Kochajmy się (Kraszewski, 1870)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kochajmy się
Wydawca Józef Ignacy Kraszewski
Data wyd. 1870
Druk Józef Ignacy Kraszewski
Miejsce wyd. Drezno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Kochajmy się.
Obrazki z życia współczesnego
przez
J. I. Kraszewskiego.
Drezno.
Drukiem i nakładem J. I. Kraszewskiego.
1870.




TEOFILOWI LENARTOWICZOWI
przesyła
z przyjacielskiém pozdrowieniem

Autor.



Roku
Roku niepowiem — było to któregoś z tych lat co się zapisują w życiu niezmazanemi głoski dijamentowemi i świecą potem długo na szarem tle wspomnień....
Rzym był tak uroczyście piękny w ruin swych majestacie, jak on tylko na całej kuli ziemskiej być umie.
Rzym... Roma! imie wiekuiste... urocze, straszne, wielkie... a pod niem dziś pustynna równina, miasto zwalisk i kościołów, a nad niem kopuła Ś. Piotra... Stolica niegdyś siły ziemskiej, dziś zwichniętej siły duchowej, która światem rządzić miała... Rzym — ruina — zagadka... kolebka teraźniejszości, przysypana popiołem zamieszonym krwią i łzami... Gdy myśl tu przybieży w gościnę do grobów... umiera w nich, kopiąc się coraz głębiej, a niemogąc dobyć z nich czego pragnie — prawdy i słowa życia... Tu trzeba przyjść umierać... bo śmierć łatwa i słodka — ale żywot niemożliwy... pogodzić go z tem, co tu z tych ruin wykwita — któż podoła?
Stanąwszy na gruzowisku Colosseum, spytawszy o ostatnie słowo tych olbrzymich prac i ofiar... tylko łza bezsilna, wybija się z powiek... czuje się tylko ciemności... ostatni wyraz tego wiekowego trudu... w obłokach, po nad nami, nie tutaj, a my, my go nie pochwycim nigdy. Próżne mozoły i ofiary — przeznaczeniem naszem chodzić w ciemnościach, szukać drogi i nieznaleść i skonać na ustach ze stygnącem pytaniem.
— Co to jest?
Komedja życia, czy tragedja śmierci... ale dla czegoż życie i śmierć? dla czego?
Na to, dla czego, nigdzie nie ma odpowiedzi... Kopać się w gruzach, czy kopać w życiu, daremno...
Rzym tą dziejową zagadką, smutny jest jak trumna. — Dla czego był i żyć przestał? — czemu ruiny te podniosły się i runęły? Dokąd uciekło słowo tego życia i zagadka tej śmierci?
Na kartach ksiąg co opowiadają dzieje, jest wszystko spisanem, aż do ceny targowej starego rynku rzymskiego, aż do grosza, który ubogi lud płacił za łaźnię... ale nie szukajcie tam słowa zagadki... Zagadki klucz w niebiesiech...
Nigdzie się tajemnica życia i człowieka nie czuje groźniej, jak tutaj... Chwast rośnie na arcydziełach... ducha porozbijał młot bezmyślny... dla czego?
Echo ruin, odpowiada szydersko.
— Dla czego? A po echu słyszysz tylko śmierci milczenie. —
Pył, w którym toną stopy, to spopielałe kości miljonów ludzi i secin wieków... wsiąkłyby weń łzy całego świata i zostałby tak suchym i milczącym jak jest.... Wszystko nieme....
Ale od niemoty owej, bije ci serce rozpaczą wielką co by niebiosa rozbiła, gdyby do nich dostać się mogła. Nie ma skrzydeł... pełza jak robak i zgnieciona obraca się w kałużkę krwi, w plamę... w popiół, w nicość. Wypił ją ptaszek śpiewając, lub kwiat pochłonął na miłośne gody...
Na mogile onej rozpaczy, szczebiocze wiecznie nierozwikłane. — Dla czego?
Rzym to olbrzymi sarkofag tego świata, który się skończył z nim gdy, nowy miał się poczynać. —
Vicisti Galileae... wypisane na kopule Św. Piotra... ale gdzie zwycięztwa zdobycze?... Trup pokonanego pogaństwa schwycił skostniałemi dłońmi żywe dziecię i dusi je lat dwa tysiące... Ani trup umrzeć i rozsypać się, ani dziecię może wyrosnąć... Czasem w tym splocie życia i śmierci rozeznać trudno, gdzie to co żyje i to co umrzeć było powinno.
Słońce zapada za sine i fijoletowe góry, w powietrzu cisza uroczysta... zegary biją jakieś niezrozumiałe godziny przeszłości... jeszcze nie nadeszła snu chwila, a rzekłbyś że miasto śpi całe.... Mury puste, ulice puste i skorup więcej niż ludzi...
Powoli ciągnie pogrzeb przez Forum. Pogrzeb w Rzymie to jakby dopełnienie żałobnego obrazu, nic się lepiej nie godzi z tym grobem...
W milczeniu idą szeregiem zakapturzone bractwa... zielone, szare, brunatne... za trumną niema nikogo, ani ojca, ani brata, ani męża... Śmierć rozerwała węzły krwi, umarły należy do surowego Boga... idzie na rachunek.... Dla świata już go niema.... Śpiew posępny prowadzi do milczenia wiekuistego....
Kapnicy prześli, ulica została pustką... ptaki siadły na ruinie i szczebioczą.... Czy i one pytają — dla czego?
Nie — tylko nam, nam tylko dano pytać bez odpowiedzi, wiedzieć że niewiemy nic, rozumieć swą nicość i ręce łamać, rozpaczając o jutrze... Ptaszki żyją — my umieramy całe życie. I to się nazywa żywotem...? Ironja od kolebki do grobu... walka z niewidomem, z ciemnością — z wykrzywionym znakiem zapytania.
Cicho na Via Appia.... W tej drodze grobowej pozostał ślad kół, któremi z Romy Cezarów wyjechało ostatnie bożyszcze, siła ostatnia i ostatni człowiek starej epoki. — Po za niemi rozsypało się w proch, co zostało — niepotrzebnem.
Tylko sosny, laury, chwast, krzewy, dzika róża i trawy rozbujały na tłustym podściole ze stu wieków, zmienionym w kupę gnoju... Jak serdecznie obejmują one marmur, bronz, kunszt, myśl, ból... i jak serdecznie spoczywają świętość i występek, cielska Neronów i zwłoki męczenników.... Chylą się gałęzie zielone i cisną... śmierci posłanniki udają że przychodzą w imie życia.
Bluszcz tuli i zabija.... Pod nogami co płyta strzaskana to karta dziejów.... Złomek ten marmuru przypłynął z Afryki, żeby się rozsypać na ruinie.... Opłacił go człowiek potem i krwią... Spytaj dla czego!
Na ogromnym grobie jednego człowieka, któryby tysiąc pomieścił, przylepiła się chatka uboga. Urosła z cegieł kolumbarjum, na urnie wywróconej leży dziecko kwiląc do żywota....
Powoli mury otaczające grobową drogę rzucają coraz dłuższe cienie... przestrzela je gdzie niegdzie pomarańczowy szlak słoneczny... na nim drgają widma gałęzi, któremi wiatr porusza.
Innego ruchu tu niema. Ostatnia kareta kardynalska wróciła do Rzymu, ostatni żebrak powlókł się do szynku, ostatni anglik odjechał do gospody... Po nad drogą wszystkie furty pozatrzaskiwane, bramy kościołów zawarte... na murach gdzie niegdzie jedyne świadectwo człowieka, schnące szmaty odzieży, czy całunów?... Kto to odgadnie.
Na złomku marmurowego gzemsu, siadło dwóch ludzi... słów im nie stało czy myśli, patrzą i milczą... Niema wyrazu, którym by się tu wypowiedziała tęsknica....
Mrok już zapadł na Via Appia... noc leci i wyrywa oczom zgrozę tych olbrzymich rumowisk...
— Chodźmy, rzekł jeden...
— Chodźmy...
Wstali... Ale kroki ciężkiemi się wloką, do nóg poczepiała się kamieniami wiekuista tęsknica — po co iść? po co żyć? — dla czego się nie położyć w tych popiołach i nie obrócić w popiół? —
— Tak, rzekł bladej twarzy pięknej młodzieniec przystając — w Rzymie maleje wszystko... tu mniej zrozumiałem jeszcze co otacza człowieka.... Ananke czytasz na murach... ananke śmierci i cierpienia. Niema prawdy innej nad prawdę bolu i nicości... A jednak?
Towarzysz nie odpowiedział, on mówił dalej.
— A jednak, po za tem wszystkiem co niepojęte, leży jasność i rozwiązanie proste, — nieodwołalne, wiekuiste, do którego tylko umysł ludzki nieszczęśliwy dobić się nie umie... Świat i człowiek nie może być igraszką jakichś sił, które na ślepo grają w ciemnościach chaosu?
— Na pytanie życia odpowiedzą śmierć, westchnął drugi starszy towarzysz — możemy być więc spokojni, bo odpowiedź nadejść musi, prędzej, później.
— Dla czego to wirowanie w pomroce?
— Wszystko się kończy tem — dla czego... rzekł drugi....
Zamilkli... powoli weszli do miasta. Różnicę drogi cmentarnej od ulicy żywej stanowiło tylko, że tu ruin było więcej... Coś na kształt człowieka ruszało się w cieniu pod drzwiami, na chodnikach...
Przez otwarte drzwi widać było świecące stare lampy rzymskie nowemu światu, który o dziadzie zapomniał... Ludzie znużeni pili wino u stołów... kobiety kołysały dzieci... miłosna para, która na chwilę zapomniała życia, szeptała pod murem... coś o szczęściu, a kryła się, bo by z niej śmiała się rzeczywistość głodna i odarta.
Minęli kolumny, rozwalone portyki, świątynie zmienione na sklepiki... tu świeciło w oknach raźniej... napływowy żywioł europejski przyniesionym zkąd inąd ruchem, usiłował się obronić tutejszej śmierci i skrzepnięciu.
Tu już Rzym nie był sobą... ale cudzoziemską gospodą... niby namiotem w pustyni... Domy zdały się poprzesadzane zkąd inąd jak ludzie. —
Naprzeciwko Minerwy stała gospoda otworem, w gospodzie były aksamitem wybijane sprzęty i zwierciadła i komfort i powszednia życia fizijognomja... tu można było odetchnąć. Trupa Romy nie widać ztąd było.... Oba podróż i usiedli i czoła ich rozfałdowały się nieco...
— Smutny ten Rzym, rzekł młodzieniec, ale ta żałoba jego pociąga... rozmiłowuje się w nim jak w grobie ojca... Dla nas ten straszny upadek, święcący kośćmi tysiącoletniemi jest lekarstwem — odciąga od myślenia o własnym....
— Gdyby porównanie do zbytku niebyło drobnem i trywialném, rzekł drugi, porównałbym Rzym do kościotrupa bydlęcia na ukraińskim stepie u studni... Czyni mi to samo wrażenie....
— Ukraińcem jesteś nawet nad Tybrem, rozśmiał się drugi, — ale porównanie złe całkiem nie jest może.
Jak ten koń, którego kości w stepach bieleją i rzymski świat leciał, wlokąc za sobą wóz ludzkości — aż padł.
— Ja tu nic nie widzę prócz bielących kości. —
— Ja przez nie widzę jeszcze konia....
Jeden z nich ziewnął, drugi westchnął, drzwi się otwarły i wesoło, raźnie wszedł trzeci, z wielkiego świata wykwintem ubrany człowiek, młody jak oni....
Na twarzy jego najwięcej było widać młodości, więcej niż myśli i ducha; śmiały się oczy, usta, czoło, pukle włosów... zęby białe i wąsy najeżone....
Młody a smutny spojrzał ze zgrozą i pomyślał może. — Czy to nie świętokradztwo, być tak wesołym w Rzymie?
Było to wesele widocznie przywiezione w tłumoku, zkąd inąd, nie tu wyrosłe... zagraniczne, rodem z tej ziemi, która na stypie tańcuje. —
— Cóż wy tu tak w chmurach siedzicie? zaśpiewał głos młody... co wam to jest? czyście głodni? pomęczeni? czy okradzeni? czy was antykwarjusz oszukał, czy ziomek jaki w imie ojczyzny z worka krwi złotej upuścił. — Mówcie!!
— Nic... nie mamy ci do odpowiedzenia, poprostu rzekł smętny wędrowiec, wracamy z Miciem z Via Appia i upiliśmy się tęsknicą...
— Bo któż też kazał wam tak niesmacznego próbować napoju? napijcie się szampańskiego, ocuci?
— A! ty wierzysz, że szampańskie nie jest emetykiem zamaskowanym? spytał smutny.
— On jest, dodał drugi, w tym wieku szczęśliwym w którym można truciznę jeść łyżkami... a w trumnie romansować... młodość!
— Dajże ty mi pokój z młodością, obrażony odparł elegant, nie jestem blanc-bec... ale mam uczciwą szlachecką naturę, która trawi nawet weltschmerz, gdy głodna... Ja życie jem jak szparagi od grubszego końca, a drugi twardy rzucani precz....
Rozśmieli się.
Nim pójdziemy dalej, wytłumaczmy iż trzej panowie rozmawiający wszyscy należeli do tej narodowości która niedawno jeszcze zwała się polską, a która dziś wprawdzie się przyznaje do pochodzenia, jednak jak najstaranniej rozgatunkowuje sama, na koronjaszów, wielkopolan, prusaków, galicjan, krakowian i t. p. — Smutny a piękny młodzieniec pochodził z królestwa niegdy kongresowego, towarzysz jego starszy z Ukrainy, ostatni wesoły przybysz z wielkopolski. — Pierwszy z nich, możnej i słynnej rodziny potomek, zwał się Stanisławem Leliwą, drugi z ruskiej, starego rodu, może niegdy książęcego, miał imię Micio Zmora, trzeci był nawet hrabią i szczycił się imieniem Romana Lutyńskiego.
Leliwa był trochę poetą, marzycielem i duchem tułaczym, szukającym prawdy po świecie. Ukrainiec szukał szczęścia, ale zaglądał czasem do puszki Pandory, która się zowie księgą mądrości ludzkiej, wielkopolanin szukał rozrywki, a dowcipu całego i wykształcenia używał ku uprzyjemnieniu tej przejazdki, którą nazywał czasem farsą a niekiedy ciężkiem brzemieniem życia.
Hr. Roman ziewnął spoglądając na zegarek. —
— No cóż? spytał, czas na nasz obiad, — przecie dwóch z nas ma być gospodarzami, a przyjmując dostojnego weterana i szanownych współobywateli imaginacyjnej naszej kochanej Polski.... mając do czynienia z drażliwościami wszelkiego rodzaju, trzeba być zawczasu na stanowisku?? hę?
— Że też nigdy nie możesz po ludzku się odezwać, gdy tkniesz co polskiego! zawołał Leliwa prawie z oburzeniem, korciało cię rzucić mi w oczy imaginacyjną Polskę... abyś mnie ukłuł, dla którego ona jest rzeczywistością i świętością.
Roman stanął naprzeciw zwierciadła, pomimo mroku, poprawiając suknie i gładząc włosy.
— E! słuchaj poczciwy Stasiu! rzekł wybuchając — mam już tej waszej Polski po póty... Niepodobna wyżyć z ciężarami, jakie ona wkłada na nas, to nieznośne. Wielu z was toż samo myśli, ja tylko mam cywilną odwagę powiedzieć, że tej polakerij już zanadto. Obyczaj nasz, ofiary... mowa, wszystko im dojadło do żywego.... Raz by już tego było dosyć! No — cóż chcecie, szanuję Polskę, ale ja jej wam z palca nie wywinę, a to co w imie czcigodnej nieboszczki się czyni, jest parfaitement ridicule. Przyszliśmy do tego, że sami nie widziemy śmieszności, ale świat cały z nas się naśmiewa....
— Z nas! świętokradzco! krzyknął Leliwa, — tem gorzej dla niego? Śmieszni nawet być możemy, aleśmy wielcy i święci.
Roman ruszył ramionami.
Allons donc! dajmy temu pokój, bo się gniewasz, niechcę się kłócić, kiedy indziej pomówiemy, teraz do sali!
— Albo proszę ja was i dzisiejszy obiad — rzekł w progu Roman, — nie jestże to rzecz souverainement ridicule... nieznamy się po większej części a fetować mamy w imie patrjotyzmu jakiegoś weterana, czy niedobitka... qui m’a l’air d’être un cretin....
— Romciu! oszalałeś! żołnierz napoleoński, bohater z 1831!
Mais il a fait son tems! ce glorieux debris!... Mnie to wszystko jedno zresztą, bo dobry obiad w czyje kolwiek imie, jest zawsze dobrym obiadem — ale... chodźmy....
Poszli. W tym samym hotelu zapowiedziana uczta, była przygotowaną. Rzymu po za nią ani czuć, ani widać było, mogli się sądzić biesiadnicy na bulwarach paryzkich, lub w Berlinie, w Dreźnie, albo w Warszawie u Becquerel’a. Story były pospuszczane, sala oświecona rzęsisto... stół połyskiwał od kryształów; przystrojony był w bukiety... słudzy w białych rękawiczkach kręcili się, przystawiając krzesełka; nie było jeszcze nikogo.
W tem wtoczyła się opasła, krągła figurka, z brzuchem obywatelskim, łysiną lśniącą, we fraku, w białych rękawiczkach, lakierkach, wyperfumowana, elegancka, człek pod pięćdziesiątką, chcący udawać dwudziestokilkoletniego — wesoły, śmiejący się.... podskakujący....
— A! jużeście już... buon giorno, a raczej buona sera!... Couleur locale trzeba mówić po włosku... ale niech tych Włochów djabli zapalą...
Padł na krzesło poprawiając kosmyki włosów.
— Co słychać? ja byłem dziś w Watykanie, oglądałem muzeum! Mówią że arcydzieła, ale to gabinecik nie galerja, to się nie umywało do Drezdeńskiej.. Par exemple, święty Piotr... co innego... folwark by można szlachecki pomieścić we środku... Ale Rzym nudny...
— Masz słuszność baronie Marceli — rzekł Roman, jestto rzecz przyjęta, że Rzym trzeba admirować, ale to... c’est un trou...
— Cichoż! przerwał niecierpliwie Leliwa....
W tej chwili wchodziło dwóch nowych gości, jeden Prusak, bardzo przyzwoity człowiek, milczący i zamyślony, drugi Poznańczyk, którego twarz ospowata, nie pokaźna, wydawała człowieka pracy nie bardzo nawykłego do świata. Był ubrany jak do obiadu, ale z kapeluszem i rękawiczkami widocznie nie wiedział co robić. Książka gruba wystawała mu z kieszeni bocznej. Milczący był równie jak towarzysz i do tego towarzystwa nie przystawał, skłonili się sobie zdala.
Razem prawie wszedł artysta, który zbywszy się bluzy codziennej, we fraku wyglądał jak w pożyczanym.
Był to człowiek młody, twarz intelligencij pełna, ożywiona, ale onieśmielony widocznie po za obrębem Café greco.
Całe to gronko, choć się niby znało i niby łączyło, ledwie mogło do siebie przystać. Zdala można było dostrzedz wejrzeń, uśmiechów, ruchów, znamionujących pierwiastki, nie chętnie się zbliżające do siebie. Ale jeden węzeł łączył ich wszystkich, byli to ziomkowie i rodacy. — Kupka początkowo mała, zwiększała się co chwila, wchodzili ludzie wzrostem ogromni, maleńcy, przeróżnych twarzy i układów... po większej części mówiący głośno, dosyć butni i rezolutni...
Już było ich do dwudziestu, gdy we drzwiach ukazał się staruszek...
Na widok siwej jego głowy rozsunęli się wszyscy, zamilkli... gospodarze podeszli na powitanie.
Stary wyglądał wojskowo, trzymał się jeszcze prosto, choć włosy miał białe, wąs także, czoło pofałdowano i lata go przygarbiły. — Oczki kryły się w zmarszczkach zapadłe, uśmieszek łagodny, twarz smutną i poważną trochę rozjaśniał. Przy fraku widać było wstążeczkę Virtuti militari i Legję honorową....
Był to właśnie ów sławnego imienia żołnierz, którego uczcić chciano obiadem. Wszyscy ziomkowie znajdujący się podówczas w Rzymie, obwołali się na tę ucztę dla weterana... wszyscy uznawali że to niepokalane imie, które nosił zasługiwało na cześć i wdzięczność ogółu... Starzec był przejazdem w Rzymie. — Zebrani w jego imie panowie nie wszyscy sobie znajomi osobiście, z różnych kraju prowincij, z pod rządów różnych, powołań rozmaitych, skupili się może po raz pierwszy i przyglądali sobie ciekawie.
Byli tu i zamożni obywatele podróżujący dla zabawy, i artyści uczący się w Rzymie i pobożni pielgrzymi i ludzie szukający przytułku u progów apostolskich... i tacy, których żywot a sprawy były dla wszystkich tajemnicą. — Zaraz po pułkowniku poczęły przybywać panie.
Naprzód w atłasach i koronkach dostojna dama, pięknej tuszy, średniego wieku, cudownie zakonserwowana i pachnąca, potem dwie blade panny; jedna panna nie młoda i nie ładna, ale nadzwyczaj strojna i utalentowana; średniego wieku dwie mężatki bez mężów, jedna już nie młoda jejmość bardzo pobożna z kuzynem, kawalerem papieskich orderów... na ostatek podstarzała dobrze a żwawa i gadatliwa niepozornie ubrana osoba, której stan trudno było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Mogła być zarówno panną, mężatką lub wdową. Ta przyszła z czarno ubranym, długim, pergaminowej twarzy duchownym, niezmiernie grzecznym...
Towarzystwo zdawało się być już w pełnym komplecie i gospodarze rozsadzać je zaczęli.
Chociaż ziomkowie a rodacy owi z tak różnych kół i sfer pochodzący a wykształceniem też różni, pojęciami sprzeczni byli i nie wszyscy się znali osobiście, za granicą wszakże wiele może sam dźwięk mowy macierzystej i potroszę wiążą się, choć słabemi nićmi dodniowemi, jakie takie stosunki. Więc też i tu ci co na się patrzali koso już gdzieś do siebie słowo przemówili w muzeach, — albo się spotykali w kościele, lub znali się z powierzchowności. Dla wielu ta znajomość była wprawdzie tylko jednym ze środków, do lepszego i pilniejszego wymijania się wzajemnego. Dla tak zwanych pasportowych, samo zetknięcie z wychodźcami straszne. Marzą naprzód, że policja moskiewska niema nic lepszego do roboty, tylko za każdym z nich wysyła osobnego policjanta, któryby kroki ich śledził; powtóre, boją się o ten worek przywieziony dla Włochów, aby doń nędza w imię braterstwa nie zakołatała. — Często wyzyskiwano litość, — ale też do śmieszności, ci co tracą tysiące, lękają się jałmużny, której już u nich nikt nie prosi....
Zasiadłszy u stołu zamożniejsi, obejrzeli się z trwogą... szukając twarzy, z pod których by wyglądała owa groźna jakaś składka, prenumerata, loterya, lub coś podobnego. — Nie jedno westchnienie wyrwało się z piersi na intencję obrony kieszeni... pasportowi też czuli już na uczcie szpiega niezawodnego a dotknięcie łokciami do zapowietrzonych tułaczów, przerażało ich...
Zupa mogła ostygnąć od chłodu ludzi, którzy ją jedli, ledwie ważąc się na przemówienie słowa.
Weteran tylko był wesół.
Przypatrzmy się fizijognomij jego... uśmiechniętej pod wąsem. Pułkownik zasługuje na to. Typ napoleońskich żołnierzy jest znany, potężna prawica jenjalnego dorobkowicza cezaryzmu, wypiętnowała się nawet na twarzach jego podwładnych, dla tego, co służyło Napoleonowi, nosiło jego liberję na obliczu, w mowie i ruchu. Nic podobniejszego do siebie, nad dwu napoleońskich niedobitków. Różniły ich kresy na twarzy, ręce lub nogi zostawione na placu boju, ale w duchu ukształtowali się wszyscy na jeden ideał du vieux de la vieille. Pułkownik był wyjątkiem z tej reguły powszechnej. Szlachcic nie dał z siebie zrobić choćby heroicznego żołdaka, pozostał szlachcicem z końca XVIII. w. Co dziwniejsza to szlachectwo w nim, ocierało się nie łącząc, z człowiekiem salonowym najlepszego wychowania. Jak gdyby wpływy dwu epok osadziły się na nim, nie rugując się wzajemnie, z kolei pułkownik umiał być prawie panem Polskim i razem panem hrabią. — Był bowiem jakimś hrabią, choć tego tytułu nie używał; a nawiasowo powiedziawszy, to hrabstwo wiele się przyczyniło do wyrobienia mu uznania w społeczeństwie.
Najzacniejszy w świecie człowiek, charakteru wcale nie dwoistego, pułkownik miał twarz podwójna, której zdjęcie i wkładanie nic go nie kosztowało. — Obie Janusowe fizijognomje były do siebie bratersko podobne moralnie, morfologicznie różne. Szlachcic bywał diable rubaszny, hrabia przesadzał w delikatnej grzeczności, — oba gdy szło o poświęcenie i dobry uczynek, o miłość dla kraju, — stawali się jednym owym znanym i kochanym pułkownikiem.
Do zasług rycerskich łączył on nierównie cenniejszą u nas niegdyś, charakteru niezłomnego w dwukrotnem prześladowaniu i niewoli moskiewskiej. Przed rokiem 1830 więziony był za spisek, po 1831 za zbrojny udział w powstaniu. Zwiedził północ kosztem cesarskim, zakochali się w nim Sybiracy... a teraz jako złamanego wiekiem, Moskwa puszczała za drogo opłaconym pasportem, aby świadczył o jej wspaniałomyślności.
Nalano wina po zupie.... Bóg raczy wiedzieć zkąd rodem ale krzepkiego. Rozgrzało ono trochę głowy i porozwiązywało usta... Panie tylko milczały.
Rozmowa między sąsiadami, których los posadził przy sobie, rozpoczęła się od mniej więcej jednej przedmowy.
— Zdaje mi się, że już miałem przyjemność... i t. d.
Potem rzecz zagajono o Rzymie... a o wiekuistem mieście wiekuiście jest co mówić. Ma ono nawet ten osobliwszy przywilej, że o niem komunały powtarzane od lat półtorastu, wydają się jak świeżuteńko odbite monety własne tych, co je w obieg puszczają.
Jedno krzesło zostało próżne...
Mało się troszczyli o nie gospodarze... bo je w szary koniec zepchnięto, i służący już miał je odsunąć, gdy w progu głos wesół a poważny ozwał się staropolskiem:
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Wszyscy podnieśli głowy od zupy....
W progu oświecona blaskiem świec w kandelabrach umieszczonych, gorzała oryginalna postać. Był to mężczyzna nie młody, jakby pułkownikowi rówieśnik; z twarzą staruszkowatą, pomarszczoną, brodatą, w sukni niby pielgrzymiej, niby zakonnej, z kijem w ręku, kapelusz ze skrzydły wielkiemi trzymał w drugiej trzęsącej się już dłoni. — Sokratyczna ta główka starca, mimo na pozór nieforemnych rysów, coś w sobie greckiego filozofa twarzy, oblicza Kościuszki i trupiej czaszki mających, była niezmiernej słodyczy i rozumu... pełna. Czoło wypukłe, sklepiste jak kopuła, wznosiło się nad życia świątynią, przez której dwa okna czarne, świecące jeszcze, łyskał ogień duszy, — a przez jej usta — wrota Have, miłości pełne mówiło.
Oryginalnie wyglądał ten miły człowiek, którego same rysy już pociągały urokiem, rozbrajały niechęci, narzucały złote kajdany... Patrząc nań można było zrozumieć wielki wpływ ludzi zagadkowych, co wiedli za sobą tłumy.
Roztworzył ręce spojrzawszy na stół, który osiedli rodacy otaczający sędziwego pułkownika.
— O błogosławione niech będą, zawołał, agapy polskie, sieroca uczta tułaczy, przy której widzę oto zebranych rozbitków całej ziemi naszej, i błogosławion niech będzie ten, w czyje imie potrafili się zjednoczyć bracia... Witajcie mi dzieci! Ja mogę się tak do was odezwać, bo niema między wami, niewyjmując siwej pułkownika głowy, komu bym ojcem być nie mógł. Jam tu jeden z was co całą Polskę pamiętam.
Gospodarze powstali, pułkownik się ruszył.
— Siedźcie, zawołał przybyły, stawiając w kącie kij, na którym kapelusz powiesił, — ja znajdę miejsce moje...
A widząc, że mu innego chciano ustąpić — dodał:
— Niech Bóg uchowa by się kto ruszył, bo nie siądę.... Nie przyszedłem tu jeść, ale patrzeć na symboliczne łamanie chleba.... Wszak ci to skromne uczty pierwszych chrześcijan, które uświęcała tradycja Chrystusowych z uczniami wieczerzy — były zjednoczenia, braterstwa, miłości, pierwszem znamieniom widocznem, wszak ci i wiekuista ofiara, ustanowiona przez Zbawiciela, jest niebieską ucztą... A ilekroć w duchu zgody, braterstwa i miłości Chrystusowej łamie się chleb, przypominający że my się wszystkiem w życiu złem i dobrem łamać z sobą i dzielić powinniśmy. — Bóg naówczas jest z ludźmi... Dla tego mówię — pokój Wam...
Westchnął, łokcie oparł na stole, patrzał po ucztujących, którzy milczeli. Na wszystkich twarzach był wyraz współczucia i zajęcia, jedna tylko twarz surowa duchownego, który przybył z ową gadatliwą kobieciną, powlokła się jakąś chmurą... widocznie mu nie w smak było, że nie namaszczony, świecki człowiek znaczenie łamania chleba, agapów i uczty Bożej, tak zuchwale tłumaczył. Byłby się może nawet w imie orthodoxij odezwał, gdyby go słuszna nie powstrzymała uwaga, że staruszek gorącem słowem rychlej sobie serca i umysły, niż on swą powagą, pozyska.
Tym czasem ten, którego i my, jak wszyscy znajomi, Tatkiem nazwiemy, patrzał i błogo się uśmiechał...
— Dusza się raduje, rzekł w końcu... po cichu, gdy widzi że choć w niedoli, na obcej ziemi podają sobie ręce nieznajomi w imie macierzy...
Pan Roman Lutyński zagryzał usta i krzywił się radby był zwrócił rozmowę w inną stronę, na inny ją ton nastroił, i z polskiej kosmopolityczną uczynił, — ale nie miał odwagi wystąpić do wstępnego boju... Jedno to go pocieszać mogło, że patrzał na dwie blade panny, przybyłe ze strojną ową damą i w oczach jednej z nich czytał uznanie, ten sam wstręt... ku polakerij sentymentalnej. — Uśmiechnęli się do siebie.
Z drugiej strony artysta, któremu frak niesłychanie zawadzał, a kołnierzyk piłował brodę, nieznośnie, jak w tęczę poglądał w drugą pannę bladą, widocznie młodszą i zapewne usposobioną inaczej, bo zamiast na Romana, spoglądała na artystę nieśmiałego, wielce zagadkowemi oczyma, które niby coś mówiły, niby nic powiedzieć niechciały.
Dwie blade panny, były oczywiście siostrami i miały w swych rysach podobieństwa wiele do siebie, a jednakże jak niebo od ziemi różniły się....
Starsza, w którą patrzał hr. Roman, była pogardliwa i wielka pani, widocznie z porcelanowej gliny ulepiona.... Młodsza może przypuszczała, że wszyscy są z jednej stworzeni i dla tego wzrok jej zabłąkał się na biednego artystę.
Artysta był w istocie jeszcze biednym braciszkiem, odbywającym nowicjat...
Imie miał Józef Czarny, a był synom wieśniaka z krakowskiego, w Rzymie towarzysze przezwali go Beppo Nero... Że się w szkole krakowskiej wykształcić początkowo potrafił, natchniony ruinami starego grodu, to nic dziwnego, ale że sierota ubogi potrafił się dostać do Rzymu, — mogło się za cud uważać.
Co osobliwsza, dobił się tu nie potrzebując łaski niczyjej.

Czarny nie był piękny, a miał twarz, od której oczów ciężko było oderwać. Wyciosana jak od topora... znamionowała energję niezłomną... Czuć było patrząc że ten człowiek musiał mówić mało — cierpieć umiał, a milczeć i wierzył w to, że potęgą wewnętrzną człowiek góry dźwigać może. — Był zimny na pozór, ale też cały ogień zasypany popiołem tlał w jego wnętrzu... Beppo Nero siadł pomiędzy poznańczykiem z książką w kieszeni, pokrewnym sobie po duchu, a próżnem krzesłem, tak że teraz spotkała go ta cześć, iż koło niego usiadł Tatko.


W towarzystwie najciekawszem jest, gdy się ono splącze z niedobranych żywiołów, jak powinowate usposobienia oczyma się z sobą wiążą, i telegrafują sobie wejrzeniami. — Podobna gra odbywała się tutaj.... Hr. Roman mówił do bladej panny, jej siostra odzywała się do Beppa, Tatko oczyma porozumiewał się z pułkownikiem. — Ukrainiec, nieco dziki, przeglądał ludzi jak kopy na łanie, niewiedząc jeszcze pod której cieniem odpocznie. Prusak milczał i jadł jakby tylko świadkiem chciał być, lub czyhał na sprawozdanie w jakim dzienniku....
Najbardziej odosobniony a zatopiony w myślach był Staś Leliwa... patrzał w swój talerz i machinalnie pił wino z kielicha...
— Cóż ty tam dumasz wieszczu? zapytał Tatko, spojrzawszy nań z kolei — po staroświecku budzę cię, w jakim kolorze?...
— W czarnym, zawsze w czarnym, odparł podnosząc głowę Leliwa. —
— To choroba — odparł staruszek, wierzaj mi, ani poezja, ani miłość nie chodzą w żałobie... pierwszej szata złocista, drugiej różana...
— Ale gdzież dziś poezja i gdzie miłość? odparł Staś. — Zamiast nich, mamy koleje żelazne i ekonomję polityczną.
— Cicho..! wieszczu! to są larwy — odparł Tatko, z których jaki motyl wyleci, czy ty wiesz!
— Mnie się zdaje że ten, co na skrzydłach ma trupią główkę...
— Takiego bo na świecie niema! zaśmiał się stary. Bóg na wszystkich skrzydłach i na wszystkich czołach popisał jedno słowo... Miłość!
Hr. Roman aż ramionami ruszył, wśród tej rozmowy dostawszy nudności... Spojrzał na pannę, panna mu się inteligentnie odśmiechnęła. Nieznacznie nawet poruszyła ramionami.
W tem wystrojona mama pachnąca, w koronkach i atłasach, z resztką młodości na licu, w imie wdzięku swego, płci, położenia towarzyskiego i imienia, uczuła potrzebę zwrócić rozmowę na tor inny.
— A! kochani panowie, rzekła głosem pieszczonym, dziwnie niezgodnym z potężnemi kształty budowy, z której wychodził — a panowie moi... Czybyśmy z tych mystycznych, poetycznych fraz, których piękność uwielbiam, nie mogli znijść do zrozumiałej mowy prostych śmiertelników... W Rzymie, niegodzi się mówić o czem innem jak o Rzymie.
— Święta prawda, przerwał pułkownik solenizant, — tylko za pozwoleniem hrabinej dobrodziejki, o jakim?
— Wieleż jest Rzymów? spytała uśmiechając się kobieta.
— W istocie, wmięszał się do rozmowy duchowny głosem suchym, ale dobitnym i zdradzającym wprawnego mówcę, — w istocie Rzymów jest kilka... a co najmniej dwa, pogański pod nogami naszemi, chrześcijański nad głowami.
Comme c’est bien dit! słodko odpowiedziała hrabina.
— Czy tylko pewnie, zagadnął Tatko, Rzym pogański pod nogami a Chrystusów nad nami? O! bogdajby tak było! Ale — ojcze mój — wyjmując wybrane dzieci Chrystusowe, do których wy należycie... jako kapłani — iluż tu między nami takich, coby po troszę choć poganami nie byli?
Najszanowniejszy sąsiad mój — wskazał artystę, — jest mocno podejrzany o palenie ofiar przed Torsem i Apollinem belwederskim — dalszy jego sąsiad boję się by nie był czcicielem Pallas-Athene... a jak byśmy między sobą dalej szukać chcieli, znalazłoby się i więcej niedobitków pogan...
— To też kościół wojuje, aby ich podbić i dla tego to wiecznie on jest Ecclesia militans...
Hrabina westchnęła, napiła się troszeczkę wina z kieliszka, rozmowa, którą ona pokierować chciała, aby się toczyła po ziemi, znowu poszła w obłoki.
Obiad tym czasem ciągnął się dalej i jakaś półmiskowa sprawa rozcięła rozmowę na pół.
— Trzeba przyznać — ozwał się pułkownik, że dla nas co pamiętamy naszą Polskę starą...
— A! nieszczęście! szepnął Roman do ucha sąsiadowi — już wpadliśmy na Polskę, c’est fini, nous allons avoir de la politique, a jutro pan Kapnist raport wystosuje...
— Ale co pan chcesz? gdzie się polacy zbiorą, dwa przedmioty są nieuniknione — Polska i kobiety...
Hr. Roman, który jako pruski obywatel, najmniej się mógł obawiać pana Kapnista, przez wzgląd na przyjaciół z zaboru moskiewskiego, postanowił przeciąć rozmowę heroicznie w sposób Aleksandra W., i wstał z kielichem w ręku... Jako jeden z gospodarzy, widocznie postanowił zaintonować zdrowie solenizanta.
Ale Tatko dojrzał ruchu i domyślił się intencij, uroczyście rękę podniósłszy, wstrzymał impet gospodarza.
— Najstarszy wiekiem, — najdawniejszy z przyjaciół pułkownika — rzekł, pozwolicie bym się odezwał za was... Siwy włos daje mi do tego prawo, — a czcigodny nasz pułkownik nie rozgniewa się, gdy zaprotestuję przeciwko zdrowiu jego, wnosząc natomiast inne...
W dzisiejszych czasach jest ono jedynem, które Polakom wznosić wolno... Tłumaczę się.
Po dziadach zostały nam tradycje.... zostały słowa niezrozumiałe, które pokoleniom oddano, aby z nich wielką myśl przez przodków rzuconą w nie, wydobyły. Gdybyśmy z przeszłości wyrazów czytać umieli ducha narodu!
Nie śmiejcie się, jeśli go szukać będę w pijanym toaście. Piliśmy na nieszczęście nasze, pijane pokolenia niewiedząc o wielkiem słowa znaczeniu, podrzucały tem zdrowiem, aż padło jak piłka u nóg naszych. Ale w tej piłce zaszyty jest dijament!
W spuściznie po przodkach został nam toast skupiający w sobie całą treść życia narodu, całą przyszłości naukę, tajemnicę żywota naszego... Mamże powiedzieć, że tym toastem naszym, co przebrzmiał niezrozumiały trzy wieki, jest pełne dziś znaczenia...

Kochajmy się!!

Podniósł Tatko kielich do góry i powtórzył —

Kochajmy się!

Cała Polska jest w tym wyrazie... Dla tego, żeśmy się nie kochali jak było potrzeba, — wiecznie ten wyraz pragnienia wyrywał się, wyrywa nam ust, brzmi... dzwięczy... przypomina —

Kochajmy się.

W niem wszystko... cześć dla przeszłości, co się na ten symbol zdobyła... braterstwo... siła... zmartwychwstanie — zwycięztwo...
Pułkowniku w ręce Twoje... zdrowie tych co przykazanie miłości spełniają...
Sala cała zamilkła, hr. Romanowi satyryczny uśmieszek prześliznął się po ustach, starsza panna blada spuściła oczy; jej matka poprawiała koronkę, na której osiadła pruszynka chleba.... prusak patrzał zdziwiony, reszta towarzystwa z zapałem porwała za kielichy i wszystkie głosy, nie wyjmując solenizanta, powtórzyły gorąco...

Kochajmy się...
Artysta spojrzał na młodszą panienkę, trzymała kielich i nieśmiałe wejrzenie zwróciła na Czarnego... jakby prawie powiedzieć mu chciała, że daje pozwolenie kochania się...

Beppo drgnął, oczy mu błysnęły, ale nawykły milczeć, poskramiać się i taić — wyprężył zimno i sztywnie.
— Ale ja dla tego — ozwał się wśród powszechnego milczenia hr. Lutyński, — ja dla tego pozwolę sobie, w innej formie, po prostu powtórzyć zdrowie szanownego pułkownika...
Poprawił się natychmiast.
— Czcigodnego hrabiego!!
Kielichy się podniosły, — pułkownik wstał.
— Z duszy i serca dziękuję, rzekł — uczciliście mnie nad zasługę, bo takich jak ja ziemia nasza wydaje tysiące. Przyjmuję zdrowie to tylko jako odrobina tej całości, którą słabo i nieudolnie przedstawiam. — Ale składając wam dzięki, pozwólcie bym dopowiedział myśl Tatka... Dziś nie pić nam zdrowia ludzi, ale się ścisnąć, zewrzeć, skupić, podać sobie dłonie, przebaczyć urazy, zrzucić uprzedzenia... a podnieść oczy ku obrazowi tej, o której ja rzeknę, jak Chrystus o dzieweczce mając ją wskrzesić:
— „Tej, która nie umarła — ale śpi.“
Hr. Lutyński nie śmiał zaprotestować, ale zagryzł usta, skłonił głowę, panna spojrzała nań — tak się doskonale rozumieli!! Mama obawiając się zapewne komentarzów do toastu przyjętego gorąco z jednej strony, powoli posunęła krzesłem... dając znak wstania od stołu....
— Tak gorąco tu — zawołała...
Poeta jakby obudzony wstał, obejrzał się... i drżącą ręką kielich do góry wznosząc, zawołał... wśród ogólnego milczenia...

Kochać i cierpieć — dwa są życia słowa.
Kochać — umierać — albo żyć boleścią.
Miłość jest śmiercią, — ból jest życia treścią
Życie — ból — miłość — zagadka sfinxowa.

A więc kochajmy się my — Morituri!
I salutujmy miłością przedzgonną...
I toast śmierci wśród życia tortury..
Niech od rozpaczy da nam tarcz obronną...

Kochać się — prawo! My z tem prawem cichem,
Idźmy palladjum nie zdradzając wrogom —
Zemstę i karę zlećmy naszym Bogom
I umierajmy z miłości kielichem!!

— Brawo! zawołał pułkownik.
— Ślicznie może, — ale dalibóg niespełna rozumiem, cicho szepnął Roman.
Tatko poszedł i uściskał Stasia ze łzami....
— Daj mi rękę — księżyc świeci, Rzym cudny po księżycu, pójdziemy razem na Monte Pincio....
Całe towarzystwo ruszyło się od stołu, hr. Roman odetchnął wolniej, poskoczył ku hrabinie i jej córkom... Beppo Nero wziął pod rękę Poznańczyka z książką w kieszeni. Reszta gości rozbiła się i rozsypała.... Ukrainiec wypił szklankę, wina, ziewnął mocno i dopaliwszy cygaro, pomaluteńku poszedł do swego pokoju zadumany...
— Śliczna ta Campanija, rzekł w duchu, przypomina mi ukraiński step — tylko — ja tamten wolę... ale nim co będzie — pójdę spać. — Stasia się nie doczekam... a Roman pociągnie na herbatę do hrabinej...
Jak Boga kocham Rzym nudny, bo jużciż choć pod Watykanem wista by zagrać można... nie grzech — ale niema z kim...!
To mówiąc, padł w fotel i powoli drzemać zaczął.


U hrabinej była potem herbata...
Mama z dwiema pannami mieszkała na Via Sistina, w doskonałem miejscu, koło Trinita del Monte, o dwa kroki po wschodach od Piazza di Spagna, niedaleko Monte Pincio, i samego środku żywego miasta.
Wiele bardzo powodów, sprowadziło tu niegdyś słynną z piękności panią i jej blade córki do wiecznego grodu. — Była niezmiernie pobożną, przytem potrzebowała tam być koniecznie, gdzie drudzy ludzie bywali; nareście w podróżach łatwo wiążą się dostojne znajomości, które blask rzucają na osoby, lubiące stać w świetle; a któż wie czy i córki nie wydałyby się za mąż?
Podróż była pielgrzymką, była poeziją, a po cichu małą rachubą. Młodsza panna Celina uczyła się malarstwa, do którego okazywała niepospolite zdolności, starsza Fanny, vulgo p. Franciszka, była wielce muzykalną, a wiadomo że Włochy są krajem kształcącym wielce talenta; matka potrzebowała wrażeń, które w jej wieku już się w kraju nie tak łatwo znajdują.
Po wschodach przeprowadzał do domu hr. Roman, zaproszony na herbatę i w drodze już zaczęła się rozmowa, w której matka, starsza siostra i cavaliere servente udział brali żywy.
— Prawdziwie, odezwała się hrabina, że w towarzystwie polskiem, rozminąć się nigdy nie można z jakąś śmiesznością.... Do czego to wszystko było podobne, kochany hrabio, ten toast, ta improwizacja i ta nieszczęsna polakerja!!
— My już z tego zdaje się nigdy nie wyjdziemy, odparł hrabia, Francuzi są szczęśliwsi, bo swój patrjotyzm ów śmieszny zabili, przezwawszy go chauvinismem, myśmy go napiętnowali polakerją i nic nie pomogło...
— A! ten stary Tatko! zaśmiała się panna Fanny... ten stary Tatko.!! to na teatrze pokazywać za biletami...
Hrabina westchnęła. —
— Uciekliśmy do Rzymu od tego naszego towarzystwa, w którym nas patrjotyzmami, składkami wymaganiami zamęczono.. ale.. i tu się obronić od nich niepodobna...
— Ja, dodał hrabia, — ja bym coś dał za to, żeby Polakiem nie być i wyrzec się narodowości, albo ją zamienić na lepszą jak R... i kilku innych... Decidement, rola Polaka na teraz jest nadto uciążliwa... Naprzód w oczach Europy jesteśmy śmieszni, samo nazwanie obudzą nieufność i wstręty; on a beau avoir un titre, un comte polonais est toujours soupçonné. Na kieszeń ciągłe napady, spokoju nigdy... Z najprzyzwoitszemi Moskalami solidarność narodowa niedozwoliła żyć.... Niemcy na nas patrzą koso... a w ostatku ta emigracja! ta demokracja! ci czerwoni....
Musisz przez patrjotyzm jeść barszcz, czytać niesmaczne powieści, chodzić na teatr brudny, dawać pieniądze i całować się z ludźmi, których ojcowie byli u naszych oficjalistami!!! Naostatek jeszcze cię w gazetach opiszą za guziki od liberij, herb na ganku, lub angielskiego konia...
Nie — nie! wolałbym być Hotentotem... to przynajmniej obudzałoby ciekawość, gdy imie Polaka to prawie synonym awanturnika i włóczęgi.
Domówił tych słów, gdy milcząca panna Celina, jak gdyby dłużej oburzenia powstrzymać nie mogła, zawołała.
— Ale ja sądzę, żeś pan hrabia dawno się musiał wyrzec tego imienia... bom go czytała w almanachu szlachty pruskiej...
Hrabia spojrzał na nią bacznie, i zarazem dopatrzył pewnego znaku niecierpliwości na twarzy matki.
— W istocie liczę się do Pruskiej szlachty, rzekł, opłakuję tylko niemożność starcia z nazwiska cechy pierworodnej. Czy panią to dziwi?
— Mnie? nie, odparła Celina, — są ludzie wszędzie, którzy od cierpienia i widoku jego uciekają. — Bezpieczniej jest trzymać się zwycięzców, niż zwyciężonych...
— Dajże tylko pokój, moja Cesiu, twoim patrjotycznym występom... Hrabio masz wiedzieć, że Cesia jest zagorzałą Polką... My z Fanią napróżno z nią walczemy.
Tous les gouts sont dans la nature... rzekł szydersko hrabia. — Żałuję tylko, żem się pannie Celinie otwartością moją naraził, każdy inny ze współbiesiadników naszych, byłby pożądańszy dla pani niż ja... Ja — przyznaję się — nie rozumiem tego uporu polskiego, tego buntu przeciw wyrokom Bożym — i nieubieram się w patrjotyzmy.
— Ja także nie ubieram się w uczucie, które ze mną rosło jak ta szata legendowa... o jakiej pan słyszałeś może... zawołała panna Celina. — Mama, choć znudzona nieco, jestem pewną, żywi to uczucie sama o niem niewiedząc.
— A ja? spytała Fanny.
— A ty... znajdziesz je w sobie kiedyś później — szepnęła Cesia.
— Więc ja tylko jestem zdesperowany? rzekł hr. Roman.
— Pan jesteś obywatelem Pruskim i szambelanem J. K. Mości, hrabia jesteś konserwatorem z przekonania, więc... tylko do tego się przywięzujesz, co się konserwować daje! cicho dodała Celina.
— Nie wiedziałem, że pani jesteś złośliwą...
— Ja? ja jestem... tylko prawdomowną.
— Moja Cesiu, moja Cesiu — ile razy cię proszę, byś mnie od tych politycznych rozmów uwolniła... odezwała się matka.
— Milczę — mamo...
Hrabia popatrzył na młodszą pannę z pewnem podziwieniem... że się jej tak niespodzianie rozwiązały usta... ale wchodzili na schody, potrzeba było podać rękę mamie, siostry pozostały same.
Fanny pochyliła się ku Cesi. —
— Nic więc cię nie wyleczy z tej choroby! rzekła śmiejąc się. —
— Nic — odpowiedziała zimno siostra....
Z okien salonu i z balkonu był widok prześliczny, znaczna część Rzymu, z kopułami mnóstwa kościołów, wdali Watykan i Ś. Piotr olbrzymi i sine góry i kląby zielonych drzew...
Wszyscy wyszli na balkon... księżyc ośrebrzał wierzchołki budowli, tonących w cieniach głębokich, gdzieniegdzie światełka pozapalane gorzały w oknach.. noc była spokojna i cicha... ci co we dnie, w upał zasypiali, zaczęli żyć i oddychać... głuchy szmer przynosił wiatr od miasta...
Panna Celina sparła się na balkonie, wyszedłszy nań sama, matka z siostrą zostały bawić hrabiego.
— Niechże mi pani wytłumaczy, odezwał się śmiejąc Roman, zkąd tak wielka różnica przekonań między paniami, a panną Celiną...
— A! Cesię wychowała Ciotka bezdzietna... zawołała Fanny...
— Nie mogłam odmówić tej pociechy mojej dobrej, drogiej Zizi — odezwała się hrabina wzdychając. Zizia wyszła za mąż za człowieka, który... jej głowę przewrócił... Ona to wszczepiła te przekonania przesadne, tę exaltację w Cesię... Ale od czasu jak jest z nami mocno się już zmieniła, i mam nadzieję, że powoli ją uzdrowiemy... Cały dom mojej siostry był w tym rodzaju... a w młodości wszystko wpływ wywiera! —
O czem nie wspomniała hrabina, to że owa Ciocia cały majątek swój zapisała Cesi, i że starano się jej nie bardzo sprzeciwiać a powoli doprowadzić do temperatury domu i — do podzielenia się spadkiem z siostrą. — To tłomaczyło pobłażanie mamy i powolność Fanny...
Balkon domu zwieszony był nad drugą uliczką, która u wschodów zchodzi się z Sistiną... W wązkiem tem przejściu stoi dom pamiętny pobytem Salvatora Rosy... W obu tych przesmykach wielu mieszka artystów... Właśnie, gdy panna Celina dumała oparta o balkon, patrząc na światełko gorejące w Watykanie... uliczką szedł ktoś powoli... W ciemnościach widać go nie było... kroki tylko rozlegały się między murami. Zdawało się, że szedł i stanął..., i mogło się było przywidzieć komuś podejrzliwemu, że rzucono kamyczkiem na balkon... Pannie Celinie upadla właśnie chusteczka, schyliła się i podniosła, ktoby powiedział, że razem z kamykiem.
W salonie przynajmniej nikt ją o nic podobnego nie posądził...
W chwilę potem panna Celina wróciła do towarzystwa i usiadła opodal w fotelu. Trafiła właśnie na patetyczną deklamacją hrabiego, który ciągnął dalej, znać wykład dawniej rozpoczęty.
— Co nas zgubiło, mówił, to ta literatura i ta poezija, która ciągle ogień podkładała... Naturalnie my, poezję ceniliśmy, jako sztukę... a nie braliśmy jej na serjo; ale uparto się rozpowszechniać płody poezij, trafiły na umysły młode, na głowy zapalne, na ludzi nie wyrobionych — na (przepraszam) kobiety nierozważne, naród się roznamiętnił... Zrobiono heroizm z rewolucij... dano aureolę mniemanym męczeństwom... Szczęściem, po ostatnich klęskach, przychodzimy do rozumu... Czytały panie rozprawę o miłości ojczyzny hr. Maurycego..? duchowieństwo dzielnie się bierze do wykorzenienia tej gorączki patrjotycznej... Mamy X. Goljana, mamy wielu innych, duchowni rozumieją swe wielkie posłannictwo konserwacyjne... Cały ten ruch demokratyczny, te szkółki, ta oświata, co płodzi proletarjat inteligencij, najniebezpieczniejszy z proletarjatów — zostaną zahamowane... Religja i jej kapłani nas ocalą... Duchowieństwo powróci do steru... i raz pozbędziemy się tego chorobliwego patrjotyzmu.
— A! jak to hrabia dobrze mówisz, westchnęła hrabina z kanapy — ale to, co się tak prostem zdaje i łatwem, w wykonaniu trudne. Mamy niegodziwa literaturę...
— Duchowieństwo przestrzeże, aby pewnych ksiąg i pewnych pisarzów nie czytano... musiemy mieć nasz Index...
— I ten proletarjat intelligencij — dodała hrabina, tak już tego teraz wiele narosło!
— To fenomen przemijający... nie dopuściemy go do życia społecznego i wy... zdycha, dodał hrabia.
— Jakże pan chcesz, by to było — żywo odezwała się pani — kiedy ot naprzykład dzisiejszy obiad... policz pan kto był na nim? połowa są chłopi, lub mieszczanie...
Roman ruszył ramionami.
— Zagranicą, cela ne tire pas en consequence.
Non, il faut être consequent, nieubłaganym sposobem — przerwała gospodyni — ani tu, ani nigdzie tych panów nie przyjąć, jak skoro na stopie równości i w imie jakichś praw przychodzą. Zapewne — nie przeczę, mogą być wyjątki dla jenjuszów, dla ludzi wyjątkowych... ale ci się powinni dopracować... praw obywatelstwa.
— A ja pani hrabinie powiadam, ozwał się hrabia, że mimo tych omyłek i niekonsekwencij — nie stojemy tak źle teraz, jak przed kilką laty. Jesteśmy w przededniu wyrobienia silnego stronnictwa, które się za ręce weźmie we wszystkich polskich prowincjach... duchowieństwo będzie narzędziem... religija dźwignią... i pokonamy naszych Chauvinów... Wszystkie te przywiązania do języka, do wspomnień, te ubóstwiania bohaterów, powoli wykorzeniemy... Mamy Czas, mamy Przegląd, mamy kilku młodych pisarzów zdolnych, nawróconych na naszą wiarę...
— Nie — nie! zawołała hrabina — bo też już czas, bo dłużej tak żyć było nie podobna... musiemy się ocalić i wyratować z rozbicia.
— Wyratujemy — dodał hrabia...
Spojrzał na pannę Celinę... Ona ze spuszczonemi oczyma szarpała końce chustki... milcząca...
Szczęściem dla rozmowy, Fanny uczuła potrzebę otwarcia fortepianu i popisania się z muzyką... Wybrała jakieś szalone, hałaśliwe warjacje... które odwróciły wszystkich uwagę...


Tego samego wieczora, przy tym samym księżycu, patrząc na Rzym, przechadzali się Tatko ze Stasiem... Długo nie mogli przyjść do słowa... Tatko myślał uśmiechając się, na twarzy poety widać było głęboki smutek i zwątpienie.
— Na co ty się dajesz jeść rozpaczy? przerwał, zajrzawszy głęboko w duszę młodzieńca sokratyczny starzec... dźwignij się po nad tą sferę wyziewów ziemskich, wśród której duszno i ciemno... podnieś się ku światłu, w etery, a odetchniesz...
Wątpisz że o Bogu? o sprawiedliwości jego? o istnieniu prawdy i jej zwycięztwie?
— Nic nie widzę, jestem w ciemnościach, rzekł Staś.
— Ja nie widzę daleko, bo oczy człowieka nie sięgają za kresy im wyznaczone — rzekł Tatko — i ja nie widzę daleko, ale wierzę do końca... Gdzie nie sięgam oczyma, dochodzę wiarą i jestem spokojny.
Nie chwalę się wiarą moją, bo to dar niebieski, który ja tylko odpolerowałem ducha gorącością — alem szczęśliwy z nią. Nie sądź bym tę wiarę ludzkiego wymysłu granicami opasywał... Ewangelja jest słowem Bożem, ale miedzy nią a mną, nieuznaję nikomu prawa stanąć i nakazać mi, bym ją rozumiał jak on. Nie zaprę się Chrystusa dla orthodoxij... Szanuję nawet obłędy dobrej wiary... nie wojuję z nikim, ale Chrystusa kocham po cichu... i szczepię słowo jego... nie pytając jak drudzy je pojmują...
Świat zszedł z drogi Chrystusowej i rozbiegł się na dwa gościńce fałeszne. Jednym przewodzą ślepi i intryganci, ubrani w fanatyzm do celów niecnych, do ciemnoty i niewoli — drugich materjalizm i atheizm pędzą na pastwisko bydlęce, nadzieją paszy i tuszy. Rychlej niż się zdaje te dwa krańcowe prądy pogodzą się... a na drodze jasnej, po której przeszedł Chrystus, zarosną chwasty... Wyszpocono naukę Zbawiciela... dźwignijmy ją... głośmy cześć cnoty, czyńmy dobrze... i — śpiewajmy wesoło... Hosanna!!
— Mnie się serce ściska — rzekł Staś — ojczyzna umiera — prawda umęczona... ideał oplwany — a ty chcesz ojcze bym śpiewał Hosanna.
— Dla tego chcę, rzekł stary, abyś śpiewem dowiódł wiary, tak idąc na stos śpiewali męczennicy, Hosanna!! Chcę wiary! —
— Kiedy ja jej niemam! niemam! łamiąc ręce — rzekł grobowym głosem poeta... Dziecko wieku, rozumiem wszystko, niewierzę w nic.
— Wiesz, jesteśmy więc na antipodach, bo ja właśnie nic nie rozumiem a we wszystko wierzę.
— Jesteś szczęśliwy — zawołał poeta... Ja tu z wielką boleścią, ze skargą wielką, nadzieją pocieszenia przyciągnąłem się do katakumb, do Rzymu.
Myślałem idąc, że gród nieśmiertelny wleje we mnie otuchę... znalazłem na marmurowych gruzach... mrowisko poruszające się niezrozumiale.. tęsknicę wieków duszną... atmosferę chmurną... i rozpacz....
— Boś rozpacz miał w sobie — rzekł stary, bo cię Chrystus nie nauczył miłości, pobłażania, cierpliwości, boś wszystko chciał i chcesz rozmierzyć twoim rozumem i życiem twojem.... Powiedz sobie, że rozum twój jest dzbanuszkiem, w którym się morze pomieścić nie zdoła, powiedz sobie, że życie twe ogniwem łańcucha tylko...
Wiesz co ma za znaczenie szatan i duch zły? Szatan to duch ten co wszystko zamyka w sobie i mierzy tylko sobą.
— Więc jestem szatanem? spytał Staś.
Nie, jesteś jeszcze aniołem na krawędzi upadku... odparł stary.
Wynijdź z tej ciasnéj skorupki, w której cię trzyma... siła zła... siła fałeszna, a skrzydła ci się anielskie rozwiną. To mówiąc ścisnął ręce młodzieńca...
— Kochaj — rzekł starzec z namaszczeniem. Kochaj a miłość cię uzdrowi...
— Kogo! kobietę? zawołał Staś wzdrygając się.
— Kobietę, ludzkość, światło... co chcesz, ale kochaj! przemówił starzec z natchnieniem. Zgubą wieku naszego jest, że nic nie kocha... że szydzi ze wszystkiego, że obala i zabija wszystko a buduje tylko z żelaza i cegły, z najkruchszych materjałów... gdy winien budować duchem!!.
Spojrzyj a przekonasz się, że sławiąc ten nasz toast polski, głębiej i dalej sięgnąłem myślą, niż się wam zdawało, niż się może godziło przy stole, zastawionym butelkami.
Co sprawia niedolę wieku tarzającego się na kupach złota z boleścią we wnętrznościach swoich?... oto brak miłości, tej spójni i żywiącego pierwiastku... Dla tego wiek ten nic stworzyć nie umie, dla tego w sztuce jest naśladowcą, w literaturze bezpłodnym, w czynach chwiejnym i niepewnym — przy nauce syntezy mu brak, przy faktach myśli co by je związała, dla tego lepi i złoci materję a począć nic z ducha nie może. —
Gdybyście cokolwiek bądź ukochać mogli! dodał starzec składając ręce. Ale wy wiecie zawsze, czego nie trzeba miłować, nigdy nie znajdujecie, co kochać należy. — W każdej rzeczy widzicie skazę lub grzech, nie lgniecie do niczego... oczy wasze zaprzeczyły ideałom i ideały uciekły...
— Widzicie więc, że źle jest, i że Hosanna śpiewać się nie godzi.
— Źle jest... ale to zło drogą do dobrego... jeszcze krok, a ludzkość się z manowców zawróci... rzekł Tatko — ja wierzę w Boga i ludzkość — ale jak Bóg patiens guia aeternus, tak ludzkość być winna, tak Polska nasza patiens quia aeterna in Deo... Kto zwątpił, ten padnie... rozpacz jest symptomem śmierci... a ty byś żyć powinien...
I uścisnął go.
— Na co? zapytał Staś — bym się dręczył?
— Któż wie? perła jest chorobą konchy, balsam leczący ze zranionych drzew płynie... tyś poeta, w tobie cierpienie jest płodne, a perły i balsamy twe potrzebne światu... Błogosławię cię na życie — ale synu mój drogi... pamiętaj słowo moje i słowo przeszłości naszej. Kochajmy się — kochajmy! Miłość jest potęgą niezłamaną...
W chwili gdy wyrazów tych domawiał, dwa cienie stanęły przed niemi — i miały się przesunąć dalej, gdy, jakby jasnowidzeniem rozpoznawszy je, Tatko zawołał.
— Beppo? stój.
Był to nasz Czarny, który nie mogąc usnąć, wysunął się na przechadzkę, a po drodze spotkał swojego towarzysza od stołu z książką w kieszeni, i wywiódł go po księżycu dziwić się Rzymowi.
Obu ich ujął żywo za ręce oryginalny starowina.
— Stójcie dzieci! zawołał — posłuszeństwo włosom siwym a sercu gorącemu. Obu wam mości panowie należy się odemnie nauczka. O! tak! nie dziwujcie się i nie zżymajcie — nauczka.
Poznańczyk z książką w kieszeni i Beppo stali spoglądając na Tatka, który ich nie puszczał.
— A! no bura jak nauka może być peripatetyczną... chodźmy powoli ulicą, a ja będę gderał.
Naprzód na ciebie artysto, potem na was mój pracowniku.
Zeszliśmy się na biesiadę jedną myślą połączeni, pod dobrą inwokacyą zasługi... czegóżeście jak malkontenci i mruki, z pogardą czy niewiarą w siebie samych, siedzieli wobec tego towarzystwa milczący, nadąsani, chmurni, wydając twarzami i milczeniem, że nic z niem wspólnego mieć nie chcecie?
Jeśli komu, to nam kochać się, łączyć, wybaczać sobie winy i uprzedzenia potrzeba. Chcecie, aby to, co wy zowiecie arystokracyą, samo do was przyszło, a nie raczycie nawet na pół drogi zbliżyć się do niej?
Wiecie jak to wygląda? oto, że nie jesteście pewni siebie, że uznajecie wyższość tych arystokratów, a siebie macie za nieemancypowanych. Takiem milczeniem i dziczeniem się utrwalacie to, co społeczność dzieli. Czemu nie macie wesołego czoła, swobodnej myśli i słowa, odwagi wypowiedzenia prawdy i stania z uczuciem równości w obec tego świata??
Beppo ruszył ramionami... chciał usta otworzyć, Tatko mu przerwał.
— A ty bracie, rzekł, w dodatku oczyma popełniałeś nieustanne kradzieże, spoglądając cichaczem na pannę Celinę jak na owoc zakazany.
— Ja? podchwycił Beppo — ja?
— Ty! Nie broń się, ja ci tego za złe nie mam, zawołał Tatko — Boże uchowaj, kochaj, patrzaj, płacz, jęcz, maluj natchniony, czerp z tych oczów zapał i idee, tylko się nie taj z tem, bo ci to nieprzystoi. Rafael przecie z kardynalską siostrzenicą miał się żenić, gdy zeń piękna Fornarina resztę życia pocałunkami wyssała. Bądź tylko Rafaelem, a będzie ci wszystko wolno.
— Jużeś pan zburczał mojego towarzysza, odparł Poznańczyk, i nie dałeś mu przyjść do słowa, ja uprzedzić wolę burzę i burę prostem wyznaniem, że siedziałem milczący w tem towarzystwie, bo — dlań sympatyi nie mam, bo to zgniłe i zepsute i wypieszczone, i bez czucia a dumne, a...
— Stój, ani słowa więcej — przerwał Tatko — po części wszystko to prawdą być może, ale odosobnieniem, pogardą, niechęcią nie poprawia się tego, co zepsute. Chcesz być lekarzem moralnym, nie opuszczaj chorego, ale go kraj choćby krzyczał, jeśli sądzisz, że poprawisz. — Chory, ten nietylko zdesperowanym nie jest, ale ma zasoby życia wielkie, siły nie do pogardzenia, a w dodatku jest twym bratem.
— On się do tego nie przyznaje — rzekł Poznańczyk.
— Być może! ale czy to zmienia pokrewieństwo i twe obowiązki? mówił Tatko. Wiele jest do zarzucenia arystokracyi, ale demokraci też nie są bez grzechu. Dumą i próżnością grzeszycie jedni i drudzy, świętej pokory wam braknie, pokoju ducha, miłości i wiary. — Ja wam wiekuiście tę jedną pieśń, to jedno śpiewać i odśpiewywać będę. — Nawraca tylko miłość, naprawia tylko miłość, przekonywa miłość, leczy miłość i toast dzisiejszego wieczora winien być hasłem naszem. Kochajmy się.
— Posłuchajże pan i mnie — zawołał Poznańczyk energicznie — miłość jest wielką dźwignią, lecz może nie jedyną. — Nie mogę kochać ciemności, zepsucia, złej wiary, muszę się brzydzić niemi, walczyć i odpychać. Właśnie miłość ku światłu, cnocie i prawdzie nakazuje mi to... Tak czy nie?
— Chłostę i walkę zostaw przeznaczeniu — odparł Tatko. Nemezis prawa wiekuistego podejmie się ich za ciebie. Tyś człowiek, twojem narzędziem serce być musi.
— Chrystus wyganiał biczem ze świątyni frymarczących.
— Tak, ale mogę zaręczyć wam, że nikomu oka nie wybił, i nikogo z tych ślepych, co się złego nie dopuścili, w sercu nie znienawidził. Bicz ten był skazówką drogi nie karą... Mistrza-Zbawiciela życie i słowa nie uczą nienawiści.
Poznańczyk zamilkł.
— Pozwól mi pan — dodał po chwili — jeszcze się uniewinnić. Wy pobłażliwemi jesteście, jam surowy, ale przecie nie występuję namiętnie, odwracam się tylko od tego co umarło, co trupem czuć i co zginąć musi.
— Kto ci to powiedział? spytał uśmiechając się Tatko. W społeczeństwie, jak na ziemi, nic nie ginie, żywioły się przerabiają, mienią nie przepadają, a każdy żywioł, który ci się podoba zwać zgnilizną, przynosi coś pożywnego i pożytecznego nowemu społeczeństwu.
Nie posądzicie mnie starego dziwaka o arystokratyzm; człowiek jest dla mnie jednym człowiekiem, nie znam dwóch ludzi, ani przywileju ras, ale otwórzcie oczy jak wiekuista to prawda, że w każdem spółeczeństwie coś staje u góry, coś opada na dół. Nazwijcie to jak chcecie. — W rodzinie z sześciu synów jeden będzie arystokratą, drugi ludem... Nie powinno iść o obalenie naturalnego porządku, ale o poprawienie złego, które się wkrada wszędzie, o wykorzenienie zepsucia w górze i u dołu.
Światła! światła! nie dla wieśniaków samych, ale dla arystokracyi także potrzeba. Mówią o szkółkach dla ludu, jabym dla bogatych szkółki przymusowe zakładał. Oświaty prawdziwej w wyższem społeczeństwie tak dobrze brak, jak między tymi, co czytać i pisać nie umieją.
— Zbijamy się z drogi! rozśmiał się Poznańczyk.
— To prawda! odparł Tatko — bo się nie godzi wśród księżycowej nocy, mając Rzym u stóp, powietrze wonią przesiękłe, pokój i ciszę świętą do koła, na ruinach życia pełnych, wśród duchów Romy bohaterów, paplać o świerzbie i wrzodach, któremiśmy okryci.
Horacego by pieśń lepiej tu przystała. I począł zwolna ową pełną harmonij muzykalnej odę...

Nox erat et coelo fulgebat Luna sereno:
Inter minora sidera....

Ale przerwał ją po kilku wierszach i obrócił się do Beppa szczęśliwego, że mu jego bura przeszła prędko, niebardzo drasnąwszy...
— Zwracam się do ciebie artysto...
— Słucham, rzekł kwaśno Czarny —
— Kochasz się w pannie Celinie? —
— Daj mi ojcze pokój...
— Dam ci pokój, ale potrzebuję odpowiedzi; nie mam nic przeciwko temu. Regularnie wszyscy młodzi ludzie dający lekcije malarstwa czy rysunku panienkom, po trzeciej lekcij poczynają wzdychać i kochać się. — To strasznie spospolitowane i zużyte... to się zawsze kończy jakoś fatalnie, utratą lekcij, lub gorzej... utratą spokoju... lub gorzej, zgryzotą sumienia... Ja ci miłości nie odradzam, a! broń Boże — ale życzę ją podnieść wysoko, do idealnych sfer... i nie dać jej się powalić... Sapienti sat.
— Kochany ojcze — zawołał śmiejąc się Beppo — wdzięczen wam jestem za przestrogę, ale ja się nie kocham, i nadto jestem dumny...
— A to źle! zawołał Tatko, duma to zgnilizna... tego się strzeż.
— No — to milczę — rzekł nadąsany artysta.
— Milcz, ale w innym przedmiocie zapytam cię — powiedz mi co robisz? Artysta prawdziwy ma w sztuce wiekuistą i zawsze młodą kochankę, ma cel życia... jakże wysoko stoisz na szczeblach prowadzących do świątyni!
— Śmiesznie by było, gdybym ja to sam miał ocenić — rzekł Czarny.
— Zapewne, odparł Tatko, ale ty mi tylko powiedz symptomata artystycznej swej natury, a ja reszty się domyślę. Jesteś spokojny czy niezadowolniony z siebie, tworzysz łatwo czy w boleściach!. Co ci się uśmiecha? kto ci ulubionym mistrzem?
Beppo zamyślił się chwilę.
— Ja — odezwał się z ciężkością jakby otwierając usta, ja nie lubię mówić o sztuce, jak nie lubiłbym spowiadać się z miłości, gdybym kochał. Są w duszy człowieka ciemne przybytki, z których osłon przed oczyma tłumu zrywać się nie godzi. W tych przybytkach dusza ślubuje Bogu i z nim się łączy.
— To co powiadasz jest też dla mnie symptomem... zawołał stary — pudor ów dobrze wróży o człowieku... Ale nie wiem jeszcze, czy będziesz Rafałem czy Michałem, choć oba archanioły...
— Ojcze, pono żadnym z nich! westchnął Czarny. Jest w mej duszy coś co jej siłę odejmuje. Czuję piękność, roznamiętniam się do idei, a gdy ją wyrazić przyjdzie, ciałem oblec, słaby jestem. Piszę na płótnie nie ducha mego dziécię, ale świadectwo mej nędzy...
To co stworzyłem nędzném mi się wydaje w obec tego com marzył.
— Po stokroć ci mówię, dobrze jest, odparł starzec, znamię to jeniuszu, że w nim większy mieszka Bóg niż cieleśnie objawić się może, iż w nim pozostaje zawsze coś, czego on jeszcze nie wypowiedział. Ta tęsknica za doskonałością — przyrzeka doskonałość.
Beppo westchnął...
— Ale — dodał stary — strzeż się mój przyjacielu, abyś z tej sfery po której toczysz się ku wielkiemu celowi, ku ucieleśnieniu myśli Bożej mieszkającej w tobie, nie spadł w niższą sferę rzeczywistości twardej, smętnej a brudnej. — Nie daj się w nią ściągnąć ręką niewiasty... zatknij uszy na głos Syreny, lub zamiast rzucić się do niej w fale, chwyć ją z sobą na okręt i płyń do Itaki twych marzeń.
— Ale dla czegóż do mnie szczególniej ma się tyczyć ta przestroga?.
— Dla czego? dla czego? powtórzył Tatko — ja sam niewiem... czuję coś jakby grom przelatujący powietrze — lękam się. —
Nagle zamilkł Tatko — podniósł głowę, odetchnął całą piersią. —
— O! to włoskie powietrze, zawołał, to powietrze czyste a woni pełne, przesycone żywotem — gdyby z niem nawet człowiek malarją miał połknąć, jeszcze by chciał niem oddychać!. Jestli gdzie powietrze takie, światło... barwy i taka urocza tęsknica niezgłębiona.
— Tak! rzekliście! tęsknica — dodał poeta... niewysłowiona — niepojęta a miła i od wesela milsza nawet. Jest coś tajemniczego, mistycznego w tych Włoszech... coś do nich ciągnie i coś w nich trzyma. Na pozór obco i dziko i pustynno a oddal się jeno, poczujesz jakbyś od drugiej oderwał się ojczyzny...
Szli tak i urywanemi rozmawiali słowami... a słowa były coraz rzadsze i myśl zstąpiła z ust w serca. Pierwszy poeta pożegnał się i odszedł zadumany, artysta ze swym towarzyszem odprowadzili Tatka aż na plac del Popolo... Tu ścisnęli sobie dłonie... Zegary biły niezrozumiałe godziny umarłego świata — w mieście było cicho... zdala tylko stukanie młota we drzwi odzywało się ponuro, jakby zabijanie trumny — poszli do domów...


Pracownie malarzy cisną się po większej części na małe Rzymu uliczki, uprzywilejowane dla dawania gościnności dzieciom północy. Gdzieniegdzie domy całe zajęte są przez młodzież, do której gospodarze nawykli, kilka pokoleń artystów przeszło im tak przez ręce, i gdy nowy gość z tłumoczkiem na plecach, zjawi się prosząc o przytułek, z jednego spojrzenia niemal, mogą mu przyszłość wywróżyć, — o której on sam nic nie wie. — Taki gospodarz, gospodyni i ich córeczka z twarzy, ruchu, mowy, wzięcia się do pracy młodzieńca, już wiedzą co go czeka. — Często wedle oznak tych lepszej lub gorszej przyszłości, z nim się obchodzą. Odgadnięty jenjusz pieszczą, rozpoznaną mierność spychają do ciemnej komórki. Znajomość ta ludzi jest im potrzebną, bo nie upływa pół roku, a artysta już potrzebuje żyć na wiarę... trzeba więc wiedzieć, komu zaufać można. Większa część przychodzi tu ubogiemi, walczy z nędzą, dobija się nauki, sławy, i chleba razem... Gospodyni patrzy, śledzi, cieszy się... lub westchnąwszy puszcza biednego w świat na stracenie. Może się czasem takie oko omylić na znaczeniu pospolitego talentu, nigdy prawie na jeniuszu. Płomyk jego zawsze się jakąś szparką dobędzie ze wnętrza...
W jednym z takich domów od wieków przeznaczonych na gospodę artystów, mieścił się Beppo Nero. Zajmował on izbę dosyć obszerną i dość brudną, na tyle rozległego domostwa z wchodem od galerij z dziedzińca. — Przytykał do niej pokój nazywający się sypialnym, pierwszy bowiem był właściwie pracownią. Miał dobre północne światło wpadające oknami szerokiemi, w zimie był zimny i pełen przewiewów, latem dosyć gorący, brak było wszelkich w nim wygód, ale dla Czarnego wydawał się pałacem. Pamiętał on chatę ubogą, w której się wychował, jej okurzony pułap stary, ławy drewniane, piec czarny, i stół, na którym leżała bułka razowego chleba, ze starym nożem, co go krajał kilku pokoleniom.
Obok ubóstwa rodziców, nędza teraźniejsza jeszcze miała choć pozory jakiegoś dostatku, choć coś wytworniejszego na żółtem obliczu. Tam w prawdzie rzadko brakło tego chleba razowego, tu białego kawałek liczyć i oszczędzać było potrzeba, a do niego jeśli się miało kawałek sera i szklankę brzydkiego wina i trochę czegoś co się kawą zwało — było to wielkie szczęście.
Świat ten nowy wydawał się dziécięciu z pod Karpat jakimś dziwnym, jakimś niepojętym, obcym. Czuł on w nim jakby odgłosy przytłumione wielkiej przeszłości i stęchliznę ruiny... Ten lud i tamten lud jego różnili się od siebie całym światem. Może tu wspomnień było więcej, tam Bożych darów zachowanych z bytu prastarego na łonie natury; tu jakieś reszty cywilizacij, skruszonej a zdruzgotanej, tam wspomnienia stanu nieokreślonego epoki instynktów i bezpośredniego związku ze światem Bożym...
Czarnego lubili wszyscy w domu, stara Maria, jej mąż i niepierwszej już młodości córka, niegdyś piękna, dziś zmężniała a smutna ofiara wspomnień i tęsknic po gościach, którzy... uśmiechali się jej długo, a potem gdzieś w świat odeszli. — Paola, którą zwano pospolicie Polą, nosiła jeszcze na twarzy ślady dawnej piękności, oczy miała młode, czarne, ogniste, ale czarny puszek młodości pokrywał teraz do zbytku wierszch jej ust różowych, a piękny owal twarzyczki, rozlał się także i przedłużył.... Tęskny uśmiech nosiła jeszcze z nawyknienia, ale się już sercem uśmiechnąć nie mogła. — Ci ludzie wszyscy instynktem poczuli w Czarnym ubogiego człowieka, swojego brata i pokochali go po bratersku. Z ciekawością przypatrywali się jego pracom, bo mu życzyli dobrze a obawiali się o przyszłość. Szczęściem Maria w pierwszych dniach spojrzawszy tylko na rozsypane rysunki młodego malarza, zapewniła, że mu na talencie nie zbywa.
Czarny przybył do Rzymu z tak małym zapasem grosza uciułanego pracą własną, iż długo się wahać musiał, czy nająć sobie pracownię. — Chciał w tym domu wziąć biedną tylko izdebkę na poddaszu, pókiby coś zarobić nie mógł. Ten zarobek zdawał mu się możliwym z daleka, z bliska okazał trudnym... W prawdzie mnóstwo cudzoziemców, i krajowców naszych Rzym odwiedza, ale jakże zagrodzony do nich przystęp! Potrzeba mieć już imie, aby ktoś do pracowni zawitał i szukał artysty, Anglicy, Amerykanie, Rossjanie; ci co mają pieniądze i chciwi są nabycia czegoś, szukają łatwiejszego nabytku po sklepach i handlach. Kilku spekulatorów w dniach głodu, kupuje za bezcen od młodzieży uczącej się, często najcenniejsze żywego natchnienia dzieła i niemi potem frymarczy. Te warunki tutejszego życia, łatwo mógł poznać Czarny, po kilku tygodniach pobytu w Rzymie i wieczorach spędzonych w Cafe Greco. Jadał kawałek mięsa u Leprego w dni szczęśliwsze, dużo palił tytuniu, pił wodę, jadł owoce. Karmił się domową strawą, gdy brakło grosza, a pracował usilnie. Studjów w Rzymie starczyło na lata całe... Czarny był rozmiłowany w Michale i stało mu jednego stropu Syxtyny na dni nie przeliczone. Gdy się znużył szedł i siadał przed Mojżeszem i pytał go o tajemnice tych linij mistrzowskich, w które go okuł artysta.
W muzeum Klementyńskiem rzeźba starożytna brała godziny ulatujące jak chwile. —
Rozgorzawszy dla sztuki traci się pragnienie, pamięć o jadle i napoju. — Czarny wyszedł ze szranków rzeczywistego życia... nie widział nic przed sobą oprócz zadania sztuki. Stara Maria, Pola, cały dom tak dobrze rozumiał ten stan, iż go wcale budzić z zachwycenia niemyśleli. — Byłby mógł umrzeć z głodu, gdyby go niepodkarmiali nieznacznie. Szczęściem dla artysty, nad kopiją jednego z proroków w Syxtynie zastał go jakiś Anglik wędrowny; zapalił się do tej majestatycznej postaci, zamówił dla siebie dwa płótna i sowicie je opłacił, co się dziś nawet Anglikom rzadko trafia.
Zbogacony niemal Beppo oprzytomniał dopiero, gdy poczuł złoto w kieszeni. Wywdzięczył się gospodarzom swoim a gorliwiej jeszcze rzucił do studjów...
Nieopatrzny żył rok zarobkiem tym, aż do chwili gdy ostatni Napoleon w szufladce znikomość rzeczy ludzkich mu przypomniał. — Opatrzność go nie opuszczała, wprawdzie nie zjawił się już żaden wyspiarz, by nabyć kopiję z Michała, ale w Capitolu spotkał się z dwoma bladymi pannami, a Cesia odgadnąwszy w nim Polaka, mimo przestróg matki, mimo pogardliwych minek siostry, zabrała z nim znajomość. — Cesia nie zrzekała się nigdy własnego sądu o ludziach i rzeczach. Miała zmysł do sztuki i talent, chciała malować i zapragnęła mieć nauczyciela po swej myśli.
Gdy powtórnie spotkawszy się z Czarnym zagadnęła go o lekciję, malarz grzecznie jej odpowiedział, że sam w Rzymie się uczy i nikomu ich nie daje. — Ta odmowa była może powodem, dla którego po walce upartej z Matką, panna Celina postanowiła brać koniecznie lekcije od tego, który ich dawać nie chciał. Czarny się opierał, wreszcie cierpliwej natarczywości niewieściej uledz musiał. — Panna Celina z siostrą przyszły do pracowni artysty... Pola widząc je kiwała głową i uśmiechała się dziwnie. — Lekcije żądane się rozpoczęły.
Mylił by się, ktoby sądził, że owa twarda natura wieśniacza, wdziękowi, uprzejmości, słodyczy niewieściego obcowania ująć się dała. Panna Celina była miłą, dowcipną, śmiałą, ale zalotną być nie umiała.
Rozumieli się wybornie z Czarnym, rozmawiali poufale, nie pokochali się wcale, przynajmniej w tem rozumieniu, w jakiem pospolicie miłość się bierze. Panna Celina badała człowieka i odsłaniała przed nim tajniki swej duszy, znajdowali się sympatycznymi wzajemnie, puszczali w rozmowy nieskończone, sprzeczali zażarcie, aby w końcu zgodzić się na jedno, ale pospolita gra miłostek powszednich zupełnie obcą im była. Spotykali się z przyjemnością, rozstawali dziwiąc jak czas upłynął, może tęsknili za sobą, ale to było uczucie jakieś bez gorączki, bez złudzeń, bez marzeń i bez przyszłości.
Przynajmniej Czarnemu nie przyszło na myśl nawet, aby się stosunek ich na czulszy, inny, ściślejszy miał zmienić. — Pilnował siebie a zamiast chęci przypodobania, zdawał się umyślnie pokazywać w jak najmniej korzystnem świetle — ogadywał się chętnie. Nie krył się ze swą przeszłością, malował ją w twardych barwach, rażących — a zamiast okryć się płaszczem poetycznym, ukazywał zawsze jako najpospolitszego z ludzi.
Nic to wszakże nie zrażało panny Celiny.
Widzieliśmy w jakiej żyła atmosferze, — a jakie były osobiste jej przekonania; Czarny jeden najlepiej ją rozumiał.
Jednego dnia, przy lekcij — Fanny czytała książkę grając kwaśno rolę anioła stróża... Czarny niespodzianie podniósł oczy na uczennicę, spostrzegł w jej źrenicach łzy i wyraz tak tęskny, tak przemawiający, tak dziwnie głęboki, iż uczuł się wzruszonym, zaniepokojonym jakby piorunem rażony, pierwszy raz w życiu stał nie wiedząc co robi z drżącemi rękami, spuścił oczy, zmieszał się i padł na krzesło bezsilny, potrzebował dłuższego przeciągu czasu, by na nowo sobą owładnąć.
Iskra jakaś elektryczna z oczów załzawionych Cesi padła w jego duszę... Po lekcij, którą milczący, zmieszany ledwie mógł dokończyć, podał wedle zwyczaju rękę uczennicy, uczuł jej uścisk wyrazisty, spotkał znowu ten sam wzrok nielitościwy, a gdy panie wyszły został na chwilę jakby pijany, nie mogąc się wziąć do niczego. —
Przez drzwi przemknięte patrzała nań głowę wsparłszy na łokciu Pola z wyrazem litości niewysłowionej. Malarz miotał się po pracowni nie wiedząc, że jest szpiegowanym... Wkrótce potem musiał porzucić pracę i wyszedł rozsiać, jak sądził, po drodze uczucie, z którem walczył napróżno. — Nie chciał przypuścić, ażeby ono mogło być tem, którego się lękał — bo wiedział, że ono zawód złamać i życie jego zwichnąć może. Złożył wrażenie na młodość, na dziwactwo... na chorobę i nerwy. Obawiał się jednak powrotu Celiny i lekcij. Na następną zamiast Fanny, która się nudziła wielce, przyszła matka i przewróciła ubogą pracownię, nie mogąc sobie dogodnego znaleść miejsca. Naprzeciw okien była właśnie galerja, której część okrywała winna latorośl... Widok z niej dosyć oryginalny obejmował część Rzymu ściśniętą murami ulicy, nad któremi zwieszało się parę palm i kilka pinij rozrosłych. Hrabina znajdowała, że zapach pokoju był nieznośny, czuć w nim się dawał w istocie olej, tytuń, i stęchlizna, temu zaprzeczyć niepodobna... Wyszła więc z książką na galerję, prosząc Celiny aby co najprędzej malowała. Tym razem artysta unikał starannie oczów swej uczennicy i dotknięcia, jej dłoni. Ale uciec od wejrzenia, które się czuje... jestli podobna? źrenice się spotkały... i nastąpiło milczenie. Artysta drżał, Cesia była tryumfująca, matka ziewała nad książką, byli zupełnie sami...
— Pan jesteś ze mną dziwnie bojaźliwy, ozwała się po chwili panna, jak gdybym ja była jego nauczycielką, a pan uczniem moim...
Beppo zmilczał zrazu.
— Nie dziwuj się pani, odrzekł po chwili, jestem dzieckiem wsi polskiej, w której jedno z dwojga panowało dotąd, albo niechęć ku wyższym, albo nieśmiałość i uniżoność — jeszcześmy się ludźmi nie poczuli.
— Któreż z uczuć góruje w panu?... spytała Cesia. —
— We mnie pozostała nieśmiałość, której się pozbyć niemogę, rzekł odważniej artysta. Pamiętam nadto gdym stał na polu, a powóz pański przeciągał, że mi nakazywano kłaniać się przed nim jak przed N. Sakramentem, choćbym nie wiedział co zawiera... choćby tylko jechał próżny, wioząc ideę państwa... Kłaniałem się wówczas słomianym kapeluszem tej wielkości, do której teraz gdy mnie odrobina talentu zbliżyła... jeszcze trwogę dawną czuję...
— Alboż nie równa wszystkich talent, myśl, dusza, serce?... spytała Cesia.
— Ani nawet jenjusz, odparł Beppo — przypomnij pani Tassa historję, i tyle a tyle innych... Wybrani od losu nigdy nie uznają równych sobie w tych, co ich form choćby — nie mają, a formy te, to coś nieokreślonego co daje urodzenie, nigdy się nie nabywa... W pokoleniach chłopskich trzysta lat czuć chłopską niewolę, w rasie arystokratycznej kilkaset lat nie zmaże owego piętna odrębnego, którym się ona odznacza.
— I pan to mówisz, pan? zapytała Celina, pan coś się urodził na demokratę?.
— Ja się urodziłem na artystę, rzekł Beppo... jestem dzieckiem ludu — nie zapieram się pochodzenia i chcę sobą pozostać...
— To rodzaj dumy, to wydzielanie się z ogółu... dodała Cesia. —
— Być może, ale któż niema swego rodzaju dumy? zapytał Czarny...
Spojrzała nań panna Celina i ruszyła ramionami, obejrzała się ku matce, której głowę drzémiącą widać było przez okno i zaczęła cicho. —
— Dla czego pan tak dla mnie jesteś — zimnym?
— Ja! pani...
— Tak jest, przecież doprawdy pilną jestem uczennicą i powoli przywiązałam się do nauczyciela i pokochałam go i sprzyjam mu i jestem z nim tak otwartą...
— A! pani, zawołał rumieniąc się Czarny — pani jesteś do zbytku łaskawą, ale chciej wierzyć, iż w mojem obejściu pełnem trwożliwego szacunku jest więcej serca niż może sądzisz...
— Ale czyż jest serce? czy artysta ma serce? zapytała. Artysta żyje dla sztuki, tylko dla sztuki, i kocha ją tylko.
— Tak pani, kocha ją nadewszystko a ludzi — ludzi także mu wolno kochać z daleka... i poważnie a ostrożnie.
— A! ta ostateczność to egoizm! podchwyciła Cesia, to egoizm jenjuszu, który pragnie zdobyć sławę a resztę gotów jej poświęcić. —
Beppo nic nie odpowiedział.
— Dla artysty, rzekł po chwili z bijącém sercem, próżno usiłując powstrzymać słowa wyrywające się z ust — dla artysty — niema reszty o której pani mówisz. Świat ceni jego obrazy, a on... on jest tylko narzędziem co je maluje...
— To nieprawda — przerwała Cesia — w obrazie jest duszy cząstka... artysty ma ją całą. Jeśli część obudzą uwielbienie, całość musi jeszcze większą.
Beppo zajął się farbami, paletą, chciał widocznie przerwać rozmowę, Cesia napróżno go kilka razy wyzywając, podrażniona, smutna, niemal zagniewana, pobiegła do matki i niedokończywszy godziny wyszła.
Czarny winszował sobie zwycięztwa choć był mocno niespokojny, od tego pierwszego elektrycznego wejrzenia chodził jak oszalały. — Chciał się wymówić od lekcij, nie było sposobu...
W domu szpiegowano go smutnie, nareszcie raz Pola sprzątając w pokoju... zagadnęła go o zmianę humoru... Beppo odpowiedział ni tém ni owém.
— O! o! mój panie — rzekła mu — na co to kłamać przedemną, jam dużo widziała i pamiętam wiele... Contessina was bałamuci...
— Zlitujcie się, nie mówcie... tak nie jest.
Pola ruszyła ramionami.
— Tak jest, ale z tego nic nigdy dobrego być nie może. Wyście chłopcem ubogim, ona bogata i wielkiego rodu, żenić się wam nie dozwolą, e far l’amor... ruszyła ramionami, to kupować tęsknotę na cale życie. — O! strzeżcie się... miłość smakuje słodko na chwilę, ale po niej gorycz zostaje na zawsze.
Dove è grand’ amore, quivi è gran dolore...
— Ja się nie kocham.
— Tak, ale ona się bawi w kochanie z wami, ciekawa! a wy powoli dacie się wciągnąć.
— Nie — rzekł Beppo — mylisz się moja dobra Polo — ona się nie kocha — a ja na miłość nie mam czasu. —
— Dałby to Bóg — dałby to Bóg, rzekła dziewczyna potrząsając głową i westchnęła — żal by mi was było... Wielkie panie są nielitościwe, a dobrzy ludzie są łatwowierni...
Przestroga ta na długo utkwiła w umyśle Czarnemu, starał się otrząsnąć z tego niepokoju, który był nim owładnął... Byłby też może potrafił się zwyciężyć, gdyby panna Celina nie była wyjątkową istotą, śmielszą i energiczniejszą, niżeli zwykle bywają jej stanu i wychowania kobiety. Być może, iż wstręt, który czuła do otaczającego ją towarzystwa tej rozpaczliwej dodawał odwagi, chciała się wyrwać z niego.
Jednego wieczora o dobrym zmierzchu... Beppo siedział nad jakimś rysunkiem przed wcześnie zapaloną lampą, gdy postrzegł w galerij kobietę, za którą o kilka kroków podążała Pola widocznie przestraszona z załamanemi rękami.
Drzwi się otworzyły, — jakież było zdziwienie artysty, gdy ujrzał przed sobą Cesię nieco bledszą niż zwyczajnie, trochę wylękłą, ale z wyrazem energij i silnego postanowienia na twarzy. —
Beppo porwał się z siedzenia.
— Mam tylko chwilę — zawołała zbliżając się śmiała dziewczyna — musiemy się rozmówić stanowczo. — Wiem, do kogo mówię, dodała podając mu dłoń, jesteś uczciwym człowiekiem — bez wstydu i wahania powiadam ci — kocham ciebie. — Jestem panią mojego losu, mam majątek, daję ci serce, wyciągam rękę... chcesz mnie, jestem twoją...
Artysta zamilkł, jak piorunem rażony. Szczęście bywa czasem takim piorunem strasznym, a dla niego było to szczęście — zgroza — obawa — coś tak niesłychanego i niespodziewanego, że nie wiedział czy swą nędzę mógł na to zamienić.
Milczał, usta mu drżały, zakrył oczy — Celina padła na krzesło.
— Nie lękaj się, rzekła, zranić mi serce — jeśli nie czujesz dla mnie tego, co ja dla ciebie — odepchnij — to będzie uczciwie. Będę cię kochać zawsze i szanować... Mów prawdę ja ją zniosę. Miłość moja nie jest egoizmem, jest uczuciem czystém i wielkiém... Nie pójdę za ciebie, to za nikogo.
— Posłuchaj mnie pani — odparł artysta — winienbym przed tobą upaść na kolana, przynosisz mi szczęście! odpowiem ci ze szczerością całą, kocham cię pani — tak jest — kocham a jednak byłbym podłym, gdybym przyjął twą ofiarę i nieszczęśliwy całe życie zgryzotami, które by mie ścigały.
Przypomniej pani kto ja jestem, kto ty... jakie nas dzielą przestrzenie, jaki cię los czeka...
We mnie widziałaś i mogłaś pokochać tylko artystę, człowiek na to nie zasłużył, nie starłem jeszcze z siebie grubej powłoki mojego wieśniactwa, artysta z daleka wydał ci się jasnym... ale szczęśliwy przestanę być artystą... serce na dwoje się nie dzieli. — Spadnie ze mnie szata i urok ułudny, zostanie pospolity człowiek... Długie życie przepłaczesz za chwilę uniesienia...
Celina spojrzała nań.
— Jedno tylko chcę wiedzieć — przysiąż mi, kochasz mnie?.
Beppo oczy podniósł, nogi mu zadrżały i padł przed nią na kolana. Pola, która słuchała pode drzwiami, nie słyszała nic więcej, tylko jęk i jakby płacz przez chwilę krótką jak mgnienie oka — Cesia porwała się z krzesła, podała mu rękę i szybkim wybiegła krokiem.
Taki był początek ściślejszych stosunków biednego artysty z hrabianką Celiną. Nie powtórzyła się już scena podobna... nic na oko nie zdradzało ani miłości, ani porozumienia ich z sobą... Pola utrzymywała, że musieli do siebie pisywać, że się z sobą może widywali potajemnie, ale Czarny unikał najmniejszego pozoru, któryby ich mógł zdradzić.
Słowa, któremi odpowiedział Celinie, były skazówką jego postępowania. — Powiedział sobie, iż byłby nikczemnym, gdyby korzystał z niedoświadczenia, z miłości, z uniesienia chwilowego... postanowił unikać, chciał zerwać. Niestety! coraz silniejszy węzeł przyciągał go ku niej, najpiękniejsze zamiary, odkładały się ze spełnieniem na jutro... i Czarny uwikłany w ten romans niebezpieczny, bez przyszłości, wycofać się z niego nie umiał.
Im uczciwszym być chciał, tem mocniej cierpiał. Cały zapał jego dla sztuki ostygł, umysł osłabł, ochota do pracy ustała... czuł się sparaliżowanym... Miotał się chcąc odzyskać energiję, zamęczał się trudem bezprzytomnym, mechanicznym, nie mógł nic stworzyć, ale mężnie stał na wyłomie.
Wyrzucał sobie słabość, stokroć zapakowywał się do wyjazdu... miał jechać w góry dla studjów, przenieść się do Florencij, uciec do Bolonij kopjować Św. Cecyliję — odkładał od dnia do dnia — nie mógł. Celina ze spokojem zupełnym, pewna siebie, nie nagląc nań o postanowienie, przywiązywała się doń co dzień mocniej, — i starała się dowieść tylko, iż jej uczucie nie było przemijającą zepsutego dziecięcia fantazją. Matka i siostra zbyt były wielkiemi paniami, aby się czegoś miały domyślać. Widziały one słabość Cesi dla artysty biednego, przypuszczały nawet obałamucenie chwilowe, żadnej z nich jednak na myśl nie przyszło, aby niebezpieczeństwo jakie groziło... Hrabina w ostatecznym razie gotowaby może była pobłażyć dziwacznemu przywiązaniu zachowanemu w tajemnicy, zaniknąć oczy na następstwa wszelkie... ale o ożenieniu chłopa z córką ani pomyśleć nie umiała ani by przypuściła taki poczwarny związek. Była więc całkiem spokojną, a że dla pewnych względów i ona i Fanny musiały sobie skarbić względy Celiny, nie sprzeciwiały się jej wcale i zostawiały więcej swobody, niżby należało.
Niepotrzebujemy może objaśniać, iż hrabina kochała nadewszystko Fanny, i usiłowała w jakikolwiek sposób zapewnić jej udział w tym majątku, który był, skutkiem legatu ciotki, wyłączną własnością Celiny. Pieniądze Cesi opędzały w znacznej części koszta podróży. Fanny była tak praktyczną osobą, tak rozsądną, iż można było nawet przypuścić, że patrzałaby przez szpary na wszelki wypadek pozbawiający siostrę przyszłości. — Gdyby Cesia za mąż nie poszła potem, Fanny jeszcze świetniej wydać by się mogła...
Obie panie, matka i faworyta nie mówiły z sobą nigdy o tak delikatnej sprawie, ale się rozumiały doskonale. — Matka mniej się domyślała, siostra wiedziała więcej, ale milczała, bo jej tak wypadało. — Cesia także nie mówiła nigdy ani z siostrą ani z matką, z którą się rozumieć nie mogła, o biedném sercu swojem. Obdarzona siłą woli i stanowczością charakteru nadzwyczajną, wiedziała dobrze na co się narażała, co jej groziło, ile miała do przełamania, nie zrażało ją to, owszem przywiązywało raczej trudnością...
Czy serce jej, czy głowa miała większy udział w tej miłości nagle powziętej i spotężniałej niezmiernie — czy oboje się na nią składało? rozpoznać było trudno... Zadaniem Celiny było przywieść do tego Beppa, aby jej uwierzył i wszystko dla niej poświęcił.
Czarny złożył by był w ofierze sercu kobiety swe powołanie, zapał dla sztuki, marzenia wielkości, ale nie mógł poświęcić godności człowieka. — Wykraść serce dziewczyny młodej, bogatej wysoko urodzonej w oczach świata okrywało go wstydem, spadlało, rzucało w ten pospolity tłum dorobkowiczów, którzy dla chleba przed niczem w świecie, nawet przed głosem sumienia cofnąć się nie chcą. Czarny był nadto uczciwym, aby upadł tak nizko, czuł że okryty wstydem w sobie poniżał ten lud ubogi, którego był dziecięciem wybraném. Nie mógł się oprzeć sercu, miłości, jedynemu życia urokowi, który mu się narzucał — ale postanowił wytrwać czysty i miłością płacąc, oprzeć się wszystkiemu co by Celinę nieodwołalnie doń przykuło. — O przełamanie tego postanowienia walczyło dziewczę właśnie.
Hrabina i Fanny zaczynały się już nieco nudzić w Rzymie; otrzymawszy posłuchanie w Watykanie i tyle poświęcanych różańców ile tylko zapragnęły, obejrzawszy kościół Ś. Piotra aż do kopuły, muzea, kościoły obszedłszy, zyskawszy odpustów ile tylko czas pozwolił — zwiedziwszy okolice... hrabina znajdowała pocichu i ostrożnie się z tego spowiadając, że Rzym nie był wcale zabawnym.
Uczucie religijne nie było jeszcze w niej tak rozwinięte, aby niem jednem żyć mogła; była gorliwą katoliczką, a po powrocie z Rzymu obiecywała sobie rolę tę odegrywać jeszcze świetniej — katolicyzm hrabinej jak wielu jej podobnych, był rzeczą formy, przyzwoitości, dobrego tonu, akcessoryjnym dodatkiem niezbędnym dla położenia towarzyskiego. — Zwiedzała bazyliki, zyskiwała odpusty nie roznamiętniając się wcale, aby powróciwszy mogła wyliczać i opisywać uzyskane łaski i dostąpione zaszczyty...
W tym względzie Fanny zupełnie do niej była podobną. Cesia różniła się od obu niezmiernie, była pobożną duchem, bez ostentacij, modliła się rzewnie, ale ani na koronce uprzywilejowanej, ani w nakazanych miejscach i godzinach, w danej chwili ducha na zawołanie nie miała. — Umysł jej swobodniejszy, żywszy, w żelazne pęta form suchych ująć się nie dawał... Rzym dla niej był czemś uroku pełnem, czem się nasycić było niepodobna, odkrywała w nim piękności coraz nowe, przywiązywała się doń — a może i Beppo ją do niego przyciągał.
Tym czasem hrabina matka coraz częściej zaczynała przemawiać po wyjeździe...
Cesia musiała wziąć na siebie koszta pobytu w Rzymie, aby go przedłużyć. — Hrabina zgodziła się na to mając pewny mały rachunek na względzie. Spotkali się tu z kilku ludźmi młodymi, którzy nie byli do pogardzenia. Wydanie za mąż Fanny było jednym z celów życia matki.... Dostrzegła ona, iż Staś Leliwa był w tej dobie żywota, pełnej pragnień, w której najłacniej jest za serce młodego pochwycić człowieka. Hrabia Lutyński wcale też nie był do pogardzenia. Jako człowiek więcej się nawet mamie podobał nad poetę, ale ostatni był daleko bogatszy... i miał jeszcze w przyszłości nadzieje olbrzymie.
Hrabina szepnęła córce, ażeby się nieco do poezij wzięła i starała rozmarzyć na intencją Leliwy.
Dla kobiety a zwłaszcza tak rozumnej i praktycznej jak Fanny, wszystko było możliwém — mogła się stać poetyczną na zawołanie, sarkastyczną gdy tego wymagała potrzeba, melancholiczną i wesołą wedle wymagań roli, jaka na nią przypadała.
W istocie, ostatniemi dniami Leliwa parę razy przyszedł do hrabinej, siedział długo, rozmawiał — ale jak poeta słuchał więcej sam siebie niż tego, co mu te panie odpowiadały.


Na herbatę do hrabinej sproszeni być mieli wszyscy ziomkowie bawiący w Rzymie, dwóch czy trzech prałatów... kilka pań obcych, znajomych.
Lista rodaków była już gotową, gdy na nią okiem rzuciła Celina — Beppo Czarny nie znajdował się na niej, zabolało ją to mocno — ale nie dała nic postrzedz po sobie.
Matka zastała ją stojącą nad tym papierem w zadumie spokojnej.
— Cóż ty tam tak czytasz, moja Cesiu?...
— Przeglądam gości....
— To są sami Polacy... oprócz tego... mamy trochę innych znajomych....
— Wszyscy Polacy znajomi?
— O! przecież wszystkich prosić niepodobna....
— Ale... nie postrzegam na spisie mojego malarza?
— A cóżby on tu robił u nas? chybaby stał w kącie i patrzał na ciebie.
Cesia odwróciła się do matki z twarzą zupełnie spokojną.
— Mnie się zdaje, odpowiedziała, że to do nas nie należy, co on tu robić będzie, ale grzeczność każe go nie pominąć.
Matka ruszyła ramionami. — Moja Cesiu, rzekła, to są ludzie, którym się płaci i którzy zapłaceni nie mają do niczego więcej prawa. Nie od dziś widzę, żeś sobie niepotrzebnie głowę nabiła tym artystą.
— Człowiekiem nie artystą, to bardzo miły i zacny człowiek, poprawiła Cesia.
— Zacności nie przeczę, miłym mi się nie zdaje — rzekła matka, boję się żebyś nie zanadto dla sztuki ulubiła artystę.
— A gdyby tak było? spytała Cesia zimno.
— Byłoby nie dobrze, moje dziecko — ludzie wiedzą wszystko — odezwała się matka, mówią chętnie, a dla panienki dosyć jakiejś pogadanki, aby od niej odstręczyć. — Pójść przecie za kogoś podobnego nie można... a romans mieć z artystą to sobie przyszłość zawiązać.
Cesia ruszyła ramionami niedbale.
— Proszę mamy, aby mój malarz dostał inwitację.... inaczej ja nie będę na wieczorze....
— Ale moja Cesiu... to dziwactwo....
— Zrobi mama jak się podoba.
Niemówiąc więcej wyszła panna Celina; Beppo Czarny dostał bilet i przyszedł.
Wieczór był świetny. Spotkały się na nim też same osoby, któreśmy widzieli na obiedzie dla pułkownika. — Ze swoim smutkiem i rozmarzeniem przybył i Staś Leliwa; usiadł przy pannie Celinie, a że mówić nie miał z kim, powoli rozpoczął z nią pogadankę.
— Powiedz mi pani, odezwał się po chwili urywanej rozmowy — po co większa część tych ludzi, których tu widziemy, przyjeżdża do Rzymu? Ja — spragniony jestem poezij, pani kochasz sztukę... ale — reszta?
— Jadą może dla tego, że my jedziemy, że od kilkuset lat jeżdżą wszyscy, że Rzym widzieć potrzeba, że się spodziewają iż ten widok duszę im otworzy.... Chciałżebyś pan z widzenia cudownych miejsc uczynić przywilej wybranych?
— Tak jest pani — niepoświęcanych niepuszczano do świątyni — zawołał Leliwa w uniesieniu... co tu ślepi widzieć mogą, a głusi usłyszeć?
— Ale powtarzam panu, zawołała Cesia, spoglądając na pięknego smutnego chłopca, ślepym może blask oczy otworzyć, głuchym głos z nieba może uszy odemknąć.
— Pani wierzysz w cuda — odparł zamyślony Staś — tak! potrzeba w cuda wierzyć aby z nieznośnego życia nie umrzeć. — Tak, ale ja pani powiem jak się cuda dzieją. — Dawniej na drodze do Damaszku olśnęły blaski rycerza i ogniem ochrzczony stawał się chrześcianinem, dziś cale się to dzieje inaczej. Cud na duszy zamkniętej odbywa się jak na pączku od kwiatu, ogrzewa go słońce i z zielonej brzydkiej skorupki wychodzi purpurowy motyl.... Tak ja pojmuję one cuda na ludziach... na to potrzebaby żyć długo w Rzymie i Rzymem, a my przychodziemy tu westchnąć, obejrzeć się i uciekamy, bo nam tu duszno i straszno.
Cesia patrzała na mówiącego, niekiedy wzrok jej padał na stojącego w kącie z założonemi na piersiach rękami Beppa, którego oczy ostróżnie ją ścigały — to znowu spoglądała na Stasia poetę. Mimowolnie zrodziło się porównanie; mimowolnie przyznać przed sobą musiała, że Leliwa był idealniejszym. Wzdrygnęła się na tę myśl grzeszną, spojrzała czule w stronę artysty, tymczasem poeta dźwięcznym głosem kusiciela śpiewał nad jej uchem.
— Rzym! ale to uosobienie ludzkości, to ostatnia ruina, na Niniwie i Babelu, porosły góry, zasypały je piaski, przebrzmiały pieśni... w Egipcie pusto i wnuki nie znają pradziadów, rzymska ruina jedna jest żywą i płodną.... Czy pani kochasz Rzym?...
— Możesz że pan pytać mnie o to, tu mi się otwarła dusza i oczy... i na sobie doznałam cudu, o którym mówię.
— Ze mną stało się inaczej — patrząc na Cesię i radując się, że był zrozumianym mówił Leliwa — ja tu przywlókłem się z długo pieszczonemi marzeniami, z Rzymem innym, moim, stworzonym z tego com czytał i wydumał.... Od ostatniej stacji w tej pustyni, która się zowie kampanją, szedłem pieszo, wzruszony, nieprzytomny. Klękałem u rozkruszonych grobów po drodze, nie śmiałem deptać pyłu gościńca, jak relikwij dotykałem płyt brukowanej Via Sacra. Każda z tych dróg tak się zwała dla mnie — ale gdym bramą Del Popolo wszedł nareszcie w ogród i pospieszył uklęknąć u grobu apostołów, a potem z pielgrzymią pobożnością począł wędrować od świętości do świętości.
— Cóż? doznałeś pan rozczarowania?
— Ja nie wiem jak to nazwać — zawołał poeta, doznałem zdumienia — stało mi się zimno w Rzymie, nie był on tém, czem go mieć chciałem.... I — nie dopowiem wam lepiej. Jedno uczucie zaczerpnąłem tu może, na całe życie — tęsknicę.
Cesia słuchała.
— Mów pan, odezwała się — ślicznie pan mówisz o tém, a ja pięknych rzeczy słuchać lubię i patrzeć na piękne.
— To idź pani do muzeów patrzeć na Apoliny i Przemienienie, idź pani słuchać śpiewów w Syxtynie i czytaj Dantego — ale nie słuchaj tej połamanej mowy, którą się tłumaczy dusza pokaleczona.
— A! panie! mówisz po Byronowsku! rozśmiała się Cesia — któż zranił tę duszę?
— Sam Bóg! westchnął Staś, i rana to święta — raną moją dola Polski niezasłużona, straszna, nieubłaganie okrutna a męczeńska.
— Na tę ranę bolejemy wszyscy, zawołała Cesia żywo, podając mu rękę... jam was niezrozumiała — przepraszam.
— Wszyscy? powiadasz pani — wszyscy? gdybyśmy boleli wszyscy — rana by się zagoiła; na nieszczęście my ją rozdzieramy, szarpiąc się między sobą.
Zamilkł Staś, spuścił głowę, pomilczał i odezwał się jakby dopiero postrzegł opuszczonego nieco w kącie Beppa.
— Pozwól mi pani, bym tego nieszczęśliwego malarza, który na płótnie taki jest śmiały a w salonie tak niezgrabny, podprowadził tu nieco bliżej, serdecznie mi go żal.
— A! zrób to pan! to będzie prawdziwie piękny, braterski uczynek....
Staś poskoczył, ujął pod rękę Czarnego i przyciągnął go przed Cesię.
— Dajże pani burę temu swemu nauczycielowi, ozwał się wesoło — po co się kryje po kątach i dąsa na świat? Czemu nie ma odwagi ani słowa rzec, ani się rozgościć między nami, Tatko już mu raz dał burę zasłużoną, ale od pani będzie ona skuteczniejszą....
Cesia popatrzała uśmiechając się na Beppa wielce zakłopotanego sobą i zarumienionego jak pacholę.
— O! to prawda — odezwała się — to prawda żeś pan na okrutną burę zasłużył, ale mi was żal i odłożę ją do przyszłej lekcij....
Tatko, który tu także był i orlem okiem rzucał po ludziach widząc wszystko, zbliżył się ku nim.
— Widzę, żeście państwo na tortury wzięli artystę? prawda? spytał — ja mu dałem raz burę, a teraz go będę bronił! Nie mówcie żem dziwak! — Źle jest, gdy człowiek albo tak gardzi ludźmi, że do nich mówić nie raczy, lub się ich lęka i w siebie nie wierzy, ale dla artysty wszystkie sądy w świecie dopuszczają okoliczności łagodzące.
Tak jest. Artysta, by tworzyć, musi cały zwinąć się w duszy swej i zagłębić w sobie, nawykł do tego stanu. On mówi dziełami. Wy ludzie świata nie powinniście wymagać od niego, by wam paplał nicości, któremi wy żyjecie.
A co?
Obejrzał się stary zacierając ręce....
— A co? nie mam słuszności.
— Na moją ekskuzę mam i to — odezwał się wreście milczący Beppo — że artysta... przypuściwszy, iż ja na to zaszczytne imie zasługuję — samém tworzeniem jest znużony, że najlepszą część siebie wylewa w dzieła... społeczność naturalnie znajduje w nim łupinę tylko wyciśniętego owocu.
— Darujcie mi — odparł Leliwa, i Tatko mi przebaczy, ale ja to inaczej rozumiem. Artysta nie jest owocem z ograniczoną ilością soków i zapachów, ale zdrojem żywym, przez który przepływają wody niebieskie. On się nigdy wyczerpywać nie powinien.
— Wszystkie porównania kuleją! zawołała Cesia — to rzecz wiadoma.
— Dziś już poszło na to, że się musiemy sprzeczać — przerwał Stanisław — porównania nie zawsze kuleją, miła pani, w świecie fenomena różne, są w gruncie jednym fenomenem upostaciowanym rozmaicie, dla tego najoddaleńsze od siebie rzeczy dziwne okazują analogije.
— Mówmy o czém inném, błyszczącemi oczyma patrząc na Beppa, który zamilkł znowu — zawołała Cesia — to filozofija... psychologija... nie wiem co... a ja nie chcę być z rozmowy wyrzuconą.
— Jak tylko stary taki mantyka się wmięsza — zawsze źle — zawołał Tatko, i lepiej ujdę....
Skłonił się, wziął pod pachę Beppa, a radego nie radego wywiódł na balkon, który był pusty. Towarzystwo całe bawiło się w salonie. — Odchodząc, rzucił okiem na Stasia i Cesię i jakby ich błogosławił na dłuższą rozmowę — sam odciągnął od niej malarza.
— Podziękuj mi — odezwał się pocichu — wybawiłem cię z niebezpieczeństwa — artyście niezdrowo jest wpatrywać się długo w czarne oczy dziewczęcia które mówią i obiecują zbyt wiele, nie dotrzymają nigdy — nic.
— Nie wiem, począł mówić powoli — czyś waćpan kiedy zastanowił się baczniej nad jednym fenomenem natury, bardzo według mnie znaczącym. Długo mnie to raziło, gniewało, oburzało, że najprzecudowniejsze oczy kobiety na przykład, zdające się mówić poezją, niebiosami, bożemi natchnieniami, że najcudowniejsze czoła myślące, że najrozumniej uśmiechające się usta — należały do istot, panie Boże odpuść — głupiuteńkich.... Nic w świecie naturalniejszego, bo tak jest w całym szeregu stworzonych istot. Nie powiedziałżebyś patrząc na zręczne kształty gazelli, na zwinną jaszczurkę, nawet na przechyloną artystycznie brzozę i pozwieszane zalotnie gałęzie drzew, iż one te kształty przybierają z dobrą wolą i świadomością tego co czynią? Przed się tak nie jest! Oczy kobiety mówią rzeczy, o których nie wiedzą i o które je nie ma co pytać.... A iluż to ludzi modliło się do takiego wzroku, aby z niego tajemnicę świata i życia wyprosić!
Beppo słuchał z uwagą. — Postrzeżenie wasze bardzo jest trafne, rzekł, ale dla czegoż do mnie je wystosowaliście?
— Dla czego? dla tego że byłbym je w chwili, gdy mi przyszło na usta tak samo powiedział każdemu innemu ktoby mi się nawinął, a bodaj ścianie, gdyby nie było człowieka... Nie posądzaj mnie o żadna intencję....
— Przepraszam — rzekł Beppo.
— Nie przepraszaj, rozśmiał się stary, bo ci mam jeszcze coś powiedzieć — bardzo otwarcie. Nie patrz tak ogniście na pannę Celinę, zapał artystyczny wyszafujesz na ekstazę przed tym bladym kwiatkiem, a nie zerwiesz go, bo nie dla ciebie on przeznaczony.
— Pan mnie nieznośnie — przepraszam — nieznośnie posądzasz — żywo odparł Beppo.
Stary ujął go za rękę.
— Młody mój przyjacielu, rzekł, to nie posądzanie, — ja czytam w duszach waszych jak w księdze otwartej, ja wiem — wszystko. Nie oburzaj się — nie szpiegowałem, Bóg widzi, ale oprócz mnie wiedzą o tém gospodarze twego domu, wie Pola, która jako kobieta szpiegiem jest z natury swej... wiedzą jeszcze inni. Tyś nie winien, winna ona... i wedle przyrodzonego prawa, odpokutuje nie ten co zgrzeszył, ale ten co się dał wciągnąć do grzechu. Historja Ewy i Adama.
Beppo poczerwieniał cały.
— Zaprzeczam wszystkiemu! zawołał przestraszony.
— Przecz — rozumiem, nie może być inaczej, mówił stary całkiem spokojnie. — Ale pozwól mi dla tego dokończyć. Najniewinniej w świecie ona cię zdradzi — w chwili uniesienia zajrzała do twej duszy i pokochała ciebie... święte to i piękne uczucie. — Prócz duszy jednak masz serce, masz oblicze i zewnętrzną powłokę... dusza twa jaśniejsza może od twarzy... któż wie, czy w tej chwili nie oczarował ją obliczem Staś poeta, i który z dwóch was czarowników będzie silniejszym?...
Beppo mimowolnie obejrzał się ku oknu szklannemu, przez które widać było Cesię żywo rozmawiającą z równie ożywionym poetą.... Ścisnęło mu się serce. Milczący podał dłoń Tatkowi — nie odpowiedział nic, i wysunął się pocichu.
Z duszą smętków i przeczuć pełną powlókł się ulicą — sam jeden ku domowi. Tu na galeryi spartą zastał drugą tęsknicę, Polę opartą na dłoni i wpatrzoną w niebo.
Biedna dziewczyna przypominała sobie może chwile na tymsamym balkonie spędzone niegdyś w uśmiechach i pieśniach na długiem czuwaniu — a teraz!...
Widząc przechodzącego Beppa, Pola poruszyła się, pogoniła go wzrokiem, odgadła z chodu i zwieszonej głowy smutek jakiś i pospieszyła zanieść mu lampkę zapaloną.
Beppo siedział już nad stołem podparłszy czoło na rękach, nie miał czasu i pamięci zrzucić sukni balowej. Włoszka zrozumiała zamyślenie i wejrzenie obłąkane. Z poufałością dziecka ludu, którém owładnęło uczucie litości, położyła mu rękę na ramieniu.
— Chory pan jesteś? spytała patrząc mu w oczy.
— A! nie! nie!
— Jeśliś nie chory, to gorzej jeszcze... Poverino! nie zapieraj się...
Amor, fuogo e tosse, presto si cognosce... szepnęła cicho.
Ty się kochasz... to źle, to bardzo źle. Kiedy ogień piecze, trzeba się od ognia odsunąć. Mnie was żal i po was żal będzie — ale pojedźcie ztąd na kilka tygodni.... Jam już stara — dodała wzdychając — tak, przeżyłam wiele. — Jedźcie... wrócicie potém. Sprobujcie siebie i — jej.
Te pieszczone kobiety, co nie mogą jeść chleba a potrzebują ciastek, tak samo czasem nadkąszą człowieka serce, aby spróbować czy słodkie... wypluną i porzucą. — Czemu nie pojechać?...
Beppo spojrzał na nią z wyrazem wdzięczności.
— My wam zachowamy mieszkanie wasze... wam tu nikt nic nie ruszy — weźmijcie tłumoczek mały, w Bolonii są cudne obrazy, odetchniecie w Bolonii.
Czarny patrzał na nią niewiedząc co odpowiedzieć, rada była dobrą.
— Czém prędzej tém lepiej, dodała poczciwa dziewczyna. — Wy nic teraz nie potrzebujecie? ja wam upakuję tłumoczek. Trzy koszule... szkatułka z farbami?... nieprawdaż, nie wiele rzeczy? Jutro o świcie możecie ruszyć... a może zostawicie karteczkę do panny... przysięgam na Madonnę, oddam że nikt widzieć nie będzie... Mnie i jej żal biedaczki, ale was więcej, o więcej!
Jak się to stało, że nazajutrz Beppa nie było w Rzymie, nie umiemy lepiej wytłumaczyć. — Panna Celina przez dwa dni nie wychodziła ze swego pokoju, była chora, trzeciego dnia Leliwa namówił ją na przechadzkę po Via appia, zasianą wspomnieniami Zygmunta.... Poszli razem.
Mama i Fanny uczestniczyli w tej wycieczce; ale szczególniej ostatnia unosiła się nad poezją, której dla niej pełno teraz było wszędzie.
Nie dała ona ani chwili Stasiowi swobodnie rozmawiać z siostrą, wtrącała się do rozmowy i zdumiewała Cesię usposobieniem tak niezwyczajném, tak uniesień pełném... tak pełném zachwytów, iż smutna Celina z podziwem patrzała na nią i słuchała.
Wszystko to przeznaczoném było i obrachowaném na odciągnięcie Stasia od Cesi, ale się zupełnie nie powiodło. Poeta słuchał i milczał. Instynkt go ostrzegał o fałszu.... Dzień to był oprócz tego nieszczęśliwy dla Fanny; miała ona dwóch młodych, o których pozyskanie matka jej starać się radziła, Stasia poetę i hr. Lutyńskiego, dowcipnego, zimnego, człowieka wielce pozytywnych przekonań.
Nie mogło być nic antypatyczniejszém dla hr. Romana nad Fanny w ekstazie, nad każdą kobietę egzaltowaną. — Tymczasem wśród najszczytniejszych owych uniesień, Lutyński uwiadomiony o przechadzce, napędził towarzystwo hrabinej i ukazał się przerażonym oczom Fanny.
Położenie jej stawało się nie do zniesienia — nie była pewną czy ma pozostać przy pierwszej roli i stracić na zawsze Lutyńskiego, lub zmienić nagle nastrój, humor i zrazić poetę na wieki... ani jednego ani drugiego nie była pewną, a tu należało wybierać koniecznie, chwili nietracąc.
Przyszło jej na myśl, że może oddzielić się z hr. Romanem i matką a Cesi oddać poetę, nie rozczarowując go i przyszłości zostawując resztę.
Tak się stało, bardzo zręcznie wysunęła się ku nowo przybyłemu i powitała go uśmiechem. — Rola jaką z nim grała, była dla niej łatwiejszą i milszą.
— Ten poczciwy Staś — rzekł Roman pocichu — jest zupełnie pijany Rzymem, uważałaś to pani? czasem mówi nic do rzeczy....
— Czasem? podchwyciła Fanny uszczypliwie.
Rachuba na miłego wcale hrabiego Romana była przynajmniej przedwczesną, lubił on towarzystwo niewieście, szczebiotanie, żarty, śmiechy, dowcipy ale — o ożenieniu się — ani myślał!! Dowcip Fanny, zasady mamy podobały mu się wielce — za mało wszakże znał stan majątkowy, ażeby się na stanowczy krok ważył. Był z tego nowego rodzaju ludzi naszej epoki, co się zakochać nie mogą, bo się zawczasu uczyli anatomii.
Cesia i Stanisław doszli aż do Cecylii Metelli.... Tu już było cicho a pusto, a ruiny zameczku na prawo rzucały długie cienie na drogę, słońce było nad zachodem. Gościńcem ku miastu ciągnęły kobiety z próżnemi koszami na głowach, osiołki powracające do domu, ogorzali wieśniacy od roboty, parę wozów ciężkich na dwóch kołach....
Tęsknica cmentarna wiała ze wsząd.... W dali pielgrzymujące do Rzymu stare akwedukty wyglądały jak skamieniałe procesje pątnicze.... Ze smutkiem grobowej drogi śmiech hr. Romana i szczebiotanie Fanny dziwnie się sprzeczało... ale świat składa się z tych sprzeczności!...
Na poecie nigdy i nigdzie przyjaciel Lutyński nie czynił tak przykrego wrażenia, jak na Apijskiej drodze, w Koloseum, i na ruinach Forum lub w Kapitolu.
Szyderskie jego uwagi były jakby plwaniem na świętości, — w tym świecie pamiątek ludzkości uśmiechnięta twarz Satyra cywilizowanego z instynktami cielesnemi wyrażającemi się językiem pożyczanym z ducha — stawała się dlań nieznośnem urągowiskiem ze wszystkiego co święte.
I teraz rozmowa jego z Cesią, która go aż nadto uważnie, acz niekiedy wzdychając, słuchała — urwała się, gdy po za nim śmiać się zaczął hr. Roman. Staś spuścił głowę smutnie.
— Pani droga, rzekł — mnie się zdaje, że jak w kościele cygar palić nie wolno, tak na ruinach śmiać się nie godzi. To powinno być zakazanem. Rzym to świat wielkich boleści i cudów. Ten człowiek co za nami idzie, nie ma Boga w sercu... on nic nie czuje — słyszysz pani — on śmie się śmiać!
Cesia spojrzała nań ciekawie, natchniona twarz Stasia była cudnie piękną, a blada panna aż nadto jakoś to widziała i czuła. Gniewała się na siebie, a oprzeć nie mogła wrażeniu. Nigdy tak szlachetnym, tak idealnym nie wydał się jej Beppo — tamten był wyrazem siły, ten uosobieniem wybrańca... jakby aniołem bez skrzydeł.
— Jaki on piękny! mówiła sobie w duchu.
Stanisław marzył tymczasem głośno.
— On się śmieje! ten człowiek nie godzien był dojechać do Rzymu... powinien był zatrzymany gdzieś zestarzeć na drodze. Toć przybytek.... Cuda na każdym kroku... w więzieniu źródło co wytrysło od dotknięcia ręki apostoła dla chrztu jego oprawcy, studniach kości i krew nie zaschła przez lat dwa tysiące, na kamieniu twarz odciśnięta omdlałego męczennika, na innym stopa Chrystusa, który się tu zjawił uczniowi raz ostatni.... Wszystko to żywe, wczorajsze, świeże jeszcze... a są ludzie co chodząc po śladach tych cudów — śmieją się! —
— Ja go znajduję niewinnym, rzekła Cesia, wszak ptaszki w kościele świergoczą.
— Tak, on też ledwie jest ptaszkiem na umyśle — odparł poeta... a ja za nadto szaleńcem być poczynam. Ten widok i wspomnienia upajają mnie; egzaltują.... Pierś przytłoczona oddychać nie może, tak powietrze czuje pełném dusz i widm przeszłości.
Mówił długo, mówił prozą, improwizował wierszem, opisywał, unosił się, a Cesia piła to życie gorączkowe z zachwytem. W dziełach artysty jej, życie podobne wyraziło się barwami i linjami, ale je pracą własną trzeba było wypełniać i odgadywać, tu ono tak jasno, tak silnie przemawiało i w takiej formie uroczej!
Za przechadzającemi się szły powozy, u Cecylij Metelli wsiedli do nich, by zwolna wrócić do domu.
Panie pomieściły się milczące w jednym, Roman z poetą w drugim.
— Słuchaj, kochanku muz, spytał w drodze Lutyński, czy ty znasz tę rodzinę? wiesz co o niej? nie mógłbyś mnie objaśnić, kto oni? Imie uczciwe, ale stosunki?
— Ja się kontentuję tém co widzę i słyszę, rzekł Staś, nie wiem nic nad to co ty wiedzieć możesz....
— Przepraszam cię! niedyskretne pytanie — podoba ci się Cesia?
— Jest bardzo sympatyczna....
— I bardzo artystyczna — dodał Roman, źli ludzie mówią, że miała czy ma romansik z malarzem tym, który był na obiedzie.
— On wyjechał! rzekł zimno Staś.
— I romans wywiózł z sobą? uśmiechnął się Lutyński.
— O tém nie wiem.
— Mnie się dosyć podoba Fanny....
Stanisław zamilkł... spowiedź ta raziła go równie jak śmiech, poprosił żeby go wysadzono na Forum i poszedł sam pieszo powoli z myślami.
Cesia spodziewała go się na herbatę, a niedoczekawszy spytała hr. Romana.
— Cóż to pan zrobił z towarzyszem?
— Uciekł mi wśród Forum rozmawiać z cieniami rzymskich bohaterów...
— I nie przyjdzie?
— Nie wiem.
Nie przyszedł w istocie. Panna Celina stała jakiś czas na balkonie zamyślona, a niedoczekawszy się poety, wymknęła pod pozorem bolu głowy z salonu.
Była w jakiejś z sobą rozterce niewytłomaczonej, bolesnej, kłóciła się z własném sercem i sumieniem, pytała, odpowiadała, łajała.
Sądziła, że ucieczka Beppa zrobi na niej boleśne wrażenie, zdziwiła się nieczując go i nadto żywo dawszy się rozerwać Stasiowi. Co gorsza, czuła się ku niemu pociągnioną, oczarowaną nim i wyrzucała sobie płochość. W porównaniu do Beppa ten Antinous z płomykiem jenjuszu na czole, wydawał się jej stokroć piękniejszym i bardziej miłości godnym. A przecież kochała tamtego biedaka z namaszczoném czołem, milczącego, znoszącego nędzę, walczącego o sławę, o idee, o wyrzeźbienie z siebie posągu, godnego stanąć na piedestale....
Głowa jej płonęła — chodziła po swym pokoiku, gdy do drzwi zapukano. Stanęła. Z za progu ozwał się znajomy głos Tatka, który nie śmiał wnijść a dowiadywał się z poufałością dobrej przyjaźni o zdrowie.
Cesia mu drzwi otwarła.
— Cóż to pani jest? zapytał wchodząc staruszek.
— Głowa mnie boli.
— Głowa? tylko głowa? uśmiechając się rzekł stary, spoglądając na nią z łagodną litością ojca.... Wiesz już pani o nagłym wyjeździe Beppa, swojego nauczyciela do Bolonii. Anglik jakiś, mówią, polecił mu zdjąć kopję św. Cecylij.... Biedak musiał wyruszyć.
Cesia mocno się zarumieniła.
— Wiem o jego wyjeździe, rzekła — dał mi o niem wiedzieć wcześnie.
Tatko wpatrywał się w nią.
— E! rzekł, dobrze zrobił że sobie pojechał. Ja mu zawsze mówiłem, że jest za młody do dawania lekcij pięknym panienkom. Mimowolnie biedaczysko może się zapomnieć, a potém... za długo pamiętać iż się zapomniał.
Cesia pomięszana milczała.
— Przecież Czarny... przecież — dodała drżącym nieco głosem — ten pan... zdaje mi się... był tak przyzwoitym, tak skromnym....
— A właśnie dla tego, że był poczciwym i zacnym chłopakiem, który się dźwignął pracą własną, z wielkim wysiłkiem, z ofiarą... szkodaby go było gubić i zwichnąć. Panie najniewinniej w świecie czasem czynicie ludzi nieszczęśliwemi.
Cesia spojrzała nań, miała jakby łzy w oczach, głos się jej trząsł, nie wiedziała co odpowiedzieć, czuła się winną.
— Ja do niego będę pisał do Bolonii, dodał Tatko, mogę mu ukłon przesłać od pani — czy mam to uczynić i czy mi pani pozwoli dodać, dla rozproszenia niepotrzebnych marzeń, że pan Stanisław Leliwa.... co dzień tu spędza wieczory?
Cesia wejrzała znowu na starca, chcąc się przekonać, czy nie miał intencij złośliwej mówiąc to, ale Tatko uśmiechnął się łagodnie.
— Biedne dzieci! dodał jakby zapominając się — biedne dzieci! Prawo Boże kochać się każe, prawo ludzkie broni... serce się wyrywa i trzymać je potrzeba, bo potem rozkrwawione boli na żywot cały.
Dobrze się stało co się stało, dodał głośno, jestem przekonany, że Czarnemu głowa się trochę zawróciła niepotrzebnie. Dla pani i dla niego to daleko lepiej, że się nieco przejedzie, a potem powróci trzeźwiejszy... nim państwo wyjedziecie do Florencji i pan Stanisław za wami. — Dobranoc....
Ruszył ramionami.
Cesia myślała się tłumaczyć, ale staruszek wyszedł nie czekając... padła na krzesło i zapłakała rzewnie. W tej chwili nie wiedziała spełna kogo kochała, — a lękała się poczwarnej miłości dla obu. Była bardzo nieszczęśliwą.


Staś Leliwa był poetą nietylko z Bożego daru, ale z wychowania, z wykształcenia, z uwielbienia dla mistrzów, z przebytych lat tragicznych w młodości.
Los ojczyzny męczeńskim szałem napełniał jego dusze.
Poetą był nie dla togo, aby z poezyi szukać chluby i sławy, aby promienieć jak inni, szukać oklasków i zdobywać laury — poetą był dla tego, że kim innym być nie mógł. Ten poetyczny dar duszy zdawał się matce, u której był jedynakiem, prawdziwém nieszczęściem, i w tém nie myliło się macierzyńskie jej serce; usiłowała więc swego Stasiczka sprowadzić na gładszą, prozaiczniejszą drogę, nauki chłodnej, pracy rozczarowującej. Ale Staś był tak do szpiku poetą, iż w matematyce widział liczby mistyczne tylko, w historji naturalnej historją wcieleń Bożych po indyjsku, w technice czarodziejstwo sił niezbadanych.
Dla niego wszystko się zmieniało w czary, w ideały, w złote widma poetyczne. Nie było na to ratunku.
Po walce próżnej, matka opłakawszy zawczasu jego dolę, puściła go w świat. Obawiała się szczególniej tej fantazji, która dlań z pierwszego lepszego koczkodana mogła wyrobić ideał i skuć go w kajdany na życie.
Ale Staś, który się kochał co chwila, w Wenerze z Milo, we wszystkich Świętych i aniołach starych mistrzów, w Fornarinie, w Biance Capello, w ulicznych dziewczętach, w podżyłych paniach deklamujących wdzięcznie poemata, we wszystkich paplających lalkach wielkiego świata, grających na poezji z równem mistrzowstwem jak na fortepianie — właśnie dla tego nie mógł się niebezpiecznie zakochać, iż serce miał nieustannie zajęte. Czekał na zręczną niewiastę, coby jego słabość zużytkować potrafiła.
Bohaterowie podobni padają zwykle ofiarą nieco awanturniczych piękności, które dla nich w takiej pozie stanąć umieją jakiej wymaga fantazja, które na zimno tworzą z siebie bohaterki i z umiejętną rachubą chwilowo ideał niebywały zastąpić potrafią. Z dobrą wiarą, z sercem rozgorzałem Staś szedł sobie drogą życia nieopatrzny, pewien że mu się nic złego trafić nie może.
Spotkał się z Cesią i po setny raz w życiu troszkę zakochał. Powróciwszy z przechadzki ostatniej błądził długo po Forum i spowiadał przed sobą.
Szczęściem, piątkowa procesja szła do Koloseum na litanję i nabożeństwo, Staś poszedł za nią i zakochał się razem w olbrzymiej ruinie, w krwawych wspomnieniach męczeństwa, w ślicznej dziewczynie czternastoletniej, brudnej ale cudnemi czarnemi oczyma wpatrującej się w pięknego młodzieńca... w lazurze nieba i gałązkach bluszczu z powiewem wiatru wieczornego kołyszących się nad pomarańczowemi kamieniami gmachu....
Powrócił z poematem do domu, w którego jednej ramie wprawdzie blado malowała się twarz Cesi, ale ona była tylko akcesoryjną jego ozdobą.
Całą noc spędził rymując, a nadedniem spalił co napisał i położył się śnić piękniejszy daleko poemat od wszystkich w życiu stworzonych....
Gdy się nazajutrz przebudził było około południa... bilecik hrabinej zapraszał go na zły obiad na godzinę trzecią.


Gdy poczciwy Tatko chodził usiłując w ludzi wmówić, że się wszyscy kochać powinni, tak czysto i bezinteresownie jak aniołowie w niebiosach, tłumacząc każdemu swą teorję najsłodszej miłości ducha; miłości platońskiej, Dantejskiej, chrześcijańskiej i t. p. po za nim ślad w ślad chodzili inni, niemniej za bardzo poczciwych uchodzący ludzie, których najmilszą zabawą było siać waśń, niezgodę, podejrzenia, nieufność i ziarno nienawiści. Czynili to z braku zajęcia, z teorji o niegodziwości człowieka, o niebezpieczeństwie ludzkich miłości i z przekonania, że pan Bóg woli być kochanym osobiście, niż w istotach na swój obraz stworzonych.
Do najczynniejszych siewaczy niezgody należała owa osóbka w wieku dobrze dojrzałym, gadatliwa, szczebiotliwa, mieszająca się do wszystkiego, niespokojna, złośliwa, która w towarzystwie poważnego, żółtego ojca duchownego przybyła na obiad. Była to poprostu stara panna żółciowa, bez stałego zajęcia, a więc czas zbywający od nabożeństwa obracająca na pożytek swych bliźnich. Czuwała ona nad moralnością publiczną, nad religijnością swych przyjaciół, znajomych, ziomków, czynnie się zajmowała zbawieniem dusz, nawracaniem zatwardziałych, namawianiem młodych panienek do klasztoru, zachęcaniem młodzieńców, którym się jeszcze wąsy nie wysypały, do ślubów zakonnych; zbieraniem składek i t. p. Ojciec duchowny, równie surowy jak ona, kierował jej sumieniem i odbierał zebrane składek owoce....
Panna ta była tak dobrze hrabianką jak inne, tego tytułu używające osoby, nosiła imie Doroty, była dosyć z siebie majętną i od lat już wielu mieszkała w Rzymie na dewocji.
Dla czego zachęcając innych do klasztoru, sama dotąd do niego nie wstąpiła, tłumaczyć się tylko daje tém, iż kierujący sumieniem wolał z niej mieć kwestarkę, niż słabe naśladowanie św. Teresy.
Mąż to był poważny, teolog może nie najpierwszej wody, bo nierychło się wziął do studjów, ale praktyczny nadewszystko, i w spółeczeństwie umiejący spożytkować dla stowarzyszenia swego wszystkie, nawet najmniejsze okazje. Surowy wielce, nie uśmiechał się prawie nigdy, miłością żadną nie grzeszył, kwaśny był jak ocet — lecz w najświetniejszym salonie i w najwybredniejszém towarzystwie umiał się znaleść nieposzlakowanie. — Jemu winien był nowicjat najwięcej znakomitych nabytków.
Ojciec Polydor, było to jego imie zakonne, dziwnem usposobieniem jakiemś, daleko więcej był pobłażającym dla jawnych niedowiarków, sceptyków i ludzi dla wiary obojętnych, niż dla tych co będąc katolikami, w imie katolicyzmu za nos się prowadzić mu nie dawali. W katoliku najmniejsza niezależność przekonań i samoistność postępowania, O. Polydorowi wydawała się zbrodnią, katolik dlań powinien był być niewolnikiem jego, bezwolnym poddanym... posłusznym żołnierzem.
Gdy poczciwy Tatko modlił się ze łzami w oczach klęcząc w kościele, uniesiony, dobywając z piersi okrzyk zapału pełen ku Chrystusowi — O. Polydor spoglądał nań z najwyższą pogardą. Tatko dlań wydawał się najniebezpieczniejszym z heretyków, bo sobie pozwalał chodzić do spowiedzi gdzie chciał, i mieć wiarę swą własną, o której śmiał prawić publicznie, nawracając... bez skazówki i zezwolenia O. Polydora. Ostrzegano zawczasu wszystkich mających stosunki ze staruszkiem, iż to jest marzyciel niebezpieczny, podejrzany o Towiańszczyznę, o illuminizm... o herezyę, a kto wie czy nawet nie inicyowany do jakiej loży masońskiej.
Tego rodzaju ludzie byli O. Polidorowi najnienawistniejsi; a Tatko naraził mu się parę razy w rozmowie ośmielając mieć swoje zdanie, popierane cytatami z Ewangelii.
O. Polydor ostro wytłumaczyć musiał staremu, że Ewangelia sama nic a nic nie znaczy bez komentaryusza, a słowa Chrystusowe wykładać ma prawo nie serce i rozum człowieczy, ale kościół.
Dla innych był szanowny kapłan wielce pobłażającym; dla gorliwych duchem, gorących, nieopatrznych a niebezpiecznych takich Tatków, nieubłaganym.
Hrabianka Dorota miała oddawna mieszkanie na Sixtynie, skromnych kilka pokojów na drugiem piętrze, w cichym domu, żadną wesołością światową nieskażonym. Mieszkali w nim ludzie poważni, na dole lichwiarz, człek surowej cnoty, tylko chciwy nieco; na pierwszem piętrze rodzina angielska, na trzeciem gospodarz, wdowiec, z gospodynią, wdową, kobietą niezmiernie pobożną i do kilku bractw należącą. Gdy sprawy ogólne kościoła wymagały tego, dawała czasem hrabianka herbaty, ale to tylko w razach nadzwyczajnych — zresztą żyła skromnie, oszczędzając grosz na założenie klasztoru, którego nadzwyczajna potrzeba okazywała się w jej rodzinnej okolicy. Pełno tam było panien majętnych i bez zajęcia, które gotowe były powychodzić za mąż i wpaść przez to na drogę zatracenia.
Była godzina ledwie po południu, a panna Dorota wróciła z kościoła i zabierała się odpocząć, gdy nadszedł O. Polydor. Rzadki ten gość tem bardziej ją ucieszył, iż kilka grzechów cudzych nosiła na sumieniu, nie wyspowiadawszy się z nich ojcu duchownemu.
Ledwie mu dała usiąść hrabianka i ozwała się żywo.
— Co się to dzieje! mój ojcze! co się to dzieje! co za skandale... jaka płochość tych ludzi... to nie do opisania.
— Cóż takiego? co znowu nowego?
— Zawsze! niestety, nowe i niedobre rzeczy... Hrabina, która pod pozorem pobożności przybyła do Rzymu, a grosza nie dała na nic... ale to na nic, mimo że jej kilka razy potrzeby nasze przedstawiałam... intryguje tylko ze swemi córkami. Dom jej prawdziwe zgorszenie, młodzieży pełno.... po wieczorach, po nocach przechadzki, nieprzyzwoite śmiechy... W piątek, kucharka mówiła, na bulionie gotują, na mszę ledwie pójść pamiętają, a młodzież bałamucą... Ojciec ruszył ramionami.
— Nie wszyscy swiętemi być mogą — rzekł — trudno; najgorzej, iż tam mało religii, bardzo mało... samowola wielka... obojętność straszna.
— Młodsza córka, mój ojcze... dodała hrabianka... to dopiero heretyczka! I co to za postępowanie, słyszę zbałamuciła tego malarza Czarnego... formalny romans z nim miała, aż chłopiec obawiając się... jakichś następstw... uciekł z Rzymu.
O. Polydor brew zmarszczył.
— Teraz gdy ta poczciwa święta nasza hrabina Giustiniani już mogła wydać córkę swą za p. Stanisława Leliwę, a była śliczna partja, bo Włoszka nie ma nic... on bogaty... panna Celina bałamuci poetę. Druga Fanny trzyma w oblężeniu hr. Lutyńskiego.... Słowem że ten dom akaparuje wszystkich, a że w nim pobożności i gorliwości nie ma najmniejszej, i daje ton, młodzież się gubi....
Ojciec westchnął.
— Ale to tak być nie może — odezwała się hrabianka — to skandal publiczny... potrzeba tam poprzestać bywać, niech kobiety nasze unikają tych pań... to je może nawrócić i upamiętać. Dla złych należy być surowym.
— Byłby to może środek niezły, rzekł duchowny, ale jakże tego dokonać?
Hrabianka się uśmiechnęła.
— Jeśli ma aprobatę waszą, mój ojcze, ja biorę na siebie wykonanie.
— Te panie mogą wyjechać z Rzymu, i skończy się na tém....
— Tak, ale moralna banicja pojedzie za niemi wszędzie... parę listów jej dokona. Będzie to kara słuszna, za lekceważenie wszystkich praw towarzyskich.
— I przepisów religijnych, dodał ojciec.
Wśród rozmowy uderzono w bramę dwakroć. Wiadomo, że w Rzymie, szczególniej na mniejszych uliczkach, domy są przez cały dzień pozamykane i dobijać się do nich potrzeba. Panna Dorota wyjrzała oknem, skrzywiła się.
— Prawdziwie nie wiem, czego tu może chcieć ten człowiek, którego nie cierpię... a niewątpliwie musi przychodzić do mnie chyba.
— Kto taki? spytał ojciec.
— A! ten stary dziwak, którego tu oni Tatkiem zowią.
— Bardzo niebezpieczny człowiek, dodał ksiądz — wszystkie pozory najgorętszej pobożności, ale to sobie liberalna jakaś wiara, samopas, bez dyrekcij — w gruncie pewnie herezją zarażona. Co gorzej sympatyczny stary, nie bez talentu, nie bez pewnej wymowy, liznął nauki wedle świata.
— Możeby go nieprzyjąć? spytała hrabianka.
— I owszem, owszem, przyjmijcie go, tu się z nim spotkać rad będę. Może też ta dusza nie ze wszystkiem jeszcze pychą szatańską zjedzona, dla prawdy się otworzy....
Zapukano do drzwi, hrabianka prosić kazała staruszka, który wszedł uśmiechnięty, wesół, spokojny i pozdrowił przytomnych serdecznie. O. Polydor skłonił mu się zdaleka. Hrabianka usta miała zaciśnięte, siedziała wyprostowana, sztywna, nie kryjąc się z odrazą, jaką w niej ten człowiek obudzał....
— Hrabianka powraca pewnie dopiero z nabożeństwa... ozwał się Tatko.
— Tak jest, odpowiedział za nią ksiądz, osoba prawdziwie za przykład wszystkim ziomkom służyć mogąca gorliwością....
— O! mój ojcze... przerwała skromnie hr. Dorota.
— Szczęśliwi, co tak z Bogiem życie pędzić mogą — rzekł poważnie Tatko — niczego nie zazdroszczę nikomu, oprócz podobnego oderwania się od świata... podniesienia duchem ku niebiosom....
— Ale, zdaje mi się — dorzucił duchowny, — że kto pragnie zjednoczyć się z Bogiem, ten zawsze do tego dojść może. Drogi są wiadome, wskażą je kapłani, co są przewodnikami od Opatrzności wam wskazanemi. Zapewne samemu idąc, łatwo zabłądzić.
— A jednak, ojcze mój, rzekł wzdychając stary — najwyższą zasługą, jedyną może, jest samemu drogi sobie szukać, pracować aby ją znaleść i wytrwać na niej o własnej sile. — Cała wartość życia jest w tej walce ze złem.
— Bez łaski, bez pomocy, bez dyrekcij, bez słowa ożywczego o sile własnej chcieć iść, to zuchwalstwo i pycha — dodał kapłan.
— Bez łaski! a! tak, ojcze kochany, dodał Tatko z przejęciem... wszystko co mówicie słuszne... tylko nie widzę zasługi bez własnego trudu.
— A cóż jest za przeznaczenie kapłanów? — zapytał O. Polydor.
— Lekarze duszy... w chorobie ich się radziemy.
— Nie zaszkodziłoby się o djetę czasem zaradzić, sarkastycznie rzekł ksiądz, wstał i zabierał się wychodzić. — Hrabianka patrzała jak w tęczę na starego. Tatko siedział poważny, zamyślony, tęskny jakiś i smutny.
To zamyślenie przypisała p. Dorota skutecznemu przemówieniu O. Polydora, skinęła nań aby przysiadł jeszcze, ale surowy twarzy wyraz nie dozwolił się więcej o to dopraszać. Ksiądz wyszedł, gospodyni pozostała sam na sam z niemiłym staruszkiem.
— Co to za święty i mądry człowiek! — zawołała gdy się drzwi zamknęły.
Tatko milczał zrazu.
— Człowiek wielkiego rozumu, rzekł... co za szkoda, iż serce go niedorosło.
Na ten zuchwały sąd, którego się nigdy nie spodziewała, wyrzeczony z prostotą i otwartością dziecięcą, hrabianka Dorota zarumieniła się, porwała z krzesła i cisnąc czoło dłonią zawołała:
— Jak pan możesz coś podobnego powiedzieć na tak świętego człowieka?
— Pani dobrodziejko, odrzekł spokojnie stary, ja mam zły zwyczaj mówić zawsze to co myślę. Człowiekowi temu nie uwłacza, iż nie ma serca, a dla mnie kapłan Chrystusów bez tego serca Chrystusowego, które czcimy gorejące, przebite, oplecione cierniem — bez tego płomienistego serca Bożego — kapłanem w słowa tego znaczeniu nie jest.... Moim ideałem święty Franciszek z Asyżu, święty poeta, w sukmanie wieśniaczej, wyschły z miłości Boga i ludzi.... Chrystus nie nawracał dijalektyką i argumentami, — ale cudami i ofiarą życia....
Hrabianka słów tych słuchała jak świętokradztwa.... gdyby była mogła, uszy by sobie pozatykała — stary mówił dalej:
— Może się mylę, ale dla mnie to wielkie powołanie kapłańskie całe się opiera na miłości, bo słowem nauki Chrystusa, podstawą jej, ziarnem, — jest miłość. Przypatrz się pani wszystkim cnotom nakazywanym nam przez ewangelję, są to dzieła miłości jednej w różny objawiającej się sposób. Czém jest pokora? jest miłością ludzi, a ofiarą siebie, czém skrucha? miłością cnoty, czém pokuta? miłością ideału — czém obowiązki względem ludzi?... miłością i ofiarą.
— Pan jesteś sofistą, zawołała z oburzeniem hrabianka, ja nie chcę słuchać tej herezij.
— Nie lękaj się pani — odparł starzec spokojnie — nie zgorszę jej, bo siły przekonania i nawracania nie posiadam....
— Słuchać pana jest grzechem, ja się będę musiała wyspowiadać... gniewnie zawołała panna Dorota.
— O! to milczę, odparł wstając starzec, przepraszam panią stokrotnie... milczę.
— To ja pana przepraszam, opamiętywajac się nieco słodziej dodała hrabianka — proszę mi darować moją śmieszną może obawę....
Stary skłonił się. Było prawidłem u panny Doroty, że nikogo z gości nie wypuściła z domu, niezachęciwszy go dojakiejś składki i ofiary. Miała to sobie przepisanem.... Staruszek miał odejść, gdy zbliżając się do niego, rzekła łagodnie głos strojąc.
— Przepraszam pana, zrobiłam votum, muszę je spełnić. — Zbieram składkę na misję w Kochinchinie... może się dotego zbawiennego dzieła zechcesz przyłożyć.
Tatko stanął i uśmiechnął się, patrzał długo na nią.
— Pani moja! pani moja, odezwał się — na misję w Kochinchinie! — Nie zaprzeczam, że wszyscy w Chrystusie i Kościele jesteśmy braćmi, że i nas obchodzić powinno nawracanie niewiernych mających się stać braćmi naszemi w Chrystusie — ale czyż dziś nam godzi się szeląg odłamać od potrzeb tego nieszczęśliwego kraju, którego dzieci rozproszone z głodu i zwątpienia giną? Czyż dziś, gdy my misjonarze cywilizacji walczym o sprawę Kościoła z barbarzyńską Moskwą, można grosz usunąć jeden od skarbnicy narodowej, niestarczącej na obronę religij i narodowości? Nie jestże to grzechem dawać na sprawy ogólne, gdy ten ogół cały o nas zapomniał, gdy on nas zbywa słowami, urąganiem, szyderstwem, a zalotnie się uśmiecha do katów naszych?
Na ten wykrzyk, pochodzący z duszy, hrabianka chciała odpowiedzieć, ale z gniewu, z wrażenia zbytniego, słowa jej na drżących ustach zamarły.
— Pani winną nie jesteś, dodał stary łagodniej, winni ci, co wymagają takich ofiar od żebraków ginących z głodu. Każdy grosz wyprowadzony z kraju, każdy szeląg oddany nie na naszą sprawę jest, co najmniej, nieświadomości grzechem, przypomnijmy sobie sieroty i wdowy, kapłanów naszych bez chleba... wygnańców bez współczucia....
— Wygnańców? rewolucjonistów, bezbożników, ateuszów, zbrodniarzy, skrytobójców... żandarmów co wieszali. — A! pani droga — odparł starzec — gdyby nawet byli tak źli i występni jak mówisz, czyż nas Chrystus nie uczył przebaczenia, miłosierdzia! Czyż sercem byśmy ich nawrócić nie potrafili, a pomagając im nie mogli pokierować niemi na drogę dobrą, oświecić? Chcesz pani na to dzieło nawracania naszych braci zbierać składkę? dam ile żądasz....
— Do mnie nie należy to, przebąknęła hrabianka wyraziście i dodała z przekąsem. — Żegnam pana, dopełniłam votum... rachunek pańskiego sumienia, nie moją rzeczą.
— Tak pani, ja sam poklęknąwszy u grobu apostołów, pójdę mu wyznać winy i błędy moje.... Przebacz mi pani gorące słowa z gorącego uczucia płynące.
— Żegnam pana! żegnam pana! cała czerwona powtórzyła dwakroć hrabianka. Pan zapewne wyjeżdża i już niebędę miała przyjemności go widzieć. — Żegnam pana!
— Żegnam panią, rzekł Tatko uśmiechając się — niewyjeżdżam wprawdzie, ale niechcę pani mojemi herezjami gorszyć i pokoju zakłócać, wolę już progu tego nie przestępować....
Hrabianka sztywno się skłoniła i odwróciła nagle, aby dalszej zapobiedz rozmowie. Tatko popatrzał jeszcze na nią i wolnym krokiem wyszedł z pokoju.


Panna Cecylja miała wiele a wiele przymiotów niewieścich i wiele słabości swej płci właściwych; energję i stanowczość istot słabych, które ze strachu, aby nie złamały postanowienia, co prędzej palą mosty za sobą. Tak uczyniła w chwili rozmarzenia z artystą; bojąc się sama siebie poszła mu się oświadczyć i sądziła, że się tém zwiąże na wieki i nie ulegnie już ani matki perswazjom, ani przeszkodom, któreby się nastręczyć mogły. Zdawało jej się, że w nim znalazła ideał swój i szczęście przyszłości. — Świat, który ją otaczał, począwszy od rodzicielskiego domu był jej antypatyczny, wychowawszy się w innym, wzdychała do niego. Jej potrzeba było życia duchowego, sztuki, piękna, czegoś wyższego co by umysł karmiło, a tego właśnie wśród swoich znaleść niemogła.
Najbezstronniejszy postrzegacz puściwszy się w podróż odkryć po tym tak zwanym wielkim świecie, musi się prędko przekonać że tu, mimo łudzących pozorów, życia duchowego bardzo mało. Cywilizacja w tych kołach wytworzyła niby Fata morgana urocze, do których zbliżywszy się zamiast oazy spotykamy pustynię. Tu są pozory życia, ale życia niema. Ci ludzie umieją mówić o wszystkiem, a nie zajmują się niczém, książka czasem ich ciekawi, jeśli jest rozrywaną nowością, dzieło sztuki jeśli ma sławę głośną, ale posłuchawszy sądów o nich, przekonać się łatwo, jak one niewyrobionych, powierzchownych umysłów są sprawą. — Świat ten potrzebując czemś żyć, chwyta z kolei wszystko — skoczków na linie i artystów, kaznodziejami i kuglarzami się roznamiętnia zarówno; mówi o filozofii, jeśli ona jest modną, o machinach, jeśli się niemi zajmują po stolicach, o czepkach o Cavurze, o Bismarcku, ale tego wszystkiego rozumie mało co lub nic.
Wychowanie błyskotliwe a nie gruntowne daje ogólne pojęcia wszystkiego, głębszej znajomości czegokolwiekbądź braknie. Tak jest z literaturą, ze sztuką, ze wszystkiém. Mówi się o każdej rzeczy ładnie, są błyski talentu i dowcipu, ale zajrzawszy do głębi znajdzie się żargon zręczny nic więcej. Społeczność ta wygląda świetnie, ale oświaty jej tak braknie jak ludowi; ma tylko ogładę.
Cesia potrzebowała czegoś więcej i dla tego puste towarzystwo, wśród którego obracać się była zmuszoną, męczyło ją i szukała czegoś innego. — Znalazła jenjalnego artystę, człowieka serca i myśli i podała mu rękę. Tymczasem nadszedł Staś, młodzieniec uczony i natchniony, mający i formy wyższego towarzystwa i uczucia artystom właściwe; wyższy o tyle od Beppa, syna chłopskiego, że powłokę miał świetną i idealną.
Właśnie w niemożności znalezienia takiego Stasia, panna Celina wzięła solne Beppa, a tu — los czasem bywa nielitościwie szyderskim — zapóźno przychodził ideał, o którym się zrozpaczyło!
Po wyjściu Tatka Cesia spuściła na klucz drzwi i siadła w fotelu płacząc jak dziecko. Za nic w świecie nie chciała zdradzić człowieka, któremu powiedziała, przyrzekła — będę twoją lub niczyją! którego pokój zmąciła, wciągając wkoło zaczarowane. Czuła ona, że w wielkim świecie, gdzie miłość gra rolę podrzędną, można wybornie przyrzec komuś i wymówić się potém, bo ten ktoś nie rzuci się ani w Tybr, ani w Wisłę i westchnąwszy będzie z najlepszym apetytem jadł śniadanie. Cale inaczej jest w świecie biednych ludzi, gdzie się łacno wszystko bierze na serjo, wierzy słowu i przysiędze, a raz zaciągnionym obowiązkom, bądź co bądź, stara podołać. — Jeśli kto, to Beppo należał do tych ludzi, z któremi żartować było niebezpiecznie, dla których żart mógł być śmiertelnym. Panna Celina czuła, że już go tak jak wprzódy, nim lepiej poznała Stanisława, kochać nie mogła... ale mimo to została dlań w jej sercu jakaś czułość, politowanie, sympatja.
Więc się należało poświęcić?
Ale czy ten poeta ze swej strony poznał się na Cesi, ocenił ją i czyby potrafił ocenić? — tego ona nie była pewną. Wprawdzie chętnie z nią długie pędził godziny, słuchał jej i mówił z zapałem, dla niej samej najpiękniejsze rzeczy — ale z oczów jego nic wyczytać nie było można, dłoń mu nie drżała... wzrok się nie roznamiętniał... nic się w nim nie zmieniało....
Straciłaby więc Beppa a w zamian zyskała nieszczęśliwą miłość?
Wszystko to mówiła sobie, nieumiejąc dobrze rozgmatwać kłębka, w który się splątały myśli i czucia. Wiedziała tylko że była nieszczęśliwą. — List, w którym Beppo oznajmił jej o wyjeździe, był suchy jakiś, krótki, dziwny, niezrozumiały.
Miałżeby on sam uciec od niej?
Całą noc zadając sobie nierozwiązane pytania, panna Celina spędziła we łzach i niepokoju. Żałowała pospiesznego kroku, uniesienia co ją związało na zawsze... ale co było począć? co począć?
Poeta tymczasem marzył.
Wróciwszy z wieczora od hrabinej do hotelu, w którym zastał Ukraińca wzdychającego do wista lub preferansa i hr. Lutomskiego z cygarem w ustach, obu milczących.... Staś ani myślał spać się położyć. Angielka jakaś grała Mendelsohna śpiewy w drugim pokoju, prześlicznie one teraz za temat do dalszych marzeń służyły.... Do jednego z tych „Lieder ohne Worte“ Staś śliczną też zaimprowizował poezję. Lutomski, który się nim bawił i lubił go po swojemu, kończąc cygaro, rzekł wreszcie:
— Mój Stasiu, ty bo jesteś najszczęśliwszym z ludzi, nie licząc tego, że wszyscy za tobą latają... że zajmujesz wszystkich, masz ten dar, dany nie wielu, że się sam zabawić, zająć, roznamiętnić umiesz wszystkim. Ruina, kazanie, piękna twarz, muzyka, kwiatek leje ci nektary poezji do duszy.... żyjesz! my wegetujemy!!!
Staś nie zrozumiał prawie, śpiewało mu w duszy jeszcze Mendelsohna pieśnią.
— A propos, dodał Lutomski — zróbże mi też łaskę. Wszak na obiedzie danym dla pułkownika, prezentowałem cię ślicznej pani Elizie... i nie odwiedziłeś jej dotąd! Jesteś niegrzeczny, ona się domaga tego, jest, zapaloną twą wielbicielką, kazała mi cię gwałtem przyprowadzić.
— A! zapomniałem! — zawołał Staś, — doprawdy zapomniałem.
— Ale jakże można o tak cudnie pięknej kobiecie zapomnieć!! — dodał Lutomski — o najniewdzięczniejszy z ludzi! Ona nie mówi tylko o tobie, ściga cię oczyma, powtarza ukradzione wiersze twoje, dowiaduje się... na honor, gdyby można kochać się w tém stworzeniu, które się poetą zowie, powiedziałbym, że się w tobie kocha....
— A! to zabawne! — zaśmiał się Staś, trochę połechtany....
— W dodatku, mój drogi, rzekł Lutomski, który może chciał odpędzić Stanisława od bogatej Cesi, aby zająć jego miejsce — wystaw sobie kobietę, której mąż zajęty jest śmiertelnie fabrykacją sukna, otyły, łysy, nudny i prozaiczny;... ona go nigdy nie kochała, on jej nie pilnuje i nie dba o nią. Wszystkie warunki do najwygodniejszego w świecie romansu, a kobieta jak anioł piękna....
— Mój drogi, ależ zamężna i ma córkę — odezwał się Ukrainiec — Lutyński się rozśmiał, Staś zamyślił.
— Daj mi słowo, że jutro do niej pójdziesz ze mną, — rzekł nalegając Lutomski.
— Ale najchętniej, tylko mi przypomnij — odparł Staś.
— Mój Boże, gdyby pani Eliza to słyszała! — rozśmiał się hrabia — czyż ją przypominać potrzeba, ją, której oczy przypominają ci się same.... choćbyś chciał o nich zapomnieć....
— No, to czemuż ty się w niej nie kochasz? — zapytał poeta.
— Dla tego, że ona jest wieszczką, literatką, artystką, kobietą nieprzeznaczoną dla takich jak ja wietrzników... i że ja tam wzdychałbym napróżno.
— A ja z obowiązku przyjaźni przestrzegam, odezwał się Ukrainiec, że to jest jedna z tych wiedźm kijowskich, słynących od wieków, w których szpony nikomu wpaść nie życzę. Jabym się jej bał....
Staś, który się nie bał niczego, a chętnie zaglądał w przepaście, od których się drugim głowa zawracała, uśmiechnął się tylko.
Nazajutrz nieubłagany hr. Roman prowadził go na Strada Condotti, przy której mieszkała piękna Eliza.
Wszystko co tu o niej powiedziano w rozmowie, było najprawdziwszą prawdą. Eliza miała najnieznośniejszego w świecie męża, robiącego fortunę na suknie i cukrowarniach, była znudzona życiem, rozmarzona, zalotna i powiedziała sobie od pierwszego wejrzenia na Leliwę, że go oczarować musi. Gniewało ją to, że sam nie wpadł w sidła zastawione zdaleka, ale choć się opierał, postanowiła nieszczęśliwego rozkochać. Nie było o to trudno wcale z poetą, zadanie główne zależało na tém, aby tę miłość spotęgować, ustalić, i z chwilowej fantazji zmienić w przywiązanie namiętne.
Eliza była w rozkwicie piękności niepospolitej, klasycznej, podniesionej wychowaniem i darami wielkiemi.... Życie nauczyło ją używać wszystkich talentów i przymiotów, któremi była ubogaconą. — Z nudy rzucała się w świat, po trosze awanturowała — ale dotąd nie było skazy najlżejszej na jej idealnej postaci. — Świat uznawał ją nieszczęśliwą i usprawiedliwiał postępowanie to najnieznośniejszym mężem, z którym wytrwać dwóch dni na wsi było niepodobna.
Brunetka, czarnooka, słusznego wzrostu, wysmukłej kibici, postawy szlachetnej; cudnie pięknych kształtów, muzykalna, oczytana, rozmarzona, Eliza mogła zachwycić najobojętniejszego niechcąc i niewiedząc o tém, cóż gdy zachwycić pragnęła i postanowiła?
Hr. Roman dopiąwszy celu podwójnego, szło mu bowiem o odsądzenie poety od panny Celiny i o przysłużenie się pożądaną ofiarą znudzonej kijowiance, tegoż wieczora napisał śliczny bilecik po francuzku, obiecując się w odwiedziny z południa. Odarty chłopaczek, służący za listonosza zwyczajnie, pobiegł jeszcze tegoż dnia rzucić pismo u drzwi na Via Condotti. Hrabina była w domu, odniesiono jej natychmiast kartkę i nim hr. Roman drzwi zaryglował, aby się położyć, odebrał niespodziewaną odpowiedź.
Uśmiechnął się z tego niezwyczajnego pośpiechu, wróżąc zeń wielkie dziękczynienia dla siebie i czarodziejskie dla Stasia przyjęcie — ale któż kiedy kobietę odgadnie?
Odpowiedź brzmiała jak następuje:
„Panie hrabio! Nie zawiedliście się, sądząc że mi wielką uczyni przyjemność poznanie p. St. Leliwy. Śliczne poezje jego w których tyle jest ognia młodzieńczego, zapału, tyle śpiewności i taka urocza tęsknica, już mi go z najlepszej strony poznać dały. Ale miałażbym poetę przyjmować tak jak prostego śmiertelnika w tym zimnym, pospolitym, prozaicznym, wytartym przez tylu wędrowców saloniku na Via Condotti, którego sama niecierpię? Miałażbym mu się pokazać jako gosposia jakaś otoczona pożyczanemi filiżankami mojej właścicielki domu? A! nie, postokroć nie! Róbcie sobie co chcecie, czekam na was jutro, tylko nie w salonie na Via Condotti, ale przy Cascatellach w Tivoli lub okolicy. Tam mnie szukajcie gdzieś między świątynią Sybilli a kaskadami, albo na ruinach villi poetów, lub w innej jakiej obluszczowanej ruinie.
Żart na stronę, jutro sobie obiecałam być w Tivoli, a krzywdy wam nie zrobię zapraszając do la Regina lub la Sibilla. Jesteście uprzedzeni włoskiem przysłowiem że nam pogoda służyć nie będzie.

Tivoli pi mal conforto,
O piove, o tira vento, o suona a morte....

Nie przestraszajcie się a przyjedźcie, czekam panów obu — ale koniecznie.“

Eliza.“

Hr. Roman uśmiechnąwszy się listowi i przysłowiu wyjętemu widocznie z przewodnika, włożył szlafrok i pobiegł zastukać do drzwi poety, stojącego w tym samym hotelu.
Stanisław pisał na kawałeczkach papieru, których mnóstwo zasypywało stół jego... odwrócił się prawie gniewny, przerwano mu bowiem ciąg natchnienia... a ono na zawołanie nie przychodzi.
— Daruj, nie ja winienem, Bóg widzi nie po cygaro przychodzę — rzekł hr. Roman, ale z listem który ci przeczytać muszę — odezwał się siadając w fotelu hrabia. Nie miałem nic pilniejszego nad oznajmienie Elizie, że u niej jutro będziemy. Znam kaprysy poetów, bałem się gdybyśmy jej nie zapytali, żebyś mi potém nie uszedł. Napisałem więc natychmiast, a Eliza, jak się tego spodziewałem, odpisała mi w tejże chwili. Trzymam odpowiedź w ręku. Czytaj.
— A! daj mi pokój! czytaj sam... ja nie mogę.
— Jakto? i nieciekaw jesteś ślicznej rączki pięknej pani! rozśmiał się hrabia, gdy ja myślałem że ty mi za ten autograf dasz przynajmniej hawańskie cygaro??
— Oczy mnie bolą....
Roman zaczął czytać. Wrażliwa dusza poety, mimo złego usposobienia, dała się wziąć na sidło słówek, na urok wycieczki do villi Adrjana i Horacjuszowskiego Tibur. Staś rzucił pióro... co było dobrym znakiem.
— A! wybierałem się właśnie pokłonić cieniom poety w Tibur, choć ten poeta tylko melodją swej pieśni mnie czaruje... jedziemy!
— Jedziemy! odparł hr. Roman, ale umówmyż się jak? kiedy? czém?
— To wszystko zostawiam tobie, ty jesteś najpraktyczniejszy z ludzi, ja najnieszczęśliwszy... mógłbym jutro niestawić się w słowie... weź mnie i wieź.
— Dobrze, dałeś mi pełnomocnictwo, dobranoc, nie przerywam ci natchnienia....
— A! poleciało! westchnął Staś — la folle du logis — gdzieś już nad innym szczęśliwym roztacza skrzydła.... Znajdziesz mnie jutro gotowym....
Nazajutrz powóz zamówiony w hotelu z veturynem najętym na dzień cały, czekał z rana u bramy, Stasia zaspanego po długiem czuwaniu wyciągnął hr. Roman. Po drodze mieli zajrzeć jeszcze do cudnych, obrosłych ruin olbrzymiej villi Adrjana... a nie wypadało też by Eliza czekała na zaproszonych... więc się spieszono po troszę; wszyscy ale nie veturyn, któremu najmniej chodziło o zmęczenie koni.
Dzień, mimo smutnych przepowiedni listu, był piękny, pogodny, ciepły, chociaż wietrzny; krajobraz okolicy rzymskiej żywo przypominał pejzaże Poussin’a. Coś wesołego i młodzieńczego było w powietrzu, które zwykle przepojone bywa smutkiem. Promienie słoneczne oblewały gorącém światłem bliższe przedmioty, a w sprzeczności z ich barwą ciepłą, oddalenia tém siniej i fijoletowiej odchodziły. Powietrze było dziwnej przezroczystości, lazur nieba ciemny....
U Porta San Lorenzo spotkali podróżni nasi jeden z tych powozów, które codziennie mniej szczęśliwych lub oszczędniejszych podróżnych zabierają all Angolo na Monte Citorio za kilka pawłów wioząc ich do Tibur. Vetury były nabite anglikami i amerykanami.... Wyprzedził ich przez próżność veturyn najęty przez hrabiów polskich i ruszyli śmiejąc się wesoło Tyburtyńską drogą ku mostowi na Anio.... Nie postrzegli się prawie gdy dojechali do wnijścia ruin villi Adrjana, o której im woźnica oznajmił, rad że koniom wypocznie. Wielkie niebezpieczeństwo groziło tu hr. Romanowi, bo Staś wpadłszy na gruzy te, na wspomnienia i ślady wspaniałości prawdziwie cezarskiej... wyjść ztąd nie umiał. Cisza i pustynia wśród ruin napiętnowanych jeszcze życiem gwarném i świetności pełném... nęciły poetę... malowniczość miejsca, szum drzew, gęstwiny piętrzące się na łukach kamiennych, zstępujących we wnętrza ziemi i wyrastających nagle jedne na drugich ku górze.... nie dawały mu się oderwać od tego widoku. A tu do Tivoli spieszyć było potrzeba.
Z Cento Camerelle wyrwawszy gwałtem rozprawiającego o pretorjanach Leliwę, pod rękę go chwycił hr. Roman i pociągnął do powozu. Szepnął veturynowi, aby koni nie oszczędzał, i siedli znowu. Ale ztąd gościniec idzie na górę wśród starego oliwnego lasu, a konie włoskie nie są przywykłe biedz kłusem gdy im powóz cięży, veturyn zapalił cygaro, zsiadł z kozłów i żadna moc ludzka nie mogła go skłonić do pośpiechu. Słońce przypiekać zaczynało. Staś zapomniawszy o Elizie rozprawiał o cesarzu Adrjanie, którego pomysł znajdował poetycznym. Daleko później niż był obrachował hr. Roman, któremu się, już pić i jeść chciało okrutnie, stanęli wreście przed niepoczesną gospodą niemal opartą o świątynię Sybilli, to cacko architektoniczne, jak zawsze prawie, na przyjęcie ciekawych suszącą się obwieszone bielizną.
Od tego rodzaju draperji żadna budowa we Włoszech, żadna świętość w Rzymie nigdy prawie nie nie jest wolną..... Schnącą bieliznę spotyka się na dachach Watykanu, na ruinach świątyń,... w jedném Kolizeum może jej nie widać, ale i tego byśmy za pewne podawać nie mogli.
W podwórku a raczej przed gospodą stała już jedna wyprzężona vetura, której właściciel odpoczywał pod ścianą i na zapytanie odpowiedział im, że przywiózł la sua eccelenza, una Contessa polacca. — Weszli więc do la Sybilla, ale tu oznajmiono im, że Contessa zamówiwszy Lukullowski obiad na trzy osoby, sama już poszła oglądać groty Neptuna i Syren.... Hr. Roman przejrzał się w brudném zwierciedle i trochę włosy z kurzu otrzepał, czego Stanisław w zachwyceniu przed kolumnami świątyni uczynić nie myślał — po czém pobiegli oba szukać pani Elizy.
P. Eliza obrachowała doskonale, iż na tle fantastycznych pieczar wyda się w całym uroku....
Jakby zmęczona, piękna pani przysiadła w grocie Syren, była pewną, że ją tu goście zaproszeni znaleść muszą, kilka razy układała sobie napróżno postawę, i zawiedli ją prozaiczni anglicy, aż nareście głos Romana oznajmił pożądanego poetę. Staś był zajęty więcej widokiem tych dziwacznych wyżłobień, tych kaskad wody i zieleni gęstej wyściełającej górę niż piękną panią, którą miał zobaczyć... ale gdy Eliza ukazała mu się w całym majestacie swym królewskim, ubrana czarno, z bukietem dzikich kwiatów w ręku, z powiewnym woalem zarzuconym na ramiona... z uśmiechem i wzrokiem tęsknic pełnym... osłupiał....
Była w istocie tak piękną, iż nie trzeba było nawet być poetą, by uczuć urok tego blasku urody, osłonionej jak mgłą tajemniczą czemś tęskném, opowiadającém o doznanych zawodach życia.
Stanisław nie myśląc co czyni stanął, wlepił w nią oczy chciwe, zachwycone i zapomniał że go prezentowano, że się powinien był ukłonić i powiedzieć coś grzecznego... uśmiechnąć... i t. d. Eliza to postrzegła a kobiety nigdy się nie gniewają, gdy na kim nawet do zbytku silne uczynią wrażenie... usta jej przeleciał pół uśmieszek...
Leliwa upamiętał się nareście i zamiast powitania zawołał:
— Gdyby nie strój rozczarowujący wspomnieniem XIX. wieku, myślałbym żeś pani tą Sybillą, której zbudowano świątynię....
— Zmiłuj się poeto! odparła śmiejąc się Eliza, Sybille były stare, a ja — ja starą być nie chcę, nawet nie wiem czy kiedy potrafię. Mimo lat, choćbym powinna się zestarzeć, tak mi pomyśleć smutno, iż to nastąpić musi.
— Wie pani, zawołał Leliwa, że ci co nie chcą, nie starzeją nigdy?
— Cóż? umierają? spytała Eliza.
— Nie — są zawsze młodzi... starzeje tylko kto się podda.
— A! to się nie poddawajmy! zawołała Eliza.... Mnie nie idzie zresztą ani o blask, ani o piękność, ani o zewnętrzne młodości oblicze, idzie mi o uczucia, o serce, o idee młodzieńcze, z któremi bym się rozstawać nigdy nie chciała.
— Ani ja... mówił od razu oswojony Leliwa... bo życie ludzkie jest tylko tém, co się młodością nazywa... przedtém to świtanie, potém to mrok wieczora.... Młodość ma intuicją prawdy, młodość ma w sobie kwiaty, ma potęgę... ma wszystko — reszta to łupiny życia....
Eliza patrzała nań z uwagą wielką, słuchała, jakby z rysów, z głosu, z ruchu chciała odgadnąć człowieka. Ale wprędce przekonać się mogła, że Stanisław był jednym z tych ludzi, w których głębiny sięgać nie trzeba, aby zdobyć ich tajemnice... był zawsze takim, jakim go Bóg stworzył, całym sobą....
Oblicze i wnętrze zgadzały się doskonale... badanie było próżnem.
Wprędce też uspokojona pani rozpoczęła swobodną rozmowę. Razem obeszli groty, przypatrywali się wodospadom, widokom, razem potem trochę zawiódłszy się na obiecanych cudach, korytarzem powrócili ku gospodzie, którą tłumy podróżnych szturmem zdobyły. Dzień był tak piękny!
Gospodarz z największą trudnością zdołał dla Contessy, o czém obszerną złożył relację, ocalić pokój obszerny i coś naksztalt obiadu, wcale nie wytwornie podanego.
Sybilla, przytułek artystów, nie jest wytworną gospodą, kury zamknięte w szczupłej przestrzeni zajmowanej przez świątynię, stanowią podstawę tutejszej kuchni. — Dawna patronka miejscowa nie nadaje im szczególnego smaku, na pociechę przypomnieć sobie należy Horacjuszowskie menu, w jego pieśniach spisane, które też wytworném nie było.
Przezorna pani przeczuwając, iż się za przyjęcie wstydzić może, zabrała szczęściem do powozu koszyk z rozmaitemi zapasami i kilką butelkami wina, które z obiadu lichego prawdziwą ucztę zrobiły.
Hrabina wiedziała bardzo dobrze, iż w chwilach życia pewnych nawet najmniejsze, obojętne na pozór akcessorja nie są bez pewnego znaczenia. Ze wspomnieniami ich łączy się potém wrażenie milsze, gdy nic harmonij chwilowego szczęścia nie psuje. Pasztet, zimne pieczyste, kilka butelek dobrego wina, wcale nie zaszkodziły, choć Staś nie uważał dobrze ani co to było... ani zkąd się to wzięło. Ale szczęśliwy patrzał w śliczne oczy czarodziejki, słuchał harmonijnego jej głosu, napawał się tchnieniem niewieściem, które w młodości samo czyni już szczęśliwym, pił niepomnąc, że się upić można, bo był pijany Elizą... jadł niepamiętając co zjada... ożywił się, rozpromienił i — nadzwyczajnie podobał.
Był piękny jak Autinous, a poetyczny jak młody ów Apollo z jaszczurką w Pio-Clementino.... Nie powiemy, żeby się pani Eliza w nim zakochała, choć przybyła już z tym projektem zawczasu, ale głowa się jej zapaliła do Stasia, powiedziała sobie, że go bądź co bądź zbałamucić musi i rozkochać. — Nie narażała się sama, jak się jej zdawało, na żadne niebezpieczeństwo, sądząc że kochać nie może, a bawić się tylko będzie. Piękniejszego cacka znowu trudno sobie dobrać było.
Przy obiedzie hr. Roman grał rolę pomocnika gospodyni, chłodził szampana, grzał bordo, otwierał pastety krajał pieczyste, nie przeszkadzał rozmowie, a bawił dowcipami, które rzucał wśród kwiecistych frazesów Elizy i poety, jak te fajerwerki, które we Włoszech puszczają na infioratach w odpusty.
Mówili o Włoszech, o kraju — Eliza wcale się czułością dla Polski nie odznaczała, Polska ją nudziła swoją wiekuistą żałobą i nieskończoną ofiarą, ale z taktem kobiecym dotknąwszy tej struny, gdy poczuła że dźwięczy tęskno w duszy poety, nastroiła się natychmiast do niej i stała żarliwą patrjotką. Przeciwko charakterowi swemu, wesołemu zwykle, stała się tęskną dla przypodobania, słowem użyła wszelkich możliwych środków, aby Leliwę skrępować. Jednym z najlepiej obmyślanych było przywłaszczenie sobie gwałtowne poety; wiedziała, że wrażeniu nie trzeba dać ostygnąć, że wyobraźnię i serce należało przywiązać nałogiem, stać się potrzebą, warunkiem życia. Dla tego niedając ostygnąć pierwszej gorączce zachwytu, jaki wywołać była pewną, zaprosiła zaraz obu tych panów nazajutrz na obiad do Rzymu, pozajutro na przejażdżkę z sobą w okolice, a rachowała iż tym czasem znajdzie nowy środek niewypuszczenia poety z rąk swoich.
Ku końcowi tego improwizowanego obiadu byli w najlepszej przyjaźni; Staś zapomniał, że ją widział pierwszy raz w życiu, zdało mu się iż znał od wieków, ona rozkazująco i poufale obchodziła się z nim, jak z podbitym. Roman patrzał, nie dawał znaku że widział to i przyklaskiwał tryumfowi w duszy, bo tryumf był mu na rękę....
Eliza była wielce oczytaną, mówiła z łatwością o wszystkim i rozumiała wszystko, puścili się więc w rozmowy o katakombach, o prześladowaniach Nerona i Dioklecjana... o malarstwie, o sztuce, o poezji.... Zaprowadziło ich to tak daleko, że gdy mrokiem powrócili do Rzymu, Staś najnaturalniej w świecie poszedł na herbatę do pani Elizy, zagadał się tu w najlepsze, nie uważał gdy mu się wymknął hr. Roman, i w cztéry oczy z śliczną gospodynią, przesiedział za północ.
Traktowano o tak zajmujących przedmiotach! Od rozmowy przy stole do ostatka jej po północy, przesunęło się w gorączkowych rozprawach pół świata.... Nie było przedmiotu, o którymby Eliza trafnego coś bardzo, swojego lub pożyczonego powiedzieć nie umiała. — Staś wyszedł rozmarzony, zaproszony na obiad i — oczarowany.
Hr. Roman, w czas wyszedłszy od Elizy, pobiegł jeszcze do hrabinej i miał tu zręczność opisać trafnie dzisiejszą wycieczkę, wrażenie jakie Eliza uczyniła na poecie, jego — jak się wyrażał — rozkochanie, upojenie i t. p. P. Celina słuchając zbladła jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, wysłuchała przesadzonego opowiadania... i pocichuteńku wysunęła się do swojego pokoju.... Hr. Lutomski pozostał, bawiąc mamę i Fanny, potém pożegnał je i przyszedł do hotelu wcześniej jeszcze niż poeta, który musiał ostudzić się przechadzką, nim odważył wnijść do domu.
Snem szczęśliwego człowieka, który dopełnił obowiązku, usnął hr. Roman, dokończywszy ostatnie cygaro. Stanisław napisał Tiburtyńską Elegję... bardzo piękną, jeszcze tej samej nocy....


Chcecie może wiedzieć, co się działo z biednym artystą, który uciekł do Bolonij szczęściem, aby na dolę własną oko w oko nie patrzeć?...
Roman był tak jak sierotą, miał jednę matkę staruszkę, którą kochał, a która go rozumieć nie mogła — to także srogi rodzaj sieroctwa; miał brata, który w starym kożuchu ziemię orał — i więcej nikogo. Ci wszyscy byli daleko — a w świecie, w który się wcisnął z paletą i pęzlami był jeden, samiuteńki jeden. — Gdy rozbitek na wyspie bezludnej, stęskniony ludzi i serca, posłyszy braterski głos, poczuje wyciągnioną dłoń, rozraduje się do głębi duszy — a potém straci nagle szczęście co mu się jak sen przed oczyma przewinęło — doznaje tego uczucia właśnie, które po wyjeździe z Rzymu towarzyszyło Czarnemu. Nigdy świat nie wydał mu się puściejszym, nigdy życie większém brzemieniem nie legło na jego barkach, nigdy mniej nie czuł sztuki i pociech jej niebieskich.
Widział się wciągnięty jakimś fatalizmem w kręgi jasne, uderzyło mu serce, rozmarzyła się głowa — zrodziły nadzieje na to tylko, ażeby po błysku przelotnym straszniejsza jeszcze otoczyła ciemność.
Ale Beppo Nero był dzieckiem ludu i zaznał wszystkich bolów od młodu, jadł długo gorzki chleb niedoli, wrócił więc do niego nie jak rozpieszczeni i jęczący wybrańcy — ale jak wychowaniec bolu, z zaciśniętemi usty, namarszczoném czołem i mocném postanowieniem wywalczenia spokoju siłą ducha.
Wiedział, że praca goi najboleśniejsze rany i znośném czyni co jest najnieznośniejsze.... W pierwszych dniach po przybyciu do Bolonij chodził jak osowiały i bezwładny, piękność dzieł sztuki, które oglądał, powoli go nęcić zaczęła... powiedział sobie że należy wziąć się do roboty i zadać jakieś piekielne pensum.... Mimo nieusposobienia siadł do kopji Cecylij — ale mazał bez myśli... sam śmiał się tragicznie z nieudolności swojej.
Wyjazd Czarnego zrobił pewne wrażenie w Cafe Greco, dwa dni o nim mówiono... ruszając ramionami... niektórzy się uśmiechali. — Panna Celina czekała powrotu wmawiając sobie, że fantazję nieszczęśliwą i zobojętnienie pokona — poczuciem obowiązku.
Dwie osoby wyjazd i los Beppa więcej może nad nią zajmował. Pierwszą z nich była — Pola, córka gospodarza, nie zakochana pewnie w malarzu, bo się nie kocha tak bez nadziei, — ale jak siostra przywiązana do niego. Drugiego czy trzeciego dnia poszła do starej matki i oświadczyła jej stanowczo, że do krewnych do Bolonij pojedzie na dni kilka. Matka ruszając ramionami westchnęła.
— E! głupia dziewczyno! rzekła gniewnie, jeszcze bo ci się w głowie przewraca! Zmarnowałaś młodość na bałamuctwa, przejrzyjże się w zwierciedle, czy to tobie myśleć o far l'amor....
— A ja też o tém nie myślę! odparła dziewczyna.
— Oh! myślisz że mnie oszukać? czyż to ja tego nie rozumiem, że ci do serca przylgnął znowu ten biedny chłopiec, w którym ta Contessina się kocha — Jeszcześ mało się napłakała? Dałabyś pokój....
— Co mi tam prawicie pani matko — spokojnie odpowiedziała Pola — ja się codzień nawykłam patrzeć w zwierciadło i śledzić starzenie moje.... Wiem, żem niemłoda, żem nieładna, choć byłam i ja piękną — westchnęła — ale czyż dla tego kochać mi już nie wolno?
— A do czego ci się to zdało? zawołała matka — do czego?
— Żeby żyć — mówiła Pola — człowiek coś, kogoś do starości, do śmierci kochać musi — tak i ja.... A co to komu ma szkodzić!
— Tobie! tobie! odparła matka — te to nieszczęsne studio, w którym malarze zamieszkiwali, jeden po drugim malowali cię, kochali się w tobie a bałamucili cię, zgubiło dziewczynę! Ja mówiłam zawsze — strzeż się — tyś mnie nie słuchała. Przecież żaden z nich nie dotrzymał wiary.
Pola zamilkła i wedle zwyczaju oparłszy łokcie na kolanach, a twarz utopiwszy w dłonie, patrzała na ścianę.
— I teraz ci się chce za tym znowu do Bolonij — po co? —
— Choćbym zapragnęła zobaczyć co robi i czy z bólu nie umiera — czyżby tak było co złego?
— Z jakiego bolu? zapytała matka — wszak sam on swoją Contessę porzucił, a któż głupiemu winien?
Choć matka tak gdérała i gniewała się, Pola postawiła na swojem, wzięła ubiór podróżny, węzełek związała w chustkę i pożegnawszy staruszkę puściła się szukać jednego z tych ubogich dyliżansów, które przewożą podróżnych. Na rozstaniu dwie kobiety popłakały się rzewnie.
— Jużbym Matce Boskiej świécę zapaliła czterofuntową, zawołała matka, gdyby ci męża dała....
— Przestałabyś się bałamucić!
To były prawie ostatnie przy rozstaniu słowa. — Pola płacząc pojechała do Bolonij — poczciwe jej serce niepokoiło się biednym chłopcem, czując że on tam sobie rady nie da... Ta przyjaźń miała może jakieś niedogarki miłosne w sobie, jak popioły zawierają iskry ogni niedogasłych... ale Pola nie łudziła się wcale i nic nie wymagała od losu nad to, by pomódz mogła biednemu.
W Bolonij, gdzie miała krewnych i kędy bywała nieraz, wysiadła do nich, zostawiła swój węzełek i poszła na zwiady o swego malarza. Niedługo szukać go potrzebowała. — Porzuciwszy Ś. Cecylję, Beppo błądził po kościołach, siedział przed staremi obrazami i myślą wnikał w mistrzów tych, co pierwsi typy chrześciańskiego ideału stworzyli. Na Strada San Vitale, wszedł był do starego kościoła Santi Vitale è Agricola, i przypatrywał się aniołom Francji przypisywanym... gdy Pola stanęła przed nim....
To widmo rzymskiego życia przeraziło go zrazu, nierychło opamiętał się i zrozumieć potrafił co ona robić tu mogła. — Pola go przywitała skinieniem głowy pełném współczucia, zmuszając się do uśmiechu.
Kościół był pusty, siadła przy nim na ławce.
— Zdziwiliście się, nieprawdaż, spytała — zkąd ja tutaj się wzięłam? — ale są prawdziwie dziwne czasem boskie zrządzenia. My tu mamy krewnych, moja babka zachorzała nieboraczka, chciałam staruszkę odwiedzić — i ot jak zjawiłam się w Bolonij.
Beppo uwierzył, bo umyślnego przyjazdu ani mógł przypuścić.
— Dawno tu jesteście? — spytał.
— O! od wczoraj! szepnęła Pola — a wam jak się podobało miasto św. Piotra? czy robiliście już co w muzeum?
Beppo poruszył ramionami.
— Trochę, rzekł, trochę....
— I mieszkacie?
— Gdzieś koło Madonna di Galleria... odparł Beppo.
— Już wiem, kiwnęła głową dziewczyna....
— Zabawicie tu długo? rzekł Czarny.
— Nie wiem — odezwała się ruszając ramionami — poczekam aż babka pozdrowieje.
— A! odezwał się Beppo obojętnie, a!
— Wy coś blado wyglądacie!
— Jestem zdrów!
— I wesół?
— Ja nie bywam nigdy wesół, to wy wiecie Pola, rzekł Beppo — ani w Rzymie, ani w Bolonii, ani na świecie nigdzie.
— Ja także — westchnęło dziewcze.
Czarny nie śmiał się spytać o Rzym, choć mu serce biło niepokojem — czy tam się też niedowiadywano o niego? Pola to odgadła, zamyśliła się tęskno — spojrzała na ołtarz jakby Pana Boga pytając czy ma pobożnie skłamać i pocieszyć, czy serce rozkołysać na nowo....
— Co się tam dzieje w mojem studio? spytał Beppo.
— Czeka ono na ciebie... matka co dzień pył ściera.
— I nikt się tam nie dowiadywał o mnie? rzekł malarz po cichu....
— Nikt... odszepnęło dziewcze — nikt.
— Tegom się spodziewał, bo któżby mógł i chciał dowiadywać się o mnie? — dodał malarz.
Powoli wysunęli się z kościoła w ulicę. Pola popatrzała mu w oczy, znalazła je przy blasku dnia zapadłe, załzawione, ale dziwnie rozgorączkowane....
— Do zobaczenia — boć się zobaczemy. Ja tu pewnie kilka dni zabawię, dowiem się do was.
I odeszła... Wydał się jej lepiej niż się spodziewała — i to ją uspokoiło.
Drugim, którego los biednego artysty obchodził, był ruchliwy Tatko.
Nic go nie kosztowała wędrówka, do żadnej nie wybierał się długo, ani mu mimo wieku wydała się ciężką! — Jednego dnia siadł do dyliżansu i drzémiąc a marząc przesunął się do Bolonii, którą znał tak dobrze jak wiele innych miast włoskich. —
Stanął w Albergo di Tre Mori, zajął skromną izdebkę i poszedł do galerji szukać Czarnego.... Znalazł tu tylko ślad po nim, wielkie płótno pokreślone kredą, w części zatarte i zmazane.... Gorączkowa robota bez myśli zdradzała się w obejściu z tém płótnem.... O mieszkaniu Beppa nic mu powiedzieć nie umiano. Czatował na niego starzec przypatrując się Albanom i Dominiquinowi... przez półtora dnia.
Nareście Beppo się zjawił.
Staruszek wesoło go powitał.
— Cóż wy tu robicie? nie wiedziałem żeście się do Bolonii wybrali! — bardzom szczęśliwy, że was spotykam tutaj, nie było się przed kim wygadać.
— Ale jakże wy tu jesteście?
— Ja? najprościej w świecie. — Gdy mi Rzym dokuczy — włóczę się po innych kątach. Do Bolonij często mnie przyciąga Pinakoteka. — Wiecie że ja jestem jednym z nieznośnych dyletantów co chorują na znawstwo i bałamucą się studjami.... Zawsze mi się zdaje, że w płótnach tych sto razy spisywanych i ocenianych znajdę jeszcze coś nowego, czego nikt nie widział przedemną; Beppo się uśmiechnął.
— Co robisz dziś malarzu? spytał Tatko kładąc mu rękę na ramieniu, ręczę że jesz przebrzydłą wieprzowinę i karmisz się kolorytem Albana.
Ale najpiękniejsi aniołowie nie nasycą bez dobrego obiadu — chodź ze mną pod Tre Mori, będziemy jeść smaczniej.
Czarny się bronił trochę, ale się dał wziąć nareście.
Staruszek był naumyślnie wesoły.
— Wy jesteście szczęśliwi ludzie, począł przy stole — wy, artyści... kochacie nie ziemskie istoty ale duchy niebiańskie, piękne, idealne — i życie wam przechodzi w ekstazach tworzenia i pojmowania tworów mistrzowskich.... Gdybyśmy tak w żywém życiu tylko jego treść nieśmiertelną kochać mogli a co budzi niechęć i wstręty odrzucić!! Serce nasze byłoby miłości pełném, a świat pełen szczęścia. My się przywiązujemy do ludzi w znikomości ich... i gniewając że ona nas nie karmi — odpychamy. — Wyście szczęśliwi... Ty — dodał — jesteś prawdziwym artystą, idziesz z oczyma wlepionemi w cel wyższy — jak Dante za Beatrysą przez gwiazdy.
Beppo westchnął.
— Artysta nie przestaje być człowiekiem — rzekł spuszczając oczy.
— Miałoźby to znaczyć, żeście dla tego z Rzymu — uciekli, iż poczuwaliście się człowiekiem? hę? zapytał stary. Bądźcie ze mną szczérzy — przed ludźmi musicie się pewnie taić z niejedném uczuciem, ale ja już nie jestem człowiekiem. Namiętności ludzkich łachmany zrzuciłem po drodze. Kochać tylko umiem... i kochać każę wszystkim... szkodzić i nie potrafiłbym i nie chciał, sądzić źle nie mogę, bom żył i znam świat...
— Cóż chcecie, bym wam powiedział? — spytał Beppo.
— Prawdę, dla czego uciekliście z Rzymu i pobledli i cierpicie — a ja — ja wam może dam lekarstwo na chorobę.
Czarny spojrzał.
— Prawda, że chcieliście wziąć rozbrat z nadziejami, które wam wlały spojrzenia pewnej panny??
Czarny się zczerwienił.
— O! nie wstydźcież się, zawołał staruszek, nalewając mu wina — nie ma bo wstydzić się czego. Jest chwila w życiu, gdy się człowiek wziąć daje na marzenia splątane z rzeczywistością w węzeł niesforny, jak nieśmiertelniczki z bławatkami... bławatki więdną i opadają, a wieniec nieśmiertelniczek rozsypany pada. Dzieje się to kochany artysto, gdy człowiek ideał chce posadzić do stolika i zaprasza go na herbatę.
Tobie się także śniło, żeś miał z ideałem jeść podwieczorki i śniadania? przyznaj się, grzéchu w tém nie ma? albo — może — ideał zstąpił z piedestału, jak statua Pygmaljona i wyciągnął do ciebie białą dłoń, mówiąc — chodźmy razem. A potém, ideałowi zachciało się powrócić drzémać na piedestale, tobie marzyć o głodzie i pracować... i asindziej pobiegłeś do Bolonii a statua została w Rzymie, by się dać komu innemu sprowadzić z podnóżka na ziemię.
Beppo już nic nie odpowiadał... a stary mówił uśmiechając się zwolna.
— Na nikogo ja kamieniem nie rzucę, ktokolwiek kochał w jakikolwiek sposób sercem i duszą; — miłość dana jest z niéba tylko ludziom. Zwierzęta mają instynktowe chwile szału, czystą miłość tylko jeden ma człowiek, to jest jego znamię. — Trzeba było Syna Bożego, aby naostatek najwyższe oznamionowane nieśmiertelności cechą, ogłosił prawo, iż nawet nieprzyjaciela kochać należy. — A co się dzieje w imie miłości, zawsze jest dobre, tak jak to co się dzieje w imie rozpusty, która jest antypodami jej, bo samolubstwem — szkaradne jest i obrzydliwe....
Więc — ego te absolvo, ale pod pewnym warunkiem, rozkochany mój prostoduszny wieśniaku-artysto. Kochaj ideał nawet w pannie Cecylij, ale nie wolno panny Cecylij mieć za ideał... bo ona nim nie jest.
Jest to dobra panienka, która już dzisiejszego dnia, dawszy ci słowo uroczyste, szczebiocze ze Stasiem o poezji, jeśli jej pana Stanisława nie odebrała pani Eliza.... Więc pocóż ta ucieczka do Bolonii i to potęgowanie tęsknicy? Miłości takiej gdy się ją w tłumok zabierze i wywiezie z sobą, starczy na tęsknice życia całego; ją potrzeba rozbić o rzeczywistość i zakończyć dobrym, łagodnym uśmiechem.... Po młodzieńczemu oboje cudowny instynkt Boży ku miłości popychający, wzięliście za wiekuistą miłość powszednią, a jakże się było wam pogodzić jedném życiem żyjąc? Myśli wasze godziły się na obrazie, nie zgodziłyby się w salonie, do którego ty nie jesteś stworzony, a ona się bezeń nie obejdzie....
— Z tego wszystkiego najdziwniejszém dla mnie, zkąd wy, szanowny panie wiecie — o tem.
— Ja? ale mój synu kochany, rzekł ulubionego swego używając wyrażenia starzec — ja żyłem tak długo i tak nauczyłem się człowieka, że w nim czytam jak w księdze otwartej. Nikt mi nie mówi nic, ale spowiadają się twarze i tajemnice wypowiadają osłonami.... Żyłem z tylą ludźmi, że mi tych kilka form, w których się natura nam objawia, są doskonale znane, a gdym poznał naturę widzę już kwiat, który na tej łodydze musi wyrosnąć.
Kochać potrzeba — ale tak jak ja dzisiaj — beznamiętnie, bezcieleśnie — po Bożemu; nauczyć pannę Celinę, aby interesów do miłości nie mięszała, a samemu wrócić do Syxtyny....
— Z wami nie podobna być skrytym, odparł Beppo — w waszym wieku, miłość, którąbyście wy chcieli cały rodzaj ludzki uposażyć, bezpłciowa i bezcielesna jest możliwą, w nas ona inaczej jak duchem i zmysłem razem objawić się nie może... dla tego my ją wplatamy w życie rzeczywiste.
— Czekajże i wplataj — przerwał starzec... zaprowadź w myśli Celinę do chaty, w której na ciebie staruszka matka czeka i brat spracowany, naucz ją ich kochać i naucz siebie kochać hrabinę, która tobą jako chłopem będzie pogardzać. Będzież ci miło żyć na łasce żony, a jeśli talent czy jenjusz obdarzy cię sławą olbrzymią, jej żyć na łasce twojego jenjuszu i kryć hrabiowską koronę pod twoim wieńcem laurowym?
Nie, synu mój — jest jedno tylko miłości wielkiej rozwiązanie, w pojęciu jej takiem, jakie się utrzymywało od czasów Dantego do Michała Anioła.... Ta miłość czysta, niebiańska godną jest tylko artysty i niewiasty idealnej. Czytałeś może la vita nuova i sonety do Colonny... słyszałeś o tej miłości podniesionej do takiej potęgi, że miłość i cnota stawały się synonymami... taką miłością jabym chciał obdarzyć świat... i wskrzesić ją nanowo.....
Mówię o młodzieży.... Dla starych, dodał Tatko, dałbym miłość braterską, spokojną, wyrozumiałą, czysto chrześcijańską, rozciągającą się na cały świat. I tę wskrzesić potrzeba — bo i ta umarła.
W Kościele katolickim, zbudowanym na miłości jaką nakazał Chrystus, z każdym dniem to przykazanie miłości staje się rzadszém. Kościół walczy, gniewa się, wyklucza, przeklina, grozi, ale kochać nie nakazuje i nie umie. Gdzie spojrzysz, słyszysz o potędze i grozie, z kazalnic padają pioruny, duchowieństwo zbroi się w anathemata... a kto śmie mówić o przebaczeniu, zgodzie, tolerancji, miłowaniu braci i równości braterskiej, tego odpychają jako kacerza.
Nie wiem czy ciężkie czasy dla świata, czy zażartość boju, czy niecierpliwość walki zrodziły te uczucia, ale one są jawne, a że wręcz sprzeciwiają się głównemu przykazaniu Syna Bożego, — spokojnie na takie zwichnięcie kierunku patrzeć nie można.
Odeszliśmy od przedmiotu, rzekł poprawiając się stary — ale wracam do niego, jedném słowem zamykając moje kazanie, weź synu odwagę oburącz i jedź ze mną do Rzymu, wróć do pracy wesoło... a jeśli cię fantastyczna panna prowadzić będzie na pokuszenie, powiedz jej że nadto ją kochasz, byś z niej miał tworzyć żonę, z którą się w pół roku potrzeba będzie pokłócić....
Czarny rozśmiał się ale westchnął razem, takiej jakiejś miłości wymaganej przez starego, nie czuł się zdolnym udźwignąć — rozumiał tylko jednę, która się poświęca z zapomnieniem o sobie zupełném.
— Kryć się, uciekać zawsze znamionuje słabość, dodał Tatko — a przeznaczenie swe święcić na ołtarzu fantazij choćby najmilszej w świecie panienki — to się nie godzi.
— Pospolicie — dodał — pojmujemy sztukę jako coś zbytkownego w życiu i naddatek jakiś, ma ona przecie i znaczenie wyższe i swą rolę duchową a cywilizacyjną. Artysta ma swe posłannictwo jak sztuka, bo często jest wyznaczonym na to, aby ideę wyraził jaśniej, aby ubrał w kształty co było bezcielesne, aby do ludzi przemówił barwą i linją o tém czemś, czemu słowo samo nie starczy.... Im dziś więcej materjalizuje się świat i ludzie, tém wyższe powołanie artysty. — Prawda, że pochlebcy tłumów co malują, aby się sprzedawali, stworzyli realizm i szkołę prozy a śmiecia, malujący brudy żywota, ale sztuki kapłani wyrwać ją powinni z tej kałuży.
Jeśli komu przypadł ciężar pracy około tego zadania, czyż ma go rzucić dla jednej uśmiechniętej twarzyczki, którą wyśmienicie kochać może, ale dla niej nie powinien się stać apostatą....
A więc Sursum corda, nie oczy w ziemię, ale czoło do góry, penzel do góry i w drogę!! Ludzkość się równo nawraca obrazami jak kazaniami... a kto wie czy pierwsze nie lepiej od drugich skutkują.
Rozmowa tym torem puszczona, potoczyła się do późnej nocy, stary potrafił rozbudzić w Czarnym uczucie odrętwiałe miłości sztuki... nie walcząc z przywiązaniem dla Celiny, które mu się żadną nie wydawało zbrodnią, wskazywał tylko właściwe rozmiary jakie ona powinna była zająć w życiu artysty.
Tymczasem Pola niespokojna dwa razy pukała do pustej izdebki Beppa, który późno dopiero w noc wrócił do mieszkania, przekonany, że winien jechać do Rzymu a nie uciekać od niebezpieczeństwa.
Tatko wymógł na nim słowo, że pojadą razem.
Nazajutrz rano, gdy Beppo biegł do Pinakoteki, aby tam zabrać płótno i szkatułkę... spotkał się z Polą na drodze. Dziewczyna postrzegła jaśniejszą twarz i rozradowało się jej serce — chwyciła za ramię poufale artystę.
— A to dokąd tak spieszycie? zapytała.
— Do Rzymu!
— Do Rzymu! zakrzyknęła zdziwiona Pola — do Rzymu — cóż się stało? odebraliście listy? zawołano was?
— A! nie — jadę bo mi tu nudno, bo chcę powrócić — bo...
— Ale wczoraj jeszcze nie mieliście myśli żadnej?
— Tak — a dziś — postanowiłem powracać.
— Powiedźcież mi szczérze... niespokojna ozwała się Pola — co się wam stało?...
Czarny spojrzał ciekawie w jej czarne oczy ogniste na zwiędłej twarzy błyszczące młodszym blaskiem niż ona.
— Stało mi się, żem wczoraj wieczór przegadał ze starym przyjacielem, który mnie przekonał, że więcej jest do czynienia w Rzymie niż tu....
— I nie boicie się? — spytała niekończąc dziewczyna.
— Nie — nie boję się! uśmiechając się smutnie zawołał Beppo — zdaje mi się że mnie ten człowiek wyleczył.
Pola ręce załamała.
— Pokaż że mi pan tego cudownego doktora... co tak na choroby serca koruje....
Beppo nie odpowiadając już wyciągnął rękę ku czarnej, w pierścionki bogato przystrojonej ręce Rzymianin. — Adio! a wy kiedy wracacie do Rzymu....
— Ja? zapłoniona smutnie odpowiedziała dziewczyna — Chi lo sa? babka jest zdrowsza? może — jutro.
— Więc do widzenia!
Pola odmłodniała rumieńcem, podali sobie ręce, a Beppo poleciał do domu. Wybór w drogę był niedługi, stary oczekiwał z miejscami zamówionemi w dyliżansie... szło mu o to by swe teorje przez drogę wpoił lepiej towarzyszowi. Wesoły, rad pięknej porze, skutkowi szczęśliwemu swej argumentacji, Tatko promieniał z pod słomianego swego kapelusza, z wielkiemi skrzydłami....
Podróż do Rzymu odbył Czarny na koszcie staruszka, który mu ją jak mógł uprzyjemniał. Nie wydała się też długą, bo ją zajęły nieskończone rozprawy i opowiadania. Tatko miał z długoletniego doświadczenia tysiące zapamiętanych przykładów, które lubił przywodzić dla poparcia dowodzeń. —
W dniu przybycia do Rzymu, rozkuł się jeden z koni na drodze, powożący stanął przed gospodą, zaczęto długą nad nogą zwierzęcia rozprawę, stracono kilka godzin na przypiłowywanie podkowy i podróżni zamiast około południa, jak byli powinni, przyjechali do stolicy nad wieczorem.
Beppo zabrawszy tłumoczki co żywo udał się na stare swe mieszkanie. Marja, matka Poli, siedziała przede drzwiami opłukując warzywo, gdy się jej zjawił ten gość niespodziany. Zdziwiła się niezmiernie, a że myślała o córce, odezwała się nie witając go nawet:
— A Pola? co się stało z Polą?
— Widziałem ją na odjezdném z Bolonij, rzekł Beppo, ale nie wiem kiedy powróci. Mówiła mi że babka zdrowa i że się wprędce na powrót wybierze.
Na wspomnienie o babce stara pokręciła głową, zrozumiała kłamstwo dziewczyny....
Chciał Czarny iść wprost do dawnego mieszkania, gdy go Maria pociągnęła za połę.
— Ale wy tam gościa macie! rzekła.
— Gościa? jakiego? spytał Beppo.
— Alboż ja tam wiem jak się on nazywa.... Wpadł tu wczora, mówiąc, że jest waszym od serca przyjacielem, że siedział z wami w szkole na jednej ławie... i że ma prawo wprowadzić się do waszego mieszkania, bo osobnego sobie nająć nie miałby za co... Młody, wesoły i trzpiotowaty chłopiec, lata jak oparzony — nawet nie wiem czy go w domu znajdziecie. Gdyby był jużby go ztąd słychać było, bo jeśli nie śpi to śpiewa na całe gardło.
— Ale ktoż to być może taki? szepnął Beppo spiesząc.
Stara popatrzała nań ruszając ramionami.
— Pomieścicie się razem — dodała — tylko mi za drugie łóżko zapłaci.
Beppo wbiegł niecierpliwie do swojego mieszkania, stało ono otworem... ale znalazł je w największym w świecie nieładzie. Tłumoczek wywnętrzony stał w pośrodku pracowni dokoła rozsypaną otoczony odzieżą... na trójnogu bez ceremonji zrzuciwszy obraz poczęty, nowy przybysz postawił karton nabity na ramy, na którym już parę energicznie narzuconych figur pływało. Obok na stoliczku butelka czerwonego wina, szklanka i resztki bułki z łupinami od jaj świadczyły o skromnym przybysza posiłku....
Obejrzawszy się Beppo ujrzał na sofce stojącej w głębi, wyciągniętego w koszuli chłopaka, który ręce pozakładawszy pod głowę, z rozrzuconemi długiemi włosami otaczającemi twarz bladą, spał otworzywszy usta szeroko.... Zbliżając się poznał go nareście Czarny, był to w istocie towarzysz szkolny, syn ubogiego szlachcica z Podgórza Wacio Miciński... uczeń szkoły sztuk pięknych... sławny z niezrównanego wisusowstwa i talentu, sprytu i lenistwa, bujności nieopatrznej i niepospolitych darów umysłu. Ale zkąd ów Wacio, który był się puścił do Wiednia, znajdował się teraz w Rzymie — jak go tu znalazł i wkwaterował się tak poufaluteńko — tego Beppo nie pojmował.
Młody wędrownik znać znużony oglądzinami gorączkowemi Rzymu, który chciał w kilkanaście połknąć godzin, spał kamienném zmęczeniem.... Beppo stanął nad nim patrząc długo, śledząc na twarzy znamion, jakie na niej wyorało życie i zazdroszcząc mu trochę odwagi nieopatrznej i tego zuchowstwa szlacheckiego, z jakiem się chłopak rzucał na wiarę swej gwiazdy szczęśliwej w odmęty awantur.... Rozumiał dobrze, iż Wacio był zmuszonym wkwaterować się tutaj, gdyż pewnie grosza nie miał przy duszy — a cudem było, że się tu dostać potrafił.
Niechcąc go budzić, usiadł przy nim, machinalnie opędzając muchy.... W tém nagle, jakby go co ukąsiło, Wacio się zerwał, otarł twarz i oczy rękami, włosy poprawił, ziewnął i zobaczywszy Beppa z krzykiem mu się rzucił na szyję.
— A to ty! jak Boga kocham! zawołał. Juźku... jakże mi cię miło nareście widzieć — myślałem, że już umrę z głodu i tęsknicy.... Widzisz, serce, wniosłem się do ciebie, ale nie było innego ratunku... goły jestem kolosalnie.
Wywrócił obie kieszenie.
— Ani paola!
Niechże cię uścisnę, ty szczęśliwcze.... W Cafe Grecco mi mówili, że się w Tobie hrabina, hrabianki i etcetera kochają, że ci się pieniądze sypią z za rękawów angielskich i że malujesz jak Michał... A patrzajże ja... goły, nic nieumiem, żadna nawet służąca w oberży nie zakochała się nigdy we mnie, choć dalipan jestem ładniejszy od ciebie i z głodu mrę.... Gdzież tu sprawiedliwość?
Beppo się śmiał, bo z Wacia nie można było się nieśmiać.
— Wracasz z Bolonij? mnie mówili, że ty tam dłużej zabawisz... aleś dla mnie spadł jakby ręką Opatrzności rzucony.... Chodźmy razem do kawiarni!
— Po co? spytał Beppo.
— Jakto, poco? odparł wstając Wacek — jak to po co? Cóż? będziemy siedzieli tu we cztery oczy, ziewali czy odmawiali litanije! któż siedzi o mroku w domu! Tam są ludzie, ja potrzebuję ludzi... we mnie krew zastyga z nudów.... Chodźmy....
I pociągnął go do Grecco, gdzie do północy przesiedzieli....


W tym krótkim przeciągu czasu, gdy Beppo na kurację wywędrował do Bolonij, w Rzymie przewidzianym porządkiem składały się sprawy sercowe.
Pani Eliza miała nazajutrz u siebie na obiedzie poetę, obiad się przedłużył do wieczora, wieczorem razem poszli na Monte Pincio, w nocy wrócili na herbatę.... Cały ten dzień spędziwszy najprzyjemniej, Stanisław sam nazajutrz przypomniał przejażdżkę w okolice. Mieli oglądać świeżo odkryte groby, sarkofagi, i fundamenta odkopane starożytnej bazyliki. Pani Eliza była archeofilką zapaloną, — zabawili długo, obiad czekał na nich w domu.... Po obiedzie otrzymawszy pozwolenie palenia cygara w salonie, Stanisław zasiedział się z książką, którą głośno czytał do herbaty.... Dopiero późno wieczorem przyszło mu na myśl, że może było nieprzyzwoicie i kompromitująco tak się zasiadywać u pani Elizy. Pochwycił za kapelusz... pożegnał się i wyleciał, ale musiał przyrzec w progu, że nazajutrz zajdzie choć na chwilę.
Wyszedłszy w ulicę i ochłonąwszy, gdy do rachunku z sumieniem przyszedł Stanisław, znalazł się nieopatrznym jak dziecko, a nawet występnym.
Poczuł, że jest straszliwie zakochany, że się związał, że żyć może nie potrafi bez tej czarodziejki i że — chcąc się ratować, tylko heroiczną można było zbawić się ucieczką.
Prawdziwego też heroizmu trzeba, aby uciec od takich czarów, a młodość ma tysiące sofizmatów na usługi... w obronie tego co dla niej ponętne....
Dla wyszukania ich, Stanisław po księżycowej nocy, sam jeden powlókł się ku Kolizeum.... Miał ten zwyczaj, iż w chwilach życia stanowczych samotności szukał i przewalczał z sobą, zdobywał na sobie jakieś ostateczne postanowienie.
Za Forum było cicho i pusto. Księżyc jasnością oblewał ruiny, a po wgłębieniach czarne, tajemnicze zalegały cienie.... Noc była tak piękna, iż się Stasiowi zachciało zobaczyć Koloseum w jej blasku. Właśnie kierował się ku niemu, gdy z tyłu uczuł silną dłoń, która go pochwyciła za ramię i nim zdołał sięgnąć po nóż, który zawsze przy sobie nosił, odebrał uderzenie w krzyże, coś zimnego wsunęło się pod łopatkę... w oczach zrobiło się ciemno... padł....
Gdy później oczy otworzył, nie mógł pojąć co się z nim stało, w jednej koszuli, zbroczonej krwią, leżał na swém łóżku w hotelu, nieznajomy doktor stał nad nim puls badając a z po za niego widać było poczciwego Ukraińca, hr. Romana, siwą głowę Tatka i zapłakane oczy pani Elizy....
Wszystkie te postacie miały miny tak posępne i uroczyste, iż chory oprzytomniawszy, przypomniawszy sobie nieco wypadek... domyślił się niebezpieczeństwa, w jakiém zostawał.
Nie było ono wszakże tak groźnem jak się zrazu wydało, włóczęga, który chcąc odrzeć poetę, uderzył go nożem z tyłu, miał albo niezręczną jeszcze dłoń albo serce nie zbyt odważne, raz, który mógł być śmiertelnym, ośliznął się i poszarpał mięsne części, nietknąwszy żywotnych, krwi upłynęło wiele, osłabienie było znaczne, gdyż nierychło odszukano omdlałego. W nocy niewidząc go powracającego do domu, jakiemś przeczuciem pobiegł Ukrainiec z hr. Romanem szukać w okolicy Koloseum. Znaleźli go na pozór bez życia, we krwi leżącego i odartego z odzieży.
Przywołano doktora, alarm się zrobił wielki, nadedniem dano znać pani Elizie... i wszyscy znaleźli się u łoża biednego chłopca.
Szczęśliwym był wszakże, iż go tylko na ranę leczył rzymski doktór, bo inna choroba niechybnie przy ogólném panaceum włoskiem, puszczaniu krwi bez miary, smutniejby się była zakończyć musiała.
Nazajutrz już piękna pani pod pozorem iż u łoża chorego nic starań kobiecych zastąpić nie może, wzięła na się ponętną rolę siostry miłosierdzia. Czarno ubrana, blada, darła szarpie, przygotowywała bandaże, siedziała magnetyzując oczyma biednego Stasia, który wprędce z jednej rany się leczył, ale dragą, zadaną sobie — sam począł za śmiertelną uważać. — Z obu stron to zbliżenie podziałało na serca. Eliza płocha a znudzona, przez litość zmiękczoném sercem pokochała poetę... szczerzej, mocniej niż kogokolwiek w życiu, Staś przywiązał się do niej całą siłą pierwszej — i zakazanego owocu smak mającej — miłości.
W mieście szeptano o tém z przekąsem i oprócz mężczyzn, wszyscy powoli do domu pani Elizy uczęszczać przestali.... Przywiązanie obojga było w tej fazie rozwinięcia, w której się zwykle na opinją, sądy ludzkie i to co się nazywać zwykło złościwością ludzi — nie zważa.
Tymczasem biedna panna Celina przybita, znękana, zawstydzona, cierpiała po cichu — zmuszona kryć w sobie uczucia, nieśmiejąc okazać strapienia, złamana — zrozpaczona prawie wpadła w rodzaj zobojętnienia, odrętwiałości, która groziła chorobą i na twarzy wyrażała się śladami wybitnemi cierpienia. Wszyscy postrzegli, nawet matka i siostra, że Celina musiała być chora.... Przyczyny nieśmiano zgadywać — niemówiono o niej, ale hrabina i Fanny przypisywały ją zarówno nieszczęśliwej miłości dla — artysty.
Zajęcia Leliwą, które trwało krótko, choć tak straszne po sobie zostawiło skutki, nikt nie postrzegł ani ocenił — przeszło ono jak przechodzi szczęście, jak niknie błyskawica. —
Cesia wychodziła teraz rzadko do salonu, siedziała w swym pokoju, czytała... matka z trudnością mogła ją namówić na przechadzkę, w odwiedziny, do jakiejś rozrywki. — Jednego z tych dni smutnych, gdy panna Celina sama jedna została w domu, służąca przyszła jej powiedzieć że staruszek jakiś domaga się koniecznie widzieć ją i pomówić.
Napróżno opierała się panna Celina, że bez matki nie przyjmuje nikogo, Tatko był tak napastliwym, iż go nareście do salonu wpuszczono.
Cesia wyszła chwiejnym krokiem, blada i smętna.
Tatko przywitawszy się, siadł przy niej ciekawie się wpatrując w wybladłą twarzyczkę. Badał ją prawie napastliwie.
— Co to pani jest? rzekł — pani jesteś chora.... Tak! pani chorą jesteś, a ja stary lekarz doświadczony, dodam że nie ciało cierpi — ale w duszy jest zaród choroby. — Celina spojrzała nań szydersko — i ironicznie, prawie wyzywając.
— Takich starych dziwaków, jak ja, niewiele jest na świecie, mówił Tatko — dla tego im wolno więcej jak drugim. — Znasz mnie pani trochę, nie jestem intrygantem, nikomu w życiu dobrowolnie zła nie uczyniłem, pomagam gdy mogę, gdérzę zawsze. I na panią bym chciał pogderać — czy pozwolisz... jak ojcu?
— Duchownemu! szepnęła ironicznie zawsze Celina.
— Tak, duchownemu, choć nie kapłan, mam prawo dotego nazwania — odezwał się Tatko — bo prawię często o duchu.... To manja moja.... Gdybyś pani mi swojego ducha dała na kurację, ręczę, że chorobie bym ulżył.
— Probuj pan — rzekła Celina.
— Tylko się pani nie gniewaj.
Stary wstał i począł się przechadzać po pokoju.
— Pani jesteś chorą na ideał — jest to rzadka i piękna choroba — nie często mi się z nią spotykać zdarza. Choruj pani, leczyć nie myślę zupełnie, bo to chroniczna słabość dusz pięknych, tylko we wcielone ideały wierzyć nie trzeba.
Spojrzał, Cesia słuchała z zagryzionemi wargami.
— Pani się pogniewasz gdy jej wskażę dwie popełnione omyłki... spytał.
Cesia byłaby zniosła cierpliwie wymienienie jednej, ale na wzmiankę o dwóch, okryła się rumieńcem, sądziła że druga była dla całego świata tajemnicą. Tej jej wstyd było szczególniej, bo chwilowe zajęcie poetą było nieudaną próbą.
— Rozumiem, rzekła Celina, że mi pan jak wielu innych, zadasz żem się nadto zajęła jakimś tam artystą, ale gdzież drugi? ciekawam....
— Leży ranny, a pani Eliza jest jego aniołem... stróżem....
Cesia ruszyła ramionami.
— Mówię, jak ojciec — duchowny, dodał Tatko, — oba ideały te przynoszą zaszczyt trafnemu wyborowi pani. — Nie gniewaj się, lepszego nade mnie niemasz przyjaciela.
— Nie gniewam się, ale się dziwię i śmieję.
— Śmiać się pozwalam — mówił stary... smucić się, chorować i rozpaczać nie wolno. Świat wielki, przyszłość jasna....
Ideał spadając na ziemię rozbił się na tysiąc kawałków, całego niema nigdzie, a okruchów tych znajdziesz pani bardzo wiele.... Poczciwy artysta ma w sobie dosyć samorodnego ideału, zacny i jenjalny poeta ma go więcej jeszcze, ale w niepozornej szacie, żaden z nich nie jest tém, czém pani marzyłaś. — Równych obu znajdziesz pani wielu.... O poecie niema co myśleć... artysta wrócił do sztuki....
— Jakto? i do Rzymu? spytała Cecylja — kiedy?
— Powrócił razem ze mną, mówił Tatko... jeździłem po niego do Bolonji i przywiozłem.
— Dziwnie jest przecież niegrzeczny, że mi nawet karty nie rzucił wróciwszy....
Stary zamilkł.
Panna Cecylja powtórzyła zimno:
— Niegrzeczny.
— Cóż pani wymagasz, form światowych po poczciwym chłopcu wiejskim? — począł powoli. Jest to jenjalny chłopek, który prędzej zostanie Michałem Aniołem niż salonowym, przyzwoitym człowiekiem. — Prędzej później z tą surową naturą, potrzebującą więcej swobody niż jej wasz świat dać może — nie mogłabyś się pani pogodzić. Są w niej strony piękne, ale gdybyś pani zobaczyła ubogą chatę, w której się wychował, starą matkę w odartej sukmance, brata prostaka, wielebyś mu przebaczyła i wiele zrozumiała....
Spojrzał staruszek, Celina była zapłonioną.
— Jakby to było pięknie, gdybyś pani umiała zaprotegować, podnieść, ożywić artystę — a... powstrzymać chłopaka od wybujałych marzeń... dodał Tatko. Mnie się zdaje, że on się po dziecinnemu w pani zakochał, a pani nie dosyć wyraźnie dałaś mu do zrozumienia, że to śmieszność po prostu.
— Śmieszność? zawołała Cesia — dla czego?
— Bo kochać się tak ślicznie, jak Mahometanie modlą się do księżyca, ja mu nie bronię — ale boję się, by sobie zaraz nie wymarzył czegoś więcej — co jest niepodobieństwem.
— Nie rozumiem pana.
— Nie mów pani tego, rozumiesz mnie doskonale — poszłażbyś za niego?
Cesia zacięła usta.
— Cóż to za pytanie?
— Impertynenckie? prawda? ale spojrzyj pani na siwe włosy moje — przebaczysz mi — i odpowiesz — poszłabyś za niego?
— Myślisz pan, że wstrzymałoby mnie pochodzenie, gdyby przemówiło serce?
— Gdyby przemówiło serce!! hm! hm! rzekł stary — gdyby przemówiło serce!... Ale tu nie idzie o pochodzenie, któż dziś rachuje przodków, czy byli znaczeni jak merynosy lub nie? idzie o to, że ten jenjusz w powszedniem życiu byłby może i niedogodny i trochę śmieszny... że biorąc go sobie wzięłabyś pani matkę, braci, szwagrów, siostry... szynkarza z traktu... pastucha ze wsi... ktoż tam wie!
Co pani na to?
— Ja? bawiemy się w przypuszczenia, rzekła Cesia — nic więcej....
Staruszek siadł i westchnął.
— Wszystko to, co mówię, są niebezpieczeństwa miłości ziemskiej, gdy miłość czysta... cicha, niepragnąca się oplątać niczém — pozwala kochać jenjusz i niewidzieć go nigdy tylko ze strony jasnej.
— A! słyszałam pańską teorję miłości — rozśmiała się Cesia — jest prześliczna. Dziwi mnie jedno, że pan ją potrafiłeś z 18. roku zakonserwować...
— Do osiemdziesiątego! zawołał Tatko, to mój sekret! Inni mają sekreta na chowanie śliwek na zimę, a ja na miłość wiekuistą....
— Wszystko to dobrze — rozśmiała się smutnie Cesia, — ale w teorji waszej wiele jest rzeczy niejasnych.
— Na przykład? spytał stary.
— Więc małżeństwo z miłości byłoby niepodobieństwem....
— Złapałaś mnie pani w istocie na najniebezpieczniejszym węzle gordyjskim teorji mojej. — Tak! pani! zgorszę świat, gdy powiem że dla mnie małżeństwo jest sobie sakramentem wielce poszanowania godnym, ale między nim a miłością moją żadnego nie ma związku. W ogóle najnieszczęśliwsze są małżeństwa z wielkiej miłości skojarzone, a najlepsze te, które wzajemny połączył szacunek....
Cesia rozśmiała się.
— Moja miłość — dodał stary, nigdy nie powinna schodzić na ziemię i ważyć się na niebezpieczne eksperymenta powszedniego życia.
Gdyby się był Dante ożenił z Beatrysą, z pewnością by jej nie umieścił w swej róży mistycznej, ale może w kolcach jakiego czyścowego krzewu.
Są uczucia, których nie należy wypijać do dna....
Ale ja — rzekł wstając — znudziłem panią mocno, nieprawdaż? naprawiłem niedorzeczności! Pociesz mnie pani tém, że się choć trochę rozchmurzysz? że ruszysz ramionami i rozerwiesz dziwactwem mojem.
Przerwał gwałtownie rozmowę i szepnął ciszej.
— Pan Stanisław ma się zupełnie dobrze, ale niektórzy lekarze utrzymują, żeby mu należało wyjechać z Rzymu i szukać lepszego powietrza. Dziwna rzecz, wszyscy jakoś powoli wynoszą się z naszego kochanego grodu.... Wiele osób chce jechać do Florencji. Pan Stanisław także... Ukrainiec mu towarzyszy. Kto wie, czy wkrótce potém nie pojedzie pani Eliza, której lekarz życzył Pizę....
— A państwo?
— Nie wiem, zależę od matki.... Matka od dawna wybierała się ztąd podobno... może ją przykład drugich zachęci także.
— Jak się wszyscy rozjedziecie — westchnął stary, zapakuję mój tłumoczek i ruszę także. Ja nie mogę żyć, gdzie się nie wygadam po polsku — w żadnym języku nie umiem się tak skutecznie wypaplać z memi niedorzecznościami.
To mówiąc popatrzał na nieco ożywieńszą twarz panny Celiny i pocałowawszy ją w rękę chciał wyjść powoli.
Ona go sama wstrzymała.
— Dałeś mi pan uczuć żem była nieco dziecinną, rzekła płoniąc się, ale pan masz serce dobre.... Mam-li mu wszystko powiedzieć?
— Jak ojcu duchownemu — odparł Tatko — śmiało....
— Możem zawiniła doprawdy, zbyt żywo zajmując się artystą... może mojem postępowaniem usprawiedliwiłam jakieś nadzieje... niepotrzebne, któreby go o cierpienie przyprawić mogły... radź mi pan! Żal mi człowieka? co mam począć? Znasz go.
— Znam go, i — naprzód pani za ufność dziękując — proszę byś była spokojną. Beppo nigdy nie mógł wygórowanych tworzyć sobie nadziei, gdyby je chwilowo powziął, — opamiętałby się w prędce. Dla niego nawet szczęście byłoby zwichnięciem zawodu... jemu przeznaczono żyć dla sztuki.
Bądź pani dlań gwiazdą, ideałem, siostrą, nie karz ani jego, ani siebie za chwilowe uniesienie, — przy pierwszém widzeniu podaj mu rękę ze spokojnym uśmiechem, rozprawiaj o sztuce... kochajcie się ślicznie a pięknie... ale — na tem koniec. — Jeśliś pani go obałamuciła, to go odbałamuć, wskazując mu wyższe cele....
— Zimno mi się robi, odparła Cesia po namyśle — więc koniec końcem trzeba będzie wyjść za mąż za otyłego obywatela, który tylko kopy liczyć i pszenicę sprzedawać potrafi?
— Jeśli będzie miłym, dobrym i uczciwym człowiekiem?... szepnął Tatko — czemuż nie?
Wystaw pani sobie ideał łysy i wieczorem chodzący w szlafmycy....
Cesia się rozśmiała.
— Sądzisz pan, że Beppo....
— Jest rozsądny chłopiec, gdy nie szaleje od sztuki i dla sztuki... Bądź pani spokojną? Chcesz, bym go przyprowadził jutro — dokąd? do Sykstyny, czy do Pjo-Clementino?
Cesia skinęła głową; Tatko wesół wyszedł z uspokojoném sumieniem.


Jesteśmy w pierwszej izdebce Cafe Greco.... w której, gdyby nie otwarte drzwi, wysiedziećby nie można dla dymu cygarów i cygaretów.
Wrzawa panuje niewysłowiona, a niekiedy grzmot śmiechu ją jeszcze powiększa.... Połowa artystów chodzi w koszulach.... chłopcy roznoszą kawę i co chwila rozlega się:
Due... fe... e!... Jest to skrócone nazwanie kawy; kilku gra w domino, nowi przybysze oglądają na ścianach freski, jeden się sparł o uszak i rozpatruje po ulicy. Stary żebrak pies, który w pewnych godzinach siada prosić o jałmużnę u Leprego, teraz czatuje w progu Grecco, z miną niezmiernie grzeczną i cywilizowaną. Nauczywszy się być na łasce nieznanych, udaje że jest serdecznym przyjacielem ludzi, których w życiu nie widział.
W pośrodku izdebki z olbrzymiem cygarem w ustach, jak kolos rodyjski z rozstawionemi szeroko nogami, w boki podparty Wacio, zdaje się tu królować. — Wistocie tu on jest w swoim żywiole, tu się czuje w domu. Kawiarnia... jego świat....
Niedaleko w kątku, zadumany, oparłszy się o ścianę siadł Beppo....
Rozprawy toczą się żywe we wszystkich w świecie językach. Reprezentanci wszystkich narodowości, Grecy, Amerykanie, Niemcy, Moskale, Francuzi, Polacy gwarzą z młodzieńczą werwą i śmieją się z artystyczną swobodą ludzi, którzy się nie boją przyszłości, bo jej nie mają. Loterja szczęścia wyciąga z tych kilkuset czasem jednego, co się wybije w górę jak Cornelius, Schnorr.... Overbeck... Thorwaldsen, często długie lata... niema wybranych... każdy z tych biedaków po stoczonej walce idzie o kiju pielgrzymim do kraju siąść w zimnej pracowni, z wystygłem sercem tęsknić po młodości i tworzyć dla grosza bezmyślne komunały.
Ale wspomnienie owych chwil spędzonych w Rzymie przy ciepłém ognisku wspólnych uniesień zostaje na wieki, i gdy z artysty tylko sucha łupina butwieje, jeszcze pamięć dni szczęśliwszych ożywić ją może.
Tego wieczora przybyły Wacio szczególną zwracał uwagę, był on jednym z tych szczęśliwych, którzy nie ucząc się prawie, mówią wszystkiemi językami, śmiało, źle, ale tak że się dadzą zrozumieć. Czego nie stanie słowu, mimika wyrazista dopełnia.
Wacio mówił tak po włosku, po niemiecku, po angielsku, a gotów był mówić i po grecku, bo śmiech z omyłek nigdy go nie strwożył, on sam śmiał się z nich pierwszy.
Tak samo jak z językami postępował sobie z ludźmi, nie onieśmielił go nikt największą powagą, wyższością, tonem, nazwiskiem ani fizijognomiją, czuł się rówien każdemu... a kto mu wyższość swą dał poznać, brał go po szkolnemu na fundusz. Była to zaprawdę szczególna natura, w której słabości i talenta równe grały role, zdolna do największego heroizmu i do kolosalnego dzieciństwa; do poświęcenia bez granic i uporu nieprzełamanego, bujna, odważna, niedbała na jutro, a wesoła i raźna bez miary.
Niemając grosza w kieszeni, wkupywał się traktamentem sowitym do bractwa współtowarzyszów, rachując bez zapytania na uczynną kieszeń towarzysza szkolnego. — Rozdawał cygara, płacił kawy i lody, kredyt ten miał przyszły talent i praca Czarnemu oddać z procentem. Beppo nie sprzeciwiał się — bawił go ten zuchwalec.
Obstąpili go i inni artyści już dobrze wyżyci i ostygli, grzejąc się przy jego ogniu i przypatrując tej młodości, z którą już się pożegnali.
Francuz z fajeczką krótką, Moskal w koszuli czerwonej, z długiemi włosami podciętemi i krótkim nosem zadartym; czarny Hiszpan-Amerykanin, ponury Brazylijczyk... kilku milczących Niemców otaczali Wacia, który perorował, mieszając wszystkie języki, dla tem wyrazistszego wytłumaczenia się.
— Tak, panowie moi, kończył on — każdy z nas dąży do Rzymu, bo to artystów Mekka,... w której złożone są popioły świętych tradycji sztuki. Trzeba się im raz w życiu pokłonić choćby dla tego, żeby wiedzieć co już zrobione było i czego drugi raz robić niewarto; a co pozostało dalej do roboty.
— Jak myślisz — co pozostało? spytał szydersko Francuz... czy Courbet, czy Perugin zwycięży?
— Jeszcze nie wiem, odparł Wacio — ale Courbet nie jest nowy, a Perugin nie stary... i są wieki, które tylko lekcję zadaną przed stu laty powtarzają, a nasz pewno jednym z nich. Wątpię by co stworzył, ale roztłumaczy wiele.
— I pójdzie spać — rzekł Niemiec jeden.
— Przeciwko Courbetowi nie mówcie, realizm brutalski był potrzebny, ideał w nim skąpany ożyje.... zaczynał już sztywnieć.
Na te słowa wszedł Tatko i stanął w progu, wszyscy go tu znali, artyści dali mu nawet nazwisko — Padre Amoroso, bo i między niemi propagował swe teorje powszechnej miłości, którą wyśmiewano dowcipnie. — Śmiał się i on z niemi.
Buona sera, buona sera, padre amoroso! ozwało się ze wszystkich kątów i ręce wyciągnęły się ku starcowi zewsząd z przyjacielskiemi uściski.
Jeden Wacio, który Tatka nie znał, stał patrząc nań, a że marzył zawsze o łapaniu typów do albumu, przypatrywał się sokratycznej twarzy z zajęciem.
— A! rzekł w duchu — jaki typ do śmierci sprawiedliwego z czarą cykuty, w chwili ofiary koguta Eskulapowi!!
— Kto to jest? szepnął Tatko do stojącego obok Niemca — ten nowy?
— Przecież ziomek wasz, młody artysta, który na języku ma wiele talentu.
Beppo, który się zbliżył, przedstawił na żądanie swojego towarzysza i poznał go z Tatkiem.
— Jak Pana Boga kocham! zawołał Wacio bez ogródki, — gdyby mi pan posiedział, tobym z pana takiego Sokratesa uciął....
Stary popatrzył mu w oczy....
— Miałbyś odwagę, spytał, po setny pięćdziesiąty raz malować śmierć Sokratesa?
— A czemuż nie? zawołał Wacek — na oklepanych przedmiotach najlepiej się probuje oryginalność talentu. Śmieją się zawsze z zadań akademickich, aleć to przecie starzy gracze ci co każą malować po raz setny śmierć Sokratesa, gniew Achilla, Bryzeis i t. p. — prawdziwy tylko talent wyjdzie z takiego tematu zwycięzko.
— Masz waćpan słuszność! odparł Tatko.
— Ale ja mam zawsze słuszność! rozśmiał się Wacio.
Tatko uważnie nań popatrzał.
— Ja ojca waszego znałem — rzekł cicho.
— Wkłada to na pana obowiązek, żebyś się synem opiekował, który bardzo opieki wszelkiej potrzebuje, odparł Wacio, przyszedł bowiem do Rzymu, niewiadomo czy z talentem ale niezawodnie bez butów, z dziurawemi kieszeniami i straszną surowizną w żołądku. Wystaw sobie pan od granicy same sałaty i warzywa!
Tatko się śmiał. — Cóż myślisz w Rzymie?
— Jestem pęzlator... niewiele umiem, ale ogromną mam odwagę, jutro gdyby mi dano salę do malowania w Watykanie, przyjąłbym bez namysłu....
— Odwaga coś znaczy — uśmiechnął się stary.
— Teorję sztuki znam na palcach, i gdyby te palce równie praktykę znały... byłoby doskonale....
— Jaki jest pański rodzaj?
— Mój...? ja wszystkie rodzaje kocham, na wybór jeszcze się nie mogłem jakoś zdecydować.... Żal mi historji, gdy się biorę do krajobrazu, a natury gdy się wezmę do historij. — Rzeczywistość i ideał wabią mnie na przemiany... pociągnę chyba na węzełki.
— Ale ku czemu serce się skłania!
— A! panie! westchnął Wacio — niestety, najwięcej ku próżniactwu. Gdybym mógł na sofie, z cygarem, założywszy nogi do góry po amerykańsku, mówić o sztuce... a nie potrzebować walać palców..., byłbym najszczęśliwszym!!! Malowałbym w myśli cudowne rzeczy....
Ruszył ramionami.
— Lenistwo, odparł Tatko, bywa znamieniem talentu... ale niekoniecznie mu pomaga do wzrostu...
— A wie pan — rozśmiał się Wacio, że pracowitość może najpiękniejszy dar w drobny proszek zetrzeć... będzie można potém nim dijamenty szlifować, ale oprawić go w oczko do pierścienia nie sposób.
Tatko zbliżył się z ciekawością do oryginała i pociągnął go za sobą. Wacio nie był od tego, żeby się z całym dowcipem nie popisać przed starym, poszedł z nim i jak paw ogonem roztoczył całym zasobem swojego jenjalnego dziwactwa.
Zagadali się długo i pokochali wzajemnie; stary przypomniał sobie dopiero, że miał Beppa zamówić do muzeum na jutro....
— Słuchaj Czarny, rzekł zwracając się do niego, masz być jutro przed południem w Muzeum Pio-Clementino i czekać tam na mnie. Jest tego konieczna potrzeba.
— Potrzeba?
— Tak, proszę o to, spuść się na mnie.
— A ja? mam także przyjść do Muzeum? — zapytał Wacio.
— Czemuż nie! odparł stery, przynieś tylko z sobą swoją wesołość, zapał dla sztuki... i uzbrój się jak na kampaniję.
— Cóż to tam ma być? przerwał Wacek.
Ale na to nie otrzymał odpowiedzi, stary wziął za kapelusz i pociągnął ku drzwiom.
Kawiarnia powoli stawała się co raz puściejszą, jedni po drugich wysuwali się artyści i niknęli w ciemnościach, noc była późna..... Beppo wstał a Wacio, który jeszcze nie dosyć był z Rzymem obeznany, zerwał się iść za nim.
Wracając do domu, zastali już Polę, która się zarumieniła na widok Czarnego i pozdrowiła go niewyraźnem słówkiem. Wacio postrzegł to pomięszanie na twarzy dziewczyny, wpatrzył się w nią mocno i wchodząc do izby zawołał śmiejąc się:
— Ale darujże mi Beppo — dali pan tak złego gustu nie spodziewałem się po artyście... ta dziewczyna??
— To córka gospodyni....
— Ale ona patrząc na ciebie była tak pomięszaną?
— Dajże mi pokój.
— Widzisz, kochanie moje — odparł Wacio, całej korporacji takim romansem ze starzyzną czynisz zakałę, powiedzą, że nie mamy poczucia piękna.
— Ale gdzieżeś ty romans upatrzył? ruszając ramionami spytał zniecierpliwiony Czarny.
— A! no! spuść się na mnie... coś jest! tylko ja nie dopuszczę takiej kompromitacji....
Żartując tak Wacek posłał sobie na ziemi, zapalił cygaro, zaczął śpiewać i w pół kwadransa chrapał.... Beppo siedział zamyślony po ciemku, spać nie mógł. Pola na galerji oparta... przyglądała się ciemnym oknom mieszkania.
Nazajutrz przed jedenastą już Wacio był ubrany z artystycznym szykiem.... Chociaż bez grosza przybył do Rzymu, ale w tłomoczku miał przepyszny krawat niebieski, aksamitny surducik i cały strój, w którym mu było do twarzy. — Do Muzeum nie mógł się ubrać inaczéj, gdyż lubił ściągać oczy na siebie; wyrzucał nawet Czarnemu, że się ubierał zbyt skromnie. W galerji tego dnia jakimś wypadkiem było pełno.... Do koła lasu posągów roił się tłum ludzi wszelkiej narodowości; a znamienitsze arcydzieła w formalném trzymano oblężeniu.
Około olbrzymiego Tybru spotkali się zaraz z Tatkiem, który rozprawiał wesoło jak zawsze z hrabiną, panną Fanny i Cesią. Na widok Beppa blada uczennica jego zarumieniła się, odwróciła, aby nie okazać wzruszenia i opamiętawszy jakoś rychło, postąpiła doń podając mu rękę uprzejmie. Beppo sztywno i bojaźliwie się przywitał, a że mu to było na rękę swojego towarzysza przedstawił.
— Ja także polecam łasce pań pana Wacława, którego ojca znać miałem przyjemność. Wczoraj już zrobiliśmy znajomość, mogę zaręczyć, iż do ożywienia artystycznej rozmowy drogocenny w nim zyskujemy nabytek, dodał stary.
— Panie łaskawy — odezwał się Wacio kłaniając — jest to pochwała nie zasłużona — ale się w niej trochę sarkazmu obawiam... bo w ogóle kto wiele i dobrze mówi o sztuce... ten... mało i źle tworzy... a ci co tworzą — milczą.
— A! są wyjątki! — rozśmiał się stary.
Panna Celina przypatrywała się ciekawie przybylcowi, Beppo i ona odzyskali na chwilę straconą przytomność i śmiałość, Wacio zawiązawszy rozmowę już zamilknąć nie mógł. Musiał się przed paniami popisać z humorem, młodością i zasobem życia....
Hrabina i Fanny, mimo dowcipu, znalazły go dosyć pospolitym i wcale nie comme il faut, Cesi się podobał. Miał w jej oczach tę wyższość nad milczącym Beppo, iż mówił i był wesoły, a zdawał się odważny, gdy Czarny często mógł uchodzić za bojaźliwego.
Tchórzów wszelkiego rodzaju kobiety nie lubią.
Kleiła się już ogólniejsza rozmowa, gdy w drzwiach sali sparty na ręku pani Elizy, — blady — interesujący — smętny ukazał się Staś Leliwa... Za niemi w tropy szedł żywym krokiem hr. Roman i Ukrainiec. Wszyscy znajomi z różnemi uczuciami zbili się w jedną gromadkę, szpiegując oczyma. Nieco opodal przez szkiełko wpatrywała się ciekawie w współziomków hrabianka Dorota.
Spotkanie to trafunkowe, czy może umiejętnie przygotowane, szczególnie dla panny Cecylii było kłopotliwém. Miała przed sobą dwóch ludzi... z których jednego kochała dawniej, dla drugiego uczuła prawie uwielbienie.... Z tych dwóch jeden sam się zrzekał praw do jej serca, drugiego jej odebrano....
Na widok pani Elizy kobiety ze zręcznością sobie właściwą zwróciły oczy na posągi i już szukały sposobu wymknięcia się bez powitania, gdy owa siostra miłosierdzia równie wprawna i przebiegła, głośném, śmiałem powitaniem, przecięła odwrót zamierzony. Niepodobna się było nie przywitać bez obrazy — ale hrabina zrobiła minkę kwaśną, Fanny dumną... i skinęły główkami dając do zrozumienia, iż czynią to z przymusu nie z dobrej woli.
Cesia tylko zapomniawszy urazy, żalu, smutku, pospieszyła naprzeciw pana Stanisława, którego od przypadku jego nie widziała i pozdrowiła go z anielskim wyrazem dobroci.... Spojrzenie, które na nią rzuciła pani Eliza, było pełne gróźb i gniewu. — Stanisław z braterskim weselem ją przywitał, nie domyślając się, że zazdrość obudzi.
W chwili gdy panna Cecylja rozpoczęła swobodnie rozmowę z Leliwą, hr. Lutyńskim i Ukraińcem, którego udział był niewielki, bo ograniczał się kiwaniem głowy, uśmiechem i wzdychaniem; hrabina którą widok Elizy burzył, bo miała do niej żal, że jej wydarła Stasia, a ubrała go pozorem oburzenia przeciw skandalowi — odwróciła się do Fanny, zaczęła jakiejś Venerze przypatrywać się przez szkiełko i niby niezmiernie nią zajęta wysunęła się, czyniąc widoczną manifestacją.
Sądziła, że Cesia pójdzie za nią, ale ta heroicznie usiłując macierzyńskie wystąpienie opłacić grzecznością własną, pozostała sama jedna. Wzrok Tatka podziękował jej za tę odwagę.
Eliza dojrzała uczynionego afrontu, zarumieniła się straszliwie, zadrżała, ścisnęła rękę pana Stanisława, ale w prędce ukoiła się i pomiarkowała.
Leliwa nic nie rozumiał, nie widział, nie domyślał się — był najniewinniejszym w świecie, bo się do żadnej nie poczuwał winy. Zostali więc tak w małej gromadce gwarząc niby swobodnie, aby pokryć pomięszanie wewnętrzne.
Panna Celina miała w tej chwili do wyboru przed sobą: Czarnego opartego o kolumnę, milczącego i ponurego, bladego Stasia, któremu choroba przydała wdzięku jakiegoś niewieściego prawie... Hr. Romana, który patrzał na nią ognistemi oczyma tabliczki Pytagoresa i — poczciwego Ukraińca, o którym nikt nie wiedział, że przy wiście i preferansie marzył tylko o pannie Celinie. — Ale Ukrainiec był człowiekiem z taktem i tradycjami, nie mógł on się posunąć w tyraljery, musiał namyśliwszy się powoli, za zgodą Mamy, rozważywszy dobrze wszystko, — pójść w konkury na pewne.
Chociaż bardzo wydawał się prostodusznym, Ukrainiec trochę zakrawał na Umańskiego prostaczka, rachował on, że z tych wszystkich starań i wzdychań może nic nie będzie, a gdy się rozjadą i pójdą w rozsypkę pretendenci, on przyjdzie, oświadczy się i targu dobije.
Z inną nieco rachubą szedł hr. Roman... zdawało mu się najwłaściwszém wziąć serce panny Cecylji melancholiją i westchnieniami. Od pewnego czasu był zamyślony, rzucał głębokie wejrzenia, milczał posępnie, a w rozmowie strzelał frazesami, które można było posądzić o pochodzenie zagraniczne. Trudno go było poznać, tak dobrze grał rolę swoją. Na pannie Cecylii wszakże nie zdawała się ona czynić najmniejszego wrażenia. Szczególna rzecz, czasem jego smutek dobrego tonu i wyrafinowana tęsknota chwilowo ją nawet rozweselały.
Hrabina chciała Cesię odciągnąć od towarzystwa pani Elizy, ale napróżno się oglądała, wejrzenia córki spotkać nie mogła.... Odstąpiwszy więc niedalej jak kilka kroków, na pozór wpatrzone w posąg stanęły z Fanny i rozpoczęły cichą rozmowę....
Matka. Co się Cesi stało? no! patrz-że — my idziemy... ta... nas rzuca....
Fanny. Ale ona jest taka fantastyczna... na nią niema sposobu....
Matka. Niewiedzieć co zrobić — nie mogę tam wrócić, żeby ją odciągnąć. Nie chcę się spotykać z Elizą,... ale ona prawdziwie bezwstydna. Ditesdone żeby tak publicznie popisywać się z konkietą po muzeach!
Fanny ruszyła ramionami.
— Admiruję pana Stanisława... idzie z uśmiechem na ustach, jak niewinny baranek.
Matka. Ale patrz-że, Cesia w najlepsze z niemi rozmawia! to nie do zniesienia.
W tej chwili potrąciły się prawie z hrabianką Dorotą.
Hrabianka, jakeśmy mówili, miała wojownicze zamiary przeciwko domowi temu i gotową była wywołać nań krucjatę, ale posłuszna skazówkom swojego ojca duchownego, dała się nietylko od wypowiedzenia wojny powstrzymać — co więcej przyjęła na się tajne jakieś posłannictwo, i polecenie przyjaznego zbliżenia się do tej rodziny z zapewnieniem, że oprócz Celiny — panie te znajdzie w zupełnej harmonii pojęć z sobą. Nie umiemy wytłumaczyć celu tej strategij — to pewna jednak, że zoczywszy hrabinę i Fanny odstępujące od grupy potępionych i odosobnione, panna Dorota przybliżyła się ku nim ze słodkim bardzo uśmiechem.
Jakie było usposobienie tych pań dla znanej dewotki, oznaczyć trudno — obawiano się jej, uznawano potęgę, nieśmiano zbytnio zbliżać ani zrywać zupełnie. — Hrabina więc powitała ją spiesznym uściskiem dłoni i dygiem pełnym poszanowania.
— Jakże dawno! dawno nie miałyśmy przyjemności się spotkać! szepnęła matka. Fanny dodała — IL y a des siècles!
— Cóż dziwnego — to wina moja, westchnęła panna Dorota — ja mało widuję świata a panie do niego należycie, i jesteście jego ozdobą — mam tyle do czynienia... tyle obowiązków... i moją smutną twarzą nie chcę żadnego towarzystwa ochmurzać... a potém....
Spuściła oczy nie domawiając.
— A! wiemy i znamy jej pobożność i dobre uczynki... dodała hrabina.
— O! pani....
Panna Dorota odsunęła się nieco unikając, aby Fanny nie słyszała co powie — i szepnęła na ucho hrabinie.
Conçevez-vous taki bezwstyd!... pani mnie rozumie! Ta młodzież otaczająca Elizę, która się ze swym chorym produkuje....
— Dla tego odsunęłam się zaraz — cicho szepnęła hrabina... ale na nieszczęście Cesi, która nie rozumie nic... nic nie wie, w porę nie potrafiłam odciągnąć.
Dwie panie zaczęły szeptać tak cicho, że dosłyszeć ich było niepodobna. Fanny pojąwszy, że do tej rozmowy należeć nie powinna, przypatrywała się z wielką uwagą przysztukowanemu nosowi popiersia Caracalli.....
Po za tą gruppą odegrywał się dramat ciekawy; Beppo oczyma spokojnie rozmawiał z Cesią, która ustami mówiła z poetą... Stali przed posągiem należącym do jakiejś grupy Niobidów... na twarzy chłopaka wyraz boleści niezmiernej zwrócił uwagę artystów i miłośników sztuki....
Stanisław wpatrzył się tak w twarz tę marmurową, że o wszystkiém co go otaczało, nawet o pani Elizie, z pod której ramienia rękę wysunął — zapomniał. — Za jego oczyma poszły inne wejrzenia... chwilkę milczano.
— Starożytni, odezwał się poeta — wyrażali cierpienie, gdy byli zmuszeni je malować i rzeźbić w sposób tak trzeźwy, idealny a razem tragiczny, iż artyści dni naszych uczyćby się z nich powinni miary, jaką w sztuce przy odwzorowywaniu cierpienia zachować potrzeba. My przesadzamy w wyrazie upokarzającym boleści.
— Do tego wiele się przyczynia — przerwał Tatko, naprzód, że starożytni rzadko rzeźbili człowieka, a najczęściej Boga lub ubóstwioną istotę, wyższą nad boleść wszelką, powtóre, że u nich stoicyzm i pokonanie siebie było w wysokiej cenie, naostatek, że znamieniem ich sztuki, szczególniej rzeźby, był niebiański spokój...
— A! ów gladjator konający, arcydzieło na Kapitolu, ozwał się Beppo... cóż to za straszliwy, skoncentrowany, a tak straszliwy ból...
— Nawet gdy tak idealny ból chcieli rzeźbić — przerwał żywo Wacio, to wybrali doń barbarzyńca, Galla — najmniej poszanowania, według nich, godną istotę — aby zbyt wyrazistém cierpieniem szlachetniejszej nie skazić. Gallowi wolno było tak cierpieć, nie Rzymianinowi.
Trafna ta uwaga zwróciła oczy na Wacia, który zapłonąwszy mówił żywo dalej.
— U nich, u tych ludzi inaczej jakoś zorganizowanych czy wychowanych, niż my jesteśmy — idealne było wszystko, nie tylko boleść.... Ich wesele zbyt hałaśliwe i rozpasane musiało się wyrażać przez długouchych Faunów, pół-zwierzęta. Na ostatek, gdy najpospolitsze ze stworzeń, którego u nas w dobrém towarzystwie imienia się wymówić nie godzi, przyszło wyrzeźbić z marmuru... wieprz pod ich dłutem stawał się nieśmiertelnym wieprzem.
Wszyscy się rozśmieli, pani Eliza spojrzała na artystę bardzo ciekawie, był chłopiec ładny, a okazywał się nie głupim i w dodatku ten wesoły, dowcipny sposób wyrażania się przypadał znudzonej do smaku, po nadużyciu poetycznych ekstaz Stasia, których za długo słuchała.
— A! byli to ludzie szczęśliwi, ci panowie Grecy i Rzymianie, mówił nie strwożony słuchaczów liczbą i zwróconemi na się wejrzeniami Mieński, — za ich czasów wszystko było do stworzenia... począwszy od kapitelu kolumny do posągu bóstwa... ale proszę być oryginalnym artystą, kiedy cały świat ten już podniesiony do najwyższej potęgi i nowego... niema nic do zrobienia. Obejrzawszy się na dzisiejsze dzieła sztuki, gdy się ściślej rozbierze ich materjał — okaże się żeśmy go cały w spadku wzięli po starożytnych — zapożyczyliśmy całą ich architekturę, niedołężnie naśladujemy rzeźbę, niemogąc jej doścignąć, w malarstwie nawet choć się nam zdaje żeśmy wyżsi od nich... po pompejańskich obrazach okaże się, żeśmy tylko wynaleźli krzak, kamień, kałużę i tło... bo człowieka już oni tak dobrze jak my... jeśli nie lepiej malowali. — Mylę się, możeśmy skomponowali na parawanach księżycowe światło w sprzeczności z ogniem czerwonym jakiej kuźni.... Na osiemnaście wieków... bardzo mało....
— Smutna więc dola artysty... przerwał Beppo, ożywiając się... jeśli jeszcze dodamy żeśmy przyszli po Rafaelu i Michale.... Niema co robić....
— Małpować! westchnął Wacio — i w tém my jesteśmy jenjalni — bierzemy po kawałku ze czterech różnych mistrzów a z tego tworzymy nowego pseudo-mistrza, który trwa póki stanie agitacji, co go laurem uwieńczyła....
— A! niedowiarki i świętokradzcy! — przerwał Tatko... składacie na ramiona wieku, na spóźnione przyjście winę własnego grzechu.... Śmiejcie się jak chcecie, ja jeden wiem przyczynę niedołęztwa waszego. — Nie umiecie kochać nic — tylko serce i uczucie tworzy. Ani rozum, ani namiętność nie jest twórczą, rozum rozbiera, namiętność burzy... uczucie — kreacyjną ma siłę.
— Miłość! szepnęli wszyscy Tatka znajomi — uśmiechając się.
— Tak jest — miłość — a wy nie kochacie nic.... Kochacie się — ale nie miłujecie, kokietujecie, ale miłości w was nie ma; wystygli jesteście i zimni....
— Tatku! przerwał hr. Roman — c’est du vieux, słyszeliśmy....
— Powiem wam, jak Jowialski, znacie tę bajeczkę? a więc posłuchajcie — nigdy jej dosyć powtarzać nie można.
— Ale cóżeśmy winni, że nam Pan Bóg dał przyjść na świat, gdy serca w szafarni niebieskiej zabrakło, a nowy transport nie nadszedł — przerwał Wacio. Nie mamy serca, bo go nam niedano, a sami tego kalectwa naprawić nie potrafiemy....
— Bałamucisz asindziej, moje dziecko, zawołał Tatko — z sercem rodziemy się wszyscy, — ale jak u niektórych dzikich narodów dzieciom wyrywają zęby, tak my w sobie suszym serca i potém już... chodzim bez nich po świecie.... Zdaje się nam tak piękném śmiać się, gardzić, rozum mieć, rozumować i nie okazywać miłości ku niczemu.
Mówił staruszek, ale go już niesłuchano; pani Eliza, której się Wacio podobał, dosyć natarczywie zaprosiła go do siebie na herbatę, Staś zbliżył się do Cesi, biedny Beppo opuszczony nieco, został tylko jako świadek niemy pod swoją kolumną.
Rozmowa z powszechniejszej zwolna przechodzić zaczęła w cząstkową i cichszą coraz....
Panna Cecylja w interwallach widziała, że matka rzucała na nią gniewne i wyzywające do powrotu wejrzenia, ale z energiją sobie właściwą, postanowiła nie zważać na nic.... Napoiwszy słodkiemi słowy poetę, który przyrzekł, że odwiedzi hrabinę, wysunęła się z tego kółka i przystąpiła do artysty.
— Chodź pan ze mną — rzekła pół głosem... przejdziemy się po galerji razem, mamy wiele do pomówienia z sobą.
Beppo zawahawszy się chwilę, poszedł milczący. Droga wiodła mimo hrabinej, która spytała kwaśno:
— Dokądże to się państwo wybrali?
— Przepraszam mamę, odpowiedziała Cesia, muszę z panem Czarnym pójść obejrzeć płaskorzeźbę, o której rysunek poczęty mam się go poradzić, powrócę za chwilę.
— Proszę się nie bawić! szepnęła matka surowo i zimno.
— Chodź pan, wracamy za chwilę, — równie chłodno odpowiedziała Cesia.
Uszli kilka kroków, gdy niecierpliwa zwróciła się ku niemu.
— Nie wiedziałam o wyjeździe do Bolonji, nie dałeś mi znać o powrocie, — co to wszystko znaczy?
— Niezrozumiałaś pani? spytał Beppo.
— Nadewszystko nie rozumiem tej — pani — odparła Celina, byliśmy i powinniśmy być w stosunku, który już tytułów nie potrzebował, czy to ma znaczyć, że się ów stosunek zmienił? czyś mi serce odebrał?
— Ja? rzekł Beppo, wpatrując się w nią, ja? — nie odebrałem serca, ale ono zabolało... i ból je wyleczył z nadziei....
— Zabolało? dałamże powód?
— Nie — mówił Czarny — powodu nie było... rozum przemówił za późno....
— I posłuchałeś pan tego, co się mu podobało nazwać rozumem?...
— Posłuchałem, bo do niego przyłączył się głos przeczucia i wiele innych głosów proroczych, strasznych.... groźnych, — szyderskich....
— Ludzi? spytała Celina.
— Nie — głosów istot nie pochwyconych.... Mówmy otwarcie panno Celino, mówmy jak do siebie jeszcze mówić powinniśmy. Kochałem i kocham panią sercem całém i duszą — ale ucieczką chciałem się utwierdzić w postanowieniu, aby ta miłość została spokojną, czystą, braterską i żadnemi ziemskiemi nie zmąconą rachubami. Jesteś pani wolną... ale pozostań mi siostrą, moim ideałem, moim doradzcą, przewodnią gwiazdą i całego życia pocieszycielką.
Miłość moja nadto jest silną, wielką i świętą, aby się skalać miała nawet pozorem jakiejś niecnej rachuby — jestem chłopem, pani należysz do innego świata i pozostaniesz w nim — podamy sobie tylko ręce i poświadczym, że się dwie dusze zrodzone na krańcach dwu światów zrozumieć mogą.
Celina słuchała wyrazów urywanych, nie wiążących się, widocznie wielkiem wzruszeniem nacechowanych i patrzała na Beppa. On mówił dalej.
— To co mówię, nie jest nowém, od początku miłości mojej, gdym ośmielony wyznać ją się odważył, toż samo powtarzałem ciągle.... Daj mi pani serce, zaufanie, wierną przyjaźń, a nie żądam nic więcej...
— Ja więcej żądałam, bom kochała lepiej, odezwała się Celina — ja chciałam walką z poświęceniem dowieść w obliczu świata tej prawdy, że w starej Polsce szlacheckiej nie ma już starych przesądów rodu, że jenjusz i umysł równają... Nie chcesz-że mi pan dopomódz? zapytała.
— Nie mogę, rzekł Beppo — jestem chłop i godność mego stanu przedewszystkiém zachować muszę. — Gdybym sięgnął wyżej, nie siebiebym skrzywdził ale tych, z których wyszedłem.... Nie ma sposobu, aby mnie nie posądzono o rachubę, o przewrotność, o poświęcenie godności własnej dla szczęścia... dla dostatku, dla wyrwania się z tej klasy, do której ja należę i chcę w niej pozostać.... Gdybym najczyściejszym był, posądzonym być muszę. Mógłbym na to nie zważać kiedyindziej urodziwszy się lub gdzieindziej. U nas kwestja społeczna jest na tym stopniu, że jedną dłoń i pierś czystą odjąć gromadce małej, co broni praw człowieka przeciw uroszczeniom rasy, byłoby zbrodnią.
— To są słowa! to są wymówki, to deklamacje są tylko! — odparła Celina — to niewiara w siłę! to nie wiem co zresztą, ale gdzie tyle rozwagi i chłodnych rozmysłów, tam miłości niema.... Czy to wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie słowo moje, to prośba abyśmy się duchem nie rozstawali nigdy, a w chwili pożegnania podali sobie dłonie z uśmiechem, z gorącém uczuciem... a! — bez żalu — rzekł Beppo.... Zostań pani dla mnie czém byłaś — ideałem....
— Tak! ideałem! to jest istotą, której się nie odważysz dotknąć, bo czujesz żeby ci się w proch rozsypała — smutnie dodała Celina, której oko łzą zaszło. Tak — przed kilkunastą dniami miałabym siłę odpowiedzieć ci — nie! nie puszczę... moim być musisz — nie lękam się próby życia — dziś — dziś złamana, zwątpiała — mówię ci — bądź wolny, bądź szczęśliwy. Zapomnij — przebacz!...
Podała mu rękę drżącą; Beppo ją wstrzymał.
— Pani, zostań dla mnie aniołem pociechy... pozwól pisać, myśleć, obracać się ku sobie — całe życie!
— Mój Beppo — szepnęła Celina... nie ty mnie, ja ciebie o to prosić powinnam. W twojem życiu jedną dziewczynę biedną zastąpi tysiące wrażeń, zajęć, myśli wielkich i uczuć potężnych, w mojém... ty zostaniesz na wieki jedynym... na wieki!
Wyrzekła to z czułością, ze wzruszeniem, a jednak — gdyby kto był wejrzał w głębiny serca, pod smutkiem, współczuciem, żalem, znalazłby był może niewytłomaczoną iskrę pociechy z odzyskanej swobody. Celina czuła, że wyrzekając się walk, które ją czekały — stawała się swobodniejszą... że... Sama może nie wiedziała dla czego tchnęła wolniej.
A on —? dopełnił obowiązku, ale ścisnęło mu się serce, szedł zimny, został w miejscu po jej odejściu jak wkuty w marmurową posadzkę... oniemiały — struty.... Mężnie dokonał ofiary, ale mu było boleśnie, że ona tak jakoś łatwo, tak prawie chętnie przyjętą została. Uczuł się znowu sam jeden, sierocy, opuszczonym, zapomnianym — odrzuconym, czoło pofałdowało się, oczy zaszły suchą łzą, najstraszniejszą z łez, która boli a wytrysnąć nie może.
Podniósł głowę machinalnie, oczy jego padły na olbrzymi posąg, przed którym niewiedząc gdzie stał zatrzymał się z Cecylją. — Wyobrażał on jednego z tych jeńców — barbarzyńców ze związanemi rękami, z krótko postrzyżoną głową, z dzikim twarzy wyrazem, — którzy u posągu tryumfatora stali na świadectwo jego zwycięztwa.... Mimo woli ta twarz i ta postać przybrała dlań podobieństwo do niego samego. Te spętane ręce, to znękanie nieme, ten wyraz rozpaczy skamieniałej przedstawił mu własny los jego.... I on należał do tej klasy społecznej, którą pogańscy tryumfatorowie wiecznie chcieliby widzieć skutemi, bezwładnemi, posłusznemi....
Pomiędzy tym posągiem a tym człowiekiem świeciła wszakże na niebie gwiazda, zwiastująca przyjście Wybawiciela narodów, ale naukę jego świętokradzko obrócić umiano na ukucie nowego ogniwa łańcucha. Od tych czasów pogańskich nic się nie zmieniło oprócz imienia Bożego... ten sam świat pozostał z tryumfatorami na złotych wozach i z gniewném Vae victis! rozlegającemi się, mimo że nad niém świecił znak odkupienia — krzyż!!! Ten co się wychował w domku ubogim pracowitego cieśli... był dziś sprzymierzeńcem nie ubogich braci ale potężnych, co imie jego wypisali na swej chorągwi — In hoc signo vinces! Zwyciężono tym znakiem — ale ten znak nie zwyciężył jeszcze....
Czując na swych rękach te sznury co krępowały dłonie posągu — powlókł się Beppo w stronę przeciwną, aby się już z towarzystwem obchodzącém Muzeum nie spotkać.
Nie widział on, że zanim niepostrzeżony kroczył staruszek, który nie słyszał nic wprawdzie, ale się wszystkiego domyślił, patrząc tylko zdaleka na rozmowę. — Zamyślony artysta usłyszał za sobą kroki... odwrócił się i postrzegł Tatka.
— Cóż to ty tak od nas uciekasz? spytał stary... widzę na twarzy żałobę, czyś się wykuł z niepotrzebnych więzów, których żałujesz....
— A! nie — żywo począł Czarny, niechcąc nie dać poznać po sobie — idę szukając myśli i gubię się w tym lesie arcydzieł....
— Ja zaś gonię za tobą właśnie z myślą... dodał Tatko — my tu nie mamy tak dalece co robić... wyjdźmy razem, przejdziemy się chwilę pod kolumnadą Berniniego, słuchając szmeru fontann... modlących się przed kościołem... powiem ci myśl moją... Jest w niej obraz Kaulbachowski, który się stać może arcydziełem. Noszę się z nim od dawna, alem go chował karmiąc w duszy dla ciebie... na godzinę zwątpienia, jako lekarstwo przeciw znużeniu życia.... Jeśli myśl moja nie podźwignie cię, jeśli jej nie pochwycisz... jeśli ją nie wcielisz... a! to chyba nie jesteś artystą....
— Na Boga! co to być może! zawołał niedowierzająco Beppo — chodźmy, jestem ciekawy....
Powoli przeszli korytarze i wschody i jak chciał starzec, znaleźli się, minąwszy szwajcarów stojących na straży w swych malowniczych średniowiecznych strojach, w krużgankach okalających plac przed świątynią. Byli sami.... Słońce w tysiące brylantów zmieniało krople spadające z wodotrysków... ale w galerji było chłodno i cienisto.
Tatko stanął i mówić zaczął wpatrując się w malarza.
— Jeśli sądzisz, że ci podam przedmiot jakiś ogólny i ogólnikowy, ludzki a nie polski, to się mylisz.... Polski artysta całą ludzkość musi w tym jej widzieć złomku, który jest jego ojczyzną....
Z jej dziejów obraz ten być musi.... Słuchaj mnie....
U dołu ziemia czarna mrokami pokryta... świeżych kilka mogił na przedzie, złamany krzyż stary świeci żółtém drzewem poszarpaném... w dali ruiny kościołów, dworów, chat i krajobraz płaski, okolony szumiącemi borami.... Z jednej ze świeżych mogił sterczy nie przysypana trupia ręka w pięść ściśnięta wyciągniona ku niebu.... Obok żółty trup nagi, odarty, z piersią, na której krew zaschła czarna. To pierwszy plan i ciemny dół obrazu....
Z dymów i wyziewów tej ziemi unosi się obłok szary ku górze i co raz bielszym się staje, podnosząc w niebiosa.... Na tej chmurze — obłoku, blade jak on stoją w półkole cienie wszystkich starej Polski bohaterów.... Mieczysław I. z krzyżem i workiem zboża, bo go dawniej malowano jako siewacza wiary.... stoją w zbroje pookuwane Bolesławy.... wszyscy, wszyscy aż do ostatniego, u którego nóg strzaskana leży korona.... Ten się kryje za innemi z pętem na nodze....
Wystaw sobie ten duchów rozbolałych sejm niebieski nad tą ziemią czarną, czerwoną, spaloną i okrwawioną — tych bohaterów i tych nieszczęśliwych — którym brzemię ojczyzny zginało słabe ramiona... te postacie z chorągwiami, z mieczami, z posępnemi czoły, płaczące nad tą ojczyzną zgubioną, a wśród nich Jadwigi i Ludwiki... i Wandy i wodzów o smutnych, pokaleczonych obliczach i świętych i... o! cała przeszłość Polski skupiona, jak Kaulbach skupił w powietrzu ową bitwę Hunnów... ale nie! tam jest wściekłość — tu kamienna cisza wśród tych widm seciny...
Jeszcze wyżej obłok przerwany, a na niebiesiech Chrystus w jasności i u nóg jego Matka, królowa tej Polski, błagająca za nią....
Starzec, który mówiąc to zapalił się i zarumienił — nagle przerwał mowę, umilkł, spojrzał — po twarzy Beppa, który go słuchał, ciekła łza gorąca... a ręka artysty szukała starca dłoni z niemą podzięką....
— Ale któż taki obraz wykona! nań trzeba całą przeszłość zebrać... nad każdą postacią modlić się jak Fra-Angelico, aby ci się objawiła we śnie. W taki obraz można włożyć życie całe....
— A dlaczegożby weń nie włożyć życia całego? zawołał starzec....
Mylisz się tylko mój drogi Beppo, studja by były ogromne, to prawda — ale od czegoż natchnienie — poczęła by praca — ogień by rozpłonął i dokonał reszty.... Gdybym ja był artystą — dodał, ach, zamknąłbym się z płótnem, z księgami, z modlitwą, z gorączką i niewyszedłbym, aż by ów olbrzymi karton był gotowy. A potem stworzywszy arcydzieło, poszedłbym z niém pielgrzymować po Europie... i pokazywać go wszystkim ostygłym trupom, aby płakali i sromali się!...
Beppo zadumany stał.
— Nie — zawołał — to myśl za olbrzymia, nie czuję w sobie siły....
— Słyszałeś ty tę przypowieść, spytał stary, o człowieku co począł nosić małego nowonarodzonego byczka co dzień na ręku... a gdy ten dorósł na byka olbrzymiego, siłę swą wzmógł tak, iż onego wołu dźwigał!!! Tak jest z przedmiotem w artyście... pocznij maleńką myśl co dzień w sobie nosić, z miłością pieść ją na rękach, a gdy w olbrzymią wyrośnie potrafisz jej podołać....
To mówiąc starzec, jak ów co ziarno rzucił, ścisnął dłoń Beppa i wysunął się wracając na wschody i do Muzeum. Czarny z pomysłem poszedł jak opojony. — Nawet owa rozpacz, przed chwilą doznana, była dlań dźwignią, co podniosła zapał i natchnienie.... Puścił się przez most niepatrząc, niewidząc nic, prosto do domu....
Niezmordowany starzec odetchnąwszy ledwie na wschodach, powrócił do Muzeum. Ale tu już rozproszonego towarzystwa nie znalazł, — nawet nowy przybysz Wacio, śmiało przylgnął do towarzystwa pani Elizy i z nią, nietchórząc wcale, poszedł w pierwsze odwiedziny na via Condotti.
Hr. Roman przystał do hrabinej, której towarzyszyła hrabianka Dorota... a przy pannie Celinie zastępował jak mógł znikłego artystę.
Przeszedłszy sale dosyć już puste, Tatko nic chciał już szukać zbiegłych ziomków, gdy we drzwiach wychodzącemu nastręczył się zbłąkany Ukrainiec. Nie mogąc długo wytrzymać bez cygara, wyszedł był na chwilę tylko, a gdy wrócił, już nikogo nie znalazł i kręcił się gniewny na siebie, znudzony, niewiedząc gdzie szukać zbiegów.
— Chwała Bogu, że choć pana znalazłem, bo tu w tym labiryncie człowiek się gubi! Czy już wszyscy się porozchodzili? zapytał pan Mieczysław.
— Ale ja właśnie jestem w témże co pan położeniu — odezwał się Tatko — i pytam pana gdzie się nasze towarzystwo podziewa?
— Jakto? pan z niemi nie był?
— Nie — na chwilę odszedłem.
— A! no! to pewnie do domu wrócić musieli, i przyznam się panu, że się temu nie dziwię — mówił Ukrainiec. — Wszystko to bardzo piękne, słowa niema, ale ja z posągami gadać nie umiem... i w końcu ta sztuka, sztuka... sztuka mnie nudzi, mam jej póty!
Stary się rozśmiał.
— Śmiej się pan, ja jestem sobie człek prosty, piękne rzeczy lubię... jednakże w końcu tyle tu tego jest, że trzebaby życie strawić na admiracji... a ja wolę je na co innego obrócić. Wysechłbym na szczepę....
— A jednak przyszedłeś? rzekł stary.
— Ale ba! że nie dla pięknych oczów tych posągów, które oczów nie mają i zdają się wszystkie uśpione lub pomarłe — to pewna.
— Więc dla innych oczu?
— Może! westchnął Ukrainiec.
— Czy to tajemnica stanu?
— Broń Boże — ja nie mam tajemnic, i gdybym je uchowaj Boże miał, poszedłbym się z nich tak spowiadać, jak z uszów Midaszowych... nie wytrzymałbym.
— Więc to oczy pani Elizy?...
— Ale nie! odparł Ukrainiec — ja się ich boję jak ognia. A po co mi to! Ślicznie dziękuję....
— Więc panna Fanny?
— Nie pamiętam jak jej oczy wyglądają.
— Cóż? chyba hrabianki Doroty?
Ukrainiec począł się śmiać serdecznie; — spojrzał na Tatka....
— Kochałżebyś się w pannie Celinie?
— Kochał...? no! może jeszcze nie — ale nie przeczę że mi się podoba. Co pan na to?
— Ja, nic... podziwiam tylko dobry gust i — odwagę — wybrałeś sobie — nieprzyjacielu sztuki — artystkę? — gdzie logika?
— A któreż serce ma logikę? spytał Ukrainiec wzdychając... i czy w naturze ciepłe nie szuka zimnego, a zimne ciepłego? choć to może nie logicznie.... hę?...
Tatko się znowu uśmiechnął.
— Co pan na to? — powtórzył Ukrainiec.
— No, nic, życzę szczęścia tylko....
— Prawda, że to do niczego niepodobne — dodał Micio — ale ja jestem cierpliwy, niewymagający i nie napastliwy. Uda się? dobrze — nie — żal mi będzie, ale nie umrę. — A dalibóg panna Celina byłaby szczęśliwą.
Tatko nic nie odpowiedział.
Ukrainiec raz rozgadawszy się, nie mógł już ust zamknąć począł mówić o sobie, o swych wioskach, o domu, który postawił, o majątku... o spodziewanych sukcesijach.
— Ej, Tatku serdeczny — dokończył — gdybyś ty, co masz wszędzie głos, chciał za mną hrabinie słówko powiedzieć, a pannie Celinie dwa?
— Ja? ja? rzekł Tatko — ale mój drogi panie Mieczysławie — ja nigdy nie swatam.
— A zawsze mówisz o miłości....
— I kochać się namawiam gorąco. —
— A potém?
— No — kochać się.
— Ale dalej?
— Dalej niema nic — l’art pour l’art.
Pan Mieczysław spojrzał mu w oczy.
— Żartujesz pan?
— Nigdy....
— No — to już chyba ja sam poczekawszy, — się oświadczę.
— Tak! — dobrze — poczekawszy, poczekawszy!! zakończył stary i z tém się rozstali.
Jeśli komu to Waciowi, który o sobie nie wątpił, powiodło się nader szczęśliwie. Wesołość, dowcip, młodzieńcza wiara z jaką się rzucał w świat, lekceważenie niebezpieczeństw — zwróciły nań uwagę; śmiałość pomogła mu u pań... dobry humor u mężczyzn.
Szczególniej pani Eliza po smętnym poecie znajdowała Wacia przedziwnym. Prawo kontrastów dodawało mu ceny. Staś patrzał nań zdumiony, dla niego także miał on pewien urok, a przecież ten wieczny uśmiech, ten sarkazm bezustanny męczył go. Pod śmiechem nie widać było głębi duszy, jak w kłębiących się dymach nie dojrzeć głębin krateru Wezuwijusza....
Następnych dni nakarmił się do syta Waciem, bo go o wszystkich niemal godzinach spotykał u pani Elizy. Stosunek jego z nią, który ściślej zawiązał wdzięczność dla siostry miłosierdzia, był jak najczulszy. Staś zwał ją Beatrysą swoją — przysięgli sobie platoniczną miłość niebiańską po sto razy. Zwali się siostrą i bratem. — Tatko byłby się mógł serdecznie cieszyć, słuchając ich rozmów... gdyby na usteczkach różowych pani Elizy nie dojrzał czasem przelatującego sarkazmu, czasem nerwowego drgnienia, któreby ktoś złośliwy za poziewanie mógł wziąć nieopatrznie.
W istocie pani Eliza doprowadziwszy poetę do płomienistej miłości, skosztowawszy tej słodyczy poetycznego kochania, przetykanego złotemi poezji nićmi, wyczerpawszy wszystkie wzruszenia, jakie ono dać mogło, była już odrobineczkę znudzoną....
Staś kochał się po młodzieńczemu z wiarą, że ideał spadł mu z niebios w objęcia. Gdy czasem ta istota niebiańska ozwała się z czémś ziemskiém, pospolitém, cudów sofisty dokazywał, aby z tych słów ułomnych wydobyć znaczenie jakie mystyczne, niezwyczajne, szczytne! — Twarz ta prześliczna była dlań jakby kroplą rosy, w której się niebo przegląda a widział w niej wszystko... świat... światy... ledwie nie, Boga....
Miłość jego była istnie poetyczną, spokojną, czystą,... pełną dziecinnych uciech, radości dziecinnych pełną, wszystkie po stokroć wyśmiewane zeschłych bukietów i podartych rękawiczek uroki dla niego były czémś świeżém, nowém, uszczęśliwiającem.... W duchu Eliza sobie mówiła — Est-il naif? est-il adorable! a czasem po cichu — Est’il dróle?
W tej chwili sceptycyzmu miłości, który poczynał się wkradać w serce kobiety, gdy Staś jeszcze był w potęgującej się coraz ekstazie — zjawił się Wacio i od razu — jako bardzo zabawny i interesujący młody człowiek, został ulubieńcem pani.
W początkach poeta słuchał, znosił, uśmiechał się, znajdował go dowcipnym nawet, ale w końcu spotykając go nieustannie między sobą a nią — widząc błyski oczów pewne, trochę zalotności niepojętej, doznał jakby trwogi.... Dreszcze przebiegły po nim. Czekał aż się Wacio oddali, aby spytać pani Elizy co ta fantazja znaczyć miała, aby się z nią. trochę pokłócić. Z trudnością przyszło mu osobną otrzymać audjęciję... ale nareście ją wyrobił.
Na pierwsze słowo o malarzu, pani Eliza wybuchnęła gniewem.... Pomiędzy niemi nie było dotąd ani cienia sprzeczki, ani podobieństwa niezgody, ani zazdrości cienia.... Staś osłupiał. Wydawało mu się to wielce naturalném, bo jakże śmiał tak świętą posądzić nawet istotę.
Padł na kolana. Skończyło się to najczulszém przejednaniem, ale burza warczała długo, nauka dana trwała przeciągnięta niezmiernie. — Leliwa wyszedł po tej scenie uspokojony na pozór a instynktowo smutny jak grób.
Potrzebował pociechy... powlókł się machinalnie do hrabinej, znalazł Cesię w kątku osamotnioną, skorzystał z tego i począł rozmowę.
Panna Celina doskonale go słuchała. Nie mówił jej naturalnie o swém sercu, ani o swym smutku, który był jego tajemnicą... ale pilno mu było zapytać co ona sądzi o tym nieznośnym Wacku?
Pannie Celinie był on już jak jemu antypatycznym. Ta zgodność sądów zbliżyła ich do siebie.... Powiernica była tak miłą, łagodną, sympatyczną. Staś wprawdzie serce miał pełne, pełniuteczkie, ale dla przyjaźni został w niém niezajęty kątek; czemużby nie miał zostać jej przyjacielem?
Panna Celina marzyła wcale o czém inném... i mówiła sobie, byle odemnie nie uciekał... dusze się nasze porozumieją, uczuje jak go kocham.... o! będzie moim!!! Ona także miała tę wiarę młodości, która się największej, najcięższej walki nie lęka.... Staś był biedny, zmęczony, trochę chory, przy niej było mu spokojnie, miło, ale serce nie drgnęło nawet na te dwuznaczne słówka, które kobiety tak zręcznie rzucać umieją.... Leliwa nigdy nie celował w grze volanta.
Czas biegł piorunem, dnie ledwie rozpoczęte kończyły się niepochwycone.
Na pozór w stosunkach towarzystwa nic się nie zmieniało, ale w istocie w głębi jego i serc zaszły zmiany stanowcze. Staś chodził zawsze do pani Elizy, deklamował, wzdychał, pytał jej o zagadkę Rzymu i zagadkę człowieka... o wiekuistej tęsknicy tajemnicę... ale coraz rzadziej zastawał ją samą. Wielekroć nawet musiał ją gonić, bo wyszła była z malarzem gdzieś, jakiś obraz oglądać, a Staś odbierał burę i jego okazywała się wina, że się go doczekać nie było można. Nieszczęśliwy poczuł wreście nadzwyczajną zmianę humoru i usposobień dla siebie pani Elizy... ale winę przypisywał sobie tylko.
Ze smutku jego korzystała Cesia — Hr. Roman był za to pochmurny i kwaśny, Ukrainiec ponury i milczący.
Wacek, który przybył do Rzymu, aby się uczyć, bawił się doskonale, studja zostały odłożone do ukończenia ferjów, a ferje trwały bezgraniczne. — Ponieważ brakło mu wielu nieodzownie potrzebnych rzeczy, dla przyzwoitego ukazywania się w towarzystwie, na wszelkie formy nader baczném, kassa Beppa dostarczać musiała na pieszczonę dziecię, ubierać je, karmić, poić i płacić mieszkanie.
Z koleżeńską poufałością Wacek poczynał sobie z Beppem, który, szczęściem dla siebie, tak był zajęty wielkim obrazem, iż — byle mu nieprzeszkadzano — gotów był oddać co chciano. Wacek z tego korzystał.
Obraz podyktowany przez Tatka — czy istotnie tak zajął wyobraźnię i serce Czarnego, czy był rodzajem gwałtownego lekarstwa, zadanego sobie dobrowolnie dla wyleczenia ze smutku, dojść było trudno. Beppo pracował zajadle od rana do nocy, mówił tylko o tém, rysował figury, obmyślał szczegóły, robił studja, a jednak gorączkowe to zajęcie, jakiemś przymusowém się wydawało. — Brakło w niém serca i wiary; — fantazja unosiła artystę, który pół omdlały dawał się jej powodować bezmyślnie...
Tatko przychodził często, rozmawiał wiele, przypatrywał się milczący i odchodził jakiś niezadowolony.
W istocie z Beppa trudno się było cieszyć, tak smutne robił wrażenie, człowieka zwichniętego, który porusza się, działa, obraca, nie ustaje w pracy, ale duszę podział gdzieindziej i odzyskać jej już nie może.
Milczący wstawał zwykle rano, Pola przynosiła mu śniadanie — zaraz po niém rozpoczynał studja do kartonów, rysował w domu lub po zbiorach i muzeach, i albo przesiedział dzień z ołówkiem w ręku, lub aż do nocy znikał gdzieś, niepowracając chyba na spoczynek. Wacek także nie przychodził wcześnie, czysto nawet już słowa do siebie nie powiedzieli i każdy z nich legł na swém łóżku.
Mimo pobratymstwa artystycznego i znajomości szkolnej jeszcze, mimo współczucia jakie Beppo okazywał dla trzpiota, dwie ich dusze wcale z sobą nie były w tym związku serdecznym, który zbliża, łączy i dla obu staje się pociechą. Ani Wacek ze swych świetnych powodzeń, ani Beppo ze smutku się nie spowiadał przed nim. — Żyli obok siebie nie z sobą.
Czarnego zapasy i zarobki wzięte we dwa ognie wyczerpywać się zaczynały. Jednego ranku, gdy Beppo zwieszony nad księgą szukał sobie strojów XVI. wieku do jednej z postaci przyszłego obrazu, a Wacek się starannie ubierał, bo miał iść do pani Elizy, — nagle młody trzpiot uderzywszy się po kieszeniach naprzód, zawołał do milczącego przyjaciela.
— Beppo! patrz-że na mnie! jak mnie znajdujesz?
Czarny podniósł oczy.
— Jak to?
— Dobrze jestem ubrany?
— Zdaje mi się...
— Zabrałem ci krawat czarny i ostatnią czystą chustkę... ale co ci po nich, kiedy nie wychodzisz wcale.
— Bierz... proszę....
— Pozabierałem ci, co tylko mi się przydać mogło, ale słuchaj, powiedz sam, czy podobna ażebym wyszedł bez grosza w kieszeni?
— A na cóż ci pieniądze??
— Jak to? ty nie wiesz na co są pieniądze? zawołał Wacek — o! szczęśliwy człowiecze... ty nie wiesz na co pieniądze? anachoreto! Ale gdyby tylko na to żeby niemi brząkać w kieszeni, są potrzebne koniecznie, a ja — nie mam ani pawła.
— I ja także — spokojnie rzekł Czarny.
— Ale cóż to z tego będzie! zlituj się — prostodusznie odparł Wacek, ty się opuszczasz! ty robisz rzeczy nie dające się sprzedać i spieniężyć, nie jesteś praktyczny. Jakże to można tak się zaniedbać — zmiłuj się — to się na tém skończy, że my z głodu pomrzemy.
Na tę, więcej niż naiwną, apostrofę, Beppo mimo głębokiego smutku, nie mógł się wstrzymać od półuśmiechu — ruszył ramionami, nie śmiał mu powiedzieć nawet. — Dla czegóż ty nie pracujesz, i jaki ja mam obowiązek żywić i troskać się za obu?
Tymczasem Wacio chodził mrucząc po pokoju.
— Ale to nie może być — ozwał się — to nie może być — to nieznośny stan, żeby grosza w domu nie było. — Cóż ja zrobię?! Zlituj się Beppo, radź! Ja z całém zaufaniem rzuciłem ci się w objęcia, a tu przyjdzie mrzeć głodem. Może przecie masz co mniej potrzebnego do zastawienia lub sprzedaży? Mnie bo koniecznie potrzeba będzie pieniędzy!
— Ale zkąd-że ja ci wezmę? odparł cierpliwie Czarny.
— Ja się ciebie pytam zkąd-że ja mam wziąć? dodał Wacek śmiało.
Beppo rzucił książkę i popatrzał nań długo.
— Mój drogi, rzekł zimno, — kto przyjeżdża do Rzymu, aby się bawić tylko, ten zwykle z sobą pieniądze przywozi... Ja nie byłem i nie jestem bogaty, praca mi przychodzi ciężko, reszty które miałem spożyliśmy, radź sobie sam....
— A! to tak! — zawołał Wacek — ty serjo nie masz nic i dać mi nie chcesz, a to, posłuchaj-że, co ja tu u ciebie będę robił, zabieram się i ruszam...
— Bardzo mi cię będzie żal — odparł Beppo... ale cóż ja poradzę....
— W istocie, niechcący mogłem ci być ciężarem — rzekł Wacek, zabierając się do pakowania tłumoczka. Co się tu za mnie należy, będziesz łaskaw zapłacić, później się porachujemy. Jeśli tak jesteś bez resursów żadnych, ja tu nie mam co robić, muszę sobie szukać pomieszkania — i znajdę.
Beppo wziął go za rękę z czułością brata.
— Waciu, rzekł łagodnie — pozwól sobie powiedzieć słowo życzliwe i choć może gorzkiem ci będzie, znieś je, bo z dobrego serca pochodzi. — Jesteś na złej drodze, której nie widzisz... trzeba pracować, trzeba porzucić świat, ludzi, którzy są swobodni i nie zmuszeni do trudu, aby się w nim nie zepsuć i nie rozleniwieć. Masz talent, zmarnujesz go, młodość minie, zostaniesz z niedościgłym kunsztem, najnędzniejszym z ludzi, niedoszłym artystą... który zwykle wychodzi na dumnego i nieznośnego żebraka.
Wacek ruszył ramionami śmiejąc się.
— Ale mój drogi, rzekł — ja jeśli tylko będę mógł, nie zostać artystą, najszczęśliwszym się uczuję — dla mnie sztuka jest narzędziem.... ja chcę żyć i używać.
— Pocóżeś chwycił ołówek i pęzel? zapytał Beppo.
— Bo mi z tém było do twarzy! rozśmiał się Wacio. — Co mi tam! ja mam wiarę w siebie....
Zapiął sprzączki tłumoczka i podał rękę Beppowi.
— Bywaj zdrów, stary gdéro — do zobaczenia — przyślę fachina po moje rzeczy, a témczasem obmyślę przytułek, bywaj zdrów i niech ci muzy dają natchnienie....
Świszcząc w progu Wacio wyszedł — Beppo za nim popatrzał i siadł do papieru i książki. — Z wysiłkiem powrócił do tych studjów, które dla niego miały wartość tę tylko, że mu nie dawały myśleć o smutku — i gryźć się szałem, do którego przyznać się nie chciał przed sobą ani przed ludźmi. Praca służyła mu za pretekst do zamyślenia, pogrążenia, do unikania ludzi.
Stan duszy był boleści pełen. — Obraz Cesi, która tak krótko błysnęła mu nadzieją szczęścia, uparcie powracał z tém słowem zabójczém na ustach — Nigdy! — Nie wiedział sam kiedy i jak dał się wziąć nadziei i oplątać marzeniu — a teraz gdy wyrzec się ich musiał — nie umiał.... Chwilami zwątpienie i rozpacz go ogarniały, chciał iść, zobaczyć ją, pomówić z nią chłodno, usłyszeć głos — zapewnić się że mu choć życzliwość zachowała — potém lękał się, aby widok jej nie pogorszył na przyszłość tęsknicy.... W takich walkach z samym sobą upływały mu dnie długie.... Zrywał się do męczącej pracy, rzucał ją — wracał do niej... uciekał z domu w okolice, unikał ludzi.
Wielki obraz, którego myśl poetyczna chwyciła go chwilowo i przejęła gorączką, nakreślony był wśród tych boleści ręką drżącą na kartonie małym, mającym do wielkiego i wykończonego posłużyć. Ogólne linije, grupy, niektóre postacie wychodziły wyraźniej, reszta zostawała pomazana i pokreślona w nierozwikłanym rysów chaosie.
Na rozsypanych kartkach widniały niektóre postacie, Mieczysława, Chrobrego, Śmiałego, Kazimierza, Łokietka, świętych apostołów Odrowążów, Jadwigi... Stanisława i t. p. — Z tych jednak materjałów wielkiego obrazu nic o nim jeszcze wnosić nie było można. Pojęty i wykonywany w nierówném usposobieniu, w febrze, naprzemian potęgującej siły i oziębiającej nosiły cechy pochodzenia... styl jeden je nie łączył. Sam Beppo przeglądając co zrobił, nie był tém zadowolony, ale według siebie sądził, że gdy mnóstwem studjów tych zostanie znużony, — gdy się przekarmi do syta obrazem — spali potém wszystek ten materjał i — z wrażeń duszy później w chwili natchnienia jednej stworzyć potrafi... arcydzieło....
Tak myślał czasem — ale potém opadały mu ręce i pytał się siebie.
— Po co? dla kogo?
Przypomnienie kraju osmucało go. — Wieluż było ludzi, coby dzieło sztuki potrafili ocenić, ukochać i znaleść dlań pomieszczenie? Nadewszystko gdzie byli sędziowie, znawcy? i serca co by uderzyły dla arcydzieła?...
— Wymaluję obraz dla siebie — mówił w końcu, dla tego starca co je obmyślał... a jeśli gdzie płótno się uchowa dla jakiejś nieodgadnionej przyszłości... może ex ossibus nostris wyrośnie człowiek, co je zrozumie i łzą pokropione odżywi.
Po wyjściu Wacka, stał jeszcze nad papierami Beppo, myśląc na pół o nim, pół o sobie i swém dziele, gdy o kiju przywlókł się Tatko.
Zwykle pogodna twarz jego, tym razem, mimo łagodności, jakąś mgłą smętnego wrażenia była okrytą. Siadł nic nie mówiąc i patrzał na karton, ścisnąwszy rękę Czarnego, więcej wszakże zdawał się badać czoło artysty niż pracę....
— Tak, rzekł, są to ujęte w linije myśli moje, jest to cień tego co ja śniłem — ale z twojej duszy jeszcze tu nie wpłynęło nic, jeszcze nie rozgorzałeś do idei, jeszcześ jej sobie nie przyswoił, jeszcze się nią nie przejąłeś... biedny Beppo!
— Biedny? spytał artysta — usiłując się zaprzeć.
— Tak — biedny — odparł Tatko. — Jak są ludzie różnie znoszący upojenie, kłótliwi i weseli — zgryźliwi i płaczący, tak są rozmaicie umiejący się kochać. Ten szaławiła Wacek kocha się wesoło, ty kochasz się na smutno.... W tobie zawsze jeszcze gra niedogasła miłość?
— Ale nie — rzekł Beppo.
— Ale tak, mój synu, po co się tu zapierać — mówił stary — puściłeś się za daleko grzesznemi myślami, a teraz cierpisz. Czemu nie kochałeś ducha i duchem? W takim razie, gdyby ona nie była ciebie godną, byłbyś wyleczony od razu. Jak tylko w sprawę miłości wda się ciało — rozum, uczucie, wszystko zwyciężone i bezsilne... kocha się w tém co kochania nie warte....
— Mój ojcze, odpowiedział Beppo, trudno ludzką przerobić naturę... ma ona swe prawa....
— Tak jest ma granice — mówił stary, ale ponieważ mowa o tém, pozwól mi być nudnym i mówmy o naturze.... Rousseau nazwał człowieka zepsutém zwierzęciem, o stanie natury mówią wszyscy jak o ideale ale stan natury jest stanem dzikości i upadku, antypodami życia społecznego, które kształci człowieka i wyrabia zeń istotę nową, utwór — życia towarzyskiego, nieprzerwaną karmiącego się tradycją. Trzeba natury rozróżnić i przyjąć ich dwie nie jedną.
Natura zwierzęca jest punktem wyjścia, bo ludzkość się kształci i wyrabia duchowo co raz wyżej. Człowiek tę dziką naturę opanowuje, podbija dla ducha i czyni ją jego narzędziem. Nie może z pewnością wyjść za granice warunkami życia mu zakreślone, ale one są rozległe a wszystko co człowiek działa dla podźwignięcia się, jest także jego stanem natury — tylko coraz wyższym i doskonalszym.
Naturę zwierzęcą trzeba przerobić, zwyciężyć i stworzyć z niej idealną, ludzką....
— A ta ma być jaką? spytał Beppo.
— Taką, którą my dziś za marzenie tylko, za utopią uważamy... rzekł starzec. Nasz wiek wyłamuje się z ideałów, to jego wina.
W życiu społeczném, w polityce, w stosunkach międzynarodowych hołduje rzeczywistości, opiera się na niej, wyszydza niepraktyczne sny, i powoli schodzi niemal do tego stanu natury, który jest stanem upadku, tém właśnie co pismo nazywa — grzechem pierworodnym.
— Zaszliśmy daleko — rzekł malarz.
— Nic nie szkodzi, zdaje mi się, mówił dalej starzec, że dla was, mój synu, jak dla mnie, odejście to daleko od świata — chyba miłém tylko być może. — Ja w mojém optymizmie a raczej wierze w Opatrzność — spokojnie patrzę na ten stan przejściowy, jakkolwiek upokarzający dla ludzkości, ale potrzebny, — z niego się też coś po ugorze urodzić musi — ale wam nie zaszkodzi odetchnąć świeższém powietrzem innego świata.... Tyś biedny.
Starzec pomilczał.
— I pan jesteś smutny! przerwał Beppo.
— Ja? może — ale nie za swoje trapię się grzechy — dodał Tatko — patrzę na tę małą kupkę naszej braci chwilowo tu zebraną na obcej ziemi, w tym grodzie, któryby miłością natchnąć powinien... i gryzę się tém że tu — jak wszędzie, my rozproszeni, ścigani, oplwani, sarni z sobą, tylko się jeść i nienawidzieć umiemy.
— A! czyż co nowego zaszło? — zapytał malarz strwożony....
— Nie — rozwija się wszystko wedle praw i przewidzeń smutnych.... Miłości i przyjaźnie nasze fermentują na octy i żółcie. Ty już nie bywasz u hrabinej, dla tego żeś się nadto kochał w jej córce. Hr. Roman, pan Mieczysław i Staś chodzą niemówiąc do siebie — pani Eliza gniewa się na poetę, którego zdradziła i zawiodła... do mnie mało kto chce mówić... a hrabianka Dorota i ojciec jej duchowny nie znajdują z nas nikogo godnym nawet czyśca, wszystkich hurtem osądzili do piekieł.... Teraz w dodatku przybywa nam głupie chłopię, ten twój Wacek, który jak ćma na świecę poleciał na czarne oczy pani Elizy... i — opali skrzydła.
Beppo się uśmiechnął.
— Mnie się zdaje, rzekł, że temu się nic nie stanie — skrzydła ma twarde... a serce troistą opasane zbroją.
— Jak u Horacjusza, odparł starzec... ależ młody.
— To go ratuje — nic nie bierze na serjo... kocha dla zabawy, kłóci się niemając co robić, a pracuje z nudy....
— Cóż się z nim stało? bo tu już jego tłumoczków nie widzę? zapytał Tatko.
— Przed chwilą mnie opuścił — okazało się — okazało się — szepnął oczy spuszczając Beppo — że mu tu było niewygodnie.
— A! a! mruknął starzec....
A po chwili namysłu dodał:
— Wiesz co, mój Beppo... jabym ci miał jednę propozycją do uczynienia. Dałem ci myśl do obrazu, mam słabość do mojej idei — ty nie możesz przedsiębrać dzieła tak wielkiego, nie będąc pewien co z niem uczynisz... Otóż — przemyślałem nad tém właśnie, a że sam nie jestem w stanie opłacić ci pracy takich rozmiarów, znalazłem kogoś — mojego przyjaciela... który zamawia tę „Polskę,“ prosi abyś cenę oznaczył — i — i — domówił Tatko, da kilkaset skudów zadatku....
— Jak to? zawołał zdumiony malarz, jest w Polsce, dziś, w tej Polsce wyżyłowanej męczeństwem, wycieńczonej, zobojętniałej, zimnej jak trup — jeden człowiek co sztukę kocha i coś dla niej chciałby poświęcić? Jest ktoś coby takie płótno powiesił, aby mu łzy cisnęło i budziło go miłością ojczyzny do trudu dla ojczyzny?
— Stój, rzekł Tatko wzdychając — stój — mówiłem żem ci znalazł na obraz nabywcę — alem nie określał człowieka i nie pytaj mnie o wizerunek jego.
— Jak to? oddając moje dziecię w czyjeś ręce, nie miałbyś się potroszczyć o los jego? Mówcie mi prawdę.
— Dajcie mi słowo, że obraz malować będziecie... rzekł stary — bądź co bądź. Beppo się wahał.
— Maluj obraz dla idei i dla Polski — kończył stary — powinieneś! A teraz powiem ci, że nabywca przyszły idealnym nie jest. Sztuki on nie rozumie wiele, ojczyznę kocha po swojemu, dla tego może, iż ojcowie jego za mało ją kochali — ale ma pałace, ściany i fantazje pańskie. Chce, by czasem powiedziano i napisano, że sztukę rodzimą podtrzymuje, że pieniędzy używa na cele wyższe, że nie zawsze je, pije i gra na bursie. Obraz będzie miał pomieszczenie piękne, zachowa się dla potomności, a ponieważ udało mi się wyrobić że go kupuje ów mecenas, będzie nawet dobrze zapłaconym.... O cóż idzie!
— A! ojcze! o to idzie co ty światu apostołujesz daremnie! o miłość! Na zimnej on zawiśnie ścianie... i zimne oczy spojrzą nań szydersko....
— Cicho — cicho! szepnął Tatko — idzie o to, by dzieło istniało i zostało zrealizowane, to są rodzicielskie kaprysy ojca rozmiłowanego w dziecięciu, co się jeszcze nie narodziło. — Obraz zapłacony grubo będzie szanowany, a gdziekolwiek zawiśnie myśl swoją poniesie z sobą i on ją apostołować będzie. Zatém weź trzysta skudów zadatku, które ci jutro dam i nie kapryś.
Ale — rzekł wstając staruszek — daj mi słowo wprzódy.
— Jakie? na co? zapytał Beppo.
— Że Wacek twój ci pieniędzy nie wyssie; psujesz go, rozleniwieje do reszty. — Tobie ten grosz potrzebny jest, abyś swobodnie mógł pracować. Tu niema wzorów, za daleko jesteś od kraju.... Rzym już dla ciebie — niezdrowy.... Jedź do Mnichowa, zamknij się... i stwórz arcydzieło.
Pojedziesz? zapytał.
— Nie wiem... potrzebuję namysłu.
— Jedź — mówię ci — jedź, ale ponieważ po ludzku rzeczy trzeba obmyśleć... dam ci w imieniu nabywcy umowę i zapewnię częściowe wypłaty na rachunek obrazu aż do jego ukończenia, boć ja umrzeć mogę.
— A ja? spytał Beppo.
— Ty nie możesz i nie powinieneś — rzekł stary — dla ciebie zawcześnie, przechodzisz kryzys, po której człek twardnieje, zagotowuje się jak garnek i trwa....
— Jeśli zagotowując się nie pęknie.
— Tak, ale tobie pęknąć nie wolno... egoistyczne uczucie nie jest ciebie godném. Jeśli p. Celina będzie szczęśliwą, dla czegóż ty masz być nieszczęśliwym, — żeś nie sam ją uszczęśliwił?
E sempre bene!
Podał mu rękę stary.
— Rzecz więc skończona — rzekł — obraz zamówiony, pal się do idei.... Umieść w nim twój ideał jako Wandę lub Jadwigę, nie przeczę... opromień ją, wybeatryzuj... wolno — ale nie umieraj dla tego żeś małżeńskiej na skronie szlafmycy nie włożył — byłoby to strasznie maluczkiem i biedném.... Ja wierzę, że stworzysz arcydzieło. — Wielkie smutki duszne są płodne... ale jak skwary egipskie tylko ziemię żyzną a soków pełną okrywają palmami i kłosami — pustynię palą i niszczą. Nie bądź pustynią, bądź oazą — niech ci boleść wystrzeli kwiatem i owocem... niech cię nie wygorze na popiół....
Błogosławię cię i dzieło twoje... Bóg z tobą!!
To mówiąc starzec wyszedł... na duszy Beppa zrobiło się lżej i spojrzał weseléj....
— Stworzę arcydzieło — rzekł — a potém umrę....


I był znowu wieczór ozłocony takiemi pomarańczowemi promieniami słońca... a niebo czyste, jasne... jak wielka bania lazurowa roztaczało się po nad ziemią... rzekłbyś że w niém powietrze stężało i zeszkliło się.... Na tle tém przezroczystém wszystkie przedmioty ostro odcięte rysowały się z tą wyrazistością, która południowym i wschodu krajobrazom tak odrębny nadaje charakter. — Cisza wieczora coś martwego wlewała w linije te nielitościwie czyste, poodcinane, rysujące się do zbytku wyraźnie aż do najgłębszych planów obrazu.... Całość nie zlewała się w tę mglistą jednią północy, która skupia i łączy przedmioty — każde drzewo, dom, mur, kamień, aż do pasm gór na horyzoncie, stały odrębnie, osierocono, przy sobie, nie z sobą i jakby pokłócone na wieki. Nielitościwa jasność linij i kontrasty kolorytu czyniły smutnym widok z Appijskiej drogi na oddaloną rotondę Cecylij Metelli, rozwalone mury zameczku średniowiecznego, ogrodzenia sadów pełnych ciemnej zieleni i wyskakujące z nich słupy bram z wazonami na głowach.... Gdzieniegdzie z pośrodka kłębiących się krzewów, wystawała jakby wyrywając się z niewoli pinja z parasolem gałęzi i czarny cyprys jakby wykuty z marmuru, z którego zbitych gałęzi wyglądały wnętrzności pnia białawego poplątane dziwacznie i potrzaskane ze starości.
Przed chatą fantazyjnie usadowioną na kupie ogromnej gruzów jakiegoś grobowca zamienionego w jedną cegieł bryłę — wśród opadłych z niej gzemsów i żółtych głazów... siedział sam jeden Stanisław... patrzał na rękach podparty... myślał czy płakał, trudno poznać było....
Wrócił na tę grobową drogę Appijską, jakby na stanowisko dawne żywota, z którego zszedł, którego żałował i od którego na nowo chciał rozpocząć pielgrzymkę. — W duszy jego była niewysłowiona ciemność, owe pierwsze najstraszniejsze zaćmienie — z którém w młodości tak duszno!
Serce jego rzuciło się całe, uwierzyło, kochało, rozradowało, ozłociło... i zawiodło i zdawało się pękać z boleści. Ta niewiasta, która dlań była obrazem Bożym na ziemi, ta męczennica niezrozumiana, nieszczęśliwa, błagająca uczucia... żądna czystej miłości aniołów... okazała się ładną lalką bez serca, bez myśli, bez czucia i bez szlachetności.
Jeśli ona była taką — jakaż już mogła być lepszą? — A więc cały Boży świat stawał się niezrozumiały, niepojęty, bezserdeczny — pełen fałszu, bawiący się w igraszki uczuciowe... nic więcej.
Jedna kobieta... była niczém — ale w niej dlań świat cały istniał — odczarowanie dla niej, odczarowywało dla świata. — Nie było po co żyć — tęsknice wiekuiste wracały. Ale tą razą wracały spotęgowane zawodem; w pierwszych była jeszcze kropla nadziei, w tej na dnie żółć i męty.
Stanisław nie rychło poddał się odczarowaniu, — łuska z oczów spadała powoli... Eliza po pierwszych wymówkach i gniewie była mu droższą jeszcze... ale w kilka dni to co wywołało pierwsze nieporozumienie, powtórzyło się śmielej, zuchwałej, wyzywająco.
Pod pozorem lekcij Wacek siedział całe dnie, całe wieczory, a raz wchodzący Staś ujrzał go zdala w zwierciedle klęczącym przed ideałem i spuszczone jego rączki okrywającym pocałunkami.... Nim osłupiały zdołał dobiedz,... spłoszona para się rozłączyła, a co gorzej, artysta zniknął w głębi pokojów i sama pani wyszła doń tylko z bolem głowy....
Staś się powstrzymał od wybuchu — spójrzał. Spokojniuteńka, niewinna pani domu utrzymywała że wstaje od czytania i że była samą jedną. Kłamstwo to zabolało go — zmilczał. Ale nie położył kapelusza, nie usiadł, blady obejrzał się w koło, nie rzekł słowa i jak dobrze wychowany człowiek, pożegnał tylko panią Elizę.
Nie chciała go puścić.
— Ale cóż znowu za dziwactwa? spytała — przychodzisz — odchodzisz? — dąsasz się, męczysz mnie... Widzisz że jestem chora....
— Nie chcę być natrętnym....
— Tak, boś ostygł, boś zobojętniał dla mnie...
— Pani, rzekł po namyśle, hamując się Stanisław — nie ja to ostygłem i zobojętniałem, mam jedno z tych serc, co nawet łzami zalane goreją.
— Więc znowu scena zazdrości i znowu głupie te podejrzenie o Wacka, który mnie bawi swemi dzieciństwy?
— Nie — nie — żadnej sceny więcej, dodał kłaniając się Staś — tylko pożegnanie.... Być bardzo może iż wyjadę Rzymu.
— A! zawołała Eliza, której się zrobiło nagle żal człowieka przed chwilą natrętnego — rzuć-że te dąsy, proszę... pojedziemy razem.
Stanisław spojrzał na nią z politowaniem, zarumieniła się mocno oglądając się, oczy jej padły na zwierciadło zdradliwe i z przenikliwością kobiecą odgadła... wszystko....
— Ja ci przysięgam że jestem niewinną — krzyknęła nagle przerażona.... rzucając się ku niemu....
— Ale ja panią nie obwiniam o nic! rzekł z wymuszoną spokojnością Stanisław — nie mam do tego żadnego prawa.
Ukłonił się i wyszedł spokojnie. — I, jak w Rękawiczce Schillera — już więcej nie wrócił. Nie powiedział nikomu słowa, nie poskarżył się, nie jęknął... dwadzieścia cztery godzin siedział zamknięty o głodzie, obudził się z gorączką, przechorował i wyszedł na świat jak cień, jak trup.
Chociaż cała ta scena okryta była tajemnicą, choroba Stanisława i to że bywać zaprzestał nagle u p. Elizy, obudziły plotki i podejrzenia. Hrabianka Dorota wśród dwu nowenn obgadywała panią Elizę ze złośliwością duszy pobożnej, — towarzystwo całe oburzało się. Położenie Wacka dotąd nadzwyczaj szczęśliwe i miłe, zmieniło się wielce. Pani Eliza nie mogła mu darować — swojej własnej winy.... Chłopak, choć bardzo szczęśliwy, na pierwsze kwaśne słowo wybuchnął... pokłócili się śmiertelnie, nastąpiło wygnanie z raju, potém z jakiegoś strachu przywołanie... a dalej ciemności i tajemnice.
To pewna, że Wacek sprawił sobie nowe aksamitne ubranie i złoty pierścień do przesuwania krawaty. Malował jakąś Włoszkę i najął studjum.
Stanisław po chorobie oddzielił się od towarzystwa i ludzi, napróżno go zapraszano do hrabinej, potrzebował samotności. Szczęściem wiedziano gdzie go szukać — i dawszy mu odboleć — panna Celina namówiła mamę na przechadzkę po tej prześlicznej drodze appijskiej.
Ale tu Stasia nie było... siedział tak dobrze ukryty, że go te panie minęły, a on ich nie postrzegł....
I wieczór mrokiem okrywał kampaniję a cieniami gmachów Rzym... gdy nareście Staś wstał z kamieni. O trzy kroki od niego wracały te panie od Cecylij Metelli.
— A! co za spotkanie szczęśliwe — zawołała hrabina sama, która bądź co bądź dla którejkolwiek z córek pragnęła pozyskać pana Stanisława — chociaż poetę....
Staś kłaniał się milczący, zamyślony, nieprzytomny, jak człowiek znagła ze snu zbudzony.
— Panu zawsze ulubiona ta grobowa droga, odezwała się Cecylja.
— Ale ja sądzę, że od tego wypadku — dodała matka, powinienbyś się pan nie narażać na wieczorne powietrze i więcej się oszczędzać.
— O! ja jestem zupełnie zdrów — rzekł Stanisław machinalnie stając przy pannie Cecylij i podając jej rękę — mnie nic nie szkodzi.
Hrabina i Fanny rzuciwszy słów kilka ku ogólnej rozmowie, poszły nieco przodem, Staś ociągając się został sam z uszczęśliwioną Cesią.
— Pan jesteś dziwnie smutny — odezwała się po chwili towarzyszka.
— Z natury byłem takim od dzieciństwa, odpowiedział poeta. Myliłby się, ktoby to przypisywał wpływowi chwilowemu. Radość, wesele, śmiech rażą mnie, zniechęcają ku tym, którzy je okazują — nie pojmuję wśród tej ziemi i życia tak smutnych i zagadkowych, nawet jednego usprawiedliwionego uśmiechu — prócz gorzkiej ironij. — Ludzie weseli nie widzą dalej nad — dziś.
— Ale czy wpatrywanie się w jutro zakryte, jest zdrowém? spytała Cesia. — Jutro Boże, dziś tylko nasze.
— Tak, w naturze jednak ducha i człowieka — odezwał się Staś — jest wdzieranie się w przyszłość. Zwierzęta nie mają jej — czasem instynkt je jakiś przeraża, przeczucie niepokoi, ale w ogóle swobodne są, bo nie widzą nic nad chwilę teraźniejszą. — My stworzeni na obraz Boży, odziedziczyliśmy z duchem pragnienie widzenia przyszłości.... Smutne dziedzictwo, które tylko wiara głęboka ukoić może.... Wszystkie umysły potężniejsze są poważne i tęsknoty pełne.
— A! tak! odpowiedziała Cesia — i ta tęsknota ma swój urok także....
Szli tak rozmawiając, Staś pogrążony był w sobie, niekiedy zrywał się do dłuższego wykrzyku, potém milczał uparcie i zdawał się nie słyszeć nic, nic nie widzieć. — Cesia nie mogła nim owładnąć i sama wreście posmutniała, czując jak jej był obcym. Tak przeszli część drogi pieszo. Hrabina zaprosiła do siebie, Stanisław milcząco przyjął zaproszenie.
Ale tu — przybywszy siadł na podaném krześle i osłupiały pozostał... przerażając kobiety tym stanem chorobliwym, z którego napróżno go wywieść chciano. Machinalnie przewracał książki leżące na stole, potém zapatrywał się w ścianę, wzdychał, a zarzucony pytaniami, odpowiadał półsłowy lub zdawał się nie rozumieć i nie słyszeć.
Trwało to dosyć długo, hrabina zaczynała się niepokoić, Cesia miała łzy na oczach, Stanisław siedział ciągle. Przyjął herbatę, której skosztował, otworzył książkę i jakby nie wiedział nawet gdzie się znajduje... siedział wzdychając a milcząc. Niekiedy wstawał z krzesła, przechadzał się gwałtownie nie mówiąc nic do nikogo i siadał znowu zamyślony. Strach poczynał ogarniać te panie, które nieledwie posądzały go o obłąkanie.
Hrabina wyprowadziła Cesię do drugiego pokoju.
— Ty masz trochę więcej łaski u niego, przemów-że, opamiętaj go, on zupełnie jest nieprzytomny... ja się zaczynam lękać — to wygląda na obłąkanie; możeby posłać po którego z przyjaciół, ze znajomych. — To stan nienaturalny.
Ze łzami w oczach ale mocném postanowieniem przerwania w jakikolwiekbądź sposób tej kryzys... panna Celina weszła i stanęła przed nim.
— Pan jesteś chory — zapytała ośmielając się — co panu jest?
— Mnie? nic! ale nic....
Podniósł głowę, potarł czoło....
— Gdzie to my jesteśmy? zapytał.
— Więc pan nie wiesz nawet, że jesteś u nas i że od godziny przestraszasz nas milczeniem ponurém?
— A! przepraszam — rzekł budząc się i wstając Stanisław — przepraszam — sam to czuję, jestem nieznośny... potrzeba odejść? nieprawdaż....
— Nie, zostań pan — zawołała Celina, ale staraj się owładnąć sobą i smutkiem....
Staś się uśmiechnął.
— Pani jesteś bardzo, bardzo łaskawą dla mnie... a ja rzeczywiście nieznośny.... to prawda! nie władnę sobą... a więc pani władaj mną. Co mam robić?
— Możeby pana rozerwała muzyka? spytała przystępując Fanny.
— Tak jest... muzyka! a! proszę, niech pani gra... coś poważnego! bardzo dobrze! Siedm słów Haydena... najszczytniejszy poemat jaki kiedy stworzył człowiek!
— Siedm słów? spytała Fanny — a! ja tego na nieszczęście nie umiem... i nie mam. Chcesz pan ballady Chopina... czy nokturnu?
— Tak — dobrze, Chopina — Chopin był muzykiem tęsknoty.... zrozumiem go, — ale tęsknota jego ziemska — a ja mam w duszy niebieską.
Fanny zagryzła usta i ruszyła ramionami, poszła do fortepianu... pomyślała... sam jej pod palce przyszedł mazurek Chopina, tak świeżo zerwany z pola jak bławatek co rozkwitł rano.... niby śpiewek pastuszy. — Staś przy fortepianie stanął, łzy mu się brylantowały na powiekach.... Powoli obmyte niemi oczy zaświeciły przytomniej, potarł czoło, uśmiechnął się smutnie. Celina i matka patrzały nań z przestrachem. Widocznie kryzys przechodziła.
Hrabina jednak przed chwilą z obawy o poetę posłała z kilką słowy po hrabiego Romana w pomoc; a teraz gdy w przedpokoju coś zaszeleściało, wybiegła spodziewając się jego przyjścia.
— A! mój drogi hrabio! zawołała składając ręce — wybaw nas! Na drodze, na Appia schwyciłyśmy Stanisława jakby obłąkanego, jest tu z nami, ale prawie nieprzytomny, słowa od niego dopytać nie było można — obawiałam się jakiego wyskoku! On nie jest przy swoich zmysłach!
— A! nie ma się co lękać! to dziwak i marzyciel, to istota sercowa, najniepraktyczniejszy z ludzi.. widziałem go nieraz w tym stanie, to mu odejdzie. Przytém łagodny jak baranek....
— Ale, zlituj się — jeśli zwarjuje! zawołała przerażona hrabina — ja się warjatów niesłychanie boję — a to warjat z miłości. Coż mu ona zrobiła? zdradziła go? Ale to śmieszny człowiek... chciał żeby kobieta, co dla niego zdradziła męża... i... ale cicho!! cicho... Cesia idzie....
W istocie p. Celina weszła, zostawując Stanisława zadumanego nad mazurkiem przy fortepianie.
— A! panie ratuj! pan Stanisław jest w takim stanie okropnym....
Z uśmiechem spojrzał na nią Roman.
— Dla czego pani go tak bardzo żałuje? — spytał szydersko.
— Bo politowania jest godnym — sucho odpowiedziała Celina.... Chodźmy do niego....
Już wchodzili do salonu, gdy w progu przedpokoju ukazał się Tatko, któremu po drodze szepnął coś hr. Roman o tém, aby ciężar poety nie cały spadł na jego ramiona. — Tatko przychodził jako lekarz domowy z błogim swym uśmiechem na ustach. Wszyscy od progu zwrócili się ku niemu, jak do zbawcy. Hrabina powtórzyła, że się warjatów niezmiernie lęka, że pan Stanisław był jakby obłąkany, — że trzeba go rozerwać, pilnować....
— Bo to proszę pana kochanego, dodała naiwnie, mało który z tych poetów nie kończy na fiksacji... sama poezja już, proszę pana — je vous donne ma parole, jest rodzajem lekkiego obłąkania. Ci ludzie nigdy po ziemi nie chodzą, zawsze w obłokach — z niemi potrzeba być ostrożnie, najmniejsza rzecz i równowaga stracona.
Tatko wysłuchawszy wszystkiego spokojnie, wszedł.
— Bądźcie państwo pewni, rzekł, że ja go skutecznie wyleczę....
Jeszcze brzmiał mazurek Chopina a Staś ze łzawemi słuchał go oczyma, gdy stary zbliżywszy się doń ścisnął jego rękę. Poeta się obejrzał milczący.
— Jak to brzmi serdecznie dla nas, rzekł powoli Tatko, podsuwając się ku niemu. Prosta piosenka wieśniacza — ale do niej poczepiane lecą wspomnienia kraju... i ona wszystko wypowiada niechcący.... Śliczny ten tęskny mazurek Chopina.... Śpiewał go lud przed chrzestem Mieczysława, na pobojowiskach Bolesławowskich, patrząc na przeciągające hufce zwycięzkie w żelaza okute... przeżył wieki, pokolenia, tysiące młodości, miłości tysiące a taki świeży i rzewny. Czuć że go nie stworzył człowiek ale naród, a Chopin podsłuchał co lasy gwarzyły echem odwiecznem. Śliczny mazurek... jak piękna ta Polska nasza?
A po przestanku dodał Tatko.
— Tyś chory Stasiu? ja myślę że tobie tęskno za krajem? nie prawdaż? uciekłeś żeby nie widzieć męczeństwa, a teraz ci do łez i niedoli serce się wyrywa...
I — słuchaj no — ten Rzym to katakumba, w której żyć nam nie zdrowo Pomodlić się w nim trzeba raz i uciekać. Sami nie wiemy, jak tu tęskniemy boleśnie i jak się tu pod wpływem powietrza przerabiamy na dziwne istoty. — Czujemy tylko, że nam źle. — Tyś chory Stasiu?
— Ja? odpowiedział poeta — a! nie wiem.
— Tak! ty nie wiesz, ale to widać na tobie. — Nam zdrowo żyć tylko tam, gdzie brzmi nuta swoja i powietrze, które piersi chwytać nawykły od dzieciństwa. — Ty byś w kraju wyzdrowiał.... Z nas każdy zwichnie się długą tułaczką.... Rodzą się uczucia, pragnienia, myśli niedobre.
— A! ale te Włochy i ten Rzym tak są cudne.
— Przypomnij owo widzenie senne Dantego w Czyścu....
piękności, na które patrzeć nie każde oko ma siłę... w słońce orły tylko mogą spojrzeć, w Rzym ci, co wzlecieli nad ziemię.
Słabsi ślepną.
— Tak, jam za słaby może! szepnął Staś wzdychając.
— Za młody — rzekł Tatko.
W tej chwili już widać było że Staś oprzytomniał, twarz mu zbladła, oko przygasło.
— Gdybyśmy się przeszli? zapytał stary... poprowadziłbym cię na powietrze i pomówilibyśmy o wielu zajmujących rzeczach, o których tu ja mówić nie chcę. Wierz mi — ta rozmowa ci nie zaszkodzi?
— Nie zaszkodzi ale i nie pomoże, odpowiedział Staś, biorąc zwolna za kapelusz — ja uprzedzam, że nic mówić nie będę — słuchać, mogę — nie jestem usposobiony do innej rozmowy, prócz z sobą samym.
— Nagadasz się jeszcze dowoli z tym przyjacielem, zawołał Tatko — nie żegnajmy się, wyjdziemy po angielsku.
— Nie — po polsku — to lepiej, uśmiechając się rzekł Staś, pocałuję te panie w ręce wszystkie w rząd... i pójdziemy....
Oświadczenie to było tak pocieszającém, że stary polskiej ceremonij pożegnalnej się nie sprzeciwił. Staś podszedł do hrabinej i gdy się najmniej spodziewała pocałował ją w rękę, potém Fanny, naostatek przyszła kolej na Cesię, która — nie wiem może ze łzą przychowała się była w drugim pokoju, ale widząc że Staś zabiera się odejść, we mroku zjawiła się w cieniu.
Poeta podszedł ku niej.
W chwili, gdy ją brał za rękę, aby pocałować, wstrzymała go lekkiem ściśnieniem dłoni.
— Odchodzisz pan? odezwała się głosem wzruszonym — a! jakeś pan nas swoją zadumą i smutkiem nastraszył. Wierz mi pan, my — ja... my panu tak dobrze, tak szczérze z serca życzemy.... Czemuż pan niemasz siły, gdy ból tak piersi uciśnie, wyspowiadać się, wyrzucić z siebie cierpienie i sprobować choćby czy oddźwięk sympatyczny ulgi nie przyniesie!...
Staś spuszczone oczy wzniósł powoli na nią, uśmiechnął się smutnie.
— Pani droga — ja wierzę w wasze dobre dla mnie serce, w litość i współczucie, ale są rany niezgojone i nieuleczone choroby, do których się dotykać nie wolno... aby nie zarazić się niemi. Mnie, niestety — nic nie pomoże, a mój smutek niedorzeczny rzuciłby cień na wasze młode wesele....
— Wierz pan, wierz, dodała żywo Cesia, że z panem i ból by mi... nam... podzielić było miłém....
— Pani jesteś za nadto dobrą dla człowieka, który tego doprawdy nie wart....
To mówiąc uścisnął jej rękę, przyłożył ją do ust, chciał odejść.
— Przyjdź pan do nas... ja proszę... szepnęła.
Poeta zmilczał. — Tatko kijem stukał czekając, trzeba było wychodzić, powoli zsunęli się z ciemnych wschodów w ulicę....
— Dokąd pójdziemy? spytał Tatko.
— Na Forum... na Forum....
— Dobrze, dokąd chcesz... to mi jedno — ale mówmy o tobie, otrząśnij się z tej zadumy ponurej. Wiesz — mówił stary ująwszy go pod rękę, na prawdę przestraszyłeś kobiety swoją jakąś niemą rozpaczą.... Cóż znowu? miałoby cię tak zaboleć, że cię jedna zalotnica rzuciła?
— Że mnie rzuciła! zawołał Staś — a! nie, że siebie w mych oczach spodliła, że w sobie ideał, którym była dla mnie skalała.... i odebrała mi wiarę....
— W co? zapytał stary.
— W serce! w kobietę! we wszystko.
— Ależ bo też szczególną sobie wybrałeś istotę do ubóstwienia, panie Stanisławie.
— Uroczą, cudowną....
— Nie postrzegłżeś, że urok i cuda były pożyczane i że ty tylko widziałeś je, gdy drudzy czytali artystyczną rolę — i zdala się trzymali, aby złudzenia nie stracić? Co ona winna? — Tyś winien!
— Ja?
— Żeś wierzył, żeś w prochu szukał djamentów, dla tego iż na chwilę słońce świeciło — Nie mówmy o tém, każdy z nas przeszedł przez podobne doświadczenia i odczarowania.... Aleś ty przecie poeta! w tobie jest iskra płonąca nie dla tego byś przy niej smażył pieczyste... lecz byś nią świecił twemu światu — Polsce. Polska męczeńska, Polska wyśmiana, Polska wyrzutek narodów, sierota w łachmanach oplwanych... czeka od ciebie spłacenia długu świętego. Jenjusz czy talent ona ci go dała, jej tchem on urósł i zmężniał; jej winieneś wejrzenie na świat inne niż mają narody szczęśliwe, jej winieneś szlachetną twą egzaltacją, wszystko co się nad tłum podnosi.... Powiedz mi coś zrobił dla niej?
— Nic — to prawda — rzekł Staś, ale cóż ja zrobić dla niej mogę?
— Świadczyć o jej duchu nieśmiertelnym, którego iskra w tobie mieszka....
Patrz, jakich dożyliśmy czasów... czy się dziadowie, czy ojcowie nasi spodziewać się ich kiedy mogli?... Własne dzieci wychodzą na kazalnice odziani sukniami kapłańskiemi wywoływać, że matka umarła i nie wstanie nigdy; szydziemy z patrjotyzmów, z polakerij i świętym cieniom ojców plwamy w oczy... sarkazmami... a ty pytasz co dziś robić i co dla niej uczynić można. A! tylko świadczyć że ona macierz nasza, choć w sercach naszych nie zginęła.... Choćby ją śpiewać, choćby jej cześć szczepić, choćby protestować słowem i czynem, że ona dla nas żyje i że zabójców swych przetrwa.
Stanisław wyprostował się słuchając jak żołnierz, który spotyka wodza, oczy mu błysły.
— Ty się pytasz, co dla Polski uczynić można? być Polakiem to dosyć, ale być nim w najświętszém słowa tego znaczeniu... podnieść się do ideału.... A potém... tyś poeta... tyś śpiewak... małoż masz do wyśpiewania z przeszłości, z teraźniejszości, z mogiły i kolebki?...
Ja na twém miejscu... całą siłę ducha poświęciłbym ojczyźnie... cały talent.... My potrzebujemy aby nas strumień żywej poezji obmył z zadawanych nam czernideł... aby pieśń wieszcza odtworzyła Polskę jaką była... jasno widzeniem....
To co zostało z przeszłości, z czego my dziś sądziemy o niej, cóż to jeśli nie połamane drzazgi skeletu?... Życie ze swemi tajemnicami niezapisanemi nigdzie uciekło w niebiosa... tam, tylko jenjusz ulecieć może, by je pochwycić.
A potém — domówił stary — wiesz co więcej jest do uczynienia... to co monoman stary, ja — powtarzam bez ustanku.... Ze słowa wielkiego — Kochajmy się! — uczynić prawdę zasadniczą, narodową, przelać ją w serca, wpoić w umysły.... Chrystusową miłość napisać na chorągwi i z nią iść apostołować polskiemu światu jedność i zgodę... zapomnienie uraz, ukojenie miłości własnych — odrodzenie przez miłość! odrodzenie przez cnotę....
Zamilkł.... Stanisławowi łzy się w oczach kręciły, szukał rąk starca, aby je ucałować.
— Masz słuszność ojcze... mówisz dobrze... jest wiele do uczynienia.... Poemata gotowe walają się po gościńcach, a wśród narodu krzesła kurulskie wodzów ducha stoją niezajęte!
— A my tymczasem swawolemy z zalotnicami! rzekł stary....
— Cicho! nie mów tego jeszcze — przerwał Stanisław. — Nie mów tego. Gdybyś ty ją, jak ja był widział po raz pierwszy w grocie Syren, gdybyś się wpatrzył w jej oczy... gdyby ci do ucha szemrał słodyczy pełen głos ten dźwięczący jak melodja Serafinów... gdybyś...
— Gdybym ją zobaczył w grocie Syren, rozśmiał się Tatko, widziałbym w tém przestrogę Opatrzności... i cofnąłbym się od brzegu przepaści, aby mi się nie zawróciła od niej głowa. Kto nie chce być pijanym, ten kielich odtrąca.
— A nie czułżeś nigdy pragnienia? zawołał Staś.
— Nieraz w życiu, tylkom sobie rzekł, że je zwyciężę i nie tknąłem zatrutego puharu....
Posłuchaj mnie — masz w sobie siły, postaw przed sobą zadanie wielkie, zasnuj pieśń olbrzymią, obudź natchnienie choćby boleścią... a zmaleje ci egoistyczna rozpacz.
Tyś żyć powinien — dla Polski...
— A więc mów... co mam zrobić? co? ja jestem bezsilny....
— Wyjechać, co najprędzej wyjechać! zawołał starzec. — Jutro, przyjdzie jej fantazja wmówić ci, żeś był wizjonerem, być czułą znowu i spętać cię i złamać i ostrzydz cię jak Dalila z uczuć szlachetnych dla nieszlachetnych miłosnych nadziei.... Powiedz — Vade retro Satanas!... i uciekaj.
W chwili gdy to mówili, przez Forum przeciągnęły wracające gdzieś z okolicy dwie wetury wesołe. — W jednej z nich królowała pani Eliza, mając obok siebie pięknego margrabię włoskiego, a naprzeciw siebie Wacka i Rosjanina rzeźbiarza, który popiersie jej modelował... w drugim jechał Ukrainiec i trzech wesołych mężczyzn należących do dworu zwodzicielki. Z tych wszystkich ostatni zdziwił najwięcej Tatka i Stasia, bo nie należał do wielbicieli p. Elizy, bo jej nie lubił — ale czekając na Cesię nudził się, nie było z kim grać wista, czarownica mu się parę razy uśmiechnęła... i dał się spokusić....
Stanęli w cieniu tak, że ich przejeżdżający nie dostrzegli....
— Patrz na to życie — dodał Tatko — i posypmy głowę popiołem.... Sąż to dzieci tej nieszczęśliwej Polski mordowanej i zapartej? powiedziałżebyś że do rodziny wielkiej należą? Noszą na sobie znamiona szczęścia i wesela, aby świadczyli, że polska lekkomyślność i wady co nas zabiły — nie umarły? Nie wstydże ci tych ludzi, i tego życia, co się naśmiewa z bolu a grosz sierocy trwoni na wkupienie się do nienawistnej nam rzeszy? I ty — ty poeta... ty Polak... ty szlachetniejszém namaszczony uczuciem... pójdziesz z niemi wplątany w to koło wirujące tańcem rozpustnym, gdy matka kona?
Wierz mi Stasiu, tych słów jabym się nie ważył powiedzieć głośno, wyśmianoby mnie za moją polakerją, ale ja wierzę w ciebie i tobie to mówię, bo poczujesz w słowie i głosie moim, że nie czczy rzucam ci dźwięk do ucha, — ale jęk ze skrwawionej piersi dobyty.
Chodź ze mną — uzbrój się w odwagę... upakujemy twoje tłumoczki... w świat! w świat! ku swoim! do pracy, — a niezdrowe amory zostaw tym znoskom, z których nigdy ani potrawy, ani kurczęcia nie będzie.
Nie ma rzeczy przeciwniejszej wielkiej miłości, którą ja apostołuję, nad małą miłość taką, co święte uczucie wystrzyga na drobne kawałki, na istną zabawkę dziecinną.
Żywym krokiem poczęli iść w miasto. Staś nie odpowiedział, był przejęty — a jednak jeszcze nie uleczony.
— Słuchaj ojcze... dobrze, rzekł w końcu — jadę, słowo ci daję — rzucam Rzym i chorobliwe moje szały, wyrzekam się ich... ale pozwól — a! nie śmiej się ze mnie — raz tylko zjawię się jak cień Banka przy ich wesołej zabawie z ironią szatańską na ustach... tylko na chwilę.
Tatko wlepił weń oczy. — A wiesz co to znaczy? rzekł. — To znaczy, że jeszcze do ludzi i uczucia, które zawiodły, przywiązujesz wagę, że pragniesz zemsty, że myślisz iż na płochych tych sercach, które jak wody lada wiatr marszczy i wygładza — twoja ironja i oburzenie wrażenie sprawi trwałe.
Więc ich cenisz zanadto.... Sąż godni, abyś im ironią gorzką rzucał w oczy, od których się ona jak studencka piłka od muru odbije?
Wierzę, iż ta zemsta zrobi ci chwilową przyjemność... ale nie ręczę, czy niedogasłego nie rozetli płomienia. — Idź, jeśli chcesz, ja na ciebie w twojej gospodzie czekać będę.
Stanisław się zawahał...
— Czekaj na mnie, bądź co bądź, daję słowo że powracam i wyjadę... ale dziś — muszę ich pożegnać!
Nieczekając odpowiedzi ścisnął rękę starego i poleciał.
Tatko opuścił głowę na piersi i powlókł się w miasto milczący.
Nie poszedł już do gospody Stasia aby tam czekać na niego, ale do domu. Był znużony. Droga na Piazza di Spagna wiodła go po pod mieszkanie hrabinej, której balkon wystawał na małą uliczkę. W oknach blade światło migało za storami, w uliczce było pusto. W chwili, gdy mijał balkon, na którym nie widać było nikogo, cień jakiś przesunął się przed nim, zerwawszy nagle od przeciwległego muru.
Tatko zamiast uchodzić, jakiemś przeczuciem zbliżył się do spłoszonej postaci, która zrazu chciała uciec, potém stanęła jakby przelękła.
Bystry wzrok staruszka poznał i domyślił się Beppa.
— Czarny! co ty tu robisz! po nocy?!
— Przechodziłem.
— Jakto? stałeś pod murem jakby na czatach.
Tatko głową pokiwał.
— O! biedny niepoprawny! Cóż cię tu sprowadziło?...
Beppo zamilkł.
— Tak, odpowiedź niepotrzebna — dodał stary — ja wiém.... Chodźmy, powietrze tu dla ciebie nie zdrowe — tobie trzeba z obrazem jechać... aby go skończyć i nie myśleć tylko o nim....
Dał mu rękę.
— Odprowadź mnie do domu — albo jeśli chcesz, oba idźmy, kąpiel szyderstwa chłodną weźmy w Cafe Greco.... Jeszcze tam pełno być musi. Otrzeźwisz się widząc jak inni są trzeźwi a zimni.
Nie znam ludzi chłodniejszych nad tych młodych artystów, którzy zdają się żyć w swych dziełach poezją a dyszą tylko prozą.
Do Cafe Greco!
— Zgoda! mój ojcze... ale... nie śmiej się ze mnie.
— Póki życia! stałem i ja pod oknem nieraz — a stałem i pod takiém, w którym błyskało światło co mi się zdało lampą Hero... a było gromnicą przy trumnie....
W Cafe Greco zastali jeszcze pełno ludzi i rozmowę nader żywą... tylko nie o żadnej artystycznej kwestji. Roztrząsano umiejętnie piękności modelów, wdzięki transteweranek, krytykowano obrazy nieprzytomnych, zwłaszcza głośnych artystów, a wśród wrzawy odznaczali się śmiałością sądu ci, co najmniej mieli śmiałości w ręku i sztuce. — Wejście Beppa i Tatka, Padre amoroso, na chwilę przerwało wrzące rozprawy... poczęto się witać... Wacek w jasno lazurowym krawacie siedział rozparty przy stole, sparty na łokciu... rzucając słówkami kiedy niekiedy. Zobaczywszy ziomków, skinął ku nim.
— A ojcze i bracie! zawołał — zkąd idziecie tą ciemną nocą? nie wiecie nic?
— O czém? spytał Beppo.
— Ja właśnie przychodzę od pani Elizy... byłem tam świadkiem dramatycznej sceny i jeszcze po niej odejść nie mogę. Że bo też są ludzie, którzy bez tragicznego koturnu kroku stąpić nie mogą.
— O kimże mowa? rzekł stary — kto tragedję odegrał u pani Elizy...
— Tragedję! no! możem się za silnie wyraził — odparł Wacek... ale zawsze była to scena osobliwsza. Wystawcie sobie panowie, siedzieliśmy przy herbacie, najmilsze w świecie towarzystwo, gospodyni brylantowa, goście dobrani.... Rosjanin, Włosi, Francuz, ja... Muzyka, zapach, rozmowa, w pełni kipiący życia wrzątek, w którym się człek kąpał z rozkoszą.
— We wrzątku? spytał Tatko — hę? w kipiącym?
— Ale tak — poprawił Wacek — są ludzie, co się kąpią w przerębli, są inni, co rozkoszują się we wrzątku.... Wśród tego harmonijnego chóru wesołości powszechnej, bez oznajmienia, nie oczekiwany w progu, zjawia się z szarym kapeluszem obwiedzionym krepą... i staje milczący, szydersko się nam przypatrując Stach poeta. Pani domu, w której się kochał zapamiętale, a którą zanudził śmiertelnie... pobladła widząc tego turbatora... — wszyscy zamilkli, chłód nas obwiał. Pan Stanisław z ironicznym, szatańskim śmieszkiem postąpił krok ku gospodyni, która drżącą podawała mu rękę. Nie wziął jej, skłonił się tylko głową bardzo nizko, wskazanego krzesła nie przyjął, ręce w tył założył — stoi... patrzy. Wszyscy milczą... on także.
— Słyszałem z przedpokoju wesołe uśmiechy i rozmowę, rzekł w końcu Stanisław... miałżebym być tak nieznośnym natrętem... czy...
Gospodyni okazała małe zniecierpliwienie, rumieniec po bladości wystąpił jej na twarz.
— To mnie pociesza — rzekł Staś, że ostatni podobno raz pani przerywam miłą zabawę....
— Ostatni? podchwyciła pani Eliza, z pewnym wyrazem jakby grzecznością tłumionej pociechy — ostatni?
— Tak jest — bom przyszedł panią pożegnać!
I znowu owém przesadném skłonieniem głowy zdawał się illustrować słowo pożegnania...
— Pan wyjeżdża?
— Tak, powietrze Rzymu jest niezdrowe.
— A pan istotnie zdajesz się być chory od niejakiego czasu? dorzuciła nielitościwa pani Eliza...
W tej chwili rozmowa głośna dotąd przy rosnącym na nowo litościwym gwarze, umyślnie obudzonym... przestała dochodzić mych uszów — widziałem tylko pantominę. Pani Eliza usunęła się ku balkonowi, wolnym krokiem p. Stanisław poszedł za nią... Ona była blada znowu — sądzę że ze strachu, on drżący — zapewne z gniewu. W obawie o panią Elizę i tego brutala podsunąłem się, aby na przypadek módz przyjść w pomoc.... Niewidziany więc słyszałem rozmowę.... Pani Eliza była mocno rozdrażnioną i sądzę, że się obawiała niegrzeczności może jakiej — mówiła mało ale ostro...
— Co ma znaczyć to uroczyste pożegnanie?
— Chciałem raz jeszcze widzieć wesołość pani i swobodny jej szczęśliwy umysł, który wśród grobów ma uśmiech dla wszystkich....
Connu... après?
— Chciałem się polecić pamięci.
C’est fait.
Pan Stanisław popatrzył na nią i słowo honoru panom daję, powtarzam jego wyrazy bez przesady — począł w ten sposób. — Kobieto bez serca — uleczyć cię nie potrafię, przekleństwa rzucać nie chcę — powiem ci na pożegnanie jedno, czego niewiesz, że boleść zadana niewinnie, powraca z przewyżką do tego, który ją wymierzył.... ktoś ci za mnie zapłaci.
Pani Eliza rozśmiała się, on popatrzył na nią, oczy miał żarzące się jakiemś uczuciem, jakby obłąkane....
— A teraz, mam honor pożegnać.
Eliza nie mówiąc słowa, skinęła głową... Stanisław postrzegł mnie, bom nieco się od okna oddalił i pochwycił pod rękę, wiodąc do progu.
— Muszę i pana pożegnać — rzekł mi, powinszować szczęścia i jako wieszcz wyprorokować mu przyszłość...
— Naprzykład? spytałem.
— Niezdrowo jest klęczeć na zimnej posadzce... i z obawy, aby tej pokory ktoś nie zobaczył... uciekać się kryć do garderoby.... Trzeba mieć odwagę klęczenia w obec całego świata i pokazania czoła ludziom.
— Czy pan mnie ma za tchórza? spytałem.
— Nie — ja pana mam za trzpiota.... Czy chcesz się bić za to nazwisko... czy potrzebujesz innego?
— Ale daj mi pan pokój z bitwą, zawołałem śmiejąc się — czy chcesz pan kompromitować kobietę — niewinną.
— Masz pan słuszność, rzekł — maluj dalej i unikaj wzorów wyższego towarzystwa.... W ogóle — jakeś się mógł przekonać — kształty nie są klasyczne i dusze także. Bądź zdrów.
— Czy się na tém skończyło? zapytał Tatko.
— Otóż nie, w chwili gdy mi te rady dawał, nadbiega pani Eliza, znać bojąc się historji jakiejś.
— Zaklinam pana, rzekła do niego, nie bądźże... tu jej słów zabrakło — nie bądźże dzieckiem... nie każ mi żałować żem była za dobrą... za nieopatrzną....
Stanisław wyprostował się sztywno.
— A pani! nie rozumiem o co idzie.... rzekł, mieliśmy krótką artystyczną rozmowę z panem Wacławem i... i skończyliśmy ją w najpiękniejszej zgodzie.
To mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Tatko wziął za rękę Wacka. — Po co waćpan to opowiadasz? spytał.
— Przed kim? przed swojemi? zawołał Wacek — e! co mi tam! Pani Eliza mnie nudzi... Staś jedzie... mam że się gryźć i taić z tą sceną... co mi tam.
— Cicho — rzekł Beppo — jesteś płochy nad wyraz....
— A ja ci przepowiadam, że ty kapucynem zostaniesz, rozśmiał się Wacek. Najlepiej płocho brać rzeczy... nie prawda czcigodny padre amoroso?
— Najlepiej — dodał Tatko, mówić jak najmniej, śmiać się jak najrzadziéj a przyjaźnić się jak najostróżniej...
Wacek oczyma szukał komentarza do tych wyrazów na twarzy starca, gdy w progu ukazał się w popielatym kapeluszu poeta.
— Otóż i on — rzekł malarz cicho...
Staś patrzał po twarzach, ręce w tył założywszy, kiwnął głową Tatkowi i zwrócił się do Beppa.
— Cożem to ja was tak dawno nie widział? spytał — co robicie?
— Wybieram się w drogę...
— No — ja także...
— Dokąd...?
— Niewiem, ku krajowi, ku lepszemu powietrzu, ku ciszy, górom, lasom szumiącym i mogiłom starym.... A wy?
— Ja? — jadę pracować... w kątku do pracy najdogodniejszym....
— Więc i wy jak ja w tym uroczym Rzymie wyżyć nie mogliście — kochać a żyć z nim nie módz...? nie jest że to dziwném.... Oba pewnie tęsknić będziemy po nim i przypominać bolesne chwile pobytu, które się już nie powtórzą... Nie jest że to jedną z tych zagadek życia, iż się najczęściej nie umie wytrwać z tém co się kocha, a krwawo płacze po dobrowolnie straconém?
— Tak, odparł Beppo milczący — ale całe życie jest zagadką...
— I człowiek! westchnął Staś...
— Szanowni bałamuci — przerwał stary, gdyby zagadką nie było wszystko — po cóż by żyć? W odkryte karty gry niema... Ale tymczasem — Buona sera!


Wszyscy tak zbierali się wyjechać z wiecznego miasta — od tych więżących ruin, a nazajutrz na sercach zrobiło się im tęskno — i powiedzieli sobie — jeszcze pora... pojutrze... pojutrze tęskno jakoś biło serce, tłumok został otwarty na pół, Rzymu doń całego zapakować nie było można.
Cudną jest natura krajów dziewiczych, stopą ludzką nie tkniętych, ale gdzie nie było nigdy człowieka, gdzie ziemią nie owładnął człowiek, tam straszniejsza jeszcze pustka niż na mogiłach... Najcudniejszy krajobraz bez tego słowa życia, którém jest człowiek, przeraża czémś trupiem, jakby nieobudzoném do żywota.
Im więcej pokoleń przeszło po ziemi i zasypało ją grobami piętrzącemi się jedne na drugich, tém większy urok ma ta rola dziejowa... której spodnie warstwy nieczytelnemi już dla nas zapisane są głoskami. Dla tego ów Rzym stary, gdzie się odegrywał dramat historji — gdzie każdy kamień zżył się z ludźmi, gdzie prochy mówią i gdzie gruz jest relikwją, gdzie stopę stawiąc, drży człowiek aby nie sprofanował zgruchotanego ołtarza ofiarnego i nie podeptał pamiątki, Rzym ten stary przyciąga, wiąże, smuci, ale się kochać każe. Nam szczególniej dzieciom bez matki, ta kolebka cywilizacji i wiary jest drogą, jakby drugą ojczyzną.
Beppo się już był wybrał w drogę, ale oprócz nawyknienia do immondezajów rzymskich, nie mógł rzucić tego balkonu, zkąd nań niegdyś błogosławieństwa oczu niewieścich spadały i tych miejsc, po których posiał marzenia, a potém — tęskno mu się jeszcze robiło po posągach w Pio Clementino, po Transfiguracji i Madonnie Folińskiéj, po Sykstyńskich nadewszystko stropach.
— Po cóż mam jechać umierać gdzieindziej, gdy tu tak słodko dożyć sobie godziny wyzwolenia z marzeniem artystyczném w ręku?? Gdy do wielkiego obrazu szukać będę wzoru, znajdę go w Rafaelowskiej dyspucie.
Rzekł i usiadł znowu na starém wybitém krześle, a Pola uśmiechnęła mu się rzewnie za to, że został, bo jej szczerze żal było ostatniej — siostrzynej przyjaźni, trochę zacukrowanej, jakąś miłością tęskną a chorobliwą...
Tak samo Stanisław, który się był pożegnał, nazajutrz poszedł na Via Appia... i błądził snując Elegje bez końca. Tak samo — Cesia uprosiła matki, by jeszcze zostali w Rzymie. Miała trochę nadziei, że Stanisław przyjdzie, że nie może nie uczuć, jak ona go kocha i że...
Fanny i matka udawały że nic nie rozumieją, a im pragnienie Cesi zdawało się mniej możliwém do urzeczywistnienia, tém skłonniejsze były do pobłażania.
Pani Eliza w pierwszej chwili została w Rzymie dla tego, iż Staś miał wyjechać, potém, rozmyśliwszy się, nie wyruszyła, bo się go już nie lękała. Była pewną że nie powróci i że się nie upomni o zadaną mu ranę.
Został i hr. Roman, bo nie miał co robić lepszego a nawykł trochę do kilku twarzy i rachował zawsze na pannę Celinę, gotując się deklamować dla niej Laprada, Musset’a... co by chciała, nawet Słowackiego, który mu się zdawał po prostu fiksatem.
Ukrainiec znalazłszy nareście partję do wista, był pewniejszy niż kiedykolwiek, że się doczeka chwili desperacji, w której Cesia przyjmie jego wystudzone zapały.
Hrabianka Dorota siedziała zawsze w Rzymie, a że teraz miała więcej do czynienia niż kiedykolwiek przy napływie rodaków; krzątała się niezmiernie, aby ich wciągnąć w swe koło i nawrócić na swą orthodoksję. — Pomimo żywego wstrętu, jaki miała do wielu osób, uwagi praktyczne ojca duchownego zniewoliły ją do niezrywania stosunków z nikim, do nadzoru nad wszystkiemi, do powolnego czatowania na godzinę łaski i natchnienie z niebios. Charakter jej wymagający nieustannej krzątaniny, zajęcia, szeptania, intrygowania, wybornie się zgadzał z misją, jaką wzięła na siebie....
Tak tedy gronko owe w chwili, gdy się już rozbić miało i ziarnami roztoczyć po świecie — choć nie zbyt spójnie zostało na zeschłej łodydze.
Ziarna te tylko poodsuwały się nieco od siebie.
Tatko długo myślał co zrobić z sobą, ale jemu trudniej było Rzym rzucić niż innym. Z tém słowem miłości na ustach, które wiekuiście powtarzał, nie znalazłby był kąta, gdzieby był cierpianym... W kraju śmiano by się zeń jak z monomana, tu był znośnym, to Rzymu odpowiadało jego pielgrzymiej postaci.
Jedną tylko miał troskę, aby go, jak innych wielu, za brak orthodoksji, za pewną swobodę ducha i przekonań, mimo najgorętszej pobożności nie wygnano ze stolicy świata... w której nie wszystkim gościć wolno... gdzie szczególniej nad ziomkami naszemi kontrola jest ostrzejsza... dla tego może, iż zbolałym najwięcej przytułku potrzeba. Winien był w istocie wiekowi, egzaltacji swej religijnej, przez którą zawsze do słabnącego starca wnijść się spodziewano i w nim rozgospodarować — że go tu cierpiano. Nawet panna Dorota postrzegłszy, iż w ostatnich czasach osmutniał, zestarzał, pochylił się — zbliżyła się doń, sądząc, że może godzina nawrócenia wybiła....
Myliła się w tém, ale nie omyliła, dostrzegając symptomy zwątpienia i przeczucia mogilne.
Tylko czuł, że wkrótce... przyjdzie zamknąć rachunek wielki, dosyć burzliwego żywota.


W jednym z tych klasztorów rzymskich, stojących pustkami, przy opuszczonym kościółku ubogim, do którego mało kto kiedy zajrzał, Tatko dostał u przyjaciela szkolnego, księdza wygnanego z Polski niegdyś przytułek we dwóch czy trzech pokojach, które sobie kazał wyporządzić.
Cały ten dosyć rozległy gmach, opuszczony od dawna, w części znacznej nie zamieszkały, był tylko łaską klimatu łagodnego, trzymającą się ruiną. Mieszkanie Tatka wybrane wśród niezajętych cel i sal opuszczonych, wyglądało porządniej niż inne, ale napiętnowane było oryginalnością tego, co je zajmował.
Okna wychodziły na mały placyk, w którego rogu świecił ów napis oznajmujący urzędowe śmietnisko:

Immondezaio.

Naprzeciw był długi mur z poza którego wyglądało trochę rozbujałych zarośli i kilka ścian domostw odrapanych. Ale w Rzymie najlichszy kątek, najbrudniejsza ściana ma w sobie coś malowniczego i artystycznego. Wśród nieforemnych brył, sterczy gzems przedziwnej roboty, lub złom kolumny kosztownej.
Tak i tu było... Z okna Tatka na pusty plac i mur i maleńką fontannę z sarkofagiem miasto żłobu na wodę, na drzewa ogrodu widok był smętny, ciasny, ale nie bez obrazkowego wdzięku.... Po nad zielone gałęzie sterczała kopuła jednego z trzystu kościołów Rzymu... i wieżyczka kwadratowa płasko kryta.
Placyk był cichy... brudny trochę i przez ubogich zamieszkały... U Tatka prawie, jak na Rzym, było wygodnie. Drzwi zmuszono żeby się zamykały, okna by przystawały szczelnie, posadzkę ceglaną okrywało sukno, sprzęty były stare ale poodnawiane i wygodne. Mały pokoik, który służył za immondezaio gospodarskie, sypialnia z celi zrobiona i obszerny salonik niby, składały mieszkanie staruszka...
Ostatni szczególniej malował gospodarza..... W oknach pełno było kwiatów, duże dwa stoły zalegały książki, na ścianach były wielkie sztychy i fotografje ze starych obrazów szkoły naiwnej pierwszych wieków kunsztu chrześciańskiego, kopje z Fra Angelico, Bellina, Luiniego, kompozycje Ary-Scheffera, Overbeck’a, Veita, Cornelius’a. Jedna ze ścian jakby oddzielona, poświęcona była polskim pamiątkom i twarzom ludzi, co w sobie nosili Polskę...
Na środku stał Kościuszko — wielkie serce ludzkie i polskie, które promienieje końcowi XVIII. wieku.
Któż nie zna imion naszych świętych, błogosławionych i uwielbionych — nie przez sam Kościół ale aklamacją wieków i pokoleń?
Tatko lubił muzykę, choć sam już stwardniałemi palcami nie grał, miał więc fortepianik dla odwiedzających. Zresztą zbytku żadnego i wygody nawet zbytecznéj, choć człowiek był możny.
W środku jednego stołu, na podstawce, wystawiony był wielki, szklanny, szczególnego kształtu puhar pozłacany.... który jeździł wszędzie z Tatkiem, choć nigdy on nim nie pił, ani częstował. Czasem przy skromnej uczcie, przy polskiej wilij, w wiecznym grodzie dla ubogich Polaków wyprawianej, napełniano ten puhar winem prostém — jakiem Orvietto niewymyślném i symbolicznie obdzielali się nim wszyscy, pijąc z jednego na znak braterstwa. Na puharze tym z jednej strony było nie dwie ale sześć dłoni z sobą uściskiem związanych, składających rodzaj gwiazdy.... Z drugiej stał XVI. wieku głoskami napis nieforemny, a bodaj i nieortograficzny:

Kochaymy sye.“

Właśnie ta pisownia stara nadawała wartość puharowi, z którego piły pokolenia....
Godło to w śmieszność obrócone — splugawione nieraz opilstwem — świeciło całemu życiu starca. Ale kazał i propagował je wśród ogólnych śmiechów. — Nigdy ludzie mniej się nie kochają jak w niedoli.
Gdy okręt tonie, rozbudzają się egoizmy, rwą węzły najświętsze, cała bydlęcość człowieka wychodzi obrzydliwie na wierzch jego natury.
Tak samo u nieszczęśliwych narodów rozterka jak chwast się krzewi na ruinie.... Każdy ratuje się samotnie, popychając w otchłań drugiego... brat wypiera się brata... brat zabija brata. Nie jesteśmyż my dziś owemi Kaimami na małą skałę zabijającemi obojętnością, sarkazmem... potwarzą?...
Wśród takiego społeczeństwa krocząc Tatko z sokratyczném sercem i twarzą napróżno wołał o zgodę. Śmiano się zeń i uciekano....
Aż w końcu zamilkł, spuścił głowę... i nie mówił już prawie nic, powieki mu same płakać zaczęły.
Nie jestli to pełném znaczenia, że człowiek w starości płacze niechcąc, nawet gdy się śmieje?
Z modlitwą i książkami stary na jakiś czas się zamknął w domu. Było mu choro na duszy.
Żyć się odechciało, a choć nie porzucił wiary ani nadziei — o sobie zwątpił. Czuł się niepotrzebném, zapomnianém śmieciem.
— I mnie czas na Immondezaio.
Poszedł raz sam jeden i na tém smutném pustkowiu, koło Witwickiego naznaczył sobie ziemi kawałek.
Wolałby był swoją własną... ale tak daleko jechać umierać? A każdy z nas nosi przecie garść polskiej ziemi na piersi, aby z nią umarł, czując ją nad sobą.
Z początku dowiadywał się do trojga swych pacijentów, jak ich nazywał, Beppa, Stasia i Cesi... ale potém jakoś zaczytał się, zadumał, zleniwiał i odkładajac od dnia do dnia... zastrzęgł w cichym swym klasztorze. Godzien przychodził doń ksiądz, przyjaciel szkolny, mówili z sobą godzinę po cichu, ściskali dłonie i jeden szedł pacierze odmawiać na górę, drugi czytał i modlił się na dole. Każdej godziny, gdy serce zapragnęło widzieć wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa i poklęknąć przed nim — mógł stary znijść korytarzem do kościoła, w którym lampa się paliła przed wielkim ołtarzem — i sam jeden rozmawiać z Bogiem w tym cichym, przyciemnionym kątku, w którym nigdy prawie żywej duszy nie było.
Tak płynęły resztki życia poświęconego apostołowaniu najczystszych zasad chrześcijańskich, wyśmiewanych przez jednych jako fanatyzm i pietyzm, przez innych jako herezija i marzenia.
Nie ma nic niebezpieczniejszego dla starych, zardzewiałych zégarów, jak gdy się raz z jakiejkolwiek przyczyny zatrzymają w biegu, — często potém na zawsze iść przestają. Tak się stało ze staruszkiem, który z życia czynnego do zbytku przeszedł w ten stan spoczynku, z którego wynijść nie umiał; zaskrzepła w nim krew, sen opanował mózg znużony, ciało prosiło o wytchnienie. Ksiądz Paweł, stary przyjaciel, który, mimo wieku, suwając nogami chodził jeszcze i krzątał się jako mógł, dziwił się Tatkowi, którego znajdował często nad książką zdrzémanym lub wdumanym w jakąś myśl niejasną.
Płomień wewnętrzny, który się palił w tej lampie, zdawał się gasnąć powoli. Przyjaciele z razu sądzili, nie widząc go nigdzie, że wyjechał, potém dowiedzieli się że od świata się usunął i pomyśleli że chory.
W niektórych z nich rozbudziła się chęć zobaczenia co się ze starym dzieje.
Przyszedł naprzód Beppo....
Tatko odzyskał na chwilę dawną swą żywność, gdy go we drzwiach zobaczył, ale wpatrzywszy się weń osmutniał nagle. — Beppo był niepodobnym do siebie, miał oczy wpadłe głęboko, policzki ściągnięte, twarz bladą, trzymał się przygarbiony, kaszlał i machinalnie porywał się za piersi.
— Jak się masz, moje dziecko, jak się masz? czyś zdrów? dla czego nie jedziesz do Mnichowa? Choć tam także, mówią, powietrze nie zbyt zdrowe, zawsze lepsze dla ciebie niż tutejsze....
— Nie mam po co jechać — odparł Beppo — począłem karton tutaj i tu go skończę, wzory mam, a w drodze mogłaby myśl wywietrzeć. — Do moich postaci bohaterskich — czyż natchnienia czerpanego z Michała Anioła nie dosyć?...
— Ale ty mi coś wyglądasz nie raźno, nie wesoło?
— Kaszlę trochę — przecież jestem zdrów, zupełnie zdrów — odparł Beppo i siadł odwracając rozmowę na inny przedmiot.
Zaczęli mówić o sztuce. — Starzec się ożywił nieco.
— Takbym chciał, rzekł — twój karton zobaczyć, ale powietrze słotne a ja stary i bodaj czym chodzić nie zapomniał.
Westchnął....
— Nadejdzie przecie wiosna, to się człowiek jak trawa odmłodzi....
Beppo siedział długo i zasmucił starego kaszlem, od którego się ratował cygarami. — Tatko radził doktora — ale Czarny ruszył ramionami tylko.
— Cóż się dzieje z panną Celiną? z temi paniami?
— Doprawdy, nie wiem — rzekł sucho malarz.
Było to wstydliwe kłamstwo, wiedział dobrze, iż panna Celina goniła Stasia, który miał jakby rodzaj melancholij łagodnej — i codzień nowy poemat zaczynał, niemogąc żadnego dokonać. — Mówił on z nią chętnie ale nigdy oczów nie podniósł, w źrenice jej nie spojrzał — zdawał się wiekuiście roztargniony. Czasami źli ludzie nieumiejący dogonić myśli jego, posądzali ją o poplątanie jakieś dziwaczne....
W kilka dni po odwiedzinach Beppa zjawił się pan Stanisław. I w nim znalazł stary wielką zmianę.
Była to taż sama śliczna twarz, modelu greckiego, ale jakby uśpiona i martwa... igrała na niej przymuszona wesołość, lub zaciągał ją smutek niezrozumiały... Bez przyczyny żadnej wybuchał śmiechem i zamyślał się kamiennie, przybierając dziwne pozy posągowe.
— Jak to? jesteś tu panie Stanisławie! — spytał podając mu obie ręce stary — i nie wyjechałeś jeszcze?
— Ale po co? po co? pytam się, — zaczął Staś z uśmiechem. — Wyjechałem z tego zaczarowanego koła, w którém długo kręciłem się obałamucony, to dosyć. — Pracuję, piszę, dumam... dobrze mi tu — przyrosłem.... Jeździłem tylko do Neapolu, aby przeczytać list Plinjusza, patrząc na Wezuwa starego.
Wiesz ojcze, ta podminowana ogniami podziemnemi okolica, przez której szczeliny piekielne czuć swędy, te ruiny trzęsące się na bagnach siarczystych, te podtopione świątynie, te powyrastałe góry, te śliczności zielone na popiołach, ta Pompeja wydobyta z trumny, te sto chlebów skamieniałych w piecu przed dwoma lat tysiącami....
Urwał nagle poeta.
— Bulwer zrobił z tego świętokradzką litografią kolorowaną — dodał....
Z Neapolu wróciłem do Rzymu — Rzym się tak nie śmieje ustami brudnych lazzarouów, rzymskie bandy to jeszcze Romulusowe potomki. Tu mi lepiej.
— Ale cóż robisz z sobą? rzekł stary....
— Widzicie — słyszycie i nie chcecie mnie zrozumieć, piszę poemat.... Czy to będzie Pompeja.... Szaweł, Katakomby... Juljan apostata czy Marek Aureli — nie wiem? Zacząłem dwa dramata....
— Ale nic nie kończysz?
— Schiller tak pisał swoje — po kawałku... częściami, i ja tak piszę....
— Nie tęskno ci do kraju?
Staś zadrżał.
— Cicho! cicho! nie wspominajcie o nim, nie wspominajcie. — Usiłuję zapomnieć o nim; czasem mi się we snach jawi moje Mazowsze kochane... ale kiedyś tam powrócę... teraz nie mogę. Kozacy nie dali by nieśmiertelnego dokończyć poematu... a poemat, samiście to mówili — obowiązek mój, dług? nie prawdaż?...
Chrobry byłby śliczny... mam go całym w głowie, ale koloryt?... Śmiały byłby cudowny — ale Św. Stanisław! nie podobna.... Łokietek? nie? Jan III....?
— Co chcesz, — przerwał groźno stary, ale jedno nie dziesięć....
— Wy mnie nie rozumiecie, zawołał Stanisław — w każdej pracy jest wysoki próg, idzie się do progu lekko, tu trudność... gdy się go przestąpi, reszta jak z płatka.... Progu tego nie mogę przestąpić.
— Trzeba przeskoczyć!
— Siadam na nim i płaczę!
— Gdzież bywasz?...
— W Katakombach bardzo często.
— A u żywych?
— Tamci są żywi, nie znajdujecie że myśmy umarli?
— Widujesz kogo?
— Duchy męczenników w Kolizeum — w czasie piątkowej litanij siadają rzędem we wgłębieniach ogromnego amfiteatru, na kamieniach, na gzemsach... na gałęziach bluszczu i oliw dzikich... jedni w purpurowych szatach, drudzy nadzy... kobiety wstydliwie okryte długiemi do stóp włosami, mężowie ze skrwawionemi boki, z palmami w rękach... siedzą, składają ręce i odmawiają litanije z nami.
Tatko się uśmiechnął.
Staś począł nucić, zobaczył fortepianik otwarty, poszedł do niego i siadł. Patrzał na klawisze jakby wprzód chciał je sobie przypominać, potém zagrał tęskną piosenkę jakąś i zakończył ją bujnym krakowiakiem.... Ale pospieszał jego tempo tak prędko, prędko, coraz żywiej, gwałtowniej pędząc, że w końcu rąk nie starczyło i wstał zarumieniony śmiejąc się...
Staruszek patrzał niespokojny.
— E! co bo ty wyrabiasz! odezwał się.... Duszo targana przez demona poezij — spokoju! spokoju!...
— Nie! nie! życie musi być gorączką! odpoczniemy w trumnie....
To mówiąc zakręcił się — powąchał kwiatków w oknie stojących, pocałował starego w ramie i chciał odejść.
— Mój Stasiczku — na Boga miłego — nie rwij się ty tak.... Napisz z tych dwudziestu poematów choć jednego pieśń całą i przynieś mi....
Staś począł szukać po kieszeniach.
— Czekaj, rzekł — mam cztéry wiersze Chrobrego... czekaj.... Pieśń pierwsza, stary król u grobu świętego Wojciecha rozmawia z jego duchem.... Ale nie — przepraszam, podarłem... a teraz muszę pożegnać, bo mi pilno... nader pilno, mam myśl... nie mogę powiedzieć... żegnam.
I wybiegł.
Po wyjściu jego Tatko siedział godzinę w krześle rozmarzony... niemogąc przyjść do siebie.
Zdało się, że tych dwu rozpoczęło procesję do klasztoru, tak teraz goście szli jeden po drugim.
Nadzwyczajném zdziwieniem dla Tatka były odwiedziny hrabianki Doroty. Dowiedziawszy się o słabości, którą rozgłoszono w mieście, spieszyła ona z najlepszą intencją skorzystania z niej dla zbawienia duszy nieboraka; pragnąc go nawrócić in articulo mortis.
Gdy weszła blada, a stary postrzegł ją na progu, przeląkł się jej prawie. — Usta miała zesznurowane, książkę i różaniec w ręku.... Zawahała się nieco w progu....
— Wszakże nie będę natrętną? spytała głosem słodziuchnym.... Słyszeliśmy, że pan nie wychodzisz z domu, że jesteś chory?... Czemuż rady lekarza nie wezwiesz?...
— Pani dobrodziejko, odezwał się wesoło stary, są choroby, na które lekarze pomódz nie mogą... taką jest moja. — Noszę na ramionach i wiele lat i wiele strat... i wiele mogił a nieboszczyków..... W ostatnich dniach na ręce wziąłem skrwawione na nowo ciało Polski... i dźwignąć dłużej... trudno mi.
— A! któżby Polski nie kochał — szepnęła hrabianka — ale wyrokom Bożym sprzeciwiać się... nie podobna. — Grzechy nasze tak były wielkie... zapomnieliśmy o wierze ojców, ztąd wszystko złe.... Dziś naszą ojczyzną — Rzym....
— Nie — pani — nie — żywo sprzeciwił się stary — myśmy o wierze ojców nie zapomnieli — ale nam w na chwilę ostygłą tradycję tej wiary, wlać dziś chcą to, czego w niej nie było. — Rzym jest kolebką nowej ery, ale ojczyzna nasza gdzieindziej.
— A! gdybyś pan, co zachowałeś tak żywe religijne uczucie — przerwała hrabianka — chciał się zbliżyć tylko do ludzi świętych, jakich my tu mamy.... jakąby to dla pana mogłobyć pociechą, osłodą....
— Ja nikogo nie unikam, rzekł Tatko.
— W wielu wątpliwościach człowiek potrzebuje słowa kapłana....
— A! ja tu właśnie mieszkam w klasztorze i mam mojego starego ojca Pawła codziennie.
— Tak! O. Paweł jest człowiek bardzo zacny — ale... ale, mówią...
— Czyż mówią co o nim?..
— Ja o tém sądzić nie mogę, ale utrzymują że... że niedosyć jest ścisłej orthodoksij. Już samo to, że z naszemi czcigodnymi kapłanami nie jest w harmonij — ma pewne znaczenie.
Tatko przez grzeczność zamilkł.
Hrabianka sprobowała jeszcze parę razy wrócić do tego samego przedmiotu, ale napróżno — staruszek mówił o czém inném.
Naostatek hrabina też z córkami zaszła odwiedzić także pustelnika. — Rozweseliły go te niewieście twarze i szczebiotanie, wpadł w humor wyborny — usiłował rozweselić Cesię, która była smutną. Stało się jakimś wypadkiem, że na tę samą chwilę wbiegł z bukietem fijołków zebranych w gaju Numy pan Stanisław.... Towarzystwo rozsiadło się w saloniku starego w najlepsze... poeta był w humorze wybornym, ale roztargniony jak nigdy... Ledwie przywitawszy starego położył przed nim fijołki i pobiegł do panny Cecylij.
— Ale słuchajże, niegrzeczny jakiś roztrzepańcze, rzekł Tatko, obdarzasz mnie jak kobietę bukietem, oddaj go komu innemu — jednej z pań....
— A! tak! pań jest trzy a bukiet jeden — rozśmiał się Staś — chyba na losy.
— Ja nie lubię fijołków — odezwała się żywo hrabina, Fanny także....
Staś wziął bukiet i oddał go Cesi, która się zarumieniła przyjmując.
— Proszę pani — rzekł — dla czego ja pani nie widziałem od tak dawna?
— Ja nie wiem — szepnęła Celina — mogłabym to pytanie zwrócić do pana właśnie?
— Jabym odpowiedzieć nie umiał — rzekł uśmiechając się poeta. — Wie pani — są takie chwile w życiu, że się człowiek jak wahadło od zégara porusza machinalnie po jednej drodze, znijść z niej nie mogąc.... Otóż ja tak chodzę po Forum, do Kolizeum, na Via Appia i wracam jeszcze i znowu i wyjść ztąd nie umiem.
— A drogi do nas pan zapomniałeś?
— Nie nauczyłem się jej — tak! westchnął Stanisław — muszę się nauczyć. Ale cóż? potém jak zacznę chodzić tą drogą....
— Zawsze nam pan będziesz miłym gościem....
— Pani jesteś do zbytku dobrą — ale ja jestem do zbytku nudny — zamęczałbym panie memi niedorzecznościami....
Cesia spojrzała nań, miał oczy podniesione do sufitu i już coś szeptał pocichu sam do siebie, jakby w ekstazie — czy z poematu o Chrobrym, czy o Katakombach? niewiadomo. — Kobiety popatrzały na siebie... Tatko westchnął.
— Roztargniony.
Staś siadł wkrótce potém przy pannie Celinie i zaczął jej coś prawić pół wierszem, pół prozą, był niezmiernie wesół, a gdy te panie pożegnawszy się wychodzić miały, zerwał się, aby je odprowadzić do domu.
W pół drogi jednak przeprosiwszy pobiegł do Kolizeum.


Jednego dnia stary chciał zrana wstać z łóżka i poczuł że nogami nie władnął — usiłował je dźwignąć, poruszały się z ciężkością — z uśmiechem położył się nazad. Wiedział co to znaczy gdy Polak na nogi cierpi, bo stare mówi przysłowie że śmierć inaczej jak za nie pochwycić go nie może.
Z kraju jeszcze przywiózł z sobą sługę, do którego był zarówno jak on do pana przywykły; zwano go skróconym sposobem Fafciem, chociaż to był wcale już niemłody pan Rafał — człek na wzór swojego mistrza a dobrodzieja poważny i moralista wielki. Towarzyszył on wszędzie i zawsze Tatkowi, znał sposób jego życia, nawyknienia, humor, gusta, a choć po włosku nie umiał, z pomocą wyrazistej mimiki i kilku wyrazów dawał sobie radę w Rzymie. Fafcio powolny, łagodny, zamyślony, pobożny, był najlepszą w świecie istotą, a za pana swego życie by dał. — Rozumieli się oba skinieniem... oczyma.
Stary niemogąc wstać zadzwonił, i wkrótce po danym znaku Fafcio z karafką wody i szklanką na tacy wtoczył się do pokoju i do łóżka przybliżył. Zdziwił się wszakże, bo zwykle dzwonek mu oznajmywał, że Tatko był na nogach i po modlitwie, a ujrzał go leżącym w łóżku.
— A cóż to pan nie wstaje? — zapytał zbliżając się.
— Jak widzisz, mój Fafciu — nie mogę. — Pójdź ino poproś O. Pawła, bo mam z nim do pomówienia... jeśli jeszcze na mszą świętą nie poszedł.
— Ale proszę jegomości, cóż to jest?
— No nic, nogi słabe a ja stary, poproś O. Pawła.
— Może by spirytusem wysmarować?
Tatko się uśmiechnął — Poproś, rzekł, starego, a otém potém.
Fafcio strwożony wyszedł pospiesznie, a w chwilę potém O. Paweł stał u łoża przyjaciela, który z twarzą uśmiechniętą rękę ku niemu wyciągał.
— A toż co, że do tej pory w łóżku? zapytał.
— Cicho! wiesz asindziej że mi nogi pobrzękły, stężały i nie mogę wstać. — Nóg jak nie mam — źle jest — znak niedobry, ale prędzej później trzeba pójść ad patres!
— No, no! już ad patres! imaginacja... nogi wypoczną i wstaniesz... rzekł O. Paweł.
— Wstanę ale nie na długo — westchnął Tatko — czas mi! czas! tęskno już od dawna, aby się strudzone oczy zamknęły. Lękam się bym, dłużej patrząc na świat, nie zaczął wątpić i nie osłabł na duchu. — Smutno tylko mój ojcze, pomyśleć kto mnie tu zastąpi i apostołować będzie miłość a zgodę, przywiązanie braterskie — jednoczenie się w imie ojczyzny! i kto zechce narażać się na urągowisko dla poczciwej myśli.
— Ale ba! ozwał się O. Paweł — już jegomości w głowie nie wiedzieć co! Wyzdrowiejesz i będziesz sam po staremu gawędził, a ludzie po staremu cię słuchać nie zechcą.
Cóż tam te nogi? wczoraj były jeszcze zdrowe.
— No tak — to prawda, rzekł stary, a dziś leżą jak drewniane kłody, ani ruszyć. — Bolu w nich nie czuję ale nie czuję i siły.
— Poślemy po doktora....
— Daj ty mi pokój! krew puści i po wszystkiém.... Ja co innego myślę.
— Cóż? chcesz się z Bogiem przejednać?
— O duszę jestem spokojny, spowiedź odbędę i oczyszczę się skruchą, o to się nie lękaj... ale mi chodzi po głowie testament.
— Sameś mi mówił przecież, że go spisałeś?
— Tak, mój testament osobisty leży dawno opieczętowany... żywém jednak słowem chciałbym ducha mojego testament wypowiedzieć....
— Co? cóż to takiego? — zapytał O. Paweł siadając i zażywając tabaki — nie rozumiem....
Fafcio słuchający we drzwiach, bo go niewypędzano, ruszył ramionami, Tatko się podniósł na łokciu.
— Mój ojcze... toć przecież wiesz do syta, żem się nosił z myślami, które chciałbym ludziom przekazać w spuściźnie.... Nie bez tego, żebyś też jegomość nie czytał o śmierci Sokratesowej.... Śliczny to był zaprawdę zgon, Seneka mu go pozazdrościł i nie doszedł do tego... W gronie przyjaciół, uczniów, spokojnie, z umysłu swobodą i przytomnością — umierać tak, to godne pięknego życia i wielkiego człowieka. Na nieszczęście nie jestem ani Sokratesem, ani wielkim człowiekiem.... więc — przyznać ci się, księżuniu? zdawna sobie obmyślałem, gdy się poczuję źle, zebrać znajomych a braci i pożegnać ich przy uczcie po polsku.
— Ale co za bzdurstwo! ofuknął się O. Paweł — zmiłujże się jegomość... tu! w Rzymie! po pogańsku tak... ucztować in articulo mortis (choć ja nie wierzę w śmierć) — zakrzyczą żeś heretyk... i na cmentarzu pochować cię nawet nie zechcą.... Co za uczta! po co? na co?
— Nie gderaj stary! — nie rozumiesz mnie... no, to powiem ci inaczej. Trochę mnie nogi bolą, nudzę się, któż mi zabroni dziś czy jutro zaprosić przyjaciół i znajomych na wieczerzę, ugościć ich, pogawędzić, pośmiać się i sprawić sobie incognito stypę Sokratyczną.
— Fiksacja! fiksacja! bałamuctwa, bałamuctwa się jegomości trzymają, całe życie — rzekł O. Paweł. Stypa za życia! Sokrates! licho wie co! ot byś nogi opodeldokiem wysmarował i nie bredził.
— Opodeldok swoją drogą a podwieczorek swoją — rzekł Tatko. — Co ci to szkodzi ojcze, że ja im podwieczorek sprawię — jutro? hę? Muszę się przecie ze znajomemi i ziomkami pożegnać, bo może... wyjadę.
O. Paweł popatrzał nań, był rubaszny z Tatkiem, ale się kochali serdecznie.
— Wszak ja jegomości nie bronię dać jeść i pić za swoje pieniądze — ale po co to? po co?
Tak się rozmówiwszy z O. Pawłem, który poszedł dokończyć brewjarza, staruszek przywołał Fafcia, dał mu instrukcje i kazał nazajutrz prosić do siebie na wieczerzę — czyli jak wymowny Rafał wyrażał się na wieczorne gody.
Właśnie od kilku dni zjawił się był w Rzymie znowu, powracający z Neapolu Pułkownik; a oprócz niego wszyscy niemal byli znajomi, hr. Roman, Ukrainiec i kupka nowo przybyłych. — Tego samego dnia po południu, Tatko, dla nieuchronnych przygotowań, usłuchawszy rady O. Pawła, wysmarowawszy się opodeldokiem, probował wstać z łóżka — ale nogi odmówiły stanowczo posługi.
Nazajutrz jednak z pomocą krzepkiej woli i uporu, pocichu mówił Fafcio, Tatko wstał, choć z wysiłkiem wielkim i z sypialni przeniósł się na sofę do saloniku, Fafcio przystawił stołeczek i poduszkę pod nogi. Salonik przystrojono w nowe kwiaty, a O. Paweł, mimo niezupełnej zgody na programm wieczorny, oddał na ten cel przytykającą opuszczoną od dawna salkę, którą na jadalnię obrócono. — Zatęchła była wprawdzie i zapylona, ale Fafcio z pomocą dwóch starych Włoszek najętych na ten dzień, potrafił ją naprędce wywietrzyć, umieść i ogrzać. — Otwory, przez które wiało, pozatykano starannie, krzeseł pożyczono u O. Pawła i gdziekolwiek się znalazły; bodaj nawet czy z kruchty nie wyniesiono jednej ławki pocichu, tak żeby Pan Bóg, którego była własnością — nic o tém nie wiedział.
Tatko gdy przyjmował to po polsku a nieżałując, od serca. — Najtrudniej było z tą salą, resztę zamówiono w najlepszej restauracji i wieczerza, jak na Rzym, obiecywała być wykwintną.
Poszczęściło się i z tém, że wieczór pogodny był i ciepły, niebo okryte gwiazdami, księżyc w pierwszej kwadrze, powietrze łagodne.... O mroku pierwsi się goście ściągać zaczęli. — Stary przyjmował ich siedząc na sofie, ale mimo bolących nóg, z twarzą wesołością odmłodzoną. — Ponieważ wieści o jego zdrowiu krążyły różne, przybywający ciekawie wpatrywali się w oblicze i dopytywali o nogi... ale Tatko śmiał się upewniając ich, że to przechodzący reumatyzm. O. Paweł zszedł ze swej celi dla pomocy przyjacielowi i humorem swym a rzeźkością słowa przyczyniał się do rozweselenia towarzystwa.
Z kolei znajomi i nieznani zjawiali się we drzwiach, gwar coraz weselszy zaczął salonik napełniać. Każdy przychodził dłoń starego uścisnąć, dla każdego znalazł on słowo miłe, uśmiech uprzejmy i w pamięci coś, co jego lub rodzinę obchodziło. Dawniej tak wszyscy, kraj cały i stosunki znali a mieli w pamięci.
Między innemi przyszedł i Staś z wiązanką zieloności i kwiatów wczesnych, które na przechadzce uzbierał, ale z twarzą zasępioną... potém Beppo blady i kaszlący, chociaż kaszel swój i ból piersi zataić usiłował. — Wszyscy oni wszakże powoli w tej atmosferze ciepłej, weselszej, ochoczej, ogrzewali się jedni od drugich i uśmiechy na smętnych wykwitały ustach. — Możnaż było pozostać posępnym, patrząc na tego starca, który pogodę i pokój ducha wśród cierpień, złamany wiekiem zachował?...
Sokratyczna jego twarz tego wieczora uderzała bardziej jeszcze wyrazem poważnego wesela... uspokojenia jakiegoś z głębokiej płynącego wiary — przypominało czoło to jasne nasze północne niebo, gdy na mróz zimowy się wyiskrzy.... Duch przez jakiś czas zamarły w nim pozornie, budzić się zdawał i rozniecać — energja wracała... słowa płynęły z ust z łatwością, z wdziękiem właściwym ludziom epoki, w której uprzejmość należała do zalet towarzyskich.
— Patrzajcież no — rzekł hr. Roman do Ukraińca po cichu — nastraszyli nas mówiąc, że stary słaby, że umiéra, że gaśnic, a on — sto lat żyć będzie i nas wszystkich pochowa. — Posłuchaj głosu, spójrz w oczy... my jeśli jego dożyjemy wieku, wyglądać tak nie będziemy.
— To pewna, odpowiedział Micio — młodszy jest od wielu z nas, choć wszystkich z nas ile nas tu jest mógłby być ojcem, wielu dziadem a niektórych pradziadkiem.... Ale ci starzy wszyscy to — wrześniaki! dodał śmiejąc się.
— A tobie zawsze twoje stado w głowie! — rozśmiał się Lutyński.
Najbliżej sofy, na której mieścił się gospodarz, usiadł pułkownik, który tego dnia w męzkiem towarzystwie się znalazłszy bardziej był szlachcicem starego kraju niż nowym hrabią.
Oba towarzysze patrzali na się ze spokojem ludzi stojących u mety.
Tatko powiódł oczy po młodzieży i westchnął.
— Co mówisz przyjacielu? ozwał się kładnąc rękę na kolanach gospodarza pułkownik — hę? czy oni nas zastąpią? będzie co z tych młokosów? kocham ich jak dzieci — ale czasem wpatrzywszy się — to bym tłukł....
— Czasem i ja boleję, gdy ich zobaczę w złą chwilę — odparł Tatko — ale ja o nich nie rozpaczam... ani o sprawie dzięki Bogu. W najgorszych coś się potém polskiego odezwie. Dla duchowego ich ubóstwa nić narodowych tradycij nie zostanie przerwaną.... Wszystkie narodowości, które zczezły marnie — wedle staroświeckiego wyrażenia — poginęły nie inaczej jak przez gwałtowny wpływ jakiś, który zerwał tradycje i ich, jak gałąź od pnia odciętą, obalił na ziemię. — Gałąź żyła chwilę — i uschła, lub puściła czepiając się ziemi i stała się mizernym krzakiem. Dopóki trwa tradycja polska i przerabia się a kształtuje do potrzeb wieku, póty i żywota naszego — oderwawszy się od niej, przepadlibyśmy....
Młodzież nasza, niestety — niewiele dziś dba o polską ideę.... Coś to podobnego z patrjotyzmem się stało, jak bywa u ludzi wybrednych z jedzeniem. Wykwintne usta nie tkną łyżki, z której jadł biedny chłopisko, taksamo u nas patrjotyzmu tykać teraz nie w modzie, bo go demokratyczne ręce czy usta im zbrukały.... Ale to przejdzie. — Z młodzieży wiele pójdzie w plewę, zawsze jednak zostanie trochę takich, co tradycją przeniosą dalej i nici się zerwać nie dadzą. — Nie rozpaczajmy....
— Daj to Boże — westchnął pułkownik. — Polska — słusznie to powiedziano, samobójstwem tylko zginąć może.
— O! nie zginie — nie zginie! zawołał Tatko, dopóki godło mojego kielicha w sercu nosić będzie.
Wtém drzwi otworzono do sali jadalnej, oświeconej rzęsisto.... Pułkownik podał rękę gospodarzowi, który się podnosił z trudnością — i ująwszy swój kielich ze stołu, posunął się zapraszając gości do sali. O. Paweł podpierał go z drugiej strony, bo stary ledwie się mógł na nogach obrzękłych utrzymać. — Hałaśliwie poczęli wszyscy miejsca zajmować — gospodarz zasiadł w jednym końcu, w drugim O. Paweł, który mu w przyjęciu pomagał i był gospodarzem.
Wśród tej uczty nieco dziwnej, złożonej z ludzi, którzy nie łatwo się gdzieindziej spotkać mogli, panowała jednak nie zamącona dotąd zgoda i harmonija, które towarzystwo zawdzięczało czujnemu oku i słuchowi Tatka, umiejącemu zbliżać i godzić najsprzeczniejsze żywioły.
Wrzawa wesoła wzmogła się po kilku wina kieliszkach — pułkownik opowiadał wojenne i więzienne przygody, inni też z najróżniejszych kraju kątów przybyli, mieli każdy coś ciekawego do udzielenia o swoich stronach i losach. — Każdy człowiek i ziemia innemu podlegały męczeństwu. Traf sprowadził na dzień uroczysty jakby umyślnie i świeżo wykutych z kopalni sybirskich, i powróconych z Ameryki i wypuszczonych z Ołomuńca, i ułaskawionych ze Spandau, i zbiegów z cytadelli Warszawskiej, i zestarzałych w Archangielsku, i przemrożonych nad Bajkałem, i porąbanych na Kaukazie, i ogorzałych w Egipcie i schorzałych w Meksyku.... Los chciał, by te agapy polskie zgromadziły różnorodne typy narodowe, wszelakich apostołów, różnych pojęć i przekonań ludzi.
Byli tam co pragnęli zbawić Polskę przez ogień i miecz rozpasanej rewolucij — co ją mieli ocalić przez wiarę i opiekę Bożą, przez duchy, posty i modlitwy — co uwierzyli w tajemniczą postać Napoleona III. — co się spodziewali ocalenia od Prus, co ukochali Austrję — a nawet tacy — najrzadsi — co przez Słowian dojść chcieli do Polski i nie wątpili, że jeszczeby się ze sfanatyzowaną a skrwawioną Moskwą przejednać można.
Znalazł się i taki Polak, który po polsku zapomniał — ojczyzny się zaparł, a w żadne już zbawienie wierzyć nie chciał.
Przecież cudem łaski jakiejś szczególnej żywioły te tak z sobą sprzeczne, choć z jednego ciała i krwi zrosłe — chwilowo się z sobą godziły.
Gwar rosnął, śmiechy panowały nad rozmową, gdy staruszek podniósł rękę do góry, a pułkownik siedzący przy nim, stuknąwszy o stół zawołał — Silentium!
Wszystko się uciszyło, zamilkło; głowy powysuwały ciekawe, milczenie jak mak siał... a w chwilę potém jasny jeszcze i srébrzysty ale osłabły głos staruszka dał się słyszeć od końca stołu.
Mówił zwolna, przerywanym, rozrzewnionym głosem:
— Bracia moi najmilsi w Chrystusie i w Polsce!...
Ze wszystkich nas, co ten stół otaczamy, ja jeden pamiętam jeszcze Polskę całą i nierozszarpaną... pomiędzy nią a wami zostałem samotném ogniwem... które wkrótce pęknąć musi. Pozwólcież mi, dokonywającemu żywota co przetrwał wszystkie boleści, w imie macierzy, którą pamiętam, przemówić do was z serca głębi.
Sto lat nie upłynęło jeszcze od katastrofy... a z polski duch tylko i imie zostało — lice zniknęło... okrwawione, podarte, zmieniło się do niepoznania.... Ziściły się strasznie, co do słowa, przerażające przepowiednie Skargi, bo święty mąż przyczynę klęsk przewidział....
Nie kochaliśmy jak było potrzeba ani ojczyzny, ani siebie, wielki zasób miłości naszej szafowaliśmy na biesiady i godło narodowe spadło na kielich w ostatku....
W chwilach niebezpieczeństwa lada postrach rozbijał nas jak spłoszone stado. Naówczas wilcy przychodzili i brali zeń kogo chcieli: Sobieskich do twierdz... a Sołtyków na Sybir. I było w domu jak w niewoli, bo nikt spokojnie pod własnym nie usnął dachem.... gospodarzyli u nas, kto chciał i jako zapragnął.
Dopiero klęska obudziła z uspienia i gdy już Polski nie było, na obcej, na tutejszej włoskiej ziemi rozległ się śpiew — Polska jeszcze nie zginęła!!! W istocie żyć zaczęliśmy po śmierci dopiero....
Jak na twarzy konającego dziwny spokój i pogoda, tak na obliczu Polski po zgonie zajaśniały jej cnoty.... Krzewcie je — o bracia moi!! Wy, co zostaniecie żywi po mnie — ponieście uśpionej Polski zwłoki na ramionach waszych i oddajcie pokoleniom następnym, czekając dopóki godzina zmartwychwstania nie uderzy.
Moje oczy jej nie doczekają.... Stary, czuję jak ze mnie ostatki życia uciekają. — Jeszcze może godzin kilka a zasłona zapadnie i z aktora przeszedłszy na widza, patrzeć będę z góry na walki i łzy wasze....
Nim umrę... chciałbym wam z piersi dobyć i oddać a wszczepić starej Polski słowo....
Wierzajcie mi, nawet onego czasu, gdyśmy się szarpali, miłość była narodu hasłem.... Może aby go nie zrozumiał nieprzyjaciel, wróg nie wydarł, macierz troskliwa schowała je w głąb kielicha... i pogrzebią śmiesznością toastu.... Powtarzaliśmy w uściskach to testamentowe Polski słowo, nierozumiejąc go:

„Kochajmy się!“

Wielkiego znaczenia słowo!
Jest ono talizmanem przyszłości, a gdy się oczy otworzą i zrozumienie je — gdy miłość połączy serca i dłonie, gdy do ofiar pobudzi, gdy zjednoczy i zwiąże w jeden snop, godło starej Polski... naówczas i stara macierz wstanie z grobu....
Wielkie to, o wielkie słowo — miłość, ale je wielkiem sercem ująć potrzeba. Nie nadaremnie w Polsce wszyscy się zwali bracią, bratem zwał szlachcic szlachcica, bratem witał wieśniaka, brata chciał mieć królem; nie darmo w kielichu piliśmy miłość, łamali opłatkiem w wieczerzy, jajkiem dzielili w dzień Zmartwychwstania.... Nawet w waśni i bitwie jeszcześmy pamiętali na braterstwo.... Z tém słowem starej Polski, które ma się stać ciałem i czynem dalej a dalej... o bracia....
Przebaczenie ułomnym, miłosierdzie słabym, powolność zbłąkanym, opieka wszystkim, miłość najmniejszym i największym miłość.
Uśmiechnijcie się ze starego.
Zrozumieliście już, że lud kochać potrzeba, schylacie się do ludu... ale jest-jeszcze miłość jedna, o której zapominacie. Kochacie małych, bo to wielkości waszej dogadza, nauczcie się jeszcze kochać tych co was przerośli... kochać możnych i panów choćby dla togo, że są biedni i ubodzy na duchu....
Tej miłości także wymaga po was przyszłość narodu; — kochać ich trzeba, aby nie odpadli od niego i nie przyrośli do innych. Śmiało ku nim kroczcie, powołując ich do wspólnego życia, przebaczcie im wiele jak nieoświeconemu ludowi, bo i im chrześciańskiej oświaty braknie.
To będzie ofiarą i zasługą....
I oni są kością z kości waszych... niech nie spruchnieją odcięci....
Bracia... po raz ostatni, wszyscy ale wszyscy w imie Polski... okrzyknijmy hasło zbawcze:

Kochajmy się...

kielich niech idzie koleją i niechaj powraca do mnie.
Głosu zabrakło starcowi, dotknął ustami szkła i oddał je pułkownikowi, długie milczenie panowało w sali.... Pułkownik ze łzą w oku podał puhar sąsiadowi i szedł powoli koleją, a nikt przemówić nie śmiał. Niektórzy milczeli uśmiechając się, inni smutnie... w dalszym końcu szeptano coś tajemniczo, starzec głową na dłoni spoczywał.
Gdy kolej przyszła na Stasia... wstał, namarszczył czoło... i drżącym głosem począł jak przy owej pierwszej biesiedzie... ale nie owym dźwięcznym głosem młodzieńczym świeżym i wiosennym.... Coś szyderskiego, dzikiego brzmiało w gorączkowych wyrazach....

Polskę i miłość skojarzone w jedno,
W grob zakopano dwa bliźnięce hasła.
I straż kamienne drzwi grobu zatrzasła,
I siedzą straże a ze strachu bledną....

Czuwajcie stróże! bo grobu się głazy
Dźwigną, rozerwą, padną wam na głowy...
Bo starsze Boże niż Carów ukazy,
I ducha w grobu nie zamknąć okowy....

Powstanie zmartwych co na śmierć skazane.
A w prochy padną i katy i sędzie
Polska i miłość jasnością oblane,
Zwyciężą, a świat Bożym, świętym będzie!

Cicho — wierszowi nikt nie przyklasnął nawet przez grzeczność, skrzywiło się wielu na zmartwychwstanie Polski, której radzi że się pozbyli — hr. Roman uśmiechnął się szydersko i szepnął na ucho sąsiadowi:
Croyez y et buvez da l’eau!
Dobrze wychowany sąsiad świeżo z paryzkiego bruku odpowiedział:
Je n’en crois rien, et je bois da vin....
W drugiej stronie stołu imieniem Polski obudzona rozmowa, żwawiej się zawiązała, bo imie ojczyzny najobojętniejszego poruszy... nawet tych co jej nie chcą — gniewa.
— To największe nieszczęście, rzekł obywatel z Poznańskiego, że my się nigdy porozumieć i na jedno zgodzić niemożemy.... Bądź co bądź... nam by się trzeba jakoś porozumieć i przejednać z Moskwą... i dopieroż na... naszych! hedż ha!
— Pan tak mówisz, bo żyjesz pod panowaniem pruskiém, przerwał drugi z pod zaboru moskiewskiego — ale prosiemy do nas poprobować uścisku miłych braci Słowian, zobaczycie jak z niemi słodko....
— Ja powiadam — zawołał trzeci żywo — że to wszystko się na nic nie zdało, zbawienie dla nas w Austrji. Ona potrzebuje nas, my jej, wspólność interesów jest najlepszą rękojmią przymierza.
— Piękne przymierze z temi, co galicyjską rzeź zarządzili! krzyknął ktoś z boku.
— To wszystko mrzonki — oburzył się inny przybyły świeżo z Francij, nas żaden rząd nie wybawi, ale — ludy! Przyszłość nasza w rękach europejskiej rewolucij i socjalizmu, który się nią musi posłużyć, a wówczas my...
— Jak pan takie rzeczy mówić możesz! krzyknął ktoś z boku. — Małośmy już mieli tych rewolucij co nas dorzynały.... Nasz upadek winniśmy rewolucjom i wierze w nie. Wróćmy do wiary ojców, a odpokutowawszy za grzechy... dostąpiemy przebaczenia.... Modlitwa... post... skrucha... pokora....
Zaszumiano gwałtownie, mówca nie mógł dokończyć zakrzyczany.
— Francja — podchwycił z boku łysy i pękaty, siniejący człowiek — Francja jest, była i będzie milicją Chrystusową, — wielką przewodnicą idei, mistrzem sprawiedliwości Bożej — zbawienie nasze we Francij.
— Panowie moi, stukając o stół począł młody człowiek, — biada narodowi, który szuka zbawienia u obcych — Polska nie powinna ręki wyciągać po jałmużnę — zbawienie swe winna być musi samej sobie. Żyliśmy od upadku Baru, z nadzieją w Turcij i Francij, potem gwiazdą Napoleońską, potem wspaniałomyślnością Aleksandra, potem rewolucją ludów i utopjami, i Francją, i Austrją i wszystkiem aż do fabrykowanych proroków, oprócz siebie....
A propos proroków, zaczął znowu starszy, czy też państwo znacie dawną, bardzo dawną, świętego jednego człowieka przepowiednię tyczącą się Polski... która właśnie na 1870 oznajmuje...
— A dajże pan pokój z prorokami! począwszy od Wernyhory mieliśmy ich do syta....
— Za pozwoleniem — za pozwoleniem — odezwał się z kąta niewidziany dotąd, skromnie ubrany człowieczek niepozornej postawy — mówił jeden z panów żebyśmy żyli sami sobą. Ale ażeby żyć, trzeba mieć żywotne siły... naprzód je zbierzmy i wyróbmy — starajmy się o nie, pracujmy w milczeniu. Praca organiczna spotęguje nas i uczyni żywiołem, z którym się rachować będzie potrzeba. Aby nas poszanowano winniśmy być szacunku godni, dziś, dotąd jesteśmy pośmiewiskiem ludów... sclavus saltans!
— Ale! ale, znamy to! znamy! Praca organiczna piękne słowo! wybuchnął rewolucjonista — czcze samolubnych pasibrzuchów hasło.... Dawniej lenistwo i małoduszność spały okrywszy się Wallenrodyzmem, dziś chcą wygodnie leżeć w puchu pracy organicznej.
— Bracia! nie ma odkupienia bez ofiary — przemówił głos ponury — ofiar i poświęcenia potrzeba, myśmy codzień ich skąpsi... duch ofiarniczy wygasa... ani grosza zebrać na nasze misje, klasztory i seminarja... a przecież nasze choć w nich po polsku mówić nie wolno... to tylko ostrożność... bo ten język to materjał palny....
— Idźmy z Austrją.
— Pojednać się ze Słowianami i Moskwą.
— Nie — nie! — hrabia Bismarck nas wybawi — zobaczycie!
— Przepowiednia wzmiankowana mówi, że orzeł o trzech głowach ma siąść na...
— Stany zjednoczone Europy... stany zjednoczone....
— Dynastja Habsburgów....
Zgiełk powstał nie do opisania, wyrazy jak kule latały, krzyżowały się, mięszały, plątały, wrzawa coraz hałaśliwsza ledwie coś z nich pochwycić dawała.... Symboliczne hasło — kochajmy się, utonęło wśród tej burzy słów i myśli. — Staruszek podniósł głowę, słuchał, dwie łzy płynęły mu po twarzy, potém powoli spuścił ją na piersi, pobladł i drżeć zaczął....
— Mój bracie — pułkowniku... szepnął niewyraźnie bełkocząc — podaj mi rękę — chcę na chwilę wstać od stołu... coś mi się słabo zrobiło, spocznę trochę, ty mnie zastąpisz....
Stary towarzysz pochylił się ku gospodarzowi — ale już on był zamilkł, konwulsyjnie rękami chwytał za stół, chcąc się podnieść, a nie mógł... twarz mu straszliwie bielała....
O. Paweł z drugiego końca stoła zobaczywszy co się dzieje, przestraszony, porwał się, popchnął krzesło, które się obaliło i pobiegł do Tatka.
— Co to ci jest? co się stało? zawołał chwytając go w ramiona.
— Nic, nic — czuję się trochę niedobrze — ten gwar... gorąco... spocznę chwilę i powrócę do was....
To mówiąc odzyskał uśmiech i wyraz łagodny, oczy mu błysły i powstał drżący....
— Bracia moi! zaklinam was, rzekł wysilonym głosem, zaklinam was...

Kochajmy się...

Gdy tych słów domawiał a pot mu czoło oblał, kielich właśnie do niego powracał... drżącemi dłońmi objął go chciwie, pochwycił, chciał ponieść do ust... ale sił zabrakło... pochylił się ku krzesłu na pół omdlały, a szkło wytrącone z rąk, padło na ziemię rozpryskując się w tysiąc kawałków....
Doktór przybyły z Paryża, który siedział w drugim końcu stołu, widząc że gospodarz traci siły, pospieszył na ratunek....
Ale w chwili, gdy nadbiegł do pułkownika i O. Pawła, staruszek, którego oni pochwycili, osunął się bezwładny, głowa na ramiona zwisła... usta otworzył bezsilne, oczy mgłą zaszły... poczciwy Tatko nie żył.
Wszyscy zerwali się od stołu okrążając krzesło — spiesząc z próżnym ratunkiem i radą... spierając się że to było omdlenie, nastręczając środki otrzeźwienia....
Zimny trup leżał na rękach przyjaciół a u nóg jego stłuczony ostatni kielich z polskiem godłem.... kochajmy się....
Na widok tej ostygłej twarzy i zwłok kostniejących, kto żyw począł uciekać, rwano się szukając kapeluszów, przytomniejsi kończyli swoje kieliszki... bojaźliwi unikali wejrzenia na trupa, wszyscy uchodzili z trwogą i żalem do nieboszczyka, że ich mógł na taką zaprosić niespodziankę.
Tymczasem O. Paweł, Pułkownik i Fafcio wziąwszy na ręce ciało zwolna je płacząc na łoże zanieśli....
W sali nie było już nikogo, a światła ze stołu przeniosły się wkrótce do naprędce ustawionego katafalku... przy którym klęczał O. Paweł i płaczący Fafcio z różańcem.... Staruszek zdawał się spać spokojnie, a twarz jego rozpromieniła się tém weselem śmierci, o którém sam wspominał był przed chwilą.


Gdy ostygłe ciało wyniesiono na łoże, Staś podszedł ku niemu, przykląkł i ucałował białą — skostniałą już dłoń starca....

Powolnym krokiem wyszli razem z Czarnym, który słowa przemówić nie mógł, ale oczy łez pełne ocierał co chwila. Na zapytania potrząsał głową, usta mu się ścięły... rozewrzeć ich siły brakło.
— Świat teraz puściejszy, gdy w tej piersi ciepłej serce polskie bić przestało... nasz polski świat nie z głów ale z serc się składa, gdy jedno ubędzie... ubywa mu wiele... Szkoda tych ust zamarłych na wieki, co miłość świętą a czystą głosiły.... Stary nasz zaniósł z sobą do grobu ikarowe ku ideałom poloty.... których w nas młodych już niema.... On jeszcze na woskiem lepionych ulatywał skrzydłach i miał po temu odwagę, my niesieni na obłoku — lękamy się niebios i wyżyny....
Chodzim sieroty odarte ze złudzeń, z pragnień, nie mogąc całkiem zwierzętami zostać, ani być ludźmi umiejąc... z rozpaczą, z tęsknicą. Gdym słuchał tego człowieka, z którego się śmieli wystygli — czułem że coś jest za światem — teraz....
Ścisnął rękę Beppa i poszedł.... A szedł sam niewiedząc dokąd i zawlókł się na małą uliczkę....
Jakimś instynktem podniósł głowę, postać biała sparta na balkonie stała... domyślił się w niej Cesi.
— Pani to jesteś? zapytał z dołu....
— Pan Stanisław?
— Tak — ja pani....
— Cóż robisz tak późno w ulicy?...
— Błądzę... tylkom co ucałował rękę skostniałą... oczy mam pełne śmierci.... Pani nie wiesz nic?
— Umarł! kto umarł? zawołała Celina....
— Poszedł do drugiego życia! przerwał Staś, nie umarł. Ziemia go może nie była warta, gościem był na niej, wygnańcem, klęknij pani i módl się nie za niego ale do niego. Dusza może błądzi jeszcze nad nami nim uleci w niebo....
— Ale któż? kto umarł?
— Ojciec nasz! zawołał Staś....
— Jak to? przecież był zdrów!... zaprosił wszystkich do siebie....
— Tak, i wszyscy przyszli, aby być świadkami zgonu.... Może mu serce pękło, gdy naszych słuchał rozterek....
Wniósł ostatni raz ulubione — kochajmy się... i leży obok rozbitego kielicha na katafalku.... Hamlet mówi — Smutno! smutno... ja mówię... straszliwie! Cóż Hamlet obok nas? Tam tragedja domowa, tu dramat z tysiącem śmierci.
— Panie Stanisławie, zawołał z balkonu głos drżący... ja chcę posłyszeć od was o tym wypadku, wnijdź pan na chwilę... Mama nie położyła się jeszcze....
— A! tak? dobrze — odparł poeta, nie wiedziałem co z sobą zrobić... idę....
Panna Celina znikła z balkonu a Staś musiał okrążyć, by się dostać na Sistinę... i po drodze mruczał do siebie.
— Hamlet! miałżebym być Hamletem? a Ofelja ta biała postać smętna, co mówi oczyma jak gdyby miała duszę.... Nie! one duszy nie mają! Strassy zamiast dijamentów, ale to błyszczy zdaleka....
Bramę znalazł otwartą... wszedł nie widząc nic, i ocucił się dopiero w salonie, w którym paliła się lampa.... Na pół ubrana szła przeciw niemu z załamanemi rękami Hrabina a za nią Cesia.
— Więc ten nieszczęśliwy staruszek tak nagle... mój Boże! apopleksją tknięty!! zawołała matka żywo — i powiadasz pan że umarł....
— Wie pani — odparł nagle Staś — ja w tej chwili nie jestem pewien co śmierć a co życie? Może on żyje a myśmy umarli.... Przed chwilą było w nim tyle ognia i siły, teraz to zimny trup... uśmiechający się z nas...
— Ale z jakiegóż powodu?
— Sprzykrzyło mu się chyba żyć w tak niedobrém towarzystwie — rzekł dziko Staś.
— My się od pana nic nie dowiemy....
— Tak pani — zawołał poeta — jestem za nadto poruszonym a za mało doktorem, nie wiem nic, widziałem tylko jak zbladł, osłabł, pochylił się i skonał.
— Nie było ratunku!
— Doktorów trzech... lancetów kilka, ale gorącego uścisku ani jednego, przepraszam pułkownik był!
Ale ja oszaleję — rzekł rzucając się na krzesło i tuląc dłoń do czoła.
Panna Celina przyniosła mu flaszkę z wódką kolońską, ale Stanisław zamiast się nią oblać poniósł do ust i nadpił.
— Co pan robisz? krzykła Cesia.
Stanisław wlepił w nią oczy.
Matce pilno było straszną nowinę pójść powiedzieć Fanny, która rozebrawszy się wcześniej, do salonu wejść nie mogła. — Staś i Celina byli sami. Poeta długo, długo zatrzymał wzrok na niej.
— Pani, — zapytał po chwili — czy pani jesteś... Ofelją?
— Ja? Ofelją? — zapytała Cesia smutnie — a pan?
— No — a ja byłbym Hamletem, — dodał wpół jakoś obłąkano Staś — ale nie — ja tego nie radzę, Hamlet zawsze jest nielitościwy dla Ofelij, bo Hamlet zwarjował, nie ma serca — nie wierzy w serce.
Czy pani znajdujesz, że Hamlet w istocie obłąkany? czy udaje?
Ja sądzę — ja jestem pewny, że to czysty warjat... i Ofelje wszystkie są nieszczęśliwe. Nie! nie! zawołał, wstając nagle do przelękłej Cesi — ja pani nie radzę być Ofelją, chociaż ja może będę zmuszony zostać Hamletem.
Cesia stała zarumieniona, łzy ciekły jej po twarzy milczące — Staś był tak dziwny, tak dziwny! — a chwila tak przyjazna poufalszej rozmowie.
— Ofelją... była nie tém czém by być powinna — szepnęła cicho — chciała być kochanką, a dla chorego winna była zostać siostrą miłosierdzia.
— Dla chorego? tak? ja w istocie jestem chory... ale nie chcę ani Ofelij, ani miłosierdzia, ani siostry....
— Dla czego?
— Bo — jeszcze za świeżych ran nawet najsłodsza dłoń dotknąć nie może, a gdy się one zasklepią to stwardnieje skorupa na sercu i przez nią żadnej nie poczuje dłoni.
Tak! bądź pani zdrowa — dodał wstając Staś, zachowaj mi pamięć dobrą, choć ja niedobry byłem i — no — i warjat. Zapewne się nie zobaczemy — po co? nie mogę? nie trzeba....
Cesia drżącą ręką schwyciła jego dłoń i przytrzymywała ją pomimo woli.
— Panie Stanisławie — ja nie Ofelją, ja nie miłosierdzia siostrą, ale — po duchu siostrą bym ci być chciała. Dla czegóż żegnać chcesz i uciekać?
Stanisław skrzywił usta... śmiał się.
— Gdybyśmy byli nieśmiertelni — rzekł — dla czegóźby nie kochać się na tej ziemi po anielsku... ale na tak krótko nie warto. — Wierz mi pani, to jest farsa, to życie, to złudzenie, ta miłość... i zawsze potém na końcu... z miłości nienawiść a z ideału kropla błota....
Ścisnął jej rękę i usta do niej przyłożył... był ciągle jakby na pół obłąkany.... Na to pożegnanie nadeszła powracająca Hrabina.
— Pan idziesz?!
— Muszę pani... muszę... rzekł Stanisław... żegnam — wyjeżdżam — nie wiem, ale żegnam....
Obie kobiety stały jeszcze, gdy poeta biegiem rzucił się na wschody. W pośrodku skrzyżował się z hrabianką Dorotą, biegnącą na górę....
Ledwie znikł z oczów Cesi, gdy ten gość niespodziany ukazał się na progu.
— Wiecie panie! poczęła idąc ku nim panna Dorota — wiecie! oto palec Boży, który rychlej lub później dosięga ateuszów i wolnomyślących....
Ten nieszczęśliwy starzec wśród pijatyki i wrzawy, bez spowiedzi, bez sakramentów marnie skończył!!!
Rzuciła się w krzesło.
— Tylko co nam o tém mówił świadek naoczny.
— Spotkałam go na wschodach! co za oczy obłąkane! ten człowiek też źle skończy....
— A! pani! przerwała Cesia.
— Ja zresztą nie chcę mu złego prorokować, życzę jak najlepiej... ale tak rozrzucony, rozpasany... żadnego uczucia religijnego.
— On? pani — wtrąciła Cesia.
— Ale tak jest! tak jest! widział go kto w kościele z książką? przy konfesjonale? Przychodzi szukać poezij u ołtarza nie Pana Boga!...
Cesia zamilkła.
— A! co za straszna nauka! — dodała panna Dorota, ten zgon tragiczny, okropny... u stołu! wśród bankietu bezbożnego — okropność....
Hrabina, która się lękała śmierci do tego stopnia, że rozmowa o niej spać jej nie dawała — rada była odwiedzinom starej panny, kazała zrobić herbaty, i niezważając na Cesię, która płakała po cichu, łzy połykając, zasiadła do narzekań pobożnych.
Tymczasem Staś nieumiejąc pójść spocząć do domu, po wschodach Trinita zszedł na plac i powlókł się do Cafe Greco.
Tu, pomimo spóźnionej pory, było pełno. Beppo, który czuł się stęskniony i smutny szukał tu także życia i wrzawy. Poprzedził go był Wacek, który stanąwszy w pośrodku artystów, opowiadał im z poetycznymi dodatkami własnego utworu o tragicznej śmierci Padre amoroso.
Obcy, młodzież uboga, co nie raz od niego doświadczyła współczucia — stała pochmurna i zasępiona.
Na progu ukazał się Stanisław i zatrzymał. Wacek zobaczywszy go, zakończył nagle opowiadanie swe — dziwnie brzmiącem: Requiescat in pace!
— Dziwna śmierć! mruknął napychając z kapciucha krótką fajeczkę Francuz — gdyby jej nie poświadczyli inni, myślałbym, że il Vacio (tak zwano Wacka) — sam ją ułożył — aby nam nalać atramentu do wesołości.
— Szczęśliwa śmierć! — przerwał Staś od progu — kto śmie powiedzieć inaczej? Możnaż umrzeć milej jak ściskając dłonie przyjaciół, w ciepłej atmosferze wesela — wśród ożywionej rozmowy, głosząc tę prawdę, w którą się przez całe wierzyło życie? Bóg tylko błogosławionym daje śmierć taką poetyczną.
— Ale kodyny, zasyczał z kąta mały pseudomalarz, znany ze swej głośno afiszowanej bezbożności — ale kodyny co powiedzą? gotowi go nie pochować? We Włoszech tak umierać nie wolno — żadne bractwo nie pójdzie za trumną nie wyspowiadanego.
— Traf szczęśliwy chciał — odezwał się cicho Beppo — wiem to od Ojca Pawła, że zrana stary spowiadał się i na śmierć był przygotowany, jakby się jej spodziewał.
— Ale kodyny! preti! — zawrzał malarz — ho! ho! zobaczycie! nie miał szczęścia być ich ulubieńcem — ci mu figla spłatają!
— Myślicież że go to zaboli! — odparł Beppo — jest on tam dziś, zkąd na te nasze dziecinne igraszki patrzy się z politowaniem!! Przyjaciele pójdą za trumną... a zresztą Bóg wielki!
— Z pewnością lepszy od tych wizerunków nie patentowanych — ozwał się Staś ruszając ramionami, które tu za Boże obrazy sprzedają.
Nie żal mi poczciwego starca, ale żal tych co zostali... i igrać będą z jego zwłokami.
— Ale tego nie będzie — nie może być — odparł Beppo, i dziś nie czas przewidywać co się nie stało.... Milczmy... a płaczmy po nienagrodzonej stracie....
Gwarzyli tak długo....
Już prawie nadedniem było, gdy Beppo ostatnim wyszedłszy z kawiarni powlókł się do swojego mieszkania.... Na trójnogu rozpięty karton... w mroku szarzał szerokiemi linjnmi tej kompozycij, której myśl poddał mu był nieboszczyk.
Nierozbierając się, siadł naprzeciw rysunku swojego Czarny, wpatrzył się weń i zapłakał.
Głos jakiś wewnętrzny mówił mu. —
— Wszak on pragnął dla Polski tego obrazu, czy możesz go lepiej uczcić jak całe życie swe, czucie i siłę rzucając na to płótno, w którym połowa lepsza jest jego!!!
Ta myśl zelektryzowała artystę — znalazł cel do życia, pobudkę gorącą do pracy.... Powinien był ten pomnik wznieść dla świętej pamięci starca.
— Tak — dokonam obrazu — zawołał — powinienem, a potém wolno mi będzie umrzeć i spocząć....
Wpatrzył się w poczęte postacie, znużenie objęło głowę, obłoki poczęły przeciągać przed oczyma... opadła na piersi zwolna i sen, posłaniec miłosierdzia... zamknął powieki biednego.
Usnął tak siedząc w krześle.


Nazajutrz zwolna czynić poczęto przygotowania do pogrzebu.... Fafcio nie dał nikomu tknąć ciała drogiego.... Sam on służył żywemu i czuł się w obowiązku przyodziać go na drogę wiekuistą....
Z południa przyniesiono trumnę prostą, w której Tatko chciał być pochowanym. W rozmowach swych z O. Pawłem nieraz o ten smutny przedmiot zaczepił, wiedziano więc czego pragnął. — Miał on pojęcia trochę różne od zwyczajnych, bolał nad tém, że zwyczaj palenia ciał ustał, — utrzymując, że lżej by było umierać wiedząc, że się sto lat gnić nie będzie... i że wiatr prochy rozwieje a użyźni niemi ziemię do nowego żywota.... Dla tego pragnął aby... go schowano w lekkiej trumnie, w takiej ziemi co by go jak najrychlej pochłonęła.... Nie chciał tej z człowieka pozostającej wykrzywionej karykatury, smętnie przypominającej nędzę ludzką....
Przyniesiono więc dlań lekką trumienkę czarną z krzyżem białym, na której bolcach wyryto rok urodzenia i śmierci.... Fafcio wysłał ją zielonemi gałęźmi i kwiatami, które lubił staruszek... a skrzętnie zebrane szczątki ulubionego kielicha, schował w nogach trumny....
Potém go odział w szaty pielgrzymie proste, jakie on nosić lubił, i dał mu w rękę krzyż Zbawiciela, którego on kochał lepiej niż wielu... potém z O. Pawłem we dwóch zwolna zwłoki spowinięte szatą szeroką przenieśli z łoża i złożyli wśród kwiecistego posłania. Z tej zieloności wiosennej bladożółta twarz uśmiechała się im spokojem.... Siwy włos nad skronią jak biała powiewał aureola....Fafcio ręce i nogi pana ucałował, kląkł i rozpłakał się jak dziecko.... O. Paweł siedział i modlitwy odmawiając łkał pocichu....
Natłok odwiedzających był wielki, miłość i ciekawość zarówno ich sprowadzały.... Każdy szedł tu popatrzeć na śmierci oblicze i zamrożony odchodził.... Niektórzy stawali dłużej napaść oczy widokiem tych rysów pięknych i szli ze łzą milczącą....
Ci tylko, którym i człowiek i ten zgon się nie podobał, okazali pobożny wstręt wstrzymując się od odwiedzin.... Przed nocą trumna przeniesiona została do kościoła.... O. Pawłowi sen nie kleił powiek... i wziąwszy klucze poszedł czytać przy trumnie modlitwy....
Fafcio pociągnął się za nim i oba tak płacząc, przemodlili się do dnia.
Na pogrzeb zebrało się luda wiele... pociągnął milczący ulicami Rzymu z przyjaciółmi, z kupką ludzi, którzy bratu, jednej ziemi dziecięciu chcieli oddać po dawnemu, to co się u nas zwało ostatnią posługą.... Grób nie murowany, wilgotne łono ziemi matki czekało na staruszka.... W prawo i w lewo leżeli — wygnańcy tej samej Polski synowie, pod skromnemi krzyżykami ubogich....
O. Paweł wyszedł na wyrzucony usyp żółty i chciał rzuciwszy garść rodzinnej ziemi na trumnę przemówić, rozpłakał się, czekał aż łzy przejdą i ukląkł milcząco, bo odezwać się nie mógł. — Staś podszedł do grobu, rzucił nań piasku troszkę i rzekł głośno:
— Kochajmy się — Requiescat in pace.
Po tej krótkiej mowie pogrzebowej poczęli grabarze zasypować dół, co przyjął zwłoki a goście uciekać ze cmentarza... kto żyw wracał do miasta, by o umarłym zapomnieć, Czarny tylko, Staś, O. Paweł i Fafcio zostali.
Śliczny wieczór pogodny przyświecał żałobnemu obchodowi i nagiej ziemi cmentarnej.... Staś siadł przy krzyżu jakimś i zasiedział się niechcąc odchodzić. — Zdala patrzał na Rzym, na kościół, na tą świeżą, żółtą, niedosypaną mogiłę i dumał.
— Ja mu tu kwiatki posadzę... rzekł Fafcio stojąc ze zwieszonemi rękami.
— Ja chciałem krzyż postawić, odezwał się poeta — a na krzyżu napisać: Tatko, a pod krzyżem: Kochajcie się!... Ale... któż wie, z kwiatami lepiej mu będzie....
— To tak! krzyż w głowach — rzekł Fafcio — żeby choć znak był po człowieku... a na mogile... kwiatki. — Pokiwał głową.
— Tylko co to tu sadzić kwiaty! — dodał — słończysko to gorejące wypali zaraz... nie tak jak u nas co błogosławione żywi. — Marmur to ono wyzłaca, a kwiaty popieleją. Stary nasz tak lubił drzewa i kwiaty.... Posadziłbym mu czarny cyprys, ale to... to... do kominiarza podobne... szepnął Fafcio, łzy ocierając... a brzoza się tu nie ostoi.... E! e! gdyby nie wyraźna wola, przewiózłbym go ja do naszej kaplicy....
Nareście porozchodzili się wszyscy.... Staś przecież pozostał... a Beppo niechcąc go samego rzucić, pilnował na uboczu.... Grabarze wziąwszy buona mancia od poety, zarzucili łopaty na ramiona i kroczyli powoli ku bramie, oglądając się na upartego.... Gospodarz tej roli umarłych, klucznik wreście zobaczywszy zamyślonego dziwaka, podjął się mu wytłumaczyć, że na cmentarzu nocować nie wolno. Zmuszony Staś porwał się nagle i szybkim krokiem przeprowadzony do furty... wybiegł.... Beppo szedł za nim, kaszel go zdradził. — Podali sobie dłonie.
— Wszędzie niewola — rzekł poeta — na mogiłach są wyznaczone godziny żalu, i po zmroku możnaby zostać przytrzymanym za złodzieja.
— Chodźmy do domu — przerwał Beppo.
— A gdzież dom? — przerwał Staś. — Bardzo bym ci był wdzięcznym, gdybyś mi powiedział gdzie dla nas dom dzisiaj. Tam — wskazał na północ — wydziedziczono nas, cmentarze poprzerabiano na gościńce, a kościoły z prochami ojców na jakieś cudze bóżnice — tam ani żyć, ani umierać, ani po śmierci wrócić nie wolno.... Gdzieindziej kupna za pieniądze gościnność, ale serca nie ma.... Wszędzie ludzi pełno, każdy w domu, my bezdomni....
— Panie Stanisławie — rzekł malarz pocichu — to jedna pociecha, iż gdziekolwiek się umrze pochować muszą, mamy dom — w grobie.
— Tatko w dole wspólnym z bezdomnemi.
— Czemuż nie? — odparł Beppo — alboż nam trzeba grobowców i napisów? Jeśli imie zostanie po co napis? jeśli pamięć umrze po co pismo? alboż by nam wstyd było gnić z innemi?
— Masz słuszność! to co nie gnije uleci... ale dokąd?
— Miałżeby Bóg być podobny do ludzi, co go na swe podobieństwo stworzyli? — nie! — Jeśli w duszy ludzkiej jest choć kropla dobrego, choć iskra jasnego, wziął ją ze źródła gdzie dobre i światłość płyną niewyczerpane.... Cnoty człowiek nie mógł skomponować bez Boga. Jest Bóg! a jeśli jest, toć sprawiedliwy i — bądźmy spokojni....
Staś uścisnął go i pocałował.
— Tak... zawołał — ale powiedz mi słowo życia zagadki... powiedz mi — Dla czego??
W milczeniu powlekli się, nic już niemówiąc, do Rzymu.


Dość długi czas minął po pogrzebie staruszka — w Rzymie jakoś było wszystko na pozór po staremu, tylko na twarzach czas powydeptywał ścieszki, powyżłabiał fałdy, popisał pamiętniki boleści i znękania....
Beppo pracował zajadle nad swoim — albo raczej nad obrazem testamentowym zmarłego; całą weń wlewał duszę... myślał, pracował, nie rad się od niego odrywał. Znajomi znajdowali go zawsze w rozmysłach nad tém co miał stworzyć jeszcze, co dodać, co odmienić lub pospiesznie rzucającego na papier widzenia duszne.... Słuchał rad chętnie, wywoływał krytyki, ale te nie strąciły go z drogi właściwej, z pierwszego pojęcia przedmiotu.
Niemal całe dzieje Polski przyswoić sobie było potrzeba, aby je w tym szeregu postaci skupić i uosobić....
Beppo też dnie całe nad księgami ślęczył, aby charaktery odgadnąć, fizjognomij wyszukać skazówek... szczegółów dobyć zagrzebanych w kronikach.... W tej pracy sechł, żółkł, kaszlał, mizerniał, słabł niepostrzegłszy się, iż tęsknota, choroba i trud wypiły z niego życie. Zabijał się tém zajęciem bezustanném, rozgorączkowywał umyślnie, łatwo odgadnąć dla czego....
Z chwilowej owej miłości pełnej nadziei wielkiego szczęścia, wpadłszy w dawne sieroctwo i tęsknoty, potrzebował upijać się pracą, aby o trosce zapomnieć. I do tego rodzaju pijaństwa nazwyczaić się, zasmakować w niem można, jest on szlachetniejszym nad inne, ale być może równie śmiertelnym. — Beppo kochał jak kochają ci co raz tylko wielką miłością w życiu przyrośli do istoty wyidealizowanej sercem spragnioném. Dla niego ona — była jedną i jedyną na świecie.... Wyrzec się jej musiał, a zapomnieć nie mógł. — Umierał.
Czasem wśród znoju tego, gdy życia i tchu zabrakło, a po kaszlu duszącym rzuciła się krew, a po wybuchu krwi nastąpiło obezwładnienie, zostawszy sam na sam z myślami, Beppo wracał do rodzinnego kątka, chaty ubogiej, matki i brata. Marzyły mu się świerki i brzozy, i wierzby, i izba z obrazami świętych i komin strojny w misy malowane, i podwórko, nad którego płotami gałęzie wiśniowe się zwieszały, mówił sobie — pójdę tam umrzeć! a z Rzymu wydobyć się nie mógł.... I powrót odkładał na jutro.
Zaniedbał się tak biedny artysta, tak zamknął od ludzi, że gdyby nie starania gospodyni i poczciwej Poli, która o nim pamiętała, płacząc co dzień... i przewidując śmierć blizką — byłby samym może niedostatkiem się zamęczył.
Pola nie spuszczała go z oczów, przychodziła doń rzadko, udawała zimną, ażeby go nie nudzić sobą, ale z galerij, na której czatowała, szpiegowała każdy ruch jego i pamiętała o wszystkich potrzebach. — Jeszcze nikt nie dostrzegł niebezpieczeństwa, w jakiem Czarny się znajdował, choć na nic radzić się nie chciał — gdy Pola je postrzegła a raczej przeczuła...
Płakała i myślała długo co począć. — Serce niewieście wskazywało jej, że przyczyną nieszczęścia musiała być miłość. Kobiety, a szczególniej podobne do biednej owej dziewczyny, inaczej sobie nigdy życia nie tłumaczą, ani śmierci. — Byłaby dała część swego zdrowia, aby jemu go przysporzyć... ale, niestety, nie mogła dlań uczynić nic.... Beppo już leżał większą część dnia, lub siedział w krześle niemogąc żywiej się przejść dla kaszlu, gdy jednego dnia, po łzach i modlitwach, Pola przybrawszy się nieco czyściej niż zwykle, wysunęła się z domu. Poszła wprost na Via Sistina do domu, w którym stała hrabina z córkami. Znała tam sługę jedną. Ubogo ubrana, choć najlepszą wdziała sukienkę, mogła ujść za kogoś potrzebującego pomocy. Pod tym też pozorem starała się uprosić przyjaciółki, aby jej u Contessiny polskiej wyrobiła posłuchanie.
Tego dnia właśnie Cesia była sama jedna, Fanny z matką wyjechały do kościoła — ona modliła się w domu popłakując. Blada niegdyś, teraz była żółtą i zczerniałą z bolu... oczy miała zagasłe, twarz napiętnowaną cierpieniem.
Na wezwanie sługi chciała zbyć nieznajomę jałmużną, by się od rozmowy uwolnić panna Celina, ale Pola zapragnęła z nią mówić koniecznie.
Takim sposobem wcisnęła się do jej pokoju, stanęła w progu, wlepiła w nią długo oczy swe czarne i nierychło się odezwała:
— Pani mi przebaczy — ja ją musiałam oszukać, nie przyszłam tu po jałmużnę....
— A z czémże?
— Pozwól mi pani pomówić z sobą — nie o sobie chcę mówić... o! nie... o tobie samej, pani, i o — kimś jeszcze... tak... o kimś drugim jeszcze....
Celina zarumieniła się przestraszona.... Pola otarła łzy i przycisnęła rękę do serca.
— Posłuchaj mnie pani — tyś hrabina, tyś młoda i bogata, jam uboga i stara... ale obie jesteśmy kobietami a przed Bogiem siostrami. Nie gniewaj się pani.
— A! mów! ja posłucham cię chętnie — zawołała zdumiona co raz bardziej Celina — o cóż to chodzi.
— O was, pani moja — westchnęła Pola — a! i o kogoś jeszcze. — Nie gniewaj się tylko, bom ja prosta kobieta i po prostu mówić będę. Słów gładkich nie umiem... a to z czém przyszłam jak kamień mi cięży.
Westchnęła.
— Zresztą — szepnęła ciszej — ja o tém nie powiem nikomu i nikt o tém nie wie i wiedzieć nie będzie... a że ja dowiedziałam się, podpatrzyłam, wyszpiegowałam... tak Bóg chciał... może to lepiej, pani jedna w świecie możesz to co się złego stało naprawić i człowiekowi ocalić życie....
— Życie? ja? komuż? mów! — zawołała zbliżając się Celina.
— Wy, panie — odrzekła Pola, nie wiecie jak człowiek cierpieć może... bo wam całe życie zabawką, i miłość rozrywką także... ale dla tych co nic nie mają, ta miłość jest całym skarbem....
Domyślisz się pani o czém mówię, gdy dodam że w naszym domu mieszka Beppo Nero.
Celina zarumieniła się i zmięszała.
— O tém nikt nie wie, ale ja wiem że on ciebie kochał pani, i że tyś go kochała.... Ja widziałam cię sama, raz, u niego, kobieta, która nie waha się przyjść ukradkiem do mężczyzny, nie może tego uczynić chyba przez miłość.
— Cicho! na miłość Bożą — przerwała Celina ręce łamiąc.
— Ale nie obawiaj się pani, o tém wie tylko on, co cię nie zdradzi, ty, Bóg i ja.... Jam w życiu nie zdradziła nikogo — mnie wielu! Kochałaś go pani — ja nie wiem co się stało z tą waszą miłością — ale tyś go kochać przestała, a on nie — o! nie — on z tego bolu umiera!
Ja na niego patrzę, patrzę i płaczę, bo mu niewiele życia zostało... a to tak dobry, tak biedny, tak cierpliwy i święty człowiek! Widziałam ich wielu w życiu, tak statecznego... tak poczciwego nigdy..... Patrzy się na wasz portret, który trzyma na klucz zamknięty w szafie... i wypłakuje ostateczne łzy, wybucha łkaniem i krwią....
Celina chwyciła za poręcz krzesła, spuściła głowę, zbladła, serce jej bić zaczęło okrutnie.... Pola widząc wrażenie, zatrzymała się chwilę, zamilkła....
— Ale czyż z mojej przyczyny! — zawołała — to być nie może!
— Myślcie co chcecie — ja nie wiem — ja patrzę, ja go znam i przed N. Panną bym przysięgła, że umiera z miłości. Wy byście — któż wie? jedném słowem, uśmiechem, nadzieją wyleczyć go mogli! a jeśli nie to mu choć śmierć osłodzić. — On sam, opuszczony, biedny, tęskny, powoli tak gaśnie jak lampa bez oliwy, w której się knot wypala.... Miejcie nad nim litość! miejcie litość a Bóg wam to nagrodzi.... On umrze... a wy będziecie szczęśliwi....
Celina wzruszona, słuchając płakała... dłońmi cisnęła skroń, rzucała się po pokoju, opierała o ścianę, a słowa na odpowiedź znaleść nie mogła. W ostatku zbliżyła się do Poli i ścisnęła ją za rękę.
— Mówże — mów! co ja mam począć! a! jeśli w tém wina moja, nie chcę jej mieć na sumieniu.... Jeśli nie późno jeszcze... jam gotowa... poświęcić się.... Tak, kochałam go — ale miłość ta przeszła... ja nie wiem... jam niewinna. Miłość się nie nakazuje i nie wyzywa do woli.
— A! tak! panienko moja — dodała Pola — ale litość i miłosierdzie mieć potrzeba zawsze.... A to tak dobry i tak biedny człowiek!
Złożyła ręce jak do modlitwy, zdając się błagać za niego.
— Cóż ja mam zrobić? co ja uczynić mogę? — spytała Celina.
— Pomyśl pani — serce ci powiedzieć powinno.
— Napiszę... niech przyjdzie — niech przychodzi....
— Ale on już chodzić nie może — po chwili odezwała Pola... krew mu się rzuca często, oddechu braknie, kaszel go dusi — sił mało... snu mało.... Czasem się ubierze i wysunie do Cafe Grecco... nieraz szłam za nim ukradkiem — to w drodze staje i opiéra się o ściany... a potém ktoś go odprowadzić musi, bo na wschody wejść już nie potrafi. Doktor Fredi powiada, że do lata nie dożyje... a Fredi nigdy nie kłamie.... Co on powie, to ziścić się musi....
Celina musiała usiąść — namyślała się co ma zrobić.
— Jutro — rzekła urywanym głosem nagle — jutro, przyjdź o ósmej rano, ja się sama wybiorę do kościoła... pójdę z tobą... zobaczę go... nie wiem... alem na wszystko gotowa.
Pola spojrzała na zapłakaną jej twarz, litość ją wzięła, pocałowała w rękę niedodając już słowa. Szepnęła tylko:
— Jutro — o ósmej, będę czekać w bramie....
Celina chciała jej wcisnąć w rękę woreczek dobyty z kieszeni. Włoszka odskoczyła zaczerwieniona i gniewna prawie, ruszyła tylko strzepując rękami i rzuciła się do drzwi.
W tej chwili właśnie drugiemi wchodziła hrabina matka, a postrzegłszy Celinę we łzach i kobietę obcą na progu, stanęła osłupiała.
— Cóż to to jest? zawołała — kto to taki?
— A! nic! to uboga... to biedna... prosiła mnie o pomoc... jest bardzo nieszczęśliwa....
Pola uchodziła żywo obawiając się zapytań, a Cesia ledwie niezręcznie dosyć potrafiła wytłumaczyć przed matką, która na końcu bajce uwierzyć, rada nie rada — musiała, nie domyślając się niczego.
Nazajutrz rano przebywszy dzień niespokojny na głębokich rozmysłach, Celina wyszła z postanowieniem naprawienia tego zła, jakie uczyniła mimowolnie. — Żadna ofiara nie zdawała się jej za wielką... podejrzywała Połę o litościwą, przesadę.
Ranek był wilgotny i szary, gdy obie kobiety w milczeniu posunęły się ku mieszkaniu Beppa, który napiwszy się filiżankę mleka... już siedział zatopiony w swym obrazie.... Zapukano zlekka do drzwi....
Nim obrócił głowę zadumany, na progu ukazała się postać biała.... Celina wchodziła drżąca. Spodziewała się ona strasznego zaprawdę widoku — ale nie takiego jaki jej oczy spotkały. Nie poznała zrazu Beppa, który z ciężkością opierając się o poręcz krzesła powstać usiłował.
Twarz miał trupią... oczy zgasłe... na chwilę coś nakształt słabego rumieńca oblało policzki i znikło.... Słowa wymówić nie mógł, Celina podbiegła ku niemu obie wyciągając ręce....
O cudowne a nielitościwe serce ludzkie, teraz — po czasie, kochała znowu tego trupa... i życie gotową była dać za niego. Bez rozmysłu podbiegłszy — przyklękła przed nim załamując ręce.
— Przebacz mi! — zawołała — ja nie wiedziałam nic — jam myślała, żeś ty zapomniał o mnie... ja, jam winna... ale jam twoją i niczyją nie będę w życiu — twoją tylko.
Beppo chciał mówić — nie mógł długo znaleść słowa....
— Ale — pani... pani! — zawołał — pani nie jesteś winną... a ja... ja... mnie nic... jam w pracy szczęśliwy... mnie...
Nie mógł dokończyć... zakaszlał się i padł na krzesło. Celina zrzuciła z siebie nakrycie, pobiegła po wodę — wzięła głowę jego w dłonie... i zapomniawszy o świecie całym... w pierwszej chwili zapału — rzekła w duszy — niech będzie co chce — ja z nim zostanę....
Beppo czuł i wielkie szczęście i strach większy jeszcze, aby ta ofiara kobiety — za późna, niestety, daremna, była dla niej niedolą i wstydem.
— To nic — a! pani — panno Celino — na Boga! ktoś nadejść może....
— Niech przyjdzie kto chce — zawołała odważnie — jestem przy moim narzeczonym, mogę to wyznać przed światem całym... ja się nie wstydzę serca mojego... ani miłości mojej ku tobie. — Przyszłam — zostanę.... Żadna siła ludzka nie potrafi mnie ztąd wydrzeć.
Krzyk wyrwał się z piersi Czarnego, który omdlał.... Pola stojąca pode drzwiami nadbiegła....
— A! pani! — zawołała zmieszana — ja go ratować chciałam... a to może stan jego pogorszyć... jemu każde szkodzi wzruszenie — uspokój go pani.... Matka pobieży po doktora... a Mariuccia....
Mariuccia była małą, brudną, rozczochraną dzieweczką, która obiecywała być bardzo ładną, ale była najstraszniejszym włoskim kopciuszkiem, jakiego tylko sobie wyobrazić można.
Mariuccię posłano po wodę....
Beppo z trudnością przychodził do siebie, krew mu płynęła z ust, starał się z tém utaić, na próżno. Na widok jej Celina zbladła... czytała w niej wyrok śmierci.
Z mocném postanowieniem naprawienia tego zła, jakie nieopatrznością swą zrządziła, pobiegła do stolika pisać do matki....
Z gorączkowym pośpiechem nakreśliła wyrazy:
— „Matko droga!... Jestem u Beppa... Beppo chory umiera.... Kochałam go, kocham, przyrzekłam mu dawno być jego lub niczyją. Jako narzeczona zostaję przy nim.... Niech się co chce dzieje, niech ludzie mówią co chcą.... Nie czekajcie na mnie... mój dom tam gdzie on... moje miejsce przy jego boku...“
Z tą karteczką wyszła dając paola Mariuccij, aby go zaniosła na Sistinę... dziewczynka jak koza zerwała się i poleciała....
Ona wróciła do krzesła Beppa, który patrzał na nią, ale na słowo oddechu mu brakło, ręką uciskał piersi — oczy mu gorzały, oddech pracowity rozpierał płuca....
Wśród tego milczenia łzawego, prędzej niż był spodziewany, ukazał się Doktor Fredi. — Celina bez rumieńca, bez sromu i obawy poprowadziła go do chorego. — Włoch siwy, milczący, poważny, popatrzał nań, ujął rękę, brwiami rzucił i siadł pisać receptę.... Trzeba było uparty kaszel powstrzymać i choć sztuczny wyrobić spoczynek.
Oczy Poli i Cesi śledziły lekarza, ale z jego twarzy pargaminowej nikt się nigdy nic nie dowiedział — kiwnął głową — Va bene! va bene! i powoli, cicho się wysunął.
Ale już w galerij szeleściała suknia jedwabna, po chodzie matkę poznała Cesia i wybiegła. Dwie kobiety spotkały się o kilka kroków od progu izby, w której dyszał Beppo.... Celina przypadła do kolan.
— Ani słowa! mamuniu! ani słowa, bo to nic nie pomoże — ja do domu nie powrócę — ja jestem jego — ja mu przyrzekłam i dotrzymam.
— Ale na miłość Bożą!
— Matko — on kona!
— Ja cię tu nie zostawię... ja się nie ruszę.... Co powie świat, co ludzie... o Boże wielki! chcesz mej śmierci chyba — ja tego nie przeżyję... wstyd... okropność....
— Ja wiem jedno — przerwała Celina — tu mam obowiązek najświętszy zostać i zostanę....
— Wrócisz! zrobisz co zechcesz... jutro... indult... pójdę do Papieża jeśli potrzeba, padnę przed nim, ale teraz, bez ślubu... ty, u niego! to nie może być — ja cię tu nie zostawię.
Celina zamyśliła się.
— Czekaj mamo, powiem dwa słowa. — Jutro ślub — samaś mi to powiedziała — ślub jutro?... powrócę do domu dla ciebie....
To mówiąc, gdy matka znużona zakrywając sobie oczy padała na ławkę, Cesia wbiegła do pokoju Beppa i stanęła u jego krzesła. On podniósł ku niej oczy i wpatrzył się w nią, jakby po raz ostatni.
— Beppo — odezwała się Celina — jutro, tu, ślub nas połączy... ja chcę! ja błagam... jutro będę twoją żoną! Więc tylko do jutra... bym duszę ubrała biało i szatę wzięła godową... od jutra nie odstąpię cię.... Beppo — czekaj mnie — jam twoja!
To mówiąc złożyła pocałunek na jego czole, a z pocałunkiem łzę — ścisnęła zimne jego ręce... pozdrowiła Polę i wyszła....
Matka płacząc poprowadziła ją do domu....


Drezno, 186....

Kochany Romanie!
Jeżeli mój list zastanie cię w domu, przyjedź, proszę, do nas, nim powrócę do domu i zagrzebię się cały w domowém szczęściu mojém, radbym uścisnąć dłoń twoją. Nie wiedzieć kiedy się już zobaczemy. Muszę powrócić pod błogosławione rządy Bezaka, a kto tam wjedzie — la sciate speranza, nie wie już kiedy znowu wyjrzy na świat Boży.
O szczęśliwi Poznańczycy, co nie potrzebujecie pasportów na caluteńką Europę... a my!
Zapytywałeś mnie listem swym o wypadki po twym wyjeździe z Rzymu zaszłe, o których tylko głuche dochodziły cię wieści. Brzydzę się piórem i długiem pisaniem, jest to w szlacheckiej naturze, ale na ten raz dla ciebie uczynię wyjątek i sążnisty list wystylizuję. Nie bądź na ortografię zbyt surowym, wielcy ludzie pisali bez ortografij, a ja jeśli wielkim nie jestem, tom przynajmniej szczęśliwy, ce qui revient au mème.
Wyleciałeś z wiecznego grodu jak z procy, zaraz po śmierci Tatka.... Przyznam ci się, że do dzisiejszego dnia powodu tej nagłej fugi nie odgadłem.
Ale są rzeczy w niebie i na ziemi, o których się nam nie śniło, rzekł wielki Shakespeare.
Ja zostałem, jak wiesz mam naturę wyczekującą, gram wista i to mnie nauczyło cierpliwości. Jest to szkoła wszystkich cnót, wyrozumiałości, pokory, bezinteresowności, rachuby. Wszystko winienem wistowi.
Grałem więc pod Minerwą dalej.
Staś, jak wiesz, jeśli nie zupełnie był sfiksował, już mu niewiele do tego brakło.... Pani Eliza wdała się z Włochami, malarzowi dawszy odprawę.... Co się stało z jego szafirowym krawatem, przyznam ci się że nie wiem... Staś błądził po cmentarzach i pisał elegije. — Do mnie, jako do brzuchatej prozy, nie gadał, kłanialiśmy się sobie.
Jednego poranku straszna wieść obiega miasto... panna Celina uciekła z domu, panna Celina idzie za mąż za malarza suchotnika, który umrze lada godzinę. Stary utajony romans wychodzi na wierzch. Matka w rozpaczy, Fanny w oburzeniu, hr. Dorota mdleje i suszy nowennę, księża, świeccy, co żyje plącze się w tę historję, ale panna Celina ferm, twardo się uparła... indult wyrobili i ślub dali.
Trzeciego dnia pogrzeb wspaniały, malarz umarł....
Wdowa w żałobie, bezprzytomna, osłupiała szła za trumną, ledwie ją od niej oderwali, ledwie ze cmentarza wynieśli. Wprost, nie idąc nawet do domu, kazała się wieść do klasztoru panien Karmelitanek i wstąpiła do niego. Ani matka, ani siostra już jej więcej nie widziały. Wymówiwszy swe wyposażenie dla klasztoru, resztę oddała siostrze.
Nie sądź ażeby mnie to spowodowało do starania się o jej rękę, było to dawno myślą moją, o Celinę a w razie niemożności o Fanny się starać. — Nie miałem współzawodników, zostałem przyjętym i jestem, wierzaj mi, najszczęśliwszym z mężów. — Charaktery nasze się zgadzają, Fanny jest rozumna i miła... nie mogłem lepszego uczynić wyboru. To jest en gros ta cała historja... opowiedziana po krótce.... Jeśli przyjedziesz powtórzę ci ją ze szczegółami... na Brülowskiej tarasie... przy filiżance czarnej kawy. Przyjedź, znajdziesz nas w Stephanis Hotel. Chcieliśmy stanąć w Saskim, ale miejsca nie było, a tu jesteśmy bliżej cioci mojej....
Staś jest tu także — zobaczysz go, uprzedzać nie chcę, powiadam tylko, zobaczysz. Il est toqué, nic nie pomoże.... Zdaje się przy zdrowych zmysłach kilka godzin, potém — potém — paf! poleciał i ani dogonić. Muzyka, poezja, obrazy, filozofija składa się w nim na patetyczny bigos, przeplatany śmiechem, szyderstwy — najdziwaczniejszy w świecie, ale razem najsmutniejszy.
Jak chodził po Rzymie, tak teraz po Dreznie, zawsze porozpinany, bez chustki od nosa, z jedną podartą rękawiczką, — niewiedząc czy jadł obiad, niepamiętając gdzie stoi.... Zaproszony na pierwszą po południu stawi się o szóstej, dobija się do kościoła w nocy, prawi niegrzeczności w przekonaniu że mówi słodycze i t. d.
Najśmieszniejsza rzecz, że ona dawna jego miłość, która się wielce przyczyniła do rozwinięcia choroby mózgowej, przybyła tu także — i spotkanie... choc, był nieunikniony. Co dzień bywając w jednych salonach, trudno się nie zejść, niepodobna wiecznie się ignorować i nie mówić do siebie. Wiem to z dobrego źródła, że z początku p. Eliza była w takiej obawie, iż z Drezna uciekać myślała. Tym czasem nim do tego przyszło, — Staś się z nią zszedł u Cioci. — Wystaw sobie scenę, kobieta w śmiertelnym strachu — blednieje, — Staś najgrzeczniej w świecie wita ją jak mało znajomą osobę — zaczyna rozmowę, wosołą, spokojną, najgrzeczniej w świecie. — Słowem jakby był zdrów i przytomny.
A że pani Elizie bardzo się chciało tu zostać, pomyślała sobie iż wszystko skończone, najęła lokal, rozgospodarowała się najspokojniej. Staś, czy filut, czy zawsze niespełna rozumu, nie tylko że nie uciekał od niej, ale jakby się zmówił ją spotykać i najdelikatniejszym sposobem prześladować. Nie mówi wprawdzie do niej ani o niej, ale dobiera przedmiotów do rozmowy i wyrazów, które ją najbardziej drażnić mogą. Kobieta czuje się nieszczęśliwą a już teraz nie sposób umknąć przed nim.
Kilka razy trafiło mi się ich widzieć razem, Staś wesół, swobodny, szyderski, poufały, ona jak na żarzących węglach, blada, znękana, strwożona.... Ale z tym człowiekiem rady nie ma, bo z nim serjo mówić niepodobna; nie rozumie, wykręca się, zagaduje... i ładu nie dojdziesz.
Oto masz skreślony szkic naszego dzisiejszego położenia, ale napróżno chciałbym ci odmalować szczęście moje. Fanny jest prawdziwym aniołem, wygoda i porządek w domu znakomity, dobry ton, — towarzystwo najlepsze — wist regularny. Ona żyje jak chce, bo nie potrzebuję być jej mentorem, ja mam głowę spokojną.... Entre nous gdyby nie mama! — Mama, widzisz, chce być młodą! c’est fâcheux, potrzebuje wiele, mieszkać z nami nie chce, to ją żenuje... a do kraju powrócić nie może, bo by z nudów umarła.... Ale o tém lepiej nie pisać....
Tragiczna awantura z Cesią, niech zostanie między nami, wiedzą o tém ci co byli w Rzymie, dalsi mało i lepiej wcale nie rozpowiadać.
Przyznaję ci się, że mi żal tej biednej Cesi... wiele wiem o niej czego nie wiedzą inni... była bardzo, bardzo nieszczęśliwą. Staś też trochę winien... ale ci o tém ustnie powiem....
Pamiętasz tę wieczerzę w Rzymie, ten wieczór gdyśmy Pułkownika przyjmowali... ten stół, przy którym nas tylu zdrowych i wesołych siedziało, ten toast osobliwszy Tatka... owo — kochajmy się! — Od tego czasu ile z naszych współbiesiadników przeniosło się na mogiłki!... ile nieszczęść, ile zmian... tylko my dwaj najzimniejsi ludzie jeszcze sobie toast Tatka powtórzyć możemy — kochajmy się! Radbym żebyś dla mojej miłości o nim pamiętał.

Twój
Mieczysław.

Razem z jednym z dobrych przyjaciół moich czytaliśmy powieść świeżo skończoną.
— Powiedz mi — spytał, gdyśmy przestali, co mam za morał wyciągnąć z tego obrazka? Nauczyliście nas teraz w każdej z waszych powieści szukać słowa jak w zagadce; przyznaję ci się że szpéram i znaleść nie mogę. Tatko i toast mieliżby być owym morałem?? Powiedz szczérze....
— Nie dam ci żadnej odpowiedzi — rzekłem przyjacielowi (przyjaciela niech tu zastąpi czytelnik) — zagadkę należy odgadnąć samemu.... Ale ci przypomnę, że są zagadki, w których się mieści nie jedno słowo, i są powieści, które mogą mieć kilka zamkniętych w nich myśli. Jeśli z nich jedna zostanie odgadnioną, nie dosyć-że? jeśli z obrazków i charakterów jeden komuś utkwi i dobrą myśl jakąś za sobą pociągnie?... jeśli czytanie nie znużyło... powieści i autorowi na tém dosyć.
Spójrz na tytuł — przypomnij słowa Tatka zresztą, a może zechcesz przyznać, że na te ciężkie czasy prozy, rzeczywistości, ekonomicznych rachub i usprawiedliwianych nienawiści — mówić o zgodzie, miłości, o starém godle zjednoczenia i braterstwa... już jest wielką zasługą....
Poczciwy Tatko nie darmo kazał na puszczy tłumom, że słowem Polski była miłość i winna być, dziś tém więcej jeszcze — miłość. — Mówią, że owa Roma starożytna miała też imie tajemnicze, znane tylko kapłanom... a tém imieniem było jej własne, odwrócone tylko...

Amor
Roma....

Sądzę, że gdybyśmy we wnętrzności imienia Polski mystycznym skalpelem się zapuścili i tam by się miłość znaleść musiała....
Niech na starą Polskę rzucają dziś potwarze ci, co jej nie rozumieją — na swe wieki i swe czasy była długo przodownicą. Potém upiła się swobodą, szalała, padła i nieprzyjaciele obaloną ją zgnietli.... Gdy się w niej odrodzi duch stary... ożyje... a ożyć może tylko w świetle i cieple prawdy;... a tą prawdą będzie może toast Tatka:

Kochajmy się!
Drezno, 1869.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.