Tajemnice stolicy świata/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Tajemnice stolicy świata | |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica | |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera | |
Data wyd. | 1871 | |
Druk | Drukarnia Jana Cotty | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Anonimowy | |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
TAJEMNICE
STOLICY ŚWIATA
czyli
GRZESZNICA I POKUTNICA,
Romans Jerzego F. Borna.
Przekład z języka niemieckiego.
Tom III.
WARSZAWA.
Skład główny i wszelka ekspedycya w Księgarni
Jana Breslauera,
ulica Miodowa, Nr. 489a
1971.
Дозволено цензурою.
Варшава, 22 Мая(3 Іюня) 1871 г.
W drukarni Jana Cotty, przy ulicy Danielewiczowskiej Nr. 495a,
|
Upłynęło lat pięć.
Łaskawy czytelnik raczy się z nami udać do Paryża, gdzie w czasie zapust następują jedne po drugich zabawy.
Ludwik Napoleon wydźwignął się na tron cesarsko-francuzki i przed rokiem zaślubił piękną Eugenię de Montijo, towarzyszkę młodości i przyjaciółkę królowéj Izabelli hiszpaóskiéj.
Podczas dżdżystego marcowego wieczoru, liczne pojazdy i fiakry podjeżdżały ku oświetlonemu dwoma wielkiemi kandelabrami wejściu do jednego z domów balowych, które w epoce téj części naszego opowiadania, większy wywierały urok, i jeżeli tak rzec można, były okazalsze i bardziéj niż dzisiaj eleganckie. W Chateau-Rouge spotykano wówczas pod zasłoną maski książąt i diuków, oraz margrabiny i hrabiny, co dzisiaj albo wcale się nie zdarza, albo tylko w razie szczególnego jakiegoś wypadku. Bogaci panowie zwykli byli bardzo swobodnie w grotach i lożach bawić się i wyprawiać najwyuzdańsze orgie, z uderzającemi pięknością i czasami jeszcze niezupełnie zepsutemi dziewicami, które te salony odwiedzały.
Przy wejściu do Château-Rouge panował tego wieczoru nadzwyczajny ścisk, bo zimny, cienki deszcz niepowstrzymał ciekawych gryzetek i szwaczek od przypatrywania się gościom przybywającym na bal maskowy.
Lecz widać, że nie wiele ubiegano się o kostiumy, bo panowie i damy po większéj części wysiadający z fiakrów, byli w balowych toaletach, i mieli tylko na sobie czarne maski, tajemniczo zakrywające lub zmieniające ich rysy.
W téj chwili zajechał powóz, z którego wysiedli mnich w ciemnym habicie i w czarnéj masce, tudzież mały, prawie jak kulka okrągły szarlatan, którego pojawianie się mocny śmiech wywołało między obcymi.
— Patrzcie-no na ten obraz człowieka, patrzcie na tę figurę! wołano zewsząd, co skłoniło małego, niezmiernie żarty lubiącego pana, do pogłaskania po twarzy jednéj ze śmiejących się dziewcząt — poczém, widząc, że zaczyna przemakać, pośpieszył z mnichem do oświetlonego jak dzień przysionka, który obok kassy prowadził do sali balowéj.
— Ty płacisz koszta podróży, kochany bracie Józefie, poszepnął szarlatan mnichowi jak najweseléj: zapłać!
Ten, wyższy i wysmuklejszy, mimo habitu ukrywającego jego postać, a tak naturalnie skrojonego, że można było wziąć go za prawdziwego mnicha, ze skrytéj kieszeni, pełnéj brzęczącéj monety, wydobył pieniądze i kupił wówczas jeszcze dosyć kosztowne bilety wejścia.
— Powinieneś był raczéj wybrać inną maskę, bracie Józefie, powiedział cicho szarlatan: ta mi się zdaje za śmiała!
— Właśnie ją dla tego wybrałem, bracie Claret! Przekonałem się nieraz, że śmiało postępując, najmniéj obawiać się trzeba! odpowiedział mnich, z pod którego czarnéj maski wystawały strzępy rudawéj brody. A zresztą czegóż mielibyśmy się obawiać?
— Gdyby tu się pojawił Olozaga ze swoimi przyjaciółmi — on zna ciebie, o ile wiem, bardzo dobrze z owego czasu, kiedy jeszcze był wielkim mistrzem Latajacéj Pętlicy!
— Nie turbuj się — don Salustyan Olozaga jest dzisiaj wieczorem w Tuileries — ale może już jutro w nocy wpadnie w nasze ręce! Dowiedziałem się, że bywa na balach opery.
— Wybornie, bracie Józefie, tupnął jezuita Claret ubrany w maskę szarlatana. Otwiera się zatém dla nas widok znajdowania się na tym balu — jest to nawet nasz obowiązek, bo wszystko dla Santa-Madre!
— Znaleźć jutro Olozagę nie będzie mi wcale tak trudno, jak dzisiaj tę zbiegłą z klasztoru w Burgos mniszkę Franciszkę de Cuenza! odpowiedział Józef, w którym zapewne liczni czytelnicy naszego romansu „Izabella,“ poznali już owego dziwnego brata Franciszka Serrany, który wtedy przebywał w Paryżu w towarzystwie brata Clareta, nieposuniętego jeszcze na godność spowiednika królowéj, aby w imieniu i z polecenia ojców z Santa-Madre, posłanego przez Izabellę na dwór Napoleona don Olozagę uwięzić i uczynić nieszkodliwym.
Nie potrzebujemy tu powtarzać, czy i jak ten niesłychany czyn udał się obu hiszpańskim mnichom, bo ten historyczny wypadek dokładnie opisaliśmy, w przytoczonym wyżéj romansie „Izabella.“ Poprzestaniemy raczéj na dalszém śledzeniu pobożnych panów o ile to jest potrzebném do dalszego biegu naszego opowiadania.
— A czy wiesz dokładnie, że ta Franciszka de Cuenza bywa w Château-Rouge? spytał Claret.
— Uwodziciel jéj porzucił ją, i doniesiono mi, że ona zaczyna tutaj oddawać się grzechowi.
— O, zaślepiona siostra — nieszczęśliwa! Od kogo dowiedziałeś się o tém?
— Od brata Erazma z tutejszego klasztoru Karmelitów, który przypadkowo słyszał to w pałacu pewnéj hrabiny, gdzie mówiono o jéj piękności! odpowiedział Józef, wchodząc z towarzyszem do obszernéj i wysokiéj sali, w ktôréj panował różnobarwny, swobodny ruch.
Józef stanął na chwilę pod filarami unoszącemi galeryę, z któréj brzmiała po sali muzyka, i przypatrywał się licznym gościom, tudzież otaczającéj go zewsząd okazałości.
Ciemno-czerwony aksamit i złoto, gęste malowidła na obiciach i lustra, nisze z bijącemi w nich wodotryskami posągi i bujające krzesła, wszystko to owiane było falami zapachu i czarujących zmysły tonów.
Z sali téj przechodziło się do zimowego ogrodu, pod którego marmurowemi filarami, znajdowały się na jednéj stronie liczne stoły i krzesła, z drugiéj zaś zielone altany. W tym salonie ogrodowym była druga muzyka, która na przemian z muzyką pierwszego salonu przygrywała tańczącym w pośrodku kadryla. Na galeryi podtrzymywanej filarami, znajdowały się loże, w których zwykle przesiadywały osoby, które zupełnie od ogólnego zgiełku oddzielone, chciały z całém szaleństwem napawać się rozkoszą życia.
Urządzenie tego salonu było tak czarowne, oświetlenie tak promieniejące, a widok tak oślepiający, że Józef, mnich, musiał się przez chwilę przyzwyczajać do tego otoczenia, nim przeniknąć zdołał do jego skrytych zakątków.
Niektóre nisze salonu, w których znajdowały się stoły i krzesła, były już zakryte czerwonemi draperyami, co dowodziło, że je już zabrały w posiadanie pary lub amatorowie wina, a tymczasem na gładkiej jak szkło posadzce salonu, po bokach poruszały się żartujące maski, w środku zaś szalenie tańczyły.
Damy w Château-Rouge prawie wszystkie były w wielkich balowych strojach, to jest w ciężkich, jedwabnych sukniach, zalotnie kwiatami przetykanych lub wyszywanych, a na twarzach miały małe, prześliczne maski, które czasem ciekawa ręka kawalera cokolwiek podnosiła, dla poznania tajemniczej osoby. Pomiędzy mężczyznami zaś znajdowały się różnokolorowe domina, rycerze i rabusie, Turcy i Indyanie, chłopi i cygani, nie brakowało nawet Amora, który śmiał wystąpić w trykotach, tylko na biodrach czerwoném jedwabném okryciem przepasanych.
Śmiano się, żartowano, zaczepiano się, korzystając z maskaradowéj swobody w sposób jak najswobodniejszy, przechadzano się pod rękę, pito szampana i przy dźwięku muzyki wirowano z tak szaloną szybkością, że suknie wysoko powiewały i kiedy niekiedy, odkrywały więcéj pięknych członków ułudnych masek, aniżeli to wówczas w Château-Rouge przyjęte było.
Wtem trąby powołały ciekawych widzów do ogrodowego salonu, na którego środku bachantki i fauny w guście Ludwika XV, tańczyły kadryla. Bluszczem uwieńczone, tylko małemi tygrysiemi futerkami okryte postaci dziewic, przedstawiały powabny i zarazem zachwycający, malowniczy widok. Nie widziano, któréj z bachantek wijących się w dzikim tańcu oddać pierwszeństwo, wszystkie były zarówno pulchne i piękne, wszystkie zarówno pełne gracyi i lekkie — już wsparte na ręku faunów, ubranych w wieńce z winnéj latorośli i przygrywających na cymbałach, bujały w takt muzyki, już tuliły w swoich objęciach jakby w szalonym miłosnym szale.
Józef, którego błyszczące, ciemne oczy badawczo śledziły każdą postać i radowały się widokiem odkrytych kształtów, usłyszał, że ten taniec dzisiaj po raz pierwszy jest wykonywany, i że po nim nastąpią jeszcze żywe obrazy, wynalazku pewnéj hrabiny, od niejakiego czasu mającéj w Paryżu własny pałac, którego bajeczny przepych i zmysły odurzająca wspaniałość mają przewyższać wszystko, co się tu zdumionym oczom przedstawia.
Józef wypytywał się o nazwisko téj hrabiny, bo głos wewnętrzny mówił mu, że to nakoniec może być ta, o któréj brat Erazm tak tajemniczo wzmiankował, lecz nie znano jéj. Jeżeli w jéj pałacu jest jeszcze coś piękniejszego i bardziéj odurzającego nad to, co z jéj zarządzenia tutaj przedstawiano, to chyba już będą rzeczywiście wschodnie czarodziejskie noce, wtajemniczonym w nigdy nieznanym przepychu przedstawiające się.
Gdy Claret trzymając się z dala od swojego cienia, jak jezuita nazywa obserwującą go osobę, bawił się wybornie z kilku ładnemi maskami, Józef postrzegł w zimowym ogrodzie, gdzie skończył się kadryl, tuż przy sobie jakąś damę w czarném jedwabném okryciu i w czarnéj masce uderzająco wyniosłéj i pięknéj postawy.
Tak się skryła przy marmurowym filarze, że zaraz po tańcu mogła spojrzeć w okazałe wejście do tego ogrodowego salonu. Wprawne oczy Józefa wkrótce poznały, że na wykonanie kadryla, które wszystkich zachwyciło, patrzała jak najobojętniéj, ale ze wzrastającą niecierpliwością spoglądała ku wejściu — zatém kogoś oczekiwała.
Ukazanie się czarnej maski zainteresowało mnicha. Jako lubiący zawsze wywiedzieć się dokładnie o tém, co wiedzieć pragnął, postrzegł nagle, że oczy czarnéj maski zabłysły, i że ta badawczo się w koło obejrzawszy, zbliżyła się do czerwonego Mefistofila, który również bardzo uderzająco wyglądał.
Niezbyt słusznego wzrostu, był jakby stworzony do swojego kostiumu.
Czytelnicy domyślać się zapewne zechcą, że pod tą maską ukrywał się ten przez Boga utworzony Mefistofil, kulawy szambelan von Schlewe — lecz zaraz błąd ten naprawimy — bo to nie był baron.
Wchodzący, którego Józef z boku uważał i który zbliżył się do czarnéj damy, miał czerwone jedwabne ubranie, mocno piersi obciskające i nogi mu okrywające. Chudy i tak obciśnięty wyglądał strasznie, témbardziéj że na twarzy miał czerwoną jedwabną maskę, białe rękawiczki, ozdobną szpadę i biret z czerwoném koguciém piórem.
Maska ta témbardziéj może podobała się rudobrodemu mnichowi, że zapewne zachodziło pomiędzy nimi jakieś pokrewieństwo — bo Józef — musimy tu powiedzieć tym, którzy nie czytali romansu „Izabella“ — był to ów w Hiszpanii, a szczególniej w Madrycie tyle straszliwy upiór, którego dotąd żadna świecka władza dosięgnąć nie zdołała. Potomek staro-szlacheckiéj rodziny, wychowany przez kochającą go matkę, rodzony brat dostojnego i szlachetnego męża, był wyrodną bestyą z czerwoną brodą i włosem, która schroniła się do klasztoru Santa-Madre w Madrycie, aby pod zasłoną habitu tém łatwiéj zaspakajać mogła swą okropną żądzę krwi.
Podobał mu się krwawo czerwony mefistofil, tém większy więc miał powód nie spuszczać z oka ani jego ani uderzającéj czarnéj kobiety.
Nie przypuszczał, aby pod tą maską ukrywała się owa z klasztoru w Burgos zbiegła mniszka, którą mu polecono napowrót do tego klasztoru dostawić — (prócz uczynienia nieszkodliwym hiszpańskiego posła don Olozagi) — bo jako znawca już się przekonał, że dama w czarném okryciu, jakkolwiek piękną, wysoką i pulchną postać mająca, była starsza od zaledwie szesnastoletniéj Franciszki de Cuenza.
Nie śpieszył się więc z wyszukaniem tejże, ponieważ wiedział z doświadczenia, że ona nie zdoła ujść jego szponów, chociażby uciekła w lodowate pustynie biegunowe. Przytém piękna mniszka nie domyślała się, że wielcy inkwizytorowie Madrytu postanowili kazać ją napowrót sprowadzić, uważała się więc za bezpieczną w pośród ogromnego paryzkiego zamętu.
Józef prawie, razem z czarno zamaskowaną damą zbliżył się do czerwonego Mefistofila i niepostrzeżony «słuchał.
— Nakoniec, wymówiła czarna dama — sądziłam już, że to jakaś mistyfikacya, chociaż list pański oznaczył dokładnie wszystkie okoliczności, a pismo pańskie niepozostawiało żadnej wątpliwości. Dla czego wybrałeś pan Château-Rouge na miejsce téj schadzki?
— Szpiegi księcia otaczają mnie, nie śmiałem wejść do pałacu, aby was nie zdradzić, pani hrabino! Tylko pod tém przebraniem i w takim natłoku można było pani złożyć pożądany raport, chociaż i tutaj zapewne są szpiegi! cicho odpowiedział Mefistofil.
— Przedewszystkiém. Nie wspomniałeś pan nic o tém w swojém piśmie — czy sam pan wracasz?
— Nie, pani hrabino, tryumfuj pani, udało mi się niepodobieństwo — córka księcia jest w naszych ręku!
— W naszych ręku? powtórzyła czarna maska, a Józef po tych słowach poznał całą gwałtowność jéj wewnętrznéj namiętności.
— Trudna to była do wykonania sztuka pani hrabino; nie każdyby tego dokazać potrafił! I gdyby nie moja nienawiść...
— Byłeś winien tę zemstę człowiekowi, który cię wyprawił na galery!
— I gdyby nie dopomogła mi moja nienawiść, byłbym nakoniec mimo wszystko wrócił do domu z próżnemi rękami!
— O tém potém, mój kochany — wynagrodzić potrafię! poszepnęła czarna maska. Gdzie się znajduje dziewczyna?
— W klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego.
— Więc pana i Rénard’a znowu tam przyjęto?
— Potajemnie, pani hrabino! Dziewczę jest podróżą tak wzruszone i odurzone, że spokojność...
— Rozumiem, przerwała czarna maska: klasztor dobrze wybrany, tam nie domyśli się nikt jéj pobytu! Znam brata Erazma i przeora, oni mi są winni wdzięczność.
— Wiem to, że często nadużywają gościnności pałacu pani!
— Spojrzyj-no pan tam — i tutaj przedstawiają gościom moje obrazy!
Gdy zadzwoniono, Mefistofil a za nim w blizkości stojący Józef spojrzeli w kierunku ręki czarnéj maski.
W głębi salonu odsunięto zasłonę i ukazał się przecudnéj piękności żywy obraz. Było to porwanie Sabinek, które przedstawiała gruppa wspaniałych dziewiczych i męzkich postaci — obraz ten obrócił się, a figury jak z kamienia wykute ani się poruszyły.
Sprawił tak wielkie wrażenie, że aż to uradowało czarną maskę.
— To wszystko dzieło pani, hrabino? poszepnął Mefistofil. Rzeczywiście, pani zaczynasz władać światem!
Nisze w salonie, znajdujące się pod ścianą oddzielającą od nich salon ogrodowy, miały okna, przez które w niszach tych siedzący mogli przypatrywać się żywym obrazom.
Czarna maska, wszędzie okiem rzucająca, postrzegła w jedném z tych okien oświetlone czerwoném półświatłem popiersie uderzająco pięknéj dziewicy. Oblicze jéj miało wyraz marzący, melancholijny. Ciemne, pałające oczy i czarne sznurami pereł przeplatane włosy świadczyły, że to Hiszpanka. Barwa twarzy i pięknie wykrojonéj szyi, na którą aż do głębokiego wykroju żółtéj atłasowéj sukni również spadały sznury pereł, połyskiwała bladością tła, która mieszkankom południa nadaje szczególny powab. Nie zakryte, ramiona tego zjawiska, świadczyły przy tém o całéj wspaniałości jego kształtów.
— Dama perłowa, pełna uderzających powabów! szepnęła czarna maska Mefistofelesowi, który szybko i ciekawie zwrócił się ku oknu w niszy.
— Nigdy jeszcze téj dziewczyny nie widziałem w salonach Château-Rouge!
— Dama perłowa jest to całkiem nowe zjawisko; ona tu pozostać nie może — postaraj się pan bądź co bądź sprowadzić ją do mojego pałacu!
— Nie mogę dosyć się na nią napatrzyć — jakiś szczególny powab otacza tę perłową damę! wyznał Mefistofil, i spojrzał w okno, w którego ramach stała piękna dziewczyna.
Młodość i tajemne kłopoty stanowiły właśnie ten powab pociągający.
— Postaraj się pan o to, aby dama perłowa nie wpadła w inne ręce, lecz sprowadź ją do mojego pałacu, bardzo nalegająco mówiła czarna maska.
— Chętnie, pani hrabino! odpowiedział Mefistofil, a Józef uśmiechnął się z zadowoleniem — nie wątpił, że piękna, powabna dama była to zbiegła mniszka Franciszka de Cuenza, i zapragnął uprzedzić Mefistofila. Szybko i niepostrzeżony korzystał z ruchu masek i z zimowego ogrodu przeszedł do sali, a właściwém sobie bystrém spojrzeniem dostrzegł, że nisza, w któréj oknie ukazała się perłowa dama, zakryta była czerwonemi firankami — czy perłowa dama przyjęła towarzystwo jakiegoś kawalera, którego w niszy z salonowego ogrodu dostrzedz nie można było?
Józef szybko zdecydowawszy się wszedł do niezajętéj jeszcze niszy, tuż przyległéj do téj, w któréj znajdowała się piękna de Franciszka Cuenza — muzyka w salonie grała jedną z owych tęsknych i zarazem swobodnych pieśni, które lubiały damy z Château-Rouge, a Józef posłyszał, że muzyce téj towarzyszy z cicha łagodnie brzmiący głos dziewiczy — ten raz żałosny, to znowu dziko wybujały śpiew sprawiał cudne wrażenie.
Józef słuchał — dama perłowa śpiewała z cicha według przytłumionego tonu muzyki.
Pieśń w pierwszéj części smutna i mocno narzekająca, w drugiéj dziko radosna, jakby dla zagłuszenia wspomnień chwilową zabawą, zdawała się tak stosować do perłowéj damy, że ją nóciła z czuciem możliwém wtedy jedynie, gdy słowa i nota z serca pochodzą.
Śmiech w wierszach brzmiał i szyderczo i boleśnie — był on objawem wyrzutów nieszczęśliwą miłością udręczonéj duszy, wzrastającą swą nienawiść niepowściągnioném użyciem zagłuszyć pragnącéj.
Józef bardzo pilnie słuchający, był przekonany, że Franciszka de Cuenza znajdowała się sama w niszy. Opuścił więc swoje miejsce, aby śmiało wejść do pięknéj damy perłowéj, któréj nie powinien był tracić z oczu jako do niego należącéj.
Gdy się zbliżył do czarownéj zasłony, przystąpił do niéj razem z nim ów Mefistofil.
Obie maski szybko na siebie spojrzały, poczém mnich ujął rękę czerwonego.
— Czego pan odemnie żądasz? spytał ten ostatni nie, zbyt uprzejmie.
— Mam coś panu oświadczyć, co będzie dla pana równie ważném jak dla mnie! cicho odpowiedział Józef.
— Proszę, przystąp pan do rzeczy, bo nie mam czasu do stracenia!
— Pan chcesz udać się do perłowéj damy — ona do mnie należy!
— Oho! wyzywająco powiedział Mefistofil. Któż ci daje do tego prawo, mnichu?
— Klasztor w Burgosie!
— Czy to żart maskaradowy?
— Mnich, który do pana mówi, nie jest przebranym lecz prawdziwym mnichem!
— I cóż pobożny brat ma do czynienia z perłową damą? szyderczo zapytał Mefistofil.
— Więcéj niż pan sądzisz, i coś ważniejszego nad to, co pana tu sprowadza! Oświadcz pan hrabinie, że dama perłowa jest to zbiegła z klasztoru w Burgosie mniszka Franciszka de Cuenza, i że mam rozkaz bez żadnego względu sprowadzić ją tam napowrót!
— Pan widzę wyprawiasz zemną zapustne żarty, aby mnie ubiedz, a potém wyśmiać! rzekł Mefistofil, cofając się i wyzywająco mierząc mnicha.
— Pan mnie w kłopot wprawiasz, bo tutaj w tłumie masek nie mogę pokazać panu mojego upoważnienia, świętego rozkazu ojców z Santa-Madre. Wróć pan da hrabiny, i oświadcz jéj co panu powiedziałem.
— Co pan wiesz o hrabinie?
— Że jéj pan służysz, z jéj polecenia działasz!
— Odkryj się pan, kto jesteś?
— Pan mnie nie znasz, ale ja znam pana! Zapytaj pobożnego brata Erazma z klasztoru karmelitów o brata Józefa z Madrytu — który stoi przed panem!
— Już po pańskiéj mowie poznałem, że jesteś Hiszpan. Pozwól, że cię zaprowadzę do hrabiny; pożądana to dla mnie rzecz, abyś jéj pan sam powtórzył to, co mnie powiedziałeś — jestem nowicyusz Edward z klasztoru karmelitów!
— Nowicyusz Edward? powtórzył Józef, teraz nawzajem niedowierzający: szczególne to imię jak na zaczynającego brata!
— Jeszcze nie noszę sukienki, i dla tego nie przybrałem jeszcze klasztornego imienia! odpowiedział znany nam pod nazwą „Rudego Dzika“ ze stolicy i z Monte-Vero złoczyńca, którego rozmaite przygody ściśle złączone z głównemi figurami naszego opowiadania, poznamy w następującym rozdziale.
— Chętnie spełnię twoją prośbę co do zbliżenia się do hrabiny; ale obawiam się, aby tymczasem nie wymknęła mi się dama perłowa?
— Ja tam wejdę i będę pilnował, dopóki nie wrócisz!
— Zgoda — liczę na twoją wierność.
— Tam oto w dali stoi hrabina — patrzy tutaj — śpiesz, abym nie długo mógł pozostawać w obec tak powabnéj kobiety.
— Zapewne teraz już chcesz wprawiać się do wypełniania ślubu czystości? cicho zapytał mnich, mierząc chytrze błyszczącym wzrokiem Mefistofila: rzecz to godna pochwały, nowicyuszu Edwardzie!
Mefistofil podniósł firankę i wszedł do niszy pięknéj perłowej damy, a Józef przez tłum masek przeciskał się do hrabiny, w któréj uważni nasi czytelnicy zapewne już poznali hrabinę Leonę Ponińską.
Z oczekiwaniem spojrzała na mnicha, który widocznie miał ważną rozmowę z jéj narzędziem. Nadaremnie usiłowała odszukać w pamięci wspomnienie, kto jest ten mnich?
— Może Renard? poszepnęła; ale nie, to być nie może, bo on jest w Fontainebleau — to coś szczególnego!
— Czarna masko, szepnął przystępujący bliżéj mnich: twoje narzędzie, nowicyusz Edward, z twojego polecenia szuka perłowéj damy!
— Kto jesteś mnichu?
— Mnich, poprzestań na tém masko! Perłowa dama należy do mnie — muszę ją téj jeszcze nocy dostawić w to samo miejsce, w którém znajduje się dziewczę, które nowicyusz dla ciebie sprowadził.
— Zkąd wiesz o tém dziewczęciu? czy ten nędznik ci to wydał?
— Nie tak porywczo, nie tak śpiesznie, pani hrabino.
— Jakto! pan mnie znasz? Muszę wiedzieć kto pan jesteś!
— Przekonaj się pani z tego pisma! szepnął mnich, ustępując razem z Leoną z tłumu masek i podając jéj szkatułeczkę, którą szybko otworzyła. Znajdowało się tam wygotowane przez ojców z Santa-Madre upoważnienie, którego wartość i ważność czarna maska widocznie uznawała.
— Lecz jakim sposobem wiesz o dziewczynie?
— Która się znajduje w klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego?
— Gdzie i pan mieszkasz przez ciąg pobytu w Paryżu?
— Nie, pani hrabino, mnich Józef z Madrytu zapukał do drzwi innego klasztoru — ale perłową damę jeszcze téj nocy dostawić musi do klasztoru karmelitów.
— W jakim celu? prędko spytała hrabina.
— Aby ją jutro, albo najpózniéj pojutrze, odesłać do klasztoru w Burgosie, z którego zakonnica Franciszka de Cuenza, którą pani nazwałaś perłową damą, uprowadzona została.
— Teraz rozumiem wszystko, odpowiedziała hrabina, uśmiechając się pod czarną maską, i natychmiast w duchu ułożyła sobie plan, korzystając z tego nowego stosunku: w takim razie nie mam zadnéj pretensyi do téj pięknej dziewicy; ale czy chcecie pobożny bracie nawzajem wyświadczyć mi przysługę?
— Bardzo chętnie pani hrabino, słucham!
— Wspomnieliście, że zbiegłą mniszkę pierwéj do klasztoru karmelitów przy ulicy św. Antoniego, a potém do Burgosu odstawić chcecie?
— Tak jest jak mówisz, najpiękniejsza kobieto!
— Czy dasz się pan namówić na wstrzymanie téj wysyłki przez kilka dni?
— To się sprzeciwia zakonnéj regule!
— A gdybym panu przyrzekła, że przez to wyświadczysz zakonowi wielką usługę?
— Usługa ta nie zmieni dla tego praw — jednak — chciałbym pani usłużyć i wysyłkę wstrzymam na kilka dni, lecz pod jednym warunkiem!
— Mów pan! rozkazała czarna maska.
— Że się pani przedemną odkryjesz!
— Za wiele pan żądasz!
— Nie obawiaj się pani — we wszystkiém podam pani rękę!
— Skoro tak — chciałabym nawet i bez tego widzieć się z panem, wprzód nim wyprawisz perłową damę do Burgosu. Spytaj pan brata Erazma o hrabinę Leonę Ponińską, on pana wprowadzi do mojego pałacu!
— Dziękuję pani hrabino, nie będziesz pani żałowała, żeś zaufała mnichowi Józefowi. Teraz muszę zluzować Mefistofila z jego posterunku.
— Na którym nie powinien się był znudzić!
— Do widzenia — niech święci będą z wami! poszepnął Józef, i odszedł od czarnéj maski, która w kilka minut znikła w natłoku, a tymczasem hiszpański mnich, przez coraz swobodniéj poruszające się tłumy, usiłował dostać się do niszy, w któréj Franciszka de Cuenza ujrzała się naprzeciwko Mefistofila.
W środku salonu kręciły się tańcujące pary coraz szaleniéj, inni zaś pozasiadali na krzesłach, i trącając się napełnionemi szumiącém winem kieliszkami, wydobywali z nich dźwięczne tony.
Północ już przeszła — umysły rozgrzały się, a zbyteczne i nadmierne użycie, ten pionier grzechu, rozpoczęło wjazd do pokojów w Château-Rouge. Kiedy dotąd maskaradowa swoboda usprawiedliwiała niejedno za śmiałe zbliżenie się, teraz gdy troski spadły prawie wszędzie z pałających twarzy, bachanalia grzechu pojawiały się w coraz wolniejszéj postaci. Wino nietylko rozwiązywało języki, ale i zmysły, a w koło widziano i słyszano tylko wylew wyuzdanych namiętności, zmysłowe upojenie, dzikie wrzenie rozpalonych umysłów, dążenie do burzliwych przygód miłosnych, uściski i zapomnienie trzeźwéj codzienności.
Józef podniósł czerwoną zasłonę niszy — cicho poruszyła się draperya — Mefistofil tak był zatopiony w podziwianiu pięknéj perłowéj damy, iż nawet nie uważał, się że firanka poruszyła.
Franciszka de Cuenza promieniała wszelkiemi cudami rozkwitającéj kobiecéj piękności — czego pierwéj, gdy ukazała się w oknie niszy, nie można było rozpoznać w całém jego wykończeniu, to teraz ponętnie i w całym blasku wystąpiło przed chciwém okiem rudobrodego mnicha z klasztoru przy ulicy Foburgo w Madrycie.
Na uśmiechniętém obliczu pięknéj dziewicy spoczywał urok młodości: jéj delikatne, prawie przezroczyste palce, bawiły się perłami, spadającemi z szyi na wznoszące się łono. Franciszka uśmiechała się, ale śmiech ten wielce się różnił od tego, który pałająco igrał po twarzach tancerek. U niéj pod tym śmiechem ukrywała się boleść, którą nadaremnie zabawą zagłuszyć pragnęła, i która podczas pieśni objawiała się w tak szczególnéj walce. Ciemne włosy, przeplatane białemi perłami, bujnie spadały na pięknie ukształcone barki, których delikatność przykuwała do siebie spojrzenia Józefa. Oczy jéj miały smętny wyraz, lica pobladły, delikatnie wykrojone małe usta, a jednak tyle pełne, jak kielich jednéj z purpurowych róż, które w jéj ojczyźnie zdobią wszystkie ogrody. Żółta jedwabna suknia, u góry oszyta przezroczystym garnirunkiem, w fałdzistych łukach naszyta była pachnącemi gałązkami jaśminu, iż nietylko można było widzieć krótszą białą jedwabną spódnicę, lecz i zgrabniutkie nóżki dziewczęcia, obute w ładne atłasowe trzewiki, na których błyszczały złote kokardki.
Gdy Józef nieznacznie mógł się przypatrywać czarownéj postaci, obudziła się w nim żądza nazwania pięknego dziewczęcia swojém, a to dziewczę pozostawało zupełnie w jego władzy. Nie spodziewał się, aby mniszka zbiegła z klasztoru w Burgos bła tak młodą i piękną, a znalazł Franciszkę de Cuenza ozdobioną wszelkiemi powabami, które mu krew dziko wzburzyły. On, którego okropną ofiarą padło w Hiszpanii tyle młodych dziewcząt, czuł, jak się w nim obudzała żądza krwi, dotąd tylko niewinne dzieci napastująca: czuł, że oczy jego straszliwie błyszczały, a policzki i usta zbladły. Upiór wyobrażał sobie cały ogrom rozkoszy, skoro obejmie to dziewczę i nadnaturalną żądzę jéj gorącą czerwoną krwią nasyci. Jak niegdyś zabijał w lesie Bedoya cygańską dziewczynkę, potém przy ulicy Toledo dziecko kramarza, a przy szynku pod „Ostrowidzem“ córkę wdowy, na których znaleziono jednakowe znaki obrzydłéj żądzy krwi — mianowicie małą rankę na delikatnej piersi blizko serca — tak teraz ten sam los spotkać miał Franciszkę de Cuenza. O następstwach nie myślał, wszak dotąd umiał doskonale uniknąć wszelkiéj kary. Nieposkromiona żądza przemieniała go w dzikie zwierzę, które czatując pilnuje swojéj ofiary, z razu z nią się bawi, a potém zabija i czerwoną jéj krew wypija.
Wzdrygamy się na samą myśl możliwości takowego wynaturzenia, a jednak w rozmaitych czasach istniały takie powierzchownie do ludzi podobne istoty, które nazywano upiorami. Ci okrutnicy znajdowali największą rozkosz w zwabianiu do siebie zwykle pod zasłoną nocy lub późnego wieczoru niewinnych dziewcząt, aby potém w samotnych miejscach napaść na nie i krew z nich wyssać — nie lękali się żadnego środka, żadnego niebezpieczeństwa, byle dopiąć celu, który ciągle im się nastręczał na widok każdego młodego dziewczęcia; mieli duszę drapieżnego zwierzęcia, a tylko ciało człowieka.
Perłowa dama postrzegła mnicha, i łatwo pojąć, że się przelękła — stanęli jéj na myśli klasztorni siepacze, straszliwi familiarowie. Lecz potém przypomniała sobie, że jest na maskaradzie w Château-Rouge.
Mefistofil powstał, aby zrobić miejsce mnichowi. Franciszka de Cuenza również chciała wyjść z niszy, ale Józef schwycił ją za rękę.
— Czego żądasz, masko? spytało dziewczę, nie domyślając się, że ją trzyma za rękę wysłaniec inkwizycyi, familiar z Sauta-Madre.
— Mam ci coś oświadczyć! poszepnął Józef, a Mefistofil grzeczny oddawszy ukłon, wyszedł z niszy.
— Oświadczyć — w imieniu kogo?
— Cierpliwości — nie mogę ci tutaj powiedzieć!
— Nie znam cię, zdejm maskę!
— Poprzestań tymczasem na tém, że cię znam, śmiejąc się rzekł Józef, gdy się ujrzał blizko czarownéj, młodością jaśniejącéj dziewicy. Na dowód tego napiszę ci na dłoni twoje nazwisko.
Perłowa dama, mocno zdziwiona i ciekawa poznać, czego maska chciała, przekonała się, że Józef dokładnie napisał jéj nazwisko.
— Chodź zemną! rzekł cicho.
— Dokąd chcesz mnie prowadzić?
— Na pożądaną dla ciebie schadzkę!
— Nim się za tobą udam, musisz powiedzieć, czyim jesteś posłańcem?
— Posłańcem twojego kochanka, który cię tylko pozornie opuścił.
— To fałsz! porywczo odparła dama perłowa.
— Więc nie pójdziesz zemną?
— Nie — nie — to co mówisz, jest niepodobieństwem!
— Powiem to sennorowi. Odpowiedź twa boleść mu sprawi, niecierpliwie czeka na ciebie.
— Czy ci dał jaki znak?
— Znak? Nie żądałem żadnego.
— Więc mi go przynieś, a wynagrodzę cię.
— Żartujesz, Franciszko de Cuenza, już po północy, nim dostanę się do twojego uwodziciela i znowu wrócę nadejdzie ranek.
— Cóż mam czynić? gdyby rzeczywiście powrócił? rzekła pokonana piękną nadzieją.
— Przypomniało mi się jednak, iż mogę ci okazać znak, że jestem zaufanym twojego kochanka. Posłuchaj! Wszak cię uprowadził z klasztoru w Burgosie!
— Wiesz wszystko...
— Wszystko, więc nie wątp dłużéj. Kocha cię szczerze, a tylko ulegając rozkazowi ojca, od ciebie się odwrócił — nie może żyć bez ciebie i wraca, aby cię utulić w objęciach!
— Święta Matko Boża! — jeżeli mówisz prawdę?
— Nie wahaj się dłużéj — on czeka bolejąc!
— A gdzie mnie oczekuje?
— Na przedmieściu św. Antoniego.
— Tam mieszkał — dziękuję! Śpieszmy się! powiedziała perłowa dama, a obudziły się w niéj najpiękniejsze nadzieje, i lica jéj zarumieniły się rozkosznie, przebacz pan, że mu niedowierzałam. Poczekaj pan na mnie — wezmę tylko jakie okrycie!
Franciszka de Cuenza opuściła mnicha, który ją śledził uważnym wzrokiem, aby teraz gdy ją już z taką pewnością miał w ręku, nie uszła mu znowu jakim dziwnym wypadkiem. Znalazł sposobność poszepnięcia małemu, okrągłemu bratu Claretowi, aby wracał do klasztoru, bo on sam zbiegłą mniszkę w bezpieczne miejsce dostawić pragnie.
Claret chętnie się na to zgodził, bo mu się niezmiernie podobało życie i ruch w Château-Rouge, i zupełnie powierzył bratu Józefowi wykonanie wspomnionego obowiązku.
Perłowa dama owinięta ciemném okryciem, którém i głowę otuliła, zostawując tylko widoczną czarowną twarz, przystąpiła do Józefa, który ją przez korytarz wyprowadził na ulicę.
Wnet wyszukał swój powóz w liczbie wielu innych na ulicy czekających.
— Na przedmieście św. Antoniego! rozkazał stangretowi i dodał po cichu: Staniesz o jakie sto kroków za ostatnim domem, tam gdzie się zaczyna szossa; kiedy dama, która zemną pojedzie, wysiądzie z powozu i oddali się, pędź z powrotem do Paryża, już cię wtedy potrzebować nie będziemy, oto masz swoją należność.
— Stanie się według rozkazu, panie! odpowiedział stangret, oglądając pieniądze przy świetle najbliższéj latarni.
— A tu masz dla siebie pięciofrankówkę.
— Dziękuję dostojny panie!
— Czyń zupełnie jak ci kazałem! szepnął Józef i powóz zajechał.
Franciszka de Cuenza wsiadła — a mnich za nią — zamknął drzwiczki i w téj chwili konie ruszyły.
— Tak mi coś straszno! rzekła dziewczyna.
— Dla czego? spytał Józef zdejmując maskę, która mu nadzwyczaj ciążyła: czyś co złego popełniła? Twój kochanek przebaczy ci to, żeś odwiedzała salony w Château-Rouge, pod jednym warunkiem!
— Mów pan — bo ginę z niecierpliwości!
— Przebaczy, jeżeli z ręką na krzyżu przysięgniesz mu święcie, żeś się żadnemu mężczyźnie nie oddała.
Józef bystrém spojrzeniem uważał na skutek tych słów: chciał wiedzieć, czy jego ofiara jeszcze była czystą.
— Na to przysiądz mogę. Już panu, który jesteś przyjacielem mojego kochanka, mogę to przysiądz na moje zbawienie!
Franciszka nie domyślała się, że temi słowy jeszcze bardziéj podnieciła żądzę krwi w towarzyszu.
— Wybornie! odpowiedział i ręką posunął po pięknie ukształconém ramieniu dziewczęcia, jakby przez to chciał jéj dać poznać swoją radość — wielkie to szczęście dla ciebie!
— Czy pan czego szukasz? spytała Franciszka, bo uczuła, że jéj towarzysz coś ma do czynienia z jéj okryciem.
— Moja maska spadła — pozwól! rzekł Józef i zuchwałą ręką podniósł szerokie szaty siedzącéj przy nim dziewicy tak wysoko, że obaczył nietylko dno powozu, ale i nogi swojéj ofiary odziane w białe pończochy.
— Pomogę panu! odparła niedomyślna, posuwając się daléj i uwalniając od niego.
— Oto już jest! powiedział Józef postrzegając, że powóz przejeżdżał właśnie przy ostatnich domach przedmieścia św. Antoniego, w których nigdzie nie było widać światła.
— Czy jeszcze nie jesteśmy u celu?
— Za kilka sekund będziemy — jakżeś zakochana! Franciszka słysząc bezwstydne słowa towarzysza, spuściła oczy.
Wtém powóz zatrzymał się — Józefa zimne, wilgotne ręce szybko otworzyły drzwiczki przejmowała go dzika żądza. Jednym rzutem oka przekonał się, że ze swoją ofiarą dostatecznie oddalił się od ostatnich domów przedmieścia i był na szossie, przy której z jednéj strony ciągnął się lasek.
Wysiadł na pokrytą nocą drogę i pomagał wysiąść z powozu perłowéj damie, która pełna oczekiwania oglądała się w około.
— Gdzie jesteśmy? spytała bojaźliwie.
— Na przedmieściu św. Antoniego, nie prawdaż stangrecie?
— Do usług, dostojny panie!
— A gdzież mnie oczekuje ten, co pana przysłał?
— O kilka kroków ztąd. Bądź łaskawa udać się za mną!
— Jakże zimno, dżdżysto! drżąc szepnęła Franciszka, gdy Józef zszedł z szossy i zbliżył się do lasku.
— Nic tego nie czuję! drżącym głosem odpowiedział Józef, bo rzeczywiście straszne wzruszenie wszystko w nim zagłuszało.
W téj chwili powóz odjechał.
— Co to znaczy? spytała Franciszka de Cuenza i stanęła.
— Nie obawiaj się, on się tam przy domach zatrzyma.
— Tu bardzo ciemno i samotnie!
— Samotnie, skoro twój ukochany jest blizko?
Dziewczę zamilkło — złowrogie otoczenie wywarło na nie wpływ.
Józef znowu spojrzał na szossę za nim leżącą — powóz znikł — ani jednéj ludzkiéj duszy nie było blizko — krew niepowstrzymanie wrzała mu w żyłach — usta były zimne, drżały równie jak chciwe ręce — jeszcze jedna sekunda, a piękna, młodziutka, czarowna istota będzie jego pastwą.
Doszli do drzew — pod niemi było ochronniéj i ciszéj — przeszłoroczny suchy liść trzeszczał pod ich stopami.
Wtém nagle Józef objął niedomyślną, która jego ramię jak żelazne kleszcze na sobie poczuła.
— Co pan robisz? zawołała przerażona, gdy rudobrodą, bladą twarz i przeraźliwie błyszczące oczy swojego towarzysza tuż przy sobie poczuła.
— Jesteś moją, wyzionął krwi chciwy mnich, całkiem moją! Nie opieraj się napróżno. Należysz do mnie duszą i ciałem!
Usta umęczonéj dziewicy wydały głośny okrzyk trwogi; przejęła ją zgroza, że się nie zdoła wyrwać z rąk tego rabusia.
Józef uśmiechał się jak potwór, uradowany swoją ofiarą. Nikt nie słyszał jéj krzyku — przebrzmiał wśród nocy i mgły.
Franciszka de Cuenza broniła się — z rozpaczliwą siłą usiłowała odepchnąć od siebie okrutnika, ten coraz mocniéj ściskał członki przejmującéj go dziką rozkoszą dziewczyny.
Nikt nie zbliżał się z pomocą dla biednéj.
Wstrzęsła się — padła razem z Józefem na ziemię, głośno, przeciągle wołała o pomoc, twarz jéj zawsze tak piękna zmieniła się od straszliwéj trwogi i boleści. Czuła ręce niegodziwca na sobie.
Zrozpaczona, puszczając wodze swojéj nienawiści i gniewowi, paznogciami małych delikatnych rąk podarła twarz mnicha, który śmiał się szyderczo — poznał, że ofiara broni się z ostateczném wysileniem — musiał ciągle z nią walczyć, aby celu dopiąć. Coraz był niecierpliwszy i dzikszy.
Franciszka de Cuenza czuła się za słabą do odepchnięcie od siebie okrutnika — stękała znużona — on zerwał jedwabne okrycie z jéj łona, jak to zwykle czynił ofiarom, i gdy dziewica mdlejąca z przerażenia i zgrozy ujrzała, że zostaje całkiem w jego mocy, przybliżył krwi chciwe usta do jéj delikatnego ciała.
Józef czuł, że Franciszka de Cuenza pięknością przechodziła wszystko co dotąd przywłaszczyć sobie umiał — rozkosz jakiéj w téj chwili doznawał, przechodziła wszystko.
Dotąd żądzy swojéj poświęcał same tylko zaledwie rozwijające się dziewice — tu doznawał rozkoszy pieszczenia wzoru wszelkiéj piękności, gdy wydzierał jéj bez przeszkody najświętszy skarb i gdy czystą krwią niewinnego dziewczęcia nienaturalne swoje pragnienie ugasić pragnął.
Franciszka de Cuenza, w ostatnich chwilach pokonana przez Józefa, nie była w stanie bronić się od niego — przejęło ją i wstrząsnęło jakieś nadludzkie uczucie — lecz gdy upiór przybliżył usta do jéj łona, aby jéj krew wyssać, znowu przyszła do siebie. Z całą siłą odepchnęła chciwą twarz mnicha — potém schwyciła go za włosy i oderwała od siebie — a gdy nie powstrzymała potworo, porwała za szyję chcąc go udusić.
Nakoniec Józef oprzytomniał — musiał się bronić dziewczynie, która korzystając z téj okoliczności, odskoczyła i próbowała ucieczki.
Ale Józef prędko dopędził uciekającą i zmienił postanowienie.
Krew jego pięknością Franciszki o tyle się ochłodziła, że przyszła mu na myśl rada, aby zgwałconą, któréj zniknięcie mogło być dla niego niebezpieczniejsze, dostawić do klasztoru.
Porwał więc nieszczęśliwą na ręce i pośpieszył z nią na ulicę św. Antoniego, gdzie ją postawił przy bramie klasztoru, a sam szybko zapukał.
Franciszka de Cuenza znowu krzyknęła przerażona — widziała, że jéj męki teraz dopiero się zaczną.
Okropność, o któréj nawet myśleć nie śmiała, była gotowa.
Jéj uwodziciel był rzeczywiście mnichem, który ją do klasztoru przyniósł, do tego samego klasztoru, o którym w Château-Rouge Mefistofil mówił czarnéj masce.
— Zlituj się! błagam, rób zemną co chcesz, lecz nie oddawaj mnie pod klauzurę!
— Muszę wypełnić mój obowiązek, mniszko, która przełamałaś ślub czystości.
— Nikczemny! wściekle zawołała.
— Czym cię uwiódł głupia? spytał Józef, gdy braciszek furtyan karmelickiego klasztoru drzwi otwierał.
Upiór wydał swoją ofiarę przeorowi do tymczasowéj klauzury, oświadczając, że tę grzeszną mniszkę z rozkazu wielkich inkwizytorów w krótkim czasie dostarczyć ma do klasztoru w Burgosie.
Przeor jak sprawiedliwy sędzia wysłuchał oskarżeń, które Franciszka de Cuenza zaniosła przeciwko Józefowi, okazując szaty podarte na jéj łonie — ale jakże dziewica ta mogła wprawić w podejrzenie i zgubić mnicha z Santa-Madre?
— Ona kłamie, przewielebny ojcze, tłómaczył się Józef: to chytra i niebezpieczna grzesznica. Niepodobieństwem było sprowadzić ją tu wprost z Château-Rouge. Musiałem ją pierwéj zwabić w samotne miejsce, aby bez niebezpieczeństwa zapewnić sobie jéj osobę. Tam podarłem jéj światowe ubranie, bo się broniła — patrz czcigodny ojcze, na twarzy mam pełno ran. Wszystko inne, co ona utrzymuje, jest tylko płodem jéj zemsty.
Przeor uwierzył bardzo gorąco poleconemu mnichowi więcéj niż odstępnéj mniszce, i rozkazał osadzić ją w srogiém więzieniu, za które posłużyły znajdujące się w klasztorze piwniczne cele. Józef zaś tymczasem wyszedł, aby przy pomocy Clareta spełnić inne zlecenia, które otrzymał od ojców z pałacu Santa-Madre.
Nim obaczymy, jakiego w tym przeciągu czasu doznali losu Małgorzata i Eberhard, dla objaśnienia poprzedzającego rozdziału musimy spojrzeć na owych złoczyńców, z których jeden tylko co ukazał się nam pod maską Mefistofila w towarzystwie Leony.
Fursch i Edward razem z czarną Esterą, gdy ich książę de Monte-Vero w łodzi na oceanie pozostawił, ocaleli przez litość portugalskiego kapitana, który ich przyjął na swój pokład, i jak późniéj się dowiedzieliśmy, udali się do Paryża, gdzie dwaj mężczyźni znaleźli przytułek w klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego, Estera zaś u pewnéj żydowskiéj rodziny.
Jednostajność klasztorna jednak nie podobała się im, tém bardziéj, że mała cząstka uratowanego ich rabunku szybko zmniejszała się.
Mieli na celu pewną podróż i ośmielili się na kradzież, bo wyrachowali, że przez nią na nic się nie narażają, gdyż o ich dawniejszych przestępstwach nic nie wiedziano.
Eberhard jednak dowiedział się o ich pobycie w Paryżu, i za pośrednictwem posła francuzkiego wyjednał, że dwaj rabusie mordercy, którzy zabili biednego Villeirę, tudzież dawniéj jeszcze śmiercią wielu innych osób życie obciążyli, zesłani zostali na galery w Tulonie, do ciężkich robot na lat dziesięć, aby tam okuci w kajdany nikomu szkodliwymi być nie mogli.
Można miarkować, jaką nienawiść i chęć zemsty ta ciężka kara, w każdym razie dla Furscha jeszcze za łagodna, w obu tych łotrach wywołała względem Eberharda, któremu ją zawdzięczali. Poprzysięgali sobie święcie, ze srodze się za to na nim pomszczą, i czas téj chęci nie złagodził.
Odprowadzono ich tedy pod ostrą eskortą do Tulonu, do téj francuzkiéj twierdzy nad morzem Sródziemném, w któréj więzieniach znajdowało się przeszło tysiąc skazanych.
Co ich czekało, wiedzieli o tém bardzo dobrze z wiernych raportów; ponuro więc patrząc przed siebie, szli w pośrodku żołnierzy, którzy mieli ich dostawić gubernatorowi tego ogromnego miejsca kary.
Gdy orszak zbliżył się ku brzegowi, oczy ciągle na wszystko zważającego Furscha przebiegły po wybrzeżu i morzu. Chciał doskonale wbić sobie w pamięć całą okolicę. Przed nimi wznosiło się wejście do bagna, wysoka czterema słupami ozdobiona brama, po nad którą i po któréj bokach znajdowały się kamienne płaskorzeźby wojennych trofeów. Na kapitelach po obu stronach bramy stały posągi Marsa i Minerwy — przy wejściu widziano żołnierzy marynarki i majtków.
Furscha i Edwarda wprowadzono przez tę bramę na ogromny, drzewami wysadzony dziedziniec, w którego środku znajdowała się obszerna sadzawka, a na niéj widne były pełne majtków łodzie. Robotnicy portowi przechadzali się tu i owdzie.
— Przypatrz się wszystkiemu dokładnie! miał jeszcze Fursch czas poszepnąć Rudemu Dzikowi, gdy na dziedzińcu stojąc, przez kilka chwil czekać musieli.
Wkrótce usłyszeli złowrogi brzęk łańcuchów, i z daleka postrzegli, jak z głębokiego pod mostem sklepienia wychodził oddział galerników dążących długim podwójnym szeregiem i po dwóch skutych. Czerwone kurty, żółte spodnie i czerwone, a u niebezpieczniejszych zielone czapki, przedstawiały szczególny widok. Ta liberya galernicza, mianowicie u ważniejszych zbrodniarzy, których rzadziéj postrzegano w orszaku, składała się z na wpół żółtéj i na wpół czerwonej kurty. Na każdéj czapce znajdowała się blaszana numerowana maska.
Wtém do nowo przybyłych przystąpił gubernator z kilku nadzorcami.
Był to już podstarzały, ale nadzwyczaj wysoki i silnie zbudowany mężczyzna. Zmierzył obu przestępców ponurym i niedowierzającym wzrokiem i od towarzyszącego im urzędnika odebrał akta.
— Które numera są wolne? spytał otaczających go nadzorców.
— Numera 136 i 137! odpowiedział jeden widocznie były wojskowy, bo miał szramę na twarzy.
— Dać je tym dwom skazanym i zaprowadzić ich na salę dziesięcioletnich.
Mowa tu o sali, w któréj mieścili się skazani na dziesięcioletnią karę. Gubernator kazał ich skuć.
Nadzorcy bardzo ściśle zrewidowali dwóch złoczyńców, szukając czy nie przemycili jakiego zakazanego przedmiotu; potém zaprowadzili ich nad brzeg morza, gdzie była kuźnia.
Grzmiały w niéj młoty, a ognisko żarzyło się; olbrzymi kowal i dwaj jego pomocnicy ledwo przelotnie spojrzeli na nowo przybyłych, którzy rozebrawszy się musieli usiąść na nizkiéj ławie, znajdującéj się w rogu poczerniałéj przestrzeni.
Jeden nadzorca odszedł z zabraną im odzieżą, aby ją zamienić na odzież karną.
Nie uchodziła żadna kwestya ani zwłoka, więc Fursch i Edward naciągnęli żółte spodnie i położyli się obok siebie na nizkiéj ławce, na ktôréj jednym boku znajdował się szrubsztak, w który wsunięto nogi obu złoczyńców.
Przystąpił do nich kowal i około kostek ich nóg owinął otwarte stalowe pierścienie, przy których znajdowały się łańcuchy.
Obie strony tych pierścieni znitowano tak ściśle i boleśnie, że zawsze w takich okolicznościach zimny i zatwardziały Fursch również i Rudy Dzik krzyknęli z bólu.
Łańcuch idący od jednego do drugiego pierścienia, związał ich kroki. Kajdany te na galerach po kilku latach dobrego prowadzenia się zwykle zmieniają na lżejsze — ale pierścienie wtedy dopiero skazanym zdejmują, kiedy już przebędą cały czas kary.
Rozkazano numerom 136 i 137 wstać z ławki.
A tak dwaj kamraci, którzy ze straszliwą chęcią mordu zabili biednego i wiernego rządcę księcia de Monte-Vero, teraz na długi szereg lat zostali nieszkodliwymi.
Krótki, ale ciężki łańcuch, wiążący ich nogi i pozostający na nich dzień i noc, wycisnął z ust Rudego Dzika straszne przekleństwo, z jego towarzysza dzikie zgrzytnięcie zębami.
Poczém Fursch z przeraźliwym uśmiechem podał mu rękę.
— Jednakowi bracia, jednakowo okryci! rzekł wskazując kurty i czapki, które przyniósł nadzorca. To coś wygląda na zaślubiny!
Obaj ubrali się w czerwone kurty i powkładali właściwemi numerami opatrzone czapki.
— Szczęśliwa to była myśl, że nas dwóch razem pozostawiono! poszepnął Edward towarzyszowi, gdy razem z nadzorcą wyszli z kuźni, udając się do jednéj z sal na galerach.
Gmachu, w górze i na dole na równe przestrzenie podzielonego, strzegli żołnierze, a prócz tego na korytarzach znajdowali się liczni nadzorcy.
Sala dziesięcioletnich, do której zaprowadzono Furscha i Edwarda, urządzona była podobnie jak wszystkie inne, znajdowało się w niéj tylko wielkie wspólne łoże i nic więcéj. Po jednéj jego stronie leżały zwinięte grube derki, z temi samemi co i czapki numerami, w nocy służyły one skazanym za okrycie, nogi zaś ich zamykano żelazną sztabą, przyprawioną w nogach łoża.
Tak rzeczywiście opisuje naoczny świadek w krótkich zarysach galery, możemy zatém ręczyć za dokładność opisu.
Nazajutrz za danym znakiem, Fursch i Edward razem z innymi winowajcami musieli wstać z łoża i iść do roboty, i albo ciężko kopali szychty, albo też windowali ziemię. Wieczorem o godzinie óséj na śmierć utrudzeni wracali na salę i zamknięci na tapczanie zasypiali.
— W nocy na salach panowała taka cisza, że ją przerywało tylko czasem brzęknięcie kajdan, albo stękanie ciężko marzącego, bo rozmawiać prawie niepodobna było.
Pary skazanych nie dowierzały sobie, bo zdarzało się prawie codzień, że któraś para coś nadzorcy wydała, co druga uczyniła lub mówiła.
I przy robocie niebezpiecznie było rozmawiać, bo nadzorcy stali bardzo blizko.
Należałoby mniemać, że taka wszelkich sił wymagająca praca, to odłączenie od świata i po większéj części długi czas kary, muszą poprawiać zesłanych na galery złoczyńców — ale niestety! od dawna i tam przekonano się, że nawet ci, którzy za dobre i posłuszne postępowanie zaliczeni zostali do tak zwanych „wypróbowanych,“ rzadko kiedy po wyjściu z galer uczciwie zaczynają.
Nim przekonamy się, że w Furschu i Edwardzie pobyt tam podsycał tylko ich nienawiść, i spokojnie dozwalał kuć nowe plany, dla uzupełnienia naszego opisu musimy przytoczyć po krótce, że żywienie skazanych odbywające się o godzinie trzeciéj po południu, podobne jest do żywienia po wszystkich innych więzieniach. Żywność składa się tam prawie z gotowanego bobu lub innych jarzyn i z chleba. W niedziele tylko każdy skazany dostaje racyę mięsa. Przed rozpoczęciem pracy jednak dają każdemu szklankę wina, a wypróbowanym nawet tytuń — lecz za najmniejszém nieposłuszeństwem lub wykroczeniem, to oboje bywa im odbierane.
Większe winy karane są więzieniem w żelaznych klatkach lub bastonadą, którą wykonywa obrzydły kat galerniczy, którego późniéj obaczymy, silnym sznurem.
W godzinach wytchnienia galernicy muszą wykonywać rozmaitego rodzaju wyroby, a pieniądze ze sprzedaży tych przedmiotów zebrane, podobnie jak w innych domach karnych, dla więźniów się zbierają.
Fursch i Edward prawie przez lat pięć wykonywali roboty w arsenale i sprawowali się tak nienagannie, że nawet doświadczonych nadzorców co do swoich tajemnych myśli i planów zmylili.
Mniemano, że się poprawili, i zaprowadzono ich do kuźni, dla zmiany kajdan na lżejsze.
Tego właśnie Fursch przez długoletnie zaczajenie się dopiąć pragnął.
Udało mu się nieznacznie schylić się i coś podnieść, gdy musieli położyć się na nizkiéj ławce, a kowal przy kuwał im do maniklów (tak się nazywają stalowe pierścienie) na nogach lżejszy łańcuch.
W ostatnich latach liczba więźniów podniosła się prawie do trzech tysięcy, a ta niezwykła okoliczność sprawiła, że wypróbowanych nie tak ściśle pilnowano jak z początku. Liczbę nadzorców wprawdzie także pomnożono, ale oni zajmowali się raczéj pilnowaniem niebezpiecznych, za jakich uważano wszystkich nowo przybyłych. Gubernator nawet rozporządził, aby Nestorowie galernicy, to jest najstarsi, mieli zdjęte kajdany i byli użyci do pilnowania młodszych.
Fursch i Edward mieli w tym czasie, pod takim Nestorem Armandem Recottem, lżejszą pracę na jednéj z galer w arsenale, która utrzymywała związek między więzieniem a portem; przy téj sposobności łatwo mogli coraz lepiéj oryentować się co do położenia i zewnętrznej straży więzienia.
Wieczorem po zamknięciu portu, niepodobna było wymknąć się z niego, bo gdyby któremuś ze skazanych na prawdę udało się niepostrzeżenie opuścić salę, jednak nie mógłby przebyć wysokiego muru, nawet gdyby zdołał odłączyć się od swojego współkolegi, co już na pewno niepodobne było.
Ale bramy więzienia dniem i nocą tak pilnie strzegł oddział marynarskich żołnierzy, tak była bezpiecznie zamknięta, że tém mniéj można było myśleć o jéj przebyciu, bo skazanych w ich żółto-czerwoném ubraniu wszędzie znano, a innego ubrania żadną miarą dostać nie mogli.
Lecz jeżeli kiedykolwiek skazany na prawdę pokonał te wszystkie przeszkody, to od dawna przygotowany i szczególnie sprzyjającemi okolicznościami wsparty plan jego niechybnie rozchwiać się musiał przy straży wojennego zamknięcia portu, z którego nocą żaden okręt wypłynąć nie mógł. W lądowéj zaś drodze oczekiwała zbiega albo głodna śmierć, jeżeliby unikał miast i wsi, albo wpadnięcie w ręce żandarmeryi, która go natychmiast na galery odstawi.
Przypadek czy też dziwne szczęście, tak często na złoczyńców łaskawe, chciały, aby dla przestrogi i nauki Furscha i Edwarda, dwaj ich towarzysze więzienia z sali dziesięcioletnich w tym czasie spróbowali ucieczki, na którą przez dwa lata czekali i przygotowywali się. Skazani w ciągu czasu ich kary rzeczywiście przywykali do wytrwałości i ostrożności.
Byli to dwaj bardzo przebiegli i zręczni złoczyńcy, którzy dla tego, że byli razem skuci, powoli znaleźli sposobność porozumienia się i uzupełnienia swoich wiadomości, doświadczeń i spostrzeżeń.
Z żelazną cierpliwością czekali, aż traf dopomógł im uskutecznić zamiar ucieczki, a po upływie kilku lat zabłysła dla nich nadzieja.
Nadzorca, który co wieczór pary skazanych przytwierdzał na wspólnym tapczanie, w ten sposób, że ich nogi wiążący łańcuch do żelaznéj sztaby przywiązywał, jednego wieczoru zapomniał zamknąć dwóch skazanych, chociaż jak należało zamknął wszystkich innych.
Nikt nie dostrzegł tego zapomnienia, tylko ci, których to obchodziło i rozkoszą przejęło.
Zdołali szczęśliwie wyjść z domu, z więzienia i z miasta, czego nikt pojąć nie mógł, bo żaden ślad nie wskazywał, jakim sposobem wszelkie przeszkody pokonali.
Zatém między urzędnikami panowało wielkie wzburzenie; wystrzał armatni zawiadomił natychmiast miasto i okolicę o ucieczce zbrodniarzy a oprócz tego wywieszono niebieską flagę, któréj znaczenie znał każdy.
Pod tą flagą wieczorem paliło się jeszcze niebieskie światło, wskazujące kierunek, w którym domyślnie mieli się udać zbiegli złoczyńcy.
Dwóch jednak dotychczas szczęśliwych i zręcznych zbiegów, mimo całéj ich przebiegłości, w kilka dni późniéj schwytano pod Marsylią, dokąd się byli udali, i na galery odstawiono.
Mieli inne suknie, inne czapki — ale równie dziwny traf, jak ten który sprzyjał ich ucieczce, sprowadził ich ujęcie. Pokłócili się w jakimś szynku z drugimi, i przytém podniosły się w górę za nadto spodnie jednego — manikla na nogach która dotychczas opierała się ich pilnikowi, zdradziła ich, a oczekiwała ich straszliwa kara.
Kat na galerach, stary Sorbonne, były skazany, jest to człowiek olbrzymiéj postaci. Teraz powierzono mu dwóch zbiegów.
Egzekucyi dokonywano zawsze na wielkim placu przy bramie, a na niéj znajdować się musieli wszyscy więźniowie, aby widzieli jak straszna kara czeka zbiegów.
Urządzono pewny rodzaj rusztowania. Wkopano w ziemię cztery pale i do nich przybito szeroką, grubą deskę, W środku nieco wklęsłą.
Tę robotę musieli wykonywać skazani pod kierunkiem kata, który się szczycił, że za jedném uderzeniem morderczego narzędzia, którém był tylko gruby jak palec koniec liny, najsilniejszego człowieka odurzy, a za czwartém uśmierci.
Możemy wątpić o tém twierdzeniu; jednak naoczni świadkowie zapewniają, że już za pierwszém uderzeniem w plecy, krew karanego aż pod sufit sali tryskała.
Obaczmy sami, jakie miał następstwa ten pozornie niewinny instrument morderczy dla dwóch towarzyszy kajdan, których wydano Sorbonne’owi.
Dzwon na galerach, który się odzywa tylko w takich wypadkach, nazajutrz po dostawieniu dwóch złoczyńców, zwołał już wszystkich osadzonych na plac kary jeszcze przed szóstą z rana, aby widowisko nie przeszkodziło robocie.
Sorbonne, ten olbrzym herkulesowéj siły, stał gotowy przy karnéj ławie, gdy zewsząd przybywali więźniowie i nadzorcy. W szerokiém, ogromném kole, ustawiło się razem z majtkami i żołnierzami przeszło cztery tysiące ludzi.
Nawet tutaj, gdzie większa część otaczających widzieć miała okropne cierpienia współtowarzyszy, ciekawość tak dalece opanowała umysły, że powstał gwałtowny ścisk.
Dzieci nadzorców i inspektorów, aby się znajdować na widowisku, po właziły na drzewa, a widowisko to nieustępowało w niczém w swoim regionie widzów traceniu, które we Francyi i wszędzie gdzie katowskie kary jeszcze dzisiaj spełniane bywają, zawsze zwabia nieprzejrzane tłumy widzów.
Gdy już dopełniła się liczba publiczności, przyprowadzono z więzienia dwóch winowajców do ławy drewnianéj — ciężkie kajdany brzęczały im na rękach i nogach, pomimo to towarzyszyło im czterech nadzorców.
Gubernator i starsi inspektorowie zbliżyli się do Sorbonne’a, pierwszy dał mu rozkaz wymierzenia każdemu z dwóch winowajców po trzy ciężkie razy swoją liną.
— Co miał znaczyć wyraz ciężkie, o tém kat wiedział aż nadto dobrze. Lekkie razy wymierzano tylko przy bastonadzie nieszczęśliwych w pięty — ciężkie wymierzano w grzbiet i plecy.
Dwaj ruchliwi i gorliwi ojcowie jezuici wzięli się do dwóch ofiar Sorbonne’a, które mogły uledz pod razami gdyby były słabsze, odbyły spowiedź, przyjęły Oleje święte, a potém na rozkaz kata musiały się zupełnie rozebrać. Pół żółte, pół czerwone kurty i spodnie zwisły na kiściach rąk i nóg, bo łańcuchy nie dozwoliły zupełnie ich odsunąć.
Kat podniósł gruby koniec liny i gwiżdżący spuścił na nagie ciało ofiary. Krew trysła wysoko i zalała twarz oraz wielką siwą brodę Sorbonne’a. Za drugiém uderzeniem skazany wydał krzyk przeraźliwy do szpiku przeszywający, a za trzeciém krew strumieniem z rany spłynęła i dotąd dziko opierające się skórzanym rzemieniom muskuły karanego zwisły bezwładne, a nieruchome członki świadczyły, że omdlał z bólu.
Nadzorcy zarzucili na niego sukno, ściągnęli z ławy i położyli na boku pod drzewem, aby drugiego nieszczęśliwego, który musiał być świadkiem pierwszéj egzekucyi, pomieścić na katowskiéj ławie. I temu przy pierwszém uderzeniu krew trysła wysoko, a przy drugiém zagłuchł serce rozdzierający krzyk — trzeci cios spotkał już tylko trupa. Tego słabsze ciało już może inna wewnętrzna choroba do śmierci przygotowała, bo nie mógł przeżyć trzech razów — nie przebudził się jak jego towarzysz do męczeńskich boleści.
Widok ten wywarł wrażenie na Furschu i Edwardzie. Kiedy ze starym Armandem Recottem siedzieli na galerniczym okręcie, poranny widok stał im ciągle na oczach, obraz krwią zbroczony, który dla wszystkich powinien być przestrogą.
Armand był to łagodny nadzorca, bo był niewinnie skazany — nie upatrywał więc w Furschu i Edwardzie ciężkich przestępców i nie obawiał się ich.
Jego historya, którą opowiadał jednego z następnych wieczorów, z gdy dwoma zbrodniarzami wracał do domu, dowodziła najlepiéj, że był jedną z pożałowania godnych ofiar fałszywego podejrzenia.
— Czy przypominacie sobie, spytał, że w grudniu 1835 roku w Grenobli popełniono straszliwe morderstwo na osobie blizko czterdziestoletniéj wdowy Noirowéj? Ty, zwrócił się do Furscha jako do starszego, zapewne słyszałeś o téj zbrodni. Dobrodziejkę mojego życia, poczciwą chorą kobietę, która wcale dzieci nie miała, a mnie całém zaufaniem zaszczycała, znaleziono zamordowaną w pokoju.
Opuściłem ją poprzedniego wieczoru około godziny dziewiątéj wieczorem, wcześniej niż zawsze, bom jéj zwykle czytywał do godziny dziesiątéj. Zaczęła mi gwałtownie iść krew z nosa, a że chustka moja już zupełnie przemokła, troskliwa wdowa prosiła, abym ją zostawił w jéj mieszkaniu, obiecując że mi ją każę wyprać, a natomiast dała mi swoją dla zatamowania krwi. Gdym się z nią żegnał, nie przewidując wcale co nastąpi, chustkę jéj z sobą zabrałem.
Nazajutrz rano jeszcze w łóżku leżałem, opowiadał siwy Armand Recotte, który od roku 1835 gnił na galerach, policyanci wpadli do mojego ubogiego pokoju. Wdowę Noirową zamordowano w nocy, i na mnie, który ostatecznie u niéj bywałem i z nią — miałem stosunki, padło podejrzenie, że szlachetną, dobrą, a na moje nieszczęście i bogatą wdowę zamordowałem.
Nic nie pomogły moje zaklinania się, przysięgi.... Zaprowadzono mnie do aresztu i znaleziono u mnie krwią splamioną chustkę od nosa, na ktôréj wyszyte było imię wdowy. Porównanie téj chustki ze znalezionemi w komodzie wdowy, nie pozostawiało żadnéj wątpliwości, że wszystkie były zupełnie jednakowe, i na mocy tak wyraźnego podejrzenia obwiniono mnie o morderstwo, o morderstwo pełne zgrozy krwią okrytéj wdowy.
Nic nie pomogły moje opowiadania o poprzedzającym wieczorze, ani moje dokładne przytoczenia wszelkich faktów, nikt nie wierzył biednemu Armandowi Recotteowi, który prawdę wyznał, mówiąc o gwałtowném ujściu krwi z nosa — śmiano się — mniemano, że jestem bardzo zręcznym mordercą i mam w pogotowiu dobrą wymówkę. Na zasadzie znalezionéj u mnie krwią splamionéj chustki skazano mnie na śmierć za morderstwo dokonane na wdowie Noirowéj....
Stary, osiwiały Recotte i teraz ilekroć opowiadał historyę swojego życia, tak był wzruszony, że jego zapadłe oblicze zmieniało się z bólu i żałości.
— Czuli wprawdzie wszyscy, że to może jakiś zbieg okoliczności i fałszywych podejrzeń oddaje niewinnego pod topór sprawiedliwości, — i ułaskawiono Armanda Recotte’a, którego niepocieszona stara matka na śmierć się zamartwiła, którego brat wstydzić się musiał nazwiska, bo i ja je nosiłem — na dożywotnią karę na galerach.
Wkrótce będzie już lat dwadzieścia jak tu jęczę; zaledwie czterdzieści lat dopiero liczę, a już mnie mają za starca!
Oto jest przekleństwo fałszywego podejrzenia, zakończył dziekan, stojąc na galerowym okręcie z Edwardem i Furschem; oto jest przekleństwo mojego życia!
— I nie mniemacie, nieszczęśliwy Armandzie, że z wielu innymi tutaj podobnie się dzieje? spytał Fursch. Ja nie lubię mówić o sobie — ale wierzcie mi, że właściwi złoczyńcy swobodnie sobie żyją, i cieszą się ze swojego rabunku, kiedy tymczasem nieszczęśliwi! tu w więzach jęczeć muszą!
— Mówicie wielką prawdę! utrzymywał Armand, a Fursch następnego dnia korzystając z zaufania dziekana, rozmawiał spokojnie z Rudym Dzikiem, ale po niemiecku, aby ich stary nie rozumiał.
— Jednéj z następnych nocy, wiążący nas łańcuch będzie przepiłowany, mówił Fursch; wybawienie nasze zbiża się!
— Lecz dokąd się udamy? spytał Rudy Dzik, któremu obaj ostatnio schwytani zbiegowie zawsze jeszcze na oczach stali.
— Zostaw mnie to wszystko — będziemy korzystali ze święta Napoleona, w którém nadzorcy podobnie jak przeszłego roku, pijani będą!
— Czy myślisz odrodzę lądowéj? poszepnął Edward.
— Nigdy — my uciekniemy wodą!
— A jak nas schwytają?
— Lepiéj umrzeć, niż jeszcze pięć lat przesiedzieć w więzieniu! zgrzytnął Fursch.
— Święto Napoleona już nadchodzi!
— Dzięki wszystkim świętym — ja wszystko obmyśliłem i przygotowałem!
— Jeżeli się dostaniemy do Paryża, już nas tam nie znajdą, utrzymywał Rudy Dzik, — ztamtąd będziemy ścigali tego, któremu pięć lat zawdzięczamy!
— On musi umrzeć — teraz już mi się z rąk nie wymknie!
— A pierwéj dziecię jego musi być zgubione! Nienawidzę go całą moją duszą! mruknął Edward, gdy okręt galerowy zbliżał się do bassenu, przy którego schodkach miał być przymocowany.
Gdy Furschowi w kuźni wkładano lżejszy łańcuch łączący go ze wspólnikiem mordu, podniósł on i ukrył podłużny kawałek żelaza.
Po upływie kilku tygodni udało mu się w tém żelazie ponacinać zęby, a potém wśród nocnéj ciszy, kiedy wszyscy galernicy po całodziennéj ciężkiéj pracy, w ciężkich troskach odpoczywali, nakształt toczenia drzewnego robaka lub sapania śpiącego przepiłować zamknięty żelazną sztabą łańcuch, właśnie w tém miejscu, gdzie pierścień łańcuchowy wiązał go z Edwardem.
Nadzorcy nie zauważyli tego, równie jak Armand, że jedno ogniwo tego łańcucha zrobiło się cieńsze bo Fursch tak był przebiegły, że do swojéj powolnéj roboty wybrał miejsce zakryte przyległym pierścieniem.
Teraz przygotowanie tak daleko zaszło, iż potrzeba było jeszcze tylko krótkiego użycia pilnika, aby łańcuch na dwie części rozłożyć, tak aby potém każdy z obu skazanych łatwo mógł go do nóg swoich przymocować i poruszać niemi bez brzęku.
Święto Napoleona obchodzone na galerach przez obfite użycie wina nadeszło, a nadzorcy pewni, że ich więźniowie nie myślą o ucieczce, zaprowadziwszy skazanych wieczorem do właściwych sal, udali się spokojnie na biesiadę, w któréj sądzili, że tém spokojniéj mogą wziąć udział, że także i gubernator z inspektorami siedział przy wieczerzy galowéj w oddalonym gmachu komendanta.
Fursch i Edward, niecierpliwie oczekujący od tak dawna upragnionéj nocy uwolnienia, nie bez bojaźni jéj wyglądali, bo jeszcze żywo mieli w pamięci ową straszliwą karę, jaka spotkała dwóch poprzednich zbiegów, leżeli, śpiąc na pozór obok innych więźniów na tapczanie.
Gdy Fursch zmiarkował, że wszyscy głębokim snem zasypiają, a głucho dochodząca wrzawa wskazała mu, że i nadzorcy nad miarę już użyli wina, trącił ostrożnie rudego w ramię, a gdy ten z grubéj wełnianéj kołdry wyrwał kilka strzępów żelazem, które zawsze przy sobie nosił ukryte, większą część przepiłowanego już pierścienia łańcuchowego do reszty usuwał.
Noc była ciemna i burzliwa, planom dwóch winowajców przyjazna, bo nietylko salę, przez któréj okna nie dochodziło żadne światło, pogrążała w głębokiéj ciemności, ale i głuszyła nieunikniony szmer, który powstawał przez odłączanie części łańcucha od sztaby i przywiązywanie go do goleni. W tym celu wełniane strzępy z kołdry wybornie posłużyły.
Mogła już być północ, gdy obaj towarzysze, po pięcio-letniém razem skuciu, poznali, że się samoistnie poruszać mogli. Tym tylko sposobem, przy pełnéj obawy staranności, do któréj zmusza wszelkie niebezpieczeństwo, mogli zapobiedz brzęczeniu łańcuchów.
— Jeżeli szczęście nam sprzyjać będzie, a jest odpływ morza, tośmy ocaleni! poszepnął Fursch Rudemu Dzikowi: chodź za mną cicho i ostrożnie!
Podniósł się, kilka minut czekał i słuchał — potém przestąpił przez sztabę i zsunął się z łóżka na podłogę sali. Przywiązany do nóg łańcuch wprawdzie tamował jego kroki, ale taka jak tego złoczyńcy siła woli, nie- zważa na podobne trudności.
Edward udał się za nim — szelest, jaki stąpanie bosemi nogami po deskach podłogi koniecznie wywołać musiało, sprawił wprawdzie, iż niektórzy więźniowie poruszali się w półśnie i na twardém drewnianém łożu przybrali inne położenie, ale nikt jednak nie przebudził się, nikt nie domyślił, że dwaj z pomiędzy nich odważyli się na ucieczkę!
Fursch i Edward dowlekli się do drzwi sali, których nigdy nie zamykano, a dzisiaj może dla tego, aby nadzorcy z korytarza na więźniów uważać mogli; lecz w téj chwili zebrali się oni w odległéj izbie na biesiadę, więc uciekający korzystali z tego otwarcia. Fursch nie mógł się powstrzymać od szyderczego uśmiechu, który się powiększył, gdy przy słabém światełku lampy, oświetlającéj korytarze i schody, postrzegł, że na ścianie wiszą płaszcze nadzorców.
Gdyby w téj chwili któremuś z żołnierzy lub strażników podobało się było wyjść ze wspólnej izby, w któréj wesoło się bawili, byłby postrzegł na schodach obu winowajców, w żółtych spodniach i czerwonych kurtach, którym nietylko na wieki byłaby odeszła chęć ucieczki, lecz nadto i świat na długi czas byłby przed nimi zamknięty.
Ale nikt nie nadszedł.
Fursch porwał jeden z wiszących na ścianie płaszczów, Rudy Dzik uczynił to samo; obaj okryli swoją aresztancką liberyę temi ciemnemi płaszczami.
Pod taką zasłoną prędko wyszli z domu, a teraz panująca na dworze ciemność okazała się podwójnie dla nich przyjazną.
Mieli jeszcze przed sobą prawie pięć godzin, nim ucieczkę ich odkryją — podług wyrachowania Furscha, mogli się już w ciągu tych godzin znacznie oddalić. Niepokoiła go tylko ich wszędzie znana odzież aresztancka i stalowe pierścienie na nogach!
Fursch ruszył dalej ku sadzawce, przez kanał połączonéj z portem. Przy schodkach do wody wiodących stały większe i mniejsze czółna.
— Czego ty tam chcesz? szepnął Edward, idąc za nim; wiesz przecie, że brama pod murem tylko w dzień jest otwarta, dla przepuszczania łodzi?
— Wiem — chodź — jeżeli szczęście nam posłuży, suchą nogą przez tę bramę przejdziemy!
Fursch dostał się do schodków.
Cichy okrzyk radości dowiódł, że spełniła się jego nadzieja.
— Odpływ! stłumionym głosem rzekł do Edwarda, teraz między wodą kanału, a murem bramy jest prawie na dwie stopy przestrzeni, to dosyć, aby ją przebyć w płaskiéj łodzi!
— Zwycięztwo! tryumfując odpowiedział Rudy Dzik, pochwalając wyrachowanie swojego towarzysza i ostrożnie, aby nie powstał żaden plusk, wsiadł z nim do czółna, które Fursch wybrał szybko okiem znawcy. Była to jedna z wązkich, nizkich bark, wielce na galerach używanych.
— Zawsze przez kilka lat pobytu tutaj czegoś nauczyliśmy się, powiedział Fursch chwytając za wiosło i podając drugie towarzyszowi; wszystko ma swoją dobrą stronę, — naprzód! Nocna burza sprzyja nam, za godzinę będziemy obaj daleko za murami tego przeklętego gniazda!
Wiosła lekko, a jednak prędko dotykały wody kanału, po któréj łódź ze zbiegami się posuwała.
W pobliżu nie było żadnéj straży, żadnego patrolu.
Było tak ciemno, iż potrzeba było wielkiego obeznania się z miejscowością tych długoletnich mieszkańców galer, aby nie wpaść na któreś z bocznych ramion kanału.
Nakoniec wzniósł się tuż przed nimi wysoki mur, który tworzyła po nad kanałem szeroka, mocna, żelazna brama, w dzień przez straż otwierana, a wieczorem zawsze zamykana.
— Precz z wiosłami! stłumionym głosem rzekł Fursch — rzuć się tak jak ja na spód łodzi!
Edward byłby to uczynił i bez upomnienia ze strony towarzysza, bo łódź znalazła właśnie tylko tyle miejsca, że szybko pod bramą przepłynąć mogła, a każdy ktoby siedział na ławeczce, byłby o zwieszone z góry żelazo tak się gwałtownie uderzył, że śmiertelnie zraniony, pewnoby nigdy więcéj o ucieczce nie pomyślał!
Tak jednak łódź z obu szczęśliwie w niéj leżącymi zbrodniarzami przesunęła się szczęśliwie po pod bramą — i ukazała się im, wprawdzie w téj chwili ciemnością nieprzebitą pokryta, wolność — port Tulonu!
Fursch zastanowił się także dobrze nad niebezpieczeństwem nastręczającém się im po opuszczeniu galer.
Otaczały ich teraz mury warowni, a gdy pomimo burzliwego bicia fal niepodobieństwem było uciec z portu, jako z miejsca zamkniętego, dwaj zbrodniarze i od strony lądu mieli przed sobą dobrze obwarowane i pilnowane szańce.
Dostać się przez którąkolwiek bramę do miasta, a potém puścić się drogą lądową, także niepodobna było.
Fursch jednak znał wprawdzie utrudzającą, ale pewną drogę przez fortyfikacye, i po godzinie czasu pospołu z Rudym Dzikiem pokonał tę pełną niebezpieczeństwa przeszkodę.
Koniec tego zuchwałego kroku opowiemy tylko po krótce, gdyż wracać musimy do bohaterów naszego romansu.
Dla umożliwienia ucieczki obaj przestępcy obrali obrzydliwy środek.
Jeszcze przed nadejściem dnia i nim ostrzegająca niebieska flaga galer powiała wśród jasnego powietrza, Fursch i Edward na publicznéj drodze zamordowali dwóch podróżnych, i odebrawszy im mienie i papiery, tak ich poszkaradzili, że nikt nie poznał ich twarzy.
Potém zbrodniarze ściągnęli z nich odzież, ubrali się w nią sami, a swoje spodnie i kurty na nich powciągali.
Jedyną jeszcze trudność stanowiły łańcuchy, ale i tych nikczemnicy wkrótce się pozbyli, a zrabowane bóty na swoje nogi powkładali.
Gdy zbiegli po upływie trzech dni bez przeszkody dostali się do Paryża i przy pomocy fałszywych papierów zupełnie byli bezpieczni, w pobliżu Tulonu obu zamordowanych i pokaleczonych podróżnych, ubranych w krwią zbryzganą galerniczą liberyę, wzięto za zbiegłych złoczyńców i do galer dostawiono, gdzie przypuszczając, iż wieśniacy dopełnili na nich doraźnéj sprawiedliwości, pochowano ich bez dalszych poszukiwań.
Gdzie zginęli obaj nieszczęśliwi podróżni, pozostało to dla dalekich ich krewnych wieczną zagadką i tajemnicą.
Ileż to łez krewni ci przelać musieli, ile modłów zasłać do Nieba!
Ale Fursch i Edward znaleźli przytułek w klasztorze karmelitów, gdzie nie wiedziano nic o ich przygodach, gdy dla objaśnienia czasu ich nieobecności, złożyli bardzo wymowne i prawdopodobne brzęczące dowody. Bardziéj niż oświadczenie, że gotowi są wstąpić do zakonu, przemówiła za nimi okoliczność, że hrabina Ponińska od dawna przebywająca w Paryżu, wstawiła się do przeora za tymi czeladnikami szatana.
Leona, przedstawiwszy się tak zręcznie, jakby wcale nie znała osławionéj niegodziwości i zbrodniczości tych przestępców, sądziła zawsze jeszcze, że ich skutecznie użyć będzie mogła, i ona to zaopatrzyła Edwarda w pieniądze i utwierdziła w zamiarze wywarcia pomsty na księciu de Monte-Vero, tak, że Edward porwał mu Małgorzatę, właśnie w chwili, gdy nakoniec Eberhard zamierzał wydobyć ją z nędzy i rozpaczy.
Poznaliśmy już z rozmowy czarnéj maski i Mefistofila w Château-Rouge, że temu narzędziu hrabiny udał się i ten łotrowski postępek, oraz że Małgorzatę dostawił do klasztoru przy ulicy śgo Antoniego.
Obaczmy teraz, jakim sposobem to się stać mogło.
Gdy Eberhard padł na widok, jaki mu przedstawiła przełożona klasztoru Heiligstein, zostawiła go ona samego w więzieniu — celu swojego dopięła, radowała się boleścią, która silną duszę tego człowieka ugięta, — obalono go, i gdy pełen bozko wzniosłych idei i planów dążył do najszlachetniejszych celów, za wpływem Schlewego i jego kreatur, oskarżono go i wyszydzono.
Król należał do rzędu ludzi, którzy chętnie słuchają poszeptów tych, co się zdają być ich wiernymi sługami; widzieliśmy, że wołał raczéj dalekim być od rządowych kłopotów i takowe pozostawić otaczającym, aniżeli troszczyć się o zarząd i skargi, które nie tylko zręcznie przed nim ukrywać, lecz i jako niewdzięczne przedstawiać mu umiano. Wołał raczéj obcować z ludźmi rozumnymi i artystami, tudzież modlił się wiele.
Do takiego życia może przyczyniło się bardzo nietylko nadzwyczaj wysokie wykształcenie króla, ale także i owa tajemnica zakryta przeszłością, owa miłość dla znikłéj, teraz w sercu jego zamieniona w bolesne wspomnienie.
Obraz żałobną zasłoną okrytéj księżny Krystyny, jeszcze zawsze miał przed oczami — jeszcze zawsze jego oko spoczywało na portrecie, umieszczonym w jego pokoju.
Od dawna, bo gdy jeszcze był księciem, wiedział, że go Krystyna nie kochała, lecz to w niczém nie zmieniło jego uczuć dla niéj.
Teraz, gdy przeminął długi szereg lat, gdy małżonce swojéj od dawna podał rękę, z boleścią myślał tylko o Krystynie, jako o drogiej mu zmarłéj istocie.
Usiłowaniom jego udało się więcéj niż innym członkom dworu i głębiéj poznać tajemnicę osłaniającą tę księżniczkę — wiedział, że Krystyna kochała człowieka z ludu, i nie gniewając się na nią za to, że nim wzgardziła, że serce swoje oddalą człowiekowi, którego nigdy posiadać nie mogła, dręczył się ciągle bolesną myślą, że zrządzenie chciało, aby nie tylko on, ale i ona nieszczęśliwie kochali.
Ale ów człowiek z ludu był trzecią osobą, która z powodu tego zrządzenia cierpiała, bo nie śmiał nigdy pomyśleć o nazwaniu Krystyny swoją, chociaż szlachetne jego serce uspasabiało go do wysokości, gdyż urodzenie na to mu nie pozwalało.
Trzy więc serca zarówno cierpiały — trzy serca przez niewyjaśniony, ciemny przymus, zaplątane były duchowo w ciężką walkę, w tragiczne zawikłanie, nigdy rozwiązać się, nigdy uspokoić nie mogące.
A więc i na dworze toczyła się dolegliwa walka, którą w życiu tak często napotykamy, — walka którą Heine nazywa starą historyą, co wiecznie się odnawia; a więc i na dworze uczono się potajemnie i niepostrzeżenie poznawać męki nieszczęśliwéj miłości.
Są ludzie niemogący pojąć tak bolesnego stosunku, nie mogący wstrzymać się od śmiechu, słysząc o nieszczęśliwej miłości — owszem nawet są tacy, którzy żartobliwém słowem z niéj się naigrawają, chociaż sami męki podobnego bólu znoszą. Czyliż chcą przez to sobie ulżyć? czyż chcą ból przez to zagłuszyć, lub się go zaprzeć, kiedy sami właśnie to uczucie bezbożnie w prochu tarzają?
Zdaje nam się, że ci co szydzą z miłości, równie bezprawnie czynią, jak ci co o wierze wyrokować pragną. Należymy do rzędu ludzi, pozostawiających każdemu jego wiarę; uważamy za grzech wydzierać lub naruszać człowiekowi to, co serce jego zapełnia; umiemy szanować wszelkie uczucie, które z głębi naszéj piersi pochodzi.
Czy to wiara, czy miłość — oba te uczucia są święte i nietykalne; — pierwsze prowadzi do Boga — drugie pochodzi od Boga — a więc jednakowo grzeszy ten, co je krytykuje lub w prochu tarza!
Niech się za szczęśliwego uważa ten, kto jest tak zimny i wyrachowany, że tak głębokiéj nigdy nieumieraiącéj miłości nie zna — niech się uważa za szczęśliwego ten, który nad miłość korzyść przekłada, albo tam tylko kocha, gdzie kochać śmie — wcale mu nie zazdrościmy jego szczęścia, i nie chcemy go przesądzać. Ale żądamy za to, aby nie sądził o drugich wyrokująco dla tego, że wewnętrzne ich przekonanie różni się od jego przekonania, i że im los nie tyle sprzyja co jemu.
Aby położyć koniec tym uwagom, spojrzyjmy za siebie. Rzućmy okiem za firanki, za kosztowne jedwabne zasłony tak zwanych szczęśliwców i bogaczy.
Cóż tam znajduje wtajemniczony, który więcéj widzi, niż piękne urządzenie wygodnych przestrzeni, który więcéj słyszy, niż przed uszami świata wzajemnie zamieniane grzeczne słówka?
Panowie szukają u kochanek wynagrodzenia za małżeństwo bez miłości, za małżeństwo zawarte z powodu pieniężnych stosunków lub względów stanu, panie zaś powoli posługując się powabnym strojem, upędzają się za rozrywkami w towarzystwie grzecznych oficerów i przyjaciół domu.
Otóż mamy odkrycie, które z małemi waryacyami prawie wszędzie się powtarza. Oto mamy skutki dzisiejszych małżeństw, przy których zawieraniu żadne słowo tak głośno nie przemawia, żaden powód nie jest tak ważny, żadna pobudka tyle nie znaczy, co pytanie:
„Ile ma dochodu panna młoda?
„Jaki tytuł ma pan młody?
„Miłość? O mocny Boże! miłość to rzecz zużyta, za którą tylko w starożytności, w przeszłości coś przemawiało — miłość później się znajdzie. Główna rzecz wszędzie, żyć przyjemnie i świetnie.“
Miłość późniéj się znajdzie, ale rzeczywiście nie znajduje się jéj późniéj ani w małżonku, ani w małżonce, lecz gdzieindziéj. Tajemnie i ukradkowo powstaje tak zwane demi-monde znakomitego towarzystwa, które istnieje nietylko w Paryżu i Londynie, ale w dzisiejszych czasach bardzo blizko nas widzimy obficie reprezentowane.
Lecz wróćmy do króla, który małżonce swojéj okazywał wszelki szacunek i spełniał względem niéj wszelkie obowiązki, do których małżeństwo mężczyznę zobowiązuje.
Daleki od szukania jak inni wysoko postawieni panowie, tajemnych rozkoszy u pięknych kobiet, jak modlitwę żywił jedynie w swojéj duszy pamięć Krystyny, o czém królowa wiedziała.
Ale nie kochał jéj już gwałtownie, pożądliwie; lecz kochał boleśnie jak zmarłą. Spoglądał ku niéj ze świętém uczuciem, przejmującém nas, gdy tęsknie patrzymy w gwiazdę, albo gdy widzimy piękny, pachnący kwiat, lub gdy słyszymy łagodnie przejmującą samą głębię naszéj duszy poezyę.
Król należał do rzędu ludzi, mających duszę bardziéj ruchliwą aniżeli powierzchowność, posiadających większą wewnętrzną głębię aniżeli działalną siłę.
Zatém okropności rewolucyi daleko mocniéj dotknęły jego serce, niż serce każdego innego władcy, który prędko zdecydowany, byłby się chwycił najprędzéj środków gwałtownych. Głęboko wewnętrznie wstrząśniony, po raz pierwszy sprzeciwiając się swoim doradcom, zlał na naród, który się do niego udał przez swoich deputowanych, niektóre swobody i prawa.
Lecz ulegając podszeptom Schlewego, odmówił tylko jednemu żądaniu, a mianowicie: nie wypuścił na wolność Eberharda.
Rzecz szczególna! Czy się król obawiał tego człowieka? albo czuł może, że mu wyrządzał straszną krzywdę i w taki sposób uwolnić się chciał od wszelkiego wyrzutu, iż może o nim zapomną, skoro go w więzieniu trzymać będzie?
Lecz przypadek chciał, że w kilka dni późniéj, gdy ulice z krwi i barykad oczyszczono, gdy poległych pogrzebano, król patrząc z okna swojego pokoju na zamkowy dziedziniec, postrzegł jak obwinioną o współudział w kradzieży zamkowéj Małgorzatę przeprowadzano do jednego z więzień, które podzielać miała z najcięższymi złoczyńcami i niegodziwcami. Widział pełne boleści oblicze dziewczęcia, widział miłe jéj rysy, i obudziło się w nim zapewne uczucie litości, nietylko dla Małgorzaty ale i dla Eberharda.
Król przypomniał sobie, iż w obrzydłém oskarżeniu Schlewe utrzymywał, że dziewczę to nie miało żadnego nazwiska, że także książę de Monte-Vero nazwisko von der Burg bezprawnie nosił.
Król przypomniał sobie, że gdy Eberhard opowiadał mu niezmiernie wzruszającą historyę swojego życia, odkrył mu w końcu, że stary Jan von der Burg oddał Bogu ducha, mówiąc:
— „Ty nie jesteś moim synem.“
Musi zatém w dokumencie, który według doniesienia Schlewego znaleziono przypadkowo w starém biurku, w klasztorze Heiligstein, istnieć jakiś ślad, jakieś zeznanie o rodzicach Eberharda.
Król zapragnął naocznie widzieć ten dokument i rozkazał, aby mu go przyniesiono.
Schlewe uwiadomiony o tym rozkazie, usiłował odwieść króla od tego żądania i rozerwać go, mówiąc sobie w duchu, że chociaż postąpił według treści, jednak z tego starego dokumentu mogą się rozwinąć nowe badania, w skutkach swoich nieobliczone.
Udało mu się też dosyć długo powstrzymać króla zręcznie od tego zamiaru, lecz potém król powtórzył żądanie swoje tak energicznie, iż baron dłużéj zwłóczyć nie śmiał.
Nie domyślał się też wcale, jakie następstwa sprowadzi ten dokument, który z razu wyświadczył mu taką usługę; przyniósł go więc królowi jako akt, który zresztą uważał już za żadnéj nie mający wartości.
Późno już było następnéj potém nocy, gdy zaufany sługa króla, stary Bittelmann, nagle usłyszał gwałtowne dzwonienie. Przeląkł się sądząc, że to może attak jakiéj choroby, i bardzo szybko pośpieszył do sypialni krôlewskiéj.
Zdziwiony postrzegł, że król czego nigdy dawniéj nie bywało, w łóżku tak długo czytał.
— Bittelmann, rozkazał, i niewątpliwie widać było, że się w nim dzieje coś nadzwyczajnego; śpiesz do oficera zamkowéj straży i rozkaz mu w mojém imieniu, aby natychmiast otworzył więzienie, w którém dotychczas książę de Monte-Vero jeszcze pozostaje.
— Najjaśniejszy pan chcesz wśród nocy...
— Chcę, aby téj jeszcze chwili wypuszczono go na wolność!
— Nie uwierzą mi, najjaśniejszy panie!
— Weź ten pierścień i śpiesz. Natychmiast przyprowadź tu księcia de Monte-Vero, pragnę z nim pomówić.
Bittelmann poszedł, nie mógł pojąć, co się zrobiło z królem, którego najmniejszą kryjówkę serca znał dokładnie.
Dobrodziejstwem to było dla niego rzeczywiście, iż miał księcia oswobodzić i na górę przyprowadzić, bo ten stary, uczciwy sługa bardzo dobrze pojmował, że Eberhard byłby wierniejszym i szlachetniejszym doradcą niż Schlewe i ministrowie, ale nie wiedział jakim sposobem to się stało, że w zdaniu króla tak szybka zajść mogła zmiana.
Gdy zabrawszy pierścień na znak swojego upoważnienia, śpieszył na dół, król wstał z łoża i prędko przywdział poranne szaty — mocno był wzruszony i rozrzewniony.
— Czarno zakwefiona dama, rzekł, powtarzając tekst dokumentu: amulet ze znakiem, karę konie, korona na chustce — niema wątpliwości... Tak, tak, głos wewnętrzny powiada mi: on jest synem Krystyny i Ulricha. Uciekła, bo owoc swojéj nieszczęśliwéj miłości zataić, ukryć pragnęła. Umarła, bo dłużéj żyć ani śmiała, ani mogła. To właśnie zaraz przy pierwszém widzeniu tego człowieka uderzyło mnie, co niegdyś serce moje tak silnie ku niemu pociągnęło.
Starzejący się król, którego włos już siwiał, stał tak aż do głębi duszy wstrząśniony; musiał pokonać to, czego dopiero doświadczył, musiał, gdy z sypialni swojéj przyszedł do blado oświetlonego salonu i stanął przed portretem Krystyny, zawrzeć tyle mu potrzebny pokój z Bogiem i nią.
Król zakrył oblicze. Z oczu jego popłynęły gorące, palące łzy.
Krystyna była matką Eberharda; on był pamiątką, pozostałością po najnieszczęśliwszéj księżnie, która kiedykolwiek na swoje przekleństwo urodziła się u stop tronu.
— Uciekłaś, wyzionął do głębi wzruszony król; w rozpaczy szukałaś drogi wyjścia, ratunku. Ciebie ścigały i dręczyły najokropniejsze wyrzuty, boś się poświęciła na ofiarę miłości i namiętności; ale ja więcéj wiedzieć muszę, teraz wszystko wiedzieć muszę! Umarłaś daleko ztąd, może dla tego, iż pragnęłaś umrzeć samotnie, w drodze. Powóz twój został zdruzgotany; blizka śmierci, jak się zdaje przypadkowo zraniona, padłaś na obcém miejscu, gdzie cię nikt nie znał, padłaś na obcéj ziemi; stary Jan wziął twoje dziecię, które z łona twojego wyszło, wprzód nim oddałaś Bogu ducha; on się niém opiekował, a ja śmiałem tę twoją pozostałość, tego syna Krystyny upokorzyć, ja śmiałem złe mu przypisywać, ja słuchałem poszeptów doradców, którzy go nienawidzili i bali się.
Boże dozwól mi tę niesprawiedliwość naprawić! Boże dozwól, abym w nim uczcił pamięć Krystyny. Teraz nie mam prawa sądzić i rozkazywać; wyższy głos po nad gwiazdami rozstrzygnął, mnie już tylko pozostaje kochać syna Krystyny, i modląc się, tobie, miły obrazie anioła, który od dawna ponad obłokami bujasz, przebaczyć, coś mi uczyniła.
Król podniósł ku niebu załamane ręce, a oczy jego spoczęły na pięknym, jakby żywym obrazie, który mu wszędzie towarzyszył.
Co w pośród téj nocnéj godziny działo się w osamotniałéj królewskiéj komnacie, jakie staczał w sobie walki, jakich doznawał wyrzutów, i jakie układał plany stojąc przy portrecie nieszczęśliwéj księżny, nigdy do wiadomości ludzkiéj nie doszło.
Lecz obaczymy następstwa tych walk i planów i z nich skutki osądzimy! Drzwi komnaty otworzyły się.
Wysoka, królewska, nieugięta postać Eberharda w nich się ukazała — jego silna dusza teraz już przetrzymała straszną boleść owéj nocy, w któréj widział urzeczywistnienie tego, czego się ze zgrozą obawiał, stał tam jak każdy zdumiony i na chwilę nie wiedział co począć.
Król odwrócił się ku wejściu i ujrzał księcia de Monte-Vero, którego tak krzywdził, którego, słuchając poszeptów swoich niegodnych doradców, nie poznał.
Bittelmann pozostał w przyległym pokoju, nikogo innego nie było w pobliżu.
Wtém król otworzył ramiona.
— Przebacz! zawołał wstrząśniony siłą torujących sobie drogę uczuć: przebacz mi, com uczynił. Przestań na tém zadosyćuczynieniu, że cię król o to prosi.
Eberhard zbladł! Nie wiedząc nic o tém, co téj nocy w królu zaszło, nie pojmował słów króla! Patrzał jakby snem jakim odurzony na króla, który do niego wyciągał rękę.
— Najjaśniejszy panie! szepnęły usta Eberharda: w sercu mojém byłem zawsze wiernym i bezinteresownym sługą twojéj sprawy — nie uczyniłem nigdy nic coby wychodziło z granic twojéj służby.
— Do mojéj piersi — tutaj, synu Krystyny! gwałtownie rzekł król pokonany. Przystąp do mnie, patrz oto twoja matka!
— Eberhard słowa wyrzec nie mógł, zbliżył się do króla, który z oczami łez pełnemi, drżącą ręką wskazywał ów obraz, który zawsze ilekroć go Eberhard widział, głębokie na nim wywierał wrażenie; był to obraz księżny Krystyny.
— Co rzekłeś, mój królewski panie? spytał cicho.
— Patrz tu, tajemnica urodzenia twojego i tajemnica jaka otaczała księżnę, jest jedna i ta sama. Mojém było przeznaczeniem odkryć ją. Ty jesteś synem Ulricha i księżniczki Krystyny, ona była twoją matką.
Rozjaśniło się przed oczami Eberharda. Stał nieporuszony i spoglądał to na króla, to na portret przed nim się wznoszący, i patrzał weń łagodnie, boleśnie. Opowiadanie starca, który skonał na jego ręku, po życiu pełném męczarni, żywo mu teraz stanęło w myśli.
— Moja matko! wymówiły nakoniec jego usta, i to brzmiało jak powitanie z głębi jego duszy pochodzące, jak słowo, w którém złożył cały żal najserdeczniejszy.
— Cokolwiek przytoczono, aby cię skrzywdzić i obalić, ten dokument w moich ręku posłużył do błogosławionego uznania ciebie! rzekł król i podał księciu pożółkły akt. Czytaj i zachowaj go święcie.
— Jest to pismo starego poczciwego Jana, przypatrując się tym kartom powiedział Eberhard; czego nie mógł udzielić mi w swojéj ostatniéj godzinie, to powierzył tym kartom, aby nie poszło z nim razem do grobu. Teraz wszystko mi się wyjaśnia. Dokument ten, jak mówił baron Schlewe, znaleziono w klasztorze Heiligstein.
— Tak mówił baron, który cię nazwał moim nieprzyjacielem i zdrajcą.
— Nie ma wątpliwości. Był ukryty w starém biurku, które dałem Leonie, a która mnie w najświętszych rzeczach zawiodła.
— Przypominam sobie, że owa hrabina, która była twoją małżonką, nazywała się Leona?
— Była! Tak jest, mój królewski panie, to jest prawdziwe wyrażenie. Ta Leona hrabina Ponińska jest przełożoną klasztoru Heiligstein. Ona to znalazła ten dokument i dała sprzymierzonemu z nią baronowi, aby mnie zgubić.
— Przełożona klasztoru? powtórzył jak najmocniéj zdziwiony król. Pobożna dama, tak często bywająca u królowéj...
— Tak, jest to owa hrabina Ponińska, owa zgubiona, mój królewski panie, która (bo teraz widzę całą intrygę) przybrała maskę pobożności, aby mnie zgubić. Ona to w połączeniu z baronem mnie u króla oczerniła; ona, która nienawidzi tego, co przez nią stracił wszystko — wszystko, swoje dziecię, swoje imię, swoją swobodę, swoją spokojność życia...
— Okropność! Co za niesłychane oszustwo! co za haniebne sidła! powiedział król i czoło jego zachmurzyło się. Pragnę ukarać Eberhardzie, ukarać, jak nigdy dotąd!
— Wszak raczysz, mój królewski panie, uczynić zadosyć pierwszéj prośbie tego, który dzisiejszéj nocy znalazł swą matkę i twoją łaskę, nieprawdaż?
— Żądaj! Najukochańszym z ludzi, jakich posiadam, jesteś ty! powiedział król, syna księżny Krystyny serdecznie tuląc do piersi.
— Zdaje mi się, że wszystko co się stało między dniem dzisiejszym a owym czasem, kiedym się również widział w uściskach mojego królewskiego pana, było marzeniem, kłamstwem.
— Mocniéj aniżeli sądzisz, czuję wyrzut w słowach tych zawarty. Biada władcom, którzy doradców swoich nie poznają! Nic się nie domyślając, najlepszego pragnąc, dają się oplatać niegodziwością tych bezwstydników! Ciebie odtrąciłem, ciebie, który gdy mi przy pierwszym ciebie ujrzeniu serce moje powiedziało, że blizko mnie obchodzisz, obudziłeś we mnie nadzieję, że posiądę w tobie kogoś więcéj niż dworskiego kawalera. Nazwałem cię moim przyjacielem, a dzisiaj nie wiem, jakiém słowem naszéj nędznéj mowy wyrazić wszystko, co dla ciebie czuję i czém dla mnie jesteś!
Eberhard, mocno wzruszony tym objawem miłości, podniósł rękę królewską do ust swoich.
— Nie tu pocałunek braterski — tu, tutaj on należy! zawołał król i przycisnął usta swoje do ust księcia de Monte-Vero.
Był to wzruszający i zarazem wzniosły wid — Prośba moja, która ma być wysłuchana, dotyczę moich wrogów! rzekł Eberhard po przerwie.
— To nazywam za daleko posuniętą, szlachetnością, Eberhardzie — ty im przebacz — ja ich ukarać powinienem!
— Tylko przypominam mojemu królewskiemu panu, że prośba moja ma być spełniona! Wygnaj oszustów i na tém niech się skończy — chciałbym, aby i tron twój od ich otoczenia był uwolniony!
— Masz moje słowo — niech i tak będzie! Ale dowiedzą się przynajmniéj, komu zawdzięczać mają tak łagodną karę. Jeżeli nie są zupełnymi wyrzutkami, po takiéj szlachetności poznają, co uczynili!
— Takiéj nadziei już się niestety wyrzekłem, królewski panie, wyłożywszy nadaremnie połowę życia na uratowanie straconego serca kobiety, która niegdyś była moją żoną, i na sprowadzenie jéj do mnie!
— Więc odrzucasz i akt rozwodowy?
— Nauczyłem się miłość moją poświęcać całéj ludzkości, znalazłem w tém pociechę i rozkosz, że o ile mi sił starczy, dla ludzkości pracuję i jéj pomagam!
— I wiele cierniów zbierasz!
— Rzeczywiście królu, lecz to mnie w dążeniach moich ani zmienić ani zachwiać nie mogło. Kto chce zbierać owoce, niech się zielsku nie dziwi, niech się nawałnicy nie boi, — i tego dożyłem i częstém cieszyłem się błogosławieństwem.
— Wiele go dorzuciłem, chcesz powiedzieć! dopełnił król, gorąco ściskając dłoń Eberharda.
— Te więc ciernie nie bodą mnie ani obalić mię mogą! W takiém dążeniu nadal szukać będę szczęścia i celu mojego życia. Dla tego daleka jest odemnie chęć połączenia się związkiem małżeńskim z inną jakąś żeńską istotą! Wprawdzie jest istota, dla któréj czuję głęboką, świętą miłość, istota, która po mojém utraconém dziecku najwyższe miejsce w sercu mojém zajmuje...
— Karolina — wtrącił król z wyrazem twarzy, w którym malowała się boleść.
— Zgadłeś, królewski panie — w tych dniach na całe życie pożegnam księżnę Karolinę, bo uważałbym za niegodziwość narażać tę najszlachetniejszą istotę na walki, zdolne zburzyć spodziewane szczęście życia ludzkiego! Dla człowieka z moją przeszłością takie wyrzeczenie się jest nową oczyszczającą próbą, którą wytrzymać można!
— Chcesz znieść to samo, co ja znosić musiałem, poważnie mówił król — wiem, że jesteś najszlachetniejszym, najwyższym na świecie człowiekiem!
— A teraz najjaśniejszy panie — jeszcze jedno! Najcięższy punkt, najboleśniejsza plama mojego życia! Moja córka, którą owa Leona zatrzymała przy sobie przez zuchwały upór i niepojętą chęć zemsty, która ją potém na drogę zguby popchnęła i wydała w ręce złoczyńców, znajduje się w więzieniu! Widziałem ją — raz widziałem... i nie zdołam nigdy chwili téj zapomnieć! Obraz ten z całą jego zgrozą widzę nawet w pośród moich marzeń! Nie chcę mówić z moją córką, królewski panie, nie chcę mieć żadnego przywileju — niech nikt nie powie: że książę może swoje upadłe dziecię odwiedzać, mówić i w środki pomocy zaopatrywać — a biednemu człowiekowi tego nie wolno! Nie chcę także ani słowem, ani spojrzeniem wpływać na sędziów lub świadków! Najświętszém godłem życia mojego, za które wiecznie walczyć będę, jest równość dla wszystkich, królewski panie! Dla tego dozwól — niech prawo postępuje swoim porządkiem!
— Chwiejesz się — coś błyszczy na twojéj twarzy — to łzy! rzekł król, i na widok najszlachetniejszego człowieka, opłakującego swoje dziecię, i w jego oczach stanęły pałające krople — a jednak usta twoje zdołały wymówić: równe prawo dla wszystkich — dozwól niech prawo postępuje swoim porządkiem!
— Już się stało królewski panie! My ludzie pozostajemy zawsze pod wpływem naszych uczuć! Za kilka tygodni wyjeżdżam z twojej stolicy, i daleko ztąd, zarzucony pracą, skracać sobie będę czas, pozostający jeszcze do osądzenia mojego dziecka! Późniéj, kiedy już wyrok zapadnie, powrócę — przystąpię do córki mojéj — nie spotka jéj przekleństwo — nie przeleję nawet żadnéj łzy, aby nie skrzywdzić nie przez własną winę upadłéj. Nie, podniosę ją — nazwę moją córką — a kiedy karę swą odpokutuje, duszę jéj do mojéj przyciągnę!
— Każde twoje słowo jest dobrodziejstwem dla serca mojego; wielkość i piękność każdego twojego postanowienia podziwiać muszę, nie umiem nic do niego dodać, nic w niczém zmienić!
— Teraz już wiesz wszystko, mój królewski panie. Już poranek szarzeje — była to piękna, niespodzianie święta noc. Bądź zdrów! Jeżeli ci kiedy zgotowałem cierpienie lub boleść — przebacz pomnąc, że nigdy nie mogłem mieć zamiaru dowieść ci czego innego, prócz mojéj wierności. Jeżeli to miało pozór przeciwny, była to największa, dla mnie boleść! Zamiary nasze przy najlepszéj chęci bez naszéj winy celu swojego częstokroć chybiają. Przebacz mi to przez pamięć na... na moją matkę!
— Odchodzisz... Uciekasz ztąd — wiem o tém, opuszczasz mnie na zawsze! powiedział król tak mocno rozrzewniony i wzruszony, że do głębi przejął Eberharda.
— Masz królu jeszcze jeden zakład odemnie... zakład żałoby i boleści! z cicha, upominająco odrzekł Eberhard.
— Twoje dziecię... przecięż mnie pożegnałeś.
— Jeszcze raz powrócę! — Przyjm więc odemnie najwyższe, najświętsze co posiadam... przyjm portret twojéj matki, rzekł król, i podał obraz głęboko wzruszonemu Eberhardowi. Wiesz, że to moje najdroższe mienie — składam je w twoje ręce!
— Dzięki ci, mój królewski panie!
— I żaden cień, żadna przepaść nie rozdziela nas?
— Noc, którą Bóg dzisiaj nam zesłał, wszystko wyrównywa — bądź zdrów!
Eberhard trzymając portret pod pachą, ukłonił się.
Król patrzał na odchodzącego jak na swego dobrego ducha — ręką przesłał mu jeszcze ostatnie pożegnanie, i gdy książę de Monte-Vero wyszedł, król mocno wzruszony długo jeszcze przechadzał się po salonie.
W nocy jeszcze własną ręką przygotował rozkazy, skazujące na wygnanie barona Schlewego i przełożoną klasztoru Heiligstein, tudzież dymissye ministrów.
Nad rankiem dopiero, ulegając prośbom starego wiernego sługi, położył się, aby przez kilka godzin spocząć.
Gdy Eberhard wrócił do pałacu, nie czując najmniejszego strudzenia załatwił kilka otrzymanych listów i wydał rozmaite rozporządzenia, które podczas jego niewoli musiały być zawieszone. Marcin mocno wzruszony, wylewał łzy radości, gdy nakoniec ujrzał znowu swojego ukochanego pana, Sandok zaś padł na kolana i swoim zwyczajem całował szaty Eberharda.
Książę de Monte-Vero podniósł go, łagodnie broniąc mu takiego objawu radości. Postawił obraz swojéj pięknéj, dostojnéj matki na biurku, aby go miał zawsze przed oczami a następnie czytał dokument starego Jana, wykrywający tajemnicę jego urodzenia.
Eberhard zamierzał wyjechać do Paryża, gdzie powoływały go rozmaite ważne sprawy dotyczące Monte-Vero. Chciał tam przebyć czas do osądzenia jego córki, a potém dalsze powziąć postanowienia.
Wtedy okaże się, czy jego córka z winy téj co ją na nędzę i hańbę wydała, została występną, czy też w skutek mściwych planów Leony i Schlewego niewinnie uwięziona była, i to ostatnie Eberhardowi wydawało się możliwém.
Jednego z następnych dni, Eberhard tylko w towarzystwie murzyna, który zawsze mocno ubolewał, gdy panu swojemu towarzyszyć nie mógł, wyjechał do zamku księżny Karoliny — potrzebował pożegnać ją; był to święty obowiązek, który spełnić pragnął nim ojczyznę opuści.
Karolina wiedziała już, że Eberhard znowu jest wolny i że król uznał w nim prawdziwego przyjaciela.
Wygnanie barona i opatki w dworskich kółkach wywarło wrażenie, księżniczka zaś jak najgłośniéj mu przyklasnęła.
Usunięcie znienawidzonych przez lud ministrów, zaspokoiło prócz tego wzburzone umysły, a łatwo pojąć, że wszystkie te ważne i wielkie korzyści przypisano człowiekowi, który teraz podobnie jak dawniéj, nie szczędził pomocy biednym i nieszczęśliwym.
Rozwinął swoje w Niemczech urządzone fabryki i wielkiéj liczbie niewinnie zubożałych ludzi dał pracę i dobrobyt.
Ale prócz tego cieszył się widząc, że nowy gabinet przedewszystkiém postarał się zubożałym dostarczyć chleba, przedsiębiorąc wznosić wielkie gmachy i budować drogi żelazne.
Gdy zameldowano księżniczce, że książę de Monte-Vero jest w przedpokoju i życzy Sobie z nią mówić, opanowało ją to bolesne, to radosne uczucie — przeczuwała co nastąpi — czuła, że czeka ją ciężka, pełna boleści chwila.
Karolina kazała wprowadzić księcia, a damom dworskim poleciła, aby jéj w buduarze czekały — potém z mocno bijącém sercem weszła do salonu dla przyjęcia Eberharda.
W tym łagodnie pachnącym pokoju, panowała bezpretensyonalna prostota, ów szlachetny gust Karoliny, gardzący wszelką chęcią przepychu. Ale natomiast była wygoda i przyjemność widna w całém urządzeniu. Fotele były bez złoceń, tylko ciemnym aksamitem obciągnięte, stoły z ciemnego rzeźbionego drzewa, malowidła na ścianach wiernie przedstawiały piękne krajobrazy.
Księżniczka lekko zarumieniona wystąpiła naprzeciw wchodzącego księcia — na powitanie podała mu rękę, jak dawno zażyłemu przyjacielowi, a Eberhard poniósł tę drobną, delikatną rączkę do ust.
— Przybywam pożegnać waszą, królewską wysokość! powiedział książę, i za skromną księżniczną zbliżył się ku krzesłom; a przytém mam prośbę, którą obciąłbym pokornie złożyć u stop waszéj wysokości!
— Zadziwiasz mnie, mości książę — słyszałam, że przeciwnicy pańscy otrzymali dobrze zasłużoną nagrodę — dla czegóż chcesz pan wyjeżdżać?
Eberhard zajął miejsce naprzeciw księżniczki.
— Obowiązek odwołuje mnie ztąd, królewska wysokości; a prócz tego bardzo jest na czasie, abym po wszelkiego rodzaju przygodach znowu wrócił tam, gdzie się znajduje moja nowa ojczyzna!
— A zatém do Monte-Vero, w którém patrząc na te wyborne obrazy Wildenbrucha, zdaje mi się, że tak często przebywam, odpowiedziała Karolina, patrząc na wiszące na ścianie kopie znanych nam widoków.
— Do Monte-Vero, królewska wysokości, skoro tylko dadzą się załatwić wszelkie względy tu mnie jeszcze zatrzymujące.
— Mówisz pan do mnie, jak do jakiéj obcéj, Eberhardzie — słyszałam niegdyś jak przemawiałeś do mnie nie zimném słowem: „królewska wysokość,“ ale mojém własném imieniem — czy dzisiaj chcesz pan już zatrzeć pamięć tego?
— Dalekie to odemnie Karolino, pani zawsze objawiałaś Eberhardowi de Monte-Vero uczucie przyjaźni — i ta prośba moja, któréj nie racz odrzucać, zależy na tém abyś w swojéj dobroci przebaczyła mi wszystko, czegoś z mojéj strony doznała! Tanie to wprawdzie usprawiedliwienie ciągle powoływać się na niedoskonałość ludzką, ale uczymy się témbardziéj poznawać ją i uczuwać, kiedy sądzimy, że przez ciosy losu i doświadczenia osiągnęliśmy pewny cel — w obec pani zawsze czułem się tak wtajemniczonym, tak do bezwarunkowego zaufania ośmielonym — a co większa, w obec pani czułem czczość mojego bytu...
— Czczość Eberhardzie! gdy sta tysięcy ludzi, których uszczęśliwiłeś, modlą się za ciebie?
— Masz słuszność Karolino, to jeszcze w niezupełném wykończeniu osiągnięte przekonanie, jest wzniosłe i piękne! Ale myślę o czém inném, czego mi mimo to brakuje — o szczęściu domowém, o rodzinie! Przy tobie zdołałem dopiero zmiarkować, czego mi brakuje i — co mi na wieki jest wzbronione!
— Kiedy mi niegdyś w gwiazdowéj sali twojego pałacu powiedziałeś: nie wolno mi już kochać, słowa te były dla mnie zagadką, Eberhardzie — dzisiaj rozumiem je — dzisiaj wiem wszystko! Są ludzie, jakby umyślnie dla siebie zrodzeni, na których coś nalega, aby do siebie należeli — a których jednak niepojęte jakieś zrządzenie wiecznie rozłącza — ciężki los życia wyciągnęli!
— Wielka prawda Karolino! Ale oni doznają także pociechy, rozkoszy nie wszystkim zapewnionéj; tę wygraną wyradza w nich przekonanie, że posiadają jedną duszę, która ich kocha! Rozłączeni, z dala od siebie, bez egoizmu, należą jednak do siebie, piękném uczuciem, którego im nikt wydrzeć nie może, wyższém nad przestrzeń i czas, prawdziwą miłością, będącą bozkiém tchnieniem!
— Żegnając mnie, pragniesz mnie pocieszyć Eberhardzie, czuję to dobrze.
— Niech to nie będzie żadną czczą pociechą, żadném słowem bez znaczenia, Karolino!
— A zatém kochasz mnie, Eberhardzie?
— Kocham cię bez samolubnego posiadania, kocham jak świętą, którą Bóg na drogę moją wprowadził, aby mi wyświadczyć dobrodziejstwo!
— I to już wszystko, wszystko i odjeżdżasz?
— Więcéj pragnąć i posiadać nie wolno nam, Karolino; poprzestańmy na tém!
— Jakże ciężko wyrzec się, gdy całe nasze serce rozpływa się z miłości!...
— Znam całą prawdę tych słów, Karolino; ale Niebo obdarzają tych osobną siłą, którzy taką próbę przenieść na sobie umieją!
— Bywaj mi zdrów, Eberhardzie i zabierz z sobą moje serce! szepnęła księżniczka w najwyższém wzruszeniu.
Książę de Monte-Vero ukląkł przed nią — on, który tylko w modlitwie przed Bogiem klękał, on, który przejęty gwałtowną miłością dla téj szlachetnéj, pięknéj istoty, musiał umieć panować nad sobą, aby nie powiększyć ciężkiéj walki téj godziny, on klęczał i ujął rękę Karoliny.
— Gdybyś była moją, wtedy życie moje byłoby o tyle bogate i wspaniałe, o ile teraz przy majątku i powodzeniu jest ubogie i samotne! Bywaj zdrowa Karolino! odjadę, szukać celu mojego życia w miłości dla ludzi — ty będziesz się z dala nademną unosiła, a jeżeli kiedy spełnię jakie dobre dzieło, wtedy modląc się, więcéj niż kiedykolwiek myśleć będę o tobie, która mi serce swoje oddałaś!
Eberbard powstał — trzymał jeszcze rękę Karoliny — w pokoju było duszno — księżniczka odwróciła się — płakała.
— Jeszcze jedną miałbym do ciebie prośbę — wiem, że mi jéj za złe nie weźmiesz. Księżniczka Aleksandra niegdyś dała mi dowód przyjaźni, chociaż także i niechęci, któréj z powodu późniéj zaszłych scen zatrzeć nie mogła. Uczyń to dla odjeżdżającego przyjaciela i podziękuj jéj za dawniejsze dowody względów — słyszę, że książę z córką wyjechał! A teraz — rozłączmy się, Karolino...
— Odchodzisz — Eberhardzie — i już się nigdy nie zobaczymy! łkała księżniczka, pokonana miłością dla tego szlachetnego, pięknego człowieka.
— W pośród cichéj nocy spojrzyj na księżyc, na gwiazdy — tam spotkają się spojrzenia nasze, jakkolwiek daleko od siebie będziemy!
— Dobrze więc — bywaj zdrów Eberhardzie! Zabierz z sobą ten pocałunek, pierwszy i jedyny, którym moje usta kiedykolwiek obdarzyły mężczyznę — niech będzie pieczęcią na grobie, w którym przeszłość składamy! Odjeżdżasz. Cel swojego życia znajdziesz w pożytku dla świata, jako charakter podziwienia godnéj wzniosłości — nauczę się moje chybione życie bez szemrania, bez narzekań łatwo znosić w jakimś klasztorze. Miejsce opatki w Heiligsteinie wakuje, namyślę się. Tam przyjmę zasłonę!
— Pamiętaj o mnie w twoich modlitwach! powiedział Eberhard i wziął pocałunek z ust księżniczki. Znajdziesz w klasztorze wiele do naprawienia i zdziałania! Niech cię Bóg ma w swojéj opiece!
Książę de Monte-Vero po raz ostatni pożegnał księżniczkę Karolinę — po raz ostatni uśmiechnęła się do niego przez łzy spojrzeniem miłości...
Gdy Eberhard wyszedł z pokoju, Karolina padła na sofę — obu rękami zakryła twarz łzami zalaną — cierpiała niewypowiedzianie.
Serce dziewicy, które po raz pierwszy kocha, po raz pierwszy poczuwa cały żar, a potém wyrzec się tego musi, tak ciężką przechodzi próbę, jak żadna inna istota.
Życie ustaje, słońce traci swój blask, kwiaty barwę i zapach — zdaje się, że śmierć tchnęła na wszystko w koło, że się niebo i ziemia zapadły, że wieczna noc zaległa na udręczoném sercu.
Po upływie kilku tygodni księżniczka Karolina wyjednała sobie u króla pozwolenie przywdziania welonu. Otrzymała je, bo król znał i szanował powód tego żądania.
Karolina zajęła miejsce wygnanéj Leony, i rzeczywiście była pobożną siostrą, wzniosłym wzorem dla innych mniszek w Heiligsteinie.
Eberhard zaś, właśnie gdy miał zamiar wyjechać, otrzymał wiadomość, że Samuel Bartels, grabarz przy cmentarzu św. Pawła, mocno zachorował i życzy sobie z nim widzieć się.
Przypomniał sobie niemego chłopca, któremu niegdyś ocalił życie, i niezwłocznie pośpieszył do małego domku przy cmentarzu, w którym przyjęła go stara Urszula rozpaczliwemi gestami.
— On umiera, umiera! krzyczała załamując ręce — już się wszystko skończyło — o ja biedna istota! Całe moje życie tu przy nim strawiłam i przebolałam, teraz muszę iść żebrać!
— Waszemi głośnemi narzekaniami nie dajecie spokojności choremu! upomniał ją Eberhard; pocieszcie się, gdzie będzie mały głuchoniemy, tam i dla was znajdzie się miejsce!
— O dostojny panie! Pan Bóg nam was zesłał! rzekła stara; ponieważ widzę, że kochacie małego Janka, więc go będę strzegła jak oka w głowie!
— Tymczasem doglądajcie chorego! odpowiedział Eberhard; i przystąpił do ubogiego łoża człowieka, który zawsze miał tylko do czynienia z umarłymi, a teraz sam był blizki śmierci!
Poznał jednak jeszcze księcia i prosił, aby gdy, nie ma nikogo na świecie, komuby mógł powierzyć majątek, raczył zlitować się nad małym, niemym chłopcem. Eberhard przyrzekł mu, że dziecię weźmie do siebie i każę wychowywać; uspokojony więc stary Samuel Bartels, w kilka dni późniéj na wieki zamknął oczy.
Dla człowieka, który w życiu swojém tylu innych ludzi umieścił na wieczny spoczynek, wykopano podobny grób, i spuszczono go do zimnéj ziemi.
Eberhard trzymając chłopca na ręku, stał przy grobie i modlił się — potém chłopca z Urszulą zabrał do pałacu.
Rozkazał aby małemu niememu Jankowi okazywano wszelką troskliwość i miłość, i cieszył się wdzięcznym uśmiechem dziecka, które z tęsknotą zawsze ku niemu wyciągało ręce, ilekroć się ukazał.
Stara Urszula została jego piastunką, a chłopak z każdym dniem się rozwijał.
Książę de Monte-Vero zabrał go i całą swoją służbę, gdy nakoniec wyjechał ze stolicy, aby z dala oczekiwać wyroku, który miano wydać na Małgorzatę.
Niewinność głęboko upokorzonéj dziewczyny wreszcie tak świetnie się wykazała, że sami sędziowie nie mogli powstrzymać się od objawienia jéj gorącego współudziału.
Lecz cóż wynagradzało niewinnie prawie przez cały rok w więzieniu trzymaną Małgorzatę za tę niesprawiedliwość?
Król rozkazał był, aby go natychmiast uwiadomiono o rezultacie badań i o wyroku; chciał wynagrodzić nieszczęśliwą aktem łaski, a potém oddać w ręce ojca, o którym dowiedziała się najpierwéj z tajemniczych słów swoich dozorców.
Ale Małgorzata, po świetném uwolnieniu jéj od wszelkiéj winy, od wszelkiego podejrzenia, opuściwszy salę sądową wpadła w największą rozpacz — przygniatał ją taki wstyd, że na nikogo spojrzeć nie śmiała. Zdawało się jéj, że każdy ją wytyka palcem, że każdy ją za winną uznaje, bo tak długi czas, zamknięta przed światem, w obrzydłém więzieniu przepędziła.
Najciężéj jednak gniotło ją, najmocniéj serce jéj udręczało i rozpaczy jéj dopełniało, wiecznie budzące się wspomnienie owéj godziny obłąkania, w któréj kiedyś dzieci swoje porzuciła i jedno tylko znalazła.
Kogoż to zadziwi, że tyle mąk ponosząc, nieszczęśliwa Małgorzata postanowiła odebrać sobie życie? któż ją potępi, skoro teraz przepełniona rozpaczą, zapragnęła śmierci?
Czyliż jéj przyszłości choć jedna przyświecała jeszcze przewodnicząca gwiazda? czy też dla niéj istniała już sama tylko noc czarna, niezgruntowana, nieskończona?
Drżącym krokiem wyszła z sali i z sądowego gmachu i wlokła się przez ulice, aż nakoniec dostała się na otwarte pole. Nikt na nią nie zważał, nikt się jej zamiaru niedomyślał.
Śpieszyła przez pole, aż nakoniec doszła do lasku, przerżniętego rzeką — w jéj nurtach chciała szukać spoczynku i zbawienia. Spodziewała się, że Bóg jéj przebaczy, jeżeli się serdecznie do niego pomodli i serce swoje przed nim wyleje. Opuszczona od wszystkich, nie wiedziała co począć, gdzie się udać, czego się spodziewać.
Walter, ostatni jéj opiekun, od dawna umarł — książę jeszcze nie wrócił — obawiająca się jeszcze prześladowań okrutników, którzy ją wszędzie wynaleźć umieli, nie wiedziała co ma czynić, a śmierć ją najbardziéj nęciła!
— Spokojności — i tylko spokojności! mówiła do siebie, śpiesząc przez las pełen wiosennego blasku. Czegóż jeszcze pragniesz na ziemi, ty opuszczona, odepchnięta, prześladowana i zhańbiona? Tam pod ziemią jest tylko spoczynek i pokój! Tam w głębi rzeki chłodno i cicho! Fale tylko szumią i pluskają w głębi rzeki, a w dnie ich przegląda się błękitne niebo, wabi i wzywa!
Otaczała ją świeża zieloność drzew, w pośród mchu pod jéj nogami rozesłanego kwitły białe i niebieskie kwiatki, a ptactwo radujące się wiosną śpiewało wesoło, gdy ją wieczorem przez las idącą przejmowały czarne myśli śmierci — tak jéj było ciężko na sercu, zdawało się jéj, że w téj chwili otaczająca ją przyroda wystąpiła z całą rozkoszą i wspaniałością, że Bóg na niebie kazał kwiatom aby piękniéj pachniały, drzewom aby głośniéj szeleściły, ptakom aby łagodniéj unosiły.
I gdy Małgorzata stanęła nad brzegiem wody, gdy na mchu uklękła, aby wznieść ręce ku niebu i modlić się — gdy jéj dusza w najsroższéj walce zwracała się ku Bogu, a rozpacz gwałtownie po jéj bladém licu w łzach się rozlała, zdało się, że wszechmocny, łaskawy i sprawiedliwy Sędzia, który grzesznicę przez wszystkie próby serca ludzkiego przeprowadził, zesłał jéj teraz ratunek. Nie powinna była umierać — była na drodze pokuty i powinna była ją odbyć zupełnie!
Gdy modląc się klęczała nad brzegiem szumiącéj wody, przystąpiła do niéj skulona, niewieścia postać. Małgorzata nie widziała jéj — płacząc, żałosne spojrzenia wzniosła w niebo.
Stara, zgarbiona kobieta, nazbierała ziół w chustkę, a twarz miała tak szeroką, rysy tak grube, że było ją można wziąć za mężczyznę. Stanęła i zdziwiona przypatrywała się klęczącéj.
Była to staruszka, znana w stolicy pod nazwą „Dziczki“ która pojawiała się w mieście podczas dni targowych i sprzedawała lekarskie zioła i t. p.
Chatkę miała niedaleko od miejsca, o ktôrém mowa.
Pozwalano jéj bez przeszkody wieść swój tajemniczy żywot, bo powiadano, że gdy raz poprzednio król na polowaniu oddzielił się od swojego orszaku, ona mu wskazała właściwą drogę i z poblizkiego źródła przyniosła chłodzącego napoju.
Za to, król, zgodnie z jéj prośbą dozwolił, aby sobie tu w lesie wybudowała chatkę, i odtąd stara Dziczka została głośna jako znająca się na ziołach kobieta, o ktéréj utrzymywano, iż nietylko zna wszelkie tajemne środki przeciw chorobom, ale i wróżyć umie.
Stara zbliżyła się do Małgorzaty, a usłyszawszy, że jest nieszczęśliwą, zabrała ją do swojéj chatki.
Dawniéj nigdy nieskłonna do delikatnych uczuć Dziczka, która przez samotne i szczególne życie przybrała jakiś męzki sposób obejścia, zlitowała się nad Małgorzatą i dała jéj u siebie schronienie.
Nieznana, piękna dziewica podobała się jéj, a gdy się dowiedziała, że jest przytém sierotą, podzieliła z nią skromny kawałek chleba i biedne łoże.
Lecz bardziéj niż przychylne słowa Dziczki, skłoniła Małgorzatę do życia myśl o dziecku, które jakby bozkiém natchnieniem przypomniała sobie, wówczas gdy śmierci szukała.
Pomagała więc staréj zbierać i porządkować zioła, wyszukiwać korzeni i jagód, i w ciszy samotnego lasu, na łonie natury, odzyskała nową odwagę, nową siłę — owszem, otaczające ją piękne powietrze i spokój sprawiły, że na nowo zakwitła i miłą skromnością promieniała.
Cztery lata przepędziła Małgorzata w chacie staréj Dziczki, która ją zwykle zostawiała w lesie, sama zaś w dniach targowych chodziła do miasta.
Szukający Małgorzaty z boleścią, nie mogli wcale trafić na jéj ślad, i już utracili nadzieję znalezienia jéj kiedykolwiek, bo coraz bardziéj utwierdzano się w przekonaniu, że zrozpaczona Małgorzata po opuszczeniu gmachu sądowego śmierć sobie zadała.
Eberhard był w Paryżu, ale mimo że liczne jego usiłowania względem wynalezienia straconéj dotąd okazywały się nadaremnemi, miał on w stolicy wielu umocowanych, którzy nie szczędzili starań, aby koniecznie trafić na ślad Małgorzaty.
Wtém przypadek chciał, że stara Dziczka zachorowała i że wyczerpały się potrzebniejsze środki żywności; nie było więc co namyślać się — Małgorzata w zastępstwie staréj musiała wyruszyć do miasta.
Sprzyjało jéj widocznie najobfitsze błogosławieństwo! Przynosiła do domu zawsze więcéj pieniędzy za swoje zioła aniżeli dawniéj stara, a i poszukiwanie ich szło jéj tak prędko, że przytém zawsze jeszcze miała czas na doglądanie i pomaganie staréj.
Lecz raz stara nadaremnie oczekiwała jéj powrotu — Małgorzata jak zwykle bardzo rano wyszła do miasta — ale nie wróciła do chatki w lesie!
Idąc przez ulice i przedając na placach swoje zioła, ujrzał i poznał ją wysłaniec Leony, ów zbiegły zbrodniarz, który przybył dla usłużenia zemście téj kobiety na Eberhardzie!
Rudy Dzik, tak, że na niego nie uważała ani poznała, nie spuszczał z oka nakoniec znalezionéj, i gdy Małgorzata ku wieczorowi zabierała się do powrotu, udał się za nią, aby gdy nadaremnie usiłował chytrością przywabić ją do siebie, porwać ją gwałtem za miastem, na pustém polu.
Leona tak go obficie zaopatrzyła w pieniądze, że się postarał o wszelkie potrzebne środki do umieszczenia pokonanéj w bezpieczném miejscu, a potém za pomocą zręcznych manipulacyj, w których przez wprawę został mistrzem, przewieźć jak najprędzéj do Paryża, bądź ekstrapocztą, bądź drogą żelazną, przebywając liczne stacye i zawsze korzystając z chwil stosownych.
Jeżeli biedna Małgorzata narzekała lub wzywała obcéj pomocy, nazywał ją nieszczęśliwą, obłąkaną siostrą, a rozpacz jéj dozwalała przypuszczać prawdę tego twierdzenia — jeżeli za gwałtownie się opierała, próbował środków ogłuszenia jéj, a nakoniec biedna tak omdlewała, tak zupełnie mu poddana była, że zaniechała wszelkich starań uwolnienia się i wpadła w takie osłabienie, że napisał do hrabiny Ponińskiéj, aby się z nim widziała w Château-Rouge, gdzie ją uwiadomi o skutku swoich planów, bo córkę Eberharda udało mu się umieścić w klasztorze przy ulicy śgo Antoniego, w ktôréj kazał jéj dać osobną celę, gdzie jako politowania godną w najpotrzebniejsze rzeczy zaopatrzono.
Nic nie pomogły jéj prośby i skargi — trafiały na głuche uszy, bo za wpływem Leony traktowano Małgorzatę jako bezwłasnowolną, którą należało zamknąć w klasztorze, aby wkrótce mogła być przyjęta do mającego obmyślić się zakonu.
We Francyi naówczas za wpływem cesarzowéj, która jako Hiszpanka bardzo była przyzwyczajona do klasztornych zwyczajów swojéj ojczyzny, pojedyncze zakony bardziéj niż dzisiaj niezawisłe były w swoich zarządach, tak, że świeckie władze strzegły się wszelkiego w nie wdawania się.
Dla togo nietylko Fursch i Edward w klasztorze znaleźli najlepsze ukrycie, ale także i Małgorzata zostawała tam tymczasowo w tak bezpieczném zachowaniu, że Leona razem z baronem mogła teraz spokojnie i bez przeszkody przedsiębrać dalsze postanowienia.
Prócz tego Rudy Dzik przywiózł bardzo pożądaną wiadomość hrabinie Ponińskiéj, która posiadała czarowny pałac niedaleko Bulońskiego lasku.
Z powodu pobytu swojego w odległéj stolicy dowiedział się, że pewnego poranku znaleziono w zwierzyńcu nieżywą hrabinę żebraczkę — uległa pod wpływem mrozów, panujących ostatniéj zimy, i tém samem uwolniła Leonę od możliwego przez własną matkę ukazania się we właściwém świetle, co ją zawsze obawą i trwogą przejmowało.
Stara hrabina żebraczka, ta najdziwaczniejsza postać pomiędzy ciemnemi istotami stolicy, która z żelazném zdrowiem tak długo opierała się wszelkim wpływom powietrza i nędzy, dawniéj amatorka najwyszukańszych i najkosztowniejszych win, a teraz jedyną rozkosz czająca w zalewaniu się wódką, nie znalazła w suchém liściu i śniegu dostatecznéj obrony od wszelki zimna i ze snu przechodząc w wieczne marzenie, które śmierć sprowadza, tak łagodnie skonała, że gdy ją nazajutrz znaleziono, podobna była do spokojnie śpiącéj. Zycie było dla niéj ciężarem, bo nietylko piękność, lecz nadto i pieniądze od dawna od niéj uleciały; nie miało też dla niéj żadnych powabów, bo utraciła nawet wszelkie środki okupienia sobie kilkugodzinnego zapomnienia.
Pochowano starą hrabinę żebraczkę w nędznej z jodłowych desek zbitéj trumnie, na cmentarzu ubogich.
Ale zawsze piękna Leona djabelskim uśmiechem ciągle jeszcze wabiła rozkoszników do swojego przecudnego pałacu i krępowała ich sieciami grzechu.
O okropniejszém przeciwieństwie między matką i córką pomyśleć nawet trudno.
Zbliżmy się teraz drogą wiodącą do Bulońskiego lasku, ku przecudnemu pałacowi gościnnéj hrabiny.
Drogę tę ożywiają najparadniejsze powozy i najznakomitsi jeźdźcy paryzcy.
Po obu jéj stronach wznoszą się otoczone wspaniałemi ogrodami wiejskie domy najbogatszych kapitalistów, i najwyższéj arystokracyi.
W tych rajach znajdujemy nagromadzone wszystko co tylko wymyślić mogła sztuka architektoniki i ogrodnictwa.
Modny świat siedzi w oknach i napawa się piękném wiosenném powietrzem dróg ocienionych drzewami, wita przejeżdżających i podziwia okazałość ich strojów.
Ale jedna willa zwraca na siebie szczególniéj oko wszystkich. Dawniéj ta budowa należała do księżny Angoulème, staréj, dziwacznéj damy, która w zamku tym nagromadziła wszystko co stanowi komfort i królewskie urządzenie, lecz później jéj osłabione zdrowie wymagało przeniesienia się do Nizzy, a nakoniec zaleciła swojemu rządcy, aby pałac ten sprzedał za jaką bądź cenę, ponieważ postanowiła wcale już nie wracać do Paryża.
Traf sprzyjał hrabinie Leonie. Za pośrednictwem zawsze usłużnego i zręcznego szambelana Schlewego, który zaraz po wygnaniu także osiadł w Paryżu — a pozostając u steru rządu, zawczasu kosztem kraju zebrał znakomity majątek — nabyła willę bardzo tanio i teraz kazała ją według swojego gustu odmienić i rozprzestrzenić, tak, że w wewnętrzném swojém urządzeniu wyglądała jak urocza świątynia, ktôréj wybrani, codziennie w liczbie wzrastający, skoro raz tam wstąpili, już zapomnieć nie mogli.
Hrabina Ponińska była to czarodziejka, która rzec można, talentem czy też szatańskim jakimś darem, wszystkich zmysły więzić umiała.
Ona to utworzyła żywe marmurowe obrazy na ruchomych piedestałach, oślepiające i czarujące oczy wszystkich widzów — a teraz rozmyślała o nowym środku dla sług zmysłowéj rozkoszy, o tańcu i śpiewie.
Przybywając przez szeroki wjazd w złoconéj kracie, po którego obu stronach leżały marmurowe lwy wytryskające wodę, do parku, dzielącego willę od drogi, widziano na środku trawnika otoczonego cudnie z kamieni ułożonym murem, gruppę marmurową z wyrzucającemi wodę delfinami, i fontannę igrającą ze złotemi kulami w słońcu błyszczącemi.
Za nią w cieniu starych lip i kasztanów wznosił się zamek ze swojemi filarami i balkonami, z salami i mniejszemi pokojami, z których każdy odznaczał się osobnym zbytkownym stylem.
Był tam jeden salon à la Louis XIV, pokój à la Maintenon, rotunda à la Louis XV i szereg pokojów na wzór Jeleniego parku, tego wyrachowanego wymysłu starzejącéj się Pompadour.
Ale najpiękniejszą była sala baletu i widowisk dla zabawy gości — wschodnim przepychem i obfitością podobna rzeczywiście do najcudniejszych czarodziejskich świątyń.
Zakryta morsko-zielonemi draperyami, okrągła scena, jak zasłoniony obraz, znajdowała się w pośrodku téj rozległéj, okrągłéj, licznemi niszami opatrzonéj sali, tak, że gdy znikły draperye, cała scena ze wszystkich stron stawała się widoczną.
Mechanizm sprawiał, że gdy się hrabinie Ponińskiéj podobało, scena ta zapadała, a na jéj miejsce występowała marmurowa sadzawka, z któréj wysoko wznosiła się w powietrze woda napełniająca przestrzeń zapachem i chłodem.
Po filarach, przedzielających nisze, pięły się bujne rośliny, sufit zaś jak również i głębię, rozmaitemi, rożnokolorowemi, matowanemi lampami oświetlonych nisz, zdobiły zachwycającéj piękności obrazy.
Amorki w najmilszych i najpowabniejszych pozach wyglądały z pomiędzy zieleni pnących się roślin, albo bujały po nad wejściami do zapraszających, miękkiemi fotelami i ottomankami zaopatrzonych nisz.
Tańczące bajadery z gipsu wyrobione, złocone i piękne męzkie postaci, unoszące świeczniki z mnóztwem świec, zdobiły galeryę ciągnącą się powyżéj nisz w koło sali; na galeryi téj mieściła się muzyka, a po drugiéj stronie liczni lokaje, których dzwonkami do nisz można było przywoływać.
Po nad głowami zaś posągów, zielone palmy, wiernie naśladujące naturę, sklepiły swoje szerokie, śpiczasto schodzące się liście, a ten bujny i szczególny garnitur nadawał sali jakiś charakter cudzoziemski, wschodni.
Z sufitu zwieszał się pająk niezliczonemi lampami rozsiewający morze światła i promieni.
Ogromne lustrzane podwoje, w lecie zawsze otwarte, prowadziły z sali na terras, otoczony gęstym, ciemnym liściem, a z niego szerokie kamienne schody wiodły do alei przecudnego parku.
Na trawnikach umieszczono bufety i długi namiot z dobrze zastawionym stołem. Dziwnie wspaniale wyglądało oświetlenie rozległego, pachnącego parku. Na krzakach i na gałęziach drzew, aż po sama wierzchołki, pozawieszano różnokolorowe balony — wielkie z liścia i wieńców wyrobione żyrandole przyozdabiały place, a wielkie, rzadkie kwiaty świeciły w pośród zieloności po bokach drogi. Fantastycznie potworzone grzędy małych światełek, wyglądały jak tłumy świecących robaczków, na rozkaz czarodziejski, w takiéj postaci na trawie osiadłe, i błyszczały tu i owdzie, a w dali światło księżyca srebrzyło wytryskujące fale sztucznego wodospadu, który wysoko wyrzucał w górę błyszczący, perłowy pyłek wodny.
Rzeczywiście połączono tu przepych z tak zmysłową pięknością, że wielki świat Paryża ubiegał się o łaskę, wprowadzenia go do pałacu szczegôlnéj cudzoziemki, któréj zamiarów i planów nikt nie znał, któréj gościnność wszystkich zdumiewała.
Ale piękna hrabina trudna była w wyborze zaprosić się mających osób, tak, że z początku tylko wysoka arystokracja, a mianowicie jéj mężczyźni, otrzymywali zaproszenia — dla lubiących zaś zabawę mężczyzn innych stanów, w Château-Rouge, według programu hrabiny Leony, szczycąc się skutecznie jéj protekcyą, rozkrzewiano coraz bardziéj z grzechem spokrewnione pojęcia.
Atoli pragnienie coraz większego powodzenia, doprowadziło ją do tego, że pałac swój dla coraz liczniejszych towarzystw, otwierała i wkrótce stanęła na wysokości, ku któréj dążyła: do owładnięcia ludzkością przez potęgę grzechu.
Radowała się, gdy widziała odurzonych mężczyzn, klęczących jak nikczemni niewolnicy przed pięknemi postaciami jéj tancerek, gdy od nikogo niepostrzeżona, ilekroć zażądała tego, mogła wchodzić do nisz dla niéj tylko przystępnych, — nisz, do których z wązkich korytarzy, przez zaledwie dostrzegalne otwory można było zaglądać — lodowato uśmiechała się, kiedy postrzegła, że rozsiana przez nią trucizna działa i bujnie się rozkrzewia, a na marmurowém licu widać było wówczas wyraz szatańskiego tryumfu.
W kilka tygodni po balu w Château-Rouge, na którym znajdowaliśmy się, dziwne towarzystwo zebrało się w zamku Angoulème. Był to piękny dzień wiosenny, a park hrabiny Ponińskiéj pysznił się pierwszą soczystą zielonością.
W ciągu dnia, lasek Buloński, to ulubione miejsce znakomitego i bogatego Paryża, był bardzo ożywiony; drogi prawie czerniały licznemi pojazdami i jeźdźcami. Każdy się tłoczył, pragnąc użyć słonecznego dnia wiosny.
Dopiero nad wieczór, zrobiło się tam samotniéj — i tylko późniéj wracający do domu jezdni dążyli do ogromnéj nadsekwańskiéj stolicy, już w morzu światła pływającéj.
Gdy ciemność wieczorna coraz bardziéj zasłaniała drogi i wille, podbiegały to pojedynczo, to parami, to pochylone i ciemnemi habitami okryte postaci do zamku Leony, który dobrze znać musiały.
Byli to zakonnicy z klasztoru karmelitów przy ulicy św. Antoniego.
Zaprosiła ich Leona, przyrzekając, że tego wieczoru dla nich wyłącznie otwarte będą cuda jéj pałacu, aby jak hrabina zapewniała, im, którzy niestety! zawsze pozbawieni byli światowych rozkoszy, dać pojęcie i wyobrażenie o przyjemnościach światowego życia — nic więcéj.
Pobłażliwy przeor zamknął oczy i nie widział, że pobożni bracia z wielką niecierpliwością wyszli z klasztoru, ulegając zaproszeniu dostojnéj pani.
Zamknął oczy, aby nic wcale nie spostrzedz, może dla tego, że zawsze tyle wstrzemięźliwym mnichom raz chciał dozwolić użyć światowych przyjemności, a może dla tego, iż Leona, któréj nie odmawiał, łagodnie i uprzejmie go o to prosiła — wszakże była tak uczynna i bezinteresowna — wszak przygotowała dla biednych mnichów tak niewinną zabawę!
Uradowani i pełni oczekiwania, zbliżyli się ku wejściu do parku, jaśniejącego pełnością promieni.
— Jakże tu czarownie! szepnął wysoki mnich do nieco mniejszego, a równie chudego — patrz pobożny bracie Józefie, jak te lampiony błyszczą tam, w gałęziach drzew, jak pięknie wygląda czerwono oświetlona woda w téj marmurowéj sadzawce!
— Masz słuszność bracie Erazmie, hrabina umie otaczać się urokiem!
— Czy ci to nie przykro, że po dzisiejszym powrocie z utrudzającéj zapewne podróży do Madrytu, uczyniłeś zadosyć jéj zaproszeniu?
— To co się dzieje w usługach najczcigodniejszych ojców, utrudzającém nie jest, pobożny bracie! odpowiedział mnich Józef, który, gdy mu przy pomocy Clareta udało się don Salustyana Olozagę przewieźć z Paryża do Madrytu, wrócił dla wypełnienia tajemnych rozkazów Santa-Madre co do mniszki de Cuenza.
— Wielką prawdę mówisz, pochwalam twoją gorliwość! oświadczył brat Erazm, wchodząc z Józefem w przy — sionek zamkowy, przez który właśnie kilku mnichów pierwéj przybyłych do sali pośpieszało.
Leona przyjęła tam swoich gości.
Miała na sobie ciężką, żółtą atłasową suknię i kosztowne koronkowe okrycie.
Obok niéj stał baron von Schleve, który jeszcze nie sypiał po nocach, dla tego, że nietylko nie mógł się zemścić na księciu de Monte-Vero, za którego wpływem został wygnany, ale i raz na zawsze postradał wysokie stanowisko.
Szukał pożądanéj rozrywki w labiryncie miłości, który otworzyła jego piękna sprzymierzona.
Bywał codziennym gościem w zamku Angoulème i coraz to nowe znajdował upodobanie w wyszukanie wspaniałych dziewiczych postaciach Leony.
W rozległéj, okrągłéj sali już się zgromadzili pobożni panowie, którzy pozdejmowawszy kaptury, przybyli dla użycia światowych przyjemności, które świętego i wielu innych byłyby zmusiły zapewne do poważnego kiwnięcia głową.
Gładko wygolone głowy mnichów, z których jedni nosili tylko wieniec włosów, a inni mieli czoła aż do czaszki odkryte, tak szczególny przedstawiały widok, że hrabina nie mogła powstrzymać się od zrobienia cichéj uwagi baronowi, i weszła z nim do jednéj z nisz, zostawiając pobożnych braci samym sobie.
Gdy się sala napełniła i dosyć napodziwiano jéj piękność i okazałość, w pośrodku jéj odkrył się zasłoniony obraz — znikły zielone draperye, a przed zdziwionymi panami wystąpiły dziewicze gruppy, przedstawiające cztery pory roku, w tak wykończonéj piękności że gdy się obraz poruszył, z blasku oczu można było poznać, jak wielką rozkosz sprawił mnichom widok tych czarownych postaci.
Temu wszystkiemu przygrywała cudna muzyka, a w przerwach lokaje podawali bardzo gorliwie najszlachetniejsze wina.
Skoro coraz bliżéj przystępujący goście, nacieszyli się żywemi, plastycznemi obrazami, przeszło dziesięć zachwycających tancerek wykonało balet, przyczém delikatnym końcem nóżek tych milutkich osób kiedy niekiedy groziło niebezpieczeństwo dotknięcia śpiczastych nosów gorliwych widzów, którzy z kielichami w ręku śledzili z zachwyceniem wdzięczne poruszenia i z coraz większą gorliwością i uwagą im się przypatrywali.
I znowu opadły zielone draperye — rozległy się po sali czarowne dźwięki muzyki, a ułudne bajadery i przecudne miłe postaci żywych obrazów, podobne do rajskich piękności, przebujały tu obok pobożnych ojców, nalewając im wina, jak pulchne Heby, lub uśmiechając się do nich z odurzającym uśmiechem.
Wkrótce zachwyceni panowie tak byli rozdrażnieni, że nie zważając na swoje szaty, o wszystkiém zapomnieli i pochwyciwszy piękne tancerki, kręcili się z niemi w koło według taktu muzyki — burzliwie, namiętnie, szalenie.
Szczególniejszy był widok połączenia się tych ciemnych habitów z bardzo krótkiemi sukienkami, widok, który przekonał hrabinę Ponińską, że potęgą swoją opanowała zupełnie nawet i pobożnych braci.
Spragnieni miłości mnisi udali się z czarownemi bajaderami do nisz, tam płynął szampan i wkrótce tu i owdzie pobożni panowie zapomniawszy o świecie klęczeli przed uśmiechającemi się dziewicami, delikatnych i naturalnych ich trykotów dotykali ustami i w téj godzinie używali nad miarę wszystkiego, czego ziemia w przemijającéj piękności dostarcza.
Zapomniano myśli o przyszłości, zawsze mnichów pocieszającéj, zapomniano o memento-mori — uśmiechające się, bujne życie rozwinęło przed nimi najrozkoszniejsze użycie, a w miłosném upojeniu bez granic ramiona i swawolne palce pobożnych panów obejmowały grzeszne postaci, tak przeważnie piękne i ułudne.
Owszem, niektórzy nawet chociaż nisze bardzo starannie mogły się zamykać, woleli przy boku zachwycających ale czysto pogańskich bogiń opuścić salę i pośpieszyć do czarownie oświetlonych alei parku, gdzie w ukrytych, i milczących altanach sądzili się być bezpieczniejszymi i niedojrzanymi.
Pod namiotami cicho rozmawiając i śmiejąc się w towarzystwie pięknych dziewic popijali szampana, oddychali pachnącém powietrzem, podziwiali wspaniałe posągi, tu i owdzie pomiędzy zielenią świecące. Ale gdy te zimne i martwe marmurowe członki porównywali z pulsującemi, pulchnie pięknemi, żyjącemi członkami towarzyszek, nie było to żadne pochlebstwo, że podziwiająco patrząc na ich nizkie ciasne staniki i małe delikatne nóżki, wyznawali, że te posągi uwodzić nie mogą, i życiu pierwszeństwo oddawali.
A piękne bajadery śmiały się i żartowały — a pobożni panowie coraz bardziéj zapominali o swoich więzach i ślubach — a księżyc patrzał na mocno ocienione, pachnące altany — a słowiki nóciły tak przejmująco i pałająco w dalekiéj gęstwinie parku — że Leona słusznie mniemała, iż i tutaj zwyciężyła... mnisi zostali niewolnikami namiętności, upadali w proch jako wielbiciele piękności, poddawali się przemocy rozkoszy.
Hrabina przechadzała się po korytarzach za niszami.
— Patrz, baronie, szeptała — oni wszyscy są niewolnikami mojéj woli.
Wskazywała klęczących i spoczywających, potém szła niepostrzeżona przez park. Wszędzie spotykała zabłąkanych w ogrodzie miłości, a i baron także nagle jakby przypadkiem od niéj się odłączył, i baron nie mógł znieść tego, aby się przypatrywał, a sam nie użył.
Wiemy, że baron von Schlewe był zawsze żarliwym wielbicielem dziewiczych piękności, że nic nie miało dla niego większego uroku nad zachwycające kształty pięknéj kobiety.
Gdy Leona z pogardliwym uśmiechem przekonała się o swojém świetném powodzeniu, chciała powrócić na terras, aby zapytać brata Erazma o mnicha z Santa-Madre, z którym mówić pragnęła.
Przechodziła właśnie obok świecznika, gdy tuż koło niéj otarł się jakiś mnich, który niezawodnie postrzegł ztamtąd jakąś parę i znalazł w tém wyższe zadowolenie niż gdyby sam używał.
Leona badawczo spojrzała na tę przygarbioną, złowrogą postać, na bladą, namiętnościami strawioną twarz, z czerwoną, sterczącą brodą.
Niewątpliwie był to pożądany mnich.
Zauważył hrabinę i chciał odejść boczną ścieżką.
— Za pozwoleniem, pobożny bracie, szepnęła mu Leona, słówko!
— Niech święci będą z tobą, dostojna pani — teraz dopiero poznaję panią! Józef Serrano jest na twoje rozkazy!
— Nie rozkazywać, ale mam prosić! Czy raczysz, pobożny bracie, posłuchać mnie chwilę!
— Z radością, dostojna pani — uważam, że tu w cieniu drzew jest wygodna ławeczka — racz pani usiąść, a mnie dozwól, abym przy tobie czuwał.
— Pan umiesz być grzecznym — to u braci zakonnych podwójnie cenić należy, z czarownym uśmiechem rzekła Leona i siadła na ławce: bo oni nie mają żadnych stosunków z kobietami!
— Od których należy się uczyć grzeczności — wielka prawda, dostojna pani! Jednak zakaz nie jest bardzo surowy. A teraz czego pani sobie życzysz? Niezmiernie jestem ciekawy usłyszeć, co najpiękniejsza kobieta i najłaskawsza władczyni tutaj mi rozkaże... czy wolno mi spocząć przy twojém łonie?
— Chciałbyś pan tu klęczeć? Na wilgotnéj trawie musi być wilgotno!
— Masz pani słuszność, ogon twojéj żółtéj sukni o tém mnie przekonywa — ale cóż mnie obchodzi wilgoć ziemi, jeżeli przed panią, mam klęczeć?
— Hiszpańska krew jest gorąca! zaśmiała się Leona, gdy Józef umieścił się u jéj nóg, bo poznał bujną piękność lubieżnéj kobiety. Pan zawiozłeś zbiegłą mniszkę, Franciszkę de Cuenza, do klasztoru karmelitów?
— Aby ją nazajutrz dostawić do Burgosu, dostojna pani, jak to było postanowiono!
— Do klasztoru w Burgosie — dobrze — a czy nie zabralibyście z sobą jeszcze innéj dziewczyny i tymczasowo nie umieścili w tymże klasztorze?
— Dziewczyny? — czy pani mówisz o młodéj Niemce, wysokiéj piękności i skromności, którą dzisiaj przez okno widziałem w celi klasztoru przy ulicy św. Antoniego?
— Jak dobrze zgadywać umiesz, pobożny bracie! Gotowana za tę usługę zapłacić 10,000 franków!
— Żartujesz sobie zemnie dostojna pani?
— Myślałam tylko o kosztach podróży — jeżeli tego za mało — dam więcéj!
— Nie, dostojna pani, za wiele! Szczęśliwy jestem wielce, że mogę wyświadczyć wam tę małą usługę — tylko papiery albo nazwisko dziewczyny — tego wszędzie wymagają, bo to należy do formalności!
— Dziewczyna imieniem Małgorzata, nie ma jeszcze przywdziewać habitu, lecz tymczasem znaleźć tam spokojne schronienie — dziewczyna jest chora, gorączka jéj może się zwiększyć — może już długo żyć nie będzie.
— Czy dobrze panią rozumiem?
— Jest to nieszczęśliwa sierota, dla któréj śmierć byłaby dobrodziejstwem, pobożny bracie!
— W klasztorze w Burgosie bardzo cicho i pięknie!
— Mimo to nie sądzę, aby dziewczyna mogła kiedykolwiek odzyskać zdrowie — jéj cierpienia martwią mnie.
— Dostojna pani, jak zawsze, jesteś pełna współczucia! Obie zawiozę do klasztoru, potém muszę się udać do Madrytu, ale Niemkę będę miał na oku — może za rok usłyszysz pani o mnie!
— Bez zadziwienia widzę wyraźnie, że mnie całkiem rozumiesz, pobożny bracie! poszepnęła piękna hrabina, czarownym głosem wyrażając swoją wdzięczność i uznanie. Powstała: Mogęż liczyć na twoją obietnicę?
— Jutro odwiozę obie dziewczyny do granicy — za dni cztery z pewnością możesz pani liczyć na to, że będą dostawione do klasztoru w Burgosie.
— Jakże panu dowiodę mojéj wdzięczności?
— Dostojna pani pragniesz mnie zawstydzić! Twoja gościnność, pani, mocno mnie zobowiązała! powiedział Józef i znowu odprowadził hrabinę na terras.
Upojeni winem, odurzeni miłością mnisi, bujali aż do szarzejącego poranku; wtedy dopiero powymykali się pojedynczo, aby znowu zamknąć się w swoich klasztornych murach.
Spojrzyjmy jeszcze w kilka miesięcy późniéj na zamek Angoulême i obaczmy jak Leona umiała bawić znakomity świat i coraz bardziéj pogrążać go w grzechu.
Nadchodziła już jesień. Drzewa w parku i bujne liście pnących się po filarach i terrasie roślin, przybierały ową mocno czerwoną barwę, która w połączeniu z soczystą zielonością przedstawia piękny widok.
Późne kwiaty kwitły w klombach, na krzakach róż pachniały ostatnie ciemno-czerwone królowe ogrodu. W parku powiewało orzeźwiająco świeże i korzenne powierze, które odznacza jesień i czyni ją tak dla zdrowia korzystną.
Przy wieczornym wietrze powiewała na drzewach biała, powietrzna pajęczyna, w przelocie na nich zawisła; a sosny i jodły licznie owoc swój rozsiewały po mchu, który już gdzie niegdzie okrywał się ciemnym z drzew opadłym liściem.
W takiém otoczeniu pałac Leony wyglądał piękniéj niż kiedykolwiek, a przez otwarte łukowe okna wpadało do jego pokojów orzeźwiające powietrze parku.
Gdy nadszedł wieczór, a przez gałęzie padło jasne księżycowe światło na zamek i żwirowe drogi, w krótkich przerwach nadjechały okazałe ekwipaże gości, na których widzimy nie tylko herby hrabiów i margrabiów, lecz też książąt i arcyksiążąt.
Zamek Angoulème wszedł w modę, i dla znakomitego pana była to rzecz bardzo przykra, jeżeli nie miał wstępu do salonów hrabiny Ponińskiéj.
Dzisiaj oczekiwała gości Leony nowa niespodzianka i nowe przyjemności, które jeżeli nie zaraz, to przynajmniéj bardzo wkrótce, podobnie jak ruchome marmurowe obrazy, miały odbyć podróż po całéj Europie, a potém i daléj.
Zgromadzono się w rozległéj, wysokiéj sali, w któréj powiewało chłodne powietrze parku, wpadające tam przez otwarte szklane podwoje.
Wszędzie rozlewało się morze światła, a znakomici panowie chętnie zezwolili, aby podczas ich rozmowy, usłużni i sowitéj nagrody pewni lokaje, w rezległém kole poprzysuwali ich fotele jak można najbliżéj do zakrytej sceny, a wtém przy odgłosie muzyki podniosła się morsko-zielona złotem tkana draperya, a widzowie z największą dokładnością rozróżnić mogli wszystko, co powstało.
Na początku tańczono balet tak wysoko wykończony, jakiegoby i cesarska scena przedstawić nie mogła, a wiadomo, że na początku przedstawienia dają się zwykle mniéj dobre sztuki.
Leona przejeżdżając przez jedno z przedmieść, postrzegła śpiewającą na ulicy dziewczynę, która tak zgrabnie i mile umiała przedstawiać pieśni ludowe, a przytém miała głos tak ujmujący, iż od razu w téj biednéj, nędzną sukienką odzianéj dziewczynie poznała skarb.
Leona kazała, aby się powóz zatrzymał, i poprosiła do siebie uliczną śpiewaczkę; dla zapytania się czy nie zechce jéj towarzyszyć i coś w jéj salonach zaśpiewać?
Młoda, milutka Teressa, wówczas zaledwie szesnastoletnia dziewczyna, ale zalotna Paryżanka, o gładko uczesanych włosach spadających pomimo ubogiéj odzieży aż do ładnego obówia, dała się zabrać nieznajomej znakomitéj damie, jakby jéj głos wewnętrzny mówił, że za jéj pomocą dojdzie do świetnéj przyszłości, o jakiéj uliczna śpiewaczka nigdy nawet zamarzyć nie mogła.
Leona wnet przeczuła w téj Teressie magnes nieoszacowany, bo kiedy inne uliczne śpiewaczki nie miały ani głosu ani wdzięku, w Teressie wszystko to się łączyło.
Gdy więc Teressa otrzymała od hrabiny bardzo przyzwoitą odzież i to swobodnie, to nieco tęsknie zanóciła pieśń, a przytém tak była gorliwa, i że; tak powiemy, ożywiona, iż każdy z jéj pięknych, wysoko odsłonionych członków współdziałał, Leona przyznać musiała, że to skryte, zarazem milutkie usidlenie zmysłów, sprowadzi nieobliczone następstwa.
Hrabina miała słuszność.
Po balecie ukazała się Teressa w krótkiéj, niebieskiéj, jedwabnéj sukience, łatwo dozwalającéj poruszać się na scenie salonu.
Bez żadnego zakłopotania odśpiewała jedną z zachwycających pieśni, z całą delikatną zalotnością, którą się tylko sama odznaczała, a którą późniéj i dzisiaj nawet jeszcze wyróżniają się wszystkie ludowe śpiewaczki, i otrzymała huczne oklaski.
Teressa śpiewając, żyła jakby w zmysłowym zachwycie — ruchy jéj nie były wyzywające ani niezgrabne, lecz jakby należały do dzikich słów, do pałających tonów jéj śpiewu, a młodość ją rozjaśniająca, skromność poruszeń i piękne kształty członków, zbyt powabnemi czyniły jéj pieśni.
Dodajmy zaraz, że owa Teressa w kilka lat późniéj została gwiazdą wszystkich paryzkich ludowych śpiewaczek, i że tysiące innych usiłowały naśladować jéj ton i sposób śpiewania.
Mieliśmy sposobność wszyscy zauważyć, jak się to im źle udawało, od czasu jak śpiewaczki à la Teressa na wszystkich miejscach słyszeć się dawały — żadna nie nabyła téj sławy, żadna nie była nawet cieniem téj miłéj zalotnicy, którą hrabina Ponińska pierwsza w wybrane koło wprowadziła.
W kilka lat późniéj, dyrektor paryzkiego Alkazaru, pozyskał ją sobie za ogromną summę, a tam słuchały jéj pieśni, w zamkniętych dla tych wyłącznych widzów salonach, przebrane księżny i hrabiny. Opowiadają nawet, że księżna Metternichowa tak się zachwyciła Teressą, że postanowiła jéj ton zaszczepić na salonowéj scenie.
Piękna i do dziwnych oryginalności skłonna księżna, brała u niéj lekcye, i za jedno przedstawienie na wieczorze zapłaciła skromnéj śpiewaczce 1,000 franków.
Za to księżna, gdy dwór w Compiègne dla swobodnéj rozrywki bawił się pasterskiemi igrzyskami, naśladując ton i ubiór Teressy, odśpiewała kilka pieśni, które wywołały najgłośniejsze poklaski.
Leona uznała ten ton za najstosowniejszy do czasu, i nie pomyliła się, licząc na to, że on potężnie celom jéj posłuży.
Co Teressa wyrażała jako swobodne tchnienie zmysłowości, co w niéj przy skromności i przyjemności wyglądało pięknie i zachwycająco, to właśnie gdy ją naśladować a nawet przewyższyć zamierzano, stało się wyrażeniem brzydkiéj i surowéj lubieżności, narzędziem grzechu.
Lecz wróćmy do zamku Angoulème i obaczmy co jeszcze nowego wymyśliła hrabina Ponińska, aby oczarować zmysły i ludzi uczynić niewolnikami rozkoszy.
Gdy zachwycająca Teressa swoje ułudne i podburzające pieśni odśpiewała, na scenie salonu hrabiny ukazało się ośm par w hiszpańskich ubiorach dla odtańczenia kadrylla.
Tancerki miały pół długie, delikatne sukienki, niby spadające na różowe trykoty po kolana, iżby wykończenie piękne ich kształty wydawały się jeszcze powabniéj. Na nogach miały czerwone atłasowe bóciki, a w rękach ubranych w nienagannie białe rękawiczki, trzymały kastaniety, któremi brzęczały w takt dzikich akkordów muzyki.
Tancerzy również przedstawiały tancerki, wyglądające zachwycająco w staro-hiszpańskim, okazałym stroju. Jedwabne kurtki ze sznurami, zalotne berety, bardzo krótkie spodnie po kolana, z powiewającemi wstążkami i białe pończochy przezroczysto-jedwabne — wszystko to przyczyniało się do nadania uroku tym uśmiechającym się parom.
Przy odgłosie odurzającéj muzyki rozpoczęły one taniec, jakiego oczy obecnych jeszcze nie widziały — taniec, który przeszedł wszelką dzikość, wszelki południowy żar, wszelkie najzuchwalsze ruchy hiszpańskich i portugalskich bajader, a który pod względem zmysłowéj zdrożności, najwyuzdańszego odkrycia wszelkich wprawdzie w tańcu zawsze z zręczną zalotnością okazujących się kształtów, nigdy jeszcze nie był widziany.
Był to kankan, wynalazek Leony, który najprzód w zamku Angoulème nie był tańczony, ale przeszalał — kankan, który szatańsko uśmiechająca się hrabina, jako nowy, ponętny owoc na drzewie grzechu zawiesiła, i który w parę lat późniéj podróżował po całym świecie. Był to kankan, który tak dalece oczarował zmysły gości, a dusze ich w takie skuł kajdany, iż coraz bardziéj cisnęli się, aby poznać to nowe widowisko.
Taniec ten tak miał głośne powodzenie w salonie Leony, że książęta i margrabiowie, lordowie i baronowie, wkrótce przystąpili do uśmiechających się tancerek i w niszach lub parku całkiem wpadli w moc téj oblubienicy piekła.
Gdy hrabina cieszyła się jeszcze takiém powodzeniem swoich wynalazków, gdy postrzegła że świątynia jéj coraz bardziéj się napełnia, a jéj tchnienie z tajemniczo wzrastającą czcią toruje sobie drogę po świecie — gdy z terrasu ujrzała jak uśmiechające się pary swawolą po labiryncie miłości, wybiegły z jéj ust słowa:
— Wszyscy jesteście niewolnicy — wszyscy — niewolnicy waszéj namiętności, poddani grzechu! Jeden tylko opiera mi się. Jeden, różny od was wszystkich...
Oczy Leony zaświeciły ponuro, gdy pomyślała o Eberhardzie, tym wzniosłym, szlachetnym człowieku, którego teraz jeszcze bardziéj nienawidziła, bo czuła skrycie jak wspaniałym był dla niéj!
Małgorzatę usunięto na stronę! Ów mnich Józef punktualnie wykonał rozkaz hrabiny. Teraz trzeba było jeszcze usunąć Eberharda.
Wtém zbliżyli się ku niéj trzéj panowie z parku. Leona poznała w nich barona, a obok niego panów von Renard i Edwarda. Obaj byli galernicy tak wyszukanie i nienagannie byli ubrani, że można ich było uważać za bardzo znakomitych gości hrabiny.
Bardzo pilnie o czémś z sobą rozmawiali.
Schlewe i Fursch widocznie jakiś plan układali.
Na wysokości terrasu dostrzegli Leonę.
Baron wskazał ją wzrokiem, poczém podszedł bliżéj z Furschem.
Edward pozostał na dole w parku.
— Moja najłaskawsza, poszepnął von Schlewe: widzisz tu pani najnieubłagańszego nieprzyjaciela człowieka, który mieszka przy ulicy Rivoli w jednym samotnym, bardzo pięknym pałacu!
— O téj nieprzyjaźni wiemy od dawna, baronie! uśmiechając się odpowiedziała Leona.
— Piękna mniszka, łaskawa opatka! przemówił Fursch, kłaniając się.
Od dawna poznał, że hrabina i owa tajemnicza osoba, która go kiedyś w awanturniczych zamiarach utwierdziła, była jedną i tą samą osobą.
— Pan von Renard właśnie mi wyznał, że nie prędzéj odzyska spokojność, aż się zemści za pobyt w Tulonie i za wiele innych rzeczy! oświadczył von Schlewe.
— A pan baron właśnie jedném słówkiem wskazał mi drogę do tego, drogę równie blizką jak genialną!
— Pan mniemasz, że tylko wyżéj udarowani ludzie, umieją rozpoznać tak blizko nas leżącą prawdę — zgadzam się z panem! odparła Leona.
— W tych dniach usłyszysz pani coś o ulicy Rivoli, ten pan Renard nie da się ułagodzić! utrzymywał Schlewe, a jego siwe błyszczące oczy i mina przybrały jakiś sarkastyczny wyraz.
— Ciekawa jestem dowiedzieć się, co to może być takiego?
— To jeszcze tajemnica, moja najłaskawsza!
— O, to o więcéj nie pytam — bardzo lubię tajemnice!
— Spodziewam się, że jéj odkrycie sprawi pani hrabinie zadowolenie! powiedział Fursch.
— Nie wątpię o tém! Jednak — spojrzyjcie panowie na ów kiosk!
— Trzy zachwycające tancerki tam wyprawiają zabawne igrzyska.
— Elfie postaci! uśmiechnął się von Schlewe z upodobaniem.
— Czy nie zechcecie przyjąć od nich kielichów napełnionych palącém winem?
— Pytanie pani hrabiny jest dla nas rozkazem!
— Jestem strudzona — pozwólcie mi odejść niepostrzeżenie, powiedziała Leona, i pozwólcie niech tam motylki obok was latają — noc jest tak ożywiająca, chłodna i powietrzna!
— Najłaskawsza pani jesteś samą dobrocią, poszepnął von Schlewe całując rękę Leony; dążysz jedynie do przygotowania innym przyjemności! Tylko o innych myślisz, dla siebie saméj nic nie pragnąc!
— Gościnność pani hrabiny cały świat podziwia! dodał Fursch.
— Cieszyć się będę, gdy z okien moich obaczę, że swobodnie używacie życia, moi panowie! Daléj w powietrze — życie jest tak krótkie!
Przy ulicy Rivoli znajdował się pałac księcia de Monte-Vero. Zajmował go z całą swoją służbą.
Zewnętrznie pałac Eberharda podobny był do wygodnego, pełnego gustu prywatnego mieszkania. Front wysokich lustrzanych okien wychodził na ulicę, wejście zdobiły cieniste drzewa i pnące się rośliny, z lewéj strony domu była weranda, z prawéj zaś kraty i w nich wjazd dla powozów.
Pałac miał tylko dwa piętra. Mieszkania służby były w oddzielnym domu, leżącym w tyle ogrodu. Tam znajdowały się także mistrzowsko zbudowane i wspaniale urządzone stajnie.
W samym pałacu, oprócz Eberharda, widziano tylko małego Jana, starą Urszulę, Sandoka murzyna i jednego służącego księcia.
Marcin nadzorował i zarządzał tylną budowlą.
Wnętrze pałacu było zadziwiająco piękne i kosztowne. Marmur i złoto w przysionku i na schodach — ciężkie tureckie portyery w pokojach na piętrze — wygodna okazałość i urządzenie wszędzie.
A jednak w pałacu Eberharda panował głęboki spokój i żałoba, brak radości i żal!
Wprawdzie książę de Monte-Vero w niestrudzoném dążeniu i bezprzestannéj pracy usiłował zatopić i rozproszyć dręczące go myśli — wprawdzie szukał i znalazł przekonanie, że służy ludzkości i uszczęśliwia miliony ludzi — lecz i to wysokie uczucie nie było w stanie stłumić i zniszczyć boleści, jaką ojcu sprawiała na wieki zatracona córka.
Widział ją, ale dla tego tylko, aby go ta chwila przeraziła. Dowiedział się potém o jéj uwolnieniu, ale dla tego, aby go przejął sprawiedliwy gniew na tych, którzy mu taką boleść przygotowali.
Eberhard pośpieszył do stolicy, ukazał się dla zabrania do siebie córki, dla uratowania jéj i dania przytułku przy swojém sercu — świętego schronienia w swoich objęciach.
Ale Małgorzata gdzieś znikła, przebrzmiała! Żaden ślad nie wskazywał dokąd się udała. Niektórzy utrzymywali, że nieszczęśliwa szukała śmierci i znalazła ją.
Lecz Eberhard niezmordowanie czynił dalsze przygotowania — a liczni jego wysłańcy przejrzeli wszystkie chatki, wszystkie zakątki.
Nadaremnie. Nieszczęsna gwiazda przyświecająca téj wielce znękanej dziewicy, jeszcze nie zaszła i nie zbladła.
Książę de Monte-Vero, otoczony bogactwy i przepychem, za którego nieprzeliczone ręce do modlitwy się składały, który mógłby opływać jak najzasłużeniéj w blasku szczęścia, widział w swojéj duszy bolesną lukę, i sprawdziło się na nim twierdzenie, że na téj ziemi nie ma nic skończonego.
Najszczęśliwszym szpiegiem, najwierniejszym i najniezmordowańszym badaczem Eberharda był Sandok. Miał to w swojéj naturze, że przedewszystkiém wynajdował ślady i szedł niemi, a to czegoby nikt inny nie odkrył, często obudzało w nim nadzieję, że znajdzie dziecię swojego massa — lecz zawsze nikła ta nadzieja, ilekroć mniemał, że jest bardzo blizko spełnienia.
Nakoniec przyszedł do przekonania, że poszukiwana z jakiegoś powodu opuściła niemiecką stolicę, i objawił księciu mniemanie, że ją do Paryża przewieźć musiano.
Nawet już tak blizko deptał po piętach Rudemu Dzikowi, że ten użyć musiał całéj przezorności i chytrości, aby z łupem swoim uszedł przed murzynem.
Ujść łatwiéj niż ścigać.
Na każdéj krzyżowéj drodze człowiek staje, nie wiedząc w którą stronę udał się zbieg ze zdobyczą — wszędzie trzeba robić nowe utrudzające poszukiwania, szukać jego śladu.
Rudy mnich przywiózł Małgorzatę do klasztoru przy ulicy św. Antoniego i nie śmiał wejść do pałacu Leony, bo bardzo słusznie domyślał się, że ciągle mają go na oku słudzy Eberharda.
Widział hrabinę i mówił z nią w Château-Rouge — teraz zaś, gdy Małgorzatę od dawna przewieziono za hiszpańską granicę, mógł bez najmniejszego niebezpieczeństwa podzielać przyjemności, które się gościom zamku Angoulème tak niepomiernie nastręczały.
Eberhard zawsze jeszcze nie zaniechał nadziei znalezienia córki.
Niepodobna mu było pojąć myśli, że na zawsze miała zginąć dla niego.
Unikał promieniejących towarzystw paryzkich, w których mógłby przyświecać jak słońce, i w samotni domu swojego pracował, spodziewał się i wyszukiwał coraz to nowe drogi do odzyskania dziecka.
Przytém książę okazywał tkliwą miłość niememu chłopczykowi, któremu niegdyś ocalił życie, a któremu teraz w swoim pałacu jak najświetniejsze dawał wychowanie.
Mały Janek już miał przeszło lat dziesięć, a moralnie i fizycznie rozwijał się bardzo szybko. Jedno czego mu brakowało, czego pozbawił go los okrutny, mowę, rozumiał przez zręczne znaki, albo też ile możności zastępował ją przez pismo.
Ale Eberhard, litością zdjęty, często spoglądał na chłopca, któremu bujne blond kędziory z główki się zwieszały, którego wielkie, niebieskie oczy tak mądrze i głęboko patrzały, i powiadał sobie, że Janek wiecznie nieszczęśliwy będzie, bo mówić nie może.
Najsławniejsi lekarze w Paryżu próbowali swoich wiadomości na ulubieńcu księcia — lecz wszyscy wyznali, że cierpienie chłopca jest dla nich nieodgadnioną zagadką, ponieważ nie jest jak inni niemi, od urodzenia głuchym, lecz tylko z dziwnego jakiegoś powodu mówić nie może.
Jednozgodnie pocieszali księcia obietnicą, że gwałtowny wypadek, nagłe wstrząśnienie we wnętrzu chłopca, może mu kiedyś przywrócić mowę, ponieważ doświadczenie uczy, że takie pozorne cuda, w podobnych wypadkach, z niemymi przytrafiają się.
Słaba to była pociecha i wyglądała za nadto jak owo wzruszanie ramionami, którém lekarze nawet przy łożu chorego możliwość uratowania go oznaczają.
Mały Janek mimo wzrastającego w nim coraz bardziéj wewnętrznego przekonania o swojej niedoskonałości, w żywéj i wesołéj istocie swojéj bynajmniéj się z tém nie zdradzał.
Był to chłopak rozpustny, gdy się bawił lub biegał po ogrodzie Eberharda — w pośród zaś cichéj nocy, gdy go nikt nie słuchał, przejmowały go myśli, kwestye i uczucia, których nikt z otaczających go nie byłby mu przypisał.
Janek była to jedna ze szczególniejszych istot, w których tworzy się wcześnie rozwinięty świat.
Był on niemy, trudno mu było wyjawić to, co go napełniało, za to tém obfitsza była jego mowa wewnętrzna, tém obficiéj rozwijały się w nim spostrzeżenia i uczucia.
W dziesiątym czy jedenastym roku życia miał już duszę tak rozwiniętą i rozległą, jak zaledwie inni chłopcy w latach piętnastu — a chociaż nikomu, tego co się w nim działo domyślać się nie dozwalał, księcia jednak, gdy z nim przez znaki lub litery rozmawiał, uderzała kiedy niekiedy jasność jego odpowiedzi, tak, że często z wielkiém zajęciem badawczy wzrok wpajał w małego Janka.
Szczególny traf! Jan wziął do siebie Eberharda i z ojcowską miłością wychował go, Janowi także miał on to samo teraz wyświadczyć, jakby Bóg chciał mu nastręczyć sposobność wywiązania się z długu!
I ta myśl właśnie spowodowała pełnego uczuć księcia, że niezmiernie kochał małego, niemego blondynka syna grabarza, ale także surowo się z nim obchodził.
Burzliwa niesforność chłopca, objawiająca się w jego zabawach, częstokroć zmuszała Eberharda do ukarania go; szalona dzikość, z jaką właził na najwyższe drzewa lub pływał w łódce po ogrodowym stawie, nieraz trwogą przejmowała starą Urszulę, która nie umiała inaczéj sobie poradzić, jak przywołując księcia — a wtedy pomagała zawsze jego surowość!
Przy nauce przeciwnie Janek był tak gorliwy i poważny, że pod tym względem sprawiał tylko radość Eberhardowi, a jak opowiadała stara Urszula, małego tego podrzutka Samuel Bartels pewnéj zimowéj nocy znalazł na cmentarzu.
Opowiadała to tém chętniéj, bo bądź co bądź chciała zwalić z siebie podejrzenie, jakoby wspólne jéj pożycie ze starym grabarzem nie było czyste, do którego to przekonania, jak mówiła, ludzie zawsze za nadto byli skłonni.
— Janek, jest to podrzutek, a podrzucanie dzieci w niemieckiéj stolicy trafia się równie często jak tu w Paryżu, zwykle gorliwie opowiadała — dosyć się za to nagniewałam, i nie myślałam nigdy, że słabe, chorowite, wtedy na pół zmarłe dziecię, wyrośnie na tak tęgiego, jasnowłosego chłopca, któremu teraz przez dobroć pana Eberharda, moje wolne od trosk życie zawdzięczam — teraz kocham Janka tak, jakby rzeczywiście był mojém dzieckiem — a jednak nie dotknęła mnie nigdy ręka mężczyzny!
Przy takich zapewnieniach Marcin zwykle się uśmiechał i drażniąc Urszulę, mawiał:
— Do stu piorunów! wierzę, iż żaden mężczyzna nie chciał się was dotknąć, bo inaczéj bylibyście tak jak wszystkie inne kobiety! Wy panny jesteście wszystkie jednakowe!
A wtedy podstarzała Urszula wpadała w taki zapał, że Marcin z serdeczym śmiechem prędko z placu ustępować musiał, bo powiadał, że z kobietami spierać się, to rzecz niebezpieczna.
— Raczéj trzoda psów morskich, żartował swoim zwyczajem: z niemi wnet sobie dam radę! I ja wierzę, że mały Janek jest podrzutkiem, ale mocno wierzę i w to, żeście wszystkie jednakowe!
— Wierz, w co chcesz, stary morski szczurze, wołała wtedy Urszula, kończąc sprzeczkę: co mnie to obchodzi!
Pewnego pięknego dnia w jesieni, Eberhard pospołu z małym Jankiem zszedł z werandy swojego domu do ogrodu, ciągnącego się daleko po za domem.
Słońce dobrze jeszcze przygrzewało, więc książę szukał cienia w gęstych liściastych aleach.
Patrząc na chłopca, którego jasne loki spadały na ramiona, idącego obok księcia, można go było wziąć za syna Eberharda.
W twarzy młodego Janka objawiała się ta sama swoboda i otwartość, wielkie oczy z długiemi i ciemnemi rzęsami nadawały wielki powab delikatnemu obliczu, a krój twarzy i już wysmukła postać chłopca wskazywały, że kiedyś Janek będzie bardzo do księcia podobny.
Wielu badaczów ludzi i ich rozwoju, utrzymuje, że ci, co razem żyją, jak np. małżonkowie, po największéj części nabierają wielkiego podobieństwa, nietylko w obyczajach, postępowaniu, myśleniu i uczuciach, ale bardziéj jeszcze w zewnętrznéj powierzchowności, i przyznać należy, że się to spostrzeżenie często sprawdza.
Dalecy od zwolennictwa w objaśnianiu téj okoliczności, że każdy człowiek najlepiéj kocha siebie samego, a po sobie najwięcéj tego, kto jest do niego podobny, mniemamy raczéj, że to podobieństwo pochodzi z bardzo naturalnych następstw, jakie zupełnie jednakowe życie wywiera także i na powierzchowność.
Ludzie wszystko z sobą podzielający, nietylko radość i cierpienie, lecz pokarm i napój, tę samą przestrzeń, to samo powietrze, po długoletniém wspólném życiu, jeżeli ich natury nie za nadto się różnią, mogą stać się do siebie podobnymi!
Mały Janek oprócz tego już nawet w ukształceniu swojéj postaci miał coś wspólnego z Eberhardem.
Książę też usiłował niememu chłopcu, równie chętnemu do nauki, jak uzdatnionemu, udzielić swoich wewnętrznych przymiotów i te widocznie już się rzeczywiście objawiały przy pozornie nic nieznaczących sposobnościach, zaszczepione w umyśle chłopca.
Eberhard z zajęciem uważał na to szczególne, wczesne rozwijanie się małego Janka, często i chętnie zagłębiał się w otwierającą się przed nim duszę chłopca, i w takich razach przyznawać musiał, że w Janku rozwija się chęć wiedzy i głębia, każąca w przyszłości spodziewać się ogromu.
Lecz jak zawsze w takich wcześnie rozwiniętych i szczególniéj uposażonych naturach, obok tych darów spoczywa jakaś dziwna zagadka, nastręczająca największe niebezpieczeństwa, jakieś prawie chorobliwe wzburzenie, dzika fantazya, tak też i w małym Janku żyło coś, co księcia słyszącego jego odpowiedzi często przerażało, co nawet objawiało się w zabawach chłopca i zdradzało prawie nienaturalną czynność duszy.
Eberhard zatém starał się żywić w małym Janie dziecinne pojęcia, a przedewszystkiém nastręczać mu w spokojnéj piękności przyrody punkt oparcia i przyjemność, i doświadczyć jéj wpływu na serce ludzkie.
Mały Janek prawie z zachwytem pokochał swojego opiekuna od pierwszéj chwili gdy się ujrzał na jego ręku.
Widzieliśmy jak wyciągał wtedy ku niemu swoje drobne rączęta, jak wtedy już księcia od siebie puścić nie chciał — a to w sercu dziecinném niepojęte przywiązanie i miłość teraz tak dalece wzrosły, że Janek promieniał szczęściem, gdy Eberhard do niego przychodził, gdy przez niego prowadzony mógł chodzić po ogrodzie lub przy nim usiąść na ławce.
Rozumiał on każde spojrzenie, każdy uśmiech, każdą poważną minę księcia, i chociaż jeszcze był dzikiém, niesforném, szaloném dzieckiem, stawał się łagodnym i potulnym, skoro Eberhard tylko spojrzeniem wyrzut mu czynił!
Zawsze gniewnie występujący przeciw rozporządzeniom staréj Urszuli albo Sandoka, równie zapalczywy aż do czerwoności, nieposkromiony, gdy nie mógł oburzenia swojego poprzeć słowami, w wyrażeniach i ruchach prawie szatańsko gwałtowny, tak, że piękne jego oczy dziko się iskrzyły, — podobny był do anioła, gdy spotkał upominający wzrok Eberharda! Nie potrzeba było ani wołać, ani karać go — skoro książę nań spojrzał, zaraz innym się stawał — zapominał o wszystkiém, o gniewie i oburzeniu, o dzikości i uporze, skoro na nim spoczęło oko Eberharda.
Szczególne to dziecię podobne było do istoty mającéj dwie dusze — a książę często wstrząsał głową, gdy tylko co szatańsko rzucającego się Janka w sekundę późniéj widział wieszającego się mu u szyi i patrzącego nań pełnym miłości wzrokiem.
Eberhard zwykle zabierał wtedy chłopca i przemawiał do niego upominającemi słowy, polecając, aby słuchał rozporządzeń staréj Urszuli i Sandoka, a Janek wtedy skłaniał głowę, na znak, że to co uczynił przykrość mu sprawiało.
Często także znakami dawał księciu do zrozumienia, że ma słuszność, i przytaczał na to tyle dowodów, że często tém swojém poczuciem sprawiedliwości pobudzał księcia do śmiechu.
Sceny podobne zwykle kończyły się tém, że Janek gwałtownemi uściskami albo też na piśmie mówił wujowi Eberhardowi:
— O, jakże ja ciebie za to kocham! I raz przed kilku dniami do tego wyrażenia najgłębszych uczuć, na tabliczce, którą zawsze przy sobie nosił, dopisał:
— Gdybym kiedyś mógł ciebie strzedz i nad tobą czuwać, wuju Eberhardzie, — gdybym tobie także nawzajem mógł kiedyś ocalić życie!
Jakim sposobem zaledwie jedenasto-letni chłopiec mógł się zdobyć na takie myśli, na takie wyrażenia? Co się dziać musiało w jego duszy, że już umiała dawać takie dowody miłości i wdzięczności?
Te słowa tak dalece zdziwiły, a zarazem rozczuliły Eberharda, że podniósł małego Janka i ucałował go — a chłopak jak niegdyś oparł głowę ma ramieniu księcia i małą miękką ręką igrał z jego pełną brodą.
Łatwo pojąć, że książę, skoro nie był zajęty w swojéj pracowni, chętnie widział chłopca przy sobie; takim to sposobem przyszło do tego, że podczas gorącego jesiennego dnia chodził z nim po ogrodzie. Słońce tak paliło, iż należało spodziewać się burzy, a Eberhard i Janek szukali cienia gęste zarosłych drzew.
Wtém zbliżył się murzyn i na srebrnéj tacy przyniósł tylko co nadeszłe z Monte-Vero wiadomości i rapporta.
Niecierpliwie oczekujący ich książę przyjął je, otworzył i zatopił się w rozmaitych doniesieniach swoich rządców, tak, iż nie uważał, że mały Janek pobiegł za przelatującą parą motylów i coraz bardziéj się od niego oddalał.
Urszula zajęta była w pokojach, których Janek z nią mieszkał — Sandok, niezważając na biegającego w dali po łąkach chłopca, poszedł za księciem do werandy, a potém do pałacu, dla wysłuchania jego rozkazów.
Listy musiały zawierać coś ważnego, bo Eberhard zaraz wszedł do swojéj pracowni i siadł przy biurku, z po nad którego spoglądał nań obraz księżniczki Krystyny, i stosownie odpowiadał na pytania swoich rządców.
Janek biegał za szybszemi od niego motylami po pałających od słońca łąkach. Nie miał w ręku siatki, ani nawet słomianego kapelusza na głowie, którymby mógł schwytać pstrych zbiegów. Blond loki powiewały na jego głowie, która od upału pokryła się kroplami potu — ale nie zważał na to, że promienie słońca takim go żarem paliły, całą uwagę zwrócił na motylów.
Wtém nagle zdało mu się, że tuż po za sobą słyszy czyjeś kroki — pomyślał o Sandoku albo Urszuli — ale nie, gdy się obejrzał, zdało mu się, że stoi przed nim obraz jakiegoś człowieka, którego jeszcze nigdy nie widział — krzyknął — wtedy zjawisko znikło, a Janek na głos się rozśmiał, i nie przerywał już sobie dalszego polowania.
Lecz palące promienie słońca dziwnie działały na chłopca, bo w kilka minut późniéj zdało mu się znowu, że słyszy za sobą kroki, prędsze, gdy biegł, ustające, gdy stał spokojnie, słowem podobne do echa.
Janek więc nie zważał dłużéj na te bez przerwy towarzyszące mu kroki, ale wtém postrzegł obok siebie cień, i gdy się obejrzał nieco przestraszony, stał znowu za nim obcy człowiek, którego pierwéj już był spostrzegł.
Nieruchomy, rozszerzone oczy wpoił w nieznajomego, który go prześladował — człowiek ten był chudy, podstarzały, miał twarz złowrogą, oczy groźne i siwą brodę — zdawało się, że miał w ręku palący się ogień, a cała jego postać była tak czatująca i chytra, rysy i krój twarzy tak odznaczające się i pełne wyrazu, że Janek w duszy pomyślał o słowie „lis.“
Co to było, co chłopcu ten wyraz podyktowało i ten obraz przedstawiło? Co to było, co Janek w pośród jasnego światła słonecznego, ujrzał przed sobą w takiém ucieleśnieniu i z taką trwogą, że pobladł i struchlał?
Istnieje dziwne podanie, głoszone w najrozmaitszych kształtach i mogące dać powód do szczególnych uwag — a mówimy tu o podaniu o sobowtórach!
To co Janek w téj chwili nieprzyjaznéj dla jego duszy widział przed sobą, było zjawiskiem, wywołaném przez działanie słonecznych promieni na wcześnie rozwiniętą czaszkę chłopca.
Niewielu dozwolono dociec prawdy, ukrytéj w tém zjawisku, przez chorobliwy stan duszy, przesadę i t. p. przeszłém w podanie.
Atoli nierzadko trafia się, że za dziećmi, które z odkrytą głową narażają się na szkodliwy wpływ palącego słońca, a nawet za dorosłymi, ktoś chodzi; słyszą oni kroki tego niepojętego towarzysza, i oglądając się w koło, widzą własny swój obraz za sobą.
Jest to dziwne odurzenie, niepojęty skutek działania promieni słońca na czaszkę.
To prawdziwe spostrzeżenie wielokrotnie objaśniano.
Utrzymywano, że ten, którego prześladował taki sobowtór, nie mógł się go już nigdy pozbyć — opowiadano nawet, że jego ukazanie się jest zwiastunem śmierci.
Inni zauważali, że sobowtór nie zawsze jest cieniem tego, za którym chodzi, tak, że w téj udręczającéj postaci posłańca śmierci ukazują się dziwnie z nim złączone inne osoby.
Janek nie umiał wyjaśnić sobie obcéj postaci, która wystąpiła przed jego oczami — przez kilka sekund nie był nawet w stanie poruszyć się — osłupiałe patrzał na człowieka, który za nim chodził, i teraz, podobnie jak on, stał spokojnie — nie śmiał prawie oddychać, tak okropne było to zjawisko.
Jakim sposobem ten nieznajomy mógł się dostać do ogrodu?
Albo miałżeby być upiorem?
To dla wszystkich dzieci, a nawet dla Janka straszliwe słowo, co się za nim ucieleśniło, z taką siłą wstrząsnęło jego chorobliwie rozpaloną duszą, że się teraz nagle odwrócił, i uciekał od okropnego nieznajomego.
Janek ruszył z miejsca — lotem ptaka przebiegł łąki — kroki ścigały go — biegł prędzéj — okropny szedł zawsze tuż za nim! Wołał o pomoc — nikogo nie było w pobliżu.
Zaledwie oddychający chłopiec wpadł w aleę wiodącą do werandy — sobowtór szedł zanim tak blizko, że uciekający Janek co chwila myślał, iż go pochwyci.
W oświetlonym słońcem parku odbywała się szalona gonitwa, tak okropna ucieczka, że obcy, którzy patrzali na Janka, brali go za waryata — włosy jego rozwiały się — twarz miał czerwoną — oczy mu wystąpiły z dołów, oddychając straszliwie chrypił.
Nakoniec dopadł do kamiennych stopni, prowadzących do werandy.
Z okropnym krzykiem wpadł na górę — słyszał za sobą i tutaj jeszcze goniącego kroki widma, sobowtóra!
Nakoniec usłyszano w pałacu przeraźliwe wołanie Janka o pomoc.
Urszula pośpieszyła z rękami rozpaczliwie w górę wzniesionemi — Sandok naprzeciw pędzącego niepowstrzymanie chłopca, jakby był przez potwora jakiego ścigany, wpadł przed wszystkimi do pracowni Eberharda.
Ze zmienioną twarzą, gorączkowo i nienaturalnie pałającą, z drżącemi rękami, i bez tchu wpadł do księcia, który na widok swojego ulubieńca poskoczył przerażony.
— Co to się stało — Janku — jak ty wyglądasz?
Chłopak, gdy mu głosu brakowało, aby prędko rzecz wyjaśnić co go prześladowało, jeszcze raz krzyknął dziwnym nieoznaczonym tonem, który najlepiéj dowodził straszliwego w nim wzruszenia.
Potém padając przed Eberhardem, pochwycił jego kolana i obejrzał się przerażony.
— Co ci jest — czego się boisz?
Janek wskazał palcem po za siebie, a mocno rozszerzone oczy jego, ponuro świecąc z bojaźni, obejrzały się ze strachem.
Eberhard czuł, jak okropny strach go przejmował — wyrażenie szaleństwa jaśniało w twarzy i oczach chłopca.
— Ty pałasz — ty jesteś chory — tu nie ma nikogo, oprócz twojego wuja Eberharda!
Janek dał znak, że chce pisać; gdy go książę zaprowadził do stołu, drżącą ręką i z pośpiechem napisał wyraz: „Fursch“ (lis).
Eberhard pytająco spoglądał to na stół, to na chłopca, nie mógł sobie wytłómaczyć tego wyrazu — co Janek chciał powiedzieć — co mu się stało?
— Uspokój się moje dziecko i napisz mi, co cię przeraża! mówił dobrotliwie — wiedział, że tak łagodne słowa zawsze czarowny wpływ wywierały na wzburzony umysł chłopca.
Teraz stało się co innego.
— Jakiś człowiek jest za mną, napisał Janek — on mnie ściga — pędzi za mną!
— Tu nie ma nikogo Janku, każę poszukać, czy kogo nie ma w parku!
— Fursch — znowu napisał przestraszony chłopak.
Eberhard przeląkł się, teraz dopiero przypomniał mu się ten złoczyńca, którego wydał na galery i którego się teraz domyślał — czy ten Fursch uciekł i zbliżył się do domu dla wywarcia zemsty? Czy on zagroził chłopcu i ścigał go?
Ale późniéj Eberhard postrzegł gorączkowy rumieniec na obliczu drżącego Janka, i jak zawsze wszystko szybko dostrzegający i znający działania gorących promieni słońca, odgadł teraz, że chłopiec z odkrytą głową biegał po ogrodzie.
Wystąpił obraz jakiś przed oczy chłopca, widziadło mózgowe — ono go ścigało i przestraszyło!
Zaniósł Janka do jego pokoju, rozebrał przy pomocy płaczącéj Urszuli i położył w łóżko, a Sandok? posłał po lekarzy. Potém rozkazał przeszukać park jak najdokładniej.
Nie znaleziono ani śladu obcego człowieka! było niepodobieństwo, aby ktoś niepostrzeżony mógł się tam dostać.
Lecz jakże mógł wystąpić przed Jankiem obraz człowieka, którego nigdy nie widział? Jakim sposobem mogło-to być, że chłopiec nagle dowiedział się o nazwisku tego zbrodniarza — o nazwisku Fursch?
I cóż innego mógł pomyślić?
Że Janek był dzieckiem szczególniéj od natury uposażoném, to książę już miał częste sposobność zauważyć; że w duszy jego zachodziły rzeczy niepojęte, o tém wiedział, a ten wypadek był tak uderzający, rzadki i okropny, że Eberhard myślał o nim jak o nierozwiązanéj zagadce!
Co miało znaczyć ukazanie się tego Furscha?
Przybyli lekarze. Książę przystąpił z nimi do łóżka chłopca, który rozwartym wzrokiem na nich spojrzał.
Wkrótce wyjaśniono sobie przyczynę chorobliwego stanu, a lekarze oświadczyli, że gdyby tajemniczy prześladowca, którego w takich wypadkach za zbawcę uważać należy, nie był chłopca przygnał do pałacu, ten za kilka minet byłby bez ratunku zgubiony, boby go promienie słońca zabiły.
Teraz wszyscy zrobili księciu nadzieję, zalecili rodzaj pielęgnowania go i przepisali stosowne lekarstwa.
Rzeczywiście tym sposobem wyjaśnił się stan rzeczy; lecz okoliczność, że Janek w swoim prześladowcy poznał człowieka i w dzikiém wzruszeniu wymienił, to jest napisał nazwisko tego, którego nigdy nie widział, było to bez wątpienia zjawisko, nietylko wiele dające do myślenia, lecz nadto rzucające szczególne światło na niepojętą, tajemniczą zdolność duszy chłopca.
Byłże to rodzaj przeczucia, które w chwili niebezpieczeństwa powstało w rozpalonym umyśle chłopca? przeczucia, jakiego często doznają szczególniéj nerwowe natury?
Eberhard uspokoił się, gdy lekarze, uważając na działanie lekarstwa i chłodzących okładów, zapewnili go, że życiu małego ulubieńca nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
Ucałował jeszcze bardzo niespokojnie śpiącego, i po cichu wyszedł z pokoju, poleciwszy płaczącéj Urszuli nadzór i troskliwość o chorego.
Wiedział, że Janka wielce kochała, i gdy swoją obecnością uspokoił go, niesłyszany wyszedł z chłodnego, ocienionego, rozległego pokoju.
Cały ten wypadek wywarł w pałacu tém większe wrażenie, że wszyscy chłopca lubili, a prócz tego wiadomo było, że książę kochał go całém sercem!
Służba mówiła sobie, że dostojny i dobrotliwy pan, w tym chłopcu szuka wynagrodzenia za swoje utracone dziecię.
Rzeczywiście takie było zdanie tylko sług. Bo kto znał duszę Eberharda, kto w ogóle pojmował miłość ojcowską, ten wiedział, że nic nie wynagrodzi, ani zastąpi utraconego dziecięcia.
Serce Eberharda równie jeszcze gorąco bolało, i tęskniło niewypowiedzianie więcéj niż kiedykolwiek do nieszczęśliwéj córki — nie szukał więc i nie znalazł w małym Janku ani pociechy ani wynagrodzenia.
Wiązała go jednak z chłopcem jego miłość i przychylność, tudzież myśl, że mały Janek był podrzutkiem i niemową.
Eberhard kochał to dziecię — kochał jakby mocą jakiejś skrytéj potęgi, goręcéj i silniéj, aniżeli dotychczas to sam sobie przyznawał. Dzisiaj dopiero uczuł to, gdy niebezpieczeństwo zagroziło jego małemu ulubieńcowi.
Po południu nastała cisza, która po palącym, słonecznym żarze zapowiada burzę.
Rzeczywiście panował upał zupełnie w późnéj jesieni niezwykły, a ziemia pragnęła orzeźwienia, wybawienia z arcy gorącego ognia.
Gdy nadszedł wieczór, coraz bardziéj piętrzyły się ciemno siwe chmury, a wkrótce gorący wiatr i kurz zaczął wirować opadłe ni liściem drzew, i wszystkiém tém kręcąc podnosił w powietrze, a potém gnał przed sobą siwe, gęste tumany pyłu.
Po pierwszym, bardzo hucznym grzmocie, spadły pojedyncze, wielkie krople deszczu.
Ptaszęta na gałęziach zamilkły — w koło zapanowała posępna cisza, nastało żółtawo-siwe światło.
Wtém na pędzących za sobą chmurach mignęło pierwsze wężykowate światło.
Eberhard odłożywszy robotę, stał przy oknie swojego pokoju; chętnie lubiał być pobożnym widzem gwałtownego zjawiska — chętnie słuchał huku piorunów, śledził przebieg błyskawicy, i sam orzeźwiony, uważał z radością dobroczynne tego następstwa.
Burza była nadzwyczaj gwałtowna. Cała natura wyglądała jak zrewoltowana, wzburzona — burza, chmury, huk i niebieskawe światło sprawiały straszna wrażenie.
Coraz bliżéj uderzały pioruny, aż ziemia drżała, coraz jaśniéj i częściéj migały błyskawice i coraz gęściéj padał orzeźwiający deszcz na spiekłą ziemię.
Eberhard obawiał się, aby grzmoty nie wywarły wstrząsającego, niekorzystnego wrażenia na wzruszoną duszę Janka — ale wszedłszy do jego pokoju, aby go zobaczyć jeszcze raz przed zapadnięciem nocy, przekonał się, że orzeźwiające powietrze, które teraz po ustaniu burzy wpadało przez otwarte okno, uspakajająco i dobroczynnie działało na śpiącego chłopca — dusza jego w śnie szukała orzeźwienia i wzmocnienia.
Eberhard ucałował policzki chłopca, potém wrócił do swoich pokojów, aby za nadejściem nocy, nie przeczuwając tego co nastąpić miało, udać się na spoczynek.
Janek nagle przebudził się jakby z pół snu — nie ruszał się, jakby go zawsze jeszcze dręczyła i owładnęła trwoga — nie widział już przy sobie postaci obcego człowieka, ale wnet usłyszał w ogrodzie podsuwające się czyjeś kroki, które podchodziły pod okno jego zupełnie ciemnéj sypialni.
Ciemne obłoki zasłaniały niebo, a liście drzew jeszcze bardziéj czyniły nieprzejrzanym pokój i widok na park.
Ponieważ mały Janek spał mocno, więc stara Urszula zasnęła także w swoim wygodnym fotelu — i teraz taki ją sen zmorzył, że nie słyszała, jak się chłopak na pościeli ostrożnie i powoli podniósł — głowa jéj opadła na wysokie i miękko wysłane poręcze krzesła — złożone ręce opadły ciężko na jéj łono — powieki mocno zamknęła.
Lekarz zalecił chłodne, powietrze, więc stara Urszula nie zamknęła jednego okna.
Pomiędzy drzewami na dworze szumiało, ale nie zimny wiatr nocny poruszał gałęźmi, lecz wolny, korzenny przeciąg powietrza.
Po burzy nie nastało wcale ostre powietrze, ale łagodna orzeźwiająca świeżość, wiejąca chłodno i mile. Jéj to zawdzięczał Janek, że jego oczy teraz już nie były tak strasznie rozwarte, że policzki nie tak się pałająco czerwieniły.
To co go spotkało, wydawało mu się tylko marzeniem, i namyślać się musiał, aby przywołać sobie na pamięć postać i nazwisko nieznajomego.
Zadrżał gdy sobie przypomniał co się stało — zupełnie się ocucił i był rzeźki.
Mogło to być około północy.
Gdy na innych ulicach i placach ogromnéj stolicy Francyi jeszcze panowało życie, na ulicy Rivoli zaległa już głęboka cisza — domy znakomitych panów, w których przed chwilą, jeszcze paliły się i migotały światła, teraz już pogrążone były w ciemności i milczeniu.
Chmury jeszcze wisiały czarne i ciężkie, tak że uliczne latarnie słabo tylko łagodziły wszędzie rozciągającą, się ciemność.
Pałace przy ulicy Rivoli, wszystkie podobnie jak pałac księcia de Monte-Vero, wznosiły się na parkowych zakładach, które zupełnie oddzielały od siebie pojedyncze pałace, tak że zieloność drzew w tych przerwach sięgała aż do ulicy, przedzielona od niéj pełnemi gustu sztachetami lub kraciastym murem.
W ogrodach było jeszcze ciemniéj niż na ulicy. Z liści drzew spadały na zarośla i trawę z szelestem liczne i ciężkie krople — liczne gałęzie deszczem zmoczone, trzeszcząc spadały na chodniki.
Czy temu to szmerowi przysłuchywał się mały Janek?
Siedział w pościeli — wzrokiem usiłował przebić w koło panującą ciemność.
Wtedy zdało się chłopcu, że słyszy pod oknem wyraźnie przechodzące kroki — ktoś chodził między drzewami, stojącemi tuż przy pałacu i ogrodowych chodnikach. Może go znowu uwodziło chorobliwe wzruszenie?
Rozróżnił także dwa głosy, które się cicho, bardzo cicho między sobą naradzały, a potém daléj odeszły.
Byliż to dwaj słudzy, tak długo u księcia zatrudnieni, że dopiero teraz wracali do domu służbowego?
Niepodobna! Ostrożne ich kroki nie oddalały się w kierunku tego domu leżącego w głębi ogrodu, lecz w kierunku obu stron pałacu.
Janek czekając słuchał dosyć długo.
Głośny jak dzwon ścienny zegar zapowiedział pierwszą godzinę poranną.
Ten głośny dźwięk jednak nie obudził staréj Urszuli.
Wtém Janek usłyszał na dworze coraz to silniejszy trzask.
Cicho i ostrożnie wyjął jedną, nogę po drugiéj i stanął na kobiercu pokoju — nie słyszany uwolnił się z pościeli — po upływie kilku minut stanął obok śpiącéj — i przekonał się, że mocno zasypia.
Znowu na dworze coś jak upiór przebiegło po pod oknami, teraz tylko prędzéj, śpieszniéj.
Janek przesunął się cicho po podłodze i zbliżył do otwartego okna.
Na dworze było zupełnie ciemno i łagodnie, ale tak ciemno, że chłopiec musiał się pierwéj przyzwyczaić do tak głębokiéj ciemności, aby się mógł przekonać kto się tam tu i owdzie krząta.
Ostrożnie podniósł głowę do okna, tak aby z góry dojrzeć miejsca, z którego dochodził go kilka razy powtórzony szmer.
Głowy stojących na dole ludzi nie sięgały aż do wysokości okna.
Janek spostrzegł dwóch ludzi, cicho z sobą rozmawiających — uczuł gwałtowny przestrach, gdy postrzegł, że ich ręce iskrzyły się jak fosfor — i w jednym z nich poznał człowieka, który go dzisiaj ścigał, a którego nazwisko Eberhardowi wypisał.
Niezdolny poruszyć się, spojrzał jak skamieniały na dwóch nieznajomych — co oni robią w parku?
Lecz cóż to za blask tam przy werandzie — czy może tam jeszcze świece stoją?
Trzeszczący szelest dał się słyszeć bliżéj i rozeszła się mocno gryząca woń.
Ale Janek nie zważał na to — patrzał tylko na dwóch nieznajomych.
Jeden oddalił się powoli jak cień, widocznie niósł w ręku jakieś naczynie, które przy werandzie wypróżnił.
Prawie tuż przy werandzie była sypialnia Eberharda.
Ten co pozostał, jeszcze przyglądał się pałacowi. Był to Fursch.
Mały Janek drżąc chciał czémprędzéj cofnąć się od okna i obudzić starą Urszulę — lecz spojrzenie obrzydłego nieznajomego, który w dzień już wydał mu się tak okrutnym, teraz padło na niego.
Fursch ujrzał w oknie chłopca, który śledził jego postępowanie — twarz jego zmieniła się ze wściekłości, ale z zadowoleniem spostrzegł, że dziecko jakby spojrzeniem jego przykute, ani się ruszyło — nie mógł tego dokładnie rozpoznać, i zdało mu się, iż się nie porusza, jak jaka nadziemska, cieniem otoczona postać.
Janek pełny trwogi wpatrzył się w nieznajomego.
Wtém błysło jasno z boku przy werandzie — blask padł na drzewa — w jednéj chwili zaczęło tak wszystko trzaskać od ognia, że chłopiec odwrócił się od Furscha i nie mogąc sobie wytłómaczyć tego nowego zjawiska, patrzał na wzrastający z każdą chwilą blask. Co się stało? Buchnął ku niemu gęsty dym i tak go gryzł w oczy, że na moment musiał zamknąć.
Wtém ogień objął gałęzie drzew.
Czyliż nikogo nie było blizko, nikogo na ulicy, któryby postrzegł płomienie?
Janek — poznał, że przytrafiło się wielkie nieszczęście — ale był dzieckiem, nieradnym chłopcem, a do tego niemym.
Przeraźliwy nieznajomy znikł.
Gdyby, korzystając z chwili, w któréj Janek nań nie zważał, przystąpił bliżéj i wspiął się do okna?
Dym pokrył już park i drzewa czarnemi chmurami, przez które od werandy przebijał się mętny blask.
W téj chwili Janek obawiał się bardziéj okropnego nieznajomego, aniżeli płomieni — lecz późniéj zdało mu się nagle, że słyszy głos wuja Eberharda.
Trzask wzrastał — pinele i świerki przy werandzie paliły się.
We wnętrzu chłopca z męczeńską trwogą coś zawołało: „ogień!“ Usta jego poruszyły się, ale wybiegł z nich tylko bezsłowny głos — potém gdy się stara Urszula przebudziła, ale nie tak prędko opamiętać się mogła — bo tylko co marzyła, jak nakoniec przystępowała w kościele św. Pawła do ołtarza z Samuelem Bartelsem — rzucił się ku drzwiom prowadzącym na korytarz.
Przejście to ciągnęło się około licznych pokojów, a potém aż do wejścia, którem się przybywało od strony werandy i obok drzwi zamykających sypialnię Eberharda.
Gdy Janek otworzył drzwi swojego pokoju, uderzył go duszący dym, i na chwilę pozbawił tchu i przytomności — potém postrzegł, że cały korytarz, wejście i weranda są w płomieniach.
Niepodobna opisać jak przeraźliwie krzyknął niemy chłopiec.
Z razu nie mógł się ani ruszyć — potém cofnął się w tył wrzeszcząc — nagle coś wstrząsnęło jego ciałem, okropność chwili dodała mu siły — z krzyku przerażonego chłopca, można było wyrozumieć wyraz: „pomocy!“
Czy pełen męczarni chwilowy przestrach miał mu powrócić to, co w niepojęty sposób podrzutek niegdyś utracił?
Miałżeby Janek wrócić do doskonałości, a potém stać się pastwą płomieni?
Był zgubiony, on i stara Urszula, która porwała się z krzykiem do szpiku przejmującym.
Z sypialni nie było innego wyjścia, jak przez stojący w jasnym ogniu korytarz.
W pośród okropnéj chwili ani Janek, ani Urszula nie pomyśleli o oknie.
Ale chłopiec powziął inną myśl, która przebiegła po nim jak błyskawica — nie myślał o tém, aby miał dla siebie szukać zbawczéj drogi — lecz pamiętał o kochanym wuju Eberhardzie, który jak się zdawało, nic się nie domyślając spoczywał w swojéj sypiali, do ktôréj już chciwie liżące płomienie z groźną szybkością zbliżały się!
Dym groził uduszeniem Janka.
Z głośnym krzykiem, wyraźnie wymawiając wyraz „pomocy“ a potém „wuju Eberbardzie!“ wypadł w jednéj koszuli chłopiec i rzucił się w ogień — nie czuł, że jego małe nogi kaleczyły się, gdy biegł po rozżarzonych i poczernionych marmurowych płytach, że jego małe włosy sycząc spaliły się, a płomienie obejmowały jego członki — w jednéj chwili mimo dymu i ognia dostał się do drzwi prowadzących do pokojów Eberharda — wyrwał je — dzięki Bogu, nie były zamknięte — okropny zaduch napełnił pokój.
Janek w śmiertelnéj trwodze wołał.
Nie mógł już oddychać, zaledwie jeszcze trzymał się na nogach — płomienie za nim buchały i już niszczyły drzwi, któremi wpadł.
Wtém rozległy się z zewnątrz pomięszane wołania śpieszących na pomoc, a także i Sandok przebudził się w poblizkim pokoju.
Janek przekonał się, że Eberhard nie śpi w pierwszym pokoju, ale w przyległym.
Miał jeszcze tyle siły, że nazwisko Eberharda wprawdzie niewyraźnie, ale tak głośno zawołał, że śpiący je usłyszał, otworzył drzwi sypialni, wyciągniętemi rękami macając, posunął się jeszcze kilka kroków naprzód, a potém padł wskazując czerwone płomienie.
Eberhard poskoczył — nie poznał chłopca, który wpadł poczerniony i z głębokiego snu go przebudził.
Lecz teraz dostrzegł niszczący ogień, bo czarny dym grubemi kłębami wpadał do jego pokoju.
Zawsze przytomny i gotowy do czynu książę, przywdział czémprędzéj przy łóżku leżące ranne ubranie i szybko poskoczył do chłopca, który mu ocalił życie, a teraz omdlały, przejęty trwogą, dymem i boleścią, leżał na kobiercu.
Podniósł go i wołając: „Janku!“ trzymał na ręku, obaczywszy, że chłopak poczerniony i pokaleczony.
Była to okropna chwila.
Przed pałacem dał się słyszeć rozkazujący głos Marcina, a zarazem krzyki i wołania obcych.
Sandok nadaremnie usiłował dostać się przez płomienie do swojego pana — nawet jego przestrachu pełne wołania zaledwie zdołały, przez dym i szum z trzaskiem coraz bardziéj szerzących się płomieni, dojść do Eberharda.
Wtém ukazał się w oknie Marcin, któremu wysoka postawa dozwalała sięgać rękami prawie do szyb.
— Panie Eberhardzie — tutaj, panie Eberhardzie! Obudź się pan, na miłość Boga — tędy droga, wchód i weranda w płomieniach!
Książę szybko przystąpił do okna, otworzył je i zdziwionemu Marcinowi podał obumarłego chłopca.
— On mi życie swoje poświęcił! zawołał, zanieś go przedewszystkiém w bezpieczne i spokojne miejsce, już sobie znajdę drogę!
Marcin wziął trudnego do poznania chłopca — klątwa zamarła na jego ustach.
— Janek chciał ratować! rzekł z miłością; okrył nagie dziecię płaszczem.
Wtedy przypadły do pałacu księcia pierwsze sikawki i straż ogniowa.
Sandok, gdy mu oświadczono, że książę czuwa, z niebezpieczeństwem życia przedarł się przez płomienie, i w popalonéj odzieży, stał z dala w parku, szukając pana wzrokiem.
W pobliżu pałacu i drzew przy werandzie stojących, które się paliły szerząc niebezpieczeństwo, nikt pozostać nie mógł — ale już promienie wody zaczynały tłumić wszystko pustoszący ogień.
Marcin powrócił i połączył się z przywódcą ogniowéj straży, wojsko też przybyło i zamknęło ulicę.
Ogień z taką szybkością ogarnął stronę pałacu, w któréj znajdowała się weranda, że znaczne poczynił spustoszenia, a ugaszenie go wielkich wymagało usiłowań.
To szybkie szerzenie się płomieni, tém było dziwniejsze, że korytarze i posadzka w werandzie i wchodzie były marmurowe. Wnet znaleziono rozwiązanie téj zagadki.
Na częściach drewnianych i na murze, spalonych tylko i zwęglonych z jednego boku, a z drugiego ugaszonych, znaleziono niezaprzeczone ślady oliwy i smoły, obficie rozlanych dla podsycenia ognia.
Podobne ślady znalazły się i na okolicznych drzewach.
Płomienie jeszcze ciągle wznosiły się w górę.
Eberhard znajdował się wewnątrz domu i ztamtąd rozporządzał ratunkiem.
Nieustraszony, z zimną krwią stał w pośród płomieni jak nietknięty.
Przerażeni i troskliwi o niego Marcin i Sandok, nadaremnie usiłowali skłonić księcia do opuszczenia palących się przestrzeni, sami zaś zagrożeni niebezpieczeństwem, ratowali kosztowności i papiery.
Wtém nagle przypomniano sobie starą Urszulę.
Szukano jéj — wołano — nadaremnie.
Murzyn utrzymywał, że gdy jeszcze był w pałacu, słyszał przeraźliwy krzyk, ale sam zagrożony niebezpieczeństwem życia, w tém straszném zamieszaniu o wszystkiém zapomniał.
Urszula zawsze jeszcze znajdowała się w palących się pokojach.
Eberhard z zimną spokojnością opierający się ogniowi i usiłujący odebrać mu wszelkie pożywienie, gdy go także i sikawki tłumiły, zaledwie posłyszał nazwisko staréj Urszuli, zaraz się domyślił, że pozbawiona pomocy, osłabiona wiekiem i sztywna, musi się jeszcze znajdować w sypialni małego Janka.
Bez namysłu więc i nie zważając na trwożliwe wołania daléj stojących, pośpieszył Eberhard przez dym i płomienie, przez gruzy i węgle, do tego pokoju.
Promienie sikawek ułatwiły bohaterowi tę drogę — ale mimo to zagrażało mu najstraszliwsze niebezpieczeństwo, bo przed nim i obok niego spadały belki i kawałki muru i mogły go sobą przywalić.
Ale tu szło o ocalenie życia ludzkiego.
Z gorączkowém wzruszeniem i wytężeniem wszyscy ścigali wzrokiem szlachetnego księcia, który raz ogarnięty żarem i dymem, odskoczył w tył — żar był silniejszy niż sądził.
Z parku dochodziły go coraz wyraźniéj ostrzegające wołania i prośby — do okien z téj strony nie można już było zbliżyć się, bo stojące obok drzewa zwęgliły się i wywracały ze straszliwą gwałtownością, wszystko wyglądało jak żarzący się chaos.
Wtém zdziwieni ujrzeli wysoką, wspaniałą postać księcia w pośród płomieni — niektórzy więcéj współczucia mający strażacy, usiłowali rzucić się za nim — nastała chwila dręczącego oczekiwania i wytężenia.
Jeden z tych zuchów padł ugodzony rozżarzoną belką i zginął bez ratunku.
Ale Eberhard, pomimo, iż ludzie utykali, śmiało szedł daléj.
Można było słyszeć jego głośne wołania: „Urszulo!“, ale nadaremnie oczekiwano odpowiedzi.
Wtém zdało się, że przed szlachetnym księciem płomienie coraz bardziéj ustępują, że znalazł drogę do sypialni małego Janka.
Oblewająca go woda z sykiem padająca na rozżarzone massy, sprawiła, że chociaż w zwęglonéj i spalonéj odzieży, dostał się jednak do palącego się pokoju.
Zdawało się, że prowadzi go i broni ręka boża.
Eberhard znalazł starą Urszulę — ale uduszoną.
Gdy Janek wyrwał drzwi, a płomienie nań uderzyły,, stara tak się przelękła i straciła przytomność, że blada i przerażona zaledwie krzyknąć mogła.
Widziała jak powierzony jéj chłopiec, chory Janek, rzucił się w płomienie i znowu raptem odzyskała siły i pojęcie.
Poskoczyła, chciała za nim śpieszyć, cofnąć go i chronić.
Nadaremnie!
Dym tak ją odurzył, że się zachwiała i w tył cofnęła.
Jeszcze raz próbowała iść naprzód, zwłaszcza że z daleka ujrzała ratującego się Sandoka, który torował sobie drogę przez płomienie.
Pokryta bolesnemi ranami, śmiertelną trwogą przejęta i odurzona dymem co sekunda silniejszym, cofnęła się napowrót do pokoju — upadła — nogi jéj drżące zaplątały się w odzież, którą w pośpiechu porozdzierała i po podłodze porozrzucała...
Ale „ratunku — ratunku!“ wołała nieszczęśliwa i porywała się — chciała pośpieszyć do okna i skoczyć do ogrodu.
Lecz i z téj strony uderzył ją okropny dym, i postrzegła, jak płomienie przebiegały z drzewa na drzewo, a palące się gałęzie drogę jéj tamowały.
Stara Urszula czuła, że ją siły opuszczają, że zmysły traci.
Znowu odskoczyła od okna w buchające płomienie, które się już do pokoju wciskały.
W najokropniejszéj rozpaczy, w smiertelnéj trwodze biegała tu i owdzie.
Paznogciami szarpała na sobie Ciało, a okropny żar co chwila wzrastał.
Poczuła liżące płomienie na ciele.
Nie nadchodziła żadna pomoc, żaden ratunek.
Wtém litościwy, duszący dym nocą pokrył jéj zmysły, aby jéj ulżyć okropnéj wśród ognia śmierci. Padła jęcząc, straszliwie stękając — ale pożerające płomienie tak były okropne, iż pomimo odurzenia jeszcze okropniéj walczyła i wiła się — zaskrzypiało, zatrzeszczało...
A wreszcie ucichło, okropnie ucichło w pokoju.
Tylko ogień jeszcze syczał i wściekał się.
Zagłuchły serce rozdzierające krzyki.
Gdy Eberhard, z narażeniem życia walcząc śmiało i nieustraszenie, wpadł do pokoju, znalazł starą Urszulę zwęgloną na spalonym kobiercu...
Czerwono oświetlone rysy księcia przejęła głęboka boleść — i wtedy poczuł groźny gniew ku winnym tak straszliwéj zbrodni — gniew sprawiedliwy.
W kilka godzin późniéj dopiero zdołano opanować ogień, który spustoszył pałac księcia de Monte-Vero, który mu w kosztownościach i skarbach zrządził nieobliczone straty, a który przedewszystkiém zabił starą Urszulę i pokaleczył jego ulubieńca Janka.
Eberhard ze wzruszającą troskliwością pielęgnował chłopca, który poświęcając sam siebie bezwzględnie, ocalił mu życie.
Jednak na delikatném ciele z powodu płomieni, odniósł niebezpieczniejsze rany niż z razu mniemano.
Nietylko spaliły mu się na głowie piękne blond włosy, nietylko stracił rzęsy i powieki, ale czoło miał spalenizną pokryte, a boki od płomieni głęboko poranione.
Przez kilka tygodni leżał zagrożony śmiercią.
Eberhard nie szczędził mu środków pomocy i ulgi.
Najzręczniejsi lekarze paryzcy, nawet Nelaton, lekarz cesarza Napoleona, usiłowali ulżyć boleściom dziecka i zadać mu lekarstwo, któreby działało nietylko na jego zewnętrzne rany, ale i na duszę, aby straszliwe wstrząśnienia, których doznała, nie pozostawiły po sobie szkodliwych skutków.
Ale temu grożącemu śmiercią wypadkowi towarzyszył cud.
Eberhard nie mylił się.
Janek w chwili śmiertelnéj trwogi i niewypowiedzianego przestrachu, odzyskał głos i mowę, które niegdyś dziwnym wypadkiem utracił.
Słowa, które w gorączkowych fantazyach wymawiał, były jeszcze niewyraźne i niedokładne, lecz lekarze przyobiecywali wzruszonemu księciu, że jeżeli chłopiec pozostanie przy życiu, to nie będzie jak dotąd niemym, bo wprawa i dobry kierunek, wkrótce mowę jego uregulują.
Zdrowie pomimo najwyszukańszéj troskliwości wracało bardzo powoli, ale Eberharda cieszyło już i to, że w ogólności torowało sobie drogę.
Przeminął przeszło rok po nieszczęśliwym pożarze, a Janek tak dokładnie opisał księciu osoby dwóch nieznajomych, którzy byli w parku, iż ten nie mógł dłużej wątpić, że to byli dwaj zbrodniarze Fursch i Edward.
Postanowił więc teraz gdy nadszedł czas, sam ich ukarać i uczynić nieszkodliwymi, bo się przekonał, że dla tych niebezpiecznych czeladników Schlewego, nie ma dosyć warownego i strasznego więzienia.
Sandok jako zręczny i gorliwy szpieg księcia, wywiedział się, że baron miał z nimi stosunki.
Murzyn zwykł był swoje z podziwienia godną przebiegłością nabyte wiadomości kommunikować Marcinowi, aby się z nim pierwéj naradzić, nim pana o rezultacie zawiadomi.
Tak więc i teraz olbrzymi sternik i muskularny murzyn stali w parku zupełnie odnowionego pałacu przy ulicy Rivoli.
Rozmawiali bardzo cicho, aby ich nikt nie usłyszał, a bardzo zapewne coś ważnego Sandok donosił, bo błyszczącemi oczyma tak przewracał, że ich białka widocznie odbijały się od ciemnéj barwy jego szerokiéj i pełnéj twarzy.
Wieczór mocnym cieniem okrył dwóch ludzi.
— Sternik Marcin może mi wierzyć, mówił właśnie Sandok po portugalska, aby nikt nie rozumiał: Fursch i Edward są przebieglejsi, niż Marcin i Sandok razem!
— Więc myślisz, że cię spostrzegli i poznali?
— Sandok nie wie! Sandok przed trzema dniami widział Furscha i Edwarda w klasztorze przy ulicy świętego Antoniego, a wczoraj wieczorem już ich nie było!
— Niech pioruny zatrzasną! toś nie był przezorny murzynie: oba łajdaki widziały cię! Twój przeklęty czarny kolor wszędzie cię zdradza.
— O, sterniku Marcinie, nie kląć, Sandok ostrożny jak murzyński szpieg!
Czarny kolor nie mógł nic zdradzić, bo Sandok miał płaszcz z wysokim kołnierzem!
I murzyn zrobił pantominę, która miała pokazać sternikowi, jak wysoko kołnierz zasłaniał mu głowę.
— Myślisz, że tych przeklętych łotrów znowu widziałeś u kulawego barona?
— U kulawego massa, z oczami siwemi jak u kota! O, Sandok zna dobrze tego massę, nieprzyjaciela swojego massa! Żeby to było w Monte-Vero, albo w dalekiéj pustyni, gdzie Sandok urodził się, byłby wziął sztylet i ukarał!
— Daj-no temu pokój, tuby ci taka samopomoc na złe wyjść mogła!
I wszyscy trzéj szli do Bulońskiego lasku?
— Szli po nocy do zamku hrabiny — o, Sandok zna zamek!
— I mogłeś ich podsłuchać?
— Nie ze wszystkiém Marcinie, tylko jedno słowo słyszałem! Fursch był ostrożny i przeszedł, ale Sandok wyprzedził go i schował się w krzaku, dając przejść wszystkim trzem obok. Mówili o zakonnicy i o dziewczynie! Sandok pomyślał o pięknéj córce massy i znowu słuchał. Niemiecką, dziewczynę z mniszką wywieźli — o! już przed kilku miesiącami!
— A nie mogłeś dosłyszeć, dokąd wywieźli?
— Za granicę — do Hiszpanii — ale miejsce? murzyn gwałtownie ruszył ramionami — Sandok nie zrozumiał!
— Tak to być musi — wszyscy czworo razem się znoszą — oni to zapewne ukryli gdzieś córkę pana Eberharda, której odnaleźć nie mogliśmy. Niech pioruny trzasną — Boże przebacz grzechy! Czyż te szelmy zawsze mają nas zwyciężać i okpiwać? Musimy koniecznie schwytać tego Furscha, a wtedy wszystko nam wyśpiewa!
— O, sterniku Marcinie, nic z tego, nic! zawołał Sandok: oni postrzegli, że Sandok ich śledzi.
Marcin mruknął kilka ostrych marynarskich słów.
— Sandok pośpieszył na policyę, jak ci trzej byli w zamku, i z dwoma ludźmi podsunął się pod zamek.
— Dla czegóż nie weszliście do zamku? Fursch i Edward są zbiegli galernicy i wszędzie można ich więzić!
— O, massa z policyi nie chciał; powiedział: Sandok głupi, Sandok się omylił! jakby to galernicy mieli bywać u hrabiny?
— Ona ma znakomitych stronników — prefekt nie śmiałby zamku obstawiać i rewidować — przeklęcie! mruczał Marcin grubym głosem.
— Tak, tak — massa z policyi nie chciał. Ale gdy Sandok prosił i o księciu wspomniał, rozkazał massa, aby dwóch ludzi z nim poszło, zatrzymać Furscha i Edwarda, jak z zamku wyjdą!
— No — i co?
— Fursch i Edward nie powrócili z zamku, ani w nocy, ani w dzień!
— Głupcy, nie obstawiliście wszystkich wyjść! Taki szelma jak Fursch, kiedy zwącha niebezpieczeństwo, nie wraca tędy którędy wszedł!
— O, Sandok obstawił dwoje drzwi!
— Więc umknęli trzeciemi, i znajdą, sobie inną, lisią jamę, gdzie będą, bezpieczniejsi niż w klasztorze przy ulicy św. Antoniego!
— Już ich nie ma w klasztorze, Sandok wie o tém Marcinie, ale Sandok znajdzie ich ślad.
— Trudno ci to przyjdzie, murzynie!... Najgłówniéj chodzi o to, aby się dowiedzieć, czyta niemiecka dziewczyna, którą, razem z zakonnicą sprzątnęli, nie jest córką pana Eberharda i gdzie ją umieszczono odpowiedział Marcin.
— Sandok o tém pamiętał, i już wczoraj chciał o tém z mnichem pogadać!
— Żebyś przynajmniéj nie był czarny, bo to każdego uderza w oczy i przeszkodę stanowi!
— Nie przeszkodę! Czarne dobre w nocy, czarnego nikt nie widzi, kiedy ciemno, czarny może się podsuwać i w ciemności ukryć, sterniku Marcinie!
— No, cóż tedy powiedział ci mnich?
— Mnich długo nie chciał nic mówić! Mnich rozumny! Ale Sandok gadał i to i owo, aż nakoniec mnich wspomniał coś o dwóch mniszkach!
— O dwóch mniszkach? Zdaje mi się, że jesteś na fałszywej drodze!
— Nie na fałszywej, Marcinie, na prawdziwéj! Przed kilku miesiącami zagraniczny mnich zabrał dwie dziewczyny: jedna była zbiegła z hiszpańskiego klasztoru, a druga była nowa i młoda.
— Jakże chcesz przekonać się o możności tego? Czy myślisz, że z mnicha można tak łatwo wydobyć należyte zeznanie? Sami może nie wiedzą, co to za jedna była ta niemiecka dziewczyna?
— Od mnicha żadnéj wiadomości — to od hrabiny wiadomość.
— Czy myślisz, że ona cię w swoim pałacu przyjmie i udzieli ci wiadomości w przyjaznych słowach, tobie, murzynowi księcia de Monte-Vero? głośno śmiejąc się mówił Marcin.
— Więc massa zażąda wiadomości od hrabiny!
— Głupstwa prawisz! Pan Eberhard nigdy w życiu nie przestąpi progów jéj pałacu, a co główniejsza, hrabina nie da mu żadnéj odpowiedzi.
— Massa zmusi ją do odpowiedzi!
— Jeżeli nie możesz dać lepszéj rady Sandoku, to na nic się nie przydała cała twoja praca. Pan Eberhard gardzi hrabiną i nie będzie jéj zmuszał do udzielenia mu wiadomości, ani też jéj groził! Oto, gdybyś mu mógł Furscha dostawić, to prędzéj dałoby się o tém pomówić.
— Sandok słyszał od Marcina, że massa może hrabinę zgubić i wtrącić do więzienia.
— To prawda, bo przeszło sto razy przeciw niemu zgrzeszyła — ale pan Eberhard za wysoko stoi, aby takich środków używał.
— O, fałszywa to litość — dla hrabiny wszystkie środki są dobre!
— Zgadzam się z tobą, ale to od nas nie zależy, tylko od pana Eberharda, który myśli inaczéj.
— Ale aby nakoniec odzyskać piękną córkę?
— Gdybyśmy nawet byli pewni, że hrabina wie o miejscu pobytu córki Eberharda, nie przystanie on na to, aby ją zmusić do wyznania — ona zaprze się wszystkiego.
Sandok myślał przez chwilę — na jego czarnéj twarzy ukazał się jakiś projekt, który się odbił w jego rysach pełną radości nadzieją, tak, iż z pomiędzy grubych ust jego zabłysły białe szeregi zębów.
— O, massa nie będzie się użalał na złego szpiega. Sandok jutro wszystko będzie wiedział!
— Robisz djabelsko wesołą minę?
— Bardzo wesołą, Sandok znalazł drogę!
— Powiedz jaką!
— Nie dzisiaj, jutro! Sternik Marcin nie będzie się śmiał szyderczo. Szpieg księcia spełni swoją powinność!
— To coś tajemniczego — powiedzże mi choć cokolwiek Sandoku, nie zdradzę cię!
Murzyn uśmiechnął się chytrze.
— Jeżeli massa nie znajdzie drogi do hrabiny, to ją Sandok znajdzie!
— Jakto! chcesz się dostać do zamku Angoulème? Nie czyń tego, mógłbyś rozgniewać pana Eberharda!
— Innéj drogi nie ma, Marcinie — a massa nie dowie się, że Sandok był w zamku, ani hrabina także!
— Obaczymy. Byłeś zawsze djabelnie zręcznym szpiegiem, jak każdy czarny, umiesz się schylać i gładko jak wąż wleźć w każdą dziurę, nieprzystępną dla innych dzieci ziemi, pokażże raz swoją sztukę, murzynie! powiedział Marcin: dowiedź raz co umiesz. Przez całe życie nazywać cię będę bratem, jak kocham Najświętszą Pannę, jeżeli ci się uda znaleźć ślad zatraconéj!
— Marcin może już zawczasu nazywać Sandoka bratem, piękna córka massy jest tak dobrze jak znaleziona!
— Niech pioruny zatrzasną! Musisz chyba mieć przeklęcie dobry i wiele obiecujący pomysł, kiedy jesteś tak pewien siebie — ale zaczekam, aż obaczę jak się sprawisz. W nocy na twojém miejscu pozostanę w pałacu.
— Ale nie zdradzić, massa nie powinien się domyślać!
— Chcesz panu Eberhardowi zrobić niespodziankę? Zgoda! Już się ściemnia — adio Sandoku!
Murzyn poufnie kiwnął głową sternikowi, i gdy Marcin szepcąc sobie coś pod nosem, odszedł do pałacu, pobiegł do mieszkania służby położonego w głębi ogrodu, aby się wsunąć do izby, w któréj miał swoją liberyę i inne mienie.
Otworzył, małą, ciemną izbę, wszedł jakby w jasny dzień, śmiało przystąpił do wielkiéj skrzyni, bawił się szklanemi kulami i innemi ulubionemi rzeczami, które tu przechowywał; wydobył ciemny, złożony płaszcz, rozwinął go i zarzucił na siebie, zakrywając nim błękitną, srebrem wyszywaną liberyę.
Wziął przytém ciemny, szeroko-skrzydły kalabryjski kapelusz, obejrzał go na wszystkie strony, obmacał i wsadził na głowę tak, że twarz mocno nim zasłonił.
— O, teraz Sandoka już nikt nie pozna! poszepnął uśmiechając się zadowolony; potém szybko wyskoczył z izby, którą za sobą zamknął i niepostrzeżony wyszedł z domu.
Na dworze przypatrywał się swojemu cieniowi przy świetle księżyca, i był kontent z siebie, a pochyliwszy się śpieszył zręcznie pomiędzy drzewami ku wyjściu z ogrodu.
W kilka minut późniéj był na ulicy.
Widocznie, co nie jest tak łatwo, znał dobrze położenie téj części miasta Paryża, bo bez namysłu zwrócił się w okolicę, w której leży lasek Buloński.
Szybko jak cień przesuwał się przez ulice, w których jego osłoniona postać nikogo nie uderzała, bo było wiele innych podobnych i tłok był wielki.
Przebył place i mosty, prędko przekonawszy się że idzie drogą właściwą. Skręcał na rogach ulic i szedł daléj a daléj.
Droga, którą Sandok przebywał, musiała być daleka, bo minęło prawie dwie godziny, nim dostał się na drogę cel jego stanowiącą.
Była to wspaniała noc letnia.
Księżyc jasno świecił, i gdy większa część ludzi z upodobaniem wpatrywała się w tego wiernego towarzysza ziemi, Sandok miał właśnie téj nocy powód do złorzeczenia jego blaskowi.
Ale nic mu to nie pomogło: ten niekosztowny świecznik nocy z zasianego gwiazdami firmamentu łagodnie przypatrywał się ziemskiemu przemijającemu życiu.
Murzyn obok licznych ogrodów przecudnych willi, w których fontanny wyrzucały w powietrze, błyszczące przy księżycu krople wody, klomby kwiatów rozsiewały zapach, a pomiędzy pomarańczowemi drzewami na balkonach błyszczały gościnne lampy, około których pozgromadzali się mieszkańcy.
Nakoniec Sandok przybył do kraty, dzielącéj park zamku Angoulème od drogi.
Na chwilę zatrzymał się i nadsłuchując niepostrzeżony, skierował wzrok swój na zamek.
W wysokich oknach arkadowych biło jasne światło — w pośród zieleni w parku, ciągnącego się daleko po za zamkiem, błyskały lampiony i kolorowe światła.
Hrabina Ponińska, jak prawie co wieczór, przyjmowała licznych znakomitych gości. Wiodła ona ich coraz głębiéj w przepaść grzechu — uśmiechając się — swawoląc — ułudnie rozmawiając i nęcąc pięknemi postaciami swoich nieporównanie czarownych i miłych bajader.
Sandok powiedział sobie, że w téj chwili właśnie w salonie odbywa zachwycające przedstawienie dla upojonych gości.
Przeszedł wjazd obok marmurowych lwów, bo tutaj nie czuł się bezpiecznym.
Sandok słusznie domyślał się, że pieszo przybywający byłby nietylko z niedowierzaniem przyjęty, tam gdzie najparadniejsze ekwipaże tylko pod wchodową kolumnadę zajeżdżały, lecz że każdego bez wyjątku tu przy wjeździe nieznacznie kontrolowano.
Przeszedł więc obok lwów po pod kratą, tak daleko, aby go nikt nie postrzegł, a rzuciwszy spojrzenie na obie strony drogi, przekonał się, że w téj nocnéj godzinie zupełnie była pusta.
Teraz dopiero z kocią zręcznością przebył kratę i za chwilę stanął w parku hrabiny Ponińskiéj.
Miał złe zamiary.
Z daleka widział przechadzające się po otwartych miejscach pary, ale nieliczne — to mu sprzyjało.
Sandok niepostrzeżony w cieniu drzew, ostrożnie podsunął się do klombów i świeczników.
Gdzie niegdzie świegotał i gruchał w altanie ukrytéj groty jeden ze znakomitych panów, a na to odpowiadał mu stłumiony powabny śmiech — a także tuż obok murzyna chowającego się pod cień starego kasztana przeciskały się miłością upojone pary.
Sandok nie zważał na nic — miał tylko na oku terras, obok którego znajdowało się wązkie, małe wejście do zamku — chciał z niego skorzystać, bo zawsze o tym czasie było otwarte.
Nikogo nie uderzało, że się zbliżył do terrasu, bo z zadowoleniem widział, że kilku panów podobnie jak on było okrytych płaszczami i kapeluszami. Należało mu tylko unikać spotkania z hrabiną, lub baronem, bo ci za bardzo łatwo mogliby go poznać — murzyn księcia de Monte-Vero nie był im obcy.
Ale zdawało się, że Leona musi być w salonie.
Może ta wspólniczka szatana napawała się znowu swojemi tryumfami.
Sandok przeszedł przez plac rozwidniony księżycem i pachnący, na terras, potém prędko i niepostrzeżenie skręcił ku wejściu, które obok pnących się roślin, prowadziło do zamku.
Drzwi były otwarte — może to było potrzebne dla służby.
Na korytarzu świeciło się.
Murzyn wszedł tam, trzymając prawą rękę na sztylecie, który miał w kurcie — postanowił śmiało spotkać się ze wszelkiém niebezpieczeństwem.
Tu w suterenach, nie znał wnętrza pałacu Angoulème, ale spodziewał się, że z tego korytarza, chwilowo zupełnie opustoszałego, dostanie się do pokojów hrabiny.
Nieustraszonemu, odważnemu, szczęście się uśmiecha.
Sandok skręciwszy obok ściany, ujrzał przed sobą schody.
Natychmiast wszedł na nie.
Na korytarzach górnych także było jasno.
Gdy wszedł na wysokość schodów i nie wiedział dokąd się ma dalej udać, posłyszał głosy i kroki.
Byli to lokaje, poznał po ich rozmowie.
Musieliby go spostrzedz, gdyby z przyległego korytarza przeszli na ten, w którym się znajdował.
Murzyn mimowolnie skurczył się — jego czarna twarz głęboko kalabryjskim kapeluszem ocieniona, przybrała rys złowrogi.
Szukał drogi wyjścia, rady.
Po obu stronach korytarza znajdowały się drzwi.
Sandok nacisnął klamkę tych, które były najbliżej na prawo.
Były zamknięte.
Zgrzytnął zębami.
Szybko przebiegł po kobiercu ku drzwiom leżącym na lewo.
Ustąpiły pod naciskiem — w pokoju, do którego wpadł, nie znalazł nikogo — był to pokój lekko oświetlony — dostatnio urządzony, jak buduar bogatéj, zmysłowej kobiety.
Prędko zamknął drzwi za sobą.
Wielki był czas po temu, bo gdy bez ruchu i słuchając stał, dwaj lokaje weszli na korytarz zmierzając ku schodom, na których dopiero co się znajdował.
Stał tam bez ruchu, ale naprzód pochylony, jakby na czatach.
Sandok poznał buduar hrabiny i przy przyćmioném świetle nizko przykręconych lamp, w jego końcu, tam gdzie się znajdowało wysokie arkadowe okno z ciężkiemi, haftowanemi firankami, postrzegł biurko Leony, w którém niezawodnie listy swoje chowała.
Te listy Sandok chciał posiadać — spodziewał się, że książę wyczyta w nich wiadomość o pobycie swojéj córki.
Gdyby w téj chwili hrabina weszła do buduaru i ujrzała przed sobą murzyna...
Sandok uśmiechnął się — prawie upoiło go przekonacie o zwycięztwie — był w pokoju Leony, właśnie w tym, do którego dostać się postanowił.
To mu dodało odwagi.
Cicho i ostrożnie chodził po kobiercu, który głuszył jego kroki.
Wtém gdy wyszedł na środek pokoju, posłyszał czyjeś głosy — rozmawiano — byli to, jak murzyn zaraź poznał, jakiś mężczyzna i dama.
Sandok na lewo i prawo od siebie obaczył portyery — słuchał — za leżącą po prawéj stronie był drugi pokój, w którym rozmawiano.
Przytłumiony ton głosów przekonał go, że za portyerą są jeszcze drzwi dzielące pokój od buduaru.
Należało działać szybko i stanowczo.
Skndok podszedł obok portyery do biurka — w jednéj szufladce tkwił śliczny, mały kluczyk.
Jakkolwiek zdawała się pomyślną ta okoliczność jednak bardzo pognębiające działała na murzyna o wszystkiém pamiętającego, na tego roztropnego szpiega księcia.
Powiedział sobie, że taka kobieta jak hrabina, nie zostawiłaby kluczyka w szufladzie, w któréj przechowuje swoje tajemnice i ważną korrespondencyę, a dla hrabiny ważne były listy, których Sandok szukał, tak ważne i kosztowne, jak żadne precyoza.
Mimo to przystąpił bliżéj.
Bez drżenia, pewną i lekką ręką otworzył biurko.
Szukając, błyszczącemi oczami wodził po szufladach — ale znalazł tu złote łańcuchy, tam drogie kanie... o co mu wcale nie chodziło.
Szukał on innych kosztowności, na pozór nic nie wartych.
Nakoniec po cichu wyciągnął szkatułkę, w któréj znalazł pisma.
Ale to były weksle i inne podobne rewersa i rachunki — ani listu, ani żadnego dokumentu nie znalazł.
Murzyn zgrzytnął zębami. Tryumf znikł z jego czarnéj twarzy i ustąpił miejsca gniewowi.
Hrabina Ważne papiery przechowywała w skrytém miejscu.
Przewracał oczami i szukając wodził niemi po całym pokoju.
Wtém promień nadziei zabłysł nagle na jego twarzy. Po cichym wprawdzie lecz dla delikatnego jego słuchu wyraźnym śmiechu, który się w téj chwili rozległ w przyległym pokoju, poznał hrabinę — i rzeczywiście Leona bardzo gorliwie rozmawiała z jakimś panem.
Sandok starannie zamknął szuflady biurka i ukrył się za portyerą, aby słuchać — sądził, że z téj rozmowy skorzysta.
Skoro już zaszedł tak daleko, nie powstrzymywała go ta nawet okoliczność, że hrabina może nagle otworzyć drzwi i ujrzeć go przed sobą — przytém powiedział sobie, że usłyszy, kiedy hrabina pożegna tego pana i zechce wejść do swojego buduaru.
Podniósł portyerę i przyłożył ucho do drzwi przedzielających go od hrabiny.
Słyszał jak hrabina mówiła:
— Żadnych pochwał między nami, panie baronie, sądzę, że od dawna dobrze się znamy! Z tych słów okazuje się, że oboje nie jesteśmy młodzi, a razem z młodością, mój kochany znikł najpiękniejszy powab! Nie, nie, musimy inny środek obmyślić, a właśnie jestem na najlepszéj drodze osiągnięcia go!
— Pani hrabina wspomniałaś kiedyś o liście, rzekł poufny Leony, w którym Sandok poznał barona von Schlewe: czy dotyczę on tego środka, czy córki znienawidzonego?
— Tak jest, baronie, dotyczę téj, która ciężko czuje twoje zręczne rozporządzenia!
— Ja tylko udzieliłem błogich rad!
— Błogich rad! zaśmiała się hrabina — teraz, mój drogi, za kilka tygodni otrzymamy wiadomość o śmierci!
— Z klasztoru w Burgosie?
— Zgadłeś! Pobożny Józef pisze mi w tym liście!
— Zapewne pani palisz takie listy? przerwał baron Leonie.
— Przechowuję je w tak dobrém miejscu, iż pan możesz być spokojny... pod poduszkami mojego wezgłowia!
— Godne zazdrości listy! szepnął von Schlewe.
— Pobożny Józef donosi mi, że ta dziewczyna jest bardzo cierpiąca, i że za kilka tygodni muszę się przygotować do przyjęcia wiadomości o jéj śmierci!
— I żadnéj łzy w pięknych pani oczach?
Hrabina udała, że nie słyszy tego pytania barona.
— Ten pobożny Józef podoba mi się — równie jest punktualny jak usłużny! mówiła daléj.
— I ja lubię takich ludzi — można się nimi posługiwać!
— O, panu zawdzięczam dwóch, nam oddanych, na których śmiało liczyć możemy!
— Jeżeli nie zawsze wszystko się im udaje, jednak zawdzięczamy im bardzo ważne usługi! przypomniał von Schlewe.
— Niewątpliwie, ludzi pańskich nie chcę bynajmniéj poniżać pochwałą, jaką oddaję owemu mnichowi!
— Sądzę, że łaskawa hrabina dotąd jeszcze przebaczyć im nie możesz, że wypadek zeszłoroczny przy ulicy Rivoli, skończył się na mniejszém niż mniemano!
Oboje rozmawiający widocznie przekonani byli, że są bezpieczni i że ich nikt nie słyszy.
— Obmyśliłeś baronie tak wyborny plan, iż zawsze winnam ci wdzięczność, za zręczne kierownictwo!
— Zasługiwałbym na wdzięczność pani hrabino, wtedy tylko, gdyby nakoniec znienawidzony był zginął! Lecz on należy do rzędu ludzi, których pozbyć się nie tak łatwo, sądzę, że dosyć mamy na to dowodów!
— I jego godzina wybije, baronie! Tymczasem bądźmy zadowoleni!
— Ostrożnie, moja droga, książę ma wszędzie swoich szpiegów, a między nimi, jak mi dzisiaj doniósł Fursch, ma się odznaczać czarny murzyn Eberharda!
— Nie boję go się!
— Fursch poprzysiągł mu śmierć, od czasu jak ten Sandok wpadł na jego ślad — dwaj wiadomi ludzie musieli opuścić klasztor, bo się w nim nie czuli bezpiecznymi.
— I gdzie się teraz znajdują?
Baron wymienił jakąś ulicę i nazwisko, ale Sandok nie mógł ich dosłyszeć, choć przytknął ucho do dziurki od klucza.
— Fursch utrzymuje, że poznał murzyna idącego tutaj; radzę zatém, łaskawa pani, mieć się bardzo na ostrożności — dodał von Schlewe.
— Bądź spokojny, baronie!
— Wiem, że pani zawsze przebywasz sama w swoich pokojach!
— Więc pan mniemasz, że czarny...
— Nic nie będzie dziwnego, jeżeli znajdzie drogę do wybadania wszelkich tajemnic!
— Nie obawiaj się tego, baronie; książę de Monte-Vero nigdy nie zezwoli i nie dopuści tego rodzaju rzeczy, znam go!
— O tém jestem przekonany, poczytuję sobie za obowiązek przypomnieć pani możliwość. Wszystkiego obawiać się należy, i zawsze mieć na baczności! Od pani do służby, zawsze przecięż prędko dostać się można?
— Są wszędzie dróty od dzwonków i — znasz mnie baronie — bardzo ładny rewolwer leży zawsze obok moich poduszek, w fazie potrzeby umiem go użyć!
— To mnie uspakaja, dostojna pani! Bardzo jestem pani przychylny, bardzo o nią troskliwy!
— Bardzo dziękuję, baronie! Jestem strudzona — przebacz, że odchodzę do swoich pokojów; zalecam ci, abyś raczył spojrzeć jeszcze raz na zachwycającą Ewę, nim wrócisz do Paryża!
— Nowe zjawisko w twoich salonach.
— Najpiękniejsza ze wszystkich! chwaliła hrabina.
— Niechże mi będzie wolno podziwiać dobroć pani! Oby najłagodniejszy sen towarzyszył pani na miękkich poduszkach i czarował cię najpiękniejszemu marzeniami! poszepnął baron i ukłonił się, niosąc rękę Leony do ust Swoich?
Sandok odskoczył ode drzwi.
Posłyszał szelest jedwabnéj sukni w przyległym pokoju.
Prędko i gładko jak wąż przesunął się po kobiercu buduaru, ku firankom przy oknach; były szerokie, ciężkie i fałdziste.
Nie namyślając się wskoczył za nie i lekką ręką tak uporządkował ich fałdy, że niczyje oko nie mogło domyślać się za niemi ukrytego człowieka.
Miejsce było dobrze obrane — z téj kryjówki Sandok mógł nietylko przejrzeć cały buduar, lecz także jeżeli hrabina zasunie ciężkie zasłony sypialni, zajrzeć i tam chociaż tylko z jednéj strony.
Murzyn wstrzymał oddech, bo otworzono drzwi przyległego pokoju i czyjaś ręka odsunęła portyerę.
Była to pokojówka hrabiny, czarującą ładna dziewczyna, która w lewéj ręce niosła ciężki, kilkoramienny lichtarz złocony, a prawą otworzyła portyerę, aby wpuścić panią.
Leona miała na sobie białą powłóczystą suknię i na niéj okrycie — weszła do buduaru jak królowa — jéj wysoka, bujna, dumna postać była imponująca, pełna zimna twarz zawsze jeszcze piękna, bo przy czarnych gustownie ułożonych włosach, blade jéj rysy interesująco wyglądały.
Pokojówka postawiła lichtarz na marmurowym stoliku.
Z wielkich alabastrowych czar, które trzymały anioły, wychodziły cudne zapachy, bo w nich leżały kwiaty i spadały gałęzie i liście.
Na stołach daléj przy ottomance stały owoce, a pokojówka nalała w kieliszek szumiącego wina, i lichtarz ścienny rozjaśniła.
Hrabina zbliżyła się do okna — zasłony, których jedna strona zakrywała murzyna, otwierały wolny widok na ogród zamkowy, pokryty głębokim nocnym spokojem, gdy na dole w salonie, jeszcze się odbywały ucieszne orgie.
Ale już podjeżdżały karety, zabierające znakomitych panów.
Gdyby Leona jeszcze krok daléj postąpiła, byłaby może zasłonę daléj podsunęła, aby się dostać do wysokiego arkadowego okna, a Sandok byłby może nie uszedł jéj wzroku — pochylił się w tył.
Lecz hrabina nie przystąpiła bliżéj.
— Franciszko, rzekła do pokojówki, otwórz sypialnię!
Ładna dziewczyna zamknęła drzwi przyległych pokojów i od korytarza i drobną ręką rozsunęła portyerę tak długo zasłaniającą obficie umeblowaną sypialnię.
Franciszka postawiła świecznik na stole w téj przestrzeni i zapaliła lampę, która się paliła blizko łóżka hrabiny jedwabnemi firankami otoczonego, tuż obok filaru, który u spodu wyglądał jak stolik.
Poczém odeszła do buduaru.
Leona usiadła na krześle, stojącém przed wysokiém zwierciadłem w buduarze.
Sandok z ukrycia śledził każde jéj poruszenie.
Franciszka ostrożnie wprawną ręką wyjęła kwiaty z jéj czarnych włosów i rozwiązała je — potém zdjęła koronkowe okrycie z ramion pięknéj pani, która teraz podziwiać mogła w lustrze pulchną wspaniałość swojego łona i szyi.
W téj chwili na dole podjechały pierwsze powozy aż pod dach nad filarami i w kilka minut oddaliły się ze swoimi panami.
Leona wstała, powiedziawszy pokojówce jaką ma przygotować na jutro toaletę.
Franciszka wprawnie rozpuściła sznurówkę pulchnej hrabiny — która opadła.
Murzyn z cienia firanki spojrzał na śnieżyste łono, które pięknością kształtów przechodziło wszystko, co dotąd jego oko kiedykolwiek widziało.
Rzeczywiście postać pięknych kreolek i murzynek miała pod względem pulchności podobieństwo z objawionemi teraz jego wzrokowi cudami, bo te kobiety posiadają plastyczne wykończenie godnéj podziwu pełności; ale tu żywy marmur promieniał ku niemu wspaniałemi, białemi kształtami rzadkiéj piękności.
Gdy Franciszka klękła przed Leoną, ta podniosła swą powłóczystą suknię tak, iż mocno zawsze zakryte, wspaniale kształtne jéj nogi, w białych jedwabnych mocno przystających pończochach i delikatnych atłasowych trzewikach, zupełnie były widne.
Czatującemu murzynowi nastręczył się chwilowo tak powabny widok, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie dożył.
Gdy murzynki i niewolnice w Brazylii zawsze pulchne nogi noszą nie zakryte i każdemu widzieć je dozwalają, podobnie jak mężczyźni, tu odkryto mu coś, co tak długo i ostrożnie zakryte było.
A to właśnie miało największy powab.
Prócz tego czarne i miedziane członki, nasuwające się tam pod oczy, mało miały powabu dla murzyna; tu przeciwnie odkryły się przed nim białą, delikatne kształty, cudowne przeciwności podwyższających barw, pulchne wykończenia.
Sandok zatém błyszczącemi oczami śledził każdy ruch hrabiny i pokojówki.
Franciszka rozwiązała złote sznurki czarnych atłasowych bócików, zamykających je aż po kostki — potém śmiało podniosła suknię jeszcze wyżéj i rozwiązała kosztowne, bogato haftowane podwiązki hrabiny.
Przyniosła z sypialni ładne, czerwone pantofelki Leony; zdjąwszy bóciki, włożyła te pantofle na jéj nogi.
Potém podniosła się, poodpinała haftki i prosiła hrabiny, aby wyszła z białéj jak śnieg sukni, która na dywan upadła.
Leona uczyniła to.
Pokojówka położyła suknię na krześle i wróciła znow do pani, stojacéj tylko w krótkich, kosztownie haftowanych białych spódnicach.
Przyniosła lekkie, ranne ubranie hrabiny: bogato haftowane, wygodne, różowawe okrycie.
Potrzymawszy je pani tak usłużnie, że Leona potrzebowała tylko w otwory włożyć pulchnie piękne, pełne, okrągłe ramiona, rozwiązała ostatnie jedwabne, białe spódnice, które opadły na ziemię.
Hrabina wyszła z pomiędzy nich na kobierzec — różowa szata przezroczyście osłaniała jéj wykończone kształty.
Franciszka uporządkowała suknie i schowała je — potém zapytała, czy Leona nie ma jeszcze czegokolwiek do rozkazania, a gdy ta odpowiedziała że nie, znikła przez sypialnię, z drzwi prowadzących do garderoby.
Hrabina i Sandok pozostali sami w buduarze.
Leona nie domyślała się, że po za firanką u okna czatuje szpieg księcia de Monte-Vero.
Widziała się na drodze do celu swojego życia — dopięła wszystkiego czego sobie życzyła.
— U nóg moich leżycie! wyzionęła, w przekonaniu o swojéj potędze — mojéj woli służycie wszyscy! bo umiem panować nad wami głupcy!
Czarując zmysły wasze, robię was moimi poddanymi, poniżam was! Po całym świecie niech powieje tchnienie grzechu, wszyscy mają mi uledz, wszyscy mi służyć!
Dumny książę, który myślisz, że mi się oprzesz! I ty mi się dostaniesz, i ciebie mam w swojéj władzy! Czyś jeszcze nie uczuł mojéj potęgi, nadaremnie poświęcając wszystko dla odzyskania twojego dziecka, które ci pokazałam w kajdanach, a którego obraz cię ściga? Czyli na prawdę nie poznałeś, że to Leona uprzedziła cię i dziewczynę w swoją moc dostała, kiedyś ty wszystko poświęcił, aby ją odzyskać?
Szukaj! Rozsyłaj sobie szpiegów, dumny, gardzący mną książę! Nauczysz się mnie obawiać, kiedy mnie kochać nie możesz, a zgubić mnie nie wzdragasz się! Powinieneś mnie nienawidzieć, bo obojętną dla ciebie może być każda inna kobieta, ale nie hrabina Ponińską!
Czy kochasz awanturniczego, dziwnego człowieka? Wyznaj Leono, jesteś sama z sobą, — czy kochasz go, kiedyś go oszukała i do jego zguby, do śmierci dążyła? Czy boisz się samej siebie, próżna, chciwa władzy kobieto, wyznaj? Czy kochasz go, kiedy to jedyny człowiek, który ci się wiecznie opiera?
Ale czy to tylko nienawiść i sama nienawiść duszę twoją, tak niepokonanie napełnia?
I możesz jeszcze wątpić? Miłość? Stań tu przed lustrem i spojrzyj sobie w oczy, kiedy mówisz o miłości. Stań tu i zbadaj siebie! Musisz zginąć ze wstydu i pogardy, jeżeli nie nienawiść, jedynie niewygasłą nienawiść czujesz w sobie!
Kto był w stąpię nastawić na niego morderców, kto mógł jego dziecię poświęcić śmierci, ten może także miłość zamienić w nienawiść! To mówiąc oblicze Leony przybrało przerażający wyraz.
— To baron zwerbował morderców, tyś się tylko na nich zgodziła, to baron podsycał nienawiść i wzbudzał w tobie zazdrość względem jego dziecka — które było także twojém! Więc, skoroś się zgodziła, skoro byłaś w stanie, w dzikiéj namiętności dziewczynie zagrozić sztyletem, tedy napełniała cię prawdziwa nienawiść, zimna, wyrachowana nienawiść! I ty śmiesz jeszcze wątpić?
Ona umiera! kości są rzucone! Czeka cię niezmierne bogactwo, które ci nada jeszcze większą potęgę i panowanie! Ona umiera! A on znajdzie tylko jéj zimnego trupa!
Upadł nakoniec człowiek, ale nie Bóg, kiedy mu jego dziecię w łańcuchach pokazałam...
Zblednie i zesztywnieje, kiedy zimném i martwém znajdzie!
Pierwéj śladu jego nie wykryjesz, pierwéj go nie obaczysz, książę de Monte-Vero.
Może ten widok wywrze skutek, do którego dotąd nadaremnie dążyłam — może cię tam żal pokona, bo widziałam, że jesteś śmiertelny!
Poczujesz rękę hrabiny Ponińskiéj!
Już północ... myśli moje bujają jak wieżaste, dzikie bałwany morskie, skoro wspomnę o tobie! Wnętrze moje wzdyma się, skoro je napełniasz. Kto taką nienawiść nosi w sobie, ten nie prędzéj spocznie, aż znienawidzonego ujrzy i bez życia u nóg swoich leżącego!
Tak, ciebie, chociaż jako trupa, widzieć u nóg moich leżącego, oto namiętne życzenie!
Leona nie spocznie — Leona jest rodzoną córką męża, któremu cały świat do nóg upadł — ona po nim cokolwiek odziedziczyła! Ona panować pragnie, panować bądź co bądź!
A ty, który sądzisz, że się jéj oprzeć zdołasz, ty, który jéj litość dajesz do poznania, litość co ją jeszcze srożéj oburza — przedewszystkiém musisz być zgnębiony, przedewszystkiém musisz uczuć jéj potęgę; uczułeś już ją i poznałeś, ale to było tylko przygotowanie, przygrywka! Teraz zaczyna się dramat, a najpierwsza zginie twoja córka!...
Sandok słyszał każdy wyraz téj rozmowy saméj z sobą, która mu wszelką wątpliwość odjęła. Hrabina zamierzała zgubić córkę jego pana, byt wielki czas, aby się dowiedział; o miejscu jéj pobytu, aby można było jeszcze przeszkodzić téj okropności.
Ale i co do barona Sandok został objaśniony — on to był niegodziwym doradcą, zręcznym kierownikiem wszelkich zamachów — on to. Był owym czołgającym się szatanem, który na straszną karę zasługiwał.
Leona widząc się samą, przystąpiła do części ściany — znajdującej się naprzeciw zwierciadła.
Zbliżyła się do podłużnego obrazu olejnego, który przedstawiał piękny hiszpański krajobraz — po drugiéj stronie wisiał inny obraz przedstawiający nadbrzeżną norwezką okolicę.
Nikt się nie mógł domyślać, że te obrazy miały jeszcze inny cel, jak przyjemność dla oka, chociaż znawcę ludzi możeby to uderzyło, iż takiéj jak Leona kobiecie, w buduarze jéj, w którym daléj wisiała zachwycająca Leda z łabędziem, mogły smakować dwa wprawdzie pięknie malowane, ale za to nic nie znaczące krajobrazy.
Sandok śledzący każde poruszenie hrabiny, widział, że przystąpiwszy do jednego obrazu, dotknęła sprężyny, i że obraz otworzył się jak małe drzwiczki.
Tam znajdowała się tajemna kryjówka.
Leona wyjęła z niéj ładną srebrną skrzyneczkę i znowu obraz zamknęła.
Murzyn musiałby był długo szukać, nimby tam znalazł tajemną korrespondencyę — musiałby zburzyć cały pokój, aby dostać to, co mu teraz sama hrabina przystępnym uczyniła.
Postawiła skrzyneczkę na filarze, tuż przy jéj poduszkach stojącym.
Potém wróciła do buduaru, przyćmiła ścienne lichtarze i wyjęła kluczyk z biurka.
Różowe poranne okrycie opadło dopiero, gdy stanęła na kobiercu w swojéj sypialni i światło w świecznikach zagasiła.
Tylko lampa rzucała połysk blady, łagodny, przez czerwonawy dzwon, na białe jedwabne poduszki i ciężkie zasłony.
Leona weszła na oszyte koronkami łoże — piękne, odkryte członki schowała w śnieżnéj pościeli.
Podobna do pięknéj Wenery, zanurzającéj się w białéj pianie fal, znikła jéj cudna postać w jedwabiu i koronkach.
Sandok przyznać musiał, że nie liczył na takie rozkosze — ale nie odmówił sobie, przy takiém rozbudzeniu ciekawości i rozgrzaniu południowej krwi, śledzenia wielkiemi oczyma każdego ruchu pięknéj kobiety.
Teraz gdy swoje kształty ukryła w pościeli, całą uwagę zwrócił na skrzyneczkę.
Zdawało się, że Leona zapomniała ukryć ją pod poduszkami, pod głowę, albo uważała, iż można ją bezpiecznie zostawić u stop filaru.
W pokojach panowała głęboka cisza — nic nie przeszkadzało spoczynkowi, któremu się teraz hrabina oddać miała.
Móc była ciemna — gośćie odjechali, bajadery zamku Angoulème odeszły do swoich pokojów — nawet służba już widocznie zasypiała, bo najmniejszego szmeru nie było słychać ani w sali, ani w innych przejściach.
Oczy Sandoka teraz bez przeszkody przejrzały łóżko hrabiny i wszystko co je otaczało, ona zaś sama, nie domyślając się, że szpieg księdza był tak blizko, leżała we śnie pogrążona.
Głowa murzyna ukazała się z po za firanki — wyciągnął ją — miał jeszcze wiele do wyśledzenia.
Obok skrzyneczki, tuż przy poduszkach hrabiny, leżał mały, ozdobny, kosztownie wykładany rewolwer — nad poduszkami zaś, tak, że Leona bez trudu dosięgnąć mogła, wisiała taśma od dzwonka ze złotą rączką.
Sandok myślał, że Leona już zasnęła, gdy nagle ostrzeżona pierwszém marzeniem, wydobyła z pościeli pięknie ukształtowaną, pulchną, białą rękę i położyła na skrzyneczce.
Na tak szczególne poruszenie, oczy murzyna jasno zabłysły — ale miał nadzieję, że tylko przypadek tak nieprzychylnie dla niego skierował rękę zasypiającéj i że ją zaraz znowu w pościeli ukryje.
Czekał na to ze wzrastającą niecierpliwością — nie — poruszona spokojność, zapanowanie nad sobą czatującego murzyna, gdy czuwa nad ofiarą i czeka stosownéj chwili, to godne podziwiania.
Sandok dobrą godzinę stał bez ruchu.
Lecz teraz zobaczył, że hrabina trzymając rękę n« skrzyneczce zasnęła — poznał to po cichymi, regularnym jéj oddechu.
Nadeszła stanowcza chwila.
Dłużéj wahać się nie mógł. Musiał odważyć się na wydarcie śpiącej tego klejnotu, jéj ręką strzeżonego. Był to krok tak śmiały, że nie odważyłby się nań nikt inny prócz murzyna.
Ale Sandok powiedział sobie, że jeżeli nie przyniesie swojemu panu wiadomości, gdzie uwięziona piękna jego córka, wszystko przepadnie. Wszak słyszał, że za kilka tygodni ma nadejść wiadomość o jéj śmierci, że zatém córce księcia grozi niebezpieczeństwo życia.
Żaden namysł, żadna zwłoka nie uchodziły.
Murzyn wysunął się z po za firanki, tak długo jego ciało zasłaniającéj — gorąco mu się zrobiło. Cichutko, powoli, krok za krokiem, z wyciągniętą głową, któréj krótkie, kręcone włosy wśród ciemnéj nocy jaśniały, bo blask lampy z sypialni padał na niego, zbliżył się do progu.
Wśród nocnéj ciszy, w czyhającéj postawie, wyglądał jak okropne widmo. Białka jego oczu podwyższały zgrozę wrażenia, jakie już sama jego szeroka, czarna twarz wywierała.
W jego ręku błyszczał mocno wyostrzony nóż, który otworzył.
Czy aby pochwycić skrzyneczkę, chciał zamordować hrabinę i jéj czerwoną krwią napoić śnieżną pościel?
Sandok nie był narzędziem Leony ani barona — był tylko szpiegiem księcia.
Nie przyszedł tu krwią plamić rąk swoich; ale ratować piękną a nieszczęśliwą córkę swojego massy.
Jeżeli się jednak hrabina przebudzi — jeżeli uniepodobni mu nabycie listów... to krew Sandoka nie będzie tyle spokojna, iżby ślepo i dziko nie doprowadziła go do bezprawia, które mógłby życiem przypłacić.
Murzyn nie myślał o tém.
Musiał się śpieszyć i szybko korzystać z czasu.
Cicho i niesłyszany przestąpił przez próg sypialni.
Leona spała mocno.
Sandok spojrzał jéj w twarz, oczy miała zamknięte.
Łono hrabiny biło regularnie, koronki na pościeli wznosiły się i opadały, a tak były przezroczyste, że murzyn pulchną jéj piękność widział jak pod welonem.
Była to chwila tamującego oddech niebezpieczeństwa — czatujący murzyn tuż przed śpiącą Leoną.
Doszedł do filaru.
Jego czarna błyszcząca ręka zbliżyła się do małego rewolweru — ostrożnie odsunął go z marmurowéj podstawy. Ale zabrać pragnął tylko listy, więc rewolwer położył pod złoconém łóżkiem, tak, aby go Leona nie zaraz znalazła i dostać mogła. Potém po cichu rozsunąwszy daléj zasłonę, stanął w głowach łóżka i próbował ręką sięgnąć po taśmę od dzwonka.
Trzeba było sprawić się ostrożnie, aby przez mimowolne poruszenie taśmy dzwonek nie zabrzęczał.
Sandok wyciągnął się o ile mógł i ostrym nożem przeciął jedwabny sznurek, tak że ręka hrabiny nadaremnieby po niego sięgać musiała.
Uśmiechnął się.
Udały mu się przygotowania, teraz śmieléj mógł przystąpić do dzieła.
Gdy od głów łóżka chciał się znowu cofnąć i zbliżyć do filaru, na chwilę zapomniał dotąd zachowywanéj ostrożności.
Dotknął rogu poduszki, jedwab zasłony zaszeleściał — i Leona otworzyła oczy.
Murzyn stał przed nią — czatujący — z wyszczerzonemi zębami.
Przebudzonéj z ciężkiego snu hrabinie, gdy ujrzała murzyna przed sobą, zdało się, że daléj marzy.
Leżała, niezdolna poruszyć się.
Osłupiałe wpatrywała się w murzyna, który pod jéj wzrokiem również przez chwilę zapomniał o poruszeniu, do którego już czarną rękę wyciągnął.
Przez krótką chwilę oboje tak pokonani byli tém co się działo i co widzieli, że byli jak przykuci.
Ale Sandok pierwszy oprzytomniał.
Śmiało pochwycił za skrzyneczkę.
Od razu pochwycił schowane w niéj listy, i nim Leona zebrała jasne myśli i coś postanowiła, on wetknąwszy listy do kieszeni płaszcza, już był w buduarze.
Hrabina poznawszy szpiega księcia de Monte-Vero, sięgła po rewolwer, aby murzynowi przeciąć odwrót.
Wściekły krzyk wybiegł z jéj ust.
Rewolwer znikł, a przecięż jak zawsze położyła go przy skrzyneczce, teraz pozbawionéj tego co w sobie zawierała.
Sięgła po sznurek od dzwonka, aby gwałtowną wrzawą niepodobném uczynić murzynowi wyjście z zamku.
Ale sięgała nadaremnie.
Spojrzeniem przekonała się, że szpieg księcia oszukał ją.
Sandok już wyszedł z buduaru.
Rozgniewana, wyskoczyła z pościeli.
Szybko okryła się ranném okryciem — sama chciała przeszkodzić ucieczce murzyna.
Leona liczyła, że Sandok udał się przez główne drzwi, i zwoławszy służące, pośpieszyła ku wyjściu.
Wtém usłyszała, że murzyn zbiega po schodach, prowadzących do małej tylnéj furtki.
Wściekle krzyknęła.
Sandok znał tę niezamkniętą drogę.
Gdy przybiegli słudzy, zręczny murzyn ze swoim łupem już był w cieniu parku, przez który uciekał z szaloną szybkością.
Hrabina nie mogąc się tak prędko uspokoić, rozesłała ludzi we wszystkich kierunkach, aby schwytali szpiega księcia i przyprowadzili go napowrót do zamku Angoulème.
Nadaremnie.
Murzyn Sandok był chytry i zwinny jak węgórz, kiedy chodziło o ujście przed ścigającymi.
Pędził więc jak wiatr.
Noc jeszcze była gdy wpadł do pałacu księcia.
Marcin zaprowadził go natychmiast do sypialni Eberharda, który pełny oczekiwania wyglądał wiadomości, jaką mu murzyn przyniesie.
Ten tryumfująco trzymał pakiet listów w czarnéj ręce i położył je na kobiercu obok łóżka księcia.
Po upływie kilku chwil Eberhard dosyć się dowiedział z listów Józefa, i natychmiast wyskoczył z pościeli.
Nie było czasu wypytywać murzyna, jak i kiedy doszedł do posiadania tych listów — chodziło o to, aby nie stracić ani sekundy, bo postawione było na kartę życie ludzkie, życie księciu de Monte-Vero równie drogie jak własne.
Rozkazał natychmiast aby czuwano we wszystkich bramach Paryża, iżby żaden posłaniec barona ani hrabiny przed nim na żadną drogę żelazną nie mógł pośpieszyć.
Było to wprawdzie niełatwe zadanie, lecz książę miał liczną i na wszystko gotową służbę, która już w kilka minut wyruszyła w różnych kierunkach, aby w domach poborców rogatkowych spełnić rozkaz Eberharda.
Marcin miał najważniejsze stanowisko na stacyi południowéj drogi żelaznéj.
Pociąg odchodził dopiero po południu dnia następującego.
Marcinowi polecono, aby wszelkiemi sposobami niedopuszczał, co bardzo przewidywać należało, aby baronowi z polecenia hrabiny nie dano nadzwyczajnego pociągu.
Wierny sługa Eberharda przybył właśnie w sam czas, aby przeszkodzić téj ostatecznéj ucieczce Leony.
Zamówił nadzwyczajny pociąg dla księcia de Monte-Vero, a posłańcowi hrabiny odmówiono oświadczając, że drugi pociąg nie może być wysłany, z obawy nieszczęśliwych wypadków.
Ledwo zabłysnął poranek, odchodził już pociąg Eberharda, który z Marcinem i Sandokiem wyjechał na południe — ku Burgosowi.
Stare miasto Burgos leży na północy Hiszpanii, otoczone wspaniałemi kasztanowemi lasami, winnemi górami i ogrodami, w których rosną palmy, ’kwitną róże, dojrzewają pomarańcze.
Złocone kopuły licznych kościołów błyszczą przy świetle słońca, a krzyże na szczytach wież kościelnych licznych klasztorów strzelają w ciemno błękitne powietrze.
Chociaż samo miasto w starożytnym stylu zbudowane, ma prawie ponure ulice, lecz przebywszy jedną z szerokich, kolosalnych jego bram, maurytański styl zdradzających, rozlegają się zaraz uśmiechające się pola.
Przechodzimy obok kwitnących ogrodów, po nad któremi palmy kołyszą swoje korony, i przybywamy do cienistych gajów i lasków cyprysowych, w których owiewa nas chłód dobroczynny.
Tu, za nadejściem wieczoru udają się piękne kobiety z Burgosu; powietrzne, różno-kolorowe szaty świecą wśród zieleni, a w dali słychać mile brzmiące tony mandoliny, na któréj wprawną ręką przygrywa na mchu spoczywający młodzieniec.
Dziwne wrażenie wywiera klasztorny dzwoneczek, który mieszając się z tymi tonami, dźwięczy melancholijnie, poważnie, upominające.
Klasztor, z którego dochodzą, te dźwięki wśród wieczornego powietrza, leży o jakie tysiąc kroków od miasta, po za laskiem, przez który wężykowato przechodzi droga do niego.
Ponieważ laski leżały całkiem za nami, postrzegliśmy, że oprócz klasztoru, znajdującego się przed nami, na boku w niewielkiém oddaleniu wznosi się jeszcze drugi ze swojemi siwo-ciemnemi murami.
Ze wzrostem ciemności, gdy z horyzontu zniknie ostatni jasny promień zachodzącego słońca, widzimy jak z forty na prawo leżącego klasztoru wychodzi mnich mocno w ciemny habit otulony, który przekonawszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, zbliża się do drugiego klasztoru przed nami leżącego.
Jest to klasztor karmelitek z Burgosu.
Mnich ma tam spełnić ważne, tajemne polecenie.
Jak cień, niesłyszany przesuwa się między nizkiemi zaroślami, ku wysokim, siwym, ze starości od wieku nadpsutym murom, potężnym czworobokiem otaczającym klasztor sióstr.
W małych arkadowych okienkach celek błyszczy tu i owdzie światełko.
Mnich idzie zgarbiony tuż pod murem i zbliża do głęboko w nim utkwionéj fórty.
Z klasztoru ani z ogrodu nie dochodzi żaden głos, w koło panuje głęboka, uroczysta cisza.
Sklepione wejście do fórty leży w głębokiéj ciemności, księżyc kryje się ciągle za klasztorem, tém większe zatém padają cienie.
Mnich znika w zabudowaniu, i zaraz słychać przytłumione trzykrotne uderzenie młotkiem, potém znowu nastaje cisza.
Pukania mnicha zapewne nie posłyszano w klasztorze — bo musiał je jeszcze raz głośniéj powtórzyć i dopiero zbliżyły się do fórty czyjeś kroki.
— Kto tam? pyta głos cichy.
— Brat Antoni, odpowiada mnich.
— Czego żąda pobożny brat? pyta odźwierna.
— Mam w ważnym interesie pomówić z siostrą Franciszką, pobożna siostro odźwierna.
— Wiadomo ci pobożny bracie, że godzina rozmowy na sali dawno już upłynęła!
— Zrób wyjątek, siostro odźwierna, muszę rozmówić się ze wspomnioną siostrą.
— Wiesz, jaka kara mi zagraża, jeżeli naruszę klasztorny porządek!
— Moja missya jest ważniejsza niż myślisz, i kara cię nie spotka, bo mam przy sobie rozkaz ojców z Santa-Madre, który przed godziną przysłano do klasztoru!
— Więc wejdź pobożny bracie Antoni, chętniéj odpowiedziała mniszka. Czy mam o twojém przybyciu uwiadomić czcigodną przeoryszę?
— Nie, siostro, moje przybycie i odejście ma być zupełnie tajemnicą!
— Rzecz szczególna! pomruknęła odźwierna ostrożnie obracając klucz — i zaraz cicho się drzwi otworzyły.
Mnich Antoni wśliznął się na klasztorny dziedziniec.
W głębi przed nim leżał siwy, mocno ciemny klasztor, z arkadowemi oknami i czarnym otwartym portykiem, a po obu stronach kamieniem wyłożonéj drogi, znajdowały się mocno liściaste, księżycem oświetlone drzewa.
Mnich widać już nie pierwszy raz był w klasztorze zakonnic, bo poszedł prosto do wchodu.
— A czy wiesz gdzie cela siostry Franciszki? cicho spytała odźwierna.
— Jeżeli się nie mylę, to się znajduje na krzyżowym korytarzu na dole, na prawo, za pierwszym filarem.
— Tak jest pobożny bracie!
Antoni podążył ku portykowi, a odźwierna udała się za nim i znikła prędko w ciemnym rozległym korytarzu, Po którego obu stronach były cele jedna przy drugiéj.
W głębi były schody prowadzące do chóru na górę.
Mnich zwrócił się w korytarz wiodący na prawo, potém za filarem znalazł wysokie drewniane drzwi, zamykające pierwszą celę tegoż korytarza.
Znalazł się teraz w słabo oświetlonéj celi siostry Franciszki.
Piękna dama perłowa, zbiegła mniszka z Burgosu, którą Józef znowu do klasztoru dostawił, zbladła i znędzniała — znikły ślady jéj dawniejszéj piękności.
Pół roku przepędziła w ciężkiéj klauzurze, głęboko pod sklepieniami klasztoru — a tam rzeczywiście niknie połysk młodości, tam więdnieje piękność.
Siostra Franciszka powstała, gdy nagle otworzyły się drzwi jéj celi — szybko zakryła łóżko, obok którego klęczała, i patrzała kto nadchodzi.
Cela była uboga, jak przystoi tak zwanym żebrzącym zakonom.
Grubo ociosany stół, na którym stała tlejąca świeca, krzesło, krucyfiks i nędzne łóżko, oto wszystko co tam postrzegano.
Franciszka miała na sobie ciemny habit mniszki — przelękła się ujrzawszy przed sobą mnicha i wzniosła ręce jakby do obrony.
— Czy to ty, obrzydły szkaradniku! zawołała; czy to ty, Józef z Santa-Madre? Obaczysz widowisko, przed którém zadrżysz!
— Co mówisz, pobożna siostro? brat Józef przebywa daleko ztąd!
— Któż jesteś? nie znam ciebie!
— Brat Antoni, przybywa do ciebie z poleceniem od pobożnego Józefa.
— Od pobożnego Józefa? okropnie roześmiała się mniszka — od pobożnego Józefa! To moja plaga, to mój uwodziciel! Spojrzyj tu, Antoni, spojrzyj i powtórz wtedy, że cię przysyła pobożny Józef!
Blada mniszka przystąpiła do łóżka i podniosła kołdrę, którą pierwéj tak trwożliwie zarzuciła na jakiś przedmiot, obok którego klęczała.
Antoni ujrzał wtedy malutkie, zaledwie miesiąc mające dziecię — falujące, pełne łono mniszki wskazywało, że mu tylko co tajemnie udzielała pokarmu.
Antoni nie przeraził się, jak się tego spodziewała Franciszka.
— Wiedziałem z góry co mi pokażesz! rzekł.
— Wiedziałeś. Nikt w klasztorze nie domyśla się, że to dziecię tutaj się urodziło!
— Pomimo to wiedziałem o niém — patrz, oto rozkaz aby ci to dziecię zabrać!
— Obciąłbyś mi porwać moje dziecię?
— Nie tak się wyraża, siostro Franciszko, mówiąc o dobrze obmyślanych rozporządzeniach! Jesteś wzruszona! Czcigodni ojcowie nie chcą twojéj zguby, nieuniknionéj, gdyby tu twoją tajemnicę wykryto — a krzyk dziecka zdradzić cię może! Nie, oni chcą twojego dobra, bo mi polecają zabrać twoje — dziecię i poruczyć je w Burgosie uczciwéj rodzinie, gdzie możesz je widywać, ilekroć tego zapragniesz! Pozostanie ono twojém dzieckiem, zatrzymasz wszelkie prawa do niego! Wpływ pobożnego Józefa sprawił, że będziesz wolna od wszelkiej kary, która jak wiesz, byłaby straszna!
— Jakże troskliwy jest pobożny Józef! ten szkaradnik w ludzkiéj postaci! Jakże łaskawie wybawić mnie pragnie od kary, kiedy mnie sam poświęcił swoim obrzydliwym chuciom!
— Nie uważaj siebie za niewinną, siostro Franciszko! Kobieta uwiedziona, sama winna jest swojego upadku, inaczéj rzecz niesłychana byłaby niepodobieństwem!
— Jakto! więc śmiesz mnie mieć w podejrzeniu?
— Mówię prawdę! Każda kobieta winna jest, jeżeli zostaje uwiedziona! Mogłaś oczarowanego twojemi powabami brata Józefa udusić, odepchnąć — mogłaś się bronić, swoją niewinność ratować, ale tego nie uczyniłaś, usprawiedliwiasz swoje własne zaślepienie zmysłów przemocą niepodobną do wiary!
— Nędzniku, śmiesz oskarżać mnie? A czy wiesz, że sam przyznajesz, że jesteś wspólnikiem, widocznym wspólnikiem tego niegodziwca?
— Bo mówię prawdę! Nie zapalaj się bezpotrzebnie, siostro Franciszko; nie przychodzę tu do ciebie, jako przeciwnik, lecz jako zbawca! Ale to nie wyłącza prawa przypomnienia ci, że jesteś winna, równie jak i brat Józef, bo przyjął zakazany owoc, który ty Ewo podałaś mu. Mężczyzna, pozostaje mężczyzną, chociażby w habicie; albo mniemasz może, że z tonsurą utrącą męzkość? Nierozsądna, wdzięki twoje przywabiły brata Józefa, twoja światowa piękność niegdyś była znakomita, tak, że margrabia Salamanca, zaślepiony młodzieniec, uwiódł cię; piękność ta pozbawiła zmysłów brata zakonnego, odebrała rozum! Uznaj więc jego wspaniałomyślność w tém, że cię wybawił od wszelkiéj kary, uznaj jego dobroć w tém, że o owocu twojéj grzesznéj miłości pragnie pamiętać!
— Grzesznéj miłości! — powtórzyła mniszka — o chyba okropne szyderstwo natury ową przeklętą godzinę takim owocem pobłogosławiło!
— Przybyłem, aby owoc ten usunąć! Daj mi dziecię, zabiorę je z sobą!
— Zostaw mi je — niepojęta to dla mnie zagadka, dziwna tajemnica, że je kocham!
— Dla tego właśnie, że je kochasz, powierzysz mi, abym je zabezpieczył! Nie będzie ono stracone dla ciebie, do ciebie będzie należało, jeżeli zapragniesz będziesz je mogła widzieć!
— Precz ode mnie, nie poświęcam dziecka mojego niczyjéj łasce!
— Szalona! czyliż zapominasz, że cię czekają tortury i wieczne więzienie, jeżeli będzie dowiedziono, że przełamałaś śluby?
— Chętnie cierpieć będę, chętnie gnić w podziemiach, jeżeli mi chłopca zostawicie!
— Co za zaślepione szaleństwo, nieszczęśliwa siostro! Dziecię twoje gwałtem ci zabiorą i wrzucą do murowanéj przepaści, do kościotrupów podobnych grzesznych owoców, aby tam zgniło i strupieszało, ale tobie go nie zostawią!
— Święta Panno! zawołała mniszka i padła.
— Powstań siostro Franciszko, wzmocnij się i pociesz — przychodzę ocalić twoje dziecię, nie aby ci je wydzierać! mówił mnich.
— Okropność! stękała klęcząca, ramieniem dla obrony obejmując leżącego na łóżku chłopczyka.
— Uznaj wysoką łaskę, jaka ci się wyświadcza! Ty i twoje dziecię, oboje będziecie ocaleni! Jeżeli będziesz mi stawiała opór, sprawisz, że się wykaże twoje przełamanie ślubów; wtedy oboje będziecie zgubieni, a dziecię twoje pójdzie do grobu, do kości małych trupów, w podziemia klasztoru!
— Więc zabierz je — zabierz, okrutniku! jękła mniszka, wydrzéj je matce, która je kocha, chociaż to jest dziecię przekleństwa nie miłości!
— Mów ciszéj, zdradzasz się, siostro Franciszko! Jeszcze jedno — gdzie się znajduje cudzoziemka nowicyuszka, która przed kilku miesiącami z tobą tu przybyła?
— Spytaj przeoryszy!
— Gdybym jéj zapytał, prawdopodobnie dowiedziałaby się o istotnym celu mojéj tu wizyty, który ciebie dotyczę!
— Chcesz mi grozić — już się teraz niczego nie obawiam!
— Nie nadużywaj mojéj cierpliwości!
— Idź do przeoryszy i zapytaj jéj!
— Pamiętaj o podziemiu kości, niepoprawiona mniszko!
— Okrutniku! Jesteś wspólnikiem owego Józefa! Biedna Niemka, która tu razem zemną przybyła, jest bardzo chora!
— Wiem o tém!
— Nieszczęśliwa nie do poznania, od czasu jak Józef przed kilku tygodniami był tu po raz ostatni!
— Gdzie ją, przechowują?
— W drugiém podziemiu!
— A więc zawsze w téj saméj głębokiéj celi?
— Zawsze — czy jéj śmierć przynosisz?
Mnich Antoni udał, że nie słyszy tego pytania.
— Czy siostra odźwierna ma przystęp do drugiego podziemia? zapytał.
— Ona zastępuje dozorczynię lwów[1], od czasu jak pochowano siostrę Celestynę!
— Dobrze — pożegnaj twoje dziecię!
Mniszka łkając rzuciła się na chłopca, który wyciągnął ku niéj swoje malutkie, chude rączki, i gdy go matka ucałowała, zamierzał usnąć.
Franciszka modliła się za małego Józefa — podniosła wzrok na krucyfiks, jeszcze raz ucałowała usta dziecięcia, które urodziła, potem rękami zakryła twarz swoją.
Brat Antoni zbliżył się do łóżka mniszki — wyciągnął ręce po dziecko — Franciszka krzyknęła.
Mnich schwycił dziecko i ukrył pod habitem, gdzie spokojnie spało! Potém z łupem swoim wyskoczył z celi, w któréj pozostała bolejąca nieszczęsna mniszka — nie wiedziała jeszcze, że ten syn Józefa będzie wierném odbiciem swojego ojca — a chociażby i wiedziała, jednak miłość macierzyńska mocno ją przejmowała.
Antoni wysunął się ze swoim ciężarem z celi i poszedł korytarzem do celi odzwiernéj, znajdujacéj się tuż obok portyku.
— Zaprowadź mnie, powiedział cicho do podnoszącéj się podstarzałéj mniszki, która na sznurku przepasującym habit miała wielki pęk kluczów, do cudzoziemskiéj nowicyuszki, która w drugiém podziemiu przygotowuje się do wstąpienia do zakonu!
— Do Małgorzaty?
— Tak brzmi jéj imię w rozkazie ojców!
Po tych dobrze wyrachowanych słowach, odźwierna sprzeciwiać się nie śmiała.
Mnich szedł naprzód — mniszka wzięła małą oszkloną lampę, która stała na stole, i udała się za nim.
Antoni widocznie dobrze znał tajemnice tego klasztoru, bo nie pytając szedł ku schodom leżącym w głębi krużganku, skręcił na bok przy występie muru i stanął przed nizkiemi u góry ostrokańczastemi drzwiami.
Mniszka otworzyła je.
— Bądź tak dobra, idź naprzód i przyświecaj, pobożna siostro! poszepnął.
Odźwierna spełniła rozkaz — widocznie wykonywał nad nią wszelką władzę, od czasu jak jéj pokazał rozkaz wielkich inkwizytorów z Santa-Madre, w którym napisano było, aby rozkazów brata Antoniego słuchać bezwarunkowo.
Mnich zamknął za sobą drzwi i tuż za mniszką trzymającą w lewéj ręce lampę przy ziemi, schodził na dół po schodach.
Gdy się schody skończyły, oboje znaleźli się w długim ciemnym korytarzu.
Blask lampy padał ponuro na wilgotną posadzkę i na drzwi po obu stronach, po nad któremi znajdowały się krzyże.
Można było słyszeć, że po za temi drzwiami tu i owdzie znajdowały się uwięzione mniszki.
Przeciskający się przez szpary w nędznych celach blask, kazał się im spodziewać odwiedzin dozorczyni albo spowiednika, bo niecierpliwie biegały tu i tam, szeleściły słomą, albo też mocno i ciężko wzdychały.
Odźwierna i Antoni prawie wcale na to nie zważali — szli długo przez długi, pełny trupiego zaduchu korytarz, w którego końcu znajdowało się kilka kamiennych stopni wiodących do modlitewnika.
Na nim stał wysoki, czarny krucyfiks.
Przed modlitewnikiem sklepienie dzieliło się na dwa korytarze.
Mniszka skierowała się ku części położonéj na prawo i razem z Antonim zeszła znowu kilka stopni w dół.
Teraz przybyli do drugiego podziemia.
U stop wilgotnych, ślizkich schodów znajdowały się drzwi. Odźwierna otworzyła je, i ukazał się obojgu zupełnie światła i powietrza pozbawiony szeroki, wilgotny, odrażający korytarz.
Buchał z niego cuchnący zaduch, grożący stłumieniem oddechu.
Czarne ślimaki i inne plugawe robactwo, uciekało i skakało nagle oświetlone, do szpar i dziur.
Stękania i jęki wychodziły jak z grobów.
W głębi tego korytarza znajdowały się drzwi, prowadzące do izby tortur — a na prawo i lewo były piwnice, w których nieszczęśliwe mniszki często całe lata jęczały.
— Siostro odźwierna, cicho powiedział Antoni: otwórz mi najprzód celę Małgorzaty, mam z nią pomówić, potém otworzysz nam drzwi do podziemnego przejścia.
— Mniszka z przerażeniem spojrzała na Antoniego.
— Pod żadnym warunkiem nie mogę otworzyć drzwi! cicho odpowiedziała.
— Więc rozkazuję ci w imieniu czcigodnych ojców, siostro odźwierna! Nowicyuszka Małgorzata nie jest dostatecznie zabezpieczona w drugiém podziemiu; mam rozkaz ukryć ją na trzy następne dni w podziemném przejściu.
— Więc bierzesz na siebie wszelką odpowiedzialność pobożny bracie? spytała.
— Wszelką! otwieraj — czas nagli!
Mniszka dłużéj wahać się nie mogła Poszła po ślizkiéj podłodze, trzymając lampę przed sobą, ku jednéj celi i otworzyła drzwi. Klucz wywołał złowrogie skrzypnięcie w starym, zardzewiałym zamku.
Drzwi otworzyły się.
Antoni zbliżył się do celi, w którą wpadł blask lampy.
Była ta okropna, mała, nizka przestrzeń. Ściany jéj błyszczały kapiącemi kroplami. Dzbanek z wodą i talerz z resztkami pożywienia stały przy drzwiach. Nie paliło się tam żadne światło, nie było żadnego sprzętu — nic prócz biednego łóżka i z drzewa wyciosanego krucyfiksu.
Gdy mnich wszedł, przed krucyfiksem klęczała w głębokiej modlitwie pogrążona, blada dziewica.
Zaledwie ją poznać można było.
Małgorzata, nieszczęśliwa córka Eberharda, wypróżniająca kielich swoich dolegliwości i pokuty — Małgorzata, niegdyś tak czarowna, miła osoba, teraz na wilgotnéj ziemi klęczy przed krucyfiksem.
Jéj piękne blond włosy, w bujnéj pełni spadają na ramiona — policzki ma blade i wynędzniałe, błękitne, niegdyś tak powabne oczy, straciły swój blask wilgotny, zapadły głęboko i wyraźnie świadczą, że tajemna choroba trawi życie Małgorzaty.
Już prawie dziesięć miesięcy przeżyła w tém okropném więzieniu, w które ją Józef wtrącił — to wieczność w takiéj celi.
Ale chociaż niedostatek i boleść, niewola i tajemne środki, które na żądanie Schlewego Józef chytrze i ostrożnie zadawać jéj umiał, tak dalece zdrowie jéj podkopały, że bezsilna wyglądała jak cień nędzny, jednak rysy świadczyły o jéj dawnéj piękności. Jeszcze zawsze niczém nieodjęty połysk jaśniał na jéj miłém obliczu, a nieprzemijający powab w całéj postaci.
Małgorzata spojrzała — jéj wielkie oczy padły na otwarte drzwi — zdawało się jéj, że we wchodzącym mnichu widzi obrzydłego Józefa.
Na twarzy jéj malowała się gorączkowa trwoga — drżała, a jéj strudzone i osłabione członki zaledwie podnieść się mogły.
— Czy znowu męczyć mnie przychodzisz? wyzionęła — zlitujże się nakoniec nademną!
Mnich nie rozumiał niemieckich słów dziewczyny — a chociażby i rozumiał, jak mogła obudzić się w nim litość?
Ten mnich Antoni był tylko bezwłasnowolném narzędziem, machiną spełniającą rozkazy ojców.
— Chodź zemną! rzekł po hiszpańsku i skinął na nieszczęśliwą Małgorzatę.
— Co, chcesz mnie uwolnić! Chcesz mnie nakoniec wyprowadzić z tego okropnego więzienia? spytało dziewczę, na którego licu zajaśniał promień nadziei.
Antoni przybliżył się do klęczącéj i podał jéj rękę. Małgorzata pochwyciła ją niecierpliwie, bo przy blasku lampy poznała, że to nie Józef, lecz chcący jéj pomódz. Ciężko doświadczona, mogła jeszcze mieć nadzieję; nieszczęściem i boleścią prześladowana, mogła myśleć, że wybawiona zostanie.
— Jestem tak chora i osłabiona, rzekła wylewając wielkie łzy ze strudzonych oczu: dopomóż mi — jedyna moja droga jest od łóżka do krucyfiksu i napowrót od krucyfiksu do łóżka! A i na to nawet potrzebuję całéj mojéj siły!
Mnich twardy i zimny, bez miłości i litości, szarpnął biedną, tak że drżąc odwróciła się i poznała co ją czeka.
Widząc, że rzeczywiście niezmiernie osłabiona, pochwycił ją i wyniósł z celi, bo się śpieszył.
Tymczasem odźwierna odsunęła od ściany w głębi korytarza wysoki pulpit do modlitwy.
W miejscu, które się teraz ukazało, znajdowały się ukryte małe, nizkie drzwi, właśnie tak wielkie, aby po otworzeniu człowieka przepuścić mogły.
Mniszka wyszukała szczególniejszych kształtów klucza w swojéj wiązce i otworzyła drzwi.
Antoni przeniósł tam Małgorzatę.
— Co czynicie? Mordujecie mnie! Pomocy!
Wołania nieszczęśliwéj ze zgrozą, rozległy się po szerokich, sklepionych korytarzach.
Nikt nie nadszedł. Nikt nie rozumiał słów cudzoziemskiéj dziewicy, którą mnich wepchnął w ciemną! przestrzeń.
Okropnie przeraźliwy krzyk wybiegł z jéj ust.
Poczém ujrzała się w głębokiéj, nieprzebitéj nocy — żywcem pogrzebiona — zatracona — śmierci wydana.
Antoni szybko za nią drzwi zatrzasnął.
Mniszka na dwa spusty je zamknęła — starym pulpitem napowrót drzwi zastawili, i znikł wszelki ślad nieszczęśliwéj — jeszcze tylko jakby z grobu dochodziły do nich zamierające krzyki.
Lecz wkrótce zamilkły.
Okropna cisza nastała po téj scenie, przerywana jedynie jękami przebudzonych w swoich celach w koło więzionych mniszek.
Pobożny brat Antoni i odźwierna, zamknąwszy pustą celę Małgorzaty, odeszli na górę temi samemi schodami.
Wkrótce wrócili na wyższe piętro podziemia, a z niego szybko dostali się do klasztornego krużganku.
Antoni szepnął pobożne pożegnanie, mniszka odpowiedziała mu podobnie.
— Czy mam dbać czasem o ciężko ukaraną nowicyuszkę Małgorzatę? zapytała jeszcze nieco ludzka odźwierna.
— Nie powinnaś ani dbać o nią, ani kiedykolwiek żadnego słowa o niéj wspominać! pamiętaj o twoim ślubie! cicho wprawdzie, lecz ze szczególnym naciskiem powiedział mnich.
Antoni poskoczył ku otwartemu portykowi, a odźwierna w niejakiéj odległości szła za nim.
Na dworze była noc ciemna.
Chmury zakryły księżyc, tylko kiedy niekiedy przebijał się przez nie blady promień na śpiącą ziemię.
Wiatr nocny szeleścił gałęźmi drzew klasztornego ogrodu, a słowik odzywał się marzącém pieniem, tém głębsze wywierającém wrażenie, w tém otoczeniu.
Antoni nie słuchał śpiewu — mocno habitem otulony, śpieszył ku wyjściu z klasztoru.
Klucz tkwił w forcie — mógł ją więc sam otworzyć — potém odźwierna już miała sama za nim zamknąć.
Wtém gdy zamierzał przyłożyć rękę do klucza, posłyszał zewnątrz muru zbliżające się ciche kroki, i zaraz potém trzykrotne przytłumione pukanie.
Mnich przystąpił do małego otworu we drzwiach, przez który mógł wyjrzeć.
Nie mniszka stała zewnątrz, ale mężczyzna, wysoko i mocno otulony ciemném okryciem.
Odźwierna słysząc pukanie szybko nadbiegła.
Odstąpcie w cień drzew! poszepnęła mnichowi, który usłuchał jéj rady.
— Kto puka? spytała głośniéj tuż przy drzwiach.
— Czy pobożny brat Antoni za tym murem klasztornym? zapytał jakiś głos po francuzku.
Odźwierna dobrze rozumiała co ten obcy człowiek mówił, ale mimo to spojrzała niepewna na stojącego w cieniu mnicha.
— Niech ci powie kto jest i czego chce, poszepnął brat Antoni.
— Co cię tu sprowadza cudzoziemcze i czego żądasz? Musisz wiedzieć, że nikomu bez pozwolenia do klasztoru wchodzić nie wolno!
— Wiem, pobożna siostro, i nie chcę też przestępować tych drzwi! Powiedziano mi tam w klasztorze karmelitów, że brat Antoni tu się znajduje, a że z nim pomówić muszę o bardzo ważnym interesie, więc tu pośpieszyłem!
— Wymień mi twoje nazwisko cudzoziemcze, abym je pobożnemu bratu powiedziała.
Ciemném okryciem otulony cudzoziemiec z razu wahał się, lecz potém rzekł cicho:
— Powiedzcie bratu Antoniemu, że baron v. Schlewe prosi o rozmowę!
Mnich wyszedł z cienia drzew i przybliżył się do fórty.
— Niech cię Najświętsza Panna ma w swojéj opiece, pobożna siostro odźwierna, rzekł — otwórz! Mniszka otworzyła.
Antoni wyskoczył za furtę.
— Chodź pan zemną! mruknął.
— Czy pan jesteś ten, którego mi wskazano? spytał baron cicho, widząc przed sobą mnicha we wklęsłości bramy.
— Jestem brat Antoni, którego pan szukasz! Wejdźmy na drogę prowadzącą do klasztoru karmelitów, — nie dobrze jest rozmawiać w blizkości muru!
Mnich ujął rękę kulawego barona, którego kapelusz i płaszcz mocno były zakurzone, co dowodziło że tylko co odbył daleką i pośpieszną podróż; pociągnął go za sobą na drogę prowadzącą po nad zaroślami do leżącego w dali w ciemnych zarysach klasztoru.
Księżyc kiedy niekiedy rzucał blady blask na oddalone lasy i bujnie zieloną okolicę dwóch tak blizkich klasztorów. Łagodne, orzeźwiające nocne powietrze owiewało dwie ciemne postaci, które idąc drogą, nieprzyjemne wrażenie sprawiały.
Mnich w ciemnym habicie, którego kaptur na głowę nasunął, badawczym wzrokiem rzucał na wszystkie strony drogi, która daleko od miasta Burgos przez zarośla się przerzynała — zdawało się, że się obawia przybycia trzeciéj osoby. Von Schlewe, kulawy towarzysz szatana, szedł pod jego przewodnictwem i widocznie był bardzo niecierpliwy.
Gdy przebyli połowę drogi łączącéj oba klasztory, Antoni stanął.
— Wszystko się stało podług twojéj woli, panie! mówił cicho.
— A zatém posłaniec karmelickiego klasztoru w Paryżu na prawdę wyprzedził drogę żelazną? chciwie zapytał von Schlewe: nie chciałem wierzyć temu!
— A jednak tak się stało!
— Jak to być mogło, mój pobożny bracie?
— Klasztory od niedawna bardzo mądry i roztropny mnich połączył i opatrzył drótami — po tych drótach przebiega iskra, a ta iskra pisze! objaśniał Antoni. Kiedy nieprzyjaciel, świecki książę, pociągiem do granicy pośpieszał, a pan szukałeś pomocy i rady w klasztorze przy ulicy św. Antoniego w Paryżu, twoje posłannictwo po upływie kilku godzin już było w moich ręku.
— Nie do uwierzenia — przepysznie! przyznał von Schlewe, który nie znał działania wtedy jeszcze nie zbyt rozgałęzionych telegrafów.
— Odniosłem się do Santa-Madre w Madrycie, prosząc o rozkazy, i zaraz zawczoraj otrząsnąłem odpowiedź pobożnego brata Józefa.
— A jak brzmiała?
— Że mam wypełnić pańskie żądanie!
— A książę — czy jest już tutaj?
— Nie panie — światowy książę zawczoraj niédaleko, od granicy miał przypadek, że w drodze spadł z końmi. Przypadek ten opóźni jego przybycie o jakie trzy dni!
— Zatém na prawdę pierwéj przybyłem? zapytał zazachwycony baron, a siwe oczy jego zabłysły.
— Tak jest panie, ale i światowy książę może także przybyć nad ranem, bo wynajął powóz i konie, doniósł mnich.
— Dziękuję wam tymczasem za tę usługę. Urządziliście wszystko wybornie i podziwiać muszę waszą władzę — lecz jeszcze jedno: tę cudzoziemską nowicyuszkę tu w klasztorze usunąć należy — książę nie powinien jéj znaleźć!
— Już to zrobiono, panie! odpowiedział mnich.
— I nie dostanie jéj — czy umarła?
— Pogrzebana, panie! złowrogo dopełnił Antoni.
— Przyjm pobożny bracie! tymczasem, maty dowód mojéj wdzięczności, powiedział von Schlewe i wręczył mnichowi rulon dukatów — śpieszno mi, bo już teraz jestem spokojny!
— Odbyłeś pan daleką podróż! mówił mnich, chowając złoto do kieszeni habitu. Może pan raczysz przenocować u nas w klasztorze?
— Jesteście bardzo łaskawi, jestem strudzony!
— Pójdź pan. przyjmę go do mojéj celi.
— Niechże i tak będzie, śpieszmy, się! rzekł baron, i szybko poszli ścieżką do muru karmelickiego kościoła wiodąca.
Zaledwie przybyli do bramy, zaledwie za nią znikli, gdy daleko za lasem nagle wzniósł się tuman kurzu.
Ukazało się trzech jezdnych przybywających w całym pędzie koni.
Pierwszy z nich, o całego konia wyprzedzający drugich, zawrócił ku klasztorowi.
Nim obaczymy kto byli ci jezdni, musimy cofnąć się o kilka dni i dowiedzieć, jakim sposobem mnich Antoni zdołał podróż Eberharda, któréj nic nie stawało na przeszkodzie, opóźnić o dni parę.
Drogi, żelazne w czasie, w którym działa się ta część naszego opowiadania, jeszcze nie zupełnie z takiém wykończeniem łączyły kraje jak dzisiaj.
Południowa koléj, którą Eberhard wyjechał z Paryża, prowadziła do granicy, a ztamtąd tylko w prostym kierunku do hiszpańskiéj stolicy Madrytu, z którego dopiero coraz bardziéj rozgałęziano sieci dróg żelaznych po całym kraju.
Od granicy francuzkiéj do Burgosu, położonego na boku téj żelaznéj drogi, nie można się było dostać inaczéj jak dyliżansem, do którego wsiąść należało w nad graniczném miasteczku i przebyć nim trzydzieści mil do Burgosu — odległość dosyć znaczną dla powozu i koni, bo kiedy za pomocą pary możnaby się tam dostać za cztery lub pięć godzin, dyliżansowa jazda wymagała dwóch dni i dwóch nocy.
Gdy zarządzający pocztą oświadczył to księciu, w sposób jak najpobożniejszy, bo po wygalonowanym murzynie poznał, że ma do czynienia z bardzo znakomitą osobą, Eberhard przez chwilę namyślał się.
— Czy nie ma jakiego środka, aby tę przestrzeń przebyć prędzéj? spytał elegancko po hiszpańsku.
— Jest, dostojny panie, chętniéj już odpowiedział pocztmistrz: jest środek, i do Burgosu można się dostać i w ciągu dwóch dni i jednéj nocy!
— Jakiż to środek? rzekł książę.
— Weź pan czterokonny ekstra-dyliżans — ale do Burgosu co kosztuje dwa razy tyle zwykła cena!
— Daj mi pan sześcio-konny, chociażby cztery razy tyle miał kosztować!
Pocztmistrz wzruszył ramionami.
— Sześcio-konnego dawać nie wolno, dostojny panie, tylko książęcym osobom dozwolono dawać po sześć koni.
— Więc się pan nie ociągaj, każ zaprządz sześć koni, jestem książę de Monte-Vero!
Twarz i postawa pocztmistrza przybrały jeszcze uniżeńszy wyraz.
— Stanie się według życzenia waszéj wysokości, powiedział nizko się kłaniając, a Eberhard rozkazał Marcinowi, aby mu zaraz złotem zapłacił.
Nie upłynęła godzina, a elegancki dyliżans pocztmistrza, w sześć koni zaprzężony, stał na rynku przed ratuszem.
Eberhard wsiadł, Marcin i Sandok umieścili się W otwartéj jego części, a pocztylion palnął z bata.
Pocztmistrz zalecił mu jak największą ostrożność w pozostającéj jeszcze do przebycia części gór Pirenejskich; powiedział, że dopiero w Pampelunie, a potém w Logronie, ma być zmieniony powóz i konie, i stojąc z odkrytą głową, czekał aż obcy książę na rogu zawróci i zniknie z oczu.
Podróż do Pampeluny przez tę górzystą część hiszpańskiego kraju była niebezpieczna, lecz na rozkaz wiedzącego o tém księcia, użyto wszelkich środków do zahamowania potrzebnych, przybył zatém już w nocy do wielkiego miasta, w którém zmieniono konie.
Na żądanie księcia nie szczędzącego pieniędzy, pocztmistrz w Pampelunie pozostawił mu dyliżans.
Nowy pocztylion otrzymawszy wynagrodzenie od Eberharda, nie oszczędzał koni, więc nazajutrz rano przebyli rzekę Ebro i przybyli do miasta Logrono.
Nikt dotąd tak prędko nie przebył téj podróży, bo już za nadejściem następnéj nocy, Eberhard po przebyciu ostatniéj części drogi, dwanaście mil wynoszącéj, stanąć miał w Burgosie.
Serce jego biło gwałtownie na myśl, że nakoniec znajdzie córkę; niecierpliwie więc liczył godziny, dzielące go jeszcze od niéj.
I Marcin jako wierny sługa swojego pana pełen był radośnego oczekiwania, Sandok zaś nadzwyczaj niedowierzającym wzrokiem niechętnie, patrzał na mnicha, który się zbliżał do domu pocztowego, i jak się zdawało, znał pocztyliona, który miał powozić dyliżansem.
Pierwszą przeszkodę w dalszéj podróży Eberhard napotkał w Logronie, gdzie pocztmistrz stanowczo odmówił mu pozostawienia tego samego powozu aż do Burgosu.
— Gdyby mi wasza wysokość złote góry obiecywała, rzekł wyraźnie, nie mogę tego uczynić. Wasza wysokość musisz przy wsi Unglia przebywać Sierra Vitoria, strome góry z niebezpiecznemi wąwozami, a w tym powozie niepodobieństwo!
— Więc z orszakiem w miejscach niebezpiecznych wysiądę! odparł Eberhard.
— Sześć koni u powozu, już w téj części drogi są przeciwko przepisom, bo przed kilku laty nieszczęście chciało, aby tam sześciokonny ekwipaż infanta Miguela obalił się — ale wasza wysokość nie chciej mniemać, że stawiam bezpotrzebne przeszkody.
— Za konie i powóz zapłacę — oto pan masz ich wartość!
— Książę jesteś bardzo łaskaw — sześć koni pozostanie — ale dyliżans musi być zmieniony!
Eberhard widział, że to bezpotrzebne spieranie się tylko go zatrzymuje, zgodził się więc na niewywrotną i hamulcami opatrzoną karetę, którą pocztmistrz w Logionie kazał zaprządz.
Pocztylion wyglądał na małomównego, i mimo że Marcin z góry dał mu kilka dukatów, nie kontent był że takiego człowieka przeznaczono na woźnicę, Konie zaprzężone do karety były bardzo silne i ogniste, chrapiąc i kopiąc nogami poddały się rzemiennemu jarzmu pocztyliona.
Sandok bacznie miał na oku mnicha, lecz nie dostrzegł bliższych jego stosunków z pocztylionem.
Dawno już rozmówili się z pocztylionem, a wysłańcowi Antoniego przyszło to tém łatwiéj, że duchowieństwo ogarnęło i zawładnęło jak najzupełniéj ludnością w Logronie.
Wpływ mnicha na duszę i ciało tego, którego chciał pozyskać, był nieprzeparty; nie mogły go zmienić nawet dukaty, które książę rozrzucał za pomocą Marcina.
Ale Eberhard ani się domyślał, że o jego podróży, o przybyciu do Logrona, już od dwóch dni wiedziano w klasztorze karmelitów w Burgosie, bo nie wiedział, że klasztory już tajemnie połączone były za pomocą drutu elektrycznego, który nieobliczoną w skutki czynność rozpoczął.
Rząd cesarski dopiero w tych tygodniach zwrócił uwagę na telegraf, dopiero rozpoczynano z nim próby, a klasztory już się nim posługiwały.
Telegraf więc umożliwił doniesienie o przybyciu Eberharda i przyniósł je iskra elektryczna, zamieniona w słowo, wyprzedziła księcia.
Chociaż Eberhard uznał niesłychane znaczenie tego nowego rezultatu rozumu ludzkiego i sam już w swoim pałacu próby pod tym względem urządzał, nie wiedział jednak o tém, że uczeni bracia klasztorni już go eksploatują.
Wsiadł więc do ciężkiéj karety z myślą, że wyprzedzi wszelkie wpływy Schlewego i Leony, i za nadejściem nocy znajdzie swoje dziecko.
Sandok nie śmiejąc udzielać panu swoich uwag, bo mu się nie udało wyśledzić nic stanowczego, usiadł w otwartéj tylnéj części powozu, oddzielnie od księcia; Marcin zaś jakby przeczuwał coś złego, za pozwoleniem — Eberharda. siadł na koźle obok pocztyliona.
Nie chciał bez zastanowienia powierzać pocztylionowi kierownictwa tyle ognistych koni, chociaż uważał, że jego obecność była woźnicy bardzo nie na rękę.
— Pukaj sobie z bicza, pomyślał, gdy pocztylion gniew swój objawił i bicz rozwinął aby konie do szybszego biegu pobudzić; machaj batem stary przyjacielu! Sternik Marcin nie boi się takich rzeczy i tak łatwo z miejsca swojego nie ustąpi. Niech pioruny trzasną, zobaczymy przecięż co mu we łbie siedzi! Jeżeli uczciwie myśli, to powinien być kontent, że przy nim siedzę. Ale jeżeli ma jakie wsteczne myśli, to mu się ich odechce, gdy położę tu na skórze moje niebardzo delikatne i małe ręce. W tych przeklętych górach każdego, czasu znajdowały się bandy rabusiów, zbiegli karliści i tym, podobni ludzie; czy czasem łajdak nie ma z nimi stosunków i nie myśli dobrze obłowić się na panu Eberhardzie? Mnie to bardzo dziwi, że złoto nie wywarło nań żadnego wpływu; to dziwna okoliczność! Naturalnie jeżeli kto spodziewa się otrzymać sto tysięcy realów, nie zważa na dwadzieścia! Czekaj chłopcze, stary Marcin nie student, z którym można sobie żartować! Djabeł cię weźmie przy pierwszym lepszym szeleście tu w krzakach, albo przy pierwszym pojawieniu się podejrzanych postaci.
Tak prawie brzmiała rozmowa Marcina samego z sobą, gdy dosyć długo w całym pędzie jechali wiejską drogą przez las.
Konie były wyborne i Eberhard bez niedowierzania i wstecznych myśli, ale z zadowoleniem widział, że powóz jego z pożądaną szybkością pośpiesza drogą do Burgosu.
Już go tylko godziny oddzielały od miejsca pobytu Małgorzaty, którą dotąd trzymano z dala od niego za pomocą wszelkich najnikczemniejszych nawet środków, którą przez wpływy i rady Schlewego poniżono i usunięto, którą zhańbiono i niewinnie więziono.
Zaprawdę Eberhard czuł, że go czekało bardzo bolesne spotkanie, że znajdzie nieszczęśliwą, którą łagodnie do serca przytuliwszy, drogą wzniosłego i dobrego poprowadzi.
Ależ go wcale nie znała, bo przez złośliwość Leony, jedyne jego dziecię już w kolebce wydarte mu zostało.
Ileż miał do naprawienia!
Lecz jakiémże dobrodziejstwem, jaką bozką radością była dla niego możność zawołania nakoniec do nieszczęśliwéj: „Patrz, oto twój ojciec, który cię z boleścią szuka! Pójdź do mojego serca, moja jedyna, moja najukochańsza córko!“
Rozrzewniające, pyszne obrazy stawały przed oczami w zamyśleniu siedzącego księcia — obrazy tak świetne i wzniosłe, lub wspaniale przywabiające, że jego szlachetne oblicze bolesną radością jaśniało.
Miałże nakoniec osiągnąć najświętsze życzenie swojego serca? miałże dopiąć najwyższego celu swojego życia? miałże nakoniec znaleźć swoje dziecię, którego z boleścią od lat kilku szukał?
Eberhard widział się już w posiadaniu swojego klejnotu, postrzegał już ową dziewicę, którą Leona aby go zgnębić i aby patrzeć na jego cierpienia, w kajdanach mu pokazała, w łańcuchach niewinnie na jéj ręce włożonych.
— Nic mnie już tu nie zatrzyma, jeżeli cię nakoniec moją nazwę! Ciebie moja córko, zabrawszy z sobą, pragnę uciec do owego pięknego miejsca na ziemi, do owych uśmiechających się pól, gdziem znalazł spokój mojego życia! Do Monte-Vero pośpieszymy! Tam przy wiecznym blasku słońca, otoczeni dobrymi, wdzięcznymi ludźmi, wieść będziemy rozkoszne życie! Łagodnie ujmę twoją rękę, moja córko, i w kaplicy domu mojego, w obec Boga i ludzi nazwę cię moim klejnotem, mojém dzieckiem, moim skarbem, który mi Bóg powrócił po długiéj ciężkiéj walce!
Kareta pośpieszała po drodze, a wieśniacy gdzie niegdzie pęd jéj podziwiali — i coraz bliżéj zdążano do upragnionego celu.
Około południa sześcio-konny powóz księcia przejechał przez miasto, po za którém rozciągały się wysokie góry.
Marcin zaczynał już myśleć, że się turbował nadaremnie, i że nie miał słuszności niedowierzając małomównemu pocztylionowi.
Wiedział, że wkrótce dojadą do wsi Unglia i że ztamtąd już pozostawało do przebycia, tak mało, że około dziesiątéj wieczorem można już było stanąć w Burgosie.
Mimo to kontent był, że miał przy sobie pistolet i sztylet, bo zawczasu ściemniło się, a przytém nieznajoma okolica zawsze dla tak doświadczonych ludzi jak Marcin ma coś złowrogiego.
Prócz tego wiedział także, że i Sandok ma ukrytą przy sobie broń, i że w razie niebezpieczeństwa na niego liczyć może, nie mówiąc już o księciu, który dawniéj tak często dawał dowody nadzwyczajnéj siły.
Musiałoby więc zajść coś nadzwyczajnego, gdyby banda zbójców drożnych na nich napadła.
Wierny Marcin nie spuszczał z oka mrukliwego pocztyliona, który po przebyciu małej wsi Unglia, zaczynał być trwożliwie niespokojnym.
Miał wzrok bystry i postrzegł zmienione postępowanie pocztyliona, chociaż ten widocznie usiłował przemódz swoją niespokojność.
Droga zwęziła się i gdy słońce zaszło, wiodła kręto między wysokiemi skałami.
Powoli zjeżdżano coraz niżéj.
Wiało zimne powietrze, a roślinność zaczynała być karłowaciejsza.
Bujne w dole drzewa kurczyły się do równości palmowych gałęzi i wierzb — w szczelinach skał rosły tylko kolczaste krzewy i krzaki, a nigdzie nie można było dostrzedz śladu człowieka.
Kilka wąskich dolin odłogiem leżało tu i owdzie między skałami, bo niepodobna było na nich nic posiać — tylko w jesieni ubogie gminy posyłały tam zwykle swoich pasterzy z owcami, aby się trawą pasły.
— Tu niebezpiecznie, przerwał nakoniec pocztylion milczenie, które tak długo na koźle karety panowało: niebardzo śmiem ekstra-dyliżansem tę drogę przebywać.
— Dla tego jesteście tak mrukliwi i przelękli? Alboż tędy nie przejeżdża zwyczajny dyliżans? spytał Marcin, bo pomyślał, że w takim razie pocztylion może nie zna téj drogi.
— Broń Boże, dyliżans chodzi drogą szerszą i bezpieczniejszą pomiędzy wąwozem Vitoria!
— Niech pioruny trzasną! Dla czegóż i my nie wybraliśmy tamtéj drogi?
— Bo panom tak bardzo śpieszno było, i rzeczywiście oszczędzamy cztery godziny czasu!
W téj chwili Marcin postrzegł, że pocztylion ma słuszność, nazywając tę drogę niebezpieczną, bo kareta otarła się o krawędź skały, po za którą ukazał się nie zbyt ponętny widok.
Droga, którą kareta przebyć miała, szła pod stromo wystającą skalistą ścianą, po któréj drugiéj stronie otwierała się przepaść, a w jéj głębi szumiała rzeka.
W koło rozciągało się dziko romantyczne pasmo gór, skalista okolica, któréj wspaniałą piękność zwykle na obrazach podziwiamy.
Ale podziw i piękność nikną, jeżeli człowiek ma sam służyć za sztalugę téj okolicy, jeżeli tak niebezpieczne miejsce przejeżdżać trzeba.
Marcin więc zawołał na pocztyliona, aby wstrzymał konie.
Powiedział sobie, że pocztmistrz miał słuszność, utrzymując że go przeraża sześciokonny zaprząg, bo jeżeli parę, a najwięcéj cztery konie trudno tam utrzymać, to przednie konie sześciokonnego zaprzęgu zaniepokojone, zupełnie utrzymać się nie dadzą, a dziki skok na bok tych koni może bez ratunku cały powóz pogrążyć w przepaść.
Pocztylion zatrzymał zgrzane i wspinające się konie tuż nad niebezpieczną drogą, a Marcin szybko zeskoczył z siodła i do drzwiczek powozu przystąpił.
— Co nowego? niecierpliwie spytał książę.
— Ścieżka w górach, panie Eberhardzie, którą chcemy sześciu końmi przejechać!
— Boisz się, Marcinie? To mi mówi twoja mina seryo! Ej, od kiedyż to wielce doświadczony Marcin zrobił się takim tchórzem?
— Niech pan Eberhard raczy sam zobaczyć, odpowiedział nieco urażony sternik „Germanii”. Marcin jest i pozostanie dawnym Marcinem — ale téj rzeczy tak lekko brać nie można.
— Na prawdę udzielasz mnie twojéj trwogi! Idę! zawołał książę i wysiadł z powozu, który Marcin otworzył.
— Tam jest miejsce, z którego kiedyś spadł infant Miguel z sześciokonnym zaprzęgiem! opowiadał pocztylion, wskazując powóz, aby tém większe sprawić wrażenie, jakie wprawdzie szeroka, ale zawsze między skalistą ścianą a przepaścią ciągnąca się droga na każdym umyśle wywierała.
— Czy masz władzę nad końmi? — po krótkiéj przerwie spytał Eberhard pocztyliona.
— Moja władza na nic się nie zda, dostojny panie, jeżeli koń na bok skoczy!
— To rzeczywiście coś nakształt zapowiedni śmierci! rzekł Eberhard.
— Czy nie możemy wyjechać ztąd na pewniejszą drogę, o której wspomniałeś?pozwolił sobie zapytać Marcin.
Pocztylion niby się namyślał.
Eberhard równie jak Marcin i Sandok nie domyślali się, że pocztylion, aby usłużyć mnichowi, tylko czekał na to pytanie.
— Jeszcze można i niewiele się straci czasu, bo znam tu jeden przejazd, który prowadzi na dół na bezpieczniejszą drogę i do wąwozu — tu musimy wszyscy nasze dusze pierwéj polecić świętéj Pannie! odpowiedział pocztylion, wskazując jedno miejsce skały, w któréj wykuty był obraz Matki Bozkiéj, wprawdzie zupełnie nie estetycznie, ale dosyć wyraźnie.
Eberhard spojrzał naprzód na niebezpieczną drogę i przepaść, potém na Madonnę.
Przeszedł obok ludzi i powozu i zbliżył się do ostrzegającego posągu — pilno mu było polecić Matce Bozkiéj swoje losy i pomodlić się do niéj.
Kiedy pierwéj już chciał rozkazać pocztylionowi, aby jechał koło, skały, teraz myśląc o córce, którą musiał ocalić i dla niéj żyć, powziął zupełnie inny zamiar.
— Nie chcę kusić Nieba, rzekł wzniosie i poważnie» chociaż chętnie chciałbym przed późną nocą już stanąć w Burgosie! Kiedy możemy tam przybyć, jeżeli obierze — my drogę do wąwozu?
— Około północy, dostojny panie!
— Niech i tak będzie, wieź nas w dół na drogę, którą znasz jako bezpieczniejszą! rozkazał Eberhard.
Pocztylion oświadczył, że musi się cofnąć nieco w tył, aby się dostać na właściwą drogę, śmiało i zręcznie, zawrócił sześciokonny zaprząg.
Książę znowu wsiadł, Sandok umieścił się na otwartém tylném siedzeniu, a Marcin na koźle.
Rżące konie ruszyły i wkrótce dostali się podróżni na szeroką boczną drogę, która zdawała się prowadzić pomiędzy skałami w dół ku dolinom.
Z początku nie zważano, że ta nowo obrana droga znowu inne nastręczała niebezpiczeństwo, bo z razu szła wprawdzie nieco z góry, lecz żadnéj nie wzbudzała obawy.
Lecz gdy się nagle ściemniać zaczynało, po upływie kwadransu czasu, uważający na wszystko Marcin postrzegł, że droga była bardzo wązka i spadzisto w dolinę zbiegająca.
Mimowolnie wstrząsnął głową, a usta jego poruszyły się, jakby powiedzieć chciały:
— Niech pioruny zatrzasną, spadliśmy z deszczu pod rynnę!
Ale wstrzymał się, bo żenowało go objawienie po raz drugi swojéj obawy, a przytém pocztylion bardzo pewnie kierował końmi, tak że wielkim zakrętem, co zmniejszało niebezpieczeństwo, powóz zjeżdżał z góry.
Rzeczywiście lejce niezmiernie były naprężone, a oba dyszlowe konie musiały powstrzymywać cały ciężar, ale były tak silne i do dróg górzystych wprawne, że się na mocnych rzemiennych szorach oparły i wybornie szybkość zmniejszały.
— Czy nie lepiéj byłoby założyć hamulec? zapytał nakoniec Marcin.
— Jak będzie potrzeba, to się zrobi w jednéj chwili! odpowiedział pocztylion cały czerwony z wysilenia przy powstrzymywaniu — widzisz pan tu przy mnie śrubę? Jeżeli ją zakręcę, hamulce zaraz powstrzymają wszystkie cztery koła!
— Niech pioruny zatrzasną, zróbże to przecię! krzyknął Marcin, bo zdyszałe konie widocznie już na stroméj drodze zaledwie wstrzymywały ciężki powóz prawie ich kopyt dotykający.
Nagle pędził na dół z przerażającą szybkością.
Głębi drogi coraz bardziéj spadzistéj nie można było rozpoznać, bo w dole panowała mgła i wieczorna ciemność.
Po obu stronach szerokiéj drogi wznosiły się sztywne w niebo skaliste ściany, tak, że widzieć można było tylko jakiś jéj pas, wyglądający jak błękitna gwiazdami zasiana wstęga.
Gdy Eberhard wciąż zachowywał ową wielką spokojność duszy, którą tak często podziwialiśmy w nim wobec największych niebezpieczeństw, gdy siedział nieporuszony w jednym kącie powozu, teraz i Sandoka opanowała niezmierna trwoga, bo widział, że powóz coraz szybcéj w dół pędzi.
Ale Marcin, który najlepiej poznał wszystkim grożące niebezpieczeństwo, widział, że nic ma czasu do gadania, lecz działać potrzeba.
Brakło mu cierpliwości, chociaż dotąd polegał na doświadczeniu pocztyliona.
— Do kata, zakręcaj śrubę! krzyknął gwałtownie i wyrwał mu lejce, pragnąc je trzymać silnemi rękami.
Pocztylion zrobił co Marcin kazał, ale powóz coraz chyżéj pędził, — kręcił — lecz nie postrzeżono, aby hamulce słuchały śruby i chwytały za koła.
Kręcił coraz prędzéj — wreszcie zawołał nagle, naturalne udając przerażenie, a oczami mierzył odległość kozła od drogi.
— Śruba złamana — pękła — Najświętsza Panno ratuj — jesteśmy zgubieni!
Marcin czuł, gdy to usłyszał, że lodowate zimno po członkach jego przebiegło.
Powóz hucząc pędził w dół — koni nie można było powstrzymać, chociaż muskularny sternik wytężył całe siły.
Wtém nagle pocztylion znikł, wołał zeskoczyć z kozła na drogę — może znał się na tak szalenie śmiałéj sztuce, albo dla tego, iż był pewien śmierci tych, co pozostali w powozie.
Marcin miał tyle zimnéj krwi, iż w obec tak okropnego niebezpieczeństwa nie stracił przytomności.
Eberhard otworzył okno od strony kozła i chociaż się prędko ściemniało, dostrzegł przed sobą szkaradną przepaść, w którą powóz pędził — niezwłocznie musiał nastąpić okropny wypadek — jeżeli którykolwiek z gwałtownie pędzących koni upadnie, cały w kawałki się rozbije — jeżeli powóz rzeczywiście dostanie się do głębi doliny, zniknie z siedzącymi w nim, bo Marcin nie zna téj głębi, a jéj drzew i przepaści widzieć nie może.
Byłą to chwila niebezpieczeństwa, od któréj włosy powstają na głowie, w któréj człowiek jest między życiem a śmiercią — chwila, w któréj ustaje wszelki namysł, a zmysły są jak odurzone — nie ma żadnego wyjścia, żadnéj rady.
Eberhard, wyższy nad ludzkie słabości, z żelazną spokojnością nawet w chwili, w któréj każdy inny byłby stracił przytomność, spojrzał w głębię, w którą spadał z niepowstrzymaną siłą.
Eberhard nie myślał o sobie — myślał tylko o Małgorzacie.
Miałże ten najwspaniałomyślniejszy człowiek swojego czasu, w skutek haniebnego planu nieprzyjaciół, na prawdę stracić życie?
Miałaż Małgorzata nie odzyskać ojca, — ojca, do którego od młodości z boleścią tęskniła i którego już się nigdy widzieć nie spodziewała?
Miałże Eberhard teraz uledz?
Plan szatańskiego barona znalazł w mnichu Antonim tyrańskiego wykonawcę.
Chodziło o powstrzymanie księcia przez dni kilka, aby go von Schlewe nie uprzedził, aby Małgorzatę zawczasu można było uprzątnąć — a Antoni używając całego swojego wpływu, skłonił do tego pocztyliona.
Powstrzymanie księcia łatwo mogło przedłużyć się na wieki — on i jego słudzy mogli wpaść w przepaść rozbici i pognieceni.
Byłby to od dawna upragniony tryumf dla barona Schlewego i grzesznéj hrabiny.
Pocztylion nie nadaremnie ostrzegał o niebezpiecznéj drodze po nad przepaścią — postanowił wybrać spadzistą drogę, prowadzącą z góry w dolinę, bo na niéj jeszcze żaden powóz szczęśliwie na dół nie dojechał i dla tego aby na pewno zgubić podróżnych, za poradą Antoniego, potajemnie złamał hamulec.
Znał tak dobrze wszystkie drogi i ścieżki, że o siebie nie zbyt się obawiał.
Korzystał ze stosownéj chwili i śmiałym skokiem wybawił się od zguby — szczęśliwie stanął na ziemi i spojrzał za powozem, który coraz chyżéj, coraz niepowstrzymaniéj toczył się w głębię. Doliny u spodu były zupełnie niezamieszkałe i bezludne — Unglia była najbliższą wioską, a kto nie znał wąwozów i ścieżek, w dzień nawet szukałby jéj nadaremnie.
Główna droga leżała z daleka — jeżeliby więc podróżni na prawdę dostali się na dolinę, nie prędzéj jak we dwa dni mogliby stanąć w Burgosie — a rozkaz Antoniego byłby spełniony.
Szybko podniósł się ślepy niewolnik mnicha — nie troszcząc się bynajmniéj o powóz i konie, a témbardziéj o los podróżnych, wydobył się znowu na grzbiet góry, udał się znajomemi sobie drogami i dostał się do mieszkań ludzkich.
Kłamstwem i wymową uwolnił się od kłopotu, tak, że go nie czekała ani odpowiedzialność, ani kara.
I baron von Schlewe zyskał pierwszeństwo.
Eberhard nie domyślał się wcale tak haniebnego planu. Właściwie nie miał czasu do namysłu.
Marcin poznał, że wszystko stracone.
Co chwila mogły paść konie — wtedy powóz razem z nimi bez ratunku zleciałby w przepaść.
Krew płynęła z rąk Marcina, tak mocno przy użyciu całéj siły trzymał lejce.
Lecz wszystko to nadaremne było.
— Jedź, jeżeli możesz, naprzeciw drzew, na prawo! zawołał książę, który-pomimo panującéj ciemności, widział po téj stronie mocne zaledwie o dziesięć kroków od skalistéj ściany oddalone drzewa i prawdziwie z bohaterską spokojnością, upatrywał w nich jedyny punkt ocalenia, jedyną możność ratunku.
Marcin natychmiast pojął myśl Eberharda.
Każdy inny nie byłby w stanie zawładnąć zmysłami i siłą swoją.
Marcin z całą gwałtownością skierował konie ku wskazanemu przez Eberharda miejscu.
Powóz uległ temu kierunkowi.
W téjże chwili dał się słyszeć do kości przejmujący trzask.
Konie popadały — kareta na w pół zgruchotana zawisła na drzewie. Leżała na boku i tylko cudem Eberhard pozostał nietknięty.
I Sandok z całą skorą wyczołgał się z rozbitego siedzenia.
Ale Marcin leżał ogłuszony na szczątkach powozu — gałąź drzewa straszliwie go w głowę uderzyła.
Zgrozą przejmujące zamieszanie panowało w ciemności na tym bezludnym, niezamieszkanym spadku góry.
Konie porozbijały sobie łby o strome skały, bo leżały nieruchome.
Eberhard przedewszystkiém podniósł sternika ze szczątków powozu, pragnąc przekonać się o ile ciężka była jego rana.
Krew gwałtownie broczyła z rany po nad czołem — był jak bez życia.
— Sandok, zawołał książę, opatrz ranę Marcina i pozostań przy nim dopóki nie wrócę!
Murzyn uczynił to, a Eberhard zszedł na dolinę, aby obaczyć, czy w pobliżu nie ma ludzkiego mieszkania, albo drogi lub źródła.
Ale tego wszystkiego nie było ani śladu.
Znajdowały się tam wprawdzie łąki, gruppy drzew, szczątki skał — ale ani szossy, ani wioski nie było można znaleźć.
A nadto ciemność nocna przeszkadzała usiłowaniom księcia, chociaż w takich razach miał wielkie doświadczenie.
Nie pozostawało nic do wyboru — trzeba było czekać do rana.
Rana Marcina była cięższa, niż Eberhard z razu sądził — po upływie kilku godzin leżał jeszcze zupełnie bezprzytomny, a krew sączyła się przez obwiązanie, które Sandok bardzo zręcznie wykonał.
Nakoniec zaczynało już szarzeć.
Pocztylion zbiegł bez śladu.
Gdy słońce rozwiało promienie, Eberhard szedł na szczyt góry.
Próbował czy ztamtąd nie dojrzy czego i nie znajdzie ożywionéj drogi.
Ale znalazł tylko strumyk, z którego naczerpał nieco ożywczego napoju dla zranionego.
Książę miał nieoceniony zwyczaj wozić z sobą żywność i wino, inaczéj można było w téj puszczy Sierra Vitoria umrzeć z głodu.
Nakoniec Marcin przyszedł do siebie — ale upływ krwi tak go wyczerpał, że mimo całéj jego siły ciała, nie można było myśleć o dalszéj podróży.
Konie leżały jedne z porozbijanemi łbami, drugie z połamanemi nogami, niezdatne do powozu, którego kół i kozła wcale nie można było rozpoznać.
Sandok zlitował się nad jednym koniem, który okropnie cierpiał — i gdy Eberhard oddalił się, pchnął go nożem w piersi, aby zakończyć jego boleści.
Przednie konie porwały uprząż i gdy powóz uderzył o drzewo — uciekły bez śladu.
Można sobie wyobrazić, że położenie podróżnych wcale nie było pocieszające.
Odcięci od wszelkich stosunków z ludźmi, leżeli w dzikiéj okolicy Sierra Vitoria, o cztery albo pięć mil od Burgosu, nie znając drogi, ani mogąc jéj wyśledzić.
Chociaż w młodszych latach Eberhard często w pustyni bez drogi i ścieżki znajdował sposoby posuwania się daléj, chociaż ciągle przytém groziły mu dzikie zwierzęta i nigdy nie był pewien życia, jednak i wtedy nawet nie dręczyła go taka troska jak dzisiaj.
Musiał wybawić i ratować swe dziecię.
Myśl ta okropnie dręczyła księcia. Każdy opóźniony dzień zagrażał nieszczęśliwéj nowém niebezpieczeństwem, i teraz, gdy Marcin objawił to zdanie, książę nabrał przekonania, że wypadek niniejszy naumyślnie był przygotowany.
Szlachetnej duszy Eberhard, który długo nie przypuszczał możności tak z groźnego czynu, zadrżał na myśl o niegodziwości owego barona, dla którego nie było nic świętego, który nie lękał się żadnego środka, byle tylko dopiąć swojego celu.
Cierpliwość wspaniałomyślnego księcia wyczerpała się — groził nędznikowi karą, na którą ten już nieraz zasłużył.
Potém zaś zostawiwszy Sandoka przy Marcinie, który już począł odzyskiwać siły, udał się jeszcze raz na wierzchołek góry, pragnąc bądź co bądź wynaleźć drogę do wyjścia.
Usiłowania jego znowu były nadaremne! Wrócił dopiero późno w nocy, strudzony i zmordowany.
Nazajutrz Sandok wyprosił sobie łaskę śledzenia tu i owdzie.
Książę znając wytrwałość i przytomność murzyna, zezwolił.
Marcin już się znowu mógł utrzymać na nogach, ale jeszcze nie można było myśleć o tém, aby dłuższą drogę mógł odbyć pieszo — a Eberhard nie chciał go opuszczać.
Nadaremnie ze wzrastającą niecierpliwością oczekiwał powrotu Sandoka — godzina za godziną upływała, a nie widać go było wcale.
Nakoniec gdy już zmrok zaczął zapadać, ukazał się na dolinie, radośnie wyciągając ramiona w górę.
— Oho, massa! zawołał — Sandok ma konie i przewodnika!
Ponure oblicze Eberharda rozjaśniło się, a i Marcin nabrał odwagi.
Obaj udali się na dół i spostrzegli przed sobą wieśniaka z końmi.
— O, dobry człowiek, dobry człowiek! wołał Sandok ściskając wieśniaka, który ofiarował się znakomitemu panu sprzedać trzy konie i pokazać mu drogę do Burgosu.
Eberhard straciwszy dwa dni czasu, gotówką wyliczył wieśniakowi wartość koni, i szczęśliwy był, gdy już siedział na jednym z nich.
Sandok pomógł sternikowi dosiąść drugiego konia i zręczny jak kot wdrapał się na trzeciego.
Wieśniak po wielu wązkich i niebezpiecznych ścieżkach przeprowadził jeźdźców na dobrą drogę.
Eberhard podziękował mu i jeszcze wynagrodził; na koniec trzéj jeźdźcy mszyli całym pędem ku celowi swojéj podróży.
Noc już zapadła gdy stanęli u bram miasta Burgosu.
Nie dozwolono nieznanym jeźdźcom wstępu do miasta, oświadczając, że się w nocy nie wpuszcza nikogo obcego — że muszą czekać do rana.
Marcin nie mógł się powstrzymać i mruknął:
— Niech pioruny zatrzasną! czyż nie będzie końca tym przeszkodom?
— Do kogo panowie jedziecie? spytał rogatkowy nadzorca.
— Do klasztoru karmelitek o ile można najprędzéj, odpowiedział Eberhard.
— Dobrze sennor, odpowiedział Hiszpan, to panowie nie potrzebujecie wstępować do miasta! Jedźcie tu pod murem, aż do zarośli tam na drugiéj stronie — potém udajcie się drogą przerzynającą lasek.
— A dokądże potém przybędziemy?
— Wkrótce ujrzycie przed sobą dwa klasztory, sennor, karmelitów i karmelitek!
— Dziękuję! zawołał Eberhard i spiął konia ostrogami.
Marcin i Sandok również odwrócili swoje zwierzęta od rogatki i pojechali pod murem opasującym miasto.
Wkrótce dojechali do lasku, o którym wspomniał nadzorca rogatki, i nakoniec gdy się drzewa przerzedziły, postrzegli przy mdłym blasku księżyca wznoszące się przed nimi klasztory.
Pobożny brat Antoni i baron von Schlewe tylko co znikli po za klasztorną fórtą.
Eberhard najpierwój zwrócił się do fórty — lecz potém postrzegł przy drugim klasztorze wielką z kamienia wyciosaną figurę Matki Bozkiéj z Dzieciątkiem Jezus — ustawioną w niszy po nad portykiem — księżyc z daleka oświetlał tę oznakę pobożności.
Eberhard powiedział sobie, że tam zapewne mieszkają zakonnice.
Zsiadł z konia — dwaj jego towarzysze uczynili to samo.
Sandok trzymał konie, a Marcin towarzyszył księciu do klasztornego muru.
Wewnątrz niego panowała głęboka cisza.
Eberhard śpiesznie wszedł pod sklepienie fórty i mocno młotkiem zapukał.
Siostra odźwierna widocznie jeszcze nie spała, bo wkrótce dały się słyszeć wewnątrz kroki.
— Kto puka? spytała mniszka, ujrzawszy przez otwór w forcie dwie postaci.
— Otwórzcie, pobożna siostro, muszę mówić z czcigodną przeoryszą!
— Przeorysza od pięciu tygodni nie żyje, a gdyby nawet żyła, albo nowa na jéj miejsce już była obrana, niemogłabym uczynić zadosyć pańskiemu żądaniu, cudzoziemcze, bo to noc, a o téj porze nie wolno wchodzić do klasztoru żadnemu świeckiemu człowiekowi!
— Kto zastępuje miejsce przeoryszy? spytał Eberhard.
— Ojciec Celestyn z klasztoru karmelitów, który pan widzisz naprzeciwko!
— Czy się znajduje w waszym klasztorze cudzoziemska dziewczyna, mówiąca innym językiem niż wy?
— Nie, cudzoziemcze!
— Zastanówcie się, pobożna siostro, spojrzyjcie na ten obraz Madonny, który się tam wznosi łagodnie księżycem oświetlony.
— Zapytajcie o to przeora — zapytajcie brata Antoniego! odpowiedziała zakłopotana mniszka.
— Widzę, że chcecie uniknąć odpowiedzi! Muszę znaleźć tę dziewczynę, chociażbym miał wasz klasztor od góry do dołu zrewidować!
— O wszyscy święci! pomruknęła mniszka.
— Marcinie, rozkazał książę, odwracając się od mniszki: pozostaniesz tutaj — nikt nie powinien wyjść z klasztoru!
— Według rozkazu panie Eberhardzie, nikogo nie wypuszczę ani wpuszczę! odpowiedział olbrzymi sternik i oparty o mur, tak się ustawił, że prawie całą fórtę sobą zakrył.
Książę pośpieszył do sąsiedniego klasztoru mnichów, pod którego murem stał Sandok z końmi.
Eberhard postanowił dobrocią lub gwałtem odebrać swoje dziecię, bo wiedział, że przebywa w jednym z tyci klasztorów. Chciał bądź co bądź uwolnić nakoniec Małgorzatę z więzienia.
Pewnym krokiem, wyprostowany tak, że jego majestatyczna postać przedstawiała wspaniały widok, Eberhard przystąpił do fórty. Wykonywał tylko święte prawo, z którego z żelazną wolą korzystać pragnął.
Pukał głośno, jak człowiek z czystém sumieniem i wolném sercem.
Dały się słyszeć wlokące się kroki — widocznie zbliżający się po za murem nie chciał zdradzić swojéj obecności.
— Przystąpcie pobożny bracie! czyńcie tak jak ja! rzekł Eberhard pełnobrzmiącym głosem.
— Dla czego zakłócasz nocną spokojność, cudzoziemcze? spytał odźwierny.
— Nie bierz mi tego za złe, inaczéj być nie może; otwieraj i prowadź mnie do czcigodnego ojca Celestyna!
— Jakto! — teraz w nocy? To niepodobna!
— Wyrazu niepodobna nie znam, mój przyjacielu, jeżeli idzie o rzeczywistość! Muszę mówić z ojcem i to zaraz!
— Nie trudź się nadaremnie cudzoziemcze, to przeciwne klasztornéj regule!
— Zapewne jesteście brat Antoni? nagle zapytał Eberhard, domyśliwszy się, że w tym mnichu ma przeciwnika.
Zdało mu się, że po za murem słyszy jakieś ostrożne szeptanie.
— Czego chcecie od pobożnego brata Antoniego? i kto jesteście? ozwał się głos przy fórcie.
— Nie lubię ukrywać się w mistycznéj ciemności, we wszystkiém mówię jasną prawdę! Jeżeli jesteście brat Antoni to słuchajcie! Jestem książę de Monte-Vero. W waszym klasztorze znajduje się niemiecka dziewica — pomimo jéj woli! Ta dziewica jest moją córką, przychodzę żądać, abyście mi ją wydali — czekajcie, jeszcze nie skończyłem! Jeżeli za pięć minut nie otworzycie mi téj fórty, każę ją sam otworzyć!
— Co za mowa cudzoziemcze! Jesteś na poświęconém miejscu!
— Śpiesz do ojca Celestyna i sprowadź go tutaj — pamiętaj, że dałem ci tylko pięć minut czasu! Zwykle słowa dotrzymuję!
— Święty Franciszku! zawołał mnich, chcą klasztor wyłamać? to rzecz niesłychana!
Eberhard posłyszał, że odźwierny poszedł do portyku, i zdało mu się, po za murem ktoś drugi oddala się w kierunku klasztornego ogrodu.
To w niepodejrzliwym księciu obudziło przekonanie, że nie myślą z nim uczciwie postępować.
Wprawdzie spodziewał się tego, że przechowywanéj w klasztorze dziewicy tak od razu bez dalszych trudności mu nie wydadzą; lecz sądził, że jeżeli seryo a przezornie weźmie się do rzeczy, to mu się dłużéj opierać nie będą.
Marcin jak potężny słup stał przy forcie jednego klasztoru — on sam przy forcie drugiego — nie tak więc łatwo zdoła się kto wymknąć i usunąć szukaną.
Jeszcze nie upłynęło pięciu minut, gdy Eberhard posłyszał na dziedzińcu kroki i głos Antoniego na niego powstający.
— Tak, czcigodny ojcze, brzmiały jego słowa — sam chce drzwi otworzyć!
— Tak jest, powiedziałem to, rzekł głośno Eberhard, gdy w klasztorze zajaśniały światła — i słowa dotrzymam, jeżeli nie będę miał dozwolonego wstępu! Nie przybywam tu nieprawnie, czcigodny ojcze, domyślam się, żeście tu przyszli, przybywam tu jak człowiek honorowy i z pełném prawem! Cudzoziemska dziewica, ukryta jest w waszym klasztorze, żądam wydania mi téj dziewicy!
— Mylicie się świecki panie, odpowiedział pokorny głos ojca: nie ukrywamy tu żadnéj dziewicy! W tamtejszych zaś murach mieszkają tylko same pobożne siostry!
— Więc przed wami zatajono, czcigodny ojcze, Pozwólcie, abym się przekonał!
— Przez wszystkich świętych, ten cudzoziemiec odważa się na niesłychane rzeczy! powiedział Antoni do przełożonego.
— Czy znajduje się bez mojéj wiedzy w jednym z dwóch klasztorów cudzoziemska dziewica? spytał przeor.
— Niech nas święty Franciszek strzeże! odpowiedział Antoni: ten cudzoziemiec szuka tylko pozoru, byle się dostać do klasztoru!
— Słyszycie to świecki panie? głośno powiedział ojciec: idźcie sobie daléj waszą drogą! Ktoś was w błąd wprowadził!
Cierpliwość Eberharda była wystawiona na ciężką próbę, i każdy inny, tyle w swojém prawie będący, pewno nie mówiłby tak spokojnie. Ale właśnie cechą dusz szlachetnych i wzniosłych jest to, że panować nad sobą umieją.
— Skoro tak, pobożny ojcze, zostawiam wam do wyboru! Książę de Monte-Vero, który prosi o wstęp, chce bez żadnych złych zamiarów przeszukać klasztor razem z wami! Jeżeli mu odmówicie, to musi drzwi wasze obsadzić i uzyskać rozkaz, który was zmusi do udzielenia mu wstępu!
— Jesteście bardzo uparci i bardzo stanowczy, świecki książę! mówił ojciec Celestyn. Nie sądźcie, aby bojaźń skłaniała mnie do otwarcia wam klasztoru! Nie masz władzy, któraby mnie zmusiła do udzielenia wam wstępu, chociażby nawet rozkaz z Santa-Madre w Madrycîe, a tego nigdy nie uzyskacie. Otwórz, bracie odźwierny!
Antoni wahał się.
— Czeka nas złe, czcigodny ojcze, szepnął — to przywódca karlistów!
— Otwórz, bracie Antoni! rozkazał ojciec.
Gdy się klucz w zamku fórty obracał, Eberhard dał murzynowi znak, aby pozostał przy murze i na wszystko pilnie uważał.
Żelazem obite drzwi skrzypiąc otworzyły się.
Eberhardowi ukazał się ponury dziedziniec klasztorny, i stanęli przed nim stary ojciec Celestyn tudzież brat Antoni, którego błyszczące oczy i nienawistna mina świadczyły o wściekłym gniewie za to, że cudzoziemiec, na którego chciał rzucić podejrzenie, jednak wolę swoją przeprowadził.
— Nie sądźcie, czcigodny ojcze, powiedział zwracając się z ukłonem do starca; że was bez przyczyny niepokoję! Jeżeli ani w tym, ani w sąsiednim klasztorze nie znajdę śladu mojego dziecka, to wypłacę waszéj klasztornéj kassie 10,000 realów wynagrodzenia — ale jeżeli znajdę dziewicę, wtedy będzie moją!
Nienawistna twarz Antoniego przybrała tryumfującą minę — był pewien, że Eberhard nie znajdzie nieszczęśliwéj, bo jak widzieliśmy, doskonale ją ukrył.
— Przyjmuję waszą obietnicę, świecki panie, powiedział ojciec; zakon nasz jest ubogi, a was Bóg niewątpliwie światowém dobrem obdarzył! Bracie Antoni, chodź z nami i poświeć nam! Klasztor jest dla pana otwarty!
— Jesteście bardzo łaskawi, czcigodny ojcze, mówił Eberhard, pójdźmy i niezwłocznie przekonajmy się stanowczo!
Ojciec Celestyn poszedł obok księcia de Monte-Vero przez dziedziniec. Brat Antoni udał się za nimi niosąc jasno świecącą latarnię.
Weszli w otwarty portyk.
Mnisi niespokojni przebiegali tu i owdzie — rzadka, nieproszona wizyta przeraziła ich.
Północne nabożeństwo od dawna przeminęło.
— Jesteśmy na miejscu, świecki książę, rzekł ojciec Celestyn; bracie Antoni, poświeć!
Mnich z nienawistnie ironicznym uśmiechem zrobił poruszenie, jakby chciał powiedzieć:
— Cudzoziemiec może szukać, gdzie chce!
Eberhard zajrzał do każdéj celi po bokach krużganku — kazał sobie otwierać każdą przestrzeń, wszystkie na górze sale i izby, i pilnie razem ze starym Celestynem przejrzał każdą szafę, potém zeszedł do sklepień, aby i tam zajrzeć do klauzur.
Ze zgrozą znalazł tu surowo więzieniem ukaranych mnichów, w nędznych dziurach leżących na słomie.
Przerażenie odmalowało się na jego twarzy, bo ojciec powiedział postrzegając to:
— Mamy władzę i prawo karania odstępców! Wszyscy, których tu świecki książę widzisz, ciężko przewinili!
— I cóż popełnili? spytał Eberhard.
— Ten tam, odpowiedział Celestyn, wskazując mnicha, który leżał bezsilny na słomie w wązkiéj, wilgotnej celi, i którego zdziczała broda aż do piersi sięgała, przełamał ślub czystości — zasłużył na dziesięcioletnią klauzurę według wyroku wysokiego officyum. Ten, mówił daléj starzec i wskazał młodszego mnicha, który jak dzikie zwierzę skurczył się w kącie podziemnéj przestrzeni i zębami zgrzytał, ciężko zawinił przeciw ślubowi posłuszeństwa.
— On jest szalony — mruknął Eberhard.
— Dla tego też przez całe życie pozostanie tu w celi! Alboż to świeckie sądy niebezpiecznych złoczyńców nie robią nieszkodliwymi? Alboż szaleńców także nie zamykają w celach? O święte officyum w Madrycie jest mądre i sprawiedliwe!
Po Eberhardzie przebiegł dreszcz na widok tak straszliwych kar, spełnianych z fanatyczną surowością i gorliwością, przekonywającą go o potędze owego officyum w Madrycie, inkwizycyą zwanego.
— Nieszczęśliwi, rzekł pełen miłosierdzia, czyliby nie było lepiéj wpływać na nich łagodnością?
— Łagodność szkodę przynosi świecki książę, jeżeli zobojętnia sprawiedliwość! Patrzcie na tego tam mnicha, mówił daléj ojciec Celestyn, gdy Antoni poświeciwszy w kilku innych celach, otworzył jedną gdzie leżał mały człowiek, oczy w ciemności zabłysły: ciężko zawinił przeciw ślubowi ubóztwa — okradł skarbiec klasztorny — przychylnym wyrokiem skazany został tylko na trzechletnią klauzurę! Po przebyciu jéj, ukradł z katedry w Burgosie święcony srebrny talerz — teraz więc zostaje w więzieniu na całe życie. Czy z waszymi przestępcami i więźniami nie dzieje się tak samo!
Eberhard poszedł daléj — sklepiony korytarz rozdzielał się na dwa — przy ścianie stał stary pulpit do modlitwy — trzéj ludzie przeszli koło niego.
Wkrótce ślizkie schody prowadziły do jeszcze głębszych piwnic.
I tu kazał Eberhard otworzyć każdą celę — ale znalazł samych tylko jęczących mnichów, którym szczury i myszy rabowały podany chleb.
Te obrazy nędzy były tak okropne, że chociaż książę de Monte-Vero wiele z tego co ojciec mówił uznać musiał za słuszne, jednak z boleścią odwrócił się — nieludzkie to były kary i sposób obchodzenia się z nieszczęśliwemi stworzeniami, jakkolwiek ciężko grzesznemi.
Skargami i jękami napełnione powietrze gniotło piersi Eberharda — nie mógł tchu schwytać — ale trzeba było w tych okropnych przestrzeniach szukać swojego dziecka, które w jednym z tych dwóch klasztorów ukrywano.
Szedł więc daléj i przeglądał każdą przestrzeń.
Chętnie otwierał brat Antoni każde drzwi — usłużnie świecił w każdéj celi.
Nadaremnie. Nie można było znaleźć żadnego śladu Małgorzaty. Eberhard zaczynał rozpaczać.
— Już skończyliśmy, powiedział stary Celestyn, gdy przyszli do wilgotnych piwnicznych ścian, które widocznie stanowiły fundament klasztoru.
Przekonałeś się światowy książę, stało się zadosyć twojéj woli.
— W połowie dopiero pobożny ojcze — pozostaje jeszcze do przejrzenia tamten drugi klasztor zakonnic!
— Klasztor zakonnic? biedząc się z myślami powtórzył Celestyn.
— Pobożne siostry śpią, jakże my mężczyźni możemy teraz wchodzić do ich cel? z wyraźnym wyrzutem odezwał się brat Antoni.
— Wyjednacie mi wstęp, pobożny ojcze, rzekł książę nie zważając na słowa mnicha, i stanowczo przemawiając do Celestyna, jakby mu przypominał, że ma do czynienia z wpływowym i wysokie stanowisko zajmującym człowiekiem.
— Teraz nie można panie! odpowiedział ojciec.
— W takim razie narażasz ojcze klasztor na nieprzyjemność, bo go każę strzedz i będę musiał wyjednać sobie w Madrycie rozkaz, który mi wszystko otworzy — królowa Izabella uczyni zadosyć mojemu żądaniu!
— Nie uczyni świecki książę, bo uczynić tego nie może! odpowiedział ojciec.
— Don Olozaga wyjedna mi to!
— Usiłowanie pańskie będzie daremne! Chociażbyś się pan odwołał do ks. de la Torre, do hrabiego de Reuss i do kogo chcesz. Santa-Madre stoi wyżéj wszystkich! Święte officyum tylko może tutaj rozkazywać!
— A zatém słuchaj ojcze, co na to odpowiem — i zważ dobrze każde moje słowo — bo każde jest przysięgą! Książę de Monte-Vero, który szuka swojéj córki i wie, że ona znajduje w jednym z waszych klasztorów, wypowiada wam wojnę, jeżeli jeszcze godzinę opierać się będziecie!
Ojca Celestyna wcale ta groźba nie przeraziła, a brat Antoni zupełnie ją wyśmiał.
— Więc jak zapewne dobrze pojmujecie, mówił daléj Eberhard, będzie to wojna Brazylii z Hiszpanią, wypowiadam ją wam w imieniu cesarza don Pedra II! A jeżeli biedny naród hiszpański niewinny waszego łotrowstwa i pychy, przez wpływ mój ma wyjść bez szkody z téj wojny, to wy témbardziéj ją uczujecie! Jeżeli mi nie otworzycie owego klasztoru, za trzy dni wypowiedzenie wojny będzie w Madrycie!
— Jesteście zapalczywi, światowy książę! Tak błaha przyczyna, ktôréj nie jesteśmy winni, nie może wywołać wojny.
— Z drobnych przyczyn wynikają często niespodzianie wielkie skutki, pobożny bracie! Otwórzcie księgę historyi świata i według przyczyn szukajcie wielkich walk — często uznacie te przyczyny za niegodne wzmianki, często je wyszydzicie — a jeżeli mam wyznać, żaden człowiek więcéj nie nienawidzi i nie brzydzi się bitwami, niż ja! Ale przeciw obłudzie, przeciw podstępnemu matactwu, przeciw złośliwości i błędnéj przewadze, jest tylko jedno lekarstwo — użycie siły! Spodziewam się, pobożny ojcze, że teraz mnie zrozumiałeś, a na zakończenie dodaję, że pod słowem honoru użyję siły, skoro mi słusznego prawa odmawiacie! Czyście się teraz namyślili
— Jeżeli myślicie światowy książę, że się was boimy i z bojaźni zadosyć czynimy waszéj woli, tedy jesteście w błędzie! Nie zapominajcie, że święte offieyum ma w Rio siedzibę i może wam także okazać swoją potęgę! Widzicie, żeśmy do was dorośli! Dla tego dowieść wam pragnę, że jesteście w błędzie, jeżeli myślicie, że się wasza córka znajduje w jednym z tych klasztorów! Bracie Antoni, śpiesz naprzód i zapowiedz pobożnym siostrom, co ma nastąpić; my idziemy za tobą!
Mnich nie z wielką radością przyjął rozkaz ojca, a zarazem z widoczném nieukontentowaniem — jednak nie śmiał sprzeciwiać się, albo nawet ociągać, lecz szybko wyszedł z klasztoru i fórty.
Eberhard i ojciec Celestyn, również wyszli z portyku klasztornego na dziedziniec, a potém ku murowi.
Słowa jego, pomimo odpornych odpowiedzi ojca, musiały wywrzeć dosyć silny wpływ — książę de Monte-Vero byłby groźbę swoją wykonał, bo wiedział że cesarz don Pedro nie będzie ociągał się ani chwili z ukaraniem przemocy hiszpańskiego duchowieństwa.
Jak wiadomo Eberhard wywierał wielki wpływ na cesarza, który go zawsze nazywał swoim przyjacielem.
Gdy obaj wyszli na otwarte pole, które ciągnęło się między laskiem od strony Burgosu i dwoma klasztorami, znaleźli tuż przy wchodzie Sandoka, który razem związał konie — schwytał brata Antoniego i wtedy dopiero puścił go, gdy mu książę de Monte-Vero rozkazał.
Sandok zawsze literalnie wykonywał rozkazy swojego pana.
Ojciec Celestyn, nie mówiąc ani słowa, zdziwił się, gdy znalazł fórty obu klasztorów obsadzone.
Przy żeńskim stała ogromna, poszanowanie nakazująca figura Marcina.
Eberhard nie potrzebował dawać żadnych objaśnień o tym posterunku, bo już pierwéj o nim wspomniał — z zadowoleniem skinąwszy głową, przyjął tylko od sternika „Germanii“ wiadomość, że nikt z klasztoru nie wyszedł.
Brat Antoni wypukał siostrę odźwierną, i zaraz lotem błyskawicy rozeszła się po klasztorze wiadomość, że ojciec Celestyn z cudzoziemcem pragną przejrzeć cele i korytarze.
Mniszki czémprędżéj poubierały się w szaty, i pod maską jawnego zmartwienia ukrywały ciekawość.
Wkrótce ojciec Celestyn zbliżył się z księciem do portyku, gdzie czekał Antoni.
Pobożne siostry z upodobaniem przypatrywały się wysokiemu, pięknemu cudzoziemcowi ze wszystkich możliwych kryjówek — zmartwienie ustąpiło miejsca podziwowi.
Pojawienie się męzkiéj, tak pięknéj jak Eberhard postaci, w klasztorze zakonnic, stanowi rzadkość chętnie widzianą — pobożne damy lubią czasem spojrzeć na świeckiego człowieka.
Książę nie zważał na tę ciekawość, ścigającą go za każdym filarem, za każdym wyskokiem muru — przeglądał z ojcem Celestynem każdą celę, a także i klasztorne podziemia — tracił pewność z każdą minutą, a tymczasem tryumf i bezpieczeństwo Antoniego wzrastały.
Z coraz bardziéj szyderczym uśmiechem spoglądał na księcia, ale ten wcale nie uważał. Eberhard nie miał oka dla tak nic nie znaczących ludzi, jak ten mnich, którzy się lubowali w dumném i nikczemném zuchwalstwie.
Całą uwagę zwrócił na klasztorne izby i przekonał się, że i teraz, gdy prawie cale życie swoje na to poświęcił, nadzieja go zawiodła...
Małgorzaty, córki swojéj, znaleźć nie mógł...
Eberhard przejrzał klasztor od górnych przestrzeni, aż do najgłębszych skrytek.
Obejrzał każdą celę, każdy kącik, a nigdzie nie znalazł śladu nieszczęśliwéj dziewicy.
— A zatém światowy książę, powiedział ojciec Celestyn, stało się zadosyć pańskim życzeniom?
— Jestem waszym dłużnikiem i dług zapłacę, odpowiedział Eberhard; co przyrzekłem, dotrzymam! Wracajmy do waszego klasztoru, tam otrzymacie przyobiecaną summę!
— Jesteście szlachetnym panem, rzekł ojciec Celestyn, kłaniając się w nadziei wzbogacenia kassy klasztornéj. Boli mnie to, że nie mogę dać panu najmniejszéj wiadomości o pańskiéj córce, któréj tak troskliwie szukasz!
— Omyliła mnie pewna korrespondencya — gdybym się nie był sam przekonał, że dziecka mojego nie ma w tych murach, to byłbym temu nie uwierzył! Przebaczcie, że was trudziłem, pobożny bracie!
Brat Antoni widocznie niecierpliwie czekał powrotu do drugiego klasztoru.
Eberhard jeszcze raz obejrzał się na wszystkie strony, poczém idąc obok ojca Celestyna, z ciężkiém sercem zbliżył się ku wyjściu.
I ten więc ślad był fałszywy — i teraz bez skutku miał wrócić.
Jakże się mógł domyślić, że pomimo to Małgorzata znajdowała się w klasztorze, który opuszczał nie załatwiwszy sprawy! Musiałby go chyba zburzyć i jego sklepienia rozrzucić, aby ją znaleźć w tak pewném ukryciu.
Książę de Monte-Vero był tak blizko swojéj udręczonej córki — zaledwie dziesięć kroków dzieliło ją od niego... a teraz znikła znowu wszelka nadzieja!
Eberhard przeszedł przez klasztorny dziedziniec.
Przyświecający brat Antoni czuł, jak mu serce drgało, pewien był nagrody od barona! I ten uniknął spojrzeń księcia — ukrył się po za drzewami klasztornego ogrodu.
Biedna Małgorzato! Czyliż się nie skończyły jeszcze twoje cierpienia i dolegliwości? czy czas jeszcze nie upłynął?
Ojciec twój, do którego niegdyś tęskniłaś, szuka cię, powodowany miłością! Ojciec twój poświęciłby wszystko, byleby cię tylko dostał, byle odszukał.
Myślisz, że nie posiadasz na ziemi żadnej duszy. Gdy serce twoje obudziło się. od najmłodszych lat żyjąc między obcymi, szukałaś i narzekałaś, że nie masz ani ojca, ani matki, — wtedy już ojciec twój szukał cię boleścią przejęty.
I oprócz niego bije jeszcze w dali dla ciebie gorąco cię kochające serce, które niegdyś niewierne opuściło cię, lecz które teraz ciężko żałuje swego postępku, do którego namówił je ów szatański doradca von Schlewe.
Znasz to serce i kochasz je nawzajem.
W snach twoich, które cię na kilka godzin przynajmniéj uwalniały od męczarni, które nawet w celi tego klasztoru ponosiłaś, ukazał ci się obraz Waldemara.
Wtedy uśmiechnęło się twoje blade, piękne, zbolałe oblicze, wtedy rozjaśniły się lica, a ty łzami wybuchając, wyciągnęłaś ku niemu ręce. Tyś się wśród łez uśmiechała — a książę, który ci kiedyś miłość zaprzysiągł, objął cię i słyszałaś jego słowa: „Pozostaję twoim — kocham cię goręcéj niż kiedykolwiek — ty jesteś moim pięknym geniuszem!“
I jak obaczymy, sen ten nie był urojonym obrazem fantazyi i nadziei...
Książę Waldemar kochał Małgorzatę jako umarłą — a miłość jego była tak głęboka i gorąca, że innéj kobiety już więcej posiadać nie chciał.
Modlił się za Małgorzatę i za siebie.
Gdy się dowiedział, że mniemana zmarła, że ukochana, dla któréj z radością gotów był poświęcić swoją koronę, żyje — gdy się dowiedział, że wydarta mu Małgorzata nie spoczywa jeszcze ziemią przykryta — wtedy...
Ale nie wyprzedzajmy.
Książę de Monte-Vero nie domyślając się, za każdym krokiem coraz bardziéj oddalał się od swojego dziecka, od straconéj córki.
Jeżeli wyjedzie z Burgosu, Małgorzata na wieki zginie dla niego, bo nigdyby nie uwierzył, że mimo to ona znajduje się w klasztorze.
Gdyby Eberhard w chwili, gdy za fórtę wyszedł, był z natchnienia bożego jeszcze raz powrócił!
O, gdybyśmy mogli zawołać go — gdybyśmy mogli dać mu jaki znak, że jego córka wrzucona w podziemne przejście, które pulpit do modlitwy ukrył przed jego badawczém okiem!
Książę de Monte-Vero wyszedł za ojcem Celestynem przez fórtę na pole.
Odźwierna raptem drzwi zamknęła.
Brat Antoni miał zanieść dobrą wiadomość schowanemu baronowi.
W téj chwili jakiś głos bolesny doszedł od muru po drugiéj stronie klasztoru.
Co to znaczy? Kto tu może wołać o pomoc?
Idący przodem, brat Antoni stanął — zdało mu się, że zna ten głos — ale zkąd on pochodzi?
Eberhard i ojciec słuchali zdziwieni.
Głos wołający o pomoc powtórzył się wyraźniéj.
— Puszczaj mnie czarna bestyo! Pomocy! wołano.
Księżycowa noc dozwoliła przekonać się o przyczynie tak trwożliwego wołania.
Sandok schwytał jakiegoś człowieka, którego czarną żelazną pięścią dosyć niełagodnie rzucił na ziemię, a teraz prawie dusił, stojąc przy nim jak pies wierny przy uszczwanym dzikim zwierzu i na każde jego poruszenie uważając.
— Bezbożny poganin morduje jakiegoś człowieka, zawołał brat Antoni, który zapewne domyślał się po trochu, kto był wołającą o pomoc ofiarą Sandoka — bezbożny poganin cudzoziemca, który stał na straży pod murem klasztornym.
— Zdaje się, że brat Antoni ma słuszność — wasz sługa, murzyn, ma jakiegoś człowieka w ręku! W tych poganach często obudzają się złe żądze i chuci! trwożliwie zauważył ojciec Celestyn.
— Tylko w takich poganach! Pobożny ojcze, zła żądza i chęć obudzą się również i w innych ludziach, którzy się liczą do ściśle wierzących. Mój murzyn Sandok, mówił daléj Eberhard, zbliżając się za idącym naprzód Antonim do miejsca oczekującéj go szczególniejszéj sceny: nie jest wcale poganinem, ale chrześcianinem podobnie jak my! Co tam masz, mój przyjacielu? głośno spytał murzyna, który jakiegoś w ciemny płaszcz owiniętego człowieka obalił na ziemię jak sztukę materyi.
— O massa — dobre znalazłem, dobry połów! zawołał uszczęśliwiony Sandok. Massa przyjść i obaczyć! To baron, zły baron! Chcieć uciec z klasztoru, ale Sandok schwytać! Oho, ani rusz!
Chociaż znaczenie tego dziwnego spotkania było bardzo ważne, jednak Eberhard nie mógł powstrzymać się od lekkiego uśmiechu, gdy ujrzał jak ten łotrowski szambelan, ten zły duch dworu, ta plaga ludzkości, bez tchu chrapiący kurczył się i kręcił pod czarną ręką Sandoka.
Rzeczywiście był to baron von Schlewe, który chciał wymknąć się z klasztoru, i którego od dawna znający go i niecierpiący murzyn, teraz schwytał.
Usłuchał rozkazu pana, gdy napadł na kulawego wspólnika Leony, a gdy ten chciał się bronić, cisnął go dosyć niełagodnie o ziemię.
I rzeczywiście był to baron von Schlewe, stękając wołający o pomoc, który teraz ujrzał przy sobie księcia de Monte-Vero — a ten widok niemałym go nabawił strachem.
Przeciwnie brat Antoni usiłował natychmiast wdać się w skuteczne pośrednictwo.
Chciał odtrącić niewiernego murzyna, poganina, i uwolnić barona.
Ale Sandok fałszywie to zrozumiał, i nim książę zdołał mu przeszkodzić, pobożnemu bratu Antoniemu, nie zważając na jego habit, tak energiczną dał pamiątkę, że ten skurczył się narzekając na ból i klnąc wcale nie po chrześciańsku.
Przytém trzymał w lewéj ręce cugle trzech koni, a inne interesa załatwiał tylko prawą.
— Jeżeli się nie mylę, powiedział Eberhard: to widzę pana barona von Schlewe, leżącego tam chrypiąc na ziemi! Co się to stało? Zkąd się tu pan wziąłeś?
Ojciec Celestyn stał dosyć nieradny, z otwartą gębą, i patrzał na tę niepojętą dla siebie scenę.
Nie znał barona, nie wiedział także zkąd się tu wziął.
Schlewe milczał, może mu głos wypowiedział służbę, bo mu Sandok bardzo nielitościwie zdusił gardło, a może mu je zaciskała niepowstrzymana wściekłość.
Nagle ujrzał się w ręku śmiertelnego wroga.
— Jak się zdaje gorliwiéj niż należało spełniłeś twoją powinność, powiedział książę de Monte-Vero. Kazałem ci tylko nikogo nie przepuszczać! Pomóż panu baronowi wstać!
— Ta czarna bestya to rabuś! Ten murzyn napadł na mnie! wyjąkał von Schlewe.
— Racz powiedzieć nam, panie baronie, jakim sposobem się tu znajdujesz? spytał Eberhard. W każdym razie dziwna rzecz, że pan przebywasz w klasztorze, którego czcigodny przełożony wcale o panu nie wie!
—Ten pan jest w przejeździe, przerwał Antoni, przemagając ból: przyrzekłem przenocować go w mojéj celi!
— To spotkanie, seryo i stanowczo powiedział Eberhard: w każdym razie każę mi się domyślać, że pomimo wszystkiego, córka moja trzymana tu jest w ukryciu! Wzywam cię panie baronie, abyś mi wyznał, gdzie się znajduje niemiecka dziewica, którą pan hiszpańskiemu mnichowi — Józefowi z imienia — wywieźć kazałeś?
— Nie wiem nic o żadnéj dziewczynie — nie mam nic do powiedzenia! odpowiedział baron, i siwe oczy złowrogo utkwił w księciu.
— Massa, baron zapiera się, a Sandok przecię na oboje uszu słyszał, jak baron i hrabina o pięknéj dziewczynie mówili!
Ojciec Celestyn postrzegł, że za jego plecami brat Antoni porozumiewał się z obcym baronem — prócz tego miał pewne uszanowanie dla księcia de Monte-Vero.
— Widzisz pan, rzekł zwracając się do księcia, że nic nie wiem o całéj téj sprawie, o którą panom idzie! Jeżeli pan chcesz jeszcze raz wrócić do klasztoru, nic mu nie przeszkadza!
— Dziękuję szczerze pobożny ojcze i korzystać będę z waszéj grzeczności! Brat Antoni będzie tak dobry i zechce mi towarzyszyć!
Sandok, aż do mojego powrotu, postaraj się, aby pan baron von Schlewe tu na mnie zaczekał!
— To niesłychany gwałt! Pan mnie chcesz wziąć do niewoli? drgając ze złości zawołał von Schlewe.
— Pragnę tylko, panie baronie, zapewnić sobie twoje towarzystwo na kilka godzin. Sandok pozostaje przy moim rozkazie! Wy zaś, pobożny ojcze, możecie spokojnie wracać do swojéj celi i nie pozbawiać się dłużéj snu, tyle waszemu wiekowi potrzebnego! Nie turbujcie się — książę de Monte-Vero niechce nic więcéj prócz swojéj córki — a żądanie to uznacie zapewne za słuszne.
— Ufam wam, świecki panie, niech się opiekują wami wszyscy święci i dozwolą znaleźć córkę! powiedział ojciec i odszedł do klasztoru.
Antoni musiał przystać na zadosyćuczynienie żądaniu Eberharda, chociaż go gniew przejmował.
Znalazł jednak sposobność spojrzeć na barona:
— Nie turbujcie się — on nic nie znajdzie!
— Chodźcie zemną, powiedział książę, i udał się na powrót do klasztoru zakonnic, przy którego forcie stał jeszcze Marcin, i z zadowoleniem słyszał, że baron dostał się w niełagodne ręce Sandoka.
Był kontent, bo nie wątpił dłużéj, że są na dobrym tropie.
Eberhard uderzył w żelazny młot.
Siostra odźwierna z wielkim oporem otworzyła drzwi.
— Nie przeszkadzam wcale pobożnym siostrom, powiedział książę: pójdziemy jeszcze raz do sklepień piwnicznych. Marcinie, pozostań na twojém stanowisku!
Brat Antoni słysząc to zbladł nieco — miarkował, że książę nie prędzéj spocznie, aż znajdzie kryjówkę.
Położenie jego było bardzo przykre.
Jednak ufał jeszcze w to, że podziemne przejście, tak wybornie przez niego przed oczami zakryte, jest pewne.
Eberhard wszedł do klasztoru i udał się wprost ku schodom, prowadzącym na dół do piwnicznych sklepień.
— Proszę iść naprzód! powiedział do Antoniego.
Mnich uczynił to.
Zeszli ze schodów.
Cel i przestrzeni pierwéj zwiedzonych książę teraz już nie zwiedzał, szukał tylko bystrym wzrokiem śladu, który uszedł jego widoku przy pierwszém poszukiwaniu.
Już upłynęło dosyć czasu, a jeszcze szukający nic znaleźć nie mógł — przeszedł koło nieszczęsnego pulpitu i już mnich oddychał, gdy książę nagle zatrzymał się w końcu korytarza — posłyszał cichy — bardzo cichy narzekający głos...
— Małgorzato! zawołał po niemiecku potężnym głosem, który się rozległ po całéj przestrzeni: Małgorzato! jeżeli tu jesteś ukryta, daj znak twojemu ojcu, który cię szuka!
Antoni gwałtownie zbladł.
Eberhard słuchał.
Wtém ozwało się jakby z grobu — zdawało się, że głos jakiegoś ducha z głębi ziemi woła:
— Jestem tutaj — tu w podziemném przejściu!
Książę zatrząsł się.
Była to odpowiedź na pytanie.
Ale zkąd wychodził ten głos grobowy?
Poszedł za odgłosem — stanął przed pulpitem — pod nim znowu rozległ się słaby głos.
— Żywcem pogrzebana! wymówiły jego drżące usta i czoło w groźne fałdy się zmarszczyło. Mnichu, czy ty jesteś człowiekiem?
Eberhard wyrwał latarnię zamilkłemu mnichowi, który utracił wszelką nadzieję; drugą ręką odsunął pulpit od ściany.
Ukazały mu się nizkie drzwi, prowadzące do podziemnego przejścia.
— Tutaj — tu jestem! odzywał się coraz wyraźniéj, ale zawsze słabo zagasły głos dziewiczy.
— Matko Bozka! zawołał Eberhard, dopomóż jéj i mnie! Dawaj klucz mnichu, a potém precz z moich oczu, abym się nie zapomniał!
Blady brat Antoni, widząc, że przegrał sprawę, i lękając się zemsty księcia, korzystał z jego wspaniałomyślności. Dał mu klucz i oddalił się.
Eberhard drżącą ręką otworzył nizkie, zardzewiałe żelazne drzwi.
Nakoniec ustąpiły pod naciskiem.
Z ciemnéj i głębokiéj przestrzeni szkaradne powietrze buchnęło na księcia — trzymając latarnię przy ziemi, zszedł po zielono świecących stopniach.
— Małgorzato, drżącym głosem zawołał: to ja, twój ojciec, przychodzę cię uwolnić!
— O wszyscy święci! zabrzmiało z ciemności przejścia, czy to jakie złudzenie? czy sen? Nie mam siły — nogi nie chcą mnie dźwigać!
Eberhard schylony postąpił kilka kroków naprzód.
Wtém ujrzał przed sobą klęczącą postać dziewiczą — któréj blada, pełna troski i nędzy twarz truchlejąc w niebo była wzniesiona — z załamanemi rękami leżała przed osłupiałym księciem jego córka — jak pokutująca Magdalena.
Pokonany tym widokiem Eberhard zakrył twarz.
Łzy spadały mu z oczu na brodę.
Książę de Monte-Vero stał przed swojém dzieckiem, przed, strawioném troską i boleścią dziecięciem.
— Małgorzato, wyjęknął, wyciągając ramiona: jam ojciec twój, który cię nakoniec znajduje, który cię bolejąc szukał!
Wtém porwała się klęcząca — zdawało się, że zachwyt zajaśniał na jéj bladém obliczu.
Przez chwilę pozbawiona mowy wpatrywała się w księcia, który łzy wylewając, rozszerzył ramiona, aby ją do piersi przytulić.
— Mój ojcze! szepnęła potém drżącym, słabym głosem.
Szczęście i zwątpienie widocznie w niej walczyły — nie śmiała jeszcze wierzyć w możność doczekania takiéj rozkoszy — w oczach jéj wszystko się kręciło, przewracało — ale potém jéj drżące usta zawołały cudne słowo, które ją jak promień niebiański przeszyło — długo upragnione słowo, którego dotąd nigdy nie wymówiła.
— Mój ojcze! Łkając podła w objęcia księcia de Monte-Vero, który ze wzrokiem w niebo wzniesionym, trzymał w objęciach swoją córkę.
Była to chwila niewypowiedzianej rozkoszy.
Małgorzata nie miała dosyć siły na nią.
Pokutująca Magdalena nie mogła przenieść tak wzruszającéj chwili.
Radość podobnie jak boleść zabić może.
— A teraz precz z tego grobu! rzekł; nocne powietrze orzeźwi cię, męczennico!
Pełen obawy o życie znalezionéj, Eberhard wyniósł ją z piwnicznych sklepień, w których tak długo przebywała, w których za kilka tygodni byłaby śmierci uległa. Prędko dostał się do portyku i na dziedziniec klasztorny — nie sądził, nie karał, miał tylko jedną myśl, jedyną troskę, aby ciężko nawiedzoną córkę utrzymać przy życiu.
Otworzył drzwi, i niosąc córkę na ręki, wypadł na otwarte powietrze.
Marcin ujrzał bezwładną dziewicę na ręku swojego ukochanego pana.
Modląc się przerażony załamał ręce.
Książę de Monte-Vero znalazł córkę — ale będzież mu wolno ją posiadać?
Musimy łaskawych czytelników przenieść teraz z hiszpańskiego klasztoru w Burgosie napowrót do niemieckiej stolicy.
Gdy Fursch i Rudy Dzik zupełnie zaniedbali czarny Esterę w Paryżu, ta dawno już wróciła do domu starego ojca Schallesa Hirscha.
Łakomy żyd, który przez długi czas spodziewał się, że jego przebiegła córka z bogatemi skarbami wróci z dalekiéj podróży, doznał zawodu, gdyż dwaj pozostali w Paryżu złoczyńcy nic córce jego z ocalonego małego łupu nie udzielili.
Tak więc kilka lat nadaremnie stracono, a co najgorsza, że piękność czarnéj Estery gwałtownie się zmniejszyła.
Żydówki prędko więdną.
Dla czegóż jednak córka Schallesa Hirscha, jedyne dziecię bogatego przechowywacza, nie miałaby spokojnie używać owoców przeszłości?
Czarna Estera zatem cieszyła się bardzo wygodném życiem, gdy jéj chciwy ojciec bez przeszkody prowadził daléj korzystny interes.
Na dworze, przez długie lata po wyjeździe księcia de Monte-Vero, zaszło wiele zmian.
Król zrobił się poważnym i małomównym, a chociaż teraz otoczył się lepszymi doradcami niż pierwéj, nie mógł się jednak powstrzymać od nieufności wszędzie mu towarzyszącéj, od czasu jak ją w nim obudził ów szambelan i jego wspólniczka.
Najprzyjemniejsze były dlań chwile, w których odbierał listy od syna Krystyny.
Z taką miłością i zajęciem przywiązał się do księcia Eberharda, że zawsze to uważał jako nabytek swojego życia — kochał księcia z właściwém sobie wzniosłém pojęciem, i podobnie jak on usiłował nieść ulgę nędzy socyalnéj, wspierając i sprzyjając przedsiębiorstwom i budowlom.
Zarządy prowadziły daléj i powiększały znane nam zakłady księcia w Niemczech, a król w czasie swoich podróży nie zaniedbywał nigdy je zwiedzać.
I pałac Eberharda przy ulicy Stajennéj nie przeszedł w inne ręce, lecz zarządzała nim niewinnie zubożała rodzina, którą książę przyjął do siebie.
Królowa z każdym rokiem coraz gorliwiéj rzucała się na łono kościoła, a jéj przykład wpłynął i na króla — znamy tajemne przyczyny okoliczność tę objaśniające.
Serce ludzkie, ciężko i boleśnie czujące to na czém mu zbywa, lub też walczące z bolesnemi wspomnieniami, chętnie szuka pociechy i podniesienia w ołtarzach i konfessyonałach — modlitwy jego są wtedy prawdziwe, idą czysto z głębi duszy — tego rodzaju pobożni słusznie mają najwyższe prawo do podziwu i czci, bo przy gorliwéj wierze dalecy są od obłudy, bo ukorzeni i wypróbowani, są istotnie prawowiernymi.
Księżniczka Karolina, która się wyrzekła światowéj wielkości i została przełożoną klasztoru Heiligstein, dobroczynny wpływ wywierała na królewską parę.
Jeżeli przez gorliwość w wierze, wielce kusimy się zapominać o prawach życia i niesprawiedliwie postępować z tymi co wolniéj myślą, zwykle sprowadza to najcięższe następstwa; lecz właśnie księżniczka Karolina szlachetnością myśli i zaparciem się siebie témbardziéj wzniosła, pietystyczną dążność zwalczała.
Przez nią przemawiał i od niéj wiał duch Eberharda — ona, pobożna, zacna mniszka, która się wszystkiego wyrzekła, szukała celu życia w zwalczeniu ciemnoty i w ustanowieniu dążności, która służąc Bogu, nie prowadzi do ciemności ducha, lecz do światła prawdy.
Pogardą karała wszelkie dążenia owych początkowo licznie na dworze pojawiających się bigotów i mruków, którzy już spodziewali się dojść do władzy; całemi siłami opierała się wszelkim machinacyom zgromadzenia Jezusowego, którego gałęzie znajdowały się w każdym czasie i we wszystkich krajach; ze szlachetną odwagą walczyła przeciw machinalnie odmawianym modlitwom tych nabożnisiów, tych wilków w owczéj skórze, którzy przez swoją obłudną srogość, przez pozorną świątobliwość, celów swoich dopiąć chcieli; Karolina skutecznie walczyła o prawdziwą wiarę i służbę bożą, tudzież przeciw nocnym dążeniom tych pozornie tak pobożnych i pokornych braci, którzy po większéj części są daleko gorsi, i Przedwiecznemu daleko gorzéj służą niż poganie, nic lepszego nieznający.
Zdawało się jéj, że przy tém wszystkiém towarzyszy jéj duch Eberharda, że stoi przy jéj boku walcząc razem z nią — a królowa, bardziéj jeszcze król, chętnie szli za jéj radą.
Książę Waldemar, mający już teraz lat 35, rzadko pojawiał się na dworze. Nie dla tego, aby nie miał już zapomnieć o swojém niegdyś wygnaniu, aby nie mógł pokonać wypadku, który go odłączył od dziewczyny z ludu, co dla niego tak ciężko cierpiała — bo już wiele lat od téj chwili upłynęło, a czas wszystko przebacza — ale z innego powodu, książę teraz już piękny i silny mąż, z daleka trzymał się od ruchliwego życia dworaków.
Aby powód ten zrozumieć, musimy sobie uprzytomnić poprzednie życie księcia i towarzyszące mu okoliczności.
Szkodliwy wpływ kulawego szambelana, który niegdyś był jego cieniem, jego Mefistofilesem, wpłynął zgubnie nie — tylko na jego duszę, lecz i na ciało.
Właściwy to takim szatańskim doradcom przymiot, że ofiarę swoją systematycznie rujnują.
Wyrachowania i drogi barona miały w sobie coś jezuickiego. Niedoświadczonego, zaledwie wówczas dwudziestokilkoletniego księcia, z wielką zręcznością wtrącał w objęcia grzesznéj rozkoszy, która zawsze ofiary swoje powoli ponętnie słodkiemi potrawami na śmierć zasyca.
O ile też cierpiała dusza Waldemara, o tyle nieznacznie i powoli słabło jego ciało.
W owym więc czasie widzieliśmy księcia chorobliwym i bladym, znużonym i rozdrażnionym.
Ale von Schlewe umiał wciągać w coraz to nowe i najbardziéj wyrafinowane rozrywki i zabawy.
Występując jako najgorliwszy i najprzychylniejszy poufnik, przygotowywał mu zawsze rozkosze, na które pierwéj zręcznie zwrócił jego uwagę — i pewien był najwyższej nagrody.
Trwało to lat kilka i można zmiarkować, że gdyby nie był zdemaskował Schlewego ów dziwny wypadek albo raczéj ów więcej niż zuchwały czyn — a mamy tu na myśli owo nieszczęsne zamknięcie Małgorzaty tak blizko zamku — książę Waldemar byłby bez ratunku uległ wpływom swojego szambelana.
Ocaliły go po nocy rozlegające się jęki i wołania o pomoc Małgorzaty.
Książę poznał niegodziwość swojego poufnika, gdy się poprzednio obudził w nim upominający głos, który gdy spoczywał na łożu wśród nocy wołał nań, że dopuścił się haniebnego bezprawia wględem owéj pięknéj, niewinnéj dziewicy, która uwierzywszy jego przysięgom, oddała mu się cała, przejęta gorącą, piękną miłością.
Uwierzyła jego przysięgom — a on uganiając się za innemi, przysięgi te złamał.
Z pewnością twierdzić możemy, że Małgorzata nie była pierwszą niewinnością, którą mu baron przyniósł na ofiarę.
Lecz dwie okoliczności sprawiły, że stosunek księcia z Małgorzatą zdawał się być poważniejszym; one to ostrzegająco ciągle ten stosunek utrzymywały, gdy inne od dawna zapomniane chimery zapadły w grób przeszłości. Mianowicie zaś jego miłość dla Małgorzaty, jakiéj nigdy ani przedtém ani potém dla nikogo nie uczuwał, i jego przysięga, do któréj nigdy pierwéj, dla dopięcia celów swoich nie uciekał się — przysięga, która przy téj czarownéj, ufającéj dziewicy może mimowolną i niepojętą stała się dla niego potrzebą. Kochał ją, a przysięga uświęciła ową godzinę w samotnéj willi, którą dozwolono nam było obejrzeć już prawie przed czternastu laty.
Nie pominiemy zarzutu, że za namową barona wkrótce opuścił ją.
Nie wiedział o cierpieniach, jakie Małgorzata dla niego poniosła — nie domyślał się, że von Schlewe, gdy w strasznéj rozpaczy podczas zimowéj nocy ukazała się w zamku, zbrodniczą ręką wypędził ją z werandy — że tę nieszczęśliwą psami wyszczuł.
A była w stanie, który zwykle wszystkie ludy za błogosławiony uważają — łotr widział to — niegodziwiec poznał zgubne położenie do szaleństwa doprowadzonéj dziewicy i w nocy wyrzucił ją na dwór.
O! jeżeli na ziemi jest zapłata, jeżeli Bóg na niebiosach tak zrządza, że najgodniejsi potępienia grzesznicy ziemskiej kary nie uchodzą, tedy w oczach naszych tego zbrodniczego barona spotkać musi los, na którego widok struchlejemy!
Gdyby Waldemar widział był to morderstwo — a rzeczywiście morderstwem to było — sądzimy, że wówczas już byłby się nagle przebudził i szpadą przeszył piersi nędznika.
Ale książę spoczywał w objęciach Leony, wspólniczki Schlewego, która całkiem opanowała księcia — nie myślał o Małgorzacie, nic o niéj nie słyszał — a gdy mu raz przyszła chęć spojrzenia na nią, już była znikła.
Waldemar byłby oszalał z boleści, gdyby był wówczas w pokrytym śniegiem lesie widział, jak młoda matka w nieprzytomnéj rozpaczy dzieci swoje porzuciła — dzieci, które także były jego dziećmi.
Wszakże i tak niezmiernie się zmartwił, gdy po kilku latach znalazł ją, w wieży bladą, nędzną.
Wziął ją do zamku, z troskliwą miłością pielęgnował ją — pokonany żarliwém uczuciem przytulił ją do serca, wybłagawszy u niéj na kolanach przebaczenie.
Małgorzata piękniejsza niż kiedykolwiek — wspaniałością rozjaśniony obraz anioła dla niego, przyciągnęła go do siebie, i drżącym głosem wyznała mu swoją niewypowiedzianą, nigdy nieskończoną miłość — widziała się w jego objęciach, z których ją znowu śpiesznie wydarto — uroczyście obchodziła to rozkoszne widzenie się, i znowu napotykała coraz cięższe dolegliwości.
Ale miłość pozostała w obojgu.
Można było ich rozłączyć — można była karać ich, męczyć, na wieki rozłączyć.
Lecz miłość przepełniająca ich, pozostała nietknięta i wyższa nad wszystko.
Małgorzata modliła się za oddalonego.
Książę Waldemar, dla którego najpiękniejszy kwiat życia już na tym świecie nie istniał, zamknął ją jak świętość w swojém sercu.
Po krótkiém, bozko pięknem widzeniu się, coraz bardzjéi stronił od rozkosznego o rozrywki ubiegającego życia.
Wygnany wyjechał do Paryża — lecz żył samotnie i cicho pod przybraném nazwiskiem, jako człowiek prywatny.
Pracował wiele i badał rozmaite tajemnice przyrody dotąd nikomu nieznane.
Książę Waldemar, dawniéj tyle płochy, blady, z zapadłemi oczami przyjaciel rozkoszy, teraz stał się poważnym, cichym, szlachetnym mężem, który gdy na dwór powrócił, zakopał się w swoim zamku przy zwierzyńcu i odtąd unikał wyuzdanych przyjemności.
Zrobił się z niego piękny, silny mężczyzna.
Postać jego bujnie dojrzała, wyglądał zdrowy i silnie, był szlachetny i dumny, a przytém łagodny i przystępny.
Oblicze jego obejmował piękny ciemny zarost, brwi miał mocno ciemne, policzki pełne, zdrowiem promieniejące.
Był to mężczyzna wysokiéj, imponującéj postaci, a równie jak ciało, tak też i dusza jego podniosła się wysoko i wydoskonaliła.
Nikt z otaczających go nie znał tajemnicy jego życia, nie znała jéj nawet ta, która była jego najszczerszą przyjaciółką, przełożona klasztoru Heiligstein.
Książę Waldemar często odwiedzał księżniczkę Karolinę, która przestała być księżniczką, od czasu jak przywdziała welon i w modlitwie znalazła uspokojenie — w obec niéj przejmowało go jakieś błogie tchnienie — wywierała na niego wpływ łagodny, uspakajający.
Byłże to skutek tego, iż oboje potajemnie jednakową boleść przezwyciężyli?
Albo skutek chętnej Waldemara z Karoliną rozmowy o wzniosłym mężu, który przebywał w Paryżu?
Cóż to było, co teraz przejmowało księcia takiém współczuciem i miłością dla Eberharda, na którego dawniéj patrzał z boku?
O! w sercach naszych dzieją się cuda, i często nadaremnie szukamy powodów, niezdolni rozwiązać zagadki, którą nazywamy przeczuciem, sympatyą i t. p.
Myśl, że Małgorzata na zawsze już dla niego stracona, znosił Waldemar z ciężkiém przeświadczeniem, że ona jest karą za dawniejszą winę — bolało go mocno to przeświadczenie, ale zarazem karę tę poczytywał za dobrodziejstwo.
Wydaje się to sprzecznością — lecz w nim wszystko to się zjednoczyło.
Mocno gniotący ciężar może być miły.
Nic życzymy żadnemu z naszych czytelników, aby kiedykolwiek téj prawdy doświadczył. Bo jeżeli komu bolesny ciężar wydaje się dobrodziejstwem, ten zapewne doznawać musi najdotkliwszych, najsroższych wyrzutów sumienia.
Waldemar uważał Małgorzatę za zmarłą, — kochał umarłą, z całym zapałem swojego uczucia.
— Około czasu, w którym Eberhard z klasztoru w Burgos wracał do Paryża, spaliło się niedaleko klasztoru Heiligstein małe miasteczko, i około 10,000 ludzi pozostało bez mieszkania, odzieży i pożywienia.
Rozumie się, że w stolicy, w któréj się dzieje rzecz naszéj opowieści, niezmierne ten wypadek sprawił wrażenie i obudził powszechną, litość.
Zbierały się rozmaite składki i inne środki niesienia pomocy, jak przedstawienia w teatrach, koncerta; słowem wszyscy coś ofiarowali, by ulżyć nieograniczonym potrzebom nieszczęśliwych pogorzelców.
To też zawsze miłosierna, pobożna królowa, oprócz natychmiastowéj pomocy, któréj razem z królem udzieliła 1 postanowiła przynieść trwalszą i rozleglejszą.
Jako protektorka kilku dobroczynnych zakładów i instytutów, opiekowała się także domem podrzutków i sierot w stolicy.
Oświadczyła dworowi, iż zamierza urządzić bazar, którego przedmioty sprzedawane będą na korzyść pogorzelców przez dziewczęta z domu podrzutków i sierocych zakładów.
Objawiła przytém życzenie, aby członkowie dworu i bogaci mieszkańcy zechcieli wesprzeć ją w tym zamiarze, a zarazem zaleciła wydać z prywatnéj swojéj szkatuły znaczną summę na zakupienie rozmaitych przedmiotów.
Król z wielką gotowością zatwierdził plan poboźnéj małżonki i oświadczył, że go szczególniéj popierać będzie przez to, iż każę prosić księcia de Monte-Vero, aby na ten cel pozwolił swojego pałacu.
— Wiemy z góry, że książę chętnie uczyni naszemu żądaniu, a wtedy bazar będzie można urządzić w cudnéj sali, którą bardzo lubimy; rokujemy tym sposobem dobréj sprawie szczególniejsze powodzenie, bo wielu będzie ciekawych, co przy téj sposobności zapragnie zwiedzić piękny pałac książęcy.
Zezwolenie Eberharda nadeszło bardzo prędko, i w kilka dni otwarty został bazar królowéj, do którego zewsząd napłynęły rozmaite podarunki.
Jak król przepowiedział, natłok kupujących był tém większy, iż każdy chciał zwiedzić pałac księcia de Monte-Vero, a prócz tego poczytywano za czyn konieczny, aby każda osoba z wyższych stanów nabyła jakiś przedmiot, sprzedawany przez młode dziewczęta z domu podrzutków, za który bogatsi dziesięciokrotną cenę płacili.
Królowa z orszakiem swoim pojawiała się codziennie w znanéj nam wspaniałéj sali gwiazdowéj, w któréj leżały rozliczne przedmioty, na długich biało nakrytych stołach.
Rzecz jasna, że cały znakomity świat gromadził się w bazarze i że sprzedawane w nim przedmioty nadzwyczaj obfite wsparcie pogorzelcom przyniosły.
Pierwszego dnia razem z całym dworem zwiedził bazar i książę Waldemar. Zakupując u sierot rozmaite drobiazgi, przechodził koło stołów, gdy nagle szczególniejszą jego uwagę zwróciła na siebie jedna z tych dziewczynek.
Mała, skromna i uprzejma sprzedająca, podobnie jak jéj towarzyszki, miała na niebieskiéj sukience biały fartuszek i kołnierzyk na szyi. Blond włosy spadały jéj w naturalnych zwojach aż na grzbiet, a rysy twarzy były uderzająco miłe i delikatne.
Książę miał właśnie przystąpić do téj małéj kupcowej i kazał sobie podać jakąś drobnostkę, a wtém zbliżył się do niego książę August i zawiązał rozmowę, która przeciągnęła się prawie do chwili zamknięcia bazaru. Lecz książę znalazł jeszcze czas na pośpieszenie do małéj, przyjemnéj dziewczynki, i kupił u niéj wybrany pomiędzy jéj towarami sznurek korali z krzyżykiem.
Gdy dziewczynka ze skromną minką, wpatrując się w niego niewinnie błękitnemi dziecinnemi oczami, podała mu ten przedmiot, powiedział książę biednemu, miłemu dziecku, uczuwszy jakiś szczególny ku niemu pociąg, że sobie ten sznur z krzyżykiem zatrzymać może.
Dziewczynka podziękowała, a książę odszedł.
Upłynęło dni kilka, a książę w towarzystwie przełożonéj klasztoru Heiligstein jeszcze raz zwiedził bazar, i przybył właśnie w sam czas, aby niepostrzeżony mógł przypatrzyć się scenie, mającéj sprowadzić za sobą wielkie następstwa.
Karolina wołała jak można najraniéj, a zatém zaraz po otwarciu, zwiedzić salę pełną dla niéj wspomnień, aby się nie zetknęła z pomnażającym się co godzina tłumem. Książę Waldemar towarzyszył jéj chętnie — chciał zwrócić uwagę swojéj kuzynki na milutką sierotę, którą i sam z mimowolną przyjemnością chciał widzieć.
W sali prawie jeszcze nie było kupujących.
Prócz tego książę był ubrany po cywilnemu, a zatém krążący z boku zwierzchnik, w ozdobnym mundurze z orderami, nie zwracał uwagi ani na niego, ani na przełożoną — a oboje tego bardzo pożądali, bo nie przybyli tu wcale dla słuchania nudnych przemówień tych panów.
Karolina powiodła Wzrokiem po gwiazdowéj sali — zasiane gwiazdami niebieskie sklepienie, nastręczało jéj mocno wzruszające myśli i wspomnienia.
Książę tymczasem postrzegł, że dwaj panowie przełożeni, chodzący niedaleko, rozmawiali o dziewczynie, która mu się w ciągu pierwszéj bytności tak korzystnie podobała.
— Zkądto pochodzi, że ta przedająca już prawie nic nie ma ze swoich przedmiotów? pytał jeden drugiego. Trzeba będzie mieć na oku tę małą niecnotę! Niestety! w domach sierot jest wiele wyrodnych stworzeń, którym ufać nie można!
— Sprzedała już przedmioty, i jak uważałem, największych summ dostarczyła! odpowiedział drugi.
— Tak — ale co mają znaczyć te nędzne obrazki, leżące obok niéj na pustych miejscach? spytał znowu pierwszy, człowiek stary, z prawdziwą miną kryminalnego sędziego, niewątpliwie jakiś były podrzędny urzędnik. Niepodobna, aby jéj te obrazki dano do sprzedania!
— Ja także na prawdę nic nie wiem o tych obrazkach!
— A to zadziwiająca czelność! te arkusze z pomazanemi na nich niesmacznemi kwiatami, obrażają oczy widzów!
I to powiedziawszy zbliżył się gorliwy członek zwierzchności do małéj sprzedającéj, która na niego patrzała z miłą obojętnością, jaka jest oznaką prawdziwéj niewinności.
— Jak się nazywasz, dziecko? nieco szorstko spytał przełożony, gdy książę zbliżył się powoli.
— Józefina, dostojny panie! odpowiedziało dziewczę.
Książę nie dosłyszał nazwiska, ale słyszał dobrze co daléj mówiono.
— Już masz bardzo mało przedmiotów — wszystko więc w porządku u ciebie? powiedział zwierzchnik, przeszywając wzrokiem biedne dziecię, że stanęło jakby krwią zalane.
— Tak — dostojny panie — wyjąkała dziewczyna — brakujące rzeczy są sprzedane, a pieniądze już oddane!
— Coś się za bardzo czerwienisz, a to nie zawsze dobry znak! Będą mieli na ciebie czujne oko! Uczciwość trwa najdłużéj; to ci codzień powtarzam! Cóż to znaczy ta bazgranina? zkąd się tu wzięła?, kto ci to dał?
— Nikt, dostojny panie! z cicha odpowiedziała dziewczynina i spuściła niebieskie oczy.
— Nikt — cóż to za odpowiedź? Kto malował te niesmaczne arkusze?
— Ja, dostojny panie!
— Jakto — ty? Czy w domu podrzutków i malować uczą? Myślałem, że tam uczą tylko pracować, zamiast czas trawić na takich głupstwach!
— Rysowałam te kwiatki w wolnych godzinami, dostojny panie! powiedziało dziewczę.
— A zkądże dostałaś farb?
— Jakaś obca dama, która niedawno zwiedzała dom podrzutków, widziała moje rysunki i darowała mi pudełko z farbami — więc spróbowałam kwiatki powlekać farbami!
— I śmiesz te nędzne bazgroty wystawiać tu publicznie, tu, gdzie bywają królewscy panowie? Ty niesforna dziewczyno, może myślisz, żeś utworzyła jakie artystyczne dzieło?
— Nie, dostojny panie, ale chciałam, tak jak wielu bogatych ludzi, czémkolwiek przyłożyć się dla biednych pogorzelców, a kiedy nie mam nic innego, kiedy nic innego nie umiem, jak tylko malować te kwiateczki, więc je tu przyniosłam i...
— Sprzątniéj zaraz te niesmaczne obrazy ze stołu, one obrażają oko, i nie śmiéj nigdy więcej popisywać się z takim bezwstydem! przerwał jéj zwierzchnik.
— Nie gniewajcie się, dostojny panie! może nieprawnie postąpiłam, ale chciałam uczynić dobrze, prosiło dziewczę ze łzami w oczach, widząc swój mały skarb, swoje obrazki z kwiatkami, w takiéj pogardzie — myślałam, że tu nie chodzi o wartość przedmiotu, ale o to, że każdy daje, co kto ma. Nie chcesz pan tego — to muszę swe obrazki zabrać napowrót.
— Tak jest, to sobie zastrzegam! miał właśnie wymówić nieprzyjazny zwierzchnik, gdy książę przystąpił do stołu. Dziewczę prędko swój mały skarb sprzątnęło.
— Pokaż-no mi swoje obrazki, przychylnie powiedział książę i sięgnął po nie, a zakłopotany zwierzchnik to bladł, to rumienił się, a poznawszy księcia, oddawał ukłon za ukłonem i wymawiał słowa oznaczające równie czołgającą się uniżoność, jak te, które niedawno miały cechę jak największéj pychy.
Pan zwierzchnik wściekał się, że z winy dziewczynki nie mógł wygłosić swojéj dobrze wyuczonéj przemowy, lecz ją tylko w urywkach dał ocenić.
Książę, nim przyszła do niego przełożona, bawił się przez chwilę kłopotem i uniżonością niedawno tak niedelikatnego pana — lecz potém nie zważał na niego wcale.
— Moje dziecię, to są bardzo naturalnie malowane kwiatki; proszę, moja droga kuzyno, obacz sama!
Waldemar podał kilka małych arkuszy Karolinie, która z upodobaniem patrzała to na skromne kwiatki, to na miłe rumieniące się dziecię, które teraz znowu księcia poznało.
— Ale — cóż to? rzekł Waldemar, postrzegając na stole sznur korali z krzyżykiem, czy téj kupcowéj dano dwa takie sznurki?
— Nie królewska wysokości, każda z nich tylko po jednym otrzymała do sprzedaży! odpowiedział zwierzchnik, który powoli znowu nabrał odwagi i bardzo się cieszył tém, że mógł objaśnić księcia.
— A zatém wzgardziłaś moim podarunkiem, ty mała niebieskooka? z lekkim wyrzutem zapytał książę — zapłaciłem ci przecięż za ten sznur korali, a potém ci go darowałem.
— Co za niesłychane zuchwalstwo! zauważył pan zwierzchnik zmartwiony i z ciskającym pioruny wzrokiem.
— Nie gniewaj się, dostojny panie!
— Królewska wysokość, mówi się! w najwyższym gniewie huknął zaczerwieniony zwierzchnik.
— Dajże pokój, mój kochany, poszepnął książę; pozbawiasz biedne, ładne dziecię naiwności, tyle zachwycają.
— Nie gniewaj się, dostojny panie, powtórzyła mała, która wzruszona, nie słyszała zapewne gniewliwych słów zwierzchnika: pieniądze oddałam, a piękny sznur korali znów tutaj położyłam.
— Więc ci się korale nie podobały? spytał Waldemar, gdy Karolina ze wzrastającém upodobaniem wpatrywała się w dziewczynkę.
— Owszem, bardzo mi się podobały, bardzo, dostojny panie — ale nam ich nosić nie wolno! A że mi pan je darowałeś, myślałam, że mogę zrobić z niemi co mi si ępodoba!
— Bardzo słusznie, moje kochane dziecko, miałaś do tego jak największe prawo!
— Jeżeli ten sznur jeszcze raz sprzedam, przybędą nowe pieniądze dla biednych, głodnych — postanowiłam więc znowu tu położyć!
— I nie będzie ci przykro rozstać się z pięknęmi czerwonemi koralami? z dobrotliwym uśmiechem spytała Karolina.
— Ach dostojna pani — one mi się bardzo podobają i...
— I co? mów z nami otwarcie!
— I nawet włożyłam je na siebie — a to wyglądało tak kosztownie i pięknie — ale potém znowu je prędko zdjęłam i tu położyłam!
— Jesteś kochane, poczciwe dziecię! powiedziała przełożona, gdy pan zwierzchnik nieco zmieszany cofnął się krokiem w tył, bo widział, że królewskie wysokości zajmują się więcéj dziewczyną niż nim — ile masz lat?
— Trzynaście, dostojna pani!
— Témbàrdziéj też podziwiać należy te kwiaty, które małą rączyną w wolnych godzinach tak wiernie z naturą i na tak cienkim a złym papierze skreśliłaś, ze wzrastającém zajęciem wyznał książę. Jak się nazywasz moje dziecię?
— Józefina, dostojna panie!
— A daléj?
— Daléj? wahając się zapytała dziewczyna, daléj nie mam żadnego nazwiska!
Karolina pochyliła się ku księciu i szepnęła mu tak cicho, aby dziewczę nie słyszało:
— To jest dziecko z domu podrzutków, jedna z owych bezimiennych istot!
— O mój Boże! zapomniałem o tém! równie cicho odpowiedział Waldemar i znowu dokładniéj przypatrywał się obrazom. Malowałaś tu same polne kwiatki, Józefino! Dla czego nie malowałaś innych, większych, kosztowniejszych, kamelij, centyfolij, granatów?
— Nie znam ich, dostojny panie! Ale te bratki tutaj i niezapominajki, tudzież dzikie róże, to je kocham, po — znajdowałam je na drodze — alboż one gorsze od tych, które pan wymieniasz?
To naiwne, ale niezmiernie treściwe pytanie nieco zakłopotało księcia — coraz uważniej przypatrywał się czarownéj sierocie.
— Nie, nie są gorsze, bo je każdy zrywać może — nigdy mi się nie podobały więcéj niż dzisiaj na tych arkuszach, powiedział: czy odstąpisz mi swój skarb? Sądzę, że te małe obrazki są na sprzedaż!
— Nie śmiem dostojny panie, za złe są na to, powiedział pan zwierzchnik! odpowiedziała Józefina nieco zakłopotana, nieco smutna.
— Jakto — za złe? Ofiara trzynastoletniego dziecka zła? A te kwiaty... ej, ej, panie zwierzchniku, z lekkim wyrzutem powiedziała Karolina: to nie świadczy ani o uczuciu, ani o smaku! Poczém zwróciwszy się do księcia dodała: Zostawże mi kuzynie tych kilka wzruszających dowodów miłéj, czystéj dziecięcéj duszy!
— Jest tu, jak widzę, ośm obrazków — czy mamy je wziąć wszystkie Józefino? spytał książę. Naturalnie kupimy je dla ubogich tułaczy, którym jak powiadasz, chciałaś przyjść w pomoc!
— O dostojny panie, weźcie wszystkie! Skoro wy, albo dostojna pani je zabierzecie, wiem, że nie będą na mnie patrzali z pogardą i szyderczym wzrokiem — bardzo je lubiłam — ale namaluję sobie inne!
Mała, czarowna Józefina powiedziała to z tak dziecinną ufnością, z tak naturalną szczerością, że Karolina i Waldemar spojrzeli na siebie niby mówiąc:
— Jakże miłe i skromne jest to dziewczę!
Księżniczka z upodobaniem spojrzała na małą Józefinę — jéj jasne, pełne loki, błękitne oczy, delikatna postać i oślepiająco biała chusteczka — wszystko to tak czarownic wyglądało, że Karolina cieszyła się zewnętrzném rozwinięciem się równie jak czystą, miłą niewinnością dziewczyny, i nie dowierzała, aby dom podrzutków posiadał takie cudo. Głoszono w stolicy, że tam wszystkiego przez modlitwę dopiąć chciano, i że dziewczęta i chłopcy, gdy dorosły do lat wyjścia z zakładu, zwykle nie umieją nic więcéj prócz obłudy.
Tu jednak okazał się dowód zupełnie przeciwny. Józefina przedstawiała najczarowniejszy obraz niewinności i naiwności, a jeżeli znalazła czas na malowanie w wolnych chwilach nędznemi wodnemi farbami tak miłych kwiatków, to księżna myślała, że wszelkie pogłoski o domu podrzutków zupełnie się nie stwierdzą.
Waldemar i ona powzięli w téj chwili jedną myśl, nic sobie o niéj nawzajem nie wspominając. Ale pan zwierzchnik, który z winy Józefiny ciężko był zawstydzony, w duchu kipiał wściekłością, chociaż na pozór przybrał bardzo pokorną minę.
Królewskie wysokości podały ręce małéj czarodziejce, a jego przy pożegnaniu prawie nawet spojrzeniem nie zaszczyciły. Była to przecież rzecz niesłychana. On, zwierzchnik w dekorowanym fraku, w białéj nienagannéj chustce, z wielką spinką i przy ciężkim łańcuszku od zegarka, nawet spojrzeniem nie został zaszczycony — jego znajomość dworskiéj etykiety wyśmiano — uczucia i smaku mu odmówiono.
I to wszystko dla przeklętej czarodziejki z domu podrzutków! Pan zwierzchnik — sekretarz policyjny, nazwiskiem Schwartz — teraz, kiedy zaślubił starą wdowę, kapitalista i pełniący rozmaite miejskie urzędy, starszy cyrkułowy, przełożony ubogich, przełożony kościołów, a teraz zwierzchnik bazaru, był raz do siności czerwony, to znowu blady jak kreda, gdy Karolina i Waldemar wychodzili z gwiazdowéj sali.
Jak się w swoim gniewie pomścił na Józefinie, obaczymy w następnym rozdziale.
Tymczasem nazajutrz, czarodziejce, która teraz dostała bardzo mało przedmiotów, wyznaczył inne miejsce, ukryte i oddalone, i zalecił jednemu z inspektorów, aby szczególniejsze dawał baczenie na palce dziewczęcia.
Gdy nadszedł ostatni dzień wystawy, która zresztą, tak ogromną summę przyniosła, że tułaczy trwale wsparto, w orszaku dworu; który ostatniego dnia jeszcze raz zapragnął zwiedzić bazar, pojawił się książę Waldemar. Długo musiał szukać, aż znalazł czarowną sierotkę, dla któréj tylko rzeczywiście tu przybył.
Była to prawdziwa dla niego radość, gdy mógł pomówić z niewinném dzieckiem — owszem, dziwnym sposobem obraz tego dziewczęcia stał mu zawsze przed oczyma.
Waldemar już po sto razy z coraz większém upodobaniem obejrzał był cztery obrazki kwiatów Józefiny, które zabrał z sobą do zamku, a przytém przypomniał sobie słowa, które w niewinności swojéj wymówiła i które na nim wielkie wywarły wrażenie.
Nakoniec postrzegł małą główkę z loczkami i twarz jego się wypogodziła.
Książę przystąpił do ukrytego stołu, przy którym stała milutka Józefina.
Lecz cóż się to stało! — ona płakała — jéj dziecinne oczy były smutne i czerwone.
Wtém i ona postrzegła księcia, i zdawało się, że to na nią taki wpływ wywarło, iż z jéj czarownéj twarzyczki nagle znikł wszelki smutek — uśmiechnęła się tak wesoło, jak ktoś, kto widzi ukochaną osobę — a niebieskie jéj oczy znowu zajaśniały.
Waldemar przyznać musiał, że go wzruszała ta radość dziecka i że dzisiaj znajduje je jeszcze milszém.
— Całkiem cię dzisiaj ukryto, Józefino! przemówił książę — i zdaje mi się, żeś płakała?
— Trochę, dostojny panie — ale to już przeszło! odpowiedziała dziewczyna.
— Pociesz się, wkrótce usłyszysz o mnie! zapewne przykrość ci wyrządzono?
— Szanowna gospodyni zabrała mi pudełko z farbami, abym się nie dopuszczała takich zdrożności — powinnam raczéj modlić się, niż wprawiać się w malowanie tak grzesznych rzeczy! powiedziała. Bardzo lubiłam kwiaty — więc mi to było bardzo przykro!
— A cóż się zrobiło z koralami? spytał książę, szukając wzrokiem po prawie pustym stole — bo dzisiaj przy zamknięciu bazaru zamierzał jeszcze raz kupić korale i znowu je potém darować.
— Jeszcze raz przyniosły pięć sztuk złota! rzekła uradowana Józefina.
— O, bardzo mi przykro, byłbym za nie dwa razy tyle zapłacił! Ale kiedy już tego zmienić nie można, to słuchaj Józefino! Zabrano ci farby?
— Szanowna ochmistrzyni wyrzuciła je za okno z trzeciego piętra!
— Oto masz, daruję ci dukata, schowaj go, masz sobie za niego kupić nowe pudełko z farbami!
— O dostojny panie! powiedziało dziewczę, a radosny podziw na widok złota i myśl o nowém pudełku farb, wzruszająco wybiły się na jéj miłej twarzyczce — szanowna ochmistrzyni na to nie pozwoli!
— Już się o to postaram. Tymczasem schowaj sobie jak najstaranniéj tę sztukę złota!
— Serce mi skacze z radości, wyznało dziecka, i oczka mu zaświeciły: dziękuję, dostojny panie — ale jeszcze lepiéj podziękuję, jeżeli za to złoto będę miała nowe pudełko farb!
Waldemar uśmiechnął się — cieszyła go radość tak usczęśliwionegoz dziecka.
— Gdzież tak długo to złoto przechowasz, kochana Józefino? zapytał.
— Prawda — macie słuszność, dostojny panie, tego wiem — nam nie wolno mieć kieszeni — ale ukryję tu za stanikiem! i szybko zdecydowana, odsunę — a białą chusteczkę i wpuściła dukata pod stanik.
— Ale czy on ci tam nie zginie?
— Nie, nie, dostojny panie — ale postaraj się pan prędko, abym miała pudełko z farbami.
— Przyrzekam ci to moja kochana Józefino, masz, oto moja ręka na to!
Książę podał dziecku rękę, a dziewczynka położyła na niéj swoją z takiém zaufaniem, że Waldemar wesoło się roześmiał.
Potém pożegnał małą milutką dziewczynę i wyszedł z bazaru.
Nim obaczymy, czy Małgorzata pozostała przy życiu i czy los dozwolił księciu de Monte-Vero posiadać córkę, dalszy bieg opowiadania naszego wymaga, abyśmy przypatrzyli się domowi, którego powierzchowność tyle nas zajęła, gdy nieszczęśliwa młoda matka składała dziecię swoje w koszyku umieszczonym w niszy tego tajemniczego domu.
Tajemniczém i ciemném jest wszystko, co otacza ten gmach, potrzebny w stolicy, jakkolwiek powierzchowność jego tchnie spokojem, miłością ludzkości i zachętą.
Dom podrzutków jest zbiorowym punktem sierot, biednych stworzeń, poruczonych miłosierdziu tych, co to miejsce schronienia założyli.
We froncie tego domu, od strony ulicy nie ma żadnych drzwi; okna tak są wysoko umieszczone, że z nich nikt nie widzi tych, co pragną korzystać z nizko umieszczonego koszyka. Wejście znajduje się od strony dziedzińca z tyłu domu.
Dziedziniec tworzy wielką drzewami wysadzaną przestrzeń do zabawy. Przez ciągle zamknięte drzwi wchodzi się tam, przeszedłszy obok jednego z wolnych boków domu.
Umieszczony obok tych drzwi dzwonek, wywołuje stróża, który pyta o żądanie i od przełożonéj otrzymuje pozwolenie otwarcia drzwi albo nie.
Często ich nie otwiera — nieraz słychać oświadczenie przełożonéj, że dom ten nie do otwarcia dla ciekawych.
Jeżeli zaś ktokolwiek należy do uprzywilejowanych, którzy albo wysoko protegowani, albo dla odebrania dziecka żądają wstępu, to oko ich spotyka przyjemny widok drzew zieleniejących się na obszerném podwórzu, w którego głębi wznosi się rozległy gmach.
Zbliżywszy się do niego, widzimy po prawéj i lewéj stronie wchodowych schodów pokoje nauczycielek i pomocników domu podrzutków, tuż przy wejściu małe mieszkanie stróża, mającego niezmiernie bogobojną minę, a w korytarzu przy wiodących na górę schodach pokój przełożonéj.
Z prawéj strony tego pokoju są sale dla chłopców po lewéj pokoje dla dziewcząt.
Na dole mieszkały i spały mniejsze, na górze większe dzieci.
Nad pokojami przełożonéj leży wielka sala, w któréj jadają dzieci, które już same jadać mogą.
Na dole zaś tak zwane pomocnice karmią małe dzieci.
Lekarz domu podrzutków mieszka od frontu po jednéj stronie niszy z koszykiem — po drugiéj zaś kassa i kancellarya.
Taki jest w krótkich zarysach opis domu, w którym mieszka mała Józefina — przedewszystkiém zarys jego wewnętrznéj postaci.
Dom podrzutków — dom przytułku.
Zaiste, w tych kilku słowach spoczywa cały ciężar losu tych nieszczęśliwych, téj wielkiéj liczby bezimiennych, których przeznaczenie tu zagnało dla utworzenia jednéj rodziny.
W dniu, w którym nastąpiło zamknięcie bazaru królowéj, wieczorem przybył do domu podrzutków pan sekretarz policyjny Schwartz, przełożony cyrkułu ubogich i parafii.
Wyglądał mocno wzburzony, bo twarz mu posiniała od czerwoności.
Świadomy drogi, obszedł boczny front swobodnie stojącego gmachu, zbliżył się do muru otaczającego dziedziniec a następnie do drzwi.
Zdawało się, że przybył do klasztoru, do pobożnego instytutu.
Pan sekretarz policyjny zadzwonił.
Niedługo czekał.
Nadzwyczaj pochylony, pobożny odźwierny domu podrzutków, rozumiał to silne i pewne dzwonienie — przez okienko we drzwiach poznał pana przełożonego parafii.
Usłużną ręką otworzył.
— Dobry wieczór, stary stróżu! Czy przełożona jest w domu?
— Jest panie!
— To zamelduj mnie jéj, mój kochany! Z zadowoleniem widziałem jak ostatniéj niedzieli z całą rodziną przyjmowała kommunię — to pięknie!
— Doznaję téj łaski co dwa tygodnie, panie przełożony! z ukłonem odrzekł stróż.
— Bardzo dobrze, mój kochany — modlić się, spowiadać, pokutować powinniśmy przez całe życie!
— Tak też mówi zawsze nasza łaskawa przełożona a ja ściśle się do tego stosuję — to bardzo mądra i dobra dama! zaraz jéj pana zamelduję!
Stróż z miną nabożnisia pośpieszył do domu, a pan przełożony szedł za nim powoli.
Na dziedzińcowe drzewa właśnie spadał wieczór.
Dziewczynki z domu podrzutków, od dawna z bazaru wróciły na salę.
Wkrótce ukazał się stróż na schodach i skinął, mówiąc jak pokutnik:
— Szanowna ochmistrzyni cieszy się, że może przyjąć pana przełożonego!
Sekretarz policyjny kapitalista Schwartz, czuł się dumnym ze swojego dosyć przeważnego wpływu.
Wszedł na schody nieco zasapany, bo to był duszny dzień jesienny.
Stróż założywszy ręce z ukłonem odstąpił na bok, a pan przełożony wszedł do domu.
Ochmistrzyni, podstarzała kobieta z miną uderzająco srogą i niesmaczną, w siwéj klasztornéj odzieży, zatrważająca chudością, przyjęła pana kościelnego przełożonego u drzwi swojego pokoju.
Jéj chuda, ponura twarz przybrała wyraz niezmiernie przychylny, ale zarazem i niezmiernie bogobojny.
— Tam oto jest moje pozdrowienie! rzekła i wskazała biało pomalowaną ścianę, na któréj napisane było wielkiemi czarnemi literami:
„Boże błogosław twoje wyjście i przyjście!“
— Niech Matka Bożka będzie z tobą na wieki, Amen, odpowiedział pan kapitalista Schwartz, nieco się kłaniając. Potém wprowadziła go pobożna ochmistrzyni do pokoju i drzwi za sobą zamknęła.
Siadajmy, kochany panie przełożony, rzekła poczciwa kobieta, która niewątpliwie ciągle pościła, i przez to, jeżeli jeszcze nie przez inne czyny i postępowanie, Bogu podobać się zamierzała: czemuż przypisać mam zaszczyt tak miłych odwiedzin? Ostatniéj niedzieli znowu widzieliśmy się w kościele!
— Jak i każdéj innéj, pobożna pani — siadajmy! Niestety! przybywam znowu ze skargą, i aby się z panią porozumieć, aby odstępne owieczki tego domu utrzymywać w większéj pokucie i modlitwie! Rzecz nie do uwierzenia, że niektóre z tych stworzeń, które tu z naszéj łaski wszystko dostają, ciągle dają się opanowywać złemu duchowi — rzecz to niesłychana! Należałoby mniemać, że te z łaski i litości tu wychowywane i żywione stworzenia, nie powinnyby znać nic innego prócz pokory i modlitwy!
— Przerażasz mnie panie przełożony! Już znowu skarga? Tak zwani wolnomyślni przecięż nazywają mnie w niektórych bezecnych pismach naszéj stolicy za nadto surową i za bogobojną kobietą — ale pytam pana, który znasz lepiéj stosunki i okoliczności, czyliż nie jestem również za wiele względną i dobrą?
— Surowe obejście i pokuta są miłe Bogu, moja pobożna ochmistrzyni! W rzeczy saméj przybywam ze skargą na to, że wychowywane dziewczęta nie są utrzymywane w dostatecznéj karności — nie dosyć do pokory przyuczane, że dozwala się im rzeczy niestosownych dla takich z łaski i miłosierdzia żyjących stworzeń! Jakim sposobem np. bezbożne sztuki dostają się do tutejszego domu modlitwy?
— Zgadzam się z panem przełożonym i mniemam, że pan mówisz o Józefinie? Pudełko z farbami odebrałam jéj, zniszczyłam i będę bardziéj i surowiéj napędzała ją do pokuty!
— Józefina nazywa się rzeczywiście to prawdziwie zuchwałe i nieprzyjemne stworzenie, o którém myślę — ona jest czarownica, i proszę panią zwrócić na nią jak najpilniejszą uwagę! Słusznie mam ją w podejrzeniu, że jest nieuczciwa, bo chociaż przedała najwięcéj bazarowych przedmiotów, dochód jéj był stosunkowo za mały!
— Niesłychane rzeczy! zawołała ochmistrzyni, zakrywając oczy suchemi jak klapy rękami: co za wiadomość!
— A prócz tego uparcie nie zważała na moje słowa, gdy królewskie wysokości zaszczyciły ją kupnem — pomyśl sobie, pobożna ochmistrzyni, chociaż jéj podszepnąłem, ciągle najdostojniejsze państwo nazywała: dostojna pani, dostojny panie!
— O, ginę z gniewu i wstydu! Co sobie na dworze pomyślą, o moim domu?
— Z prawdziwie przeszywającą bezczelnością stworzenie to wciskało najdostojniejszym osobom niesmaczne obrazy, nędzne polne kwiatki...
— Jakto! najdostojniejsze osoby widziały, że...
— Widziały, że w domu podrzutków, zamiast pokuty i modlitwy, uprawiają się bezbożne sztuki! Czarodziejka zmusiła najwyższe osoby do kupienia tych nędznych, niesmacznych obrazów, nim je usunąć zdołałem! opowiadał pan Schwartz.
— O święty panie — cóż to za skandal! jak prawdziwa furya zawołała rozjątrzona chuda ochmistrzyni. — Józefina więc, zamiast się modlić, przygotowała potajemnie bezbożne malowidła i równie potajemnie zaniosła i wystawiła na królewskim bazarze! Ach! przy tych obłudnych istotach przecięż zawsze być nie można?
— Tak jednak było, pobożna ochmistrzyni!
— O, co za plemię! Te świętoszkowate istoty! Jeżeli się na nie zważa, to śpiewają i modlą się, a byle się tylko odwrócić, są to węże! Czy i na innych masz się pan poskarżyć?
— Nie, pobożna ochmistrzyni! Inne były skromne, uczciwe, gotowe do pokuty i pokorne dzieci!
— A więc znowu tylko to uparte stworzenie — znowu tylko ta Józefina! Zatrzymaj się pan chwilkę, szanowny panie przełożony, sprowadzę tę niegodziwą!
Korzystając z oddalenia się ochmistrzyni, powiemy tu zaraz, że Józefina pomiędzy wielką liczbą chłopców i dziewcząt, sama jedna była czystą, sama jedna niewinną. Wszystkie inne były to pozorne świętoszki i obłudnice; tylko Józefina modliła się w cichości, leżąc na nędzném posłaniu w sali — dla tego miano ją za niepoprawną, inne zaś za pobożne!
Winniśmy nawet objawić, że gdy Józefina nie myśli zgoła o przeniewierzeniu się w czémkolwiek, tymczasem Większa część takich, które u ochmistrzyni uchodziły za najpotężniejsze, znajdowała sposobność codziennie i niepostrzeżenie uszczknąć sobie cokolwiek na łakotki. Ale te obłudnice wpływem ochmistrzyni zupełnie zepsute, były tyle przebiegłe, że ukryć to umiały i wszystkich świętoszkowatemi minami oszukiwały.
Tego na prawdę Józefina nie umiała, bo wstydziła się wszelkiéj obłudy.
Modliła się do Boga szczerze i wiernie, jeżeli czuła tego potrzebę — serce jéj nienawidziło fałszywości większéj części dziewcząt z domu podrzutków — miała w nich tyle odrażających przykładów — a nawet gdyby ich nie miała, Józefina nie byłaby nigdy w stanie, serce swoje uczynić pokrywką obłudy i świętoszkowatości. Chociaż jeszcze była tak młoda, jednak delikatnie umiała pojmować dobre i złe; u dziecka nazywają takie uczucie głosem dobrego anioła.
Siedziała w sali, w któréj oprócz niéj mieszkało około trzydziestu innych dziewcząt.
Gdy te potajemnie dzieliły się swojemi łakociami i pozostałe groszaki ukryć się starały, Józefina siedziała przy oknie i przypatrywała się czerwonéj jesiennéj barwie wierzchołków drzew.
Przed jéj oczami rozwijały się miłe i piękne obrazy, bo wszelka boleść znikła z jéj zachwycającéj twarzy, a miejsce jéj zajęła radosna ufność.
Uśmiechała się...
Jéj blond loki, nie sztucznie, ale jak je natura utworzyła, spadały na ramiona — niebieskie oczy skierowane na dziedziniec bujały marząco po gałęziach drzew — małe, delikatne ręce odwiązały białą chusteczkę od stanika. Na świeżych policzkach miała różane tchnienie, a małe usta były jeszcze zupełnie dziecinnie zaciśnione, wiele zaś obiecująca postać zupełnie nierozwinięta.
Wtém nagle otworzyły się drzwi sali.
Zawsze na to przygotowane inne dziewczyny, szybko ukryły swoje łakocie i porobiły pokorne minki.
Ale Józefina wcale tego nie słyszała, że się drzwi raptownie otworzyły.
Dusza jéj w owéj chwili nie była w domu podrzutków — w domu „ojcowskim,“ w którym tyle czarnych dni przeżyła, tyle kar wycierpiała.
Chociaż niewinna, wszystko zawsze znosiła spokojnie i z poddaniem się, jakich po dwunastoletniém dziecku zaledwie się można było spodziewać — dobre sumienie i ufność w Bogu zawsze jéj we wszystkiém dopomagały.
Ale ochmistrzyni i jéj pobożne pomocnice nazywały to uporem i stawały się coraz przykrzejsze i nienawistniejsze dla biednéj Józefiny.
Pocieszała się więc tém, że znalezione w drodze w czasie przechadzek kochane kwiatki, równie jak ona samotne i opuszczone, równie mające nad sobą tylko Boga i niebo, rysowała na nędznych arkuszach papieru, a potém farbami pociągała. Było to dla niéj niewypowiedzianą rozkoszą — która znowu miała dla niéj zabłysnąć — z łaski owego nieznajomego pana, który po trzykroć w bazarze do niéj przystępował.
Przyrzekł jéj, że za piękną sztukę złota kupi jéj nowe pudełko z farbami — przekonała się więc czy nie zgubiła tego dukata — czuła go przez stanik.
Wtém rozległo się po sali wściekłe, gniewne wołanie: „Józefino!“ tak, że je powtórzyły pobielane ściany, pod któremi stało łóżko przy łóżku.
Mała, miła dziewczynka zerwała się — natychmiast poznała czyj to głos — wołała ją zła ochmistrzyni.
— Józefino! Nie widzisz nawet, że tu jestem. Uparta głowo znowu próżnujesz? Patrzysz na wieczór siedząc w oknie! Przypatrz się swoim siostrom: każda z nich ma robotę w ręku! Pójdź zemną do mojego pokoju!
— O mój Boże kochany! poszepnęło biedne dziecię wzdychając — w pokojach ochmistrzyni tak często ponosiło najcięższe kary — cóż teraz znowu czeka?
Ale w téjże chwili idąc za ochmistrzynią nabrała odwagi.
Czytelniczki nasze pojmują zapewne, zkąd pochodziła ta odwaga?
Przypomniała sobie uprzejmego nieznajomego, który jéj przyrzekł nowe farby.
Ta myśl zachęciła ją do zniesienia wszystkiego.
Ochmistrzyni tak mocno pochwyciła Józefinę za rękę, że w tém pochwyceniu objawił się cały gniew i niecierpliwość.
— Niegodziwe, niewdzięczne stworzenie, mówiła pobożna kobieta z przerażającą miną: obym się ciebie raz nakoniec pozbyć mogła! Ale czekaj-no, kolej twoja nadejdzie już niedługo, a dam ci miejsce, w którém się pewno poprawisz! Nadużywasz mojéj pobłażliwości i dobroci — ale teraz ukarzę cię bez litości!
— O mój Boże, ja nic złego nie zrobiłam! słysząc to poszepnęła dziewczyna.
— Co, nędzne stworzenie? Chcesz się usprawiedliwiać? Zamyślasz znowu wywinąć się zuchwałém kłamstwem? Czekaj, ono ci nie ujdzie! Oto, panie przełożony, rzekła ochmistrzyni, otwierając drzwi swojego pokoju i wpychając przez nie Józefinę, oto jest wąż!
Truchlejąca dziewczyna ujrzała przed sobą człowieka ze złowrogiemi, wielkiemi, czarnemi oczami, który się w bazarze tak przykro z nią obchodził — przeszywał ją spojrzeniem, tak, że spuściła niewinne oczy.
— Tak, właśnie to samo nieposłuszne, nieokrzesane stworzenie! odpowiedział kościelny przełożony Schwartz; znajdziemy środek na poprawienie go!
— Proszę pana, pomóż mi kochany panie przełożony — bo jestem zawsze za powolna i dobra!
Józefina spojrzała zdziwiona na ochmistrzynię — powolna i dobra powiedziała? a przytém przewracając oczami, spojrzała w niebo?
— Kiedy malowałaś te obrazki, które śmiałaś wystawiać? spytał przełożony.
— Odpowiadaj! Kiedyś je malowała? powtórzyła ochmistrzyni.
— W soboty, kiedy inne dziewczęta i chłopcy bawili się na dziedzińcu, odpowiedziała Józefina.
— Nie mówiąc już, że zapewne kłamiesz, z szyderczym uśmiechem powiedział pan przełożony kościoła i ubogich, jest to rzecz niedozwolona i grzeszna!
— Zupełnie niedozwolona i grzeszna — raczéj modlić się i pokutować! potwierdziła ochmistrzyni — odebrałam jéj pudełko z farbami, więcéj już malować nie będzie!
— Bardzo dobrze, pobożna przyjaciółko, bardzo dobrze! Czy wszystkie zebrane pieniądze oddałaś jak inne sieroty?
— Tak jest panie! odpowiedziała Józefina.
— I nic dla siebie nie zatrzymałaś, nic nie masz przy sobie?
Dziewczę wstrzymało się z odpowiedzią.
Dla siebie nic nie schowało — ale miało przy sobie dukata, który mu darował nieznajomy!
— No cóż, milczysz? zawołała ochmistrzyni, a jéj siwe, przeszywające oczy zrobiły się wielkie jak młyńskie koła.
Józefina właśnie chciała powiedzieć: „Owszem, mam przy sobie pieniądze!“ ale przyszło jéj na myśl, że takowe zostaną jéj odebrane, a wtedy przepadnie tak pożądane pudełko z farbami.
Przytém tego dukata dał jéj nieznajomy pan.
— Nic nie zatrzymałam i nic nie mam przy sobie, nakoniec wymówiła.
— Rumienisz się — wężu, kłamiesz!
— Domysł mój sprawdza się! powiedział sekretarz policyjny Schwartz.
Józefina nie śmiała dłużéj panować nad sobą — zalała się łzami.
— Czego płaczesz, kłamco? Rozbieraj się, zrewiduję cię! z lodowatą surowością powiedziała ochmistrzyni.
Dziewczę łkało, nie mogąc wymówić ani słowa — zupełnie było przestraszone.
— Czy słyszysz? Zdejmiéj odzież z siebie! głośniéj powtórzyła ochmistrzyni, albo cię stróżka rozbierze!
Pan przełożony kościoła radował się myślą, że powierzchownie bardzo ładna i delikatna dziewczynka, zapewni mu bardzo przyjemny widok — ponieważ okoliczności zmusiły go zaślubić kobietę prawie o dwadzieścia lat starszą od niego, więc tém grzeszniéj lubił dziewczęta wszelkiego wieku — ale potém spowiadał się bardzo szczerze i co tydzień modlił się w kościele. Oczy jego zatém nadzwyczajnie błyszczały.
Józefina wahała się ciągle jeszcze wykonać wściekły rozkaz chudéj ochmistrzyni.
— Nie tutaj! rzekła zawstydzona, spojrzawszy na pana przełożonego.
— Jakto! ta istota śmie jeszcze teraz być nieposłuszną? jeszcze gniewniéj niż ochmistrzyni zawołał pan Schwartz: myśli już, że ktoś na nią uważa, że jest już dorosła i ma swoją wolę!
Ochmistrzyni chwyciła ją za ramię i pociągnęła za sobą szybko i wcale niełagodnie do drugiego pokoju — tam nim Józefina przemówić zdołała, zerwała z niéj kaftanik i sukienkę.
W téj chwili padło coś na podłogę i głośno zabrzękło.
— Otóż mamy! zawołali ochmistrzyni i przełożony kościoła, prawie jednocześnie.
— O mój Boże kochany — nie opuszczaj mnie! z cicha modliła się dziewczyna.
— Dukat! zawołała zgorszona gospodyni i podniosła błyszczący pieniądz: o! ten wąż, to niegodziwe stworzenie — dukat! Milcz, złodziejko! O ja nieszczęśliwa! coś podobnego mogło zajść w moim domu poświęconym pobożności!
Stara gorliwa osoba, według zwyczaju, w największém oburzeniu chude ręce przycisnęła do twarzy, udając, że z oczu w niebo wzniesionych łzy ociera.
— Złoto! powiedziała bez głosu, wracając do kościelnego przełożonego i podając mu dukata: o! co za okropna hańba!
— Pociesz się pobożna przyjaciółko! Prawie byłem tego pewien — świat jest zły i pełen grzechu, kochana ochmistrzyni... pomyśl-no tylko, że taka młoda, a już niebezpieczna złodziejka!
— O, tego wstydu nie przeżyję! Najjaśniejsza królowa, dostojna protektorka tego domu, dowie się o tém — ten wąż nie uszanował nawet szlachetnego celu pieniędzy, zebranych z bazaru.
— Ja to święcie... mówiła Józefina, która szybko ubrała się w swoją biedną odzież i znowu weszła do pierwszego pokoju.
Na taką zuchwałość pan przełożony kościoła chciał się skryć pod ziemię.
— Ja to święcie otrzymałam, powtórzyło dziewczę, któremu oczy nagle śmiało zabłysły... dostałam w podarunku sznur korali — położyłam go, aby go znowu sprzedać...
— I pieniądze schować! cierpko dodał pan Schwartz.
— Moje obrazki, moje kochane kwiatki, ten jedyny mój majątek, z radością ofiarowałam dla ubogich tułaczy!
— Wężu, chrypiąc zawołała ochmistrzyni: nędzne stworzenie, śmiesz jeszcze zaprzeczać? Ta sztuka złota wypadła z za twojego stanika!
— Dostałam ją w podarunku! śmiało powiedziała Józefina.
— Ach, to trzeba oszaleć! powiedział pan przełożony kościoła, załamując ręce.
— Dostała w podarunku? zawołała przełożona: o mój Bożo, dodaj mi siły, abym tego węża nie udusiła!
— Pozwól pobożna przyjaciółko, przerwał pan sekretarz policyjny Schwartz z miną mającego dobrą myśl — pozwól! Mówisz, że ci tego dukata darowano? Któż go ci darował, hę?
— Jakiś pan z ciemną brodą, odpowiedziała Józefina; to tylko niedobrze zrobiłam, że zaraz tego nie powiedziałam, ale sądziłam, że mi pieniądz ten zostanie odebrany!
Szczerość dziecka jeszcze bardziéj pogorszała jego nieszczęśliwe położenie.
— Zostanie odebrany! wołała prawie bez tchu zatwardziała gospodyni: wąż chce rzucić na mnie podejrzenie!
— Któż to był ten pan, który ci podarował dukata? wypytywał daléj pan sekretarz policyjny: jak się nazywał?
— Tego nie wiem! odpowiedziało dziewczę.
— Aha — otoż mamy! Już daleko zaszliśmy! Pieniądz ukradła i postępuje jak wszystkie doświadczone złodziejki, bo dla usprawiedliwienia się przytacza nieznajomego. No, pobożna przyjaciółko, ukarz pani! Tym razem postępek małéj winowajczyni jeszcze nie dojdzie do wiadomości sądu — ale na drugi raz może być pewna kary!
— Panie, ten złoty pieniądz dostałam w podarunku, możesz pan sądzić co się panu podoba! w dziecinnym gniewie zawołała Józefina — haniebny czyn i słowa jego tak ją bolały, że była w stanie rzucić się na niego — zbladła i drżała gwałtownie. Nieznajomy pan przybędzie tutaj — a wtedy okaże się, że jestem niewinna!
— Myślisz, że przez tę chytrą obietnicę odroczysz karę i mnie powstrzymasz? mówiła ochmistrzyni. Dopóty będziesz cierpiała karę, aż przybędzie ten nieznajomy!
— Bardzo słusznie, pobożna pani, tym sposobem sama oznaczyła czas trwania kary! Będzie ją cierpiała dopóki nie przybędzie nieznajomy, a to zapewne wiecznie potrwa! mniemał pan przełożony kościoła, i polecając się pobożnie względom ochmistrzyni, pożegnał ją.
Chuda osoba podziękowała panu przełożonemu za względność i pomoc; potém gdy pan Schwartz wyszedł, chwytając Józefinę suchemi rękami, wpadła na nią jak furya.
— Bezbożny wężu! wrzeszczała przytłumionym głosem i chciała wywrzeć swoją wściekłość na delikatném ciele dziewczęcia.
Ale Józefina nagle się zerwała i przybrała groźne stanowisko.
— Proszę mnie nie dotykać! zawołała blada jak śmierć: jestem niewinna!
— Co! chcesz rękę podnieść na mnie, chcesz się bronić, nędznico? ta ręka z grobu ci wyrośnie!
— Proszę mnie nie bić — teraz to na dobre nie wyjdzie. Gdybym była winna, tobym się poddała pod razy, ale tak to pani bić mnie nie śmiesz!
— Otóż twój upór wychodzi na wierzch, ty obłudnico, złodziejko! Ja ci zastępuję miejsce matki, a ty śmiesz...
— Miejsce matki? z bolesném zapytaniem powtórzyło dziewczę. O mój Boże! czyś się pani kiedy zemną jak z dzieckiem obchodziła, czyś mnie kiedy swojém dzieckiem nazwała?
— Nie, wężu, bo nie zasłużyłaś na to! Precz, precz mi z oczu! Udasz się zaraz na dół! W oddalonéj izbie pokutować będziesz za karę! Te dobre sukienki zdejmiesz, a przywdziejesz złe, zdejmiesz trzewiki i będziesz chodziła boso, będziesz nosiła wodę dla pobożnych pomocnic i dla nauczycieli i służyła we wszystkiém co ci rozkażą!
— Zrobię wszystko, drżącym głosem mówiła Józefina seryo i blada... i nagle łkając padła do nóg ochmistrzyni. O zlituj się pani! przez wszystkich świętych, jestem niewinna! Nie posyłaj mnie pani do oddalonéj izby na dole — tam tak okropnie!
— Właśnie, że widzę, iż się téj kary boisz, tém dłużéj ją cierpieć będziesz! rzekła ochmistrzyni, ciesząc się widokiem ukorzonéj. Już ja cię poskromię, zuchwałe, złe stworzenie! Uginałam już uporczywsze umysły! Precz mi z oczu! Daléj do dolnej izby!
Ochmistrzyni pociągnęła za sznurek od dzwonka.
Stróż wszedł.
— Ta bezbożna osoba od dzisiejszego wieczoru przenosi się na nieograniczony czas do izby na dole, zawołała pokazując stróżowi powoli powstającą Józefinę: o chlebie i wodzie ma tam uczyć się pokuty i modlitwy!
— Pokutować i modlić się, potrzebna rzecz! pobożnie mrugając oczami potwierdził stróż.
— Niech ją przytém twoja żona ubierze w jak najstarsze i najgorsze suknie, jakie ma u siebie w schowaniu, niech wszelką służbę pełni boso!
— Rozkaz szanownéj gospodyni będzie wykonany!
— Nie dawać jéj żadnego światła, żadnéj książki, żadnego pióra! Niech ten wąż pokutuje i modli się, aby się poprawił!
— Potrzebna rzecz! powiedział z ukłonem głupi stróż.
Ochmistrzyni nie mówiąc ani słowa do Józefiny, wskazała drzwi z dumą, którą tak często tak nazwani pobożni biednym swoim podwładnym okazywać lubią, a sami w obec wyższych jeszcze nikczemniéj się czołgają — stróż zaś chciał wyprowadzić swoją ofiarę.
Ale trzynastoletnia Józefina cofnęła się od niego.
— Nie dotykajcie mnie stróżu, pójdę sama! powiedziała mocno i groźnie — wreszcie jeszcze raz odwróciła się i dodała z głębi serca:
— Niech pani Bóg przebaczy! Boże nie opuszczaj mnie!
Przeszła obok zdziwionego stróża i wyszła z pokoju.
W wązkich i krętych korytarzach domu podrzutków było ciemno. Józefina znała znaczenie kary, którą wycierpieć miała — już raz przepędziła trzy dni i trzy noce w téj samotnéj izbie podziemnéj, z winy obłudnego podrzutka, który ją oskarżył.
Ale teraz kara była obostrzona!
Nadeszła noc, było zimno. Przybyła do mieszkania stróżki, zdjęła suknie i trzewiki, i dostała kilka podartych, nędnych łachmanów.
Tak ubrana, bez szemrania, zeszła na dół po stromych schodach, a towarzyszyła jéj stara stróżka z latarnią i dzbankiem wody.
Nakoniec zeszły do ponurego, okropnego dołu.
Po za deskami stały tam stare, połamane meble, daléj wisiała zużyta odzież, a indziéj znowu znajdowały się rozmaite sprzęty domowe, ale takie tylko, które oszczędziły myszy i szczury mające tu swoją siedzibę.
Przeszedłszy jakiś czas przez ciemne, pełne cugów korytarze, dostały się nakoniec do izby.
Stróżka otworzyła stare drzwi.
Józefina weszła do ciemnego, zimnego, pustego pokoju; w głębi jego było nędzne słomiane posłanie, gdzie dach przytykał ukośnie, tak że gdyby powstające dziecię zapomniało gdzie się znajduje, toby się koniecznie głową uderzyć musiało.
Stróżka postawiła dzbanek z wodą, przyniosła kawałek chleba i znowu izbę zamknęła.
Józefinę przejął tajemny dreszcz. Mała, zaledwie trzynastoletnia dziewczyna doznaje bojaźliwych wstrząśnień, jeżeli się znajduje w oddalonéj, ciemnéj, strasznéj przestrzeni.
Tak też było z Józefiną. Nie śmiała ona okryć się wełnianą kołdrą i spocząć na cuchnącém wilgocią słomianém legowisku. Przeciąg wiatru wiejącego przez otwory, zatrważająco stukał zasuwami i poruszał białemi staremi rupieciami jak widmami. Przytém myszy i szczury odbywały nieustanne polowanie nietylko na korytarzach, ale i w izbie, napadały na chleb Józefiny i uważały go za dobry rabunek.
Ich nieznośny pisk przerażał tak dalece dziewczynę, że płacząc skurczyła się i ruszyć nawet nie śmiała.
Nazajutrz rano przyszła stróżka i kazała jéj wyjść na dwór do roboty. Małemi bosemi nóżkami musiała wyjść i drobnemi rękami nosić wodę ze studni dla pomocnic i nauczycieli i robić wszystko co jéj kazali.
Inne dziewczęta potajemnie szydziły z niéj i wskazywały ją palcami.
Józefina bez oporu wykonywała robotę — tylko noce męcząco ją przerażały.
Jednak utrudzenie przezwyciężyło trwogę, i dziecko spało na nędznéj słomie tak słodko, jak dzieci bogaczów w puchowéj pościeli.
W kilka dni późniéj powietrze było lodowato-zimne, a gdy nadszedł wieczór, wiał wiatr zapowiadający burzę, pierwszy śnieg na ulicach i dachach.
Józefina w zimnéj, pustéj izbie na dole drżała od zimna, a gdy w nocy wstrząsło nią przejmujące zimno, obudziła się, czuła że ma pełno śniegu na cienkiej kołdrze, którą się owinęła — śnieg ten napadał przez szczeliny w popsutym daszku. Ręce jéj prawie posztywniały, a zęby dzwoniły.
Tak tęsknie oczekiwała poranku, pragnąc wyjść z zimnéj i ciemnéj izby.
Jéj nóżki poodziębiały się, a boleść wyciskała jéj gorące łzy z oczu.
Nakoniec siwy blask przebił się przez dziury w dachu do izby, i wkrótce przyszła stróżka, przynosząc chleb i wodę. Zimna woda dla dziecka na wpół przemarzłego! Ani kropelki ciepłéj zupy, ani trochy kawy, ani filiżanki mleka nie podano biednéj dziewczynie.
Józefina dreptała, aby rozgrzać zesztywniałe nogi, i chodząc po korytarzach dostała się nakoniec do wygodniejszych przestrzeni, w których mogła zabawić tylko tak długo, ile potrzeba było dla ukończenia długiéj i utrudzającéj pracy. Na dworze było zimno, a śnieg leżał na dziedzińcu domu podrzutków i około studni.
Mała Józefina musiała bosemi, posztywniałemi od mrozu nogami ciągle chodzić po śniegu, napełniać przy studni konewki i dzbanki, gdzie spadłe krople wody zamarzały.
Wtém około godziny jedenastéj przed południem, ulicą przejechał jakiś ekwipaż i zatrzymał się w pobliżu domu podrzutków.
Pobożny stróż, który tylko co oczyścił na dziedzińcu drogę ze śniegu, przystąpił do drzwi i postrzegł królewski ekwipaż.
Czémprędzéj pośpieszył do domu i uwiadomił ochmistrzynię, że zapewne nastąpi dostojna wizyta.
W téj chwili już głośno zadzwoniono.
Chuda, pobożna ochmistrzyni zwołała natychmiast pomocnice i nauczycieli, i w kilka sekund rozległy się po wszystkich salach nabożne pieśni.
Zdyszały stróż doniósł, że u drzwi jest królewski lokaj, i żąda wstępu dla przełożonéj klasztoru Heiligstein.
Przełożona klasztoru Heiligstein.
Słowa te sprawiły niezmierne wrażenie na ochmistrzyni. Tak jak stała, pośpieszyła przez pokryty śniegiem dziedziniec do fórty, a stróż szybko zdążał za nią. W zapale nie uważała, że Józefina właśnie przy studni napełniała ostatnie konewki.
Z pokorną miną i gestem przyjęła u drzwi dostojną opatkę, ktôréj towarzyszył jakiś pan wojskowym płaszczem odziany.
— Niech Najświętsza Panna błogosławi pobożną księżniczkę! Łaska jéj odwiedzin podnosi i uszczęśliwia mnie! mówiła ochmistrzyni śpiewającym głosem, i założywszy ręce, z przyjemnością słysząc, że dochodziły tu odgłosy dziecinnych śpiewów, do głośnego wymawiania zachęcanych wcale niechrześciańskiemi pogróżkami nauczycieli.
Karolina nie bardzo zbudowana za nadto pokorną i pobożną miną i obejściem się ochmistrzyni, badawczo na nią spojrzała.
— Dobrze, już dobrze, moja kochana, rzekła cokolwiek chłodno: przybywamy nietylko dla zwiedzenia tego domu nieszczęśliwych sierot.
— O, Bóg błogosławi mu! Pobożna, dostojna księżniczka zapewne raczy pochwalić drogi, któremi tutaj chodzimy! wtrąciła ochmistrzyni, korzystając z krôtkiéj przerwy w słowach Karoliny.
— Tak się spodziewam moja kochana! Ale prócz tego sprowadza nas inny powód — przybywamy, dowiedzieć się o jedném z waszych biednych dzieci!
— Wszystkie są zdrowe, wychowują się w pokorze i pokucie, w śpiewie i modlitwie!
— Słyszę to sama, moja kochana! W pokorze i pokucie — bardzo to dobrze, jeżeli z tém wszystkiém połączona jest praca i czystość serca! Wyznać ci muszę, mówiła daléj Karolina, że bez twojéj wiedzy jestem żarliwą orędowniczką twojego domu, od czasu jak oto ten dostojny wojskowy, książę Waldemar i ja przypadkowo poznaliśmy i polubili jedno z waszych dzieci — ale wejdźmy do wnętrza domu!
Ochmistrzyni była zachwycona, a jéj mina i wszelkie ruchy stawały się coraz bardziéj pełne namaszczenia, bo widziała, że ją chwalą.
— Dzieci w waszym domu, w wolnych godzinach, jeżeli mają po temu skłonność, zajmują się rysunkami i t. p. rzeczami? powiedziała księżniczka idąc z księciem i ochmistrzynią przez dziedziniec.
— O niech wszyscy święci strzegą dzieci od tak grzesznych skłonności! odpowiedziała ochmistrzyni.
— Jakto! spytała Karolina — czy podobne rzeczy miałyby być zabronione?
— To nigdy się nie robi. Tu uczą pokory i pokuty!
Księżniczka spojrzała nieco zdziwiona i nieprzyjemnie dotknięta na swojego towarzysza, który właśnie przy okrytéj lodem studni postrzegł małą dziewczynkę, stojącą w śniegu bosemi nogami i zacierającą małe jak raki czerwone rączęta.
Była to Józefina, która nie postrzegła jéj dotyczących odwiedzin opatki i księcia.
Nogi i ręce niezmiernie ją bolały, a oczy mimowolnie napełniały się łzami.
— Spojrzyj-no tam na to biedne dziecię, moja droga kuzyno! rzekł książę do opatki, która teraz zwróciła uwagę na Józefinę.
Stanęła przerażona.
— Jakto! moja kochana, szybko spytała: biedne dzieci tego domu, na taki śnieg i deszcz nie noszą trzewików?
— To kara, którą to niesforne dziecię ma odpokutować. Pobożna, dostojna księżniczka raczy młodą winowajczynię przez to surowo ukarać, jeżeli nie będzie zwracała na nią uwagi!
— I cóż to ona popełniła? spytała opatka.
Wtém książę nagle zawołał:
— Dla Boga, wszak to nasza mała Józefina!
Ochmistrzyni myślała, że niedobrze słyszała i zrozumiała, wielkiemi oczami spojrzała na księcia, który po śniegu poszedł do studni.
— Ależ zaledwie ją teraz poznać można! zawołała Karolina — zbladła i znędzniała! Co to się. stało?
— O, święta Panno, oświeć zbłąkaną owieczkę! wzniósłszy oczy w niebo mówiła ochmistrzyni, gdy książę zbliżył się do małéj, od mrozu drżącéj Józefiny, która poznała w nim swojego dobroczyńcę.
Boleści, zimna, łez, wszystkiego teraz zapomniała.
Rozjaśniona, uśmiechająca się przystąpiła do księcia, swego dostojnego obrońcy.
— Okropność! zawołała Karolina: biedne dziecię! Powiedzże raz moja kochana, co cię spowodowało do tak ciężkiego ukarania téj biednéj dziewczynki?
— Ona jest — serce krwią zachodzi, gdy to mówię — ona jest złodziejką, która w sukniach przechowuje złoto z bazaru skradzione!
Karolinę mocno to wzruszyło, ale w téj chwili nadeszła Józefina, którą książę szybko przyprowadził za rękę.
Ochmistrzyni rozwarła znowu wielkie oczy, jak koła u powozu.
— O dostojny panie, rzekła dziewczynka, która słyszała jak mówił wąż: chciéj opowiedzieć łaskawéj ochmistrzyni, że mi złoty pieniądz darowałeś, i że mi za te pieniądze chciałeś kupić nowe pudełko farb!
Ochmistrzyni czuła, jak lodowate zimno po całym jéj grzbiecie przebiegło.
— Niesłychane brutalstwo! Patrz droga kuzyno, na to kochane — na to nieszczęśliwe dziecię! wykrzyknął do głębi oburzony i wzruszony książę.
— Królewska wysokość na prawdę dałeś sztukę złota? Przecięż pan przełożony kościoła Schwartz powiedział... bełkotała chuda, ze strachu blada jak śmierć i zupełnie zgnębiona pobożnisia.
— Rzeczywiście darowałem temu małemu, kochanemu dziewczęciu dukata! niechętnie powiedział książę, gdy Karolina całowała małą Józefinę — a pani, kobieta pobożna, na prawdę temu delikatnemu dziecku nierozważnie cierpieć kazałaś? Czasby już było, aby dobroczynne instytucye, podobnie jak ta, dla nieszczęśliwych, miłosierdzia potrzebujących małych istot urządzone, przeszły w łagodniejsze i lepsze ręce, w ręce prawdziwie chrześciańskie!
— Jak ty drżysz, moja kochana Józefino! powiedziała opatka, i dziecko zadowolone usprawiedliwieniem się, a bardziéj jeszcze nadzieją posiadania farb otuliła ciepłém okryciem. Chodź, biedna mała — zabieram cię z sobą!
— Zapewne droga kuzyno, teraz równie jak ja, nie pragniesz dowiedzieć się nic więcéj o rezultatach teraźniejszego tutaj zarządu! cierpko powiedział książę. Oszczędź sobie dalszego trudu, pani przełożona, i każ biednym dzieciom w salach, aby dłużéj nie wysilały swoich małych płuc! śpiewem i modlitwą nic nie osiągniecie, jeżeli nie połączycie tego obojga miłością, z pracą i dobrobytem! Czy mogę cię odprowadzić do powozu, droga kuzyno?
Ochmistrzyni, pod którą, kolana drżały, chciała jeszcze kilka słów powiedzieć dla objaśnienia rzeczy i usprawiedliwienia się, ale za nadto była pomieszana.
— Miałam panią, za matkę dzieci, których domem jest dom podrzutkowi upominająco powiedziała Karolina — biada tym, którzy starają się zapomnieć, że Bóg jest miłością! Przypominam pani słowa: „Dopuśćcie maluczkim przyjść do mnie a nie brońcie im!“ Bolesnego nabrałam przekonania!
— O nie gniewajcie się tak bardzo, dostojny panie, na szanowną ochmistrzynię! półgłosem prosiła mała Józefina, błagalnie patrząc na księcia — ona już drży!
— Królewska wysokości, załamując ręce wołała nabożnisia — coś podobnego nigdy się już nie zdarzy — bez surowości nic poradzić nie można — a modlitwa i pokora to nasze dzieło! Jeszcze mam — oddać dukata...
— Kup pani za niego jakiekolwiek potrzebne rzeczy dla biednych dzieci! rzekł książę do ochmistrzyni. Pudełko z farbami, moja kochana mała, ja ci kupię!
Opatka i książę zimno pożegnali ochmistrzynię, a pierwsza oświadczyła, że sama zajmie się wychowaniem małéj Józefiny.
Stróżka domu, który Józefina po raz ostatni opuszczała, znowu włożyła jéj trzewiki, poczém Józefina pożegnała pomocnice, nauczycieli oraz chłopcowi dziewczęta, i z rozpromienioną twarzą udała się za opatką i księciem do powozu.
Ochmistrzyni ze strachu i wzruszenia dostała gwałtownego attaku migreny, i przez kilka dni nie pokazywała się nikomu.
Dla uspokojenia naszych czytelników dodamy, że dom podrzutków niedługo już pozostawał pod zarządem nabożnisi i jéj zwolenników, lecz poruczono go zarządowi, który obok modlitwy, więcéj wglądał w umysłowe i fizyczne rozwijanie się biednych istot w domu tym wychowywanych, aniżeli zarząd dawniejszy.
Wróćmy teraz do Eberharda i Małgorzaty.
Już szarzało poranne światło, gdy książę z wynalezioną córką wyszedł z klasztoru na pole; w koło rozszerzał się bladawy brzask — ale w przyległym lasku jeszcze panowała ciemność.
Mnicha Antoniego nigdzie nie było widać, skrył się jak najprędzéj, a barona pozostawić musiał w mocy Sandoka.
Jeszcze bardziéj opanowała wściekłość Schlewego, gdy ujrzał, że książę, niosąc omdlałą dziewczynę, zbliża się z Marcinem miał jednak nadzieję, że Małgorzata nie wróci już do życia. Znał wszelkie tajemnice dotyczące jéj przeszłości — wiedział, o czém teraz Eberhard z boleścią ma się dowiedzieć.
Von Schlewe widział się w ręku nieprzyjaciela, i gdy mu oczy błyszczały, rozmyślał o środku wyswobodzenia się przemocą. Lecz małą miał nadzieję umknięcia, bo murzyn pilnował go jak Argus.
Eberhard w téj chwili nie myślał o niegodziwym baronie, którego nieprzyjaźń i złośliwość tak często mu się uczuć dawały, dusza jego jedynie zajęta była Małgorzatą, swoją nieszczęśliwą córką, która blada i beprzytomna na ręku jego spoczywała. Była piękna, chociaż na jéj bladéj i cierpiącéj twarzy malowała się głęboka boleść.
Zamknęła powieki — blond włosy ciężkie i długie spadały z niéj — biedna odzież wskazywała nędzę, jaką wycierpiała.
Widok ten tak mocno wzruszył księcia de Monte-Vero, że długo stał nie mogąc wymówić ani słowa.
Wyglądał jak pogrążony w modlitwie.
Marcin pośpieszył do lasku, w którym był postrzegł strumyk, i przyniósł świeżéj wody, dla zwilżenia czoła i ust Małgorzaty.
W klasztorach nie chciał Eberhard szukać żadnéj pomocy dla córki — bo zapewne obawiał się, aby do przygotowanego tam lekarstwa lub orzeźwiającego napoju skrycie nie przymieszano trucizny.
Książę złożył omdlałą na rozesłanych kocach — tutaj chciał jéj udzielić pierwszéj pomocy, a dopiero z rana postanowić, w jaki sposób przedsięweźmie powrotną podróż z Małgorzatą do Paryża.
Ze wzruszającą troskliwością przypatrywał się biednéj — z ojcowską miłością okrył ją płaszczem, aby jéj wilgotne ranne powietrze nie szkodziło.
Znalazł dziecię swoje. Miał nakoniec Małgorzatę w ręku. Ale co miał usłyszeć? czego dożyć?
Już sama nieszczęśliwa postać dziewczyny, świadczyła o cierpieniach i walkach, jakie wytrzymać musiała. A jak ciężkie musiała przechodzić koleje, z których tylko jedną widzieć mu dozwolono!... bo pamiętał okropną godzinę, kiedy Małgorzatę postrzegł w kajdanach.
A była to tylko bardzo mała część cierpień, które ta biedna odrzucona wycierpieć musiała.
Książę de Monte-Vero czuł to dobrze — czuł także, iż Małgorzata nie oparła się wszystkim pokusom, które ją bezbronną spotykały — jéj blade, pełne żalu oblicze przekonywało go, że była pokutnicą, na którą spoglądał z bólem i radością, z bojaźnią i nadzieją.
A przecięż znalazł ją — mógł ją kochającą ojcowską ręką naprowadzić na drogę szlachetną i dobrą.
Było to jego świętym obowiązkiem, łagodnością i miłującym sercem naprawić wszystko co się stało.
Boleść przejmowała jego duszę. Litość nadała jego oczom blask głęboki, a usta szeptały:
— Wszystko, wszystko niech ci będzie przebaczone, moja córko! Cokolwiek stać się mogło, przysięgam w téj pełnéj nadziei godzinie, nigdy żadném słowem wyrzutu, ani gniewném spojrzeniem o tém ci nie wspomnę!
Boże dozwól tylko, abym cię zdołał kochającą ręką z sobą uprowadzić!
Wtedy za wszystko odpokutuję, wszystko przeniosę, — cokolwiek przeszłości dotyczę, wtedy wszystko z rozkoszą zdobędę, co tobie i mnie, nie z mojéj winy, dotąd wzbronione było!
A Matka Bożka sprawi, że cię nie znalazłem za późno — że cię dla mnie zachowa!
Ojcowskie serce drży na błogą myśl, że będzie mi dozwolono tobie, biedaczko, przewodniczyć nadal miłością, na któréj ci tak długo zbywało! Twoje troski, nieszczęścia przemienić się muszą w radość — bo wszystko co posiadam jest twoje, do ciebie tylko należy! Przecięż z radością gotów byłem oddać to, byłem tylko ciebie utracona córko mógł odzyskać!
Niebo będzie łaskawe — nie dopuści, abym znalazł nieżywą, któréjbym nie mógł dowieść mojéj miłości — nie będzie za późno, zdaje mi się, że Bóg przez łaskę swoją to mi głosi!
W moich objęciach zawiozę cię do Paryża — tam bronić cię i pielęgnować będę — wszystko poświecę, aby cię z chaosu przeszłości przeprowadzić do szczęścia i spokoju.
Do Monte-Vero pośpieszę z tobą! Tam wśród pięknego powietrza, gdzie cię wszystko radością otoczy, gdzie twoje przybycie z radością obchodzić będą, a drogę twoją kwiatami usypią, tam w błogosławionym kraju, na wspaniałych polach, do ciebie należących, dusza twoja i ciało wyzdrowieją!...
Marcin wrócił z orzeźwiającą, świeżą wodą zdrojową do Eberharda, a kochający ojciec troskliwie zmaczał nią skronie i usta zemdlałéj.
Nadzieja jego nie miała być nadaremna.
Małgorzata otworzyła oczy — ale spojrzała na Eberharda wzrokiem bez blasku.
Jego znaleziona córka przebudziła się do życia — ale złamane oko mówiło mu, że coś więcéj niż omdlenie tę biedną dręczy.
— Małgorzato — córko moja! zawołał Eberhard, klęczący obok uśmiechającéj się: obudź się — bądź moją! Patrz, to twój ojciec czuwa obok ciebie — ojciec, który cię z boleścią szukał i nakoniec znalazł! Wyciąga ramiona, aby cię do ojcowskiego serca przytulił, aby cię wybawił od wszelkiéj nędzy i niebezpieczeństw, aby cię bronił i wiecznie swoją nazywał.
Podstarzałemu Marcinowi, téj zacnéj duszy marynarskiéj, stanęły łzy w oczach i odwrócił się.
Ale zdawało się, że Małgorzata słyszy słowa księcia i rozumie.
Wyciągnęła ku niemu ręce — uśmiechnęła się szczęśliwa, i przyciągnęła rękę ojca do ust, aby na niéj złożyć pierwszy pocałunek dziecka wdzięcznego za swoje ocalenie.
Mówić nie mogła. Osłabienie i wzruszenie nie dozwoliło jéj tego, ale wzrok chociaż bez blasku wypowiadał wszystko, co się w téj chwili gwałtownego wzruszenia odczuć dało w sercu nieszczęśliwéj.
Eberhard pochylił się ku Małgorzacie i ucałował jéj czoło — potém podał jéj chłodny, orzeźwiający napój i sam go spróbował — lecz napój ten nie ożywił bezsilnéj.
Książę prosił Marcina, aby przylał do wody nieco wina, a dopiero ten napój nieco wzmocnił osłabioną — podziękowała spojrzeniem i znowu sięgła po napój.
Następnie zmorzył ją sen, spała niespokojnie, marzyła, widocznie miała sen dręczący, bo stękała i z trwogą oddychała — a nawet łzy spływały jéj po twarzy.
Eberhard widział, że przedewszystkiém chorą, latami nędzy i nieszczęścia osłabioną córkę musi zawieść da pałacu swojego w Paryżu, by tam użyła potrzebnego spokoju i wygody.
Doznawał teraz najpiękniejszéj nadziei i radości, z odzyskania swojego dziecka.
Spoglądał na Małgorzatę z błogą radością, a Marcin przystąpił do niego, jakby nie mógł inaczéj — był więcéj niż pospolitym sługą. Niejedno niebezpieczeństwo, niejedną boleść uczciwie z księciem podzielał.
— Święci wszystko dobrze zakończyć zechcą, panie Eberhardzie! powiedział niezupełnie pewnym głosem. Szanowna córka... to jest księżniczka, chciałem powiedzieć...
— Marcinie, upomniał książę, ze wzruszeniem poznając głębokie współczucie starego sternika: dla ciebie pozostaję panem Eberhardem, a moja córka jeżeli nam ją Bóg utrzyma, panną Małgorzatą!
— Szanowna córka jest bardzo chora i osłabiona — udam się do Burgosu i postaram o powóz, ale lepszy i pewniejszy niż ten, którym tu przybyliśmy! Tu nie możemy dłużéj pozostać! Im prędzéj przebędziemy granicę i wrócimy do Paryża, tém lepiéj będzie! Lekarze przecięż trochę więcéj znają od nas, i wiedzą co w takim razie robić potrzeba! Prawdziwe to błogosławieństwo, że znaleźliśmy nakoniec szanowną córkę!
— Dosyć długo szukałeś jéj zemną Marcinie, zacna duszo!
— Niech pioruny trzasną, panie Eberhardzie — myślę, że nam obu znowu oczy wilgotnieją! Od lat dziesięciu nie trafiało mi się to tak często, jak w dziesięciu ostatnich minutach! Gdyby to odemnie było zależało, od dawna już bylibyśmy szanowną córkę znaleźli i powrócili do naszego pięknego Monte-Vero!
— Cierpliwości, mój dobry, stary Marcinie! Zbliża się czas, a przyznam ci się, że teraz gdy córkę znalazłem, życzenie twoje podzielam!
— Pośpieszę do Burgosu, panie Eberhardzie, i sprowadzę wygodny powóz! Już jasny dzień i rogatki zapewne otwarte!
— Dobrze, jedź Marcinie, odpowiedział książę; teraz chciałbym przede wszystkiém jak najprędzéj być na granicy!
Poczciwy sternik wsiadł na jednego z przygotowanych koni i po pod zaroślami pośpieszył przez pola ku miastu.
Małgorzata zasypiała na rozłożonych kocach. Wtém spojrzenie Eberharda padło na barona, stojącego obok Murzyna i złowrogo w koło wodzącego oczami.
Książę w swojéj wielkiéj łaskawości miał już zamiar puścić wolno tego niegodziwego człowieka, ale zdało mu się stosowném, trzymać go póty w niewoli, dopóki córki szczęśliwie nie umieści w pewnym i wygodnym powozie. Nie wiedział co ten łotr zrobił jego dziecku, nie domyślał się, że ten nędzny obłudnik i Leona, to byli najgorsi nieprzyjaciele jego córki.
Eberhard sądził, że nędzników tych wspaniałomyślnością zawstydzi, że ich poprawi, a może nie spodziewając się tego, ulegał tylko naciskowi serca, które zawsze do łaski skłonne, chętnie przebaczało.
Miał już córkę w swoich ręku.
Gardził zemstą nad nieprzyjaciółmi. Najgorszego miał w swojéj mocy — ale pomimo skrytego gniewu Sandoka, nie chciał wcale z tego korzystać.
Gdy w kilka godzin późniéj Marcin sprowadził z miasta wygodny powóz, a Eberhard cierpiącą córkę w nim umieścił, rozkazał murzynowi, aby uwolnił barona.
Von Schlewe niemo przyjął to niespodziane ocalenie, ale mimo to Sandok poprzysiągł baronowi zemstę, tajemnie na księcia zagniewany.
I Marcin z namysłem wstrząsał głową, ale nie śmiał robić żadnych uwag, bo widział, że książę jest szczęśliwy z posiadania córki i że zabranie Schlewego naraziłoby go tylko na zwłokę i kłopot.
Prócz tego Eberhard miał zamiar wkrótce pośpieszyć do Monte-Vero, a wtedy niech baron czyni co mu się podoba.
Podróż do granicy była pełna obawy i utrudzająca.
Małgorzata rzadko kiedy miewała jasne chwile. Tak mocno była zdenerwowana i nieszczęśliwa, że podróżni nasi w miastach często nocować musieli, a w dzień tylko dalszą, podróż odbywali.
Jéj dusza widocznie straszliwie ucierpiała. Często zdawało się, że cierpi umysłowo. Wtedy wpadała w głęboką, malignę, a serce ojca krwawiło się.
Jeden obraz mianowicie dręczył ją i napastował.
— Czy widzicie?! wołała wtedy z zamkniętemi oczami? i tracąc oddech — czy widzicie? — one umarły — zabiłam je! W śniegu zginęły! O biada! Jedno tylko mogłam ogrzać piersiami mojemi — drugie zginęło — oddajcie mi je! Zlitujcie się, wyście mi je wydarli! O, oddajcie mi je, inaczéj umrę z boleści! Ścigają mnie — czy widzicie tam żołnierzy? szukają mnie — bo ja — moje dziecko — podczas zimowéj nocy — zabiłam! Okropność! Precz — precz — śmiertelna trwoga dręczy mnie — moje dziecko — moje dziecko!
— Małgorzato, upominał wtedy przejmującym głosem Eberhard biedną, tak strasznie: cierpiącą przyjdź do siebie, moja córko! Jesteś przy twoim ojcu, który cię strzeże!
— Tak — tak — to pięknie! wyzionęła oddychając: dobrze czynisz — strzeż mnie!
Ale po chwili-znowu majaczyła daléj:
— Nie możesz mnie obronić — oni i ciebie zgubią! Znaleźli moje dziecię — nieżywe na drodze — skostniało od zimna nocnego — szukają mnie — tu — oto leży przedemną, ten aniołek — blady i nieżywy...
Eberhard nie mógł utaić przed sobą, że w tych dręczących obrazach gorączkującej musi się zawierać jakaś prawda, i zadrżał.
Lecz potém przypomniał sobie, co poprzysiągł znalazłszy Małgorzatę.
— Cokolwiekbądź zaszło, nigdy nie powinno cię dotknąć słowo wyrzutu, nigdy gniewne spojrzenie! Miłującą ręką poprowadzę cię po drodze dobrego — wszystko pogodzę, wszystko znieść potrafię!
Ale Małgorzata w nieprzytomności wymawiała okropne słowa.
Jeżeli rzeczywiście tak się stało, jak mówiła nieprzytomna, wtedy życie jego i dziecka pokryje wieczna noc i żal.
Ciężkie tedy chwile przepędzał szlachetny, wspaniałomyślny książę, przy swojém dziecku chorém na duszy i ciele.
Czuł, że mu serce się kraje; czuł, że za późno znalazł straconą córkę, aby kiedykolwiek dożył z nią szczęśliwéj chwili.
Potém znowu z boleścią wzrastała jego miłość.
Uprzytomnił sobie cierpienia, jakie biedna przeniosła, i uczuł święty obowiązek zniesienia dla niéj wszystkiego i ratowania jéj.
Ale jego dusza gniewała się i groziła jeszcze téj, co była sprawczynią takich okropności.
Gdy Eberhard przybył na francuzką granicę i już mógł korzystać z drogi żelaznéj, przeminęły największe niebezpieczeństwa.
Pośpieszył z chorą córką do Paryża.
Skoro stanął z nią w swoim pałacu przy ulicy Rivoli, postarał się przedewszystkiém o jéj spokojność i najwyszukańsze wygody.
Przywołani lekarze pocieszyli księcia, oświadczając że chora, która długo walczyć musiała z wielkiemi cierpieniami duszy i niedostatkiem, wkrótce odzyska zdrowie.
Eberhard znalazł zdrowym małego Jana, który bardzo do niego tęsknił.
Pod kierunkiem zdolnych nauczycieli chłopak coraz wyraźniéj wymawiał, i nie ulegało już teraz wątpliwości, że Janek rozwijający się wybornie umysłowo i cieleśnie, wiele sprawi księciu radości.
Prawie trzynastoletni chłopak z wielkiém zajęciem usłyszał, że stryj Eberhard przywiózł z sobą córkę i prosił go o pozwolenie czuwania przy choréj i jéj pielęgnowania.
Wzruszający był widok, jak ostrożnie, idąc na palcach, gdy mu wolno było znajdować się w pokojach Małgorzaty, przynosił dla niéj chłodniki i podawał jéj takowe.
Eberhard kochał go za to coraz bardziéj i wielce się nim zajmował.
Po wielu miesiącach znaleziona nakoniec uczuła się o tyle wzmocnioną, że zdołała pojąć swoje szczęście, ale także i zmierzyć całą bolesną przeszłość swoją.
Głęboko była upokorzona, co właśnie było dla niéj dobrodziejstwem, gdy ojcu mogła opowiedzieć całą historyę swojego życia.
Nic przed nim nie zataiła. Wylała przed nim całe swoje serce, a Eberhard usiłował wlać w nią pociechę i nadzieję.
Ale gdy powiedziała, że to książę. Waldemar zgotował jéj najcięższe godziny, wtedy de Monte-Vero, głębszą boleścią przejęty, zakrył twarz.
Czuł, że nad domem jego wisi ciężkie zrządzenie, że przeszłość jego córki nigdy przejednana i naprawiona być nie może.
Małgorzata opowiedziała swoją ucieczkę wśród śnieżnéj nocy, opowiedziała jak ów niegodziwy von Schlewe wypchnął ją z zamkowéj werandy.
— O mało nie oszalałam, mówiła daléj Małgorzata, gdy się ściemniło w pokoju, w którym siedziała z ojcem: przejęła mnie rozpacz — straciłam zmysły i rozum! W tak okropnym stanie nadwerężonego umysłu, zastała mnie ciężka godzina, i popełniłam ów pełny zgrozy czyn, stałam się wieczną grzesznicą! Szalona, porzuciłam moje dzieci — była to mroźna noc zimowa — wreszcie padłam zemdlała! Gdym się przebudziła i cała zgroza stanęła mi w pamięci, pośpieszyłam ku miejscom w których spodziewałam się znaleźć moje dzieci — jedno tylko znalazłam! Szukałam — coraz bardzióéjzrozpaczona, szukałam coraz chyżej — nadaremnie — jedno tylko dziecko miałam znaleźć!
— I nie znalazłaś ani śladu drugiego? spytał Eberhard głębokim głosem.
— Ani śladu, mój ojcze! Wtedy pozostałą mi małą istotkę z zapałem przytuliłam do serca. Bóg na niebiosach i tak już wielką łaskę wyświadczył grzesznicy, darowując jéj napowrót dziewczynkę! bo bezbożna w szalonéj rozpaczy dzieci swoje od siebie odtrąciła!
— Biedne, ciężko doświadczone dziecię! szepnął Eberhard, głęboko wzruszony opowiadaniem życia ludzkiego, które byłoby upłynęło w szczęściu i spokoju, zamiast w nędzy i nieszczęściu, gdyby go już w kolebce okrutna matka w przepaść nie wtrąciła. A gdzie pozostawiłaś to drugie dziecię, które ci Bóg powierzył?
— Nieszczęśliwa nie wiedząca co począć, ścigana i w ciągłém niebezpieczeństwie, wyrwawszy je pospołu z własném życiem dzikim zwierzętom, które je już rozszarpać miały, oddałam do domu podrzutków!
— Do domu podrzutków? Biada nam — bo jest zgubione! Jakże pomiędzy wielką liczbą przyniesionych tam istot znaleźć tę, która do nas należy?
Małgorzata powstała.
W oczach jéj drgały łzy — uklękła przed ojcem, który z nieskończoną miłością powiedział o dziecku: „ono do nas należy!“
Te słowa tak dobroczynne były dla serca młodéj matki — że sprawiły zbawienniejszy wpływ, aniżeli wszystkie lekarstwa i lekarze.
— Do nas należy? powtórzyła drżącym głosem, i wycisnęła gorący pocałunek na ręku ojca.
Ale Eberhard podniósł do siebie pokutującą, ciężko doświadczoną córkę.
— Tak jest, Małgorzato, moje nieszczęśliwe dziecko! zawołał książę i ucałował czoło łkającéj dziewicy: mojém jest wszystko, co ciebie obchodzi, moją, jest twoja boleść i nadzieja! Wszystko z tobą podzielić pragnę, ty biedna, i wszystko cokolwiek Bóg na niebiosach jeszcze zesłać zechce, zniosę z tobą, wszystkiego spróbuję, abym rozjaśnił twoje życie, abym uspokoił twoje serce!
— Twoja miłość podnosi i umacnia mnie, ojcze! Twoja miłość, do któréj tęskniłam, ja, tułaczka, do boleści widocznie zrodzona! Byłam grzesznicą ciężką, od Boga opuszczoną grzesznicą, mój ojcze — uwierzyłam przysięgom Waldemara, tęskniłam do miłości, bo mi jéj od samego dzieciństwa brakło — sądziłam, że tę miłość w nim znajdę.
— A — on oszukał cię — jak to wszyscy czynią...
— Nie, ojcze — przebacz mu — on temu niewinien!
— Jakto — wstawiasz za nim? Sądzę... Małgorzato, ale nie! Obawiam się, że jeszcze dzisiaj kochasz księcia?
— Tak, ojcze — kocham go! Przebacz mi to, jak wszystko w twojéj wspaniałomyślności przebaczyłeś! Kocham go — bo on temu wszystkiemu niewinien!
— Zaniechaj téj miłości, nieszczęśliwe dziecię — naucz się przezwyciężyć ją i zapomnieć Twoja miłość jest grzeszna i nie będzie wysłuchana. Żywić jéj nie powinnaś!
— Dobrze więc, mój ojcze! Kto w życiu swojém tyle wycierpiał i przetrwał, ten może także na drodze pokuty opuścić ostatnią piękną gwiazdę, która mu z dala przyświeca... Teraz już wszystko puste i ciemne! Ale twoja ręka niech mnie prowadzi. Twojéj wysokiéj i szlachetnéj woli poddam się bez szemrania, bez kwestyi, ty najlepiéj będziesz wiedział, czego twojemu biednemu dziecku potrzeba i co jest dobre! Usta moje nigdy już nie wymienią imienia człowieka, który był i jest mojém bożyszczem — serce moje musi się odzwyczaić od kochania go, od tęsknoty do niego — jest to trudne zadanie, ojcze mój, najcięższe zaparcie się, na jakie kiedykolwiek zdobyło się serce ludzkie — ale niech się dzieje wola twoja!
— Widzę, że cię uratować zdołam, moja córko! powiedział książę, biorąc Małgorzatę w objęcia.
— Uszczęśliwić mój ojcze? Jedyne dobrodziejstwo, które spotkać może biedną Małgorzatę, odkąd ciebie znałazła, jest odzyskanie dziecka, miłej, kochanéj dziewczynki, którą w dniach nędzy do domu podrzutków oddała! Nazwałeś ją naszém dzieckiem! Uwolnij mnie od połowy troski mojego życia — ukończ twoje dzieło ratunku — szukaj tego dziecka! Łatwo to ci przyjdzie, bo Bóg je naznaczył. Na ramieniu ma ono wycisk palców tego okrutnika, który mnie owéj nocy przerażającéj wytrącił z zamkowéj werandy!
— Będę go szukał i oddam w twoje ręce! A o drugiém dziecku nic nie słyszałaś?
— Nie, ojcze — Bóg ukarał mnie za mój czyn rozpaczliwy, udaremniając wszystkie moje zabiegi względem wynalezienia go! Ciągle biegałam na miejsce, gdzie je pozostawiłam — szukałam go z boleścią — ale od owéj nocy zimowéj przepadło! Śmierć je zapewne zabrała, albo jakiś człowiek miłosierny podjął je z drogi! Bóg jest sprawiedliwy! Ciężko mnie ukarał, i całe życie pokutować będę! Pod twoją kierowniczą ręką spełnię tę pokutę! Ale jednego mi nie zabronisz ojcze?
— Czego, Małgorzato?
— Dobrodziejstwa myślenia o Waldemarze i możności modlenia się za niego!
Ta nieopisana miłość córki mocno wzruszyła Eberharda.
— Byłbym okrutnym, gdybym ci miał ganić ten nacisk twojego serca! Pozwól mi mieć nadzieję, że przy modlitwie dokończysz swojego zaparcia się! Książę nigdy cię nie powinien posiadać! Po tém co zaszło, byłoby to twojém nieszczęściem.
— Pojmuję cię, ojcze! z wyrazem bolesnego wyrzeczenia się powiedziała Małgorzata — pokonam miłość moją! Tylko śpiesz się — sprowadź tu moje dziecię! Wtedy Bóg dopomoże mi i pocieszy mnie!
— Uczynię wszystko, cokolwiek uczynić mogę dla ulżenia twojéj boleści, dla twojego uspokojenia!
— Dzięki ci za wszystko, mój ojcze! Podnieś mnie twoją miłością — naucz jak się przebywa najcięższe godziny w życiu! Pokutnicy, wskazujesz drogą do spokoju, a tą pokutnicą jest twoja córka!
Książę de Monte-Vero ze szczerą ojcowską miłością przytulił plączącą do piersi — spodziewał się, że wkrótce po jéj zupełném wyzdrowieniu powiezie ją przez morze do owych pól, wśród których kiedyś sam siebie nauczył się przezwyciężać!
Upłynęło kilka tygodni po wyżéj opowiedzianém.
Wtenczas gdy w Paryżu śnieg padał bardzo oszczędnie, a zima ograniczała się po większéj części na burzach i deszczach, stolicę niemiecką, do któréj pośpieszył książę de Monte-Vero, zasypał głęboki śnieg i nawiedził ostry mróz.
O kilka mil oddalony klasztor Heiligstein smutny i pusty zaległ także w zimowém okryciu.
W pobliżu małego miasteczka B. wznosił się u stop lesistéj góry. Wysoka kościelna wieża z daleka zapowiadała pobożne miasto.
Latem klasztor leżał jak zapraszające schronienie w pośród zieloności drzew i zarośli, a korzenne leśne powietrze orzeźwiało liczne siostry, które po za te mi murami znalazły upragnione miejsce ucieczki.
Klasztor Heiligstein był wielki i obszerny. W lecie wyglądał jak starożytny zamek — w zimie zaś nie zbyt był ponętny.
Wysoki, sino-czerwony, u wierzchu śniegiem pokryty mur rozciągał się wielkim czworobokiem i obejmował tę kolonię modlących się, oddzielając ją od świata.
Jednéj niedzieli, po szerokiéj, śniegiem pokrytéj drodze, zbliżał się ku klasztorowi powóz zaprzężony w cztery piękne konie.
Msza poranna już się dawno odbyła — zakonnice musiały już zapewne porozchodzić się po celach.
Powóz zatrzymał się blizko kraty w murze.
Można było przez nią widzieć szeroki klasztorny dziedziniec, po którego bokach znajdowały się stare, gałęziste drzewa, w lecie dające chłód i cień; czysto umieciona droga prowadziła od forty do portyku klasztoru, który równie jak klasztorne okna, miał kształt ostrołukowy.
Po za siwym klasztorem wznosił się stary, czerwonawy kościół, a przed nim leżał rzadki, wielki kamień (Stein), któremu klasztor zawdzięczał swoją nazwę.
Do kamienia tego przywiązane było jedno z podań, jakie zwykle w różnych okolicach przechodząc z ust do ust stają się dziedzictwem coraz dalszéj potomności.
Na tym kamieniu, mającym kształt owalny wielkiego krzaku, znajdowała się na wierzchniém spłaszczeniu głęboko wyciśnięta końska noga, a przy niéj trzy czworokątne piętna wielkości kart do gry.
Podanie niosło, że w czasach rozkrzewiania chrystyanizmu, przyszedł tu pobożny pielgrzym, i w miejscu gdzie teraz stoi klasztor, urządził sobie klauzurę, dla nawracania w koło zamieszkałych pogan.
Wtedy nie było jeszcze wycisków na kamieniu. Mówiono raczéj, że pewnego dnia przyszedł do apostoła szatan, chcąc go złapać w swoje sieci. Wiedział, że ten niegdyś światowo usposobiony człowiek, lubiał wtedy oddawać się grze, szatan więc przyprowadził go do kamienia, położył na nim karty i złoto, i zaprosił pobożnego człowieka, aby z nim grał.
Ale ten, jak głosi podanie, zrobił krzyż święty i modlił się.
Wtedy wściekły szatan rzucił mu trzy karty, i te ugrzęzły w kamieniu jak gdyby w wosku.
Ale pobożny człowiek czémprędzéj przyniósł krucyfiks ze swojéj chatki i trzymał go przed złym nieprzycielem.
Wtedy szatan wskoczył na kamień, tak gwałtownie, że się na nim wycisnęła jego końska noga, a następnie uciekł.
Od téj pory przychodzili tam coraz częściéj ludzie z blizka i z dala, dla oglądania tego znaku, a apostoł, który się oparł szatańskiéj pokusie, chrzcił niezliczonych nawróconych.
Ale na kamieniu pokazywano dotąd szczególne wyciski, a w miejscu pustelni wzniósł się klasztor, noszący nazwę Heiligstein (święty kamień).
Nie będziemy tu rozbierali ani cudu ani znaków, nie będziemy wyjaśniali zkąd powstały wyciski na kamieniu — poprzestaniemy na oświadczeniu, że w klasztorze tym pod przewodnictwem szlachetnéj i dostojnéj księżniczki Karoliny znajdowało się wiele pobożnych sióstr, które każdy poważa, bo wszystkie zamiast bigoteryi, służą prawdziwéj wierze, która kwitnie w miłości i pobłażliwości, a któréj dobrodziejstw słusznie w murach klasztornych szukają ci, którzy wiecznie, ciężką i niezgojoną ranę serca swojego opłakiwać i cierpieć muszą.
Gdy ekwipaż zatrzymał się pod murem, z kozła jego zeskoczył lokaj i otworzył drzwiczki, trzymając w ręku wygalonowaną czapkę.
Książę de Monte-Vero wysiadł z powozu na śniegiem pokrytą drogę.
Miał na sobie kosztowne sobolowe futro, prawie do kolan sięgające.
Twarz jego była poważna — duża, jasnowłosa broda jeszcze nie siwiała, chociaż pomimo bogactw swoich przeżyć musiał ciężkie lata i gorzkie kłopoty.
Nie ugięła się także jeszcze jego majestatyczna postać, i dzisiaj jeszcze był to piękny człowiek, promieniejący całą nienaruszoną siłą.
Ręką zmusił sługę do nakrycia głowy, z któréj ten zdjął był czapkę — Eberhard nie lubił wielkich uniżoności.
To też chciał się sam zameldować w klasztorze, chociaż zwykle znakomici panowie meldują się przez służących.
Pewnym krokiem zbliżył się do fórty.
Ujrzał przed sobą siwy, stary klasztor, i musiał przypomnieć sobie różnicę, jaka zachodziła między tym domem pobożnych, a owym, z którego podziemia gwałtem dziecię swoje uwolnił.
Tu przebywała Karolina, a z nią prawdziwa wiara i spokój.
Tam we wrzącém hiszpańskiém państwie panowała w klasztornych murach średniowieczna ciemnota i księże rządy.
Eberhard dotknął sznurka od dzwonu, który wisiał przy drzwiach zakratowanych.
Po klasztornym portyku rozległ się głośny dźwięk i zaraz potém zbliżył się do forty posługujący braciszek.
Obaczył ekwipaż i tego kto prosił o wstęp.
Był to świecki, nieznajomy mu pan.
— Co pana tu sprowadza? zapytał z cicha.
— Proszę, zamelduj mnie dostojnéj przełożonéj, pobożny bracie, i wymień jéj nazwisko: Eberhard de Monte-Vero!
— Racz być chwilę cierpliwy, dostojny panie! z ukłonem odpowiedział posługujący i pośpieszył do klasztoru, poczém niosąc w ręku wiązkę kluczów, prędko wrócił do kraty.
— No, spytał Eberhard, czy zechcecie otworzyć mi wasz pobożny dom?
— Dostojna przełożona oczekuje szlachetnego pana — mam korzystać z łaski zaprowadzenia pana do niéj! Odwiedziny w naszym klasztorze, w takiéj porze roku, to rzadkość.
— Wierzę ci bardzo pobożny bracie, odpowiedział książę, wchodząc na klasztorny dziedziniec i oglądając się. W lecie za to musi tu u was być bardzo orzeźwiająco i pięknie!
— Tak, szlachetny panie, bardzo pięknie, bardzo błogo, od czasu jak tu przebywa dostojna przełożona! oświadczył posługujący, prowadząc księcia do portyku.
— Zapewne tu już od dawna pozostajesz w klasztorze?
— Od lat prawie trzydziestu, szlachetny panie!
— A ileż sami macie lat?
— Wkrótce siedmdziesiąt! W roku trzynastym przybyłem tu ciężko raniony, miałem prawe ramię strzaskane...
— Dla tego odmykacie lewą ręką — w habicie nie tak łatwo widzieć się daje wasze kalectwo!
— Pracować już nie mogłem, a gdy matka moja z żalu umarła, a ojciec wnet poszedł za nią, jeszcze nie wyleczony, przybyłem tu do klasztoru. Niech Najświętsza Panna błogosławi naszą dostojną przełożoną! Od czasu jak ona tutaj, dobrze mi się powodzi.
— Godzien jesteś pożałowania, pobożny bracie, przyjm odemnie tę małą podziękę za twoje dawne czyny!
I Eberhard wsunął w lewą rękę posługującego braciszka znaczną liczbę dukatów.
— Wielce dziękuję, szlachetny panie, za twoją wspaniałomyślność! Ale ja nic nie potrzebuję, mam tutaj wszystko, czego mi potrzeba.
— Przypominasz mi, że ślubowałeś ubóztwo — nie bierz mi za złe mojego pośpiechu!
— Pozwól szlachetny panie, abym twój dar bogaty złożył do téj żelaznéj skarbony.
— Owszem — postąp z nim jak ci się podoba! Dla kogo się przeznacza to co się w skarbonie zawiera?
— Dla ubogich okolicznych wiosek!
Eberhard z zadowoleniem przyznać musiał, że klasztor ten dopełnia dobrze swojego właściwego, prawdziwego i wzniosłego celu.
Ścisnął rękę starego mnicha i poszedł za nim dalej w krużganek schodami wiodącemi na górę.
Tam w chórze ukazała mu się idąca naprzeciw niemu dostojna opatka.
Posługujący braciszek cofnął się.
Eberhard oddał ukłon księżniczce Karolinie.
Ona podała mu rękę i z pobożném powitaniem po prowadziła go do sali przyjęcia.
Nic nie wskazywało, że przebywała tam księżniczka.
Karolina wystąpiła ze świata przepychu i zbytków, i tu w tych skromnych przestrzeniach, wiodła życie pełne zaparcia się siebie.
I teraz, kiedy dusza jéj zamierzała osiągnąć upragniony spokój, miały jeszcze raz otworzyć się jéj rany, miała jeszcze raz mówić z niegdyś tyle ukochanym.
Czego inne możeby się obawiały — to jéj duszy żadnéj już przykrości sprawiać nie mogło.
Jeszcze dzisiaj kochała tęgo człowieka, który wstąpił do jéj mieszkania, — człowieka, którego z boleścią pożegnała, któremu serce swoje oddała — ale, kochała go dzisiaj jak wiernego, szlachetnego przyjaciela, przy którym się poprawia i który zamiast nowych walk, przynosi z sobą nowe błogosławieństwa.
— Przebacz mi, pobożna, dostojna pani, mówił Eberhard miękkim, do serca idącym głosem, że jeszcze raz zakłócam pokój twojego życia. Wówczas gdy się na wieki żegnałem, uważałem to za niepodobieństwo, aby nasze drogi kiedykolwiek znowu się zeszły.
— Słyszę, Eberhardzie, że chętnie byłbyś tego unikał! Ale pózwól mi radować się. że mi Jeszcze raz dozwolono oglądać i mówić z najszlachetniejszym i najdoskonalszym ze znanych mi ludzi, — z człowiekiem, którego pojmuję! Pozdrawiam pana i witam serdecznie!
— Dobroć pani napełnia mi serce, Karolino.
— Cierpisz Eberhardzie — słyszę, widzę to mów co się stało? zawołała opatka, głębokiém spojrzeniem zaglądając w duszę miłego gościa.
— Wszystko zrozumiesz — wszystko pani opowiem. Rzeczywiście ciężkie mi przypadły godziny! odpowiedział Eberhard.
— Głos twój drży — twoje dziecię — twoja córka...
— Znaleziona, Karolino, żyje!
— Dzięki Najświętszéj Pannie za tę wiadomość!
— Żyje, ale...
— Ale — mów — muszę wszystko wiedzieć!
— Szczęście nigdy dla niéj nie zabłyśnie — nigdy dusza jéj nie znajdzie pokoju i spoczynku!
— O Boże mój — jakże słowa twoje są okrutne! Wyrzekasz na losy!
— Moim losem będzie silną ręką prowadzić biedną i pocieszać. Złamana na ciele i duszy, wyczerpana nieskończoną walką i cierpieniami, jedynie pragnie znaleźć dziecię, które przed wielu laty w godzinie rozpaczy, dla uchronienia go od prześladowań, zaniosła do domu podrzutków!
Twarz Karoliny przybrała wyraz najgłębszego smutku — czuła, jak wiele te słowa kosztowały księcia.
— Ale najstraszliwszą częścią przeznaczenia téj biednéj, najdolegliwszą jéj karą jest, że druga istota, któréj pospołu z tamtą dała życie i którą w godzinie szaleństwa porzuciła, stracona dla nas!
Karolina czuła, jaka boleść ją przejmuje — załamała ręce.
— Ciężkie to przeznaczenie, mój przyjacielu, wymówiła, straszne doświadczenie, które i ciebie tak niezasłużenie dotyka! Teraz pojmuję ból, który twoja twarz i mowa zdradza.
— Dusza mojéj nieszczęśliwéj córki jęczy i tęskni przynajmniéj do jednéj części siebie saméj, i śpieszę tu, aby wydostać dziecię z domu podrzutków. Wtém — o dziwne zrządzenie! — urzędnicy tego domu donoszą mi, że...
— Mój domysł, — że — Józefina...
— Źeś pani to dziecię wzięła pod swoja opiekę, pani i książę Waldemar!
— Jest to zrządzenie Nieba, Eberhardzie! To dziecię jest tutaj — wychowuję je z miłością, którą teraz rozumiem! Lecz — pozwól na pytanie, które między przyjaciółmi takimi jak my ujść może! Kto był ten niecny, który opuszczoną dziewczynę, sierotę, jaką wówczas była twoja biedna córka, poświęcił na ofiarę swojéj chuci? Powiedz Eberhardzie. powiedz — widzę, że chcesz mi wykrętnie odpowiedzieć.
— Pozwól mi to zamilczeć, Karolino! Małgorzata powierzyła mi tę tajemnicę — lecz pozwól niech spoczywa w grobie mojego serca! Co się stało, jest tak okropne, że nie mogę tém twojéj duszy obciążać! Poświęć mojemu biednemu, tak nieszczęśliwie odszukanemu dziecku cichą łzę i modlitwę, gdy klękniesz przed Zbawicielem!
— Zaiste, mój wzniosły przyjacielu, twojéj wspaniałomyślności, twojéj mocy duszy potrzeba, aby podnieść znalezioną i przebaczyć tym, którzy, względem niéj tak strasznie zgrzeszyli! mówiła opatka podając rękę Eberhardowi. Twoja szlachetność wielka jest i święta, Eberhardzie; wydajesz mi się zawsze nowym Messyaszem ludzkości, który dla wszystkich wzorem być powinien! Nie broń się; pozwól, abym ci powiedziała, że co serce moje czuje i porusza — jest dla mnie dobrodziejstwem! Jeżeli kto na ziemi jest w stanie doświadczoną cierpieniami podnieść, to tylko chyba ty jeden, Eberhardzie — ty, który jéj błogosławioną przez Boga ręką dosiągłeś! Będę się modliła za Małgorzatę, za twoją pokutującą córkę, która najmniéj winna jest udręczeń swojej przeszłości! Najświętsza Panna zlituje się nad nią! Opowiem księciu, że Józefina przez nas z domu podrzutków wydobyta, milutkie dziewczę do ciebie należy, że ci oddałam i przez to ujęłam część boleści przyjmującéj duszę twój córki!
— Nie gniewaj się na mnie Karolino, jeżeli cię poproszę, abyś księciu nie wspominała o mojém pojawieniu się — nie pytaj mnie także o powód téj może szczególnéj na pozór prośby — lepiéj, jeżeli książę nie dowie się zgoła w czyich ręku znajduje się Józefina!
Szlachetna, dostojna księżniczka, która poważném spojrzeniem śledziła ostatnie słowa Eberharda, nie śmiała nic rozważać ani domyślać się — strasznie dla niéj prośba księcia zabrzmiała jak ponure fatum — zbladłą twarz zakryła rękami.
— Woli twojéj stanie się zadosyć Eberhardzie! rzekła po chwilowéj przerwie. Ale czy rzeczywiście Józefina jest tém samém dzieckiem, które pragniesz zawieźć w objęcia matki?
— Ta, któréj szukam, ma od urodzenia znamię, Karolino samo Niebo widocznie chciało nieszczęśliwéj zapewnić chociaż jedną łaskę, to dziecię pomiędzy tysiącami innych poznać dozwalając! Przyczyna znamienia jest wprawdzie tak okrutna, że duszę moją przejmuje na tego, który się ku temu przyłożył — lecz tém moja dostojna przyjaciółko obciążać cię nie chcę. Ta, któréj szukam, nosi na ramieniu ślady przeklętych palców, które w kształcie czerwonych plam w półokrąg na niém się wyryły!
— To ona Eberhardzie, żadnéj już teraz niema wątpliwości! To Józefinę pragniesz zwrócić matce! Spojrzyj tylko — oto pokazuję ci obraz anioła!
Karolina cicho i ostrożnie przystąpiła do bocznych drzwi pokoju, w którym stała z Eberhardem — cicho nacisnęła klamkę i drzwi otworzyła.
Książę de Monte-Vero ujrzał w przyległym pokoju siedzącą przy stoliku pod oknem trzynastoletnią. Józefinę.
Ksieni miała słuszność, nazywając Józefinę obrazem anioła.
Jasne włosy Józefiny w naturalnych zwojach spadały na jéj ramiona — nie uważała na pojawiające się we drzwiach osoby — błękitne oczy, w których jaśniała najwspanialsza niewinność, wpoiła w leżący przed nią arkusz papieru.
Eberhard widział, że malowała — z rozkoszną minką dobierała kolorów — pudełko z farbami stanowiło całą jéj radość, z zachwycającego jéj oblicza można było wyczytać, że promienieje zdrowiem i pięknością.
Karolina ujęła rękę Eberharda i milcząc wskazała mu piękną malarkę, jakby powiedzieć chciała:
„Spojrzyj tam, wspaniałomyślny, szlachetny człowieku, spojrzyj na dziecię Małgorzaty i uczcij chwilę zachwycenia! Ten obraz anioła, to czyste, kochane serce dziecięce, jest to ta, któréj szukasz, którą jéj matce oddać pragnieszl“
Książę de Monte-Vero milcząc długo patrzał na małą Józefinę, niedomyślającą się, kto przed nią stoi.
Miała na ramieniu znamię, znak, którym ją Bóg nacechował, aby Małgorzata odszukać ją mogła.
Wtém nagle Józefina obejrzała się — jéj błękitne oczy postrzegły ksienię i obcego człowieka, który jéj się przyglądał.
Ale się nie zlękła, uśmiechnęła się tylko zawstydzona, bo podpatrzono jéj gorliwość i malarstwo.
Eberhard przyznać musiał, że to dziecię, te mocno błękitne oczy, te zdrowiem i pełnością promieniejące policzki serce jego radowały.
Dziecię Małgorzaty było tak miłe i piękne, że chwila, w któréj na nie patrzał z miłością i życzliwością, sprawiała mu prawdziwą rozkosz.
Karolina wprowadziła księcia do łagodnie ogrzanego pokoju, w którym siedziała Józefina — ta wstała i grzecznie a skromnie powitała wchodzących.
— Otóż mała malarka znowu siedziała przy swoich obrazkach kwiatów, z dobrotliwym uśmiechem powiedziała Karolina, i przyciągnęła ku sobie dziecię, chcąc mu odgarnąć włosy z czoła. Patrz Eberhardzie, co to za talent! Księciu i mnie podobała się ta malarka, kiedy na bazarze królowej dla tułaczy, oddała na wystawę swoje pierwsze obrazki.
Książę zbliżył się do stołu i wziął do ręki arkusz, na którym Józefina wodnemi farbami wymalowała tak naturalną gałązkę polnéj róży, że Eberhard widocznie się tém ucieszył.
— Bardzo pięknie, moje kochane dziecię! rzekł miękko i mile; bardzo wiernie według natury!
— Ale obok malowania nie zaniedbała i tego, co jest dla niéj potrzebném i dobrém! zapewniała Karolina.
— Przy pani i pod pani kierunkiem musiała zakwitnąć. Dzięki ci za wszystko! coś dla dziecka uczyniła — dla mnie uczyniłaś, Karolino!
— To mnie uszczęśliwia i podnosi, to sprawia, że łatwiéj zdołam rozłączyć się z dzieckiem, które tyle polubiłam! Tak, tak moja mała Józefino, musimy się rozłączyć.
— O, to bardzo smutna rzecz, bardzo przerażająca! mówiło dziecię gwałtownie ściskając księżniczkę. Czy ten nieznajomy pan ma prawo rozłączać nas? spytała potém z cicha.
Karolinę boleśnie rozśmieszyło i nieco zdziwiło to pytanie dziecka.
— Ten pan Józefino, jest moim najszlachetniejszym, najszczerszym przyjacielem, pragnie odwieźć cię do matki twojéj!
— Do matki? powtórzyła dziewczynka. Pani byłaś mi matką!
— Piękne te słowa wyrażają wszystko, co uczyniłaś dla dziecka, Karolino!
— O, Józefina jest pełna miłości i wdzięczności, jest udarowana prawdziwą czystością serca! Ale teraz ujrzysz prawdziwą swoją matkę i wkrótce pokochasz ją jak mnie!
Dziewczynka płakała.
Eberhard spojrzał rozrzewniony na tę wzruszającą scenę.
— Twoja matka tęskni do ciebie! twoja matka martwi się o ciebie, Józefino, musisz więc uledz jéj żądaniu. Ja tylko zastępowałam ci czasowo jéj miejsce! Zapytaj o to pana Eberharda, który przybył tu z bardzo daleka, aby cię zabrać!
— Rozumiem — jeżeli tylko pani z nami pojedziesz! rzekło z cicha dziecię głosem od łez tłumionym.
— Kochane, dobre dziecię! zawołała Karolina, i pochyliła się, aby ucałować czoło Józefiny.
Eberhard budował się tym obrazem.
— Prawie trudno mi będzie, Karolino, zabierać ci to dziecię! wyznał.
— I mnie niełatwo przyjdzie oddać ci moją kochaną Józefinę; ale woła ją święty głos, głos stroskanéj matki, która o ile można najprędzéj doczekać się winna jedynéj pociechy uściskania dziecięcia swojego! Niech się tobą Józefino opiekuje i niech cię prowadzi Matka Bożka! A kiedy spoczniesz przy sercu téj, która ci życie dała, i w miejscu twojéj ojcowizny — kiedy macierzyńskie oko spojrzy na ciebie, a ty ramionami swojemi zawiśniesz na téj co tyle ucierpiała — wtedy pomyśl i o mnie, i przy słoneczném świetle macierzyńskiéj miłości, nie zapominaj o mnie zupełnie — pamiętaj o twojéj dalekiéj, modlącéj się za was Karolinie!
Józefina płakała — nie mogła tego pojąć, że musi opuścić tyle troskliwą opiekunkę, która jéj broniła i kochała.
— Uspokój się i pociesz, moje dziecko! mówił Eberhard podając rękę mocno wzruszonéj dziewczynie. Oboje pragniemy twojego dobra! Kochana ciotka Karolina nie puściłaby cię od siebie, gdyby cię nie powoływała twoja matka stęskniona!
— Prawda, masz słuszność dostojny panie — co pan postanowiłeś, niech się stanie!
— Nic nazywaj mnie dostojnym panem, bo te słowa brzmią dziwnie i zimno — powiedział książę z melancholicznym, a jednak miłym uśmiechem, który na każdym wywierał wpływ czarowny.
— Mów: stryju Eberhardzie, moja kochana Józefino, a wiem z góry, że wkrótce będziesz mówiła: mój dobry, kochany stryju Eberhardzie! rzekła Karolina. Okryję cię, żebyś się nie zaziębiła — zapakuję ci twoje pudełko z farbami i książki! Ale obrazki mi pozostawisz, co?
Józefina na znak chętnéj zgody skinęła głową, bo mówić nie mogła — była wzruszona, a przytém musiała ciągle spoglądać na stryja Eberharda, który ją miał zawieźć do matki.
Czuła silną, ciężką walkę w sobie. Tęskniła do rodzonéj matki — jakiś nieznany dotąd pociąg serca wabił ją do odjazdu, a miłość wiodła ją za sobą do Karoliny.
W sercach wszystkich osób znajdujących się w téj chwili w pokoju, toczyła się dziwna walka.
Jeszcze kilka minut, a już się rozłączą na wieki.
Eberhard powiedział sobie, że jeżeli teraz pożegna księżniczkę, żadne już więcéj spotkanie między nimi nie będzie mogło nastąpić.
Karolina miała najcięższą walkę do stoczenia, bo musiała rozłączyć się z Eberhardem i z Józefiną.
Ale umiała już odrzekać się wszystkiego. Myśl, że Małgorzata odzyska dziecię swoje, była dla niéj dobrodziejstwem.
Z pełną miłości troskliwością spakowała farby i książki Józefiny, ze wzruszającą starannością ubrała delikatną dziewczynkę w ciepłą odzież.
Potém przytuliła ją jeszcze raz do serca, szczerze ucałowała i prosiła, aby ją zawsze kochała.
Eberhard pożegnał wspaniałomyślną kobietę i wziął Józefinę na ręce, aby ją przez śnieg przenieść do powozu, stojącego pod klasztornym murem.
A tak dziecię z domu podrzutków, które niegdyś bosą nogą po lodzie i śniegu chodzić musiało, niósł na ręku książę de Monte-Vero.
Karolina odprowadziła odjeżdżających aż do klasztornego portyku; tam pożegnała ich po raz ostatni.
Józefina jeszcze raz kiwnęła jéj główką, gdy posługujący braciszek otworzył zakratowane drzwi.
Eberhard przeniósł ją do powozu i usadowił.
Służący zamknął drzwiczki powozu i umieścił się na koźle.
Cztery wyborne, kosztowne konie ruszyły, i ekwipaż wśród zimowego dnia popędził ku odległéj stolicy, z któréj Eberhard zamierzał zawieźć dziewczynkę do Paryża.
Nad wieczorem powóz przybył na ulicę rezydencyi i wkrótce stanął przed pałacem księcia przy ulicy Stajennéj.
Józefina zastała tu służącą i przygotowany dla siebie pokój, w którym przebywać miała aż do wyjazdu.
Eberhard zamierzał przed wyjazdem w dalszą podróż jeszcze raz odwiedzić swojego przyrodniego brata, owego tyle doń z powierzchowności i usposobienia podobnego Ulricha, z którym zawarł ścisłe związki przyjaźni, niewiedząc, jak mocne związki natury z nim go łączyły.
Nie zasiał go w domu.
Ulrich dawniéj tak silny i na pozór tak zdrowy człowiek, był chory i wyjechał na południe, dla przepędzenia tam zimy.
Doktor Wilhelmi, którego Eberhard odwiedził, oświadczył mu, że Ulrich wkrótce ulegnie pod ciężarem piersiowéj choroby, bo ta w ostatnich latach zatrważająco się w nim rozwinęła.
Wiadomość ta niezmiernie zasmuciła księcia, który nie przypuszczał niepodobnego, owszem miał nadzieję, że mu Ulrich towarzyszyć będzie do Monte-Vero.
Nadszedł dzień wyjazdu.
Eberhard już się był ubrał w podróżną odzież. Przed pałacem stał już ekwipaż, który miał przewieźć jego, Józefinę i służbę na stacyę drogi żelaznej; wtém nagle za; jechał powóz księcia Waldemara — czy mimo wszelkiéj przezorności, mimo prośby dowiedział się tego, co wiecznie winno było pozostać tajemnicą?
Czy znalazł jaki ślad, jakie wyjaśnienie?
Dosyć, że książę de Monte-Vero nie chciał przyjąć księcia.
Chociaż duszą jego wstrząsały słowa Małgorzaty, które wyrzekła opowiadając mu swoją historyę, niepodobna mu jednak było widzieć człowieka, widzieć i mówić teraz z człowiekiem, który tak ciężki grzech popełnił względem jego ukochanéj córki.
Przyjęcie i rozmowa z księciem byłyby mu serce zakrwawiły!
Książę de Monte-Vero nie przyjął wizyty Waldemara, i gdy ten odjechał, pośpieszył na stacyę drogi żelaznéj, a ztamtąd z Józefiną i służbą udał się do dalekiego Paryża, gdzie mocno stęskniona Małgorzata oczekiwała na niego i na dziewczynkę.
Dla młodéj matki miał nadejść dzień radosny!
Eberhard przywiózł jéj małą Józefinę.
Małgorzata odsłoniła na ramieniu sukienkę dziecka; postrzegła znamię.
Z okrzykiem radości przytuliła znalezioną do serca, a Eberhard stał w dali i cieszył się tym wzniosłym widokiem.
Na pałac przy ulicy Rivoli padł promień szczęścia... — ale bardzo prędko zaćmić go miały ponure chmury burzy!...
Gdzież było drugie dziecię?
I czy książę Waldemar dowiedział się na prawdę, że córka księcia de Monte-Vero była tą, która miłość jego posiadała?
Miałże się dowiedzieć, że Małgorzata żyje?
Każda wielka stolica ma swoje spacerowe ogrody i miejsca do zabawy, ale każda także ma plac trwogi — plac sądowy, miejsce zgrozy i krwi!!
W państwach, gdzie kara śmierci, w czasie gdy to piszemy, już wkrótce ma być zniesiona, place takie poumieszczano w obrębie murów więziennych, aby widok tracenia nie dla każdego był dostępny!
We Francyi, w Paryżu, te krwawe widowiska odbywają się jeszcze na rynku publicznym.
Wyroki śmierci wykonywają się tam na placu de la Roquête, przed więzieniem tegoż nazwiska i wobec zawsze niezliczonych tłumów ludu.
Ale katowi paryzkiemu łatwo to przychodzi!
Po mnóztwie traceń za czasów rewolucyi, odziedziczył on gilotynę, tę morderczą machinę, przy któréj niema nic innego do czynienia, prócz pociągnięcia za drewno spuszczające ciężki topór.
Cywilizacya ogładziła rusztowanie i kata!
Gdy w dawnych wiekach, katami byli ludzie bez czci i wiary, teraz katem paryzkim jest człowiek dosyć ukształcony, który oprócz swojego krwawego rzemiosła, pełni obywatelskie obowiązki, a może nawet nie żyje jedynie z pierwszego!
Kiedy daWniéj potrzeba było sztuki i pewnéj wprawy do władania toporem i oddzielenia za jednym zamachem głowy od tułowia, udogodniono to teraz nawet i katowi we Francyi postępującej w cywilizacyi. Żyjemy wczasach machin, postępu i pary.
Nawet tracenie musi się odbywać za pomocą ma — chiny...
Topór gilotyny pracuje na pewno i poprawnie, posługacze kata przysznurowują delinkwenta do otworu.
Wszystko inne uskutecznia machina!
Heidemann, kat paryzki, jest to bardzo uprzejmy, roztropny i nawet dobroduszny człowiek; nie jego to sprawa, że ma tak pewną i ostrą gilotynę; starają się oto ludzie, których utrzymuje, aby uwiązany na niéj topór ostry był i łatwo spadał!
Stanowczo daleko mu przyjemniéj i łatwiéj usunąć drewno utrzymujące ten topór, aniżeli było dawniejszym jego poprzednikom i teraźniejszym gdzieindziéj towarzyszom, pewną ręką spuszczać topór na gładko wygolony kark ofiary!
Zawsze to nieprzyjemna rzecz mieć ciało człowieka za cel rzeźniczéj pracy, chociażby nawet grzbiet ludzki utworzony był jak najokrągłéj i najbardziéj dla kata ponętnie.
Gilotyna pod tym względem stanowi dla panów katów bardzo doskonały wynalazek.
Nie możemy odmówić sobie opisu téj machiny i placu de la Roquête, w czasie tracenia, a mianowicie, iż patrzaliśmy na to oboje, gdy tracono okrutnego rabusia mordercę Traupmanna (nie zaś Tropmanna, jak błędnie doniosły niektóre gazety), który pozabijał rodzinę KinkóW na polu Pantin, znajdującém się w pobliżu Paryża.
Przy tym opisie mamy jedynie na celu dalszy ciąg naszego opowiadania, jak się to wkrótce okaże.
Skazani na śmierć zwykle ostatnie dni życia przepędzają w więzieniu la Roquête. Skoro umieszczą ich w celach tutejszych i ze względu na rodzaj ich życia dozwolą wielu rzeczy, jest to niezawodny znak, że Napoleon podpisał wyrok ich śmierci.
Paryżanie są to dziwni ludziska. Jest tam mnóztwo takich, którzy dla każdego zbrodniarza en gros mają pewne współczucie, i tak się nim zajmują, iż nietylko bądź co bądź widzieć go muszą, umierającym, lecz także płacą mu haracz swojego podziwu.
Nędznemu, zwierzęcemu mordercy Traupmannowi, niezliczone tłumy wyprawiły pogrzeb, który jego stracenie zamienił w pewną uroczystość.
I nietylko same wyrodki dowiodły mu swojego zajęcia i podziwu — ale także i kobiety przybyły w wielkiéj liczbie, aby przypatrzyć się śmierci mordercy panońskiego i umoczyć chustki w jego krwi przeklętéj od Boga.
Zaiste, chociaż ciągle jeszcze filozofują o cywilizacyjnéj przyszłości Francuzów, chociaż ciągle marzą o postępie, który ma kroczyć w tym nowoczesnym Babilonie — byliyśmy chętnie pragnęli, aby owi nauczyciele byli świadkami tego tracenia.
A może chcą marzyć o wszystkiém, co świadczy o moralnym upadku ludzkości? Wtedy nie potrzeba na prawdę patrzeć na Paryż, wtedy w naszych czasach nie potrzebujemy odmawiać owych wyuzdanych widowisk i uczt, które zapowiedziały upadek Greków i Rzymian i które historya we wszelkich szczegółach dla przestrogi nam przekazała.
Wtedy dla usprawiedliwienia się twierdzące to półświatek usiłował tak wsławić stracenie Traupmanna. Ale jest to tylko fałszywy zarzut, tanie zrzucenie winy na barki tych, którzy się nie usprawiedliwiają.
Nie męzki i żeński półświatek zaludniał plac de la Roquête przy traceniu Traupmanna i przy każdéj cause célèbre, chociaż jak wszędzie tak i tutaj go nie brakowało — ale owszem pośpieszyło tu karetami całe tak zwane znakomite społeczeństwo.
Tak zwani znakomici, którzy ulegli grzesznym pokusom Leony, byli tutaj, choć wychowaniem, i wykształceniem swojém stawić mogli najlepszy opór pokusie.
Był to po większéj części beau monde, on to przy takich sposobnościach gromadzi się na widowisko, które nienaturalnie drażni i łechce nerwy — rzeczywiście te osoby potrzebują zupełnie szczególnego powabu, aby ich stępione nadmierną rozkoszą nerwy znowu zadrgać mogły.
I Paryż ma nam służyć za wzór? Paryż służy za znak wystawowy wszystkiemu, co służy do wygody i elegancyi?
Z tém większém więc zadowoleniem zapewniamy, że większą część wyrobów naszéj pracy, spekulacyjni agenci niemieccy przedewszystkiém wysyłają do nowoczesnego Babilonu, aby tam opatrzone francuzkim stemplem i paryzką firmą, powróciły znowu jako wyrób paryzki.
Kiedy dawniéj tego rodzaju rzeczy możnaby było nabyć za pomierną cenę, teraz podrożały i stały się modniejsze.
Nie wdajemy się tu w żadne domysły, ale opowiadamy czystą prawdę, którąśmy sami zauważali.
Lecz nie oddalajmy się za nadto od naszego opowiadania. Wpadamy ciągle w godną może przebaczenia ekstazę, ilekroć usiłujemy porównać naszą niemiecką ojczyznę z ową Sodomą.
Oburzamy się na wszystkich, którzy, gdy zaledwie do Paryża przybędą i pierwsze jego ulice przejrzą, już zaraz ojczyznę swoją wyśmiewają i sądzą, że powinni przedstawiać ją jako nędzną i niedołężną.
Niech tylko jednak rok lub dwa przebędą, a jeżeli są szczerzy i uczciwi, powróciwszy przyznają, że powinniśmy poczytywać się za szczęśliwych, jeżeli nie zaszliśmy jeszcze tak daleko jak Paryż.
W rzeczy saméj, życie i postępowanie idzie tam żwawo, toczy się jak lawina.
Męczy ona mieszkańca małego miasteczka, który się nagle ujrzy w tym zamęcie — ale to jest skutkiem niezliczonego napływu ludzi.
W nocy przed straceniem przeprowadzono Traupmanna do la Roguête.
Czynu samego nie potrzebujemy tu przytaczać, znana jest powszechnie cała jego niegodziwość.
Ten powierzchownie słabowity zwierz, zaledwie dwudziestokilkoletni, już poprzednio pojedynczo pomordował silniejsze ofiary, których się obawiał, a słabych członków nieszczęśliwéj rodziny Kinków, którym wyrównywał siłami, zwabił na pole mordu, i tam pozbył się ich parami za pomocą narzędzi, które ten potwór natenczas miał przygotowane.
Zręcznie obrachowane zabiegi jego co do wzbudzenia wiary w to, że miał wspólników, nie powiodły się — nie umiał tego udowodnić.
Przyrzekł wymienić tych wspólników, skoro go zawiozą na jedno miejsce w Alzacyi, gdzie jakoby miał zakopać swoją torbę z listami — ale sędziowie nie uwierzyli temu, i raczéj przewidzieli zamiar zręcznego zbrodniarza, który chciał, aby tam go zawieziono, iżby przy zdarzonéj sposobności mógł uciec.
Cesarz potwierdził wyrok śmierci — a kat parÿzki wzniósł swój tron na placu de la Roquête.
W nocy wojsko zamknęło ten plac, aby ciekawe tłumy nie przeszkadzały katowi.
Tajemnice rusztowania objawiają się tylko szczególniéj uprzywilejowanym i wybranym — inni dopiero nazajutrz rano widzą gotowy, groźnie wznoszący się w górę przyrząd.
Kat Paryża i jego pomocnicy mają bardzo przyzwoity powóz, jakiby chętnie chciał posiadać niejeden przemyślny handlarz.
Zaprzężony w parę koni, zakryty ten powóz zajechał ze wszelkiemi rekwizytami na plac de la Roquête.
Mistrz zaś i jego czeladnicy przybyli osobno, niepozornym fiakrem.
Pod zasłoną nocy zaczyna się tam niezakłócona, groźna robota, któréj nawet mieszkańcy okolicznych domów dokładnie rozpoznać nie mogą, bo światło pochodni, którego kat używa do swojéj roboty, jest niepewne i migające.
Czytelnik prowadzony naszą pewną ręką zechce w nocy wstąpić na ten plac krwią zlany — nikt nie zawoła na nas ostrym francuzkim tonem: „Precz ztąd — tu nie wolno chodzić nikomu!“ możemy jak najspokojniéj i nie poświęcając całéj nocy, przypatrzyć się trybunie zbrodniarzy.
Czeladnicy kata wkopali w pobliżu wielkiego więzienia, w miejscach zwykle do tego używanych, cztery wielkie belki, na których głównie spoczywa rusztowanie.
Przytwierdzili je i umocnili małemi podpórkami.
Potém na wierzchu przybili podłogę, z desek po części źle pomalowanych — wyschła, czarna krew, z któréj jak wiadomo drzewa obmyć nie można, bo w nie wsiąkła, wielkiemi plamami przykleiła się do desek.
Byłaby to rzecz za kosztowna i zaiste rozrzutna, gdyby dla każdego zbrodniarza chciano ścinać nowe drzewa.
Prócz tego podłoga ta okrywa się czarném suknem, spadającém także na stopnie, które kilku pomocników kata wprawną ręką wznosi i łączy z rusztowaniem.
Dopiero wtedy muskularni czeladnicy wleką starą, ciemno-czerwoną machinę na rusztowanie — gilotynę.
Kat sam własną ręką pomaga podnieść ją do góry.
Jest ona stara i dobrze zachowana.
Zapłaciwszy za każdą głowę, którą wetknięto w otwór i która późniéj potoczyła się w dół odcięta, po jednym luidorze, możnaby za te pieniądze zbudować miasteczko.
Wprawdzie w magazynie u kata paryzkiego znajduje się kilka tych morderczych machin, a między niemi i ta, która zniosła głowy Ludwika XVI i jego małżonki, przechowuje się jak relikwia — ale ta, którą sprowadzono dla Traupmanna, była wysoko ceniona i już wiele krwi wypiła.
Ale praktycznym sposobom tę morderczą machinę pomalowano ciemno-czerwonym kolorem, tak, aby krwi na niéj nie znać było.
Składa się ona z dwóch nowych słupów, u dołu spojonych podstawą w rodzaju kloca, u góry zaś belką poprzeczną.
Całość wygląda nakształt grubo wyciosanych ram.
W obu bocznych słupach znajdują się otwory.
Na lewym leży do połowy drzewem zakryty, mocny, szeroki topór, jak otwarta brzytwa; drewniana zasuwa utrzymuje go mocno w górze.
Skoro ją kat odsunie, ostre żelazo uderza o blok stanowiący podstawę, i za jedném cięciem oddziela głowę od tułowu, którego obnażoną szyję mocno przysznurowano do podwyższonego miejsca, bloku.
Posługacze zwykle pod rusztowaniem ustawiają kilka naczyń, dla schwytania krwi ściętego.
Mają pod tym względem wielkie doświadczenie, i słusznie pod wrażeniem tracenia spekulują na rozgrzane, a możemy prawie powiedzieć, szalone umysły tych, którzy wtedy pośpieszają napoić krwią swoje chustki — a nawet za przyzwoity datek na piwo przytém pomagają.
Jak widzimy, wielki naród umie intelligencyę swoją rozciągnąć nawet do rusztowania.
Poranek świta — przygotowawcze roboty ukończono.
Na przyległych ulicach coraz bardziéj gapią się nieprzeliczone tłumy ludu.
W oknach i na dachach przyległych domów; od dawna już widzieć można głowę przy głowie — w nocy przed straceniem Traupmanna nikt się nie kładł do łóżka, i aby nie spać, po większéj części całą noc przehulano, a teraz płacą ogromne ceny za pewne miejsca w oknach.
Plac de la Requête jest niezmiernie wielki, obejmie z pewnością przeszło 20,000 ludzi.
Od wieczoru już niezliczone massy czekały na przywiléj należenia do pierwszych, którzy staną po za szpalerem straży.
O świcie rozległy plac zapełnił się z szybkością błyskawicy. Zdawało się, że przemienił się w ruchliwe morze. Cała ta massa, ten ścisk, był zatrważający.
Byli tam mężczyźni, kobiety, dziewczęta, wszyscy razem zmieszani, obdarci i porządnie ubrani, matki z dziećmi na ręku, starcy z synami.
W głębi niektórzy spekulacyjni pracownicy porozbijali namioty.
Gameny, czyli ulicznicy paryzcy, zawsze do bitwy gotowi, powłazili na drzewa, których gałęzie tu i owdzie za nadto przeciążone, spadały na głowy niżéj stojących.
Dały się słyszeć krzyki, przeklinania, wołania o pomoc.
Ale wnet zagłuszył je szmer i pomrukiwania tak ogromnego tłumu ludzi.
Przy takich zdarzeniach zawsze bywa wielu ranionych i zabitych, ale to nie obchodzi nikogo — owszem, nawet nie zadają sobie tyle trudu, aby takich jak najprędzéj wynieść z tłoku, i nie przeszkadzać widowisku, zwłaszcza gdy takowe jest już blizkie.
Takie tłumy to potwór.
W oknach i na dachach głowa przy głowie — w dole na placu człowiek ciśnie się przy człowieku.
A jeszcze musi upłynąć parę godzin, nim rozpocznie się okropne widowisko.
Nakoniec poranek coraz bardziéj rozwidnia się.
W części placu, przez straż siłą od natłoku uwolnionéj, pojawia się długi szereg niezliczonych powozów. Rzecz dzieje się wśród mroźnego, zimowego poranku, ale powozy po części herbami zdobne, są całkiem otwarte, a w nich siedzą a raczéj leżą znakomite Paryżanki, tak postrojone, iż ktośby sądził, że przybyły na szlichtadę lub bal jaki.
Z okien wyglądają niezliczone, świetnie poubierane damy — panowie w eleganckich rękawiczkach i z kosztownemi lornetami. Wszyscy wystąpili w najstrojniejszéj toalecie, aby byli obecni traceniu, jakby jakiéj uroczystości.
Tam między tłumem, z powodu duszącego ścisku, jakaś kobieta zemdlała — tu znowu kurcze napadły jakiegoś młodzieńca bladego, który prawie tak jak Traupmann wygląda.
Co to obchodzi pragnących widowiska?
I bez tego zbliża się okropna chwila.
Wtém zegar w la Roquête złowrogim dźwiękiem zapowiada siódmą godzinę z rana.
Potworowi z Pantinu w jego celi ogłoszono już wyrok śmierci i wezwano do ostatniego pochodu.
Więzienny duchowny ulitował się nad mordercą i usiłował przygotować go.
Ale ten potwór — ten żarłoczny tygrys, czy też był w stanie uczuć żal i pokutę?
O! jeżeli okazał taką skłonność, to zapewne była tylko udana, aby teraz jeszcze w ostatniéj chwili, u stop rusztowania szukać środka ocalenia.
Wtém ukazali clę na dziedzińcu więziennym sędziowie i urzędnicy z la Roquête.
Strażnicy wyprowadzili Traupmanna z celi na podwórze.
Za nim szła warta.
Oprawcy połączyli się ze swoją ofiara i przypatrywali się jéj wprawnym wzrokiem.
Mistrz ich już dniem pierwéj był w celi Traupmanna, nie wydając się kim jest, i oglądał jego głowę i szyję.
— Oho! zawołał morderca z Pantinu, po tém spojrzeniu poznając zamiar i urząd nieznajomego. Znamy cię ptaszku! Szkoda, że machina spełni na mnie twój obowiązek, inaczéj byłbym cię prosił, abyś dobrze trafił! Powiedz mi jednak, rzekł w godzinie śmierci nawet wesoły morderca — czy już wiele się na placu zebrało? Możesz jeszcze na mojéj głowie dobrze zarobić! Za moje włosy dobrze ci zapłacą! Nie każ więc za nadto ich podgalać!
Gdy teraz pomocnicy kata chcieli go wziąć pomiędzy siebie, towarzystwo ich nie bardzo mu się podobało.
Prosił duchownego, aby pozostał przy nim.
Lecz musiał pozwolić, aby z drugiéj strony towarzyszył mu pomocnik kata.
Na dziedzińcu dał się słyszeć dzwon więzienny.
Odźwierny otworzył bramę na plac. Traupmann ujrzał wzniesione rusztowanie, a za niém nieprzejrzane tłumy, co na jego bladą, burszowską twarz wywołało wyraz zadowolenia.
I tego się spodziewał — znał Paryżan.
Owszem, nie wstydzono się nawet radośnie powitać téj bestyi.
I Traupmann uśmiechał się idąc nie tak jak pod gilotynę, ale jakby na trybunę, aby być bohaterem ludu.
Po niewyraźnych radośnych okrzykach nastąpiła prawie głucha cisza.
Sędziowie i urzędnicy weszli na czarne stopnie.
Za nimi weszli Traupmann, duchowny i oprawca.
Mistrz stał na gilotynie.
Traupmann poznał go, ale nie miał czasu powitać, bo usiłowano teraz całą rzecz zakończyć jak najprędzéj.
Obawiano się aby egzaltowani i po części winem zagrzani nie dopuścili się niemiłéj sceny.
Sędzia jeszcze raz odczytał wyrok, aby kat spełnił jego rozkaz.
Traupmann widział, że jest skazany na śmierć, przez ścięcie toporem, śmierć dla takiéj bestyi za lekką i łaskawą. Ten wyrodny, krwiożerczy morderca, powinien był siedm razy umierać.
Duchowny przemówił do niego poważnym, upominającym głosem.
— Jesteś u celu, Traupmannie, rzekł nakoniec; czy przyznajesz, że sam tak straszliwą zbrodnię popełniłeś?
— Mam wspólników! i teraz jeszcze odpowiedział morderca.
Więc wymień ich, Traupmannie!
Skinął zaprzeczająco, i obejrzał się jak tonący, co się chwyta źdźbła słomy, a okropnie świecącém w téj chwili okiem szukał ratunku.
Nie mógł wymienić współwinnych, bo ich nie miał.
Oprawcy porwali go nadspodziewanie szybko.
Wściekle się opierał.
Okropna, ale przelotna walka toczyła się przed gilotyną.
Oprawcy obalili go na ziemię i przysznurowali do bloku.
W téj wściekłéj bestyi jeszcze raz w téj chwili obudziła się dzikość i żądza krwi — odgryzł tu palec jednemu z pomocników kata, który nieostrożnie za nadto przybliżył go do zębów mordercy.
Ale toż oprawcy zapłacili mu za to, bo tak mocno ścisnęli rzemienie, że się wcale ruszyć nie mógł — obawa śmierci odebrała mu wszelkie siły do oporu.
Topór spadł — głowa Traupmanna potoczyła się po podłodze.
Stało się jak przewidywali oprawcy — mnôztwo kobiet, prawie oszalałych pod wpływem tego widoku, ze zmienionemi twarzami przybiegło maczać chustki we krwi zbrodniarza — jakby ten fachowy morderca rabuś był męczennikiem.
Opisaliśmy to stracenie jedynie dla dania czytelnikom obrazu o rusztowaniu w Paryżu, przygotowanego już dla Furscha, wówczas gdy Eberhard przybył do Paryża z Józefiną.
Ujęto nakoniec tego niebezpiecznego zbrodniarza, który niewiele ustępował mordercy Traupmannowi, ale był zręczniejszy, przebieglejszy i doświadczeńszy, a historya owego Furscha wzbudzała wówczas prawie tak wielką ciekawość jak teraz historya Traupmanna, Rudy Dzik uszedł przed ścigającymi go, a to stanowiło dla Furscha bardzo korzystną okoliczność, bo się spodziewał na pewno, że z pomocą tego wspólnika uwolniony będzie.
Posłuchajmy przedewszystkiém jakim sposobem ujęto Furscha.
Obaj zbiegli z galer skazani, zamordowali wtedy dwóch podróżnych i zabrali ich odzież.
Krewni jednego z zamordowanych zdołali trafić m ślad dwóch dziwnie znikłych, a niejaki Lucyan Avanlier nie prędzéj spoczął. aż po powtórném zbadaniu ciał, pogrzebanych, przekonano się, że to nie są zbiegowie z galer, lecz dwaj podróżni.
Wieść o tak niesłychanym czynie rozeszła się z ust do ust, i nie wątpiono, że dwaj złoczyńcy, którym za pomocą tego nowego mordu tak doskonale powiodła się ucieczka, udali się do Paryża.
Wykrycie to o ile możności tajono, bo inaczéj ściganie byłoby bardzo utrudnione okolicznością, iż między samym czynem a pierwszemi jego śladami upłynęła pewna liczba lat. Ale Lucyan Avantier, młody, ryzykowny Francuz, poprzysiągł, że nie prędzéj spocznie, aż wynajdzie srogich morderców swojego krewnego.
Policya udzieliła mu pomocy, a prefekt oświadczył, że niewątpliwie uda się schwytanie dwóch złoczyńców, ponieważ teraz mają się za zupełnie bezpiecznych.
Szukano starannie w spisach cyrkułowych nazwisk dwóch zamordowanych podróżnych, bo Fursch i Rudy Dzik na swoją korzyść użyli ich papierów. Lucyan Avantier był niezmordowany i przydanemu sobie urzędnikowi przyrzekł znaczną summę, jeżeli mu się uda znaleźć ślad prawdy.
Poszukiwania odbywały się jak najtajemniéj, właśnie w czasie, w którym Eberhard pośpieszył do Burgosu, dla oswobodzenia Małgorzaty.
Była to trudna i niebezpieczna praca dla śmiałego Francuza i policyanta, bo musieli przygotować się na to, że gdy na prawdę znajdą dwóch nic nie bojących się zbrodniarzy w jakiéjś kryjówce, to na pewno przyjdzie do bójki z nimi.
Po kilkakroć sądzili, że wpadli na ślad winowajców, gdy znaleźli zapisane nazwiska dwóch zamordowanych.
Ale ile razy wpadli do wskazywanego domu, dwaj złoczyńcy już się byli przenieśli do innéj części miasta naturalnie nie wymieniając do jakiéj.
Nakoniec urzędnicy znaleźli w pewnym podejrzanym domu człowieka już podstarzałego, z siwo-rudawą brodą. oraz drugiego młodszego, gdy wyprawiali sobie dziką orgię z dziewczętami złego życia, a gdy dwaj niespodzianie napadnięci nie chcieli się wylegitymować, zabrano ich gwałtem do więzienia Mazas.
Tam rzeczywiście okazało się, że Furscha i Edwarda nie znaleziono, lecz za to schwytano dwóch innych złoczyńców, których zatrzymano w więzieniu.
Po bardzo długich poszukiwaniach i szpiegowaniach wykrył Lucyan Avantier, że w klasztorze przy ulicy św. Antoniego, leżącym w dosyć osławionym cyrkule, często tajemnie przebywają dwaj ludzie, którzy, jak opowiadała żona robotnika, która Lucyana na ten ślad naprowadziła, zapewne nie chodzą prostą drogą, bo często przychodzą późnemi wieczorami, a nawet i w nocy.
Liczne tego rodzaju wiadomości i domysły już wprawdzie nieraz omyliły młodego Francuza, ale niestrudzony chciał pójść za tym śladem.
Kazał sobie opisać dwóch podejrzanych odwiedzaczy klasztoru, i powziął nadzieję, że teraz nakoniec pójdzie należytą drogą. Opis zgadzał się prawie zupełnie z opisem nadesłanym z galer.
Fursch miał być podstarzały, niewielkiego wzrostu człowiek, o siwiejących włosach i brodzie, przeszywającym, niespokojnym wzroku, wprawnie mówiący po francuzku i po niemiecku.
Edward — przezwany Rudy Dzik — miał być młodszy, chudszy, ale na pozór niebezpieczniejszy, aniżeli jego wspólnik.
Od dawna nie nosił brody, włosy na wzór paryzkich elegantów miał porządnie na głowie uczesane, i uderzająco długie, dobrze utrzymane paznogcie.
Dwaj zbrodniarze — twierdziła nadto żona robotnika — zawsze byli najwytworniéj ubrani i niczém nie zdradzali swojego niebezpieczeństwa, tylko późnemi i bojaźliwemi odwiedzinami w samym przez się złowrogim klasztorze, w którym według wieści ludu działo się niewiele dobrego.
Gdy Lucyan Avantier uwiadomił o tém policyantów, ci trochę się skrzywili — sądzili, że nie wypada im podejrzewać klasztoru.
Ale młody Francuz, nieznający trudności, ofiarował im wyższą kwotę w mniemaniu, że policyantów bardziéj zachęci.
Atoli inna była przyczyna kłopotu policjantów.
Lucyan Avantier dowiedział się o niéj nazajutrz w poufnéj rozmowie z prefektem — że równie ostrożnie należało się brać do dzieła, jak wówczas gdy podejrzewano zamek Angoulème, a może nawet jeszcze względniéj należało postępować teraz, gdy chodziło o klasztor, w którym spodziewano się schwytać zbrodniarzy.
— To się nie obejdzie bez dalszych następstw, szanowny panie! bardzo uprzejmie mówił prefekt. Najecie na klasztor jest niepodobne; takim postępkiem narazilibyśmy się niebezpiecznie najwyższym osobom. Muszę więc panu stanowczo odmówić!
— Ale jeżeli zbrodniarze znajdują się w klasztorze? zawołał Lucyan Avantier.
— Nawet i w takim razie nie możemy naruszać świętości i spokojności klasztoru, szanowny panie; wierz pan mojemu słowni Cesarzowa jest tarczą wszystkich klasztorów i...
— O, teraz rozumiem! Zatém będziemy mogli w dostatecznéj liczbie obledz okolice klasztoru?
— To zrobimy dzisiaj wieczorem, tylko proszę pilnie unikać wszelkiego zbiegowiska, wszelkiego narażenia klasztoru: nie chciałbym za nic w świecie wywoływać skarg!
— Daję na to słowo panu prefektowi, że klasztor nie będzie miał nic wspólnego z tą sprawą!
— Dajesz mi pan na to rękę — więc dobrze, — dzisiaj wieczorem znajdziesz pan dziesięciu urzędników w blizkości ulicy św. Antoniego! I nam naturalnie zależy na tém, abyśmy dostali w moc swoją tyle niebezpiecznych morderców; więc pan licz przytém na naszą pomoc, panie Avantier!
Młody Francuz, pełen nadziei, wyszedł od prefekta, i z wzrastającą niecierpliwością oczekiwał wieczoru.
Gdy się ściemniło, uzbrojony rewolwerem, udał się do cyrkułu św. Antoniego.
Lucyan Avantier szukał przyobiecanych dziesięciu policyantów — mieliżby się spóźnić?
Niewątpliwie, prefekt przyrzekł mu ich.
Miałże śpieszyć do odległego biura i sprowadzić ich?
Tymczasem dwaj złoczyńcy mogliby mu znowu umknąć, a pierwszego lepszego dnia dowiedzieć się o ściganiu ich.
Coraz niecierpliwy Lucyan szukał policyantów — noc zapadała coraz bardziéj.
Podszedł bliżej klasztoru i sam licząc na własną siłę, miał na oku fortę i ulicę.
Młody, śmiały Francuz nie nadarmnie czekał.
Policyanci nie pojawiali się, ale raczéj nadeszło dwóch ludzi otulonych płaszczami, którzy byli niewątpliwie złoczyńcami.
Lucyan był sam, w pobliżu nie widać było nikogo innego. Pomimo to przystąpił do śpieszących ku forcie klasztornéj panów i zastąpił im drogę.
— Fursch! zawołał prędko i głośno, albo pan de Renard!
Rzeczywiście byli to Fursch i Edward, zamierzający wrócić do klasztoru.
Tak nagłe spotkanie przeraziło ich — czyżby to jaki znajomy ze stolicy zaczepił ich?
Rudy Dzik zmiarkował złe i umknął tak prędko i zręcznie, że Lucyan Avantier musiał poprzestać na Furschu — tém bardziéj, iż miał wiele do czynienia, aby nie dopuścić ucieczki temu zbrodniarzowi.
Głośno zawołał o pomoc i szarpał się z Furschem, szukającym sztyletu.
Lucyan postrzegł to i wydobył rewolwer.
W téj chwili ukazało się kilku niby z pod ziemi nagle wyrosłych, przyrzeczonych i tak długo szukanych policjantów, ci otoczyli Furscha i w jednéj chwili pochwycili go.
Byłoby szaleństwem bronić się przy takiéj przewadze, dla tego poddał się mówiąc z szyderczym uśmiechem:
— Tylko bez żadnych gwałtów, moi panowie, nie lubię tego — chodźmy daléj!
Na jednéj z narożnych ulic Fursch skinął na fiakra, i wsiadł weń z policyantami, rzuciwszy wspaniałomyślnie woźnicy pięcio frankówkę.
Lucyan Awantier pojechał za nim drugim fiakrem, i miał to zadowolenie, że przynajmniéj jeden i to najgorszy z dwóch zbrodniarzy, teraz nie ujdzie zasłużonéj kary.
Okazało się zaraz téj saméj nocy, że rzeczywiście schwytano prawdziwego Furscha.
We Francyi nie robią sobie tyle ambarasu z więźniami co w innych krajach.
Kiedy gdzieindziéj o morderstwo obwiniony często rok siedzi w inkwizycyjném więzieniu, a prawie zawsze przynajmniéj pół roku, we Francyi sprawa prędko się załatwia.
Często już po upływie miesiąca wysyłają go na galery, albo jeżeli nie uzyska ułaskawienia, tracą go.
I według nas jest to wyborne urządzenie.
Szybkość w sprawiedliwości, byle tylko gruntownie, pojętéj, jest to rzecz nadzwyczaj pochwały godna.
Na co żywić długo podobnego zbrodniarza? na co te długotrwałe plątaniny biurowe?
Furscha osadzono w gmachu Mazas, wielkiém inkwizycyjném więzieniu w Paryżu, i po kilku tygodniach los jego rozstrzygnięto.
Skazano go na śmierć, chociaż całą, winę zwalał na Edwarda.
Tak świetnie przekonany został o udział w zbrodniach, że sąd jednogłośnie skazał go no pozbawienie życia.
Rudy Dzik także nie tracił czasu.
Z jak największą ostrożnością szukał wszelkich środków ocalenia swojego wspólnika. Udał się do Leony i do Schlewego, który powrócił z Burgosu, aby zapobiedz spełnieniu wyroku śmierci, bo powiedział sobie, że wpływ tych dwóch osób ostatniemi czasy wzrósł tak wysoko, iż jeżeli w ogóle możliwy jest jeszcze jaki ratunek, to mógł tylko zależeć od zamku Angoulême, w którym bywały najwyższe i najwięcéj mogące osoby.
Rudy Dzik nieźle spekulował, gdy w chciwym zemsty baronie wzbudził nadzieję, że sam Fursch, jeżeli uniknie śmierci, będzie w stanie dowieść swojéj wdzięczności, pełniąc w każdym razie wolę Schlewego.
Użył całéj swojéj wymowy, bo rzecz była równie trudna jak niebezpieczna, a wyrok śmierci złożono już w Tuileries cesarzowi do potwierdzenia.
Baron wiedział, jako mający znajomość między osobami otaczającemi cesarza, że Napoleon zwykle szanował wyroki sądu kryminalnego, i pod tym względem żadnemu wpływowi nie ulegał.
A przytém czas naglił, bo skoro cesarz wyrok zatwierdzi, nastąpi zaraz przeniesienie więźnia do la Requête i zwykle w kilka dni późniéj jego stracenie.
Gdy baron pomyślał o więzieniu na placu de la Roquête, przypomniał sobie pewną osobę, która mogła mu być bardzo pożyteczną, chociaż dotąd mało na nią zważał, i prawie z wysoka na nią patrzał. Tą osobą był pan Epervier, wielki inspektor wspomnionego więzienia.
Pan d’Epervier był to zapalony wielbiciel i bywalec w zamku Angoulême, tudzież miłośnik jego zabaw, a bardziéj jeszcze saméj hrabiny Poninskiéj, którą zwykle nazywał bóztwem wszystkich zmysłowych piękności.
Von Schlewe wniósł także ze zbytkownego sposobu życia wielkiego inspektora, że jego stanowisko musi być równie wpływowe jak korzystne i samoistne.
Wszystko to dobrze zważywszy — postanowił z niego skorzystać.
Von Schlewe gotów był ratować jedynego człowieka, którego uważał za właściwego i zdolnego zgubić nakoniec nienawistnego księcia i jego kreatury, i który mu już wyświadczył niejedną przysługę, gdyż sądził, że ten, którego wydrze gilotynie, na pewno dowiedzie mu swojéj wdzięczności, témbardziéj, że w przeciwnym razie zawsze będzie go mógł wydać władzy.
Nazajutrz już przewieziono Furscha w przeznaczonym na to żelaznym, zupełnie zamkniętym powozie z gmachu Mazas do więzienia na placu la Roquête.
To znaczyło zapowiedzenie mu wyroku śmierci — chociaż ten dopiero za parę dni miał być spełniony.
Okoliczność ta dosyć nieprzyjemnie wzruszyła Furscha.
Z poprzedniéj klatki niepodobna było uciec, a tutaj w tém więzieniu śmierci rzecz wyglądała jeszcze fatalniéj.
Mimo to, gdy go wprowadzono do celi pierwszopiętrowéj, doskonale wypróbował grubość muru, małą objętość mocno zakratowanego okna i bardzo pewne żelazne drzwi, w których znajdował się mały otwór z klapą, przez który podawano mu teraz lepszy przedśmiertny posiłek.
Chciano go utoczyć na ostatni pochód, mówił Fursch w swoim prawdziwie szubienicznym humorze, aby miano w nim coś do zabicia i aby Paryżanom nie popsuć widowiska tém, że przywleczono na rusztowanie na pół umarłego trupa.
Ale w głębi jego czarnéj duszy nie było mu zbyt przyjemnie, gdy się po ciasnéj celi obejrzał i przez wysokie, małe, okratowane okno spojrzał na więzienne podwórze, na którém gęsto stała straż wojskowa, a które podwójna brama oddzielała od placu.
Uciec ani podobieństwo.
Fursch jednak właściwie nie znał żadnych niepodobieństw.
Ten w zbrodniach posiwiały niegdyś kancelista, który zaczął od fałszerstwa, a potém awansował na rabusia i mordercę, nie kłopotał się nigdy o wykręt.
Tu nawet w téj ostatniéj celi, z któréj była jedna tylko droga na wystawione jak widzieliśmy rusztowanie, nie tracił Fursch nadziei, że podstępem albo siłą się ocali.
Zaiste, ten wypolerowany łotr, który w życiu swojém zgładził zapewne tylu ludzi co i Traupmann, był jednak innego rodzaju złoczyńcą niż tamten.
Gdyby nam wolno było użyć tego wyrażenia, nazwalibyśmy Furscha delikatniejszym i inteligentniejszym.
Traupmann, był to pospolity, żarłoczny zwierz. Fursch zaś był to złoczyńca par excellence! Traupman był niezręcznym mordercą ludzi, który się w ciągu kilku tygodni dostał pod gilotynę. Fursch zaś wyrafinowany, zręczny, powierzchownie wielce towarzyski i dla tego tém niebezpieczniejszy morderca, umiał zobowiązywać sobie ludzi wpływowych.
Rozmyślał teraz nad tém, jakby przy najpierwszéj sposobności pochwycić i udusić dozorcę, gdy wieczorem przyjdzie rewidować jego celę.
Wtedy możeby się dało coś zrobić.
Mimo podstarzałości, był jednak zarówno silny jak odważny.
Lecz zaszła okoliczność, która plan jego zmieniła.
Wieczorem po przeprowadzeniu do więzienia la Roquête, na korytarzu wiodącym do jego celi, dała się słyszeć rozmowa, a jeden jéj głos wydał mu się znajomym.
Fursch roześmiał się sarkastycznie i złośliwie.
Wszyscy protektorowie, których w zeznaniach swoich oszczędził, okazali się wdzięcznymi. Baron von Schlewe, którego mógł mocno skompromitować, a nie uczynił tego, boby sobie tém wcale nie pomógł, widocznie nie zapomniał o nim i przybył go pocieszyć.
Klucze zaszeleściły we drzwiach więziennéj celi, które się wnet otworzyły.
Dozorca stał w głębi korytarza — we drzwiach obok pana naczelnego inspektora ukazał się baron von Schlewe, którego głos Fursch poznał.
Dobry, pobożny, litościwy pan przybył do więzienia — szukał złoczyńcy Furscha.
Rzeczywiście była to ofiara, o jakiéj pomyśleć mogą tylko ludzie równie pobożni i miłosierni jak ów szlachetny baron von Schlewe.
Naczelny inspektor ukłonił się bardzo uprzejmie, i wyjątkowym sposobem pozostawił barona von Schlewe w celi skazanego na śmierć, dla którego już kat paryzki zamierzał czynić swoje przygotowania i kazał szlifować topór.
Mógł był oszczędzić tego trudu.
Chociaż tę ofiarę uważał za równie pewną jak wszystkie poprzedzające, skoro siedziały w złowrogim, wielkim domu na placu, de la Roquête. Fursch jednak stanowił wyjątek.
Powitał barona prawdziwie po kawalersku, za to, że nie wahał się odwiedzić go.
— Przebacz mi pan, rzekł z uśmiechem, że. nie jestem nawet w stanie podać panu krzesła, panie baronie. Paryż nazywają siedzibą cywilizacji, ale jeszcze daleki od tego.
Von Schlewe również uśmiechnął się — humor tego kandydata śmierci podobał mu się.
— Daj temu wszystkiemu pokój, kochany Furschu — możemy stojąc rozmawiać! Bardzo mi boleśnie, że cię tu znajduję, bo uważam cię za niewinnego!
— Wolno panu, panie baronie; dowody są słabe, bo wiadomo, że zmarli milczą!
— Boli mnie to, że grożą twojéj szyi, cicho mówił; daléj von Schlewe, przystąpiwszy nieco bliżéj; byłeś zawsze człowiekiem, na którego można było rachować!
— I dzisiaj jeszcze jestem taki sam, panie baronie; ręczę za to słowem.
— Niestety! podczas mojéj nieobecności — bo jeździłem za interesami do hiszpańskiego klasztoru w Burgosie, sprawa twoja się zawikłała?
— Zdaje mi się, że trochę za nadto!
— Niestety, powtarzam — lecz spodziewam się, że nie ma jeszcze nic spóźnionego!
— Ratunek, drogi baronie, nigdy nie jest za późny, jeżeli nie leżymy jeszcze na gilotynie!
Baron chrząknął — powiedziane przez Furscha „my,“ połechtało go po szyi.
— Wielu osobom dałeś dowody uczciwości, powiedział von Schlewe, i te osoby chcą cię koniecznie uratować.
— Właśnie też wielki już czas po temu!
— Widać, że znasz swoje położenie?
— O to właśnie zawsze się starałem — nic przed sobą nie ukrywam!
— A więc te osoby uczynią coś dla ciebie, jeżeli liczyć mogą na twoją wdzięczność i dalsze milczenie, mój kochany Fursch! poszepnął von Schlewe.
— Te osoby doczekają się czegoś, drogi baronie, jeżeli opuszczę ten dom straszliwy!
— Książę de Monte-Vero znalazł swoją córkę!
— To dla mnie nowość — ten człowiek ma szczęście! Powiedz drogi baronie, hrabinie Ponińskiéj, że to szczęście skończy się za trzy dni, jeżeli mi się uda ujść szczęśliwie z téj pułapki!
— Czy może pani zamku Angoulême, we wszelkich okolicznościach polegać na tém? czatując na Odpowiedź spytał von Schlewe.
— W każdym razie, panie baronie! Alboż Fursch nie zawsze dotrzymuje tego, co przyrzeka?
— Dotychczasowe twoje przedsięwzięcia nie powodziły się!
— Myślisz pan o Rio i o pożarze? Rzeczywiście — ale wprawa stanowi mistrza, drogi baronie!
— Żartowniś z ciebie widzę, Furschu!
— Tuż przy rusztowaniu, panie baronie!
— Dobrze, to świadczy o geniuszu!
— Czy pan przybywasz, aby mi dać pomoc? Mówmy o rzeczy!
— Przyszedłem, aby cię przynajmniéj pocieszyć.
— Jeżeli pan nie miałeś lepszego zamiaru, to sam sobie dopomódz zdołam.
— Daj pokój wszystkiemu, Furschu — jutro w nocy będziesz wolny!
— Jutro w nocy będzie już za późno! Pan baron wiesz zapewne, ze skażanym dodają na ostatnią noc dwóch dozorców i księdza — sądzę, że następna noc ma być moją ostatnią nocą.
— Dozorcy ze światłem i winem przyjdą dopiero około północy do twojéj celi, z sędzią, ksiądz ustąpi po przeczytaniu ci wyroku — a ty o jedenastéj już z celi wyjdziesz!
— To śmiałe! Ale jeżeli mnie pan w téj ostatniéj godzinie na sztych wystawisz?
— Wtedy hrabina Ponińska dozna zawodu w przyniesieniu ci pomocy!
— Rozumiem drogi baronie! Oświadcz pan szanownéj hrabinie, że tym razem przekonam ją o mojéj wdzięczności bardziéj niż kiedykolwiek, i że w pałacu przy ulicy Rivoli w przeciągu trzech dni znajdować się będzie trup, przy którym klęczeć będzie upokorzony książę!
— Bardzo dobrze, kochany Furschu — i wtedy niewątpliwie z Hawru odpłyniesz do Ameryki?
— Zgadujesz pan moje, myśli baronie! Jednak nie z Hawru, bo to za bardzo zwyczajne — obiorę inną, lepszą drogę!
— Jak ci się podoba! poszepnął von Schlewe: umowa zawarta! Trzymaj się pana naczelnego inspektora w la Roquête; teraz śpieszę do niego, od niego dowiesz się co daléj nastąpi.
— Tysiączne dzięki!
— Nie śpij Furschu, abyś i przez sen nie wydał naszéj rozmowy — a — za trzy dni trup w pałacu przy ulicy Rivoli!
— Jak przyrzekłem, drogi baronie!
— Niech cię święci mają w swojéj opiece! kończąc rozmowę głośno rzekł von Schlewe, bo znowu zabrzęczały klucze w zamku.
Czas rozmowy upłynął.
Sam pan d’Epervier otworzył drzwi — łaska to niesłychana! Ale aby rąk sobie nie powalał, włożył na nie rękawiczki.
Baron wyszedł naprzeciwko niemu.
Pan naczelny inspektor pozostawił dozorcy zamknięcie znowu drzwi, gdy von Schlewe, podchodząc ku niemu, wyszedł z celi.
Dwaj panowie rozmawiając o chłodnéj jesieni i o ostatnich wyścigach, przebyli korytarz i zbliżyli się do leżących na jego końcu pokojów, które otwierały widok na plac de la Roquête.
Były to bardzo eleganckie i wygodnie urządzone pokoje pana d’Epervier.
W salonie świeciły się już kandelabry; naczelny inspektor wprowadził tam swojego gościa.
Obaj zasiedli na wysłanych aksamitem krzesłach.
Służący pana Epervier’a przyniósł wybornéj madery i pięknie rznięte kieliszki.
Widocznie okazywano baronowi wszelkie względy.
Gdy dwaj panowie, którzy jak wspomnieliśmy, zabrali z sobą znajomość w zamku Angoulême, pozostali sami w pokoju, mówili najprzód o godnych podziwienia przyjemnościach, które nastręczała hrabina Leona Ponińska.
— Ta piękna kobieta to czarodziejka! z zapałem wyznał pan d’Epervier, co barona zapewniło niewątpliwie, że ten najmniéj znaczący bywalec w zamku Leony, jest jéj najzagorzalszym wielbicielem.
— Ona jest równie piękna, jak rozsądna i niedostępna!
— Niedostępna — z ubolewaniem powtórzył pan d’Epervier; sądzę że pan masz słuszność panie, bo dawno znasz hrabinę?
— Od lat kilku zaszczyca mnie swojém zaufaniem! Dostojna ta pani doznaje wielu przeciwności.
— Widząc ją tak promieniejącą, trudno temu uwierzyć!
— Są to tajemnice, szanowny panie, najdelikatniejsze tajemnice!
— O, ta hrabina to najpiękniejsza kobieta w świecie, najwspanialsza postać, jaką kiedykolwiek widziałem! z prawdziwym zapałem zawołał rozkochany i dla silnych dam wielce czuły pan d’Epervier, którego na prawdę zawsze jeszcze zachwycająca postać pulchnéj i powabnej Leony zupełnie oczarowała, i napełnił kieliszek barona, po którym spodziewał się, że mu nastręczy sposobność bliższego widzenia się z najpożądańszą kobietą w Paryżu: — wychylmy na cześć najpiękniejszéj kobiety, panie baronie!
— Z radością, odpowiedział von Schlewe, lekko dotykając kieliszka pana naczelnego inspektora i kosztując madery; ten zaś, myśląc o pięknéj kobiecie, cały kieliszek wypróżnił. Powód mojéj tu bytności ma niejaką wspólność z temi tajemnicami! zawołał von Schlewe w ciągu rozmowy, aby zaciekawić pana d’Epervier.
— Ma wspólność z temi tajemnicami? powtórzył wielki inspektor: ów skazany na śmierć...
— Z którym za łaską pańską rozmówić się mogłem, potwierdził von Schlewe.
— Ów Fursch byłżeby z najpiękniejszą, najdostojniejszą kobietą...?
— Tajemnie połączony! dopełnił von Schlewe. Nie pytaj mnie o to, kochany panie d’Epervier, są to właśnie tajemnice! Hrabina odda wszystko, jeżeli zdoła sprawić, że wyrok nie przyjdzie do skutku.
— Jestem nadzwyczaj zdziwiony! Ale, o Boże, takie nieszczęsne stosunki rodzinne trafiają się wszędzie! Przypomnij pan sobie tylko margrabiego de Chartres, którego brat skazany został na dożywotnie wygnanie do Kajenny; przypomnij pan sobie syna księcia de Montebello, który umknął do Australii...
— Udało mu się uciec! o to też i tu idzie! powiedział von Schlewe, korzystając z przytoczonego przez inspektora przykładu.
— Uniknął hańby!
— Za to książę winien dzięki Stwórcy i miłosierdziu urzędnika, który mu ucieczkę ułatwił.
— Przed pięciu, sześciu laty zdarzały się takie wypadki.
— Pan mniemasz, panie Epervier, że dzisiaj już się to zrobić nie da? znacząco zapytał von Schlewe.
— Cesarstwo mocno to utrudniło, szanowny baronie, nieskończenie utrudniło!
— Smutną tedy odpowiedź przyniosę hrabinie! powstając odrzekł von Schlewe ze źle ukrytém nieukontentowaniem.
— O, zacny panie baronie, racz oświadczyć najpiękniejszéj kobiecie, że ginę z uległości i posłuszeństwa dla niéj! gorliwie zapewniał naczelny inspektor.
Von Schlewe szyderczo się uśmiechnął — jego blada, pomarszczona twarz miała do tego rysu szczególny talent — w minie jego mieściły się zarazem duma, cierpkość i szatański uśmiech.
— Hrabina Leona Ponińska zwykła czcze słowa brać za to czém są rzeczywiście — zwykła nie słuchać ich, a tylko za czyny łaską wynagradzać!
Pierwszy inspektor w la Roquête widocznie dobrze zrozumiał ostatnie słowa Schlewego.
Przez chwilę namyślał się, a siwe oczy barona mierzyły go.
Nagle Epervier ujął rękę Schlewego.
— Powiedz mi pan zatém otwarcie, co mogę uczynić dla pięknej hrabiny, która mnie snu pozbawia — która mi się tak powabnie w moich marzeniach ukazuje! powiedział porywczo i namiętnie.
— Mów pan ciszéj, panie d’Epervier! upomniał von Schlewe: sądzę, że traktujemy o rzeczach...
— Które gardłem przypłacić mogę! Masz pan słuszność, panie baronie; mimo to — powiedz mi pan otwarcie, czego żąda hrabina Ponińska?
— Między nami mówiąc, panie d’Epervier, rzecz to drażliwa! Ale przewiduję, że dla pana będzie łatwa. Hrabinie to sprawi wielką przyjemność, szepnął von Schlewe naczelnemu inspektorowi, biorąc go pod rękę i powoli przechadzając się z nim po pokoju: jeżeli więzień z la Roquête uniknie bolesnéj sceny, którą po téj i następnéj nocy ma odegrać!
Epervier pokazał wielkie urzędowe pismo, leżące na bocznym stole.
Było to polecenie wydania katowi skazanego na śmierć po upływie dwóch dni.
— Ja dla niego muszę się także więzić, panie baronie — pan wiesz co to znaczy!
— Zdaje mi się, że dopiero od jutra po północy dwaj dozorcy pilnować będą więźnia?
— Tak jest!
— Niepodobna, abyś go pan tak długo sam pilnował, panie d’Epervier, tego nikt nie żąda. Zatém nie możesz pan odpowiadać, jeżeli więźniowi w la Roquête uda się ujść, gdy pan ulegając zaproszeniu pięknéj hrabiny Ponińskiéj, zamiast tutaj, znajdować się będziesz w zamku Angoulême, na poufném sam na sam!
— Na sam na sam z hrabiną? namiętnie zawołał Epervier; czy dobrze zrozumiałem?
— Sądzę, że mogę to panu przyrzec, jeżeli pan dopuścisz, aby więzień przed egzekucyą uciekł.
— Dla Boga wielkiego! dajesz mi pan trudny wybór, panie baronie!
— Decyduj się, kochany panie d’Epervier! Jutro wieczorem o godzinie jedenastéj będziesz pan oglądał najpiękniejszą kobietę na świecie, jak w swoim nigdy dla żadnego śmiertelnika nieprzystępnym buduarze odbywa próby z tancerkami i marmurowemi damami swoich w całym świecie wsławionych przedstawień — tymczasem o téjże saméj godzinie więzień w jakiémkolwiek przebraniu celę swoją opuści.
— To niepodobieństwo — poznają go.
— Już mnie pan to pozostaw, kochany panie Epervier! Ale przedewszystkiém dwa pytania: Czy oprócz dozorcy i pan masz klucz do celi więźnia, klucz na pewno otwierający?
— Mam klucze do wszystkich cel!
— Doskonale! Pożycz mi pan tego klucza do jutra do południa. A teraz drugie pytanie: Kto oprócz dozorcy wejdzie jutro wieczorem do celi więźnia?
— Nikt potém już tam wejść nic może!
— Namyśl się, panie d’Epervier — czy i kat nie?
— Jego pomocnik — masz pan słuszność; muszę podziwiać pańską oględność i znajomość rzeczy, panie baronie! odpowiedział naczelny inspektor, mocno wzruszony.
— Pomocnik kata? Wybornie! Skoro mi pan do jutrzejszego południa pożyczysz klucza, o czém nawet mój cień się nie dowie, nic nie potrzebujesz czynić, na nic się narażać, tylko wsiąść do powozu, który o godzinie dziesiątéj przy bramie oczekiwać pana będzie.
— Pan jesteś — straszny człowiek, baronie! poszepnął Epervier, widząc się zwyciężonym. Pan jesteś — szatan kusiciel!
Von Schlewe głośno się roześmiał.
— Kochany panie, dodał potém, dobrze to być szatanem, kiedy się wyświadcza komu przysługę taką, jak oglądanie najpiękniejszéj kobiety! Czekam pana jutro wieczorem o kilka minut po dziesiątéj u wjazdu do zamku Angoulême — przybij pan!
Pan d’Epervier, którego oczy pałały, położył mięsistą rękę na chudéj dłoni Schlewego.
— A teraz klucz, mój drogi! czekając przypomniał baron.
Epervier widocznie walczył — czuł, że przez wydanie klucza zdecydował się — że już się cofnąć nie może.
Von Schlewe ujrzał, że naczelny inspektor waha się.
— Będziesz pan patrzał na piękną hrabinę tak długo i tak blizko, jak się panu podoba — w marmurowym pokoju prób! mówił cicho.
— Więc dobrze — kiedy otrzymam klucz napowrót?
— Jutro o południu — sam go tutaj panu przyniosę.
— A drugi klucz?
— Po zrobionymi użytku pójdzie do Sekwany, kochany panie d’Epervier, kiedy ja w co się wdam, to pan możesz być spokojny.
Inspektor poszedł do przyległego pokoju.
Twarz Schlewego pomarszczona i siwa złowrogo się uśmiechała, oczy zezowały jaśniejąc z zadowolenia.
Po upływie kilku minut Epervier powrócił — miał w ręku dosyć duży, nieco rdzą zaszły klucz i właśnie odwiązywał numer znajdujący się przy jego rękojeści.
Poczém podał go baronowi.
— Bardzo dziękuję za grzeczność, zacny panie d’Epervier, powiedział von Schlewe ściskając mu rękę; nie będziesz pan tego żałował! Jutro o południu jeszcze raz się panu naprzykrzę, odniosę klucz i poproszę o zaprowadzenie mnie do więźnia w la Roquête dla ostatniego z nim widzenia się.
— To nie uchodzi — nie uchodzi w żadnym razie — toby nas zdradziło
— Czyliż ostatniego dnia nie wpuszczają krewnych po raz ostatni do skazanego?
— Krewnych — więcéj nikogo!
— No, to jutro będę inaczéj wyglądał, niby wzruszony brat więźnia ukażę się i odwiedzę go w pańskiéj obecności, dla pożegnania się z nim!
— To szalony zamiar!
— Pan w nim nic nie ryzykujesz, kochany panie d’Epervier, bo w najgorszym razie, będziesz oszukany i dla tego nie ulegający odpowiedzialności!
— Niech i tak będzie — o niczém nie wiem — wszystko panu pozostawiam, baronie!
— Byle nie odwiedziny w zamku Angoulême, co? rozśmiał się von Schlewe. Bądź pan zdrów, mój nieoceniony panie d’Epervier! O godzinie dziesiątéj czeka na pana ekwipaż i bożki widok, jaki nie wiem kiedy dostał się w udziale śmiertelnikowi — żegnam!
Baron potrząsł ręką naczelnego inspektora jak nowo nabytego przyjaciela, i odprowadzony przez niego wyszedł z pokojów.
Już było późno. Spojrzenie w korytarze więzienne przekonało barona, że nie są za mocno strzeżone. Dwóch dozorców z cicha rozmawiających przechadzało się tam i na powrót około celi skazanego.
Na dole znajdował się odźwierny, który bez wylęgitymowania się nikogo nie wpuszczał do domu ani wypuszczał z niego.
Na rozkaz pana Epervier’a z wielką usłużnością otworzył wysokie, ciężkie drzwi.
Baron znalazł się teraz na dziedzińcu.
Tu i przy wielkiéj bramie prowadzącéj na plac de la Roquête, przechadzały się posterunki.
Odźwierny musiał także otworzyć tę bramę, i teraz dopiero baron wyszedł na wolne miejsce.
Następny dzień był ponury i dżdżysty. Nie chciało się wyjaśnić. Z nizko zwieszonych chmur prawie z wygodną spokojnością i wytrwałością padał śnieg i deszcz na wilgotne i brudne ulice Paryża.
Przeszłego jeszcze wieczora von Schlewe posłał przez swojego sługę klucz pana d’Epervier do niepozornego ślusarza na małéj bocznéj uliczce, i żądał, aby nowy klucz nazajutrz rano był gotów.
Ani sługa ani ślusarz nie domyślali się co to za klucz, baron kazał dorabiać. Nazajutrz jak zamówiono, otrzymał oba klucze, i przypatrzywszy się im, przekonał się, że są zupełnie jednakowe.
Von Schlewe ubrał się teraz bardzo skromnie po miejsku, włożył perukę, któréj nigdy nie nosił i która mu twarz zupełnie zmieniła, trochę się uśmiechnął i wyprawił sługę, aby niepostrzeżony mógł pieszo wyjść z domu. Baron wziął stary, ciemny płaszcz, włożył niepozorny kapelusz i wyszedł z mieszkania.
Nikt, bo nawet i najzaufańsi przyjaciele, nie byliby w stanie poznać w nim dumnego i znakomitego ponfnika hrabiny Ponińskiéj.
Prócz tego działo się to w porannéj godzinie, w któréj ukazywać się na ulicy ludziom takim jak baron zupełnie nie przystoi — zwłaszcza w taką pogodę i piechotą.
Von Schlewe rzeczywiście wielkie robił poświęcenie, ale zarazem miał plan, dla którego wykonania nic mu trudném nie było.
W potrzebie był to zręczny komedyant, umiejący odegrać rolę swoją aż do złudzenia. Jego tak niezwykle ranna wycieczka miała widocznie cel daleki, bo śpieszył coraz daléj nowemi ulicami i uliczkami, przeszedł Sekwanę, skręcił na rogu, śpieszył przez plac, a deszcz mglisty zmoczył go do nitki.
Nakoniec zdążył do celu wycieczki. Stał przed domem nieco odosobnionym i mającym w tyle obszerne podwórza.
Było to zabudowanie paryzkiego kata.
Baron nie wzdragał się wyszukać tego nie tak jak dawniéj wzgardzonego, ale zawsze unikanego człowieka.
Mistrzowi sprawiedliwości w dawnych czasach nie wolno było mieszkać w obrębie miasta.
Teraz jest już inaczéj! Zabudowania, przed któremi stał baron, wyglądały jak inne? były nieco odosobnione, lecz po za niemi rozciągały się jeszcze całe cyrkuły miasta.
Wszedł do domu, rozejrzał się po nim, i przez otwarte drzwi sieni postrzegł człowieka, który miał coś do czynienia z małym wózkiem nieco złowrogo wyglądającym. Deszcz zmoczył jego drzewo poczerniałe — nad nim było nakrycie, teraz otwarte, bo człowiek wymywał tę wozową skrzynkę we środku.
Von Schlewe mimowolnie nieco się wzdrygnął.
Był to wóz straconych — pomocnik kata, postać muskularna z zawiniętemi rękawami, mył go dla Furscha.
Teraz było ochędożnie — czyściéj niż za czasów wielkiéj rewolucyi, kiedy jednego trupa rzucano na drugi i dozwalano spływać krwi — zawsze dla nowego niemego podróżnego czyszczono powóz.
— Psi — przyjacielu! stłumionym głosem spytał von Schlewe.
Człowiek z gołemi rękami spojrzał i postrzegł obcego, stojącego we drzwiach sieni.
— Przyjacielu?! powtórzył nie bardzo zachęcająco — pan pierwszy dopiero tak mnie nazywasz! Czego pan tu szukasz?
Von Schleve nieco się przybliżył, ale wózek, może tylko w wyobraźni, tak mu niemiło zapachniał, że aż się odwrócił.
Człowiek przy wózku rozśmiał się niedelikatnie — przy robocie czarne jego włosy zwisły mu złowrogo w koło głowy, miał na sobie zmoczoną koszulę i spodnie, których czerwona wypustka świadczyła, że kiedyś służyły żołnierzowi. Nogi miał bose.
— Miałbym wam coś powiedzieć na czworo oczu! nieco tchórzowato rzekł baron von Schlewe.
— Gadajcie prędzéj mam pilną robotę! spokojnie odpowiedział pomocnik kata daléj szorując.
— Tutaj zmokniemy.
— Już zmokliśmy — cóż tam powiecie?
— Prosiłbym was bardzo o jedną grzeczność, kochany przyjacielu, naturalnie za odpowiedniém pieniężném wynagrodzeniem.
Człowiek z gołemi rękami i nogami po tych ostatnich słowach okazał się chętniejszym.
Słówko „pieniądze“ niétylko na ministrów i radców, ale na grabarzy zmarłych i na pomocników katowskich ten sam wpływ wywiera.
— Mówcie, mówcie — pójdziemy tam do sieni!
Von Schlewe uśmiechnął się trochę szyderczo — aby lepiéj zapewnić sobie powodzenie, brzęknął pieniędzmi w kieszeni.
Tak długo małomówny i nieprzyjemny człowiek odstąpił od wózka i poszedł do sieni z baronem, którego nie znał, ale teraz więcéj szanował, bo słyszał, że ma pieniądze.
— Idzie tu o pewny żart, o małą maskaradę, mówił v. Schlewe, jeden mój przyjaciel wyprawia jutro pewnego rodzaju bal! Jabym chciał was na tym balu przedstawić — bo to coś niezwyczajnego!
Pomocnik kata śmiał się.
— Chciałem sobie kazać zrobić takie, ubranie jak wasze, które nosicie podczas uroczystości.
— Do jutra? To będzie trudno!
— Myślę, że niewiele jest tego ubrania!
— Oho, czy chcecie obaczyć je?
— Jesteście bardzo uprzejmi — bardzo mi będzie przyjemnie! A nie moglibyście pożyczyć mi waszego ubioru, aby mój krawiec mógł się mu przypatrzyć?
— Nie, potrzebuję go dzisiaj wieczorem! Bo to znowu siedzi jeden w la Roquête, którego szyi przypatrzyć się muszę, i dla którego téj nocy tron zbudujemy!
— Ach tak — no, to na nic mi się nie przyda widzenie, bo opisać rzeczy nie można!
— Dla czego nie? Czerwona koszula, czarne spodnie, u dołu w buty wetknięte, oto i wszystko!
— Wasze rzeczy są jeszcze nowe?
— Zupełnie nowe.
— Dałbym wam chętnie czterdzieści franków, gdy — byście mi ich do jutra rana pożyczyli!
— Czterdzieści franków, powtórzył gołoręki — do pioruna, to byłby interes!
— Mojemu krawcowi musiałbym dać sześćdziesiąt, wolę wam dać czterdzieści i mieć rzeczy w oryginale!
— Prawda, rozśmiał się parobek, macie racyę!
— Ale czy wy i wasi towarzysze macie jednakową odzież? spytał von Schlewe.
— Naturalnie, zupełnie jednakową! Czekajcie, może się to da załatwić!
— Czterdzieści franków zapłacę wam chętnie i to natychmiast!
— Dam wam moje rzeczy, a na dzisiejszy wieczór pożyczę sobie innych u Henryka, bo inaczéj nie wpuszczonoby mnie do więziennego gmachu! W nocy zresztą wszystkie, koty są szare i wszystko jedno czy przy ustawieniu rusztowania któryś z nas będzie w białéj koszuli czy też w czerwonéj!
— Doskonale! Ale trzeba zachować sekret, powiedział von Schlewe, bo nie byłoby mi przyjemnie, gdyby się ktoś dowiedział, że na balu byłem w odzieży...
— Bądź pan spokojny, nie dowie się nikt ani joty! odpowiedział pomocnik kata i pobiegł przez podwórze.
Baron z zadowoleniem powiedział sobie, że bardzo dobrze i gładko załatwił sprawę.
Według przyrzeczenia mógł o południu być w la Roquête.
Człowiek z gołemi rękami wrócił wkrótce z zawiniątkiem, które w sieni rozwinął, aby pokazać Schlewemu, co dostał za pieniądze.
Była tam ciemno-czerwona koszula, a na niéj z przodu wyszyty srebrem podwójny topór, czarne aksamitne spodnie i przy nich obcisłe lśniące buty.
— Oto macie czterdzieści franków — za wszystko zapłacone?
— Ale pan rzeczy napowrót przyniesiesz?
— Wiecie, że się to często zdarza — jak mi koszulę rozedrą, albo spodnie winem zleją...
— Oho — to lepiéj dajcie od razu ośmdziesiąt franków, zawołał nieokrzesany chłop — abym w takim razie miał sobie sprawić za co nowe rzeczy! Nie wiedziałem że chcecie iść do knajpy?
Baron musiał się wiele nasłuchać.
— Oto macie ośmdziesiąt franków — patrzcie, cztery dwudziesto-frankówki — czyście zadowoleni?
— Jakkolwiek — ale — jeżeli rzeczy będą mogły jeszcze służyć do użycia, to mi je przynieście napowrót! Ośmdziesiąt franków za grzeczność i zszarzanie, to nie za wiele!
Von Schlewe dobrze zmiarkował, że gołoręki pragnie korzystać ze sposobności — ale kontent był głównie z tego, że przyszedł do posiadania rzeczy, które więźniowi w la Roquête drzwi otworzyć miały.
— Odwiedzicie dzisiaj waszego człowieka? spytał jeszcze von Schlewe — interesująca to rzecz słyszeć coś podobnego!
— Około godziny jedenastéj wieczorem!
— A kiedy zaczyna się ustawianie rusztowania?
— Około godziny dziesiątéj!
— A kiedyż zaczyna swoją robotę machina, ten wyborny instrument nieśmiertelnego doktora Guillotin’a?
— Gdy wszystko będzie w porządku, jutro rano o godzinie siódmej!
— Muszę się przypatrzyć temu żarcikowi — wszak to dla tego osławionego Furscha ma wybić ostatnia godzina — dla tego zbiega z galer?
— Tak, dla niego! Myślę, że z tym kundmanem będziemy mieli wiele do czynienia!
— Słyszałem, że jego kompanista uciekł?
— Niestety! rzekł gołoręki, inaczéj byłoby jutro rano za człowieka dziesięć franków, a tak będzie tylko pięć!
— A widzieliście już Furscha?
— Nie, ale dzisiaj wieczorem dobrze mu się przypatrzę!
— Strzeżcie się go!
— Myślicie, że on mi coś zrobić może?
— Z takimi ludźmi nie ma co żartować!
— Jeżeli ręką ruszy, za jedném uderzeniem zabiję go na śmierć jak wściekłego psa! rzekł srogi pomocnik kata.
— Oho, to go uwolnicie od publicznéj kary?
— Co mnie to obchodzi! — nie pierwszego to już zabitego przywlekliśmy do pani Guillotine!
— Gawęda z wami, tak jest zajmująca, że mi się wcale odejść nie chce! Ale jednak — dziękuję!
— Bawcie się dobrze na balu maskowym!
— Postaramy się — a wy na waszéj uroczystości tracenia — każdy podług gustu!
Gołoręki rozśmiał się. Von Schlewe ostrożnie swój pakunek ukrył pod płaszczem i wyszedł.
Rzecz jeszcze nie obeszła się bez trudności. Odźwierny w la Roquête nie powinien był wcale spostrzedz wprawdzie niewielkiéj objętości, ale jednak dosyć znacznego pakunku.
Baron więc wsunął się do jednego z domów, który uważał za stosowny, aby tam ułożyć i schować należycie rzeczy przeznaczone dla Furscha.
Udało mu się zwinąć czerwoną koszulę i włożyć do kieszeni płaszcza — ale aksamitne spodnie i buty kłopot mu robiły.
Musiał się spuścić na los szczęścia, i jak mógł najlepiéj utwierdził je pod szerokim płaszczem, który wciągnął na ramiona.
Pochmurna, niemiła pogoda dżdżysta sprzyjała jego dziełu.
Przybrawszy więc jak najsmutniejszą minę, ruszył w kierunku Père-Lachaise i przybył na ulicę la Roquête.
Im bardziéj zbliżał się do złowrogiego miejsca, tém nieszczęśliwiéj wyglądała twarz jego.
Nakoniec ujrzał przed sobą wolny plac i potężne więzienne gmachy.
Zapomnieliśmy przytoczyć wyżéj, że w pobliżu wielkiej bramy znajdowały się wkopane w ziemię żelazne kliny, mające służyć do przytwierdzenia gilotyny — których teraz nie używają, ponieważ umieszczone są za blizko od murów, lecz natomiast wkopują zawsze w ziemię drewniane pale.
Baron zagłębiony mocno w swoich myślach i wyrachowaniach, potknął się o jeden z tych klinów i tylko co nie upadł.
Sarkastycznie uśmiechnął się, gdy jak każdy kto się potknie, obejrzał i postrzegł żelazny słupek.
— Toby było fatalnie, gdybym przez niego upadł! pomruknął i zbliżył się do bramy.
Zegar więzienny zapowiedział południe.
Pan d’Epervier niewątpliwie czekał z boleścią serca na klucz.
Von Schlewe skromnie i trwożliwie, jak zwykle krewny skazanego, pociągnął za dzwonek. Usiłował mieć wilgotne oczy.
Odźwierny brząkając kluczami, pośpieszył na wezwanie i otworzył bramę.
Nie mógł poznać barona, bo poprzedniego dnia ciemno było, kiedy go wpuszczał i wypuszczał.
— Obciąłbym widzieć się z panem naczelnym inspektorem — powiedział von Schlewe boleśnie drżącym głosem.
— Nie można teraz!
— O! poproście go o kilka słów — jestem bratem więźnia z la Roquête!
Więźniem z la Roquête nazywa się wyłącznie skazany na śmierć; odźwierny zatém wiedział zaraz co znaczą te słowa.
— Jesteście bratem Furscha? No, to wejdźcie!
— Najnieszczęśliwszym bratem na świecie!
— Gdzież macie swoje papiery? spytał odźwierny, zamknąwszy znowu wielką i ciężką bramę i przypatrując się baronowi.
Niedaleko przechadzał się szyldwach tam i napowrót.
— Papiery... kochany panie nie przyniosłem ich, powiedzcie to panu naczelnemu inspektorowi!
— To się na nic nie zdało, rzekł odźwierny, ale proszę za mną!
— Widzę, że macie litość nademną, niech wam to Najświętsza Panna wynagrodzi! półgłosem powiedział von Schlewe, idąc za odźwiernym przez więzienne podwórze, po którego czterech bokach sztywno wznosiły się czerwone mury. Starał się tylko ukryć to, co niósł pod płaszczem.
Nakoniec doszedł do drzwi, prowadzących na korytarze — odźwierny otworzył je.
Posterunek przyglądał się baronowi.
Ten szybko wsunął się na korytarz.
— Przemówcie tylko dobre słowo za mną, mnie trochę za ciężko pożegnać się z bratem!
— O zły to człowiek!
— Któż może ręczyć za brata? Ja jeszcze nawet żadnéj muszce krzywdy nie zrobiłem!
— Poczekajcie trochę! mówił odźwierny i zwrócił się ku mieszkaniu pana naczelnego inspektora.
Von Schlewe nie mógł utaić tego przed sobą, że mu się cokolwiek gorąco robiło — ale myśl o trupie w pałacu przy ulicy Rivoli wszystko przezwyciężyła.
Pan d’Epervier wyszedł na korytarz.
Spojrzał na barona okrytego płaszczem i byłby go wcale nie poznał.
— Przystąp bliżéj, mój panie! zawołał.
Odźwierny oddalił się.
Von Schlewe śpiesznie wszedł do pokoju pana naczelnego inspektora.
— Dzięki Bogu! mruknął, gdy pan d’Epervier drzwi za nim zamknął — teraz już wszystko w porządku!
— I czy to pan na prawdę, panie baronie?
— To komedya, mój szanowny panie d’Epervier, oto klucz — bardzo dziękuję!
A teraz pozwól mi pan pożegnać więźnia w la Roquête!
Naczelny inspektor z trwożliwą porywczością znowu przywiązał numer do rękojeści klucza.
— Przepędziłem noc bezsennie! wyznał Epervier.
— Wierzę ci mój łaskawco, kiedy mnie czeka taki widok, jak ten, który ujrzysz dzisiaj wieczorem, to i ze mną, dzieje się to samo!
— Jest to tém fatalniejsza historya, że ten Fursch, przez swoje krwawe czyny, zwrócił na siebie uwagę całego dworu i sam cesarz miał się nawet odezwać, iż zadowolony jest ze schwytania tego niebezpiecznego człowieka!
— Bajki, mój kochany Epervier, cesarz ma o czém inném radzić, nie zaś o sprawkach takiego Furscha! Powtarzam ci, że nic nie wiesz o tém co się stanie!
— Ale pomimo tego mogę ten interes głową przypłacić!
— Widzieć Leonę, a potém umrzeć, mój drogi! poszepnął von Schlewe — po niéj już nie mamy innéj rozkoszy!
— Chodź pan zemną, panie baronie!
— Czy Fursch zna już brzmienie wyroku?
— Nie, dowie się o nim dopiero dzisiaj wieczorem o jedenastéj godzinie!
— Czy mnie pan znowu wyprowadzisz z celi?
— Muszę!
— Ale pan nie potrzebujesz w niéj pozostawać?
— Tego mi instrukcya nie nakazuje.
— Doskonale, więc pan jesteś wolny od wszelkiéj winy!
— Jakże pełen współczucia jesteś, panie baronie!
— I jak się poświęcam! — Tak, tak, mój kochany panie d’Epervier! Otóż to się nazywa miłość ludzkości!
Naczelny inspektor zimno się uśmiechnął — czuł dobrze, że von Schlewe ratując Furscha, zupełnie co innego miał na celu.
Obaj wyszli z pokojów na korytarz! w którego głębi stało kilku gawędzących dozorców.
Przybrali wojskową postawę, gdy się zbliżył naczelny inspektor z nieznajomym.
— Gril, zawołał pan Epervier: otwórz celę więźnia z la Roquête! Brat jego przychodzi się z nim pożegnać.
Zawołany usłużnie przystąpił do celi skazanego, którą baron już znał.
Drzwi te otworzyły się.
— Wejdź pan! powiedział naczelny inspektor do Schlewego: na takie pożegnanie przepisy dozwalają dziesięć minut czasu!
— O wszyscy święci! stęknął von Schlewe, naśladując wzruszonego: ja nie przeżyję jutrzejszego dnia!
— Odważnie mój kochany, nie jesteś winien losu więźnia! odpowiedział Epervier i wpuścił Schlewego do celi.
Gril dozorca zamknął za nim ciężkie drzwi.
Naczelny inspektor przechadzał się po korytarzu.
Inni dozorcy odeszli.
Fursch postrzegł okrytego płaszczem człowieka, i domyślając się w nim duchownego, spokojnie siedział na słomianym sienniku.
— Oszczędźcie sobie trudu, pobożny panie, rzekł zatwardziały, bezbożny złoczyńca: zemną nie pójdzie wam szczęśliwie!
— Fursch, poszepnął von Schlewe, gram rolę twojego brata — narób nieco szmeru!
Siwobrody zbrodniarz cicho się uśmiechnął, potém niby coś zawołał kilka razy, co zewnątrz można było wziąć za bolesną oznakę widzenia się.
— Pan — panie baronie?
— Dotrzymuję obietnicy uratowania cię — ale dla tego tylko, iż liczę, że i ty Furchu dotrzymasz!
— Rozumie się! Jeżeli przyrzeczenia za trzy dni nie dotrzymam, to mnie pan napowrót wydasz władzom!
— A po dokonanym czynie ujdziesz do Ameryki?
— Natychmiast, panie baronie, mianowicie do Meksyku, tam powinna się znaleźć robota, teraz, gdy się tam udali Francuzi i Hiszpani!
— Zatem słuchaj, szepnął von Schlewe: rzecz jest niebezpieczna, ale bardzo prosta, jeżeli będziesz punktualny i ostrożny, a przedewszystkiém śmiały!
— Tego, zdaje mi się, Furschowi nigdy nie brakowało!
— Dzisiaj wieczorem o godzinie jedenastéj przybędzie sędzia, spowiednik i dwóch dozorców z winem i tym podobnemi rzeczami.
— Aha, rzecz idzie szybko!
— O dziesiątéj już zaczną ustawiać dla ciebie rusztowanie na placu la Roquête.
— Za wiele trudu!
— Musisz wyjść z celi przed jedenastą, i to pierwéj nim przyjdzie do ciebie pomocnik kata!
— Bądź pan spokojny, zastosuję się do tego!
— Ty właśnie powinieneś wyjść z więzienia jako ten pomocnik!
— To mi się podoba, uśmiechnął się Fursch: to awantura w moim guście!
— Oto masz czerwoną koszulę.
— Pan baron z tém się tu dostałeś?
— Uznaj mój trud i bądź wdzięczny! Schowaj koszulę! A tu masz czarne aksamitne spodnie i przy nich buty — a tu, von Schlewe mówił bardzo cicho, tu klucz od twojéj celi! Może będzie potrzeba, abyś dla wyjścia z niéj korzystał z chwili, w któréj nie będą cię pilnowali! Skoro jako pomocnik kata znajdziesz się na korytarzu, co ci łatwo przyjdzie, wtenczas już bez niebezpieczeństwa będziesz mógł wyjść z zabudowań i dziedzińca więziennego.
— Odźwierny jednak zdziwi się, że czerwony djabeł przyszedł do domu, tak, że on mu nie otwierał? wtrącił Fursch.
— Powiesz mu, że przyszedłeś z panem naczelnym inspektorem d’Epervier przez inne wejście od ulicy la Roquête, a teraz chcesz wyjść przez wielką bramę, aby odwiedziwszy więźnia, dostać się na plac la Roquête, gdzie masz dalszą robotę!
— Wybornie — rozumiem wszystko, panie baronie! O jedenastej panowie znajdą próżne gniazdo!
— Naczelny inspektor o dziesiątéj wyjedzie przez bramę od ulicy la Roquête, po przepuszczeniu ciebie jak to powiedzieć możesz. Teraz już wiesz wszystko?
— Wszystko, panie baronie, bardzo dziękuję!
— Znasz swój obowiązek! Dziesięć minut upłynęło — Gril brzęczy kluczami! Ukryj rzeczy!
Fursch bardzo zręcznie zwinął odzież i ukrył ją pod siennikiem.
Potem obaj ludzie przybrali takie stanowisko, jakby się z ciężkiém sercem z sobą żegnali.
Dozorca otworzył drzwi.
Baron wyszedł na korytarz, gdzie oczekiwał go d’Epervier.
Szli razem obok siebie prawie aż do mieszkania inspektora.
Potém von Schlewe ukłonił się naczelnemu inspektorowi dziękując, bo odźwierny czekał.
— O godzinie dziesiątéj, przy bramie od ulicy la Roquête! znalazł sposobność poszepnąć.
Potém zeszedł na dół z odźwiernym, który go bez obawy wypuścił.
Baron uśmiechnął się zwycięzko, gdy wszedł na plac zmoczony śniegiem i deszczem — spełnił wielką ofiarę, ale też i powiodła się.
Pośpieszył przez brudne, ciemne i nieprzyjemne ulice do swojego domu, i jakby się nic nie stało, przebrał się w zamiarze pojechania do zamku Angoulême.
Umył się bardzo energiczne, bo bezpośredni stosunek z więźniem i odzieżą kata sprawiał mu niejaką obrzydliwość.
Nad wieczorem wyjechał powozem drogą ku laskowi Bulońskiemu.
Ogrody i domki wiejskie zimową porą i podczas mglistego deszczu smutno wyglądały. Drzewa i krzaki były pozbawione liści, trawniki posiniały i pożółkły, klomby były przezroczyste i pozapadały się.
Baron nie uważał na to. Wygodnie rozsiadł się w miękko wysłanym powozie, wysoko podniósł kołnierz płaszcza i przemyśliwał o następstwach nadchodzącéj nocy.
Wtém postrzegł, że przybył do celu, powóz zajechał w ogród przedzamkowy i w kilka sekund stanął pod gankiem.
Chociaż wiedział, że tego wieczoru nie będzie żadnego zebrania u hrabiny Ponińskiéj, jednak kilku bogato wygalowanych lokajów wyskoczyło naprzeciw niemu, aby mu otworzyć drzwiczki od powozu.
Poznali powóz barona, który zawsze miał wstęp do mieszkania hrabiny.
Von Schlewe wysiadł z powozu i rozkazał stangretowi, aby przyjechał po niego o godzinie jedenastéj.
Baron wszedł do jasno rozwidnionego przysionka i kazał kamerdynerowi hrabiny, aby go wprowadził na pokoje, w których niedawno murzyn podsłuchał jego i hrabinę.
Leona spoczywała na sofie, a Franciszka czytała jéj z książki pozłocisto oprawnej poezye Mirzy-Schaffy, Miała na sobie szeroką, ciemną aksamitną suknię — bujne, ciemne włosy jak Rzymianka spięła złotą obręczą, a pojedyncze ich loki spadały aż na szyję.
Pełne jéj rysy, ciemne żywe oko, małe delikatnie wyrzeźbione usta — nic nie wskazywało, że młodość Leony już przekwitła. Wyglądała teraz tém powabniéj.
Pełność postaci, oślepiająca delikatność skóry, tryskający iskrami blask oczu, wszystko było piękne, czarowne, tak, że ją słusznie można było nazwać królową uczt, jakie wyprawiała.
Wprawdzie w zamku jéj można było znaleźć młodsze i wyszukanie wspaniale wyrosłe postaci — ale sama hrabina promieniała właściwym sobie wielkim powabem.
Gdy jéj zameldowano barona, powstała.
Franciszka po oddaniu wchodzącemu baronowi bardzo poufałego ukłonu, wyszła. Wiemy, że ten stary grzesznik, w czasie swoich zalotów poprzestawał często na pokojówce, kiedy pani nie była obecna.
Leona lekkiém poruszeniem białej ręki ułożyła aksamit swojéj sukni w bujne malownicze fałdy, ponieważ suknia przez leżenie na sofie nieco się zgniotła.
— Ach, mój drogi baronie, rzekła uśmiechając się łaskawie: przybywasz zapewne z nowościami, ale i ja mogę ci ich udzielić!
Von Schlewe ukłonił się i ucałował piękną rękę Leony.
— A więc zamieńmy te wiadomości, łaskawa hrabino, ale proszę racz pani zacząć!
— Dobrze, siadaj baronie! Wiesz, że książę de Monte-Vero szczęśliwie sprowadził tutaj córkę?
— Nikt lepiéj odemnie tego wiedzieć nie może, pani hrabino!
— Ale pan nie wiesz, że znalazł także i przywiózł tutaj dziecię, należące do jego córki i do księcia?
— Dziecię? Pani masz bardzo dobrych sprawozdawców: o tém rzeczywiście nie wiedziałem!
— Z tego możesz pan wnieść, jak doskonałe szczęście panuje w pałacu Rivoli!
— Powtarzam, że potrzeba tylko skinienia pani, aby to szczęście zbladło!
— Czy wiesz drogi baronie, jaki mam zamiar? rzekła Leona bawiąc się małym złotym łańcuszkiem od wysadzanéj brylantami lornetki.
— Jestem bardzo ciekawy poznać ten plan!
— Chciałabym ową Małgorzatę zwabić do zamku Angoulême?
— Ona będzie wołała nie uczynić temu zadosyć!
— Nawet i wtenczas gdy się tu znajdzie książę Waldemar?
— Książę nie dopuści tego!
— Małgorzata przybędzie potajemnie, skoro z polecenia księcia otrzyma zaproszenie, znam serca dziewcząt!
— Znam wszelki respekt dla wiadomości pani pod tym względzie, ale pomimo tego wątpię o powodzeniu, dopóki książę rzeczywiście tu nie przybędzie, a on nigdy nie przestąpi progów zamku Angoulême!
— Podstępem możesz uczynić prawdziwemi rzeczy najniepodobniejsze do wiary! Podziwiam pańskie niedowiarstwo baronie, którego dotąd nigdy nie dałeś mi dowodów!
— Nabyte ostatniemi czasy doświadczenie uczyniło mnie powątpiewającym, pani hrabino! Książę czuwa nad córką, a ta córka nie pojawi się tutaj na zaproszenie od pani lub odemnie pochodzące, chociażby nawet był tu i książę!
— Byłoby to niedelikatnie, gdybyśmy chcieli wymienić się, baronie! Jednak gdyby podstępem przywabić tu księcia i skłonić go do zaproszenia Małgorzaty — jestem mocno przekonana, że młoda matka nie oparłaby się temu zaproszeniu, bo gwałtownie kocha księcia.
— Wychodzi to na pokusę, moja łaskawczyni, wstając rzekł von Schlewe: plan mój niknie na prawdę!
— O, widzę, że pana obraziłam. Tego nie chciałam, drogi baronie! Niewątpliwie masz pan lepszy plan?
— Chociażby i nie, pani hrabino, ale przynajmniéj plan mój jest trafniejszy. Jeżeli mu pani sprzyjać będziesz, za trzy dni w pałacu Rivoli znajdzie się trup!
— Czy pana dobrze rozumiem?
— Są to słowa Furscha.
— Więźnia w la Roquête?
— Który nas oszczędził! z cicha, ale z naciskiem dodał von Schlewe.
— I pan wierzysz temu człowiekowi?
— Zupełnie moja łaskawczyni!
— Ale on sam już skazany?
— Skazany, ale jeszcze żyje, pani hrabino!
— Jeżeli się nie mylę, spełnienie wyroku na jutro naznaczono?
— Zupełna prawda — ale nie nastąpi!
— Pan jesteś mistrz, czarownik! Opowiedz mi pan wszystko!
— Już raport mój skończyłem, moja łaskawczyni; stracenie nie nastąpi, jeżeli pani zechcesz!
— Więc moja władza byłaby wyższą nad cesarską? zapytała bez dumy.
— Cóż to dziwnego, pani hrabino? Myślę, że pani znasz swoją wszechmocność, rozszerzająca się coraz bardziéj po całéj ziemi, że pani znasz ją lepiéj, niż moje słabe słowa wyrazić to potrafią.
— W pańskiém mniemaniu może być trochę prawdy — jednak, przystąpmy do rzeczy! Plan pański zaczyna się od zainteresowania mnie — co mogę uczynić dla więźnia z la Roquête?
— Będzie ocalony, moja łaskawczyni, jeżeli pani dzisiaj wieczorem podczas próby z marmurowemi damami, dozwolisz panu d’Epervier tobie się przypatrzyć!
— Rzeczywiście impertynenckie to zadanie owego inspektora z la Roquête — studyuję obraz Zuzanny w kąpieli — pan d’Epervier może go widzieć, gdy będzie przedstawiony w sali teatralnéj.
— On woli przypatrzyć się najpiękniejszéj kobiecie na ziemi, przy tym obrazie!
— A skutek?
— W tejże saméj godzinie więzień z la Roquête będzie wolny — a za trzy dni trup w...
— Dosyć, ze świecącém okiem przerwała Leona baronowi; ale jeżeli Fursch nie dotrzyma słowa?
— To czwartego dnia będzie znowu w swój celi!
— Widzę, że pan na wszystko jesteś przygotowany!
— Na wszystko moja łaskawczyni, tylko nie na pani decyzyę, bo niepojęte są pani postanowienia i drogi!
— Pan d’Epervier może przybyć — ale go widzieć nie chcę.
— Życzenie pani jest dla mnie rozkazem! Dziękuję za zezwolenie, moja najłaskawsza!
Baron powstał znowu, z wyrazem wielkiego zadowolenia na twarzy.
— Jednak — sądzę, że pan przybędziesz za późno — zegar wskazuje już dziesiątą wieczór, za kilka minut będę w ogrodowym salonie zamku — a o północy próba już się od dawna skończy!
— Wiem o tém, pani hrabino! Pan d’Epervier już w téj chwili jedzie tutaj, a więzień w la Roquête przygotowuje się do wyjścia z celi! z uśmiechem zadowolenia powiedział von Schlewe.
— Może pan wiesz także, iż w pałacu przy ulicy Rivoli odbywa się ostatnia spowiedź? Muszę pana najzupełniéj podziwiać, baronie!
— A ja pani złożyć moje dzięki za to, że pani plan mój przyjęłaś!
— Uważam, że jest dobry!
— Miejmy tę nadzieję, moja łaskawczyni — według mojego wyrachowania musi się powieść. Mam honor polecić się względom pani!
Leona uśmiechnęła się zimno i ironicznie — zimny rys ukazał się na jéj marmurowém obliczu.
— Za trzy dni spodziewam się od pana wiadomości! mówiła żegnając barona skinieniem ręki.
— Pośpieszę z doniesieniem pani o rezultacie, który, mam nadzieję, mocno panią hrabinę zadowoli!
Baron uniżenie pożegnał panią zamku Angoulême i wyszedł z buduaru, w którym Leona swoich poufników przyjmowała.
Gdy przez sypialnię pośpieszała do łazienki wykładanéj białym marmurem, a z niéj do ogrzanego w zimie i łagodnie oświetlonego ogrodowego salonu, von Schlewe zbiegł na dół dla przyjęcia naczelnego inspektora, który lada chwila powinien był przybyć.
Nieprzyjazna pogoda jeszcze się bardziéj pogorszyła — w powietrzu było pełno śniegu — nastąpiła gwałtowna burza, a baron nie chciał w jednym dniu dwa razy przemoknąć.
Poprzestał więc na przybyciu do przysionka i na spoglądaniu na zimowy ogród przedzamkowy.
Nakoniec z niecierpliwością usłyszał turkot nadjeżdżającego powozu.
Już się obawiał czy pan d’Epervier nie zmienił swojego postanowienia.
Turkot dał się słyszeć bliżéj — nie ma wątpliwości, to on zapewne nadjeżdża!
Von Schlewe odetchnął — przygotowania teraz już były dokonane, reszta zależała od Furscha.
Jeżeli jednak pomimo tego nie uda się ucieczka, nie potrzebował czynić sobie żadnego wyrzutu, ani obawiać się niebezpieczeństwa.
Za kilka godzin o wszystkiém będzie wiedział.
Fursch po swojéj ucieczce, otulony płaszczem, miał zaraz zameldować się w domu barona.
Wtém powóz, który baron posłał po naczelnego inspektora, wjechał przez żelazne kraty i zbliżył się do ganku.
Służący przyskoczyli i otworzyli drzwiczki.
Von Schlewe spostrzegł pana d’Epervier.
Odetchnął, a pomarszczona twarz jego, na któréj najpospolitsza rozpusta hieroglify swoje pozostawiła, przy brała wyraz zadowolenia.
— Serdecznie witam, kochany panie d’Epervier! i wyszedł na spotkanie nieco rozstrojonego naczelnego inspektora, aby go po marmurowych schodach przeprowadzić na górę przez liczne korytarze.
— Jestem do najwyższego stopnia wzruszony! wyznał z cicha naczelny inspektor z la Roquête.
Von Schlewe śmiał się w duchu.
— Dzieciństwo, kochany panie d’Epervier! Zapewne nim pan wyjechałeś, dozwoliłeś wejść do więziennych gmachów pomocnikowi kata?
— Broń Boże — o niczém nie wiem!
— Wpuściłeś go pan, tak potrzeba, aby mógł wyjść napowrót! twierdził baron, znacząco mrugając oczami.
— Czy dobrze rozumiem? więzień z la Roquête wyjdzie jako pomocnik kata?
— Tak jest, kochany panie d’Epervier, kiedy o nim mówimy, zapewne to już czyni.
— Zkądże ma odzież?
— Darowałem mu ją dzisiaj.
— Muszę podziwiać pański niegodziwy plan, panie baronie!
— Kiedy kto ma takiego sprzymierzeńca, jak ja w panu, rzecz jest łatwa i niekłopotliwa!
— Lękam się jutrzejszego dnia!
— Dajże pan pokój, kochany panie d’Epervier! albo może myślisz o trzeźwości po przebudzeniu się po przeminionéj rozkoszy? Nie obawiaj się go. Powinieneś pan téj tylko doznać przyjemności, że zamiast otrzeźwienia jeszcze większego nabędziesz pragnienia!
Dwaj panowie weszli na korytarz, rozciągający się obok salonu ogrodowego w Angoulême.
Ten zimowy ogród w czarownym zamku w swojéj okazałości i naturalności przewyższał wszystko — było to arcydzieło, które naśladowało wszystkie piękności przyrody.
Ogród salonowy znajdował się na pierwszém piętrze zamku i graniczył z pokojami hrabiny.
Był to ogromny i bajecznie piękny trephaus.
Drzewa pomarańczowe i palmy osłaniały szklane ściany, kwitnący jaśmin i liście bzu rosły na przemian między grotami i sztucznemi skałami, źródła tryskały w marmurem wykładane sadzawki. Drzewa i krzaki pyszniły się najbujniejszą zielonością, a z wierzchu padały na nie promienie światła, łagodnie przeciskające się przez szkła matowe. Posągi i fontanny błyszczały w przejściach, a zwrotnikowe rośliny nadawały temu salonowemu ogrodowi pozór jednego z wiszących ogrodów w haremach.
W jednej części téj zachwycającéj przestrzeni znajdowała się scena otoczona drzewami i bujnemi roślinami.
Na téj scenie hrabina odbywała próby.
Pod cieniem liści w przerwach znajdowały się tam otwory w rodzaju okien, wychodzące na przemieniony w oranżeryę korytarz, na który nikomu niewolno było wchodzić.
Baron wyjątkowym sposobem wszedł tam z panem d’Epervier.
Słupy, znajdujące się między pomarańczowemi drzewami, podpierały sklepiony sufit, były otoczone bluszczem i innemi pnącemi się roślinami.
Magiczny półcień panował w tym korytarzu, z którego tu i owdzie zajrzeć można było do salonowego ogrodu.
Dwaj panowie nic nie mówili — baron trzymał Epervier’a za rękę i prowadził go po zielonym kobiercu, który głuszył ich kroki.
Zewsząd obejmował ich zapach kwiatów, słyszeli szmer źródeł i wodospadów.
Kiedy niekiedy widzieli jak pomiędzy drzewami przechadzały się żartujące marmurowe damy.
Nagle baron pociągnął swojego towarzysza do jednego z ocienionych otworów.
Przez palmy i zarośla można było tam dojrzeć grotę utworzoną z ciemnozielonych liści, w któréj głębi na wysokim postumencie leżał lew wytryskujący wodę. On i pod nim rezerwuar, w który spadała woda, były z białego, nienagannego marmuru.
Po jednéj stronie postumentu znajdowała się czerwona aksamitem obita ławka ogrodowa, za którą gęste drzewa i krzaki tworzyły malowniczą dekoracyę, i tak naturalnie opuszczały swoje konary, że niektóre z nich zacieniały także i marmur.
Na téj ławce siedziała hrabina Leona. — Po drugiéj stronie lwa stała niemniéj piękna uczennica, którą hrabina miała niezwłocznie uczyć przedstawienia obrazu Zuzanny w kąpieli.
Dekoracye ogrodowego salonu, łudząco naśladowane, miały być urządzone na dole sceny znanego nam wielkiego salonu.
Przygotowanie do tego już były porobione.
Hrabina obiecywała niezmierne powodzenie temu obrazowi grzechu, i aby być tego pewną, chciała dać z saméj siebie swoim śmiałym wdziękom wzór marmurowéj damie, mającéj przedstawiać Zuzannę.
Leona kosztowną, jedwabną, złotem tkaną chustką okryła wierzchnią część ciemnych włosów i takową przytwierdziła złotą zapinką — końce chustki spadały z boku — pod niemi kłębiły się po obnażonych plecach bujne włosy.
Odrzuciła białe okrycie, w którém weszła — spadało ono z jéj ramienia w naturalnych, ale malowniczych fałdach, aż do marmurowego brzegu rezerwuaru, obok którego siedziała hrabina, trzymając jedną nogę tuż pod wodą, właśnie jakby zamierzała, zrzucić z siebie odzież i wstąpić w wodę, którą poruszały tryskające z lwiej paszczy strumienie.
Pełne łono i bujna postać Leony, ubranéj w białe trykoty, łudząco naśladujące marmur, podobne były do żywego posągu — cudne ramię przecudnych kształtów wyciągnęła ku wodzie z lwa wytryskującéj, i zmaczała w niéj rękę.
Obraz, który się przedstawił patrzącemu przez okno w niszy, wyglądał jak starożytna marmurowa gruppa, wystawiona w parku. Wspaniała, prawie ogromna, a jeddnak tak harmonijnie piękna postać Leony obchodziła swój tryumf, bo w takiém położeniu przewyższała wszelkie arcydzieła sztuki.
Ciemne rozpuszczone włosy, świecące oczy i purpurowe usta, nadały marmurowéj postaci jakieś zagadkowe, cudowne życie, które przemożnie na widza działać musiało.
Siwe oczy Schlewego zezowały z rozkoszy, a miał tyle do widzenia, że nie mógł wcale dostrzedz wpływu, jaki ten widok wywarł na jego towarzyszu.
Wtém poczuł z nagła, że pan d’Epervier drżał gwałtownie, i jakby rozszalały zamierzał wcisnąć się przez otwór do ogrodowego salonu.
Chciał jak w napadzie szaleństwa objąć oślepiający posąg, którego całą nieokrytą postać mógł podziwiać — oczy jego nie mogły się nasycić patrzaniem. Epervier tracił zmysły, von Schlewe porwał go i cofnął w tył.
— Co pan chcesz czynić? poszepnął. Jak przyrzekłem, widziałeś pan najpiękniejszą kobietę na świecie!
— To szatańskie oszukaństwo... muszę się jéj dotknąć!
— Nierozsądny! Ona się nie domyśla, że my tu patrzymy.
— Choćby śmierć potém — muszę iść do niéj!
— Wszystko pan widziałeś — teraz precz! szepnął von Schlewe, całą siłą wyprowadził szalonego z niszy, a potém na korytarz.
— Jesteś pan nielitościwym, baronie!
— Jestem tylko takim, jakim być muszę — uchodźmy!
— Przynajmniéj pozwól mi pan chociaż raz jeszcze spojrzeć na najpiękniejszą kobietę!
Von Schlewe pozwolił — może dla tego, że i sam dla siebie nie skąpił tego widoku.
Jeszcze raz z zachwyconym przystąpił do otworu — jeszcze raz ujrzeli marmurowy posąg Leony — żyjący obraz wstępującéj do kąpieli Zuzanny.
Ale teraz ten widok trwał bardzo krótko.
Hrabina pokazała uczennicy plastyczną postawę — i znowu zarzuciła na siebie okrycie.
Baron uprowadził za sobą pana d’Epervier — oczekiwał w swojém mieszkaniu znaku, krótkich odwiedzin Furscha, aby wiedział, że więźniowi z la Roquête powiodła się ucieczka — zatém bardzo się śpieszył.
Była godzina jedenasta, gdy dwaj panowie wsiedli do powozów oczekujących przy portyku, a po krótkiém uprzejmém pożegnaniu, bo blizko nich stała służba, rozjechali się.
Pan d’Epervier wrócił do swojego mieszkania w la Roquête, pan baron do swojego hotelu.
Bardzo nalegająco zapytał kamerdynera, czy w czasie jego nieobecności nikt o niego nie dowiadywał się lub czy mu czego nie oddano?
W hotelu nie było nikogo.
Schlewego zaniepokoiła nieco ta wiadomość. Czekał długo po północy — nadaremnie.
Dręczony niespokojnością, nie otrzymał wiadomości, któréj bezsenny oczekiwał.