobi...
Pani de Vergy przejęta do głębi duszy, wzruszona do łez, schwyciła ręce starca, ten ucałował ją z czułością iście ojcowską, mówiąc:
— Jesteś żywym portretem swej zacnej matki, kochana baronowo, i jak ona najlepszą i najbardziej anielską z kobiet!..\


∗             ∗

Blanka nazajutrz opuściła Besançon i pojechała z powrotem do Cusance, gdzie prawie całkiem już osiadła, odkąd kuzynka jej, potrzebowała codzień jej starań, jej pielęgnowania.
Myśl o współudziale, ofiarowanym jej tak szlachetnie przez doktora Fangela, ulżyła jej trochę w niezmiernem strapieniu, ale miała jeszcze przed sobą zadanie bardzo ciężkie, bardzo drażliwe i bolesne, a jednak nieodzowne, winna była zjednać sobie zupełne zaufanie Berty, nakłonić ją do wynurzeń, dowiedzieć się z jej ust o wszystkiem...
Baronowa postanowiła niezwłocznie zagadnąć pannę de Franoy w tej smutnej sprawie.
Nazajutrz, gdy się znalazła sama z młodem dziewczęciem, ułożyła sobie w myśli zdanie, jakiem miała rozpocząć tę przykrą rozmowę.
— Moja droga — chciała jej powiedzieć — czyż nie jestem twoją przyjaciółką, twoją siostrą?.. czyż niema w mojem sercu dla ciebie skarbów miłości i pobłażliwości?.. Chociaż młodą jeszcze jestem, wiem przecie, że pewne błędy, nieprzebaczalne w oczach świata, są raczej nieszczęściem, aniżeli winą... Tak, nie usłyszysz odemnie żadnego wyrzutu... Zaufaj mi zupełnie... Powiedz mi wszystko, moja droga Berto, bo ja wszystko odgadłam!..
Ale w chwili kiedy miała mówić, pani de Vergy uczuła się zakłopotaną, krępowało ją nieprzezwyciężone uczucie wstydliwości.
Spojrzała ona na Bertę i zobaczyła wyraz tak głębokiej niewinności na jej młodej twarzyczce, wybladłej i zmęczonej, taką anielską skromność w jej łagodnych i smutnych oczach. Znowu obudziły się w baronowej wątpliwości i zapytała się w duchu, czy się doktór Fangel nie omylił.
Trzeba więc było jeszcze czekać.
Tak upłynęło kilka tygodni. Stan panny de Franoy nie uległ zmianie. Objawy charakterystyczne powtarzały się z niezmienną peryodycznością.
— Czy podobna — zapytała się baronowa sama siebie ze zgrozą — czy podobna, aby to szesnastoletnie dziewczę znało się tak już na obłudzie i żeby ta twarzyczka anielska była tylko maską? Co tu myśleć, co czynić?..
Przypadek wreszcie dał młodej wdowie klucz do tej zagadki.
Było to posępne popołudnie styczniowe. Na dworze mróz dawał się we znaki. Wiatr huczał i płaty śniegu waliły w okna zamku Cusance,
Pani de Vergy i Berta, siedziały w pokoju tej ostatniej, przed kominkiem, na którym palił się suty ogień. Baronowa trzymała w ręku książkę, ale jej nie czytała wcale. Panna de Franoy bledsza jeszcze i bardziej zmęczona niż zwykle, wypuściła z rąk na dywan robótkę szydełkową. Ręce jej białe, jakby z alabastru, zwieszały się bezwładnie, ciało jej całem ciężarem wspierało się na fotelu a wzrok utkwił bezwiednie w płomieniach kominka.
Nagle drgnęła gwałtownie, dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy, podniosła się jakby zelektryzowana, a na twarzy jej odbił się niepokój i przestrach.
Natychmiast też wstała i pani de Vergy.
— Berto, droga Berto, co ci jest? — spytała strwożona.
— O! — odpowiedziało dziewczę — to dziwne... gdybyś wiedziała... uczułam...
— Co takiego?
— Tu... — podchwyciła Berta, przyciskając ręce do łona. — Jakby to powiedzieć... Zdawało mi się, że we mnie porusza się jakaś żywa istota... Nie jest to uczucie bolesne... ale jakieś szczególne... przerażające... O! znowu!.. Blanko, ja się boję... Blanko, zdaje mi się że umieram...
Baronowa przystąpiła do dziewczęcia, objęła je wpół i oparłszy głowę Berty na swem ramieniu tak, aby mówiąc, nie widzieć jej, ani nie być widzianą, wyjąkała:
— Nie, nie umrzesz droga Berto, a to, co cię przestrasza!.. niestety, musiało się stać... to dziecko swoje czujesz w sobie...
Zaledwie wymówiła te wyrazy, gdy panna de Franoy wyrwała się gwałtownie z objęć Blanki, cofnęła się o dwa kroki i wlepiwszy w kuzynkę przestraszone spojrzenie, zawołała:
— Dziecko moje!.. powiadasz... dziecko moje!..
— Ciszej, na miłość Boską, ciszej!.. — szepnęła baronowa, usiłując rękę przyłożyć Bercie do ust dla stłumienia jej głosu. — Zapominasz, że może cię kto usłyszeć... Przecież nie chcesz zabić ojca?..
— Powiedziałaś, dziecko moje! — powtórzyło dziewczę, jakby w przystępie obłędu. — Czyżbym się przesłyszała... może źle zrozumiałam... czy doprawdy to powiedziałaś?..
— Powiedziałam prawdę, choć bardzo smutną... Alboż nie wiedziałaś o swem nieszczęściu?..
— Niewiedziałam o niczem i nie wiem jeszcze, bo jakże mogę być matką, kiedy nie miałam ani męża, ani kochanka...
— Berto, Berto — rzekła Blanka tonem łagodnej wymówki — komuż możesz się zwierzyć, jeżeli nie mnie: Któż cię ocali, jeżeli nie ja?.. Dlaczego chcesz się przedemną wypierać?
— Wypierać się przed tobą! — zawołała panna de Franoy — czegóż się mam wypierać?
— Zapomniałaś o Sebastyanie Gérard!..
— Nie nie zapominam... — odpowiedziała Berta, schylając głowę, potem, po chwili milczenia, dodała: Sebastyan kochał mnie i ja go kochałam to prawda... ale ani przed Bogiem, ani przed ojcem nie potrzebowałam się wstydzić tej miłości...
Pani de Vergy spojrzała na kuzynkę ze zdumieniem.
— Czyż wątpisz? — spytało dziewczę z błyskiem dumy w oczach. — Miałażbyś mnie posądzać o kłamstwo?
— Nie! o! nie! wierzę ci! — żywo odpowiedziała baronowa — ale w tem wszystkiem jest coś niepojętego!.. ponura jakaś tajemnica, którą należy wyświetlić... Berto, czuję że jesteś niewinną... Tyś tylko ofiarą...
— Ofiarą?.. czyją?..
— Twej własnej niewinności... Niestety, muszę tę niewinność zamącić... Okrutny to obowiązek... Pomimo wstydu swego i twego, muszę go jednak wypełnić... Berto, moje drogie dziecko, nie miej mnie już za krewną, za przyjaciółkę, za siostrę... Wyobraź sobie, że jestem twoją matką, matką, która cię pyta i błaga, żebyś jej odpowiedziała... Wszak to uczynisz?
— Gotowa jestem...
— Przywołaj więc swe wspomnienia, zanadto świeże są, aby miały być zamroczone... powtórz mi od pierwszego dnia, od pierwszej godziny każde słowo, zamienione między nieszczęśliwym Sebastyanem a tobą, opowiedz mi każdy szczegół ze spotkań z nim...
— Dobrze i przekonasz się, że mam o tem prawo mówić, bez spuszczania oczu. Zapewne byłam nieroztropną, ale winną, nigdy!
Baronowej zdawało się że śni, widząc wyraźnie zaokrągloną kibić tej, która do niej tak przemawiała z niezachwianą dobrą wiarą, z dumą naturalną, z jaknajszczerszem przekonaniem.
A jednak miała przed oczyma rzeczywistość!
Berta na wstępie opowiedziała o swych młodych i niewinnych wrażeniach, znanych już naszym czytelnikom. Baronowa słuchała jej z zajęciem i wzruszeniem łatwem do zrozumienia. Niekiedy przerywała jej pytaniami, na które dziewczę odpowiadało bez żadnego wahania, bez żadnych wymijań. Szczerość była widoczną.
W miarę, jak rozwijało się opowiadanie, wzmagało się zdziwienie pani de Vergy. W tych spotkaniach krótkich i ukradkowych nie działo się nic grzesznego. Atmosfera czystości otaczała oboje kochanków. Berta, jak trafnie się sama osądziła, była nieroztropną, ale winną bynajmniej.
Nareszcie panna de Franoy doszła do oświadczyn Sebastyana, tak gwałtownie i okrutnie odepchniętych przez jenerała. Powtórzyła krótkie i smutne słowa, wyszeptane podczas kontredansu, na balu w podprefekturze. Opowiedziała ostatnie spotkanie i scenę w pawilonie, kiedy żegnali się z sobą i składali sobie nawzajem obietnice, a burza szalała na dworze. Nakoniec piorun uderzył w sąsiednią altanę i padła bez zmysłów na ręce Sebastyana.
Straszna tajemnica sfinksa dawała się odgadnąć.
Baronowa zrozumiała zbrodnię popełnioną przez tego, którego czekała śmierć i ręką delikatną, ręką iście macierzyńską uchyliła zasłonę, która zakrywała przed panną de Franoy ohydną rzeczywistość,
Berta oszalała z wstydu, z przestrachu, Z rozpaczy, uczuła że serce jej pęka, że w oczach jej ciemno. Wybuchła płaczem, szlochaniem. Rzuciła się w objęcia swej przyjaciółki, szepcząc:
— Ojciec mnie przeklnie... Jestem zgubiona... zgubiona... zgubiona...
— Nie, moja droga, moja ukochana — odpowiedziała pani de Vergy, całując bladą twarzyczkę nieszczęśliwego dziecka — nie, nie jesteś zgubioną... ja jestem przy tobie, ażeby cię pokrzepić, obronić, ocalić!.


XXIV.

Jedynym środkiem ocalenia, było trzymać wszystko w tajemnicy przed hrabią i wywieść z Cusance młode dziewczę w chwili, gdy niepodobna będzie dłużej ukrywać jej stanu.
Na pozór przedstawiało się to bardzo prostem, w rzeczywistości jednak, wykonanie planu było bardzo trudne,
Pod jakim pozorem zabrać pannę de Franoy, jak nakłonić jenerała, ażeby się rozstał z córką po raz pierwszy w życiu?..
Długo nad tem myślała baronowa i wreszcie, dzięki namysłowi, znalazła sposób wyjścia.
W kilka tygodni po rozmowie, którą przytoczyliśmy naszym czytelnikom w poprzednim rozdziale; pani de Vergy oznajmiła, że skoro Berta już zdrowa zupełnie i nie potrzebuje jej starań, musi wrócić do Sain-Juan, co też nazajutrz uczyniła.
Upłynęło znów dwa tygodnie, w czasie których baronowa dwa razy odwiedziła Cusance, a nazajutrz, po ostatniej bytności napisała do p. de Franoy list, w którym donosząc że bardzo jest cierpiącą i musi leżeć w łóżku, prosiła go ażeby przywiózł jej lub przysłał Bertę, której towarzystwo byłoby dla niej wielką rozrywką w chorobie.
Niepodobna było odmówić tej prośbie.
Hrabia czemprędzej zawiózł córkę do Saint-Juan, gdzie zastał doktora Fangela przy łóżku młodej wdowy.
Stary lekarz na pytania niespokojnego jenerała, odpowiedział, że stan baronowej nie budzi żadnych obaw, ale nie mniej choroba jest poważną i uważa za konieczne, ażeby pani de Vergy nie wychodziła z zamku aż do czasu zupełnego wyzdrowienia.
Dodał, że szczerze rad z takiej pomocy jak panna de Franoy, przekonany będąc, że obecność jej lepiej oddziała na zdrowie chorej, niż wszelkie przepisy nauki lekarskiej.
Na skutek tej rozmowy, hrabia powrócił do Cusance, bardzo smutny i bardzo strwożony samotnością na jaką się widział skazanym przez czas nieokreślony.
Natychmiast po jego odjeździe, role się zmieniły.
Mniemana chora odzyskała zdrowie jakby cudem, a Berta otoczona została jaknajtroskliwszą i najserdeczniejszą opieką.
Dodajmy, że od tej chwili młode dziewczę i młoda wdowa nie rozstawały się wcale, ani na minutę nie opuszczała pokoju, do którego nie wpuszczano nikogo ze służby.
Trzeba było przewidywać prawdopodobne odwiedziny jenerała i nie dać się raptownie zaskoczyć, trzeba było nadto wpoić zupełne przekonanie w domowników, że chorą jest rzeczywiście tylko pani de Vergy.
Wszystko się tak odbyło, jak się spodziewano.
P. de Franoy, przyjechawszy kilkakrotnie znienacka, zastał baronową leżącą, a Berta przy niej pełniła obowiązki anioła stróża.
Najmniejsze podejrzenie nie mogło się zrodzić i nie zrodziło się w jego umyśle.
Chwila rozwiązania zbliżała się i wtedy zwłaszcza zrozumiała pani de Vergy, jak prawdziwie opatrznościowem było litościwe wspólnictwo poczciwego doktora.
W samej rzeczy, bez niego, bez jego pomocy, bez jego przywiązania, czyż obie kobiety nie byłyby zmuszone pierwszemu nieznanemu człowiekowi powierzyć fatalną tajemnicę, od której zależało życie starca i honor dziewczęcia?
Straszna chwila nadeszła. Zaczęły się bóle. Było to wieczorem.
P. de Franoy przyjechawszy za dnia, zaniepokoił się, zastawszy Bertę bardzo bladą, ale tłomaczyło się to znużeniem i bezsennemi nocami spędzonemi przy chorej. Miał znów przyjechać za dwa dni. Za dwa dni! szczęście jeszcze w niezmierzonem nieszczęściu.
Co za dramat przerażający, złowrogi, odegrał się tej nocy w owym zamkniętym pokoju, podczas gdy w domu gdzieindziej wszyscy spali i nikogo nie trzeba było budzić.
Berta wiła się z bólu, gryząc kołdrę, dla stłumienia krzyków.
Baronowa blada, podobna była do posągu Przerażenia.
Tylko doktór Fangel zachował zimną krew i przytomność umysłu, głosem cichym ale wyraźnym dawał zlecenia Blance.
Nareszcie skończyła się ta straszna scena.
Berta wycieńczona, złamana, prawie nieżywa, przestała cierpieć.
Ozwało się ciche kwilenie, natychmiast stłumione przezorną lecz delikatną ręką.
Dziecko przyszło na świat. Urodził się syn.
Płacz niemowlęcia, ledwie dosłyszalny, ocucił młodą matkę.
— O! — szepnęła — dajcie mi... To moje dziecko... To moja dusza... Dla niego cierpiałam... dla niego cierpieć będę... Ale je kocham... Kto wie czy je potem zobaczę jeszcze kiedy... Podaj mi je, doktorze... Pozwól, niech je ucałuję...


∗             ∗

W godzinę później, przynajmniej na trzy godziny przed świtem, doktór opuścił mieszkanie baronowej, wyszedł na dół bocznemi schodami, a potem przez ogród i małą furtką zapuścił się w małą uliczkę.
Pod ciężkim płaszczem niósł na ręku niemowlę, ciepło zatulone.
Noc była ciemna, bezksiężycowa. Ledwie widać było drogę. Doktór szedł jednak krokiem pewnym i prędkim, pomimo podeszłego wieku i zmierzał przez uśpioną wioskę ku małej kolonijce, odległej o kilka wiorst od Saint-Juan i położonej wśród ślicznych wzgórz leśnych, nieopodal od opactwa, założonego przez trapistów.
Im bardziej zbliżał się doktór do tego folwarczku, tem wyraźniejsze stawało się dlań szczekanie psa podwórzowego.
— Dzielnego stróża ma ojciec Wawrzyniec — pomyślał sobie — nikt mu owiec nie ukradnie.
Wszedł już między domostwa. W oknach dworku było zupełnie ciemno. Pies zamknięty w oborze, już nie szczekał ale wył, poczuwszy obcego.
Doktór podniósł z ziemi kamień i uderzył nim we drzwi dworku pięć lub sześć razy tak mocno, że musieli go chyba usłyszeć domownicy.
Upłynęło kilka minut, potem dało się słyszeć ciężkie stąpanie człowieka, snać w grubych sabotach i głos zachrypnięty odezwał się:
— Kto tam?
— To ja, ojcze Wawrzyńcze...
— Co za ja?
— Doktór Fangel...
Odezwał się wesoły okrzyk, z temi potem słowy:
— Zaraz panie doktorze, zaraz mój drogi zbawco, zaraz, tylko zapalę latarkę...
Potarł zapałkę, zgrzytnęły zasuwy, drzwi się otworzyły i doktór wszedł do obszernej izby, służącej za kuchnię i za jadalnię.
Ojciec Wawrzyniec, który stał przed nim nawpół tylko ubrany, był to mały staruszek łysy, pomarszczony jak pieczony kartofel, a na twarzy jego malowało się w tej chwili radosne ożywienie. Szerokie bezzębne usta śmiały się od ucha do ucha.
Dwadzieścia lat przedtem, ojciec Wawrzyniec osądzony już na śmierć przez doktorów z Baume-les-Daumes, miał już umrzeć jak mówiono, za lada godzinę.
Tymczasem doktór Fangel, który przypadkiem znalazł się wtedy na folwarku, usłyszał o chorym, przybiegł doń sam i uratował.
Odtąd ojciec Wawrzyniec zaprzysiągł swemu wybawcy wdzięczność na wieki i pragnął wielce, ażeby mu niebo zesłało kiedy sposobność, dla dowiedzenia tej wdzięczności inaczej niż słowami.
Zaledwie doktór przestąpił próg, a stary wieśniak począł go serdecznie ściskać.
— Ej! ostrożnie, ojcze Wawrzyńcze! — rzekł, wymykając mu się, doktór Fangel — jeszcze mi udusisz dziecko...
— A prawda... prawda... biedne maleństwo... masz je pan pod płaszczem...
— Tak. Przecie cię uprzedziłem, ojcze Wawrzyńcze przed tygodniem, że ci przyniosę dziecko lada noc...
— Tak, tak, mój drogi zbawco... a niechże się dobrze chowa... U nas na niczem zbywać mu nie będzie, jak książęcemu synowi.
— A obudź że kochaną naszą mamkę... biedna istotka i tak już czeka długo...
— Biegnę... biegnę, panie doktorze!.. Zaraz przyjdzie Franciszka... Aniołek zje sobie śniadanko...
Ojciec Wawrzyniec znikł z latarką i p. Fangel wciąż z ciężarem na ręku pozostał w najzupełniejszej ciemności.
Zresztą niedługo mu przyszło czekać. Prawie natychmiast nadeszła Franciszka w kaftaniku i spódnicy, z włosami potarganemi pod czepkiem i zaspana.
Była to świeża i zdrowa wieśniaczka, której twarz dość regularna, tylko o grubych rysach, znamionowała łagodność. Wnuczka poczciwego kolonisty, zamężna od roku, miała właśnie syna od trzech miesięcy,
Doktór Fangel na kilka dni przedtem, dobrze powiadomiony, przybył do ojca Wawrzyńca, ażeby zapytać, czy Franciszka zgodzi się przyjąć dziecko, mające się wkrótce urodzić, a którego matka zbyt wątłą jest, ażeby je mogła sama karmić,
Kolonista, tak przywiązany dla doktora, dał naturalnie odpowiedź przyzwalającą. Nareszcie miał tak upragnioną sposobność przysłużyć się doktorowi.
P. Fangel spróbował postawić warunki pieniężne, ale wieśniak nie chciał ani słuchać.
— Panu nic nie możemy odmówić — rzekł — woli pańskiej jakiejbądź, zawsze się stanie zadosyć... Jeżeli koniecznie chcesz nam pan co dać, nie odmówimy ci przez szacunek, ażeby nie obrazić, ale wolelibyśmy nic nie dostać...
Doktór Fangel podał Franciszce wątłe dziecko Berty, mówiąc:
— Masz, moja droga córko, biedną istotkę, dla której będziesz drugą matką... Ta, która je urodziła, umarła, wydając na świat... To sierotka bez rodziny, opuszczona przez wszystkich prócz mnie... Polecam ci ją i twemu poczciwemu sercu...
— O! — zawołała młoda kobieta, biorąc na ręce małą istotkę i okrywając ją pocałunkami — jakie ładne dzieciątko... będę je bardzo kochała... tak jak swoje własne, panie doktorze... Będą sobie braćmi...
I poczęła je karmić,
— Jakże mu na imię? — spytał ojciec Wawrzyniec.
— Armand — odpowiedział doktór — bo będę jego ojcem chrzestnym. Chrzest odbędzie się pojutrze w kaplicy czcigodnych ojców na opactwie. Ja się sam zajmę aktem cywilnym...


∗             ∗

W trzy tygodnie po tej nocy, kiedy syn Sebastyana Gérarda przyszedł na świat, doktór oznajmił hrabiemu de Franoy, że baronowa już zdrowa zupełnie i Berta może powrócić do zamku Cusance.
Jenerał niewymownie ucieszony, że się nareszcie skończy jego samotność, co prędzej zabrał swą córkę, zawsze piękną, zawsze uroczą, pomimo niezmiernej bladości i wyrazu melancholijnego na twarzy. Obok pani de Vergy, to ona wydawała się po chorobie.
Starzec, na pewien czas zmuszony zaniechać swych projektów, na skutek tak smutnych wypadków, nie wyrzekł się jednak pragnienia zapewnić Bercie przez zamęźcie opiekę, której mogło jej z jego śmiercią zabraknąć.
Oczywiście niepodobna już było myśleć o margrabi de Flammaroche, ale nastręczały się inne liczne i świetne partye. Wybór był łatwy.
Pewnego dnia jenerał rzekł do Berty.
— Jakże ci się, moje drogie dziecko, podoba młody baron de Gévigney... Rodzina to bardzo stara, majątek ogromny, a sam baron, jak powiadają, bardzo zacny człowiek.
— Mój ojcze — przerwała panna de Franoy głosem stanowczym, snać z głębokiem postanowieniem — jeżeli chcesz być dla mnie dobrym, nie mów mi ani o nim, ani o kim innym... Byłoby to napróżno... Ja nigdy za mąż nie wyjdę!


XXV.

Cztery lata minęły, a przez te cztery lata żaden wypadek, żadne zdarzenie, godne zanotowania, nie zmieniło położenia głównych osób naszej opowieści.
Znikła tylko jedna z nich, stojąca na drugim planie.
Na skromnym cmentarzu w Hantmont, obok mogiły, gdzie Sebastyan Gérard spał snem nieprzespanym, przybyła nowa mogiła.
Tu spoczywał ojciec Gérard pod świeżym kamieniem, na którym wyryte było jego nazwisko, tytuł mera i słowa jednomyślnego żalu jego podwładnych.
Czytelnicy wiedzą, że poczciwy wieśniak żył tylko dla swego syna.
Śmierć piorunująca ukochanego jedynaka ugodziła go w serce, w najżywotniejszą stronę jego istnienia.
Ci, co go widzieli, jak złamany boleścią, duszony łkaniem, szedł chwiejnym krokiem do kościoła i na cmentarz za trumną Sebastyana, mówili do siebie wszyscy:
— Biedak, nie pociągnie długo!
I nie mylili się wcale.
Ojciec Gérard chylił się ku mogile z dnia na dzień, a raczej z godziny na godzinę.
Pochłonięty nieuleczalnym bólem, zbyt mało jedząc dla pokrzepienia sił i ledwie się kładąc spać, zobojętniał na wszystko, nie obchodziło go nic, nawet zarobek.
Gdy go kto pocieszał, gdy mu dodawał otuchy, odpowiadał takiem spojrzeniem, że aż się na płacz zbierało i zwolna, nie mówiąc nic, wzruszał wychudłemi ramionami.
Pewnego dnia chory położył się do łóżka i już się nie podniósł.
Uśmiechać się wtedy począł i oczy wilgotne mu obeschły.
— Koniec już — szepnął. — Chwała Bogu! Zobaczę znów moje drogie dziecko, co mi je zabito...
Siły słabły. Nastąpiło konanie... konanie spokojne, bez pasowania się z życiem.
Ksiądz przyszedł udzielić rozgrzeszenia mającej ulecieć duszy.
— Dziękuje ci, mój ojcze... — rzekł do niego starzec. — Nie płacz... Jestem bardzo szczęśliwy... Sebastyan czeka na mnie... Idę...
I z twarzą rozpromienioną nadzieją i miłością umarł.
Nazajutrz, jak raz w sześć miesięcy co do jednego dnia, od czasu pojedynku, trumna ojca, przyłączyła się do trumny syna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Hrabia de Franoy wraz z córką nie wyjeżdżał już wcale z zamku Cusance. Mieszkali tu prawie w zupełnem osamotnieniu, przerywanym tylko częstemi odwiedzinami baronowej de Vergy.

Jenerał ze zdrowiem swem trzymał się zawsze dobrze. Atak apoplektyczny od lipca 1846 roku nie powtórzył się już ani razu. Starzec, pomimo lat ośmdziesięciu, codzień jeździł na spacer konno, jeżeli tylko pozwalała mu pogoda i reumatyzm i zdawał się mieć zapewnione długie jeszcze lata życia.
O wydaniu Berty zamąż wcale już nie mówił. Przeświadczony o stałem, niewzruszonem postanowieniu dziewczęcia, bolał nad tem niezmiernie, ale nie miał odwagi nalegać na nią, nakłaniać.
Panna de Franoy już rozpoczynała dwudziesty rok życia. Teraz odzyskała już świeże kolory, ale jej wesołość bez troski, żywość dawniejsza, znikły bezpowrotnie. Oczy jej piękne chociaż nie wyrażały smutku, ale łagodna melancholia przyćmiewała ich blask. Pod działaniem namiętności, pod wpływem cierpień, dziecko naiwne zostało kobietą. Czytanie ciągłe dzieł poważnych, zastąpiło niegdyś ulubione książki ulotne. Czytanie to podniosło jej duszę, rozszerzyło widnokrąg myśli, oddziałało dodatnio na jej charakter i nadało twarzy młodej, ruchom, obejściu, jakąś wzruszającą powagę.
Wspomnienia o Sebastyanie Gérardzie żyły jeszcze w sercu, a raczej w umyśle Berty, ale między nią a tem wspomnieniem była jakby jakaś mgła z każdym dniem coraz mniej przejrzystsza.
Przebaczyła Sebastyanowi nieżyjącemu zbrodnię przy ostatniem widzeniu, ale następstwa straszne, nieuleczalne tej zbrodni, która jak sądziła, zamykała dla niej przyszłość, czyniły tło wspomnień tych ciemnem, ponurem. Czar dawno minionej miłości znikł, jak ulatnia się zapach ze zwiędłego kwiecia. Z miłości tej, pozostały tylko ślady przelanej krwi i wylanych łez...
Mylę się, był jeszcze jeden ślad żywy, żyjący Armand, chrześniak doktora Fangela i baronowej de Vergy, zaniesiony do chrztu przez mamkę, Armand, wychowany jako sierota na kolonii ojca Wawrzyńca,
O tem dziecku, którego ojciec — winowajca już nie żył, o dziecku, które matka niewinna opuściła, wyprzeć się go musiała, Berta myślała o niem zawsze.
Kochała je całem sercem, całą duszą. Pół życia oddałaby, ażeby choć tydzień być przy niem, choć dzień, choć godzinę, ażeby je widzieć, uściskać, ucałować i z uniesieniem wzniosłem miłości matczynej zawołać:
— Nie, ty nie jesteś opuszczonym... tyś mój syn, ja cię kocham.
Niestety, było to marzenie prawie nie do ziszczenia.
Ileż to razy panna de Franoy mówiła do baronowej:
— Wszak przecie często chodzimy do chat w okolicy dla odwiedzenia biednych rodzin o przyjściu z pomocą chorym dzieciom?
— Tak...
— Któżby się mógł temu dziwić?
— Nikt.
— Dlaczego więc mi odmawiać jedynie przyjemności niezmiernej, jakiej zakosztować mogę na tym świecie?.. Dlaczego nie mam zaspokoić tego pragnienia gwałtownego, od którego, zda mi się czasem, że oszaleję?.. Dlaczego nie mam iść na tę kolonię, gdzie mogłabym zobaczyć mego syna?..
— Bo zdradziłabyś się niezawodnie gwałtownem uniesieniem miłości — odpowiedziała baronowa.
— Będę spokojną, przyrzekam ci...
— To jest chciałabyś nią być, a potem w chwili stanowczej, zapomnisz o wszelkich powziętych postanowieniach i pamiętać będziesz tylko o tem, że trzymasz na ręku swego syna.
— Więc cóż z tego? Czyż doktór Fangel niepowiedział kolonistom, że dziecko moje jest sierotą?
— Powiedział. Ale po uściskach, po pocałunkach, poznają łatwo żeś ty jego matką.
Berta zwiesiła głowę, przekonana ale nie uległa i płakała ukradkiem.
Dodajemy skwapliwie, że wiadomości o zdrowiu małego Armanda, nadchodziły bardzo regularnie.
Doktór Fangel, który niezmiernie przywiązał się do swego chrześniaka, tem bardziej, że sam wcale nie miał dzieci, bywał na kolonii prawie co tydzień i po każdej bytności pisał do baronowej, a ta dawała listy swe do czytania Bercie.
Wszystko działo się jaknajlepiej. Dziecko otoczone staraniami i przywiązaniem, zdrowe było, rosło i ładniało. Już dostawało ząbków. Już chodziło samo. Już mówiło. Widać było, że będzie silne. Z tysiąca drobnostek spodziewano się w niem dobrego charakteru. O przyszłej zaś jego odwadze i męztwie, wróżono już z jego ciągłych stosunków z najgroźniejszemi brytanami i z najgniewniejszemi indykami.
Listy te, uspakajały Bertę na godzinę, poczem znów ją opanowywało pragnienie zobaczyć Armanda, a ta myśl, przy ciągłem podnieceniu groziła przejściem w manię.
Pewnego dnia, w półczwarta roku po urodzeniu się biednego dziecka, pragnienie to rozpaliło się nadmiernie i stało się niemożliwem już do poskromienia,
Panna de Franoy, znajdując się naówczas w Saint-Juan, oświadczyła stanowczo baronowej, że jeśli nie zechce jej towarzyszyć, sama pójdzie pieszo na kolonię ojca Wawrzyńca i ucałuje Armanda, choćby się tem skompromitować miała zupełnie.
— I — zawołała, kończąc to mówić — jeżeli się zdradzę czego się obawiasz, jeżeli odsłonię swą tajemnicę tem lepiej... Przynajmniej położenie się wyjaśni.
— Ależ twój ojciec, nieszczęśliwe dziecko! — odparła pani de Vergy — zapominasz o ojcu!
— Ojciec mi przebaczy! On, co mnie kocha ponad życie, zrozumie, że muszę kochać syna ponad wszystko na świecie...
Baronowa przestraszona tem powziętem postanowieniem i czując się bezsilną, ażeby je zwalczać, prosiła o trzy dni dla ułożenie rzeczy tak, aby można było uniknąć wszelkiej kompromitacyi i obiecała zgodzić się wtedy. Natychmiast też wysłała konnego posłańca z listem do doktora Fangela w Besançon.
Doktór przyjechał następnego dnia swoim powozem i zaraz powiadomiony był o wszystkiem.
— Ha! — rzekł — niech i tak będzie! Czego kobieta chce, tego i Bóg chce, powiada nasze przysłowie francuzkie. Ponieważ to szaleństwo ma się koniecznie — spełnić, to niechże się stanie. Jutro zobaczysz pani naszego chrześniaka, ale nie potrzebujesz jeździć na kolonię...
— Gdzież go więc zobaczę? — spytała Berta, a serce ledwie jej nie wyskoczyło z piersi.
— Przywiozę go pani tutaj...
— O! doktorze, kochany doktorze, jesteś najlepszym z ludzi!..
— I najsłabszym zarazem... — szepnął starzec z uśmiechem. — Niestety, na tym świecie bardzo często, słabość i dobroć są równo znaczne!..
Nazajutrz bardzo wcześnie, p. Fangel kazał zaprządz do powozu i pojechał w stronę kolonii. Zaledwie wysiadł na miejscu, kazał Franciszce odświętnie ubrać Armanda i Janka, jego brata mlecznego, ponieważ chce ich przewieźć w powozie na spacer, a razem z nim zjedzą oni obiad u jednego z jego przyjaciół, na wieczór zaś, powrócą do domu.
Malcy obaj bardzo kochali starego doktora, który za każdą bytnością na kolonii, przynosił im cukierki i zabawki. A gdy się dowiedzieli, że pojadą pięknym powozem, zaprzężonym w doskonałe konie, narobili krzyku z radości.
Umyto ich, uczesano i ubrano jaknajstaranniej i pojechali z doktorem.
W godzinę później, powóz wjeżdżał na dziedziniec zamku Saint-Juan.
Berta wraz z Blanką czekała w pokoju na dole. Wiedziała, że lada chwila zobaczyć ma syna.
Blada była jak trup i tak wzruszona, że nie słyszała nic, co do niej mówiła kuzynka dla rozerwania jej myśli.
Kiedy turkot obił się o jej uszy, o mało co nie zemdlała, ale zebrała wszystkie siły i, podniósłszy się z krzesła stała nieruchomo, z ręką przyłożoną do serca, którego gwałtowne bicie starała się powstrzymać.
Wesoły szczebiot dzieci, głosiki ich srebrne, wybuchy śmiechu, dały się słyszeć w sieni i wydały się Bercie melodją jaknajbardziej harmonijną na całem świecie.
Otworzyły się drzwi.
— Szanowne panie — odezwał się doktór Fangel — przedstawić mam paniom dwóch moich małych towarzyszów, z któremi zapewne rade będziecie zabrać znajomość.
Bracia mleczni weszli razem do pokoju, bez zadnej oznaki nieśmiałości. Dzieci szczęśliwe rzadko bojaźliwemi bywają.
Tego samego byli wieku, tego samego wzrostu i tak samo ubrani.
Nie wiem, czy to co nazywają „głosem krwi“, istnieje, ale wiem dobrze, że Berta ani na chwilę nie zawahała się poznać, który z chłopców jest jej synem, a który synem kolonistki.
Rzuciła się ku Armandowi, jak pantera, której chcą zabrać jej małe.
Porwała dziecko, podniosła je z ziemi w górę i trzymając je w objęciach, uciekła do sąsiedniego pokoju, ażeby je choć sama mieć, ażeby się nań napatrzeć, ażeby się go nacałować.
Armand nie opierał się jej, trochę ździwiony, trochę osłupiały, ale wcale ani niespokojny, ani nieprzestraszony.
Jaś widząc, że go tak raptownie rozłączono — z rówiennikiem, wcale nie przyjął tego filozoficznie, przez chwilę stał nic nie mówiąc, rozdziawił tylko usta, patrzył dokoła przerażonemi oczyma, potem zaczął trzeć sobie oczy pięściami i rozbeczał się głośno.
Trzeba go było uspakajać. Doktór Fangel kazał mu być grzecznym, a baronowa obiecała mu cały stos ciastek i konfitur.
Jaś był chłopcem silnym i zapowiadał już, że za lat piętnaście wyrośnie na tęgiego wieśniaka, raczej Herkulesa niż Apolina.
Armand podobny był doń tylko ze wzrostu.
Pomimo ubrania wieśniaczego, wyglądał na książęcego syna.
Ciało jego nerwowe i delikatne, łączyło w sobie wdzięk z siłą. Twarz o rysach łagodnych, czystych, ogorzałych trochę od powietrza i słońca, wydawała się bez zarzutu dystyngowaną. Włosy ciemne, gęste, otaczały wyniosłe czoło. Oczy wielkie niebieskie, z odbłyskiem stalowym, miały wejrzenie pewne, jakie prawie zawsze zwiastuje, że dziecko będzie człowiekiem, w rzetelnem znaczeniu tego słowa.
Powiedzieliśmy już chyba wszystko co do opisu, dodając, że Berta myśląc o synu, nie wymarzyła go sobie ładniejszym ani sympatyczniejszym.
Po zaspokojeniu pierwszych uniesień macierzyńskiego uczucia, młoda matka wdała się w rozmowę z Armandem, który się prędko ośmielił. Z jakim-że szczęściem odkryła w tej młodziuchnej duszy, zaczątki jaknajlepszych popędów, jaknajszlachetniejszych przymiotów. W szczebiocie dziecięcym, Berta odgadywała przebłysk wczesnej inteligencyi.
Naraz, w chwili najbardziej upajającej ją radości, bolesna myśl przeszyła wezbrane serce panny de Franoy. Uśmiech zagasł na jej ustach i grube łzy potoczyły się z jej oczu.
— Gdyby to ojciec był się zgodził — rzekła do siebie — wszystko, co hańbę mą i nieszczęście stanowi dziś, byłoby wtedy mem najdroższem szczęściem... Byłabym żoną szczęśliwą i dumną żyjącego Sebastyana! Miałabym prawo iść z podniesioną głową. Nie kryłabym się z pocałunkami dla tego dziecka.. Mogłabym śmiało powiedzieć: Patrzcie, jakie ładne... kochajcie je!.. To mój syn!..
Armand spostrzegł wybornie raptowny smutek Berty. Zarzucił rączęta na jej szyję, oparł na bladych policzkach jej, buziak tak różowy i świeży i szepnął do ucha:
— Niech pani nie płacze.. Nie chcę, aby się pani martwiła... taka pani dobra i ładna... ja panią bardzo kocham...
Słysząc te słowa, Berta uczuła, że łzy płyną jej obficiej, ale teraz były one już inne, przestały być gorzkiemi i były słodkie.
Dzień ten, był zresztą dniem światłości i szczęścia, w posępnem teraz życiu panny de Franoy, Kiedy nadeszła chwila rozstania, kiedy doktór Fangel z dwojgiem dzieci wyruszył znów w drogę na kolonię, młodej matce zdało się, że jej serce przepełnione pęknie i twarz ukrywszy w dłoniach, rzekła do siebie:
— Życie me zabiera z sobą... Odtąd jeżeli będę miała odwagę nie umrzeć, to jedynie dlatego, ażeby jeszcze go zobaczyć...


XXVI.

W kilka tygodni po tym dniu szczęśliwym, gdy Berta po raz pierwszy mogła zadowolić usta i oczy, patrząc i całując swego syna, p. de Franoy znękany bardziej niż kiedykolwiek cierpieniami reumatycznemi, postanowił wreszcie zastosować się do porady lekarskiej i szukać u wód słynnych w Pirenejach jeżeli nie wyzdrowienia zupełnego, to przynajmniej znacznej ulgi.
Wody te zwały się Bagnères-de-Luchon.
Naturalnie zabierał z sobą córkę. Pani de Vergy, ulegając wciąż ponawianym prośbom kuzynki, zgodziła się im towarzyszyć. Trzy znajome nam osoby wyruszyły w podróż w dużej karecie jenerała, zaprzężonej w konie pocztowe. Stary lokaj Antoni dumnie usadowił się na koźle. Siedzenie z tyłu zajęły dwie pokojówki, jedna Berty, druga baronowej.
Po przyjeździe do Bagnères-de-Luchon, jenerał wynajął mieszkanie w hotelu. Zaniepokojony ciągłym smutkiem melancholijnym Berty, z którego nie umiał sobie zdać sprawy, sądził, że ruch i wielka rozmaitość otoczenia w życiu hotelowem, zdołają ją niezawodnie rozerwać,
Dodajemy nadto skwapliwie, że pomiędzy przypadkowymi towarzyszami kuracyi, spodziewał się trochę spotkać jakiego takiego partnera do szachów, z którym znów mógłby zasiąść do ulubionych partyjek, przerwanych przed czterema laty tak nagle wśród tak smutnych okoliczności.
Nie będziemy tu malowali tego towarzystwa mieszanego, jakie się znajdowało naówczas u wód pomienionych, bo i po co rysować sylwetki, fotografować typy, nie wiążące się ściśle z tokiem naszego opowiadania?
Powiemy tylko, że jenerał oddawał się kuracyi z budującą przykładnością i tembardziej zadowolony był z pobytu, iż trafił mu się zaraz pierwszego dnia partner do szachów dosyć biegły i chętnie mu dotrzymywał kompanii.
Kiedy pan de Franoy wraz ze swym przeciwnikiem z rozkoszą zajęci byli posuwaniem figur kościanych po czarnych i białych przedziałkach, Berta i baronowa w towarzystwie starego Antoniego, na małych konikach pirenejskich, z pozoru wątłych a w rzeczywistości rączych i niestrudzonych, zwiedzały cudne okolice, których piękność jest tak wielka, że nic nie ma o nich do powiedzenia, bo już wszystko zostało powiedziane.
Pod urokiem tej natury dzikiej a malowniczej i wspaniałej, Berta uczuła w sobie wielką zmianę. Doznawała niezmiernej ulgi. Melancholia jej stała się mniej dotkliwą, zgryzoty z dawnych wspomnień mniej gorzkie. Już się godziła z myślą, iż po powrocie do Cusance, rzadko tylko będzie mogła widywać swego syna. To prawda że go już widziała, że go uściskała w swych objęciach, że teraz miała już o nim dokładniejsze wyobrażenie i marzenia macierzyńskie, mając odtąd już jakiś pokarm, jakiś wyraźny przedmiot, nie błąkały się jak dawniej w nieokreślonej przestrzeni.
Doktór Fangel obiecał zresztą pisywać do baronowej i nadsyłać jaknajdokładniejsze wiadomości, a wiemy jak poczciwy staruszek był słownym.
Pewnego poranku, prawie w tydzień po przybyciu do Bagnères-de-Luchon, młoda wdowa i młoda jej kuzynka jechały wśród gór skalistą drożyną tak wązką, że dwa konie nie mogły postępować obok siebie, a tem bardziej rozminąć się.
Dla zaradzenia tej niedogodności, wśród skał były wykute niewielkie placyki, gdzie jadący z dwóch stron przeciwnych zatrzymywali się, ażeby się wyminąć.
Otóż Berta i Blanka, a towarzyszył im dla bezpieczeństwa stary Antoni, zobaczyły jadących naprzeciw nich dwóch jeźdzców, jakiegoś pana ze służącym, o ile można się było domyślać...
Jeźdzcy ci, pierwsi dostali się na jeden z owych poblizkich placyków i zatrzymali się wyczekująco. Kiedy młode kobiety nadjechały o jakie dwadzieścia kroków, jeździec zdjął z głowy kapelusz i czekał z odkrytą głową, a gdy go mijały, skłonił się bardzo grzecznie i dopiero wtedy ruszył dalej, gdy one znikły za odłamami skał.
Był to człowiek lat około czterdziestu, rzadkiej dystynkcyi, z twarzą poważną i chłodną, może nawet trochę wyniosłą, ale bardzo sympatyczną. Włosy jego czarne i delikatne, przesnute już tu i owdzie srebrzystem pasemkiem, uczesane były bez przesady; wąsów nie nosił. Faworyty trochę długie, okalały twarz regularną, matowej bladości i starannie wygoloną, co czyniło go podobnem z miny do dyplomatów lub do arystokratycznych anglików.
Powieki nieco zmęczone przysłaniały na wpół oczy, o spojrzeniu żywem i otwartem. Usta były jak najprawidłowszej formy, wargi mocno czerwone, oznaka zdrowia, zakrywały piękne zęby.
Postawę miał jeszcze młodzieńczą; strój skromny, ale pełen elegancyi.
Przy pętlicy surduta dawała się spostrzegać, choć nieznaczna wstążeczka legii honorowej,
Dżentelman ten, bez zarzutu dosiadał konia angielskiego rzadkiej urody.
Służący nosił na sobie liberyę niebieską, a na guzikach jej, widniał herb z koroną hrabiowską.
— Zdaje mi się, że tego pana po raz pierwszy spotykamy na naszych przejażdżkach... — rzekła pani de Vergy do Berty.
— Tak, chyba... — odparła ta z roztargnieniem.
— Jakże on ci się wydał?
— Nie wiem...
— Przecie go widziałaś?..
— Tak, ale mu się nie przyglądałam...
— No, ale chyba widziałaś jakie mieli konie wspaniałe!
— I koniom także się nie przypatrzyłam... Wśród tych widoków, jakie nas otaczają, przyznaję ci się, że patrzę tylko na omszałe drzewa, na szczyty śnieżyste, na stare jak świat skały, na szumiące potoki i lazury niebios... W porównaniu z tem, to tak mało znaczy ładny koń i ładny jeździec, bo zapewne ten pan jest przystojnym młodzieńcem.
— Bynajmniej, moja droga... — odpowiedziała baronowa — to już wcale nie młodzieniec, ale co do piękności, jeśli nie jest piękny, to przynajmniej jakiś niepospolity.. On musi być „czemś“ niezawodnie i bardzo byłoby mi dziwnem, gdyby za całą zaletę miał tylko wspaniałe konie...
— Tem dla niego lepiej — szepnęła Berta — ale choćby był poetą lub ministrem, nieznanym czy sławnym, cóż mnie on może obchodzić? Sława jest tylko dziełem ludzkiem, a wiesz, że ja potrafię tylko zachwycać się dziełami Bożemi...
Po skończonym spacerze dwie kuzynki, wracając do Bagnères, przejeżdżały obok hotelu „Pod Orłem“, położonego w sąsiedztwie hotelu Angielskiego, gdzie mieszkały.
W tem z hotelu „Pod Orłem“ wyszedł nieznajomy, o którym powyżej mówiliśmy i znów znalazł się po raz wtóry o kilka kroków od młodych kobiet.
Mając się za upoważnionego przez wzgląd na poprzednie spotkanie, ukłonił się. Odkłoniła się tylko baronowa. Berta nie widziała tego, czy też nie chciała widzieć.
Obiad wspólny, „table d’hôte“ w hotelu Angielskim, gromadził około sześćdziesięciu gości, a w tej liczbie znajdowało się kilka znakomitości. Między niemi jedno z pierwszych miejsc przypadało marszałkowi księciu de *** staremu przyjacielowi pana de Franoy, który się z nim spotkał w Bagnères po niewidzeniu się od lat dwudziestu.
Marszałek siadał przy stole naprzeciw hrabiego, który miał po prawej ręce Bertę. Za panną de Franoy stało krzesło baronowej, tak, że młode dziewczę siedziało między ojcem i kuzynką.
Nawiasem mówiąc, piękność panny de Franoy zwróciła już powszechną uwagę i mężczyźni, przebywający w Bagnères, mówili o niej z zachwytem.
Być może że Berta przeczuwała te uwielbienia jakie miano dla niej, ale to pewna, że ją one mało obchodziły.
Wieczorem tego dnia, kiedy wydarzyło się owo podwójne spotkanie, nieznajomy po raz pierwszy zjawił się na obiedzie w hotelu Angielskim i usiadł obok marszałka, który go za rękę uścisnął serdecznie. Z wielkiem też ożywieniem rozmawiali z sobą w czasie obiadu.
W chwili, gdy obiad się skończył i jedzący wstawali od stołu, książę wraz z nieznajomym zbliżył się do pana de Franoy i odezwał się do niego:
— Pozwól, mój drogi jenerale, że ci przedstawię mego przyjaciela, hrabiego de Nathon, jednego z naszych młodszych, ale najzdolniejszych dyplomatów... Był on pełnomocnikiem rządu naszego w Dreźnie, gdy oto rewolucya czasowo zwichnęła mu karyerę.. Skoro jednak dostaniemy znów jaki poważny rząd, nie minie go z pewnością ambasada... Zasługuje na nią i zdolnościami swemi i imieniem i majątkiem... Zamawiam dla niego całą twoją życzliwość... Ręczę, że jest jej godzien...
Po takiem poleceniu, przedstawiony szlachcic mógł być tylko jaknajuprzejmiej powitany.
Jenerał zapoznał z panem de Nathon baronową i Bertę i zaprosił go wraz z księciem, ażeby raczyli spędzić u niego w mieszkaniu hotelowem część wieczoru, jeżeli nie mają innych projektów,
Obadwaj skwapliwie przyjęli zaproszenie.
Wieczór wydał się krótkim, zwłaszcza dzięki panu de Nathon. Młody dyplomata, (w czterdziestym roku życia dyplomata jest młodym), był prawdziwie dystyngowanym jaknajzupełniej. Poważny a zarazem ożywiony, opowiadał on z niewymownym powabem, z wytwornym wdziękiem i nieustającą werwą, W rozmowie, przy opowiadaniu, był on zarazem malarzem i poetą, historykiem i filozofem, kronikarzem i dyplomatą, a co jeszcze rzadsze, czuć się dawało, że w tym człowieku rozumnym i serce bije żywo.
Zjednać sobie jenerała było łatwem, zaznaczamy więc to tylko dla pamięci, ale Berta musiała sama przed sobą przyznać, że p. de Nathon wydał jej się człowiekiem niepospolitego umysłu i sprawił na niej niezwykłe wrażenie,
Co do baronowej de Vergy, zachwyt jej nie miał granic. Czuła się dumną, że odrazu odgadła, iż ten nieznajomy musi być czemś.
Rozstano się dopiero o północy, co u wód jest bardzo późną godziną i przyrzeczono sobie wzajemnie zobaczyć się znów nazajutrz:
Życiorys hrabiego Henryka de Nathon da się napisać w kilku wierszach.
Bardzo bogato wyposażony od natury, ostatni potomek znakomitego rodu i przyszły dziedzic wielkiej fortuny, Henryk de Nathon, pracowity i ambitny od dzieciństwa, uczył się bardzo pilnie i w ciągu lat pięciu czy sześciu brał w szkołach pierwsze nagrody.
Wcześnie zamarzywszy o zawodzie dyplomatycznym, który mógł i miał zaprowadzić go do ambasady, uzyskał po ukończeniu kursów prawnych miejsce przybocznego sekretarza u ministra spraw zagranicznych. Mówił wszystkiemi językami.
Jego zdolności i imienia człowiek nie mógł się wolno posuwać w obranej karyerze. Mianowany najprzód referentem poselstwa, następnie sekretarzem ambasady, wszędzie pozostawił świetne ślady swego uzdolnienia. Zaszczycony orderami już w dwudziestym piątym roku życia — w trzydziestym piątym był kawalerem legii honorowej.
Ambasadorowie francuzcy w stolicach europejskich po prostu ubiegali się o niego. Nietylko oceniali jego rzadkie zasługi i nie wahali się zasięgać jego rady w trudnych okolicznościach, ale dumni byli z blasku, jakiego dodawała ambasadzie jego obecność. Odziedziczywszy po śmierci ojca sto pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu, żył on po magnacku. Pracował jak mało kto, badał z zamiłowaniem jaknajtrudniejsze kwestye, ażeby je wyjaśnić dla dobra służby, ale przy tem lubił życie wielkoświatowe i czuł się dobrze tylko w atmosferze przepychu.
Łatwo odgadnąć, że hrabia de Nathon miał wielkie powodzenie w świecie arystokratycznym. W Londynie, Rzymie, Wiedniu, Berlinie, Madrycie, wszędzie gdzie tylko przebywał, biły dla niego serca patrycyuszek. Ale, wzbudzając często miłość, sam jej dotąd nigdy nie zaznał,
Zawsze bezwzględny pan siebie, dumny był, że zdołał zachować niczem nieskrępowaną wolność serca. A że już czterdziestu lat doszedł, sądził, że ta wolność pozostanie nietykalną i że zestarzeje się, niewiedząc co to więzy miłości, więzy z kwiecia i złota nieraz, ale najczęściej niestety, z żelaza!
Zresztą hrabia traktował rzeczy bardzo filozoficznie i niechcąc aby ród jego wygasł na nim, myślał nawet o ożenieniu,
— Jak poznam — mówił do siebie — młodą panienkę z dobrego domu, miłą, wychowaną po dawnemu, rozumną, inteligentną, nie skromnisię i nie kokietkę, wierzącą w Boga, w honor i zdolną dać mi dzieci silne i zdrowe, ożenię się z nią, nie patrząc czy jest bogatą, i utrwalę ród Nathonów!..


XXVII.

Hrabia Nathon odwiedził znów jenerała nazajutrz i następnego dnia i codzień potem bywał, nawet dwa razy dziennie. Nie mógł się jakby obyć bez towarzystwa jenerała, Berty i Blanki.
Z upoważnienia jenerała towarzyszył młodym kobietom na wycieczkach, a miłe obejście jego, rozum, dowcip i szczere uniesienie, jakiego doznawał na widok wspaniałych krajobrazów natury, a umiał je wypowiadać tak dobrze, pokonały wkrótce gwałtowny wstręt, jaki Berta czuła do wszystkich mężczyzn.
Zbyt biegły spostrzegacz, ażeby nie poznać tego nieprzychylnego usposobienia, przy całej grzeczności panny de Franoy,
p. de Nathon wszelkich starań dołożył dla przezwyciężenia tej niewytłomaczonej antypatyi. Chciał się podobać młodemu dziewczęciu, a to tembardziej, iż zadanie miał za trudne, jeżeli nie za całkiem niemożebne. Czy kochał już Bertę, on, którego serce dotąd naprawdę nikogo nie kochało? Nie śmiemy tego twierdzić. Jakże bowiem wskazać ściśle tę chwilę, kiedy się miłość zaczyna? Częstokroć samo serce nie wie, że zmieniło się jego bicie. P. de Nathon czuł, że znajduje się pod jakimś urokiem i bynajmniej nie pragnął mu się opierać. W Bercie spotykał typ oddawna wymarzony, którego dotychczas jednak szukał daremnie. Znał wiele kobiet piękniejszych, ale żadna nie wydała mu się tak czarującą i właśnie może dla tego braku wszelkiej kokieteryi, który cechował pannę de Franoy. Nawet ten chłód pogardliwy, jaki innego by obrażał, jego zachwycał.
Powiedzieliśmy już wyżej, że udało mu się przełamać lody, a od tej chwili zażyłość przyjacielska, ujmująca, ale pozbawiona wszelkiej zalotności, zapanowała między hrabią i młodemi kobietami, hr. de Nathon bowiem, takim samym był z baronową, jak z Bertą. W tem koleżeństwie niejakiem, które zamiłowanie do malowniczości przyrody czyniło ściślejszem, czas biegł niezwykle szybko i chwila, kiedy jenerał po ukończeniu kuracyi kazał przygotowywać się do odjazdu, nadeszła prawie znienacka.
Berta opuszczając Cusance, jak wiemy, wierzyła najzupełniej, że do życia przywiązuje ją tylko syn. Nieprzypuszczała bynajmniej, ażeby prócz tego co dotyczyło Armanda, mogło coś jeszcze wzruszyć gwałtownie jej serce.
Teraz musiała sama przed sobą wyznać z niezmiernym niepokojem, że to serce, które uważała za martwe żyje jeszcze i czuła, jakby w niem miało coś
pęknąć, gdy się rozstanie z panem de Nathon na zawsze.
— Lepiej byłoby, gdybyśmy go wcale nie znali — rzekła do siebie. — Więc przyjaźń tak jak miłość, smutek tylko za sobą sprowadza!
I rzeczywiście opanował ją wielki smutek, Uczucie to zresztą podzielała i baronowa, a nawet jenerał, uradowany wybornemi skutkami kuracyi, wcale nie był wesoły.
Tylko p. de Nathon zawsze wydawał się jednakim. Myśl o blizkiem rozstaniu, jakby wcale nie mąciła mu spokoju.
Tak wyraźna obojętność, następująca po tak miłej i serdecznej zażyłości, ździwiła jenerała i baronowę, a Bertę, mimo jej woli, bolała dotkliwie.
Panu de Franoy i pani de Vergy wydawało się to brakiem taktu, niepojętym u człowieka tak niepospolicie dystyngowanego. Miłość ich własna była dotkniętą. Dziewczę czuło cios w sercu.
Nadeszła chwila odjazdu. Konie pocztowe zostały zamówione na dzień następny bardzo rano.
Po kolacyi pan de Nathon zaczął się żegnać.
— Panie hrabio — odezwał się do niego jenerał z mimowolnym odcieniem goryczy — powrócimy tam do swych starych kątów, jak ptaki wędrowne do swych gniazd z powrotem... Znajdziemy tam cień, ciszę, samotność... Pan dalej pędzić będziesz życie świetne, światowe, aż rząd jakibądź, ale już utrwalony, przywróci pana w wysokich sferach politycznych na to stanowisko wybitne, jakie się panu należy... Zawdzięczamy ci, panie hrabio, bardzo miłe chwile, bądź pan pewien że nigdy nie zatrą się one w nasze pamięci!.. Pan o nas zapomnisz, skoro tylko znikniemy ci z oczu... i to bardzo naturalnie, bardzo słusznie... Bo i poco, nieprawdaż, zachowywać wspomnienia o tych, których się niema już nigdy zobaczyć?
— A dlaczego przypuszczasz, jenerale, że się już nie mamy zobaczyć? — spytał pan de Nathon z uśmiechem.
— Bo od jutra bardziej będziemy rozłączeni, niż gdyby nas przedzielały oceany!.. Przeszłość pańska; upodobania, przyzwyczajenia, pociągają pana do świetnego, pełnego blasku życia... Pana wir wielkoświatowy będzie niósł z miejsca na miejsce, a my żyjemy, nie odrywając się od swych skał... Jakże się więc spotkamy?..
Nowy uśmiech przesunął się po ustach dyplomaty.
— Jenerale — rzekł — chciałem panu sprawić niespodziankę... Ale zmuszasz mnie do wyjawienia mych projektów... Panna de Franoy i pani baronowa tyle mi dobrego raczyły naopowiadać o tym dzikim i uroczym zakątku, zwanym doliną Cusancin, że zdjęła mnie wielka ochota poznać tamte strony... Wiem już, że w zakładzie kąpielowym Guillon możliwem jest mieszkać... Zatem będę miał zaszczyt, jeżeli pan raczy mi tego nie odmówić, złożyć me uszanowanie w zamku Cusance za tydzień...
Jenerał ucieszony niezmiernie, porwał pana de Nathon za ręce i ściskał je z całych sił. Baronowa, zarumieniona z radości, zawołała: Brawo! Berta zbladła.
— A! — odrzekł p. de Franoy — nie mogę nawet panu wypowiedzieć, jak mnie pan tem ucieszyłeś... Wielką sprawiłeś mi pan ulgę... Myślałem, że pan nam okazujesz uprzejmość tylko przelotną, jak to zwykle między znajomościami w podróży... Byłoby to bardzo niedobrze wobec naszej sympatyi!.. Zresztą stary może wszystko mówić... Ja już pana miałem za niewdzięcznika!..
— I niezawodnie byłbym nim, gdyby państwa dobroć nie miała ująć mnie głęboko za serce... Ona się w niem wyryła... wspomnienia o niej niezatarte... Uśmiechałem się przy zbliżającym się odjeździe państwa, wiedząc, że wkrótce znów się z państwem zobaczę...
— Doskonała przyszła panu myśl!..
— Więc pozwalasz mi, panie jenerale, podążyć za państwem?.. Nie będę natrętem...
— Alboż pan być nim możesz?
— A łaskawe amazonki, które przeprowadzałem przez wąwozy pirenejskie, raczą mi z kolei być przewodniczkami w swych rodzinnych dolinach...
— Spłacimy nasz dług, przyrzekam panu, panie hrabio... — odpowiedziała baronowa ze śmiechem.
— Ale panna de Franoy nic nie mówi.
— Ja ręczę za nią...
Gdy wymieniano te słowa, Berta, milcząca i zadumana, pytała sama siebie w myśli z przerażeniem.
— Czemuż byłam tak smutną gdy myślałam o jego obojętności dla nas?.. A dlaczegóż teraz przejmuje mnie niepokój, niepokój bolesny, gdy wiem że on ma przyjechać... Cóż się to dzieje ze mną?.. Jakież miejsce zajmuje ten człowiek w mych myślach i mem życiu?.. Jakież nowe niebezpieczeństwo mi grozi?.. Czyż mało się nacierpiałam?..
P. de Nathon opuścił wcześnie hotel Angielski ażeby powrócić do hotelu „Pod Orłem“, gdzie, jak wiemy, mieszkał. Zamiast jednak odrazu wejść do hotelu, zapalił cygaro i począł się przechadzać pod wyiskrzonem gwiazdami niebem.
— Ha! — rzekł do siebie — kość rzucona! kocham ją! kocham ją tutaj... będą ją ubóstwiał i tam!.. Staję się znów młodym... Chociażem dyplomata i wszystkiego syty, bierze mnie ochota przy mej czterdziestce paść na kolana przed tem dzieckiem!.. To szaleństwo!..
Przeszedł ze sto kroków, powtarzając sobie: Tak, to szaleństwo! — potem podchwycił:
— A jednak szaleństwo rozsądne! Człowiek stworzony jest dla miłości! Młodość dla mnie już stracona! Co znaczy nauka, władza, sława, zaszczyty! Kochać to żyć! Berta jest aniołem!.. Łączy ona w sobie wszystko, piękność, wdzięk i skromność! Ona będzie moją żoną, albo umrę kawalerem i ród mój, na mnie wygaśnie!.. Cóż robić?
Godziny mijały, gwiazdy bladły, zerwał się świeży wietrzyk poranku. Pan de Nathon przechadzał się ciągle, rozmawiając sam z sobą, ale się nie oddalał od „Hotelu Angielskiego“. Zaświtał dzień. Dały się słyszeć dzwoneczki u koni, rżenie i stuk kopyt.
Ktoś gburowato zawołał: „Na bok!“ i trzasnął z bicza.
Dyplomata raptownie zbudzony z zadumy, podniósł oczy. Prowadzono konie do karety jenerała. Brama hotelowa otworzyła się, ażeby je wpuścić na podwórze.
W godzinę później wyjechała z niej tęgim kłusem ciężka kareta.
Pan de Nathon stanął nieruchomo w miejscu i czekał.
— Pan hrabia! — zawołał jenerał. — Pocztylionie, stój!..
Ale dzwonki u koni brzęczały głośno i pocztylion nie słyszał. Kareta pędziła dalej, gdy dyplomata kłaniał się, pan de Franoy machał chustką przez okno, baronowa uśmiechała się, a Berta już bardzo blada; jeszcze więcej bladła.
Tegoż dnia wyjechał i pan de Nathon. Wziął także konie pocztowe.
W tydzień później jadąc prędko, a jednak podróż wydawała mu się niezmiernie powolną, przybył do zakładu kąpielowego w Guillon, bez żadnej złej przygody i przypadek dał mu ten sam pokój, jaki przed czterema laty zajmował margrabia de Flammaroche.
Była godzina czwarta po południu. Henryk de Nathon ubrał się prędko i wypytawszy dokładnie o położenie miejscowości, wybrał się pieszo do Cusance.
Jenerał spacerował melancholijnie dokoła trawnika, przed zamkiem. Krzyknął z radości na widok gościa i ścisnął go za ręce serdecznie.
— Kochany hrabio — rzekł do niego — jakże się cieszę, że cię znów widzę!.. Wiedziałem, że taki człowiek jak pan, zawsze dotrzymuje tego, co przyrzeka... Ale bałem się nieprzewidzianych okoliczności... W życiu człowieka najbardziej niezależnego, może zajść tyle rzeczy, które nie pozwalają mu postępować jak chce...
— To prawda, jenerale — odrzekł dyplomata. — Ale mnie jedno tylko mogło przeszkodzić...
— Cóż takiego?
— Nagła śmierć... Jakbyś się pan dowiedział że nie żyję, powiedziałbyś sobie: „Ha! to nie jego wina! Nie stawił się na słowie, ale trzeba mu przebaczyć“!
Starzec uściskał znów rękę pana de Nathon. Ten rzekł głosem, lekko wzruszonym:
— Czy nie będę miał zaszczytu przywitać się z panną de Franoy?
— Córka moja jest w Saint-Juan, u swej kuzynki, pojechała dziś rano...
— Na długo?.. — zapytał hrabia, ukrywając o ile mógł, doznaną przykrość.
— Wrócić ma dziś jeszcze wieczorem. Zobaczysz pan ją dziś, bo spodziewam się, że nie odmówisz mi pan zostać na obiedzie.
— I owszem, zostanę — skwapliwie odpowiedział „eks-ambasador, a twarz mu się wypogodziła.
— Doskonale!.. Jeżeli jedzenie będzie liche, będziesz pan miał przynajmniej przed sobą uradowanego gospodarza... Odkąd-że jesteś pan w Guillon.
— Od dwóch godzin.
— Cóż, jakże tam będzie panu w zakładzie, nieźle?
— Będzie zawsze dobrze, ponieważ blizko mi będzie do państwa...
— A konie pańskie już przyszły?
— Spodziewam się ich dopiero za tydzień.
— To swoje oddaję panu do rozporządzenia.
— I to przyjmuję... Tylko nie ofiaruj mi, jenerale, za dużo, bo od pana wszystko przyjmę...
— E! do licha i masz pan słuszność, bo ja wszystko daję z serca!.. A
Pan de Franoy, jak wszyscy właściciele, oprowadził gościa po całem swem terytoryum, żalił się przed nim na szczupłość miejsca, na brak okazałości w zamku, ale w rzeczywistości kazał podziwiać komfort, z jakim urządził swą siedzibę.
Hrabia de Nathon musiał się zapoznać z ogrodem, ze wszystkiemi w nim ścieżkami, musiał zwiedzić stajnie, wozownie i obejrzeć całą posesyę od końca do końca i musimy to zaznaczyć, że przegląd ów nietylko nie znużył go, ale nawet sprawił mu prawdziwą przyjemność. Czyż dla niego nie było interesującem poznać w najdrobniejszych szczegółach ten dom, który zamieszkiwała Berta, ten ogród, któremu dodawała uroku swoją obecnością?
Oprowadzając gościa tu i owdzie, jenerał jednocześnie wydał służbie rozkazy.
Obiad był długi i długo się przeciągał. Gospodarz z gościem byli jeszcze przy stole, kiedy turkot powozu zwiastował przybycie Berty.
— Antoni — rzekł żywo p. de Franoy — nie mów nic panience, że pan hrabia jest tutaj, Chcę ażeby miała miłą niespodziankę.
W minutę później dziewczę wchodziło do pokoju stołowego. Na progu zastała ojca, który całując ją, rzekł:
— Moje drogie dziecko, nie jestem sam... Jeden z przyjaciół przypomniał sobie o nas... Jest tutaj... czeka... zgadnij...
Berta, zdjęta instynktownem wzruszeniem, spojrzała po za jenerała i zobaczyła Henryka de Nathon, który się jej kłaniał z uśmiechem.
Uczuła, jak wszystka krew uderzyła jej do serca, siły ją opuściły. Byłaby upadła, gdyby ją starzec nie powstrzymał, szepcząc przerażony:
— Mój Boże, co ci jest?..
— Zawrót głowy... — odpowiedziało dziewczę. — Jestem dziś trochę cierpiącą... Blanka nawet była o mnie niespokojną i chciała mi towarzyszyć... Ale zbytecznie... widzi ojciec... już przeszło...
— Doprawdy, już ci nic nie jest? — spytał pan de Franoy.
— Tak, z pewnością...
— Nie potrzebujesz czego?..
— Nic, tylko trochę spoczynku... Pozwoli więc ojciec i pan, panie hrabio, że teraz odejdę... przepraszam najserdeczniej za moją niedyspozycyę...
Berta zaledwie weszła do pokoju swego, ukryła twarz w dłonie i wyszeptała, a łzy gorzkie spływały jej z oczu:
— Więc mi nic nie będzie oszczędzone!.. Jestem zgubiona!... ja go kocham!..


XXVIII.

We dwa dni po pierwszej wizycie hrabiego de Nathon, baronowa de Vergy przyjechała do zamku de Cusance na dłuższy czas. Miała tu zabawić tak długo, jak dyplomata u wód w Guillon. Tym sposobem mogła służyć Bercie za towarzyszkę na dalekich wycieczkach konnych, kiedy jenerał nie mógł jechać z córką.
Jesień była niezwykle piękna i łagodna. Niebo czyste, powietrze ciepłe, sprzyjały dalszym przejażdżkom, Osoby nasze wśród miłego ożywienia, spędzały czas tak przyjemnie, jak w Pirenejach.
Zwiedzano razem śliczne okolice.
Berta dała się pociągnąć w ten ruch towarzyski. Jenerał, zupełnie wyzdrowiony z cierpień, jakby odmłodniał. Baronowa de Vergy promieniała wesołością i ożywieniem. Między nią i panem de Nathon zapanowała zażyłość serdeczna, poufałość braterska.
Pewnego wieczoru (w trzy tygodnie po przyjeździe do Guillon), dyplomata powiedział jenerałowi, że skoro następnego dnia nie mają jechać na spacer, błaga go o chwilę rozmowy i prosił o oznaczenie mu w tym celu godziny.
— Czekać pana będę o drugiej, kochany hrabio — odpowiedział pan de Franoy skwapliwie — służę panu, czem będę mógł...
Nazajutrz o umówionej godzinie, stary Antoni oznajmił przybycie pana de Nathon i jenerał sam był w salonie. Słysząc nazwisko gościa, wstał, podszedł żywo ku niemu, a twarz mu zajaśniała radością.
— Witajże, mój drogi hrabio! — zawołał. — Pana zawsze najmilej ze wszystkich widuję, bo dla nikogo nie czuję tak żywego przywiązania, tak głębokiego szacunku,
Henryk de Nathon oddawna w zawodzie dyplomatycznym przywykł ukrywać w sobie wzruszające go uczucia. Umiał wybornie panować nad sobą, a jednak gdy miał rozpocząć rozmowę, znać było po nim wzruszenie.
— Jenerale — rzekł z widocznym niepokojem — byłeś dla mnie zawsze bardzo uprzejmym... Przyjmowałeś mnie zawsze z taką grzecznością i dobrocią: na jakie nie zasłużyłem wcale... ale dziś zwłaszcza, w tej chwili, szczęśliwy jestem, że słyszę pana tak przemawiającego do mnie...
Pan de Franoy jak wiemy, był nieosobliwym spostrzegaczem, pomimo to jednak zauważył, iż hrabia zwykle tak pewny siebie, jest teraz dziwnie pomięszany.
— Dlaczego dziś bardziej, niż kiedykolwiek? — spytał z dobrotliwą ciekawością.
— Bo dziś potrzebuję być bardziej jeszcze pewnym pańskiej życzliwości, ażeby przystąpić do rzeczy, która tu mnie sprowadza.
— Cóż to tak ważnego ma pan mi do powiedzenia?
— Mam do pana prośbę, jenerale... a odpowiedź pańska uczyni ze mnie człowieka szczęśliwego albo zrozpaczonego...
Pan de Franoy uśmiechnął się dobrotliwie.
— Jeżeli szczęście pańskie tylko odemnie zależy, mój drogi hrabio — odparł — możesz być prawie pewien szczęścia... Chyba nie powinieneś pan o tem wątpić, zresztą spodziewam się dać ci zaraz tego dowód.
— O! strzeż się, jenerale.. — rzekł żywo Henryk de Nathon — strzeż się, ażebyś nie obudził we mnie nadziei, która się nieda później urzeczywistnić... zaczekaj pan, aż dowiesz się, o co cię błagam...
— To mówże pan — podchwycił pan de Franoy — ale bardzo dziwnem byłoby mi, gdyby to, co pan mi powiesz, zmienić miało w czemkolwiek moje myśli, lub postępki...
— Znasz mnie od niedawna, jenerale — odezwał się dyplomata — ale jakbądź stosunki nasze krótko jeszcze trwają, pozwoliły już panu osądzić mnie korzystnie, ponieważ zjednałem sobie pański szacunek i życzliwość... Przepraszam, że zajmę pana na chwilę swoją osobą... Mam po temu ważne powody, ażeby pan mnie należycie ocenił... Rodzina moja, jak panu wiadomo, cieszy się pewną sławą...
— Ba! któżby o tem niewiedział — zawołał jenerał — chyba ten, ktoby nie znał historyi Francyi... Na jej najpiękniejszych kartach zapisane jest pańskie nazwisko... Ale, przepraszam że ci przerwałem... mów że dalej...
Hrabia skłoniwszy się, podchwycił:
— Kiedy patrzę w swą przeszłość, mam prawo powiedzieć sobie z dumą, że nie mogę, ani nie powinienem się rumienić... Byłem ambitnym, wyznaję... Pracowałem dużo.. W zawodzie obranym posuwałem się szybko... Obowiązek spełniając, nie byłem też bynajmniej wrogiem przyjemności... Młodym byłem... Nieraz, przez kilka godzin słuchałem podszeptów namiętności, ale przysiądz mogę panu, panie hrabio, że nigdy nazwiska swego nie wmieszałem do żadnego skandalu i ze wstrętem stroniłem od wszelkich poniżających związków... Jestem bardzo bogaty i lubię przepych, ale daleki jestem od roztrwomienia na zbytkowne szaleństwa choćby części tego majątku, którego użyć można tak pożytecznie i szlachetnie... Cóż panu mam powiedzieć o swej naturze? Człowiek dla samego siebie jest złym sędzią, ułomna istota ludzka aż nazbyt skłonna uważać się za doskonałość... Nie wiem co jestem wart... Mam to jednak przekonanie, że brzydzę się najzupełniej cudzą krzywdą i fałszem... Lubię wszystko co jest dobre... Uwielbiam wszystko, co wielkie i piękne... Wreszcie zdaje mi się, jenerale, że gdyby która kobieta zgodziła się mnie pokochać, chociaż nie jestem już tak młodym, mógłbym ją uczynić szczęśliwą.
Głos pana de Nathon drżał i prawie niewyraźnym był, gdy domawiał tych ostatnich słów.
— O! — zawołał jenerał — czuję to... jestem pewien... ręczę na swą duszę!.. Kobieta, którą pokochasz hrabio i która pana pokocha, kobieta, która nosić będzie twe nazwisko, będzie niezawodnie szczęśliwą pośród najszczęśliwszych!..
— Cóżby mi więc pan odpowiedział szepnął hrabia, a policzki jego zazwyczaj blade, zapałały mu żywym rumieńcem cóżby mi pan odpowiedział, gdybym się oświadczył, gdybym wyznał, że ta, którą kocham...
— No, to Berta!.. — przerwał jenerał.
Pan de Nathon na chwilę osłupiał,
— Jakto! pan wiedziałeś?..
— Najlepszy pan masz dowód! odparł starzec ze śmiechem — daremnie jesteś pan dyplomatą i to dyplomatą wytrawnym... tajemnice stanu umiesz pan ukrywać wybornie... ale tajemnice miłości są jak delikatne perfumy... zawsze je łatwo poczuć...
— Wiedziałeś pan! — powtórzył szlachcic tonem pewniejszym, skutkiem powstającej w nim nadziei — i zachęcałeś mnie pan do przyjazdu w te strony... upoważniłeś mnie pan do bywania codzień... do spacerów z panną de Franoy...
— A dlaczegóż miałbym czynić inaczej? — zapytał jenerał — musiałem być logicznym, skoro w zupełności sprzyjałem pańskim planom?..
Te słowa przejęły Henryka de Nathon radością tak głęboką, tak wzruszającą nadmiernie, że zbladł i zdało mu się, że w nim serce zamiera.
— Czym dobrze słyszał, jenerale, czy zrozumiałem? — wyszeptał — Mogę wierzyć? mogę mieć nadzieję?
— Powinieneś pan wierzyć temu, co powiedziałem ci na początku naszej rozmowy, że gdyby szczęście pańskie zależało odemnie, byłbyś szczęśliwy... Co do nadziei.. E! mój Boże! ja im granic nie zacieśniam...
— Więc pan się zgadza na moją prośbę?
— Ja, z całego serca! Dzień, kiedy zostaniesz: pan mężem mej córki, kiedy cię nazwę swoim synem, będzie najpiękniejszy w mem życiu... Ale potrzeba ci jeszcze innego przyzwolenia... ono niezbędniejsze od mego... Trzeba, ażeby się Berta zgodziła... Sprzymierzeńcem twoim jestem, ale za nic w świecie nie chciałbym swej woli narzucać kochanemu dziecku, choćbym nawet był pewien, że mu dam przez to szczęście... Nie chcę też bynajmniej wpływać na nią radami, w których widziałaby oznakę mych życzeń... Niech ma zupełnie swobodną wolę i jeżeli ma się zgodzić, niech sama z serca się zgodzi... Pomów pan z nią... Wnieś przed nią swą sprawę... Jesteś przecie wymownym... Bądź jeszcze wymowniejszym... Miłość doda panu natchnienia... Muszę dodać, bynajmniej nie ażeby pana zaniepokoić, tylko ażeby ostrzedz, że Berta wciąż odmawiała najświetniejszych partyi w naszych stronach i oświadczyła mi wręcz, że nigdy za mąż nie wyjdzie... Ale wtedy nie kochała nikogo... Jeżeli cię kocha, wszystko będzie inaczej... Ale jak sądzisz pan, kocha cię ona?
— Nie mogę powiedzieć tego, czem się łudzę — odpowiedział p. de Nathon — ale są chwilę, kiedy śmiem nawet mieć nadzieję...
— I ja także ją mam... — podchwycił jenerał. — Przypominasz pan sobie, jak była wzruszona, gdyś pan przyjechał, gdy niespodziewając się pana wcale, nagle cię zobaczyła... Wiem, że złożyła to na karb zawrotu głowy, ale między nami mówiąc, ani krzty w to nie wierzyłem, zaraz się domyśliłem co się święci... Nie trudno ci przyjdzie, jeżeli się nie mylę...
— A gdybyśmy się mylili obadwaj — szepnął pan de Nathon. — A jeżeli dla panny de Franoy jestem zgoła obojętnym... Pomyśl tylko, jenerale, jestem od niej dwa razy starszym...
— To cóż to szkodzi? Nie znam przecie przyjemniejszego od ciebie mężczyzny... Margrabia de Flammaroche, któremu Berta odmówiła, miał dopiero dwadzieścia siedm lat, a nie mógł się z tobą równać...
— Boję się, jenerale, czy cię nie zaślepia sympatya... Przy pannie de Franoy wyglądam chyba jak starzec... Ja doprawdy boje się!.. Przeczuwam że odmówi.. Po takich marzeniach co będzie za przebudzenie? Co wtedy pocznę? Co się stanie z mem złamanem sercem i życiem bez celu?
— A to co? — zawołał pan de Franoy. — Zkądże takie przedwczesne zniechęcenie? Najlepsi żołnierze odrazu zostają pokonani, jeżeli idą do boju z przeczuciem klęski! Odwagi do licha! mój drogi hrabio! odwagi! nadziei!
— Oby cię Bóg wysłuchał, jenerale!..
— Wysłucha bo sprawiedliwy i pan na to zasługujesz! Chcesz posłuchać mej dobrej rady?
— I owszem!
— No! to sprobuj zaraz...
— Możeby lepiej było trochę jeszcze poczekać?
— Czekać? Na co?
— Dzisiaj jestem zanadto wzruszony,
— Będziesz pan nim także i jutro... — odparł starzec ze śmiechem. — Spodziewam się, że nie będziesz potrzebował przygotowywać się do mowy dyplomatycznej, a dyplomata w kłopocie... I wmówiłeś w siebie żeś już stary!.. mój Boże, hrabio, jakżeś ty jeszcze młody!.. Nie, panie ambasadorze, co drżysz przed ładnemi oczyma dziewczęcia, nie zwlekaj!.. Lubię zwycięztwo odrazu zdobyte bagnetem... Przypomina mi to dawne piękne czasy wojenne!.. Idź, rozmów się z moją córką dziś jeszcze, nie za godzinę ale zaraz... Wyjdziemy ztąd razem... Jeżeli Berta jest w swoim pokoju, poproszę ją do salonu i pan zaraz tam pójdziesz... Jeżeli przechadza się w ogrodzie z baronową, zostawię cię samego z nią i zajmę się baronową... Nikt ci nie przeszkodzi... No, kochany hrabio, już ani słówka!.. Raz! dwa! trzy!.. naprzód!..


XXIX.

Henryk de Nathon, człowiek tak poważny, stanowczy, w najwyższym stopniu doświadczony, a który z miłości wielkiej i głębokiej, stawał się prawie dzieckiem, podążył za jenerałem wychodzącym z pokoju i obaj zatrzymali się na ganku.
Pani de Vergy przechadzała się sama z książką w ręku, pod wysokiemi drzewami, których konary rozłożyste tworzyły kopułę zieloności nad brzegiem Cusancin’u.
Słabe i łagodne dźwięki fortepianu dolatywały z kiosku, na drugim końcu ogrodu, naprzeciw odbudowanej altany.
— Wszystko jak najlepiej! — rzekł p. de Franoy. — Te akordy oznajmiają ci, że narzeczona twoja (tak ją nazywam dla dodania ci brakującej odwagi), jest teraz sama w pawilonie... Idź-że do niej... Wytłomacz się prędko i dobrze, jak uczciwe serce, przemawiające z uczciwą miłością... Chciałbym co prędzej dowiedzieć się, czy mogę cię nazwać „swym synem“... Ja tymczasem pójdę do baronowej...
Niepodobna było się wahać.
Dyplomata poszedł prosto do kiosku, jakby żołnierz na armaty.
Im bardziej zbliżał się, tem wyraźniej słyszał dźwięki fortepianu. Dziewczę improwizowało.
Nie była to huczna fantazya, ale melodya rozmarzona, rzewna a przedewszystkiem tęskna.
P. de Nathon zatrzymał się kilka sekund przy na wpół otwartych drzwiach i słuchał.
— Prześliczne — rzekł do siebie — ale w każdej nucie czuć łzę. Zkądże taki smutek w duszy tego dziecka, że każe płakać fortepianowi?
P. de Nathon widział Bertę, ona jednak, nie domyślała się jego kroków.
Dziewczę siedziało przy fortepianie. Długie palce biegały po klawiszach. Głowa przechyliła się w tył, wzrok zapatrzony w dal, miał wyraz bolesnego marzenia. Wargi poruszały się z lekka, jakby szepcząc śpiew, płynący z jej serca, a którego nikt jednak nie słyszał.
W tej postaci niedbałej Berta była piękną i wzruszającą, jak żywy posąg Rezygnacyi.
Henryk lekko zapukał we drzwi.
Panna de Franoy drgnęła, jak każdy znienacka ocknięty, przy przejściu raptownem od marzeń do rzeczywistości. Oczy jej, zwróciły się na przybysza.
Powstała żywo i rzekła:
— Jakto, panie hrabio, to pan!.. Uczyłam się... Byłam trochę roztargnioną... Przestraszył mnie pan...
Zapewne szuka pan mego ojca... Niewidziałam go, ale zapewne znajdzie go pan w zamku...
— Właśnie, tylko co przed chwilą rozstałem się z jenerałem — odpowiedział pan de Nathon, niemniej zmieszany od dziewczęcia — a jeżeli pozwoliłem sobie zakłócić spokój pani i samotność, to jedynie przychodzę z jego zlecenia...
— Ojciec pana przysyła? — zapytała Berta z niespokojnem ździwieniem,
Hrabia skłonił się.
— Więc chce pan ze mną pomówić? — podchwyciła panna de Franoy.
— Tak, pani...
— Czy to w jego imieniu... czy w swojem?..
— W swojem...
— Słucham więc pana, panie hrabio — szepnęło dziewczę, z jakimś nieokreślonym lecz wymuszonym uśmiechem. — Nie byłabym kobietą, gdybym nie była ciekawą dowiedzieć się, co mi ma pan do powiedzenia... Z twarzy pańskiej widzę, że to ma być jakaś tajemnica... Czy się mylę?..
Berta wyrzekła te ostatnie słowa z udaną wesołością, ale niepokój w spojrzeniu, drżenie głosu, bynajmniej nie licowały z tą ponurą trzpiotowatością.
— Nie myli się pani — odrzekł Henryk. — Rzeczywiście wyjawić mam pani tajemnicę...
I dodał tak cicho, że Berta raczej odgadła, niż dosłyszała te słowa:
— Tajemnicę mojego serca!..
Odkąd p. de Nathon wszedł do kiosku, panna de Franoy była bardzo blada. Teraz poczerwieniała.
Henryk zadaleko już zaszedł, ażeby mógł się cofnąć.
Mówił więc dalej:
— Kocham cię pani... Czyś pani tego nie odgadła? Kocham cię miłością niezmierną, której wyrazić nie zdołałyby najwymowniejsze nawet wyrazy... W pani me marzenia o przyszłości, me nadzieje szczęścia... Byłem zarozumiały... teraz mam tylko jedno pragnienie, ażeby pani powierzyła mi starania o swej przyszłości... Pragnienie to, znane jest ojcu pani i on je w zupełności pochwala... Powiedział mi, że z ochotą nazwie mnie swym synem, ale nie taił się przedemną, że pozostawia pani w tem zupełnie wolną wolę i przyzwolenie otrzymać mogę tylko od pani... Dlatego widzi mnie pani u swych nóg... Dlatego pytam, czy otworzysz mi niebo, czy też strącisz mnie w otchłań rozpaczy?..
Kiedy to p. de Nathon mówił, z niepowściągnionem uniesieniem miłości, Berta stała milcząca, nieruchoma i od doznawanego wzruszenia, mieniła się na twarzy.
Kiedy hrabia wszystko już wypowiedział, gdy wszystkiego wysłuchała do końca, już była spokojną i panią siebie, ale snać gwałtowność wzruszenia wyczerpała jej siły, bo bladość twarzy mogła się równać białości jej sukni.
Wyciągnęła rękę, ażeby podnieść klęczącego Henryka. Uczuł on, że ręka jej zimna jak z marmuru.
— Panie hrabio — rzekła zwolna głosem, który chciała uczynić pewnym, ale niemogła tego dokazać — znam pana dobrze... Wiem, że masz serce dobre i szlachetne i duszę prawą... Dumną jestem, że serce to i dusza mnie się oddały... Widzę, że mnie pan kochasz szczerze i głęboko... Wiedziałam nawet o tem, zanim mi pan powiedziałeś... Wiem również, że szczęśliwą uczynisz tą, której przyrzeczesz szczęście i że nie zabraknie nigdy twej miłości dla tej, którą zaprzysięgniesz kochać...
— A nią pani jesteś!.. — zawołał p. de Nathon — nikt inny, tylko pani!..
— Powiedziałam już panu, że wiem o tem — mówiła dalej Berta z zachwycającą prostotą — i serce moje nie jest bynajmniej niewdzięcznem dla tej szlachetnej miłości...
— Więc — zawołał hrabia — pani mnie kochasz!.. Wszak prawda, Berto!.. To przecie chcesz mi powiedzieć?..
— Tak — odrzekło dziewczę z anielską skromnością — tak, panie hrabio, kocham cię...
— Kochasz mnie!.. — powtórzył Henryk z upojeniem — kochasz mnie!.. o! to... przyszłość naszą jest!.. radości wszelkie!.. szczęście!.. Moją będziesz na zawsze!.. żoną moją ukochaną!.. Mój Boże! czyż może być na ziemi szczęście większe od mojego!.. O! jeżeli mnie tak kochasz, jak mówisz, Berto, powiedz mi to raz jeszcze, powtórz!..
Pan de Nathon ukląkł przed dziewczęciem, pochwycił je za ręce i tulił je w swoich z niewymowną radością.
Berta, cała drżąca, czuła się blizką omdlenia; Z każdą sekundą wzmagała się jej bladość. Wargi nawet zbielały. W obumarłej twarzy tylko oczy pozostały żywe.
— A! — wyrzekła złamanym głosem, rozdzierajacym tonem, — A! po cóż mi pan przerwałeś?.. Niestety, radość pańska do rozpaczy mnie doprowadza bo muszę ją stłumić... Przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam, że pana kocham z całej mej duszy i że pana tylko będę kochała... Jedynem szczęściem dla mnie, byłoby oddać panu całe me życie i z panem iść przez nie... a jednak nigdy nie zostanę żoną pańską nie, nigdy... nigdy... przenigdy...
I głos dziewczęcia przy wymawianiu tego strasznego słowa, przeszedł w długie szlochanie.
Hrabia de Nathon, któremu zdało się, że go trapi przykry jakiś sen, patrzał na nią osłupiały i przerażony zarazem, pytając się w myśli, czy nie dostała nagle okropnego obłędu...
Panna de Franoy osunęła się na dywan, jakby nogi ugięły się pod jej ciężarem.
Upadła na kolana przy kanapie, twarz przycisnęła do poduszki, płacząc i jęcząc konwulsyjnie. A wśród tego płaczu i szlochań, słychać było jak usta jej powtarzały wciąż jeszcze, bez przerwy:
— Nigdy... nigdy... nigdy...
Henryk stał przed nią i szukał jakiegoś środka przeciw ogarniającej go rozpaczy. Wmawiał w siebie że nie zdaje sobie sprawy z rzeczywistości, powtarzał sobie:
— Nie, w tem niema nic prawdy... To wcale nie jest możebne... To tylko sen... okropny sen... Ale przecież się przebudzę...
Niestety, to nie był sen.
Hrabia przekonał się wkrótce, iż w rzeczywistości odbywa się ta scena, przy której był obecny, nie rozumiejąc jej jednak wcale.
Płacz Berty powoli zmniejszył się. Przycichły jęki i wreszcie ustały zupełnie. Siły jej, przed chwilą wyczerpane znowu wróciły. Podniosła naprzód głowę, potem oparłszy się jedną ręką o poduszkę kanapy podniosła się i stanęła nieruchomo naprzeciw Henryka, z oczyma w niego wpatrzonemi.
W pierwszych paroksyzmach niepojętej dla hrabiego rozpaczy, w ruchach prawie konwulsyjnych jej boleści, wypadł Bercie z głowy grzebień, przytrzymujący sploty jej włosów. Rozpuściły się one bujnie na ramiona i wdzięcznie otoczyły jej twarzyczkę... Kilka łez ostatnich wymykało się z zaczerwienionych oczu i spływało po wybladłych licach. W tej chwili wyglądała jakby zmartwychpowstała i wyszła z grobu.
Hrabia utkwił w nią wzrok z widocznym niepokojem. Stan taki panny de Franoy mógł sobie tłomaczyć bardziej niż przedtem, tylko chwilowym obłędem.
Berta pojęła a raczej odgadła, co dzieje się w jego umyśle i dowiodła mu, że go rozumie, bo odpowiedziała na jego myśli:
— Nie, panie hrabio... nie, mój przyjacielu — wyrzekła z cicha i powoli — nie, nie jestem waryatką... Wybacz pan, żem pana naraziła na widok tak bolesny, który dla pana jest niezrozumiałym... Wyznanie głębokiego uczucia, jakie pan ma dla mnie, prośba, ażebym została pańską żoną, powinny mnie były uszczęśliwić... O! i bardzo uszczęśliwić! Tymczasem rozdarły mi serce! Nie pytaj pan... Nie umiałabym... nie chciałabym... nie mogłabym odpowiedzieć... Powiedziałam panu, że cię kocham... powtarzam to raz jeszcze, bo to prawda... Powiedziałam panu, że nigdy pańską nie będę... niestety i to jest prawdą... Dodaję, że nie mogąc być pańską, nie będę niczyją... Przed Bogiem przysięgam to panu... Teraz ulituj się pan nademną... Cierpię... Potrzebuję być samą... Opuść mnie pan i opuść mnie pan bez goryczy, jeżeli pan unieszczęśliwiony jesteś przezemnie, przysięgam panu, że pańskie nieszczęście nie może się równać z mojem!..
— Berto! — zawołał hrabia. — Berto! na miłość Boską, racz mnie wysłuchać... racz mi odpowiedzieć!.. Co chcesz, ażebym począł z tą okropną niepewnością w głębi duszy?.. Mówisz, że mnie kochasz... kochasz mnie i skazujesz nas oboje na katusze, gorsze od śmierci!.. Dobrze, gdy potrzeba będę spokojny... poddam się losowi, ale niech-że przynajmniej wiem, co cię zmusza do udręczania mego serca... Serca, które bije tylko dla ciebie... Prośba moja wszak słuszną jest?.. Przecież jej nie odrzucisz?.. Skazany na śmierć wie przynajmniej, za co go karzą... Postępuj ze mną jak ze zbrodniarzem... Powiedz mi, com ja uczynił... Potem mnie wypędź... Ale wprzód mów... mów!..
— Po raz drugi — wyjąkała panna de Franoy — po raz drugi błagam pana ulituj się nademną... Widzisz pan przecie, że me siły na schyłku... że umrę... zaklinam pana na pańską miłość, nie wypytuj... Zostaw mnie...
Berta, wymawiając te słowa, chwiała się jak kwiat, kołysany powiewem wichru... Głos jej gasł, źrenice znikały pod zwieszającemi się powiekami.
Hrabia de Nathon nie dodał ani słowa.
Skłonił się przed dziewczęciem i skierował się ku drzwiom pawilonu.
W chwili gdy dochodził do drzwi, obrócił się.
Berta osunęła się znów na kolana. Usta jej poruszały się, jakby szeptały jakąś prośbę.
Zapewne widząc poruszenie hrabiego, myślała że waha się odejść. Wyciągnęła ku niemu obie ręce błagalnie.
Hrabia de Nathon zrozumiał i prędko się oddalił.


XXX.

Hrabia zobaczył zdaleka jenerała idącego z baronową, przez aleję cienistą po nad strumieniem; byli do niego obróceni tyłem.
Zamiast iść do nich, Henryk szybko poszedł w stronę ogrodu, gdzie gęstwina była największa i gdzie swobodnie mógł być sam.
Ledwie przy zmysłach się czuł i po tej utracie wszelkich nadziei, ledwie był w stanie myśleć.
Wreszcie powoli, stopniowo, przyszedł do siebie. Odzyskał czasowo zawieszoną władzę nad umysłem. W myśli powtarzał sobie najdrobiazgowiej najmniejsze szczegóły niepojętej sceny, w której był jednym z działaczy, każde słowo Berty, uprzytomniał sobie wyraz jej twarzy, ton głosu i szukał klucza do rozwiązania tej dziwnej i okropnej zagadki, od której w wysokim stopniu zależało jego szczęście.
Daremne usiłowania! Napróżno wysilał swój umysł. Zagadka pozostawała tajemnicą, jakby należała do starożytnego sfinksa, strzegącego tajników życia i śmierci!
Przeświadczony o bezskuteczności rozmyślań, Henryk porzucił ławeczkę darniową, na którą raczej upadł niż usiadł. Krokiem takim, jaki chyba mają lunatycy, gdy śpiąc idą, udał się w aleję, gdzie spodziewał się spotkać z panem de Franoy i panią de Vergy.
Oboje, jak zapewne domyślają się czytelnicy, z niecierpliwością czekali nań, a długo trwająca rozmowa jego z Bertą, wydawała im się pomyślną wróżbą.
Zeszedł się z nimi.
Dość było im spojrzeć na jego zmienioną twarz, ażeby wnet rozchwiały się wszystkie ich nadzieje.
— Mój Boże! — zawołała baronowa — jaki pan blady i zmieniony! cóż się to stało?
— Pani! — odrzekł pan de Nathon — widzisz pani przed sobą człowieka bardzo nieszczęśliwego... nieszczęśliwego bez żadnej nadziei...
— Jakto? Berta powiedziała że cię nie kocha? — spytał żywo jenerał.
— Niestety! — wyszeptał hrabia — wolałbym już, ażeby mi to powiedziała. Przywiązaniem i miłością można przezwyciężyć oziębłość... Nienawiść można zmienić w miłość... Dusza uśpiona obudzić się może... Wstręt ulega przemianie.. Panna de Franoy powiedziała, że mnie kocha...
— Więc cóż?.. — spytali oboje naraz jenerał i baronowa.
— Powiedziała mi, że mnie kocha... — powtórzył p. de Nathon — ale dodała, że nigdy nie zostanie moją żoną... Słyszycie państwo... Nigdy!.. Nigdy!..
Pani de Vergy spytała głosem drżącym:
— A przy tej odmowie rozpaczliwej, przy tej odmowie, stanowiącej nietylko o teraźniejszości ale i o przyszłości, jakie dała powody?..
— Powody?.. O! gdybym je poznał, przynajmniej mógłbym je przemódz... Ale nie... nie... Panna Berta odmówiła mi wszelkich wyjaśnień... Prosiłem... błagałem... Posąg z marmuru dałby się wzruszyć mej rozpaczy i naleganiom!.. Ona pozostała nieugiętą i bardziej niezbadaną od marmuru samego... Czy chcecie państwo wysłuchać wszystkiego, cośmy ona i ja powiedzieli sobie w tej smutnej rozmowie?.. Niech państwo posłuchają... powtórzę zaraz...
Henryk opowiedział scenę w pawilonie dosłownie, tak, jak ją przytoczyliśmy czytelnikom.
Kiedy skończył, baronowa szepnęła ale tak cicho, że niepodobna było usłyszeć jej słów:
— Biedna Berta!.. Nieszczęśliwe dziecko!.. Ciężko bardzo pokutuje za zbrodnię, — w której była nie wspólniczką, lecz ofiarą!
— I cóż — podchwycił Henryk po kilku sekundowem milczeniu — teraz gdy państwo wszystko wiecie, sami widzicie, że nie mogę mieć żadnej nadziei...
Pani de Vergy ujęła go i uścisnęła za rękę.
— Bóg mi świadkiem — wyrzekła — że niechciałabym w sercu pańskiem utrzymać zawodnych złudzeń, które przy rozbiciu rozdzierają i zabijają!.. A jednak panu, co jesteś tak godzien być szczęśliwym, panu, który wydajesz mi się bratem, mogę z głębi serca powiedzieć: Miej pan nadzieję! miej pan jeszcze nadzieję!..
— Jakto? co pani mówi? — wykrzyknął hrabia, raptownie ożywiony. — Więc jeszcze nie skończyło się wszystko? Nadzieja wszelka nie jest straconą?
— Nie... Przynajmniej tak sądzę...
— Czyżby panna de Franoy cofnęła swe nieszczęsne postanowienie?..
— Być może...
— I ten cud... bo to byłoby cudem, pani miałbym do zawdzięczenia?
— Mnie... przy pomocy Bożej.
— O! pani, niech Bóg ześle dla twych zamiarów powodzenie, a szczęście zapewnisz człowiekowi, który cię, pani, kocha naprawdę jak siostrę.
— Dlatego właśnie, że wiem coś wart, mój drogi hrabio, że również czuję dla ciebie przywiązanie siostry, że wreszcie wiem, iż oddając ci Bertę, uczynię ją na zawsze szczęśliwą, dlatego tak pragnęłabym wielce ziszczenia twoich i naszych zarazem życzeń...
— Cóż mam uczynić?
— Opuść pan zamek, powróć do Guillon i czekaj.
— A długo?
— Tego nieumiem panu z góry powiedzieć, ale nie zaniedbam niczego, ażebyś pan czekał jaknajkróciej...
— Jutro nie mogę przyjechać?
— Nie...
— Dlaczego?
— Ponieważ nieobecność pańska, da czas Bercie do namysłu... Chcę, ażeby ona sama uczuła, jak jej brakować będzie pańskiego towarzystwa...
— A gdyby to doświadczenie dało wprost przeciwny rezultat? — szepnął hrabia, drżąc na samą myśl o tem. — A jeżeli kuzynka pani spostrzeże, że nieobecność moja jest jej obojętną?
Pomimo smutnej rozmowy, baronowa nie mogła się powstrzymać od uśmiechu.
— Niech się pan uspokoi — rzekła — kiedy takie serce, jak Berty, oddało się komu to już na zawsze... Nie widząc pana, jeszcze bardziej myśleć będzie o panu.
— Bo ja nie mogę jej nie widzieć...
— Uzbrój się pan w odwagę i cierpliwość... to konieczne...
— Ale niechże pani oznaczy jakiś prawdopodobny kres dla wymaganego odemnie poświęcenia..
— No dobrze, dwa lub trzy dni.
— Mój Boże, jak to długo trzy dni!
— Może nietrzeba będzie tyle... Postaram się o ile można skrócić tę nieodzowną próbę... W każdym razie nie wracaj pan, dopóki panu nie powiem: „Przyjedź“.
— Więc pani do mnie napisze?..
— Zapewne... a może jeszcze lepiej...
— Jakto?..
— Choćbym się miała szkaradnie skompromitować, sama zawiozę panu dobrą nowinę...
— O! jakże będę panią wyczekiwał!.. jak panią błogosławić będę!.. Pani jesteś dla mnie prawdziwie łaskawą opatrznością!..
— Zaczekaj pan, aż mi się uda...
— O! to mnie znów przestrasza! Czyżbyż obawiała się pani niepowodzenia?..
— Powodzenia można być dopiero pewnym, gdy nastąpi... Ale raz jeszcze panu powtarzam: Miej nadzieję!
Po tym ostatnim wyrazie pociechy, hrabia de Nathon pożegnał się z jenerałem i młodą wdową i w kilka minut później jechał już galopem do Guillon.
— Trzy dni!.. — szeptał. — Trzy dni oczekiwania!.. Trzy wieki niepewności i cierpień!.. Czy sił mi starczy, czyż ja dożyję do końca trzeciego dnia?.. O! Berto, Berto! jakżeś okrutna, cóżem ci uczynił?.. dlaczegóż za taką miłość, karzesz mnie takiem cierpieniem?..
Skoro baronowa usłyszała tętent konia dyplomaty, zaraz udała się do pawilonu, gdzie spodziewała się zastać kuzynkę.
Berta rzeczywiście nie wyszła jeszcze z pawilonu. Siedziała skurczona na kanapie, z rękoma zagłębionemi w bujnych włosach. W oczach ponurych nie było już łez. Spojrzenie było błędne, prawie obłąkane.
Gdy baronowa weszła, dziewczę powstało i odezwało się tylko:
— Wiesz o wszystkiem, nieprawdaż?
Pani de Vergy, zbyt wzruszona ażeby mogła mówić, skinęła tylko potwierdzająco.
Berta, zarzuciła jej ręce na szyję i tuląc się do niej, wyszeptała:
— O! Blanko, droga Blanko, jaka ja nieszczęśliwa!..
Baronowa nic nie odpowiedziała, tylko poczęła całować bladą twarzyczkę kuzynki i łzy ich połączyły się razem.
— Ale jakąż ja zbrodnię popełniłam? — odezwała się wreszcie Berta po chwili. — Czem ja zawiniłam?.. Czem zgrzeszyłam, że mnie Bóg tak srodze dręczy?..
I tym razem odpowiedzią baronowej były tylko pieszczoty.
— O! gdybym tylko miała Armanda — mówiło dalej dziewczę z wybuchem rozpaczy — gdybym mogła go widzieć... on by mi był pociechą... podporą... przy nim zapomniałabym trochę o mych ciepieniach... ale nie mam go... nic nie mam... umieram...
I upadła na dywan prawie bez zmysłów.


∗             ∗
Nazajutrz wieczorem, kuzynki obie przechadzały się powoli nad brzegiem Cusancin’u, pod zielonem sklepieniem rozłożystych konarów drzew.

Berta była spokojną.
Baronowa szła z nią pod rękę, mówiły do siebie zaledwie od czasu do czasu po kilka słów, cicho.
Widocznie pani de Vergy myślała nad czemś i siliła się na odwagę, potrzebną do rozpoczęcia przykrej i trudnej rozmowy.
Naraz zatrzymała się, przyciągnęła do siebie pannę de Franoy i dotknąwszy ustami jej łagodnej twarzyczki pobladłej, szepnęła:
— Uchybiłabym obowiązkom przywiązanej krewnej i szczerej przyjaciółki, droga Berto, gdybym nie spróbowała wszelkich sposobów dla przywrócenia ci uciekającego szczęścia...
— Szczęścia! — jęknęło smutnie dziewczę. — Czemu mi mówisz o szczęściu? Wiesz przecie dobrze, że nie mogę być już szczęśliwą...
— Wiem, że tak myślisz, ale wiem również, że myśląc tak, jesteś w błędzie...
Panna de Franoy wstrząsnęła głową z lekka.
Baronowa mówiła dalej:
— Musisz mnie wysłuchać, moje dziecko, musisz mi przebaczyć, że przystępuję do bolesnego przedmiotu i dotykam krwawiących się ran twego serca... Zapewne chcę postąpić jak to czynią chirurgowie, którzy poto nieraz rozdraźniają rany, ażeby je lepiej potem zagoić...
— Niestety! — pomyślała Berta — rany moje nie są uleczalne!..
Poczem odrzekła głośno.
— Cokolwiek uczynisz, droga Blanko, wiem że to będzie dobre... Powiedz mi więc, co chcesz mi powiedzieć... Gotowa jestem wszystko wysłuchać i spróbuję odpowiedzieć na wszystko...
— Kochasz hrabiego de Nathon, nieprawdaż?
— Czy go kocham! — szepnęło dziewczę — o! tak!..
— Bardzo?
— Z całej mej duszy!
— Wierzysz w jego miłość?
— Tak jak w swoją...
— Pojmujesz więc, jak dla niego bolesne, że odmówiłaś mu swej ręki i nawet na przyszłość nie dałaś żadnej nadziei?
— Dla zrozumienia jego cierpień, dość mi je porównać z mojemi.
— Jesteś więc w zupełności przeświadczoną, że twe niewzruszalne postanowienie sprowadza nieszczęście nietylko dla ciebie, lecz także i dla Henryka!..
— To nie moje postanowienie sprowadza podwójne nieszczęście... to los fatalny...
— Więc sądzisz, że masz prawo kochającego cię człowieka skazywać na boleść bez końca, na cierpienie wieczne i niczem nie zasłużone?..
— A ja czy zasłużyłam na to że cierpię? — zawołała Berta.
— Nie, stokroć nie, moja kochana biedaczko! Ale dlaczegóż macie być karani oboje za zbrodnię, której żadne z was nie popełniło?
— I ty mnie o to pytasz?.. Alboż ja mogę zmienić to, co się stało?.. Czyż ktobądź jest w stanie zetrzeć plamę jaka mnie okrywa?.. Czyż wreszcie możebne, ażebym została żoną hrabiego de Nathon?..
— Tak, droga Berto, to możebne...
— Nigdy! nigdy! nigdy! — zawołało dziewczę z uniesieniem. — Pytałaś mnie przed chwilą. czy mam prawo skazać Henryka na cierpienie?.. Jeszcze mniej prawa mam oszukiwać jego prawe serce... za miłość jego szlachetną odpłacić podłą zdradą!.. O! wiem, że moje nieszczęście jest tylko nieszczęściem, ale nie zbrodnią... Tem niemniej jednak dźwigam na czole koronę sromotnego wstydu!.. Czyż więc taką koronę otrzymać ma odemnie ten, co mnie kocha?.. Gdybym podzieliła się nią z nim, dzisiaj niewinna męczenniczka, jutro byłabym nikczemnicą!.. Odpowiedz, Blanko, odpowiedz!.. Czy to prawda?
— Nie byłabyś ani winowajczynią, ani nikczemną!.. — odparła baronowa. — Ale nie będę usiłowała walczyć z dumą twej duszy, godną podziwu, nawet przy jej egzaltacyi... Chcę ci tylko powiedzieć, żeś się nie przyjrzała jeszcze kwestyi ze wszystkich stron...
— Ja widzę tylko jedną stronę... Alboż ma kilka stron?.. nie, niema...
— To też ja chcę ci je odkryć...
— Mów, słucham cię...
— Posuwasz odwagę aż do bohaterstwa — mówiła dalej baronowa — i z góry jestem przekonana, że nie zdołałabym cię przekonać, mówiąc tylko o tobie... Przemówić chcę w imieniu hrabiego, a ponieważ twój rozum jest również wrażliwy jak twe serce, więc może zrozumiesz.
— Któżby nie chciał posłuchać tak serdecznego głosu — szepnęła Berta.
— Nie chcesz zaślubić tego, który cię kocha, a główny twój argument jest taki, że stając się żoną Henryka przyniosłabyś mu wstyd, zdradę, przed nim ukrytą... Wszak o to ci chodzi, droga Berto?..
— Tak... niestety! tak...
— Jedno słowo może zmienić to wszystko...
— Jakie? — spytało dziewczę, a serce jej zabiło gwałtownie — cóż to za słowo?..
— A gdyby Henryk żenił się z tobą, wiedząc o wszystkiem?..
Gdyby nie zmrok podwójny od zmierzchu i gęstego sklepienia liści, można byłoby wówczas widzieć jak twarz Berty okryła się szkarłatnym rumieńcem.
— O wszystkiem!.. — powtórzyła, a głos jej ze wzruszenia ledwie był dosłyszalny... — Ależ on nie wie o tem... nie dowie się nigdy!.. O! Blanko... Blanko... powiedz mi że nie wie...
— Nie wie o tem, to prawda... Ale może się dowiedzieć o wszystkiem...
— O wszystkiem!.. O mój Boże! Więc tej jeszcze męczarni brakło do mych katuszy! Ale któżby mu wyjawił tę sromotną tajemnicę, tę straszną tajemnicę, kto?..
— Ty, Berto.
Ruchem szybkim dziewczę wyrwało się z objęć kuzynki, Cofnęło się gwałtownie, przerażone.
Przez kilka sekund słychać było tylko wietrzyk, wstrząsający liście i przyśpieszone bicie serca nieszczęśliwego dziecka.
Nareszcie przerwała ciszę:
— Przesłyszałam się... — rzekła — przesłyszałam się, nieprawdaż?..
— Nie, dobrze słyszałaś.
— Więc to ja powiem Henrykowi... Ja?.. O! Blanko!
Berta wymówiła te słowa z niewysłowionym akcentem goryczy i wyrzutu.
— Biedna moja, czynisz mi wyrzuty! — rzekła pani de Vergy łagodnie — a przecie zaraz się przekonasz, że mam słuszność; zobaczysz że wymagam od ciebie postępku wzniosłego i jednego z najszczytniejszych poświęceń.
— Nie rozumiem cię.
— Czyż sądzisz, że byłoby sprawiedliwem skazać człowieka na śmierć, nie dając mu poznać motywów wyroku, nie dając mu możności zwalczyć ich i tym sposobem uratować życia?..
— Nie, nie byłoby to sprawiedliwem... Ale jakiż być może związek...
— Związek jaknajściślejszy... Henryk ma prawo wiedzieć, jakie są pobudki tego postanowienia, które go zabija! tak, zabija, bo widziałam dobrze że jego rozpacz jest śmiertelną!.. Potrzeba ażeby miał możność rozgrzeszenia cię jeżeli zechce, za zbrodnię, której nie popełniłaś... trzeba dać mu możność położenia na szalę miłości jego i twego nieszczęścia... a jeżeli miłość przeważy, trzeba, ażeby był w możności powiedzieć; „Kocham cię bardziej jeszcze!.. Cierpienie twe zwiększa mój szacunek!.. Jestem twój... bądź moją!..
— O! Blanko — zawołała Berta. — O! Blanko, czy to możebne, czy sądzisz że onby to powiedział?
— Czyż go dość nie znasz, abyś nie mogła sądzić inaczej? Dla niego obrazą byłoby, gdybym o tem wątpiła...
Dziewczę pogrążyło się w zadumie głębokiej.
— Może masz nawet słuszność, Blanko — rzekła nareszcie — tak i ja myślę jak ty, że Henryk może miałby tę wzniosłą odwagę i boską litość, które mu przypisujesz... Ale trzeba byłoby przedtem mówić, a ja sto razy prędzejbym umarła, zanimby z ust moich wyszło choć pierwsze słowo tej strasznej spowiedzi.
— Pojmuję, że do mówienia siły ci braknie... ale możesz przecie napisać...
— Napisać!.. — powtórzyła Berta. — To prawda, można napisać...
I znowu wpadła w zadumę.
W tem nagle drgnęła.
Rzec możnaby, że ukazało się jej jakie widmo przestraszające, i rzeczywiście było to widmo — widmo zwątpienia i nieufności.
— Co ci jest?.. — spytała ją baronowa.
— A gdybyśmy się obie myliły? — szepnęła Berta. — Jeżeli on dowiedziawszy się o wszystkiem, odtrąci mnie ze wstrętem! Cóż się wtedy stanie ze mną, gdy sama rozgłoszę swój wstyd, a poświęcenie moje nie będzie miało owoców?.. Nie... nie... raczej lepiej mi umrzeć, unosząc z sobą tajemnicę!.. Henryk przynajmniej zachowa w sercu obraz mój, niczem nieskalany!.. Żyć będę w jego wspomnieniach z aureolą nietykalną! Zamiast porzucić żywą, opłakiwać mnie będzie umarłą!.. To lepiej będzie...
— Berto, moje biedne dziecko — zawołała baronowa — to duma przez ciebie tak przemawia i każe milczeć twej miłości... Jeżeli przekładasz grób po nad nadzieję, choćby nawet niepewną, żyć długie lata z Henrykiem uszczęśliwionym przez ciebie, to chyba go nie kochasz!.. nigdy go chyba nie kochałaś?..
— Masz słuszność!.. — odparło dziewczę po paru chwilach milczenia. — Tak, miłość jest bóstwem zazdrosnem, wymagającem poświęceń... Tak jak ty mi radzisz, mam postawić na kartę życie me i to więcej niż życie, bo wstyd mój i dumę... Jeżeli wygram, czuje się dość silną i dość mam w sobie miłości, ażeby uszczęśliwić człowieka, który pomimo tego wszystkiego zechce mnie zaślubić... Jeżeli przegram, daremnie usiłowałabyś zmienić me postanowienie. Jeżeli przegram... wszystko się dla mnie skończy...
— Berto, moja droga Berto! — zawołała baronowa przerażona. — Co ty mówisz?.. Chcesz więc umrzeć?
Blady uśmiech zjawił się na ustach dziewczęcia.
— Nie bój się.. — odpowiedziało. — Nie mówię o śmierci...
— A o czem?.. O czem mówisz?
— O klasztorze, który od świata oddzieli tak dobrze jak grób i to serce i duszę, których Henryk nie zechce, ofiaruję Bogu, który je przyjmie!.. Nie mogąc być żoną kochaną i kobietą szczęśliwą na świecie, będę w głębi klasztoru biedną zakonnicą, pokorną, uległą, będę się starała zapomnieć o ziemi, myśląc o niebie... Nie mów nic, Blanko!.. Nie odpowiadaj mi na to!.. Życie moje jest w tej chwili na rozdrożu... Bóg mnie poprowadzi teraz na tę drogę, na którą zechce!.. Cokolwiek ze mną uczyni, niech będzie wola jego świętą... Nic mnie nie powstrzyma od tego, co on mi rozkaże... Nie ulegnę już prośbom ani twoim, ani ojca... Oprę się nawet waszym łzom...
Baronowa przycisnęła do siebie Bertę z uniesieniem gorączkowej czułości.
— Moja droga — rzekła — odpędź od siebie, odpędź te posępne myśli... Zdaj się na wolę Bożą i zdaj się na nią bez obawy, bo z góry pewną jestem, że nie mamy się czego lękać, a powinniśmy mieć nadzieję jaknajzupełniejszą..
— Obyś się niemyliła... — odparła Berta — obudziłaś we mnie gorączkę nadziei... Teraz mi pilno rozegrać tę grę, która stanowić ma o moim losie... Chodźmy do zamku...
— Po co?
— Chcę napisać... napisać ten list straszny.
— Dziś wieczór?
— Raczej przez noc... bo potrzeba mi będzie wielu godzin, wielu łez, ażeby wyszukać każde słowo... zebrać każde zdanie.
Drżenie nerwowe wstrząsnęło ciałem dziewczęcia.
Zresztą był to atak przemijający.
— List oddam tobie... — podchwyciła Berta po chwili. — Wszak ty już pomyślisz o tem, ażeby go doszedł...
— Sama mu go oddam... Z rąk moich przejdzie jedynie do rąk Henryka.
— Dziękuję ci, droga Blanko, tak będzie dobrze; a teraz wracajmy do domu, bo powtarzam ci, że nocy nie będzie dla mnie zawiele.
Młoda wdowa i dziewczę skierowały się ku zamkowi i baronowa rozstała się z Bertą na progu jej pokoju, całując ją raz jeszcze i mówiąc:
— Odwagi!.. Odwagi!..


XXXI.

Już była dość późna godzina nazajutrz zrana, a Berta jeszcze się nie pokazała, ani nie zadzwoniła.
Baronowa, trochę niespokojna, weszła po cichu do jej pokoju.
Dziewczę leżało w ubraniu na łóżku, z twarzą bladą, jakby z wosku, powieki okrążała sina obwódka szeroka. Spała snem ciężkim, jaki następuje po nieprzespanych nocach, opanowując ciało złamane nieprzezwyciężonem znużeniem.
Na małym stoliczku między dwoma lichtarzami, w których świece wypaliły się zupełnie, widniała koperta zapieczętowana czarnym lakiem i zaadresowana do hrabiego Henryka de Nathon.
Baronowa przystąpiła do łóżka, uklękła i dotknęła ustami niewinnego czoła panny de Franoy.
Berta obudziła się natychmiast.
— Droga Blanko — rzekła, odpowiedziawszy pieszczotą na pocałunek baronowej i wyciągając rękę ku stoliczkowi — oto list... W niem się mieści moje przeznaczenie... Weź go... Wybacz, że ci go oddaję zapieczętowany, ale czytanie go, byłoby dla ciebie nową boleścią a dla mnie nowym wstydem... I tak będzie dosyć... zawiele... że spojrzenie hrabiego zatrzyma się na tych wierszach, które ręka moja kreśliła ze zgrozą, które paliły moje oczy... Wreszcie spełniło się poświęcenie... Teraz niech wyrokuje Bóg!
— Cierpisz, moja droga? — spytała pani de Vergy.
— Nie. Doznaję tego spokoju głębokiego, jaki następuje po postanowieniu nieodwołalnie powziętem... Dusza i serce odrętwiały... Czekać będę wyroku bez trwogi, bez niepokoju...
— Może zejdziesz do nas?
— Proszę cię jak i ojca, ażebyście mnie pozostawili tu samą, aż do chwili, kiedy mi przyjdziesz oznajmić o mym losie... Wszak dzisiaj wszystko się rozstrzygnie, nieprawdaż?
— Tak, dzisiaj... Za kilka godzin...
Berta usiłowała uśmiechnąć się.
— Widzisz — rzekła następnie — że nie będę potrzebowała uzbroić się w cierpliwość, skoro oczekiwanie będzie tak krótkie...
Baronowa nie mogła nalegać.
Przytuliła znów kuzynkę do siebie i wyszła, zabrawszy list.
— Berta trochę jest cierpiącą, bo źle spała w nocy — powiedziała jenerałowi, który ją z niepokojem wypytywał, dlaczego córka nie przyszła na śniadanie — ale to nic, mogę nawet stryja zapewnić, że zobaczymy ją wieczorem zupełnie już dobrze, a nawet weselszą, niż nią była oddawna...
— Spodziewasz się więc, że ją zdołasz nakłonić do cofnięcia tej nieszczęsnej odmowy?
— Spodziewałam się wczoraj, dziś jestem tego pewną.
— Daj Boże ażebyś się nie zawiodła!.. Czy mogę cię zapytać, jakim cudem wymowy udało ci się tak wpłynąć na nią?..
— Nie pytaj mnie, jenerale, niepodobna byłoby mi odpowiedzieć...
— Dlaczego?
— Kobiety mają między sobą sekrety, różne sekrety, których dochować należy święcie — odparła baronowa z uśmiechem. — Ufasz mi przecie, mam nadzieję... Zostaw mi swobodę działania... Podoba mi się być opatrznością dla was wszystkich i będziecie mieli prawo bić mi oklaski, nie obrażając mej wrodzonej skromności, jeżeli zobaczycie że dobrze wywiązałam się ze swej roli.
— Więc nigdy się nie dowiem?
— Nigdy, i niech się stryj na to nie użala!.. Mniejsza jakich sposobów używa autor, ażeby dojść do rozwiązania, byleby się nam to zakończenie podobało!
W południe pani de Vergy kazała zaprządz i zawieść się do Guillon.
W dziesięć minut później, wysiadła przed zakładem stacyi klimatycznej.
W drodze mówiła do siebie:
— Czyż mam istotnie prawo postąpić tak, jak zamierzyłam? Sumienie odpowiada mi bez wahania: tak!.. Bóg widzi, że chcę jedynie zapewnić szczęście dwom istotom, które kocham i które zasługują być szczęśliwemi!.. Wielkość tego celu usprawiedliwia wszystko w mych oczach... Jeżeli się mylę, niech następstwa tej omyłki spadną na mnie samą jedynie!
Jeden ze służących zakładu, przeprowadził panią de Vergy przez schody i kurytarz i wreszcie zapukał do drzwi pod Nr 12.
— Proszę! — odezwał się głos pana de Nathon.
— Wizyta do pana hrabiego,
Drzwi się otworzyły. Ukazała się Blanka.
Na widok jej, Henryk wydał okrzyk ździwienia.
— A! droga baronowo! — szepnął — nie spodziewałem się pani tak prędko!.. Jaka pani dobra, że skraca moje katusze.. Proszę panią do mej celi!.. proszę!..
Pani de Vergy przestąpiła próg i drzwi się za nią zamknęły.
Hrabia był blady jak człowiek, który dopiero przychodzi do zdrowia po długiej chorobie. Ciemna obwódką otaczała jego powieki. Od czterdziestu ośmiu godzin ledwie jadł i spał.
— Jeżeli pani przynosi mi wyrok fatalny — rzekł, skoro tylko usiadła baronowa — niech pani mówi bez obawy... będę silny... Jeden z moich przodków skazany na śmierć za przekroczenie zakazu Richelieu’go co do pojedynków, uśmiechał się jeszcze pod toporem kata... Przyrzekam pani, że go naśladować będę... Przyjmę cios z uśmiechem... Tylko niech dłużej nie czekam... Przeczucia mam smutne... Wszak zawiodłaś się pani?.. Postanowienie jej nieodwołalne?..
— Nie... — odparła Blanka.
Ledwie baronowa wymówiła ten jednozgłoskowy wyraz, a już p. de Nathon jakby ożył. Niewysłowiona radość rozpromieniła jego twarz.
— Zgadza się? — wyjąkał cicho, bo wzruszenie paraliżowało mu głos.
— To zależy od pana... — odpowiedziała pani de Vergy.
— Odemnie?.. Więc to już pewność!.. Więc to szczęście!..
— Jeżeli pan zechcesz...
— Czy ja zechcę?! — wykrzyknął Henryk.
— Tak... I zanim pan ostatecznie wyrzekniesz, trzeba czekać.
— Nie rozumiem pani.
— Bądź pan spokojny, zaraz się wytłomaczę. Byłeś ambasadorem, mój drogi hrabio, dzisiaj, ja jestem ambasadorową. Przybywam do pana z ciężką misyą, z której postaram się wywiązać jaknajlepiej... Przynoszę panu spowiedź Berty...
— Jej spowiedź!.. — powtórzył Henryk ze ździwieniem, z którem poczynał się znów łączyć niepokój.
— Uspokój się, drogi hrabio, jest to spowiedź anioła!.. — żywo podchwyciła baronowa, która zauważywszy dobrze ten niepokój, rada teraz była swemu postanowieniu. — Wszystko, co się panu wydaje niepojętem, wszystko, przez co pan tak cierpiałeś od dwóch dni, zostanie panu wytłomaczonem... Rozpacz Berty, jej odmowę co do zostania pańską żoną, gdy jednocześnie wyznawała panu swe uczucie, wszystko to pan zrozumiesz i podziwiać pan będziesz duszę bohaterską tego dziecka tak niewinnego, które poświęcało życie i więcej niż życie, bo miłość, skrupułowi niedorzecznemu może, ale wzniosłemu w swem szaleństwie.
Henryk uczynił gest, którego niema wymowa błagała Blankę o pośpiech.
Uśmiechnęła się i mówiła dalej:
Cztery lat temu, Berta miała wtedy najwyżej lat szesnaście, jenerał pod wrażeniem świeżego ataku apoplektycznego i z obawy utraty życia przy drugim, pragnął wydać moją kuzynkę za margrabiego Gouliana de Flammaroche...
— Znam go... — szepnął p. de Nathon, krzywiąc się znacząco.
— Nie myśl o nim zbyt źle, mój drogi hrabio — rzekła baronowa ze śmiechem — to jeden z moich krewnych, z niego, jak pan wiesz, światowiec i wiele kobiet ceniło go bardziej podobno, niźli wypadało... Ale mojej kuzynce wcale się nie podobał... W tymże czasie, kiedy margrabia starał się o nią bez najmniejszego powodzenia, jenerał przyjmował poufale w domu pewnego młodego oficera, którego rodzina, rodzina zresztą chłopska, mieszka w tej okolicy, a który bawił tu wówczas na urlopie... Zakochał się on w Bercie.
— A panna de Franoy w nim!! — zawołał Henryk, a brwi mu się nagle ściągnęły.
— Ta spóźniona zazdrość nie ma żadnej racyi, kochany hrabio! — odezwała się Blanka z nowym uśmiechem. — Powtarzam panu, że Berta miała zaledwie lat szesnaście!.. Dziecko przez wiek swój, sercem była jeszcze większem dzieckiem... Kochała ona tylko ojca i mnie, ale oficer, to nie ulega wątpliwości, mniej się jej nie podobał niż margrabia... Wesoła i przyjacielska z nim, tamtemu okazywała ciągłą obojętnością i chłodem, że niema co spodziewać się jej ręki... Margrabia zawziął się wtedy na kapitana i wyzwał go... Nastąpił pojedynek niedorzeczny, fatalny!! P. de Flammaroche miał rękę nieszczęśliwą, kapitan padł trupem na miejscu...
Baronowa zamilkła.
— I cóż? — spytał p. de Nathon po chwili milczenia.
— Jakto cóż?..
— Czekam dalszego ciągu...
— Ciągu dalszego niema.
— A ta spowiedź, o której mi pani mówiła?..
— Już uczyniona.
— Zapowiadała mi pani, że zrozumiem wszystko, a nic mi pani nie wytłomaczyła! W krótkiem opowiadaniu pani, droga baronowo, ani jedno słówko nie usprawiedliwia skrupułów i cierpień panny de Franoy i jej względem mnie odmowy.
— Tak pan sądzisz — podchwyciła Blanka — bo dusza pańska nie może wznieść się do wyżyn, na których jej dusza przebywa!.. Oto słowa Berty: „Wielkie nieszczęście rzuciło cień na me życie... Przezemnie zginął człowiek... Ani w obec świata, ani przed Bogiem, mam nadzieję, nie jestem odpowiedzialną za tę śmierć, ale sumienie i serce wołają na mnie, że ten, który mi imię swe ofiarowuje, powinien wszystko wiedzieć o mojej przeszłości... Zanim na zawsze złoży swą rękę w mej dłoni, niech wie, że na dłoni tej jest krew!.. Powiedz mu wszystko, a potem dopiero niech sam osądzi...
— O! baronowo! — zawołał p. de Nathon z uniesieniem, a oczy jego zwilgotniały od łez — miałaś pani słuszność! Berta jest aniołem!.. Chodźmy! chodźmy!.. Nie traćmy ani minuty!.. Chodźmy do niej... Chcę do nóg jej upaść.. Chcę jej powiedzieć, że uwielbienie me dla niej równa się miłości i że w obec takiej wielkości czuje się tak małym, że sam się tego wstydzę!.. Chodźmy, baronowo, chodźmy!..
Ale baronowa de Vergy nie poruszyła się z miejsca.
— Pojmuję pańską niecierpliwość... — rzekła z uśmiechem. — Ale wybacz, kochany hrabio, rzeczy odbędą się nie w ten sposób... Najprzód pan pozostaniesz tutaj!..
— Dlaczego?
— Bo to ja tylko, jako ambasadorowa, winnam zdać sprawę mej kuzynce o rezultacie posłannictwa... Pan przyjedzie do Cusancin dopiero w godzinę... Ale to jeszcze nie wszystko... Berta, wiem to dobrze jak i pan, ma szlachetną naturę, duszę dumną, wzniosły charakter, ale musisz pan mi obiecać, że zachowasz pan przy sobie oznaki słusznego uwielbienia i nie przypomnisz nigdy ani jednem słowem, ani nawet ubocznie rozmowę, którą z sobą teraz mieliśmy.
— Jakiż powód tego milczenia?
— Jaknajsłuszniejszy. Bercie przykro dotykać tego przedmiotu, nawet w obec mnie. Pomyśl pan, cóż dopiero przy panu! Nie przypuszczam zaś, ażebyś pan chciał sprawić jej jakąbądź przykrość.
— Wolałbym umrzeć...
— Więc zgoda! będzie pan milczał?
— Przysięgam...
— Zresztą bądź pan spokojny... każde słówko pańskie za chwilę będzie jej powtórzone, a to, czego wzbraniam panu mówić jej, sama jej za pana powiem. Niech pan mej wymowie zaufa... A teraz ucałuj pan moją rękę bo odjeżdżam, i powiedz, że zostawiam pana zadowolonego... Będzie to honoraryum za me dyplomatyczne trudy!..
— O! droga baronowo, z najbardziej zrozpaczonego uczyniłaś człowieka najszczęśliwszego z ludzi! Słów wszystkich byłoby nie dosyć dla wyrażenia pani wdzięczności mojej...
— Nie wyrażaj jej pan... znam ją dobrze... Bądź pan spokojny, jeżeli to możebne... Nie zwarjuj przecie z radości... Zaraz o panu mówić będę... Więc do widzenia wieczorem...
— Do widzenia, baronowo...
— Berta jest kuzynką moją, drogi hrabio... zatem do widzenia, „kuzynku“!..
Przy tych słowach pani de Vergy opuściła pokój pod Nr 12, wsiadła do powozu i pojechała z powrotem do zamku Cusancin.
Była godzina pierwsza po południu. P. de Nathon miał więc przed sobą do zabicia cztery godziny, zanim mu wolno było zobaczyć Bertę. Wyszedł z hotelu i udał się w drogę nie konno lecz pieszo, umyślnie zbaczając na wszelkie spadziste pagórki, ażeby się znużyć fizycznie tym spacerem, a przez to uspokoić trochę umysł, bał się bowiem, że jeśli dłużej posiedzi w swej celi, zwarjuje z radości!
Pani de Vergy przyjechawszy do zamku, poszła wprost do pokoju Berty.
Panna de Franoy usłyszała tętent koni, potem przyśpieszone kroki kuzynki. Zbliżyła się do drzwi i chociaż mówiła zrana, że jest spokojną zupełnie i przygotowana na wszystko co może ją spotkać, czekała z trawiącym ją niepokojem, aż twarz jej płonęła gorączkowym rumieńcem.
Gdy drzwi się otworzyły, miała jednak tyle mocy nad sobą, że nie odezwała się z żadnem zapytaniem. Wargi jej pozostały nieme, ale wzrok jej pytał baronowę niezmiernie wymownie.
Pani de Vergy przystąpiła do niej, ujęła głowę jej w dłonie i okryła pocałunkami oczy jej i włosy.
— Moje drogie dziecko — rzekła do niej następnie — nie omyliłam się wróżąc ci szczęście... Bądź szczęśliwą... Całkiem szczęśliwą... Bez żadnej trwożnej myśli, bez niepokoju, bez zgryzoty... Możesz nią być...
— Jakto! — zawołała Berta, ledwie oddychając ze wzruszenia, z oczyma wpatrzonemi w jeden punkt i drżącemi wargami — jakto?.. Henryk mnie jeszcze kocha?.. jeszcze mnie chce?..
— Kocha cię bardziej jeszcze. Najgorętszem pragnieniem jego, wyłączną jego myślą, jest nazwać cię swą żoną....
— Chociaż... czytał?..
— Tak — odpowiedziała Blanka głosem, który usiłowała uczynić jaknajpewniejszym.
— I przeczytał do końca?..
— Do końca...
— A ty, kiedy on czytał, patrzyłaś na niego?
— Naturalnie... Badałam jego twarz...
— I nic nie dostrzegłaś na jego twarzy?..
— Widziałam to, co mogłabym zobaczyć w głębi jego duszy... boleść i litość...
— A nienawiści, wzgardy?..
— Nie, tylko współczucie głębokie dla twych niezasłużonych cierpień...
— Przysięgasz mi to, Blanko?..
— Bez wahania!
— A kiedy skończył czytanie tego strasznego listu, kiedy się dowiedział o wszystkiem, cóż mówił?..
— To powiedział moje drogie dziecko: „Niech przeszłość będzie tylko przykrym snem i niczem więcej!.. Niech Berta zapomni o wszystkiem, jak ja zaraz zapomnę! Nigdy żadne słowo z ust moich nie roztworzy jej ran... Niechaj nigdy żadne jej słowo nie przypomina mi tego, co znika już w mej duszy gorejącej miłością, jak znikają litery z tego papieru unicestwionego płomieniem!.. Gdy to mówił, list twój, który zapalił, przemieniał się w popiół. Potem dodał: Teraz wszystko skończone!.. O niczem już nie wiem wiem tylko, że kocham Bertę po nad wszystko, że ona jest moją radością, szczęściem mojem, życiem...“
Zaledwie baronowa dokończyła tych słów, a twarz Berty rozpromieniała, jak przedtem twarz hrabiego de Nathon.
Zawołała gorączkowo:
— O! więc dobrze znałaś jego szlachetne serce!.. dobrze go oceniłaś!.. Kiedy ja zwątpiłam, ty ani na chwilę nie straciłaś wiary w niego!.. Blanko, ocaliłaś mnie!.. Życie winnam ci, moja siostro!.. Uklęknijmy, uklęknijmy!.. i podziękujmy Bogu“.
Kiedy panna de Franoy wstała po gorącej modlitwie dziękczynnej, łzy płynęły jeszcze po jej licach, ale były to łzy spokojne.
— Droga Berto — rzekła do niej baronowa — posłuchaj mnie jeżeli chcesz, ażeby szczęście Henryka i twoje było trwałe, ażeby żadna chmurka nie zasępiła przyszłości waszej, zastosuj się w dalszem życiu do rad, jakie ci daję... Słowa twego narzeczonego: „Niechaj nigdy żadne jej słowo nie przypomina mi tego, co już znika z mej duszy!“ powinny być dla ciebie regułą postępowania... Tak, Henryk chce zapomnieć o wszystkiem i będzie mógł, ale na to trzeba ażebyś ty sama zdawała się zapomnieć o swem nieszczęściu... Zrozum mnie dobrze... Jeżeli chcesz zapewnić spokój mężowi, zamknij jaknajgłębiej w duszy, całą swą wdzięczność dla niego, niech jej nie ujawnia nic, ani jedno spojrzenie, ani jedno słowo, ta wdzięczność raniłaby go niezawodnie... Unikaj wszelkich łez i rumieńców... Bądź taką dla Henryka, jaką byłabyś gdyby się nie zdarzyło opłakane nieszczęście... Czy dobrze, kochana Berto?
Spróbuję przynajmniej,
— Trzeba nietylko spróbować, musisz mi przyrzec że zdołasz to uczynić... Pomyśl tylko, że to dla niego o co cię proszę...
— Ta myśl rzeczywiście doda mi siły do zapanowania nad sobą i uczyni mnie taką, jaką chcesz, ażebym była...
— Początek tylko będzie trudny, później przyjdzie ci to z łatwością...
Berta spuściła oczy i po chwili milczenia spytała ze wzruszeniem:
— A on... Armand... mój syn?..
— Kochać go będziesz zdaleka... ja będę mu matką.
Dziewczę nie było w stanie powściągnąć bolesnego westchnienia, które z serca wydarło się jej przez usta.


∗             ∗

W trzy tygodnie po tych dwóch rozmowach, które przytoczyliśmy, w małym kosciółku wsi Cusance odbył się ślub hrabiego Henryka de Nathon z panną de Franoy.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.