Pałuba; Sny Maryi Dunin/całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pałuba; Sny Maryi Dunin | |
Wydawca | E. Wende i Ska | |
Data wyd. | 1903 | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Całość zbioru | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
KAROL IRZYKOWSKI
PAŁUBA
SNY MARYI DUNIN
LWÓW 1903
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B. POŁONIECKIEGO.
WARSZAWA - E. WENDE I SKA.
ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE
SPIS RZECZY.
Str. Sny Maryi Dunin (palimpsest) 1 Pałuba (studyum biograficzne) 45 I. 47 50 III. 57 IV. 63 V. 83 VI. 108 VII. 124 VIII. 166 198 213 XIII. 247 XIV. 261 276 XVI. 291 XVII. 317 XVIII. 354 XIX. 386 XX. 407 436 517 |
Wskutek ożywionej i serdecznej pogadanki, którą aż do późnej nocy toczyliśmy w salonie państwa X-ów, uproszono mnie, abym w mojej formie, formie szkicu z podróży, opisał pewien wypadek z swego życia, mający związek ze sferami idealnemi, mistycznemi. Takto czasem człowiek niechcąco wygada się w zapale i musi potem skutki ponosić. Rzeczywiście mam coś takiego w bibliotece swoich wspomnień; jest to zdarzenie, w którem mnie samemu przypadła w udziale rola raczej trudna niż upokarzająca, mimo to opowiem je szczerze, czyniąc, acz niechętnie, zadość wezwaniu.
Byłem wówczas wskutek rozmaitych przykrości nieswój i zdenerwowany, cierpiałem na bezsenność, a gdy zasypiałem, nawiedzały mnie sny fantastyczne, niezdrowe. Nic dziwnego, że w snach tych prześladowały mnie kobiety, wszak sprawy moje sercowe były wtedy właśnie w tem stadyum, że pożądałem jakiegoś nowego miłosnego stosunku. Jeden ze snów uderzył mnie szczególnie swoją wyrazistością i znaczeniem:
Znajdowałem się sam jakby w teatrze, w proscenium, przed próbą. Czy było tam więcej widzów, nie pamiętam, bo głąb sali pogrążona była w mroku. Nagle kurtyna rozsunęła się nieco u góry, jakby to były dwie spięte w środku kotary, a w otworze ukazała się głowa prześlicznej dziewczyny. Zdawało mi się, że widzę jej nagą szyję, i domyślałem się, że jej całe ciało ukryte poza kotarą jest również nagie, miałem nawet uczucie pewności tego. Wyciągnąłem ręce, wołając ją czule do siebie, ona jednak potrząsnęła głową. Dostałem się wtedy poza kotarę i zacząłem uganiać za dziewczyną po ciemnych korytarzach teatru, nie zwracając uwagi na to, że nie widziałem wcale jej ciała, lecz tylko jakby samą głowę posuwającą się w ciemnościach.
Naraz głowa odwróciła się i spojrzała na mnie — temi oczyma, w których nie było źrenicy, zupełnie jak u starożytnych posągów. W tejże chwili wypowiedziała dziewczyna słowa, zawierające jakąś głęboką myśl a zarazem i dziwną słodycz. I nagle ujrzałem siebie jakby śpiącego wśród nocy na łóżku, nade mną nachylała się ta głowa, otoczona mdłym blaskiem jakby w pobliżu dogasającej lampki, a ja stojący w ciemności wracałem w moje śpiące ciało i — budziłem się.
Zdjęty mimowolną trwogą, natychmiast przetarłem oczy, a ochłonąwszy z wrażenia, skrytykowałem własną obawę, potem zaś przypominałem sobie napróżno owe nibyto wielkie słowa, wypowiedziane przez moje senne widziadło. Zamiast nich przypomniałem sobie, że tego dnia mam się przeprowadzać; więc zerwawszy się z łóżka, spakowałem skrzętnie bieliznę, ubranie, książki, oraz moje zbiory.
Z żalem wspominam, że wtedy stłuczono mi piękną, drogocenną umbrę, dar hrabiego Umbryi. Spotkawszy się potem ze znajomymi, opowiedziałem im mój zagadkowy sen i tego samego dnia jeszcze opowiedziałem go swemu fryzyerowi przy goleniu się i paru innym osobom. Niektórzy przyznali, że sen jest rzeczywiście tajemniczy, inni robili głupie i — że się tak wyrażę — sprośne uwagi.
W parę tygodni później udałem się w podróż archeologiczną w okolice N... Q., największa osobliwość tego zakątka, jest to zamek starożytny, pełen ciekawych osobliwości, godnych zwiedzenia i zbadania. Leży wśród lasów, a okolica jest ze względu na historyę starożytnej strategii szczególną. Dziwnemby się bowiem wydało, że zamku nie zbudowano na górze, że więc przystęp do niego jest tak łatwy. Zato posiadał on widocznie inne szanse korzystne dla obrony, nad któremi się tutaj rozwodzić nie będę.
Pozostawiłem zapłaconego już woźnicę wraz z końmi na drodze w karczmie, sam zaś udałem się w głąb lasu, przedzierając się przez gąszcze. Ta samotna wycieczka miała w sobie wiele romantycznego uroku. Kroczyłem pod baldachinem gałęzi, a z krzewów przygrywała ptasia orkiestra. Tylko się trochę bałem, by mnie kto nie napadł i nie obdarł. Wreszcie dostałem się na wygodną polanę, szeroką może na jakich 80 metrów kwadratowych, ale że słońce prostopadle świeciło, postanowiłem w jej bliskości spocząć na murawie pod krzakiem. Szczęściem zaopatrzony byłem w parasol, który mnie doskonale chronił od spiekoty.
Miałem właśnie położyć się na trawie i rozpostarłem już w tym celu chusteczkę — gdy wtem, rzuciwszy okiem w bok, ujrzałem przez gałęzie i liście jakąś postać kobiecą, siedzącą na pniu zwalonego drzewa.
Siedziała profilem ku mnie obrócona i patrzyła w inną stronę, splótłszy ręce na tyle głowy.
Ostrożnie i jak najciszej zbliżyłem się ku niej i obserwowałem ją, sam niewidziany. Była prześliczną.
Bardzo młoda osoba. Mniej więcej w tym wieku, kiedy dziewczyna zaczyna dojrzewać i pojmować, co to znaczy być kobietą. Podziwiałem kształty jej ciała, które widocznie wypełniały się i piękniały pod wpływem własnego jej wzroku, pod wpływem marzeń gorących o rozkosznych ustępstwach miłości. A to jej ciało, w swej niedbałej pozycyi, przysłonięte kratą gałęzi zielonych, wciągnęło mnie odrazu w jakiś czar zmysłowy, czar, który jednak raz na zawsze wyklucza prawdziwą miłość.
Takie było moje pierwsze wrażenie, i dopiero znacznie później, bo po kilku miesiącach, zacząłem krytykować tę rzekomą piękność, obserwując skład jej czaszki, formę nosa i połączenie rysów. Przekonałem się, że poszczególne piękne rysy były jakby stworzone przez naturę do wywołania chwilowej złudy, bo nie było w nich właściwie nic pięknego w prawdziwem znaczeniu tego wyrazu, a fizyognomista, umiejący, że tak powiem, czytać między liniami, dostrzegłby w twarzy tej damy nawet ogólne tło brzydoty. Nie chcę jednak, by mnie posądzano o jakąś niechęć przeciw Maryi Dunin, i dlatego dodaję, że ta nawiasowa uwaga nie znosi poprzedniego opisu, bo owszem, pierwsze wrażenie było rzeczywiście bardzo silne.
Długo tak leżałem w gąszczu i patrzyłem na tę panienkę, nie starając się nawet ukryć i niejako marząc z nią razem, gdy wtem ona schyliwszy się podjęła gałązkę i rzuciła ją poza siebie w moją stronę. Zastanawiałem się już nad tem, czy i jak zacząć rozmowę z tą Dryadą, gdy namysł przerwały mi ciche słowa:
— Czy to ty jesteś?
A przytem nie zmieniła postawy, wyciągnęła tylko dłoń, jakby gotową do uścisku.
Wprawiło mnie to w niemały kłopot. Aby pokryć zaambarasowanie, zerwałem się na równe nogi, zdjąłem cwikier z nosa i ukłoniwszy się grzecznie, przedstawiłem się, opowiadając o celu, który mnie w tę ustroń leśną sprowadził. Rzuciłem kilka zdawkowych komplimentów i wogóle mówiłem dużo a trafnie. Ona patrzyła na mnie, nie odzywając się wcale, pożerała mnie wzrokiem i zachowywała się tak, jakby między nami było coś niedopowiedzianego. Wreszcie potrząsnęła kilka razy główką, jakby kończąc jakiś wewnętrzny monolog, i zerwała się do ucieczki. Wnet ją jednak schwytałem i onieśmieloną, rumieniącą się, ścisnąłem mocno za ręce. Przypomniał mi się mój sen i opowiedziałem go natychmiast, naturalnie z opuszczeniem nieprzyzwoitych szczegółów. Słuchała z zachwytem, wpatrując się we mnie jak w tęczę. A potem zaczęła, ona mnie, rozpowiadać o jakichś swoich snach, porywczo, niesfornie i niejasno. Kładła mi końce paluszków na rękę, wskazywała na cztery strony świata, to przemawiając głosem cichszym od brzęczenia muchy, to znów podnosząc go uroczyście. Mało co rozumiałem z tego, co mówiła; były to jakieś fantasmagorye, cudactwa, mrzonki rozegzaltowanej, przedwcześnie rozwiniętej wyobraźni. Lecz zato patrzyłem w jej prześliczne turkusowe oczy, upajałem się melodyą jej głosu i drżałem czując, jak jej jędrne, kształtne ciało garnie się do mnie; wreszcie zapomniałem się i wycisnąłem na jej ustach namiętny pocałunek. Zdawało mi się w tej chwili, że dostrzegam jakiś blask w jej oczach, lecz potem udała zdziwioną, potrząsnęła znowu głową, obtarła usta i strzepywała coś nerwowo dłonią z ubrania, chociaż o ile widziałem — bez przyczyny, bo ani stanik ani spódniczka nie były prochem przykurzone.
Poprosiłem ją wreszcie, by mnie zaprowadziła do swego domu, bo jestem z drogi, zmęczony, a prócz tego chcę zasięgnąć informacyi co do okolicy pełnej śladów pochodu historyi. Zgodziła się na to bez wahania, wstała i ubrała kapelusik (dobrze pamiętam: był przystrojony kwiatami maku). Chciałem jej podać ramię, lecz ona widocznie nie zrozumiała mego grzecznego gestu, podała mi tylko dłoń i szliśmy w ten sposób, jak dzieci szkolne, lub raczej jak instruktor z uczenicą.
Przybyliśmy w jakie pół godziny potem do pałacyku — tak bowiem, a nie dworkiem, jak to inni niewłaściwie czynią, nazywałem dom, w którym mieszkała Marya Dunin.
Z pałacykiem tym, leżącym na brzegu lasu, łączył się szereg innych domków, tworzących z nim razem jakby jedną rodzinę. Cała kolonia leżała w odosobnieniu od świata wśród lasów — pomimo to panował tam ciągły ruch umysłowy i wzajemne klepanie się po ramieniu. Zamieszkiwał ją ród, będący już na wymarciu, a poświęcający się z zapałem pewnemu szczytnemu celowi, pewnej świętej idei, z której tyle zdradzę, ile mi obowiązek pozwoli. Pamiętam, kiedym raz pierwszy spotkał tych ludzi: jak ich oczy zwróciły się ku mnie z zaufaniem i sympatyą, a w tych milczących spojrzeniach było, jak potem poznałem, serdeczne powitanie nowego sprzymierzeńca, którego we mnie przeczuli. Wśród takich to ludzi chowała się Marya Dunin, lecz wnet poznałem, że ta dziewczyna nie była kwiatem na tej pięknej grządce, ale gnijącym grzybem!!
Ojciec a zarazem i impresario Maryi Dunin, p. Acheronta Movebo, przyjął mnie tak, jakby już dawno na mnie czekano. Świetna to była i stylowa bestya, a mądry niesłychanie. Powiedział mi zaraz z dobrodusznym uśmiechem, że mam minę porządnego opryszka i wnet nauczę się kraść bimy i bamy z powietrza. Był to taki jego styl, jak się potem przekonałem.
Skorom się posilił i wypoczął, wyprowadzono mnie na werandę, z której się roztaczała malownicza panorama. Przed pałacykiem był staw, a na środku stawu jakieś złote wysepki, które tak połyskiwały do słońca, żem nie mógł dokładnie dojrzeć, coby to było. Aby zaspokoić moją ciekawość, zaprosił mnie p. Acheronta Movebo na przejażdżkę po stawie. Całe nasze towarzystwo t. j. p. Acheronta Movebo, Marya Dunin, jej siostra Hermina — również bardzo przystojna osoba — i ja, zeszło na dół, poczem usadowiliśmy się w łodzi i popłynęliśmy ku owym wysepkom. Były to trzy wielkie złote litery:
Uwiązawszy łódkę do B, wyskoczyliśmy na złote płyty i przeszedłszy po jednej literze, przeskakiwaliśmy do następnej, wreszcie siedliśmy na D, zwieszając nogi ponad sadzawką, tworzącą środek tej litery. Gubiłem się w przypuszczeniach, co ma znaczyć ten tajemniczy monogram, a gdym wyrażał swoje domysły, p. Movebo śmiejąc się powiedział, że to złoto to posag Maryi, a litery znaczą, żem Bardzo Wielki Dureń. Na to oburzyła się Hermina i zawołała, że to jest nazwa kraiku, pochodząca od D, którego tam nie ma. Stary jednem spojrzeniem pohamował ją i na tem się na razie skończyło. Marya podczas tej całej sceny zachowywała się zupełnie apatycznie, patrząc to na mnie, to w nieruchomą a przeźroczystą toń wody, jakby sprawdzała, czy moje odbicie się w wodzie jest zupełnie prawidłowe.
Wieczorem udałem się do wyznaczonego mi pokoju gościnnego i kładąc się do snu, notowałem sobie geograficzne położenie kraju B. W. D. i różne właściwości jego mieszkańców. Lecz literalnie ołówek wypadł mi z palców, gdy wśród szmerów nocy posłyszałem nagle wzbijające się ku mnie z dołu czarowne dźwięki jakiegoś nieznanego mi instrumentu. Niebawem ozwał się drugi taki sam instrument; grano jakiś duet, zapewne na moją cześć, gdyż obie koncertantki sprzeczały się z sobą zapomocą muzyki. Ukołysany niejako tą przepiękną harmonią, postanowiłem zagrać im coś także nazajutrz i zaśpiewać, a potem zasnąłem twardo.
Kiedy się nazajutrz z Maryą znowu zobaczyłem, czułem nieświadomie, że czar pierwszy prysł! Przyczyniło się do tego zwłaszcza jej dziwne zachowanie się. Dała się całować bez ceremonii, a mówiła przytem rzeczy tak niezrozumiałe i dwuznaczne, że po pewnym czasie musiałem ją spytać o wytłómaczenie. Zmieszała się, mówiąc, że żartuję, potem patrzyła na mnie długo i nic nie mówiąc odeszła. Tym razem nie goniłem jej, zostawiając ją losowi. To poskutkowało. Hardość jej została złamana i Marya przyszła sama do mnie, prosząc o wysłuchanie, pokornie, ze spuszczonemi oczyma. Kazałem jej opowiadać. Historya Maryi Dunin wyglądała mi na bajkę z „Tysiąca i jednej nocy“, zdawało mi się chwilami, że ona drwi ze mnie. Lecz ton jej głosu przyciszony, głęboki, a często łkający, przekonał mnie, że tak nie jest. Opowiadanie jej zainteresuje bezsprzecznie każdego. Aby uniknąć chaotycznych wyrażeń mojej kochanki, opowiem sam wszystko.
Marya Dunin prowadziła od paru lat życie pełne sennych widziadeł. Dzień dla niej prawie nie istniał, a wszystko, co w nim było, miało dla niej tak małe znaczenie, że często zapominała dziś to, co się stało wczoraj, i ktoś niepobłażliwy, mógłby ją nazwać — przepraszam za niesmaczne wyrażenie — głupkowatą. To, że wypadki jednego dnia łączą się z wypadkami dnia następnego, że zasnąwszy dziś na jakiemś miejscu, budzimy się jutro w tem samem miejscu i wśród tych samych stosunków, — ta podstawa rzeczywistości była dla niej bagatelką. Hm! dziwna jakaś atrofia. A przecież noc czemże jest? mrowiskiem snów i marzeń, które rozwiewa każdy poranek. A jej właśnie o zmierzchu zaczynało żywiej bić serce. Jak na święto lub na jakąś uroczystość ubierała się we wszystkie swoje klejnoty, rozplatała włosy i zasypiała jak pisklę pod skrzydłami czarnego ptaka nocy, pogrążając się w toń snów.
Sny to jednak były, jakich może żaden człowiek nie śnił na ziemi, pełne grozy i szaleństwa. Ukazywała się w nich uporczywie postać mężczyzny nieznanego Maryi, którego twarzy nawet widzieć nie mogła. I jego tylko wola, jego myśli panowały w tych snach, a Marya po daremnych wysiłkach oporu oddała mu się zupełnie i tęskniła do jego przybycia ze strachem i drżeniem, jakby pod wpływem ogromnej hipnozy. A ten chorobliwy fantom, który ją prześladował, grał rolę kochanka, uczył ją sztuki miłosnej, prowadził ją ze sobą w światy hallucynacyi, obłędu i dziwów.
Trudnoby było opowiedzieć sny te w całości, z całym ich aparatem wspomnień i odsyłaczy. O ilem zauważył, mimo chaotyczności miały związek ze sobą; gorączka miłosna rosła w nich coraz bardziej i zrywała wszelkie pęta.
Raz ujrzeli się wśród olbrzymiego tłumu, który wyległ na ulice miasta zalanego tysiącem świateł; ludzie, cisnąc się do jakiegoś widowiska, rozdzielali ich ciągle, to znowu zbliżali, tak że ich dwoje mówić ze sobą nie mogło, a trwało to — we śnie — długie lata. Innym razem znaleźli się na dwóch łóżkach, przytykających do siebie węższą krawędzią, i oparłszy ręce na poduszkach, patrzyli sobie w oczy, milcząc. To znów zdawało jej się, że zajeżdża po nią dyamentowa kareta; ona wsiada i jedzie z nim do kościoła, tak wielkiego, że na jego posadzce było jakieś miasto, jak pod kloszem, a na stropach wiszące jeziora, z których jedno nazywało się Głęboczyzna. Naznaczali sobie schadzki na następną noc, rozmawiali zaś o takich rzeczach, o jakich ludzie nawet pojęcia nie mają, — Maryi brakło słów na ich określenie. Albo klęczeli nad dwoma strumykami, płynącymi równolegle w przeciwne strony, i posyłali do siebie na skrawkach papieru słowa — jakie? dowiedzieć się nie mogłem. Nie całowali się nigdy, chociaż zachowywali się wobec siebie swobodniej niż mąż i żona, a co najdziwniejsze: potrafili zamieniać swoją płeć dla zabawki. A jednak słowo „miłość“ nie padło nigdy w ich snach, raczej był w tem odcień nienawiści, bo nieraz czyhali na siebie wzajemnie, aby się zamordować, i knuli plany tortur okropnych i wstrętnych. Ileżto razy szła za nim przez ciemne gąszcze, kryjąc na piersiach narzędzie mordercze; on, niby nic nie przeczuwając, zwalniał kroku zamyślony, a przez jego przeźroczyste ciało widać było bijące czerwone serce. Rzuca się na niego, aby się go pozbyć raz na zawsze, lecz on nagle zmienia się w słup ognia, który ją otacza, przykuwa do miejsca i przepala nawskroś. — Te obopólne okrucieństwa podsycały tylko ich szał, a tęsknota szukała sobie wyrafinowanych trudności i dróg zaspokojenia:
Byli albo oddzieleni od siebie, zakuci daleko w głębi skał granitowych, albo chodzili ze sobą, spotykając się w różnych częściach świata. Przestrzeń nie była im żadną przeszkodą, bo unosili się w niej, nie jak ptaki, bo skrzydeł nie mieli, ale jak duchy samą wolą tylko, dążąc ku sobie z nieprzepartą siłą dwóch rzek, spływających się w jedną. Byli echem i szukającym głosem, spragnionym podróżnym i źródłem tryskającem nagle na pustyni, artystą i błyskawicą pomysłu, lub znajdowali wspólne cudowne mieszkanie w jednej piersi człowieczej. Szukali się jako dwoje dzieci leżących na jednej pościeli, szukali się na gwiazdach, siedząc na srebrnym rogu księżyca lub błądząc po śnieżnych polach na pierścieniu Saturna; to znowu żyli razem w jakiejś chacie ze śniegu i lodu i pielęgnowali w niej róże, róże zimowe o cudownej barwie i woni. Raz spuszczano ich windą w głąb jakiejś czarnej kopalni; winda się przerwała, a oni oboje latami spadali w przepaść świata bezdenną — albo też śniła o sobie i o nim jako o dwóch wężach olbrzymich, o skórze z pstrymi pręgami jak u tygrysa, splecionych ze sobą silnymi skrętami i drzemiących niedbale gdzieś pod niebotycznemi drzewami strefy podzwrotnikowej.
Ale najczęściej wśród tych snów powtarzał się jeden, będący prawie jasnowidzeniem: oto widzieli siebie samych, śpiących w jakichś zamknięciach, i świadomi byli tego śnienia swojego, leżąc jakby w marmurowych trumnach na dwóch końcach świata i czekając dnia zmartwychwstania, który im miało zwiastować uderzenie wielkiego dzwonu.
Wzruszona wyznaniem, przejęta strachem i rozpaczą z powodu swego okropnego wyjątkowego stanu, którego nędzę dopiero teraz podczas własnego opowiadania poznawała, ukryła Marya Dunin głowę na moich piersiach i płakała tak, że przez kamizelkę czułem jej łzy gorące. Czasem przerywając zwierzenia, wpatrywała się nagle osłupiałym wzrokiem przed siebie, wyrywała się z moich objęć, chcąc biedz do jakiegoś widziadła, którego daleką wolę czuła nawet przez mgłę opowiadania. Był to smutny nad wyraz widok: Marya Dunin wydawała mi się posągiem niewoli, przykutym do łańcucha, którego koniec ginął gdzieś w nieprzejrzanych nocnych czeluściach.
Roztkliwiłem się. Aby ją uspokoić i pocieszyć, całowałem ją w czoło, oczy i usta, mówiłem, że ją kocham, że ją uratuję i t. d. i rzeczywiście w chwili, kiedy to mówiłem, wierzyłem święcie, że przyrzeczenia dotrzymam.
Byłem podówczas bardzo młodym i nie widziałem ani cienia fałszywości w jej rzekomo serdecznem zwierzeniu. A przecież potem pokazało się, że zwierzenie to utrwaliło właśnie Maryę Dunin w jej szaleństwach.
Zakochany jak student, wziąłem się do sprawy Maryi Dunin na seryo, postanowiłem wytężyć wszystkie siły ducha, aby ją z dręczących snów wyzwolić. Wpływałem na nią rozmowa spokojną, bez egzaltacyi, i starałem się zapoznawać jej umysł i serce z miłością, pełną cieplika i humoru. Wywierało to na nią ogromne wrażenie, niespokojne jej, fantastyczne sny ustały, lecz takie przestanki zdarzały się nieraz już i przedtem bez widocznego powodu.
Mówiłem już, że wszyscy byli mi wdzięczni za to przezorne postępowanie z Maryą; oddano mi ją nawet osobnym dekretem pod obserwacyę. A tymczasem poznawałem coraz lepiej ludzi, którzy żyli naokoło Maryi Dunin, wsłuchiwałem się niejako w ich życie i przyswajałem sobie ich ideały, do których miałem dziwną, wrodzoną widocznie skłonność. Lecz nie mogłem wstąpić do ich grona, póki nie rozwiążę zagadki B W D. I oto raz nastał dla mnie dzień uroczysty: wpadłem na myśl, że B W D znaczy „Bractwo Wielkiego Dzwonu“, czyli bractwo nawoływaczy, a może poszukiwaczy ideału. Odkryciem tem pochwaliłem się zaraz przed p. Acherontą, który wysłuchawszy mych słów, tchnących radością, wykrzyknął: „Ależ wybornie młodzieńcze!“ i uśmiechał się protekcyonalnie i chytrze. Ale ja byłem jeszcze chytrzejszym, bo nie wspomniałem mu ani słówka, że na rozwiązanie owej zagadki naprowadził mnie pewien niezrozumiały szczegół z opowiadania Maryi Dunin.
Sprowadziłem sobie książki, traktujące o somnambulizmie, spirytyzmie itp., i delektowałem się tą zajmującą lekturą. Nauka ta, dla której proponuję nazwę „spiritologia“, jest jeszcze nierozwinięta, ale ma przed sobą wielką przyszłość, ustępy odczytywałem Maryi Dunin głośno, aby ją przyzwyczaić do zastanawiania się nad swojem położeniem jako nad jakimś znanym anormalnym objawem, który ma nawet osobne łacińskie nazwy, i w ten sposób z obłędu wywieść ją w pole — ale w pole rzeczywistości. Czasem uciekałem się nawet do takiego świetnego wybiegu, że wymyślałem w stylu tej lub owej książki wypadek niby chorobowy a podobny do wypadku Maryi Dunin, dodawałem zakończenie po mojej myśli, i spisawszy to na karteczce, wkładałem kartkę do jakiejś książki, a potem odczytywałem Maryi niby nieumyślnie to, co jej chciałem zaaplikować. Miało to pewien skutek, chociaż nie taki, jakiego się spodziewałem.
Wypytywałem delikatnie Maryę i jej rodzinę o różne symptomy, dotyczące jej płciowego życia, gdyż powstawało we mnie dość uzasadnione podejrzenie, że owe sny są pospolitym objawem na tle patologicznym. Pomijam to jednak, gdyż nie chcę tu kompromitować Maryi Dunin, którą bądź co bądź pewien czas kochałem i szanowałem.
Wkońcu na podstawie danych mi przez lekturę wskazówek jakoteż własnych rozmyślań postawiłem w sprawie Maryi Dunin dwie hipotezy:
1) Sny Maryi Dunin były zwykłemi widziadłami sennemi, a układała je tylko wrąca i rozegzaltowana fantazya tego osobnika, oraz przedwcześnie obudzona zmysłowość. Marya śniła właśnie to, o czem śnić chciała, o czem cały dzień roiła. Układała ona romans w swej głowie z takiem przejęciem się, że nawet sen nie miał swobody i nie mógł uspokoić jej myśli, lecz owszem nagiął się do nich i — rzecz naturalna — był dalszym ich ciągiem. Związek pomiędzy poszczególnymi snami był prawdopodobnie także tylko jej wymysłem, którym uzupełniała wady pamięci, niezdolnej sobie dokładnie odnowić gmatwaniny sennych zjawisk. Krótko mówiąc, sny Maryi Dunin pochodziły ze źródła czysto subjektywnego, i w ten sposób tłómaczyło się wszystko jasno i naturalnie.
2) Robiąc jednak ustępstwo teoryom spiritologicznym, możnaby snom Maryi Dunin przypisać pewną objektywność. Kto wie, czy nie żył gdzieś na świecie człowiek, który nie znając jej a nawet nie mając nadziei poznania, śnił o niej wzajemnie z tą samą wiernością i tęsknotą. Być może, że istnieje jakaś emanacya duszy, że lotna istota snów unosi się z mózgu w eter, niby idealne lustro, które zatrzymało w sobie obraz, — przebiega ogromne przestrzenie i dostawszy się na miejsce przeznaczenia, wkrada się do drugiej duszy. Wszakżeż i ja doświadczyłem czegoś podobnego, a mój sen był jakby powstały wskutek zbłąkania się snu Maryi Dunin. Byłaby więc to jakaś telepatyczna korespondencya, wypaczenie prawidłowego biegu przyrody, eksperyment złośliwego czarnoksiężnika, straszna igraszka, której ofiarą padło dwoje ludzi, a przynajmniej ta młoda istota, która swoją nadzwyczajną pięknością i potwornością nieszczęścia taką litość wzbudzała. Zamiast cieszyć się i smucić jak inni ludzie, dzielić ich uczucia, ideały, sposób życia, stała się wyjątkiem, kaleką moralną, pogrążając się coraz bardziej w płomień piekielnej tęsknoty, która nie mogła być nigdy zaspokojoną.
A kimżeż był ten demoniczny człowiek, przedmiot jej snów, sprawca całego nieszczęścia? Jakie misteryum odbywało się tam w ciemnościach? Czy był ofiarą, czy ofiarnikiem? Dlaczego wciągnął ją, właśnie ją, w wir tych snów, zatruł jej życie, wsiąknął w każdą jej myśl, rzucając całe jej jestestwo na kolana przed sobą? I jeszcze raz pytam dlaczego, w jakim celu? Jakiem prawem targnął się na jej wolność? Jeśli ją znał, dlaczegóż jej nie szukał? I gdzież była potęga, zdolna ukarać takiego zbrodniarza? Sądy ziemskie ścigać go nie mogły, bo kodeks nie przewidział takiego niesłychanego wypadku; a zresztą któż mógł ścigać i karać — fantom? Z całej duszy nienawidziłem tego nieznajomego rywala, który górował nademną chyba tylko urokiem tajemniczości i ukradł mi serce Maryi, a ja nie miałem sposobu pociągnąć go do odpowiedzialności, wyzwać go, wcisnąć mu w rękę pistolet i rozprawić się z nim, jak na mężów przystało: ty albo ja! Posyłałem mu w duchu przekleństwa, złorzeczyłem i lżyłem, myśląc, że go może w ten sposób zmuszę do porzucenia kryjówki, lecz wkrótce uczułem śmieszność sytuacyi, i to mnie otrzeźwiło. Wszakżeż to były tylko hipotezy, wymyślone przezemnie, a ja mimowoli popadłem w donkiszoteryę. Aby walczyć z niebezpieczeństwem, trzeba mi było stanąć na realnym gruncie, nie egzaltować się, bo mając zamiar wkroczyć w labirynt, gdzie Minotaur więził swoją ofiarę, musiałem przedewszystkiem wziąć ze sobą nitkę przewodnią — rozsądku.
Zacząłem działać. Nasamprzód ogłosiłem ów wypadek w kilku najpoczytniejszych gazetach starego i nowego świata, naturalnie o ile możności oszczędzając osobę bohaterki. Inne gazety skwapliwie chwyciły tę wiadomość, i tak obiegła ona całą kulę ziemską. Miałem stąd podwójną korzyść: oto roztrąbiwszy tajemnicę Maryi Dunin, zrobiłem z niej pospolity przedmiot publicznej ciekawości, tajemniczość zmieniłem w sensacyjność. Przez to chciałem Maryę przywieść do opamiętania: niechby poznała, jak ludzie traktują takie sprawy, a w zetknięciu z ich realną śmiesznością i brutalnością znikną te bańki mydlane. Po drugie mógł się zgłosić ów mistyczny kochanek (zwłaszcza, że w ogłoszeniu napomknąłem o bogactwie Maryi), a wtedy walcząc z nim równą bronią, byłbym pewny zwycięztwa.
Rezultat był cudowny. Sprawa Maryi Dunin narobiła hałasu co niemiara. Omawiano ją w prasie wszechstronnie, komentowano moje hipotezy i miewano o nich odczyty, a jakiś utalentowany komedyopisarz osnuł na tle tej dziwnej historyi zgrabną komedyjkę, którą grano z ogromnem powodzeniem po scenach stołecznych i prowincyonalnych. Codziennie otrzymywałem stosy listów, w których ze mną polemizowano lub dawano mi rady i wyjaśnienia. Nadto zgłosiło się piętnastu panów fantomów, z których każdy w inny sposób uzasadniał swoje pretensye do ręki Maryi Dunin. Były także dziewice, którym się uroiło, że znajdują się w tym samym stanie co ona, i które uzurpowały sobie prawo większej autentyczności. W takiemto towarzystwie znalazła się teraz Marya Dunin, co mi było bardzo na rękę. Sprawa przybierała charakter humorystyczny, zabawne listy i projekty rozśmieszały Maryę, a ja dokładałem wszelkich starań, aby w niej podtrzymać wesołe usposobienie kosztem jej mrzonek. Następnie zaręczyłem się z Maryą oficyalnie, a ślub naznaczyłem na dzień, w którym po ukończeniu nowicyatu miano mnie przyjąć w poczet członków Bractwa. Zbliżanie się ślubu powinno było mojem zdaniem nadać marzeniom Maryi realne kształty...
Atoli przez nieostrożność pokazałem Maryi jeden list, który wywarł na niej całkiem inne wrażenie. Był to nie list, lecz raczej posyłka, zawierająca starą, zniszczoną książkę o bardzo dziwacznym wyglądzie i również dziwacznej a niezrozumiałej treści. Litery były nie drukowane, ale pisane, i to atramentami rozmaitych barw, z obfitą ornamentyką. Książka traktowała o końcu świata, a autor jej, jakiś mnich średniowieczny, obiecywał po swojej śmierci nie zapadać gdzieś w nicość jak wszyscy, którzy przed nim umierali, lecz poznawszy tajemnice świata pozagrobowego, wrócić duchem na ziemię i nauczyć ludzi sposobu poruszenia Wielkiego Dzwonu. Pisze on tam, że w świecie rozlane jest pewne fluidum, o którego istnieniu nikt nie wie, które jednak kiedyś na jakimś małym punkcie wstrząśnięte dźwiękami zbudzonego Dzwonu, zapłonie i świat rozsadzi. Mnóstwo nieudolnych i strasznych illustracyi objaśniało tekst książki, w której brak było wielu kartek, prawdopodobnie najważniejszych, oraz całego końca.
Marya tak samo jak ja nie rozumiała tej chaotycznej książki, ale cały nastrój i niektóre szczegóły podziałały na nią jakby głos z dziedziny obłąkania, tak że owa misterna sieć, którą z taką sztuką zadzierzgnąłem dookoła Maryi, została rozerwaną. Zacietrzewiona w swojem, niezdolna do logicznego myślenia, nie słuchała moich argumentów, kiedym udowadniał, że ta książka to falsyfikat — a byłem w tem kompetentnym, bo oko moje oddawna nawykło rozpoznawać stare manuskrypta. Poczyniłem kroki, aby odkryć nikczemnika, który się odważył na taką idyotyczną mistyfikacyę, a książkę wydarłem Maryi i oddałem członkom Bractwa, jako kompetentnym do zbadania jej treści, zwracając ich uwagę na zawarte tam niebezpieczne wskazówki i potrzebę ewentualnego zapobieżenia złemu.
I, jak się domyślam, teraz oni sami szyki mi popsuli. Usunęli mnie od wpływu na Maryę i pogrążyli ją w jej dawną atmosferę. Acheronta Movebo odbywał z nią tajne konferencye; chodziło mu podobno o wyszpiegowanie jakiejś rzeczy, o której tylko Marya mogła się zapomocą snów swoich dowiedzieć. Odważny ten mąż zaryzykował i otworzył furtkę do... niebezpieczeństwa.
Pewien jegomość, któremu przeczytałem dotąd spisane wspomnienia, zarzucił mi — wśród innych złośliwych i niegodnych insynuacyi —, że się zanadto wypycham na pierwszy plan, a nad Maryą Dunin się pastwię i zostawiam ją w cieniu. Sądzę, że tak ordynarnych zarzutów nawet zbijać nie potrzebuję, bo lojalność i rzetelność moich wynurzeń żadnej nie podlega wątpliwości. Przypuśćmy jednak, że on ma słuszność, to czyż nie mam prawa mówić i o sobie? Wszak jestem postacią kontrastową do Maryi Dunin: ja jestem życiem, ona śmiercią, ja dniem, ona nocą, tu także potwierdza się teorya o wzajemnem przyciąganiu się przeciwnych biegunów. Marya Dunin — jestem tego pewny — stałaby się kobietą, niezwykłą kobietą, gdyby nie to, co nazywam „duchową idiosynkrazyą“, gdyby nie pociąg do potworności i przesady, zmysłowe grzebanie w rzeczach umysłowych, podobnie jak w święcie fizyologicznym istnieje idiosynkrazya, objawiająca się pociągiem do jedzenia rzeczy niepożywnych jak liście, wapno, węgiel itp. lub nawet obrzydliwych.
Tak zbiwszy mylne twierdzenia, wracam do swej opowieści. Mówiłem, że od czasu, kiedy otoczyłem Maryę mą opieką, jej sny ustały. Lecz oto naraz zauważyłem ogromną, straszną zmianę w jej całej istocie, mowie, ruchach i spojrzeniach, tak że zrezygnowałem nawet z prawa pytania jej, co się z nią stało. Dziś nie mogę sobie zdać sprawy, co właściwie było przyczyną tego mojego wrażenia, lecz pamiętam dobrze jego jakość. Marya wydawała mi się chwilami osobą jakby ze snu wyjętą, jakby jakąś ciężką zmorą, jednak tak łudząco podobną do wszystkich ludzi, że z całego jej otoczenia tylko ja jeden to zauważam i nikomu tego spostrzeżenia powiedzieć nie śmiem, nie chcąc być wyśmianym. W takich chwilach nie mogłem się oprzeć natrętnej myśli, że człowiek jest zamaskowanym trupem, że my wszyscy chodzimy po świecie jak upiory, depcąc po własnych grobach, i że świat, dobiegłszy do punktu martwego, lada chwila zastygnie i zlodowacieje. Coś tajemniczego wiało od niej, co mnie upokarzało i trwożyło do głębi duszy, unicestwiało mnie, a ja — ja kryłem się ze swoim wstydem bezradny, milczałem i jakby się nic nie zmieniło, obcowałem z nią na pozór tak samo jak dawniej, udawałem jej narzeczonego, rozmawiałem niby swobodnie, zagryzając usta z wściekłości, bo widocznem dla mnie było, że działała tu znowu ta głupia, brutalna nadludzka siła.
Lecz dosyć już tego! „W świat, w jasny, szeroki świat!“ zawołał głos we mnie. Siadłem na konia i pędziłem przed siebie bez celu. Dałem wodze mojej dzikiej, nieokiełznanej naturze, przeskakiwałem przepaście, kłułem rumaka, aż mu krew z boków ciekła, o mało nie roztratowałem jakiejś dziadówki na drodze, aż wreszcie rumak ustał zdyszany. Byłem daleko po drugiej stronie gór. Spojrzałem do lusterka: twarz miałem powleczoną kurzem, na czole był strup krwi. Rozdrapałem go: była to rana; widocznie jakaś ostra gałąź przecięła mi podczas jazdy przez las moje wysokie czoło. Wstąpiłem do karczmy i kazałem sobie podać chleb z pajęczyną. Potem jechałem dalej stępo i nocowałem pod gołem niebem.
Na drugi dzień porwała mnie znowu wściekłość. Zadawałem razy koniowi, goniąc kłusem i szczując siebie samego myślami. Przypominałem sobie wyraz jej twarzy, kiedy mi tamto wszystko opowiadała, jej uśmiech tryumfujący, jej wzrok błyszczący, — i w rozpaczy siekłem szpicrutą zielone liście drzew. Cóż ja zyskałem, czego się doczekałem? I może właśnie podczas owego opowiadania poznała ona cały — rzekomy — ogrom szczęścia swego stosunku i przywołała go teraz znowu siłą tęsknoty. Zazdrościłeś — zarzucają mi. Tak, zazdrościłem szalenie jej i jemu, a moja rozpacz była jak ocean kipiący, kiedy szturmuje w niebiosy wieżami bałwanów, aby słońce zedrzeć ze stropu.
Byłem w stanie zabić w tej chwili człowieka, gdyby mi się nawinął, więc co prędzej wystrzelałem z pistoletu wszystkie naboje, ubijając kilka wróbli. Ogarnęła mnie nawet myśl samobójstwa, którą jednak odważnie zwalczyłem, i snułem się po okolicy jak obłąkany. Tak upłynęło dwa dni.
Wtem posłaniec doręczył mi pismo, przytoczone poniżej z opuszczeniem słów, któreby można fałszywie zrozumieć:
.....liśmy ...pstwo, ...... koniecznie, w ..... ostatni ra..... Ufamy .. .... prawdziwemu opry...... Co się ............ to .......... ...walamy[1].
Pod wpływem tego listu nastąpiła we mnie naturalna reakcya. Duch mój odzyskał dawną sprężystość i pełen nowych projektów wróciłem do pałacyku.
Ranę na czole przewiązała mi Hermina drżącemi rękami, przyczem opowiadała mi, że w Hali Manometrów dzieją się dziwne nieporządki, a stary pan Acheronta Movebo dzień i noc tam czuwa. Ponieważ podczas dwudniowej włóczęgi rozjaśnił mi się lepiej cały związek tych tajemnic, poleciłem oznajmić p. Acheroncie, że wróciłem i spełnię co do mnie należy. Poszedłem do Maryi. Zdawała się zrazu nie poznawać mnie, wtem zobaczywszy przepaskę na mojem czole, zerwała mi ją, ucałowała ranę i padając przedemną na kolana, pytała z radosnym zachwytem, czy ja jestem tym samobójcą? Wzruszyłem ramionami zdziwiony i chciałem roztropnemi słowy przywieść ją do opamiętania, ująłem ją za rękę, lecz ona pogardliwie spojrzała na mnie i oświadczyła dumnym, napuszonym tonem: że nie chce mieć nic z żywymi do czynienia, gdyż jest narzeczoną — umarłego!
Wówczas dopiero poznałem swoją nieostrożność i ze zdziwieniem poczułem w głębi duszy budzącą się hydrę zazdrości. Ukłute jej żądłem serce moje napełniło się jakby jadem gwałtowną, niezdrową miłością ku Maryi Dunin.
Wydrzeć, wydrzeć ją temu fantomowi, przykuć ją do siebie, choćby kajdanami grzechu! Pożądałem jej, bo wywierała na mnie nieopisany czar zmysłowy, bo mi się zdawało, że w jej ramionach stoczę się na dno jakiegoś olbrzymiego wiru. Zaraza idiosynkrazyi dostała się i do mnie, sympatyzowałem z tem, co mi się dziś wydaje szalonem i bezrozumnem. Zdarzają się takie wykolejenia nawet u tęgich umysłów. A ponieważ walka była nierówną, więc jak na wojnie miałem prawo do wszelkich środków taktycznych. Uwieść, uwieść ją chciałem, ha, bo już nie widziałem innego sposobu, z zemsty, z miłości, jak chcecie. Wyglądała mi zanadto na Brunhildę, a wiadomo, co Brunhilda musiała utracić, ażeby przestać być Walkirą. Były także przykłady, że jasnowidzące i święte traciły swą siłę, oddawszy się mężczyźnie. Tedy postanowiłem przez jej ciało dostać się do duszy, a miałem do tego podwójne prawo: jako narzeczony i jako zbawca. Wprawdzie mógłbym się także powołać na listowne pozwolenie Bractwa, ale pomijam tę arcyważna okoliczność, bo nie chcę upiększać swoich postępków i narażać się na takie zarzuty, jak owego bystrego jegomości, który czytał początek tych luźnych kartek.
Siostra Maryi kochała się we mnie skrycie; na tem osnułem swój plan, by wywołać w Maryi zazdrość i miłość. Nastały dnie, w których byłem w bardzo fałszywem położeniu, i nieraz sam nie wiedziałem, czego chciałem, gdzie kończy się udawanie, a zaczyna miłość. To nie tak łatwo udawać miłość, jak się zdaje; powoli zapala się serce i w komedyę wkłada się, ba, musi się wkładać część kapitału szczerości. I tak miotany dwiema namiętnościami, kochając Herminę, a pragnąc Maryi, pieściłem w duszy skrytą żądzę posiadania obu razem, lecz wstydziłem się przyznać do tego, nawet przed sobą samym. Dziś śmieję się, przypominając sobie te młodzieńcze kłopoty, a zarazem gratulując sobie, żem swego honoru wówczas nijak nie nadwerężył!
Nie będę szczegółowo opowiadał o tych zabiegach w cieniu, półuściskach i wyczerpaniach, bo są to rzeczy, o których się zwykle nie mówi, lecz odkryję odrazu cały ogrom swego poniżenia: Oto poznałem powoli, że Marya Dunin, ta, która mi dotychczas była pełnym nadziei symbolem, ucieleśnieniem zmysłowej rozkoszy miłosnej, tak swobodna w mowie i czynach, nie wiedziała chyba tego, o czem zwykle wiedzą dorosłe dziewczyny, a gdy ja drżącym lubieżnie głosem wtajemniczałem ją w kult Wenery, przerwała mi śmiechem głośnym, że to nic nie jest i że ja się o to troszczyć nie potrzebuję (?), — jakby tam gdzieindziej, na wyspach elizejskich, poznała całe jeziora rozkoszy, wobec których — nasze są tylko kroplami.
Upatrzyłem okno, przez któreby się można było dostać do pokoju, gdzie spała Marya. W nocy, pamiętnej nocy, wykradłem się pokryjomu i stanąłem pod murem pałacyku. Namyślałem się czas jakiś. Celem moim było widzieć zbliska jej stan senny, a przytem chciałem spróbować pewnego psychologicznego eksperymentu, który mi nie dawał spokoju. Oto przysunąwszy się do łóżka Maryi miałem śpiącej szepnąć do ucha imię jej i moje, złączone w drżącem arabeskowem spleceniu, miałem ją upoić opowieścią o naszej miłości, aby wywołać w jej snach pożądaną zmianę. Zdawało mi się, że wystarczyłoby mi w takiej chwili tylko intensywnie pomyśleć o niej i kochać ją rzeczywiście, aby to uczucie przedostało się do jej duszy i osnuło ją swoją przędzą. Zastanawiałem się tylko, czy ja sam mam warunki do takiej suggestyi, czy ją rzeczywiście kocham, lecz kiedym sobie wyobraził jej ciało leżące, bezwładne, i jego kąty zarysowujące się pod fałdami koszuli, krew mi napłynęła do głowy i — wdarłem się na okno.
Przez chwilę siedziałem na oknie, zaparłszy w sobie oddech. Lecz nikt się nie ruszał. Uspokoiwszy się, opuszczałem ostrożnie nogi z krawędzi okna, nie śmiejąc jednak dotknąć stopami podłogi. Przyzwyczajałem nasamprzód oczy do ciemności, póki nie zacząłem rozróżniać przedmiotów. Wreszcie stanąłem na ziemi, podłoga lekko skrzypnęła, mnie zaś w tej chwili zabiło serce, a nogi zaczęły się trząść ze strachu i żądzy. Przeczekawszy więc znowu chwilę, posuwałem się dalej. Szczęściem całą tę drogę już dokładnie za dnia wystudyowałem. Nie szedłem na palcach, lecz kładłem odrazu całą stopę na ziemię, nie sprawiając w ten sposób prawie żadnego szmeru, — co także wpierw jeszcze obmyśliłem.
Według mego wyrachowania musiałem już być przy łóżku Maryi, lecz dziwiło mnie, że jej nie widzę. Zapominając o ostrożności, opuściłem dłoń, spodziewając się w ten sposób dotknąć lekko ciepłego ciała, lecz poczułem tylko krawędź łóżka. Nachyliwszy się, wytężyłem oczy w ciemności i teraz dopiero wytłómaczyłem sobie, dlaczego jej nie mogłem zobaczyć odrazu. Pozycya osoby śpiącej na łóżku, pod tym wysokim półbaldachinem, byłą tak nienaturalną, że mnie to wprawiło w rodzaj zdumienia.
Głowa leżała trochę na bok blizko krawędzi łóżka, a przechylona była tak gwałtownie w tył poza poduszkę, że jej prawie widać nie było, najwyższym zaś punktem ciała było dwoje piersi wygiętych do góry z pod rozrzuconej kołdry. Ręce były rozkrzyżowane; jedna leżała na pościeli i u tej palce były rozprzestrzenione, druga zwisała z krawędzi łóżka, dotykając podłogi. Całe ciało miało na sobie znamiona jakiegoś poddania się i ekstazy: te piersi obnażone, te ramiona jakby obślizgłe, szyja długa, biała, którą widziałem aż do podbródka. Potem rozeznałem dwie dziurki nosa, przechylonego prostopadle, następnie oczy zamknięte i dopiero z pewnym wysiłkiem umysłu udało mi się złożyć w całość te części ludzkiego oblicza, tak mi się wydawały dziwne i obce. Kosmyk rozczochranych czarnych włosów wydostał się na twarz, ukośnie ją zakrywając, co nadawało twarzy wyraz nieestetyczny i odpychający.
Mimo to, kiedym tak stał nachylony nad nią, wymagania estetyczne przezwyciężała coraz bardziej blizka ludzkość tego tak upragnionego ciała, którego nieporządek stawał mi się nowym powabem. Niepomny swego zamiaru, pochyliłem się jeszcze bardziej nad nią, aby ustami dotknąć jej ust — pod cieniem wysokiego półbaldachinu.
Usta me były już przy jej ustach, gdy wtem jakby iskra elektryczna wstrząsnęły mną nagła myśl, która niewiadomo skąd przedostała się do mnie: że ucałuję usta trupa! To wyobrażenie było tak silne, że aż mi się krew w żyłach ścięła. Patrzyłem znów na ciało z wzrastąjącem przerażeniem. Nie śmiałem już sprawdzać, czy te usta były lodowate, nie chciałem dotykać tych piersi — w obawie może, bym się nie dowiedział, że z nich już duch uleciał. Czemuż nie byłem w tej chwili daleko od tego miejsca, gdzie mi groziło jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo, gdzie byłem wydany na pastwę nieznanych potęg, które ten tutaj mózg nawiedzały z głębokości swoich. A cisza była niezmierna, atoli nie negatywna, lecz wzbierająca, natężona, wodospad ciszy. W tem oczekiwaniu i wsłuchaniu się wpadłem w stan hallucynacyi, identyfikowałem nawet szelest mego oddechu z łopotem skrzydeł upiora, który się tu nad łóżkiem unosił i duszę z Maryi wysysał, a ja intruz stałem tuż, trwożliwy i bezsilny.
... Rzeźby u szczytu łóżka zaczęły się ożywiać, zwiększać i błyszczeć, podłoga zdawała się chwiać podemną, a łóżko było łodzią, płynącą dokądś w przestrzeni.........
........ skutkiem działania światła, które padało przez okno w bocznej ścianie naprzeciw łoża Maryi Dunin. Okna tego jakoś za dnia nie uwzględniłem. Teraz patrzałem w nie zdziwiony, lecz uspokoiłem się, widząc, że to światło księżyca. Śledziłem jego promienie, obserwując fenomen, jak tam na polu, na oświetlonej przestrzeni, poruszało się mnóstwo cieniów, które jak ćmy nocne razem łączyły się i wzlatywały ku oknu.
Trwoga moja ustała, a jej miejsce zajęła obojętność i senność, jakby w pobliżu źródła zatrutych wyziewów. Obchodził mnie tylko mój własny stan, który się co chwila zmieniał, i kiedy księżyc znowu zakrył się chmurami, przemknęło mi przez myśl, że moja wyprawa jest może tylko wyprawą lunatyka.
Każdy zapewne zauważył, że nieraz, zbudziwszy się po pierwszym śnie, nie znajduje swego ciała w pierwotnej pozycyi, lecz jest jakby odwrócony w przeciwnym kierunku, i potrzebuje dopiero pewnego wysiłku pamięci, aby się opędzić temu złudzeniu, i wtedy ma uczucie, jakby się łóżko razem z nim obracało napowrót, naokoło jakiejś osi. Coś podobnego przytrafiło mi się widocznie wówczas, ale w wyższym stopniu. Miałem jakby zawrót głowy, nie rozpoznawałem porządku przedmiotów, chociaż go sobie tak skrupulatnie spamiętałem. Leżąca na łóżku Marya Dunin odsuwała się jakby w mgłę daleką, a ja na szczęście ujrzałem przed sobą drzwi, któremi się wreszcie wymknąłem. Znalazłem się na chwilę w jakimś podziemnym chodniku, a przechodząc nim, ujrzałem niespodzianie w bocznej odnodze pana Acherontę, oddalającego się gdzieś ze ślepą latarką u pasa. Znikł mi z oczu mimo mego wołania, a i ja wkrótce byłem już na wolności i odetchnąłem głęboko.
Koło studni spotkałem jakiegoś człowieka, który mimo nocnej pory ciągnął wiadrem wodę. „Przyjacielu — rzekłem doń — pozwól mi usiąść w twoje wiadro, opuść mnie na dół do studni i skąp mnie trochę, a dostaniesz dwa złote“. „I owszem, zrobię panu tę przyjemność nawet za darmo“. — „Tylko mnie nie utop!“ — dodałem, siadając w wiadro. Zamaczał mnie kilka razy i tak przekonałem się, że nie śnię i że mnie przytomność nie opuściła. Wracając do domu, oddałem się uczuciom obojętności i rezygnacyi, a zarazem tęsknocie do czegoś nowego, wyższego, coby zneutralizowało doznane przykre wrażenie. A to coś było już blizko, było u mnie, leżało na stole w postaci takiej karty:
Dziś w nocy jeszcze wstąpisz w szeregi Bractwa, a potem weźmiesz udział w posiedzeniu Klapy Bezpieczeństwa.
Więc zamiast iść na spoczynek, wziąłem znowu kapelusz i z przytłumioną dumą kroczyłem ulicami miasta, zapatrzony w noc pełną gwiazd, przepaści i skaczących cieni.
Ulice miasta były mi znane, zastanowił mnie jednak ruch, jaki na nich tej nocy panował. Wielu ludzi, możnaby nawet powiedzieć fale ludzkie, płynęły ku jakiemuś punktowi, porywając mnie z sobą. Byli to, jak wnet zmiarkowałem, członkowie Bractwa Wielkiego Dzwonu — wszyscy mieli na głowach błazeńskie czapki z dzwoneczkami i biegnąc kłusikiem, dzwonili sobie. Poznałem kilku z nich; uścisnęli mi w milczeniu dłonie i zaprowadzili mnie na plac Trzech Gwiazd.
Jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałem, że ten plac w nocy przedstawiał się zupełnie jak — świątynia! Domy, które za dnia wydawały się porozrzucanymi tak prozaicznie i przypadkowo, teraz tworzyły oryginalną, architektoniczną całość, gzemsy, okna i mury układały się w strzeliste ornamenta, zaś bramy, arkady i dachy jakby pochylały ku sobie u góry czoła, przedstawiając niedokończoną kopułę, z poza której przez szczeliny świeciły gwiazdy. Nie było jednak czasu zastanawiać się nad tymi szczegółami, w których przeczuwałem materyał symboliczności i alluzyjności do arcypoważnych studyów na lat kilka, gdyż właśnie rozpoczęła się jakaś ceremonia, która zajęła całą moją uwagę. Opisowi jej poświęciłem osobny ustęp w mojem znanem dziele etnograficznem, do którego też odsyłam moich czytelników, a tutaj dodam tylko jeden opuszczony tam, mniej ważny szczegół. Oto jakiś człowiek stał w środku i niby z wielkiem natężeniem — bo aż do ziemi przysiadał — ciągnął za długą, gdzieś w górze zaczepioną taśmę, naśladując ruchy kogoś zawzięcie dzwoniącego, a członkowie Bractwa pokładali się od śmiechu.
Stałem wśród tłumu, obserwując, rozmyślając i notując — naraz usłyszałem wymówione głośno swoje imię, a ktoś ujął mnie lekko za rękę. Była to Hermina, ubrana w fantastyczny biały kostyum z emblematami przedstawiającymi dzwony. Uczułem potrzebę wynurzenia jej wszystkich swoich bólów i już miałem przemówić, lecz ona dała mi znak milczenia i zaprowadziła mnie przed trybunę, na której ujrzałem najstarszych i najszanowniejszych członków wielkiego Bractwa. Twarze ich były typowe: nosy orle, czoła wysokie, duże brody spływały im na piersi, a w oczach widniał nie tylko rozum, ale i chytrość i szyderstwo, cnoty wyższe od rozumu. Czułem się przez nich na wylot poznanym, ale zarazem właśnie dlatego ogromna ufność upajała mnie i spuściłem oczy raczej z radości jak z obawy. I usłyszałem:
— Jesteśmy stróżami świata, a ród nasz posiany od wieków na granicy Ziemi a Opatrzności, chociaż nie Opaczności. Kołyszemy kołyskę ludzkości, spędzając jej muchy z nosa — bezinteresownie i niewidzialnie. Nie jesteśmy sternikami okrętu, lecz utykaczami szpar; bez nas poszedłby statek na dno. Wyłapujemy wszelakich przemytników i zdrajców, i albo skazujemy ich na truciznę przyrządzoną z ich własnej krwi, albo pakujemy ich na miłe a pożyteczne zabawki do naszej dzwonnicy. Wyrabiamy śmiech ludzki i chichotanie, a łzy mieszamy tylko jako przyprawę, wszakci sól zawierają. Jesteśmy niespożyci, rdza nie pokrywa naszych żelaznych kości, boimy się tylko bimbamu wielkiego dzwonu, lecz od czegóż wata w uszach naszych? Wszakże jesteśmy bractwem takiego dzwonu, którego nie było i niema, dlatego nazwa nasza trafnie jest dobrana. Całujmy tedy paznokcie stóp Boskich, a podstawiajmy nogę szpetnym przemytnikom!
Pojąłem głęboką ironię tej błazeńskiej przemowy, która swoją śmiesznością uprzedzała śmieszność i była podobna do kłębka linii spiralnych, zakończonych wewnątrz figlami. A pan Acheronta Movebo kończył piskliwym i uroczystym głosem:
— Chceszli być tym, kim jesteś? Chcesz być bratem naszym? — Więc zaprowadźcie go do dzwonnicy!
Zbliżyła się do mnie Hermina i przepasała mi chustką oczy. Potem w milczeniu prowadzono mnie a częścią niesiono w rozmaitych kierunkach, nie wiem jak długo. Nie zważałem jednak na to, gdyż wciąż czułem za sobą Herminę, a to mnie upajało i napełniało błogością. W jakimś krużganku czy też na stopniach zachwiałem się i głowa moja dotknęła jej ramienia — a wtedy ona pocałowała mnie w czoło. Poznałem z tego, że naokoło nas musiało być zupełnie ciemno, lecz zachowałem się spokojnie.
Kiedy mi zdjęto przepaskę, ujrzałem przed sobą przepaść, podobną do krateru wygasłego wulkanu. Schodziło się po platformie w lejkowate zwężenie, prowadzące do jakiegoś podziemia, podziemie to zaś było podobne do wnętrza kopalni: mnóstwo tam było świateł i mnóstwo ludzi po schodkach i drabinkach. Co mnie jednak szczególniej uderzało, to nie rozmiary lecz forma kopalni. Rdzeń jej stanowiła góra, nie wiem już jakiego kruszcu, okrągła jak kopuła, jej zaś stoki sięgały w dalekie, niedostrzegalne okiem przestrzenie. Ściany kopalni były mniej więcej równoległe do powierzchni góry, tworząc wklęsłość dla jej wypukłości w ten sposób, że gdyby np. do krateru nalano roztopionego szkła i po wystygnięciu masy skruszono formę, to wydobytoby zeń wielkie szklanne naczynie, podobne do kielicha dnem przewróconego.
— To jest dzwonnica! — rzekła Hermina.
— Gdzie?
— Gdzie dzwon? tego ja nie wiem i tego nikt nie wie.
W tej chwili błysła mi myśl genialna:
— A gdyby to był właśnie negatyw...
Hermina rozśmiała się impertynencko i rzekła:
— Kochany panie doktorze, na te i tym podobne myśli wpadało już wielu najznakomitszych inżynierów naszych. Istnieje o tym przedmiocie ogromna literatura a jeszcze większa kołowacizna. W ostatnich czasach np. podzielono się na dwa obozy: jedni utrzymują, że negatyw jest dzwonem szczytnych ideałów, inni, że jest kielichem użycia. Ale więcej mi o tem powiedzieć nie wolno.
— Aż kiedy?
— Aż nam zaprzysiężesz tajemnicę.
— Cóż robią ci ludzie na stokach góry? — spytałem znowu po chwili.
— To robotnicy, którzy kopią za dzwonem — kosztem naszego bractwa. Z pokolenia na pokolenie utrzymuje się tradycya, że w głębi ziemi, na której mieszkamy, znajduje się olbrzymi dzwon. Przed bilionem lat słyszano jego głos, rozbrzmiewający gdzieś po wnętrznościach gór, i wtedy na powierzchni ziemi szalały burze, biły pioruny, latały dziwne zwierzęta a wszystkie linie psychiczne między ludźmi przedłużyły się i przecięły. To też gdy nam się czasem zdaje, że słyszymy jakieś głębokie echo, rozdrażnieni wściekamy się, hulamy, mordujemy się wzajemnie i podpalamy nasze domy, a kiedy minie chwila szału, wracamy do spokojnego życia i kochamy się jak króliki. Zresztą te fałszywe alarmy dają nam dużo emocyi. Więcej mi powiedzieć nie wolno.
— Dlaczego?
— Spójrz, jaki los czeka zdrajców tajemnicy!
Tu wskazała palcem na grupę ludzi w jednym zakątku kopalni, pochyloną nad jakimś ruchliwym przedmiotem. Zbliżyłem się do nich i ujrzałem człowieka przybitego do skały za język; ludzie ci naigrawali się z niego i szczypali go w pośladek, on zaś piszcząc wierzgał nogami na wszystkie strony.
— Nie trwóż się jednak o tego człowieka — rzekła Hermina — nic mu się nie stanie. Źleby z nami było, gdyby nasze posłannictwo zależało tylko od dyskrecyi jednego człowieka; jest ono daleko lepiej ubezpieczone. Zaczyna pan pojmować? To zjedziemy na dół na próbę słuchu.
Siedliśmy w windę i spuszczono nas na samo dno kopalni. Położyłem się na ziemi, i przytknąwszy ucho do jednego z lejków wkręconych w ziemię, łowiłem całą godzinę echa z podziemi. Nic; głucho było. Kiedym już miał wracać na świat boży, spytałem dziewczynę:
— Pocóż tedy ci robotnicy? Dlaczego kopiecie za zgubą i hańbą waszą, wy paradoksiarze?
Hermina poczęła się znowu litościwie śmiać, jakby się dziwiła mojej niepojętności i podała mi jakiś przedmiot. Były to różowe okulary. Włożyłem je na nos — i o dziwo! w mniemanych robotnikach poznałem wszystkich członków Bractwa, z którymi dopiero co się rozstałem.
I teraz powtórzyła się znowu ta sama historya z przepaską i ta sama karuzela wśród ciemności, poczem ujrzałem się znowu niespodzianie przed trybuną pana Acheronty Movebo i jego towarzyszy, którym Hermina przedstawiła mnie następującemi słowy:
— Oto nasz brat, głuchman.
Gratulowano mi ze wszystkich stron, ściskano mi ręce, całowano, obdzwaniano mnie czapeczkami, a potem zaprzysiągłem uroczyście rotę, składającą się z trzech punktów, które są pozornemi sprzecznościami. Niestety punktów tych wyjawić nie mogę, bo to są tajemnice każdego z nas (t. j. członków Bractwa) ze sobą samym a przed wszystkimi.
Zabraliśmy się zaraz do pracy. P. Acheronta, wszedłszy znowu na trybunę, oznajmił:
— Bracia dyskretni! Teraz wytrzyszczać oczy! Przystąpimy do głosowania Klapy Bezpieczeństwa!
Przed nim leżała na stole wielka mapa z mnóstwem kółek połączonych ze sobą odpowiedniemi liniami. Każde kółko przedstawiało duszę ludzką. A p. Acheronta wrzasnął:
— Zbliż się teraz szlachetna denuncyantko i wyjmij szpilkę z pięknych loków swoich!
Hermina tak uczyniła, a śliczne jej włosy spłynęły aż do stóp. W palcach jej zabłysła dyamentowa szpilka, którą trzymała obróconą w dół, nie dotykając nią jednak mapy, a utkwiwszy wzrok w niebo. Wnet na kilku punktach mapy kółka zaszły krwią. Serce mi się ścisnęło bolesnem przeczuciem, a jednak kiedy potem przyszło do głosowania i moje jedyne „veto“ zrównoważyć mogło wszystkie inne głosy, ogarnęło mnie poczucie solidarności i obowiązku. Zemdlałem tylko z żalu, lecz na pocieszenie ożeniono mnie jeszcze tej samej nocy z Hermina.
Zycie Maryi Dunin gasło powoli, a nie można było poznać, skąd pochodzi siła, która ją zabija. Było to tak, jakby konała pod wpływem wyziewów zatrutych, które tylko ją dosięgały. Ale ona cieszyła się jak obłąkana i rada była z tego rozkładu ciała i duszy, który się w niej odbywał. I jakby jej nie dość było tego powolnego zanikania, godzinami wpatrywała się w słońce, aż jej wzrok zupełnie ociemniał. Ja i Hermina staliśmy się przewodnikami skazanej, wciąż zatopionej egoistycznie w swoich snach i marzeniach.
Kiedyśmy raz z oślepłą wyszli na pagórek i podziwiali wspaniały zachód słońca, ona, zwykle milcząca, zerwała się i wyciągnąwszy przed siebie ręce, zaczęła wołać, że oto teraz dla niej wschodzi czarne słońce wiecznej nocy, a na tej tarczy, roztaczającej ciemność wokoło, błyszczy biała plama geniuszu. Daremnie uspakajaliśmy ją; wreszcie z przekory czy z coraz większego osłabienia straciła także mowę. Nie wspominałem jej już więcej o mojej miłości, bo czyż nie byłem jednym z tych, którzy ją skazali? Całą siłą młodzieńczej duszy kochałem teraz Herminę, w której twarzy odnalazłem tak dawniej kochane rysy Maryi, i rozpoczęła się między nami w kwitnących ogrodach odwieczna idylla dwóch kochających się serc, a obecność tej oślepłej Sybilli, otoczonej cieniami śmierci, przydawała naszemu romansowi dziwnego uroku.
Wreszcie umarła Marya Dunin. Ciało jej, które gniło już przed śmiercią, rozłożono chemicznie na pierwiastki, a równocześnie spalono ową książkę, napisaną rzekomo przez średniowiecznego mnicha. Na pamiątkę zaś jej zgonu wykuto w podziemiach dzwonnicy na metalowej ścianie jej imię i nazwisko, daty urodzenia i śmierci, tudzież złowrogi wiersz:
Diritto pe blek, fa geniosa ilia,
Usol mi cortu, pajto beni filia.
To znaczy: Oderwana od białości, nie urodzona prawie... (tu następuje zwrot pogardliwy, nie dający się przetłómaczyć na polskie)... córka niemego zła.
W nagrodę moich przysług wysłało mnie Bractwo celem propagandy w szeroki świat. Od tego czasu upłynęło wiele wody, zapomniałem o Herminie i o Bractwie, którego szczytne zasady tak mi w duszę wrosły. Nie próbowałem nigdy odszukać siedziby tych zacnych ludzi i nie wiem, co się z nimi stało, lecz wolę myśleć o nich jako o wspomnieniu, bo czuję, że mnie to wspomnienie uszlachetnia.
Co się tyczy Maryi, to los tej nieszczęśliwej długo dręczył jeszcze moje sumienie; długo nie mogłem zapomnieć jej miłości ku mnie, zniszczonej przez tajemniczy przypadek, a cała jej historya cięży na mnie jak zmora senna, która przesunęła się zbyt blizko, żeby w nią nie uwierzyć, a za niewyraźnie, żeby strachem napoić, a w duszy zostawiła tajemnicze memento, które się obojętnością pokrywa.
Dziś niema obawy, żeby mi się coś takiego przytrafiło. W moim umyśle zapisują się tylko te wypadki, które przystają do moich zasad, a wyrobiłem w sobie podziwienia godną zdolność odrzucania wrażeń niewygodnych. Moje niepospolite zdolności i rozległa wiedza zdobyły mi uznanie sfer kompetentnych; zostałem mianowany bibliotekarzem królewskim, co oddawna było moim ideałem. Zajmuję się archeologią, prowadzę spisy starożytnych pergaminów i wyczytuję z nich różne tajemnice, w wolnych zaś chwilach sporządzam sztuczne palimpsesty na wielką skalę i wsuwam je między rupiecie, pozwalając pająkom osnuwać je szarą i brudną przędzą.
A z owych palimpsestów ten właśnie celuje wyrafinowaniem, bo ja sam jestem najznakomitszym z Bractwa Wielkiego Dzwonu!
W pewnym powiecie Galicyi, tam, gdzie zboczywszy od głównego gościńca, jedzie się tak zwaną polską drogą przez długi na parę mil młody las, pełny leszczyny, która gałęziami muska po twarzy jadącego wózkiem podróżnego, znajduje się wieś Wilcza, własność szlacheckiej rodziny Strumieńskich. Ostatni właściciel, Piotr Strumieński, jest głównym przedmiotem niniejszego studyum biograficznego. Zanim przystąpię do rzeczy, uważam za stosowne opisać najpierw pokrótce teren wypadków, mianowicie dwór w Wilczy i jego otoczenie. Czynię to raz dlatego, żeby potem do tej materyi nie wracać, powtóre, żeby czytelnik umiejscawiał sobie opisane wypadki natychmiast we właściwy sposób, a nie posługiwał się w tym względzie — jak to zwykle mimowoli bywa — miejscowościami, które gdzieś kiedyś utkwiły mu w pamięci. Dla uplastycznienia niech posłuży załączona w „Uwagach“ mapka.
A oznacza dwór, położony od wsi o jaki kilometr odległości. Wieś jest gdzieś w głębi na lewo od patrzącego. D oznacza drogę, naprzeciw której leży front dworu z gankiem (G). Koła, przed gankiem oznaczają gazon (B), w pośrodku którego wznosi się ogromna stara lipa. Kto chciał z fantazyą zajechać przed bramę (C), objeżdżał wedle jakiegoś tam tradycyjnego zwyczaju trzy razy ów gazon naokoło. Dwór dzieli się na dwa skrzydła, połączone małym korytarzem, w którym kręcone schody prowadzą na piąterko czyli tak zwaną facyatkę, umieszczoną na budynku w środku. Prawe skrzydło dworu przeznaczone w większej części dla domowników, którzy stad mają blizko do różnych zabudowań gospodarczych (Z); lewe dla państwa. Ostatni pokój, salon (S), posiada z jednej strony kształt półkolisty. Tu są drzwi oszklone, prowadzące do ogrodu (O); schodzi się z nich po kilku stopniach i ma się przed sobą gazony pełne kwiatów i klomby, skupione pod dwoma dużymi świerkami, rosnącymi symetrycznie naprzeciw skrzydeł dworu. Ogród dalej przechodzi w owocowy; tu jest altanka (a), za którą sad się kończy. W okolicy M różne drzewa stoją coraz gęściej, przybierając charakter lasu; najwyższe z nich rosną tuż przy żywopłocie, ciągnącym się równolegle z drogą. M jest to kaplica, zbudowana przez pobożne prababki w miejscu, z którego można widzieć cmentarz (E) jako symbol znikomości świata. Główna aleja, wyznaczona podwójną linią, prowadzi aż do furty (F); ważniejsze ścieżki oznaczone są liniami wykropkowanemi. Jedną z tych ścieżek, wiodącą w dół, wychodziło się na czyste pola; niekażdy jednak, kto otwierał furtkę przy N, dostrzegał w pobliżu głęboką studnię, zakrytą gałęziami czterech grabów w kwadrat przy niej rosnących, — ocienione ciche miejsce śmierci. Za ogrodem rozciągają się dalekie równe pola, zupełnie nieurozmaicone, zaledwie bowiem kilka grusz polnych, samotnie rozstawionych, daje punkty wytyczne na gładkiej przestrzeni.
O kwadrans drogi piechotą od dworu równie przechodzą w wydmy, pokryte wiklinami, za nimi piaszczysty brzeg jednej z większych rzek galicyjskich (R).
Dopływ tej rzeki, Wontok (W), w górnym biegu płynie jakby po schodach małemi kaskadami, wśród lesistego jaru. Po prawej stronie Wontoku są skały, zwane Organami (OO): na lewo, na wyżynie, której stoki miejscami urwiskowo spadają ku rzece, rozciąga się świeżo założony park (P), z pałacem (p) w środku. Park ma liczne wzniesienia i zagłębienia terenu; jedno z zagłębień jest naczyniem stawu, przez który przepływa inny dopływ rzeki R w kierunku oznaczonym strzałką.
Tak wygląda dwór w Wilczy i jego otoczenie.
Rodzina Strumieńskch dzieliła się na dwa odłamy: jeden zamieszkały w Królestwie Polskiem, drugi w Galicyi, żyjące z sobą w stosunku nieprzyjaznym, a nawet wrogim. Za czasów powstań stan ten zaostrzył się w nienawiść. Strumieńscy z Królestwa czyli Maryusze garnęli się w szeregi wojowników nie szczędząc krwi i grosza, podczas gdy Adam Strumieński, właściciel Wilczy, potępiał i szykanował te zapędy. Nie byłoby jednak w tem jeszcze nic wstrętnego, gdyż Adam Strumieński był zwolennikiem mistycznej teoryi o bezwzględnej wyższości ducha nad materyą i bierny kwietyzm uważał za konieczny warunek przyszłego tryumfu ducha a z nim i powrotu wolności: gdyby przytem jego dwulicowe a później arcylojalne zachowanie się nie obudziło podejrzeń co do szlachetności pobudek owej teoryi. Dość, że kiedy Maryusz Strumieński w Królestwie wyparł się starszego brata, a majątek jego i jego najbliższych stopniał niemal do czwartej części, Adam Strumieński, dotychczas mniej zasobny, dzięki swemu skąpstwu, indemnizacyi i innym szczęśliwym zbiegom okoliczności, o których różnie mówiono, dokupił parę folwarków pod Wilczą.
Do niesnasek z familią przyłączyła się jeszcze niechęć i zawiść sąsiadów, tak że Strumieński żył na swojej Wilczy prawie całkiem odosobniony wraz ze swoim synkiem Robertem, chorowitym garbuskiem, którego kalectwo uważano naturalnie za dziwną choć słuszną karę niebios. Rówieśnikiem i towarzyszem Roberta był Piotruś Włosek, syn kowala a potem leśniczego w lesie wilczańskim. Tego leśniczego Strumieński zastrzelił był niegdyś przypadkiem na polowaniu, a wdowę po nim wziął do siebie za gospodynię. Piotr Włosek jest właśnie osobą, do której się niniejsze studyum przedewszystkiem odnosi. Chłopakiem tym zajął się stary Strumieński jużto dlatego, że trzeba było coś dobrego zrobić, jużto, aby jego roztargniony jedynak miał kolegę, któryby mu wbijał lepiej do głowy lekcye guwernerów i spełniał przy nim różne towarzyskie posługi.
Na dworze Strumieńskiego, który starzejąc się zdziwaczał, panowało zaniedbanie i niechlujstwo. Pomimo powracających od czasu do czasu podrygów wielkopańskich, obyczaje stawały się tam coraz bardziej prostymi i ludowymi, a zarówno potrawy jak i przekleństwa były niewybredne. Stary Strumieński i jego latorośl przeżuwali resztki świetnych tradycyi; więc kiedy np. młody pan Robert pchnął nogą w pierś Piotrusia, zdejmującego mu trzewiki, to mógł mieć przytem uczucie dumy, Piotruś zaś uczył się coraz częściej ukrywać swoje przekonania. Zdarzało się także, że Robert posyłał go w krzaki, gdzie Piotruś znajdował ptaszki, powieszone na sznurku; takie same ptaszki widywał, gdy, zbudziwszy się rano, z rozkazu Roberta otwierał okno.
Zresztą był Piotruś dzieckiem cierpliwem, pilnem i pobożnem. Włoskowie przeznaczyli go na księdza, co w ich mniemaniu było wysoką karyerą. Chodził też Piotruś do oddalonej o milę większej wsi posługiwać do mszy pewnemu księdzu, który go dawniej parę razy ocalił przed kijem ojca. Ów ksiądz, ceremoniał kościelny, cisze porannych mszy, — wywierały wielkie wrażenie na małym ministrancie. Kiedy Robert zaczął mu tych wycieczek zazdrościć, wpadli na pomysł bawić się razem w księdza; zabawy te odbywały się w ogrodowej kaplicy (M), opustoszałej lecz pełnej jeszcze świętych obrazów i niezrozumiałych ksiąg, które im były większe i cięższe, tem poważniejszą dawały zabawę. Wino do mszy ukradł Robert z ojcowskiej piwnicy — i raz obaj popili się aż do mdłości.
Naturalnem było, że z wiekiem podrzędne stanowisko Włoska zmieniło swój przykry charakter, a między oboma chłopcami powstał węzeł niemal braterski. Razem przebyli czar pierwszych wątpliwości religijnych i pierwsze doświadczenia zmysłowe. Równocześnie wpajał im ojciec nienawiść do reszty rodziny Strumieńskich tudzież własne przekonania patryotyczno-filozoficzne, a chociaż go obaj krytykowali i wyśmiewali, przecież zasady te i nastroje z niemi związane żłobiły dość głębokie bruzdy w ich młodocianych umysłach. Największą wrażliwość w tym względzie okazywał, czy też raczej zaznaczał Piotr, który być może z chaty swych rodziców wyniósł[2] pewną dozę uległości i zdolność przystosowywania się do sytuacyi. Był on też — w sekrecie przed Robertem — faworytem starego Strumieńskiego, który lubił nań zrzędzić i targać go za uszy, bo chłopak był bardzo ładny. Powstała przytem jeszcze następująca komplikacya:
Wśród domowników w Wilczy urobiła się plotka, że Piotr jest bękartem Strumieńskiego. Stary jej nie zaprzeczał, owszem przez stosowne milczenie potwierdzał ją i utrwalał. Wszak i tak w duchu nie wiele liczył na Roberta jako na kontynuatora rodu, a podejrzenia o spłodzenie tak dorodnego syna, jak Piotr, pochlebiały mu i dawały niejakie pocieszenie za Roberta, który się nie udał. Plotka dostała się i do szkół, do których uczęszczali obaj chłopcy, a w formie złośliwych żartów i przezwisk obiła się o uszy Piotra. Reagował na nią z początku szablonowo, stając w obronie honoru matki do bójki z kolegami, ale gdy już był starszym, gromadziło się w nim z powodu takich alluzyi pewne przyjemne poczucie odrębności swego losu, oraz zalet i korzyści związanych z bękarctwem. I literatura zapewniała go, że ludzie tacy cieszą się szczególną sympatyą; więc nieraz patrząc z ukosa na niekształtnego Roberta, mówił sobie w duchu słowa Edmunda z „Króla Lira“:
My to w zuchwałem złodziejstwie natury
Więcej bierzemy treści, ognia, siły,
Niż prawowite tłumy niedołęgów,
Spłodzonych w łożu gnuśnem, zimnem, nudnem,
Przez rozespanych małżonków nad ranem[3].
Ta cicha ambicya bękarcka Piotra była Robertowi nieco nie na rękę, bo chociaż kochał Piotrusia jak brata, jednak nie chciał w nim mieć brata, będąc zazdrosnym o swój posterunek jedynego reprezentanta tego odłamu Strumieńskich. Zazdrość wzmagało w nim jeszcze niezadowolenie z własnej powierzchowności. Starał się tedy delikatnie pocieszyć swego towarzysza, że jest on zupełnie legalnie urodzonym synem Włosków, i przytaczał mu na to różne niezbite dowody, Piotr zaś przyjmował to za dobrą monetę, aby się nie wydawało, że się pcha do rodziny. Obok Roberta, któremu pieniądze dawały możność różnych dozwolonych i niedozwolonych czynności, skazany on był na rolę nibyto ciekawego widza lub co najwięcej pomocnika i doradcy w opałach; z rolą tą zżył się, chociaż sprawiała mu przykrość. I tak np., kiedy Robert kochał się lub umizgał, on nie śmiał ubiegać się o względy tej samej osoby, nawet gdy wiedział, że mimo braku pieniędzy miałby lepsze szanse. Był jak głodny błazen, który bawi ucztujących biesiadników, lecz niezaspokojony swój apetyt pokrywał miną dumnej obojętności. Ale na tej odmianie dumy Robert się nie poznawał i widział w niej tylko dziedziczną służbistość Piotra, bo chciał go uważać za „zdrową plebejuszowską naturę“, siebie samego zaś miał za „naturę arystokratyczną“, delikatną[4], trochę chorą, ale przedewszystkiem souverain, ale subtelną i zdolną nie tylko do wyczuwania, lecz i wytwarzania wrażeń estetycznych. Wstąpił do szkoły sztuk pięknych, Piotr zaś, który, żyjąc razem z Robertem wśród podobnych wpływów i sposobności, miał od dawna tę samą pokusę rzucenia się w zawód artystyczny, stłumił ją w sobie, już choćby dlatego, żeby nie być posądzonym o naśladownictwo, i oświadczał, że idzie na księdza. Rzeczywiście mimo braku wiary uśmiechał mu się połączony z tym zawodem spokój i sposobność do życia kontemplacyjnego. Nie chcąc dalej zaciągać długów wdzięczności u swoich dotychczasowych dobrodziejów, znikł im z oczu i zaczął lekcyami zarabiać na życie. Podniecony przez Roberta do kontrastowania się z nim, wywołał w sobie niecałkiem szczery napad uczuć demokratycznych i obok praw wziął się niby do kowalstwa, aby, jak sobie mówił, mieć w ręku na każdy wypadek jakiś uczciwy zawód, i to zawód, któremu oddawał się także i jego śp. ojciec, nim został leśniczym w Wilczy. Tę demonstracyę z kowalstwem zrobił Piotr w czasie wakacyi, gdy będąc u swej ciotki na leśniczówce wilczańskiej, ze wzruszeniem oglądał warsztat osierocony przez ojca. Być może, że nie bez przyczynienia się Piotra, doniosło się coś o tem i do starego Strumieńskiego.
Tymczasem Robert zaczął się oddawać życiu artystycznemu, hulatyką i humorem nadrabiał kalectwo, wyrzucając pieniądze na opłacanie sympatyi swych bliźnich. Dowiedział się o tem stary Strumieński, a ubodło go zwłaszcza to, że wśród towarzyszy wesołości Roberta byli i młodzi potomkowie znienawidzonych Maryuszów z Królestwa. Zawezwał tedy Piotra do siebie, zganił go lekko za niewdzięczność i brak miłości do przybranej rodziny, potem zaś polecił mu czuwać nad Robertem i wpływać na niego moralnie, żeby zaniechał malarstwa i hulaszczego życia. Robert miał się chwycić karyery politycznej, a Piotr pójść na agronomię i być w jego dobrach rządcą. Podczas tej ważnej konferencyi rozczulił się stary Strumieński, zachowywał się wobec Piotra tak tajemniczo, jakby naprawdę był jego ojcem, a w końcu pocałował go w głowę, czego dotąd nigdy nie czynił. W tej pięknej komedyi odegrał Piotr z właściwem przejęciem się rolę naturalnego syna, który wszystko wreszcie rozumie, lecz umie dyskretnie uszanować tajemnicę. Co stary Strumieński robił ze ślepej opozycyi do swych krewnych, to Piotr naśladował z instynktowego wyrachowania. Taki był pierwszy widoczniejszy punkt fałszywy w historyi mojego bohatera, jego pierwsze sfałszowanie a raczej umyślne zaniedbanie prawdy.
Włosek, objąwszy kuratelę nad Robertem, zrazu sam omal nie utonął w wirze niedostępnych dlań dotychczas przyjemności. Ale właśnie wtedy zaszły niespodzianki, paczące tok tego życia, jakie sobie Robert uplanował. Oto jeden z tamtych Strumieńskich, syn Maryusza, zdobył sobie kobietę, w której nadaremnie kochał się Robert. Wśród wesołej kompanii zaczęli się niektórzy demaskować, z dawnych politycznych „zbrodni“ Strumieńskiego ukuto broń, zapomocą której chciano unicestwić Roberta pod względem towarzyskim. Miało już nawet przyjść do pojedynku między Robertem a innym Strumieńskim, w tym czasie jednak z powodu nadzwyczajnej irytacyi i podniecenia pojawiły się u Roberta skutki dotychczasowej rozwiązłości. Zapadł na suchoty i pielęgnowany przez Piotra wyjechał w jego towarzystwie do Włoch, gdzie niebawem umarł.
Pomięszało to szyki starszej generacyi Maryuszów, która już nawiązywała ze starym Strumieńskim stosunki dyplomatyczne, a po Robercie spodziewała się różnych korzystnych ustępstw. Skostniały mózg starca, niedostępny dla zmian, i tak zwykł był wszystko na świecie pojmować pod znakiem nienawiści do Maryuszów, więc i teraz śmierć syna bez ogródek przypisał ukartowanemu przez nich spiskowi. Żeby zaś nie mieli z tego uciechy, iż jego ród wyginął, podczas gdy ich drzewo dalej rozrastać się będzie, adoptował Piotra Włoska i ustanowił go swoim spadkobiercą.
Po śmierci swego podwójnie pozornego ojca Piotr Strumieński zmuszony był dalej prowadzić jego taktykę wobec rodziny. Ogłoszono go za intruza, za łotra, który podstępnie wyzyskał niedołęstwo umysłu starego Strumieńskiego, i wszczęto proces spadkowy, powołując się na rzekomy ustny testament. Wygrzebano różne rzeczy z przeszłości rodziców Piotra, poruszono kwestyę jego „chamstwa“, a jeden ze Strumieńskich, znany pojedynkowicz, czyhał na sposobność zmuszenia go do walki na białą broń. Również sąsiedzi, obrobieni przez Maryuszów, przybrali wobec niego nieprzyjazną postawę, a gdy objąwszy spadek, pojechał złożyć wizyty ceremonialne, przyjęto go z impertynencką grzecznością wszędzie, gdzie w domu nie było córek na wydaniu. Ci, co byli łagodniejsi, mieli mu za złe jego grzeszne pochodzenie. Bękart, syn jakiegoś tam gajowego czy fornala — te dwie sprzeczności wypowiadano jednem tchem.
Tak złożyło się, że młody Strumieński, podobnie jak jego przybrany ojciec, stanął izolowany wśród ludzi nieprzychylnych mu i zawistnych, — a nie wiedział, że we wrogiem usposobieniu bez żadnych głębszych, osobistych przyczyn, nikt wytrwać nie ma potrzeby. Upokorzenia z czasów młodzieńczych, pamięć własnego niedostatku wśród wyższych potrzeb kulturalnych poznawanych wówczas, nauczyły go cenić potęgę pieniędzy jako wartości materyalnych, dających się łatwo zamienić na intellektualne i uczuciowe, i nakazały mu strzedz czujnie a z bezwzględnym egoizmem tych tak szczęśliwie nabytych skarbów. Zrazu próbował wprawdzie zbliżyć się do Maryuszów i wejść na drogę ugody, ale odepchnięty ich pierwszym gwałtownym atakiem, cofnął się natychmiast, kiedy zaś potem oni, przekonawszy się o chwiejności podstaw procesowych, okazywali zdaleka skłonność do nawiązania powtórnie pojednawczych nici, on udawał, że się na tem nie poznaje, i był zadowolony, że wina nieporozumienia nie spada na niego. Tak z roli biernej odosobnionego przeszedł do roli czynnej człowieka usuwającego ze swego horyzontu wszystko to, co mogło mu przeszkadzać w urządzeniu sobie życia po swojemu. To „po swojemu“ obejmowało zamiary, których sobie nie chciał całkiem uświadamiać, na razie bowiem samo znalezienie się raptem na pewnej wyżynie i patrzenie stamtąd na wolne dalekie drogi w różne strony życia, napawały go błogiem uczuciem radości. Miewał jeszcze krótki czas tę pełną przesady uroczystą trwożliwość o jakość dalszych swych kroków, ten respekt, jaki odczuwa chłop, gdy pierwszy raz w życiu ma stąpić na bogaty dywan, utkany sztucznymi kwiatami, które za prawdziwe uważa.
W tym punkcie mej rozprawy na tle życia Strumieńskiego powinienbym roztoczyć moje wyobrażenia o charakterze i umysłowości badanego osobnika, aby uzasadnić dalsze jego postępowanie, umysłowość zaś jego, tak w teraźniejszem stadyum, jak w dalszych, wyprowadzić genetycznie także z idei poruszających i nurtujących dobę współczesną, a nie tylko z jego własnych przejść życiowych. Z powodów jednak, które gdzieindziej wyłuszczam, nie czuję się zdolnym do takiej sumienności[5] i zapowiadam, że będę się z tem załatwiać dość powierzchownie, na razie zaś ograniczę się do kilku wskazówek.
Wspomniałem już o wpływie nauk starego Strumieńskiego o wyższości ducha nad ciałem. Że w owym czasie ludzie przeciętnej intelligencyi tkwili w grubym dualizmie, o tembym wspominać nie potrzebował, bo i teraz nie jest o wiele lepiej. Idealizm i realizm, względnie materyalizm — tymi terminami szastano nie w ich naukowem, ale w popularnem znaczeniu. — Swego czasu, studyując razem z kolegami dzieła naszych najwybitniejszych poetów, wdawał się też Piotr Strumieński w kombinacye historyozoficzne i narodowe, i inne tym podobne płytkie głębokości[6]. Dalej wymienię zakres idei szlacheckich: dumę z tego, że się posiada ziemię, jest się obywatelem, ma się dwór, psy, konie, polowania i porządne tradycye, swoje zaintabulowane w księgach krajobrazy i swój lud. Ale Strumieński oddalał od siebie te upodobania, których zarodki zasiały się w nim jeszcze za czasów obcowania z Robertem, — czynił to z pewnym kryjomym żalem, gdyż właśnie one przypadały mu do temperamentu, dawały mu poczucie prostoty, porządku, pewności siebie. Skoro go jednak uważano za intruza, to był za cierpkim, by przywiązywać wagę i do nieurzędowych przywilejów swego nowego stanu. Podniesiony z jednej sfery, wypchnięty własną i cudzą wolą z drugiej, zawisł niejako w powietrzu między jedną a drugą, a wskutek tego przyciągnęły go sposoby życia, przy których niema mowy o „sferach“, czyli mówiąc krótko a źle[7]: „wykoleił się“.
Bardzo wiele takich i innych zawiązków myślenia przejął Piotr od Roberta — Robert wogóle rzucił pewien osobliwy cień na urobienie się jego charakteru. Możnaby w tem widzieć naśladownictwo, upodobnienie się, możnaby jednak przypisać to raczej długoletniemu przystosowywaniu się do siebie obu przyjaciół, które się nie obeszło bez tych cichych walk, które nie mają swego Homera. W nich to Strumieński przyswoił lub wykształcił sobie pewne bronie: podejrzliwość, baczność na urażenia psychiczne, skrytą brutalność, a w ślad za niemi nauczył się hipochondryi i pesymizmu, które u Roberta były naturalnym wynikiem jego fizycznego upośledzenia.
Równocześnie z upodobaniami szlacheckiemi, a raczej hreczkosiejskiemi, wsiąknęły weń pojęcia i nastroje romantyczne. I to słowo trzeba brać w znaczeniu popularnem, a więc przedewszystkiem mieć na myśli miłość.
O kobietach miał Strumieński bardzo pochlebne mniemanie, być może wskutek tego, że pierwsza część jego młodości upłynęła przeważnie w Wilczy, we dworze zdziczałego starca, gdzie pięknych i mądrych niewiast wcale nie widywał, znał je więc tylko z książek i wyobrażał sobie o nich cudowne rzeczy. To wytworzyło stały osad romantyzmu w jego duszy, który pozostał nawet wtedy, gdy Strumieński zetknął się z życiem miasta i przy pomocy przyjaciół rozszerzył zakres swych płciowych doświadczeń, otrzymując w ten sposób w dodatku pewien pokost cynizmu, który się łatwo zeskrobywał. Skromność i nieśmiałość usposobienia, którą może i mylnie przypisywał tylko stosunkom, w jakich się chował, nie pozwalały mu na zbytnią natarczywość w platonicznych miłostkach z porządnemi kobietami, więc kochał się w nich mniej więcej według recepty Mickiewicza:
Ach ja ją tak na martwym ubóstwiam obrazku,
Że nie śmiem licem skazić jej bezbronnych ustek,
I gdy dobranoc daję przy księżyca blasku,
Albo jeśli w pokoju lampa jeszcze płonie,
Nie śmiem rozkryć mych piersi, z szyi odpiąć chustek,
Nim jej listkiem cyprysu oczu nie zasłonię[8].
Tylko ostatnich wierszy nie mógłby zastosować w praktyce, gdyż i o listek cyprysu było dość trudno, a zamiast chustek mogła być mowa o częściach ubrania bliższych ciała, np. kalesonach[9].
Nieśmiałość młodzieńców jest znanym celem szyderstwa rówieśników. Gdy to spotkało Strumieńskiego, uczuł się ukłutym, i wiedziony instynktem charakteru, wynalazł sposób, zapomocą którego temu brakowi nadał piętno cnoty. Oto w czasie, w którym się rzucił „w brudne uciech rzeki“ (Mickiewicz)[10], gdy „Venus Vulgivaga otwierała mu swoje skalane łono“ (Kasprowicz)[11], po pewnych rozczarowaniach ułożył sobie teoryę, że nie można tego robić bez pewnego rodzaju całkowitego oddania się swemu medium, co w chwili paroksyzmu zwłaszcza stanowi tajemnicę skalania się. Spółkowanie jest święte — powiedział sobie. Taką miał teoryę, chociaż w gruncie rzeczy nie był właściwie ani tak cnotliwym ani tak wybrednym i przy nadarzającej się sposobności lubił podkładać iskierkę pod beczkę zanadto nagromadzonego prochu. Nie nauczył się jednak jeszcze kłopotać takiemi sprzecznościami. Teoryę jego wzmacniało i to, że wiedział, iż jest pięknym, piękność te w sobie adorował, uważał ją za coś helleńskiego, bo zresztą była to jedyna cenna rzecz, stanowiąca jego niezaprzeczoną własność. Wprawdzie Robert krytykował jego twarz z malarskiego punktu widzenia jako twarz bez wyrazu, ale była to oczywista zazdrość. Aby zaś całe ciało utrzymać w harmonii (helleńskiej), chodził Strumieński do swej kuźni, kuł żelazo, próbował podnosić ciężkie młoty, a u siebie rąbał drzewo, — naśladując w tem historyczne przykłady osób z domów panujących. Zwłaszcza póki Robert żył, zarozumiałości te były rodzajem wewnętrznego odwetu za brak dóbr materyalnych. Więc np. w myślach przynajmniej zachowywał się Piotr Strumieński tak, jakby rezerwował swoją osobę dla jakiejś specyalnej, nadzwyczajnej miłości. Ale bo też w istocie ideał takiej miłości, wyszedłszy ku niemu z książek, zastąpił mu drogę życia, jako rzecz zbędna wprawdzie, jednak mająca być urzeczywistnioną w imię pewnej wyższej konsekwencyi — jako postulat, który na wzór kategorycznego imperatywu zawiera sam w sobie racyę swego bytu i rozkazu. Wyciągnął go zaś Strumieński w tej formie z książek nie dlatego, żeby był głową niedojrzałą i romantyczną, lecz dlatego, że znalazł on słowo „miłość“ używane we wszystkich książkach w pewnem absolutnem znaczeniu, które jeszcze bliżej objaśnię w rozdziale XIX, gdy będę już mógł powołać się na materyał dowodowy, zawarty w faktach. Tu dodam tylko, że ten sam błąd (teoretyczny) w pojmowaniu miłości popełniają nawet ludzie 70-letni, pomimo że w praktyce całe życie postępowali tak, jakby znali jedynie właściwe, względne znaczenie tego wyrazu; Strumieński zaś różni się od nich tem, że pewne okoliczności i podniety wyzwały go do brania miłości bardzo na seryo.
A z tych okoliczności najważniejszą była ta, że przez całe lata osierocenia, życia wśród stosunków towarzyskich wciąż tak zdradliwych i niepewnych, a wśród ludzi bądźto niższych wykształceniem, bądź też zdziczałych, dziwacznych i monstrualnych — kroplami uzbierało się w nim morze tęsknoty, powstawała żądza wynagrodzenia za te wszystkie chwile przykrości, poniżeń i osamotnień, ta zaś żądza, wyciągnąwszy wreszcie skrępowane dotychczas ramiona, przerodziła się w gwałtowną potrzebę miłości i szukała nadzwyczajnego zaspokojenia.
Po objęciu spadku i przebyciu różnych wrażeń o kłopotów, związanych z tym faktem, postanowił Strumieński pojechać do Włoch — do tego kraju klasycznych zaokrągleń natury — tym samym szlakiem, który już poznał w towarzystwie Roberta. Wówczas jednak, przykuty do chorego niby przyjaźnią, nie mógł napoić się wrażeniami podróży, zwłaszcza że zazdrosny Robert uszczuplał mu swymi kaprysami wielką część przyjemności, a on — z przyjaźni — udawał nawet, że tych wrażeń nie pragnie lub że się na nich poznać nie umie. Chciał więc teraz odświeżyć i poprawić te swoje pierwsze wspomnienia na większą skalę, a wziął się do tego z pewną pedanteryą. Zarówno z pietyzmu dla zmarłego „przyjaciela“, jak dla odczuwania satysfakcyi, że jest od niego uwolnionym, zatrzymywał się akuratnie w tych samych miejscowościach, gospodach i pokojach, co Robert, zwiedzał okolice, które Robert sobie zachwalał, ale których już ujrzeć nie zdążył.
Im bardziej Strumieński oddalał się od kraju, tem więcej — jak mu się zdawało — czuł, że wartość jego osobista rośnie: nikt nie poznawał w nim plebejusza, a niekiedy nawet uważano go za polskiego hrabiego. Zachowanie się jego w podróży było wahaniem się między pozą: „typ łagodnego Słowianina“ a „typ kulturnego Europejczyka“, nb. o czułych na piękno nerwach. Tę drugą pozę podpatrzył u Roberta. Posługując się imieniem Roberta, wszedł w koła artystyczne, w których już pierwej o nim wiedziano, ale sprawą jego legalności nie zajmowano się tak złośliwie jak w kraju. Artyści przyjęli go z otwartymi ramionami jako materyał na nowego mecenasa sztuki. Strumieński właściwie byłby wolał zostać jej adeptem, byłby wolał próbować tych studyów, które dawniej podpatrywał u Roberta, i do których czasami czuł się bardziej powołanym niż zarozumialec Robert. Ale majątek i odziedziczone nowe „obowiązki“, których bądź co bądź zrzekać się nie chciał, uwalniały go poniekąd od obowiązku zostania dobrym malarzem, z drugiej zaś strony poznanie dzieł imponujących, o jakich dawniej nie miał pojęcia, i obawa podjęcia się olbrzymich trudów sprawiły, że nazwał swoją chętkę „fałszywym apetytem“. Zaprzestał więc malować i winszując sobie tej rozumnej rezygnacyi — wskutek której cierpiał tajemnie i teraz i później — przyuczał się od biedy do roli znawcy i miłośnika, jakkolwiek czuł jej śmieszność i upośledzenie. Głównie jednak wpłynął na taką decyzyę Strumieńskiego wypadek, który rdzennym władzom jego duszy nadał inny upust.
Na jakiejś wystawie obrazów ujrzał pejzaże Niemki Angeliki Kauffmann[12] — była to tylko imienniczka słynnej malarki z XVIII wieku — i uznał je za „smutne jak śmierć“, tem bardziej kiedy (a raczej: dlatego że?) usłyszał frapujące szczegóły o osobie ich autorki. Że mianowicie ta kobieta to waryatka, nazywa się „niepokalaną Artemidą“, piękna lecz zimna, nie zdolna wzbudzić żaru miłosnego ni w sobie ni w innych, i że ma hymen cornutum: tak dziwacznym jest talizman jej talentu! To wszystko go zainteresowało, lecz nie mógł się zdobyć na inny sposób sądu jak opinia publiczna, i raz po ujrzeniu jej z daleka, wnioskując z domniemanych szczegółów anatomicznych o jej temperamencie, zabawił się tanim kosztem w obserwatora i zawyrokował: „Ma ona w sobie stanowczo coś niekobiecego“. Tym przesądom pseudonaukowym rzeczywistość udowodniła wkrótce kłamstwo, bo Angelika była zupełnie inną.
Znajomość ich zaczęła się w czasie, gdy Strumieński pielęgnował jeszcze swój talent malarski. Dowiedziawszy się, że Angelika udziela lekcyi rysunków, prosił ją o naukę, przeczuwając, że w ten sposób najprędzej zastąpi szał malarski innym szałem. Angelika, przyzwyczajona do uczenia tylko początkujących, domyśliła się, że idzie mu o dyskrecyę — to było pierwszą ich serdecznością. Ona starała się pozyskać jego sympatyę, przejmując się jego wykształceniem malarskiem bardziej na seryo niż było potrzeba, dyskredytując przed nim tajniki sztuki, — on kokietował ją, odkrywając przed nią zupełny brak zdolności w sobie i przychodząc do przekonania, że jego zapał do sztuki był tylko zapałem wogóle. Wkrótce też miał już to, do czego dążył: zakochał się. Że Angelika była odeń starsza o lat kilka, to mu nic nie szkodziło, owszem przez to stosunek nabierał w jego oczach szczególnego uroku. Było tu wyrachowanie uczucia: że Angelika z wdzięczności wynagrodzi go osobno za różnicę wieku i pokaże mu, iż inna kobieta, młodsza, świeższa, nie kochałaby go tak, jak ona. Tak samo nie zrażało go jej ubóstwo, owszem dzięki temu ubóstwu spodziewał się mieć z niej doskonałą uczestniczkę w tej dziwnej przejściowej sytuacyi, jaką mu zgotowało odziedziczenie majątku. Angelika zaś imponowała mu nietylko pięknością, ale i niespotkaną przezeń dotychczas nigdzie intelligencyą i giętkością umysłu, którą nabyła podobno przez życie wśród artystów i uczonych. Ujmowała go szczególnie tem, że na dnie jej intelligencyi dostrzegał coś, co mu się wydawało naiwnością, dziecięcością, a co później uznał za waryactwo. Zresztą Strumieński i tak z natury pozwalał się wszystkiemu terroryzować, nie dopuszczając do głosu zastrzeżeń, jakie się w nim budziły.
Co do Angeliki, to i ona wnet straciła władzę nad swem sercem tak, jak się tego po sobie sama nie spodziewała. Z początku podobał jej się tylko strasznie ten „gorący Słowianin“, rozwinęła więc wobec niego całą potęgę pewnego przymiotu, któryby — nie bardzo trafnie — można nazwać konwersacyjnym. Oto umiała w sposób niezmiernie zręczny igrać z faktami rzeczywistości, wyszydzać je lub zamieniać na fakta illuzoryczne, należące do jakiegoś urojonego fantastycznego kompleksu, przyczem świadomie unikała lub wymijała wszystko, coby mogło popsuć nastrój, wywołany zapomocą jej kłamstw i projektów. Kto nie chciał wejść w koła takiej komedyi, ten albo nudził się, albo po kilku pojedynkach na szyderstwa wydawał złośliwy sąd, że byłaby z niej lepsza poetka niż malarka. Trafem Strumieński doskonale reagował na ten objaw jej charakteru, a ponieważ wspomniany aparat bajkowo-konwersacyjny Angeliki był w gruncie rzeczy obliczony na sprawy erotyczne, więc też i Strumieński, osnuty złotą przędzą kłamstw Angeliki, stał się jej „ofiarą“.
Ofiarą zaś był na razie dlatego, ponieważ, jak mu się zdawało, Angelika trzymała się sama z daleka od tych fantastycznych oaz, któremi jego wyobraźnię łudziła. W istocie Angelika na pozór zachowywała się sztucznie. Udawała obojętność i wyższość, przebywanie na szczytach lodowatych, niedostępnych dla ziemskiej miłości, wymyślała dla Strumieńskiego różne próby jak dla rycerza średniowiecznego, lecz z drugiej strony w obawie, by nie zraził się, w krytycznej chwili umiała niby nieumyślnie zdradzać zapomocą słów, gestów czy spojrzeń całkiem inną sferę uczuć u siebie i otwierać jego nadziejom dalekie perspektywy. Powodem tej taktyki był wygórowany wstyd swego błędu anatomicznego, wstręt przed konieczną w przyszłości operacyą, a zarazem duma, dążąca do zachowania jak najdłużej tego wyjątkowego stanu, który ją uczynił godną jej imienia. Także Strumieński wiedział o możliwości usunięcia przeszkody zapomocą operacyi, mimo to bardziej mu dogadzało traktować sprawę w duchu Angeliki, to znaczy kochać się z nią tak, jakby siebie wzajemnie nigdy w życiu posiąść nie mogli. Przed oczyma jego duszy majaczył mu godny urzeczywistnienia, wspaniały ale niewyraźny obraz „idealnej“, czystej miłości, a ową drobnostkę anatomiczną uważał za święty symbol, za tajemniczą wskazówkę duchów, jak tę „zagadkę“ pojmować należy.
Wnet stała się Angelika wspólniczką tych pomysłów, i zawarli ze sobą ślub czystości. Ale eksperyment ten „zepsuła“ natura. Po pewnym czasie, kiedy pierwszy zapał ostygł, a przebywanie razem wytworzyło między nimi setki nie dających się określić węzłów i pobłażliwości, wpadali już oboje na rozmaite pomysły, jakby sobie stworzyć surrogat w miejsce brakującego czynnika fizyologicznego.
Wyrazem pierwszego etapu tych rzadkiego rodzaju miodowych miesięcy była serya obrazów Angeliki, w których ona, porzuciwszy swe dotychczasowe smutne tematy, zaczęła malować krajobrazy przedstawiające niebo. Niebo pełne refleksów słońca, niebo podczas burzy, zasiane czarnemi chmurami w oświetleniu błyskawic, niebo nocne ciche i przepaściste, pełne gwiazd i dróg mlecznych, lub pełne dziwnych istot je zamieszkujących, niepodobnych do bóstw żadnego Olimpu. Przy tych pracach pomagał jej radą i zachętą Strumieński, wywiadywał się sam pilnie o różne zjawiska z meteorologii i optyki i zbierał potrzebny dla niej materyał naukowy. Drugi etap atoli mniej zawierał epizodów, nadających się do malarstwa, ale mogłyby o nim coś opowiedzieć ptaki Adryatyku, które w locie swoim, koło kolumn marmurowych w ogrodach cienistych, widziały dwa ciała, rozżarzone namiętnością, tulące się do siebie pod zwojami bujnych, wonnych kwiatów południa.
Skończyło się to na tem, że przecież zdecydowali się obniżyć poziom swej miłości o parę nieb, i nibyto dopiero teraz dowiedzieli się, że w tym wypadku Eskulap może pomódz Afrodycie. Angelika w masce udała się do lekarza, który usunął fizyczny warunek wyjątkowości. Stało się to w Italii, w tym kraju „klasycznych“ zaokrągleń natury.
Stali teraz pochyleni nad rzeką, płynącą nibyto z dalekiego raju, tłumili gwałtowne westchnienia i nasycali się tęsknotą. Ale i w tem było instyktowne wyrachowanie: oto bowiem chcieli zapomnieć o wmieszaniu się prozaicznego lekarskiego żywiołu, ale żeby się nie wydawało, iż im tylko o to chodzi, zapełnili tę pauzę girlandą nowych wrażeń i pomysłów. Pokazało się wówczas, że jest do załatwienia jedna ważna kwestya: bankructwo miłości platonicznej. Musieli się wreszcie przyznać do tego, usprawiedliwić to jakoś przed sobą, zmienić. Uradzili więc, że miłość platoniczna nie znika, lecz tylko annektuje nową dziedzinę, rozszerza się, platonizuje pierwiastek zmysłowy. A kiedy wreszcie przeszli po tym moście na drugą stronę, wmawiali w siebie, że odczuwają rozkosze, nie wiedzieć jak niebiańskie. Nie mówili jednakże o tem, czy pierwiastek zmysłowy istotnie został splatonizowany, wrażenia bowiem, które mieli wzajemnie ze siebie, były tak nowe i elementarne, że na szczęście nie mogli ich umysłem opanować ani zaklasyfikować. W tego rodzaju rozkoszy są pewne fizyczne konsekwencye, których dowolnie omijać lub zmieniać nie można.
Wyrazem tego trzeciego etapu w ich stosunku była „Księga Miłości“, rodzaj pamiętnika erotycznego w obrazach, do którego Strumieński chciał tekst napisać. Powstanie owej księgi wiązało się z pewnym nadzwyczajnym pomysłem, który podobnie, jak wszystkie inne ich pomysły, został potem albo zeskamotowany milczeniem, albo nie wykonany. Oto Angelika i Strumieński wnet przyszli do poznania martwych punktów w miłości zmysłowej i przerazili się ich obecnością. Były one zapowiedzią końca ich urojeń, wykazaniem jednostajności materyału, którym rozporządzali. Postanowili więc walczyć z tym czynnikiem, który ich zreformowanej, rozszerzonej miłości zagrażał nowem fiaskiem. Wśród egzaltacyi przyszli sobie do przekonania, że miłość jest problemem, kryptogramem świata, który należy rozwiązać, który rozwiążą oni, kapłani miłości. Odcyfrowaniem zaś tej zagadki wydawała się im wspólna śmierć przez miłość. Umrzeć z nadmiaru życia, nie czekać na powolne wyczerpywanie się miłości, wydrwić tę straszną śmierć, któraby może chciała zabrać jedno bez drugiego. W jaki sposób ma się to stać, to miało być przedmiotem ich narad w najszczytniejszych chwilach, najwyższą kulminacyą ich duchów i ciał, ich ostatnim największym tryumfem. Czy by to był jakiś stan trwałej ekstazy, nieruchomego zapatrzenia się w siebie, zahipnotyzowania się wzajemnego wzrokiem i myślą, bez możności przebudzenia się, czy takie rozigranie się fantazyi, połączone z obojętnością na wszystkie inne sprawy, żeby aż głód sprowadziło, czy zupełne wyczerpanie się fizyczne, czy też trzebaby było koniecznie pomódz jakimś środkiem z zewnątrz (rewolwerem, trucizną), — tego oboje nie wiedzieli, ale uspokajali siebie, że jeżeli nie wiedzą, to właśnie tylko dla tego, aby mieli po co żyć (sprzeczność!), o czem myśleć, żywić jakieś nieskończone pragnienie w swojej miłości. Mówili sobie nawet, że toby było źle, gdyby wiedzieli „jak“, — bo przecież z nimi razem wiedziałby o takiej możliwości i cały świat, podczas gdy właśnie znaleźć ją mają tylko oni oboje, bo po to przyszli na świat. Otóż w „Księdze Miłości“ mieli opisać tę swoją podróż ku śmierci, i pozostawić ją wraz z tajemnicą śmiercionośnego wynalazku w spuściźnie wszystkim miłosnym parom, któreby ich naśladować pragnęły.
Takimi pomysłami raczyli się jak muzyką, ale byli zbyt ostrożni, żeby kiedykolwiek jasno się deklarować, czy je biorą na seryo, czy nie. Zresztą mimo tych wszystkich spacerów w dziedziny niemożliwości, wracali zawsze z wielką pewnością na ubitą drogę praktycznego żywota. Strumieński przemyśliwał nad tem, że trzebaby przecież wrócić do kraju, dokąd go powoływał stan interesów, Angelika zaś przychyliła się do tego z innych powodów.
Podobnie jak w oko, szeroko rozwarte i z zaufaniem wpatrzone w błękit, wpada czasem mała muszka i zmusza je do zamknięcia się i gwałtownych drgawek, tak samo i horyzont jej szczęścia zaciemnił się przez głupstewko. Oto Angelika skompromitowała się na polu artystycznem: znawcy zarzucili jej plagiaty. Sąd ten, chociaż nie bezpodstawny, był jednak za surowy, bo plagiowanie u Angeliki miało źródło nie w chęci oszukania publiczności, lecz w nieodporności jej umysłu, było niejako jej potrzebą. Angelika tak się nieraz zachwycała i przejmowała urokiem niektórych cudzych pomysłów i efektów, że nie mogła się oprzeć popędowi odtwarzania ich na nowo, niemal niewinnie, a o talencie jej świadczyła tylko czystość naśladownictwa. Strumieński, chcąc ją bronić, wydał broszurkę, w której utrzymywał, że w sztukach plastycznych wogóle nie może być mowy o plagiacie, ponieważ wszystko zależy od wykonania i naśladownictwo może nawet przewyższać oryginał, tak jak tego dowodem były podług niego właśnie obrazy Angeliki. Odpowiedziano mu, że wyrwał się jak Filip z Konopi, gdyż właśnie owe kopie są nieudolne. Dość, że polemika ta przysporzyła mu nieprzyjemności — nawet ze strony Angeliki — i przyspieszyła powrót do kraju, na łono zajęć nieartystycznych.
Angelika, zniechęcona do Włoch tym epizodem, mówiła sobie teraz tak: Tam, w ustroniu, zdala od zgiełku świata odświeży się ich miłość, przywdzieje nowe szaty. Biedne, nie tak natarczywe wrażenia przyrody nie odwrócą już od tej miłości jego uwagi, i Angelika stanie znowu na piedestału. Nienawiść ludzi naokoło, o której opowiadał, będzie czarnem tłem tego piedestału. A przedewszystkiem tam wróci jego zachwiana wiara w jej talent.
Nie wiedziała, że i on pragnie ją mieć na swoim terenie, aby nad nią lepiej zapanować i rozjaśnić sobie pewne szczegóły pożycia z nią, które spostrzegał niekiedy, w nagłych momentach, i notował na dnie swej duszy[13]. Była to jakaś „reszta“ w jej charakterze, którejby nie umiał określić, a którą odczuwał tylko w chwilach zbytniej niecierpliwości w przełamywaniu nieporozumień między nią a sobą, nieporozumień drobnych ale ważnych, bo wskutek nich wydawało mu się, że są pewne zastrzeżenia i niebezpieczne furtki, przez które jej miłość uciec może. W ten sposób jedno czyhało na miłość drugiego i pilnowało jej, a wzajemność miała charakter podstępu i wyłudzania: sekret, który w historyi każdej miłości odgrywa wielką rolę. — Żeby nie pozostawiać czytelnika w wątpliwości co do owej „reszty“, której sobie Strumieński nie mógł (?) uświadomić, powiem już teraz sam, o co tu mniej więcej chodziło. Oto np. zauważał jej kłamstwa (pociąg do kłamstwa łączył się u niej z pociągiem do plagiowania) i nie umiał sobie zdać sprawy, jak i po co robi to kobieta tak intelligentna. Po drugie: on chciał brać pomysły i marzenia na seryo[14], lecz nie miał z jej strony pomocy, widział z niezadowoleniem, że ona nie chce udawać wiary w te projekta cudackie i traktuje je tylko jako fantazyę. Mogła tu grać rolę także różnica wieku. Wreszcie on — pod pozorem platonizowania zmysłowości — stawał się czasem nienasyconym i za swobodnym, i miał Angelice za złe, gdy mu dawała do zrozumienia, że w takiej miłości ginie jej godność czysto ludzka, i gdy mówiła, że ona musi stać na straży świeżości miłosnego czaru. — Jeszcze raz powtarzam, że tych różnic Strumieński nie analizował, przeciwnie między obojgiem panowała „cudowna harmonia myśli“, mieli nawet wspólny język frazesów. „Harmonia“ — już w tej eufemistycznej nazwie mieściło się zaznaczenie niezgodności, a więc dysharmonii, co zaś do wspólnego języka, to rzeczywiście nazwy były wspólne, ale każde łączyło z niemi nieco inne wyobrażenia i nadzieje, a czasami używali swoich teoryi erotycznych na polemikę o rzeczy błahe ale konkretne.
Są jednak już w Wilczy. Tu stosownie do przewidywań Angeliki i Strumieńskiego miłość ich nabrała nowej siły, uzyskała odrębny koloryt. Zdawało się im, że są w jakiejś świątyni wśród lasu, pełnego dzikich ludzi i zwierząt. Takie zabarwienie ich stosunku wywołane było w ich duszach li tylko przez analogię miejscowości na skalę o wiele drobniejszą: mianowicie, gdy Strumieński rozkazał kaplicę po prababkach, położoną w lesistej części ogrodu, przerobić na wspaniałe atelier dla żony i nazwał je muzeum Angeliki.
W tem muzeum powstają nowe obrazy, tam „Księga Miłości“ wzbogaca się nowymi rozdziałami. Teraz Strumieński bierze w artystycznych pracach Angeliki coraz większy udział, przewyższa ją w wymyślaniu kłamstw, poddaje jej tematy, które ona chwyta i wykonuje, pobudza ją do snucia jej własnych pomysłów i pilnuje przy pracy. Otoczy ją wszystkiemi wygodami i zbytkami, Gela nie będzie już więcej malować dla innych ludzi, tylko dla niego, wyłącznie dla niego, a raczej dla nich obojga. Miłość i sztuka — bo wszakże miłość jest także sztuką, nieprawdaż? Dzieci są w niej koniecznym przypadkiem, nie dziełem. Ach, jakież dzieła możnaby uzyskać ze zespolenia jednej i drugiej! Gdy inni ludzie kochają, z najlepszych żarów zostaje im tylko popiół pamięci, który czas rozwiewa: miałażby ich miłość nie być nieśmiertelną? czyby raczej nie powinna stworzyć pamiątek, w którychby zaklęte były wszystkie urocze chwile, ich natchnione improwizacye wzajemnego uwielbienia i melodye, słyszane w ekstazach rozkoszy? Jeżeli skąpa natura dała dla miłości tylko jeden, niewybredny instrument, czyż nie należało jej poprawić i w świecie nadzmysłowym zbudować drugiego świata, dla nowych możliwości, dla lepszych, czystszych dusz i ciał... Oto jest spółkowanie na wszystkich polach, oto jest legendowe przezwyciężenie zwierzęcego pierwiastku w człowieku, powolny proces uduchowienia się ludzkiej psychy od bram piekielnych do horyzontów niebieskich i t. p.
Stało się jednak, że pomimo takich bardzo anielskich teoryi tematy „Księgi Miłości“ trzymały się więcej piekła niż nieba. Ten sam stosunek przybierały do siebie także odpowiednie pierwiastki w kochaniu, i to właśnie stanowiło dla Strumieńskiego i Angeliki ten tajemniczy węzeł, o którym oboje naumyślnie prawie nie wspominali, ale który ich łączył najwięcej.
Nie mogło jednak być inaczej, skoro czuli, że mimo obopólnych starań powstają między nimi wciąż nieporozumienia, i to w sprawach, które im się wydawały dość prymitywnemi, — dlatego, bo nie wiedzieli, że z niemi są związane najgłębsze korzenie ich charakterów. I tak np. chciał Strumieński, by Angelika nauczyła się bodaj tyle po polsku, żeby mogła przy jego pomocy poznawać ulubione mu książki polskie, i rozumieć a nie tylko odczuwać pieszczotliwe i słodkie słowa, które żartem lub przez zapomnienie wypowiadał do niej w tym języku. Ona, zniecierpliwiona po kilku próbach, przerwała te niemiłe i trudne lekcye, skarżąc się, że on widocznie chce ją tu zaaklimatyzować; Strumieński zaprzeczał, robił jej wyrzuty, że go obwinia o jakieś filisterskie przesądy, — a przecież Angelika nie tak bardzo się myliła. Jej tajnem życzeniem natomiast było, żeby mąż sprzedał majątek i wyjechał z nią w podróże. Pokryjomu nudziła się w Wilczy, mówiła sobie, że jednostajność krajobrazu działa na jej talent zabijająco, że ten talent odczuwa niemal nostalgię za prawdziwem pięknem przyrody. Strumieński wyczuwał z lekkich alluzyi, o co jej idzie, zarzucał jej brak szczerości i zaufania, przyrzekał, że to się jakoś zmieni, mówił, że sprzedać majątku tak zaraz nie można, i — że przecież tutaj dobrze, taki zaciszny mają kącik, jakby stworzony dla miłości. O śmierci przez miłość nie było już mowy, tem bardziej, że Strumieński tak właśnie regulował swoje gospodarskie interesa, jakby miał ciągle żyć, a zajęcia tak mu się układały, że ich nie mógł ani zakończyć ani przerwać. Z dnia na dzień zwlekał więc z załatwieniem życzenia Angeliki, czekał na przypadek, któryby mu decyzyę ułatwił, np. na zaostrzenie się stosunków z Maryuszami i sąsiadami do tego stopnia, by pobyt jego w ojczyźnie stał się niemożliwym. A przecież z drugiej strony żal mu było Wilczy, nie chciał, by taki przypadek nastąpił, przytem nie uśmiechała mu się rola impresaria Angeliki. Chciał mieć coś w rękach, czemby moralnie górował nad nią, coby przeciwstawił jej intelligencyi i talentowi. Wciąż bowiem jeszcze uważał ją za niezwykłą kobietę, jakkolwiek jednocześnie z tym respektem łączył się w jego duszy brak respektu dla jej artyzmu, — ślad ujemnych krytyk, które o niej słyszał. Ten brak należytego respektu odczuwała Angelika w kurateli, którą roztaczał Strumieński nad jej twórczością, a przytem miewała westchnienia w duszy, że zbyt na seryo wziął jej pozę zrzeknięcia się dalszych występów publicznych. Dlatego też lubiła — nb. żartem[15] — hamować zbytnie jego zapały teoretyczne, nadto zdawało jej się, że jako fachowa, jako twórczyni, może je sobie lekceważyć. Słyszała gdzieś, że „grau ist jede Theorie.“ Atoli mimo tych podszeptów ambicyi miarkowała, że jej siła i wiedza techniczna nie dorastają tych nowych zadań, jakie sobie w sztuce stawiali. Mówiła mu wtedy, że czuje brak talentu, lecz on zachowywał się wobec tego tak, jakby chciał jej zarzucić: Udajesz to naumyślnie, aby nie poddawać się mojemu wpływowi.
Lecz to wszystko nie wyczerpuje całej gry motywów; sięgały one jeszcze głębiej. Tu jednak wypada mi zaznaczyć ponownie, że wszystkie te motywki praktycznie z lekka tylko marszczyły powierzchnię ich życia, wywoływały małe sprzeczki, jako preteksty do nowych seryi pocałunków, poczem oboje stwierdzali, że z każdym dniem kochają się coraz bardziej. Wszak tworzyli słynną a raczej osławioną parę waryatów, a w okolicy mówiono o ich pożyciu legendy, w których pod maską szyderstwa ukrywał się taki podziw i zazdrość, jakie bywają wobec samobójstwa.
Zaszedł jednak wypadek, który otworzył ukryte ruchome dno w tym statku miłości, płynącym niby na oślep w krainę ułudy. Na Angelikę przyszedł czas ciąży i wywołał różne zmiany w jej psychicznych dyspozycyach, oddawna zresztą przygotowywane. Najprzód zdawało jej się, że czuje, iż coraz bardziej traci talent i ochotę do artystycznej pracy. Była to może tylko auto-suggestya, bo Angelika wyczytywała swego czasu z książek, że aspiracye artystyczne występują zwykle tylko u tych kobiet, które chybiły swego właściwego, kobiecego powołania, i że gasną, jeżeli taka kobieta zostanie żoną i matką. Przekonanie, że tak samo jest i z nią, wzmacniała w niej obawa o swój intellektualny a w następstwie i towarzyski wpływ w domu Strumieńskiego, bo mniemała zarozumiale, że bądź co bądź talent jest posagiem[16]. A nie szło jej tylko o zewnętrzną stronę sprawy, tj. o to, by Strumieński nie wstydził się jej przed światem, lecz i o to, że jak sądziła, z pewną ujmą dla męża, jej kunszt malarski jest główną podstawą ich stosunku, a zarazem rękojmią miłości Strumieńskiego, bo umożliwia mu złudzenie dostępu do twórczości, czyli do tej dziedziny, którą z takim żalem porzucał. Gdyby jedynym czynnikiem tej miłości pozostała jej piękność, to ona, Angelika, spadłaby do rzędu tych kobiet, które dumnie nazywała przeciętnemi i tak nienawidziła, jak one ją.
Niepokój Angeliki nasycał się z pewnego źródła, które przed jej poznaniem się ze Strumieńskim biło bardzo wysoko, a potem schowało się, lecz nie wysychało. Oto wówczas, kiedy jej ciało i — o ile możności — myśli były „czyste“, uprawiała ona fanatycznie kult własnego ciała, własnej piękności i dziewiczej dumy, dla której miłość mężczyzny byłaby największą hańbą. Jak wiadomo, przyczyną takich ostateczności u niej był pewien szczególik fizyologiczny. Wtedyto obdarzono ją nawpół szyderczym przydomkiem „niepokalanej Artemidy“, wtedy próbowała nawet założyć „klub Amazonek“, złożony z pięknych tylko i mądrych dziewic, lecz klub ten nie wszedł nigdy w życie, i wskutek szykan, i wskutek tego, że sama inicyatorka wnet straciła kontenans. Ale wspomnienia z tej kryształowej epoki życia, złączonej nadto jak najściślej z pierwszym rozkwitem jej talentu, odżyły teraz w Angelice, kiedy widziała swoje ciało, pozbawione pięknych kształtów, pomarszczoną (w lustrze imaginacyi) twarz, i czuła zanik weny artystycznej. W takich chwilach ogarniał ją żal do Strumieńskiego za to, że wyrwał ją z jej poprzedniego „anormalnego“ stanu. Czuła bezsensowność i niesprawiedliwość tego żalu, a jednak nie mogła mu się oprzeć, zwłaszcza wtedy, gdy rozpoczynające się przypadłości fizyologiczne coraz bliżej nasuwały jej myśli o strasznych cierpieniach i o możliwej śmierci. Z drugiej zaś strony wiedziała, że stan jej ma być dla niej „błogosławionym“, że powinna odczuwać radość i szczęście, gdy tymczasem ona odczuwała tylko grozę przed procesem, odbywającym się we wnętrzu jej ciała, jakby się z nią miało stać coś innego jak z innemi kobietami. Pochodziło to stąd, że dawniej nie przygotowywała myśli swych i serca na tę epokę i teraz czuła się zbrutalizowaną, użytą przez naturę do podrzędnej funkcyi. Tajemnem jej zmartwieniem i wstydem było, że nie kocha swego płodu tak, jakby kochać powinna, i drżała, by on, mąż a przyszły ojciec, tego nie dostrzegł. Wprawiała się więc wysiłkiem woli w usposobienie, jakieby według znanych jej szablonów posiadała każda szczęśliwa przyszła matka, i fantazyą doprowadzała to sztuczne usposobienie do egzaltacyi. Takowe miotanie się sprzecznych uczuć, przy wątłem jej zdrowiu i przy ciągłym nałogu do mistyfikowania Strumieńskiego inną powierzchnią swej duszy, wywołało u niej znaczne rozdrażnienie nerwowe — lub raczej może, było psychologicznym wykładnikiem rozdrażnienia, istniejącego już wskutek zmian fizyologicznych.
Strumieński na pierwszą alluzyę Angeliki o wypadku zachował się tak, jakby zapomniał, że to się wogóle stać mogło, a potem padł jej do stóp i ze łzami w oczach przepraszał. Nie przeczuwając, że może się stać naprzykrzonym, skwapliwie strzegł jej i pilnował, przy pomocy swej starej ciotki (bo matka już była umarła), wypytywał o dolegliwości, rozwijał dalej jej myśli o dziecku, a gdy ona mu żartem wytknęła tę natarczywą troskliwość, mówiąc, że jest mądrzejszym od jej lekarza, odparł również żartem, że bierze sobie przykład z samca gołębia, który luzuje samiczkę w wysiadywaniu jaj i bodaj czy nie z większą pompą i namaszczeniem spełnia tę funkcyę niż ona. Przez to zaś właśnie potwierdzał Strumieński przypuszczenia Angeliki, że podobnie jak pierwej narzucał jej swoje idee artystyczne, tak teraz uważa ją za naczynie do urodzenia jego dziecka.
Gdy Angelika przyzwyczaiła się do swego stanu, myśli jej opuściły tor dotychczasowy i zeszły na inny. Wkrótce w chaosie jej uczuć jedno było dla niej bezpośrednio jasnem: że go „kocha nieskończenie“. Wszystkie jego zabiegi wydawały się jej dzięki swej miłej przesadzie nad wyraz pięknymi i rozczulającymi; smagała wtedy ukrytą w głębi duszy hydrę egoizmu i pychy, którą wykarmiły w niej lata samoistnego życia. Najwięcej jednak do tego zwrotu psychicznego przyczyniła się pogłoska, iż swego czasu Maryusze celem załagodzenia sprawy spadkowej mieli zamiar wprowadzić Strumieńskiego w swoją rodzinę przez ożenienie go z jedną z panien Strumieńskich. To uprzytomniło jej zaraz, jaki skarb posiadła, i nadało jej fizycznemu upodobaniu w mężu cechę skąpstwa i chytrej gwałtownej zazdrości. Mniemała, że Strumieński musi żałować tego, iż zamiar Maryuszów spełzł na niczem, a gdy on przeczył, mówiła mu, że się myli, że nie zna tajemnic własnego serca. Równocześnie jej rozpamiętywania o śmierci — uzasadnione zresztą przez sytuacyę — były coraz częstsze, tem bardziej, że znała nieodporność swego zdrowia. Wówczas-to ułożyła sobie pewien plan utrwalenia swego obrazu w duszy Strumieńskiego po swej śmierci, plan, nie całkiem zresztą oryginalny i nie mający szans upraktycznienia, ale który mocą swej fantastyki tak ją samą olśniewał, że dawał jej niemal zupełne uspokojenie. W pewnych chwilach nawet, cel był dla planu, a nie plan dla celu, tak ją to entuzyazmowało. Zostawiając mężowi dziecko i swój utajony konterfekt, wierzyła, że bodaj na parę lat zapewni sobie pierwsze stanowisko w jego sercu, a z tą wiarą, choćby i złudną, lekko będzie umierać. A potem nie będzie już tych brudnych, szpecących piękność duszy pożądań i walk, nie będzie nawet miłości, a jej duch, wyzwolony z ciała, wejdzie w blaski powracającego dziewictwa.
Tymczasem, leżąc w łóżku, bawiła się kędzierzawymi włosami klęczącego przy niej Strumieńskiego i opowiadała mu, jak to on po jej zgonie pojmie młodziutką żonę i będzie razem z nią obmawiać Gelę. Chciał protestować, zaklinać się, że jej zgonu nie przeżyje, lecz zamknęła mu usta pytaniem: A któż będzie żył dla dziecka? Skoro zaś on z nierozważną pochopnością zawołał, że w takim razie i dziecko musi być poświęcone, odważyła się Angelika poruszyć delikatną kwestyę: Czy też nie ma jej za złe, że ona przemyśliwa o śmierci, zamiast tchnąć radosną pewnością, że żyć będzie, aby wychować dziecko? Czy uważa to za nienaturalne? — Strumieński się zdumiał, nie zauważył bowiem dotychczas w zachowaniu się Angeliki nic nienaturalnego; lecz to jej pytanie trąciło w nim — a raczej uodważniło — pewną ukrytą sferę uczuć. Dusze ich zbliżyły się wówczas do siebie, jak nigdy jeszcze. W oczekiwaniu blizkich zajść tragicznych, pogrążyli się oboje w ciemną atmosferę coraz dalszych wynurzań, a potem dziwnych projektów i umów. Powiedzieli sobie i to, że teraz właściwie kwestya śmierci przez miłość stała się bardzo aktualną, ale że plan jej pierwotny nie da się w tych warunkach wykonać, uradzili więc zmienić go tak, że Strumieński miał jeszcze pozostać przy życiu. Były to bardziej marzenia niż postanowienia, a wyrafinowana niebiańskość tych marzeń miała w sobie liczne źródła nowych upojeń. Pod wpływem takich rozmów, ufając nadto w moc swojego odrębnego planu — o którym nic Strumieńskiemu nie mówiła, — Angelika niecierpliwie oczekiwała śmierci. Wyobrażała sobie, że znika ze świata jak gwiazda spadająca, ciągnąc za sobą długą smugę świetlistą — i że ten fenomen przyrody wśród nocy ogólnej dostrzega tylko jeden człowiek, on.
Lecz stało się inaczej. W czasie chwilowej nieobecności Strumieńskiego w Wilczy nastąpiło przedwczesne rozwiązanie Angeliki. Dziecko umarło natychmiast, matka została przy życiu. Byłoby ją można nazwać ocaloną, gdyby połóg nie wywołał w niej lekkiego zaburzenia umysłowego, podsyconego rozdrażnieniem wskutek śmierci dziecka i doznanego zawodu co do siebie samej. Jej instynkt samozachowawczy, narażony ciągle na próby i gnębiony przez nią samą, utracił wreszcie wszelką sprężystość.
Czy to była komedya, czy tragedya, co się teraz w niej działo, tego sobie Strumieński nigdy potem wytłómaczyć nie zdołał. Angelika stała się względem niego zimną i odpychającą, jakby zapomniała, że on jest i był jej mężem, gardziła również malarstwem, natomiast śpiewała całymi dniami włoskie pieśni, uroiwszy sobie, że jest znakomitą śpiewaczką[17]. Ze strachem obserwował Strumieński ten rozwój „nieznanego“. Działy się rzeczy, które przedtem wcale nie wchodziły w rachubę. Aby to jakoś zmienić, postanowił wywieźć żonę do Szwajcaryi, skoro jej się tylko polepszy. Lecz ona, uprzedzając ten zamiar, pewnej nocy wyszła przez salon na ogród i wskoczyła do studni. Strumieński wkrótce spostrzegł jej nieobecność w domu, wybiegł za nią i tknięty przeczuciem, zwołał ludzi, poczem ją z wody wydobyto. Próby cucenia okazały się daremnemi.
Na piersiach jej, nie podnoszących się już oddechem, pod zmoczoną koszulą znalazł potem Strumieński list do siebie. Część jego była nieczytelna, bo atrament rozpuścił się w wodzie, lecz to, co odczytał, zakończone pytaniem: „czy dobrze?“, przejęło go do głębi. Pod tem wrażeniem napisał na tym samym liście przysięgę, że „dobrze“, i bez namysłu z własnej inicyatywy złożył go znowu na piersiach zmarłej, gdy ją kładziono do trumny, niby odpowiedź, niby wieczny weksel.
Teraz nastał dla Strumieńskiego okres, w którym dobry geniusz jego życia dał mu zakosztować tzw. słodyczy cierpienia, a ustrzegł go przed przepaściami.
Straszne wstrząśnienie nerwowe, jakiego doznał przez śmierć Angeliki, wywołane było nie tylko faktem jej utraty, ale i nadzwyczajnemi okolicznościami, wśród których to się stało. Smutek przytłumiła groza.
Wprawdzie, spełniając życzenie Angeliki, w dzień po jej pogrzebie wszedł do muzeum i tam, odsłoniwszy jej tajemny obraz, spędził przed nim parę godzin w bezmyślnem odrętwieniu. Jednakże ból jego nie znosił przymusu i biegł inną drogą, szukając sobie silniejszych punktów zaczepienia.
Zamknąwszy muzeum Angeliki, Strumieński godzinami krążył naokoło dworu, przyciągany magnetycznie przez jedno miejsce: studnię. Wreszcie, gdy widział, że nikogo naokoło niema, przystąpił do niej ostrożnie i odchylił nieco zielone gałęzie, zasłaniające światło. Nic nie zobaczył prócz czarnej czeluści, bo lustro wody w studni było położone głęboko.
Poszedł na pole do robót, jak gdyby się nic nie stało, a myśl jego wciąż była przy studni. Wrócił po jakimś czasie znowu, odgiął gałęzie, odłamał z nich kilka, położył się na ziemi i patrząc w głąb, przyzwyczajał oko do ciemności. Wkrótce dojrzał zielonym, wilgotnym mchem pokryte deski, których krawędzie gdzieniegdzie wysterczały, ukazując na ścianach studni w szczelinach ziemię, porastającą trawą. Wody nie widział. O te krawędzie mogła zawadzić (głową?) Angelika, spadając do studni, lecz żadnych wyraźnych śladów tego nie znaleziono. W tej chwili kilka grudek ziemi osunęło się z pod niego i spadło w głąb. Po lekkim plusku nastąpiła cisza. Wziął wtedy sam większy kamień i upuścił go do wody, a potem miarkował po plusku, jak to mogło być daleko, choć znał studnię jeszcze z czasów chłopięcych.
Rozpamiętywał szczegóły wyciągania jej z wody: jak nachylone latarnie odbijały się w studni, jak woda ściekała z włosów, z sukien nocnych trupa. Potem z coraz bardziej rosnącą trwogą cofnął się w czasie i przypominał sobie chwile, gdy on sam, stanąwszy w ciemności nad studnią, nie wiedział w rozpaczy, co począć. Uchwycony w kleszcze wspomnienia, pochylił głowę i machinalnie wyszeptał: Gela! Gela! A potem, jakby nabrawszy odwagi, głośniej krzyknął: Gela! W studni zahuczało, Strumieński uczuł pewien zawrót głowy i uchwycił się drewnianej krawędzi.
W tej chwili zbliżyła się jakaś dziewka z dwora, niosąc konewki i pośpiewując. Strumieński cofnął się nieco w głąb ogrodu i czekał jej odejścia. Nie przestając śpiewać, wzięła leżącą obok studni żerdź i zaczepiwszy na niej konewkę, spuściła ją do studni. Wkrótce nadszedł także jakiś parobek z kosą i prosił o wodę do osełki. Strumieński oddalił się i okrążywszy dwór poszedł ku cmentarzowi. Obejrzał się naokoło, a potem, przystąpiwszy do skromnego kamiennego nagrobka, położył na nim rękę. Pak stał chwilę, lecz widok zwiędłych kwiatów odstraszył go; odwrócił głowę i poszedł w pole.
W nocy, zbudziwszy się, zapalił latarnię i wszedł do salonu. Podumawszy chwilę, otworzył drzwi do ogrodu i stanął w nich, patrząc na czarne kontury drzew i krzaków, między którymi wiła się dróżka do studni. Potem poszedł tam znowu i spuściwszy latarnię na sznurku w głąb, badał lustro wody i wołał znowu: Gela! Gela! — wołał rozdzierającym, waryackim głosem i płakał nad tą swoja głupotą. Uspokoiwszy się, rozmyślał nad wielce interesującą kwestyą, w którem miejscu stanęła Angelika, skacząc do wody. I czy skoczyła, czy też naprzód przelazła przez brzeg studni, a potem zsunęła się do wody? W tym wypadku, uchwyciwszy się dłońmi wystającej krawędzi, miała jeszcze czas na ostatnie zastanowienie się, na ostatnie myśli — jakie? czy o nim? Czy długo pozostawała w tej pozycyi? czy może zdecydowała się żyć, ale wdrapując się znów na brzeg, ześliznęła się w głąb? Czy chciała krzyczeć, lecz wstydziła się — lub nie mogła?
Dręczony temi myślami, Strumieński wrócił do domu i położył się spać. Ale nie mógł zasnąć. Znowu jedna rzecz przyszła mu do głowy. Wziął szal Angeliki, wyszedł przez salon do ogrodu, i położywszy szal na krzaku georginii, znajdującym się przy dróżce, oddalił się kilka kroków, mając go na oczach. Takie samo widziadło ujrzał owej nocy, kiedy wybiegł szukać swej żony; ten szal naprowadził go na jej ślad. Dlaczego go zrzuciła? Czy aby wiedziano, gdzie jej szukać? O jakże musiała drżeć z zimna w tej ostatniej drodze!
Chodził po ścieżkach naokoło klombów z kwiatami, to oddalając się, to zbliżając do owego krzaczka georginii, i wciąż obserwował plamę szalu, bielejącą na czarnem tle nocy. Wpadł potem w głąb ogrodu, błądził naokoło muzeum Angeliki i wrócił znowu do tego samego miejsca, a zdjąwszy szal z krzaka, nagłym ruchem owinął nim sobie głowę, przytulił doń usta i oczy i tłumił łzy i łkanie.
Co nocy uparcie ciągnęło go, by wstawać, przebiegać puste pokoje i niby szukać czegoś czy kogoś, potem wchodzić do salonu, na werandę, a wreszcie iść do ogrodu na ten spacer. Ulegając dziwacznej pomyłce umysłu, kazał pod ścianą dworu od ogrodu złożyć długa drabinę i zwój lin, lecz nie wytłómaczył nikomu celu tego nakazu, bo jakże mógł się przyznać, że w ten sposób lżej mu było myśleć o szczegółach śmierci Angeliki? Taką samą nieznośną pomyłką umysłu było, gdy powtarzał sobie: niema jej! niema! jakby co chwila na nowo odkrywał jej brak. Niema jej — a przecież dopiero co była. „Była“ ukazywało się jako teraźniejszość i chciało być panią, a surowe „niema“ zabijało ją ciągle jako nonsens. Te uparcie aż do idyotyzmu powracające zestawienia myśli męczyły okropnie mózg Strumieńskiego; nigdy on się nie spodziewał, żeby w bolu psychicznym było tyle fizycznego pierwiastku[19].
Do pewnego stopnia wprawdzie dopuszczał uczucie bolu, a nawet powiększał je skrycie: miał w tem dziwną przyjemność, podobną do tej, jaką się miewa, naciskając swój ząb bolący. Ale potem gorączka bolu rosła ponad miarę, tętniła w brwiach i skroniach, aż Strumieński na pomoc przywoływał różne komiczne myśli, wyobrażał sobie cierpienia głodu lub wyrywanie języków podczas inkwizycyi hiszpańskiej i próbował cieszyć się, że sam nie doznaje aż takich tortur, że ma co jeść i w co się ubrać, a gdy te próby nie pomagały, zgnębiony pisał laską na piasku słowa: Kiedyż się to skończy!
Męczyły go również owe wycieczki nocne, z których wracał z mętnemi uczuciami, jak złodziej, jakby się sam przed sobą wstydził tej namiętności rozpaczy. Znienawidził je, a tymczasem z kąta jego dzikiego bolu wyszła ku niemu dziwna obawa: by kiedyś raz we śnie nie zaszedł do studni i sam tam nie wskoczył. To mogła być jedna chwila zapomnienia, suggestyi — a czyżby miał tego żałować?
W ten sposób stanął wnet po raz pierwszy oko w oko ze sfinksową tajemnicą smutku, która z zimną surowością przedkładała mu jedyną szczerą konsekwencyę. Zadrżał, wytłómaczył się życzeniami listu Angeliki i umowami z nią — zresztą wtenczas jeszcze nie umiał (czy tylko nie chciał?) siebie analizować. Wkrótce potem wydał rozkaz, aby zasypano studnię, lecz wnet cofnął go, kazał ją tylko zakryć, lecz i to cofnął. Byłże to żal za pamiątką? czy jej uszanowanie? czy instynkt samozachowawczy bolu, który stara się nie tracić zewnętrznych bodźców?
Jednak, aby nie bawić już więcej w tych miejscach, które jego myślenie terroryzowały, przeniósł swoje mieszkanie do lasu, do leśniczówki, tam, gdzie spędził swoje dziecięctwo. Z dawnej jego rodziny żyła tylko stara ciotka, która tu jego wygód doglądała. Mieszkając w lesie, odciął się niemal zupełnie od wszystkiego. Czasem tylko wydawał jakieś rozkazy w sprawach gospodarstwa, które zresztą zdał na rządcę, nie troszcząc się o to, że może będzie oszukiwany. Wydawało ma się nieszlachetnem zajmować się teraz rzeczami tak marnemi; mimo to często nie mógł się oprzeć chętce kontrolowania czynności owego rządcy, a w jakiś czas potem objął jeszcze więcej dawnych swoich czynności, jużto dlatego, że instynktowo szukał w nich zapomnienia, jużto ponieważ niezajmowanie się niczem wymagało zbytniego wysiłku woli i nie pozwalało koncentrować całego nawału ponurych myśli w pewnych odstępach czasu (wyrachowanie uczucia). Nie czytał ani gazet ani książek, nigdzie nie wyjeżdżał i o ile możności do nikogo nie mówił. Codziennie chodził do swej poprzedniej siedziby, lecz dwór omijał, wkradał się tylko do muzeum.
Powoli Strumieński przyzwyczaił się do osamotnienia: przestały go dusić myśli musowe, zaś myśl, że duch Angeliki unosi się naokoło, jeszcze świeży i silny, utraciła cechy pewności i grozy, a nabrała cech łagodnych — wszakże zwiędły już i te kwiaty, które widziały jej spacer ostatni. — Był to wynik zmęczenia reprodukującej pamięci. Wyobrażenia o Angelice stały się bardziej ogólnikowemi, rozpacz zamieniła się w smutek, a smutek szukał szerokiego oddechu, niemych świadków i uczestników. Były więc nimi drzewa, gaje, strumień, chmury, słońce, księżyc i gwiazdy, ptaki, rośliny, owady — cała przyroda, o której jako tzw. intelligentny człowiek wiedział, że ją trzeba kochać i rozumieć. Było to bezwiedne urozmaicanie wyobrażeń, rozrywka pod pozorem, że i ona wciela się do melancholii. Mianował Angelikę boginią tej przyrody, „mniemał“, że ją wszędzie widzi i słyszy, dlatego, bo ona była tłem wszystkich jego myśli; był to panteizm osobliwego rodzaju. Kochajac Angelikę, chciał kochać świat cały, aby mieć złudę wielkości kochania, ją niewidzialną prowadził tu za rękę, pokazywał jej te zawikłania w przyrodzie, które są pięknością, toczył z nią w myśli rozmowy, a w chwilach szczególnego podniecenia, przy wschodzie lub zachodzie słońca, przy odkrywaniu nieznanych mu dotąd zakątków lasu, miewał przez to niewidzialne obcowanie z nią napady nieokreślonego, powiększanego dobrowolnie zachwytu, prawie jakby szczęścia i rozkoszy. — Nieraz zaś, kiedy się tak intensywnie wpatrywał w kontury, kształty i barwy naokoło siebie, zapominając absolutnie o wszystkiem, wówczas zakulisowym ruchem fantazyi wywoływał w sobie wrażenie, że kształty te i barwy poruszają się na swych krawędziach, jakby maszerować chciały, zmieniają się, przepływają w siebie, że cały świat chwieje się, drży i mruga na niego tajemniczo, jakby mu dawał znaki, jakby w nim było coś zaklętego, co się chce zdradzić, że nie jest takiem, jakiem się być wydaje.
Raz poszedł w górę strumienia drogą, którą już dawno nie chodził. Prowadziła ścieżkami i polankami wśród gąszczy leśnych, po wielkich szerokich schodach na coraz wyższe wzgórza. Z każdego stopnia spływał strumień kaskadą, tworząc małe stawki, i szemrał dalej; na każdym stopniu odkrywał Strumieński inny (tak sobie mówił) krajobraz, z inną niemal glebą i roślinnością; coraz jaśniejszy, bliższy nieba i słońca. Doszedł wreszcie tam, gdzie strumień sączył się już cienką taśmą po mlecznego koloru kamyczkach, gromadząc wodę z licznych źródełek, ukrytych po dziuplach i rozpadlinach wysokiego urwiska. Tu był dział wód, tu także urywał się las, poza którym ciągnęła się wyżyna, pokratkowana polami i drożynami. Strumieński włożył dłoń do zimnej przeźroczystej wody; postawiwszy ją na poprzek jak tamę, patrzył, jak się woda ponad dłoń przeciska, a obserwując ten dziecięcy zakątek okropnego żywiołu, uśmiechał się i filozofował nad tem, jak różnorodne formy miewają te same rzeczy na świecie.
Nie doprowadził jednak do tego, żeby tę myśl zastosować do siebie i zmiarkować, że i jego smutek sączył się już teraz cienkiem pasmem i stał mu się nie bólem, lecz pieszczotą. Las działał usypiająco, zdradziecko. Czasami zato w domu, wśród czterech ścian, napadały nań złowrogie, ponure myśli i wystraszały go; wówczas czuł, że mu jest bardzo źle, ale nie wiedział jeszcze dlaczego. Uważał się za nieszczęśliwego tam, gdzie słyszał tylko echo wyrzutów sumienia.
Takie próżniacze życie sprowadziło wreszcie do jego samotni nowego gościa: zmysłowość. Na falach szumiącej krwi wracała do niego Angelika. Smutek przemienił się w tęsknotę, na wstecz zwróconą a coraz gwałtowniejszą. Przed oczyma jego wyobraźni wynurzały się w nieporządku wbrew (?) jego woli różne obrazy szczęścia zmysłowego, przeżytego z Angeliką. Panorama kształtów określonych rozwijała się przed nim — żywa księga miłości w registraturze nerwów. A razem z naturalizmem miłosnym ukazał się wskutek podobieństwa wyraźności także splot ostatnich wspomnień, otwierając zabliźnioną już grozę i ból, które to uczucia tamtych odruchów pamięci wcale nie neutralizowały, owszem zatruwały je przez rozpaczliwe „niema“. Strumieński był w więzieniu, którem sam się otoczył.
Pamięć „miłości“ do jednej usposobiła go do „miłości“ wogóle. Widział ptaki — swobodne, słońce — sobą zajęte, dalekie, widział uciekające przed nim rogacze, lisy, zające — wszystko wolne, bez myśli i pamięci. Spotykał nimfy leśne — dziewczęta wiejskie, z nosidłami lub przy krowach, zdrowe i apetytne, a sam ich widok wprawiał go w oszołomienie. Pokryjomu zazdrościł „swobodnej naturze“. Przerzucał na zewnątrz to, co się w nim samym odbywało, i zachowywał się w swych chęciach tak, jakby nie on porzucał czystość, lecz jakby do grzechu namawiało go otoczenie: „rozumiał“ głosy przyrody. Był to najkrytyczniejszy moment w dziejach żałoby Strumieńskiego.
Atak jednakże nie był za silnym. Były to lubieżne myśli, nie wywoływane ale przychodzące, takie, które się czasem w sobie odkrywa i niecałkiem płoszy. Strumieński bawił się niemi jakiś czas w odkradanych chwilach, aż wreszcie wzrosły one, przedarły się do najwyższego trybunału świadomości i brutalnie zażądały zrealizowania. Ale o to właśnie było u Strumieńskiego najtrudniej. Nie tylko dlatego, że w tej epoce kontemplacyi wszelki czyn, nie należący do obranego sposobu życia, był dlań przykrością i trudem, ale i dlatego, że doczepienie byle jakiego uścisku do łańcucha brylantowych uścisków Angeliki, popsułoby mu całą estetykę smutku, byłoby oczywistym nonsensem. To głównie wpłynęło z wewnątrz na jego decyzyę, żeby być wstrzemięźliwym, a że współdziałała tu także w pewnym stopniu obawa świętokradztwa na wspomnieniu zmarłej i na sobie samym, który był jej własnością, to nie ulega wątpliwości, i tak się też ta decyzya u niego nazywała.
Mocą kontrastu, porwany wstrętem do swoich poprzednich myśli, jął teraz sam zwoływać cały szereg wspomnień o Angelice, aby je przeciwstawić owym nędznym zachciankom. Chwilami trzeba było dać ostrogę wyobraźni, lecz potem już wspomnienia same wychodziły ochotnie naprzeciw niego, piękne, jedwabne, uśmiechnięte. Jej słowa, uśmiechy, zachowania się, najdrobniejsze nieraz jej ruchy, których wtedy pochwalić nie było czasu, właściwe jej pozycye ciała przy siedzeniu, w chodzie i schylaniu się, jej szczególna wprawa w używaniu lewej ręki, żyłki na ręce, włosy w ładzie i nieładzie — to wszystko wołało jedno drugie, aż dziwił się wierności swej pamięci. A przecież wszystko to było okryte mgłą różową, było mozaiką, stłoczoną w jedną apoteozę, z której wykluczone były momenta przykre, zagadkowe lub trudne. Myślał o niej tylko plastyką a nie myślami, a co czasem z myśli i sądów dołączał, to było tylko proste, niewątpliwe i szczytne. W jednym z napadów takiego zachwytu, w nocy, poszedł na jej grób i usiadłszy pod pomnikiem, głaskał i całował miękką murawę, pokrywającą zgniłe już zapewne zwłoki, a potem wykopał sobie stamtąd trochę ziemi do wazonka i hodował w nim jakiś kwiat.
Było to drugie zakochanie się, druga sielanka Strumieńskiego, ponowny ślub i ponowne miodowe miesiące. Tak wywołując w pamięci przeszłość, doszedł i do czasu, kiedy obserwował Angelikę, jak sprzeniewierzając się swemu ideałowi Artemidy, nie zważając na estetykę, tłumiła w jego objęciach lekkie szczękanie zębami... Bo właśnie te chwile, w których ona zdradzała się przed nim z hamowaniem namiętności i o których jej nie mówił — pomimo nibyto takiej swobody w stosunku z nią — te były mu najprzyjemniejsze. Widział, jak była od niego zależną... Nie mógł dłużej wytrzymywać w tych regionach; ogarniała go jakby woń ukrytych, odurzających kwiatów — a tego wyrażenia, pomimo że w niem o kwiatach mowa, nie należy brać zbyt stereotypowo.
Kiedy już przestał zwoływać swoje wspomnienia, zapożyczał się w muzeum Angeliki. Przypominał sobie rozmowy i debaty, odnoszące się do każdego obrazu i do różnych jego szczegółów, przegradzające je pocałunki, fakta, których przekręconym wyrazem były te utwory, a specyalnem studyum jego była „Księga Miłości“, to jest fotografie, szkice i uwagi w niej zawarte. Brała go nieraz ochota kontynuować ją, nieudolnym ołówkiem kreślił więc swoje westchnienia i obcowania niebieskie, zamienione na plastykę; lecz wnet darł te próby, wyładowywał swoją fantazyę w strzelistych poematach, niezrozumiałych, bo dla niego tylko przeznaczonych. Wówczas to powiedział sobie między innemi, że powinno się wynaleźć aparat, mogący odfotografować, odbić majaczenia — takie lotne, szybkie, niewidzialne płótna fantazyi.
Wkrótce nie wystarczył mu materyał w muzeum Angeliki. Nie tylko dlatego, że ten materyał był mu bądź co bądź ograniczony, więził wyobraźnię jego tęsknoty i nie stał w stosunku do tego ideału kochania pogrobowego, który się w Strumieńskim wytworzył. Co najważniejsza, że wpatrywanie się w konterfekty jej postaci przy niemożności przekształcenia ich w oryginał, męczyło jego umysł. Bezwładność i obojętność materyi, wypełniającej te przedmioty „sztuki“, budziły w nim ironiczne niezadowolenie ze sztuki wogóle, tej sztuki, która nie pomagała mu przejść poza pewną granicę. Tak więc ani zazdrosna zaradczość Angeliki, ani jego własna egoistyczna w rzeczach malarstwa wynalazczość, nie mogły zakryć przeraźliwej luki, którą rzeczywistość odkrywała w corazto innej formie.
A skoro mu już nie wystarczała tęsknota retrospektywna, t. j. zwrócona w przeszłość, zaczął próbować, czy mu się nie uda stworzyć surrogatu przyszłości. Kto chce, niech ten stan nazwie sztucznym, chorobliwym; gdzież jest legalna granica marzeń? Czy i tu ma panować system rogatek?
Szło najpierw o zbliżenie się do świata duchów. Strumieński nic w tym względzie nie „postanawiał“ — jakgdyby bał się spłoszyć ten delikatny żywioł, z którym chciał mieć do czynienia. Zresztą swego czasu nauczył się w duchy nie wierzyć, potem słyszał o różnych znanych objawach, które nawet niedowiarków nawracały, i to zachwiało jego sceptycyzm, ostatecznie jednak nie miał nigdy sposobności wyrobić sobie o tej kwestyi gruntownego przekonania. W rozmowach z Angeliką wspominało się nieraz o duchach, ale w sposób bardziej poetycki, dekoracyjny. Teraz jednak osamotnienie przyzwyczaiło go do szukania towarzystwa w świecie nie-ludzi.
Już od dość dawna zdawało mu się, że zauważa czasami — ale to bardzo rzadko — pewne drobne zajścia, któreby prawie mógł nazwać oznakami. I tak, kiedy chodził po lesie, słyszał za sobą jakby szmer jakichś kroków po gałęziach, a w nocy ksieżycowej na polu, patrząc na swój cień, spostrzegał przez mgnienie oka obok tego cienia inny czy inne, których znaczenia (niby) nie rozumiał. Kiedy indziej, przyszedłszy na jakieś miejsce, miał uczucie, jakby tu ktoś był dopiero co przed nim. Niektóre rzeczy, które położył tu lub ówdzie, znajdował po pewnym czasie na innem miejscu lub w nieco innem położeniu, kiedy zaś w nocy budził się z jakiego przykrego snu, obawiał się wyciągnąć rękę w powietrze do góry — pod wpływem strachu, żeby się nie zanurzyła w jakiej gęstej, czarnej masie lub nie natrafiła na — zmorę? Wszystko to dało się wytłómaczyć w sposób bardzo prosty, miało w sobie jednak coś zastraszającego, przynajmniej dla Strumieńskiego, który, zamierzywszy po śmierci Angeliki przeciąć sobie dalszy tok zwykłych ludzkich wrażeń, właśnie przez to stał się wrażliwym na pewne zazwyczaj nic nie znaczące sensacye.
Lecz dziedzinę tę zostawiał dotychczas odłogiem, aż inny fakt wydobył ją na jaw. Oto raz musiał Strumieński zajrzeć do dworu i pozostać w nim przez noc, a noc była jesienna, burzliwa i przykra. Strumieński wziął lampę i otwierając na oścież drzwi wszystkich pokoi, z pewnym przymusem kroczył przez nie aż do salonu, badając ich wygląd, zazierając we wszystkie kąty. Ponieważ wszystko było niemal takie same jak w dzień po śmierci Angeliki, więc mocą asocyacyi wynurzył się w umyśle właściciela dworu ten sam stan duchowy, który w nim był przed ucieczką do lasu. Czas ukojenia jakby się zapadł, a to działało nań tak świeżo i bezpośrednio, jakby się stało dopiero wczoraj. Tylko że gdy pierwej ogarniała go groza z powodu sposobu, w jaki zginęła Angelika, teraz odczuwał coś podobnego do trwogi, i to nieokreślonej. Nieokreślonej? Czyżby dlatego, że nie chciał się przed samym sobą przyznać, iż ta trwoga dotyczy Angeliki? Bałżeby się zobaczyć może jej ducha? Zadawszy sobie takie pytania, Strumieński otrząsnął z siebie dziecinne, instynktowne uczucia bojaźni, którym poddawał się zrazu raczej dlatego, że nie zwracał na nie uwagi. A potem, gdy uprzytomnił sobie, że on miałby obawiać się, a więc nie życzyć sobie, by bodaj na chwilę wróciła do niego ona, w jakiejkolwiek postaci, — ogarnęło go wzruszenie i pewnego rodzaju litość.
A więc owszem, wzmocnił w sobie chęć ujrzenia jej duchem, prosił, modlił się niemal, aby, jeżeli niewidzialnie gdzieś tutaj krąży, raczyła się zmateryalizować i ukazać. Wzbudzał w sobie nastrój uroczysty, jaki w jego mniemaniu nadawał się do przyjęcia takiego zjawiska, odwiedzał wszystkie groźne i tajemnicze miejsca, przeniósł do dworu wielką część obrazów Angeliki, aby i w zimie mieć je przy sobie, wczuwał się w swoje otoczenie i roztapiał się w niem, aby tylko uczynić ze siebie podatne medium. Między innemi próbował też takiego eksperymentu:
W atelier Angeliki znajdowało się duże półkoliste lustro. Siadając przed niem, widział Strumieński swoją postać na tle nieba, bo na przeciwległej ścianie był umieszczony jeden z krajobrazów Angeliki. Lustro zawsze podniecało go do pewnego stopnia mistycznie. Wpatrując się przenikliwie w swoje oczy, przybierał surowy wyraz twarzy, upokarzał siebie niejako i karcił niewiadomo za jakie winy; „zdawało mu się“, że[20] tam, do tej idealnej przestrzeni poza lustrem, przeniosło się jego „lepsze ja“, godniejsze skomunikowania się ze światem nadprzyrodzonym, jeżeli taki świat istnieje. Równocześnie, gdy sobie przypominał siebie, jako istniejącego także przed lustrem, na krześle, odczuwał swe ciało jakby coś obcego, jakby trupa, i wyobraziwszy sobie, że nie istnieje, czuł się własnym swoim duchem i w fantazyi puszczał się na dalekie wycieczki po szlaku, idącym w złudną głąb lustra. Jeżeli w matematyce są liczby urojone — żądał — dlaczegoby nie miały istnieć duchy? Oczekiwał, że ona pokaże się tam, w półkolistej tafli, biorąc przez to na siebie materyalną formę niby-odbicia.
Kiedy tak raz pogrążył się w ten jeden stan, oddalając od siebie wszystkie inne myśli, zdarzyło mu się, że zasnął. Powinien był właściwie uznać to za dobry prognostyk, za oznakę zdolności do tego zupełnego rozpraszania myśli, które równa się monotonii i z początku nie może obejść się bez fizyologicznego objawu zaśnięcia. Atoli Strumieński zawstydził się przed samym sobą, że jego duch tak mało panuje nad ciałem, i zamiast wytrwać w tych eksperymentach, robionych według własnej intuicyi, zamówił sobie książki traktujące o wywoływaniu duchów. Tymczasem stan jego już się przełamał. Niewiara w duchy odżyła, a umocniła ją sama myśl, że od właściwego celu będzie się musiał najpierw odgrodzić jakąś nauką, jakiemiś czarnoksięzkiemi studyami. Gdy książki nadeszły, stało się to, co przewidywał: nie mógł się niemi zająć gruntownie, nudziły go, bo chociaż jego umysł po śmierci żony, obracając się wciąż w jednem kole myśli, maltretował się bardzo, to przecież z drugiej strony niemniej niecierpliwiło go i drażniło wszystko, co nie dało się wpleść do sprawy Angeliki. Nadto sama treść książek rozczarowała go: wszystkich eksperymentów tamże opisanych dokonywano przy pomocy drugich i trzecich osób i to zwykle jakąś śmieszną i bezduszną metodą, nie działającą wprost, ale chytrze i ogródkami. Nie imponował mu wcale przykład króla Zygmunta Augusta, dla którego pewien czarnoksiężnik miał wywołać ducha Barbary Radziwiłłówny. Że król na to się zgodził, to świadczyło o braku delikatności w jego uczuciach, o jego zabobonności i o tem, że pomimo wielkiego zakochania się, stosownie do epoki, w której żył, traktował żonę swoją jako istotę bierną, jako kobietę-rzecz, którą mąż ma prawo odwoływać nawet od stołu szczęśliwości niebieskiej i sprowadzać na ziemię gwałtem, bez pytania o jej przyzwolenie. Tak myślał, bo w gruncie rzeczy zazdrościł owemu królowi, a potem powziął wielki żal do Angeliki za to, że nie zejdzie doń po tych tajemniczych ścieżkach, które łączą rzeczywistość ze światem zagrobowym, tak jak uczynić przyrzekła nawet w razie, gdyby ją powstrzymywało najwyższe zaklęcie...
Tu spostrzegł się, że dochodzi w swoich rozmyślaniach do absurdu. O krok dalej a mógłby wykrzyknąć: Czyż tak dalece jest zajęta portretowaniem świętych w niebie, że nie ma czasu zajrzeć do mnie? a to przecież byłoby oczywistym nonsensem. A więc nie ulega wątpliwości, że jeżeli Angelika jemu się nie ukazała, to świat zagrobowy nie istnieje.
Konkluzya ta zawarta była właściwie już w poprzednich jego myślach, ale dopiero teraz wyjął ją i postawił przed sobą. Była to jakby latarka, zapalona w ciemności. Jakkolwiek tragiczną była ta szara pustka, która się teraz naokoło niego w inny sposób ukazała, czuł przecież, że osiągnął jakieś uspokojenie, jakaś pewność, — że zamknął fazę.
Większa część tego, co się teraz i potem działo, działa się w głębokiej zimie, kiedy od reszty świata oddzielały go zaspy śniegu, a zadymki na horyzoncie wywierały na niego wrażenie, że świat zziąbł i zmalał, a tylko jego dworek istnieje.
Zewnętrzne wejrzenie Strumieńskiego w ciągu tych kilku miesięcy, w których wywoływał duchy, zmieniło się nieco. Opowiadano o tem przesadne plotki, z których prawdą było chyba to jedno, że wskutek przebywania w ciemności oczy jego straciły zwykły swój blask i patrzyły jakby przysłonięte mgłą, w kątach zaś były krwią nabiegłe. We wsi mówiono, że pan zgłupiał. Intelligencya okolicy opowiadała sobie, że on tak rozpacza po stracie żony, a panie dodawały na chybił trafił, że jego czarne włosy miejscami przerzedziły się i posiwiały. U prostych ludzi wreszcie wytworzyła się legenda o tajemniczem pojawieniu się ducha nieboszczki, którą różni widzieli na różnych miejscach: na cmentarzu, w kaplicy i nad strumieniem; ktoś nawet miał ją widzieć przez otwarte drzwi salonu we dworze, jak razem z panem siadała do herbaty, i w 19 dni potem umarł, rażony apopleksya.
Po zamknięciu swojej „fazy“, Strumieński rzucił się na chwilę w „wir“ zajęć i dowiedział się wtedy, jaki to nimb go otoczył. Tak wprawiona została w ruch nieświadoma nieszlachetna pobudka: ambicya, duma, i ona to jeszcze raz rozwinęła czarny sztandar żałoby. Strumieński nie porównywał wprawdzie owych plotek z właściwymi rezultatami swego smucenia się, ale uczuł się bohaterem, wzruszył się sam sobą ogromnie, tak jakgdyby uświadamiał sobie sympatyę (przypuszczalną) tych wszystkich ludzi, i postanowił znowu — choćby a posteriori — usprawiedliwić tę wielką sympatyę i stać się jej godnym. Nie wiedział, jakim stekiem głupoty, złośliwości i przesądów była owa fama ludzka, która go napowrót do więzienia wtrąciła. Ale nie przyznałby się przed sobą, że prostackie powiedzenie: „on zwaryował“ otwarło przed nim — nie nad nim — znowu nowy świat, nowy rzewny ideał. Widział siebie w duchu, jak coraz bardziej pogrąża się w jedno uczucie, odgania inne, trzeźwe myśli, z początku siłą, potem one same pierzchają, wracają w coraz rzadszych odstępach, w których on rozkoszuje się potajemnie druzgotaniem własnego ducha, wreszcie znikają na zawsze, a on bredzi, majaczy, cudowne zjawiska otaczają go, na gruzach rozumu wschodzi jutrzenka przeszłości, wieczna, teraźniejsza, bo czas w swym biegu odpoczął i zasnął... (Znowu inna forma tej samej dyspozycyi ku ostatecznościom idealnym, którą poznaliśmy na str. 67.)
Przyczyną recydywy Strumieńskiego było i to, że jeszcze podczas owych prób z duchami wyłoniło się dlań pewne zadanie, którego nie chciał ominąć. Oto zmiarkował wówczas, że jakkolwiek nie można było wtargnać w jakiś świat mistyczny, to przecież jedno jest łatwo możliwem: hallucynacya! poprzednia zaś tresura miała mu być pomocną przy nowych eksperymentach, przez które znowu spodziewał się dojść do pewnych krańców, z trwogą upragnionych.
Strumieński wyrobił sobie jeszcze za czasów zajmowania się malarstwem teoryę, że organa wszystkich zmysłów są powtórzone w mózgu, w którym niejako siedzi drugi, mały człowiek. „Widział oczyma duszy“, „słyszał w duszy“ — takie wyrażenia brał dosłownie. Ciągłość i plastykę swojej własnej wyobraźni uważał na regułę, mniemając, że wystarczy osiągnąć tylko wyższy stopień wmawiania w siebie jakiegoś zjawiska, aby je zamienić w wizyę. Takie wizye musieli mieć np. święci mistycy albo ludzie, cierpiący na delirium tremens, — których widzenia zalecał nawet swego czasu Angelice odtwarzać, na wzór „Myśli i marzeń głowy ściętej“ Wiertza. Zauważył dalej, że nieraz bez żadnego powodu dźwięczą mu w uszach jakieś niby słowa, oraz, że kiedy n. p. dłużej wpatrywał się w słońce, to potem ciągle migały mu przed oczyma jakieś świecące płatki, zamieniające się na czerwono-zielone (tęczowe) obwarzanki. Jeżeli zmysły w ten sposób tworzą projekcye na zewnątrz — rozumował — to i wewnętrzne obrazy fantazyi mogłyby się ta samą drogą uzewnętrzniać, objektywizować. Brakło mu jednak środków do stosownego natężania gry wyobraźni. Wiedział wprawdzie, że haszysz, opium, meskal, kokaina i t. p. doskonale się do tego nadają, lecz wzdrygał się przed takim „materyalizmem“, gdyż był jeszcze zawsze tego błędnego zdania, że jakiś niecielesny duch i wola mogą kierować ciałem; był tego zdania, chociaż jak widzimy cała duchowość jego była przez „materyalizm“ podminowana. Druga przyczyna, dla której Strumieński mimo swojego wyrafinowania nie chciał się uciekać do sztucznych podniet, była podobna do tej, która go przedtem powstrzymała od próbowania wskazówek spirytystycznych. Trzecią wreszcie było — o niej potem powiem (str. 104).
Stosunkowo najprędzej poszło Strumieńskiemu z wywołaniem efektów akustycznych. Wspominając różne zdania, wypowiedziane przez żonę, jej specyalne zwroty, charakterystyczne akcentowania, przedłużania lub skracania głosek — usiłował wprawić w ruch ten fonograf pamięci. Kilka razy już mu się zdawało, że dopiął celu, lecz nie miał potem pewności, czy to nie było tylko zbyt intensywne „zamyślenie się“, tak że to, co słyszał w głowie, w duszy, przez pomyłkę uważał za usłyszane z zewnątrz. Zato w parę dni potem prawie mimowoli „usłyszał“ jakiś fragment dyalogu: ale był to głos osoby innej, mianowicie jego ciotki, którą właśnie niedawno słyszał rozmawiającą z jakimś żydem. Ujęty w cudzysłów wyraz „usłyszał“ ma tu znaczenie przesadne, ściślejby ten fakt można określić tak: miał takie wrażenie jak człowiek, który dopiero co coś usłyszał. Mimo to Strumieński jeszcze nie rezygnował z tej dziedziny eksperymentów.
Co do hallucynacyi optycznych, to Strumieński żywił nadzieję, że mieć je będzie w przerwach snu, bezpośrednio po zbudzeniu się. Wyobrażał to sobie tak: W chwili, kiedy się nagle budzę, senna mara działa jeszcze dość silnie, więc skoro tylko otworzę oczy, może ona od razu utworzyć na czarnem tle nocy projekcyę w czerwonych ramach, które będą odpowiadały krwi, napływającej do oczu. — Istotnie też przyzwyczaił się przypominać sobie we śnie, że ma się zbudzić, i kiedy chciał, budził się prawie świadomie, ale prócz znanego mu już upiorowatego uczucia: jakby ktoś dopiero co tu był — niczego więcej nie doznawał. Za jakąkolwiek hallucynacyę dałby był wówczas wiele, a przecież — sam był temu winien, że nie przychodziły. Gdyby był te próby robił kilka miesięcy wcześniej, kto wie, — możeby wtedy jeszcze miał tę energię na seryo, potrzebną do przeprowadzenia tak niesłychanego zadania.
Wnet atoli powiedział sobie, że jeżeli ma urzeczywistnić swoje wizye, musi w jakiś sposób wpływać na odpowiednie ukształtowanie się snów zapomocą wysiłku woli. Zdawało mu się, że tu otwiera się przed nim bardzo wdzięczne pole. Wprawdzie dziwił się nieco, że pomimo jednostronnego życia umysłowego tak rzadko śni o Angelice, a kiedy śni, to np. jej twarzy nie widzi, — lecz mniemał, że to się teraz zmieni.
W której jednak chwili miałby się odbyć ów „wysiłek woli“? Przed zaśnięciem, czy wśród samego snu? Jak posłać do snu reżysera ze swymi rozkazami? Strumieński rozmyślał o tem tylko teoretycznie, w praktyce zaś czekał, co będzie, i ograniczał się do tego. że np. zasypiając badał obrazy pod powiekami. Bywały to czasem różne niesymetryczne rzeczy, widywane w życiu codziennem; obrazu ich nie mógł nigdy dowolnie zatrzymać lub zmienić, musiał się tylko przypatrywać, jak one się same zmieniały a raczej łamały w figury, corazto inne. Najczęściej zaś miał pod powiekami wirujące tapety o różnokolorowych deseniach, wzór ich wciąż się zmieniał na inny — podobnie jak to bywa w kalejdoskopie lub ruchomych dioramach dla dzieci, — aż wreszcie po takiej orgii deseni pozostawała nieregularna gwiazda z czerwonych włosów, która rozpływała się w ciemność. — Raz zasypiając w ten sposób, zaczął marzyć o wytapetowaniu ścian całego świata takimi właśnie wzorami, „pojmował“ świat jako pudełko, wyłożone dziwną cynfolią; gdy wreszcie zasnął, przywidziała mu się ściana z malowidłem kształtu liści. Liście zaczęły drgać, poruszać się, ożywiać, jakby to była altana, opleciona jakąś rośliną. Dobrze namalowane! pomyślał sobie. Budzi się — naokoło niego był rzeczywisty las.
Wyłamywanie się snów z pod jego kontroli i wpływu powinno go było naprowadzić na myśl, że to, co brał za zapowiedź powodzenia, to były tylko drobne sensacye, że snami rządzą skomplikowane prawa, działające daleko poza wpływem jego woli i rachuby, gotowe do najrozmaitszych niespodzianek. On zaś przypuszczał, że tu już jest oczekiwany tunel do świata zagrobowego, tymczasem zamiast utęsknionej przezeń postaci zjawiał się uparcie inny sen, który do teraźniejszego jego życia wcale nie przystawał, a pochodził z czasów jego chłopięctwa: mianowicie sen o instruktorze, który po pijanemu bił go linią za to, że Robertowi przed pójściem do szkoły nie powkładał książek do torby. Nawiedzały go również dość często przykre sny z najbliższej rzeczywistości, takie, w których pod maską różnych nonsensów powtarzał się ten sam co na jawie stan mglistych Syzyfowych usiłowań dotarcia w głąb..., tylko zredukowany do dziecinnej karykatury.
Aby więc do snów wprowadzić pożądane tematy, postanowił za jawy wyżłobić w umyśle swoim odpowiednie bruzdy. W tym celu chodził znowu do muzeum Angeliki i ćwiczył się w rysowaniu jej twarzy. Miał dość materyału pod ręką, szkiców, fotografii, portretów, wreszcie ów cudowny obraz Angeliki, który zawsze najbardziej przypominał mu jej „wszechobecność“ i był wiecznem źródłem beznadziejnej nadziei. Chciał doprowadzić do takiej wprawy, żeby z pamięci rysować kontury jej oblicza w dowolnem ułożeniu.
Ale ćwiczenia nie szły tak, jak sobie obiecywał. Wprawdzie znalazłszy najwybitniejsze cechy jej oblicza, spamiętywał je sobie dokładnie, i po kilkunastu dniach prób udawało mu się trafiać podobieństwo, jednak to, co wychodziło z pod jego ołówka, nie zadowalało, owszem irytowało go, bo było przeważnie karykaturą, to jest podobieństwem li tylko ogólnikowem, takiem, na jakie właśnie mógł się zdobyć dyletant. Nadto w toku prób owych, które wkrótce zaczęły odbiegać od swego właściwego przeznaczenia i ciągnęły go za sobą w labirynty techniki rysowniczej, powstawało w nim pytanie, czy on wogóle osiągnie coś na tej drodze, bo wszakżeż jemu nie szło o wyraźność twarzy — na którą we śnie i tak nie zwraca się uwagi, gdyż wystarcza poczucie, że się ma z tą a tą osobą do czynienia — ale raczej o... sceny dramatyczne.
Mimo to przez takie forsowne myślenie o jednej rzeczy udało mu się zaludnić swą wyobraźnię samemi tableaux główek Angeliki i już podczas owych ćwiczeń zauważał, że jego sny, chociaż nie wpadają jeszcze na upragnione przezeń tory i ulegają wciąż nieprawidłowościom, to przecież powoli stają się mniej banalnymi, występują wyraźniej, a osnowa ich staje się coraz bardziej poetyczną i — erotyczną. Stwierdzał to z radością, ale i z pewnym niepokojem. Dlaczego?
Tu muszę wreszcie poruszyć kwestyę sumienia. Oto przy wszystkich niemal dotychczasowych eksperymentach Strumieński, mimo nadzwyczajnej wytrwałości i zdecydowania na wszystko, nie mógł się ustrzedz od tego, żeby w pewnych tajemniczych chwilach, rozstrzygających o losie eksperymentu a szybkich jak błyskawica, nie hamować rozpędzonego wehikułu. Prawie nie zdawał sobie z tego sprawy, nie chciał sobie zdawać sprawy (nie chciał? nie mógł? Punkt fałszywy). Czyż bał się, że może dojdzie do pewnej granicy, poza którą znalazłby absolutne upewnienie się o bezowocności swych poszukiwań? lub poza którą wpadnie w coś szalonego, a on przecież nie chciał zrywać mostów za sobą?
Widmo ostatecznych konsekwencyj przychodziło doń jeszcze w innej nęcącej postaci. Oto nagromadzony w nim jad erotyczny, który dotychczas nie mógł odnaleźć połączenia z właściwym rdzeniem jego marzeń, lecz funkcyonował niezależnie, miał teraz szanse wydobycia się w sposób prawidłowy, przy akompaniamencie tematów, godnych właściciela tej całej człowieczej maszyny. Ta nadzieja popychała go do brnięcia dalej na obranej drodze; mimo dobrowolnego zapału czuł się już jakby osaczonym przez jakieś wyższe moce, — gdy wtem od niebezpieczeństwa (rzekomego?) odsunął go następujący przypadek:
Strumieński, chodząc po lesie, spotykał nieraz psa wygłodzonego, parszywego, okrytego ranami. Litość go zdjęła, postanowił psa zabić. Brał więc ze sobą na spacery strzelbę, i wreszcie raz strzelił do niego. Ale widocznie przez pomyłkę włożył do strzelby patron nabity śrutem, gdyż pies zaskowyczał tylko i brocząc krwią, wlókł się dalej. Strumieński strzelił znowu, tym razem celniej, potem zbliżył się do zwierzęcia, i przeklinając swoją pomyłkę, chciał je dobić kolbą. Wtem pies ostatkiem sił rzucił się na niego i pokąsał go w nogi, aż wreszcie zginął pod uderzeniem kolby. Strumieński stał nad skatowaną ofiarą swojej litości i sam poczuł obrzydzenie do życia, zwłaszcza pod wrażeniem zdenerwowania wskutek ran; ale nie długo tak dumał, gdyż rany, zadane przez psa, podnieciły jego instynkt samozachowawczy do gorączkowej czynności. Podejrzywał, że pies był zarażony wścieklizną, natychmiast więc kazał je sobie wypalić rozpalonem żelazem, co mu dało sposobność zmierzenia się oko w oko z tzw. prawdziwym bólem (on sobie ten ból tak nazywał). Położył się do łóżka, nie wołał jednak do siebie lekarza, pomimo że jego usposobienie hipochondryczne tego się dopraszało; było to odczepne, dane postulatowi samobójstwa. Postanowił zaryzykować i ewentualnie umrzeć; obok siebie miał nabity rewolwer, aby sobie w łeb palnąć, skoro tylko poczuje pierwsze symptomy szału. Na pozór gardził życiem; czy dlatego, że czuł się okaleczonym a ból fizyczny ciągle go upokarzał, czy z innych powodów? Dalsze eksperymenta zawiesił na kołku, gdyż wbrew wysiłkom woli bole zanadto zajmowały jego umysł. Z dawnych planów, zawodów i rozpaczy a teraźniejszych obaw, jęków żałosnych i przekleństw zrobiła się dzika mieszanina, myśl zaś o śmierci czuwała nad nim wraz z inną marą: myślą o możliwości wesołego życia, bez trosk, przy....
Wieść o chorobie Strumieńskiego dostała się do uszu jego sąsiadów w przekręconej formie: rozpowiedziano sobie, że Strumieński popełnił zamach samobójczy. To wreszcie zjednało mu pierwszą rzeczywistą sympatyę, kto go bowiem pierwej nie lubił, teraz miał prawo żałować go i litować się nad nim. Dowiadywano się o jego zdrowie, przysyłano mu słodycze i przedmioty do wygody, kilku ciekawszych czy serdeczniejszych odwiedziło go. Strumieński rad nie rad zmuszony był przyjmować te oznaki dobroci z udaną wdzięcznością, aby zaś nie być dłużej ich przedmiotem, co rychlej się dźwignął, nadrabiał miną zdrowego, a natrętnej pogłosce zaprzeczył opowiedziawszy, jak się rzecz miała. Rekonwalescencya szła szybko, o życie nie było obawy. W tymże czasie dowiedział się Strumieński, że Maryusze w obawie niezawodnej przegranej cofnęli proces i oświadczyli wobec osób trzecich, że nie chcą nękać Strumieńskiego i zgodzą się na polubowne załatwienie sprawy. Strumieński wiedział dobrze, z czem to ma związek.
Takto życie wciskało się doń wszystkimi porami, a Strumieński nie mógł i nie chciał odnajdywać dawnych nastrojów i zdaleka tylko za nimi tęsknił, w sekrecie przed samym sobą. Teraz nie naruszał już równowagi swego ducha, a do zupełnego otrzeźwienia go przyczyniła się powódź, która z wiosną, nawiedziła okolicę. Nawiasem: niektórzy zabobonni chłopi przypisywali powódź wpływowi nieboszczki żony Strumieńskiego, którą uważali za płanetnicę. Ta klęska żywiołowa wymagała natychmiastowej energii i czynności. Strumieński jakby rad, że mu się nadarza sposobność rozwinięcia swych młodych sił żywotnych, był niestrudzonym w niesieniu pomocy i w ofiarności. Jakkolwiek nędza powodzian rozczulała go tylko teoretycznie, wmawiał jednak w siebie: cóż znaczy mój ból wobec tej strasznej nędzy ludzkiej? Ten wyuczony frazes przypomniał mu się w sam czas. Podczas akcyi ratunkowej zetknął się znowu z ludźmi, którzy mu podczas choroby okazali uprzejmość i miłość i — jak sobie mówił — uratowali jego wiarę w ludzi. To wszystko przyczyniało się do rekonwalescencyi duchowej. Był teraz podobny do człowieka, który chciał się utopić, lecz dotknąwszy nogą dna, zmienił swój zamiar i wyrzucając ramiona w górę i w dół całą siłą, robi kręgi w wodzie, aby się wydobyć na jej powierzchnię.
Zanim przejdę do dalszych zmian w życiu Strumieńskiego, muszę jeszcze po sprawiedliwości nadmienić, że opis żałoby w poprzednim rozdziale zrobiłem nie według reguł rzeczywistości, ale po literacku, przejrzyście: były w nim fazy, (możnaby ich naliczyć 7 lub 9 nawet), stopniowania, jedna faza była oddzielona od drugiej, a druga ukazana jako następstwo logiczne poprzedniej, chociaż w rzeczywistości takie fazy mogły się odbywać dość współcześnie, i komplikować się ze sobą jeszcze bardziej. Ja wyprułem niejako różnokolorowe nici z kanwy i pozwijałem każdą na osobny kłębek. Po drugie niezupełnie jeszcze odkryłem swoje karty: albowiem dla dokładniejszego zademonstrowania i podkreślenia niektórych moich myśli przygotowałem parę małych eksplozyi, które do poprzedniego opisu dorzucą jeszcze potem kilka szczegółów.
Skończyłem rozdział V. na gwałtownem wyzwoleniu się Strumieńskiego z pod władzy smutku, który już dawno wykroczył poza granice, zakreślone mu przez naturę. Mówiłem o powodzi. Jako człowiek intelligentny, nauczony przez poezyę wiązać zjawiska wewnętrznego życia ze zjawiskami przyrody, nie omieszkał Strumieński powodzią odpowiednio się wzruszyć; np. w czasie jej srożenia się „było mu tak, jakby“ „ten smutek“ wystąpił z brzegów i wylał się z jego własnego serca a raczej z „duszy“, a duch „jej“ unaszał się ponad wodami, zaś po uspokojeniu się nawałnicy „było mu tak, jakgdyby“ ta woda pokrywała „jakieś krajobrazy jego duszy“[21]. Istotnie zresztą w owych analogiach, w ostatniej zwłaszcza, a prócz tego ogólnie w widoku rozległości toni, były momenta, które objęły zastępstwo podupadłych już uczuć. To też, gdy woda opadła i wszystko wróciło na dawne miejsce, a energia niewiele miała okazyi do bezpośredniego wyładowania się, przed Strumieńskim ukazała się nieznośna pustka. Wprawdzie nie było już w nim ani krzty żywiołowego smutku, tylko z powodu ciągłego naruszania gruczołu tęsknoty smutek ów wyrodził się w chroniczną dyspozycyę, przy której za lada naciskiem woli drgała cała sfera stanów już nagromadzonych i wypróbowanych. Ale — czy dlatego, żeby się znowu nie zawieść, czy żeby nie przebywać znowu tych tajemniczych wycofywań się, — dość, że Strumieński nie chciał już snuć dalej czarnego wątku tam, gdzie skończył, orzekł sobie, że to, czego nie dorobił ów epizod z powodzią, zostało przecież dorobione, a rozkołysawszy duszę w szerszych choć powierzchownych wrażeniach, skorzystał z pierwszego lepszego pretekstu, aby postanowić wyjazd w podróż. Na uspokojenie zaś osieroconych duchów, w przelocie myśli stworzył sobie wykręcik, że właśnie gdy wróci, podda się z tem większą ochotą dotychczasowej robocie[22].
Trzeba jednak uwzględnić i to, że w takich epokach bardziej przełomowych stan psychiczny człowieka dość łatwo i chętnie stosuje się do bodźców i wskazówek, które płyną z wypadków zewnętrznych. Oto Strumieński otrzymał z Drezna od ojca Angeliki, ekswojskowego, list z zaproszeniem, by przy sposobności odwiedził go w Dreźnie. Jadąc do niego, zamierzał Strumieński wywiedzieć się nowych szczegółów o Angelice, której przeszłość znał mało, — cieszył się także, że zobaczy nowych ludzi, miasta, stosunki, i już anticipando przeżywał osobliwy stan zetknięcia się tych nowych wrażeń ze swoją melancholią. W pierwszym względzie zawiódł się, bo dowiedział się tyle oo nie. Ojciec Angeliki żył oddawna z drugą żoną i miał z nią kilkoro dzieci, a o córkę swoja nigdy się nie troszczył; to też chociaż widocznie był przygotowany na indagacye Strumieńskiego, sprawiały mu one wstyd i zakłopotanie. Strumieński nie wypytywał zanadto. Był on przez Angelikę powiadomiony, jaką sytuacyę zastanie, i poprzestawał na tem, co mu mówiono z obowiązku; natomiast domyślał się wiele i z pewnem tajnem zadowoleniem wyszukiwał podobieństwa w jej przeszłości i swojej. Z sentymentalizmu omal nie popełnił tam głupstwa: oto uroiło mu się, że najmłodsza córeczka Kauffmanna, małe dziecko, przypomina Angelikę, i chciał ją wziąć ze sobą, lecz wczas otrzeźwiły go pewne dyssonanse, — chociaż i tak, jak się zdaje, był to tylko chwilowy zapał. Strumieński zmiarkował, że ojciec Angeliki chce od niego „pożyczyć“ „małą“ kwotę pieniędzy, i dał wymijającą odpowiedź, wskutek której stosunek teścia do byłego zięcia stał się z grzecznego naprężonym. Nadto wobec całkiem pospolitego poziomu kulturalnego, na jakim się znajdował dom Kauffmanna, Strumieński zaczął w coraz przykrzejszy sposób odczuwać różnicę narodowościową, dzielącą go od rodziny swej byłej żony. Zakupił więc trochę pamiątek po Angelice, między nimi kilka jej pierwszych obrazów, zrobił dość gruby prezent najmłodszej córeczce i wyjechał, postanowiwszy w duchu nigdy już nie zetknąć się z tymi ludźmi. Wizyta u Kauffmanna dała przejściom Strumieńskiego z Angeliką poniekąd spóźnione zakończenie, wywołała w nim niesmak i potrzebę obejrzenia się za inną rodziną — czy ogniskiem rodzinnem? — i otworzyła furtkę do tego, co się potem stało.
Teraz bowiem, z pełną świadomością następstw, Strumieński porzucił dalszą podróż, osądził, że nie ma talentu urządzania i korzystania z podróży, i pojechał uregulować wreszcie swój stosunek do rodziny Strumieńskich w Królestwie. Uczynił to wbrew wyraźnemu zakazowi przybranego ojca, który mu przekazał swoją nienawiść; lecz wygrawszy proces sądził, że byłoby nieszlachetnem upierać się przy swem formalnem prawie, ugruntowanem ostatecznie tylko na zajadłości starego Strumieńskiego. Niechby nie myślano źle o nim, niechby im sprawił niespodziankę, upokarzającą ich insynuacye. To drugie, — a pierwsze: Strumieński już od dwóch lat niemal słyszał, że przeznaczano tam dlań na żonę niejaką pannę Olę (Aleksandrę), ciekaw więc był ją poznać, ciekaw był wymiarkować, jak ją usposobił ten plan matrymonialny i jakie wrażenie wywarły na nią różne o nim pogłoski. Szeptał sobie wprawdzie, że się rozczaruje, ale już samo to słowo „rozczaruje“ zdradza kierunek jego myśli. Wiedział, że wolno mu się żenić po raz drugi, bo tego sobie życzyła Angelika, i w rozmowach z nim i w pozostawionym mu liście, chociaż te jej życzenia były nieco mętne... Strumieński dotychczas odsuwał od siebie ową możliwość, lecz zawsze jakby rezerwował ją sobie na kiedyś, teraz zaś przypatrzył jej się z blizka i postawił otwarcie w środku swych dążeń. Przyszedł nań bowiem czas jakoby zupełnego ignorowania Angeliki a przytem (w wynagrodzeniu?) i siebie samego — czuł, że chce jeszcze kochać i być kochanym, więc dobrowolnie wyobrażał sobie, że jest jakimś innym. Ale czuł także, iż obok tych egoistycznych wymagań układa się w nim coś nakształt programu, który mu jednak powoli i kawałkami dopiero występował w umyśle.
Tymczasem zawitał w dom matki Oli, ojciec bowiem tej panny, jeden z dawnych przeciwników Strumieńskiego z Wilczy, zmarł był już, a Olą opiekował się jej stryj. Nazywano ten dom arystokratycznym, bo chociaż Strumieńscy-Maryusze należeli tylko do średniej szlachty, pielęgnowali jednak u siebie starannie znicz wytwornych manier i tradycyi, a szli w tym kierunku o tyle do ekstremu, że wobec braku środków finansowych usiłowali wywyższyć się w swoich i cudzych oczach doskonałem i subtelnem znawstwem tych tajników poloru, smaku i tonu, które według nich były równoważnikiem bogactwa. Była to więc arystokracya z odwetu. Co szczególne, ale częste, do zwyczaju należało u nich przytem pokpiwać sobie z arystokracyi rodowej[23] i czasami grać rolę ludzi zupełnie wolnych od przesądów. Ten pozór złudził zrazu Strumieńskiego, olśnił go także pewien blichtr serdeczności, komfortu i rodzinnego ciepła, chociaż wnet poznał, że go tu niezawsze mile wspominano, i że w ich oczach wciąż jest jeszcze Włoskiem, chamem. Mimo to przymierze zostało zawarte, a i małżeństwo nie ulegało wątpliwości.
Zajmiemy się teraz Olą. Jak ją pojmował Strumieński? Przy pojmowaniu indywidualności kobiet przez mężczyzn zdarza się zwykle jeden błąd: dualizm, dwutypowość. Mają oni w zapasach umysłowości swojej po dwa w literacki sposób skontrastowane szablony na „typy“ kobiece, np. Balladyna — Alina, Telimena — Zosia, Aza — Motruna, Lilia — Roza, Basia — Krzysia, Brunhilda — Kriemhilda, Safo — Melitta, — i do szablonów tych mimowoli naginają rzeczywistość. Najpospolitszym jest następujący kontrast: z jednej strony kobieta ognista, megerowata, o cygańskich narowach, oplatająca mężczyznę urokiem zmysłowym, brunetka; z drugiej zaś dziewczątko słodkie, domowo-gospodarskie, wstydliwe, t. zw. przylepka, zwykle blondynka z niebieskiemi oczyma, „owiana urokiem wiośnianym“ itd. — znamy to przecież doskonale, nieprawdaż? Ten drugi typ ma nawet być specyalnie „naszym“. Otóż Strumieński pod pierwszy typ postawił Angelikę, a pod drugi jeszcze dawniej na chybił trafił Olę; tylko kolor włosów nie stosował się, Angelika bowiem była blondynką, a Ola brunetką. Zdawało mu się, że wystarczy palcem kiwnąć, aby mieć ową Olę, że wyświadczy jej zaszczyt, dając jej prawo uszczęśliwiania i pocieszania siebie, że będzie miał podatny materyał do eksperymentów. Rzecz się miała nieco inaczej, a jednak Strumieński jeszcze dość długo potem nie mógł wyzwolić się z pod wpływu tej autosuggestyi.
Ola była panną, roszczącą sobie pretensyę do tego, że ma wrodzony szyk, i uchodziła w kole swych towarzyszek za pewnego rodzaju lumen. Umiała dobrze śpiewać, tańczyć, jeździć konno itd., potrafiła czasem powiedzieć coś rzekomo oryginalnego lub bardzo śmiałego. Miała tam naturalnie jakieś wykształcenie, czytała dosyć po polsku i po francusku, ale tu idzie o stopień umysłowych oryentacyi. Owóż oryentacye jej były mniej więcej na tym stopniu, jaki dają publiczności powieści Sienkiewicza. W tejto Oli kochał się niejaki Gasztold, młody malarz i aspirant na geniusza, kręcący się wśród arystokracyi. Miłość Gasztolda do Oli była jedną z wielu waryacyi wzoru, który dał niegdyś Mickiewicz w Tuhanowicach, kochając się beznadziejnie w Maryli, a który od tego czasu naśladował niejeden z naszych artystów, aby mieć za sobą — i wobec siebie samego podejrzenie, że jest geniuszem. Wiedziano o tem, że Ola ma teraz wyjść za Strumieńskiego ze względów rodzinno-finansowych, a Gasztold, który był adeptem nowych prądów w sztuce, wyrażał się o nim, zanim go jeszcze zobaczył, jako o filistrze, który ma przyjść i „potrząsnąć workiem pieniędzy“. Również Ola rozumiała dobrze swą rolę Maryli i chociaż traktowała Gasztolda tylko jako swego satelitę, przecież ułożyła sobie anticipando takie zachowanie się, jakby z drżeniem serca zgodziła się być „ofiarą“ („poszła za wdowca“ — to tak brzydko brzmiało) i jakby zadawano gwałt jakimś jej młodzieńczym marzeniom, — gwałt, przeciw któremu ona walkę swoją bardziej zaznaczała niż toczyła, zawsze bowiem uważała, że powinna zrobić świetną partyę.
Kiedy Strumieński przybył, zrobił się w tych wszystkich antycypacyach mały nieporządek. Przedewszystkiem on sam zmiarkował, że Ola „boi się“ go i „nie ma doń jeszcze zaufania“, a potem gdy wniknął w stosunek Gasztolda do Oli, ogarnęła go pewna niechęć wciskania się tam, gdzie ktoś inny kocha. Widział nadto, że Gasztold jest człowiekiem utalentowanym i intellektualnie pobije go wobec Oli, a przecież sam wbrew swemu lepszemu przekonaniu mianował go zarozumiałym, półgłówkiem, bo był zły, że wskutek jego obecności nie może się przed nią popisać swem dyletanckiem znawstwem w rzeczach sztuki. Wśród tej nieprzyjaznej atmosfery wróciła mu jego dawna, nabyta w towarzystwie Roberta, skryta i zacięta niby-duma. Zaczął udawać, że nie zaleca się znowu tak bardzo na seryo, lecz raczej z grzeczności, a przytem w delikatny sposób objawiał współczucie dla poetycznego stosunku Gasztolda i Oli, dając do poznania, że go nie chce rozrywać. W istocie Strumieński miał przed Gasztoldowem zakochaniem się troszeczkę respektu i nie bardzo się kwapił do roli Puttkamera. Atoli właśnie ta częścią szczera częścią nieszczera taktyka była trafną, gdyż Ola — chociaż i w każdym innym razie byłoby się na tem skończyło — zaniepokojona niedbałością Strumieńskiego, zaczęła mu dawać oznaki, że źle sprawę pojął, że ma on tu większe widoki niż sądzi, że Gasztold ją tylko terroryzuje. Strumieńskiego wzruszały te objawy lgnięcia do niego, tem bardziej, że i on jeszcze pierwej, mimo swej rezygnacyi, odczuwał już z powodu niej pewną zazdrość i ukłucia w sercu. Również i to zawiązywanie się uczucia poza wiedzą Gasztolda miało swój urok. Jednakże Strumieński, zapoznawszy się bliżej z atmosferą całego domu, nie ufał Oli. Wprawdzie każde zetknięcie się z nią, zwłaszcza z początku, wywierało nań niespodziewane pewne fizyczne wrażenie, w którem nie było nic lubieżnego, ale to wrażenie właśnie, przyspieszając tempo jego wyobraźni, wzbudzało wnet silne wspomnienia o Angelice. Wówczas stawał się nadal poważnym, urzędowym i chłodnym, a przyczyniały się do tego także ataki Gasztolda, o których zaraz opowiem. Ola coraz więcej przechylała się na stronę Strumieńskiego, który, nawiasem mówiąc, dosyć jej się podobał. Jego pełne rezerwy zachowanie się przypisywała wyłącznie melancholii po samobójstwie żony, a w swoim panieńskim pamiętniku zapisała: „Serce me zapragnęło zanurzyć się w głębinach tego tajemniczego smutku“. Wreszcie na widmo Puttkamera była prosta rada: wyrugowała je, nadając Strumieńskiemu inną wygodniejszą dla niej wartość literacką, mianowicie Ohnetowskiego „Właściciela Kuźnic“.
Gasztold poznawał się na mimowolnej taktyce sercowej Strumieńskiego i starał się demaskować go przed Olą, zupełnie jednak bezskutecznie, gdyż Ola właśnie korzystała z tych demaskowań, aby Gasztolda — niby dopiero dlatego — „przestać lubić“, a raz nawet wyraziła mu swoją pogardę. Zdarzało się też często, że Gasztold wyciągał Strumieńskiego na rozmowy o sztuce, aby mu dać sposobność do zblamowania się, jednakże Strumieński, biorąc udział w takich dysputach, nie omieszkiwał zaznaczać z pewną obłudą, że on jest tylko hreczkosiejem i że nie zależy mu wcale na tem, by mieć słuszność. Zazwyczaj też w opinii audytoryum Strumieński wychodził zwycięzcą, dzięki swojej wytrwałej flegmie i komunałom, które, obracając się zawsze w sferze ciasnego dualizmu (duch i ciało), mimo swej abstrakcyjności były dla słuchaczy bardziej „zrozumiałe“, niż niejasne ale świeże argumenta Gasztolda, który zaperzał się i co chwilę sam siebie poprawiał.
Z tych dysput streszczam dwie charakterystyczniejsze. W jednej Strumieński, występując przeciw nowym prądom w sztuce, udowadniał, że naśladowanie dawnych szkół i technik może mieć tylko wtedy racyę bytu, jeżeli artysta czerpie z tych technik bodźca do własnej oryginalnej twórczości, aby rozpocząć niejako na nowo i zbadać, czy przy wznoszeniu fundamentów nie zapomniano czegoś nader ważnego. W ten sposób zasila się nowa sztukę ożywczymi sokami sztuki dawnej[24], samo zaś naśladownictwo dla mody nie ma sensu i jest chyba tylko upozorowaniem próżniactwa. Dajmy na to, że nowożytny malarz widzi przed sobą rysunek assyryjski z naiwną perspektywą, przedstawiający np. rząd żołnierzy w ten sposób, że tylko pierwszy żołnierz jest narysowany, a dalsi są tylko zaznaczani zapomocą kresek, równoległych do konturów postaci pierwszego. Otóż prawdziwy, utalentowany artysta na widok takiego rysunku przeniesie się myślą do źródeł sztuki wogóle, oderwie ją od tysiąca sposobów już znanych i wynajdzie jakiś nowy sposób, tysiączny pierwszy; partacz natomiast będzie ową naiwną technikę naśladował i stworzy tylko nową dziwaczną manierę. — Wbrew temu Gasztold — bardziej dla opozycyi niż z przekonania — twierdził, że to się tylko tak na pierwszy rzut oka laikom wydaje, że jego zdaniem w sztuce nie wynajduje się właściwie nic nowego, bo wszystko jest już zrobione i przewyższyć się nie da[25]. Nie można więc mówić o tysiąc pierwszych sposobach, bo to nonsens: liczba typowych form w sztuce jest tak samo ograniczona, jak liczba dowcipów i liczba sytuacyi dramatycznych. Jakkolwiek to brzmi złowrogo, przecież prawdą jest, iż w sztuce niema rozwoju. Rozwój to pojęcie mylnie przeniesione z dziedziny zjawisk społecznych do zjawisk estetycznych, i łudzić się nie można, że dzisiejszemu pokoleniu pozostaje tylko naśladownictwo wielkich poprzedników. Co się zaś tyczy przykładu, który przytoczył pan Strumieński, to rzecz się ma tak, że ten sam rysunek assyryjski. który był dawniej nieudolnym, dziś może być oznaką wysokiej kultury artystycznej: albowiem przez taki sztucznie znaiwniony rysunek wieje trzy tysiące lat cywilizacyi.
Naturalnie, że tak radykalne i dziwaczne zdania wzbudziły politowanie u słuchaczy usposobionych konserwatywnie, tem bardziej, że znano Gasztolda jako malarza nieproduktywnego, a Strumieński zwyciężył.
Ważniejszą była druga dysputa. Gasztold stawiał tezę, że sztuka może wciągać w swój zakres wszystkie tematy, choćby najdrażliwsze, na zasadzie: „naturalia non sunt turpia“ i przytaczał na to liczne przykłady, zmuszając delikatniejszą część audytoryum do ucieczki. Strumieński bronił dogmatu, że nie wolno używać tematów nieestetycznych, lecz należy się zawsze trzymać „linii piękna“, która jest „cienka jak włos“[26], a poczucie tej linii każdy prawdziwy artysta przynosi na świat ze sobą. Kwestya „materyału“ nie jest wcale tak obojętną — cóżbyśmy na to powiedzieli, gdyby Michał Anioł najpiękniejszy swój posąg ulepił z nawozu? tak samo itd. To porównanie zupełnie trafiło do serca słuchaczy i zmiażdżyło Gasztolda, który ze zjadliwym uśmiechem pobitego pytał: A czy w „Ledzie z łabędziem“ jest zachowana ta linia? i jak to sobie pan wyobraża, że malarz przychodzi na świat z linią w głowie? Na to Strumieński spokojnie odpowiedział: ależ wyraźnie powiedziałem „poczucie linii“, podobnie jak się przynosi na świat słuch muzyczny lub poczucie harmonii. I tak dalej.
Dysputa ta była dla Strumieńskiego ważną dlatego, że w jej toku uczuł, iż odnosi pyrrhusowe zwycięstwo. Miał wrażenie, jakby jego horyzont nagle się rozszerzył, i chciwie czyhał na argumenty Gasztolda. Rzecz bowiem miała się tak: Strumieński dotychczas całą zmysłową stronę twórczości swojej i Angeliki traktował tylko jako wybryk, który osobiście miło jest tolerować, w którym nawet można się rozlubować, byle w ukryciu i byle ze świadomością, że tak robić nie należy. Wiedział wprawdzie o istnieniu różnych „niezdrowych“ prądów w sztuce, ale żeby to mogło być dla niego jako osoby aktualnem, żeby mogło tak blizko niego domagać się swoich praw do życia i mieć swoje precedensa i uzasadnienia, to mu nigdy w poważny sposób na myśl nie przyszło. Umysł jego, zbyt niesamodzielny i powolny, potrzebował bodźca, żeby adoptować to teoretycznie, czego nie wahał się uznawać w praktyce. Lecz adoptowanie nie nastąpiło już teraz, bo bodźce takie działają dopiero na daleka metę, nastąpiło ono w długi czas później, a i to nigdy zupełnie.
Wszystkie owe zawikłańka z Gasztoldem nie miały siły i czasu, żeby się wyżyć i dokończyć, czyto w sposób komedyowy, czy dramatyczny, zostawiły tylko swój materyał na przyszłość, tymczasem bowiem siłą rzeczy Strumieński ożenił się z Olą. Ona powzięła sobie zamiar kochać go, Strumieński zaś, aby dać miarę swej miłości — i on bowiem tego słowa wobec niej używał bez skrupułu — przepisał na jej imię dwa swoje folwarki i oddał je w zarząd jej stryjowi, który równocześnie miał być generalnym zawiadowcą całego majątku i poprawić jego stan gospodarczy. To poddanie się Strumieńskiego niejako pod kuratelę Maryusza — raczej z wyrachowanej dobroci i niedbałości niż z potrzeby — ściągnęło nań potem liczne nieprzyjemności. Ale zato miał Strumieński tę tajną satysfakcyę eksplebejusza, że on, syn gajowego Włoska, — nie tyle żeni się co — będzie posiadał ładną pannę z domu „arystokratycznego“. Bo i on, chociaż „czuł się“ wyższym ponad kastowość, pozwalał czasem sobie narzucić rolę „plebejusza“ i przejmował się nią nawet, co w dalszym ciągu opowiadania jeszcze parę razy podkreślę. Mniemał nadto Strumieński, że zaimponował „im“ szlachetnością, że to nie chybi także wrażenia na Oli i dobrze ją dla pewnych spraw usposobi.
Czas narzeczeństwa trwał bardzo krótko, a oboje go nie wyzyskali. Stał na przeszkodzie jużto Gasztold, jużto wspomnienie Geli, jużto wzajemna nieufność. Tak stało się, że podczas kiedy pewna część małżeństw miewa poza sobą, w czasach narzeczeństwa, jakąś fazę „miłości“ lub wmawiania w siebie miłości, fazę, w której oboje są odkrywcami uczuć, filozofami lub poetami, a w następstwie tego po ślubie fazę rozpadania się owych za wysoko spiętrzonych gmachów idealizmu — i te wszystkie przejścia stanowią jedną z ważnych, być może podstawowych pamiątek w skarbcu ich wspomnień: małżeństwu Strumieńskich brakło tego oślego mostu, było ono w swem założeniu stosunkiem przeważnie konwenansowym, towarzyskim; nie śmiałbym jednak rozstrzygać, czy i o ile ta okoliczność wpłynęła później na ich pożycie ze sobą.
Po ślubie wyjechali w podróż do Szwajcaryi, chociaż oboje się uskarżali na „tę głupią modę“ podróży poślubnych. Czy uchylę zasłony, za którą się kryją sceny z miodowych miesięcy? Muszę, ale opowiem rzecz tak sucho i nudno, że nikt się nie zgorszy. Otóż co do Strumieńskiego, to ten z początku uległ świeżości wrażeń i strzegł się je zamącać. Zdziwienie jego z tego powodu było prawie żadne, bo wszakże już raz wymógł na sobie decyzyę ożenienia się i, jak mu się zdawało, wtedy jeszcze wszystko uwzględnił, teraz więc oddał się bez skrupułów używaniu swego ludzkiego prawa. Tylko w pewnych chwilach układało się w jego myśli coś w rodzaju cichej modlitwy do Angeliki, zapomocą której czynił ją świadkiem swej nowej miłości. Był czasami w Oli tak gwałtownie zakochany, że oddychał tajną nadzieją, iż ona wyruguje z jego duszy pamięć Geli, która unosiła się gdzieś z daleka, jak przykra chmura podczas brzasku dnia majowego. Chciał odwiązywać wszystkie złote niewidzialne nitki, które go łączyły z Angeliką, i przywiązywać je do Oli — tak to u siebie wyrażał. Ale z niczem się przed nią nie zdradzał, traktował Olę jak dziecko — jakoś to było najwygodniejszą komitywą — choć przytem jak obcą nawpół grzecznie. Naumyślnie czy też z musu — ale nie tajał przed nią. Co do Oli, to miała ona z początku nieco roboty ze wspomnieniem Gasztolda, którego pozostawiła w rzekomo beznadziejnej rozpaczy. Ona sama o to się nie troszczyła, ubolewając wszakże nad swojem okrucieństwem, ale troszczył się — kto jak nie Strumieński, który bodaj w ten sposób dodawał do „muzyki dwojga serc“ swoje znane już mollowe dźwięki. Aby się przed nim nie skompromitować, musiała Ola trochę udawać, że jej żal „tego biednego chłopca“. Wiadoma zmiana stanu o wiele mniej podziałała na Olę, niż się Strumieński spodziewał. Nic jej ani bardzo nie dziwiło, ani nie przerażało, a pod względem reprezentacyi małżeńskiej na zewnątrz Ola rychło potrafiła zachowywać się tak, jakby już z pięć lat była mężatką, i słowa „mój mąż“ lub „my się kochamy“ wymawiała odrazu z wielką pewnością siebie. Powaga i „godne“ zachowanie się Strumieńskiego imponowało jej jeszcze czas jakiś, a prócz tego bała się go trochę, co jej pochlebiało. Wiedziała, że jego pierwsza żona umarła śmiercią nienaturalną — może on ją zabił, kto to wie? myślała sobie, chociaż dobrze była powiadomiona o szczegółach tej śmierci.
Zapowiadam, że teraz i w dalszym ciągu nieraz będę zwracał uwagę na powtarzania się lub podobieństwa pewnych ukształtowań psychologicznych. Otóż Strumieński, który zrazu zachwycał się wszystkiem, co robiła Ola, i pojmował jej czyny i słowa w jak najlepszym duchu, zaczął zauważać w zachowaniu się Oli pewną „resztę“, która go nie zadowalała. O takiejże „reszcie“ u Angeliki już był zapomniał, bo nigdy jej sobie wyraźnie nie określał — zsunęła się już wraz z innemi wspomnieniami o Angelice w pewną perspektywiczną całość, o czem będę później mówił. Co zaś w zachowaniu się Oli nie wypełniało mu tego obrazu miodowych miesięcy, jaki sobie wyidealizował w domu Maryuszów, tego Strumieński sam jeszcze dokładnie nie wiedział. Na razie przyznawał tyle — bo to dlań było jaskrawe — że w chwytaniu wrażeń z przyrody Ola zachowywała się całkiem inaczej niż Angelika. Chwytała je nieco za hałaśliwie, z pewną sztuczną, jakby wyuczoną afektacyą, w której Strumieński dopatrywał się nieszczerości, tem bardziej, że on sam — a to go dość dziwiło doznawał słabszych wrażeń, niż się spodziewał. Czyżby mu brakło oczu i suggestyi Angeliki? Ale czegoś uwziął się grozić Oli, że wrócą prędzej, niż było oznaczone w programie, ją zaś to gniewało, bo chciała się trzymać wytkniętej drogi i czasu. Tak powstała pierwsza sprzeczka i naturalnie pierwsze pogodzenie się.
Kiedy podróż miała się już ku końcowi, wpadł Strumieński na pomysł wypróbowania uczuć Oli, który może kogo innego rozśmieszy, ale dla indywidualności Strumieńskiego był całkiem odpowiedni. Oto roztajał przed Olą, powiedział, że nie chce już przed nią udawać zimnego i sztywnego, bo takim bynajmniej nie jest, i prosił ją, żeby powrót do domu odłożyć na nieograniczony czas i pojechać „het w świat za oczy“, bo on nie chce, on boi się wracać — „czy rozumiesz Olu?“ Strumieński sam nie brał na seryo tej propozycyi, przeczuwał bowiem, że Ola jej nie przyjmie, chciał się jednak o tem upewnić i widzieć, jak to będzie wyglądało. Potrzeba wewnętrznej przekory namawiała go, żeby Oli dać sposobność do skompromitowania się w jego oczach. Jeżeliby jednak propozycyę przyjęła, był może gotów robić jakieś waryactwa, uciec z nią, czy coś takiego. — Ola odpowiedziała naturalnie, że go rozumie, — możeby jednak lepiej odłożyć sobie to aż na drugi rok? Humorystycznie dodała, że zapewne dawne lary i penaty w Wilczy przyjmą nową intruzkę? Znużyła się już i znudziła podróżą, — mówiła, że ją „już wszystkie kości bolą“. Myśli jej krążyły koło tego, jak jej stryj urządził się w dobrach Strumieńskiego, jak się tam teraz stosunki ułożą, i chciała wracać, spieszyła się, żeby cywilizować Wilczę i męża — dzikiego Azyatę. Bo już się go nie bała, sama mu wyznała: „Pierwej to się ciebie bałam, a teraz nic a nic“ — taki był skutek jego roztajania. Zaczęła się śmiać do niego i z niego, i zanotowała w swoim pamiętniczku, że go dopiero teraz „naprawdę“ kocha, on zaś zgodził się na powrót, bo spodziewał się, że po tem pęknięciu lodów wypłynie z nią na pełne morze — jakie i po co? to pokaże się w następnym rozdziale.
Dwie są, dziedziny, które myśl ludzka nierównie chętniej odwiedza niż słowo. Jednocześnie umiłowane i wzgardzone, wyzywają ludzi do dziwacznego zachowania się.
Pierwsza — to, przed czem sobie „Amor figlarnie zakrywa ręką oczy“ (Goethe), dziedzina szczegółów zmysłowej rozkoszy, przyrodzony materyał miłości. Jakże trwożliwie cofają się słowa przed tą przepaścią! — z jakiej przyczyny? Oficyalnie wymija się to ogólnikami lub metaforami: „szczęście“, „rozkosz“, „przepaść“, „utonęli w niebie“, wreszcie licząc na fantazyę czytelników, daje się dyskretne kropki ......„szczęścia“ samego się nie maluje. „Miłość“ — to słowo jest obszerną skrzynią, w której się trzyma rozmaite zwierzątka. Gdyby ono nie było takim liczmanem, lecz za każdym razem przypominało całą treść swoją, byłoby może zakazane. Od słowa „miłość“ przelećmy z zamkniętemi oczyma ponad pewną bezimienną okolicą, a znajdziemy napisy brutalnego cynizmu — bo na szczegóły „szczęścia“ zwykłych nazw niema, tylko albo urzędowe, naukowe, albo cyniczne. Proszę je sobie na jedną chwilę — zaraz teraz uprzytomnić, wsłuchać się w ich dźwięk śmieszny, brutalny, dosłuchać się w nim więcej niż szyderstwa, bo może nawet nienawiści. Kto wie zresztą, czy ów cynizm nie jest kłamstwem, wymyślonem przez ludzi instynktownie po to, aby wzajemnie przed sobą ukrywali swój zbyt gorący współudział? Niema może rzeczy, do którychby człowiek jako człowiek miał żywszy, dziwniejszy, bezimienniejszy stosunek. Prawie wydaje się, że słowa należące do tego zakresu to tylko żywopłot odstraszający, groteskowy, zazdrośnie otaczający raj, w którym myśl ludzka przebywa tem bardziej samotnie i tajemniczo — nawet mimo wspólnika.
Druga dziedzina: Chwile samotnych marzeń sumują się, wytwarzają w człowieku stały osad, i człowiek staje się podobnym do skrzypiec, w których tony wsiąkają w pudło i zamykają się w komórkach drzewa. Są westchnienia, uczucia, myśli święte i tkliwe, słowa i czyny szalone, pieszczoty niewykonane, pomysły nawpół pomyślane, które wiecznie czekają nad jakimś brzegiem, czy i na nie przyjdzie kiedyś pora? Ale nikt nie próbuje wykrzyczeć się, wypłakać, wygadać, zapomina o tym swoim świecie, ogranicza jego rozrost, skazuje go wreszcie na zaumarcie. Wstydliwość, obawa przed śmiesznością, zarzutem patosu, niepewność co do współudziału drugich, wreszcie ciągłe zawody i nieporozumienia odcinają człowieka od człowieka. Być może, że w samej technice współżycia z ludźmi istnieją zasadnicze przeszkody, by jeden człowiek wpadł z taktem swego życia w takt drugiego. Bo dlaczegóż — gdy się przypadkiem zajrzy w głąb duszy drugiej, podsłucha ją na jakimś gorącym uczynku serdeczniejszego wybuchu wobec samej siebie: jej modlitwę, list, monolog, twarz zwróconą ku niebu, czuje się nieraz więcej niż obojętność, bo wstyd, chęć ucieczki i niewiedzenia o tem? — Tak dzieje się, że ludzie stykają się ze sobą tylko niższymi regionami, a nie szczytami swoimi, nie aureolami, i to wszystko, co popularnie nazywa się pięknem, dobrem i prawdziwem, to wszystko najrzadziej się wypowiada.
Nie ulega wątpliwości, że jest to dziedzina, w której człowiek najbardziej się śmiesznym wydaje, najbardziej się kompromituje, najwięcej tedy wymaga pobłażliwości, sympatyi, miłości, zrozumienia i rozumu. Nie ulega też wątpliwości, że w wielkiej liczbie wypadków zarzuty: patosu, sentymentalizmu, romantyczności, stosuje się słusznie, potępiając naśladownictwo, nieszczerość i wogóle różne nadużycia w pewnych rzekomo serdecznych wybuchach uczuć, — ale czyż każdy ma czas i zdolności, by szukać swojej odrębnej, oryginalnej formułki wypowiedzenia się? I kto wie, czy pewna część najsubtelniejszych może uczuć nie zawdzięcza swego istnienia właśnie wytworzeniu się i pokomplikowaniu wielu formułek (następcze życie duszy), a chociaż oparta na nich, nie mniej jest konkretna i żywa, nie mniej dolega?
Określenia moje są może nieco podejrzane wskutek poetyczności wysłowienia się — dałbym jednak sam zły przykład, gdybym w takiej sprawie nie mówił gorąco i niejasno. Streszczając się, powiem: są dwa więzienia w duszy ludzkiej, jedno pełne złodziei, drugie pełne aniołów, czyli, że na marzenia zmysłowe i umysłowe niema odpływu.
Zrobiłem z tego rodzaj przedmowy do dalszych perypetyi Strumieńskiego, któremu zdawało się, że w obu tych dziedzinach Angelika była jego partnerką i towarzyszką. Przedmowa taka tem bardziej była potrzebna, że z łatwo zrozumiałych powodów muszę opuszczać pewne rzeczy, któreby były konieczne celem nadania właściwej wagi i barwy wielu psychicznym zawikłaniom. Oprócz tego wiadomego powodu jest jeszcze i ten, że żaden autor, nawet i ja, nie jest dość odważnym wobec swojego czytelnika, jeżeli chce ominąć utarte, wygodne obszary patosu, a wpłynąć na patos niebezpieczny, który zawsze musi być dość osobistym ........Gdybym na przykład napisał, że Strumieński i Angelika zbudowali sobie sami chatkę w lesie i naśladowali kochanie się pierwotnych ludzi, że umówili się odgadywać swoje myśli, że ona malowała jego portret pędzlem z własnych włosów itp. komedye, którebym mógł powymyślać, do których odgrywania i przejęcia się niemi trzebaby więcej siły umysłu, niż ma przeciętny człowiek: czyż nie powiedzianoby, że to jest wyrafinowane, nieprzyzwoite, antispołeczne? I czy nie byłoby trochę zazdrości w takich określeniach? Śmianoby się z takiej przesady — a przecież „miłość“, jeżeli wogóle ma być czemś, jest właśnie przesadą, żyje z przesady i nadmiaru, jakkolwiek (i to jest punkt ważny) więcej sposobem zaznaczania i pomyślenia niż wykonywaniem.
∗ ∗
∗ |
Gdy Strumieński przyjechał do Wilczy, rozrywało go z początku urządzenie nowego ogniska wspólnie z Olą, która już sobie wszystko naprzód ułożyła i przewidziała. Sam troskliwie unikał wspomnień o Angelice, lecz mimo to, a może właśnie dlatego, wpadł znowu w objęcia zaczajonego nań tutaj we wszystkich przedmiotach demona, którego sobie sam wychował. Stało się to dość nieznacznie, a zrazu nawet mowy o tem nie było. Tylko czasami, gdy przechodził to tam to ówdzie, było mu tak, jakby go coś z westchnieniem mijało, nie zaczepiając. Jego grób — a takim był dotychczas dwór w Wilczy — osnuwał się siecią nowych stosunków, co go zmuszało myśleć o znikomości świata. A te stosunki wnet okazały się dlań obcymi i groziły mu łagodnie zacieśnieniem jego indywidualności — więc umysł jego szukał choćby urojonego sojusznika.
Równocześnie zaczynał się zacieśniać także widnokrąg, który mu się otworzył z chwilą nabycia Oli. Wprawdzie nie przyznawał tego, że po miodowych miesiącach występowała ona przed nim coraz bardziej jako ściśle oznaczony, ten a nie inny charakter, nadający sobie swoje własne prawa, mający własny punkt ciężkości poza obrębem jego programu. Podczas gdy pierwej, bezpośrednio po śmierci Angeliki, patrzeć mógł jeszcze w zagadkową ale obszerną, pełną różnych możliwości przyszłość, teraz, posiadłszy jedną i tę właśnie żonę, odciął przed sobą pewną, kto wie jak wielką, część owych możliwości. Wchodziły tu także w grę czynniki bardziej „intymne“[27].
Strumieński był przez Angelikę rozkapryszony, zepsuty, przyzwyczaił się z nią do innego sposobu kochania się, wobec którego miłość z Olą, po starciu uroku świeżości, była dość prymitywną lub, jak on się potem wyrażał, fuszerką. — Tu muszę bystro spojrzeć w oczy czytelnikowi i usunąć jego wątpliwości. Nie idzie mi bynajmniej o te barbarzyńskie wyuzdania płciowe, jakiemi bezmyślni ludzie, nie umiejący nic mądrego począć z materyałem miłości, usiłują rozszerzyć sobie zakres swoich przyjemnostek i nadają im miano „wyrafinowanych rozkoszy“. Mojem zdaniem rozkosze takie, o ile nie są naśladownictwem lub złem koniecznem, są wybuchami niezadowolenia i ironii, rozcięciem węzła, którego się rozplątywać i splatać nie umie. Gdybym zresztą takie fakta miał na myśli, z pewnościąbym ich nie zataił, radząc sobie w ten lub ów sposób z pruderyą czytelnika, — bo uważałbym jasne postawienie sprawy za rzecz niezbędną dla mego studyum, którego nie piszę dla dzieci ani dla takich dorosłych, którzy chcą, by ich traktowano jak dzieci. — Strumieński i Angelika byli zbyt „artystami“, zbyt dużo gadali o t. zw. Pięknie, żeby popaść w powyżej napomknięte wybryki, w którychby ich raziła nie bezcelowość, lecz tzw. nieestetyczność; na innem miejscu zresztą już opowiedziałem, jakie oboje mieli poglądy na miłość fizyczną. Mimo to miłość ich można było nazwać systemem rozkoszy, który wprawdzie wciąż dopuszczał improwizacye: poezyi, „czułostkowości“, namiętności, ale miał swoją historyę doskonalenia i ustalania się, swoje szczyty i skrytki, a mógł być cały zapomniany, bo nikt go nie zapisywał, tylko nerwy i pamięć. Otóż ten „system“ przypominał się teraz Strumieńskiemu na każdym kroku; tyle miejsc i mebli opowiadało mu historyę i jego i odnośnych rozpamiętywań z dni żałoby w Wilczy. Więc już choćby dlatego, żeby się tym wspomnieniom opędzić, chciał podzielić się niemi z Olą.
Zrazu nie żądał wiele, gdyż jak powiedzieliśmy program jego tylko powoli i kawałkami występował mu w umyśle. Jest też w miłości dziedzina, która z natury rzeczy bywa u wszystkich jednakowa, bo tak czy owak dostarcza zawsze silnych podnieceń. Ale było wiele powiedzeń, które z Olą nie były powiedziane, pieszczot i uścisków — nie wymienionych, toków myśli i marzeń — wspólnie nie przemyślanych. I tak np. nie zdarzyło się, żeby kiedy ona jego z własnego popędu w rękę pocałowała, — aż raz sam to na niej wymógł, gdy nibyto żartem rzucił ją przed sobą na kolana i kazał powiedzieć, że uznaje się za jego niewolnicę. Zato lubowała się Ola w komedyi, w której te role były odwrócone — bo tak przecież wypadało, by ona była damą a on rycerzem, to odpowiadało szablonowi, który przejęła podczas swego wychowania. Nie znała też np. sztuki czy potrzeby wabienia go przez rozpuszczenie włosów — a miała ładne włosy —, nie zdarzyło się też, żeby ona jemu napraszała się ze swymi uściskami, wreszcie nie pozwalała widzieć — siebie samej, tłómacząc mu, że to jest niepotrzebne i że tak daleko jego prawa nie idą. To co uważał z początku za wstydliwość, okazywało się chłodem; zaspokajał tylko głód, ale nie miał rozkoszy. Wprawdzie i ona posiadała pewien temperament — ale na krótką metę, namiętność jej była bardziej wegetatywna, egoistyczna, nie przypuszczona przed forum świadomości, hamowana z jakiejś przekory przeciwko samej sobie: a gdzież był czas, kiedy tamta w jego objęciach drżała, jak owa kobieta na spienionym rumaku na obrazie Podkowińskiego! Co prawda dla Oli znowu możnaby wybrać inne poetyczne powiedzenie:
In meinen Armen war sie ganz wie todt,
Wenn ich — es schüttelte sie innrer Frost,
Sie schien ein Engel, der sein Flügelpaar
Abwehrend gegen irdschen Staub bewegt...
(Hebbel, Genoveva).
Ale nie byłoby to wcale trafne, bo Ola przecież nie była aniołem.
I Angelika i Ola wychodziły z tego samego dualizmu i tych samych założeń (raczej: przesądów) estetycznych, ale Ola trzymała się całkiem innych rezultatów, mianowicie tych, według których miłość powinna się redukować mniej więcej do tej koniecznej miary, jaką się kontentują zwierzęta w czasie rui, — chociaż właśnie odstępowanie od tego minimum nazywała Ola zwierzęcością. Chciała i w tem miary, dystynkcyi, estetyki i nazywała to u niego — i u siebie — przesadą, co on nazywał szałem. Mimo to rozprawiała bardzo wiele i ładnie o miłości, a w pamiętniku swoim pisała, jaka-to ona teraz szczęśliwa — o czem Strumieński nie wiedział. Odpychała lekko lub przyjmowała ze zdziwieniem wiele jego pieszczot i czułości, a to głównie z powodu, że w głowie jej usadowił się pewien szablon co do pojmowania mężczyzny: jako człowieka o szorstkiej dłoni, dzikiego zdobywcy, lekceważącego kobietę, wydziałem zaś kobiety jest mieć uczucie, dzierżyć kądziel i łagodzić gniew rozjuszonego pana itd. — znamy to przecież doskonale.
Czytelnikowi, który może chciał mnie tutaj przychwycić na niekonsekwencyi, daję następujące zadanie psychologiczne: rozpatrzeć, w jaki sposób mógł się ten dopiero co opisany szablon, który nazwijmy prehistorycznym, pogodzić w postępowaniu Oli z szablonem rycersko-trubadurskim, według którego Ola wymagała od Strumieńskiego różnych względów, uszanowań i delikatności. W tym celu może czytelnik zrobić nawet ankietę wśród znajomych pań — najlepiej starszego pokolenia — naturalnie bez ich wiedzy. Np. niech raz wywoła objaw pierwszego a innego dnia drugiego szablonu, wtedy przekona się, że w mózgach ludzkich leżą, takie przejęte foremki obok siebie, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Dla mnie zresztą niema tu niekonsekwencyi, przy charakterze bowiem idzie nie tyle o treść enuncyacyi ludzkich, co o pewien gest objawów charakteru, a gest ten jest w niekonsekwencjach ten sam. Co się zaś tyczy Oli, to jest to umysł wychowany eklektycznie, niesamodzielny, nie produkuje, nie przetwarza, ale tylko reaguje na zewnętrzne wrażenia, mając na większą część wypadków w świecie już gotowe, okrągłe sposoby mówienia, mniej więcej na kształt rozmówek w podręcznikach dla osób podróżujących w kraje, których języka nie rozumieją.
Powyższe nawiasowe uwagi o umysłowości Oli trzeba naturalnie przyjmować cum grano salis, to znaczy jako nieco przesadne, i wziąć odpowiednią poprawkę. Powiedziałem np.: umysł jej nie produkuje. Miało to znaczyć, że nie jest zdolen spostrzegać niekonsekwencyi lub niezupełności w przejętych szablonach, że pewna ilość grup myślowych wystarczyła jej całkiem do życia. Ale produkowanie w znaczeniu zwykłem — takie tam było. Bo oto np. Ola, wyćwiczona w salonowej szermierce dyalektycznej, miała dowcip — płytki, ale dlatego niebezpieczny, ponieważ dowcip jak wiadomo musi być nieścisłym i niesprawiedliwym, nie uwzględniać odcieni i przekręcać rzecz, a przytem wciskać się niedyskretnie w pewne tajniki, na których lubi osiadać pasożytem. Dowcip ma swój popęd do bytu, wskutek którego gmatwa brutalnie illuzye, poluje na niedomówienia, sekrety. Ponieważ zaś Strumieński miał właśnie duszę naszpikowaną tajnikami, przeto zmiarkowawszy ów talent żony, musiał się mieć na baczności i przypominał sobie wtedy humor Angeliki z pierwszych czasów zapoznania się z nią, humor, polegający na przekłuwaniu baniek mydlanych, wydmuchanych przez niego lub przez nią samą.
Wszystkie te dyssonanse, — których repertuar później jeszcze wzbogacę, — zbadałem przez szkło powiększające, bo na oko nie psuły one ogólnej harmonii w pożyciu Strumieńskich (podobnie str. 72, 76.) Rzeczywiste życie posiada pewien kwas niwelujący, zawarty w codziennych wypadkach, któryto kwas nietylko rozcieńcza i znosi znajdujące się w życiu poetyczne szczyty, ale także zmniejsza i łagodzi i przytępia antagonizmy, gotowe do tragicznego na siebie natarcia. W gruncie rzeczy jednak zazwyczaj między najbliższemi sobie osobami wrą ciche walki (nie mające jeszcze swego Homera, jak raz powiedziałem) a zasada: „homo homini lupus“ na terenie psychicznym święci największe tryumfy, bo tu niema ochrony państwowej, mowa zaś ludzka jest gąszczem, w którym można z najniewinniejszą miną swego bliźniego obić i obłupić. W dalszym ciągu pokażę, jak różne braki w stosunku Strumieńskich wywoływały czasami rozjątrzenia i niesnaski. Tu jeszcze dodam, że im ludzie mniej wyćwiczeni psychologicznie, tem później poznają się na właściwem a nie przypadkowem ustosunkowaniu się swych charakterów, przypisując sobie wzajemnie zrazu dobre serce itp. platoniczne przymioty (co też bywa oznaką, że tam wewnątrz nie wszystko w porządku); podczas gdy ludzie wyćwiczeni wolą nawet zrobić ze sobą eksperyment i doprowadzić zjadliwe soki do próby czeraka.
Mimo opisanego powyżej procesu zobojętniania się przykrych składników życiowych, Strumieński wpadał nieraz z powodu Oli w stany, podsuwające mu przykre ostateczności, w tzw. czarne myśli. Ale na szczęście ze stanami takimi życie stowarzysza zwykle jakiś stan myśli odwrotny, który zaprzecza i niszczy rezultaty tamtego, a nakłania do wyszukiwania nowych, konkretnych i pocieszających widoków. W jakiej proporcyi oba te stany były teraz u Strumieńskiego, trudnoby oznaczyć, lecz naturalnie drugi wkrótce wziął górę. Było bowiem mnóstwo innych okoliczności, które ciągle przeważały szalę na stronę Oli: przedewszystkiem to, że ona żyła, była wciąż naokoło niego, że chociaż na razie było tak a tak, to przecież przed nimi było tysiące jutr, w których wszystko mogło się ułożyć dobrze i brylantowo. Przecież ona codzień mówiła mu, że go kocha, i raz pozwoliła mu zajrzeć do swego pamiętnika, pełnego pochlebnych dlań zapisków (innych Ola robićby nie umiała, bo nie znała takich wzorków), z czego się zrobił bardzo szczęśliwy dzień, bo jemu się zdawało, że po raz drugi pierwszy raz ją posiadł. Miłość dwojga ludzi, którzy się dopiero eo pokochali, obfituje zresztą w różne takie pierwszości. Bezpośrednia więc rzeczywistość przygłuszała niezapominajki, wyrastające od czasu do czasu na grobach pamięci. Ola wniosła w jego dom śliczny komfort, „ścieliła gniazdko“ — a nazywało się z początku, że to dla nich dwojga, — co na nim wywierało pewne zmysłowe wrażenie i mogło być na dłuższy czas surrogatem. Najpiękniejszym jednak i najzabawniejszym sportem była ona sama: wszędzie jej było pełno, latała dużo i śpiewała („napełniała dom świegotem“), przyjmowała służbę, kreśliła dowcipne sylwetki osób zamieszkałych w Wilczy, nie wyjmując siebie i Strumieńskiego, wyśmiewała stryja, biorąc stronę męża przeciwko niemu w sporach o rozstrzygający wpływ w gospodarstwie, bo, nawiasem mówiąc, stryj już wówczas zaczął bruździć Strumieńskiemu. Przyczyną wesołości Oli była radość, nie tyle z posiadania męża, — bo wszakże sądziła się być godną księcia, — co z zawładnięcia domem, który zamierzała prowadzić według swego gustu, aby zaimponować i zabłysnąć, a w tym celu przygotowywała się nawet na pewne ustępstwa dla chimer Strumieńskiego, obiecując sobie w duchu wziąć go pod pantofel (cel ten wpojono jej na równi z frazesami o miłości). Strumieński zaś, chociaż pamiętał, że Angelika inną była panią i nie udzielała się nikomu tylko jemu, lubił obserwować wesołe grasowanie Oli, a nawet w ocenianiu tych symptomów przesadzał, upatrując wyłącznie naturalność tam, gdzie była i poza[28]. Ale jemu też szło o to, żeby mieć bodaj w części potwierdzenie swoich dawnych poglądów na Olę (zob. str. 113.).
Tak tedy blizkość Oli i jej ciągły wpływ osobisty podniecały Strumieńskiego — jak już zaznaczyłem — do wyszukiwania takich kombinacyi, w którychby mógł stopić dulce cum utili. Jego własny egoizm zmysłowy szedł w parze z potrzebą (?) czy nakazem (?) kontynuowania kultu Angeliki — a przytem przecież jako mąż nie powinien był się kryć przed nią z niczem. (Pomieszanie motywów popędowych z przybranymi). Jakież to były kombinacye?
Stosunek Strumieńskiego do Angeliki pełen był różnych tajemnic i — sekretów faktycznych, z których jedne były mniej, drugie więcej powiedzialne. Na razie nie ulegało dlań wątpliwości, że owe tajemnice, a raczej część ich, powinien był może zachować u siebie jak święte, jak relikwie, tem bardziej, że miały się one rozrastać w przyszłości. Z drugiej strony jednak nic nie stało na ich straży, owszem żaden zwykły ludzki argument nie przemawiał za tem, żeby do nich nie wpuszczać nowej towarzyszki, — ba, nawet sama Angelika wspominała o tej możliwości w swoich rozmowach przed połogiem, były też co do tego jakieś alluzye w jej liście, — który jednak razem z nią zamknięty był w grobie. Strumieński czasami nie mógł sobie przebaczyć, że listu tego nie zatrzymał lub nie przepisał, lecz postąpił z nim tak patetycznie — nierozsądnie, czasami znowu był rad, że mu to zostawia swobodę. Czekał, aż zachowanie się Oli da mu wskazówki, by mógł rzucić most na drugą stronę, by, jak się wyrażał, przeszłość wmurować w teraźniejszość i przyszłość. Wszakżeż w jej pamiętniku czytał, że miała się „pogrążyć w jego smutku,“ a ona tymczasem dotąd jeszcze nie zażądała nawet pokazania jej muzeum Angeliki, chociaż to było takie naturalne i proste.
Wprawdzie Ola była zbyt sprytną, żeby nie poznać, że Strumieński ma jakieś „kaprysy“ na tle swego pierwszego małżeństwa, i dawniej zamierzała też na prawdę ulżyć mu ciężaru żałoby, póki go otaczał pewien nimb, póki nie został tylko jej mężem, człowiekiem, który się przecież z nią razem śmiał, żartował, jadł, pił, a czasem był śmieszny i nieogolony. Teraz jednak ciężyło to na niej jak obowiązek, który krzyżował trochę nowe jej plany, a wkrótce wydał jej się bezpotrzebnym. By jednak tę obojętność przed sobą samą upozorować, wymyśliła, że jest „dyskretną“. Stało się to raz przy sposobności rozmowy ze Strumieńskim o nieco podobnej sprawie, którą Strumieński naumyślnie poruszył; wtedy zmuszona do obrony, wpadła jakoś odrazu na tę szczęśliwą definicyę swego zachowania się i zaaplikowała ją Strumieńskiemu. Kiedy indziej znów powiedziała, że nie uznaje pierwszej żony Strumieńskiego: ona sama jest pierwszą i jedyną. Bardzo pięknie! Takimi-to dowcipami wymijała jego uroszczenia, nad któremi wogóle nie chciała sobie łamać głowy, bo wolała, by ją mąż od nich uwolnił. W antraktach więc między interesami a zatargami ze stryjem przemyśliwał Strumieński nad urządzeniem pewnej komedyi... Naturalnie on tego wówczas tak nie nazywał, jak ja sobie na to ze swawoli pozwalam, gdy mówię: komedya. Jemu marzyły się inne rzeczy. Już nie dbał o to, czy przekroczy granice zakreślone w umowach z Angeliką, bo zdawało mu się, iż właśnie dla uświetnienia przeszłości potrzeba pozyskać Olę na wspólniczkę, aby ten nowy strumień skierować w „podziemną rzekę“ (późniejsze jego wyrażenie). Tu znowu zamajaczył mu niewyraźny, bo nieśmiały obraz tej „idealnej“ miłości, który wytworzył był się w jego umyśle w pierwszej epoce stosunku do Angeliki, a potem nawiedzał go podczas dni żałoby (por. str. 67., 99.). Ale chęci jego bladły każdego poranku wobec rzeczywistości, która mu przynosiła całkiem inne rzeczy, nie mające związku z jego wewnętrznem życiem — póki wreszcie „to“ nie przeszło w stałą dyrektywę jego postępowania.
Dlatego urządził się tak, by było widocznem, iż regularnie co pewien odstęp czasu są godziny, w których pragnie być samotnym i unika towarzystwa Oli. W godzinach tych szedł do muzeum Angeliki, zamykał się tam, spał, czytał książki, palił papierosy, a po każdej takiej pauzie bywał to małomowny i opryskliwy, to smutny i ponury. Naśladował nawpół rozmyślnie swoje własne dawne usposobienie z dni żałoby[28]. Kiedy Ola wypytywała go, co mu jest i gdzie się ukrywa, wypierał się niezgrabnie wszystkiego, aż raz powiedziała mu wprost, że on się zamyka w atelier swej zmarłej żony, do którego wszystkim przystępu wzbrania, i tam oddaje się bezcelowym wspomnieniom lub studyuje jej szalone obrazy. Powinienby się przecież opamiętać i zwierzyć swojej Oli z żalu i z cierpień, ona mu przecież tego bolu nie ukradnie i potrafi być jego powierniczką, jak jest jego żoną. Strumieński czuł stereotypowość tego współczucia, nie chciał więc odrazu skwapliwie uledz, lecz być wprzód kilka razy proszonym, aż się ujawni szczerość jej chęci. Spochmurniał więc tylko i starał się zbyć ją kilku słowy, mówiąc, że jej domysły są tylko w części trafne, że on jej kiedyś wszystko wyjaśni, teraz jednak wiąże go przysięga (kłamał), której złamać nie może. Co zaś do tego domku, to Ola, jeśli chce być grzeczną, nie powinna mu robić przykrości i stawiać żądań, którychby potem sama żałowała, tem bardziej, że ów pokój przedstawia właściwie tak mało tematu dla ciekawości, zresztą tam jest tak zagracone, taki nieporządek itd.
Ola, zaintrygowana taką odprawą, na razie umilkła, lecz potem ustawicznie nalegała na męża to prośbami, to kaprysami, żeby jej pokazał muzeum. Teraz już istotnie zależało jej na wtargnięciu w państwo Strumieńskiego, pożerała ją ciekawość, podsycana przezeń tak umiejętnie, że jej się zdawało, iż Bóg wie co tam zobaczy. Podrażnione były także jej upór i ambicya, gdy Strumieński gwizdał na jej pytania i mówił: „moja droga, nie nudź mnie“. Właściwie stawał się on teraz i u siebie niekonsekwentnym. Jego wycieczki do Angeliki bywały mniej ostentacyjne, a zachowanie się Oli narzucało mu dalej rolę zamkniętego w sobie, nieugiętego, tylko bardziej na seryo, — zaczął prawie wierzyć, że nie powinien do swoich „skarbów“ dopuszczać intruza. Na odmianę znowu potem bawiła go ta wojna z Olą, sprawiała mu dużo przyjemnej złudy, więc ją przedłużał. Wiedział też, że Ola go śledzi, szpera mu po książkach, a nawet raz spostrzegł w zamku muzeum ślady dobywania się innym kluczem. Niestety we wszystkich tych objawach ciekawości nie znajdował momentu, któryby mógł wyswobodzić go od przyjętej roli, a tymczasem musiał być wciąż w obawie, by one nie ustały. Obawa taka okazała się wnet niepłonną i wtedy, aby niebezpieczeństwo zażegnać, wpadł Strumieński instynktownie na najlepszy sposób przygotowania sytuacyi, w którejby musiał wreszcie wszystko z siebie wydobyć[29]. Wszczął wielką awanturę z żoną i pokłócił się z nią.
Tu weszły w grę motywa z innego kompleksu wypadków. Ola, urządziwszy się w Wilczy, postanowiła zawiązać stosunki ze sąsiadami, a przedewszystkiem chciała złożyć wizytę u pp. X-ów, z którymi rodzina Maryuszów miała konneksye. Ale właśnie Strumieński nie cierpiał X-ów, miał do nich uprzedzenie, wpojone mu jeszcze przez starego Strumieńskiego, a uprzedzenie to utrwaliło się w nim później, gdy słyszał, jak pan X. szykanuje jego niskie pochodzenie. Zdawało mu się, że Ola powinna była sama domyślać się, dlaczego on nie chce mieć nic do czynienia z X-ami, tu bowiem potrzeba dodać, że Strumieńscy nigdy tych drażliwych kwestyi z sobą nie poruszali, tak etykietalnym był ich wzajemny stosunek. Strumieński czuł także, że tu idzie nie tyle nawet o X-ów, co o to, kto ma właściwie wycisnąć piętno na nowem ułożeniu się stosunków w Wilczy, on czy ona; była to więc walka o przewagę, bardzo podobna do tej, jaką prowadził ze stryjem Oli. Równocześnie plan tej wizyty był u Oli niejako realnym wyrazem wspomnianego jej przełomu od ciekawości ku obojętności — o tem jednak podczas sprzeczki naturalnie nie było mowy.
Od tej chwili Ola unikała męża na każdym kroku, o ile to tylko ludzkich podejrzeń nie budziło. Nieraz zbliżał się do niej, aby ją pocałować, lecz miał przytem minę takiego lekceważenia, że Ola odsuwała go lekko i odchodziła, nie rzekłszy ni słowa. Teraz, aby zgoda była zupełną, postanowił Strumieński[30] doprowadzić ten stan do maximum i udawał również oziębłego, bo przytem, całkiem osobno, szło mu o tę satysfakcyę, żeby ją przetrzymać. W ten sposób nastała między nimi jakby nieumówiona separacya. Strumieńskiemu imponował „hart“ Oli i podbijał go zarazem, zwłaszcza gdy niby przekonywał się, jak Ola w chwilach, w których nibyto sądziła, że jest niewidzianą, wodzi za nim oczyma pełnemi żalu i tęsknoty, i jak te oczy czerwienieją z płaczu i podkrążają się sinemi podkówkami. Namyśliwszy się, przyszedł sobie do przekonania, że właściwie (?) on temu wszystkiemu winien, i już chciał podać pierwszy rękę do zgody, gdy razu pewnego Ola weszła do jego pokoju, nie patrząc nań położyła przed nim jakiś różowy, woniejący liścik i uciekła. W liście była prośba o przebaczenie, a po prośbie przyrzeczenie uległości. „Czuję, że wkrótce umrę — pisała — osierocając kogoś, kogo jeszcze niema na świecie, ale nie chcę po sobie zostawiać złego wspomnienia. Przebacz przyszłej mateczce“ itd. Strumieński wybiegł za nią, znalazł ją z twarzą zapłakaną, do której kurczowo przyciskała chusteczkę. Odejmował więc rączki od twarzyczki, pocieszał, całował, uspokajał, błogosławił ją itp. brednie wyrabiał, ponieważ nowina, udzielona mu przez Olę, wstrząsnęła nim i zmusiła go do traktowania jej na seryo. Jego komedya przerwała się w samą porę. Udobruchawszy Olę, wyszedł z nią na ogród, a uważając, że to on jest przyczyną jej przyszłych cierpień, rozserdeczniał się. Zgodził się już na wszystko: na wizytę u pp. X-ów i na wyjawienie jej celu swoich tajemnych wycieczek — bo uznał za rzecz samą przez się zrozumiałą, że jej szło także i o to. Więc, gdy przechodzili koło muzeum Angeliki, zapytał żartobliwie: „Aha! czy ja ci nigdy tych osobliwości nie pokazywałem? Nie? Ano, to chodźmy tam. Ale tam jest tak zagracone, taki nieporządek, proch, pajęczyny...“
Była to kaplica, stojąca na wysokiem podmurowaniu, wewnętrzne zaś jej urządzenie miało pretensyę, żeby je nazwać oryginalnem lub egzotycznem. Ołtarz zasłonięty był czarną draperyą, na tle której widniał kościotrup anioła, — symbol właścicielki tego ustronia. Ściany były wyłożone grupami i kolumnami kamiennemi tak, że całe wnętrze naśladowało poniekąd grotę bazaltową. Odpowiednia do tego była i flora: drzewa ze sztucznymi liśćmi i kwiatami, o takich kombinacyach barw i kształtów, jakby ten, co je sfabrykował, odtwarzał z fantazyi rośliny rosnące na Marsie lub Uranusie. Były dalej kollekcye pięknych motyli i chrząszczy, kilka wypchanych; ptaków, muszle morskie, próżne klatki, w których dawniej były zamknięte ptaki, ale po śmierci Angeliki wyzdychały, bo Strumieński zapomniał je karmić. Przez wielkie okno w suficie, tudzież dwa okna w południowej ścianie wpadało obficie światło. — Wszystko to bardzo się Oli podobało, zauważyła tylko, że tu panuje miły artystyczny nieporządek, chociaż wnet potem obiecała zaprowadzić i tu ład i szyk, aby to ustronie wyglądało jak cacko, aby mężulek, jeżeli zechce kiedy pomarzyć o jej rywalce, miał przynajmniej wszelką wygodę.
Obrazów było mnóstwo: na sztalugach, niektóre-wprawione w sufit albo w ściany, inne w ramkach lub albumach. Wiele kopii, wiele pozaczynanych i wkrótce porzuconych szkiców, czasem na jednem i tem samem płótnie plan jakiegoś obrazu przepływał w inny, tworząc dziwaczną całość. Ola patrzyła z wielkiem zaciekawieniem, nie szczędząc czasem słów zachwytu. Rzeczywiście zapomniała, że jest na gruncie swej duchowej rywalki[31], oddała się tylko wrażeniom ciekawości. — W zbiorze obrazów było naprzód kilka pejzaży o nastroju ponurym i marzycielskim. Bardzo zastanowił ją obraz, przedstawiający głębinę morza wokoło zatopionego okrętu, a potem obraz toni morskiej, w której pływały zamiast chełbi białe mózgi ludzkie z przyczepionymi do nich, niby włosami, rdzeniami pacierzowymi i pękami nerwów. Niektóre mózgi płynęły spokojnie, inne goniły za sobą i oplątywały się wzajemnie nerwami: symbol miłości platonicznej. Ola, która od Gasztolda nauczyła się blagować nieco o obrazach, rzekła, że to pomysł nie malarski ale literacki, co przyznał Strumieński, dodając: „dużoby o tem mówić“. Objaśnił też, że naumyślnie dla tych dwóch obrazów Angelika przeglądała oceanografię, a potem kazała się spuścić w dzwonie nurkowym na dno morza, aby studyować grę barw w wodzie. Miał dużo kłopotu, zanim to przyszło do skutku. Na zapytanie Oli, czy i on był także w tym dzwonie, zawahał się nieco Strumieński i odpowiedział, że tak, zarumieniwszy się przytem nieznacznie.
Weselszą była grupa pejzaży nieba, których było około 20. Oglądając je, Ola pytała męża żartem, czy i balonem podróżował z Angeliką, na co odrzekł: „Była i o tem mowa“. Jakby zabłąkany miedzy tymi pejzażami był obraz przedstawiający na tle burzliwego nieba dwoje ust całujących się: z twarzy osób znać było niemal tylko przymknięte w upojeniu oczy.
Przekomarzającym się był portret Strumieńskiego jako satyra, który maluje pozującą mu z drugiej strony rzeki nimfę z parasolką; po minie satyra poznać, że wolałby być na przeciwnym brzegu, tak się przechyla i badawczo przypatruje, paląc papierosa. W technice naśladownictwo Böcklina. Również barokowy pomysł miało malowidło wyobrażające wielką stopę, prawdopodobnie jakiegoś olbrzyma. Stopa przygniotła właśnie różę na drodze, a na jej wielkim palcu siedział spokojnie mały człowieczek i wyjmował olbrzymowi ostrożnie cierń z tego palca. Opowiedział przytem Strumieński, jak Angelika badała stopy tylu to a tylu chłopów, zanim odpowiedni model znalazła, i jaką to sensacyę obudziło we wsi.
Pewnego rodzaju całość tworzyły obrazy główek dziecięcych, na których Angelika próbowała połączyć szczegóły swojej twarzy z rysami Strumieńskiego. Na jednym chłopczyk — aniołek rysował jakieś bohomazy, na innym spał w słoneczny dzień w zbożu, a nad nim krążyła chmara motyli, rzucając na twarz i nagie ciałko dziecka różnokolorowe refleksy. — Potem Strumieński kazał Oli usiąść na trzcinowej kanapie i spojrzeć w górę. W suficie tkwił obraz w kolistej ramie, do złudzenia naśladujący płaszczyznę wody w studni, w której odbijała się twarz pochylonego nad nią dziecięcia.
Objaśnienia, które dawał Strumieński, były dość skąpe, suche, czasem drwiące, np. gdy na jakiś obraz powiedział wbrew swemu przekonaniu: „Szczególny ale niesympatyczny koncept“. Omijał również o ile możności swój związek osobisty z tematami obrazów (bo chciał, żeby go właśnie o to zapytywała), dość prędko też przechodził od jednego obrazu do drugiego, jakby chciał dać Oli uczuć, że ją wobec tych pamiątek nieco pogardliwie traktuje. Łajał sam siebie później za te drwiny z obrazów Angeliki — nie wiedząc, że one właśnie maskowały pietyzm. Bał się też, że to wszystko Oli nie zaimponuje, czuł dopiero dziś, — gdy po raz pierwszy trzecia para oczu przypuszczona była do tajemnicy, — jak mało w tych śladach artystycznych uwydatnia się wewnętrzna historya jego miłości z Angeliką; szykanował więc nieco Angelikę, aby Olę skłonić do opozycyi i poznać, co ona istotnie myśli, z drugiej zaś strony gotów był natychmiast upokorzyć ją słowami, gdyby się odważyła wtórować jego szykanom. Ale Ola nie robiła ani jednego ani drugiego, zachowywała się tylko tak, jak ze sytuacyi wypadało. Mówiła więc np., że to wszystko daje jej dużo do myślenia, że teraz zaczyna pojmować intencye Angeliki, że gotowa być o niego naprawdę zazdrosną. Po przejrzeniu cyklu obrazów odnoszących się do dziecka, powiedziała, że w nich przebija się kobiecość i chęć macierzyństwa niemal wzruszająca, że to są takie marzenia przyszłej matki, jakieby i ona, Ola, malować chciała. To samo — o kobiecości i macierzyństwie — umiał pomyśleć sobie i Strumieński, lecz teraz skorciło go zachwiać jej twierdzenie, rzekł więc: „mógł to jednak być zwykły eksperyment malarski“. Wogóle nie bardzo mu się podobało zbyt łatwe solidaryzowanie się Oli z Angeliką, wolałby był usłyszeć jakieś słowa owijające w sobie zazdrość.
I aby przerwać jej powierzchowne zachwycanie się Angeliką, wybrał dwa ze złożonych w kącie obrazów i postawił je przed Olą. Pierwszy był pomniejszoną kopią a raczej przeróbką obrazu Ingresa i przedstawiał rycerza Rüdigera, uwalniającego nagą Angelikę (jedną z bohaterek epopei Ariosta), przykutą do skały i zagrożoną przez strasznego smoka morskiego. Strumieński opowiedział, że do tego obrazu pociągała jego żonę nietylko sympatya z uwięzioną pięknością jako z imienniczką, lecz także sam temat, pod który można było podłożyć symboliczny sens, np. taki, że ów potwór to czyhająca na kobietę zmysłowość własna i cudza, od której uwalnia ją idealny rycerz, zjeżdżający na skrzydlatym koniu.
— Czy w istocie obraz ma to oznaczać? — spytała Ola z zainteresowaniem.
— Ależ bynajmniej. Gela rozczarowała się też niemało, gdym ją potem zapoznał z Ariostem i przeczytał jej ustęp opisujący, jak ów idealny rycerz po uwolnieniu Angeliki bierze ją poza siebie na konia i galopuje do lasku, gdzie pożerany widokiem jej piękności, zrzuca z siebie gorączkowo i niecierpliwie zbroje i...
— I... co?
— O jaka moja pani ciekawa! Tu właśnie urywa autor pieśń swoją, mogę cię jednak zapewnić, że zanim Rüdiger uporał się ze zbroją, figlarna Angelika dzięki pierścieniowi, który ją niewidzialną uczynił, uniknęła „niebezpieczeństwa“.
Drugi obraz był oryginalny i przedstawiał wnętrze rzymskiej świątyni Westy; na podłodze leżał skrępowany Nero, otoczony gronem Westalek. Widocznie wtargnął tutaj, aby zadowolić swe chuci, lecz zwyciężono go i związano. Niepokalane kapłanki znicza Westy, obserwując chłodno bezsilną wściekłość okrutnika, naradzały się, co z nim zrobić; jedna z nich, wysoka, o surowych rysach twarzy, stojąc pod światłem wiecznej lampy, próbowała ostrza topora. Ramki obrazu naśladowały lilie. Strumieński objaśnił Olę, że nie jest to bynajmniej scena historyczna, lecz tylko mizoandryczna fantazya, wymyślona przez Angelikę w epoce, kiedy chciała założyć klub Amazonek. Każda z Westalek miała twarz jakiejś uczestniczki niedoszłego klubu. Na wezwanie Strumieńskiego, by mu wyjawiła swe szczere zdanie, Ola poprosiła go wpierw, by jej nie miał za złe, jeżeli go w czemś urazi. A potem powiedziała, że jej trudno wyobrazić sobie kobietę z toporem w ręku, że kobieta stworzona jest tylko do kochania, to jest jej całe szczęście, a zajęcia męskie jej nie przy stoją. Więc też nawet talent artystyczny jest u niej zboczeniem a nadzwyczajne wyjątki potwierdzają regułę (porów. str. 76. w. 17. i nast.), zresztą wogóle wszelka sztuka wysusza serce. Odpowiedź Oli stała w sprzeczności z poprzedniem jej zdaniem o kobiecości obrazów, tyczących się dziecka, lecz ani Ola ani Strumieński tego nie zauważyli. Strumieński nie wiedział, jak się wziąć do rzeczy, by Oli zaaplikować jakiś wyższy pogląd na poruszoną przez nią kwestyę, lecz na razie wmówił wreszcie w siebie, że to jest objaw zazdrości u Oli, i tak uniknął obowiązku polemiki. By jednak ratować swój dawny pietyzm dla Angeliki, naruszony nieco przez Olę, skorzystał z zapytania Oli: „Czy jej obrazy kupował kto?“ i rzekł: „I owszem, bardzo dużo pesymistycznych krajobrazów zakupił jakiś jej wielbiciel, podobno szwab z Norymbergi, kupiec, uratowałem tylko kilka, z których ten oto jest mi najulubieńszym“.
Obraz, który Strumieński teraz pokazał, był pierwej pominięty tak przez niego, jak i przez Olę. Przedstawiał skaliste wybrzeże nad jakąś wodą, ogromnie puste i smutne. Wszystkie fale płynęły w kierunku od brzegu, jakby już wrócić nie miały, trzciny na wzgórku pochylone wiatrem w jedną stronę, w powietrzu był mrok i ukryta burza, a całe to miejsce miało tajemniczy nastrój opuszczenia.
— Jakiego doznajesz wrażenia, patrząc na ten obraz? — spytał Strumieński.
— Że to było przeczucie — odpowiedziała Ola po pewnym namyśle, nie wiedząc, do czego Strumieński zdąża, a chcąc mu się przypodobać zgodnością myśli.
— Że to nie wszystko — czy tak?
— Że to nie jest wszystko — powtórzyła Ola tonem nawpół pytającym na wpół potwierdzającym. — Bardzo nastrojowy krajobraz — dodała potem.
— I więcej nie widzisz nic?
— Nic.
Strumieński uśmiechnął się tryumfująco, gdyż obraz ów zawierał w sobie jeszcze coś, o czem Ola dowiedziała się dopiero w wiele lat później.
— Przy tym i przy innych pejzażach — rzekł — szło nam o rozwiązanie zagadki, jak wygląda natura, gdy jej człowiek nie podgląda. Jakim ci się np. wydaje ten odpływ wody?
— A czy natura jest inną, gdy się jej nie podpatruje? — spytała Ola, sądząc, że tem tak prostem pytaniem wprowadzi w kłopot męża.
— No nie, naturalnie, to wszyscy wiemy. Ale też w sztuce nie idzie o odtwarzanie pospolitej rzeczywistości, lecz hipotez serca — a człowiek ma prawo to i owo sobie myśleć.
— Zupełnie nie pojmuję, coście rozumieli przez te... jak powiedziałeś?... hipotezy serca?
— To też ja ciebie chcę tego nauczyć moja duszo rzekł Strumieński tonem przewagi i pocałował Olę.
— Ja mam lepsze rzeczy do roboty niż malowanie — odparła Ola, a potem, chcąc naprawić wrażenie tych słów, oddała mężowi całus i mówiła: Jakże mi ciebie rozkaprysiły, czego-to ja będę ciebie musiała oduczyć, moja duszo!
I zaczęła po sali tańczyć i śpiewać, mimo że Strumieński zawołał na nią: Cicho enfant terrible! aż przewróciwszy kilka obrazów, przestraszyła się i zaczęła męża przepraszać. Ten tymczasem otworzył okno, oparł się na niem i patrzył — w dal. Ola przystąpiła do niego. Widok z okna wychodził na pole, a zamykało go wzgórze, na którego szczycie był cmentarz. Od cmentarza szedł w dół pas drogi, a po obu jej stronach, na tle zielonego pastwiska, leżały duże białe głazy, wykopane dawniej z wierzchołka góry. — Ola milczała, szanując uczucia, których mógł jej mąż doznawać wobec tego » widoku, lecz (niesłusznie!) zdziwiła się, gdy on, zamiast skarżyć się, zaczął mówić, że te głazy wyglądają brzydko, jak szkielety wyciągnięte z trumien, że należałoby użyć ich do wyszutrowania drogi lub sprzedać do budowy mostu kolejowego pod T. Następnie, objąwszy ją, opowiadał o powstaniu tej kaplicy, o pobożnej prababce itd., nie przeczuwając, że przez to wzbudza w Oli myśli: A więc miejsce to odebrano Bogu i poświęcono marnościom tego świata. Szkoda, że taki libertyn ten mój mąż.
— Aha prawda, jeszcze ci jeden obraz pokażę — rzekł Strumieński, przypomniawszy coś sobie. Podszedł do drugiej ściany i chciał odsłonić półkoliste lustro, gdy wtem, rzuciwszy okiem na blat stojącej pod lustrem konsoli, ujrzał odciśnięty na pyle ślad małej ręki kobiecej. Będąc jeszcze pod wpływem cmentarnego widoku, nie wpadł na właściwy i bardzo prosty domysł, lecz wzdrygnął się, i ukazawszy palcem na ów ślad, krzyknął lekko: co to jest? Natychmiast przyskoczyła do niego Ola i wnet oboje zaczęli się cieszyć. „Widocznie nie pamiętasz dobrze jej ręki, o popatrz na moją“. I położyła znowu swą dłoń na stolik w tem samem miejscu, chwaląc się kokieteryjnie „rączką“ i zalecając ją do pocałowania. Strumieński to uskutecznił, otrzepał rączkę z pyłu, a potem odsłonił lustro, do którego Ola zaczęła się zaraz mizdrzyć, poprawiając sobie fryzurę. Tymczasem mąż jej zapuścił storę na okno naprzeciw umieszczone, wskutek czego natychmiast zniknął w lustrze widok cmentarza, a wystąpił obraz pogodnego nieba letniego ze słońcem, pobijającem chmury. Ola, zdziwiona tą zmianą, odwróciła się i ujrzała na miejscu okna zawieszony obraz. Strumieński wytłómaczył:
— Nie można przecież było znosić ciągle tak poważnego widoku, więc na złość prababce przemalowaliśmy jej ulubiony pejzaż. — A potem zbliżył się do żony i objąwszy ją, spojrzał teraz razem z nią do lustra, pytając:
— A co, czy ładna para?
— Ale to wyście sobie tutaj ładnie urządzali — rzekła Ola, całując go.
— Teraz nie wy, ale my — prawda?
Na to Ola nic nie odpowiedziała, lecz zaczęła wyrzucać Strumieńskiemu, że tak zaniedbał ten salon; widocznie więc nie ma pietyzmu (nie wymieniła, dla kogo). Powinnoby się tu urządzić galeryę dzieł sztuki, dokupić innych obrazów i pokazywać ludziom, możeby kto co na tem skorzystał, możeby przyjeżdżali jacy artyści, krytykowali, pisali — toby było bardzo przyjemne. Strumieński milczał na te plany, które i jemu już przychodziły do głowy, lecz które zawsze oddalał od siebie, bo nie chciał, by ktoś obcy profanował swoją ciekawością świętości jego życia prywatnego. Czuł, że kiedyś to uczyni i uczynić powinien, aby Angelice dać sławę, której za życia nie miała, lecz wolał z egoistycznych pobudek odwlec ten czas na jak najdalszą metę. To było prawdą, ale prawdą też było, że Strumieński dotychczas jeszcze wątpił, czy obrazy Angeliki, które jemu się tak podobały — z powodów osobistych —, mają wogóle jakąś wyższą wartość artystyczną, czy może krytyka nie uzna ich za komiczne curiosa, nie chciał więc skompromitować jej i siebie. Tak dalekim był jednak od podejrzywania siebie o tę drugą pobudkę, że chcąc zamaskować pierwszą, powiedział:
— A naco? aby pierwszy lepszy krytykował i urągał? Przecież widzisz sama, że tak się nie maluje!
Była w tem powiedzeniu spora doza goryczy, albowiem Strumieński, gdyby był pewnym sukcesu Angeliki, nie chowałby światła pod korzec, zwłaszcza że prawie połowa obrazów była obojętnej treści. — Potem Ola wszczęła z nim dysputę, które z tych bohomazów (tak powiedziała żartobliwie, ale pod wpływem jego poprzednich słów) podarowałby jej do urządzenia salonów we dworze. Bądź co bądź obraz to dekoracya, jak się go zawiesi na ścianie, zawsze stanowi ozdobę, wypełnia puste miejsce, a o arcydzieła trudno. Strumieński udawał, że z nią o tem na seryo dysputuje, potem jednak krótko ale stanowczo odmówił, mszcząc się w ten sposób lekko za jej lekceważenie.
— Dać ci mogę tylko kopię Ingresa, to lustro i tę statuę.
Tu wskazał na stojący wśród kwiatów odlew gipsowy, który przedstawiał człowieka, wykuwającego samego siebie w kamieniu. Człowiek wyłonił się dopiero do połowy ze skały, która go nakształt niszy otaczała, i pracował mozolnie dłutem nad wyrzeźbieniem reszty swego ciała. — Rzeźba mistrza Florentiniego. — Dźwięk włoskiego nazwiska zelektryzował Olę, mimo to nie mogła się jakoś przekonać do tego dzieła. Wydało jej się to opacznem, żeby rzeźba nie wyobrażała całego człowieka w jakiejś pozie, np. trzymającego winogrona, rzucającego dyskiem. Strumieński, zawstydzony nieco tą arrogancyą krytyczną, jął tłómaczyć Oli symboliczne znaczenie posągu, mówił, że to ma oznaczać duchowy rozwój człowieka itp. Nie tyle to wytłómaczenie, co słowo „symboliczny“, przekonało nieco Olę, tylko zarzuciła jeszcze:
— Dlaczego jednak wykuwa dalszą połowę swego ciała? Przecież głowa i popiersie to najważniejsze — to przecież siedlisko ducha i serca. —
— No, w takim razie możnaby pojąć to jako symbol kształtowania lub uwalniania siebie wogóle, a zresztą — powiem ci coś do ucha.
Lecz Ola zaczęła uciekać, potem wybiegła na ogród, gdzie ją wreszcie dogonił i powiedział jej dozwolony żarcik małżeński.
Na drugi dzień Ola, wziąwszy klucz od kaplicy, samowolnie „urządziła“ wnętrze muzeum: pozmiatała proch, śmiecie, pajęczyny, poprzewieszała obrazy, kazała lustro i statuę przenieść do dworu. Statuę ludzie jej stłukli po drodze, odniesiono więc szczątki napowrót, złożono je w kącie i jak trupa przykryto prześcieradłem. Strumieński ujrzawszy, co się stało, rozgniewał się, a Ola żartobliwie obiecała kupić mu za ten jeden posążek dwa inne. Będąc raz w gniewie, gderał też Strumieński na Olę, że mu tutaj pomieszała, popsuła mu pamiątkę, bo od śmierci Angeliki on sam nic tu nie zmieniał. Kłamał — lecz w dobrej intencyi, koniecznie bowiem musiał Olę za coś złajać.
— No to ja ci to wszystko napowrót na dawne miejsce poukładam, tak jak było, zaprószę, zaśmiecę — czy może każesz poszukać także wyrzuconych pająków? — mówiła Ola, uwierzywszy mu.
— No... widzisz... ale bo mi się zatracił obraz...
— I cóż z tego? więc ja go naumyślnie zburzyłam! — podchwyciła Ola, zmyślając na prędce to „naumyślnie“ — poco masz o tem myśleć!
— Czy i w duszy też zburzysz? — spytał Strumieński, ale nie tak dobitnie, jakby wymagał sens tych słów.
— Wszędzie, wszędzie — a to mi się udało!
I zaczęła klaskać w dłonie. Byłby pedantem, łając ją dalej.
— Przedewszystkiem wezmę stąd tego nietoperza — rzekła, wskazując na kościotrup anioła, i w mylnem przypuszczeniu, że to może męża obraziło, przepraszała go całusami. — Przepraszam, przepraszam, jak zechcesz, to i nietoperza przeproszę, pocałuję go — rzekła, czując, że wycałowała już sobie prawo używania tego przezwiska. — A czy pozwolisz?
— I owszem, nie wiem tylko, czy to wypada panience z tak dobrego domu? — rzekł ironicznie, bo nie chciał, żeby Ola poprzestała na słowach.
Ola, zapędzając się w swawoli, chciała udać odważną, więc przystawiła sobie krzesło do ołtarza, a stanąwszy na niem, sięgała aniołowi do piersi. Ona to już była przedtem przewidziała, teraz więc zrobiła gest, jakby się już zrzekła wykonania swego chwilowego pomysłu, który brzmiał zuchwale, ale w praktyce mógł być nieprzyjemny. Strumieński jednak był tak złośliwym, że wziął ją natychmiast z krzesła na ręce i podniósłszy na stosowną wysokość, rzekł: No, no, pociumaj aniołka!
Ola zakołysała się rękami w powietrzu, chwytając równowagę, potem obejrzała się w dół na męża i spytała:
— A... a czy nie będziesz zazdrosny?
— Przenigdy w świecie.
Otarłszy czaszce zęby naperfumowaną chusteczką, Ola przybliżyła nieco do nich swe usta i w powietrzu lekko cmoknęła, mimo to potem przez zapomnienie otarła swoje usta tą samą chusteczką, krzyknęła, zaczęła popluwać i mówiła:
— A pfe, ale cuchniesz aniołku!
Wzięła jednak niebieską wstążeczkę i zawiązała „aniołkowi“ na szyi krawatkę, poczem Strumieński zsadził ją na ziemię.
Takich „idylli“ użył Strumieński jeszcze kilka. Z rezultatu ich był o tyle zadowolony, że wreszcie w jego szańcu zrobił się wyłom; zresztą udawał, że mu jest teraz dobrze, bo chciał wytchnąć na osiągniętym już stopniu. Ale „na dnie duszy“ wiedział, że tu czegoś brak, bo podczas owych „idylli“ oczekiwał od Oli czegoś zupełnie nowego, jakichś innych, dalej idących dowodów współczucia i wniknięcia w niego, czegoś, czegoby sam nie umiał wymyśleć, chociaż poznałby, że to właśnie jest to, gdyby się było wyłoniło. Ola zaś mniemała, że już się wszystko skończyło, że skoro zamknięta dotychczas kaplica ukazała jej swoje wnętrze, to nic więcej niepokoić jej nie może.
Lecz Strumieński, złudzony pozornymi dowodami jej sympatyi, „prześladował“ ją dalej. Nastąpił teraz okres, w którym jego stosunek do Oli był z konieczności platonicznym, więc zakochał się w niej i czcił ją jako przyszłą matkę. Zakochanie się zaś pobudzało go do otwartości, więc pod pozorem wynurzeń przesuwał przed nią w sposób poetyczny różne epizody z dziejów swojej pierwszej miłości, wybierając z początku tylko szczytne i wzniosłe. Sądził, że w ten sposób zaimponuje Oli, że skłoni ją do podzielania jego własnych zachwytów, chciał zrzucić to brzemię na cudzą duszę, słyszeć tony z ust drugich, do których sam może już nie był zdolny. Aby ją dobrze usposobić, zezwolił na zawiązanie stosunków z pp. X. — a powiedział jej, że jeżeli się dotychczas na to nie zgodził, to tylko dlatego (nieprawda! zob. str. 138/9.), że był zazdrosny o jej uwagę i zainteresowanie, lecz teraz będzie wspólnie z nią wszędzie, a ona z nim. Ona uważała to również za bardzo naturalne po tem. co między nimi zaszło.
Mimo to, Strumieński nieraz żałował swoich opowiadań, nieraz je niezręcznie cofał lub zmieniał, czując, że może przebrał miarę. Starał się zawsze zachować jakieś azylum osobno dla siebie i Angeliki, aby potem cieszyć się: o — tego jeszcze nie powiedziałem! Robił doświadczenie, że tajemnica udzielona ale nie podzielona zostawia w sercu najprzykrzejszą próżnię. Chciał zresztą nietylko sam mówić, ale być pytanym mądrze i z intuicyą. Podsuwał więc żonie te i owe pytania, zadawał jej niejako zadania, z których ona wywiązywała się lepiej lub gorzej, a często i wykręcała. Gdy zniecierpliwił się, chciał wywierać zemstki, naturalnie pod innymi pretekstami, lecz mając jeszcze wiele atutów w ręku, dawał jej pokój; zresztą, jak już powiedziałem, czcił w niej majestat macierzyństwa czyli: oszczędzał jej irytacyi, któreby mogły niekorzystnie wpłynąć na ustrój cielesny dziecka.
Z okazyi owego dziecka zagrał przeciw niej taki atut: Spytał, czy zna Goethego „Powinowactwa z wyboru“, a gdy zaprzeczyła, opowiedział jej treść tej powieści i przeczytał jej opis nocnej wizyty Edwarda u Charlotty, oraz to, co się odnosiło do skutków tej wizyty[32]. Z dziełem Groethego zapoznała go Angelika, a jeszcze podczas jej ciąży wpadli oboje na plan, aby to, co tam jest opisane jako przypadek, Strumieński po powtórnem ożenieniu się zastosował w praktyce z całą świadomością. Według tego — mówił Strumieński sucho — możliwem jest, że dziecko twoje będzie właściwie jakąś transcedentalną drogą dzieckiem Angeliki, która dała się tylko zastąpić innemu żywemu ciału. — Potem opowiedział jej o swoich ćwiczeniach w rysowaniu i (dodał) malowaniu twarzy Angeliki, przypomniał jej także obrazy na temat dziecka. Wszystko to naturalnie nie mogło się Oli podobać, i przeraziło ją nawet, bo była nieco zabobonną. Uczuła się nagle raz jedyny pod pewnego rodzaju duchową przemocą Strumieńskiego, który — jak się jej przez chwilę zdawało — mógł siłą woli czy suggestyi wpłynąć na płód w jej ciele, uczuła, że oni oboje, tj. on i jego pierwsza żona, mają lub mieli jakiś odrębny świat, ulotny wprawdzie i nikły, ale mogący się właśnie w tej praktycznej kwestyi wedrzeć w jej świat i w jej prawa. Przerażona, zarzuciła mężowi ręce na szyję, pytała gorliwie, czy to w istocie możliwe, groziła, że gdyby się coś takiego stało, znienawidziłaby go na całe życie lub nawetby się z nim rozwiodła. Strumieński zdumiał się na ten wybuch egoizmu macierzyńskiego i próbował mówić: A dlaczego pozwalasz, bym myślał o innej? dlaczego nie wypalisz mi w sercu wspomnień o niej swoimi pocałunkami, dlaczego dopuszczasz, bym śnił o niej, nie o tobie? Lecz widząc jej odrazę od siebie, zmuszony był wyznać prawdę: że wspomnianego planu nigdy na seryo nie wykonywał; przecież Ola jest zbyt ponętną, żeby przy niej można zapomnieć o niej. Czuł, że tem przyznaniem się kompromituje właściwie wszystkie zamki na lodzie, budowane przez Angelikę z myślą o Oli, żeby się więc przed samym sobą usprawiedliwić, krytykował Goethego, że napisał niemożliwą scenę: w wiadomym momencie bowiem można myśleć tylko o osobie, z którą się ma do czynienia, albo raczej o niczem. Obawy Oli rozproszyły się przy narodzinach dziecka: był to synek, bardzo podobny do niej, bo wyglądał na bruneta i miał niebieskie oczy, podczas gdy Angelika była blondynką i miała oczy zielone. Strumieński byłby dał Bóg wie co w tej chwili, gdyby dziecko było podobne do Angeliki, — lecz udawał, że się cieszy, i śmiał się razem z Olą z jej poprzednich obaw, np. gdy wpadła na koncept, że mogłoby się narodzić dziecko z oczyma różnego koloru, aby obie strony zadowolić.
Lecz wkrótce znowu przy jakiejś sposobności wyjawił jej taki swój przejściowy zarzut: Powinnaś była dla mojej miłości pierwsze swoje dziecko poświęcić Angelice, żeby jej duch błąkający się spełnił swoje ziemskie przeznaczenie, powinnaś była za mojem pośrednictwem zlać się ze mną i z nią w taką jedność, taką utworzyć z nami trójcę niezwykłą, żeby to dziecko mogło być nawet fizycznie jej dzieckiem, żeby było do niej podobne! — Tu znów można zauważyć to, co już raz napomknąłem, że Strumieński zwalał na duszę Oli ciężar tych nadzwyczajnych postulatów, którym sam nie mógł podołać, a które go jeszcze od czasu do czasu napastowały. Pamiętał on np. jeszcze bardzo dobrze, jak trudno było Angelice rozstawać się z nim — jak skąpcowi, który umierając musi opuścić swoje skarby. Pamięć o jej tajnych życzeniach pośmiertnych (sic) uważał za swoją specyalność — za niesłychane misteryum — lecz wymagania psychologiczne i fizyologiczne życia wykolejały wciąż jego dobre chęci. Trzeba więc było Olę wtajemniczać dalej — zwłaszcza że to leżało na linii jego własnych rozkoszy.
Wogóle wchodziły tu w grę współcześnie dwa czynniki: Strumieński mniemał, że Ola wyratuje go od Angeliki, i chociaż myślami był w sojuszu z Angeliką (drugi czynnik), przecież działał przeciw niej, bo chciał Olę podniecić do rywalizacyi. A więc były to czynniki sprzeczne — czy tylko na pozór?[33] Co do tej kwestyi proszę porównać moje rozumowania na str. 131., tudzież rozproszone uwagi o tem, że z pewnym stanem umysłowym wnet stowarzysza się zwykle jakiś stan wprost przeciwny (np. str. 133.). Zresztą potrzebował Strumieński od Oli pewnej pomocy moralnej, co jednak jasno uświadomił sobie dopiero później, albowiem fakt samobójstwa Angeliki miał pewne skrytki, które mu czasem mąciły spokój, i one to zwykle przeważały szalę na korzyść Oli.
Podejmuję teraz przerwany wątek: Trzeba było Olę wtajemniczać dalej... Wplatał on już dawniej w swoje opowiadania szczegóły mogące drażnić jej ciekawość, ona też każdym razem na nie czyhała. Nawet najcnotliwsze kobiety lubią te szczegóły. „Psuł“ ją — widział, że ten teren jest dla niej przystępniejszy i zrozumialszy, mniemał, że to będzie silny fundament, na którym się już łatwiej postawi coraz wyższe piętra. Teraz pokazał jej „Księgę Miłości“, pamiętnik erotyczny Angeliki, i objaśnił go. Nie wystarczyło mu jednak być tylko anegdociarzem. Chciał od niej współczucia, zazdrości, chciał, żeby albo rywalizowała ze swoją poprzedniczką, albo ją naśladowała, chociaż właściwie jedno wykluczało drugie. Lecz „na dnie duszy“ czuł, że może kaprysi, gdyż jego żona z biegiem czasu przyzwyczaiwszy się do niego, lepiej rozumiała jego pocałunki — podobno bywa tak po pierwszem dziecku —, była dlań czulszą i bardziej mu oddaną niż kiedykolwiek przedtem i potem. Bo i na nią działał — podobał jej się pewien patos w jego uczuciach, wchodziła też w grę specjalna rozkosz z odświeżania pierwszych wspólnych wspomnień. Lecz Strumieński nie chciał być zadowolonym: gdy ona odezwała się lub postąpiła tak a tak, to on sobie myślał, że powinna była powiedzieć co innego, spojrzeć w ten sposób, odgadnąć jego życzenia w przeczeniu, dla własnej przyjemności poświęcać mu swoje przyjemności, solidaryzować się z nim nawet w jego nonsensach, grzechach i śmiesznościach, jednem słowem być jego sobowtórem kobiecym. Gdyby był nie znał Angeliki, byłaby mu może Ola dziesięć razy wystarczyła. Ale nawet i Angelika taką nie była, jaką ją Oli opisywał (por. np. str. 72.), on tylko posługiwał się nią jako pretekstem do rozszerzania swoich wymagań. Bo zawsze czuł pewną fałszywość wysiłków Oli, może więc wolał łudzić się, że on chce za dużo i tylko dlatego Ola mu nie dogadza (szacherka uczucia). A kiedy wreszcie Ola zraziła się i odstrychnęła, spoglądał dumnie na swój wykulminowany do niemożliwości gmach i swoje w proch obrócone nadzieje. Kiedy indziej znowu uważał wszystko za tak łatwe i proste i zupełnie nie rozumiał Oli. Tak wahał się między rozmaitymi sposobami pojmowania jej charakteru i swoich postulatów: gdy mu było z Olą dobrze, mylił się co do niej, dostawał szerokiego oddechu i chciał ją porwać z sobą w bezgranicza, gdy mu zaś brakło pewnego minimum ciepła, porzucał eksperymenta, zapominał o duchu Angeliki i dbał o siebie samego, zadowalając się byle czem.
Tu muszę jeszcze nawiasem wtrącić, że Ola po urodzeniu synka często bywała w Warszawie, aby się bawić, robić zakupna, wydawać swe krewne za mąż, czy też odetchnąć na łonie bliższej familii, i tam zasilała się w swym oporze przeciw Strumieńskiemu, uczyła się lekceważyć go i wyzwalać się z pod jego wpływu.
Większa część tego, co Strumieński opowiadał Oli o Angelice, przedstawiała się głupio i prozaicznie, bo nie miewał zachęty mówić o niej coś mądrzejszego. Miał nieraz satysfakcyę w tem, żeby Oli zagmatwać obraz, żeby w niej obudzić przynajmniej nienawiść do tego, do czego nie mógł ożywić jej sympatyi. Przesadzał więc i gadał niesmaczne rzeczy, obniżał i obezwładniał całą kwestyę tak, że przestawała być aktualną, a potem był na Olę zły, że ona go zmusza do przekręcania, do ściągania w dół swych pragnień, do postępowania tak, żeby zdawał się grzęznąć w pornografii zamiast być idealnym.
Ola wnioskowała z takich wyrzutów, że on widocznie nawet tamtej nie kochał, ani nie szanował, Strumieński zaś brnął coraz dalej, stawał się gadatliwym i nudnym. Wywoływał u niej różne mimowiedne wybuchy szczerości („naturlauty“), zdradzające właściwe jej poglądy na niego: „Nudzisz mnie! komedya! komedyant!“ Cały więc eksperyment wypaczył się, wszedł w stadyum śmieszności.
Tu jest dziurka, przez którą można widzieć pewien daleki horyzont. Ze wszystkiemi najpiękniejszemi uczuciami i zamiarami łączą się bardzo prędko pewne stany parodyjne[34], które zbijają z tropu owe uczucia, przemalowują je i obniżają. Bo też wśród zawikłań życiowych myśli, uczucia, zamiary, stany, ciągle zmieniają swą postać, tylko energia się nie rozprasza. Trzebaby bohatera, żeby zaplątawszy się w sieć tych zawikłań, dobrze je wszystkie pamiętał i nie dał się uwieść suggestyi ostatniej śmieszności, ale podtrzymywał mocno swą słuszność. Trzeba jednak bohatera już na to, żeby sobie taki stan uświadomił i określił. Takim bohaterem był Napoleon, który powiedział: „Od szczytności do śmieszności tylko jeden krok.“ Ale i on nie był szczerym, bo powiedział „tylko jeden krok“, podczas gdy prawda taka objawiła mu się najpewniej w chwili zlania się jakiejś „szczytności“ z jakąś „śmiesznością“. Strumieński takim bohaterem nie był, dlatego zgnębił swoje odruchy, zmierzające do dalszych, coraz trudniejszych wyjaśnień, i wstydził się i irytował, ale po cichu.
No to ja ją naśladuję,
Do rozkazu się stosuję.
Porwał za kapelusz i wyleciał w pole. Gdy wrócił, Ola była chora, miała migrenę, potem grała na fortepianie, a na drugi dzień nic do niego nie mówiła — „skoro mego głosu nie lubisz“.
Strumieński stał w ogniu wypadków i był nimi tak zacietrzewiony, że nie mógł charakteru i postępowania Oli zupełnie trafnie ocenić. Czasami w irytacyi, na podstawie analogii z samym sobą, dobrze oceniał jej egoizm, objawiający się w drobnych ukłuciach szpilkami w najniewinniejszej na pozór formie, lecz zamiast widzieć w tem wypływ jej wychowania, wykształcenia, stosunków, przesądów, zamiast uwzględniać masę innych czynników, trudniejszych do uchwycenia, wolał pójść drogą wygodnych umysłów i w swoich walkach psychicznych z Olą upatrywał rzekomy wieczny antagonizm między mężczyzną a kobietą wogóle[35]. Ta ponętna teorya uspokajała go nieco, pozwalając mu cieszyć się swoją wyższością umysłową; obchodząc wtedy z daleka ostrożnie wspomnienia o Angelice, aby ich nie narazić na zetknięcie się z tą teoryą, popadał Strumieński w mizogyniczne rozmyślania, które zaznaczył także w ten sposób, że synka swego nazwał Pawłem — od imienia apostoła, który nie lubił kobiet.
Jakże zaś te zawikłania przedstawiały się Oli? Przybywając do Wilczy, widziała ona przed sobą całkiem inne zadania. Mniemała, że przyjdzie na tę pustynię jak anioł zbawczy, pochlebiało jej nawet, że idzie za mąż za plebejusza z rodu, i chwaliła się tem przed towarzyszkami jak bohaterstwem, sobie samej zaś mówiła: jaki on będzie szczęśliwy, dumny, pojąwszy za żonę córę hetmanów! Bo chociaż na pozór głosiła się być wyższą nad kastowe uprzedzenia, przecież, gdy szło o życie praktyczne, wówczas wyłaziło szydło z worka. A potem znowu, wznosząc się ponadkastowość, myślała: Jak splendor taki zaimponuje pp. X., państwu Truskawskim i innym sąsiadom, jak odtąd nabiorą respektu dla biednego Włoska Strumieńskiego, którym pomiatali, o, bo tym ludziom tylko imponować potrzeba! Zdobywszy szacunek dla męża, ułatwi mu byt, skłoni do zawiązania stosunków z ludźmi dobrej woli, odda go społeczeństwu. Będzie się mógł nią popisywać, bo ona umie śpiewać, grać, kokietować, jest piękną: tego wszystkiego będą mu inni zazdrościć. W jego melancholię nie wnikała merytorycznie, ale uważała ją za miłą dekoracyę, za dodatek, wskutek którego ludzie mogliby kiedyś powiedzieć: „o, jak on przy młodej żonie poweselał.“ Nibyto wyobrażała sobie dawniej Strumieńskiego jako człowieka statecznego, poważnego, lecz jakże bardzo się na nim zawiodła! Ma on dobre serce, ale jest kapryśny i dziwak. Płakała, cierpiała skrycie, bo on odepchnął jej miłość dla kaprysów. Jeżeli zaś była dla niego surową, jeżeli zadawała mu rany, to dlatego, by zapomniał o tamtej, która była niegodną jego miłości, skrzywiła, złamała mu życie, wyszła za niego tylko dla miłego grosza, a zresztą była jak wiadomo waryatką. To nie była kobieta, to była samica, indywiduum zepsute cywilizacyą. Cudzoziemka, skaziła naszą rodzimą polską atmosferę jakąś niesympatyczną, niemiecką domieszką, której on z siebie teraz otrząść nie może. (I Strumieński był czasem tego samego zdania.)
Takby może mniej więcej napisała Ola w swym pamiętniku, bo na wszystkie wybryki egoizmu znajdzie się płaszczyk. O tem wie każdy. Ale może nie każdy wie o tem, że w tych płaszczykach, tj. upozorowaniach tkwi zwykle więcej racyi, niż się na pozór wydaje[36], niema w nich nic śmiesznego, jest owszem nieraz logika i słuszność najlepszego rodzaju; tylko trzeba każdy taki płaszczykowy argument z osobna ożywić i wmyśleć się weń. Zato nie ma tam zupełnej racyi, uwzględnienia wszystkich czynników, niema autokrytyki i szczerego śledzenia konszachtów między układaniem się wyuczonych słów, frazesów i poglądów a nieświadomem życiem duszy.
I tak np. Ola nie lubiła zbyt ściśle rozważać swego stosunku do Angeliki. Wypieszczona w domu, uważana za „lumen“, musiała wobec Strumieńskiego przybrać tylko rolę kobiety par excellence, rządzącej się głównie uczuciem. Strumieński zanadto poniżał jej ambicyę, stawiając wciąż Angelikę jako wzór intelligencyi kobiecej, — a ją, Olę, lekceważył, bo nawet, jak jej się zdawało, nie spostrzegał, że ma do czynienia z arystokratką, nie był z tego dumnym, ignorował to. W tym punkcie Ola myliła się nieco, bo Strumieński ulegał kastowym przesądom w ten sam sposób co ona, chociaż jak potem zobaczymy, traktował je bardziej teoretycznie. Uprzedzenia Oli do Angeliki płynęły nie z zazdrości o męża, ale wogóle z zazdrości intellektualnej. Miałażby rozum być zazdrosną o osobę nieżyjącą! Gdyby Strumieński zbałamucił żonę jakiego prezesa, marszałka, wówczas może-by ją to dotknęło, to byłby przyzwoity skandal, dla którego wartoby sobie nadpsuć trochę serca — ale tak... Wskutek wspomnianej zazdrości intellektualnej wyrobiła się w Oli potrzeba zaznaczania i wobec Strumieńskiego i wobec innych, że ona jest kontrastem do Angeliki, np. namiętnie zwalczała emancypacyę kobiet, chwaliła się swojem doskonałem zdrowiem, zamiłowaniem w zajęciach gospodarskich, tudzież w różnych sportach itd.
Raz zaproszono ich na polowanie. Strumieński nie chciał w niem wziąć udziału, bo miał jeszcze dawną pretensyę, żeby Wilcza była wyspą intelligencyi a nie głupich zabaw. Ola natomiast zaczęła narzekać, że ją więzi w domu, jest o nią zazdrosny itd. Wówczas on wyznał jej, że przecież jego ojca zabito na polowaniu, że jego samego niegdyś jako chłopaka używano do nagonki. To wzruszyło ją, postanowiła pozostać w domu i tą małą uległością ujęła go tak, że oświadczywszy: Ale co ja sobie tam będę z tego robił! pojechał z nią na owo polowanie. Odtąd dogadzał wszystkim jej życzeniom tego rodzaju, „cywilizował się“. Ola tryumfowała: wygrałam, przyszedł do rozumu.
A właściwie prawdą było tylko to, że Strumieński sam zaczął powątpiewać o wartości problemu Angeliki. Przedewszystkiem, dotknąwszy śmieszności, cofnął się jak sprężyna, zaprzestał dręczyć żonę, a zaczął szanować jej „kobiecość“, tem bardziej, że także ich miłość zaczęła mieć swoją historyę, swoje skrytki, wspomnienia, kłótnie, przeprosiny, stałe pieszczoty i słodycze. Urobił się między nimi pewien modus amandi, wzbogacany od czasu do czasu nowościami. Z drugiej strony powstawał w nim dość często przesyt z powodu fizycznej miłości, znużenie, wyczerpanie niby do dna siebie i jej; bywał w sąsiedztwie myśli, że „miłość“ nie tylko nie jest bezdenna, ale że to dno jest nawet bardzo blisko, że ostatecznie cała sprawa redukuje się do... tant de bruit pour une omelette. Chcąc się wycofać z zajmowanego dotąd fortu, robił sobie wyrzuty, czy może nie przeholował, czy nie „kaprysi“, — bo czegóż-to on żądał właściwie? Nie wiedział. (A niedawno wiedział.) Wszakże łapał nieraz siebie na tem, że mówił jej: „to“, „coś“, „to we mnie rosło“, „taki ideał“ — jakże ona miała to zrozumieć? — Zamknął więc dalsze wynurzenia i żądania, chciał być ze swoim problemem sam na sam. Mówił sobie, że przez pokazanie obrazów i wtajemniczenie Oli w tyle szczegółów stało się już wszystko, co się stać mogło: pozostawało wprawdzie jeszcze to i owo, ale to były rzeczy mniej ważne (?). Niby kapłan odprawił już nabożeństwo za zmarłą duszę. Przytem orzekł, że jego kult Angeliki doznał mnóstwa skaz, że ją zdradził i skompromitował, chciał więc naprawić swój błąd, chciał dać żonie czas, by zapomniała o wszystkiem, wymazać z jej pamięci zupełnie ten epizod, aby Angelika miała mauzoleum tylko w jego duszy, w jej najdalszych i najskrytszych grotach. Na szczęście zachował sobie jeszcze kilka tajemnic, których nie wyjawił Oli, i cieszył się z tego. Miał swoje sanctissimum — postanowił jednak nie dbać o nie, nie myśleć o niem, nie brać go z sobą w „walki życia“, ale przechować nieskalane. Tak chował, chował coraz głębiej, aż go się wreszcie pozbył. Ale chociaż potem zaparł się swego ideału i odmienił swą skórę, zawsze wiedział — nie mówiąc tego sobie —, że tam jeszcze coś na niego czeka.
Takto wycofanie się swoje podpierał Strumieński z różnych stron — w różnych nb. czasach — sprzecznymi nieraz argumentami, które z początku nawet się ze sobą nie ścierały (niepoprzebijane ścianki). Zauważam jeszcze, że naturalnie to tymczasowe zakończenie sprawy Angeliki nie było nagłe, ale przygotowywało się od dawna, i oddawna już równocześnie z tym kompleksem krzyżował się i wchodził w związki kompleks inny, dotyczący zewnętrznego życia Strumieńskiego. Bo Strumieński uwziął się potem, żeby żyć tylko powierzchnią.
Ideałem byłoby właściwie opisywać bezpośrednią rzeczywistość, w czasie teraźniejszym, ze wszystkimi szczegółami — i na takim materyale dopiero wypowiadać swe spostrzeżenia i uwagi. Ale uważam to zadanie za niesłychanie trudne, tem trudniejsze, że dotychczasowa metoda powieściopisarska, polegająca na kreśleniu fałszywych wycinków z życia, przeważnie rozmówkowa lub nastrojowa, przyzwyczaiła nas do tylu formułek i sposobów upraszczania rzeczywistości, z których się trudno otrząść, że prawie zatarasowała nimi widok na ogromne nietknięte obszary. Dlatego zadowalam się streszczaniem jakiegoś materyału, który nibyto leży w całości przedemną; streszczam go zaś, kratkuję, prześwietlam, posługując się często abstrakcyami, jużto znanemi, jużto wynalezionemi przeze mnie. Ale mimo to usiłowaniem mojem w „Pałubie“ jest docierać wciąż do tych warstw życia, gdzie ono abstrakcyi urąga, z pod uogólnień się usuwa i objawia się jako trudne do rozwikłania, rozpaczliwe, wyjątkowe. Wyjątkowe — więc właśnie z zatrzymaniem tych cech przypadkowych, które wedle recepty dotychczasowych estetyków (zwłaszcza w zakresie dramatu) odrzucać należało, aby niby wydobyć to, co jest „wieczne“, „istotne“, „typowe“, a więc czego ani zrozumieć, ani wyobrazić sobie nie można, — czyli co nie istnieje, a co zaopatrzone przymiotnikiem „transcendentalny“ jest dobrowolną zgryzotą poetów. Wspomnianą wyjątkowość dostrzegamy w chwilach cierpienia i rozkoszy, a zwłaszcza podczas cierpień intellektualnych na tle zdarzeń osobistych, które zmuszają nas zapomnieć o znanych kategoryach, pobudzają do wynalazczości we własnym zakresie, do tego sprawiedliwego uwzględnienia wszystkich specyalnych czynników, w którem mamy jedyny środek praktycznego ratunku. W chwilach takich na chwilę nie kłamiemy, jesteśmy oryginalni, wiszący nad nami bicz losu pędzi nas do wszechwiedzy, do „genialności“, do strasznej, uspokajającej analizy[37], aż wreszcie stajemy przy jakichś atomach. W atomach jest to, co jest bezimienne, bogate, rzeczywiste, to co jest boskie, niewymierne, nie dające się z niczem porównać, wyjątkowe.
Strumieński wstydził się być wyjątkowym, chociaż naturalnie teoretycznie uznawał, że oryginalność jest zaletą. Zwłaszcza gdy zaczął się rozglądać w stosunkach naokoło, zapoznawać się z ludźmi, których dotąd unikał, słuchać turkotu społecznych i politycznych wypadków, gdy go udrapowało ojcowstwo, — popadł w ekstrem, nibyto przeciwny swemu charakterowi. Podsycała go w tem dziecinna ambicya, widział bowiem, jak go ludzie szanują, jak wysoko cenią jego intelligencyę i zdanie, jak są wyrozumiali i dyskretni. W istocie wskutek przybycia Oli nastał inny kurs w Wilczy. Strumieński ze zdziwieniem przekonywał się, że ci, których dawniej uważał za swoich wrogów, nie są już nimi albo nimi nigdy nie byli, — chociaż oni właściwie tylko zapomnieli o jego przeszłości i nie mieli potrzeby teraz się nią zajmować, lub też bali się tego z blizka, co lekceważyli z daleka. Ogarnęła go niepohamowana chęć, żeby w obcowaniu i stosunkach z nimi cieszyć się rzekomą wyższością swoją, ale przedewszystkiem trzeba było upodobnić się do nich. Poświęcał więc jedną swoją odrębność po drugiej, zdzierał strupy z rany, która się już dawno zagoiła. Sprawa Angeliki pozostawiła w nim pustkę; oglądając się za zapełnieniem jej, brał to, co było pod ręką. Ją — zamknął, niby w cyboryum, którego nie naruszał, ale tak ją zabezpieczywszy, lekceważył, ignorował, odpychał. Myślał: co sobie ludzie myślą, którzy ze mną mówią? i wstydził się. Nieraz sam przed nimi poruszał swoją drażliwą kwestyę, przekręcał ją, zacierał, odejmował jej wagę. Czemże to było wobec nieszczęść narodowych i społecznych! (por. str. 107.). Uważał siebie za zboczenie, za wyjątkowy wypadek, o którym nie warto mówić, bo to, co on przebywał z Angeliką a potem z Olą, nie było podobne do tego, co przebywali inni ludzie i co było w książkach i bieżących ideach, — to było takie śmieszne, dziecinne. Nie wiedział, że życie naokoło niego wre wewnątrz od wyjątkowych wypadków i tajemnic na różnych tłach, lecz sieć nazw, nieszczerość ludzka wobec drugich i siebie, trudność dowiedzenia się i zgromadzenia rozstrzygających szczegółów, zakrywają to, coby mógł odsłonić chyba dyabeł Lesage’a. Zwłaszcza miał Strumieński wyrzuty sumienia na punkcie swej przesady w miłości. Tak dać się owładnąć jednej kobiecie — to wstyd. On, on był „owadem na róży kwiecie“ (Mickiewicz) — owadem. Nazywał to zrazu sardanapalstwem, bo nie miał właściwego pojęcia o historycznym Sardanapalu, potem sentymentalizmem i wybujałym erotyzmem, wreszcie z gniewu odważył się nawet używać przeciwko sobie twardych i brutalnych słów. Powiedział: erotomania, umysłowa onania. Rumieniec występował mu na twarz...
Oprócz przyczyn specyalnych, główną rolę grała tu ówczesna zaraza umysłowa, która w Polsce wyraziła się w „Bez dogmatu“ Sienkiewicza. To, co dla Hamleta było chwilowem powiedzeniem[38], które Szekspir strzegł się rozrzerzyć na cały dramat, co u Goethego w „Mistrzu Wilhelmie“ było głębokiem aperçu, to nabrało z biegiem czasu wartości pewnika, zczepiło się z innemi pospiesznemi hipotezami i grasowało w literaturze. Ludzie subtelni i czuli zaczęli zazdrościć półgłówkom, zaczęli szukać ożywczych soków, bredzić o kwietyzmie, chorobliwości, wybujałościach cywilizacyi, aż wreszcie zgodnie stwierdzono, że się jest do niczego, a za jakiś czas, że się już jest na drodze do poprawy i czynów. Niektórzy pozowali tylko i uznawali się za niedołęgów — dla honoru, inni cierpieli i gryźli się wewnętrznie. Łatwość i przejrzystość świeżo odkrytej „prawdy“, a przytem jej paradoksalna beznadziejność hipnotyzowały intelligentne ale mało odporne umysły: surowość postulatu identyfikowano z jego słusznością[40]. Ale np. takie „Bez dogmatu“ działało dwustronnie: wywoływało teoretyczną antypatyę do schyłkowców a praktyczną sympatyę do gaszonych słońc, do tych konsekwencyi, których dotąd nie przeczuwano. Kobiety płakały nad Płoszowskim, lecz jak kura żadnaby z nich nie wyszła poza koło zakreślone przez autora. Ludzie robili dziwne rachunki sumienia, rodzili dopiero teraz myśli, które przychodziły na świat z gotowem piętnem: jesteśmy złe, wyklęte, niepotrzebne, ohydne. Taką jest obłuda. A blizkość końca wieku poddawała tym wzgardom taką ładną, dobrą nazwę: schyłkowcy, findesiecliści... ba, ta nazwa sama już była dowodem.
Strumieński przebył już swoją awanturę erotyczną, nie przyciągała go więc odwrotna strona medalu, zwierciadło grzechu nie kusiło go do grzechu, ale wessał w siebie teoryę i dobijał nią to, czego mu jeszcze nie zohydziły Ola i nowe jego zachcianki. Bał się wprawdzie, że charakteru jego nie można już naprawić, ale na wypadek, gdyby tak było niestety, zamierzał przybrać przynajmniej pozór, że jest innym, wstydzić się i żyć ze swoim „garbem psychicznym“ wśród ludzi incognito. Przedewszystkiem znienawidził niby sztukę a zwłaszcza jej adeptów, zrobił z niej kopciuszka swojej fantazyi, usunął „zgangrenowaną“ lekturę a wziął się do książek naukowych: anatomicznych, fizykalnych, botanicznych, śmiertelnie nudnych, w których — to trzeba mu przyznać — rozcinał kartki. Potem uwziął się badać, czy nie jest zwyrodniałym, neurastenikiem. Albowiem, jak cała ta epoka, wierzył teraz święcie we fizyologię, lekceważąc wpływy psychiczne wychowania i wyjątkowych stosunków. Wprawdzie nie mógł niestety orzec, że jest zdegenerowanym, pochodził bowiem z rodziców prostaków, którym nic nie miał do zarzucenia, ale może degeneracya Strumieńskich przerzuciła się na niego? może się upodobnił do Roberta? Aha, tu byłoby sedno rzeczy. Poszedł do jednego lekarza, ten powiedział, że pacyent zdrów, lecz to Strumieńskiego nie zadowoliło; poszedł do drugiego, który wysłuchawszy historyi jego różnych istniejących i urojonych dolegliwości, osądził, że pacyent ma „nadszargane nerwy“. Strumieński brał więc różne kąpiele, tusze, nasiady, czytywał pisma humorystyczne, aby się nauczyć wesołości, śpiewał fałszywie razem z żoną, grał z nią w lawn-tennis, urządzał wyprawy łódką po rzece, wreszcie powrócił do kowalstwa, założył sobie warsztat i kuł żelazo póki gorące. Ten „gruby“ sport gniewał jego żonę, która, ignorując nowe zasady męża, widziała w jego kowalstwie tylko powrót do plebejuszostwa (on sam wywoływał to żartami) lub dziką ekstrawagancyę. „Nie dotykaj mnie zawalanemi rękami — taką masz twarz zamurdzaną jak jaki chłop“. A tymczasem Strumieński rychło przeszedł do bawienia się różnymi sztucznymi zamkami, które na złość żonie posprawiał w całym domu, naprawiał zegar antyk, badając z satysfakcyą jego ciekawy mechanizm — czuł, że w ten sposób przecież popada w jakiś dawny nałóg, ale dał już sobie pokój. Dużo mówił o skarłowaciałości pokolenia, gdy wznosił toasty to dla idei: mens sana in corpore sano. Aby nic nie mieć w sobie subtelnego, złożonego, uwziął się kochać żonę jako „prawdziwą kobietę“, prostą, nie sztuczną, cenił jej zdrowy rozum, pytał o rady, popisywał się nią przed sąsiadami. Zastosował do niej tempo swego życia, wmawiał w siebie, że ona go uratowała, że jej charakter, lubo nie tak skomplikowany jak jego, ma „wrodzoną“ wyższość moralną. Może głowa do pozłoty — chociaż w towarzystwie omal jej nie poznawał, tak była sprytną i dowcipną — ale serce złote, a serce grunt.
W taki sposób powoli dokonywał się w jego umyśle ten sam zwrot, który równocześnie dokonywał się na całym niemal terenie umysłowości polskiej: zwrot od jednego dualizmu do drugiego[41]. Mianowicie od dualizmu, który polegał na jaskrawem przeciwstawianiu materyi i ducha na korzyść ducha, — do dualizmu, który dzieli zjawiska duszy ludzkiej na dwie odmienne dziedziny: na mądre, pierwotne uczucie i głupi, pochodny rozum. Pierwszy nazwałbym dualizmem romantycznym, drugi modernistycznym.
W tych wszystkich metamorfozach Strumieńskiego była pewna przesada, konstruowanie, ciągłe wpuszczanie przez furtkę innych „głupich“ myśli, ale się tem nie zrażał. Wszakże minął jego wiek „burzy i pędu“, kwiat odkwitł — a po kwiecie musi nastąpić pożyteczny owoc. Zaczął więc brać udział w takich „czynach“, jakie mu jego otoczenie i stosunki podsuwały, przekonał się jednak rychło, że nie odegra tu wcale wybitnej roli. Jeszcze od starego Strumieńskiego nauczył się był dbać tylko o siebie, nie mieszać się do niczego i unikać pokus do wmieszania się. Teraz mniemał, że nowe życie rozpocznie. Ale ani rusz nie mógł znaleść węzła między tem, do czego dążyli współcześni działacze, a tem, co jego dotąd zajmowało. Wszystko tu było trudne, ciężkie, nieobliczalne, a w praktyce koszlawe, pospolite i nudne. Wreszcie pozycya majątkowa, zaciekłość w paradoksach, stosunki towarzyskie i ciążenie ku życiu wygodnemu, pełnemu tylko pozornej pracy, wprowadziły go do obozu konserwatywnego. Bo wynosząc czyn i siłę na tron w przeciwieństwie do nieproduktywnej myśli, zwalono wówczas osiwiałe bożki rewolucyjne: równość i wolność, a z rupieci wyszukano sobie i zrehabilitowano ideę czystej rasy, ideę arystokratyzmu[42], jako reprezentanta siły. Od teoryi Nietzschego szły coraz szersze koła współśrodkowe, myśli jego kierował każdy na swój młyn, przekręcał, a to, co dostawało się do Strumieńskiego, przeszło już przez kilkanaście głów. Wprawdzie przeszkadzało mu to, że sam nie był potomkiem szlachetnego rodu ani nawet bękartem, no ale o tem już ludzie zapomnieli, zresztą mógł siebie uważać za jeden z tych świeżych soków, którymi się zasila stara dobra rasa. Wskutek tych zapatrywań Strumieński traktował arystokratyzm podobnie jak Maryusze: nalewał go do naczynia, z którego on się już dawno wylał. Nie robił wprawdzie głupstw: nie przylepiał swego herbu na liberyi stangretów, nie mówił po francusku z żoną i dziećmi, ani nie gromadził portretów ni oręży pradziadów. Ale zato np. w stosunku do służby naśladował na małą skalę feudalnego pana, dając jej w miarę zasług domki i małe grunta; w mowie swojej starał się unikać wyrażeń szorstkich i prostackich, owszem udawał, że jest lakonicznym i że nigdy się nie gniewa, grał jednak często rolę nieobliczalnego tyrana; zachowywał uprzejmą wyższość w stosunkach z sąsiadami dorobkiewiczami, — jednem słowem robił w imieniu arystokratyzmu wiele dobrych rzeczy, do których go skłaniała własna natura lub stosunki.
Konserwatyzm wabił go jednak nie tyle w znaczeniu politycznem, to znaczy, o ile u nas łączył się z arystokratyzmem, co w znaczeniu umysłowem. Oto jeszcze wspólnie z Robertem zaraził się on ideami liberalnemi, rewolucyjnemi, nie uznawał nikogo i nic za święte, dochodził nawet do lekkiej kokieteryi z tzw. złem. — Teraz więc, gdy pracował nad uzdrowieniem swojej duszy, obrał sobie przeciwny biegun, ale tu wmieszały się jeszcze inne pobudki. Naprzód suggestya pewnego szablonu: sądził, że ostatecznie wszyscy rewolucyoniści kończą na konserwatyzmie i że to jest naturalna ewolucya ludzkiego umysłu, otóż kierując się ambicyą, zapragnął odrazu, już w tak młodym wieku, zastosować się do tego fałszywego szablonu. Powtóre: zdaleka przedstawiali mu się konserwatyści jako jakiś umówiony, uświadomiony w swych zaprzeczeniach słuszności i prawdy cech, — cech, który się porozumiewa ze sobą w ogłupianiu świata. Naturalnie wielu z jego znajomych obywateli pojmowało rzecz po prostu, w dobrej wierze, lecz musieli przecież być i tacy, jakich on sobie wymyślił, za takiego uważał np. obłudnego Truskawskiego, którego wybór na posła popierał i któremu przypisywał pewien machiawelizm.
Takiej-to kombinacyi zwolennikiem był Strumieński, ale na zewnątrz nie działo się dużo. Wszedł w różne przygotowane już dla każdego formy czynności, nie próbując ich rozeprzeć, np. przystąpił do różnych stowarzyszeń. Z oryginalnego repertuaru próbowano tam podówczas tylko związku sąsiedzkiego, którego programem miała być akcya w kierunku wywłaszczenia żydów, posyłanie sobie wzajemne robotników, regulowanie ich płacy, wzajemna kontrola gospodarstw itd. Założenie towarzystwa spełzło na niczem, bo nikt nie myślał o jakiejś czynności na seryo, była tylko okazya do zebrań, do gremialnego pochlebiania sobie, wygłaszania mówek i toastów: „kochajmy się“. Obradowano też nad potrzebą sprowadzenia ruchu ludowego na zdrowe tory — była to narada myszy, chcących kotu uwiązać dzwonek do szyi. Tylko Strumieński przedwcześnie uwikłał się, ratując zbankrutowanego pana X., reprezentanta jowialności, „jednego z ostatnich“.
Ponieważ interesuje mnie głównie historya jednego tylko kompleksu w umyśle Strumieńskiego (dotyczącego Angeliki), przeto nie będę się wdawał w te różne odgałęzienia jego psychiki, z których każde wymagałoby osobnego aparatu analitycznego. Podam tylko dla zaokrąglenia (w życiu niema zaokrągleń) niektóre zmiany a raczej zawody, w które popadł Strumieński wskutek obranego kierunku życia. Zmiany te odbywały się w ciągu kilku lat i wpływały — łączyły się z innymi równoległymi wypadkami, które potem opiszę, gdyż nie zależy mi na utrzymaniu chronologicznej ścisłości. — Najmniej bolały go zawody teoretyczne, bo przecież w jego nowych teoryach było i tak wiele świadomego zmyślenia. Poznał np., że aby być konserwatystą, nie potrzeba mieć doktryn, ale odpowiedni „charakter“ (trudno się posunąć poza to słowo): nie zapatrywanie ale charakter rozstrzyga. Widział takich, którzy wyznając idee, oparte na postępie, szli instynktownie konserwatyzmowi bardziej na rękę niż on; np. Przetocki, który ujadał na cały obóz zacofańców, a w chwilach rozstrzygających milczał i robił to co oni. Strumieński, usiłując oprzeć na podstawach świadomych to, co z natury swej jest ślepe i nieświadome, działał nie wstecznie ale nawet rozjaśniająco, tak że stryj Maryusz, który rzeczy brał po prostu, z pewną słusznością zwał go radykałem. Naturalnie wszystko to rozgrywało się przeważnie w rozmowach między liniami czynów, a nie w czynach, bo czyny bywają głównie wynikiem różnych zewnętrznych musów i zwyczajów. Strumieński rozczarował się nawet na owym Truskawskim, do którego przywiązywał zrazu pewne nadzieje, bo Truskawski miał w głowie znowu inny ćwieczek: był oportunistą. W tem rozczarowaniu się odegrała też rolę mała osobista uraza intellektualna: Strumieński podsunął mu jakąś zdaniem swojem ważną myśl, którą tamten źle przyjął. Wesoła to musiała być dysputa dwóch głów zawikłanych, przywiązujących do nazw absolutne znaczenie, zwalczających siebie wzajemnie własnymi upiorami. — Wogóle jednak wszyscy ci ludzie, którym Strumieński narzucał się na sojusznika, byli to beati possidentes, niewybredni w dyalektycznych pozorach, bo mało zagrożeni.
Mniejsza jednak o to — ciekawsze to, że Strumieński na swoich nowych sympatyach stracił parę tysięcy. Albowiem wspomniany powyżej program związku obywatelskiego, mającego funkcyonować stale, był wymyślony z okazyi bankructwa p. X. i — w sposób niedomówiony — do użytku tego pana; dlatego też nie przyszedł do skutku, bo każdy, wiedząc, o co idzie, wykręcił się. Głównym macherem był Truskawski. Gdy przyszło do licytacyi majętności p. X., Strumieński stanął do niej z wadyum, aby podbijać cenę, przyrzeczono mu bowiem święcie, że w najgorszym wypadku wkrótce znajdzie się kupiec, który majątek nabędzie z wolnej ręki. Tak uwięził Strumieński wadyum, a otrzymał kulę u nogi. Prawdopodobnie miał prawo skarżyć X-a za oszustwo, ale sprawę jakoś załagodzono, gdyż ostatecznie X. obalił licytacyę. Jednakże ludzie, niechętni Strumieńskiemu, mieli teraz pretekst do zarzucania mu, że jest skąpym awanturnikiem, który swą połowiczną pomocą pomieszał X-om szyki. Strumieński zaś upatrywał w tem zajściu intrygę oszukańczą, która rozpoczęła się już w chwili inicyowania owego związku, ale mylił się, bo nie znał psychologicznej techniki wypadków. Wprawdzie istotnie nadużyto jego zaufania o tyle świadomie, że majątek Strumieńskiego uważano za dojną krowę, za male parta, któremi powinno się teraz ratować uczciwych ludzi, i np. nie przy tej, ale przy innej sposobności podsunięto mu myśl, by w gronie najszlachetniejszych obywateli zrobił rewizyę życia swego ojca, zlikwidował folwarki odkupione tak tanio od bohaterów i przeznaczył je na cele dobra publicznego. Ale zresztą wszystko szło tak, że obaj ci obywatele, X. i Truskawski, mieli na zawołanie dowody najlepszej wiary i to nawet przed swemi własnemi sumieniami. Ten moment rzekomej dobrej wiary i przygotowywania sobie zawczasu rzetelnych motywów powtarza się w historyach wielu oszustw. Pozory dobre i złe cudownie splatają się z sobą, a potem u widzów wywołują wręcz przeciwne osądy, dlatego, bo tzw. zło zawsze jeszcze ludzie wyobrażają sobie jak akt szczerej decyzyi, na sposób Franciszka ze „Zbójców“, Jagona lub Ryszarda III.[43], zamiast widzieć, jak ono już przy swem urodzeniu się, wiedzione instynktem samozachowawczym, wchodzi w chemiczne połączenia z pierwiastkami „dobra“, od których sobie maski pożycza. — W powyższym przykładzie nawet jeszcze głębiej pójść można. Oto rzecz miała się tak, że Strumieński właściwie nie miał o co mieć żalu do tych, co go oszukali, on sam bowiem w tem pomagał. Przeczuwał on, że go X-owie „naciągną“, że tych pieniędzy już nie odbije, mimo to lazł w niebezpieczeństwo, obliczając nieświadomie, że ile straci materyalnie, tyle zyska moralnie: bo poniży X-ów, zmusi ich do rumienienia się przed nim, będzie miał prawo do ich wdzięczności, do ingerencyi w ich majątku, opłaci także niejako okup od swego dziedzictwa, a zarazem wkupi się, on intruz, w „ich“ stan, gdy sobie wzajemnie nie będą mieli nic do wyrzucenia i na wszystkich punktach nastanie wzajemna tolerancya. Ale i to dodać trzeba, że Truskawski odgadł te motywy Strumieńskiego — nie przez psychologiczną intuicyę lub badanie, ale przez czysto złośliwą insynuacyę —, i mówiąc o nich z X-em, uspokajał skrupułki jowialnego bankruta.
Ola i jej stryj, rządca w Wilczy, również mylili się co do komedyi Strumieńskiego, mianowicie co do jego komedyj konserwatywnych. Stryj zwłaszcza, człowiek gwałtowny i rubaszny, obdarzony wielkim wzrostem i siłą, nazywał rzecz po imieniu. Już oddawna między nim a Strumieńskim były spory o przewagę w gospodarstwie. Maryusz był zarozumiały na swoje znawstwo a jeszcze bardziej na swoją energię, chciał wszystko „wziąć za łeb“, uważał to za punkt honoru — była to jego fiksacya, jego ćwieczek, komedya jego charakteru. Ten „prostoduszny“ człowiek uważał za swój obowiązek krytykować i ganić wszystko, co zarządził Strumieński, i nibyto nie narzucał się ze swoją radą. Gdy Strumieński próbował być wobec niego twardym, groził stryj, że sobie pójdzie, wiedząc dobrze, że Ola, jego faworytka, do tego nie dopuści. Wkrótce stryj rozpanoszył się na swoim folwarku, tak że nie można było ruszyć go stamtąd. Ignorował Strumieńskiego, lekceważył go, za plecyma tytułował go „jego chamska mość“, wynalazł dlań nibyto dowcipny przydomek: „pacholę hetmańskie“ (z Pola) i starał się ten przydomek rozpowszechniać, odgrażał się nawet czynnemi obelgami: „W proch zetrę tego chłystka“, „na kobiercu mu panie tego wlepię półtuzina (tuzin, sto — liczba stosownie do okoliczności i humoru) bizunów“. Jak już powiedziałem, Ola ujmowała się za mężem, ale wnet działo się to tak, jakby się tylko za nim do stryja wstawiała, prosiła; jeżeli zaś w rozmowach swoich solidaryzowała się ze Strumieńskim, to zwykle w ten sposób: pocoś to zrobił, jak można było być tak nieostrożnym i sprowadzać tu stryja, nie miałeś względu na swoje dzieci (nb. których wówczas jeszcze nie było)! Gdy w Oli odzywały się skrupuły wdzięczności, stryj uspokajał ją takiem wytłómaczeniem: „Zachciało się chamowi panienki z pierwszego domu, palił się do niej, wkręcał się w nasze łaski, a potem, gdy mu ją dano, tak się dureń ucieszył, że że... no i nie zrobił głupio! bo coby się tu stało bezemnie! zmarniałoby wszystko! On ze swoją starożytną orką! W takie ręce dostał się ten majątek!“ A gdy trzeba było silniejszych atutów, udowadniał Maryusz, że Włosek wkradł się w łaski starego Adama Strumieńskiego i wysadził Maryuszów z siodła, zanim zdołali się porozumieć z tym starym waryatem.
Aby Strumieńskiego upokarzać, pokazać mu, jaką-to on jest zakałą rodu, mówił przed nim o znamienitych kolligacyach rodziny Strumieńskich, o przodkach, ich czynach dawnych, o herbie; robił to umyślnie i złośliwie, chociaż przypisywano mu naturę zupełnie niezłożoną, prostą ale poczciwą, i uważano go za weredyka pierwszej wody, który „rznął prawdę prosto z mosta“. Jednakże poczciwość była zaletą, którą jako cechę rzekomo koniecznie uzupełniającą suggestyonowała drastyczność jego obejścia się, rubaszność wyrażeń, jeżeli zaś zdarzyło się, że stryj od czasu do czasu spełnił coś dobrego, to właśnie kupował sobie tym sposobem prawo do rubaszności i do złego. — Te „proste“ natury zawierają w sobie więcej skrytek, niż się zwykle przypuszcza; jużby się też zdało zrobić raz z niemi porządek!
Że i Ola, o tyle, o ile jej wypadało, należała do obozu stryja, tłómaczy się także tem, że lubiła go bardzo od dziecka, on zaś, wyzyskując to, niby ochraniał ją przed Strumieńskim, pytał: „Jak się ten pachołek z tobą obchodzi?“, udzielał jej rad i wskazówek, z któremi Ola kryła się przed mężem ostentacyjnie. Był to odwet za to, że Strumieński czasem dawał jej uczuć, iż uważa ją tylko za swą metresę, co znowu z jego strony było odwetem za jej twierdzenie, że jest żoną a nie kochanką, za jej lgnięcie do stryja, wreszcie za to, że Ola zdawała się zupełnie nie troszczyć o jego konserwatywno-arystokratyczną zmianę frontu i uważała go po dawnemu tylko za eksplebejusza (coś nowego nie łatwo przyjmował jej umysł). Nieuwaga Oli w tym względzie bolała go tem bardziej, że uważał ją za instynktowną znawczynię wytworności, cenił jej smak i takt; Strumieński bowiem jak wiadomo był przystępny dla wielu przesądów. Raz przyszło między nimi do kłótni — z tego powodu, lecz nb. z innej okazyi. Strumieński czując się bezsilnym, z udanym spokojem rzucił na ziemię wazę japońską, którą Ola niedawno kupiła w Warszawie, na to zaś Ola porwała naprawiony dopiero co przezeń zegar antyk i potłukła go, a przytem oblała męża szczerym potokiem mimowiednych szczerości („naturlautów“), przeważnie obelg używanych przez stryja. Strumieński zauważył, że nieraz jeszcze będzie wazy rozbijał, aby się prawdy dowiedzieć, ale że obelgi Oli wcale nie były w smaku wybredne ani instynktowo arystokratyczne, tego nie zauważył.
Gdy Strumieński uwikłał się w aferę z X-em, stryj miał znowu sposobność do udowodnienia: „Jaki to marnotrawca, jaki to głupi człowiek, dał się oszukać temu X-owi!“ A z X-em żył w przyjaźni! Może być, że wobec takich powiedzeń Strumieński wolał swoją nieostrożność (tylko? patrz str. 76/7.) upozorować jako dobrowolną ofiarę i dla konsekwencyi nie wytaczał X-owi procesu. Maryusz miał pogardę dla chłopstwa, dochodzącą do szaleństwa: znęcał się nad swoimi parobkami, bił ich po twarzy, szturkał palicą, jednem słowem był panem starej daty. Obici chcieli się mścić, zaczajali się kupkami na Maryusza, który, korzystając z tego, jeszcze bardziej się zaciekał, postawił cały swój dom na stopie wojennej, uzbroił służbę, urządzał obławy na nieprzyjaciół. Wznowił jakiś błahy spór z gminą o granicę, robił awantury, a gdy Strumieński krzywił się na to i mówił, że dla błahego zysku nie trzeba się narażać, stryj udrapował się w ideę i dał mu do poznania, że nie zna widocznie wartości tej świętej ziemi, którą przodkowie przekazali do strzeżenia. Na stronie: gdzież tam taki, co się wyrwał sroce z pod ogona, będzie dbał o ziemię ojców. (A folwark był jak wiadomo kupiony). Doszło do takich pogróżek, że i Strumieński musiał chodzić z bronią, co także na niego ściągnęło nienawiść. Pewnej nocy spłonął dom stryja i gumna ze zbożem. Nie ulegało wątpliwości, że go podpalono, lecz sprawcy nie wykryto. Stryj z własnego kapitaliku pobudował się i teraz Strumieńskiemu jeszcze trudniej było wykurzyć go, bo stryj bił w to, że włożył tu swoje pieniądze, ma więc prawo, a taki wyrzutek w rodzinie chce go wyrzucić itd. Uwziął się na wieczną dzierżawę, sprowadził syna i zasiedział się.
Jedynym człowiekiem, z którym Strumieński mógł jako tako przyjemnie obcować, był ksiądz Huk, wikary z pobliskiego miasteczka, dawny kolega Strumieńskiego. Prowadzili z sobą dysputy religijne, dawali sobie różne dzieła do czytania, aby siebie wzajemnie przekonać i w końcu polubili się. Ksiądz był synem cieśli, afiszował się z tem dość głośno, mówiąc, że wszystko sam sobie zawdzięcza, a Strumieńskiemu wyrzucał, że udaje arystokratę, że wstydzi się swego pochodzenia, choć będąc z ludu powinien lgnąć do ludu, a nie pchać się między panów itp. A więc, jak widzimy, ksiądz ów brał na seryo tego rodzaju „zapatrywania“ Strumieńskiego, zacietrzewiał się razem z nim w rozmowach, naturalnie nie przeczuwając nawet, że w praktyce zapatrywania te wciąż się załamywały i przeinaczały. Dbał o zapatrywania Strumieńskiego, a więc o to, co w jego duszy było na wystawie, nie o duszę samą i jej szczęście. Jego namowom i wskazówkom zawdzięczał Strumieński rozmaite dobrodziejstwa, jakie wyświadczał mieszkańcom okolicznym, chociaż spełniał je z pewną dozą, a raczej pozą lekceważenia i niewiary. Żeby jawnie wyrazić swe nowe przekonania, rozpoczął Strumieński nawet budowę kościoła dla wsi. Wikarego zrazu bardzo to zdziwiło, zwłaszcza gdy widział, że Strumieński sam pilnie zajmuje się architekturą kościoła i jego wewnętrznem ozdobieniem, które wypadło w duchu pietyzmu i skupienia religijnego. Osądził więc ksiądz: To jest już moja dusza, chociaż sama siebie nie rozumie i przybiera inną szatę. I postanowił być takim, jak x. Myriel z „Nędzników“ W. Hugo. — Nie próżno Strumieński w dzieciństwie służył u księży i sam msze odprawiał; teraz zaś przypomniała mu ten dawny nastrój lektura niektórych Ojców Kościoła, pełna dytyrambicznych zachwytów, wyrażonych rozlewnym stylem, stylem ludzi ascetów, którzy pisali dla pławienia się w jednem uczuciu a nie dla czytelników. — Zresztą w fakcie, że Strumieński budował kościół, nie było nic dziwnego, gdyż koszta budowy opędzano nie z jego własnych funduszów, ale z funduszów przekazanych osobnym legatem Adama Strumieńskiego. Legat ten, mający najpewniej jakieś znaczenie ekspiacyjne, zapisany był na jakikolwiek cel dobroczynny lub religijny, który oznaczy generalny spadkobierca. Otóż rozporządzenie spadkobiercy, odnoszące się do legatu, przypadło jakoś właśnie na ten czas, w którym stryj zaczął się na nowo pobudowywać, — nie mało też było z tego powodu nowych kwasów, gdyż stryj żądał, żeby legat tymczasem zużyć na cel konkretniejszy i bliższy, tj. na domy na folwarku, a Strumieński stanowczo oparł się temu, oświadczając, że chce wypełnić ostatnią wolę swego ojca. To dało stryjowi nową sposobność do wydobywania różnych kompromitujących szczegółów z przeszłości zmarłego Adama Strumieńskiego. Ola wreszcie musiała lawirować między uczuciem dla stryja a rozwijającym się w niej zalążkiem dewocyi, który Strumieński pielęgnował z pewną pieczołowitością godną lepszej sprawy, — cieszył się on bowiem, że bodaj w ten sposób może na nią oddziaływać i mieć z nią przecież jakiś wspólny teren, w guście bardziej kontemplacyjnym.
Ale w końcu nawet na owym księdzu zawiódł się Strumieński. Ksiądz, dysputując, nie umiał szanować w nim przeciwnika, nie umiał stanąć razem z nim na punkcie zero, traktował jego argumenty z arrogancką pobłażliwością i zawsze twierdził w końcu, że Strumieński właściwie jest już przekonany, tylko z uporu i ambicyi nie chce tego przyznać. Nie mógł wiedzieć, że Strumieński chce mieć w nim tylko surrogat tego obcowania duchowego, które utracił wraz z Angeliką, którego nie mógł mieć z Olą. Wkońcu uwziął się ksiądz nakłaniać Strumieńskiego, by się przed nim spowiadał, i narzucał się z tem bardzo niezręcznie, imputując Strumieńskiemu z góry grzechy, których tenże albo nie miał, albo które w całkiem inny sposób oceniał i odczuwał. Mieli dysputę o grzechach, w której Strumieński stanął na stanowisku dość podobnem do zasłyszanej od Gasztolda doktryny o obojętności piękna i brzydoty w sztuce, w odwet zaś za natarczywe zaczepki księdza, zrazu niby pod pozorem wyznań spowiedziowych wybadywał go o rzeczy erotyczne, natrząsał się z jego naiwności na tem polu, udawał cynika, namawiał go do stosunków z kobietami, malując mu niedozwolone rozkosze w artystycznych, ponętnych barwach. Wskutek tego ksiądz zirytował się, zbeształ Strumieńskiego i na pewien czas odsunął się odeń, ale się potem pogodzili i dość dobrze żyli ze sobą.
Impet Strumieńskiego na polu „czynów“ osłabł dość wcześnie. Odkrył w sobie różne głupie ambicyjki, zobaczył, jak mu się zdawało, olbrzymie trudności zoryentowania się w pracach społecznych, trudności, których inni dlatego się nie bali, bo ich nie widzieli, stwierdzał na każdym kroku chaos zasad, mały zakres tego, co zdziałać można, wreszcie brak łączności między tem „coś“, co w nim podobno było, a tem, co się wydarzało na najkrzykliwszych pobojowiskach życia. Odczuł także, chociaż na małą skalę, że nie tyle idzie o zewnętrzne niebezpieczeństwa, powodzenia i dobrobyty, co o zawikłania wśród najbliższych sobie ludzi, bo te go najwięcej interesowały i przejmowały. „Odczuł“ — bo określać, to ja sam określam za niego. Wśród zastoju swych najlepszych spraw psychicznych uregulował sobie pewien modus vivendi, maszynowo już oddawał się pewnym zajęciom obywatelskim, w które wlazł. Straciwszy istotny impet, nie miał siły otrząsnąć się z narzuconych mu stosunków, lecz z przyzwyczajenia łatał życie dalej, żeby zaś zatrzeć ową łataninę w swych czynach, wymyślił sobie rodzaj oportunizmu życiowego, potem nawet przybrał sobie dobrze brzmiącą nazwę „artysty życia“.
Był to więc — mówiąc popularnie czyli bardzo źle — ciasny samolub, o widnokręgach spodniczkowych, pasożyt społeczny itd. Chciał być innym, ale zrobił fiasko.
Najwidoczniej rodzą się takie niepotrzebne indywidua na świecie — powiedział lis, patrząc na ryby, pływające w rzece.
Będę jeszcze potem mówił w osobnym rozdziale o dalszych przejściach Strumieńskiego z Olą, tu z tych przejść wyjmę jeden epizod.
W odwiedziny do Oli przyjechała jej kuzynka z Warszawy, młoda wdówka, pani Mossorowa. Była to kokietka w rodzaju tych, które się nazywają zepsutemi, pełna werwy, a umiejąca wzbudzić zaufanie kobiet takich jak Ola. Nie tylko cały dom bardziej się ożywił wskutek jej przybycia, ale także stosunek Oli do Strumieńskiego, w którym był już zastój, znowu zróżniczkował się trochę przez ten nowy czynnik. Jako wdowa miała pani Mossorowa pretensyę do grubego doświadczenia, które jej też Ola przyznawała, robiąc przed nią coraz szersze zwierzenia. Zrazu naturalnie była mowa o mężczyznach niby w ogólności, mimo, że obie kobiety miały na myśli tylko tych mężczyzn, których najbliżej poznały, więc Ola Strumieńskiego. Mówiono, że każdy mężczyzna to samiec, że po ślubie każda kobieta się zawodzi, zamiast miłości ma tylko szał zmysłowy itd. — Kuzynka poddawała, Ola chwytała jej nomenklaturę i brnęła w tych nibyto ogólnikowych wyznaniach coraz dalej. Potem przyszło i do wynurzeń szczegółowych. Gdyby Olę wogóle można było popsuć, byłaby to Mossorowa uczyniła prędzej niż Strumieński.
Wyznania Oli wzbudziły w kuzynce zainteresowanie dla jej męża i chęć urządzenia tu małżeńskiego trójkąta. Torowała sobie do Strumieńskiego drogę zapomocą nibyto niewinnych zaczepek, a wiedząc, że znają ją jako osóbkę śmiałą, i że jako typowej ciepłej wdówce wiele jej wypada, nadużywała dość świadomie swego temperamentu, przesadzając w jego objawach wobec Strumieńskiego. Strumieński odsuwał ją z pewnego rodzaju powieściową powagą, krzyżował jej ułatwienia, omijał sposobności, wstrzymywał wyznania. Sprawiało mu to przyjemność, że może kobiecie dokuczyć, chciał także przez okazywanie swej stałości działać na Olę.
Natomiast Mossorowa powiedziała Oli: ja ci pokażę, że on może być niewiernym, pokażę. Ola była ciekawa, co się stanie. Nagadała ona swej kuzynce dużo na Strumieńskiego, oczerniła go, powiedziała jej różne swoje trzeźwe zapatrywania o nim, ale był pewien kącik sercowy, w którym ona sama zaprzeczała tym oszczerstwom i męża przecież kochała. Wskutek umizgów Mossorowej widziała w nim znowu uroki, przez nią znów jej się podobał, czuła, że chociaż wdówka gra niby komedyę, ale gra ją z zanadto wielkim zapałem, była więc zazdrosną. Ale stało się tak, że wygadała się przed kuzynką prawie naumyślnie o sprawie Angeliki w ogólnych zarysach, w alluzyach Mossorowej poznał to Strumieński i odtąd trudniej mu już było korzystać ze względów wdówki. Mimo tego przeszkadzającego manewru Ola właściwie nie stała teraz po stronie męża, co miało po części źródło i w tem, że kuzynka, mszcząc się na Strumieńskim, zasiewała w niej ziarno powrotu do Gasztolda.
Strumieński byłby może chętniej nagiął się do życzeń Mossorowej, gdyby zachowywała się nie tak zaczepnie; wolałby uwodzić, niż być uwiedzionym, bo nawet w tego rodzaju stosunku chciał choćby jakiegoś surrogatu miłości, ułatwiającego łudzenie samego siebie, tu zaś widział, że Mossorowej idzie głównie o zadowolenie swej ambicyi. Nie ufał jej zresztą, miał ją w podejrzeniu, że w rozstrzygającej chwili się cofnie, a on będzie skompromitowany przed nią i przed żoną. Przeczuwał, że może między obiema kobietami jest jakaś umowa co do wypróbowania go, — nie wiedział, że takie umowy zostawiają dość miejsca dla akcyi wprost przeciwnej. Podejrzywał także, że Mossorowa ma jakieś konszachty z Gasztoldem, i nie chciał pić z tego samego źródła, z którego się może tamten nasycał, wiedząc zaś o miłości Gasztolda do Oli, domyślał się, że może Gasztold ma jeszcze jakieś nadzieje i chce Olę właśnie przez tę panią wybadać. Słowem ułożył sobie obraz jakiejś intrygi i postanowił nie dawać Oli pożądanego może przez nią pretekstu do zwrócenia swych myśli w stronę Gasztolda a lekceważenia męża, postanowił wytrwać, a przed żoną udać, że czyni to nie dla niej, lecz dla Angeliki. Oprócz obrazu owej intrygi, oraz potrzeby konsekwencyi czynów wobec Mossorowej, grała tu także rolę pewna zabobonna ale musowa obawa, której mylność sam poznawał: że jeżeli dopuści się zdrady, wtedy Ola przez mgłę to odczuje i będzie miała prawo odpłacać mu tem samem. Panował więc nad sobą, unikał wahania się, udawał niezłomnego. Głównie jednak obawiał się tego, że przez zadanie się z Mossorową popsuje się coś w dotychczasowej jego pozycyi między oboma biegunami: Angeliką i Olą, że w sercu jego powstaną nowe komplikacye, bo znał siebie pod tym względem, — a on, tak jak lubił kąpać się, czysto ubierać, porządnie prowadzić swoje rachunki, — tak samo chciał, żeby akta sercowe sprawy Angeliki były jasne i czyste, bez takich kartek, któreby trzeba może wydzierać lub zamazywać. Toby się zresztą dla pani Mossorowej nie opłaciło, bo nie była dlań sympatyczną. A więc — że się tak wyrażę — z próżniactwa zignorował jej pokusy, a na prośby swego zmysłowego „ja“, że zmiana płciowej strawy byłaby pożądaną, odpowiedział, że to wszystko jedno, z kim zadowala niższe kategorye swych uczuć, że rozmaitość w obrębie pewnych rzeczy jest tak małą, iż nie warto dla niej nadwerężać ustalonego spokoju, (por. str. 91.)
Zdarzyło się raz, że podczas jakiegoś bankietu Mossorowa trochę więcej wina wypiła i stała się w zachowaniu się swojem wobec Strumieńskiego więcej niż zwykle wyzywającą. Chciała mu pokazać miejsce pod sercem, w które, jak ją pouczono, trafia się kulą, by popełnić samobójstwo, ale Strumieński powiedziawszy, że nie zna się na artyleryi (bezsensowny koncept), odepchnął ją chłodno, a potem opowiedział cały fakt żonie. Wywołał przez to następujący kłębek sprzeczności: „Takich rzeczy żonie się nie mówi; cóżto, czy nie potrafisz sam siebie upilnować, i jak możesz rzucać taką potwarz na moją kuzynkę, ona z tobą żartowała tylko, ja to bardzo dobrze uważam“. Kto umie czytać między liniami zdarzeń, ten przyzna, że to solidaryzowanie się Oli z Mossorową wygląda tak, jakby jej szło o poniżenie Strumieńskiego, o ściągnięcie go z pewnego piedestału. Tak energia zazdrości przepłynęła u Oli w coś całkiem przeciwnego.
Przy odjeździe spytała Mossorowa Strumieńskiego: Czy mam jeszcze przyjechać? na co on najprzód odrzekł z kurtoazyą: ależ i owszem, prosimy! ale potem ten jeden raz z pewną szczerością, pokrytą szyderstwem, dodał: Jak mi się stęskni za panią, to proszę przyjechać. W gruncie rzeczy bowiem miał wyrzuty sumienia egoizmu (i egoizm ma swoje sumienie), że tak lekkomyślnie, dla chimery, nie korzystał ze względów ponętnej pani. Po jej wyjeździe marzyło mu się trochę o niej. Pobyt jej bądź co bądź spulchnił w nim grunt, na którym wyrosła potem roślina niewierności. Powoli przyzwyczajał się do tej myśli, bo chociaż w jego mózgu były różne niepoprzebijane ścianki, chociaż miał umysł nieco powolny i dość długo wytrzymywał w jednem stadyum, jednak był zarazem dość śmiałym, żeby się zdobyć na stadyum inne, względnie wyższe. Na razie wszakże to obcowanie z praktyczną możliwością posiadania innej kobiety niż Angelika i Ola, z możliwością szukania rozkoszy poza sferą ustaloną przez tyloletnie marzenia, rozkołysało jego duszę w kierunku rzewnych myśli o Angelice[44], dało mu nastrój liryczny, tj. taki, w którym najchętniej zanurzają się pragnienia, unikające jeszcze światła dziennego.
Tak tedy w idei problem wierności Strumieńskiego był już właściwie rozstrzygnięty, w praktyce stało się to dopiero o wiele później. Napozór powinno było być inaczej. W małżeństwie często dzieje się tak, że po różnych wahaniach w górę i w dół temperatura zatrzymuje się wreszcie przy jakimś obojętnym punkcie. Wówczas jedna strona, w tym wypadku żona, przestaje dla drugiej być czemś w rodzaju problemu, zastępczynią nieznanej części świata, lecz zaczyna należeć do status quo ante, staje się tylko członkiem rodziny, takim jak ojciec, matka, brat, siostra i reszta, a wtedy mąż pod pewnym względem właściwie znowu jest kawalerem, i zdarza się też, że stosowne do tego prowadzi życie. Że tak się ze Strumieńskim nie stało, to było przedewszystkiem skutkiem braku odpowiednich mediów w pobliżu; postanawiał wprawdzie kiedyś ich szukać, lecz ten obowiązek egoizmu odkładał na czas późniejszy. Tymczasem jego siły psychiczne ugrzęzły zupełnie w użeraniu się ze stryjem, i wogóle w tych starciach, które powstają w stosunkach między mężczyznami a czasem są jeszcze ciekawsze niż komplikacye miłosne. Ale na wyczerpanie spraw z tej nowej dziedziny trzebaby chyba poświecić osobny ustęp, w którym opisałbym wysoki stopień przejęcia się Strumieńskiego temi sprawami, jego myśli o naturze ludzkiej, sprawiedliwości i krzywdzie, odważanie drobiazgów na szali tych myśli, wytwarzanie się różnych przejściowych „zadań“ jego życia i porzucanie ich, oddziaływanie tego wszystkiego na jego poglądy erotyczne. „Miłość“ rozpadła się na swoje części składowe (popęd, ambicya, potrzeba twórczości, ciekawość psychologiczna, energia w regulowaniu swego stosunku do innych ludzi itd.), z których każda z osobna gdzieindziej miała zaspokojenie.
Ciekawa i na pozór nieprawdopodobna formacya zazdrości u Oli, a dalej główny sekret wierności Strumieńskiego skłaniają mnie jeszcze do innej dygresyi. Najprzód zauważam, jak znaczną rolę mają w życiu punkty wstydliwe[45], to znaczy motywy na pozór drobne i sztubackie, którym się nie chce przypisywać znaczenia dlatego, ponieważ wydają się być niegodnymi poziomu sprawy. I tak np. Strumieński mógłby się, jak mniemam, dość łatwo przyznać do wszystkich motywów swej wierności, — tylko nie do tego, co określiłem mniej więcej jako pedanteryę sercową, bo to wydałoby mu się śmiesznem, dziecinnem. Tak samo wstydziłby się on przyznać np. do tego, że w chwilach, w których zamierzał skorzystać z umizgów Mossorowej, kierowała nim w znacznej mierze chęć przekonania jej, że i on jest mężem postępowym, który swą żonę zdradzić potrafi bez skrupułów! nie ubliżałoby mu jednak przyznać się, że go „natura“ uniosła. Tego samego rodzaju śmieszna ambicya wstrzymała go jednak potem od romansu na dobre — gdyż nie chciał dać Mossorowej powodu do powiedzenia, że ona jego uwiodła, i wolał swojemu początkowemu wahaniu się nadać ex post piętno wyższej, lepszej, uświadomionej stałości. Do wszystkich takich motywów nie przyznałby się Strumieński, bo one wydawałyby mu się — jak powiedziałem — niższymi od tego poziomu, który chciał reprezentować. Mojem zdaniem jednak, takie „wstydliwe“ motywy są nieraz bardziej żywiołowymi niż te, które jako wybitnie żywiołowe (np. natura go uniosła) wyrobiły już sobie prawo obywatelstwa w literaturze i w myślach ludzkich.
Druga uwaga dotyczy podobnej sprawy, ale rozważanej z innego stanowiska. Garderobą duszy nazywam miejsce, w którem się kryją wpół świadome, wpół musowe myśli z dziedzin kompromitujących, zanim się przebiorą w szatę, w której mogą już pokazać się światu, — w tzw. płaszczyk. Np. ślepa niechęć Oli do Strumieńskiego, wywołana jego powodzeniem u Mossorowej (zazdrość?), przerzucona w uprawniony na pozór okolicznościami wyrzut: Naco mi mówisz o tym brudzie? poco ją spotwarzasz? — Wskutek fałszywych nauk etycznych, ludzie w sposób zabobonny prawie boją się przyznawać do myśli, zachcianek i podszeptów egoistycznych, którychby się właściwie wstydzić nie potrzebowali, ponieważ są to przeważnie myśli musowe, wynik niezależnego od nas mechanizmu, poddającego nam pewne gotowe już wyobrażenia i myśli. A chociaż religia mówi, że mimowolnemi myślami nikt nie grzeszy, ludzie nie lubią patrzeć śmiało w ten tajemny alembik, nie lubią odkrywać i wypowiadać tego, co się tam odbywa, lecz prześlizgują się ponad nim, — a tymczasem owa „zła“ myśl przerzuca, przemyca się, przybiera sobie do pomocy jakąś formę szlachetną i tak się przecież na świat wydostaje. Dlatego-to jest tylu złych ludzi, a prawie nikt do złego przyznać się nie chce, dlatego jest tyle ważnych spraw spornych między ludźmi, które usuwają się z pod kompetencyi zwykłych sądów, a badane mogłyby być chyba przez jakieś utopijne trybunały psychologiczne. Z jakim nakładem świadomości odbywa się to zaspokajanie swego egoizmu krętemi drogami, toby była ważna kwestya, w której tkwi nawet moment etyczny.
Przykładów na owe utajone procesy myślowe dostarcza dosyć cała „Pałuba“ a w życiu od nich się roi. Jeżeli np. ktoś mnie pokrzywdził, a ja wkrótce potem mimo to daję sowitszą jałmużnę ubogiemu, wówczas naddatek jest zemstą w celu powiększenia wyrządzonej mi krzywdy: tem bardziej staję się pokrzywdzonym, im jestem litościwszym. — Panna, znajdująca się w pobliżu znanego uwodziciela, objawia w sposób jaskrawy swą antypatyę do niego: dość przejrzysta „komedya“ w celu zwrócenia na siebie uwagi i poddania uwodzicielowi chęci zdobycia owej nienawidzącej zapomocą uczciwego zakochania się (ale przytem i żal z powodu trudności zapanowania nad uwodzicielem). Jeśli jednak potem ta osoba przecież „padnie ofiarą“, stanie się to właściwie albo wskutek ślepego naśladownictwa nawet bez większego popędu, czyli wskutek nieodporności na suggestyę, że się takiemu człowiekowi uledz musi, — albo wskutek popędu, którego zaspokojenie może w tym razie liczyć wyjątkowo na niejakie przebaczenie u bliźnich, gdyż można się usprawiedliwić, że się nie zdołało oprzeć jakiemuś tajemniczemu „czemuś“, które posiadał „ów człowiek“. W obu razach jednak te właściwe, chłopskie motywy wybierają sobie w garderobie duszy[46] płaszczyk, czerwone domino — „miłość“, to wygodne pojęcie, które w duszy odrazu zaprowadza stan wyjątkowy. I wówczas nieszczęśliwa ofiara wpada w ramiona uwodziciela z okrzykiem: „już nie mogę dłużej walczyć z głosem miłości!“ a utrata wianka odbywa się pod pretekstem, że ona go tak kocha, iż nie może mu niczego, nawet tego odmówić. A więc „miłość“ gra tu rolę sojusznika, przywołanego po to, żeby dał swą firmę; najważniejszem jednak jest to, że z sojusznika robi się wspólnik, „miłość“ staje się szczerą, nieodpartą, — kto wie nawet, czy nie przychodzi już jako szczera i nie wydźwięcza się w tym zakresie, który nazwałem następczem życiem duszy. (Por. „Trio“ pod 3.) — Pani, która przychodzi na zebranie towarzyskie w nadziei, że na niem będzie błyszczeć, tymczasem niespodzianie zjawia się inna osoba, która ją przyćmiewa; wówczas owa jejmość suggeruje sobie ból głowy i odchodzi do domu — z rzeczywistym bólem głowy. — Panny bez szans wyjścia za mąż mówią czasem i po części wierzą w to, że nie mają w sobie powołania do zamęścia, lub że dałyby kosza mężczyźnie, któryby im się oświadczył, lub że nie wierzą w miłość. — Panna, zazdrosna o swego domniemanego konkurenta, którego z powodzeniem kokietują jej towarzyszki, zarzuca im potem — nie odbieranie jej go, lecz brak wychowania, nieprzyzwoite zachowanie się, brak skromności dziewiczej itp. — Stara panna, strzegąca młodej od pokus męskich — czy z bezinteresownego ukochania cnoty? czy z zazdrości? — Rodzice, którzy nie pozwalają córce iść za głosem serca, lecz zmuszają ją do zrobienia partyi z rozsądku, np. do wyjścia za człowieka starszego, który jest ich dawnym przyjacielem, — zwykle wmawiają w siebie i w nią, że czynią tak tylko dla jej dobra, a nie dla dogodzenia swoim planom. Sytuacya to w życiu bardzo pospolita, tysiąc razy opracowywana w powieściach i dramatach, — a mimo to nikomu nie chciało się widzieć tu psychologicznej szacherki i zdemaskować owych rodziców w sposób pokazany tu przeze mnie. Zwykle zarzucało im się wprost ordynarny egoizm, do którego naturalnie oni się przyznać ani nie chcieli, ani nie mogli, albo też święcie wierzyło się w ich szczere i dobre chęci. Swoją drogą rodzice rozporządzając w ten sposób losem córki, mogą mieć w większości wypadków słuszność; lecz, jeżeli mają tę słuszność, to tylko w rzeczy samej, nie w motywach. Porównaj co do tego zastrzeżenie, wypowiedziane na str. 163. Inny przykład. Dajmy na to, że ktoś kogoś bardzo nie lubi, uważa go za głupca lub łajdaka, lecz wtem zbliża się sytuacya, w której uśmiecha mu się zawarcie z owym człowiekiem jakiegoś sojuszu lub interesu, lub też w której musi go prosić o pieniądze, protekcyę, wogóle jakąś przysługę. Wówczas uczuwa się pewną potrzebę szczerości przy rozpoczynaniu kroków przyjaznych, aby wobec siebie samego nie wyglądać na obłudnika. Przygotowuje się więc w swoich zapatrywaniach zwrot na korzyść tej osoby, myśli swe o niej, ustawione dotychczas w szyku bojowym, szereguje się inaczej, wyszukuje się jej zalety, w takiej liczbie i sile, by mogły osłabić żywe jeszcze poczucie obrazu jej wad, — tak że w końcu udowadnia się prawie sobie samemu jej intelligencyę lub dobroć. Podobnie dzieje się przy słuchaniu niespodzianych pochlebstw od osoby, dotychczas lekceważonej, i na odwrót: jeżeli jakaś osoba, którą poważamy i lubimy, gani nas lub sprawia nam przykrość, wkrótce traci nieco w oczach naszych z wewnętrznej wartości. Mówi się nawet wtedy żartobliwie: „Jego akcye poszły u mnie teraz wysoko w górę“ lub „spadły“, szkoda tylko, że prawie nikt nie krytykuje tego biuletynu giełdowego. Naturalnie cały ów proces duchowy, opisany powyżej, odbywa się nieświadomie, lecz kto nie jednoczy się na ślepo z tem, co mu podsuwa mechanizm jego duszy, lecz chwilami podpatruje ją na gorącym uczynku, ten może niejako czuć to dziwne, a pod względem moralnym zatrważające skręcenie w swoich myślach, — gdy np. pozostawiwszy splot myśli o jakiejś osobie w ułożeniu niekorzystnem dla niej, po kilku godzinach wraca doń i — z pewnym wstrętem nieraz — zastaje go już w ułożeniu innem, korzystnem dla tej osoby, nawet już z gotowemi usprawiedliwieniami.
Przykład na garderobę duszy daje i ateista, który, spadając ze skały, wierzy na chwilę w Boga, aby tylko módz się spodziewać cudownego ocalenia (czy też ocalenia w nagrodę?), np. w formie drzewa, któreby zatrzymało nawróconego niedowiarka na miękkich gałęziach. — Ażeby mnie jednak nie posądzano o umyślne budowanie przykładów, sięgnę do tego, co mnie samego dotyczy i co, jak każdy przyzna, ma specyalny zapach wypadku wyrwanego z rzeczywistości. Oto, żeby swobodnie przystąpić do ostatecznego opracowania „Pałuby“, musiałem na jakiś czas porzucić zajęcie, które było mojem źródłem utrzymania, ryzyko jednak przytem było niewielkie. Jeden z moich znajomych, sytuowany w życiu również dość podrzędnie, wymawiał mi, co robię, dlaczego sobie byt psuję, narażam się na stratę chleba, jednem słowem odradzał mi skwapliwie. I ja musiałem to przyjąć za dowód dobrego serca, życzliwości, przyjaźni, to, co — właśnie w owej garderobie duszy — było podyktowane przez zazdrość (popularnie powiedziałoby się: zazdrość przez niego przemawia), ten człowiek bowiem nie mógł ścierpieć, że ja chcę być czemś więcej, że się chcę wybić na wierzch, że odważam się zaryzykować, choć nie bardzo, swój byt materyalny. Naturalnie ów człowiek przysiągłby na wszystko, co mu święte, że życzył mi jak najlepiej, i możeby nawet nie przysiągł fałszywie. Tu chodzi właśnie o ów maleńki moment w świadomości, o szczerość. Jak już zaznaczyłem, możnaby to pojmować pod moralnym kątem widzenia, ale właściwszy byłby może naukowy. Prawdopodobnie u pewnych ludzi o bardzo nieodpornym umyśle proces w garderobie duszy odbywa się tak prędko i z siłą tak nieprzepartą, że preparat, który wychodzi, przekonuje ich samych, inni natomiast tolerują dość świadomie te szacherki swego umysłu. Wielką rolę gra tu zapewne i instynkt samozachowawczy, który nie dopuszcza, by jakaś kontrabanda umysłowa odbyła się na otwartej scenie świadomości, bo wtedy sumienie, chcąc nie chcąc, z ramienia swego urzędu musiałoby wdać się w tę sprawę, kazałoby człowiekowi przyznać się do „złego“ i zrzec się jego pomocy. Więc też ów instynkt ukrywa chwilę przebierania się motywów, ukrywa ją w ciemnych zakamarkach duszy, a sumienie zachowuje się tak, jakby dostało łapówkę (por. str. 176. w. 25. i nast.).
Sprawa ta nie należy do zakresu ani psychologii transcendentalnej ani fizyologicznej, lecz do tej psychologii introspektywnej, praktycznej, którą uprawiali dotąd prawie jedynie poeci. Zadaniem mojem jest stopić te ich rozrzucone próby, aby takie śledzenia po omacku, takie zbyt metaforyczne uchwycenia rzeczy, jak i w tym ustępie, zastąpić metodą ściślejszą i bardziej przekonywującą. Należałoby też rozpocząć jakąś kulturę szczerości, aby sobie uświadamiano jak najszerzej własne procesy myślowe i uczono się rozumieć i demaskować różne kłamstwa mniej naoczne, które zamącają stosunki między ludźmi i wyrządzają nieraz wielkie szkody. Nastaną wtedy może nowe formy kłamstewek, bardziej skomplikowane, np. takie, w których szczerość staje się wybiegiem lub w których człowiek zanadto cieszy się własną szczerością i odkrywa w sobie różne podłostki, a przecież jest „dobrym“, itd. — Ale bądź co bądź wśród takich ludzi żyć przyjemniej i bezpieczniej.
I w tym rozdziale idzie mi nie o chronologiczny porządek zdarzeń lub o pokazywanie talentu narracyjnego, lecz tylko o psychologiczny przekrój nowego ważnego kompleksu. Jeżeli zaś przytem szczegóły nie będą się może dość wyraźnie zarysowywały przed wyobraźnią czytelnika, to dlatego, że chcę opowiadać fakta tak, jak się one przedstawiają a posteriori, dla rozważającej pamięci, nie dla wyobraźni. Mógłbym wprawdzie i ja zaciekawiać, drobić efektami, w pozornej objektywności ukrywać swój sąd, rozwałkowywać każdą część swego tematu na scenki i rozmówki, zamiast podawać treściwie i sucho to, co właśnie nazwałem psychologicznym przekrojem, a cobym mógł także nazwać esencyą tego lub owego zdarzenia. Naturalnie, że zawsze obok takiego streszczenia daję jakąś krótką illustracyę, pisząc: „stało się np. tak a tak“, bo mnie samemu idzie o to, żeby być w ustawicznem zetknięciu z rzeczywistością i co chwila próbować, czy moje streszczenie można zamienić napowrót na fakta — jest to przynajmniej mojem dążeniem. I ta moja nudna metoda podawania przekrojów, myślenia przed czytelnikiem, zamiast urządzania przed nim teatru, nie jest wcale tylko dowolnem złamaniem przyjętego zwyczaju, lecz naśladowaniem najzwyklejszej, najnaturalniejszej formy, w jakiej każdy człowiek przedstawia sobie prawdziwe zdarzenia. Proszę wziąć bibliotekę pamiętników i życiorysów i porównać je z powieściami. Tak jak się w przeciętnych powieściach opisuje fakta, tak może się one i dzieją, ale w tej formie nikt zajść swego życia nie pamięta ani rozważa; dopiero sposób, w jaki się życie układa w rzetelnych i rozumnych pamiętnikach lub autobiografiach, może być dla autora ważną wskazówką, z której należy skorzystać. Otóż i ja często podchwytuję ten ton pamiętnikowy, bo on mi daje pewną gwarancyę prawdy, bo on mi daje największy zapach prawdy; wydaje mi się, że ta forma jak magnes przyciągnie najlepszą treść, i dlatego już w wyobraźni urabiam fakta po największej części w perspektywie przeszłości.
Wymieniłem już różne przyczyny, przeważnie zawody, które spowodowały w życiu Strumieńskiego powrotną falę, recydywę ku Angelice. Skrystalizowały się zaś one wskutek zasłabnięcia Strumieńskiego. Zdarzyło się bowiem raz, że Strumieński skaleczył się w nogę, przechodząc w nocy obok taczek postawionych na ziemi. Rana była dość silna, a ponieważ znajdowała się niemal w tem samem miejscu, co dawne rany, zadane przez podejrzanego psa, więc Strumieński obawiał się niebezpiecznych komplikacyi. Było to, jak sam wiedział, hipochondryczne urojenie, ale nie mógł mu się oprzeć. Rana zaogniła się tak, że była obawa amputacyi, lecz wreszcie uleczył ją pewien zdolny chirurg. W tym okresie, gdy Strumieński był przykuty do łóżka, jego myśli dość często odwiedzały krainę śmierci. Zastanawiał się nad marnościami świata, nad fałszami swojej na pozór szczęśliwej doli, nad swem blizkiem kalectwem.
Mały Pawełek stał się jedyną istotą, do której się teraz Strumieński naprawdę przywiązywał; na nim zatrzymywały się myśli chorego, a potem rozbiegały się w dal, przepływały w mgły i stapiały się z niewidzialnymi — cieniami. Widok wyrastającego Pawełka wywoływał, niby farbę dopełniającą, niezapomniany obraz Angeliki. Takto ta sama rana wróciła go Angelice, która przed kilku laty od niej go odcięła. Nie było w tem jednak sprzeczności, gdyż tak teraz, jak i wtedy, szło głównie o zmianę a nie o kierunek zmiany; cierpienie w obu razach wywarło pewną, ogólną suggestyę, że z tym fizycznym wypadkiem należy połączyć jakiś ważniejszy wypadek wewnętrzny, cierpienie dało także energię ruchową, a wybór wypadku podsunął egoizm. Swoją drogą, tym razem egoizm leżał zupełnie na linii marzeń.
Cóż w tym czasie robiła Ola? Oto dawała wprawdzie mężowi do poznania, że obawy jego uważa za przesadne, ale pielęgnowała go troskliwie, z pewnym absolutyzmem, drobiazgowością; więcej jej szło o pielęgnowanie, niż o niego samego. Ale przecież był on wówczas dla niej sympatyczniejszy: bo był niedołężny, skompromitowany okrzykami bólu i wyznaniami trwogi, zależny od niej, podobny do dziecka, z horyzontem myśli ograniczonym tylko do najprostszych trosk zdrowotnych. Nie domyślała się, że w chorym odbywają się różne kotłowania uczuć, przewroty i powroty, porachunki z życiem, wyzwalania się.
Ona sama zaczęła mieć także swój krąg „waryacki“. Nauczyła się od męża wielu rzeczy, ale przecież jej życie psychiczne nie mogło wejść w jego życie nigdy tak, jak dwie powierzchnie prawie nakrywające się. Przyczyną tego były między innemi różne skoki logiczne, dyktowane jej przez pewną niechęć do Strumieńskiego, którą w sobie wyrobiła. I tak zapomniała już, jak to było z jego żądaniami co do Angeliki, albo raczej sfałszowała tę historyę w swej pamięci, złudzona jego dalszem zachowaniem się. Gdy np. przypominała mu, że trzebaby coś zrobić z obrazami Angeliki, pokazać je, gdy sama zaczęła ją innym ludziom rozchwalać, Strumieński tamował te jej zapędy obojętnością lub mówił: nie mieszaj się do tego. Jak wiadomo przebywał on okres, w którym lekceważył artystów (Ola: twoja żona była przecież także artystką). Widziała jego wysiłki, by zostać ideałem porządnego i czynnego hreczkosieja, i wierzyła w nie, zaczęła go uważać za człowieka pospolitego i dziwiła się, jak mogła dawniej patrzeć na niego zupełnie innym wzrokiem. Frazesy o filistrach, których on sam ją nauczył, teraz ona stosowała do niego. Naturalnie nie działo się to w okropnych rozmiarach — mowa tu tylko o tych ostatnich sądach, które każdy zachowuje dla siebie (a mimo to tak zupełnie na seryo ich nie bierze), a nie o codziennej komitywie, która była zadowalająca. Również historyę z kuzynką sfałszowała Ola, twierdząc u siebie, że Strumieński byłby się dopuścił zdrady, gdyby go ona, Ola, nie upilnowała, czy też gdyby się przed nią nie wstydził. Zresztą wszystkie takie przelotne uczucia względem Strumieńskiego były po większej części pretekstami przygotowywanymi na wszelki wypadek. Mimo wspomnianego antagonizmu do Angeliki przejęła od niej Ola idealne wyobrażenia o panieństwie i dziewictwie, lecz używała ich właśnie w tym celu, żeby w duchu kontrastować się z Angeliką i wywyższać siebie, jako kobietę o czystych myślach, nad nią, jako kobietą zepsutą. Męża znowu naśladowała Ola swym stosunkiem do Gasztolda. Zaczęła o Gasztoldzie myśleć więcej, niż należało, ale bo też lata jej mijały jednostajnie, troska o dzieci nie była zbyt wielka, a tymczasem ambicya i serce dopominały się nowej strawy. Gasztold wypytywał, dobijał się o nią, starał się ją uwiadomić, jak boleje, miał nadzieję, że kiedyś może poromansuje z mężatką. Pobyt Mossorowej skierował jeszcze bardziej myśli Oli ku Gasztoldowi. Pisała więc w swym pamiętniku panieńskim, że go zrujnowała, że on przez nią zaczął pić, że zmarnował talent, — to dogadzało jej ambicyi. Pisała: „Zmarnowałam Gasztolda“, lecz nie badała, że to właściwie źle, zdawało jej się, że jego rolą jako mężczyzny jest kochać się i cierpieć, jej zaś rolą jako kobiety, jest „zmarnować“ go, i tę rolę przyjmowała bez wahania. Na wzór innych mężatek miała swój jardin secret, w którym kontynuowała niejako swe życie panieńskie, a więc i kwestyę miłości, „prawdziwej miłości“, rozwijającej się niezależnie od spraw małżeństwa, które dla wielu kobiet jest tem, czem dla mężczyzny objęcie urzędu. Ola robiła te rozpamiętywania raczej z naśladownictwa niż z potrzeby. Strumieński na jakiś czas przytłumił w niej to, co było „lumen“, ale potem ono powoli odżyło. Awantury, które wyrabiał Gasztold, pochlebiały jej dumie, duma występowała naturalnie tylko incognito, w towarzystwie żalu i głębokiej litości. Wtem przyszła wieść, że Gasztold popełnił zamach samobójczy podobno z powodu nieszczęśliwej miłości (?). To dało zarozumiałym myślom Oli pewną sankcyę; uważając Gasztolda za ofiarę, mówiła sobie samej różne nieszkodliwe, a w gruncie rzeczy pochlebne impertynencye: że jest dumną, okrutną, nielitościwą jak głaz kokietką itd. Zasada: „Poznaj siebie samego“ obchodziła tu ironiczny tryumf. Ola pozwoliła i Strumieńmieńskiemu zajrzeć za kulisy (?) swego serca i mówiła o swej skrusze z powodu samobójstwa Gasztolda tak, żeby Strumieński mógł sobie pomyśleć: „Więc dla niej się nawet zabijają (zaraz pluralis), nie umiałem cenić tego skarbu!“ Strumieński jednak nie chciał jej zrobić tej przyjemności, bystrość jego zaostrzyła się, i teraz on w odwet zaczął prawić Oli: Komedyantka! a czemuś go nie kochała, czemuś go porzuciła? tyś go nigdy nie kochała! — Ola: I ty to mówisz mnie, swojej żonie, ty go przedemną bronisz, za nim się ujmujesz!? — Roztrząsali różne szczegóły z przeszłości, demaskowali się wzajemnie, psuli sobie i targali „piękne wspomnienia“, ale ostatecznie, zatruwszy sobie zupę, jedli ją, razem dalej, to znaczy: pogodzili się jakoś, bo on był „szlachetnym“, a ona miała „dobre serce“. Coraz bardziej zbliżali się do tego typowego w małżeństwach stanu, któryby można nazwać segregacyą interesów: osobno sercowe, osobno umysłowe, osobno płciowe itd., jak w pewnych płynach, które, zmieszane razem w jednem naczyniu i wstrząśnięte, po pewnym czasie układają się przecież w osobne warstwy. Jakkolwiek więc na pozór wszystko się „odstało“, Strumieński za mało już miał wiary w swój stosunek do Oli, uważał go za rodzaj koniecznego złego, które lepiej, że było takie niż inne, za wymierzone zwyczajnym cyrklem przeciętne szczęście, które mu dał pan los, poznawszy, że dając mu Angelikę pomylił się w miarze. Tak istniały obok siebie dwie tragikomedye, nie rozumiejące się wzajemnie.
Dalej muszę znowu poruszyć wpływ literatury i tzw. prądów umysłowych w sztuce na Strumieńskiego. Konjunktura literacka była teraz taka, że tzw. dekadentyzm, secesya, po okresie walk, w których je odsądzono od czci i wiary, zdobyły pewne prawo obywatelstwa i, jak niektórzy znawcy mówili, uklasyczniły się. Zmiana ta dokonała się stosunkowo dość prędko. Nowym aspirantom sztuki wskazywano już nawet weteranów dopiero co uklasycznionego prądu jako wzory do naśladowania, jako tych, którzy już właśnie „dopełnili miary tego, co w sztuce dozwolone“. Więc biedacy nowi nie mieli nic innego do roboty, jak wołać z Aleksandrem Wielkim: „Mój ojciec podbił świat cały, a mnie nic nie zostawił!“ To działo się przy „głównych ołtarzach“ sztuki i literatury, jednakże dla publiczności naszej owi weterani i ich naśladowcy byli właśnie dopiero teraz nieuznanymi, uciskanymi i prześladowanymi, bo „prąd“ dopiero wtedy zyskiwał tu zwolenników, gdy go już gdzie indziej dostatecznie sprawdzono i wypróbowano, gdy już zagiął swe ostrze i nie był istotnie szkodliwym.
Znamy dawne stanowisko Strumieńskiego wobec współczesnych prądów umysłowych. Otóż jak wówczas, tak i teraz przyłączył się on do rzekomej mniejszości, słuchającej jak trawa rośnie, pociągało go to nawet, żeby być zwolennikiem idei „zapowietrzonych“. Był zelektryzowany. I jak pierwej, tak i teraz przystosowywał idee, wyrzucane na brzeg przez „prądy czasu“, do sprawy Angeliki. Znalazł teraz rehabilitacyę i uprawnienie tego, czego się dawniej w myślach wstydził, co dlań było tylko zastraszającem, niesłychanem, czemś, co trzeba ukryć pod ziemię lub sfałszować, — i odetchnął. Poznawał dalsze dzielnice swego charakteru tak, jakby rozszerzał swój majątek, lub odkrył w nim kopalnię.
Nie odrazu odbyła się w nim ta zmiana. Wszakże czuł, że nowe rzeczy, do których lgnął, są poniekąd w sprzeczności z poglądami, które dopiero niedawno na sobie wymusił. Właściwie nowa jego ewolucya nie była dokładną, symetryczną recydywą, bo kiedy wówczas „wypędzał swą naturę“, działo się to na tle antagonizmu „czynu“ z „myślą“, Hamleta z Fortinbrasem, neurastenii ze zdrowiem, teraz zaś przeciwstawieństwo brzmiałoby raczej: filister i dekadent, albo — ponieważ do nazwy dekadenta nikt przyznać się nie chciał: — filister i człowiek subtelny, wyczuwacz, vulgo subtelniaczek, kulturalny Europejczyk o skomplikowanej duszy. — Otóż jakiś czas tolerował Strumieński u siebie i starego i nowego gościa (niepoprzebijane ścianki), odkładał załatwienie tej dwoistości na później, a tymczasem nie walczył z sobą, lecz oddawał się upodobaniom secesyjnym. I stary gość wkrótce sam się wyniósł, pozostawiwszy po sobie różne „postulaty“, „obowiązki“, tudzież minę prochową dla swoich następców.
Nowych upodobań swoich Strumieński zrazu nie prowadził na własny rachunek, lecz na rachunek Angeliki i Pawełka. Przedewszystkiem bowiem przekonywał się, że twórczość Angeliki w najryzykowniejszych nawet swoich objawach nie była czemś bezsensownem, a więc wyjątkowem, czemś, co miałoby tylko prywatną wartość, ale przeciwnie, miała pewne cechy, wspólne z dążnościami modernistycznemi, i mogła się zapewne pokazać przed szerokiem forum, wywołać sensacyę i uznanie. Dotyczyło to nietylko obrazów, ale nawet „Księgi Miłości“. Ziarno, zasiane niegdyś przez Gasztolda, teraz kiełkować zaczęło. Wprawdzie wcale nie miał zamiaru pokazywać spuścizny duchowej Angeliki, zanadto jeszcze był z nią osobiście związany, a za mało był pewnym jej i siebie. Ale zaczął dla niej odczuwać respekt przekonaniowy, współczuł przez nią, dla niej i w jej imieniu z nowym ruchem, chociaż się jeszcze stanowczo nie decydował, wątpił. Pamiętał, że dawniej lekceważył ją nieco, teraz postanawiał to wynagrodzić. Dlatego też rozmyślania o niej przybierały czasem formę uwielbienia — jakby potrzebował jej protekcyi, żeby należeć do tej sfery, w którą ona już była wtajemniczona. Na razie zaczął pisać jej życiorys, aby opowiedzieć historyę jej obrazów, wyłuszczyć jej intencye malarskie, które przekręcał na modłę modernistyczną. Dla kogo miał być ten życiorys przeznaczony, na razie nie wiedział, ale miał na myśli, oprócz szerszej publiczności — po swej śmierci —, także Pawełka.
Strumieński zajmował się gorliwie wychowaniem Pawełka, więcej niż innych swoich dzieci. I w tem był punkt egoistyczny. Po pierwsze: na dzieciach tak przyjemnie widzieć zupełność i nowość swego oddziaływania; po drugie: wskutek łatwo zrozumiałego, po większej części dobrowolnego złudzenia umysłu widział w nim siebie jako dziecko i chciał mu dać wszystkie te dostatki, wrażenia, nauki, pieszczoty rodzicielskie, których sam w swojem dzieciństwie nie zaznał. Używał razem z Pawełkiem rozkoszy swego wychowania, wmyślając się w jego stany, — wracały mu czasy zamierzchłe. Studyował dzieła pedagogiczne, badał go, podsuwał mu różne wyobrażenia i myśli, stosownie do tego, jaki przełom odbywał się w jego własnych zapatrywaniach. Starał się trzymać go jak najdalej od wpływu Oli, który uważał za szkodliwy i ogłupiający, i w tym celu wzbudzał w nim dość świadomie niechęć i nieufność względem matki. To było także powodem niesnasek w łonie rodziny, choć Ola sama wnet wpadła w ton poddawany przez Strumieńskiego i bojkotowała Pawełka, poświęcając swą uwagę i miłość wyłącznie innym dzieciom i tresując je w swoich upodobaniach (czem znowu naśladowała Strumieńskiego). Tak dzieci były żywemi figurkami na tej szachownicy małżeńskiej.
Strumieński w okresie, w którym opętany był jeszcze przez prądy antidelikatne, zamierzał nadać wychowaniu Pawełka zakrój szorstki, angielski, robinzonowy, uniknąć wszystkiego, coby mogło jego umysł zniewieścić; dlatego usuwał także wpływ Oli, której pedagogia polegała na zawijaniu dzieci w futra, dawaniu im łakoci, strojeniu ich i przywożeniu im bezużytecznych a drogich zabawek. Tolerował nawet różne dzikie pociągi u chłopca: bitność, pasyę, okrucieństwo. Pamiętał ze swego własnego dziecięctwa, jak ów ksiądz, któremu służył do mszy, poddawał mu pierwsze nieznaczne pojęcia sentymentalne, jak np. uczył go, że ptaszki to stworzenia boże, że to „ptaszkowie niebiescy“, — i jak on potem srogich doznawał cierpień, gdy Robert, poznawszy jego litościwe popędy, codzień rano wieszał przed jego oknem na szpagacie wróble i myszy, lub prowadził go nad rzekę, wyjmował z kieszeni ślepe jeszcze pieski lub kotki i topił je mimo błagań przybranego brata. — Atoli właśnie troskliwość, jaką Strumieński otaczał Pawełka, czuwanie nad każdym objawem jego życia, nie sprzyjały uprymitywnieniu umysłu dzieciaka, bo go zbytnio rozwijały i komplikowały[47]. Rodzice, którzy dzieci zaniedbują, puszczają je samopas, nie robią z niemi eksperymentów, łatwiej osiągają ten cel, który sobie wytknął Strumieński, usiłując wywołać niejako sztuczne zdziczenie u Pawełka. Strumieński szedł za hasłami Rousseau’a, odświeżonemi przez nowoczesną blagę o „czynie“, i nie wiedział, że tzw. powrót do natury byłby szczytem subtelności, mógłby być osiągnięty chyba przy pomocy bardzo trudnego alembiku, i że t. zw. ludzie prości, ludzie posiadający t. zw. chłopski rozum, mają w głowie więcej zakrętasów niż ludzie wyrafinowani, są kłamliwsi, posługują się grubszemi, bardziej niezrozumiałemi (chociaż popularnemi) abstrakcyami, jednem słowem nie są wcale naturalni.
Ze zmianą ugrupowania w poglądach Strumieńskiego na najżywotniejsze kwestye duszy zmienił się też i jego plan co do ukształtowania charakteru Pawełka. Opowiem o tem później (w rozdz. XIV.), a tu tylko powtórzę, że wspomnianą biografię pisał Strumieński po większej części dla Pawełka, wyobrażając go sobie dorosłym młodzieńcem, robiąc doń różne odezwy — chciał go bowiem zapoznać z jego duchową matką, a za taką uważał właśnie Angelikę.
Różne więc powody: małżeńskie, towarzyskie, literackie, ojcowskie itd. złożyły się na to, że Strumieński rozpoczął znowu brnąć w stary nałóg, którego ścieżki były już udeptane. Nastrój i treść, nagromadzone w czasie żałoby, zakonserwowały się dobrze pod lodem odstępstwa. Obraz Angeliki odżył w jego duszy czysty, a fala sceptycyzmu, która po nim przeszła, przyczyniła się tylko do jego uszlachetnienia. Cały ten daleki okres życia, którego skutków nigdzie nie było na świecie prócz jego duszy i jego muzeum, o którym zapomnieli inni ludzie, zapomniała Ola, imponował mu teraz, zachwycał, napawał go dumą. I Strumieński powracał weń pamięcią jakby w las żywiczny, który bez jego wiedzy wyrósł na dawnem pustkowiu. Ale dość poetycznych porównań; posługuję się niemi głównie dlatego, żeby skrócić rzetelny opis i dać jakiś równoważnik powieściowy za subjektywny wygląd tych wzruszeń i uczuć, któremi przepojona była recydywa Strumieńskiego[48].
Gdy rozpoczął ową biografię, spostrzegł zrazu, że wpada w ton zachwytu, hymnu, ale pozwolił sobie na to, bo we współczesnej literaturze znajdował dość analogicznych wzorów. Wnet jednak poznał, że rytm jego myśli o Angelice nie pochodzi tylko z naśladownictwa, lecz jest wywołany wewnętrzną potrzebą, gdyż kompleks Angeliki nabrał przez ten czas pauzy, bez udziału jego świadomości, mnóstwo nieznanych mu przedtem barw, tonów, nazw, odnośników, ogromnie się uperspektywicznił, ale zarazem mimo swojej uroczystości zbanalizował. Nie był tak plastycznym, malarskim, jak napad wspomnień, opisany na str. 91., był zato bardziej muzycznym. Gdy chciał w biografii przystąpić do szczegółów, musiał użyć pewnego wysiłku umysłowego, aby rozkruszyć zrosły kompleks. Łapał siebie na tem, że nie pamiętał wielu rzeczy, o których pierwej doskonale wiedział. Odtąd pisząc lub rozmyślając (biografia stała się niejako krytyką jego marzeń, którą jako krytykę porzucał), coraz bardziej pisał i przypominał sobie sam dla siebie. Opanowała go gorączka człowieka, który ratuje i wydziera toni swoje skarby. Ubierał swoje wspomnienia w ładne formy, posypywał poetycznym cukrem, rugował to, co mu się zdawało przypadkowem, niepotrzebnem (por. str. 91. w. 30. i 166. w. 20.), stwarzał całość, sprzęgał z sobą fakta wyrwane luźno z przeszłości. Satysfakcyę przytem sprawiało mu pokonywanie różnych trudności i rzekomych przesądów w sobie, pisał i myślał śmiało i swobodnie — tak mu się zdawało. Poruszał różne kwestye erotyczne, kokietował nieraz z „Księgą Miłości“, a czasem to i owo zmyślał i dodawał, wsuwał między zdarzenia jakieś własne wymysły czy domysły, a te mu się potem w głowie tak utrwalały, że uważał je za wspomnienia rzeczywiste, które wyłoniwszy się z pamięci zamieszały się przypadkowo między wytwory fantazyi. I tak np. zdawało mu się, że pamiętał, jak raz we Włoszech badał na piasku nadbrzeżnym ślady jej bosych stóp i płacił jakiemuś chłopakowi za szukanie dalszych śladów, — a przecież się mylił. Zajście takie nie zdarzyło się wcale, było nawet nieprawdopodobnem, a obraz jego urobił się w głowie Strumieńskiego na podstawie innego zajścia, jakie mu się zdarzyło jeszcze w dziecięctwie nad brzegiem owej rzeki nienazwanej u mnie, do której wpadał Wontok.
Potem zaś ustawał zapał biograficzny, i Strumieński znalazłszy się wśród błoni przeszłości, doznawał czasem jakby drżenia teraźniejszości, otaczał się znowu ukochanemi widmami — tym razem bez smutku i bez tęsknoty. Albowiem nawet najważniejsze wypadki powlekły się już jakąś mgłą powieściową tak, że to, co teraz przeżywał, było niejako rozkoszą estetyczną. Nazywał siebie szczęśliwym, chodził jakby odrodzony, a w tej pozie błogości nie chcąc, by mu ją cokolwiek z zewnątrz zepsuło, był dobrym dla otoczenia, dzielił się nawet swojem szczęściem z Olą, która, nie domyślając się niczego, dziwiła się nagłym jego wybuchom czułości. Pory nieumówionej separacyi i wstrzemięźliwości płciowej jeszcze bardziej sprzyjały wzrostowi tego nowego pokolenia cyprysów w pamięci Strumieńskiego; niemniej jednak sprzyjało i zaspokojenie, bo odrywało od marzeń ciężar tęsknoty i pozwalało im bezinteresownie bujać po dalekich obszarach.
W Angelice miały ucieczkę także wszystkie niezaspokojone ideały, nierozwiązane zadania, do których mu brakło zdolności. Tu był jego ratunek ogólny, jego panaceum. Ona była mu zastępczynią „prawdy“, której już nie potrzebował, posiadłszy niby cel wszelkich prawd; tak samo była lekarstwem przeciw przykrościom zewnętrznym, np. z powodu Gasztolda i Oli, opisanym w rozdziale XII. Nie zawadzi też nawiasem zwrócić uwagę na jedną małą różnicę: że Strumieński pieścił się czasem Angeliką samą, a czasem tylko historyą jej, jedno było ucieczką, drugie przyjemnością.
Taki sposób życia nie przeszkadzał kochankowi swej zmarłej żony oddawać się zwykłym zajęciom, nie wyrzucał go z toru, nie kłócił go z nikim, — to też Strumieński, zawdzięczając mu nową dumę, mianował go swojem „życiem podziemnem“. Uważał się za legendowego mędrca, który chodzi z dyamentem w głowie, — a artyzm życia zasadzał teraz na tem, żeby żyć między ludźmi, nie zdradzając się ze swojem bogactwem.
Wprawdzie były drobne nieforemności w tem szczęściu, np. gdy ono przechylało się w stronę tęsknoty. Widzieliśmy, jak sobie radził fantazyą, ale też wracało mu do pamięci wiele szczegółów o Geli, nieprzeczutych podówczas dobrze, niewyzyskanych, niedopowiedzianych niejako, — szczegółów, które mu się teraz wydawały przepięknymi. Zaokrąglał je w swym opisie, uzupełniał, ale nie zawsze udało się pamięć oszukać, czuł zanadto dobrze niezgodność opisu z rzeczywistością, i bolał nad bezsilnością swej tęsknoty. W tymże czasie on, który w okresie żałoby forsował sny o Angelice, zaczął coraz częściej śnić o niej. Fluktuacye snów są dziwnem a nieobliczalnem zjawiskiem. Widocznie tak, jak w czasie pierwszej próby w głąb śnił sceny z dziecięctwa, tak teraz epoka pożycia z Angeliką była niejako drugiem dziecięctwem, które zajęło miejsce tamtego, skrystalizowała się w duszy jako materyał na sny, i sny te wylatywały niespodzianie jak z puszki Pandory. Strumieński z radosnem biciem serca widział w nich przeznaczenie, zrządzenie, blizkość Angeliki, nazywał je wskazówką losu. Między zabiciem niegdyś psa w lesie a nową swoją raną, która cofnęła go napowrót w „życie podziemne“, upatrywał jakiś tajemniczy związek. Znowu zaczął rozmyślać o wywoływaniu duchów — ale wkrótce sny minęły, rozpierzchły się i nie wracały. Pożegnał je z westchnieniem i pewną rozpaczą, ukrywaną przed samym sobą, i prowadził dalej swe oficyalne „życie podziemne“. O duchach rozmyślał wciąż — ale wszedł już na tory teoretyczne, mówił np.: ponieważ czujemy potrzebę duchów, więc one muszą istnieć. Był to kulawy dowód scholastyczny, albowiem essentia (albo raczej cupiditas, voluntas) alicuius rei non involvit eius existentiam (definicya, a raczej pożądanie, chęć jakiejś rzeczy nie stanowi o jej istnieniu).
Nieforemnościami nazwałem to. Ale w ten sposób zajechał pokryjomu do Strumieńskiego pierwiastek pałubiczny.
A tuś mi tajemniczy pierwiastku! Przybywasz płatać figle mojemu bohaterowi, ty wysłańcze Bogini Rzeczywistości? Ale dobrze mu tak: dlaczego nie ukorzy się i nie uwielbia twojej Pani, ale maluje na lustrze i pieści się skaleczonem odbiciem, skoro naga, „brzydka“ prawda piękniejsza jest i obfitsza od złudzenia!
A jakże ślicznie i dziwacznie brzmi mi ten tytuł! Co za nazwa pysznie szkaradna i niemuzykalna! Jaki sukces politowania u ludzi rozsądnych!
W czasie, gdy Strumieński pisał swój pamiętnik, ukazało się 20-te wydanie „Snów Maryi Dunin“. Autor „Maryi Dunin“, jak wiadomo, zmarł niedawno w swojej willi nad morzem Tuscarora, syt sławy, zaszczytów i korowodów z pochodniami, a do jego grobu odbywają pielgrzymki dekadenci z całego świata. Strumieński i jego żona dotychczas nie znali tego słynnego dzieła; zainteresowało ono oboje nadzwyczajnie. Ola zachwycała się samą Maryą Dunin jakby osobą niepowieściową, ale odczuwała brak pięknych opisów przyrody, mówiła, że autor jest jej niesympatyczny, że onaby to całkiem inaczej napisała, że nawet, jak będzie miała czas, napisze nową „Maryę Dunin“, i że autor ostatecznie nie wytłómaczył, co to jest miłość. Pojęła ona tę powieść zupełnie na tle teoryi o kulcie dziewictwa, których jednak nie traktowała tak na seryo jak Angelika, bo nawet za złe miałaby wszelkie wyciąganie z nich praktycznych konsekwencyi. Ustęp, w którym „rozbestwiony autor“ wkrada się do pokoju Maryi Dunin, zdawał się jej bardzo trafnie kreślić „zachłanność i tyranię“ mężczyzn. — W Strumieńskim „Marya Dunin“ wywołała różne bardzo sprzeczne uczucia. Zrazu był nią zajęty, lubo nie przejęty, chciał się z nią solidaryzować, ale coś go od tego odpychało, tak że niebawem stanął do niej w opozycyi. Wprawdzie literackość „Maryi Dunin“ nadawała pewną sankcyę jego podziemnemu światu i z tego powodu nawet Ola, w lot pochwyciwszy wspólne znamiona sytuacyi, nazwała go „męską Maryą Dunin“. Dla Oli było to jednak tylko prostem stwierdzeniem podobieństwa bez tonu istotnego współczucia, stwierdzeniem, w którem go nieco urażał brak dyskrecyi, zwłaszcza że miał pewność, iż Ola sobie z tego podobieństwa nie wiele robiła. Kiedy słyszał, że nazywała autora niesympatycznym, brał go w obronę, ale tylko dlatego, ponieważ czuł, że ona nie ma prawa krytykować pisarza tak znakomitego, sam zaś w duchu polemizował z nim żarliwie. Do polemiki podniecała go i zazdrostka: miał żal do autora, że ten go uprzedził, a do siebie, że bez takiej sankcyi możeby się nie odważył sam adoptować niektórych swoich dawnych postępków i postępowań, tak mu się one — i to do niedawna jeszcze — wydawały sentymentalnemi i przesadnemi. Sądził dalej, że w tym kierunku, w którym idzie Marya Dunin, możnaby (forma nieosobowa) daleko więcej uczynić, z drugiej strony zaś hamował oficyalne zachwyty Oli, która powtarzała to, co gdziekolwiek wyczytała o „Maryi Dunin“ napisanego. Mówił więc, że autor w wieku, w którym tę rzecz napisał, był jeszcze widocznie bardzo niedoświadczonym; jużto: Mylisz się Olu, on wcale nie miał zamiaru apoteozować takich fantastyczności, lecz przedstawił kobietę histeryczną, dekadentkę; już też wreszcie korzystał nieszczerze ze swych dawniejszych poglądów (z rozdziału VIII.) i starał się w oczach Oli poniżyć autora jako romantyka, dekadenta, neurastenika, który uświetnia erotomankę itp.
Tak wyglądały zewnętrzne objawy jego wewnętrznego niezdecydowania, jego maleńkiej chwilowej recydywy w kierunku sceptycyzmu, objawy dość świadomie nieszczere. Ideał kontemplacyi, zatopienia się w sobie, przedstawiony w „Snach Maryi Dunin“, uważał Strumieński za niemożliwy, ponieważ zaś Ola podnieciła jego krytycyzm, mówił w jej obecności, że takich snów niema; spanie istnieje, ale sny tak jednolite, tak literackie i poetyczne, to nonsens. A właściwie czuł, że rozmarzenie Maryi Dunin jest właściwie tym samym stanem, w pobliżu którego był już on, Strumieński, w okresie żałoby, lecz — cofnął się? nie mógł iść dalej? Tu był punkt przykry, który w myślach omijał. — To jedno, a drugie: Niemile uderzało go, że w „Snach Maryi Dunin“ żywioł kobiecy upokarza żywioł męski, a na domiar potwierdza poniekąd te śmieszne co do fizycznej miłości poglądy, którym hołdowała Ola. Przypisywał więc autorowi feminizm — ale cóż to właściwie było? To, że miał wyrzuty sumienia własnego intellektu na cudzy rachunek, bo u autora „Maryi Dunin“ widział w skarykaturowanej, wyidealizowanej formie to uwielbienie, które sam składał na ołtarzu Angeliki, a przeciwko któremu buntował się w nim ten inny zakorzeniony pogląd, że mężczyzna powinien zawsze górować nad kobietą, nie zaś być jej satelitą. — Ale grał tu rolę właściwie jeszcze jeden tajemniczy czynnik, który Strumieński skrupulatnie omijał, aż dopiero w wygodnej chwili użył go jako dynamitu.
W ten sposób na dnie miłości i uwielbienia znajdował coś jakby zdanie nawiasowe, zaopatrzone pytajnikiem, takie zastrzeżeńko myślowe, które tę drugą edycyę żałoby czyniło do pewnego stopnia przybraną rolą, wytworem dowolnym fantazyi, artyzmem. Tak, i tu dopiero mógł odetchnąć, dopiero jeżeli miłość i uwielbienie (a po cichu: uniżenie, podporządkowanie się) były rolą dobrowolną, mógł myśleć i pisać dalej w tym tonie. Atoli już teraz wplatał czasami lekkie, ale to bardzo lekkie uwagi lub słówka ironiczno-sceptyczne, w hymnie zaznaczał pewien nibyto nieumyślnie objawiający się rozdźwięk między uczuciami kochanka i męża a chwilowo wyzwalającym się objektywnym sądem roztropnego wyższego człowieka; przesadzał nieraz w zachwytach, aby coś niejako samo spadało z góry i rozczarowywało. Równocześnie cel biografii i jej przypuszczalni czytelnicy zmieniali się: raz był to Pawełek, jużto jako młodzieniec, jużto jako dojrzały człowiek, albo było to większe grono ludzi intelligentnych. Stosownie do tego pozował Strumieński tak lub owak, ale ponieważ terminu puszczenia tej biografii w świat ściśle nie oznaczał, był wogóle szczerszym, niż gdyby, dajmy na to, pisał jakąś powieść według utartych wzorów: szczerszym był także dlatego, ponieważ niektórych faktów życiowych bądź co bądź nie można ani obalić ani zastąpić innemi i one same swego biografa najlepiej pilnują.
Te ciche wewnętrzne walki były wypływem pierwiastka destrukcyjnego, pewnej autoanalizy, która leży w rzeczach samych. — drugi cień, który rzucają rzeczy. Już nawet w kierunku dodatnim (str. 211.) znaleźliśmy „nieforemności szczęścia“. Teraz i na innych dziedzinach pokażę interwencyę „pałubicznego pierwiastka“, a niech na razie niewyraźność nazwy sama charakteryzuje niejasne, zduszone, zmącone występowanie tego pierwiastka w duszy Strumieńskiego, zanim w rozdziałach dalszych dokładnie i w sposób niewątpliwy nawet dla Strumieńskiego ukażę jego panowanie i rozległość.
Widzieliśmy, jak Strumieński ratował swój egoizm i ambicyę podczas pisania życiorysu, równocześnie jednak chodziło mu bardzo o to, żeby nie przerywać swego życia podziemnego, bo i ono należało już do agend jego egoizmu i jak wiadomo, wydawało mu się czemś nadzwyczajnem, — światem odrębnym, w którym gościł różne względne, rzekomo odważne prawdy, nieprzystępne dla filistrów. Ale właśnie to życie podziemne nie rozwijało się w sposób pożądany, do tych piwnic — zatrzymuję porównanie — wciskała się różnemi porami woda, rzucał się grzyb. Zajęty jedną stroną medalu, błyszczącą, nie oglądał się na tylną, był jak augur, gotów dać życie za bóstwo, w które sam wątpił. Wprawdzie wątpliwości owe przedstawiały mu się raczej w formie trudności pisarskich, nie zachwiewały go tak bardzo w przekonaniach, pisał bowiem, a więc i myślał według mnóstwa utartych wzorów, służących do stylizowania zdarzeń, wzory te zaś zdawały mu się już ostatecznymi, bo innych nie znał ani nie mógł sobie wyobrazić. A tu tymczasem zamiast powierzchownych tajemnic, które miał zamiar mówić, np. jakie on to kochanie urządzał sobie z Angeliką, lub że byłby dla niej poświęcił nawet ideę ojczyzny, gdyż ideę gatunku uważa za silniejsza, lub o śmierci przez miłość, lub o umowach przed śmiercią Angeliki, — zamiast tego wystąpiły inne tajemnice, które mu pokazywał demon bezimienności. Ponieważ zaś Strumieński „pojmować“ ich nie umiał, bo go nie objaśniały o tem żadne powieści, ani poezye, ani nauki, więc nie ruszał ich, nie wiedząc nawet, czy je choćby stwierdzać wypada.
Zanim przykładowo podam kilka takich tajemnic pałubicznych, które Strumieński odkrywał w zamkniętym już epizodzie p. t. „Angelika“, uzupełnię wpierw nieco historyę jego załatwiania się z tajemnicami, które napotykał właśnie teraz przy pisaniu biografii, wskutek przymusu określania i stylizowania wspomnień.
Otóż znalazł on wnet pewien punkt oparcia, z którego mógł ratować swoją ambicyę wobec Angeliki jeszcze wygodniej niż dotychczas i jeszcze śmielej pokazywać swój sceptycyzm. Mianowicie gwoli „objektywności“ wplatał czasem uwagi fizyologiczne, naukowe, które na przekór autorowi „Maryi Dunin“ brał na seryo, i on bowiem jak większa część współczesnych ludzi był pod przygnębiającem wrażeniem odkryć fizyologicznych, lekarskich, do których jeszcze nikt nie stosował pierwiastka pałubicznego. A więc przypisywał Angelice geniusz, ale na tle patologicznem, jak światełko na bagnach, przez co (tu jak i później sam domawiam to, czego on domawiać nie śmiał) pośrednio sam siebie zasłaniał przed zarzutem, dlaczego nie jest geniuszem. Poszlakami owego tła patologicznego mógł być najprzód jej pociąg do kłamstwa czy zmyślania, potem hymen cornutum, wreszcie jej obłąkanie, chociaż Strumieński wątpił, czy było ono wynikiem nieszczęśliwego połogu, czy jej całego usposobienia, a nawet czy było wogóle obłąkaniem (bo zachowywała się wprawdzie dziwnie (?) ale oczywistych nonsensów nie robiła). Właściwie wszystkie te poszlaki jak i inne nie bardzo wystarczały, więc Strumieński uciekł się do ogólnikowego przedstawienia rzeczy, tem bardziej, że ogólnikowość i z innych względów była mu na rękę: po pierwsze oszczędzał Angelikę, chociaż popadał w tę samą obłudę, co urojony autor historyi o Maryi Dunin, po drugie chronił się przed tzw. świństwem (o czem dalej).
Była jednak sprawa o wiele ważniejsza. Oto Strumieński wahał się, czy i o ile ma podnieść swoje własne zasługi w dziełach Angeliki, jak wysoko ma oceniać swój wpływ, żeby się nie narazić na zarzut samochwalstwa, a przecież przyznać sobie, co mu się należało. Wprawdzie mógł tę kwestyę zamalować, mógł powiedzieć, że to było takie wspólnictwo miłosne, ale go przecież wciąż korciło, żeby oddzielić swoją zasługę od jej zasługi. Czasami bowiem w chwilach upojenia samym sobą czuł, że te wszystkie dzieła to jego dzieła, i że w tem tkwi sekret jego tak głębokiego do nich przywiązania! A także tu grał rolę punkt widzenia fizyologiczny. Strumieński, jak już wiemy, był zwolennikiem ogólnikowego mówienia o mężczyźnie i kobiecie, o rzekomych zasadniczych, odwiecznych różnicach dwóch płci. Jest to temat wydatny i przyjemny dla wielu ludzi, którzy umieją w dowcipny i bystry sposób manipulować banalnościami, jakich już sobie bez liku narobiono w tej dziedzinie, — temat, w którym każdy, jak mniema, ma coś odrębnego do powiedzenia. Otóż Strumieński mówił, że jak pod względem fizycznego ustroju kobieta ma pewne minus a mężczyzna plus, tak samo i pod względem duchowym: on ma nasienie a ona łono, on zapładnia a ona przyjmuje, przetwarza i nosi płód, odżywia go w sobie, karmi i wydaje na świat. Dowcipny ten wywód miał w swej symetryczności złudną siłę przekonywującą, był dla Strumieńskiego dowodem. Gdy go zastosowywał do artystycznej twórczości Angeliki (tu się pokazuje, co warte takie zastosowania lub porównania), wtedy jego rady, wpływy, plany, były duchowem nasieniem, pierwiastkiem dominującym, głównym, natomiast to, co ona dawała od siebie (wiedza techniczna, wykonanie, wprawa ręki i oka), wypadało z owej proporcyi jako coś podrzędnego, jako aparat, zewnętrzna forma, łono. Czuł Strumieński, że tu nieco przeholował, ale mimo to był już mniej skrupulatnym w ukrywaniu swoich zasług, jakkolwiek tylko bardzo subtelne oko zdołałoby w jego pamiętniku rozpoznać takie samochwalstwa, gdyż skrupuły rozgrywały się między liniami. Skądże pochodziły te skrupuły, zmuszające go do ukrywania (?) swych zasług? Najpierw z paradoksalnej nieufności względem samochwalstwa, rodzącej się wskutek tego, że z samochwalstwem łączy się doznawanie przyjemności, ludziom zaś często wydaje się, że większa prawda musi być w pobliżu większej nieprzyjemności. Po drugie z obawy, by go ktoś nie posądził o przechwałki w tak błahych (?) sprawach jak sprawy sztuki, o żakowskie wściubianie swoich trzech groszy, słowem o zachowanie się takie, jakie w sposób bardziej złośliwy niż sprawiedliwy wyrażone jest w przysłowiu: konia kują, żaba nogi nadstawia. I oto mam punkt wstydliwy par excellence! A przecież Strumieński miał nawet słuszność, wyrywając dla siebie listki z tego laurowego wieńca, który splatał dla Angeliki. Powstawała więc w tym punkcie taka niemiła przeszkoda w życiu duchowem, której się nie chce poruszać, z obawy, żeby nie być fałszywie zrozumianym; ale ponieważ „czuje“ się, że się ma jakoś słuszność, w pewien jeszcze tylko niewyjaśniony sposób, przeto dla uzupełnienia wetuje się sobie tę słuszność drogą uboczną. Tak też postąpił i Strumieński. Wiedział on, że niktby może nie uwierzył w jego wpływ na Angelikę, że może i Angelika, gdyby wstała z grobu, nie uznałaby jego pretensyi i wydzierałaby mu zazdrośnie to, co on chciał sobie przywłaszczyć: szachrował więc, i np. w sposób trochę tendencyjny odbudowywał swe rozmowy z nią, udając w ich opisie, że się chciał tylko uczyć, informować, lecz przez swoje wyższe pytania zmuszał ją do zastanawiania się nad sztuką i pogłębiania własnej twórczości. A może ona tylko z pochlebstwa udawała, że się przejmuje temi pytaniami? O, ten zarzut był słabym, bo przecież mogła grać podwójną komedyę i takiem pochlebstwem tylko maskować rzeczywiste zainteresowanie się (por. str. 76. w. 26. i nast.). Inna przyczyna ustępstw Strumieńskiego na rzecz Angeliki leżała jeszcze głębiej: była to chęć wynagrodzenia jej za mniemaną krzywdę, o której szeroko opowiem aż później. Jeżeli przy tych wszystkich przyczynach uwzględnimy jeszcze powroty w kierunku lekceważenia malarstwa Angeliki, a więc i swego w tem malarstwie współudziału, będziemy mieli mniej więcej wyobrażenie o sprzecznościach i zmiennościach tego splotu psychicznego.
Inny punkt wstydliwy powstawał, gdy Strumieński przystępował do kwestyi własnej przystojności. Nie mógł tego pominąć, bo wiedział, że Angelika pokochała go — z początku przynajmniej — głównie (a w tem „głównie“ brzmiało i „niestety“) dlatego, że jej się podobał z twarzy i postawy. Ale jakże miał o tem pisać? Po pierwsze mniemał, że go to poniża, iż Angelika nie pokochała w nim tzw. duszy, ale przedewszystkiem futerał duszy; po drugie wydawało mu się to tak dziecinnem pisać o własnej przystojności. A jednak pozbawiłby się tym sposobem wielu ładnych szczegółów. Pamiętał np., jak ona przed nim klękała, uwielbiała go, zachwycała się nim, jak w nocy, gdy spał, pochylona nad nim z lampą patrzyła w jego rysy, itp. wyrabiała awantury. Czasem mu te awantury pochlebiały, a czasem go irytowały, bo, czując w nich swą śmieszną rolę (mianego a nie mającego), nie chciał się niemi przejmować i kładł je jużto na karb niemieckiego sentymentalizmu, jużto na karb rozjątrzenia samicy, która chce koniecznie uwielbiać. A więc ich „miłość“ kryła w sobie takie poniżenia i śmieszności, do których bał się przyznawać, chociaż z drugiej strony korciło go właśnie nie troszczyć się o ten punkt wstydliwy. Imaginował on sobie jakieś „ja“, oderwane, duchowe, coś w rodzaju tzw. lepszej cząstki samego siebie, a jednak czasem lubił jednoczyć się raczej z innem „ja“, z gorszą cząstką, ze swoją zewnętrzną powłoką, — jakby poprzestawał na tem, żeby być tylko własnem ciałem. Wracał wówczas myślą w swoje dawne upodobania helleńskie i pytał, dlaczego ktoś nie ma się jednoczyć z własną pięknością podobnie, jak się to czyni z własnym geniuszem i talentem? czy dlatego, że tamtę można wskutek choroby utracić? ależ tak samo i talent — można zwaryować — wiedział o tem, bo działy się takie przykłady. Atoli jednocząc się ze swem ciałem, stawał przez to w sprzeczności ze swoim dawnym dualizmem, opartym na wyższości ducha nad ciałem, w dualizm ten bowiem nie chciały wejść poglądy helleńskie, — a oba sposoby uregulowania tego kłopociku psychicznego okazały się niemal równo upragnionemi.
Takie walki toczone na pograniczu świadomości i nieświadomości zmuszały Strumieńskiego albo do urywania biografii w pewnym punkcie i zaczynania jej w innym wygodniejszym, — co nazywał szkicowaniem, albo też, co się najczęściej zdarzało, do niepisania wogóle nic i załatwiania kwestyi — czy też borykania się z nimi — w myślach. Trzeba bowiem wiedzieć, że Strumieński pisał ową elukubracyę życiorysową tylko od czasu do czasu, przyparty zewnętrznymi bodźcami, zato w fantazyi często sobie wyobrażał siebie piszącym[49], marzył na rachunek tego, co miało być napisanem, bo czuł, że marzenia dawały mu więcej szczęścia niż ich spisywanie, szerzej zadowalały ambicyę, i łatwiej też w ten sposób przepływał między Scyllą a Charybdą różnych trudności, trudności jak mniemał technicznych, którym jednak ja przypisuję o wiele głębsze znaczenie.
Z takiemiż „trudnościami technicznemi“ borykał się Strumieński wobec faktów, które mu stawiały pozorny dylemat: zmysłowość czy świństwo. O prawdzie nie myślał, sądził, że jego względne prawdy wystarczają, znał jednak postulaty realistyczne, naturalistyczne, choć nie wiele czytał w tym kierunku, i czujności tychto właśnie postulatów zawdzięczał wszystkie swoje skrupuły. Wprawdzie z większą częścią swoich płciowych przygód z Angeliką mógł się załatwić w sposób ogólnie podówczas przyjęty[50]: używając stylu namiętnego, pełnego barw, tętnienia krwi, stylu, który nibyto rozkosz apoteozuje, ale jej rzeczywiste, ludzkie rozmiary rozsadza i póty nakrywa oboje kochanków gwiazdami, słońcami, niebami, kometami i chaosami, aż ich nie widać. Taki styl naśladował Strumieński, postępował jak malarz, który na obrazie maluje dym z prochu i powie, że to bitwa. Kłopot atoli sprawiała Strumieńskiemu np. historya owego hymen cornutum, którą, jak już powiedziałem, poruszył całkiem ogólnikowo. Gdyby był mógł o tem wspomnieć jako o świętym symbolu, a, to co innego, ale skoro idealna, czysta miłość zrobiła fiasco, na-cóż było jej urągać? Zresztą mówić o doktorze, masce itd., to psuło mu symetryę obrazu dalszej miłości, opisywać zaś to, co zaszło przed interwencyą Eskulapa, było mu i żal i wstyd. Albowiem odwaga jego annektowała różne szczegóły z życia seksualnego zwolna, między jedną a drugą anneksyą upływały miesiące i lata, i owe szczegóły tworzyły długo terytoryum sporne między postulatem odwagi a zakorzenionymi przesądami „estetyki“. „Estetyka“ zaś tkwiła w nim dwoma korzeniami. Jeden: prymitywny strach, wpojony na podstawie powszechnej milczącej umowy ludzkiej, i ten korzeń był istotny i właściwy, ale Strumieński nigdyby się do niego nie przyznał, bo wszakże był człowiekiem „europejskim“ i postępowym. Był więc drugi korzeń: teoretyczny, zwany pospolicie odwiecznem i u wszystkich ludzi jednakowem kryteryum dobrego smaku (por. str. 117. i 118.), takiem samem jak to, na podstawie którego 2 + 2 dla wszystkich ludzi ze zdrowym rozsądkiem jest 4. Ten to korzeń pozorował działanie tamtego, chłopskiego. Dlatego Strumieński był odważnym tylko przy wymienianiu i opisywaniu tych faktów, które mógł połączyć z jakimś gotowym już albo do sporządzenia łatwym chaosem i hałasem poetyckim, takiem szum-bum, takiemi skrzydłami, takim poetyckim balonem, który odrywał brzydki fakt od ziemi i unosił go pod niebiosa. — Ale nie tylko to. Jak powiedziałem, Strumieński, lubo nie miał literackich pretensyi, jednak tak obył się z literacką kulturą, że pisząc widział siebie niejako w towarzystwie ludzi, wprawdzie mądrych, subtelnych i wyrozumiałych, ale bądź co bądź ludzi. Otóż gdy w myślach swoich stawał przed forum takich czytelników, było mu i żal i wstyd, bo właśnie tego rodzaju wspomnienia były mu milsze niż inne, w nich miał historyę, postęp, wspólną zdradę ideału, a nie wiedział wcale, jakby się to innym ludziom wydało, i czuł się wobec nich bezbronnym. —
Były to jednak skrupuły, odnoszące się raczej do pisania, które w razie potrzeby można było poprostu odłożyć. Ważniejszemi były odkrycia, które robił sam, grzebiąc z okazyi zamiaru pisania w kompleksie „Angelika“. Tu napotykał dalej na momenty pałubiczne[51]. I tak np. ważnym powodem, dla którego wymijał epizod „hymen cornutum“, była także nagła myśl: jakim sposobem on mógł dowiedzieć się, że Angelika taką była? Skąd ona sama o tem wiedziała? Mogło to się stać wskutek pewnych oznak fizyologicznych, ale także... Przed jego fantazyą przeleciał nagle żółty motyl zazdrości i znikł. Potem przychodziła mu często na myśl owa „reszta“ nieodgadniona w Angelice, a najbardziej zastanawiało go to, że porównując Angelikę z Olą, widział w obydwóch wiele podobieństw w zachowaniu się, w zapatrywaniach, — kładł to na karb „kobiecości“ (das Ewig-Weibliche), przez co jednak psuł sobie plan pojmowania przeszłości (zaznaczony np. na str. 113 w. 2. i n.). Dalej zdawał sobie sprawę z tego, że i on nie kochał Angeliki całkiem tak, jakby według tego planu wypadało, że użył sztuczki, aby nie pokazywać jej obrazów, że nazwał wprawdzie jedno źródło jej imieniem, ale nie wprowadził tej nazwy w używanie itd. Strumieński nie wiedział, że rzeczy jak ta ostatnia robi się dla zabawki, i więcej wartości ma dorywcze pomyślenie i wypowiedzenie takiego projektu niż wykonanie go. Traktował miłość jak rzecz religijną, szło mu o tzw. czyn, a jednak źródła nie oznaczył nawet na mapie (bo wstydził się) pod pozorem, że chce uniknąć profanacyi imienia Angeliki, nie kładąc go na usta innych ludzi. — Zapuszczając się dalej w gęstwę wspomnień, przypomniał sobie — ale jakby przez mgłę — jedną umowę między sobą a Angeliką: że się nie ożeni, choćby potem, w umowie niby odwołującej tamtę, ona go nawet prosiła, by się po jej śmierci ożenił. Co za naiwność w tem jej wyrafinowaniu i — jakby to szło tylko o żenienie się. A przytem — czy mu się tylko zdawało? — ta jej zazdrość, że on żyje a ona umierać musi, zazdrość, pokrywana szlachetną rezygnacyą. Albo jak jej obiecywał, że nigdy w życiu nie dotknie już żadnej kobiety, — ale nie przysięgał, nie zapędzał się za daleko, trzymał się pewnej miary w obietnicach (punkt fałszywy). Takie samo prześliźnięcie się koło rzetelnego niebezpieczeństwa w miłości uratowało go od strzelenia sobie w łeb (zapomniał już, że szło o utopienie się) po śmierci Angeliki (por. str. 87.). W związku z tem medytował nad rozbiciem się projektu wspólnej śmierci przez miłość — i robił w myślach zarzut Angelice, że może tylko wskutek jej sceptycznego zachowania się projekt ten pozostał tylko zabawką, bo on nie chciał przed nią zblamować się braniem go zbyt na seryo! (punkt wstydliwy). I tak powoli, brnąc dalej w przykrych odkryciach, przekonywał się pesymistycznie, że właściwem tłem wszystkich uczuć i porywów jego była dziwna obojętność i egoizm, otaczający go niewidzialną, braterską opieką.
Wreszcie rozważając zajścia przed samobójstwem Angeliki, napotykał dużo momentów zagadkowych lub takich, o których myślał jakby tylko ukradkiem przed innemi myślami. Szło tu o jedną większą tajemnicę, która była właściwie najgłówniejszym motorem jego eksperymentów i nadawała jego podziemnemu życiu tak niezwykłą siłę, tak maniacką wytrwałość, — ale ona sama była w tem życiu Minotaurem i psuła zupełnie jego symetryę. Mam na myśli przypuszczalną przyczynę samobójstwa Angeliki, która wypłynie na jaw dopiero w ustępie XVII. Teraz Strumieński jeszcze ją zacierał, chociaż — co już tu podnieść trzeba — on sam dobrze nie wiedział, jak się „to wszystko“ odbyło. Otóż gdy się nad obmyśleniem (sic!) tego przejścia zastanawiał, wpadła mu na myśl pewna hipoteza, dziwaczna, ale mająca w sobie szanse prawdopodobieństwa. Przypomniał sobie, że gdy, przybywszy do domu po połogu Angeliki, domagał się natarczywie pokazania mu martwego dziecka, powiedziano mu, że dziecko jest pochowane. Zrobił awanturę, lecz Angelika traktowała jego hałasy i rozpacze nieco pogardliwie, powiedziała: Dziecko jest tu koło mnie, przykryte prześcieradłem! i odkryła prześcieradło. Było to wieczorem. Zdaleka ujrzał niewyraźną bryłkę ciała, które Angelika pospiesznie zakryła, prosząc go dziwnym tonem, by jej nie robił przykrości i nie patrzył na martwe niemowlę, bo ona sama już na nie patrzyć nie może... A potem rzekła doń żartem: Udusiłam, prawda, że my już nie będziemy mieli dzieci? Zajęty wówczas nią samą, nie zważał na te jej słowa, a potem, kiedy rozchodziły się wieści o dziecku-potworku, uważał to za głupie chłopskie legendy, wypytywał tylko starą akuszerkę, która powiedziała, że dziecko było całkiem normalne. Ale jeżeli akuszerka powiedziała mu tak tylko, aby go nie martwić? I jeżeli Angelika nie żartowała? Więc może ona popełniła przecież — to ze wstrętu, a potem popęd macierzyński zemścił się na niej, i zabiła siebie, nie mogąc znieść plamy na swej czystej duszy, bo pod względem moralnym chciała być zawsze białą jak gronostaj. Miał jeszcze inną poszlakę. Angelika nie mówiła mu wprawdzie dokładnie o swych obawach podczas ciąży, ale on znał jej wyobraźnię, wiedział, że miewała myśli musowe, tak jak on. Mimo jej czystości — a może wskutek niej — demonicznie pociągała ją potworność, lubiła mówić o pomysłach Breughela, Goyi, Redona, a ta skłonność jej objawiła się i w kopii obrazu Ingresa i w owym krajobrazie podmorskim oraz w zamiarze malowania „potwornych piękności“, właśnie z przeciwieństwa do Redona, autora potwornych brzydot.
Jednakże każdy szczegół w hipotezie Strumieńskiego był tego rodzaju, że można go było i tak i owak tłómaczyć. Akuszerka mogła mówić prawdę, a Angelika mogła kłamać, jak to było jej zwyczajem. Nie był też pewnym, czy go pamięć nie myli co do tonu owych słów Angeliki; przytem podejrzywał siebie, że całą, hipotezę nasunęły mu wspomnienia o Robercie, który był garbuskiem. Pomyślał, że dobrzeby może było rozkopać cmentarz i zobaczyć szkielet dziecka, przy tej sposobności dostaćby mógł ów list Angeliki... Ale to było okropne i straszne, trąciło świętokradztwem, zresztą i list i ów trupek były już teraz tak „nieaktualne“. Bądź co bądź żałował, że nie uległ pierwszemu popędowi serca i nie kazał pochować Angeliki w muzeum, gdzie mógł ją wiecznie mieć przy sobie, gdzie byłby może w czasie swojej pierwszej próby w głąb łatwiej porozumiał się z jej duchem... Lecz on niestety pochował ją w grobie familijnym, tak jak przystało na „pana“ Strumieńskiego, jak należało uczynić, żeby sąsiedzi, przyszedłszy na pogrzeb, nie szeptali sobie do ucha o jego dziwactwach (punkt wstydliwy); w grobie familijnym, w którym oprócz starego Strumieńskiego i Roberta żaden umarły nic go nie obchodził, a w którym Angelika była przecież intruzem. To bolało go, zamierzał tedy kiedyś przenieść jej zwłoki do muzeum i wyznaczyć tam także miejsce dla siebie, żeby pokazać Oli... ale to wszystko było jeszcze w dalekiem polu.
Takie było podziemne życie podziemnego życia.
Pierwiastek pałubiczny polega między innemi na inkongruencyi (nieprzystawaniu) obrazu w duszy, myśli, fantazyi, teoryi z odnośną rzeczywistością. Aby głębiej odczuć działanie pierwiastka pałubicznego, trzeba stosunkować się do życia, wybiegać poza nie myślą, mieć plany pojmowania lub kształtowania go, wyrosłe czasem do tzw. idées fixes, lub mieć choćby jakieś żywiej, osobiściej odczute szablony — wtedy nawiedza nas ten gość skryty, niepożądany, wyrzucany za drzwi, gość, którego biletu nie kładzie się na tacy.
Podczas gdy Strumieński układał sobie w wolnych chwilach epopeję o Angelice i kłopotał się o szczegóły autobiograficzne, Gasztold pisał powieść na urząd jako zawodowy literat, porzucił już bowiem malarstwo. Zobaczmy jednak wpierw, jak się rzecz miała ze wspomnianym zamachem samobójczym Gasztolda.
Otóż Gasztold w istocie bolał bardzo z powodu utraty Oli, a właściwie nie miał podstawy mówienia o „utracie“, skoro miłości Oli nigdy na prawdę nie posiadał. Swoją drogą jednak Ola, idąc za mąż za Strumieńskiego, zachowywała się wobec Gasztolda z dwulicową kokieteryą, bo np., rozstając się z nim, udawała jakiś niedomówiony żal, upozorowany współczuciem. Postąpiła jak Tatar, który uciekając wysyła jeszcze jedną zatrutą strzałę. Gasztold miał i inne powody do żałowania za Olą. Mówił sobie, że Ola wabi jego zmysł malarski wdziękiem, estetycznymi ruchami, rysami twarzy — tem nawet usprawiedliwiał się przed samym sobą z tego, że się tak rozpaczliwie o nią ubijał; wreszcie pragnął „wejść w dom“ i dostać jakiś posążek. „Reszta“ u Oli mało go obchodziła, owszem zdawało mu się, że to i ładnie i zabawnie, jeżeli kobieta jest drapieżną kotką.
Wnet potem stanął Gasztold u progu swojej kryzis artystycznej: zaczął wątpić w swój talent malarski. Stało się to nawpół dla pozy, przyjęto bowiem za pewnik, że w życiu każdego „prawdziwego artysty“ musi być jedna taka epoka. Ale poza ta właściwie ratowała go na razie od zbyt silnego odczuwania istotnej tragedyi w sobie (wentyl), bo miał on rzeczywiście słuszne powody do powątpiewania w swe uzdolnienie. Od dawna nie tworzył już nic większego, obserwował wprawdzie naturę i zjawiska optyczne, ale tak tylko, jak koryfeusze kazali, nadto widział coraz wyraźniej ogromne braki w swojem wykształceniu fachowem. Mimo to nieproduktywnością swoją wywyższał się nad kolegów, mówiąc, że jemu byłoby bardzo łatwo robić takie „bryndze“, jakie „tworzą“ oni, lecz wtedyby musiał sam sobą pogardzać. Sceptycyzm co do swego talentu ogarniał go jeszcze podczas znajomości z Olą; lubił się przed nią popisywać nieufnością w siebie aż do cynizmu, tak, że wreszcie ją samą przekonał. Miłość jego do Oli nie miała w sobie tyle romantycznego bałwochwalstwa, ileby np. mogła mieć na jego miejscu miłość Strumieńskiego. Gasztold potrafił pogardzać Olą i kochać ją zarazem, roznamiętniał się do niej, zrobił z niej swoje głupie przeznaczenie, fatum, ananke. Kiedy Ola wyszła za mąż, udawał, że musi pić, ażeby się oszołomić, że musi się wdawać w miłostki, odwiedzać kobiety z pół — i ćwierć-światka, aby się pocieszyć. Oficyalna nieszczęśliwa miłość była pokrywką wybryków, a jednak gdy Gasztold zamianował ją tak ważnym czynnikiem w swojem życiu, wchłonęła w siebie wszystkie inne ujemne pierwiastki z tego życia i zaczęła działać tak dobrze, jakby na seryo. Ona była teraz przyczyną upadku jego talentu, ona wreszcie sprawiła, że Gasztold nabawił się brzydkiej niebezpiecznej choroby, której pierwszymi symptomami tak się przejął, że postanowił sobie życie odebrać. Tu odegrał rolę pierwiastek pałubiczny (według schematów nakreślonych w rozdziale IX.) w następujący sposób: Właściwym motorem zamachu była owa choroba, to jest groza z powodu jej następstw i raptowna beznadziejność, wywołana przez niedokładne informacye co do dalszego przebiegu choroby. To był powód najrzeczywistszy, silny, żywiołowy. Drugim takim samym powodem była zazdrość o to, że jego kolega, rzekomo najlepszy przyjaciel, otrzymał medal za jakiś tam obraz. Możnaby teraz mniemać, że samobójca nie potrzebuje już nic maskować, a jednak tak nie jest. Myślenie o tem, co ludzie powiedzą po jego śmierci, zachowanie się i alluzye wobec nich przed zamachem, pieszczenie się samym sobą w przedostatnich chwilach, — to są szczegóły, z których samobójca buduje sobie misterny stos, na którym ma spłonąć. Nie mam wszakże pretensyi do mówienia tu o samobójcach wogóle, bo w większości samobójstw prawdopodobnie główny, żywiołowy motor działa tak silnie, że odbiera ochotę do wszelkiej komedyi. Ale Gasztold nie był zaskoczony swojem postanowieniem, on niejednokrotnie już myślał o samobójstwie, ale brakło mu istotnego powodu, motoru silniejszego niż on sam. Teraz miał ich już dwa: chorobę i zazdrość, ale irytowało go, że ktoś może go posądzić o to, iż on zabija się nie np. wskutek namysłu filozoficznego lub pogardy ludźmi, lecz po prostu pod przymusem choroby, która jego zdaniem (plan pojmowania) tylko skrystalizowała nagromadzone już w jego duszy usposobienie. Więc dla zatarcia wstydliwego punktu, dla wyrządzenia sprawiedliwości samemu sobie (str. 220. analogiczny wypadek ze Strumieńskim), mianował inne psychiczne pobudki prawdziwemi pobudkami swego zamiaru, a chorobę samą uznał za pobudkę tylko pozornie prawdziwą, brutalną. A właściwie było mu tylko przykro musieć ginąć dopiero teraz, skoro już pierwej miał do tego lepsze i piękniejsze powody. W tem przesunięciu się pobudek pomogło mu następujące zdarzenie: Właśnie wnet po wybuchnięciu choroby spotkał w Warszawie Olę, bawił się z nią, tańczył, otrzymał oznaki sympatyi, a na pożegnanie małego pieska i melancholijną zachętę do rezygnacyi i platonicznej miłości z daleka. Było mu to na rękę, bo i tak na razie nie mógł się o nic więcej ubiegać, nie krytykował więc jej postępowania, lecz wziął je sobie do serca, podniecił się, przebarwił swoje motywy na barwę Oli. Teraz był przynajmniej pewny, że bodaj tę będzie miał pociechę, iż śmiercią swoją zakrwawi jej serce.
Nadszedł dzień wykonania zamiaru. Jego przedzgonny nastrój samobójczy był szczery, a jednak właściwie wciąż nie miał wrażenia, że idzie na pewną śmierć: zamykał główną bramę życia, lecz otwierał w niej furtkę, ryzykował życie i nie unikał śmierci, ale też jej wprost nie sprowadzał. Zobaczymy, jak się to przebiło przy wykonaniu, bo w „przedśmiertnych“ chwilach Gasztold miał wprawdzie niejasne przeczucie swego niezdecydowania, ale sądził, że ono musi ogarniać każdego samobójcę i jest tylko nic nie znaczącym odruchem myśli. Tymczasem poddawał się nastrojowi, drapował się we wszystkie szlachetne uczucia, w przebaczenia dla ludzi i pogodzenia się ze światem, przebywał gwałtowne napady szczerości, napisał listy, w których się silił na zupełne pozbycie się pozy, na niebiańską naiwność i niemal dziecięcość. Ten brak pozy był pozą — ale też rzeczą pewną jest, że człowiek, który dużo czytał i fantazował i oswoił się z różnymi „sposobami“ w życiu, nie może żadnego ważniejszego kroku zrobić bez tak zwanej pozy.
Gasztold nie mieszkał sam, lecz u pewnej rodziny i mógł wskutek tego być pewnym, że w razie wypadku odratują go. Wziął morfinę, zastrzyknął ją najpierw pieskowi Oli; piesek w dwie godziny zdechł. Widok śmierci ulubieńca Oli przeraził nieco kandydata na samobójcę, nadto okrucieństwo i oczekiwanie skutku okrucieństwa wyładowały nieco przygotowaną jego energię. Mimo to z pewnym wewnętrznym przymusem wziął się dalej do dzieła. Nabrał morfiny w strzykawkę, ale właśnie tylko taką dozę, jaka wedle informacyi kolegów akuratnie wystarczała na zabicie człowieka. Dlaczego nie większą? Przecież wiedział, — choć na to zapomniano zwrócić jego uwagę, — że różne organizmy wytrzymują różne dozy: ale mówił sobie, że skoro on tego środka pierwszy raz używa, to i mała doza wywoła śmiertelny skutek. Dlaczego zresztą nie wieszał się, nie truł, nie strzelał, nie używał takiego sposobu, w którym moment ostatniego, rozstrzygającego postanowienia jest wyraźny i sam przez się groźny, — ale uciekał się do morfiny, odważał się na śmierć, ale się nie zabijał? To było tajemnicą mózgu; machinalnie instynkt samozachowawczy działał przeciwko zamiarowi. Igłą strzykawki przekłuł sobie skórę na lewej ręce wyżej przegubu i równocześnie wstrzyknął zabójczy płyn, ale zdawało mu się, że natrafił na nerw, wstrząsnął się, wyjął igłę, przeniósł ją w powietrzu, mimowiednie naciskając wciąż dalej tłoczek, tak iż spowodował wylanie się paru kropli, zanim igłę w inne miejsce wetknął i resztę płynu w ciało zastrzyknął. Logika rozkazała mu nabrać znowu morfiny do strzykawki, lecz potem zamiast ponownie użyć instrumentu, położył go obok siebie i wyczuwał, jak ciału jest na osiągniętym już stopniu zatrucia. Patrzył na dwie niedostrzegalne niemal dziurki na obnażonej ręce, przez które weszła śmierć do jego ciała, i według polecenia rozcierał morfinę, żeby się rozeszła po krwi. Przez autosuggestyę uczuł w żyłach coś jakby krążenie, przepływanie jakiegoś strumienia, i postanowiwszy mniemać, że uczynił już zadość demonowi samobójstwa, położył się na łóżku, aby odpocząć, jak po ciężkiej pracy. Rzucił okiem na drzwi i przypominał sobie, że należy zasunąć zasuwkę, ale wyobraził sobie, że już nie ma siły tego uczynić, bo go senność ogarniać zaczęła; poddał się tej senności i zasnął. Było to w nocy nad ranem. Poprzedniego dnia jeszcze zdradził się Gasztold ze swym zamiarem wobec córki swojej gospodyni, dziewczyny, na którą w ostatnich dniach przenosił swe uczucia, imponując jej przedśmiertnym humorem. Córka opowiedziała rzecz matce, która wysłała do pokoju Gasztolda wczesnym rankiem męża, aby zobaczył, jak się malarz miewa. Mąż poznał zaraz po przyrządach, co się stało, przywołano doktora, który odratował samobójcę, i tak skrupiło się wszystko tylko na piesku Oli. — Stek punktów fałszywych!
Nie chcę szykanować Gasztolda, jakby niewątpliwie on uczynił, gdyby miał w ręku te nici co ja. W jego rzekomem samobójstwie nie upatruję ani tchórzostwa ani braku inicyatywy, owszem twierdzę, że takie wypadki jak i inne (choćby nawet i skuteczne samobójstwo, bo Gasztolda przecież ocalił tylko przypadek), o których się jednem słowem opowiada, nigdy się tak gładko i czysto nie dzieją; szło mi więc głównie o pokazanie mniej więcej struktury takiego zdarzenia.
Przebyte natężenie samobójcze wzmocniło siły moralne Gasztolda, objawy współczucia podniosły go na duchu. Rozpoczął kuracyę, a równocześnie wszedłszy rada w radę ze sobą, uznał, że przeżył tyle, iż wartoby temu dać upust w jakiemś dziele literackiem. Zmysł malarsko-ornamentacyjny ciągnął go do powieści, bo tu nie potrzebował tak jak w dramacie dbać o nieubłagane plastyczne wrażenie na widza, niezależne od „piękności poetyckich“, ale mógł malować, pieścić, cyzelować, zadowalać swe postronne uczucia i skryte zachcianki.
Gasztold należał do tych poetów, którzy w swoich dziełach wysyłają w świat westchnienia, manifesty dla kobiet, wszystkich lub niektórych, chwalą się: Jak ja cierpiałem! jak ja kochałem! jak jabym potrafił kochać! Był też wówczas na porządku dziennym romans subjektywny, zdradzanie tajników własnej duszy, naśladowanie szczytnej nieprzepartości zwierzeń. Dawano nibyto kawały życia, ociekające jeszcze krwią. Gasztold miał do oddania to wszystko ze siebie, co się skupiało koło Oli, ze wszystkimi zachwytami, sympatyami, nienawiściami, psychologiami, nastrojami. Powieść jego poruszała się mniej więcej na torach „Bez dogmatu“ i „Na jedną kartę“ Sienkiewicza. W postaci, odpowiadającej Oli, naśladował Anielkę, lecz naturalnie zatarł to naśladownictwo. Swoje znawstwo malarskie okazał, opisując dokładnie z różnemi subtelnościami twarze, suknie i ruchy osób, a opisując Olę wynalazł w całej jej postaci jakieś „coś“ specyalne. Miał bowiem, nb. na uboczu, zamiar pochlebienia jej, aby sobie na wszelki wypadek zabezpieczyć na przyszłość jej względy. Nawet jej okrucieństwo dostało sympatyczny pokost, opisał ją bowiem jako ofiarę wpojonych poglądów, jako istotę zależną, niesamodzielną, jako Marylę Mickiewicza. Siebie wprowadził Gasztold jako utalentowanego muzyka, Strumieńskiego (Kromickiego) jako fabrykanta, który wciska się w sfery artystyczne i udaje mecenasa sztuki, aby mieć zaszczyt żyć z artystami. Miał to być typ skończonego filistra — takiego filistra, o jakim się w książkach czyta. Jako bogaty dorobkiewicz żywił Strumieński Gasztolda także pretensye arystokratyczne, lubił wyrzucać pieniądze, hulać, bawić się — „tak, jakby wszyscy jego przodkowie barbarzyńcy po chciwej pracy skupili się w nim, ażeby wreszcie używać“. Miał jednak ów Strumieński mimo pociągu do hulatyki i używania tę nierycerską miarę, która go w sam czas hamowała w wybrykach: przegrywał — ale nie krocie, kochał się — ale nie niszczył zdrowia, pił — ale miał dobrą głowę, a po każdej seryi, złożonej z takich orgii, rzucał się w wir pracy i zarabiał nowe tysiące. Podczas gdy obok niego ci, którzy naprawdę mieli krew błękitną w żyłach, szaleli, marnowali się, tracili majątki, strzelali się lub pojedynkowali, on jeden zachowywał juste milieu, miał instynktowną miarę w walce o byt, zdrowe tempo życiowe zwierzęcia fabrykującego i wzbogacającego się. Gasztold bardzo się cieszył wynalezieniem takich subtelnych rysów dla charakteru swego Strumieńskiego, tem bardziej, że jak sobie mówił, charakter ów nabierał przez to znaczenia „typu“ (awans!) i to typu o podkładzie społecznym, mniej więcej na sposób powieści, jakie się wówczas pisało. — Naturalnie sympatya autora była nie po stronie fabrykanta Strumieńskiego, lecz tamtych, tych „morituri“, którzy ginąc ginęli wspaniale, dawali światu bezinteresowne ogniotryski, marnowali siły swojej — nb. nagromadzonej przez wieki — intelligencyi i swego uczucia na rzeczy niepotrzebne, idealne, jak ci rycerze, co szli na odsiecz Wiedniowi. — Gasztold znajdował się pod wpływem nowoczesnych ogólników o rasach, kastach, sferach, itd. a wiadomo już, jak na ten sam wpływ reagował Strumieński. (Por. także zapatrywania Roberta str. 54.)
Licentia poetica ułatwiła Gasztoldowi mniej skrupulatne rachowanie się z materyałem życiowym, stanowiącym podkład jego powieści, to też łatwiej przełamywał on trudności niż Strumieński, który musiał się trzymać rzeczywistego toku wypadków. Zresztą był Gasztold gwałtowniejszym, prędzej chciał dotrzeć do celu, traktował rzecz z ślepym „rozmachem“, miał w sobie te wszystkie cechy geniusza, o których można wyczytać w literaturach. Pozwalał sobie na mnóstwo szczerostek, demaskował swoje rzekome podłości, ale za to kupował sobie prawo mszczenia się na prawo i na lewo. Zaznaczył więc np. w romansie, że miał pewne dwuznaczne przywileje u Oli i że tylko tym przywilejom zawdzięczała ona przykucie go do swego rydwanu. Nie było to prawdą, ale Gasztold chciał się mimochodem pochwalić swojem rzekomem szczęściem do kobiet z wyższych sfer, a Strumieńskiemu dokuczyć i wzbudzić w nim zazdrość. W osnowie powieści wymierzył sobie Gasztold zupełną satysfakcyę co do Oli. Oto Ola po wyjściu za mąż przekonywa się, że na świecie oprócz pieniędzy jest jeszcze potrzeba szczęścia. Zaczyna się więc kochać w Gasztoldzie, który tymczasem dzięki swym cierpieniom stał się kompozytorem, nb. słynnym. Co dziwna, autor nie mógł się tu powstrzymać od starego porównania o perle, która jest chorobą muszli; chociaż aby je zdebanalizować, dodał: to stare porównanie nie jest tak banalne, jakby się wydawało. Muzyk chce się mścić na Oli, oplątuje ją siecią miłosną, upaja muzyką, zwabia ku sobie, czeka, aż ona sama rzuci mu się w objęcia, aby ją wtedy odepchnąć i ukarać. Rzeczywiście powieściowa Ola przychodzi na wyznaczoną schadzkę, aby się oddać powieściowemu Gasztoldowi, on zaś ma zamiar w stanowczej chwili, kiedy zdrada jej nie będzie już ulegała wątpliwości, obejść się z nią zimno, zawołać jej męża, wyjąć ze stolika dwa rewolwery i powiedzieć: „Teraz walczmy oko w oko jak dwa samce o samicę w lesie pierwotnym“. Lecz właśnie w rozstrzygającej chwili nie dopisuje mu zimna krew, na widok wdzięków Oli ogarnia go szał, zdradza więc sam siebie, zdradza „mężczyznę w sobie“, bo zamiast korzystać z podejścia, woli, by ona oddała się jemu samemu, to jest niezamaskowanemu tą rolą, jaką grał dotychczas. Pada na kolana, wyznaje jej swój niecny zamiar i oddaje się na łaskę lub niełaskę. Lecz ona wzdryga się przed nim. Póki go kryła maska, póki był tajemniczym tyranem, poty jej się podobał, imponował (ach, te kobiety!); teraz jednak, gdy właściwie znikła już logiczna podstawa obaw, Ola zaczyna się instynktownie bać ukrytych w nim demonów i możliwych dalszych zasadzek, i ucieka — dawszy mu wpierw w napadzie skruchy do poznania, jak bardzo kocha ona swego męża a mąż ją (dobry rys). Po jej wyjściu Gasztold kładzie kres swemu życiu, nie morfiną jednakże ale wystrzałem rewolwerowym, po przebyciu chwil przedśmiertnych takich, jakie nibyto w istocie przebył sam autor.
Tak sobie użył Gasztold w powieści, lecz chociaż skulminowanie jej w walce między „mężczyzną“ a „kobietą“ (por. podobne szablony u Strumieńskiego na str. 161. i 219.) wydało mu się doskonałem, wysoce problemowem a nawet jasnowidzącem, miał przecież małe wyrzuty sumienia co do przekręcenia charakteru Oli, Strumieńskiego, swego i różnych figur epizodycznych, które zaczerpnął z otoczenia. Czuł, że w życiu rzeczywistem były jeszcze jakieś inne, dalsze, nieznane lub bardzo zawikłane czynniki, które sprawiały, że ani Ola nie rzucała mu się w ramiona, ani Strumieński nie był takim, jakim go w powieści opisał. Powiedział sobie wprawdzie, że poecie wolno „tworzyć“ charaktery, ale powiedział to sobie z zuchwalstwem rezygnacyi, bo chociaż z estetyki nauczył się lekceważyć życie jako coś chaotycznego, był przecież na tyle wrażliwym, że czuł z pewną zazdrością, iż ono jest bogatsze, lepiej napisane, że tragiczne momenta wychodzą w niem inaczej, że ono, lubo napisane nieporządnie, ma przecież swoje odrębne, nienaruszalne kryteryum, że jest w niem coś szekspirowskiego do dziesiątej potęgi. Nie mógł się również całkiem zasłaniać tem, że postawił problem, ideę, gdyż dostrzegał w swem dziele i inne, bardziej poziome tendencye, których się przecież pozbyć nie chciał, — ale wkrótce stworzył sobie na ich poparcie teoryę, że tak właśnie być powinno, bo autor nie jest twórcą bezpłciowym, lecz właśnie namiętnym, stronniczym kawałkiem życia. —
Powiedziałem, że na porządku dziennym był wówczas romans subjektywny, rozkrwawianie publiczne własnej duszy, i że na tem tle powstała powieść Gasztolda, — jednak muszę to zmodyfikować. Gasztold nabrał tylko odwagi wskutek tej „szkoły“, korzystał z jej technicznych ułatwień w toku powieści, nie miałby także za złe, gdyby jaka panna, czytając powieść, westchnęła do jej autora lub oświadczyła mu się, nie gniewałby się też na seryo o skandaliczne plotki, mogące powstać z powodu jego powieści, bo one zrobiłyby mu reklamę w niektórych głupszych intelligentnych sferach. Temu popędowi jednak stawał na drodze i osłabiał go inny, mający źródło po pierwsze w odruchowym wstydzie obnażania się publicznie i narażania się może na ujemne komplimenta (na dodatnieby się zgodził); po drugie w obawie, by nie posądzono go, że skoro czerpie żywcem z życia i okrada je, to widocznie brak mu fantazyi lub poluje na skandal; po trzecie zaś w innym znowu ówczesnym przesądzie literackim, dzięki któremu Gasztold wchodził w kompromis ze swemi tajemnemi zachciankami, zacierał nieco genezę swego dzieła, umieszczał punkt ciężkości w niem samem a nie poza niem, przeinaczał figury, dodawał im rysy wprost przeciwne tym, jakie miały w rzeczywistości, wprowadzał nowe motywa, niespodzianki, mające zbić z tropu tych zanadto domyślnych, którzyby chcieli coś przewąchiwać. Przesąd ów polegał na tej idée fixe, że „dzieło sztuki“ — tak to nazywano — buduje się według prawideł jakiejś zaziemskiej, transcendentalnej, matematycznej estetyki, „tej nienapisanej“, że ma ono stanowić jakąś dziwną symfonię, z której ani jednego tonu ująć ani dodać nie można, żeby nie zniszczyć nieznanych proporcyi dzieła. Ten cement, spajający dzieło, wyższym jest od twórcy i to jest właśnie legendowa iskra boża. Taki był postulat-upiór, który dręczył ówczesnych literatów, zwanych poetami. Chętnie także nazywano poetyczne dzieło organizmem, bo wtedy można było przeprowadzić dużo dowcipnych analogii, a zmysł spostrzegawczy miał pole do popisu. — Owóż Gasztold, ten sam Gasztold, który, gdy szło o wydrwienie Strumieńskiego, tak dobrze mówił mu o linii piękna w głowie, był zaciętym zwolennikiem takiej tezy-upiora, a miał ją jeszcze z czasów, gdy był nieproduktywnym malarzem i krytykował wszystkich kolegów artystów, tak malarzy jak literatów i muzyków, coraz to wyższymi postulatami, obchodził się z nimi jak sztukmistrz, który tresowanym pieskom nadstawia laskę postuldo przeskakiwania, nisko, wyżej, coraz wyżej, wreszcie tak wysoko, że aż: widzisz, tego już nieprzeskoczysz. Tego rodzaju postulaty miały w literaturze swoich ascetów i swoje ofiary. Gasztold, nawykłszy do surowości względem innych, próbował jej teraz na samym sobie. Postulat swój przedstawiał on sobie sposobem następującej hiperboli. Że oto jego dzieło jest już niejako napisane, napisane doskonale, tak, jak ono powinno wyglądać, a praca autora polega właściwie tylko na odcyfrowywaniu, spisywaniu kabalistycznych podszeptów duchów, które mu odczytują owo napisane już w prabycie dzieło, i to się nazywa natchnieniem; o ile natchnienie mniej więcej dopisuje, o tyle dzieło ziemskie zgadza się mniej więcej ze swym transcendentalnym pierwowzorem. Albo też porównywał dzieło do gotowego już obrazu, zakrytego jakiemś bielmem, które twórca ma powoli zeskrobywać. Otóż ilekroć mu takie ideały na myśl przychodziły, tylekroć żałował, że za wiele czerpie z życia, że nie tworzy kryształu według prawideł nieznanej krystalografii estetycznej, lecz zlepia jakiś konglomerat, mający tylko pozór jednolitości.
Jednak wszystkich tych skrupułów Gasztold nie doprowadzał do ostatecznej konsekwencyi, nie rozwiązywał, nie rozjaśniał sobie, ale raczej odczuwał je tylko. Jakoś znalazły się drogi pośrednie, palliatywa, żeby i wilk był syty i koza cała. Jakoś — w tem tkwi sęk. Oto nie tylko ciało, ale i umysł posiada swój „instynkt samozachowawczy“, mocą którego ochrania swoje ulubione wytwory przed napaścią zbyt srogich postulatów, wymija je (w tak nazwanych przeze mnie punktach fałszywych), a wytwory swe wynosi na tron, syci je, aby rozkwitły — czasem nawet samo stawianie postulatów może być takim wytworem, jak to widzieliśmy u Strumieńskiego.
Z prawdziwą przyjemnością kreślę historyę literackich kłopotów i cygaństw Gasztolda. Życzę jak najwięcej takich kłopotów wszystkim „poetom“, życzę im, żeby się gięli, męczyli i samobójstwa popełniali pod grozą własnych chimer estetycznych! Pium desiderium moje — ale wszakże oni są pod strażą B. W. D.
Dalsze większe zmartwienie miał Gasztold z następującym dylematem: Napisał dzieło, w którem miłość odgrywała rolę jego zdaniem za wielką, w którem bohater do spraw erotycznych przywiązywał za dużo wagi; obawiał się więc popaść w podejrzenie, że on, autor, solidaryzuje się z takim rozlazłym, kochliwym bohaterem. Bo Gasztold był przymusowym zwolennikiem antidekadenckiej nagonki, w której pętach widzieliśmy już Strumieńskiego (por. str. 169. i dalsze); zdrowotne i siłowe szablony współczesne imponowały mu tem bardziej, im bezlitośniej obchodziły się z jego skrytemi sympatyami. Znał także Gasztold różne sławne przykłady otrzeźwienia się w literaturze, które mu imponowały i które naśladować, cytować uważał za swój obowiązek, zwłaszcza, gdy taki przykład był mu przeciwko komuś na rękę, choćby przeciw niemu samemu. Ale podczas gdy otrzeźwienie się u owych koryfeuszów poezyi, których Gasztold obrał sobie za wzór, przychodziło dopiero jako naturalna ewolucya po okresie rzeczywistej burzliwości i szczerych próbach brania wszystkiego na gorąco, wywołanych nieznajomością proporcyi świata: Gasztold w swojem dziele antycypował wyniki takiego rozwoju[54], korzystał z ich imponującego pozoru, a ponieważ równocześnie nie otrząsnął się jeszcze z młodzieńczych szaleństw, więc pozwolił sobie niejako na kopnięcie samego siebie w tem samem dziele, zwalając wyłącznie na sumienie swego bohatera te wybujałości, np. erotyczne, które tkwiły w autorze.
Zatytułował przedewszystkiem swoją powieść: „Chora miłość“. Z tajną przyjemnością okrucieństwa wypisywał te słowa na tytułowej kartce, szło mu bowiem nie tylko o zaznaczenie swej wyższości nad dziełem, ale i o zrobienie niespodzianki, zawstydzającej tych wszystkich, którzyby się ośmielili sympatyzować z jego bohaterem w inny niż przepisany sposób. Takto przynajmniej w wyobraźni tworzył sobie Gasztold towarzyszy niedoli, wyrządzał innym tę samą krzywdę, którą sobie zadawał. Nadto napisał Gasztold przedmowę, w której w sposób dość lekceważący wyrażał się o swym temacie, bohatera nazwał „pewnym dziś niestety dość często spotykanym typem“ a miłość jego „miłością studencką“, zaznaczył wreszcie, że zato on, autor, wie doskonale, iż sprawy erotyczne nie są najważniejszemi, bo „na świecie dzieje się tyle rzeczy, od których grzmi aż pod niebo, — aż gwiazdy z gniewu...“ — „trzęsą się“ napisał, zmazał i poprawił na: „gasną“. — Po sprawiedliwości dodać trzeba, że szło mu i o to, żeby zbić z tropu Olę, żeby nie myślała, iż on sobie z niej aż tyle robił; a przecież równocześnie pragnął na niej także i ten wpływ wywrzeć.
Zato miał Gasztold rozkosze, pławiąc się w potopie swego stylu — muzykalnego, pieszczącego ucho, to szumiącego jak kaskada, spadająca po kamieniach z gór, to groźnego jak piorun, kiedy zahuczy rozpacznie w chmurach gęstych, poczwarnych, w upiorną a głuchą noc jesienną itd. itd. Miał styl, a „styl to człowiek“. Rzeźbił, cyzelował, drążył, malował, śpiewał. Ten styl był dla niego rękojmią talentu, zdawało mu się, że wylewa on się z jakichś nieznanych mu rezerwoarów jego duszy a to poprostu były odtłoczone przez lekturę foremki, przez które przepływały słowa, tworząc mniej więcej te same melodye. Odkrył zresztą niektóre sekreta swego stylu. Naprzód, żeby trafić na jakiś dobry, wydajny rozpędnik do rozpoczęcia zdania; taki rozpednik można potem w różnych waryacyach powtarzać jak motyw muzyczny. Po drugie, lubił czasem, zwłaszcza na końcu jakiegoś ustępu, kiedy się już dobrze rozmachał, dawać stylowi ostrogę i puszczać go w galop. Wtedy wydłużał zdania w dalekie okresy, wlókł czytelnika po wertepach, oszałamiał, hipnotyzował, porywał, myśl nieskomplikowaną i banalną w najbardziej zawiły i cudowny sposób wyrażał, powtarzał, tak że było to jakby echo wystrzału, tysiąckroć odbite w lesie pełnym grot tajemniczych, aż wreszcie zziajanemu, w labiryntach zabłąkanemu czytelnikowi dawał uspokojenie w długim, długim, pełnym, pełnym akordzie, rozlewającym się majestatycznie jak tafla wód afrykańskiego jeziora.
A ponieważ muzyk był bohaterem powieści i naturalnie grał dużo a ślicznie, Gasztold miał także sposobność do różnych elukubracyi stylistycznych, któremi starał się sprostać muzyce. Były to ustępy, przeznaczone do przepisywania w imionniczkach panieńskich, do deklamowania przy akompaniamencie, do zacytowania w recenzyach z tym dodatkiem, że powinien się znaleźć muzyk, któryby to napowrót przetłómaczył na mowę tonów.
Jedno tylko małe zmartwienie miał Gasztold ze swoim stylem: oto chciał być koniecznie aforystycznym, bo uważał to za specyalną zaletę stylu. A że treść nie zawsze dobrze krystalizowała mu się w aforyzm, musiał czasami szachrować, wplatał aforyzmy ukute przy innych sposobnościach i naciągał do nich treść, np. wkładał je w usta figurom epizodycznym ad hoc wprowadzonym. Oto przykłady tych aforyzmów: „Niektóre dusze ludzkie są jak błękitny kąkol, inne jak pożyteczny kłos zboża, inne znowu jak chwast zielony, który ani pożyteczny ani piękny nie jest“. „Fartuszek kobiety nie może nigdy zastąpić sztandaru idei“. „Filistra poznasz po tem, co mówi, arystokratę ducha po tem, co zamilcza“. Aforyzm o tragicznych bohaterach z arystokracyi, skreślonych według recepty z dramatu „Na jedną kartę“, brzmiał tak: „Dzielność prawdziwa polega na tem, żeby wytężenia i zdolności człowieka, szły w linii przeciwnej a równoległej do najważniejszych przeszkód życia; bo tylko wtedy energia się nie rozprasza“. „Jeżeli takie były cierpienia, ustami przez nią zadane, to i rozkosz pocałunków, w jej ustach mieszkająca, musiała być jedyna“. (Co za logika). „Geniusze muzykalni to wulkany, przez które wybucha ukryta (?!) we wszechświecie ogólna harmonia“. „Prawdziwa muzyka jest więcej niż muzyką, jest poezyą; prawdziwa poezya zbliża się do muzyki“. „Prawdziwa muzyka jest odnajdywaniem duszy instrumentu; tu jest związek muzyki z mitologią“. „Prawdziwy wdzięk jest bardzo zbliżony do wdzięczności — dla wszystkich i dla wszystkiego“. „Muzyka jest czasem, który tęskni do tego, żeby być miejscem“. „Na każdą wklęsłość w naturze przypada odpowiednia wypukłość“[55]. Naturalnie było także mnóstwo aforyzmów na temat mężczyzny i kobiety, że mężczyzna tak a kobieta owak; np.: „mężczyzna ma uczucie w rozumie a kobieta rozum w uczuciu“ itp.
„Chora miłość“ dzięki znajomościom, jakie posiadał Gasztold, i jego znanemu burzliwemu charakterowi zyskała średnie powodzenie. Atoli większa część czytelników i recenzentów pomimo ostrzeżeń, zawartych w tytule i przedmowie, uznała książkę za niemoralną i dla zdrowia społecznego zgubną. Nie jakoby ci ludzie mieli mimo owych ostrzeżeń dobry węch, lecz poprostu dlatego, że to, co autor im podsuwał, wcale na nich nie działało, nie wlazło się nawet do ich umysłu, szczęśliwego z posiadania jednego wygodnego kryteryum, było dla nich już zanadto subtelne i skomplikowane. — Jakie wrażenie wywarła „Chora miłość“ na Strumieńskich?
Podziemne życie“ Strumieńskiego wywierało także odwrotny wpływ na jego stosunek do Oli. Gdy niebo myśli o Angelice było jasne i słoneczne, Strumieński oddalał się od Oli, ofiarowując jej tylko „ziemską miłość“, w czasach jednak, gdy pierwiastek pałubiczny brał górę, Strumieński wracał do Oli i cieszył się, że ją ma, potęgował uprzejmość i dobroć dla niej, aby jej wybić z głowy Gasztolda. Czasem, jak dawniej, powstawały między nimi nieumówionę separacye, w których on chciał jej upór przezwyciężyć, lecz potem mościł drogę, wykradał się do niej, do własnej żony, albo też ona jego w tem naśladowała, — i z tego później rodziły się dzieci. Ciągle się mylił co do niej i wracał. Podobnie było i z Olą: gdy kochała męża, do miłości tej mieszały się zastrzeżenia i kaprysy, zato, gdy się z nim gniewała, do gniewu wkradała się miłość. Ilekroć obmówiła męża przed krewnymi, miała wyrzuty sumienia i starała się pokryjomu wynagrodzić mu te krzywdę. Zresztą nie miała ani powodu ani potrzeby zaostrzać swych sporów z mężem, tem bardziej, że nie chciała sobie psuć firmy poważanej obywatelki, którą-to firmę bądź co bądź jemu zawdzięczała, ani narażać na szwank tych wpływów, stosunków, tego miru, jaki posiadała w okolicy będąc panią Strumieńską, młodą matroną. Lubiła chodzić do domów chłopskich, roznosić leki, być całowaną po rękach, słuchać życzeń: żeby Pan Bóg dał pani i panu 100 lat zdrowia; chętnie nazywała się nawet chłopomanką. Dla wygody psychicznej więc przyzwyczaiła się wbrew swemu „przekonaniu“ uważać Strumieńskiego za prawowitego dziedzica majątku i nazwiska. W powolnym procesie asymilacyjnym ustały prawie między nimi dotychczasowe starcia na tle intellektualnem i socyalnem, a tylko zachowanie się wobec osób trzecich lub wobec kwestyi odleglejszych pokazywało czasem, iż ta asymilacya jest tylko zwyczajem, ale nie porozumieniem. I tak np. Ola ostrzyła swój dowcip na wychowaniu Pawełka. Co do wyrugowania stryja, to z biegiem czasu coraz bardziej przechylała się na stronę męża, bo pogodziwszy się z jego wyjątkowem stanowiskiem w rodzinie, dbała o przysporzenie i przymnożenie bogactwa dla swego nowego domu, a stryj właśnie stał temu na przeszkodzie. Jej zainstallowanie się w Wilczy, tak niezgrabnie popsute przez dzikie pretensye Strumieńskiego, było dla niej okresem wyszumienia się, rozkwitnięcia i wyżycia się wszystkich panieńskich rojeń o zbytku, lśnieniu, prowadzeniu domu, ściąganiu tych gości, do których się z uprzejmym uśmiechem mówi: macie, przypatrujcie się, podziwiajcie! — rojeń, których w domu rodzicielskim nie mogła zaspokoić z powodu szczupłości majątku. Po tem-to wyszumieniu się nastąpił dla Oli okres praktyczny, dawne zachcianki zmniejszyły się i ograniczyły, coraz bardziej zaniedbywała śpiew i muzykę: stała się zapobiegliwą i hałaśliwa gospodynią, a w lustrze odkrywała na swojej twarzy drobne rzekome oznaki starzenia się, o których skwapliwie donosiła mężowi, wykrywając i na jego twarzy i usposobieniu podobne symptomy.
Strumieński był jej stałym towarzyszem podróży, ale uwielbienie Gasztolda było jedyną dochowaną dotąd pamiątką „złotych czasów“. Właściwie powinna się była obrazić i oburzyć z powodu jego powieści, ale nie potrafiła, wyjęła stamtąd dla swej pamięci tylko to, co jej pochlebiało, a pochlebiała jej nawet bezwzględność Gasztolda w ocenianiu jej charakteru, w tej bezwzględności bowiem widziała bezsilną rozpacz rozkochanego autora. Z zadowoleniem próżności łączyło się u niej pewne współczucie dla Gasztolda, litość, tak że niemal przebaczała mu, iż usiłuje mieć ją bodaj na papierze. Współczucie było właściwie tylko nazwą, energię dawała tu wdzięczność dla Gasztolda, że tyle sobie z niej robił. Wreszcie żywiła dlań jakby podziw, że on miłość brał aż tak bardzo na seryo (bo ona brała na seryo jego branie na seryo), uważała, że zawiodła się na nim in plus, ponieważ i literackie zalety jego książki, w sam raz dla niej zrobione, wydały jej się nadzwyczajnemi, takiemi, jakich się po nim nie spodziewała. Ciągnęło ją, żeby go zobaczyć, spróbować, czy on będzie śmiał spojrzeć jej w oczy, i jak się zachowa, pokazać mu, że ona nie jest bynajmniej „pachidermą“ (wyrażenie z „Chorej miłości“ zamiast „gruboskórną“), powiedzieć mu, że się dobrze spisał... Wogóle te uczucia jej i zachcianki były niejasne, sprzeczne, w wyborze ich rozstrzygnąć mógł tylko przypadek, chwila. Prawdopodobnie w sytuacyach, opisanych przez Gasztolda, była także siła suggestyjna, która na nią działała w pewnym wcale nie niebezpiecznym stopniu. Ona sama to sobie mówiła, ale spodziewała się po sobie więcej w tym kierunku, niż mogła. Jako mężatce przystało jej też mieć raz w życiu romans, prawdziwą miłość kobiety 30-letniej (chociaż tylu lat nie miała), bo to należało do szablonu — jak daleko jednak taki romans mógł się posunąć, tego nie wiedziała. Wiedziała, że niektóre panie wdają się w tajne miłostki, ale gdy je obserwowała, nie mogła nic po nich poznać, zbijała się z tropu i dałaby dużo za dowiedzenie się, jak się właściwie zdradza swych mężów tak, żeby ich przecież nie zdradzić i mieć taką samą spokojną, swobodną maskę, jak te panie. Powieściom nie wierzyła, zresztą nigdy nie pozwalała im wpływać na siebie praktycznie, używała ich tylko czasem jako pozorów do postanowień powziętych już z innych motywów. Zapytywała o kwestyę zdrady małżeńskiej samego Strumieńskiego, który — nb. ze względów egoistycznych, bo nieraz obawiał się o wpływ Gasztolda — tłómaczył jej i udowadniał, że zdrady małżeńskie wogóle trafiają się rzadziej niż się zwykle przypuszcza (brał miarę z siebie i poniekąd usprawiedliwiał się w ten sposób przed sobą, że sam nie zdradza!), że powieści i plotki wymieniają tylko to, co jest procentem niewierności, a nie wspominają o mnóstwie małżeństw wiernych, których historya byłaby o wiele ciekawsza. Nadto nie omieszkał Strumieński napędzić Oli strachu przed możliwymi skutkami zdrady pod względem zdrowia, — sądził, że to zapewni mu przynajmniej jej fizyczną wierność. Obawy jego były przesadne. Ola była zdolna co najwyżej do miłostki salonowej, nie do miłości, miała zaś za mało w sobie namiętności, żeby webrnąć na prawdę w niebezpieczeństwo. Jadąc do Warszawy, mówiła sobie w myślach (nie myślała): ja go (tj. Gasztolda) nauczę moresu, czy też mi spojrzy w oczy, ukarzę go itp.
Warte wzmianki jest jeszcze zachowanie się Strumieńskiego wobec dzieła Gasztolda. Naturalnie był on z powodu tego dzieła ogromnie rozgniewany, nazywał Gasztolda podłym głupcem, wynajdował w jego powieści idyotyzmy, z ironią odczytywał żonie uszczypliwe opisy, które odnosił do siebie[56]. Np. Strumieński Gasztolda miał tak, jak jego rzeczywisty prototyp, nogi w kształcie litery X, podczas gdy potomkowie rycerzy mieli nogi w kształcie O, odziedziczone po przodkach, którzy całe życie siedzieli na koniach i uganiali za Tatarami i Turkami. Te argumenty wyszydzał Strumieński, Oli natomiast wydawały się one bardzo trafnymi, podobnie jak i inna uwaga bohatera Gasztoldowego (zaczerpnięta z jakichś książek), że twarze wielu ludzi przypominają różne zwierzęta: psy, konie, ptaki, świnie itd. Bohater powieści popierał to spostrzeżenie przykładami z najbliższego otoczenia, frapując nimi swoich interlokutorów; Gasztold rzeczywisty byłby z pewnością w większym kłopocie, gdyby go zmuszono przytoczyć odpowiednie przykłady. Strumieński śmiał się także z arystokratycznych teoryi Gasztolda, choć w duchu, jak wiadomo, sam im jeszcze trochę hołdował. Wreszcie irytowało go i zniechęcało do Oli to, że Gasztold opisywał, jak ją całował, ściskał jej rączkę, a gdy Ola perswadowała mężowi, że Gasztold kłamie, robił jej wyrzuty, dlaczego swojem zachowaniem się upoważniła Gasztolda choćby do tak zuchwałych myśli. Powstała mała sprzeczka, po której Strumieński chciał Olę pocałować, ona zaś kazała mu wprzódy wypłukać usta. „Może mnie nie puścisz do Warszawy?“ O tem się Strumieńskiemu ani śniło, rozgniewał się, puścił ją, powiedział: możesz nawet nie wracać. — Chciał jednak pojechać za nią pokryjomu, śledzić ją — ale zaniechał tego, a korzystając z jej nieobecności i ze swego niepokoju o nią, zanurzał znowu swój mózg w unoszącej się nad nim atmosferze Angeliki. Dopiero z drogi otrzymał od Oli list przepraszający, na który bardzo zimno odpowiedział.
Gdy Ola przyjechała do Warszawy, upłynęło nieco czasu, zanim się spotkała z Gasztoldem, tenże bowiem z powodu swej książki nie pokazywał się w domu krewnych Oli, ale wreszcie przybył tam, zwabiony nadzieją ujrzenia — nie Oli lecz pewnej panienki, o której serce się teraz ubiegał, a którą tylko tam mógł spotkać. Niecierpliwość i zazdrość usposobiły Olę przychylnie dla Gasztolda, wnet jednak poznała, że on teraz używa jej tylko za środek do obudzenia zazdrości i do rozkochania tamtej niewiasty. W istocie Gasztold znacznie już ochłódł dla niej, czy dlatego, że wyantycypował już w swej powieści prawie wszystkie możliwe sytuacye, jakie mógł przebyć z Olą (prócz tych, które przebył istotnie), czy też dlatego, że podczas swej próby samobójczej i przedtem wyczerpał na myślenie o Oli za dużo energii i w końcu przekonał się, że ta miłość się nie opłaciła. Ola mniemała zrazu, że Gasztold gra tylko komedyę obojętności, którą przyobiecał w swej powieści, i zachowywała się wobec niego tak, aby miał różne przyjemne złudzenia, ale zresztą postępowanie jej było wyczekujące: więcej interesowało ją to, co on uczyni, niż to, jak ona postąpi. Naturalnie nie myślała wprost o zdradzie, oczekiwała tylko, że teraz oto odbędą się różne przejścia, awantury na tle jego miłości, że ona odegra w nich ważną rolę i w ten sposób przynajmniej dostanie się do tego koła wielkich miłości, w którem przebywali Strumieński i Gasztold. Dopiero, gdy poznała, że się zawiodła, że Gasztold naprawdę o nią nie dba, że nie chce już wyrabiać żadnych komedyi ani tragedyi, powzięła doń urazę, poddała się podszeptom nieświadomej a raczej nieuświadomionej perfidyi i wykonała plan, który potem Gasztoldowi wydał się rozmyślnym i wyrafinowanym (podobna pomyłka zdarza się i Strumieńskiemu co do X-a str. 176.). Zapomocą kokieteryi, ale takiej, którato sobie zawsze furtki otwiera, doprowadziła do tego, że zwróciła jego uwagę w swoją stronę. Gasztold nie zapomniał wprawdzie o swym nowym ideale, ale mimochodem chciał może uszczknąć kwiat, który się ku niemu widocznie sam nachylał, a na który już oddawna „zapracował“. Ola zaś pozorowała swoją komedyę przed samą sobą tak: przecież to nie szkodzi flirtować, ona chce widzieć, jakimi rozpustnikami są „ci mężczyźni“, oto ten Gasztold np. sprzeniewierzył się jej, ale gdy czuje, że może ją skusić do grzechu, łamie wiarę swej nowej bogdance... tfu! I kiedy raz Gasztold oszołomiony objął ją i pocałował w obnażone ramię, publicznie zwymyślała go, wspomniała przytem i o jego powieści, w której on ubliżył jej i jej mężowi. Uczyniła to z takiem namaszczeniem i z tak doskonałą pozą obrażonej godności kobiecej, że Gasztold czując, iż wszyscy oficyalnie stają po jej stronie, był bezsilnym, przeprosił, że pod wpływem wina posunął się za daleko, i wkrótce wyniósł się z sali. Właściwie bardzo wielu przezierało zachowanie się Oli względem niego i wiedziało, że jej oburzenie było sztuczne, ale nikt nie miał ochoty wystąpić przeciwko kobiecie w imię sprawiedliwości, pozornie więc przyznano Oli słuszność, nawet ułagodzono ją i wyproszono u niej przebaczenie dla Gasztolda. Ola nie miała nawet tej satysfakcyi, żeby panna, do której zalecał się Gasztold, do niego się zraziła, dziewczę to bowiem, może na podstawie nieświadomie przeprowadzonej analogii z samą sobą, dobrze „czuło“ motywa postępowania Oli. Zawiedziona, skwaszona wróciła Ola do domu.
Tymczasem Strumieński w Wilczy przebywał męki zazdrości, głównie fizycznej, chociaż i on cenił u Oli także wiele stron jej usposobienia i temperamentu, których czyste, niepodzielne źródło teraz, jak się obawiał, zamąci mu inny mężczyzna. Wprawdzie w głębi ducha gardził Olą, że go na takie obawy naraża, że nie daje mu swoim charakterem nawet rękojmi wierności, w chwilach niepewności jednak stawały mu przed oczyma wszystkie jej zalety, zapalał się do niej i czuł, że ją „kocha“, skoro mu tyle bolu sprawia wyrywanie jej z serca. Ale równocześnie czuł po raz setny, że na takiej opoce nie może budować swego kościoła, i zwracał się myślą ku Angelice. Zawsze bowiem w Angelice, tj. nie w niej samej, ale w niewyraźnym świecie marzeń z powodu niej utworzonym, ześrodkowywały się jego niezaspokojone troski i tu bez żadnego logicznego uzasadnienia ginęły lub przebarwiały się, tu brał sobie wynagrodzenie za wszystko złe w życiu, stwarzał sobie panaceum egoistyczne, kościół, w którym się modlił dla własnej wygody i przyjemności, a nie tylko dla bóstwa w nim królującego.
Wróciwszy do domu, Ola musiała się wyżalić przed Strumieńskim, pochwaliła się swoją wiernością, oburzała się na arrogancyę Gasztolda, opowiadała mu o jego zalotach — ale przeważnie z tymi szczegółami, które zdarzyły się jeszcze wtedy, gdy Gasztold rzeczywiście za nią szalał. Strumieński udawał, że na całe to zajście zapatruje się się tak jak Ola, chociaż domyślał się, jak się ono odbyło. I podobnie jak poprzednio Ola podczas pobytu kuzynki przeciw niemu, tak teraz on — lecz tylko w duchu — wziął stronę Gasztolda przeciw Oli. Kontent był wprawdzie, że go Ola nie zdradziła, w zasadzie jednak gardził — nie jej wiernością, ale tą dyspozycyą obojętności w niej, tym brakiem zapału do spraw erotycznych, któremu jedynie może zawdzięczał ową wierność, ale wskutek którego sam nie miał z Olą takiej dozy szczęścia, jakiej potrzebował. W pewnej sprzeczności z tem pojmowaniem rzeczy przez niego stało wybadywanie Oli, czy go przecież myślą nie zdradziła, czy nie było chwil, w których wyobrażała sobie to lub owo, bo przecież jeżeli Gasztold tak daleko się posunął, musiał mieć od niej jakieś upoważnienie, jakąś zachętę. Ale Ola nie chciała rozumieć tych zapytań lub też, gdy rozważała zajścia ex post, pod zabarwieniem wynikłej już wskutek nich złości do Gasztolda, to przeszłość jej sama się fałszowała, szczegóły przemieniały się w jej pamięci na takie, jakimi je Ola mieć chciała. Ostatecznie Strumieński, korzystając z całego tego epizodu, zażądał od niej wynagrodzenia za jej niebezpieczny flirt z Gasztoldem, a przez wynagrodzenie, w które zresztą nie wierzył, miał na myśli pretensje opisane w rozdz. VII., chociaż tym razem określał je tylko bardzo ogólnikowo. Ale Ola przypomniała mu pobyt kuzynki, zarzuciła mu, że on nie ma prawa robić jej wyrzutów, bo sam jest nicpoń, oświadczyła wreszcie, że zarówno on jak i Gasztold nie są jej warci i że ona żadnego z nich nie kocha. W jej miękkim mózgu wszystkie takie frazesy i szańce chwilowe zaraz przybierały cechę słuszności i prawdopodobieństwa.
Pokłócili się, postanowili się rozwieść, mieszkali w osobnych pokojach, unikali się wzajemnie. Ale tak jej, jak i jemu nie chciało się rozwiązywać węzła aż do końca, woleli uznać, że cała sprawa jest zbyt błaha. Zaczęli do siebie pisywać listy, które dzieci odnosiły, w listach wyłuszczali swoje zarzuty, żale, dalsze nibyto niezłomne postanowienia i wymagania. Pisali sobie na temat, jakiem powinno być „prawdziwe małżeństwo“, rozbierali bardzo na seryo mądrą kwestyę, czy „miłość“ istnieje, czy nie, i przekonywali się, że skoro się oni tak ciągle kłócą, to może niema miłości. Albo też uznawali małżeństwo za szkołę życia, w której kształci się charakter, oczyszcza się przesadne pojęcia o miłości — słowem „uczyli się“ i „odkrywali“ rzeczy będące już dawno na składzie w ich głowach. Naturalnie pogodzili się, w końcu nawet postanowili zapomnieć (?!) wzajemnych uraz: takie spory bądź co bądź czyściły atmosferę, pogłębiały ich stosunek, jakiś czas rozmawiali ze sobą o filozoficznych podstawach miłości, a potem szło wszystko po dawnemu. Strumieński strzegł się jednak tym razem mówić żonie o swem życiu podziemnem; bo i nie chciał się przed nią kompromitować i to życie coraz rzadziej powoływało go do siebie.
Miał zresztą długie epoki dobrego pożycia z Olą. Potrzeba kochania i tego, żeby być kochanym, sprawiała, że zgadzał się ze złudzeniami i wyszukiwał wśród nich zadowolenia dla siebie. Było wiele rzeczy łączących go z żoną: przedewszystkiem pieniądze; bez tego czynnika byłoby ich małżeństwo może jeszcze bardziej niewygodnem. Chociaż Ola była jego żoną, przecież dawała u siebie kupować mniejsze i większe porcye miłości, bo on ją sam do tego przyzwyczaił. Lubił w niej pociąg do wspaniałości, blichtru, szyku — wskutek czego urozmaicenie, którego brakło wewnątrz, objawiało się przynajmniej w szacie zewnętrznej ich stosunku. Musiała mu się podobać — to było jej obowiązkiem, miał przez to tajne zadowolenie, że traktuje ją jako metresę. Debatowali nad tem, coby sprawić dla domu, sobie, dzieciom, jakich sprowadzić nauczycieli, jakich użyć przyjemności, jak przyozdobić Wilczę, by im się zdawało, że jest im u siebie pięknie i dobrze. Powstał też między nimi z czasem silny łącznik — botaniczny. Ola „pasyami“ lubiła kwiaty; otóż częścią, by podzielać jej upodobanie, częścią na wzór Rousseau’a, zaczął Strumieński zajmować się botaniką, lubić niezwykłe lub piękne formy liści, kwiatów; jego pociąg do robienia kollekcyi miał tu wdzięczne pole, a ambicya nie była podniecona. Wyrobił sobie przekonanie, że człowiek intelligentny, jeżeli nie jest artystą, powinien się zajmować jakąś nauką pozytywną, jakiemś amatorstwem w jednej z dziedzin przy rody, któreby przynajmniej dla niego samego było źródłem trwałych i bezspornych przyjemności, chociażby nauce nie miało przynieść pożytku. Tak z biografii schodził na botanikę, po wytworach sztuki i życia studyował spokojne wytwory natury. Uczył się od Oli i uczył ją wzajemnie. Mieli swoją cieplarnię, inspekty, założyli wspólnemi staraniami park w klinie między rzeką a lasem. Zapomocą botaniki godzili się często podczas utarczek: gdy jaka roślina nieoczekiwanie wydała kwiaty, gdy trzeba było zasłonić inspekta, zanotować temperaturę, wynaleźć szkodnika, dopilnować robót w parku, kupić rzadki okaz itd. Wprawdzie i w tej dziedzinie mieli niektóre odrębne upodobania i to dość charakterystyczne, i tu trafiały się alluzye do stosunków życiowych. Ale na ogół biorąc, bezpłciowe stosunki roślin usposabiały ich pokojowo, nie wzbudzały myśli o moralności lub niemoralności, redukowały miłość i jej nienaturalne czy nadnaturalne zapędy do właściwej miary, do prostoty — tak mówił sobie Strumieński. Innym jednak razem mówił sobie, że jak wśród roślin tak wśród ludzi niema miłości, są tylko prawa natury — i czuł, że tem powiedzeniem mógłby wyzwolić w sobie sferę różnych apetytów.
Takie były fluktuacye w życiu wewnętrznem Strumieńskiego, jego wahania się między obiema kobietami, z których jedna była za daleko fizycznie, druga za daleko psychicznie, obie więc zostawiały w nim próżnię. Wpływ owych fluktuacyi zaznaczył się także w recydywach to tych to owych zakresów jego przekonań. I tak w różnych chwilach i fazach życie jego różne mu się wydawało: raz jako zmarnowane i zwichnięte wyjątkowością, to znowu jako błyszczące i specyalne, lub wreszcie sądził, że jedno z drugiem się zgadza i może tak iść dalej. Życie zmieniało barwy a on punkty widzenia.
A naokoło niego kręcił się świat, w którym jak mu się zdawało skrupuły były nieznane. Widział, jak „miłość“ przybiera szczególne formy wskutek pokutnych jej odgałęzień, tinglów, zboczeń, chorób wenerycznych itp., widział, jak mężowie zdradzali swoje żony bez ceregieli, jak jego goście, którzy przyjeżdżali doń na zabawy, polowania, brali sobie dziewczęta po pijanemu i cynicznie potem opowiadali o ich zaletach. To wszystko wywierało nań pewien zaraźliwy wpływ, ukazywało mu nowe pokusy, wzbudzało w nim wątpliwości co do obranej a przyrodzonej mu metody życia, „psuło mu jego koła“, — zwłaszcza gdy np. był w fazie trzeźwości i myślał sobie, że właśnie jakaś zdrowa zdrada wyleczyćby go mogła z ulubionych chimer i oddać społeczeństwu (!). U żadnego z tych ludzi nie dostrzegał tak zastarzałych, romantycznych poglądów, jak u siebie, mniemał, że oni mają instynktowny, właściwy takt w tych rzeczach i pozwalał im sobie imponować. W istocie rozpusta ich, mimo brzydkich pozorów, była wegetatywna, niemal niewinna. Byli jak psy i inne zwierzęta, a te są przecież naturalne. Dusze ich były „niezepsute“, po większej też części wygłaszali oni zasady „idealne“, zwłaszcza starsi: pp. X., Truskawski, Przetocki i inni. Wznoszono toasty na cześć matron, ujadano na powszechne zepsucie, a w poufnej rozmowie przy kartach i winie zwierzano się z różnych świństw, opowiadano sobie tłuste anegdotki, zgrywano się, szastano pieniądze, intrygowano przeciwko sobie. W nastroju takich wieczorów obowiązki społeczne i narodowe wydawały się tylko jakimś pobocznym sztafażem, a na główny plan wychodziły różne namiętności — co prawda przez stosunki życia okrojone, zmniejszone, skarykaturowane. Jowialny p. X. przywoził z sobą z podróży talie kart pornograficznych i rozdawał znajomym, którzy je znowu w sekrecie pokazywali swoim matronom. Tenże sam p. X., który swoją córkę chował w świętej nieświadomości co do spraw płciowych, w zaufanem kółku deklamował pornograficzne utwory Fredry, a raz po sutej libacyi rażony został apopleksyą w objęciach niewiasty z gminu w ustronnym gabinecie u Strumieńskiego. Benjaminkiem kobiet był synalek stryja Maryusza, młodzieniec, który, mając się wkrótce żenić, widocznie dla wprawy uwalniał dziewczęta wiejskie od dziewictwa, werbując je do tego celu jak rekrutów, a w wolnych chwilach pisał wierszowany modlitewnik dla swojej narzeczonej, talizman miłości i czystości, oprawiony w bieluchną kość słoniową[57].
Tacy ludzie, jeśli mówili o sztuce, występowali przeciw niezdrowym prądom modernistycznym, przeciw dekadentom, realistom, naturalistom i — o czem kto słyszał lub przypadkowo czytał. Żądano, żeby wszystko było tak jak dawniej, nie oszczędzano nawet tych artystów, którzy wskutek modernizmu byli właśnie wstecznikami, bo ich nie rozumiano. Wymagano „piękna“ estetycznego, poetom nakazywano, żeby opisywali cnotę, szczęście, i wielkie charaktery, lepsze niż w życiu. Wołano na gwałt o wielkich ludzi, urządzano uroczystości na cześć już zmarłych znakomitości, bo ci, którzy sami byli małymi, pozbywali się w ten sposób obowiązku dopięcia ideału własnej wielkości. Augurzy literaccy stawiali różne bóstwa w swej świątyni, ogłaszali ich kult jak objawienie, a heretyków palili na stosie. Jednak szczególnie żarliwie występowano przeciw wnikaniu w tajemnice miłosne i płciowe. Dlaczego? Bo każdy z ludzi minionego pokolenia miał w tej dziedzinie za sobą jakieś bankructwo, jakieś rozczarowanie, i albo nie umiał boskiej iskry wykrzesać i swoje utajone fiasko ochrzcił doświadczeniem, albo też uważał siebie za bardzo kompetentnego i z zazdrości irytował się, gdy młodzi chcieli w tych sprawach coś więcej widzieć niż on, lepiej je rozstrzygnąć, głębiej zejść pod ziemię, żeby za dnia gwiazdy zobaczyć.
O wielcy augurzy! jeśli zechcecie i mnie spalić na stosie za to, że „babrzę“ w rzeczach płciowych, to raczcie przynajmniej zważyć, że ja tajemnice intelektualne traktuję — staram się traktować z jeszcze większą bezczelnością, bo zaiste mózg (dusza) ma daleko więcej części wstydliwych niż ciało. Przy tamtych tajemnicach wystarczy chęć opozycyi, swawola, ale tu trzeba muszkułów w mózgu, aby podnieść olbrzymi ciężar. I ja wyprężam muszkuły, popisuję się i podnoszę ciężary — może puste, fałszywe? kto wie? — Wam zaś augurzy wpisuję do sztambucha aforyzm: Kłamstwo wypływa na wierzch jak oliwa, prawda opada, bo jest ciężka i trudna.
Nadmiar umysłowy Strumieńskiego dążył do wypowiedzenia się w jakiemś dziele sztuki. Myślał on chwilami o dziele poetycznem, ale zawsze tylko rozsnuwał własne życie i nie mógł odeń odstąpić nawet tak jak Gasztold. Zresztą w epoce życia, rozstrzygającej o kierunku upodobań artystycznych, wżył się głównie w sztuki piękne i przypisywał sobie w tej dziedzinie zdolności — zmarnowane. Także pewnego rodzaju wstyd wstrzymywał go od poezyi: to było za łatwem, to robiło tylu, to wyglądało dziecinnie... Był zresztą na poetę zbyt zamożnym i za mało ambitnym (ambicya jego była tylko odruchową), nie nawykł od młodości układać swego życia do karyery duchowej i dążności zaimponowania całemu światu. Natomiast budowa kościoła we wsi otworzyła mu dziedzinę architektury. Tu nie potrzebował geniuszu, tu mógł być znawcą i amatorem przy pewnym nakładzie pilności w celu poznania abecadła architektury. Ale napotykał na części trudne dla siebie i niezrozumiałe, i zniechęcony wolał umknąć na pole teoretyczne. Mówił więc sobie, że architektura jest projekcyą duszy szukającej form, nie mogącej się wyżyć, kształtującej sobie świat materyi, a nie wcielaniem idei ciężkości lub lotności, jak pisano w estetykach. Właściwie i te jego ogólniki miały genezę osobistą. Miał bowiem na myśli swój specyalny wypadek: że miłość jak drzewo, napotykając zapory do rozrośnięcia się (śmierć Angeliki), szuka nowych dziwnych dróg; że gdy człowiekowi idzie o to, żeby swój dom upiększyć, to chce on właściwie stworzyć świat dla siebie, odrębny, podobniejszy do swego wnętrza itd. — jechał na analogiach i filozofował.
Ale projekt budowy pałacu[58] wyrósł z innych motywów, przypadkowych. Było wówczas hasłem powszechnem rozwijać przemysł i stryj Maryusz wraz ze Strumieńskim, pobawiwszy się trochę torfem, zamierzyli postawić cukrownię. Poczyniono do tego niektóre przygotowania, uruchomiono fundusze, ale potem wyłoniły się różne trudności gospodarskie, obawa przed stworzeniem gniazda socyalizmu w okolicy itp. i projekt spełzł na niczem. Może i dlatego, że Maryusz, dusza przedsiębiorstwa, rozchorował się i wkrótce umarł. Śmierć jego wróciła Strumieńskiemu swobodę, gdyż nad młodym Maryuszem łatwo zapanował i ugiął go pod swoje rozkazy. Teraz w sprawach praktycznych i gospodarskich uwolniony był od złośliwej kontroli i krytyki, mógł strzelać bąki, jakie mu się żywnie podobało.
Zdarzyło się, że już po ukończeniu budowy kościoła ksiądz Huk, Strumieński i pewien młody architekt, który właśnie ów kościół wybudował, rozmawiali z sobą na probostwie. Strumieński powiedział żartem, że w kontraście do kościoła wybudowałby sobie pałac świecki dla swoich potomków (powiedział na prawdę „potomków“). Znalazł był w papierach Angeliki szkic takiego pałacu, uważał za swój obowiązek kiedyś może urzeczywistnić go, ale zresztą bawił się tylko tą myślą i dopiero teraz ją wypowiedział. Sam skierował przytem rozmowę na króla Ludwika bawarskiego i jego pałace, bo ten wzór właśnie majaczył mu w fantazyi. Architekt podchwycił to, udał, że się przejmuje myślami Strumieńskiego, bo miał w tem znowu swoje specyalne cele, i tak z projektu na żart wyłonił się zamiar na seryo.
Technika wypadków jest taka, że właściwych decyzyi zwykle niema, jest tylko kalejdoskopiczne wirowanie zewnętrznych okoliczności, które pozwala woli skoczyć na punkt dogodny. Dopiero po decyzyi wyłaniają się różne współmotywy, które ją przedtem poza progiem świadomości poparły, albo też są to spóźnione sojuszniki, które się do owej decyzyi ex post wciela i z nią harmonizuje. I tak Strumieński znalazł jako poparcie swego zamiaru naprzód radosną zgodę Oli, która marzyła, że w nowym pałacu przebędzie drugą młodość. Potem pomyślał sobie, że ponieważ od niego zaczyna się niby nowa dynastya panujących w Wilczy, więc należy dla tej dynastyi założyć nową stolicę, aby jego „potomkowie“ nie byli już intruzami. Ale równocześnie i jego nałóg tęsknoty przystosował się do nowych planów. Własnym zachciankom nadawał Strumieński sankcyę Angeliki. Marzyło mu się coś w rodzaju Alhambry, coś skromnego na zewnątrz, odciętego od świata, ale zato wewnątrz pełnego krużganków, dziedzińców, wodotrysków, rzek, ogrodów, niespodzianek, ozdób, obrazów, rzeźb, tak samo odrębnych i dziwnych jak całe ustronie. To wszystko miałoby być poświęcone egoistycznemu życiu, ulubionej kontemplacyi, zupełnemu zapomnieniu o świecie zewnętrznym, — gdzieś w głębi stałoby mauzoleum Angeliki z jej wielką kryształową trumną. I odczuwał zwróconą wstecz tęsknotę za takim budynkiem; gdyby go był posiadał wówczas po zgonie Angeliki, nie brakłoby mu nic do szczęścia — w takiem otoczeniu miałby może odwagę, i alboby życia w ciszy dokonał, jako pustelnik nowego rodzaju, albo zahipnotyzowałby się na śmierć, albo wysadziłby się z całym gmachem w powietrze.........
Ale Strumieński nie myślał o tem wszystkiem na seryo, marzył raczej o dyspozycyi dziecinnej u siebie, któraby go uczyniła zdolnym do takiego romantyzmu, marzył na rachunek jakiegoś innego Strumieńskiego, śmiałego dzieciucha. Wiedział doskonale, że taka nieokreślona kombinacya Alhambry z kościołem żałobnym jest niewykonalnem szaleństwem, i postanowił trzymać się tylko planu Angeliki. Zresztą wogóle tak on, jak i architekt, na razie bawili się tylko swoimi zamiarami, mówili o nich teoretycznie, chociaż z takiem przejęciem się, że Strumieński prawie ani się spostrzegł, jak zamiar przeszedł w wykonywanie. Architekt, namawiając Strumieńskiego do budowy pałacu, miał na celu przeprowadzenie własnych artystycznych pomysłów, a że był zwolennikiem secesyi, więc pretensye Strumieńskiego, dotyczące szczegółów budowy, były mu nie na rękę. Wprawdzie nawykł już do uwzględniania różnych, dziwacznych nieraz kaprysów, ale tym razem czuł się szczególnie podrażnionym, liczył jednak na to, że Strumieńskiego przekona. Zaczęły się dysputy, w których architekt wywodził, że plan Angeliki, zresztą tylko szkicowy i niezupełny, przekroczyłby trzykrotnie preliminowany fundusz, że nie byłby to dom mieszkalny itp. Strumieński odpowiadał mu rozmaicie, ale bał się uwikłać z nim w rozmowę zbyt fachową i zdradzić się z brakiem zasadniczych wiadomości — nie wiedział, że architekt ów już uważał go za upartego i zarozumiałego dyletanta. W dyspucie zaznaczał Strumieński tylko ogólnikowo swój brak zaufania do wszelkich przyjętych stylów i szablonów; zapatrywania te miał od Angeliki, a ona od malarzy. Zarzucał architektom, że twórczość ich obraca się tylko w zakresie kilku stylów, że nawet to, co jest u nich nowem, jest tylko oficyalnie nowem i śmiałem, że nie uwydatniają plastycznie uczuć nowożytnego człowieka — tu miał siebie na myśli —, nie starają się o style indywidualne, ale wszyscy razem eksploatują ten styl, który się właśnie stał modnym. Architekt zaś udowadniał, że to są tylko ładne (kompliment dla Strumieńskiego) dedukcye filozoficzne, sztuka konkretna natomiast chodzi innemi drogami, że styl w architekturze jest zawsze tworem zbiorowym; bronił wreszcie w obecności Oli swego projektu z wielkim zapałem, wykazywał jego zalety i powaby, bo szło mu o pozyskanie wpływu Oli na męża, — i to mu się udawało, ale tylko dlatego, że Strumieński bał się swoich marzeń.
W jednej z takich ogólnikowych dysput sprzeczali się o sposób budowania sztucznych ruin. Strumieński utrzymywał, że naprzód powinno się coś starożytnego wystawić a potem dopiero zburzyć, architekt zaś twierdził, że taki pośredni sposób, takie naśladowanie prawdy bez planu, pozostawione przypadkowi, byłoby kosztowne i niepotrzebne, że w sztuczny sposób daleko lepiej wyrazi się i spotęguje ideę ruin niż w sposób „naturalny“, w którym nie można osiągnąć silniejszych wyrafinowań rumowych. Sztuka ma przecież za cel dopowiedzieć to, czego nie mówi jąkająca się natura. Ten wywód na razie zbił z tropu Strumieńskiego, więc żeby zyskać na czasie, ratował się na stanowisko praktyczne; że takie ruiny nikogoby nie złudziły. Architekt odparł; że utworów ruinowych i tak nikt nie żąda, cała dysputa przeto ma znaczenie tylko akademickie. Strumieński, rozważywszy potem rzecz, wynalazł sobie argument, że taki utwór, o jakim mówił architekt, nadawałby się chyba do obrazu, a w naturalnym materyale raziłby, podobnie jak woskowa lalka zamiast rzeźby, rzekome zaś „wyrafinowania rumowe“ robiłyby tylko komiczne wrażenie. Wogóle wyrobił sobie o architekcie zdanie, że po uszy grzęźnie w szablonach i oprócz tzw. fachowości ma swoje teoryjki ochronne, któremi się zasłania przed ludźmi szerszych poglądów.
Gdy architekt widział, że Strumieński obstaje przy swojem i może wogóle nic budować nie zechce, bo jego zapał teoretyczny ostyga, zgodził się na połączenie swego planu z planem Angeliki; przeciw temu jednak wystąpiła Ola, twierdząc, że tak powstanie monstrum. Wówczas Strumieński, aby jej pokazać, że tak nie będzie, kazał rozpocząć budowę, zwłaszcza że równocześnie chciał także zrobić na przekór całej okolicy. Wieść bowiem o zamiarze Strumieńskiego rozeszła się, a sąsiedzi, którzy już od pewnego czasu zauważyli u Strumieńskiego odstrychnięcie się od przyjętego przez nich trybu życia, odświeżyli stare plotki, zarzucali, że marnuje grosz na cele prywatne, niepożyteczne dla biednego społeczeństwa, że lepiejby tych pieniędzy użył na to lub owo, np. na szpital dla waryatów, w którymby i sam mógł się leczyć, — że przeto nie płynie w jego żyłach prawdziwa krew Strumieńskich. Wiedziano, że gmach ma być w stylu secesyi, a już sama ta nazwa świadczyła o zbrodni: kto budował w stylu secesyi, musiał być przez to samo socyalistą, anarchistą, ateistą, apostatą, nie był nawet Polakiem, ani go matka Polka nie karmiła. Więc w Strumieńskim ruszyła się dawna drzazga i rzucił w „ich“ stronę niemą groźbę: czekajcie, ja wam cały majątek Strumieńskich na swoje widzimisię przetrwonię! Zawziął się tak, że chwilami żywił nawet na seryo zamiar odrzucenia przybranego nazwiska i staczał o to wojnę z Olą, grożąc jej, że sobie połowę majątku zabierze, wyjedzie z Pawełkiem do Ameryki, a ją zostawi. Ola na to: i owszem. Pod takiemi auspicyami rozpoczęła się budowa, na poświęcenie kamienia węgielnego przyjechał tylko p. X. (było to jeszcze przed jego śmiercią), który sobie nic z niczego nie robił. Strumieński, zgodziwszy się raz na pomoc architekta, poddał się jego intencyom artystycznym, rad był, że pod jego, Strumieńskiego, egidą dzieje się ten secesyjny skandal (którego rozmiary przesadzał), i patrzył teraz przez palce na to, że architekt z planu Angeliki — tak mu się zdawało — mało co zostawił. Była tu obopólna szacherka: architekt bowiem, niby pod wpływem przymusu ale w istocie z przekonania, przyjął kilka szczegółów planu Angeliki, Strumieński zaś w gruncie rzeczy przecież obawiał się, żeby nie wyszło cudactwo, i był szczęśliwy widząc, że architekt pozostał przy swojem, gdyż bądź co bądź nie wierzył w praktyczność planu Angeliki, a o dziele architekta przypuszczał, że będzie bardziej „do ludzi podobne“. Takto zawsze w najidealniejszych pragnieniach Strumieńskiego zachowany był przecież praktyczny tok sprawy (zasada kontrabandy).
Chociaż w postanowieniu budowania pałacu pietyzm dla Angeliki bardzo małą odegrał rolę, Strumieński miał takie wrażenie, jakby tę budowlę stawiano ku jej czci, z jej inicyatywy. Motyw ex post przybrany stał się dlań prawdziwym, zasymilował się z genezą przedsięwzięcia tak, że było ono teraz dla niego niejako nową „próbą w głąb“ — ale wyrzuconą na zewnątrz. Nastrój poprzednich „prób w głąb“ przypomniał mu się także i przez to, że znowu ujrzał się niejako osaczonym przez ludzi wrogich nowemu życiu, nowej idei, którą właśnie reprezentował pałac: ziarno zasiane przez Angelikę wschodziło. (I tu kładł własne pomysły na karb Angeliki). Ale rzecz się wkrótce utarła i nie miała ostrego przebiegu. Zaczęto doń przyjeżdżać, przypatrywać się, podziwiać — było to dziełem Oli. Pałac kosztował coraz więcej, bo architekt sam przekroczył swój kosztorys, a Strumieński wskutek dorad Oli wpadł w długi. Wprawdzie pierwej odgrażał się, że cały majątek poświęci, ale nie było to mówione na seryo. Gdy długi zajrzały mu w oczy, przeraził się, bo chociaż nie był skąpym, szanował swój majątek, jako jedyny pewny grunt, który się pod nim nie chwiał, szanował go tem bardziej, że pamiętał ubóstwo i te przykre okoliczności, którym swój dobrobyt zawdzięczał. Rachunki, oszustwa na każdym kroku, ciągłe przekraczania kosztorysu, pilnowanie robót, brak blizkiej komunikacyi kolejowej, ciekawość ludzka i zbiegowiska — to wszystko dawało mu się we znaki, nużyło go i irytowało, wzmagając jego wyrzuty sumienia na temat własnej lekkomyślności. Nosił się nawet nieraz z zamiarem zwinięcia budowy. Tak siłą rzeczy stało się, że ster budowy ujęła w ręce Ola, która skorzystała skwapliwie z tej sposobności, aby odegrać w Wilczy ważną rolę i doprowadzić arcydzieło do końca — pod wpływem namów architekta, który pod niebiosy wynosił jej energię. Mówiła: „Nie radziłam, ostrzegałam, ale teraz gdy się już tyle zrobiło, wezmę gmach na swoje słabe barki“. W finansowe kłopoty Strumieńskiego nie wierzyła, owszem często miała go w podejrzeniu, że ukrywa przed nią jakieś kapitały czy dochody. On zaś chętnie ułatwił jej przyjemność tej powtórnej niejako inicyatywy w budowie pałacu, nawet udał, że się opiera, waha, że ona go dopiero przekonuje itd. Tak podsycając w Oli umiejętnie zapał dla sprawy pałacu, i zsuwał na jej „słabe barki“ — część swej lekkomyślności, i w duchu miał — nie, robił sobie mefistofelesowskie zadośćuczynienie, że wskutek szczególnego (?) zbiegu okoliczności Ola stoi na straży dzieła, które się zrodziło w głowie jej rywalki (a wszakże pozwolił usunąć plan tej rywalki) i ku jej czci (nie bardzo!).
Ale mimo to, im więcej gmach wyłaniał się z pośród rusztowań, tem bardziej jego przyszły właściciel czuł się zeń niezadowolonym, rozczarowywał się. Gdy inni mówili: piękne! on nie mógł mówić że nie, musiał mieć dobrą minę, ale w duchu protestował; tak dalece to, co powstawało, było odległe od jego fantazyi, tak nic nie miało wspólnego z Angeliką. Żal jego był niesłuszny, był nawet nawpół udany, on sam przecież z góry mógł wiedzieć, że tak będzie; wszak widział plany i znał się o tyle na rzeczy, iż mógł sobie budynek wyobrazić, może nawet już wówczas zawarty w nim był ów żal i rozczarowanie, które-to uczucia czekały tylko na swój czas rozwoju. Zły był teraz, że dał się architektowi sterroryzować jego niby fachową wiedzą, że nie opanował go tak, jak swego czasu Angelikę, zły był nawet na Angelikę, że jej plan udaremnił mu obmyślenie jakiegoś własnego, któryby lepiej ich (jego) ideom odpowiadał, wreszcie znielubił architekturę wogóle, jako sztukę ciasną, nieelastyczną, nie mogącą wyrazić subtelniejszych poetycznych myśli. Pałac wydał mu się pasożytem, który wśliznąwszy się w jego pierś, ssie z niej soki, i wyrasta w coś niespodzianego, czego nie oczekiwał, coś swojego ale nie jego. (Pierwiastek pałubiczny). —
Jego najulubieńszem zajęciem było teraz obcowanie z Pawełkiem. Pawełek wszedł już właśnie w te lata, w których po przebyciu elementarnych nauk, po nabyciu pierwszych pojęć, miał duszę najpodatniejszą do przyjmowania tych silnych wrażeń, od których się zwykle datuje pamięć każdego człowieka. Strumieński wbrew swemu pierwotnemu planowi nie mógł się wstrzymać od zasiewania w nim wrażeń artystycznych: na spacerach ćwiczył jego wzrok w pojmowaniu piękności przyrody, i chociaż miał zasadę, żeby dziecku nic nie narzucać, przecież narzucał, może dlatego, że jego umysł był wówczas wogóle zbyt rozkołysany w fantazyach artystycznych. Co prawda nie widział w Pawełku oczekiwanych zadatków na przyszłego geniusza, lecz tylko posłuszeństwo, poddanie się. Przez zręczną politykę rodzinna przywiązał do siebie syna, zrobił niewidzialną przegrodę między nim a Olą i resztą rodzeństwa, wzbudził w nim małe ambicye, które on sam tylko mógł zadowalać, dawał mu małe czynności, był dlań po cichu starszym bratem i przyjacielem. Mówił żartobliwie, że to jest jego syn po pierwszej żonie, i naprawdę otoczył go odpowiednią atmosferą, a Ola oddała mu go do tego idealnego użytku, nie mogąc dać siebie. Pawełek duchowym pasierbem Oli! — w tym jednym punkcie przynajmniej nagięła się do intencyi męża. Tak powstał wyjątkowy trójkącik rodzinny, w którym ojciec i syn złączeni byli ze sobą linią o wiele krótszą i bliższą niż z matką, a który wewnętrznym konstrukcyom Strumieńskiego na temat Angeliki nadawał cień pozoru zewnętrznego sprawdzania się. Ale trójkącik ten nie zawdzięczał swego istnienia jakimś planom Strumieńskiego albo dobrotliwym ustępstwom Oli, albo obopólnym umowom, przeciwnie, wytworzył się samoistnie po szeregu gniewów, w których Pawełek towarzyszył ojcu przeciw matce, po szeregu drobnych alluzyj i czynów fantazyjnych, powiedzeń żartobliwych, które teraz dopiero pokazywały Strumieńskiemu swoją dziwną ciągłość i wewnętrzną logikę. A że syn musiał po matce dziedziczyć talent, więc Strumieński zaczął w duchu przeznaczać Pawełka na malarza, chociaż nic nie mówił o tem ani jemu ani nikomu. Nie chciał zbyt wyraźnie urzeczywistniać swych konstrukcyi, z któremi tylko igrał dotychczas, bał się także, by nie zwichnąć innych sił, które mogły drzemać w Pawełku, a jednak widocznie popychał go w jedną stronę.
Kiedy raz ujrzał swoje dzieci, bawiące się wśród wzniesionych już fundamentów pałacu (Ola zakazywała tej zabawy), przyszło mu na myśl, że wrażenie otrzymane z takiej budowli w tym wieku pozostaje niezatartem na zawsze. Idąc dalej za tą myślą, powiedział sobie — a słyszał to od Angeliki, gdy mu się skarżyła na brak talentu — że, ażeby zostać artystą, trzeba w dziecięctwie przeżyć jakieś nadzwyczajne tajemnicze wrażenie. W duszy swej miał już plan takiego wrażenia, ale go sobie nie wyjawiał, bał się, i dopiero powoli doń dochodził. Uczył Pawełka różnych potrzebnych rzeczy, ale tylko tego, co sam umiał, np. swojej botaniki, resztę zostawiał nauczycielowi wiejskiemu, który uczył we dworze. Nie pozwolił jednak uczyć chłopca geografii, bo wyczytał gdzieś, że ta nauka najprędzej rozszerza pogląd dziecka na świat realny; ale ostatecznie nie udało się wyminąć tej nauki. Obok potrzebnych rzeczy mówił Pawełkowi także wiele rzeczy niepotrzebnych, np. na wzór Angeliki zmyślał i rozpowiadał mu rozmaite fantastyczne historye, rzekomo dziejące się teraz w świecie, w historyach tych utrzymywał pewną ciągłość, a pobudzał i Pawełka do takiego samego komponowania, rozwijał w nim zmysł do kłamstwa artystycznego, do udanej wiary w rzeczy zmyślone i nieistniejące. Odbywało się to pod pozorem zabawy, wychowania, opowiadania bajek — a Ola miała z ich rozmów nieraz sporo śmiechu. — Działał tu może w Strumieńskim jakiś instynkt dla zachowania pewnych cech swego charakteru: mówił no sobie wprawdzie tylko tyle, że sam filistrzeje i dlatego przelewa resztę zakonserwowanego polotu na syna, ale przytem właściwie stare grzechy wracały, bo kierowała nim nadzieja powtórzenia może tej samej roli kuratora artystycznego, którą miał przy Angelice.
Natura jest obfita w alluzye. Raz podczas wycieczki zaskoczył ich deszcz w lesie; burza, grzmoty, wylanie rzeki — to wszystko zbliżyło ich do siebie, znosząc różnicę wieku, wywołując w nich jednakowy nastrój. Potem wracali brzegiem Wontoku, mijając wciąż liczne kałuże, w których urwiska i drzewa szeregiem się odbijały. Pokazując Pawełkowi odbicia przedmiotów w rozlanej wodzie, wiódł Strumieński jego oczy ku temu, by śledzić owe odbicia coraz dalej pod ziemią, widzieć je lub domyślać się ich w głębi, — i mówił o światach pod lustrem wody, o gmachach podziemnych. Pawełek widział, że to nieprawda, ale czuł też coś w tym rodzaju, że to prawda poetycka, był wspólnikiem blagi, i w zmoczonych do nitki sukniach, niesiony na ręku przez ojca, przytulał się mocno do niego. Strumieński nie bywał dla chłopca szczodrym w oznakach swej miłości, skąpił ich z pewnem wyrachowaniem, aby ich wartości nie osłabiać. Tym razem jednak ucałował go serdecznie, a było to w chwili, gdy stanęli naprzeciw pałacu po drugiej stronie stawu i w wodzie widzieli odwrócony szczytem w dół, spadający w rozjaśnione niebo, drugi daleko piękniejszy pałac, błyszczący i lśniący, jakby zbudowany z jakichś tafli kryształowych przez tajemnicze duchy podziemne, naprzekór budowlom nadziemnym tuż pod niemi właśnie, przez duchy, które swoją czynność kryją zazdrośnie przed okiem ludzkiem zapomocą złudzenia, iż to jest tylko zwykły fenomen optyczny. Tak mniej więcej mówił synowi Strumieński i w tej chwili, bawiąc go, był po swojemu twórczym, wymyślał symbol dla siebie samego, bo mu się wyraźnie ujawniło, że jego forsa leży w budowaniu właśnie takich fantastycznych pałaców — we własnej — a jeżeli nie we własnej, to w cudzych głowach.
Więc Pawełek jako nowe medyum. Czar i „poezyę“ tych scen muszę zostawić à discretion czytelnika. Było to dziecinne i wzniosłe, głupie i rozumne. Nie lubię takich epizodów poetycznie wyzyskiwać, i tam, gdzie kto inny może na mojem miejscu roztoczyłby wachlarz stylu, ja poprzestaję na napisaniu: itd. Tak samo przeskakiwałem wszystkie poetyczne ustępy w historyi porozumienia Strumieńskiego z Angeliką. A zresztą na czemże właściwie polega „poezya“ (ten cudzysłów nie ma wcale ubliżającej intencyi) takich zakątków życia? Może na tem, że i tu są punkty wstydliwe i ukryte części pałubiczne, ale wyjątkowa łatwość ich przezwyciężania wywiera taki urok, jakby chwilowe zawieszenie prawa ciężkości. — Jak np. Strumieński opowiadał Pawełkowi o Angelice nawet rzeczy tak piękne i mądre, że chłopak ich zrozumieć nie mógł. Zwykle jednak przerabiał Strumieński osobno dla niego historyę Angeliki, w czem wspomagało go to, że Pawełek słyszał już dawniej od domowników — z tymi dzieci bywają czasem poufalsze niż z rodzicami — legendy o Angelice i o jej kaplicy, chociaż nic o tem ojcu nie mówił. — Jak potem sam Strumieński nie odczuwał już w Angelice kochanki, ale wczuwając się w tok myśli syna, poddawał się macierzyńskiemu niemal oddziaływaniu tej postaci. Było to wspólnictwo ekstaz, spisek, nowa tajemnica pod pozorem wychowania — i Strumieński, jak kiedyś zaznał prawdziwych rozkoszy miłości, tak teraz stworzył sobie dostosowane do nich, jedyne w swoim rodzaju rozkosze ojcowskie — a to wszystko pod pretekstem (początkowo przynajmniej) wypalenia piętna na pierwszej epoce umysłowego życia Pawełka.
I sięgnął dalej. Dawny idealny obraz czystej miłości (str. 67., 99., 186.) przeistoczył mu się pod wpływem nowych warunków. Wpływy kościelne (zaznaczone na str. 181/2.) nasunęły mu wizye innej, egotycznej religii, z aparatem grobów, kościołów, ołtarzy gdzieś w przestrzeni, z unoszącym się jej duchem. Czego sam nie zrobił, zrobić już nie mógł, bo może miał umysł zaskorupiały i niepodatny, to chciał czuć teraz przez duszę syna, dać mu się zastąpić. Dawniej „rozpacz“ jego nie była jeszcze tak uduchowiona, była w nim, teraz już wyszła z niego, zamieniła się w postać niewidzialną i szła za nim jak upiór, domagający się ofiary. Sądził, że już pora zaznajomić Pawełka z jego prawdziwą matką. Wprzódy więc z rozmysłem pracował nad tem, żeby wrażenie przygotować jak najlepiej. Szło o ostatnia, Oli jeszcze niewiadomą tajemnicę pokoju Angeliki. Aby podnieść urok tej tajemnicy, zastosował nowy mechanizm i wynalazki optyczne. Pawełek musiał się znaleźć jakby w grocie, w odłamie owego kraju zaczarowanego, który mu Strumieński ukazał w lustrze wody, — co niedostawało, musiał dorobić fantazyą.
Liczył Strumieński na to, że tajemniczemi akcesoryami podziała zrazu więcej niż treścią wrażenia, ale że treść ta przecież stanie się dla Pawełka kiedyś rzeczą główną. Układał sobie, że potem raptem przerwie wrażenia, usunie ich przyczynę, zatrze realne ślady wypadków w pamięci Pawełka, wyszle go gdzieś z domu, aby cały ten wpływ pozostawić w nim jakby niewytłómaczony, jakby sen. Gdy wróci, nie znajdzie realnych śladów, będzie może daremnie badać, może wypytywać ojca, który mu nic nigdy nie powie, chyba potem kiedyś zostawi mu pamiątkę — lub nie, wszak sam miał w swoich wspomnieniach z lat dziecięcych zdarzenia, o których nie wiedział, czy były faktem, czy tylko mimowolnym własnym wymysłem, snem. Taką zagadką przeszłości miało być dla Pawełka objawienie się Angeliki.
Pawełek miał dawniej wojsko, zrekrutowane z chłopców wiejskich. Ola, chociaż w teoryi była zwolenniczką ludu, wyśmiewała to bratanie się syna Strumieńskiego z chłopami jako rzecz znamienną, ale je tolerowała, bo i inne jej dzieci brały czasem udział w kampaniach wojennych Pawełka. Od pewnego czasu jednak Pawełek zaniedbał tych zabaw jako niegodnych siebie, rozpuścił wojsko, a rodzeństwo pozbawione swego gaudium zaniosło nań skargę do matki. Było to jakoś pod nieobecność Strumieńskiego. Spostrzeżono, że Pawełek wieczorem gdzieś się wykrada i znika; pierwej można było myśleć, że jest gdzieś z ojcem, ale teraz? Ola zamknęła go razem z innemi dziećmi i sama pilnowała. Zauważyła, że Pawełek się niepokoi, że chciałby się wymknąć, myśli o czem innem, mało mówi i jest krnąbrny. Raz udało mu się zbiedz, posłała za nim służącego, który go dogonił i do domu sprowadził. Wreszcie zaczęła wpadać na różne przypuszczenia. Widziała ona już dawniej w zachowaniu się męża pewną zmianę, a równocześnie jakieś konszachty z Pawełkiem. Nie dziwiło jej to zrazu, bo była przyzwyczajona do różnych jego „humorów“, teraz jednak — acz po swojemu — zastanowiła się nad sytuacyą.
Małżeństwo ma swój barometr pewnych czułości i poufałości, na którym obie strony poznają stopień swego przywiązania i wzajemne zamiary. Drobne wahania i zmiany na tym barometrze stają się według okoliczności wskazówką, ostrzeżeniem, uspokojeniem itp. I chociażby jedno nie znało historyi serca drugiego, to na nim się ona odbije, choćby nawet komitywa płciowa była już uszablonowana. Tylko w złych romansach[59] — uwłaszcza kobiecych — dzieje się tak, że np. żona męża długi czas nie kocha, śpi z nim, a mimo to „kocha się“ na zabój w drugim „idealnie“. Dzieje, dzieje się i to, ale nie w tak prosty sposób, jak się o tem pisze. Uwagę tę uzupełniam w komentarzu, tu dodam jeszcze tylko, że w małżeństwie Strumieńskich nie ona, ale głównie on był tym, który dzieje i wahania swej duszy zdradzał na owym barometrze, a Ola wiedziała o tem.
Przestała pilnować Pawełka, zwolniła nad nim kontroli, aby go mogła łatwiej śledzić. Przeczuwała niemal, że wkracza w państwo Strumieńskiego. O istnieniu tego państwa dowiadywała się czasem z alluzyi męża, ale nie chciała się przedtem mieszać w te sprawy, udawała niezrozumienie, zdawało jej się zresztą, że już wszystko wie, co można było wiedzieć. Teraz kierowała nią tylko ciekawość, czy Pawełek istotnie wejdzie do muzeum Angeliki i co on tam będzie robił. Ukryła się więc wieczorem koło muzeum, które w ciągu trzech lat stało się niemal niedostępnem z powodu drzew i gąszczów, nigdy nie wycinanych. Obok pod powiewem wiatru stękała sosna i biła piersiami o mur kaplicy — poetyczny symbol żalu. Wkrótce spostrzegła Ola Pawełka, który tu szedł jak do siebie i wsunęła się za nim pokryjomu; lecz chłopak, posłyszawszy szelest za sobą, cofnął się o parę kroków, nadsłuchiwał i potem drzwi od wewnątrz zasunął.
W sali panował zmierzch wieczorny. Pawełek przystąpił do okien, zatrzasnął w nich okiennice, tak że stało się całkiem ciemno. Za chwilę jednak zadrgały w górze po obu stronach stropu dwa punkciki, zrazu małe jak robaczki świętojańskie, potem powiększyły się i przybrały kształt pary olbrzymich oczu, wysyłających dwa ukośne, silne pęki białych promieni świetlnych, które odwrotnymi stożkami nasycały coraz dalszą przestrzeń. Biegnąc wzrokiem za promieniami, ujrzała Ola na płaszczyźnie przecięcia się obu stożków szybę szklanną, za którą zrazu nic nie było; aż gdy się jej oczy chwilkę oswoiły z grą niezwykłego światła, ujrzała, jak za szybą światło to skoncentrowało się na jednym punkcie: na owym melancholijnym obrazie tęsknoty, o którym Strumieński powiedział, że mu jest najmilszy.
Pawełek ukląkł przed obrazem, jak żeby lepiej widzieć, co się wewnątrz dzieje. W tej chwili wskutek chłodu przeszedł Olę dreszcz, lecz ona poczuwszy ów dreszcz, mimowoli natychmiast przypisała go innej przyczynie, wywołując przez to w sobie samej uczucie pewnej obawy, a przynajmniej naprężonego oczekiwania. Pochylona naprzód twarz Pawełka, wydłużona szyja, czoło przytulone niemal do szyby — to wszystko także suggerowało Oli, by naśladowała jego zachowanie się. A widząc znowu te fale, cofnięte od brzegu, te trzciny pochylone w jedną stronę i zmrok ponury, doznała — jak sobie potem mówiła[60] — po raz drugi w życiu tego samego wrażenia, co pierwszym razem: że to nie jest wszystko. Pawełek jednak nie oczekiwał, lecz badał coś, bo wnet odwrócił się, popatrzył w górę i wykonał jakąś manipulacyę tak prędko, że Ola nic nie dojrzała, bo tymczasem uderzyło ją inne zjawisko. Oto nagle wielkie oczy, niby ślepe dotychczas, napełniły się żywemi rubinowemi soczewkami, z których trysnęły smugi czerwonego światła, przeciskając się między białymi promieniami; pod ich wpływem proszek farb jakby wirować zaczął, kształty się zatarły, zmieniły, a wtedy
— o cudzie cudów! —
wyłoniła się na obrazie wielka jasna głowa kobieca, okolona złotymi włosami, a była to głowa Angeliki.
Dłońmi odgarniała sobie włosy z czoła, oczy jej były utkwione w przestrzeń uporczywie, hipnotyzująco, usta miała trochę rozwarte jakby drgające, a w nachyleniu głowy, blasku oczu, była taka rozpaczliwa chciwość życia, że od tego obrazu w czarnych ramach rozpływała się i udzielała widzowi suggestya, przenosząca go poza próg nonsensu, ażeby wierzył, że te oczy odsyłają otrzymany obraz do jakiegoś tajemniczego zbiornika, że te usta za chwilę przemówią coś o tem, co jej oczy ujrzały na ziemi, że może mocą niewidzialnego rozkazu nastąpi nagłe wstrząśnienie wśród martwych atomów, czyhających nad brzegiem życia — żywa postać zaszeleści w przestrzeni i spłynie na ziemię. Lecz nic z tego się nie działo, natomiast osoby, patrzące na obraz, i z niemi jakby wszystko dokoła więzło w chwili zapatrzenia się, stawało się nieruchomem, asymilowało się mimo woli do tej żywej martwoty i ciszy, jakby nie było innych form życia, tylko to ciężkie upiorowate oczekiwanie, nie mające nic wspólnego ze sztuką, okrutne, beznadziejne, bezrozumne.
Było to ostatnie dzieło Angeliki malowane wśród trwogi przed śmiercią, wśród żalu za ziemią i niebem — po całych dniach gorączkowej, rozpaczliwej pracy, sekretne farby zawarły nareszcie to, co artystka uważała za „duszę swej postaci“ i co chciała pozostawić na świecie, bo nie wierzyła w świat pozagrobowy i w możność przebywania po śmierci jako duch w atmosferze otaczającej kochanka.
Cały obraz, ujęty w ogromne czarne ramy, był jakby domem, do którego okna z wewnątrz przez jakiś korytarz przyszła ta postać i wychylała się, żeby zobaczyć, co się dzieje na świecie. Przegradzająca szyba zaś wywierała taką suggestyę, jakby miejsce poza nią należało już do „duchów“, obawiających się bezpośredniego zetknięcia się z ludźmi.
Pawełek patrzył w obraz z wyuczoną bezkrytyczną ekstazą i zupełną wiarą, zakrywał sobie oczy, odwracał się i znów patrzył, poczem ukląkł, wyciągnął ręce i zaczął po cichu wymawiać chaotyczne zdania w rodzaju: nie odwiedzałem pani, bo mnie matka zamykała, może pani czego chce, może mi co rozkaże, niech mnie pani weźmie z sobą, niech pani coś przemówi do mnie itd.
Chwilami postać jakby ustępowała poza mglistą, nieokreśloną zasłonę farb, potem znowu wyraźniej się wybijała, przyczem odchylenie głowy tak złudnie naśladowało ruch, że Ola w pewnej takiej chwili uczuła bezwiedną trwogę i krzyknęła. Chłopak odwrócił się, a ujrzawszy matkę, uczynił, że światło natychmiast zgasło. W ciemności stali oboje, a pani Strumieńskiej się zdawało, że jest ktoś trzeci z nimi. Słychać było wyraźnie uderzanie sosny o strop budynku i Oli nie wpadło jakoś na myśl zastosować tu powagi matczynej. Nagle Pawełek podniósł u jednego okna okiennicę a szybko otworzywszy okno, wyskoczył i uciekł. Ola została sama. Ogarnął ją pewien strach, który chciała przezwyciężyć, by się przyjrzeć dokładnie wszystkiemu. Zbliżywszy się do szyby zapalała zapałki, lecz jedna po drugiej gasły, mogła tylko w chwilach rozbłyśnięcia się płomyków widzieć obraz samotnego brzegu morskiego. Trzciny się poruszały, fale uderzały o brzegi, tak ponure, jakby miotały w swych objęciach martwe ciało. Ostatnią zapałkę zaświeciła przed lustrem, a poprzeczna skaza na niem mignęła przed nią jak błyskawica. Odwróciwszy się, przeszła Ola ku oknu, wołając dopiero teraz za Pawełkiem. Wtem cofnęła się — bo nowy dziw! miesiąc wypłynął z za chmur i oświetlił okolicę, wywołując przypadkowo fenomen optyczny: oto w specyalnych ramach, otaczających okno, ukazał się całkiem jakby sztuczny wytwór krajobraz nocy miesięcznej, na nim jako najwyższy punkt widniał cmentarz, z pod którego stóp wypływały białe głazy. Memento mori stało w środku okna a młoda pani, która nigdy o śmierci bardzo nie myślała, straciła rezon pod nawałem tych zjawisk, cisnących się naokoło niej gwałtownie w samotności nocy, i przelękniona, — bo była dość zabobonną, — krzyknęła, a potem zaczęła się żegnać. Pobiegła do drzwi i chciała wybiedz, targnęła za klamkę, drzwi były zamknięte. Gniew ją porwał, targnęła raz i drugi, i dopiero wtedy spostrzegła, że drzwi są tylko z wewnątrz zaryglowane. Odsunęła zasuwkę, wyszła pośpiesznie, po chwili wróciła i chciała wyjąć klucz, ale klucza już nie było. — Całe to zajście trwało zaledwie kilka minut.
Strach wstrząsał nią jeszcze trochę, ale na zewnątrz objawiało się to tylko wybuchami gniewu, hamowanymi pewnym respektem. Gdy Pawełek przyszedł do domu, skradając się zdaleka od matki, spytała wprawdzie: gdzie ty się włóczysz? lecz było to tylko zaznaczanie powagi, nie chciała dostać i nie dostała też żadnej odpowiedzi. Cała sprawa zaskoczyła ją tak nagle, że nie wiedziała jak się zachować, w myśli miała tylko owo zjawisko, przytem poszlakę jakichś machinacyi i jakąś niepewność, czy to się zwykle tylko na tem kończy. W domu pp. X-ów nasłuchała się wiele o duchach i o sztucznych sposobach ich wywoływania, a przytem z latami pokazywało się u niej — jak już powiedziałem — coś jakby powrót do zabobonów i dewocyi, recydywa do form atawistycznych, czego jednak nie trzeba brać po darwinowsku.
Zawołała Pawełka do lekcyi fortepianowej, ale jemu ręce drżały, nie śmiał patrzeć na matkę. „Dlaczego ci ręce drżą? dlaczego nie patrzysz mi w oczy?“ były jej zapytania, któremi chciała swój kłopot przenieść na niego. Nie mówiła z nim jednak nic o zajściu w muzeum, obiecując sobie interpelować o to męża.
W tem zajechał powóz z powracającym Strumieńskim, lekcya się zaraz skończyła. Strumieński był w dobrym humorze, przywitał żonę, rzucił parę słów wesołych, a potem poszedł zaraz do siebie, bo miał niby jakiś interes do załatwienia. Pawełek poskoczył za nim, aby mu opowiedzieć o zajściu, lecz ojciec, nie wysłuchawszy dobrze, o co rzecz idzie, przerwał mu już przy pierwszych słowach i odsunął go. Pawełek się zaciął, powziął podejrzenie, bo jako dziecko miał nieufność nawet do ojca, i postanowił nic już nie mówić.
Ani wyniesiony z muzeum strach, ani respekt dla duchów nie były u Oli tak silne, by jej dusza nie odrzuciła wkrótce tych uczuć i nie wytworzyła natychmiast w ich miejsce gniewu na Strumieńskiego i Pawełka. Bo Olą rządziły przedewszystkiem nie tyle myśli i decyzye, co chwilowa sytuacya, jej też Ola oddawała się zupełnie, doznając przytem całkiem na seryo pierwszych lepszych z brzegu uczuć, do tej sytuacyi stosownych. A więc tym razem naprzód zazdrości, a potem oburzenia: jak on śmiał mieć tu nałożnicę! Przeczuwała, że była może na tropie czegoś niemoralnego — gdyby coś podobnego znalazła w powieści, a, to co innego, ale tak... wydało jej się to potwornem, waryackiem, głupiem i miało posmak nieprzyzwoitości. Chciała go jednak przedewszystkiem złajać za Pawełka, a podniecała ją do tego nie tyle zazdrość żony lub matki, ile jakaś zazdrość wogóle, jakaś chęć wywarcia na nim swej złości, która wszakże w jednej chwili mogła się przełamać w żal, oburzenie, sympatyę itd.
Była pewna, że Pawełek ojca o wszystkiem powiadomił, i czekała, rychło mąż przyjdzie i zacznie się przed nią usprawiedliwiać, tłómaczyć. Będzie zakłopotany, ona zaś wystąpi — głównie jako matka Pawełka, na zazdrość żony była za dumną. Wprawdzie bowiem tolerowała konszachty Strumieńskiego z Pawełkiem, ale ta tolerancya nie była niczem stałem, była tylko milczącą umową, którą teraz mogła zerwać, zwłaszcza że nadarzała jej się taka pyszna do tego sposobność.
Ale Strumieński jakoś nie przychodził — zaczęła się niecierpliwić. Powiedziała sobie: Nie przychodzi, bo nie wie, co teraz zrobić, szuka wykrętu, boi się. To podniecało jej odwagę. Była przygotowana przerwać jego tłómaczenie się słowy: Nie trzeba, obejdzie się, nie chcę tego słuchać — lub czemś w tym guście. Lecz gdy nie nadchodził, prosiła go w duchu: przyjdźże, a ja cię złaję. — Wszedł Strumieński, ale całkiem nie taki, jakim go oczekiwała: swobodny, bez śladu zakłopotania. Bezczelny! pomyślała, nie wiedząc, że Strumieński o niczem nie wie. Zaczął jej mówić o zaręczynach Gasztolda, co ją mocno zajęło, tak że wyszła z nastroju oburzenia i potem już nie mogła go znaleść, tem bardziej, że musiała się nieco wstydzić swego zbyt skwapliwego zainteresowania się Gasztoldem, a wzmianka o Gasztoldzie przybliżała jej wspomnienie warszawskiej kompromitacyi, i... pewnych niefortunnych nadziei romansowych. Pocieszała się zrazu myślą, że Strumieński chce ją tylko zaszachować, ale po opowiedzianych faktach poznała, że tak nie jest, że Gasztold zaręczył się istotnie. Zapanowała jednak nad przykrością, którą jej sprawiła ta nowina, wypowiadała różne uwagi o tem, jakiem będzie to przyszłe małżeństwo, obmawiała tak Gasztolda jak i jego narzeczoną, w czem jednak potrzebowała od męża pewnej pomocy i wyrozumiałości. Z niechęcią do Gasztolda budziło się w niej jako uczucie dopełniające przywiązanie do Strumieńskiego, a wskutek takich powikłań wpierw już odczuta zazdrość o niego (tj. o Strumieńskiego) nabrała szczerszych kolorów. Interpelacyę swoją odłożyła nieświadomie jako atut do jakiejś innej kłótni, a tymczasem poddawała się powstałemu w niej świeżo splotowi uczuć. Jego milczenie o obrazie Angeliki już jej nie gniewało, ale imponowało, martwiło, przygnębiało. Poczuła żywo, że nikt jej nie kocha, że wszyscy (uogólnienia z powodu Gasztolda) ją zdradzają, łzawo jej się zrobiło. Zawołała do siebie Pawełka, aby go udobruchać: przyszedł posłusznie, bo dąsał się na ojca. Pawełek przeczuwał bystro, że z powodu tego obrazu powstało jakieś naprężenie między ojcem a matką, lecz nie wiedział jakiego rodzaju. Pieszczoty matki zrozumiał tak, że ona go prosi, żeby nic ojcu nie mówił, i w duchu obiecywał jej milczenie — był trochę rad temu, że z obu stronami spiskuje. Tymczasem Ola zaczęła grać na fortepianie, chciała jak to piszą wypowiedzieć się w muzyce, dać mężowi coś do poznania, grała więc z wielkim ferworem, aby wywołać zapytanie: Co ci jest dzisiaj? Grała, myliła się naumyślnie, nie kończyła, — ale napróżno. On nie poznawał, nie zwracał na nią uwagi, chyba naumyślnie.
A sekret był ten, że Strumieński wrócił do domu ululany, przez drogę wytrzeźwiał, napił się potem u siebie czarnej kawy, ale jeszcze czuł wino w głowie. Wstydził się nieco przed Olą, zajęty więc udawaniem pewności ruchów nie zwracał uwagi na jej zachowanie się lub też mówił sobie: Czegoś ona dziwna, ale może mnie się tylko tak zdaje, lepiej dam pokój.
Zaledwie przypomniał sobie zapowiedzieć żonie gości na drugi dzień: Będziemy mieli jutro gości, ciekawych gości! lecz nie chciał mówić kogo. — No, kto przecież? — Et, nic, chcą widzieć pałac. — Do tego była Ola przyzwyczajona.
Mimo swego stanu a może właśnie wskutek niego Strumieński wewnątrz swej duszy patrzył teraz jasno i gonił szybkie myśli. Zajęty był wyobrażaniem sobie towarzystwa, z którem się niedawno pożegnał. Ilekroć zetknął się z ludźmi, ostygały nieco jego interesa melancholijno-pedagogiczne, i traktował je wtedy jako brzydki nałóg, z którym się ukrywać należy. Dlatego-to odpędził Pawełka, bo w takich chwilach życia swą powierzchnią wspólnictwo z nim mimo poetyczności zatrważało go jako stosunek dziwny, a może nienaturalny i kompromitujący. Bo to „życie podziemne“, które się w nim formowało, było bardzo delikatne, jak mózg pokryty błonką tylko a nie czaszką. Patrząc na Pawełka i jego pieszczenie się z matką pomyślał: Jaka obłuda! tak przecież w rodzinie być nie powinno! Powiedział sobie także, że już najwyższy czas wykonać resztę planu co do Pawełka, — należy go odciąć od Angeliki, nim mu się zabawka sprzykrzy, aby zachować w nim świeżość i siłę wrażenia. Już mniej więcej przeczuwał, jak to wykona. Ale równocześnie z Pawełkiem chciał i on sam skorzystać: zerwać (na razie? na zawsze? tego nie określał) z tym tak luźnie do niego przyczepionym kawałkiem przeszłości, który się skupiał w sekretnym obrazie pierwszej żony. Odwagi w tym kierunku dodawało mu wspomnienie, co do którego nigdy nie był pewnym, czy się nie myli, w tej chwili np. myślał, że nie. (Chęć zerwania[61] zamieniła się w przypomnienie, a raczej wytwarzała je w mózgu jako swoją podstawę, asekurowała się zaś niesumienną niepewnością). Oto zdawało mu się, że sama Angelika w rozmowach przed śmiercią wspomniała mu coś o tem, że jeżeli taki (jaki?) czas kiedy nastanie, niech on, mąż, zniszczy wszelki ślad po niej. Słowo „wszelki“ wydawało mu się trochę przesadnem. Myśli te toczyły się w jego głowie trochę po pijanemu, ale swoją drogą upicie się było teraz tylko wygodnym pozorem, którem otulał pewne nieokreślone nadzieje, a te właśnie nadzieje wywoływały tamte tzw. rozsądne myśli. Siedział przy Oli, bo go muzyka też trochę ogłuszała, i był naumyślnie bezmyślny. Inne dzieci w drugim pokoju układały z klocków pałac — natura jest pełna alluzyi. Pawełek patrzał na nie obojętnie, chuchał na szybę i przecierał ją. Strumieński obserwował jego ruchy i wtedy zastanowił go jeden szczegół: Oto Pawełek mówiąc o kobiecie na obrazie nazywał ją czasem i np. dziś „pałubą“, „naszą pałubą“. Dźwięk tego słowa przypominał Strumieńskiemu coś ohydnego i ordynarnego zarazem, coby to jednak było, nie pamiętał. Wprawdzie jeszcze dawniej dowiedział się Strumieński od Pawełka, że on to słowo „pałuba“ zasłyszał od parobków i pastuchów wiejskich, w jakim jednak sensie tego słowa używano, Pawełek wytłómaczyć nie umiał. Ostatecznie dziś nie chciał sobie Strumieński psuć nad tem głowy. Powiedział „dobranoc“, bo chciał prędko pójść spać, Ola nie znalazła nawet sposobności, aby powiedzieć: ja wiem wszystko! Nie pocałował jej na dobranoc — jaki on jest.
Wprawdzie Strumieński, żegnając się z żoną, obrzucił ją spojrzeniami nawpół czułemi, nawpół pożądającemi, a dla zamaskowania tej drugiej cechy swego spojrzenia, dodał uśmiech łagodny, wprawdzie Ola to zauważyła i mogła stąd wysnuć wniosek, że on się z nią „gniewać“ nie chce, jednakże wolała nie przyjmować tego do wiadomości, bo ten szczególik nie dopasowywał się do tej komedyi psychicznej, którą już teraz zamierzyła odbyć ze sobą. (Wymijanie tego, coby mogło popsuć symetryczność uplanowanego zdarzenia, — punkt fałszywy).
Po odejściu Strumieńskiego miała Ola krótką, grzeczną wizytę pierwiastka pałubicznego. Zawsze w mężu lubiła pewien patos, o ile był do niej skierowany, teraz, leżąc w łóżku rozgorączkowana, myślała nad tą sprawą głębiej. To, że on kochał i ukrywał Angelikę tak długi czas, wywołało jej podziw, poruszyło w niej strunę romantyzmu, nastrojoną jeszcze od ostatniego drgania na ton „Maryi Dunin“. Ale niedługo mogła myśleć bez rozdrażnienia, chociaż forsowanie wykrzyknika: waryat! już się jej nie udawało. Czuła znowu pewien strach przed nim jak przed czarownikiem, ale — przecież go znała, nieraz był tak śmiesznym. Chciała wmawiać w siebie, że on zapewne dopiero od niedawna robi takie komedye, ale przypomniała sobie różne jego alluzye, wycieczki, ten krajobraz nadmorski... Miała żal do siebie samej, że się dawniej o tem nie dowiedziała, że nie mogła w nim obudzić takiego zaufania, ale żal ten do siebie samej zaraz przepłynął w żal do niego, że on ją wówczas oszukał, nie zwierzył się ze wszystkiem — on tylko wyzywał ją, dokuczał jej Angeliką, ale nie był szczerym.
Trapiła ją jednak jeszcze głębsza, bo naruszająca byt egoizmu i ambicyę zazdrość intellektualna, tej np. treści, że ona sama, choćby się w kim na seryo kochała, nie jest zdolna do takiej miłosnej zapamiętałości, jaka według jej obaw była u Angeliki a zapewne i u Strumieńskiego. Poczuła znowu gorycz i nienawiść do „tej kobiety“, która zniszczyła ich „szczęście i spokój domowy“, wydarła jej serce męża, a przecież była o wiele brzydszą. Ażeby tę zazdrość w sobie ukryć, mówiła wprawdzie poniżająco: to czysty bzik. to szaleństwo, komedya! Biorąc miarę ze siebie przeczuwała także, że Strumieński znowu tak bardzo na seryo zapamiętałym nie jest, bo przecieżby nie robił tego lub owego, nie rozpalałby się tak do niej, do Oli — nie, nie. I w tem przeczuciu był jej ratunek (podobnie ratuje się Gasztold str. 230. w. 8. i n.). Nie było to wcale przeczucie genialne, lecz wywołane chceniem; chciała przeczuwać to, co jej było dogodne — a jak wiemy przeczuwała, niech będzie, trafnie —, chociaż z drugiej strony obawiała się, czy to uspokajanie siebie samej nie jest złudą, czy może przecież niema tam czegoś nadzwyczajnego. Ale na tle owego przeczucia postanawiała: trzeba mu to wydrzeć! wydostać to od niego! On w walce z nią powinien mieć równe siły, żadnej rezerwy, żadnej ucieczki! I w tym celu wybrała sobie środek najlepszy (instynktowne trafianie str. 138. w. 22.): zamiast zazdrości prawdziwej, intellektualnej, przyjęła w sobie i wysunęła na pierwszy plan zazdrość fałszywą, płytką, mniej niebezpieczną, mianowicie zazdrość płciową o Strumieńskiego, a więc takie uczucie, które jak wiedziała było Strumieńskiemu pożądane i miłe (przemianowanie pobudek p. str. 232. w. 3.). Na tej drodze mogła mu wydrzeć ją — to jest raczej jego wydrzeć jej. Przeczuwała powodzenie tej taktyki w przyszłości i przejęła się nią na seryo, upajała się zazdrością o Strumieńskiego, rozżalała. Zwolna jej chęć praktycznego i pomyślnego rozwikłania sprawy uprawdzała nową zazdrość, zacierając jej genezę. Gwoli podniecenia i rozwielmożnienia w sobie tego nowego uczucia fałszowała przeszłość. Jak ona go kochała! A on jej wydarł syna! Zrodziła mu troje dzieci! Poświęciła się, wychodząc za niego, wyrobiła mu stanowisko w świecie! A on gdzie, na co podziewał swoją miłość! Oszukiwał ją — nie zdradzał wprawdzie tak, ale jeszcze gorzej! Poniżał ją. Ona zaraz jutro wyjedzie, rozwiedzie się z nim! Tak szczuła się w zazdrość, lecz zarazem i we większą miłość ku niemu, jako racyę bytu zazdrości. Przypominała sobie Gasztolda i zwalała teraz na siebie winę, nazywała siebie niewierną żoną. Nie wyjedzie więc, ale zostanie tu, musi swoją winę odpokutować. — Zresztą — cóż się właściwie stało? może to wierutne głupstwo, zabawka, o którą nie warto robić awantur. Nie, nie tak. — Rezultatem tego kotłowania uczuć była bezkierunkowa złość, zamaskowana rozżaleniem, a objawiana płaczem do poduszki wśród nocy. —
Przyznaję, że mój wywód a raczej hipoteza o zazdrości intellektualnej jest niejasny i wątpliwy. Ta nazwa nie wystarczy na wyczerpanie treści całego kłębka uczuć i ruchów myśli, które tu mogły w grę wchodzić. Zamiast zbiorowej nazwy „zazdrość intellektualna“ mógłbym z równą niedokładnością powiedzieć „potrzeba odporu wogóle“, lub szopenhauerowska „wola“. Ale rozwikłać ów kłębek byłoby rzeczą arcytrudną a może niemożliwą, gdyż kto wie czy każda nitka dałaby się jakoś opisać, — chyba według jakichś przypuszczalnych objawów podobnie jak w chemii odkrywa się istnienie pierwiastków i związków, forsując sztucznie ich okazanie się. Ja sam próbuję się załatwiać z takimi wypadkami w duchu uwagi wypowiedzianej w rozdz. XIX. „Trio“ pod 6., ale to może być tylko pro foro interno. Faktem jest, że każdy autor, obserwując życie, dochodzi do pytań, przed któremi staje. Otóż ja myślę, że komponując w myśl zasady wypowiedzianej na str. 198/9., muszę i w mojem opowiadaniu przyjąć punkty, których nie rozumiem, aby dać w niem zupełny równoważnik sposobu spostrzegania i pamiętania życia. Na taki punkt właśnie powyżej natrafiłem; naturalnie można ich było napotkać mnóstwo i w poprzednich epizodach, lecz zazwyczaj dzieje się tak, że człowiekowi badającemu lub piszącemu wystarcza urojenie wyczerpującej całości.
Gdy Ola obudziła się nazajutrz po niespokojnych snach, poranek nie rozwiał jej nastroju, bo mąż zawsze jeszcze nie zbliżał się do niej, kręcił się gdzieś... Wtem ogrodnik wręczył jej bukiet róż od pana. Był to dar częsty i stereotypowy, tym razem jednak widziała w nim znak, że on ją przecież kocha.
Stało się wkrótce coś, co ją w odegraniu przeczutej roli ubiegło, i — czy może nadało energię ruchową ukrytym czynnikom? Takby się to nazywało, ale w każdej sytuacyi drzemie tysiąc czynników gotowych do zapłodnienia i rozwoju to tak to owak. Nie nastąpiło więc coś, co „koniecznie“ tak być musiało — na wzór dramatów naśladujących Sofoklesa — chyba że mówimy o tej wspólnej wszystkiemu konieczności, tak wspólnej, że już nie jest koniecznością, bo znosi się we wszechświecie. Ot przyszły nowe fakta i sprawa — skrystalizowała się? wybuchła? zagmatwała się? Powiedzmy, naśmiewając się z autora: spałubiła się.
Idzie o wizytę dwojga dość ekscentrycznych gości, którzy na pięknych koniach zajechali przed dwór Strumieńskich. Mężczyzna, przyjaciel młodego Truskawskiego, pan Jelonek, nie był tak głupim, za jakiego powszechnie go uważano z powodu, że puszczał pieniądze, nosił perukę i udawał człowieka wiecznie podróżującego. Kobieta była dawniej aktorką w jednem z większych miast rosyjskich, gdzie przetłómaczyła jakiś lichy dramat historyczno-społeczny, potem nauczyła się emancypacyi na jakimś zagranicznym uniwersytecie, teraz zaś udawała osobę politycznie podejrzaną, udając, że pozornie bada Galicyę i zbiera daty, wiadomości, typy i krajobrazy niby tylko do powieści czy też studyum publicystycznego. Ta poza miała jednak swoje podstawy — ale to nas tu nie obchodzi. Jelonek, z którym miała stosunek wzajemnej dobroczynności, jeździł z nią wszędzie, narzucając się jej z fotografowaniem wszystkich i wszystkiego. Szło mu o to, by pokazać okolicy, że wdaje się w konszachty z kobietą tak niebezpieczną, kto wie czy nie anarchistką. Zawitali do Strumieńskich w przejeździe, aby zobaczyć pałac, popołudniu zaś mieli się udać dalej w swoją jakąś tam niepotrzebną podróż. Panowie mało się znali, a owa eksaktorka pani czy panna Berestajko (czyli krótko Berestajka) była tu zupełnie obcą.
Jelonek widząc ślady łez na twarzy Oli — na co mu zwróciła uwagę jego towarzyszka — zaczął ją nudzić opowiadaniem swoich przygód podróżniczych i opisywaniem zwiedzonych miast, ale gdy się pokazało, że oboje znają dobrze Radom, rozmowa poszła im dość gładko. Tymczasem Strumieński zajął się Berestajka. Ponieważ po francusku nie umiał, porozumiewali się z sobą mieszaniną języka polskiego i ruskiego, względnie rosyjskiego, co stworzyło odrazu między obojgiem atmosferę nieco humorystyczną, a zarazem bardzo wygodną do przemycania sobie przedwstępnych czułości. Strumieńskiego interesowała ta kobieta (mówił sobie: jako typ nie jako „kobieta“), a przytem rad był, że sposobem rozmowy z nią może irytuje Olę. Ola patrzyła na jego umizgi z początku ze zdziwieniem, tak dalece ta scena odskakiwała od jej wczorajszego toku myśli, potem jednak obserwowała je z ogromną ciekawością, wśród której nie miała czasu załatwić się z Jelonkiem tak, jakby kiedy indziej uczyniła, owszem udawała wskutek roztargnienia, że go kokietuje, więcej naśladując tamtę parę niż na seryo. Czuła, że Strumieński niektóre szczegóły rozmowy adresuje do niej, obawiała się prawie, że on może tylko na żart i z ironią umizga się do Berestajki, jego umizgi bowiem i powodzenie chwilami czyniły go w jej oczach imponującym i pięknym; zazdroszcząc w ten sposób, miała przyjemność w zazdrości i rozkoszowała się swoją ukrytą do niego miłością.
Wszystko to odbywało się na tle oficyalnego fabrykowania sobie wrażeń z rozmaitych rzekomo pysznych krajobrazów, tudzież rozmów o sztuce budowniczej, dramatycznej, aktorskiej, fotograficznej itd. Oglądano pałac, Jelonek fotografował go, zachwycając się po blagiersku jego położeniem, fasadą itp. Każde się popisywało, czem miało. Wzięto się potem do gry w lawn-tennisa: Strumieński z Rosyanką po jednej, Ola z Jelonkiem po drugiej stronie siatki. Strumieńscy grali bardzo dobrze, Jelonek licho, aktorka nie umiała wcale i dopiero teraz z zapałem się uczyła. Wskutek tego Strumieński miał z nią zabawę, Ola zaś miała uciechę, że „my oboje tak dobrze gramy i aż się popisujemy“, uczuła miłą sobie wspólność ze Strumieńskim i objawiła to nieznacznym wykrzyknikiem, który Berestajka dobrze sobie spamiętała.
Mówiono potem o sportach. Jelonek opowiadał, dlaczego porzucił rower — jako niezdrowy a zarazem nieszlachetny wynalazek, świadczący o skarleniu ducha. Berestajka, aby dać próbkę swej ekscentryczności, zaproponowała Strumieńskiemu wyścig konny do niedalekiej grupy skał o szczególnej formacyi, zwanych tam Organami. Strumieński siadł na wierzchowca Jelonka, wnet jednak zmiarkował, że to niema być wyścig na seryo. Dał się z początku daleko wyprzedzić, potem ona widząc, że Strumieński ją niebawem doścignie, z przekory, zamiast na most; skierowała z drogi w bok do Wontoku i wjechała w wodę. Koń stanął i zaczął pić, wkrótce przypędził Strumieński, dziwił się, a stanąwszy przy niej, klepał jej konia po szyi. W tej chwili ujrzał na jej palcu pierścień i chcąc ująć jej dłoń swoją ręką, prosił o pokazanie pierścienia. Zdjęła z palca pierścionek i pokazywała jakiś wyryty na nim oryginalny rosyjski napis, lecz wtem, podając, upuściła go do wody. Sprzeczali się, kto niezgrabny — pan, pani. Rosyanka udała wielki żal i prosiła Strumieńskiego na wszystko w świecie, żeby jej pierścionek wydobył. Powiedział, że każe szukać. Ona: Ale ja nie mam czasu, to pamiątka, to talizman. Nikogo nie było w pobliżu, dla Strumieńskiego nastąpiła kłopotliwa sytuacya — czyż miał sam leźć do wody? — Niechże pani ostrożnie wyjedzie, poczekamy, aż się woda z mułu oczyści, może go dojrzymy i wydobędziemy. — Niechno tylko pan ostrożnie jedzie. — Wyjechali na brzeg, ale w wodzie nic nie błyszczało, Strumieński nie wiedział, co robić z kapryśną kobietą, która nalegała na natychmiastowe szukanie pierścionka, ona zaś: Widzę, że muszę tu sobie sama poradzić. — I siadłszy na brzegu, zaczęła energicznie bez ceregieli zdejmować bucik i pończochę, a obnażywszy jedna nogę, pluskała nią w wodzie. — Nie dbam o to, co pan sobie pomyśli — wiem z góry co — nie widzę w tem nic okropnego. — Strumieński: Ja też nie widzę nic okropnego, przeciwnie to co widzę jest... — A nie patrzże pan na mnie, odwróć się, pilnuj koni. — Upominał ją, co robi, a gdyby kto zobaczył! — Aha! tuś mi! i zaczęła się śmiać na głos, gdy on patrzył dalej. On trochę urażony: Czy chciała się pani pochwalić zgrabną nóżką? — Tak. — Znałem i znam zgrabniejsze. — Wątpię, a czy dużo? — Zdaje mi się, że się posuwamy za daleko. — Ja tak, pan nie. — Pani mnie wyzywa? — Dzieciak z pana. — Czy pani zamieściłaby taką scenę w swoim romansie? — Cóż znowu, czyż pan nie widzi, że się nim bawię? — A jednak nie osiągnie pani swego zamiaru. — Zobaczymy. — Wtem nadeszła mała bosa dziewczynka z opałką w ręce, nazywała się Agatka. Strumieński polecił jej szukać w tem miejscu zguby. Rosyanka: Szukaj, szukaj mała, dostaniesz coś odemnie. — Z miernym pośpiechem obuwała nogę, a Strumieński rzekł: Szkoda. — Ona nie pytała: czego? bo wiedziała, że szło mu o drugą, i chciała mu zrobić zawód. Gdy siedli na konie, rzekł Strumieński: Gdy Agatka nie znajdzie, to dostanie coś odemnie. — Dlaczego? — A Strumieńskiemu przyszła właśnie na myśl gra słów: strumień i Strumieński, wspomniawszy więc o zaślubinach doży weneckiego z morzem, wytłómaczył żartobliwie, że oto teraz ona z nim zaręczyła się w taki sam symboliczny sposób.
Całej tej scenie przypatrywała się Ola z bijącem sercem przez lunetę Jelonka, który tymczasem, chcąc się jej przypodobać, sfotografował Pawełka a potem w tym samym celu oglądał jakiegoś parobka o facyacie, jego zdaniem bardzo komicznej. (Miał estetycznego bzika, by wszędzie węszyć komizm.)
Strumieński z Rosyanką pojechali ku Organom, objeżdżając je dookoła. Opowiedział jej najprzód legendę przywiązaną do tych skał: że był jakiś kościół, w którym dyabeł grał na organach, aż niebo, dowiedziawszy się o tem, zesłało piorun niszczący; czy też, że dyabeł, nie mogąc znieść dźwięku tych cudownych organów, ukradł je z kościoła i uciekając porzucił je po drodze... legenda ma kilka wersyi. — To ciekawe — rzekła Berestajka — napiszę na ten temat nowelkę albo dramat wierszem. — Dla mnie — odparł Strumieński — o wiele poetyczniejszem jest powstanie tych skał takie, jak je tłómaczy geologia. Wszędzie tu widzimy ślady czasów przedpotopowych, epoka plioceńska, tu gdzie się pani teraz znajduje, przelewało się morze, tu nad nami, wysoko, pływały sobie ichtyozaury, potworne ryby... Opowiadając o tem, spoglądał chciwie na rozmaite wyżłobienia i zakątki skał, znajdujące się po drugiej stronie, to jest tej, gdzie już od dworu nie mogli być widziani. Teraz stąpali obok siebie w milczeniu, trzymając konie za uzdy. — Tu w tych dziuplach i jaskiniach gnieździły się owe ryby — mówił dalej Strumieński. W pamięci jego wynurzył się przez skojarzenie wyobrażeń krajobraz podmorski Angeliki, i niewidzialny świetlany balon, który nad nim krążył, obniżył się i objął mu na chwilę głowę. Ale Strumieński chciał zwalczyć ów nastrójek, pośrednio więc podzielił się nim z Rosyanką (lecz przytem już także udaremniał obecną pokusę), mówiąc jej: Mógłbym pani pokazać obraz, który przedstawia wnętrze takiego morza. — Bardzom ciekawa. — Mam tu zbiór obrazów... — Tak? słyszałam coś o tem. — Ale to same bohomazy — rzekł Strumieński wymijając, bo na chwilkę pożałował. — Wolę pani pokazać mój ciekawy zbiór muszli morskich we dworze, to pani lepiej przypomni faunę i florę przedpotopową. —
I wrócili. Strumieński zły na siebie, że wypuścił sposobność, — ale bo też był zaskoczony! — uprzytamniał sobie nieznośność takiego wahania się i postanowił powetować je sobie jak najprędzej. Przygotowane to w nim było jeszcze wskutek flirtu z kuzynką, teraz zdecydowało się. Bo gdy go więzy zdobiły, dobrze było grać niewolnika, ale gdy uczuł ich zacisk na rękach... — Raz poświęciwszy jedną sposobność mniemał, że zrobił dość dla „idei“, teraz los powinien był sam oddalić od niego pokusę, inaczej on wytłómaczy to sobie na swoją, korzyść. Niecałkiem jeszcze wyraźnie działał w nim motyw: Może ta trzecia uratuje Olę, zedrze urok z Angeliki, zrobi to, czego nie może zrobić Ola jako żona legalna i dozwolona. Tak wyglądałby rozmotany kłębek jego myśli, kłębek, który jak wogóle myśli miał swoje „ja.“
Przy obiedzie widziała Berestajka, że Ola jest ładna i że daje jej odczuć różnicę stanu i cnoty, jaka dzieli obywatelkę od niezaangażowanej aktorki. — Czekaj, dam ja ci za to — myślała Berestajka. — Ten bukiet (stał na stole) z róż dostałam dziś rano od męża — rzekła między innemi Ola. Strumieński się skrzywił i włożył do ust kęs potrawy. — Pozwoli pani jedną wziąć sobie na pamiątkę? spytał Jelonek. — Ależ panie Władysławie — rzekła doń Rosyanka poufale — nie wypada, zrobi pan krzywdę pani domu... — Ależ owszem, proszę — rzekła Ola, wybierając dlań kwiat. — To może i pani sobie jedną wybierze — rzekł Strumieński. Berestajka wyjęła najpiękniejszą i wpięła sobie w gors — Oli aż się na płacz zebrało, przyrzekła sobie jednak wytknąć mężowi, że dam nie traktuje się w ten sposób różami, bo to jest uchybienie zwyczajom salonowym.
Strumieński wnet potem, zastawszy Berestajkę samą na ganku, robił alluzye do tego kwiatu, niby dopominając się jego zwrotu w zamian za inną różę, którą zaraz sami zerwą. Szło mu o byle jaki pretekst dotknięcia jej ciała. Sytuacya była taka, że Berestajka stała na ganku przechylona przez poręcz, Strumieński trochę niżej na grządce ogrodowej. Kiedy twarzą zbliżył się do niej, niby żeby wziąć różę, ona szybko rozpięła stanik z przodu i rzekła po francusku: Wolno tylko pocałować! (Tymczasem róża wypadła na ziemię). Strumieński spełniał rozkaz z przyjemnością, a pewnego rodzaju wzruszeńko owładnęło nim, gdy aktorka, przycisnąwszy jego głowę do piersi, bawiła się jego włosami. Po chwili zerwali się i poszli do reszty towarzystwa, bojąc się, że ich może szukają.
Bezpośrednia rzeczywistość ma swoje nieubłagane prawa. Odtąd Strumieński popadł w ponure milczenie, rozmyślając tylko nad tem, gdzie. To znaczy, gdzie ją zaprowadzić, aby zaspokoić raz zbudzoną żądzę, która mu zmysły zupełnie rozdrażniła. Bo już w nim powstały myśli musowe, całkiem nowy obraz, żywiołowo domagający się zrealizowania, własna krew go podeszła. I albo milczał, zamieniając z Berestajką gorące spojrzenia, które go jeszcze bardziej upewniały o tem, czego się ona po nim spodziewa, albo irytował się z błahych przyczyn, na Jelonka w duchu a głośno chociaż sposobem żartu na Olę, gdy dostrzegł jakieś usterki w załatwianiu przez nią obowiązków gospodyni, lub gdy mu się coś nie podobało w zapatrywaniach, przez nią wygłaszanych (robił to chwilami tylko w celu dogodzenia Berestajce, której niechęć ku Oli przeczuwał). Natomiast Ola dowcipnie odpierając jego gderania, po cichu żałowała go, z całej duszy zaś była oburzona tylko na Berestajkę, ladacznicę, która pod jej dachem tak sobie zuchwale poczyna. Czekała sposobności, by jej zrobić jaką przymówkę. Lecz zarazem była w niej doza ciekawości: co też nastąpi? czy nastąpi? i drżała ze strachu. Strumieński i Rosyanka byli dla niej w tej chwili przecież jakimiś wyższymi ludźmi, którzy mogli dopuścić się tego, o czem ona tylko słyszała. Zazdrość fizyczna była u Oli dość słaba, powstały w niej tylko odruchy obowiązkowej, konwencyonalnej zazdrości, którym natychmiast przeciwstawiła swą również konwencyonalną, a bardziej teraz pożyteczną obojętność i dumę. Miałażby być zazdrosną o taką tam... Zarazem widziała i czuła niemal jakąś tremę moralną u Strumieńskiego, a ponieważ znała jego dotychczasową katońską cnotę małżeńską, bardziej z nim współczuła niż gardziła, solidaryzowała się z nim prawie, jak siostra z bratem, bawiącym się w donjuaneryę. W tem usposobieniu podtrzymywało ją jeszcze i to, że kilka razy chwyciła okruszynki czułości, rzucone jej przez męża sekretnie, jakby na przeprosiny (podwójna polityka Strumieńskiego!), okruszyny jej zdaniem szczerozłote w porównaniu z jego ołowianą, jakby wymuszoną grzecznością dla obcej. Nie miała zresztą żadnej pewności, czy jej podejrzenia są słuszne, i czy się sprawdzą, a zasady taktu towarzyskiego i gościnności nie pozwalały jej na żadną kontrminę, na którą nawet czasu nie miała. (Powód zaniechania, całkiem zewnętrzny wprawdzie, tkwiący w mechanizmie sytuacyi, ale tak ważny, że inne „motywy“ wobec niego wyglądają tylko na przymusowe poparcia). Wkońcu, wszakże słyszała od Jelonka, że ona jedzie dalej w świat, za oczy, bo jest „włóczęgą, jak prawdziwa artystka“, jeżeli więc Piotr nawet zbłądzi, to wróci na łono żony jako skruszony grzesznik, a wtedy ona mu naprzebacza co niemiara. Taki był jej kłębek myśli. A jednak wciąż drżała z niecierpliwości, czy obawy; żeby sobie już raz pojechali! robiła różne niedorzeczności, za które właśnie mąż ją strofował.
Tymczasem Strumieński zdecydował się już prawie na „gdzie“. Wystąpiło ono w jego umyśle z podejrzaną uporczywością, lecz im dłużej badał teren, rozważał, że tu się kręci służba, tam dzieci, tem bardziej jedynem mu się właśnie to wydawało. Wmawiał też w siebie, że chcąc być odstępcą od swojej religii, musi zarazem ze zbytniej sumienności popełnić zbrodnię, świętokradztwo. Szli teraz wszyscy czworo po raz drugi tego dnia ku budującemu się pałacowi: był bowiem projekt, że Jelonek z najwyższego szczytu już ukończonej części pałacu odfotografuje cały krajobraz. Co w tym krajobrazie było ładnego lub nadzwyczajnego, na toby Jelonek sam nie mógł dać odpowiedzi. Aha — mówił między innemi: Co za pyszny szlachecki dworek! Gdy tak szli, obskoczyły ich dzieci, Pawełek narzucił się na przewodnika. Strumieński szedł za nimi z Berestajką i z okazyi rozmowy o krajobrazach zapytał ją, czy widziała kiedy krajobraz podmorski. Ona pojętnie nie zdziwiła się, że on już drugi raz dzisiaj o tem mówi jakby na nowo, i odrzekła: Nie. — A to ja pokazałbym pani doskonałe rzeczy w tym genre. Mam tu swoją galeryę obrazów — ot tam — ale jej teraz nie pokazuję, bo tam wszystko poprzewracane do góry nogami. — Ola zdziwiła się niezmiernie i zarumieniła. Jakto, onby chciał...? A już myślała, że z tego nic nie będzie! Ale przecież tam, właśnie tam; nie, to być nie może! Teraz już nic nie pojmowała, zaczęła już prawie wszystko widzieć tak jak Jelonek, tj. nie domyślać się niczego.
Wtem ujrzeli na gościńcu Agatkę, która pocałowawszy wszystkich w ręce, powiedziała, że pierścionka nie znalazła. — No to przegrałem zakład i muszę dać pani przyobiecaną muszlę. (Wykręt ten przyszedł mu na myśl wskutek przypomnienia, że miał wynagrodzić Agatkę). Państwo sobie tu zostańcie, fotografujcie, a my tam pójdziemy. — Jakie muszle? spytała Ola — muszle są we dworze, i jakże to pani z sobą weźmie. — Mam ich kilka jeszcze w mojem muzeum, a przytem chcę pokazać naszemu gościowi ten krajobraz Angeliki, wiesz Olu, podmorski, bośmy dziś mówili raz o tem, zwiedzając Organy — rzekł bezczelnie Strumieński. — Ależ tam nie wolno chodzić — wstrzymywała go Ola. — Nie wolno? dlaczego? — spytała wesoło Berestajka. — O! to ja właśnie tam pójść muszę. — I korzystając z wrzawy, którą dzieci zrobiły, weszli przez najbliższą furtę z podwórza do ogrodu, a szli dość prędko, ze spuszczonemi oczyma, nie mówiąc nic do siebie.
Kiedy zaś tamci wstąpili na najwyższy punkt pałacu a Jelonek nastawił swój aparat fotograficzny, zdarzyła się zabawna przygoda. Dyana, ulubiona suka legawa Oli, nadbiegłszy, szczekała z dołu oburzona, że nie wzięto jej na górę. Dzieci ją wołały, lecz ona, zamiast szukać drogi, szczekała dalej. Wtem Jelonek schował głowę pod sukno aparatu fotograficznego; widząc to Dyana zaczęła gwałtownie ujadać i podskakiwać. Śmieli się wszyscy, Ola pytała, czy się tego psa w powietrzu też odfotografuje, czy wogóle — wszystko? Dzieci chichotały się chórem, Ola niespokojna wtórowała im, aby się oszołomić, bo (nie choć) jej się na płacz zbierało, aż wreszcie Jelonek wystawił głowę z pod sukna, mówiąc, że już wszystko skończone.
Niebawem połączyła się z nimi reszta towarzystwa, która jak wiadomo wstąpiła do ogrodu oglądać sobie krajobrazy. Wrócili w usposobieniu tak samo ponurem, w jakiem się oddalili, i zaszła tylko ta zmiana, że Berestajka szła przodem a za nią Strumieński. Ola patrzyła ku mężowi z łagodną sympatyą, kładąc na dnie oczu przebaczenie, lecz nie spotykała jego wzroku. Strumieński zajęty był teraz całkowicie niespodzianym i kompromitującym go obrotem swego przelotnego stosunku do Berestajki. Zaproponował on jej, żeby się częściej widywali, pytał, jak to będzie możliwe itd. to jest wogóle chciał mieć sposobność powtórzenia z nią tego, co się już raz stało. Ale ona nic na to nie odpowiadała, ignorowała go w sposób złośliwy i bolesny, a potem nie tylko nie korzystała z chwil dogodnych do porozumiewania się, w których on ją wzrokiem przyzywał, lecz nawet z niewytłómaczonym (dla niego) cynizmem zaczęła się zdradzać z poufałą kokieteryą względem Jelonka, niby przez zapomnienie mówiła do Jelonka „ty“ i nalegała, żeby natychmiast odjeżdżać. Z irytacyą swoją i natręctwem musiał się wkońcu Strumieński aż zdradzać i pohamował się dopiero, gdy mimowoli spojrzał na żonę. Wśród tego Ola, oburzona także w imieniu Strumieńskiego, przymówiła się po cichu do Berestajki, ta zaś odrzekła wyniośle: — Pani się zapominasz w domysłach. — Co to ma znaczyć? krzyknął Jelonek. — E nic, potem panu powiem. (Chciała mu skłamać, że ją tamten bezskutecznie namawiał). — Kiedy wreszcie, nic nie wskórawszy, musiał Strumieński żegnać gości zwykłymi komplimentami, przystąpił do konia, na którym Berestajka już siedziała, i udając, że coś poprawia u siodła, szepnął jej: „Podła.....“, ona nieznacznie ale silnie trzasnęła go szpicrutą po palcach, poczem się goście ukłonili i odjechali.
Oni zaś zachowali się wobec siebie tak, jakby się nic nie stało. Ola ubawiła się niepowodzeniem męża i zarazem sympatyzowała z nim jeszcze bardziej niż przedtem, bo właśnie ostatnia część zachowania się Berestajki zamiast jej dokuczyć uratowała ją. Pokręciła się chwilkę po ogrodzie, czekając, czy on jej co powie, potem, nic nie mówiąc, odeszła jakby do swoich zajęć i zostawiła męża samego — było to z jej strony bardzo roztropnie i dyplomatycznie. Śpiewać jej się chciało, jakkolwiek łzy jeszcze czasem stawały w oczach, spojrzała w lustro, poprawiała sobie włosy: „O jakam ja ładna, ładna“ a potem śpiewać zaczęła. —
Do zamkniętego już epizodu jedno uzupełnienie. Zachowanie się Oli wyda się może komu nieprawdopodobnem, ja jednak uważam je za możliwe i sądzę, że w życiu możnaby wnet wyszukać podobne przykłady, mimo to kreślę całe zajście tak, jakbym robił śledztwo jakiegoś niezrozumiałego czynu. Womela, zapytany przeze mnie w tej sprawie jako ekspert, podał mi jeszcze następujący sposób wytłómaczenia zachowania się Oli. Ola wkrótce po przybyciu Berestajki widzi w niej rywalkę niebezpieczniejszą niż teoretyczna rywalka, Angelika. Trwożą ją objawy zaborczego, zuchwałego temperamentu aktorki, trwoży ją zwłaszcza ta myśl, że Berestajka w pewnej wiadomej chwili rozwinie więcej werwy niż ona, Ola, która ma sobie pod tym względem nieco do zarzucenia. Ponieważ zaś idealność Strumieńskiego obraca się koło Angeliki, więc Oli pozostał tylko ten zakres, do którego właśnie wkrada się Berestajka; będąc zazdrosną o tę nie o tamtę, jest Ola zazdrosną głównie o tak zwany po prawniczemu faktyczny stan posiadania. Aby więc osłabić działanie Berestajki, Ola staje do niej w kontraście, i wysuwa swoje zalety: tolerancyę, łagodność, siostrzaną solidarność itp. tak, żeby je ukazać w jak najkorzystniejszem oświetleniu, na tamtem polu bowiem nie może i nie chce z nią współzawodniczyć.
Ale nadzwyczaj uważny i patrzący mi na palce czytelnik zapyta, jaką rolę odegrało w uczuciach Oli tego dnia to podejrzenie, że Strumieński wie już o jej wczorajszem odkryciu? I jaką wartość i znaczenie miała w takim razie w jej oczach jego zdrada? Otóż, jak samo poczucie rzeczy mówi, ta komplikacya była dla Oli za daleka, tem bardziej, że Ola pod wrażeniem nowych wypadków zapomniała już myśleć o tem, iż Pawełek zapewne opowiedział o wszystkiem jej mężowi, i mimowoli zachowywała się tak, jakby ona sama tajemnicę Strumieńskiego przypadkowo podglądnęła. Zresztą całe zachowanie się jego było dotychczas tak swobodne, że nie mogło poprzeć jej wczorajszego podejrzenia, jakoby on wiedział o jej wiedzeniu.
Jaką jednakże rolę odegrało w dotychczasowem zachowaniu się Oli samo to jej wiedzenie o tajemnicy ukrytej w muzeum oraz powzięte w nocy postanowienia? W jakim stopniu działał na nią motyw, że Berestajka zedrze może urok z Angeliki i „uleczy“ Strumieńskiego? Tu, pod tym błahym na pozór szczegółem ukrywa się ważna kwestya teoretyczna. Z pewnością większość autorów na mojem miejscu bez zastanowienia postawiłaby ów motyw na pierwszem miejscu, jako rozstrzygający, jako ten, który Olę przeważnie skłonił do dzisiejszej pobłażliwości wobec romansu męża z obcą. Tak też i było w „Pałubie“, gdym ją pisał po raz pierwszy. Tu jednak można wyraźnie zaobserwować różnicę między pierwiastkiem konstrukcyjnym a pałubicznym. Oto uzasadnianie zachowania się Oli zapomocą owego motywu, chociaż nasuwa się jako najbliższe, najprostsze, i niby wynika nawet z założenia sytuacyi, byłoby przecież sztucznem, niezgodnem z prawidłami rzeczywistości.
Albowiem motyw: „Ona zedrze urok z tamtej“ działał już na samego Strumieńskiego dość niewyraźnie (str. 297. w. 3.), jakby tylko dodatkowo, cóż dopiero na Olę! Na tę mógł on działać chyba jeszcze bardziej pośrednio, ogólnikowo, nastrojowo, a i to tylko na podstawie jakichś dawnych alluzyi i pouczeń męża (np. po wyjeździe Mossorowej), gdyż Ola samoistnie nie wpadłaby na pomysł o „zdzieraniu uroku“. Ale epizod z Berestajką zaraz w pierwszej chwili tak wybił się ponad tło innych okoliczności (samorząd faktu) i tak zajął uwagę Oli, że ustosunkowała się do obcej mniej więcej w sposób podany przez Womelę, a więc bez łączności ze sprawą Angeliki, do zaniechania zaś wszelkiego protestu przeciw zdradzie męża zmusił ją powód mechaniczny, podkreślony już na str. 299. w. 16. Dopiero po odjeździe Berestajki, gdy istotne niebezpieczeństwo minęło, motywy przesunęły się w pamięci Oli, zajścia wczorajsze odzyskały powoli swe znaczenie i wtedyto Ola, rozwinąwszy leżący na spodzie zarodek motywu, postanowiła mniemać, że w celu uleczenia męża z szaleństwa poświęciła nawet swoje prawo do wierności małżeńskiej. W ten sposób przygotowywała się wewnętrznie na przełomowe sceny z mężem, których blizkość przeczuwała; po drugie zaś usuwała pewien wstydliwy punkt: mianowicie własne wewnętrzne wyrzuty z tego powodu, że nie chciała, nie umiała czy też nie mogła przeszkodzić zdradzie mężowskiej. Punkt fałszywy zaś był ten, że Ola doskonale przeczuwała, iż zdrada Strumieńskiego odbyła się „bezinteresownie“, bez żadnego związku ze sprawą Angeliki. — Będziemy później widzieli, jak znowu zazdrość z powodu Angeliki nabierze u Oli żywych kolorów, wysunie się na pierwszy plan, tak że Ola w celu bronienia się przed Angeliką wezwie w pomoc Berestajkę i zaszachuje nią Strumieńskiego. Dodać w końcu wypada, że w odwodzie przygotowywała się jeszcze w Oli zemsta na Strumieńskim za kłopoty psychiczne, jakie jej sprawiał swoimi romansami; to uczucie także się później częściowo zdemaskuje.
Wracam do Strumieńskiego. — Strumieński był zanadto zajęty sobą, żeby zwracać uwagę na żonę. Myślał o Berestajce i wstrzymywał się od spluwania w stronę, w którą odjechała. Porównywał ją z pajęczycą, która po zapłodnieniu zabija pająka, tłómaczył sobie jej zachowanie się nikczemną sfinksowatością kobiet wogóle. Istotnie Rosyanka nauczyła się z książek traktować mężczyzn nibyto jako narzędzia, któremi się potem pogardza, ale w tym wypadku grał rolę daleko prostszy motyw: ten, że odgadując jakowąś solidarność Oli z mężem, chciała dokuczyć jej przez dokuczenie jemu. Prócz tego mniemała, że go zaintryguje, zaimponuje mu i w pamięci głębiej mu utkwi, a nadto wiodła ją kobieca (?) potrzeba obrócenia kota ogonem, paradoksu w praktyce. Dość, że Strumieńskiemu było nieprzyjemnie na ganku. Tu stała ona, tu stał on — wyobrażał sobie. Kiedy kładł głowę na jej piersi, czuł wyraźnie pod uchem sztywny brzeg gorsetu, do którego go ona przyciskała — a on udawał, że mu z tem rozkosznie, chociaż właściwie było mu tylko niewygodnie. Rozkosznie mogło być — poprawił się — ale nie było. Prawym policzkiem dotykał jej spoconych piersi. A podczas tego zaznaczania przyjemności był tak obojętny, że mógł obserwować, jak po ścianie, w której tkwiła poręcz, spacerowała do góry duża stonoga.
Wśród sondowań swego rozczarowania puścił się tą samą drogą, którą odjechali goście, — nie z tęsknoty, lecz aby wyjść do żniw. Potem zwrócił się na lewo i dróżką polną, okrążającą z daleka wzgórek, na którym był cmentarz, udał się do kosiarzy. Spotkał paru oficyalistów i wdał się z nimi w rozmowę, lecz nic do nagany nie znalazł. Potem miał zejść nad rzekę, gdzie budowano śluzy, lecz ponieważ droga wypadała pod cmentarz, mimowoli porzucił tę myśl i udał się w przeciwną stronę. Uszedłszy jednak paręset kroków złapał siebie na gorącym uczynku małego tchórzostwa czy też unikania trudności, i szybkim, zanadto pewnym krokiem wrócił. Kiedy już był na ulicy cmentarnej, zszedł na trawnik między groby, uchylił furtkę od ogrodzenia, otaczającego grobowiec Angeliki i stanąwszy przed nim, czekał na wyrzuty sumienia. —
Zając mu się wyrwał niemal z pod stóp.
Wezwane nie przybywały, bo tylko on sam mógł być swoim nieprzyjacielem. Znajdował się pod zbyt jeszcze świeżem wrażeniem poprzednich wypadków: najpierw tego gwałtownego wyładowania elektrycznego, w które się rzucił na oślep jak w zimną wodę, potem gniewu i zniechęcenia. Nie było jeszcze miejsca na nowe przedstawienie w duszy. Przy silnie świecącem słońcu nie pozwolił sobie zaimponować „chłodowi wiejącemu z grobów“, lecz wyjąwszy ołówek, napisał na nagrobku datę tego dnia: 28 lipca 1... i słowa: Ego te non amo.
Słowa te zdawały mu się wyrażać zarówno dobrze lekką skruchę jak lekką naganę. Wyższa zabawka. —
Tak załatwiwszy się z cmentarzem, poszedł ku rzece. Schodząc z góry, zobaczył jakąś postać siedzącą na jednej z poprzecznych belek śluzy a ubraną w jasny słomkowy kapelusz z czerwonemi wstążkami. „Poco ten chłopak tu siedzi?“ myślał sobie Strumieński. „Siedzi zadumany, wpatrując się w wir pod śluzami, myśli Bóg wie o czem, a mógłby spaść“. Przyspieszył kroku. „Chłopiec ten staje mi się coraz bardziej melancholijnym, wrodzony talent zaczyna się w nim burzyć kosztem dziecięctwa. Niechybnie moja to wina. Trzeba go już posłać...“. Tak mówił w myślach, a myślał w myślach, że trzeba go odesłać, bo chciał być teraz ze swoją nową sytuacyą sam na sam. Wśród tych myślątek zbliżył się do śluzy, ale ukradkiem, żeby go nie przestraszyć. Wkońcu jednak zamiast Pawełka ujrzał na belce jakiegoś chłopaka wiejskiego, łowiącego ryby na wędkę. Kapelusz z czerwonemi wstążkami, jak się pokazało, podarował mu dopiero co Pawełek i to dało powód do złudy.
Ta omyłka jednak nie uspokoiła Strumieńskiego, lecz owszem wzmogła w nim przykry stan niepewności. Nie chcąc myśleć o sobie, myślał o Pawełku, lecz i tu cofnął się. Dawniej, będąc w takiem usposobieniu, pędził zawsze na pewien utarty, w górę, pod niebo wznoszący się szlak marzeń, teraz zawracał z drogi wyuczone myśli. Coś się zaczęło mścić na nim, zagmatwało mu się tam, jakby się „dusza“ nabawiła niestrawności. Kiedy doszedł do domu, był już wieczór: księżyc wypłynął na niebo, zawiesił się tuż nad cmentarzem i otoczył go romantyczną aureolą zimnego światła, pochodzącego raczej... jakby... z promieniowania fosforu zawartego w kościach gnijących w ziemi trupów — ale cóż to szkodziło. Pogrążonemu w tym widoku Strumieńskiemu przypomniało się nagle, że na jednym nagrobku zostawił datę i napis. I to w miejscu tak wyraźnem, tak na pierwszy rzut oka widocznem! Ktokolwiekbądź (miał niejasno na myśli Olę) może go tam odczytać, i co sobie pomyśli? Poco było tej manifestacyi z napisem? Żałował jej. Należało tam wrócić i wymazać ów napis kawałkiem kredy, choćby mu się to naprawianie swej zuchwałości miało wydawać dziecinnem i niedorzecznem. Nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby tam wrócił, choćby i dziś jeszcze, choćby zaraz, zanim — et. Czyżby mu się... tylko nie chciało? Powietrze było ciepłe, ogólnicy wracali z pól, tam gdzieś śpiewali czy śpiewały — byłaby to więc czynność, nie mająca w sobie nic nadzwyczajnego. I widział wciąż w duchu siebie, jak pochylony lub klęczący przed nagrobkiem wymazuje litery, a to wyobrażenie tak natrętnie go podpędzało, że stawiał kroki, jakby szedł naprzeciw wiatru, wracał do domu.
Łypnął oczyma w bok ku muzeum. Więc to było to święte miejsce, które... hm, zbezcześcił i zanieczyścił. Popsuło się — koniec, ha. I to taka..... psiakrew. Nie, dlaczego zaraz....., zachował się jak prosty gbur, nie miał nawet racyi. (Teraz ja sam będę trochę rozjaśniać jego myśli). Miałże nienawiść, urazę do niej... że mu popsuła podziemne życie? Nie! Wszakże ona była tylko narzędziem losu, którego on sam użył. Ale miał urazę o to, że popsuła mu satysfakcyę mogącą bądź co bądź płynąć ze zdrady, że popsuła nagrodę „zbrodni“, że przez nią „zbrodnia“ się nie udała, nie była pełną, tylko jakoś to wszystko wyszło nijako. Pierwiastek pałubiczny.
Co jej strzeliło do głowy? O kobiety! Musiał jednak — mimo wszystkiego — przyznać (nieśmiałek!), że w tym pośpiechu, nieładzie sukien, szybkiem porozumieniu się egoizmów, było coś, co miało odrębny urok. Wprawdzie on nazywał to tylko „pikantnem“, bo na wzór swych kolegów wieku i stanu zmniejszał pobłażliwie doniosłość swych grzechów, nadając im utarte salonowe nazwy, które zaraz wywoływały w nim wrażenie, jakby się znajdował w przyzwoitej kompanii wspólników z całego świata.
Gdyby ten jego stan zadowolenia przenieść w naoczną świadomość, możnaby go skondensować w aforyzmie: „Tylko grzech nasyca“. Jego zmysłowość dawno już nie miała takiej biesiady extra, więc z kradzioną przyjemnością odnowił sobie to wspomnieńko. Biesiady! I tu miał pewną trudność, żal, że „kielich rozkoszy“ był prawie tylko nadpoczęty. Głodny i złodziej nie mają biesiady. Lecz, aby zneutralizować rozdrażnienie ciała, powstałe wskutek owych wspomnień, rzucał znowu na drogę swych myśli to, jak ona go potem wydrwiła, jak jakiego osła, jak pospolitego durnia, ani domyślając się, co on dla niej poświęcił. Pasmo — przecięte trochę brudnym nożem. Ale zato też, chociaż była autorką sztuki, grywanej przez jakiś tam teatr, użył jej tak, jakby była wiejską Magdą lub Kaśką. Tak, użył jej — sobie, nie jej. Więc... zdradził?? To przemknęło tylko. Im bardziej nurtował w nim gniew, tem silniej wmyślał ów piękny proceder ze wszystkimi szczegółami na to miejsce przed nieoświetloną szybą, ukryte wśród ścian mauzoleum, — jakby wywierał przez to na kimś akt zemsty. Zemsty za ten cały niewyraźny, ale niezadowalający go związek faktów, który możnaby przypisać duchom, gdyby owe fakta były zakrojone bardziej na miarę Fidyasza.
Gdyby się nie wstydził (czegoś w sobie), mógłby z tego przygnębiającego a właściwie całkiem niepotrzebnego rozgardyaszu myśli wycofać się tak, jak się przechodzi z jednego pokoju do drugiego — zaraz teraz. Czuł tę możliwość, która się doń zalotnie uśmiechała. Ale wtedy musiałby skasować epizod „Angelika“, przyczepiony teraz do niego tak jakby z tyłu, bo nań nie patrzał, więc kopnąć to, dla czego powinien był żywić pietyzm. Ona była taka piękna, — taka — ale o niej teraz nie myślmy. Stało się, skończyło się. On nie skończył, tylko ono się skończyło. Ale może się nie skończyło, może ono chce jeszcze... Na szczęście nie było to trudnem, bo o zdradzie tylko on jeden wiedział, sprawa ta stawała się nawet obfitą, urozmaiconą, serce i mózg mogły pracować...
Spacerował po ogrodzie wzdłuż dworu tam i napowrót. Wtem Pawełek, któremu nadchodzący wieczór przypomniał jego wycieczki, przybiegł do ojca a przyjęty dobrze przez niego, złamał zaraz swe postanowienie i opowiedział, co mu się wczoraj przytrafiło. Wiadomość ta mocno przeraziła Strumieńskiego, ukłuła go boleśnie i jeszcze bardziej skomplikowała jego myśli. Co Ola sobie z tego powodu wysnuła, jak sobie to wytłómaczyła? Czy jej to zaimponowało? Zapewnie nie. Uczuł się wypartym ze swego dawnego posterunku z dwóch stron. Najprzód był zły na Olę, że podglądnęła, wkradła się w jego tajemnicę, drogą (widzieliśmy dopiero jak) tajemnicę, profanując (a on?!) ją swojem wiedzeniem o niej. A z tym żalem współdrgał inny, cień tamtego żalu: że nie mógł teraz samotnie i swobodnie oddać się swoim nowym perypetyom, pieścić się skruchą lub cynizmem, miał świadków, kontrolę nieprzyjemną. I napłynął weń czar, jaki miały i mogłyby mieć teraz wrażenia psychiczne z tego dawnego źródła, a żal za tem, coby mógł teraz przebywać, gdyby nie świadek, wzbudził w nim żal za tem, co utracił (?) niepowrotnie. (Dlaczego koniecznie „niepowrotnie“?) Był jak samobójca, który zadawszy sobie cios rozpacza za światłem dnia i wynajduje w nim nowe, nieznane mu jeszcze rozkosze. Ale nawet i ten żal nie był czysty, szczery — to było tylko łakomstwo, chciałby mieć i to, i tamto.
Ktoś przebiegł obok niego — jakaś postać po domowemu ubrana. Była to Ola. Rzucając miłe pozdrowienie, podała mu czterolistną koniczynę, blagując: Po myśl sobie, znalazłam to, po raz pierwszy w życiu.
I szybko weszła do domu. Strumieński przystanął. W słowach Oli było coś, co go tknęło, a jej zachowanie się wydało mu się podejrzanem. Przypomniał sobie zwłaszcza jedną chwilę dzisiejszego dnia: jak podczas umizgów do Berestajki naraz spotkał wzrok Oli, uparcie weń utkwiony, jakby patrzała nań przedtem wciąż bez poruszania powiek; skrzyżowawszy się jednak z jego spojrzeniem, natychmiast odwróciła swe oczy w inną stronę (może miała w nich łzy?). Zanotował to sobie wówczas w pamięci, aby potem rozważyć, jak ma sobie to spojrzenie tłómaczyć. Teraz przypomniał sobie także jej błagalne słowa, gdy szli do pałacu. Czyżby żona jego domyślała się, co zaszło między nim a Berestajką? Jeżeli domyślała się, to z jej strony byłyby to całkiem bezpodstawne podejrzenia, co najwięcej bowiem miała prawo się domyślać tyle, że on — wywiera wrażenie i z grzeczności udaje flirt. W zasadzie nicby mu to nie szkodziło, że żona wątpi o jego wierności małżeńskiej. To dla niej dobra lekcya, mogła i powinna była uważać to za rewanż za Gasztolda. Jego zdrada była czysto fizyczną tylko, a jej — niby na pozór mniejsza, w istocie gorsza. Tak myślał, aby mimochodem uspokoić także swoje małżeńskie sumienie. I że też to właśnie stało się w chwili, gdy sprawa Angeliki mogła się w małżeństwie oprocentować.
I on podobnie jak Ola nie zadał sobie pytania: Czy ona już podczas pobytu Berestajki przypuszczała, że ja dowiedziałem się o jej wczorajszem odkryciu, i jak w takim razie przedstawiała się jej moja dzisiejsza zdrada? czy jako czyn cyniczny? mający może na celu zaszachowanie jej, zmylenie z tropu? czy jak? Szczęściem Strumieński o tem nie myślał, podobnie jak Ola, — szczęściem, bo byłby może popełnił błąd taktyczny i mylnie odgadując jej tok myślenia, byłby się zbyt prędko uspokoił i nie przedsięwziął środków ostrożności. Jak Ola instynktem (?) trafnie odgadła, że Strumieński romansował z Berestajką, nie mając żadnych innych celów prócz romansowania samego, tak Strumieński odgadł, że ona bierze rzecz po prostu, nie wiążąc jej ze sprawą Angeliki. Jego umysł jął więc wysnuwać teraz inny, łatwiejszy, a dla bytu jego egoizmu ważniejszy wątek myślenia.
Bo ponad inne popędy ludzkie, głód, miłość i instynkt samozachowawczy, górą idzie egoizm intellektualny, ten zwłaszcza, który objawia się w chęci przeprowadzenia komedyi swego charakteru[62]. A taką komedyą, dopasowaną do charakteru Strumieńskiego, była sprawa Angeliki.
Musiał ratować w duszy Oli (dlaczego nie w sobie tylko?) swoją opinię tajemniczego człowieka, mającego styczność z jakąś odrębną, melancholijną atmosferą à la Marya Dunin, atmosferą, w której wszystko jest czyste i wielkie, a nic niema pospolitego, nic z dziedziny Kasiek i Magd. Nibyto nie szło mu o siebie, ale o Angelikę, nibyto chciał się zabezpieczyć przed podejrzeniami Oli bardziej w interesie ideału, niż w interesie stróżów ideału. Ola nie powinna była nic wiedzieć o jego zagmatwaniu wewnętrznem, trzeba mu więc było rozwiać wszelkie jej domysły co do Berestajki, bo onaby to źle, fałszywie zrozumiała, trzeba było wydrzeć, wydobyć obraz zrzucony w błoto, oczyścić go, olśnić nim, dać mu to, co mu się należało, pokazać czem on jest (chyba był?) dla niego.
Tak wołała o ratunek jego zagrożona ambicya, jego życie podziemne, które pragnęło być pogrzebane z wszelkimi honorami. A w ten chaos myśli, obradujących w kostyumie uczuć, wpadła inna wiązanka obserwacyi, pocieszająca, rozjaśniająca wyjście. Oto trzymał w ręku czterolistek koniczyny. Co on oznaczał? Jakżeż się Ola dziś zachowywała? Odtwarzał sobie w pamięci jej słowa, jej mimikę w różnych chwilach, i wystąpiła w nim nadzieja. Skądże ta radość na jej twarzy, to śledzenie go, te łzy (?) w jej oczach, ta sympatya teraz? Bo niewątpliwie myślała, że on sprzeniewierzał się przedewszystkiem Angelice a nie Oli, myślała, że zapomocą Berestajki ona sama odzyska jego miłość, wyruguje z serca tamtę, reprezentantkę wrogiego jej świata umysłowego. Tak opuścił Strumieński dopiero co zajęte stanowisko ostrożnego spostrzegacza i skonstruował sobie z różnych drobnych poszlak intencyę teraźniejszego zachowania się Oli. Przypadkowo, jak wiemy, nie mylił się, ale właściwie powinien był znając ją spodziewać się po niej czego innego, np. szyderskiej obojętności. Jeżeli więc teraz trafnie odgadywał jedną warstwę jej duszy, to albo dlatego, że wbrew lepszemu przeczuciu (p. f.) zgadzał się na jej komedyę, podobnie jak ona podczas wczorajszych rozmyślań nocnych zgodziła się na jego komedyę (wzajemna chytrość i intuicya wskutek dłuższego współżycia), — albo dlatego, że przeceniał objawy jej zazdrości miłosnej, nie umiejąc sobie tak jak ja zapomocą insynuacyi zdać sprawy z tego, że to jest właściwie zazdrość egoistyczna, intellektualna, ambicya, która wczoraj przesunęła się dla bezpieczeństwa w inną formę.
Umysł Strumieńskiego, podchwyciwszy ową szansę ratunku, przesadził tedy w pojmowaniu Oli takiem, jakie było dlań korzystne i przyjemne. Napełniała go zrazu wdzięczność dla niej za ten ratunek, a potem brnął dalej, zapalał się do Oli, kochał ją. I teraz na tle planu oczyszczenia obrazu Angeliki przygotowywał się w jego duszy nieświadomie inny plan, w jego rodzonym stylu. Plan ten uwyraźnił się dopiero potem, podczas przeprowadzania go, ja jednak dla całokształtu muszę go już tutaj trochę odsłonić: szło o to, żeby wynagrodzić sobie przykrość sprawioną przez aktorkę, niejako naprawić sobie smak — zaokrąglić i wycieniować lepiej symbol zerwania, jak dotąd zbyt zaimprowizowany, a zarazem na ten rachunek użyć odrazu owoców wolności, dokonać zuchwałego czynu wyemancypowania się. A jak wiemy ten jego plan psychiczny był dość zgodny z planem Oli.
Nie chciał się jednak spieszyć, bo należało wpierw utrwalić przekonania Oli o idealności jego pośmiertnego stosunku do Angeliki, wybić jej z głowy brzydkie domysły oo do Berestajki, a dopiero w dogodnej chwili wykonać główne coup. Teraz jeszcze mogłaby podejrzywać, że ją chce przeprosić za zdradę. Postanowił więc kontynuować dotychczasową swoją taktykę względem Oli, póki się da, a przytem wyssać masę delikatnych słodyczy, tkwiących w tem nowem ustosunkowaniu się do niej.
Poszedł więc, rozmawiał, jadł, pytał, uśmiechał się, dawał rady, razem z nią obmawiał swoich gości, przytakiwał i pomagał gorliwie Oli, gdy o Berestajce mówiła z punktu widzenia patryotycznego i rasowego. Naturalnie Ola strzegła się zdradzać z domysłami o podwójnej zdradzie, popełnionej przez Strumieńskiego, bo 1) była na to za delikatną i wstydziła się, 2) wolała, by on tą winą sam się gryzł dalej, 3) nie chciała przerywać przyjemnych scen dyssonansem, a 4) czuła po temperaturze jego i swojej, że wnet rozpalone będzie ognisko, które wszystko rozjaśni. W jej zachowaniu się było pochlebstwo, szacunek i skromne przymawianie się; widocznie pod wpływem tych wypadków (wczorajszych? dzisiejszych?) mąż odzyskał u niej urok nowości, chociaż nie śmiała jeszcze zbyt wyraźnem przejściem do czulszej taktyki dać mu do zrozumienia, że obojętność między nimi trwa już trochę za długo i broń Boże, żeby się w regułę zamieniła.
On tolerował to z przyjemnością, w zwrotach rozmowy dawał do poznania, że ustępuje, rozkoszował się niedomówieniem głównej rzeczy w sytuacyi, z zadowoleniem widząc, że i Ola się na tem rozumie. Bolała go trochę głowa, więc przesadził w objawach odczuwania tego bólu, skarżył się, aby powiększyć jeszcze miłą dlań sympatyę Oli. Mimo to, choć go ciągnęło, obawiał się czy wstydził przejść na teren pocałunkowy; komunikacya w tym względzie odbywała się między nimi za pośrednictwem dzieci, które nadto — zwłaszcza Oli Pawełek — dostarczały tematu do różnych miłosnych alluzyi. Nie przyszło jednak do żadnego serdecznego wybuchu. Ola zajęta jego bólem głowy, zbliżała się doń nieraz, chcąc dotknąć jego czoła, ale i ona mimowoli wolała przeciągać strunę tej tęsknoty z blizka, czy też nie chciała, bała się pierwsza przekraczać Rubikon. Wprawdzie on myślał sobie, żeby ją na dobranoc pocałować w rękę, ona zaś przygotowaną była uprzedzić go w tem i jego w rękę pocałować, lecz obojgu zabrakło stanowczości. Wkońcu Strumieński, skarżąc się na coraz większy ból głowy, oddalił się.
Ola była nieco zawiedziona w swych oczekiwaniach, że wszystko zaraz się rozwiąże i wyjaśni, bała się, że jej rozkochany stan będzie może daremną robotą, i że piętno zdrad przylgnie do jej męża, zanim zgoda nastąpi. Pomyślała sobie przeto, że on się wstydzi, boi, żałuje, chciałby wynagrodzić, ale myśli, że jest zbrodniarzem, taki był smutny, skruszony, tak go głowa bolała. I zapewne go jeszcze boli, zapewne on się tam wije z bolu, bije z własnemi myślami, przyzywa ją po cichu, ale boi się przełamać lody, które wytworzył on — czy może raczej ona?
Strumieński tej nocy dość długo przewracał się na łóżku, nim zasnął, a zasnął z myślami o Berestajce. Miał najprzód sen, że mu wbijają gwóźdź w głowę (wskutek bolu głowy) a po 15 latach wykopują na cmentarzu czaszkę z tkwiącym w niej bretnalem. Czytał on jeszcze bardzo dawno historyę, że w ten sposób wykryto raz jakąś zbrodnię, popełnioną przed 15 laty; widocznie za dnia podczas odwiedzin na cmentarzu tabliczka z tem wspomnieniem sama się wynurzyła i sen przygotowała. Zbudził się, a potem we śnie znowu Berestajka i przebyta z nią scena zaprzątały jego umysł, ale bynajmniej nie w erotyczny sposób. Otrzymał przez nią obstalunek od bogatego Hiszpana nazwiskiem Rosolo (?) i w obecności Gasztolda zapakowywał dla owego Hiszpana obraz przedstawiający pogrążone w morzu mózgi ludzkie. Objaśniał i opowiadał Gasztoldowi o tym obrazie, ale ponieważ sen jest siecią zanadto pajęczą, żeby pomieścić w sobie dwie świadomości, dwa nieprzesuwalne rezerwoary zdarzeń, rychło więc pokazywanie zmieniło się w akcye. I oto Strumieński znalazł się na dnie zielonego morza, w którem w górę i w dół pływały wstrętne, potworne ryby z głowami ludzkiemi. Ryby gadały do siebie i śpiewały, a jedna z nich z głową brodatego żyda (dlaczego nie Angeliki?) ścigała go, on uciekał po dnie, potykając się o swoje muszle, ale coś odrywało go od dna, i podnosiło w górę do owej ryby. W przerażeniu obudził się, lecz jego trwoga przed potworami nocy trwała dalej; nie mógł ani rusz stać się sobą i wyzwolić się. Wtem usłyszał w pokoju jakby blizki szelest i tłumiony oddech: ktoś był naokoło niego w ciemności, zbliżał się nieuchronnie, skradał się, by śmiertelny cios zadać. Serce mu bić przestało, a pod kołdrą spotniał cały. Jakaś wyniosła postać jakby się wynurzyła z pod ziemi i zaczęła się nad nim pochylać. Nagle wyskoczył z łóżka i wydawszy krótki okrzyk trwogi, chwycił ją za gardło, obalił na ziemię i dusił z całej siły. Ale wtedy poczuł pod dłońmi jakieś ciepłe ciało i długie włosy, na dłoniach ręce usiłujące go odepchnąć, usłyszał skarżący się jęk kobiecy i ocknął się. „Kto tu?“ krzyknął.
— To ja, nie zabijaj mnie — odrzekł głos; była to Ola. Strumieński oprzytomniał zupełnie, podniósł żonę, która sama wstać nie mogła, i złożył ją na łóżku. Potem zapalił świecę i oświecił jej twarz: była blada, chwytała oddech szeroko, oczy miała przymknięte, zdawała się nieprzytomną. Zaczął ją całować gorąco i mówił: „Nie bój się, nie, to ja przez sen tylko, co ci jest najdroższa, Olu, Oleńko, Oleczko, żono moja, matusiu prześliczna, ptaszku złoty, zbudź się, powiedz choć słówko do mnie, nie gniewaj się moja perło, mój brylancie, moje wszystko na świecie, mój aniele — prawda, że ci już nic nie jest? nio, nio, otwórz twoje oczęta cudowne, spojrzyj na mnie, cóż boli, boli, bardzo boli — oj boli, boli — mój aniołku, takaś bladziutka jak śmierć“ itp. Ola otwarła oczy, uśmiechnęła się i prosiła po cichu „wody“. Strumieński wyszedł przynieść karafkę z wodą, a wtedy Ola podniosła się, wyjęła szybko szpilkę tkwiącą w kaftaniku nocnym pod szyją (szpilka ta przedtem drasnęła ją lekko), zrobiła nią sobie na szyi krwawą rysę, i znowu opadła na łóżko. Strumieński wrócił, nalał wody do szklanki, nacierał czoło i twarz Oli, i podniósłszy jedną ręką do góry jej głowę, drugą przytknął szklankę do jej ust i dał jej pić jak dziecku. Ola chlipnęła parę razy, powiedziała: „Dziękuję“ i znowu opadła głową na poduszkę, pokazując szyję. Strumieński dojrzał krew, ten widok całkiem go zgnębił, nie wiedział już jak przepraszać, zmywał krew chusteczką, umaczaną w wodzie, czuwał co chwila nad tem, by krew nie występowała, choć to była tylko mała ryska, całował zranione miejsce, całował rękę Oli podnoszącą się do szyi, pytał, czy może kompres, może waty lub jakich maści, potem szukał szpilki i badał przy świecy jej koniec, czy nie jest zardzewiały, ażeby jego anioł nie dostał gangreny i nie umarł. Ona zaś uśmiechała się do niego, a potem zamykała oczy i znowu je otwierała, uśmiechając się, — było obojgu bardzo błogo w tem przedłużaniu nad potrzebę swoich ról: pocieszanej i pocieszyciela. A kiedy ją znowu zapytał, czy jeszcze co boli, potrząsnęła głową — wzięła jednak jego dłoń i kładąc ją sobie na sercu, rzekła: Tu boli. To jego a potem ją rozweseliło, nachylił się i pocałowawszy w czoło, nazwał ją jeszcze swojem dzieckiem najmilszem i swoim kotkiem delikatnym. — Właśnieś mię wyratowała, jak miałem brzydki sen, jakiś Hiszpan czy Rosyanin miał mnie zjeść — a ja za to ciebie udusić chciałem: jeszcze odrobinkę później Oleczko, a byłbym zjedzony, i cobyś jutro ze mnie miała. — Zrobiła na to poważną minę i opowiedziała mu, że właśnie i ona miała o nim straszny sen: śniło jej się, że on umarł, ona płakała i to ją taką trwogą napełniło, że musiała wstać i przybiedz do niego i przekonać się, czy on żyje, bo bez niego i ona żyćby nie mogła. Gdyby on wiedział...
— Nie mówmy o śmierci — rzekł Strumieński. — Więc Ola dlatego przyszła? Ano jestem zdrów i cały jak widzisz. — Broń Boże — rzekła po chwili Ola pod wpływem jego zaniepokojonego wzroku — ani mi się to śniło. Widzisz — chciałam tylko widzieć... czy cię jeszcze głowa nie boli. — To wyrzekła znacząco i odwróciła głowę, niby nie śmiejąc mu spojrzeć w oczy. — Nic, nic a nic już nie boli — rzekł Strumieński, westchnął, a potem znowu nachyliwszy się nad Olą rzekł, że to jest piękna, piękna chwila — Ola zaś dostrzegła w jego oczach łunę budzącej się żądzy, która usiłowała być dyskretną.
Właśnie podczas tego romansowania zaczął na dworze padać deszcz — i wtedy spostrzegli oboje, że jedno okienko jest nieprzymknięte, bo deszcz w szybkę dzwonił, a czasami wpadał i do środka na wazonki pod oknem. Ale było im tak dobrze, żadne nie chciało się ruszyć, a Strumieński mówił, że byłoby mu teraz bardzo nieprzyjemnie wystawiać rękę za okno (pewne zwierzenie). — Dlaczego, czy się boisz? (niezręczność) zgadywała Ola i dodała: „Idź zamknij rzekła baba...“ — Boję się kataru, ale chcę ci jedną rzecz wyjawić najsłodsza. — O jeżeli ci to ma przykrość sprawić, to nie mów, nie, nie, ja się nie domagam, ja nie jestem taką, jak inne kobiety, które prześladują mężów swoją zazdrością, bo cię kocham. — Czy mnie naprawdę kochasz? — Ależ pisaliśmy sobie, pamiętasz? że miłość nie istnieje. — Potem śmiejąc się prostowała: A kogóż mam kochać jak nie ciebie? kto jest od ciebie lepszym, piękniejszym, wykształceńszym? Ty może jeszcze zawsze o tego Gasztolda? Ale wstydź się porównywać siebie z takim chłystkiem. — Popatrz mi w oczy żonusiu, ty coś wiesz o mnie, prawda? Przyznaj się. Popatrz mi w oczy! — Patrzyła, mierzyli się wzrokiem, na dnie oczu mieli dawne wrogi. — Ej, ej, czy ty mnie może podejrzywasz o Rosyankę, z którą, tu figlowałem, chcąc ciebie rozkochać, ej? — Chce mnie zmylić z tropu? myślała Ola i rzekła mściwie: Gdzież tam, poniżyłabym siebie i ciebie takiem podejrzeniem, zresztą nie mogłabym być zazdrosną o taką tam... Dlaczego ty nie jesteś szczerym ze mną, tak jak dawniej? co się tobie stało? — W tej chwili okienko skrzypnęło trochę silniej, Strumieński wstał i zamknął je nie spiesząc się (robił sobie symbol), poczem wróciwszy do żony rzekł: Więc ty mi nie masz tego za złe Olu? — Przybrawszy minę nieco bolesną mówił dalej: Widzisz ja ci to chciałem dawno powiedzieć, wtedy — ale zabrakło mi odwagi, oszczędzić cię chciałem, zresztą tyś była wtedy taka niepoczciwa. Nie mogę mówić, nie nie, wiąże mnie przysięga, ale skoro przypadek tak wczoraj zrządził... ach na coś ty to zobaczyła, teraz może nas jakie nieszczęście spotkać (liczył na jej zabobonność). Ale niech i tak będzie... rozwiążże mi usta twemi pocałunkami, Olu. — Pochyliła się nad nim i spełniła jego żądanie. — Przerażasz mnie, ale masz tu, masz, masz, no no niechże te usta mówią, już otworzone.
Strumieński zaczął chodzić po pokoju. — Ale musisz mi przysiądz... na to, co masz najdroższego, że zapomnisz o tem, co ci powiem? E co mówię, przyrzeknij mi tylko. — Ale jakże możesz... poco ja mam zapominać, ja chcę pamiętać, ale jeżeli każesz, to zapomnę. Czy ci może co grozi? Podziel się tem ze mną — ja dotychczas nie chciałam być taką, jak Elza Lohengrina, ale teraz czuje, że ona miała słuszność. Wiesz, ja nigdy tego nie mogłam zrozumieć. (Powtarzała to, co Strumieński jej swego czasu mówił jako swoje, ale Strumieński mile widział teraz ten plagiacik.) — Zaśmiał się, siadł koło niej: E nie, nic nadzwyczajnego, tylko że nie zrobisz żadnego użytku z tego, zachowasz się, jakby nigdy nic. — Przyrzekam, przysięgam, co zechcesz, ale mów — ja czuję, że ty oddawna coś w sobie dusisz. — Więc dobrze, opowiem ci różne historye, prawdopodobne i nieprawdopodobne, cudowne i pospolite, tylko słuchaj. — Czy mi to tutaj opowiadać będziesz? a która godzina? — Dopiero po 12-tej, nie niecierpliw się, zajmie cię to. — Mów, mów jak zechcesz, ja cię w niczem nie krępuję, cała się w słuch zamieniam. Zaczynamy nowy rozdział pod tytułem: „wyjaśnienia“, nieprawdaż? — Tak, tak moja droga — tu klasnął dłonią o jej dłoń — wyjaśnienia, wykład a potem demonstracye. — O to to widzisz, na to ciekawam. — Oho, trochę cierpliwości moja pani, — weźże mnie ze rękę, ja zbiorę myśli, tylko jak będziesz widziała, że przestaję, że waham się, to ściśnij mnie za rękę.
Siadłszy na krawędzi łóżka, Strumieński zaczął opowiadać to, co miał już oddawna wystylizowane w umyśle, z początku szerzej, potem dał się unosić prądowi opowiadania i przyjemności ustnego określania swych wrażeń i zapatrywań z nich wysnutych. Wnet opuścił szlak utarty, wytknięty swym pamiętnikiem, bo wskutek długich rozmyślań wiele się rzeczy w nim po cichu skupiło, i teraz mówiąc, odkrywał nowe przejścia, których przedtem nie zauważył, nowe tajniki i pogłębienia. Już nie siedział, lecz chodził, mówił w sposób naturalny, nie zważając niemal na żonę, — ale ponieważ sprawa stawała przed jej trybunałem, więc ją osobno na podorędziu przerabiał, przesadzał, barwił. Gdy się tak rozpędził, wynurzały się w jego umyśle z toni nieświadomości także pewne szczegóły, których dotąd prawie nie tykał, i stanęły w kącie jego świadomości jako ostatnia rezerwa. Miało to niby praktyczny cel: aby złudzić Olę co do Berestajki, aby zerwać z Angeliką, aby wyczuć rozkosz pogodzenia się z żoną — ale środek wyemancypował się z pod celu[63].
Między innemi określał Strumieński żonie charakter Angeliki, w wykładzie jego jednak znać było jakby wahanie się dwóch sprzecznych uczuć. Równocześnie pod niebo wynosił Angelikę i obmawiał ją np.: Ona właściwie nigdy mnie nie kochała, była tylko ze mną związana jakimś specyalnym pociągiem zmysłowym, a zazdrość jej (chwalił się trochę) była jeszcze większa niż zmysłowość. Jej śmierć! To rzecz szczególna — wśród jak dziwnych okoliczności to nastąpiło. Nigdym ci o tem nie mówił. W pamięci mojej wirują różne wspomnienia, zgłaszaja się. Można ją nazwać obłąkaną, waryatką, ale i świętą — my mali ludzie (przymówka do Oli) wielebyśmy u niej zrozumieć nie mogli. Ja też dotychczas jestem w rozterce, domysły moje uspokoiły się, nic mnie nie obchodzą jak nieodkryta zbrodnia, ale pokutują w duszy jak duchy cmentarne. Oto jeden z takich nierozjaśnionych tajników. — Tu opowiedział w sposób mający zjeżyć włosy na głowie swoją hipotezę co do garbatego dziecka Angeliki, które mogło być przyczyną jej obłąkania i samobójstwa. — A może co innego? kto to wie? Ty Olu, ty jedna — przed twój trybunał mają pójść wszystkie moje obawy i skrupuły, ty będziesz moim spowiednikiem i dasz mi rozgrzeszenie, jakiego dawno pragnąłem.
A w duszy — nie złośliwie ale nieprzeparcie szemrała mu zapowiedź roztoczenia przed Olą pawich piór swojego życia podziemnego, swoich ekstaz i ostatnich ostatków tajemnicy... Czekaj — szeptało mu tam do Oli — przygniotę cię ja moją spowiedzią (przesadzał jej znaczenie) upokorzę cię. Więc Ola, przeczuciem (na podstawie jego tonu i analogii z dawnemi podobnemi scenami) odgadując jego zamiar, rzekła:
— Ale przerażasz mnie, co ja ci mam przebaczać i rozgrzeszać. Zmiłuj się, ty wszystko powiększasz, rozpalasz się. Posłuchaj mnie mój najdroższy, ja znam ciebie, ty jesteś najlepszy człowiek w świecie, ale nie szarp twojej Oli nadaremnie, takem już w tych dniach cierpiała z powodu ciebie, oszczędź mnie, nie szydź. Tak mi już w skroniach pulsa biją. Widzisz to to skwarne powietrze tak działa i tobie także tak oczy świecą. (To znaczy: to nie z duszy ci idzie ale z ciała ten zapał, więc nie wzbijaj się w dumę i nie tumań mnie).
On nie pozwalał wydrzeć sobie planu i wykonał manewr w celu pozyskania jej współudziału odrobinką szczerości: Ach, ty myślisz znowu, że ja chcę grać przed tobą jakąś komedyę, ty mnie zawsze o to posądzasz — usiadł przy niej, ujął ją za rękę — zlituj się Olu, przecież ty mi jesteś najbliższą, do śmierci związaną, z tobą mam dzieci i pod jednym dachem mieszkam i mieszkać będę, nie bądźże wrogiem moim, nie sądź mnie tak. Korzystaj z tej chwili, bo ona może już nigdy we mnie nie wróci, przebacz mi, jeżeli ci się mój ton trochę patetycznym wydaje, ale to taka nawyczka (prawie już ją pozyskał, ale nie dowierzała jeszcze), wyrwij mi z serca zabliźnioną drzazgę, abym wyzdrowiał i był już z tobą. (Poznała, że się za daleko posunęła, wzruszył ją jego ton serdeczny, zawstydziła się, że nie jest sama taką, i nic nie mówiąc zaczęła go głaskać po twarzy i całować). Czy pada tam jeszcze? O już ustaje. To niechże to wreszcie już raz powiedzianem będzie — poco ja okrążam wiecznie (a dalej okrążał, bo chciał naprężyć strunę), zdejm ze mnie ten ciężar hipnozy. Ona, wiesz kto, znalazła przed śmiercią sposób, żeby na całą mą przyszłość rzucić swój jaskrawy obraz, swoje piętno na mej duszy wypalić, obraz swojego ciała — i ja to mówię nie w przenośnem ale w dosłownem znaczeniu. Widziałaś go Olu prawda? (Tak nawiasem uporał się ze sprawą uprzedniego wiedzenia Oli o obrazie; Ola tylko drgnęła, zawstydziła się, jakby przyłapana na gorącym uczynku fałszywości). Ale nie dość jest to widzieć, to trzeba rozumieć, odczuć, wiedzieć całą historyę. Chociaż mogłabyś to uważać i za zwykły figiel tylko, za zabawkę dziecinną — (tu sam sobie przerwał i aby natychmiast zboczyć, zabrnął w inną stronę) wiedz więc najpierw o liście, który mi zostawiła Angelika — opowiedział bliższe szczegóły — treści nie pamiętam dokładnie tylko tyle a tyle — powiedział, ile pamiętał a zacytował tylko koniec: jeżeli chcesz mnie uratować od śmierci wiecznej, to uczyń tak, a ja zamieszkam w tobie i będę przy tobie w godzinie śmierci“. Widzisz jaki biblijny styl, i ona mnie tem wiązać chciała.
— I ty się pozwoliłeś...? — Ach to jest właśnie (okrążał) — pozwoliłem, będziesz słyszała historyę mej żałoby, i spytasz, czemum sobie w łeb nie palnął... — Ach nie mów tego, nie wolno ci tak mówić. — No no, dziecko moje, widzisz, tylko ten list, nie pamiętam go dobrze, on zawierał jakieś różne, ale niejasne, pityjskie informacye, co zrobić w przyszłości, i ty tu radzić musisz, jak z tą klątwą (kłamał) zerwać, bo ja sam się boję, nie boję, ale nie mogę — wiesz przecie, że w nas wszystkich tkwi atawistyczna żyłka pogańska, wiara w duchy, penaty i lary, zabytek po naszych przodkach, w krwi to mamy, i ty pewnie sama czujesz takie różne obawy, trwogi niewytłómaczalne.
Tu Strumieński umilkł i widocznie (?) coś mu się stało. Ola ściskała go za rękę, patrząc mu w oczy, on tolerował tę jej troskliwość, wobec której rósł jego smutek (chęć do szczerych uczuć smutku, aby je wyzyskać). Po pewnej pauzie rzekł nagle: Pozostaje nam jeszcze jedno do zrobienia, możemy pójść, deszczyk już ustał. Czy pójdziesz ze mną?
— Dokąd? czy tam?
— Tak. — Ach, dziękuję ci (w oczy wlała wyraz błogiej wdzięczności) cieszę się, cieszę — a potem będziesz już mój, prawda? —
— Odziejno się Olu — ależ ja jestem jestem twój — żebyś się nie przeziębiła.
Narzuciła na siebie szal, wyszli, on za chwilę wrócił, wziął swój szeroki płaszcz góralski (zobaczymy później poco), narzucił na siebie, objął ją za szyję. Gdy weszli do salonu rzekł: Ach gdybyś wiedziała, jaka tu się rozegrała scena! — Pytająco spojrzała. — Potem, mamy całe życie czas na to — a teraz zapewne nie uwierzysz, że ja czuły jestem na takie rzeczy, ale zaczekaj tu, siądź w ciemności do fortepianu i zagraj mi... to ulubiony mój kawałek, a ty to grasz prześlicznie, taki mam w piersiach dziwny nastrój — — — zrób to, zrób, nie wahaj się błagam... (chciał ją sobie ująć i zrobił jej przyjemność, niejako zapłatę na dalszy współudział, za dalsze jej służenie jako medyum). — Ach, zrobię co zechcesz, byle cię uspokoić.
Siadła do fortepianu i grała, podczas gdy on otworzył oszklone drzwi i stanąwszy w nich, patrzał w ogród.
Z całego kawałka, który grała Ola, podobało mu się właściwie tylko jedno miejsce, reszty nie rozumiał, mimo to silił się przejmować nim, dotrwał w swej roli pilnego słuchacza. (Bo nie analizował jej tak, jak i owej pięknej sytuacyi na ganku; por. str. 298. w. 1. i n. a str. 306. w. 15.).
Była jasna noc; wilgoć panowała w atmosferze, rosa była na kwiatach (niby łzy?). Szli. (Tu mam sposobność popisania się talentem poetyckim — ale nie bardzo mi się chce robić nastrojków, wskażę tylko miejsca, gdziebym mógł udoić „poezyę“, a wypełnię je może kiedyś później w popularnem wydaniu „Pałuby“). Skoro tylko uszli kilka kroków, przybłąkały się do nich dwa czarne widma: były to psy łańcuchowe, strzegące domu, które poznawszy pana i panią skakały teraz naokoło nich i skomlały po cichu z radości. Strumieńscy nazwawszy psy po imieniu i pogłaskawszy je, poszli dalej w tem towarzystwie, lecz psy wnet ich odbiegły. Na ścieżce rozlały się kałuże błota, Strumieński wziął żonę na ręce, by sobie „nóżąt“ nie powalała, ona zawiesiła mu ramiona na szyi i, patrząc w gwiazdy, czuła (decyzya) takie szczęście jak nigdy jeszcze.
Były to tak zwane szczęśliwe chwile, a zdarzenia życiowe rzeczywiście czasem, dość często nawet, przy dobrej woli do autosuggestyi i pieniądzach zaguźlają się, zwężają w takie chwile szczęśliwe lub poetyczne. Temu nie przeczę, chociaż mi niejeden zarzuci, że sprozaiczam wszystko, ściągam w dół (uwagę takich zwracam na świeże porównanie o kwiecie, który analizowany traci zapach). Życie składa się z różnych składników, a nici bezimienne krzyżują się w różne guzki, nawet „piękne“. Otóż Strumieńscy czuli tę szczęśliwość i mimowoli chcieli przedłużyć ją, wyssać, nie spieszyło im się też bardzo tam, dokąd szli, jakby przeczuwali (?) nieporozumienia. Więc najprzód do swoich kwiatów, — nacieszyli się kwiatami i swoją wspólnością w tej dziedzinie, potem, gdy psy ich znowu obskoczyły, łasząc się, Ola powiedziała: One nas prowadzą do siebie, odwiedźmy ich, Luta ma pieski, zróbmy jej wizytę. — Ujrzeli Lutę na słomie, warczała, pod nią niby milion piszczących szczurków wiszących u wymion. — Luta, Luta, my ci ich nie weźmiemy, nie, nie, tylko się napatrzymy. — Ot w tym punkcie np. poetyczne odczuwanie sytuacyi przez nich polegało tylko na nieuświadomionych asocyacyach: pieski to niby dzieci, rodzina, w tak małem kółku, spierwotniona, ale zgodna (?), mikrokosmos, symbol uczuć familijnych — a więc znowu trącona struna ich wspólności. — Następnie szli przez ogród wśród drzew owocowych. Zagrzmiało, błyskawica rozdarła niebo, Ola krzyknęła i schroniła się do poblizkiej altanki z poprzeczek brzozowych, tam ją Strumieński uspokajał — choć nie było potrzeba — całusami (poetyczniej: pocałunkami), a gdy wyszli, wiatr zatrząsł drzewami, z jabłoni spadło kilka jabłek w wilgotną trawkę, jedno jabłuszko potoczyło się do nóg — koło nóg Oleńki — hołd i dań drzew, składane swemu państwu! — a Strumieński, który miał dobry wzrok, znalazł jabłuszko i podał Oleńce.
Są w muzeum. Zaraz ogarnął ich charakterystyczny chłód, panujący w salach przestronnych, nie zamieszkałych przez ludzi. Ola widząc szybę i różne nowości, pyta męża, skąd się one tu wzięły; on jednak wymija jej pytania (bo musiałby mówić o Pawełku), ironizuje sobie: Oto jest ten pogański ołtarz, wykopalisko z czasów przedhistorycznych! Przysuwa dla żony trzcinową kanapkę (u Oli myśli: gdzie to było? tu czy tam?), sadza na niej żonę i mówi tajemniczo: A teraz dam ci przedstawienie! Położył obok Oli swój płaszcz, objął ją wpół i pocałował, nie zważając na jej ciche pytanie: Co ty chcesz robić? i zgasił przyniesioną latarkę. W tej chwili zaświeciły tajemnicze oczy, czerwone błyskawice przebiegły pokój, a za szybą, pojawiła się wielka głowa ludzka, nasycona światłem. — Można jednak stracha odesłać do domu! I uczynił, że znów było ciemno w pokoju, i znowu potem stracha zawołał. Tłómaczył Oli cały mechanizm optyczny. Że rzecz nie polega wcale na jakichś wynalazkach, które mają być dopiero wynalezione, jak cudowności Poego lub Vernego, ale na znanych już fenomenach, na interferencyi światła i na sekretnych farbach profesora Lipmanna, i wcale nie wymaga koncesyi prawdopodobieństwa. Ola nie wiele z tego rozumiała, ale rozumiała przecież tyle, że cudowność nie odgrywa tu żadnej roli, i jej oczekiwania zawiodły ją nieco, zwłaszcza gdy Strumieński kładł nacisk na tę naturalność, tj. tak zwaną sztuczność zjawiska. On to robił z pewnym celem, wprawdzie bowiem zamierzał opowiedzieć jej tu historye ze swojej żałoby, lecz wstydził się, zresztą odkładał to na kiedy indziej, w tej chwili zaś zajmował się figlarnemi myślami, do których popychała go konsekwencya miejsca i okoliczności.
Angelika kąpała się tam i patrzyła mu przenikliwie w oczy, widziała go tu pierwszy raz w tem towarzystwie i zapytywała: Co ty tu robisz? czy już chcesz skończyć ze mną — zabić mnie? A on patrzył jej również w oczy po dawnemu, zuchwale, odpowiadał jej buntowniczo w myślach, i rzekł do Oli: Pocałujmy się tu przed nią, niech widzi. Widzisz nie zadrżała, nie ruszyła się, znowu pocałuj. Cóż ty na to Gela, zrób nam co, rzuć piorun, przerwij naszą miłość! Olu powiedz głośno: przerwij naszą miłość!
Nie powiedziała, przycisnęła się mocniej do męża, raził ją wzrok Angeliki — słowa Strumieńskiego wzbudzały w niej pożądaną suggestyę. Opierając się tej suggestyi rzekła: Kto ten obraz wymyślił, musiał być waryatem.
— Mimo to nie potrzebujesz się lękać niczego. Powiedz mi jednak — jak tak patrzysz, co ci przypomina to wychylenie głowy? — Nie wiem, okno chyba. — Mnie ono przypomina głowę po drugiej stronie gilotyny. —
I spojrzał jej poważnie w oczy, lecz jej przyszła do głowy myśl pusta, której się nie mogła oprzeć, i śmiejąc się rzekła: Ja już wiem, co mi to przypomina. Przypomina mi stare przysłowie: modlił się dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu — ha! ha! — Gniewasz się. E nie gniewaj się — i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Masz słuszność Olu — to to właśnie jest bardzo stosowne. Ja jestem tym dziadem, który się modlił do obrazu, klęczałem przed nim — patrz tak!
Tu muszę znów pohamować niecierpliwość „pięknych czytelniczek“ i dorysować tło psychologiczne, na którem rozgrywała się ta cicha walka charakterów. Jemu szło o pozbycie się Angeliki, ale jak już wspomniałem sama ta decyzya (?) zerwania, żal, uroczystość chwili i jej ważność dla całego życia wywołały w nim na nowo cały nawał wspomnień, mózg jego owinęły fale podziemnej rzeki, wzburzone, spiętrzone. „Chciał“ mieć bodaj tę ostatnią satysfakcyę — dla siebie? dla Geli? — żeby pod jej sztandar ukorzyć Olę, gotów był sprzedać się Oli albo za cenę poddania się jej pod panowanie Angeliki, uznania jej potęgi, albo też — gdyby ona teraz znalazła w swej duszy coś nowego, strasznie cennego, coby mógł przeciwstawić Angelice, coby mu wynagrodziło ten czar, który tam tracił. Do tego mimowoli parła jego natura (typowa jego sytuacya), znajdował się właśnie na tym samym punkcie, na którym już raz był podczas drugiej próby, opisanej w ustępie VII. Chęć pozbycia się Angeliki mieszała się z chęcią ostatniego jej apoteozowania, obie chęci wspomagały się wzajemnie i przechylały na szalach. — Jakżeż Ola? To uwarstwowanie uczuć, jakie widzieliśmy u niej przed nocą, powoli zmieniło się w niej teraz znowu wskutek maskowanych ataków Strumieńskiego na jej dumę. Nie ufała mu i przeczuwała (tj. wiedziała bez uświadamiania sobie pośrednich członów rozumowania), że chce uświetnić Angelikę jej kosztem. Jak za dnia niebezpieczną była dla niej Berestajka, tak teraz niebezpieczeństwo to przybrało znowu żywe oblicze Angeliki. Ostatnie wypadki usposobiły ją wprawdzie przyjaźnie dla męża, ale — jak w siebie już zawczasu wmawiała! — on ją złudził, pozyskał, grał na jej sercu. Mimo to chciała sądzić, że on się „poprawił“, że przestał już robić głupstwa na temat Angeliki i brać je na seryo (w tym sądzie utwierdzał ją właśnie epizod z aktorką); była nawet gotową wydrzeć go (gdy się poprawił!) i wydrzeć mu, to znaczy wogóle coś w tym kierunku zrobić, stała jednak na straży własnych egoistycznych świętości, dostosowanych do jej charakteru. Mogła z nich coś pozornie ustąpić, „zrobić ofiarę“, ale nie spodziewała się, że Strumieński wystawi ją na zbyt ciężką próbę. Ratować go chciała, gdyby był już nawróconym na seryo grzesznikiem, ale nie wbrew jemu samemu. Na to liczyła, liczyła i na to, że on od czasu do czasu puści jakiś fajerwerk, pozwalała mu grać komedyę i brała w niej udział, odczuwała jego kłamstwa i cieszyła się niemi, byleby tylko ta komedya nie przekraczała pewnych milcząco umówionych granic, nie stawała się grą na seryo. A tymczasem właśnie dla niego komedya, aby go zadowoliła, musiała być prawdą! Już tam w pokoju zauważyła Ola pewne oznaki, które jej się nie podobały, — teraz wobec widoku rywalki, nie erotycznej ale intellektualnej, wyczuwała ostrożniej, obserwacya jej zaostrzyła się. „Czuwała“ nad tem, czy Strumieński nie zrywa milczącej umowy i nie przechodzi z komedyi do szczerości, co przetłómaczone na język świadomości brzmiałoby: Czy jej nie wykpiwa ten komedyant. Oto jest sieć psychicznych nici. Rolę w niej główną gra nieporozumienie, ale nie jakieś odwieczne nieporozumienie między ludźmi, tem mniej nieporozumienie między „mężczyzną“ a „kobietą“, ale tylko takie, którego nie mogli przezwyciężyć państwo Strumieńscy — jako ludzie, nie idący za wskazówkami zdobyczy psychologicznych, jako ludzie, którzy się jeszcze nie wykształcili na „Pałubie“ i podobnych jej dziełach, — przezwyciężyć nie mogli tem bardziej, że byli opętani bezpośredniością swych uczuć i wydając czas na ich wyżycie się, nie mieli czasu na ich zanalizowanie. O takie rzeczy mi głównie chodzi, a nie o fatałaszki nastrojowe i poetyczne.
Trzeba jednak obok owego ogólnego tła psychicznego uwzględnić warstewkę najbliższych wrażeń i spostrzeżeń, które często same dla siebie całkiem człowieka absorbują, a często wydobywają zeń raz tę raz ową część nagromadzonego psychicznego materyału wybuchowego i to nawet w sprzeczności z tłem ogólnem. (Samorząd chwilowych okoliczności). Tak np. w objaśnieniach, które Strumieński dawał o obrazie, były ironiczne uwagi Angeliki, całkiem niezgodne z jego teraźniejszą rolą (por. str. 143., w. 8. i 27.). A znowu, gdy Ola krytykowała portret jako cyrkową sztuczkę i nazywała go brzydkim, traktowanym zbyt realistycznie, stanął gorąco w obronie obrazu i udowadniał, że główny jego urok stanowi właśnie ta jego cielesność i to zaparcie się siebie kobiety, która, nie zatajając braków swej piękności, wzbija się ponad przeciętną próżność kobiecą (przytyk!) i osiąga przez to równocześnie swój cel i jako kochanka i jako artystka, bo im więcej go kocha, tem więcej usiłuje zostawić mu siebie samą a nie swoje upięknione przedrzeźnienie. (To sobie Strumieński wymyślił teraz, aby się sprzeciwić Oli, portret Angeliki bowiem był przecież po części idealizowanym).
Najbliższem wrażeniem dla Oli było także to, że bądź co bądź ogarniała ją pewna przytłumiona obawa, echo wpojonych zabobonów salonowych, wiary w urzeknięcie, złe oczy, legend o Angelice itd. Stąd też poniekąd płynęły jej narzekania na zbytnią realistyczność obrazu; mybyśmy to nazwali: bezpośredniość, aktualność. Zwłaszcza podczas pauz w rozmowie widok obrazu i dwóch błyszczących gał ocznych przykro ją nastrajał, zapominała o sztuczności tych zjawisk, a gdy po pauzie do męża przemawiała i odwracała się do niego, miała wrażenie, że się ktoś za nią zbliża, nachyla, aby lepiej słyszeć jej słowa. Była w niej bojaźń, nie ta pierwsza popędowa, lecz ta, która powstaje po rzekomem uspokojeniu i wzrasta w cieniu lekceważenia, a umysł Oli, jak wiemy, nie był zbyt odporny na wrażenia teraźniejszości. Strumieński, spostrzegając jej lekki niepokój, powiększał go, podniecając przez to i siebie samego do odczuwania grozy, bo w tym nastroju mógł łatwiej natrafić na lepsze sposoby straszenia jej. — Dlaczego drżysz? czy ci może zimno? czy chcesz, bym zapalił nasze światło? Lub czy może czujesz, że ktoś tu jest i przechadza się w ciemności? — mówił nawpół ironicznie, niby żartując, lecz potem odwrócił to w seryo, westchnąwszy głęboko.
Ola wstała z nagłem postanowieniem, by wyjść i popsuć szyki Strumieńskiemu, lecz porzuciła zamiar, siadła, chociaż nieco dalej, i usiadła na coś, co ją ukłuło. Zmacała palcami: była to sprzączka.... aha, podwiązka. Domyśliła się zaraz, że to zapewne podwiązka Berestajki, która ją tu rzeczywiście zostawiła, czy na pamiątkę Strumieńskiemu, czy na niespodziankę dla Oli, ot na chybił trafił. (Była to jej maniera: porównaj epizod z pierścionkiem). Ola, chowając ten przedmiot do kieszeni, zrazu zarumieniła się i uczuła w sobie jakieś zmysłowe drżenie (suggestya miejsca i przypomnienia sobie chwil swej zazdrości), lecz potem, widząc Strumieńskiego wpatrzonego w obraz, uśmiechnęła się lekko. Chciała go zaraz o podwiązkę zainterpelować, lecz ponieważ teraz uczuła się już tak bezpieczną i pewną siebie, taką panią sytuacyi, i wyobrażała sobie, jak bardzo byłby on bezsilnym i śmiesznym wobec takiego argumentu jak ta podwiązka, wolała więc nie pognębiać go (zwłaszcza, że i nie wiedziała jak i nie wypadało jej może teraz poruszać tej nowej „paskudnej“ sprawy) i dała pokój.
Strumieński zaś, spostrzegłszy uśmieszek na jej twarzy, sądził, że ona się śmieje wprost z niego. Wstała — więc chciała pójść, siadła i zaśmiała się — więc pomyślała, żem waryat. Urażona miłość własna i zemsta za przeniknięcie jego komedyi nasunęły mu na obronę rezerwę szczerych stanów. Zawrzała w nim jakby nienowa myśl, że Ola może nie docenia sprawy, nie odczuwa wspaniałej grozy zawartego w niej symbolu. Osamotniło go, przesunęło w nim uczucia, w duszy jego wyjęty już został zupełnie cały pokład wspomnień, związany z obrazem Angeliki.
— A ja ci powiadam — mówił zwolna — nie uśmiechaj się, bo ci z tem nie do twarzy. Proszę cię, jeżeli mnie kochasz, podejdź do tego widma, dotknij go palcami lub napluj mu w twarz. Jak powiedziałaś? Modlił się dziad do obrazu a obraz do niego ani razu. Ale nie możesz tam się dostać — o a ci zadanie ułatwię.
I ażeby łoskotem przerwać monotonność sytuacyi, żeby wytworzyć nowy czynnik wrażeń i przygnieść tę oporną Olę, wziął dużą muszlę z konsoli i trzasnął nią w szybę oddzielającą ich oboje od Angeliki. Szyba pękła, muszla przez wybity otwór wpadła do środka, zawadziła o piersi portretu i upadła do stóp Angeliki. — A tom ją ugodził — krzyknął Strumieński. Ola zerwała się: Co ty robisz, czyś oszalał, pewnieś się skaleczył, czy nie uważasz, że mogłeś mnie skaleczyć.
Na prawej ręce Strumieńskiego pojawiła się czarna pręga krwi, Ola chwyciła tę rękę, lecz Strumieński odtrącił ją i sam szybko obwinął sobie rękę chusteczką. Fakt ten popsuł mu trochę efekt, ale on nie dał za wygraną.
— To nic, to głupstwo, to nie moja krew ale jej... — Chciał wyrazić tę myśl, że chociaż krew zdaje się być na pozór jego krwią, lecz w istocie płynie z jej piersi za pośrednictwem jego ręki; jednak myśl ta nie była jeszcze tak jasną, by się zaraz mogła wcielić w stosowne słowa. Szybciej natomiast przyszła mu druga myśl: — Ha zresztą sama widzisz, że duchy mścić się umieją. Teraz przynajmniej przekonamy się, czy tam co jest naprawdę. Wyjdźże do nas, szanowny duchu! — Dotknął dłonią płótna. — Widzisz to nie ciało, to płótno i farby, czego się boisz! Albo czy może mam cię zabawić i powiesić płótno do góry nogami? I to potrafię. Niema biedniejszego, śmieszniejszego i głupszego upiora na całym świecić. Ja się całkiem, całkiem czego innego po nim spodziewałem. Chciałem cudu, objawienia, a to pozostało wszystko tak samo. —
Głos jego drżał w miarę, im bardziej się zbliżał do głównego rdzenia wyjawień. Nagle ukląkł opodal żony i powiedział: Napluj, napluj moja najdroższa! — Potem niby ziewnął niedbale, wyciągnął ramiona, westchnął, ukrył twarz w dłonie i zatkawszy umyślnie parę razy, aby obudzić w gardle fizyczny spazm, zaczął potem naprawdę płakać z cicha, wstrząsając piersiami. Ola, której jego zachowanie się sprawiło przykrość, wzruszyła się znowu, sama płakała, a objąwszy jego głowę, szeptała mu słowa pociechy i miłości. Zraniona jego ręka dawała jej pretekst do łagodzenia go, do troskliwości. — Widzisz, jak ty mnie dziś opatrywałeś, tak ja ciebie teraz! No dajże mi rękę! — Oderwała mu ją od twarzy, zaczęła obwijać, całować. Po to też on po części ukląkł obok niej, aby z tą ręką coś zrobić. (Zwracam szczególną uwagę na te punkty rozmysłu wśród efektu). Rozgrzany dotknięciami Oli, Strumieński obejrzał się na obraz, wykrzywił się doń, a czując, że teraz najlepsza chwila, by wykonać plan, z którym tu wchodził, a który (mimo Berestajki! o tej teraz zapomniał!) uważał przecież za nieprawdopodobny, objął Olę wpół, przechylił na swój płaszcz. Ola broniła się: wstydzę się, ona patrzy, daj pokój! Aby ją przenieść w nastrój przygotowany w domu, rzekł: Ależ nic, niech patrzy! niech nam zazdrości, żeśmy żywi, ach nie opieraj się najdroższa, niechże już raz pryśnie ten czar — kocham cię!
Czy to była miłość ku Oli? czy wyszydzanie Angeliki? czy akt jej uczczenia? ironia czy prawda? Ostatni wysiłek ku obronie Angeliki a zarazem jej zdradzenie? Strumieński drżał, dotykając ciała Oli, jakby (?) sobie samemu gwałt zadawał, w jego ruchach była zrazu sztywność i ironiczna machinalność, którą im bardziej Ola odczuwała, tem silniej przyciskała go do siebie i całowała, wśród łez, aż wreszcie sprawiła to, że jakby w tajemnicy oddał się jej samej tylko, razem z nią zgłębiając rozkosz zespolenia się dwóch wrogich natur, wzdychających za taką chwilą zgody, wyzyskującą wrogostwo. Więc zwycięstwo Oli? Onaż to sprawiła? Nie — tylko zmysły szły odrębnie swym utartym szlakiem, jako niezbędna oś dzisiejszych perypetyi, i one szczerością swoją wymusiły na Strumieńskim szczere miłosne oddanie się Oli. Nad nimi zaś pochylona była opiekuńcza głowa Angeliki, przesycona światłem, bezrozumnie obojętna, z wyrazem twarzy nie będącym w żadnym związku z tem, co się działo, i szydzącym z wszelkich interpretacyi. —
Wreszcie Strumieński ruchem, mającym w sobie coś aktorskiego, wyzwolił się z objęć Oli a korzystając ze swojej chwilowej zresztą czysto fizyologicznej swobody, zaczął się śmiać głośno i z przymusem, aż sam nie poznawał, co się z nim dzieje. Drwił tym śmiechem z siebie i z Oli, która w głębi duszy rozzłoszczona, bo się całkiem czego innego po swej „ofierze“ spodziewała: wdzięczności, jakichś ostatecznych postanowień, patrzyła na niego wzrokiem mówiącym stereotypowe: czyś oszalał? i znowu wyciągnęła ręce do niego, lecz potem cofnęła się, szepcząc: Ja się ciebie boję!
A na to zagrało w nim coś tryumfalnego i rzekł:
— Może masz słuszność. Kto wie jaka ofiara popłynęła u stóp tego ołtarza. Ten duch żądał mojej krwi — dałem mu ją. (Dwuznacznie, zresztą Strumieński mieszał teraz wszystko).
Aby zaś wydobyć ze sytuacyi resztkę patosu zapomocą tajemnicy, którą miał w zapasie dopiero od paru godzin (str. 323. w. 3. i n.), dodał:
— Bójże się mnie i ty, bo nie wiesz, co cię czeka. Patrz na ten martwy manekin, (tu przypomniało mu się słowo Pawełka) na tę pałubę za tem szkłem, ona ust nie otworzy i nic ci nie powie, jeżeli się to nie przeciśnie samo na moje usta, jak przeżerający wyrzut sumienia, bo tego nikt nie wie na świecie prócz mnie i tej tu niemej pałuby, która skończyła samobójstwem — ha ha pyszne samobójstwo! (zmieniając wyznanie) Olu, Olu, zabiliśmy Gelę dla siebie, będziemy teraz żyć szczęśliwi.
Wypowiadając te słowa, czuł Strumieński, że znajduje się na jakimś szczycie swego życia, bo uległ wreszcie tajemnicy, która nań czekała spokojnie od lat tylu, a której dotychczas nie wcielił nawet do swego podziemnego życia, odsuwając ją, prowadząc jakby zupełnie osobny rachunek — podziemne życie podziemnego życia. Wspominałem o niej już przedtem w licznych alluzyach, lecz dopiero teraz wypłynęła ona na sam wierzch świadomości i odwagi Strumieńskiego, wywabiona z podziemia konsekwencyą sytuacyi.
Patrząc przenikliwie na Olę, badał, jakie to na niej wywiera wrażenie, lecz ona zdawała się być obojętną. W istocie zaś w Oli coraz bardziej kipiało oburzenie, alluzye zaś jego o zabiciu Geli odnosiła do tego, co się teraz stało, do rozbicia szkła, a zresztą nie zważała na nie szczegółowo, bo też i on wyraził się jeszcze zbyt niejasno. Było więc proste nieporozumienie. Otóż Strumieński, spostrzegłszy to, chwycił ją w ramiona i patrząc w oczy, rzekł krótko ale groźnie:
— Bo musisz wiedzieć — słuchaj — że ja jestem mordercą Angeliki. Ja ją zgwałciłem, tak samo jak dziś ciebie i doprowadziłem ją do samobójstwa.
Od wzniosłości do śmieszności krok jeden. Efekt chybił, gdyż Ola, wściekła z gniewu, żachnęła się, wyrwała mu się i krzyknęła: co mi tu będziesz udawał waryata i drwił ze mnie! Myślisz, że ja nie wiem, co się tutaj dziś już działo! Patrz — naści tu tę podwiązkę — czyja? Czy może twojej Geli? Może to ta pani stamtąd wyszła i zdjęła, co? co?
I pomyślawszy mimowoli: „a tom mu nasoliła!“, pomyślała także, że nie wypada jej być złą, lecz raczej pobitą, upokorzoną, zasłoniła swój kontrefekt płaczem, rzuciła się na kanapę i łkała. Strumieński zgłupiał, zagmatwało mu się wszystko, uczuł namacalnie, w całkiem ordynarny sposób rozchwiewanie się symetryczności w życiu, działanie pierwiastka pałubicznego. Lecz wkrótce zaczął się ratować: kombinować, pojmować, „rozumieć“, i ot, patrząc na Olę, wzruszył się i nową nawałą uderzyło na niego przypuszczenie — jasne niby zupełnie: więc ona o tamte była zazdrosna! Nie o Angelikę! Ja jej imputowałem co innego, a ona mnie karze zazdrością żywą, aktualną, prawdziwą (?)! o Olu dobra!
A w Oli była w tej chwili tylko prawdziwa zazdrość intellektualna o Angelikę pod pozorem Rosyanki — przesunięcie się motywów. Lub może zbiór zazdrości? w połączeniu także z zazdrością o wolność grzechu?
Objął ją, chciał uspokajać, ale ona (żeby z tem skończyć i przenieść walkę na inne miejsce) wyrwała się, wstała, poprawiła włosy i milcząc szła ku wyjściu. Wymykała mu się! — Czemu uciekasz? — Wyszła. Pobiegł za nią. — Wróć ze mną, tyle ci jeszcze mam do powiedzenia. — A ona płacząc rzekła: nie chcę już nic słuchać, ty szkaradny, nic nic a nic (tupała nogą)... a takam była dobrze usposobiona. — Poszła dalej, on za nią. W muzeum została Angelika, patrząc na porzuconą na ziemi podwiązkę.
Strumieński, dogoniwszy Olę, pytał: Czy ty się gniewasz na mnie? Czyż na tem ma się skończyć noc dzisiejsza? Olu! Olu! — Milczała. — Jakże ty się możesz z tamtą (mówił o Berestajce) porównywać! każesz mi tak odpokutować! a ja ci przecież chciałem ten błąd wynagrodzić wszystkiem, co mam! (Znowu rzecz przekręcił, przedstawiając swoje wyznanie jako zadośćuczynienie za dzisiejszą zdradę.) Ona czuła, że dalsze upokarzanie go nie miałoby celu, chciała zaś, żeby i jej było przyjemnie w pogodzeniu się z nim. Więc rzekła: Ależ ja gniewać się, co mówisz? tylko mi się tak przykro zrobiło, ale należało mi się to za Gasztolda! Więc to ty mi przebacz! przebacz mi! (Znana finta pokrzywdzonych, że robiąc siebie winnymi utrudniają zadośćuczynienie.) — Wyszli z ogrodu furtą na dziedziniec, i skierowali się ku drodze, bo Strumieński rzekł: Chodź, przejdziemy się jeszcze, to pomówimy, pogodzimy się! — Z największą chęcią, ale widzisz, możemy się zaziębić, chodźmy do domu. — Zobaczmy więc tylko nasz pałac! — Ach tak, nasz pałac! rzekła i wsunęła rękę pod ramię Strumieńskiego. Patrząc w tę stronę, oboje myśleli mniej więcej to samo: że mają się tam sprowadzić jako przykładni obywatele, zgodni, nowi, że więc należy się już jakoś załatwić ze swoimi nieprzyjemnościami. — Nieprawdaż, że tam rozpoczniemy nowe życie — Olu? Piotrusiu?
Gdy wracali, Strumieński próbował znowu swego i przyznał się do grzechu z Berestajką. Ola przerwała mu: ależ nie, nie, ja wiem, że to nieprawda (broniła się, aby mu nie pozwolić na szczerość). — Wiesz? skąd? — spytał nieco ironicznie — przecież ta podwiązka to dowód dostateczny. — Ach co za dowód! ja tobie więcej wierzę, niż wszystkim dowodom. Nie mówmy o tem, zrób mi tę przyjemność mój mężu drogi i nie mów o tem, poco zakłócać sobie mamy czar (?) tej nocy, tak pełnej wrażeń. — W istocie Ola była leniwą pod względem chęci przebywania perypetyi, wiedziała, że Strumieński coś jej tam powiedział, że mogłaby go interpelować, robić mu albo z nim awantury, ale nie chciało jej się, było to późno w nocy, a jej umysł zasypiał. Zresztą złudzona, że z ujrzeniem i wyjaśnieniem obrazu wie już wszystko, nie przypuszczała istnienia jeszcze innych komplikacyi. Powtórzyło się u niej to samo, co po pokazaniu jej muzeum (str. 153).
Kiedy się położyła spać, Strumieński, trzymając rękę pod jej poduszką, przypomniał jej żartobliwie dzisiejszą scenę w muzeum i żartem tym nawiązał dalszy ciąg, poczem opowiedział jej, jak to się rzecz miała z zamordowaniem Angeliki, dziś jeszcze bowiem musiał przed nią ten cały jad wysączyć z siebie. Było to po śmierci dziecka Angeliki, kiedy już oboje mieli wyjechać w podróż, a usposobienie Angeliki dla niego zupełnie się zmieniło. — Przypominasz sobie Olu Maryę Dunin? Otóż tak samo prawie ze mną było: ona mnie męczyła, gardziła mną (przesadzał świadomie, bo wiedział, że to było u Angeliki przejściowe), byłem przykuty do jej chimer, bo jej się zdawało, że ona przeze mnie traci talent, przeze mnie, który właśnie jej pomagałem, rozwijałem, oddałem jej wszystko na usługi, aby mogła pracować spokojnie. Ty Olu, tybyś tak nie zrobiła, bo ty jesteś prawdziwą kobietą. Ona kobiecości nie miała. Cóżem miał zrobić. Wiedziałem o jej pociągu do mnie i na to rachowałem, myślałem tak jak tamten ze „Snów Maryi Dunin“, że przez jej ciało dostanę się do duszy, rozdmucham w niej dawną miłość. Zmuszę cię — rzekłem jej. Ona na to: to ja się zabiję. — Dobrze i owszem. — I wiesz co się stało? Potem raz w nocy ktoś wszedł do mego pokoju, tak jak ty dziś, przecisnąć się chciał. Zbudziłem się i siadłem na łóżku. Ona stała w ciemności. Była to walka milcząca w ciemności, podczas której powiedzieliśmy sobie wszystko. Potem położyłem się udając, żem nic nie słyszał. Ona przeszła cicho i prędko. Zawołałem ją: gdzie idziesz? czy topić się? — Tak jest. — A to dobranoc. — Dobranoc. — Pozostałem. Chciałem jeszcze krzyknąć: Gela, Gela chodź tutaj! biedz za nią, ale byłem za dumny. Często robiła takie głupie wycieczki, jakby chciała naumyślnie narazić swe zdrowie, abym ja się niepokoił i martwił; raz mi nawet uciekła i dwa dni jej szukano. Co za natura obca, całkiem nie nasza Olu! (etnograficzne oklepanki.) Rozważałem: niechże się topi! Nieraz tem groziła, może to będzie i lepsze dla niej i dla mnie. Chciałem wstać, ale byłem jakby przykuty do łóżka, potem zmorzył mnie fatalny, krótki sen. Zbudziwszy się, przeraziłem się, pobiegłem, najpierw w stronę muzeum, potem ujrzałem na krzaku biały szal. Krzyknąłem: Gela! Nic się nie odzywało. Pochyliłem się nad studnią, nic się nie szamotało. Nie byłem pewny, co się z nią stało — czyż miałem skakać do wody? Długo to trwało, zanim ją wyciągnięto. Sam bałem się tam schodzić, studnia głęboka, lustro wody daleko. Ja tę całą sytuacyę później po wszystkiem nieraz rozważałem. Mogłem się wprawdzie uczepić odchylonych desek ocembrowania i trzymając ją w ramionach, krzyczeć: na pomoc! Ale któżby nadszedł? Z tak głęboka nawet głosu może nie słychać. Możeby przyszedł wartownik nocny, z reguły pijany, albo pies ukazałby się na zrębie i zaszczekał. Wreszcie ją wyciągnięto — środki zarządziłem. Były bezskuteczne. Mnie nie można nic zarzucić. Studnia była bez wiadra, na żerdzi zakładano konewki, — prymitywnym sposobem — jak wiesz. Jeden chwat zaczepił ten hak na krawędzi i spuścił się do środka, ale go dwóch mocnych do góry ciągnęło. Czy może powinienem był poddać się pierwszemu popędowi i rzucić w dół na oślep? cóżem winien, że mój instynkt samozachowawczy i rozwaga były większe? Rozgrzeszże mnie Olu. —
Widzimy, że Strumieński, który pierwotnie miał w planie imponować Oli „zbrodnią“, teraz uległ treści opowiadania i nawet usprawiedliwiał się. Ola, która uklękła w łóżku, siadając na swe stopy, i z zaciekawieniem słuchała go, teraz objęła go milcząc. Czuła, jak ludzkiem było to, co opowiedział, i choć nie zastanawiała się nad tem, w czem Strumieński widzi swoją winę, zachowywała się jak matka, tuląca do siebie dziecko, któreby właściwie skarcić trzeba: miała to samo uczucie dla niego, co wówczas, gdy go pielęgnowała podczas jego choroby. Zresztą szczegóły śmierci Angeliki były jej przeważnie znane, samo więc opowiadanie zostawiało jej czas wyczuwać lubość sytuacyi i swój drobny niewinny tryumf. Przycisnęła go do siebie za szyję, on w tem wyczytał jej solidaryzowanie się z nim i wspólnictwo na wstecz — jakby go broniła przed niewidzialnym duchem w kącie pokoju. — Tak, tak, broń, nie daj mnie Olu! — Oddawał się jej ciepłu, nie przerywał — uspokajał się przy niej niemal zupełnie.
Ale właśnie to „niemal“ jemu nie wystarczyło. I teraz chęć pogłębienia nowego wspólnictwa zachwiała znowu komitywę między nim a Olą. — Widzisz, do tego dążyłem — czy ci teraz dobrze ze mną? A tyś myślała, że mnie idzie o to, żeby ci zaimponować, zgnębić cię Angeliką, prawda? — O nie, nie myślałam. — Ach, trzeba było sobie na to pozwolić, miałabyś więcej słuszności, niż myślisz. Widzisz ja jestem z gruntu zepsuty, robaczliwy. (Znowu à la „Bez dogmatu“). Nie mogę mieć nawet szczerych wyrzutów sumienia, tak ci to opowiadam, jakby nic. A przecież nie mówiłem ci rzeczy najważniejszej: przecież ona była obłąkaną, niepoczytalną, powinna była być dla mnie nietykalną, świętą — a ja... a może myślisz, że nie była? Czy ci nie zgroza przedemną? — Ależ co mówisz. Ty jesteś najlepszym człowiekiem na świecie, tylko widzisz wszystko w czarnych kolorach. Wesołości ci trzeba, ja ci ją dam. Nie trap się, nie przesadzaj, nie krwaw sobie duszy, ja cię rozgrzeszam, jeśli ci tylko tego trzeba; co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Opowiadałeś mi o tem dziecku, ja wiesz rozważam sobie i sądzę, że to tu była przyczyna. — Olu ty jesteś prawdziwą kobietą i matką i nie mylisz się zapewne, ty zdolna jesteś lepiej ją odczuć niż ja, powiedz mi, czy rzeczywiście poczucie macierzyństwa mogło być w niej takie silne? — Ależ naturalnie mój drogi, wy mężczyźni nic o tem nie wiecie. — Czy też może była zmartwiona i przerażona atrofią poczucia macierzyńskiego w sobie i to ją gryzło? — To wszystko jedno mój drogi (wcale nie wszystko jedno), to na jedno wyjdzie. — Ach prawda, nie mylisz się. Jeszcze jedno ci powiem, ale nie pomyśl, że ja ją obmawiam. Wiesz, dlaczego się ona broniła, dlaczego uciekała odemnie? Z świętości? Nie! Dzieci nie chciała mieć — ot i tyle. Ażeś się zarumieniła biedaczko? Przebacz, że ci mówię taką obrzydliwość. Prawda, że ty tego nawet nie pojmujesz (tu Ola chciała powiedzieć: pojmuję! ale się wstrzymała), bo ty jesteś całkiem inna natura, wychowana w innych tradycyach, i potępiasz taki sposób myślenia. — Nie, nie potępię jej nigdy, modlić się będę za nią, ale i ty jesteś dla niej za surowy. — Prawda, prawda przecież widzieliśmy jej malarskie marzenia o dziecięciu... — Widzieliśmy! takie prześliczne! — Ale one nic nie znaczą, to wszystko moje pomysły! (ślad rozmyślań z rozdz. XI. str. 219.). Ty myślisz może, że się tem chwalę? — Ola milczała. — Był jeszcze pewien antagonizm między nami, którego ty nie zrozumiesz: byliśmy wrogami, nie wiedząc o tem, zazdrościliśmy sobie wzajemnie[64] (przesada szczerości)... Kto wie czy na ostatek ona nie chciała się nawet zemścić na mnie, dokuczyć mi (wybrał naumyślnie ten pospolity wyraz — a nie „zgnębić“), abym dobrze żałował za nią, aby mi się dać we znaki, aby mnie napiętnować. — Ola patrzyła nań potakującym wzrokiem, ale od kilku chwil już odbywał się w jej myślach mały zwrot: czuła, że sprawa nie jest tak prostą, jak jej się z początku wydawało, że oto rozkrywają się przed nią jakieś dalsze tajniki, przedewszystkiem zaś uczuła podobieństwo między swoim stosunkiem do męża a stosunkiem Angeliki, i obudziła się w niej lekko solidarność płci. Równocześnie Strumieński już się wykąpał i wymył zupełnie ze swych wyrzutów sumienia, aż nawet przyszło mu na myśl: że drobny fakt zostawienia mu takiego a takiego listu dostatecznie świadczy, że Angelika pogodziła się z nim w duchu, nim poszła na śmierć. A więc był niewinny! Lecz tego dowodu nie wyjawił już Oli, bo sam przeraził się, do czego go to doprowadza! Więc nic nie było? Więc tylko wiele hałasu i strachu o nic? (pierwiastek pałubiczny). Zaniepokoił się i nie badając sprawiedliwie tego narzucającego mu się rozumowania, odtrącił je, podjął dopiero co porzucone wyrzuty sumienia, owinął się w nie, oszołomił. Wstał, przetarł czoło i rzekł: Nie, to nic nie pomoże, to są wykręty, to jest to nowożytne znieprawienie sumienia, na które wszyscy cierpimy. — Ach jakiż ty jesteś okrutny względem siebie samego, takim zawsze byłeś, to jest tylko wydelikacenie, wysubtelnienie sumienia, sam nieraz o tem mówiłeś. — Rzeczywiście Strumieński raz mówił Oli o wydelikaceniu sumienia, mając na myśli samego siebie. Ot, można zawsze fakta naciągać tak i tak. — Ach, Olu nie męczże mnie, stań ze mną na tym samym poziomie, nie uważaj mnie gwałtem za lepszego niż jestem, ja chcę, żebyś ty mnie kochała, mnie, a nie mój obraz, sztucznie wytworzony w twem sercu. Wmyślże się i wczuj we mnie — co mówię? dopuść tylko do głosu to, co sobie rzeczywiście o mnie myślisz, i o tem mów ze mną. Myśmy dziś nakłamali porządnie oboje: Ot np. zupełna, święta prawda jest to z Berestajką. Co ty sobie myślisz o niej, (siadł przy niej) powiedz prawdę, czy i jak jesteś zazdrosną. Jest jeszcze dużo takich rzeczy (miał na myśli Pawełka), o których nie mówimy ze sobą, niestety. No, widzisz jaki ze mnie łotr, przyznaję się przed własną żoną do takich zbrodni i grzechów i nawet się nie rumienię. Cóż ty na to? — To już twoja rzecz się rumienić, daj mi święty pokój, chcę spać, nie majacz dalej. Powiem ci zresztą co myślę: ja jestem oddawna twoją ofiarą, pastwisz się nade mną. Pastwiłeś się nad Angeliką, a teraz nade mną. Chcesz prawdy, masz prawdę. —
Strumieński klasnął w ręce: Brawo! jesteśmy na najlepszej drodze. Ty jesteś moją ofiarą... o tak nie mylisz się. (Tu strzeliła mu nowa myśl do głowy). Ofiarą, ale nie moją. Tyś myślała, że ja jestem tylko pospolitym grzesznikiem, a ja jestem tylko kapłanem. Pamiętasz „Powinowactwa z wyboru?“ Widzisz, chciałem.... niech się potwór nasyca. Naprzód tę aktorkę, potem ciebie, potem jeszcze inne, aby się ten głodny wampir nasycał. —
Odepchnęła go gwałtownie, zapragnął więc już zakończyć tę scenę zgodnie ale nieszczerze. — Co co? ty bierzesz to wszystko na seryo, odwracasz głowę? Ależ ja żartowałem moja droga. (Wreszcie już ją upokorzył, zadawszy dobre atuty, a teraz się niby cofał). Któż widział brać to na seryo! Widzisz, sama mi zarzucasz, że ja sobie tyle z tego robię, a sama się gniewasz. Przysięgam ci zresztą święcie, że jak najprędzej zburzę tę całą ruderę albo dam ci ją na kaplicę, jak zechcesz. Ciebie już tylko będę kochał (wybryk patetyczny, którego nie myślał dotrzymać). No uśmiechnijże się? Tak tak — ale uśmiechnij się naprawdę, nie przez łzy. Nie płaczże, nie płacz, przebacz mi. Widzisz, dobrze powiedziałaś, że to wszystko są komedye, tak tak przebaczaj mi takie różne wybryki mego charakteru, a ja ci będę przebaczał twoje (znów ją ujął), dobrze? bo to są drobiazgi (?), na które dziś jedno, jutro drugie musi patrzeć przez palce, a właściwie tak w całości wziąwszy, to my się kochamy, tyle lat przecież z sobą żyjemy (argument nielada). A teraz zaśnij, ja ci zamknę oczka tak o, pocałuję, powiem dobranoc. — Zostań jeszcze nim zasnę, podaj mi rękę, tak czekaj nim zasnę, mój złoty, a potem weź rękę lekko, nie zbudź mnie, wolno ci pocałować w czoło, ale leciutko na dobranoc, a jutro — czekaj ty niegodziwcze! —
Strumieński wnet poszedł do siebie, lecz zaledwie przestąpił próg swego pokoju, przypomniał sobie, że w pokoju Angeliki jeszcze się świeci. Musiał tam pójść zgasić, nie chciał, ociągał się, ale i jego ciągnęło. Wyrwał się sobie i poszedł tam (na pobojowisko). Wszystko było na swojem miejscu — stwierdził naprzód. Tylko rzuciła się nań cała ćma latających tu, niezaspokojonych myśli. Teraz to inaczej mu było, niż np. za pierwszych dni po śmierci Angeliki. Coś opustoszało, w przestrzeni był nastrój pożegnania — tak mu się to przedstawiało, bo szukał do własnych zamiarów rzekomych zewnętrznych pobudek.
Patrząc w twarz Angeliki, przypominał sobie czar swego podziemnego życia, swoją tęsknotę, to lube osamotnienie, i czuł pewną tęsknotę za tęsknotą. Cały rok po śmierci Angeliki i te kawałki podziemnego życia razem złożone odczuwał tak, jakby książkę czytał, jakby coś obcego, dzieło doskonałej sztuki. A teraz się to rozbiło, jak ta szyba.
O jakąż nadziemską kobietę on posiadał! Jakież mu ona pozostawiła nadziemskie podziemne rozkosze! O cudzie w naturalnych granicach! Jak to było, kiedy zahipnotyzowawszy się tym widokiem, usypiał i śnił o niej (nie bardzo! str. 103.), wciąż, tak codziennie aż do obłąkania! O wybredne tajemnicze porozumienie z zagrobowym światem, o śmieszne, poetyczne dyalogi, które z nią sobie układał. A te dnie przed jej śmiercią (chyba połogiem) pełne niebiańskich planów, wyprawa jej w dziedzinę śmierci i straszne nieanielskie umowy egoizmów!
Lecz tu właśnie znowu odnajdywał sobie punkciki, które mu wszystko psuły, które mu pójść za nią nie pozwalały i oddały go napowrót „nędznemu życiu“. Te drobne, nie warte wzmianki drobiazgi, męty w kielichu rozkoszy! Dlaczego np. obraz był dla niego po jej śmierci niespodzianką, dlaczego go nie uprzedziła? Tak, tak, niby „Powinowactwa z wyboru“, niby szereg rozmów na ten temat! Ale pocóż ten podstęp, to wyłudzanie wyrafinowanej wierności i nigdzie furtki do ucieczki! Nie sztuka było umrzeć i zostawić go na całe życie z bezrozumną rozpaczliwą zagadką, czy on tę komedyę wierności ma wiecznie brać na seryo! O, to też się oboje pysznie skompromitowali! Te usta natrętne nigdy go nie pocałowały, nie wydały szeptu ze siebie, płótno pozostało zawsze cienkiem płótnem, barwy barwami, nitki nie zamieniły się nigdy naraz w naczynia krwionośne i nerwy, farby nie wypęczniały i nie zalśniły, nie zadrgały kolorami życia — były to rzeczy, tak nie mające z niczem związku, tak głupie i monotonne, jak ziemia i kamienie. Tylko on brnął konsekwentnie dalej w ten beznadziejny eksperyment, ba, nawet weń nie brnął, bawił się nim, zaniedbywał go, robiąc z inną kobietą dzieci, postanawiał przekazać go światu jako niezwykłą facecyę, dumny był z niej i wreszcie dziś zabił, zdusił nienawistny postulat.
Widzisz więc Gela, te ofiary, które tu dla ciebie płynęły, nie były dla ciebie nigdy. (Prostował to, co powiedział przed Olą). Ja jednak drwię, szydzę z ciebie naprawdę,......... kobiety w mojem własnem imieniu i na swój rachunek a nie na twój,........ je, bo mi się podobają, bo są żywe i ciepłe, i będę......... kogo mi się spodoba, nie tak, jak chcesz ty, ty potwornie idealny wampirze, któryś mi chciał soki z ciała wysysać, masz, poszukaj sobie tutaj, może się jeszcze co dla ciebie zostało — ha! ha!
I kiedy tak myślami mówił, życie jego w tej chwili wbiegło znowu w nastrojowe, poetyczne zwężenie, bo właśnie gdzieś daleko zaczęło coś wyć przeciągle i straszliwie. Wstrząsnął się, odetchnął i wsłuchiwał się z lubością w ten, jakby najęty do tej chwili akompaniament, któremu wnet zawtórzył inny. Jakże te psy wyły, wyły, wyły, tak właśnie jakby on z Angeliką, której cudowne oczy posyłały mu tylko nieustannie nieme spojrzenia i spojrzenia.
Pochylił się, ukląkł i dotknął płaszcza, który tu zostawił, przytulił się do niego, poczuł ciepło na twarzy i, jakby skarżąc się Oli, szepnął: O jaka straszna głowa, jaka straszna głowa!
A potem pocałował miejsce, gdzie leżała Ola, i myślał o niej z wielką czułością, jak ona śpi, zmaltretowana przez niego, jaka ona była dziś słodka, pełna dobrej woli. W tej chwili kochał je obie i marzył o tem, jakby to było słodko mieć taką monstrualnie piękną kobietę o dwóch głowach, prawie jednakowo kochanych.
∗
∗ ∗ |
Zanim przejdę do dalszego toku myśli Strumieńskiego, muszę dla uzupełnienia dorzucić parę objektywnych uwag do kwestyi samobójstwa Angeliki. Idzie o to, o ile słusznie Strumieński siebie posądzał? Istotnie sprawa była taka, że on nie mógł z niej wybrnąć. Na samobójstwo Angeliki złożyły się wszystkie razem pobudki przezeń przytoczone, tylko domysł, że dziecko urodziło się dziwolągiem, był zupełnie mylny i śmieszny. Działały więc w niej i rozpacz za dzieckiem, i ogólne odrętwienie, i zniechęcenie do sztuki obok żalu za nią, spotęgowane poczuciem własnej niemocy artystycznej. Niemoc tę przypisywała Angelika pośrednio miłości, i beznadziejnie tęskniła za swem dawnem życiem Amazonki, a jej zaburzony nieco stan umysłowy dał siłę tej recydywie. Lecz równocześnie wciąż działała w niej i dawna miłość do Strumieńskiego, a raczej tej miłości przesadne wyobrażenie, umowy przed połogiem, tudzież plan opanowania Strumieńskiego zapomocą obrazu: plan, który udał się lepiej, niż się spodziewała, gdyż podpisany został przez egoizm Strumieńskiego. Oczekując śmierci, przygotowała wszystko, lecz zawiodła się, bo śmierć nie nadeszła, a to zepsuło jej symetryczność owego planu, który dogadzał jej poetycznej duszy i oddziaływał na nią niemal hipnotyzująco. „Postanowiła“ więc sama sprowadzić gwałtownie ten jeden mały ale niezbędny warunek powodzenia planu: śmierć własną. Podniecenie umysłowe na tle fizyologicznem po urodzeniu dziecka popychało ją i tak do szukania motywów śmierci we wszystkiem, wyzyskiwała więc własne podniecenie (podobnie jak to robią pijacy), wmówiła w siebie, że nie da szczęścia mężowi, że ona jest tu intruzem, że dla niego jest Ola itd. — ale te szlachetne motywy były jużto uzupełnieniem, jużto zamaskowaniem, jużto poparciem chęci sprowadzenia owego warunku. Samobójstwo jej więc było już w zasadzie postanowione, list do Strumieńskiego napisany. Popędowa przyczyna samobójstwa tkwiła tylko w dyspozycyi chorobliwej, w dostępności mózgu dla chwilowych uniesień. Ostatni zaś powód tkwił istotnie w ataku Strumieńskiego, bo ten atak jego na jej wolność nasunął jej myśli o niepowrotności życia dziewiczego, o wiecznej zależności od mężczyzny wogóle i od pragnień „nieestetycznych“, które się w niej samej na przekór jej budziły. Potem weszła do pokoju Strumieńskiego w nocy i tu ostatnie jego słowa podnieciły ją znowu, dały jej złość, a więc i natychmiastową siłę do wykonania samobójstwa, siłę, którą Angelika naumyślnie się posłużyła, aby wogóle raz przecież zamiar swój spełnić. W grę przytem weszło i to w okamgnieniu zrobione, wyrafinowane obliczenie, że Strumieński uczci jej obraz i wypełni jej nakaz choćby wskutek wyrzutów sumienia, dla zadośćuczynienia za winę. A więc Strumieński trafnie poznał niektóre jej motywa, nie wiedział jednak i nie mógł wiedzieć o jej popędzie do symetrycznego planu, bo chociaż podobne popędy i w nim działały, ale on nie umiał ich określać tak, jak ja tutaj, nie byłby im zresztą przypisał takiej doniosłości. Dalej nie mógł Strumieński dokładnie na szali odważyć: o ile mógł jego atak na swobodę Angeliki ułatwić jej samobójstwo, a nie: popchnąć ją do tego czynu. Był w myśleniu kombinatorem, jednym z tych, którzy, ulegając tysiącom utartych formułek, wirujących w pamięci ludzkiej, myślą w kierunku jakiegoś z góry już upatrzonego rezultatu. Dlatego też, roztrząsając dorywczo sprawę śmierci swej żony, mówił, że motywem samobójstwa było albo tylko to, albo tylko owo, ale nie robił sobie nigdy w głowie niejako mapy wszystkich współczesnych motywów, nie namyślał się także nad skomplikowanym mechanizmem takiego postanowienia samobójczego, nie oceniał dobrze myśli podświadomych i ich działania, nie rozumiał się na tem, coby można nazwać fizyologicznym procesem myślenia. Dlatego też, ilekroć co określał, zaraz robił błędy. Tu jednak muszę zrobić to zastrzeżenie, że Strumieński czasem w interesie swego egoizmu wychodził przecież z obrębu nazw i myślał nie gotowemi ułożeniami ale fotograficznie, faktami, czyli używając starego wyrażenia: intuitywnie te fakta odczuwał[65]. Podobnie i Ola intuicyjnie „odczuwała“ jego komedyanctwo, jakkolwiek go nie doceniała, albowiem stanęła zaraz przy odkryciu pierwszej warstwy — jak wogóle wielu ludzi zadowala się już pierwszym rezultatem swej przenikliwości, odmiennym od kursu powszedniego.
Wreszcie co do sposobu ukrywania się owej tajemnicy w duszy Strumieńskiego, zauważyć trzeba, że dopiero samoistne następcze życie duszy uczyniło z niej rzecz tak dlań monstrualną. Z początku bowiem, podczas pierwszej próby w głąb, póki Strumieński miał jeszcze świeżo w pamięci wszystkie zdarzenia, poprzedzające samobójstwo żony, mało co sobie robił z owego rzekomego zgwałcenia. Dopiero z biegiem czasu, gdy zapomniał, jaki był stosunek poszczególnych faktów do siebie, gdy zatracił ich miarę, zwłaszcza gdy zatracił poczucie stopnia jej zamącenia umysłowego, które przezwał obłąkaniem, — wtedy epizod ów, może pod wpływem jakiejś hipochondryi umysłowej, sumienności, pietyzmu (stosunek wzajemny?), przekształcał się w jego pamięci, otaczał się atmosferą zbrodniczych wyrzutów sumienia, fałszował, i skoro podczas recydywy opisanej w rozdziale X. i XI. wychylił się znowu ponad powierzchnię świadomości, ukazał przyrośniętą przez ten czas pauzy głowę tak potworną, że Strumieński, jak czytamy w rozdziale XI., wolał ją zepchnąć napowrót w głębiny duszy. Aż teraz wyłowił ją znowu — dla zastraszenia żony, ale bezskutecznie, poczem sam zaczął analizować i psuć swego stracha, aż popsuł go zupełnie. Jeżeli zaś owej tajemnicy nie wyjawiłem na początku opowiadania tak jak właściwie uczynić należało, lecz ukrywałem ją dotychczas, to robiłem to co prawda dlatego, żeby od czasu do czasu działać bodaj trochę na najpospolitszy gatunek ciekawości u czytelnika; ale usprawiedliwia mnie nieco to, że w powolnem odsłanianiu sekretu naśladowałem powolny rozwój tego tajemnego kompleksu w duszy bohatera.
Pączek myśli, który zakwitł u Strumieńskiego w ów dzień, rozwinął się i wyspecyalizował odpowiednio w dniach następnych, a postanowienie, by raz na zawsze skończyć już z epizodem „Angelika“, dojrzewało tak, że wreszcie nie było już postanowieniem powziętem przezeń na przekór sobie, lecz nabrało barw charakterowych Strumieńskiego, upoetyczniło się w jego duchu i usymetryzowało. Nie będę się tu silił iść krok w krok za przebiegiem jego myślenia, zagmatwanego, skaczącego, pełnego raczej wyobrażeń niż myśli, raczej poczuć myśli, szemrzących pod skorupą świadomości, niż samego myślenia, nie będę też zwracał uwagi na sposób dopuszczania do siebie pewnych rezultatów myślowych, np. że Strumieński w wyobraźni stawał przed obrazem Geli i przemawiał do niej oko w oko tak, jak to uczynił owej nocy, kiedy mu psy grały melodyę. Tedy według dawnej metody powieściopisarskiej podam poszczególne kwestye i wyniki rozumowań, wiążąc je w logiczną a nie psychologiczną całość, i tylko tu i ówdzie na próbę będę naśladował sam sposób myślenia.
Otóż najpierw trzeba wyjawić, że wszystkie te wyniki i zastosowane do nich „nowe“ poglądy Strumieńskiego (powtórzone zresztą z okresu „naturam expellas furca“) były przyrządzone gwoli planu wytworzenia sobie nowego życia miłosnego na gruzach starego. Zajrzawszy raz w oczy zdradzie, zasmakował w niej, zapragnął tego urozmaicenia rozkoszy zmysłowej, którego dotychczas nie miał. Także Ola była mu już tylko rekwizytem z czasów panowania Angeliki, jej zastępczynią. Strumieński upatrzył już nawet osobniki żeńskie, z którymi mógł wypróbować wartość nowych poglądów; dotychczas myślał o nich dorywczo, nie na seryo, teraz stały się one motorami „fazy“. Należała do nich przedewszystkiem Paulina, nauczycielka w domu Strumieńskich, o której wnet będzie mowa. Dlatego to nie mogę powiedzieć, żeby Strumieński przechodził teraz jakąś walkę wewnętrzną, bo wynik tej „walki“ był już z góry rozstrzygnięty — było to więc raczej usprawiedliwianie tylko i pocieszanie samego siebie.
A ku temu celowi stał się głównym jego obrońcą ten sam pierwiastek pałubiczny, który mu wpierw w urządzaniu podziemnego życia tak bardzo przeszkadzał (w rozdz. XI.). Teraz Strumieński sam z zaciekłością biczownika rozbijał to życie młotem krytycznym, niszczył jego piękne umeblowanie, nie oszczędzał ani Angeliki ani siebie, zawarł sojusz z dawnymi i nowymi skrupułami, unikał myśli, któreby musiał położyć na drugą szalę. Przyjrzyjmy się jak tendencyjnie ustawiał teraz te same fakta, które pierwej szeregował pod innymi kątami widzenia. Ot np. wykrył na spodzie swego przywiązania do Angeliki nowy czynnik: wdzięczność. Wdzięcznym był za jej uwielbienie i miłość, — ale czyż to było istotnie uwielbienie? czyż nie odgrywał on tu raczej śmiesznej roli narzędzia, bałwana, — na którego ona chwilami z takim uśmiechem wyższości patrzyła? — Ich całe pożycie było pasmem różnych kłamstw: on wmawiał w nią, że ona ma talent, a sam jej wszystko poddawał, ba, sztuka była tylko formą miłości zmysłowej, nowym płaszczykiem, zabawką. Brnąc dalej w tych niesprawiedliwościach, rzucał Strumieński kalumnie na swą miłość z Angeliką. Oboje pracowali nad dziełem uszlachetnienia miłości — co za komedya! a w gruncie rzeczy oboje poprzestawali ciągle na... tem samem. Niezrozumiałość, wyższość Angeliki, pochodziła tylko z histeryi, z jakiegoś nieporządku w umyśle (powtórzenie z ustępu XI.). Póki mu to było na rękę, tolerował jej ekstrawagancye, a potem stał się wrogiem — z kochanka. Widział cały szereg komedyi, które snuły się dalej. Jej samobójstwo było komedyą, żeby go związać z sobą tajemniczym węzłem i zmusić do wypełnienia rozkazów, zawartych w liście (intuicya, o której mówiłem przy końcu poprzedniego ustępu). Wprawdzie odwrotny pierwiastek pałubiczny mógł mu powiedzieć: A cóż to szkodzi! Właśnie to dowodzi, jak cię kochała! — Kochała? nie, pożądała tylko. — Więc byłem przedmiotem pożądliwości, nie miłości (hipostazya miłości zamiast analizy!) fe! Poco rozżalała się fałszywie? Wszak mogła przypuścić, że zasieje niepokój w mem sumieniu, pocóż korzystała z tej drobnej niby-krzywdy, mogła się zabić i bez tego! Kara nie stała w odpowiednim stosunku do jego przestępstwa. — Zrodziło to potem inne komedye. I tak cały okres żałoby. Czyż to nie było komiczne (rzekoma komedya przesunęła mu się w rzekomą komiczność — chociaż komiczność wyklucza taką komedyę, bo owszem potwierdza jej szczerość), jak on na duchy czekał? Doprawdy, mógłby kto z tego zrobić komedyę! Lub ten pies, — może i to duch? I jak już wtedy myślał czasem o swej przyszłej żonie i te myśli wymiatał. Albo jak zasnął przed lustrem. Dlaczegóż wówczas — wyrzucał sobie — nie zabiłem się? nie dostałem obłędu? Zapewne byłem zanadto zdrowym, potrzeba było zapomocą środków fizycznych podkopać zdrowie i rozhulać ducha, bo mens sana in corpore sano. Ale nie miałem odwagi; dziś zapóźno na to. Ta dyspozycya, ta potrzeba zatonęła gdzieś we mnie, próżnoby ją galwanizować, zaniedbałem swój szczyt. (Forsowane zarzuty mieszają się z drgnieniami żalu). A po tym okresie to już nic nie robił, aby urzeczywistnić program ideału, lecz spychał go na drugich, stwarzał sobie medya — medya? komedya! Miał żonę — czyż to już właściwie nie była zdrada, jak się patrzy? Dopiero Rosyanka stała się jego problemem, dlaczego już nie Ola?[66]
Zbliżył się wreszcie i do dalszych punktów szczerości. Wszak powiedział Geli, że niekoniecznie ma być matką, gdyby nie chciała. Czyż więc... tylko, aby uchylić się od macierzyństwa? Czy też raczej idée fixe czystości? Bo znajdował w niej potem inną naturę... ta jej nagła apatya... zapewne wskutek zaburzenia umysłu. Byłże to więc przecież przełom fizyologiczny, szaleństwo? Na to wskazywałoby może i to dziwne, chwilami grozą przejmujące śpiewanie po włosku, które ona sama nazywała swoim „śpiewem łabędzim“. Śpiewem łabędzim? A więc widocznie przygotowywała się do samobójstwa, co potwierdza i ten list... Tyle tych i innych dowodów jasnego rozgarnienia: jeżeli była wtedy waryatką, to była nią chyba całe życie. Tak ubijał Strumieński kwestyę niepoczytalności Angeliki, ale ubiwszy ją, napotykał niespodzianie inną, niemniej dlań przykrą i pałubiczną. Jeżeli to nie był przełom fizyologiczny, cielesny, więc — przełom umysłowy, charakterowy? (por. str. 218., w. 23. i n.). Nie pamiętał już dziś tego i nie rozumiał, bo wówczas kiedy to się działo, zanadto się denerwował samymi faktami, tkwił w nich. A jednak — zdaje mu się — wywierała na niego takie wrażenie —, jakby mu się opierała naprawdę, z przekonania, jakby w tem jej nowem zachowaniu się objawiała się dopiero wtedy jej istotna istota, jej rdzeń, jej właściwe, dziewicze „ja“. A w takim razie czyż jego późniejszy kult Angeliki był rzeczywiście kultem jej samej, najsamszej? (Błąd, hipostazya jednolitego, transcendentalnego „ja“ zamiast „ja“ empirycznego, złożonego).
Wogóle poruszeniem sprawy owego zgwałcenia przeciął Strumieński ostatni (?) tajemniczy nerw, wiążący go z Angeliką. Używał tej sprawy w dwóch sprzecznych niemal kierunkach a ku jednemu celowi: by wykręcić się, zamknąć już fazę. Raz więc uważał swój postępek z Angeliką za zbrodnię, za grzech, który odpokutowywał pietyzmem; lecz przyznawał się do tej zbrodni nie poto, żeby pochwalić swój pietyzm, bo wtedy logicznie musiałby w nim brnąć dalej, lecz żeby niejako zdemaskować niewłaściwe pobudki swego życia podziemnego, wykazać samemu sobie, że to życie było tylko upiększoną, uwygodnioną formą pokuty i trwogi, nie miało więc w sobie pierwiastków wielkich, pięknych, czystych, wyjątkowych. Albo też wykazywał sobie głupotę podejrzywania siebie samego o grzech, uniewinniał się, obniżał doniosłość tego sekretnego fakciku, uważał go za coś błahego, żartobliwego, lecz wówczas zamiast wywnioskować: skoro zbrodni nie było, to motywa twoje były czyste, więc rób dalej to, co robiłeś, wnioskowało mu: skoro to nic ważnego, skoro nie popełniłeś żadnej zbrodni, to nacóż się bać, naco tak kurczowo podtrzymywać walący się ideał? — A i wszystkie te wyrzuty sumienia miał poto, żeby nimi zapłacić za swe odstępstwo.
.....Czyż zresztą to był gwałt? (naśladuję uparte powracanie sumienia do najdrażliwszej kwestyi). Gdzież są różnice? Czyż wkońcu nie poddała się sama? W istocie sumienie jego jest zbyt skrupulatne. Przecież w ten sposób chciał ją otrzeźwić, przeszkodzić jej ucieczkom, złamać jej uparte, uroczyste milczenie, które go drażniło, a może nawet — zdemaskować ją? Co prawda mógł się nieco wstrzymać, czekać, znosić dalej jej obraźliwe obchodzenie się z nim. Ale miał przecież różne dawne upoważnienia — jej dumę łamał wtedy nie po raz pierwszy. A nawet i wtedy — czyż nie wyzywała go właściwie sama swoją ironią i ostentacyjnym chłodem? „Spróbuj — zaczepiła go — a ja się zabiję“, — jakby siebie samej dobrze nie rozumiała. A więc redukowało się i to do walki pierwotnej między „mężczyzną“ a „kobietą“. Chętnie podstawił ten dualizm na miejsce dopiero co pomyślanego dualizmu „dziewiczości“ i „zmysłowości“. — Lecz zstępował jeszcze głębiej. Alboż mu istotnie szło o skrupuł zabójstwa, czy nie raczej o to, jaką ona dawniej była? o coś oderwanego od niej? A nawet po jej śmierci strata tej dawnej, tej gorącej kochanki, była czasami przykrzejszą od straty jej wogóle — chociaż przykrość ta musiała stać w kącie wobec panowania oficyalnego, wielkiego smutku... Czyż w takim razie — pytał znowu — jego późniejszy kult Angeliki był rzeczywiście aktem wdzięczności, wynagrodzenia, ułagodzenia, a nie skrytą tęsknotą ku jakimś ślizkim, „podziemnym“ ideałom, które tylko uszlachetniał jej firmą?
I przy tej sposobności znowu (p. str. 215.) odczuwał niechęć do autora „Maryi Dunin“ za to, że przedstawił mu niejako tę drugą fazę Angeliki wyidealizowaną, a jego w faunie, który opowiada, niechęć i za to, że ten punkt nie jest tam wcale rozstrzygnięty, ale zostawiony, jakby się rozumiał sam przez się, podobnie jak absolutna niewinność Anielki w „Bez dogmatu“. Bo Strumieński wprawdzie jako dziecię racyonalistycznego wieku nie wierzył w anielskość kobiet i czasem żartował z niej, jednak dotychczasowa nauka nie dawała mu dostatecznych środków do rozumienia wielu skomplikowanych wybryków kobiecych, i dlatego na wzór wielu ludzi współczesnych posługiwał się trwającemi jeszcze a wciąż odgrzewanemi (przez archeologów umysłowości) tradycyami rycersko-romantycznemi, do których należy pojmowanie kobiety jako „istoty, która...“, anioła, stróża czystości itp. Polemizując więc w duchu z autorem „Maryi Dunin“, „wierzył“ przecież w idealność kobiety, a raczej bał się, by ona na prawdę nie istniała.
A z Berestajką jak to wszystko zdążało wybitnie do jednego celu, jaki stanowiło urok to bez ceremonii. (Myśl ta kiełkowała już na str. 309. w. 15. i n.). Natura, mistrzowska natura, — jak odrazu zburzyła ona cały gmach komedyi i kłamstwa, odrazu, jednym podmuchem! Jedno żywiołowe zachcenie i już po wszystkiem. Na zewnątrz można być tym a tym, wyznawać taką a taką religię lub zasady, a natura przecież zawsze zrobi swoje. Wdziera, wślizguje się wszędzie; przykładem ci święci pustelnicy, którzy jej pokusom oprzeć się nie mogli. O jakaż wszechpotężna pani — matka natura!
Tak uległ Strumieński potrzebie podciągnięcia nowego wypadku, który jeszcze wczoraj mącił mu życie, pod nowy system, i znowu rzecz zabarwił, przekręcił. Bo jak wiemy nie „matka-natura“ grała tu główną rolę; jego grzech z Berestajką wyniknął w większej części z wewnętrznego musu, jak skok w przepaść, z psychicznego zawrotu głowy, był także konsekwencyą okoliczności i terenu (samorząd faktu). Wreszcie dodać warto, że Strumieński jakby zupełnie unikał rozważania możliwości nowej formy kultu Angeliki, tej możliwości, o której sam wspomniał w rozmowie z Olą (str. 346. w. 23. i n.). Ale sposób ten zaginął w potopie jego myśli, jak wogóle konflikty ludzkie tylko czasem mają niedokładne żywe komentarze, półanalogie i fałszywe analogie. Chodzi o to, że Strumieński, idąc szlakiem idei z „Powinowactw z wyboru“, mógł adoptować swój egoizm na rzecz Angeliki i zamieniać akty zdrady na akty wierności, gdyby był pojął miłość ku Angelice jako całokształt wszystkich najbardziej swoich chwil w życiu, a więc np. wszystkich wyzwoleń fizycznych i intellektualnych, gdyby w niej chciał widzieć konsekwentnie, tak jak dawniej podczas podziemnego życia: bóstwo opiekuńcze swego egoizmu, kochankę nadzwyczajną, która w nim może kochać nawet i to, czegoby nikt inny nie kochał, i brać w tem udział. Wówczas nawet mógł ex post usprawiedliwić grzech z Rosyanką i wcielić go do kompleksu z napisem „Angelika“, zamienić to na naumyślność, co było przypadkowem. Co prawda wyglądałoby to raczej na rozbicie idei, a nie na rozszerzenie jej, gdyż taka wierność jest już tylko pozorną; lecz przecież i to wszystko, co się dotychczas działo, było tylko snuciem przędzy idealnej, nonsensowej, dowolnem „pojmowaniem“, robieniem fałszu. Zaznaczyć też trzeba, że Angelika, pisząc swój list, bynajmniej nie myślała o takich konsekwencyach, bo pojmowała wierność po prostu; ale wbiła Strumieńskiemu w głowę pomysł z „Powinowactw z wyboru“, według którego on jej ideę zreformował. Jeszcze dalej iść w kierunku tak zreformowanej wierności ani mu się śniło — tem bardziej, że skoro nie było w przeszłości odpowiedniego układu z Angeliką, odpowiednich niemożliwych obietnic z jej strony, więc brakłoby mu suggestyi pewności co do równoczesnego mistycznego współudziału Angeliki w jego aktach samolubnych, a tylko taka illuzya współudziału mogła podtrzymywać dalsze szaleństwo. Tak tedy karkołomna idea Angeliki i Strumieńskiego, idea miłości pozagrobowej, urwała się, bo nie była daleko obmyślana i do sił ludzkich zastosowana. Zobaczymy później, w XXI. ustępie, że Strumieński przecież mimo to snuł pewien dalszy ciąg swego podziemnego życia, ale nie ten tu nakreślony, na który mu już brakło zapału. Chciał być wolnym, zresztą raziłoby go zbyt oczywiste przekręcenie faktów. Wprawdzie bowiem mógł widzieć np. w scenach przed obrazem Angeliki pewną ironię i wybuch protestu u siebie i wziąć to za zadatek „poprawy“, ale gdyby nawet myśl ta próbowała zachwiać jego nowe plany, odparłby ją zapomocą odpowiedzi, że ironia była dopiero w scenie z Olą, to zaś, co się tam przedtem stało z Berestajką, było z całkiem zwykłego zmysłowego materyału. I tak ignorował Strumieński (p. f.) zupełnie tę wielką na spodzie leżącą dozę brania na seryo, którą ukazałem w jego „komedyi tryumfalnej“, bez wahania nazywał całe swoje życie podziemne „komedyą“ (por. str. 387.), aby je albo zohydzić albo ośmieszyć.
Ale bo też dłużej nie chciało mu się żyć tem stylizowanem życiem, znudziło go to być pedantem czy fakirem własnej komedyi. Stwierdził zdaniem swojem fakt, który już dawno nastał. Nie szło mu ani o zreformowanie kultu, ani o usprawiedliwienie ex post wypadku z Berestajką, decyzya jego była względnie dość jasna, dobrowolna, stanowcza: nie chciał już mieć nic z tym fantem do czynienia. Chciał to robić tak jak inni ludzie robią, bez żadnych zastrzeżeń. Chciał kochać, np. żonę jako żonę, nie przesadzać, nie zdradzać jej wiernością, być porządnym i przeciętnym mężem. Ludzie, którzy zdradzali swe żony, więcej je może kochali niż on swoją; grzeszność w człowieku potrzebuje od czasu do czasu przeczyszczenia, zdrowe natury robią to instynktowo. Tu przyszły mu w pomoc głównie wspomnienia z okresu „naturam expelles furca“, ale teraz już nie rzucał się w „czyny“ jako antidot, chciał tylko wypełnić maksymę: „homo sum et nihil humani a me alienum puto“, a więc być artystą, życia, sługą złotego środka.
Wszystkiem (właśnie że nie!) był związany z teraźniejszością, rzeczywistością: interesami, ciałem, zajęciami, sympatyami, antypatyami nawet. Były to węzły jakby fizyczne, tkwiące we krwi. Sprawa Angeliki, lubo dlań najciekawsza, zajmowała może tylko dziesiątą część jego życia. Dopiero teraz otwarły się przed nim horyzonty swobody — po tylu latach „cnoty“. Strumieński nie wiedział i nie doceniał tego, że ta „cnota“ była nie czemś śmiesznem, ale stróżem tego szczęścia, które mu dawały jego objawienia umysłowe, a zarazem organicznym niejako wytworem jego charakteru, który był, że tak powiem, monogamicznym i dążył do erotycznego wyzyskania jednej kobiety aż do ostateczności — co widzieliśmy na Angelice i na Oli.
Poczucie kłamstw dawało mu siłę krnąbrności do przeprowadzenia swej woli. Któż go pilnował? Któż go kontrolował? Kto widział, że on zepsuł jakąś szaloną ideę? Kogoby to choćby interesować mogło? Sprawa była tak niepodobna do niczego, tak swoja, że strach. Kto śledził zawikłania jego myśli? Kto mógł udowodnić, że on w tem a tem gdzieś zbłądził? Czy Angelika? Ależ niema świata pozagrobowego. Sumienie? pedanterya — to był przecież on sam, a nikt sobie samemu krzywdy nie robi. Ola? ależ ona zapewne uważała już całą historyę za zamkniętą, skończoną. Miała za ciasny umysł i serce, żeby pielęgnować z zachwytem inspekta w jego duszy, — poznał to właśnie tej nocy. Jeżeli wygadał przed nią wszystko, to dlatego, żeby się raz tego pozbyć, nie mieć nic dziewiczego w sobie, pozbawić uroku samotności to, czem się pieścił dotychczas, — miała ona rolę lancetu, którego użył do puszczenia sobie krwi.
W chwilach, gdy decyzya była mniej stanowczą, udawał niejako przed ideą, że ją przez Pawełka ratuje, przeszczepia na inną glebę, że najlepiej będzie teraz „to miejsce“ zamknąć, tem bardziej, że było ono na pewien czas (!) sprofanowane (?). Kto inny nie potrzebowałby się wprawdzie bawić w zamykanie i mógłby zostawić rzecz w tym punkcie, w którym ona stanęła, ale jemu do poczucia swobody potrzeba było jeszcze symbolu zerwania tj. zamknięcia lub zniszczenia muzeum.
Teraz, po wejrzeniu w rusztowanie wątpliwości i wykrętów Strumieńskiego, zobaczymy, jak wkrótce na miejscu jednej idei postawił nową, której zawiązek już także poznaliśmy, — nową upiększającą wieżyczkę.
Oto otrzymał od Berestajki list z wyzwaniem na pojedynek; miał o oznaczonej porze stawić się po tamtej stronie rzeki koło domu przewoźnika. Fakt ten, wnosząc nowe rozpraszające czynniki, wpłynął opaźniająco na rozpęd, wzięty przez Strumieńskiego, a nawet zrazu wykoleił go nieco.
W pierwszej chwili, po przeczytaniu listu, był Strumieński najpewniejszy w świecie, że tu idzie o żart tylko, pod którego pozorem aktorka chce z nim odnowić stosunki i powtórzyć to, co się już raz stało. Czy miał jej zrobić tę łaskę, tę przyjemność? Wprawdzie epizod z nią zdołał już w czasie kilku dni wyróść na pewien symbol wolności płciowej, pozbyć się „przypadkowych“ szczegółów; mimo to, gdy stawał się znowu aktualnym, drgnęła w Strumieńskim równocześnie chętka zemszczenia się na Berestajce, rewanżu za jej lekceważenie. Ta druga chętka przeważała, gdyż używał jeszcze błogich owoców pogodzenia się z Olą i nie chciał tak zaraz wkroczyć w otwartą bramę do wolności, którą już raz był wprawdzie przestąpił, ale tylko mimowoli. Nowe postanowienia zbyt wcześnie przystępywały do niego, zadając wcielenia ich w życie, gdy na to jeszcze nie miał dostatecznej siły moralnej — czy też niemoralnej. Był dopiero w stadyum utrwalania w sobie nowych ram teoretycznych a burzenia dawnych, był jeszcze pełen różnych wątpliwości i krótkich recydyw żalu, a po rozkoszach z Olą był na razie zaspokojony, wdzięczny i nie chciał tej Oli zdradzać. (A więc brnął w dawnem: szło mu o czystość, nieskazitelność, niepałubiczność sytuacyi). Nadto jak już zaznaczyłem, urządzając swą fazę, miał on — nie na myśli ale — na uczuciu inny romans, nie z Rosyanką, do którego zrobienie fazy miało być mostem.
Jednakże, gdy drugi i trzeci raz przeczytał list Berestajki, tknęła go niemile sztuczna powaga, z jaką jej wyzwanie było wystylizowane. Najwidoczniej chciała mu zaimponować oryginalnością, a może nastraszyć go, — a on nie mógł odgadnąć do jakiej granicy prawdy posunie się ta jej komedya. Nie wiedział, czy warto narażać się na niebezpieczeństwo spotkania się z takiem indywiduum, które nie ma nic do stracenia. (Teraz, gdy mu szło o własną skórę, dobywał najlepszych sądów). Taka waryatka mogła go naprawdę zabić — a już choćby to igranie z nim, grożenie mu, było dlań bardzo kłopotliwem. Wprawdzie miał mnóstwo sposobów uchylenia się od tego niby-pojedynku z narwaną aktorzycą: i jako mężczyzna nie potrzebował stawać na jej wyzwanie, i sama forma wyzwania bez sekundantów, bez przygotowań, urągała przyjętym zwyczajom, wreszcie sumienie nie wyrzucało mu żadnej tak strasznej zbrodni, żeby ją aż krwią zmyć należało. Powiedział jej wprawdzie jedno obelżywe słowo, ale uczynił to przecież w chwilowem uniesieniu, oburzony jej impertynenckiem zachowaniem się względem Oli (tylko?), powiedział, no i dostał za to po palcach. Czego chce jeszcze ta małpa? Napisała jednak: „spodziewam się, że Pan mimo wszystko zaspokoi żądania kobiety“, a słowo „kobiety“ było podkreślone. W pierwszej chwili pojął był to zdanie fałszywie, jednostronnie, bo wprawdzie właściwy jego sens rozumiał, ale zwiedziony słowem „zaspokoi“ mniemał, że tu idzie o coś figlarnego, że całe to zdanie jest dwuznaczne i obiecujące. Teraz jednak przekonywał się, że mogło jej iść tylko o jedno: o upomnienie go, by się nie zasłaniał tem, że nie ma obowiązku bić się z kobietą. W istocie, jako człowiek wyższy nad przesądy, musiał jej przyznać równe prawa i aby się nie narazić na zarzut, że jest albo zacofanym albo tchórzliwym, musiał jej stanąć. Wybrał się więc w drogę, wziąwszy rewolwer raczej dla ewentualnej obrony niż dla pojedynku, bo spodziewał się, że na miejscu jakoś się ta sprawa ułoży, i albo ona sama nada jej inny obrót, albo w ostatecznym razie on nagada jej słowa prawdy i nie troszcząc się o dalsze groźby, powróci do domu.
Czekał na nią może pół godziny, potem wracając spotkał ją idącą piechotą. Robiła miny ponure i tragiczne, a w ustach miała słowa goryczy i skargi. Rezygnowała z pojedynku, nie myślała ani na chwilę zabierać męża żonie i ojca dzieciom, chciała tylko zaznaczyć swoje prawa do honoru. Zresztą on miał słuszność, bo ona jest w istocie tem, czem ją nazwał, lecz mimo to obrażać siebie nie pozwoli i lubi śmiałkom dawać nauczkę. On nie potrafi ocenić jej sposobu życia, w tym zapadłym kraju panują różne śmieszne przesądy i illuzye, których ona mu zabierać nie myśli. Dlatego odmawia mu prawa sądzenia o jej konduicie. Jest samą na świecie, ktobądź może szarpać jej dobrą sławę, zmylony pozorami, nikt nie wie, co się na dnie jej duszy dzieje. Jelonek idyota..... ona sobie z tego nic nie robi... mężczyźni lalki.... trzeba żyć... no i jest się młodą.......
Gdy się zaczęło gadanie o dnie duszy, Strumieński był już całkiem uspokojony, bo zdawało mu się, że przeczuwa, do czego zdąża to wszystko. Ale tak blizki obrót rzeczy znowu go nieco rozczarował, było mu przykro i kłopotliwie. Na szczęście zbierały się chmury, grożące deszczem, to jednak zamiast posłużyć do nowej idylli wśród romantycznych okoliczności: błyskawic, huku piorunów, posłużyło Strumieńskiemu za pretekst do przerwania schadzki. Poradził jej schronić się w domu przewoźników, ale sam tam nie wszedł, mówiąc, że nie chce dawać złym językom pola do plotek, i korzystając z fury, przejeżdżającej drogą, kazał się zawieźć do domu. Pod wrażeniem przygrywek burzy odbyło się to tak prędko, że się nawet nie pożegnali i nie umówili co do następnej schadzki, a Berestajka wchodząc do chaty przewoźnika była pewna, że Strumieński pomimo swych skrupułów wnet za nią przyjdzie, i dopiero potem opatrzyła się, że on jej uciekł.
Gdy na drugi dzień otrzymał nowe zaproszenie na schadzkę, już go iść nie korciło. Z załatwieniem historyi pojedynkowej Berestajka przestała być dlań bodaj niebezpieczną, a pożądanie nie budziło się, choćby dlatego, że wczoraj po jej alluzyach przeczuwał, iż jej oryginalność skończy się wynurzeniami i żalami, któreby mu obraz jej jako zuchwałej i nieobliczalnej zatarły, a w końcu naciąganiem — co wszystko stłumiłoby radość zuchwałego zrywania zakazanych owoców w tym ogrodzie. Mimo to dał odpowiedź, że przybędzie, — uczynił to jakby z obowiązku dla swych nowych zapatrywań. Przeszkadzały mu jednak trudności zewnętrzne. Miejsce na schadzkę było źle wybrane, na tę samą porę zaś wypadł mu w innej stronie pilny interes: musiał jechać do młodego Maryusza, który mu donosił o przybyciu znawców torfu. I tę przeszkodę byłby może przezwyciężył, ale w ten sam dzień wieczorem (o tem zapomniał!) miał także przyjechać architekt ze swoją młodą żona i należało go ugościć. To udaremniło ostatecznie schadzkę, ale swoją drogą wszystkie te przeszkody sprawiły, że Strumieński zaczął odczuwać pewien żal i niezadowolenie: on nie potrzebował kurateli losu i wolał mieć swobodny wybór pójść lub nie pójść. Na przekór więc patronującemu losowi gromadziła się w nim wyż już wspomniana siła moralna a raczej niemoralna, w duchu nowych jego zapatrywań. Ale siła ta nagromadzona dzięki Berestajce, została zużyta w innym kierunku, nie dla Berestajki, lecz, jak wkrótce zobaczymy, po pierwsze dla Pauliny, po drugie dla zupełnego zerwania z Angeliką. Wprzód jednak wykonał Strumieński jeszcze taki manewr: Pokazał Oli list aktorki i popisał się, że mógł pójść na schadzkę ale nie poszedł, chociaż od przyjęcia gości mógł się wykręcić tem, że jedzie do Maryusza torf oglądać. Strumieński zrobił sobie w umyśle tak, że wierzył w to nieco na seryo, — wierzenie to zmroziła i rozwiała trafna odpowiedź Oli, że całkiem niepotrzebnie mówi jej o tem, co nie powinno ulegać żadnej wątpliwości, wtajemnicza ją w rzeczy dla niej przykre i wstrętne (rozszerzała tu swój zarzut alluzyami do ostatniej nocy). Zapytała, jaką odpowiedź dał aktorce? Na to on się zmieszał, poznał swe kłamstwo i odrzekł, że obiecał przyjechać, ale tylko dlatego, żeby jej dać nauczkę: będzie to bardzo komiczne, jak ona będzie jeździć tam i napowrót i wściekać się ze złości, że jego niema. (Tak było istotnie, miał tę zemstkę w rezerwie, ale nie jako zamiar, tylko jako pocieszenie się). Ola zmierzyła go wzrokiem mówiącym: poznaję się na tem! a powiedziała: ubliżasz sam sobie, mszcząc się na kobiecie żartem niegodnym mężczyzny; co mnie to zresztą obchodzi. — Dla niego zaś dodała z pewnem rozżaleniem szablonowej zazdrości: Mnie przykro, że ona wogóle na ciebie czeka i plugawi mnie (powinna była powiedzieć: ciebie, ale egoizm wylazł) myślami.
Teraz wypowiem spostrzeżenie, na które się zgodzi zapewne wielu ludzi, mieszkających na wsi. Pewne zmiany w otoczeniu, np. jak w tym wypadku przyjazd gości, wywierają wpływ podniecający. Goście przywożą z sobą nowe zapatrywania, temperamenty, często nowe wiadomości, plotki, co sprawia, że pewne odłogiem leżące myśli nasze wprawiają się w ruch. Trzeba ich oczekiwać, przyjąć, mówić z nimi, reagować na ich charaktery, ustosunkowywać się do nich, często dobywać gwoli swej obrony różne rezerwy, porównywać siebie z nimi, nieraz badać swe życie. A ponieważ myśli naczelne (i podrzędne, tyranizowane przez człowieka, często są takiemi) związane są jakby w jeden łańcuch, przeto za poruszeniem kilku drgają, odzywają się bezpotrzebnie inne, wstrząsają się pewne połacie myślowe, — wskutek czego myśli się całkiem niezależnie od myśli nasuniętych przez gości, myśli się o swoich myślach. Jest także prawo w psychologii, że kontrasty wywołują się wzajemnie; otóż hałas, zakrętanina itd., sprawione przez gości, mogą wywołać uczucie osamotnienia, ale jeśli się samemu nie jest zbytnio przy tej wizycie zajętym. Jaskrawo uwydatnia się coś podobnego na dzieciach, które najwięcej dokazują i broją wtedy, gdy goście przyjadą. Starsi bardziej maskują swe podniecenie; naturalnie wiele zależy tu od tego, jakim jest gość, od częstości jego wizyt itp. Otóż w tym wypadku przyjazd gości łechtał tylko duszę Strumieńskiego. Zrazu było mu nieprzyjemnie, że musiał zrezygnować ze schadzki, potem jednak przezwyciężył to przy pomocy nowych wrażeń, co prawda nie bardzo obfitych. Mówiło się o pałacu, o mieście, podobała mu się młoda żona architekta i zdawało mu się, że i on się jej podoba. Nie o nią jednak chodziło. Strumieński zwrócił baczniejszą uwagę na nauczycielkę lub raczej towarzyszkę swych młodszych dzieci, Paulinę. Była to młodziutka, dość ładna osoba, nauczycielka w tej wsi, mieszkająca samotnie w szkole. Strumieński, który jako prezes rady szkolnej miejscowej czasami wizytował szkołę, zwrócił był jeszcze dawniej uwagę na opuszczenie Pauliny i polecił Oli, by jej zaproponowała guwernerkę we dworze. Zaopiekowano się nią jakby najstarszą córką, bo dziewczyna była potulna, a posłuszeństwem swem dogadzała Oli. Pani Strumieńska mniemała, że ją wykieruje na ludzi, lecz Paulina miała już różne swoje zachcianki, przesądy i poglądy, i mimo pozy posłuszeństwa pokryjomu parła ku swemu losowi, zwłaszcza w zakresie miłości. Strumieński dotychczas nie patrzył jeszcze na nią w ten sposób, by „z nią popełniał grzech w sercu swojem“, chociaż nieraz, gdy wychodziła z dziećmi na spacer, towarzyszył tej czeredzie, rozmawiał z Paulina jakby także z dzieckiem, lubował się dość niewinnie w jej świeżej postaci, pouczał — a ona go bardzo pilnie słuchała. Ale dopiero dzisiaj, gdy wśród rozgwaru, zrobionego przez gości, widział ją czasami z daleka przekradającą się wraz z dziećmi, uśmiechniętą, zachował się wobec niej parę razy kokieteryjnie i uświadomił sobie miłosny zamiar, który, jak zaznaczyłem, kiełkował już w jego umyśle i był magnesem, około którego stosownie ugrupowały się dawne jego myśli, tworząc nową kombinacyę. Na razie rozwinęło się w nim tylko poczucie możliwości rozpoczęcia stosunku z ową Paulina, podsycone podnieceniem z powodu nieprzyjścia do skutku schadzki, a w następstwie, jako pierwsze stadyum wiodące do tego celu, pewna sympatya ku Paulinie. Mniemał jednak (resztki sumienia — odczepne dla sumienia), że tę sympatyę zaraz łatwo stłumił.
Od Berestajki przybył znowu posłaniec z oznajmieniem, że ona czeka i czekać będzie do późnej nocy, poczem przenocuje w tej a tej karczmie, nazajutrz zaś opuści te strony. Wówczas Strumieński zdobył się na pewien koncept, utrzymany w drastycznym stylu tych stosunków, jakie go z Berestajką złączyły. Odpisał, że dziś absolutnie przyjechać nie może, a potem chciał dla niej dodać jakiś drogocenny podarunek, o którym jednak nic w liście nie napomknął. Wszystko jednak, co miał pod ręką, to były albo pierścionki albo biżuterye żony albo jakieś pamiątkowe przedmioty, a szukać innych nie miał czasu. Sięgnął więc do swego biurka: znalazł banknot setkowy i kilkadziesiąt złotych drobnemi. Że jednak drobnych dodawać nie wypadało i posłaniec mógł je poznać i ukraść, załączył do listu tylko ową setkę i pchnął posłańca w drogę. Nazajutrz dopiero namyślał się, czy to nie było za dużo lub za mało.
Więc tylko na sto reńskich otaksował pan Strumieński przysługę, wyświadczoną mu przez Rosyankę! Ona zaś przyjęła tę kwotę, a w liście, który Strumieński od niej w parę dni potem otrzymał, znajdowało się wyjaśnienie, że wzięła pieniądze jako honoraryum za daną mu lekcyę — napisała te słowa w innem znaczeniu, nie tem, które obchodziło Strumieńskiego — w zamian za to na pamiątkę zostawia mu podwiązkę, którą znajdzie tam a tam. Trochę niejasną alluzyą o ośle obładowanym złotem kończył się ów serdeczny list miłosny. —
Wracam do chwili, w której Strumieński odsunął pokusę, odgradzając się od Rosyanki ubliżającym banknotem. Gdy jednak posłaniec odjechał a noc się zbliżała, goście byli już prawie „przyjęci“, wolny czas nadchodził, ogarnął go niepokój, gorączka, niecierpliwość. Siedział przy szachach z architektem i partyę za partyą przegrywał — cierpliwa gra podniecała jego niecierpliwość. Ale architekt poszedł wkrótce spać, bo chciał rano wstać na polowanie na dzikie kaczki, i Strumieński był wolny. Teraz uczynił coś, o czem z góry mógł wiedzieć, że skutku nie odniesie (przygotowanie sobie pozoru): zaprosił kartką Olę na schadzkę do muzeum. Ale Ola odpowiedziała również na kartce, że nie ma czasu, bo ma dużo do pomówienia z żoną architekta, przyczem porywczo dodała, że jeżeli mu idzie o wynagrodzenie za wierność, to niech sobie lepiej pojedzie na schadzkę. Bo i na nią ta wizyta działała, odświeżała ją nowinami ze świata, wróciła jej odwagę w stosunku do męża i zmniejszyła szacunek dla jego pretensyi wogóle.
Więc Strumieński wybrał się tak, jakby na schadzkę z Rosyanką, ale nie szedł w tę stronę, tylko spacerem krążył w pobliżu cmentarza i muzeum, jakby przecież grawitował do tej najlepszej, niezawodnej kochanki. Za cenę niewidzenia się z Berestajką kupował teraz odwagę do ostatecznego rozprawienia się z Angeliką, ale nowa sympatya do Pauliny nadawała temu finałowi ton łagodny i zgodliwy, a pogodne, czyste niebo, zasiane gwiazdami, nibyto harmonizowało z jego uczuciami i myślami, nadając im szerokie tło kosmiczne.
Zrazu zajmował się patrzeniem na okna dworu, w których powoli gasły światła, potem marzenia jego zaczęły krążyć koło Pauliny a równocześnie i koło Angeliki. Miło mu było wyobrażać sobie daleką transcendentalną opiekę zmarłej nad wszystkiem, co teraz poczynał. Nie czuł już ani wyrzutów sumienia ani buntu; jakoś to się nagle oddaliło od niego, jakby było ostrożne i chciało go udobruchać podstępem. Wspomnienia, wynurzające się z cieniów nocy, wlewały się w niego miękkie, dobre, sympatyzujące. Tak powoli dokonywała się w nim mała kontrabanda na rzecz Angeliki. Nawet gdy myślał o Paulinie, to nie wprost fizycznie, ale osłaniał ją w wyobraźni gazą romantyczną, kochał się w niej lekko, a raczej przygotowywał w swojem sercu pewną szczerą miarę rozkochania się, potrzebną do przekonania i zdobycia dziewczyny. Myśli jego stały się swawolnemi, lotnemi — aby je lepiej było można przemycać. Odzywały się w nim wspomnienia pierwszych eksperymentów z Olą, dźwięczała słabo jeszcze raz nuta „Powinowactw z wyboru“... a ze swych pierwszych uczuć do Pauliny zwierzał się niejako tej Angelice, której niebieska szata wybita gwiazdami, wisiała na niebie. Tak jego opór przeciwko Angelice wchodził pokryjomu w sojusz z odrastającą ku niej miłością, sojusz nielogiczny może, ale psychologicznie możliwy, albowiem oba te konglomeraty były zarówno potrzebne dla dobrobytu duszy Strumieńskiego: wolność absolutna i możność przykombinowania wszystkiego do Angeliki.
Spostrzegłszy, że zbacza znów na dawne tory, wpadł w mały gniew i rozpacz, poznając taką niewolniczość swych myśli, które jak nierozumne psy wracały wciąż do swej pani. Powrócił do swego motta: Jak można sobie tyle robić z głupiego spółkowania! Ono nie jest święte, są rzeczy ważniejsze, grzechem jest tak pojmować grzech! I pod wpływem tego motta niebo przestało być dlań spódnicą Geli, lecz patrząc w gwiazdy, wmawiał w siebie, że czuje ruch natury, że się do niej upodabnia. Być jak zwierzęta i rośliny, które są moralne, nie przywiązując wagi do swych funkcyi fizyologicznych, oddając swe soki żywotne według przypadku, bez prośby i bez przymusu, bez apoteoz miłości i świństwa namiętności. Posiadać i być posiadanym przez byle kogo, tak jak chce odwieczne prawo[67]. Ludzie to, ludzie wypaczyli naturę, ujęli miłość w karby i formy i prawa, wypaczyli ją, ale natura na każdym kroku z nich się śmieje i pod powierzchnią praw, form i konwenansów, która ma tylko złudzić ludzi co do ich siły, broi dalej swoje. Więc być z nią w zgodzie, w nieugiętej zgodzie, czuć, jak to wszystko, co się w niej przelewa, przelewa się i przeze mnie, i nie stawiać tam. Natura cała jest przesycona miłością, oddycha nią i żyje z niej; miłość to żywioł nieokiełznany, który wszystko tworzy, wywraca, gubi, niszczy, przetwarza, sam nieobliczalny. (Por. str. 90., 188. w. 2., str. 257. w. 22.).
Widział sieć miliona kanalików, jednoczył się z kosmosem, dźwięczała mu w duszy muzyka panteistyczna, wysnuta z kulek, które w nim już dawno płynęły. — A więc, jak widzimy, znowu „pojmował“ „miłość“, bawił się jej określaniem; tylko tym razem wpadał w ekstrem i pojmował ją brutalnie, mniej więcej tak, jak się o niej mówi w dziełach przyrodniczych, z pewnym polotem napisanych.
Zresztą nie wiele już sobie robił z potrzeby jasnego rozejrzenia się w teraźniejszej sytuacyi, z potrzeby filozoficznego uzasadnienia swoich przeszłych i przyszłych postępków, wolał pogrążyć się w to, do czego go natura niosła, a więc poddawał się myślom lekko zmysłowym: o Paulinie, Oli, Berestajce, Angelice, o tych kobietach, które pozdradzał jedną w sekrecie przed drugą. Fałszywe poczucie, że zachował w stosunkach z niemi (wciągał już i Paulinę) swoją krytyczną odrębność, swój egoizm, dodawało mu teraz pewnej otuchy. Z drugiej strony przecież czasem budziły się w nim wątpliwości, czy nie wchodzi teraz w istocie na drogę moralnie niebezpieczną; kwestya wiarołomstwa, chociaż odsuwana, groziła tem, że stanie się aktualną, Angelika ustępowała w głąb jako zabawka, a Ola występowała na pierwszy plan, jako uprawniona przez Boga i ludzi groźna kapłanka ogniska domowego, ona też brała w opiekę Angelikę, i — tu był punkt wstydliwy — z szyderstwem patrzyła na jego przeszłość, na jego życie podziemne, w którego mechanizm wejrzała. Ale wynikłe stąd uczucia wstydu i obawy przed nią, tudzież uczucie niechęci za porzucenie go dzisiaj, Strumieński zużytkował na to, ażeby je przeciwstawić swym skrupułom, przykrywając wszakże te walkę szacunkiem, którym płacił Oli za przywilej zdradzania jej.
Te i tym podobne przykre pałubiczne myśli neutralizował w sobie nastrojem swego życia podziemnego (nastrojem, nie szczegółami!), które chciał teraz odrzucić, ale którego siła przelewała się już w inne konstrukcye (o czem nie wiedział). Żal, rozbudzony wyobrażeniem rozstawania się, przywodził mu w ostatniej chwili na myśl te wszystkie dobrodziejstwa, których tu zaczerpnął. Przeglądał ich album w nieskończoność, rozmawiał ze swym kultem na równi, przechadzał się z nim jak z kimś, co ma na zawsze odjechać. Wprawdzie w kąciku duszy jak enfant terrible odzywała się myśl: dlaczego właściwie ma odjechać? poco? czy nie lepiej powiedzieć sobie, że nic się nie zaczęło, nic nie było i nic się nie potrzebuje kończyć? poco z tego robić ceremonię? Ale on strzegł się tej myśli i utrącał jej głowę, był grzecznym, ale stanowczym. Podobnie subtelnie i zgodliwie rozmawiają może ze sobą małżonkowie, mający iść do rozwodu, gdy całują się po raz ostatni i gdy jedno z nich w ten ostatni pocałunek i ostatnią rozmowę usiłuje instynktownie włożyć niemą prośbę: zostań! pomimo niezłomnej już umowy co do rozstania. Ale Strumieński chciał mieć raz swoją wolę wobec tyranizujących go idei, one więc ustąpiły, jak żona, która zgadza się na rozwód, pewna, że wróci potem jako upragniona kochanka, nie legalna, ale tem silniejsza. Mimowoli jednak (podobnie jak przy końcu rozdz. VI.) pozostawił i teraz w duszy małe zastrzeżenie, odłamując swej decyzyi ostrze, ale tuż przy samym końcu; mniemał, że tem zastrzeżeniem łudzi ją z litości a pozostaje twardym. Atoli któż oceni, czy tym sposobem, zamykając główne wejście, nie otwierał równocześnie pocichu maleńkiej furtki do opustoszałego raju swych myśli, aż one może kiedyś odrosną i odkwitną. (Typowa sytuacya charakteru; por. str. 109. w. 19., str. 165.).
Stał przed rozjaśnionym obrazem Angeliki i wpatrywał się weń bacznie, jak żeby bodaj teraz wyśledzić to, co tu było niedomówionego. Z uśmieszkiem sceptycznym naśladował nieco swoje dawne zachowanie się tutaj. W duszy pozwalał powstawać wszystkim najczulszym formułkom pożegnalnym i poddawał się ich sile uczuciowej. Ugiął kolana i unosił się złudzeniami. Robił sobie tak, aby mu się zdawało, że postaci tej błyszczą żywiej oczy, że jedno ramię walczy z twardym oporem jakiejś toni, i wyłamuje się, że cała postać chce się ucieleśnić, rozchylić płótno, jak całun grobowy, i spłynąć ku niemu. Przymrużył oczy, i wskutek drgania powiek widział to złudzenie jeszcze wyraźniej, potem oczy zamknął, lecz miał jeszcze jej jaskrawe odbicie pod powiekami. Odbicie to zacierało się, jakby zapadało w chmury, pod stosy czerwonawych wirujących tapet, — wśród tych złudzeń zamknął na ślepo swój przyrząd do smucenia się, a gdy otworzył oczy, głowa Angeliki znikła już na zawsze w ciemnościach.
Ta linia to tylko dla Strumieńskiego, to oznaka jego „fazy“, granica nowego etapu, ale nie dla nas. My wiemy, że on we wszystkiem wbrew usiłowaniom zachował swój charakter i może tylko przesunął nieznacznie to, co dla tego charakteru było typowem. Niema tzw. (w dramacie) przełomów psychicznych, walk, nawróceń, są tylko kotłowania zewnętrzne, których program nawet jest prawie z góry przygotowany, — chyba że człowiek zamiast zwracać uwagę na treść swoich myśli i uczuć, zajmie się badaniem sposobów, w jaki one powstały, i stanie się jasnowidzącym w odbudowywaniu ich genezy.
W nowej rubryce, którą utworzył u siebie Strumieński, zapisała się najpierw Paulina. Wiosenne wody jej młodości rychło przypędziły ją na brzeg Strumieńskiego. W dzień, w którym się to pierwszy raz stało, wydał rozkaz zburzenia muzeum pod pozorem, że budynek grozi sam zawaleniem. Tak przynajmniej raz zewnętrzny symbol miał się zgodzić z treścią wewnętrzną. Atoli Ola wstrzymała termin, prosząc, by budynku nie burzyć, lecz odrestaurować go tylko, by tam przecież stanęła tak jak dawniej kaplica. Ola nie popadała wprawdzie bardziej w bigoteryę, ale chciała mieć kaplicę dla szyku. Strumieński wszakże wytłumaczył jej, że nie wypada mieć ustronie Boże na miejscu, na którem odbywały się tak świeckie rzeczy, że na kaplicę znajdzie się miejsce w pałacu, a Ola go usłuchała, bo szło jej głównie o zaznaczenie swego popędu do pobożności wbrew mężowi. Zburzono tedy muzeum, usunięto rumowiska i zasadzono drzewami to miejsce, obrazy zaś zabrał Strumieński do dworu, zamierzając je rozwiesić w pałacu, aby tam wystawić je wreszcie na widok publiczny; ale i z tem się nie kwapił, bo termin wprowadzenia się do pałacu był jeszcze daleki.
Tu mógłbym na rachunek Strumieńskiego zrobić małą elukubracyę poetyczną, żegnającą muzeum, np. w formie litanii z odpowiednim „leitmotivem“ czy też rozpędnikiem. Szkoda nawet, żem od samego początku nie wprowadził jakiegoś osobnego poetycznego „leitmotivu“ dla muzeum i wogóle dla Angeliki; mógłbym był w toku powieści modulowaniem tego motywu robić znakomite efekty: raz rozbrzmiewałby on melancholijnie, to znowu tryumfująco, a np. teraz pogrzebowo. Uzupełnię to jednak w szkolnem wydaniu „Pałuby“, ażeby profesorowie gimnazyalni mieli klasyczny przykład dla pokazywania tajemnic techniki poetyckiej; tutaj napiszę tylko psychologiczny nekrolog muzeum. Jaką rolę miało ono w podziemnem życiu Strumieńskiego. Czy tylko symbolu? Nie. Po pierwsze ciągła świadomość istnienia tego ustronia musiała oddziaływać na umysł jego jak szyldwach, pilnujący więźnia. Myśli, jeżeli są natrętne, można łatwo usunąć z horyzontu widzenia, ale muzeum nie było ani przeźroczyste, ani przesuwalne, nie można go było burzyć i ustawiać napowrót. Przez tyle lat wiedzieć, że tam coś stoi ciągle i cierpliwie, — to coś znaczy, to mogło wywołać u Strumieńskiego, że tak powiem, jakiś zez umysłowy, jakąś suggestyę drżącego pamiętania o czemś tam jeszcze, mieszającą się nawet do najpospolitszych myśli, taką suggestyę, jakąby miał np. człowiek, zresztą o zdrowych zmysłach, któremuby się ciągle zdawało, że mu się jakiś piesek koło nóg plącze. Po drugie. Spójrzmy na mapkę: jak to muzeum, oderwawszy się niejako od dworu, ukryło się w ogrodzie wśród gąszczów i drzew i wychyliwszy się ponad płot, patrzy na cmentarz. Ten rozkład miejscowości mógł się odbić i na duszy Strumieńskiego i wyżłobić w niej odpowiednie (nie takie same!) ślady, tak, że kompleks duchowy, dotyczący Angeliki, mógł około owych bardziej konkretnych śladów (bo śladów rzeczy naocznych) grupować się tak, jak się grupują opiłki żelaza około magnesu, a nawet nasycać się ich konkretnością. (Myśli w jakiś sposób naśladują wyobrażenia miejscowości, czy też łączą się z niemi, por. str. 72/3., 108.) Wszystkie te porównania biorę nie w przenośnem, banalnem znaczeniu, lecz, jak następny rozdział pokaże, prawie dosłownie. — Z tego wywodu widzimy, jak ważną była rola muzeum, bez któregoby może Strumieński o wiele prędzej uwolnił się od Angeliki. Uwzględnijmy wreszcie, że rzecz dzieje się na wsi, gdzie urozmaiconych i wyższych wrażeń jest tak mało, iż jeden stan psychiczny trwać może długo, tak jak bagno bez przepływu świeżej wody, czem zaś dłużej trwa, tem bardziej oddziela się i wyodrębnia od innych spraw, — a wówczas może lepiej zrozumiemy dziwne życie Strumieńskiego. — Wracam do tekstu wypadków.
Stosunek z Paulina nie ze wszystkiem wypadł według planu Strumieńskiego. Przedewszystkiem poprzestał on tylko na Paulinie nieco za długi czas, a przecież obiecał był sobie: jakość zastąpić ilością i z kawałków składać sobie ideał. Po drugie mimowoli wciągnął i Paulinę w obręb swego dawnego życia, bodaj pośrednio. Działo się to tak: Paulina w dziecinnej skrusze z powodu swego grzechu żałowała nie siebie lecz Olę, swą, dobrodziejkę, że jej taką krzywdę robi, nazywała siebie złodziejką, rozpustnicą, metresą. Zamiast spodziewanego spokojnego użycia, miał Strumieński nowe koło dramatyczne. On sam wprawdzie wychodził z zasady, że Oli wystarczy stanowisko jego żony i że ona sama nie chce wiele więcej ponadto; szanował ją, mówił, że małżeństwo jest kontraktem społecznym, w którym miłość i wogóle kwestya erotyczna przejściową odgrywają rolę, — ale tego wszystkiego nie mógł nauczyć Pauliny, która uparcie obstawała przy swojej komedyi. Jej tajemnem staraniem było utrzymać stanowisko sympatyczne w tym sympatycznym domu. Ola wnet dowiedziała się o miłostce męża i poznała wtedy, że to, co go miało „uleczyć“ i na nowo do niej przywiązać, właśnie go od niej oderwało. Nastąpiły wzajemne wyrzuty, gniewy, groźby, ale wreszcie i ten trójkąt dobrze się ułożył, a pogarda Oli dla męża zmieniła się powoli w tolerancyę pogardliwą, a potem w tolerancyę istotną chociaż zawsze z furtką, otwartą do pogardy. Tak było jej w sam raz wygodnie, a nawet przyjemnie, bo zresztą uznawała ona, że Strumieński wzorem innych mężów musi mieć pewien dodatek do żony. Jego duchowe plus miało w miłostce upływ, z czem i Oli było lepiej, bo ta pewna uroczysta rezerwa, którą Strumieński przedtem zachowywał wobec niej po nieudałych próbach w głąb, teraz znikła, stosunek był jasny, ludzki, wesoły. Co więcej: zakłopotany Strumieński zdrajca był jej czasem bardziej lubym niż dawny, czuła dla jego wybryków pewną macierzyńską czy siostrzaną sympatyę, maskując jednak chrześcijańską wyrozumiałością te uczucia, które w nagiej formie musiałyby się jej wydać nienaturalnemi. Strumieński zaś był teraz dla niej „anielsko-dobrym“, dogadzał jej we wszystkiem, jakby po cichu prosił: patrz na to przez palce! — więc i ona chciała być dobrą, pokazać mu, że jest dla niego taką, jakąby inna żona nie była. Paulina niby na pozór krzyżowała jej tę komedyę tolerancyi swoją własną komedyą. Raz padła jej do stóp z płaczem, a Ola głaskała ją jako zbłąkane dziecko. Paulina chciała wyjeżdżać, zmienić posadę, ale Ola sama ją zatrzymała. Tak każde z trojga robiło swoje, ale zespół był dobry, bo każde miało w nim swój osobny psychiczny interes. Strumieński, patrząc z daleka na tę idyllę wśród tak zwanej zbrodni, idyllę, którą sam urządził, — rozlubował się w niej, nieumówione dwużeństwo wydało mu się nową subtelną formą miłości — ale miłości w dawnem znaczeniu jako idei, którą urzeczywistnić należy. Wbrew tedy jego zamiarom, by nowym stosunkiem porzucić sferę miłości, zgnębić ją, uczynić ją swoją niewolnicą, pokrajać na miłostki, pokochał ten nowy epizod: Ola — Paulina, mający w sobie taki tajemniczy, niebezpieczny urok, jakby nad trojgiem nimi Angelika niewidzialnie trzymała swe dłonie opiekuńcze i błogosławiące. Robił wysiłki, żeby przerwać to koło zaczarowane, ale wysiłki te nie były na seryo. —
Z usunięciem muzeum dokonał Strumieński jakby amputacyi, która mu raz tak, raz owak się podobała. Myślał np. sobie, że ta emancypacya z pod „miłości“ (jego cudzysłów!), którą rzekomo przebył, jest oznaką wieku dojrzałego. Nowe stadyum nosiło cechę wszechsceptycyzmu, ze skrytką sybarytyzmu. Czy długo został takim? Nie, bo wnet musiały grać rolę inne bieguny jego umysłowości i inaczej ugrupować jego przekonania. Walka przekonań w jego duszy, pozostawionej zupełnie samej sobie, była dość jałowa — o ile nie padały w nią promienie ze świata pałubicznego; małe walki tego rodzaju są potrzebne tylko dla hygieny psychicznej, są to zamiany komórek, które się rugują i zastępują, ale zamiany nie tak bardzo zasadnicze.
Nowy system Strumieńskiego doznał później, jak zobaczymy w XX. rozdziale, wielkiego ciosu z całkiem nowej strony; przygrywką jednak do tego kataklizmu na rzecz moralności była rozmowa, którą Strumieński miał raz w pociągu z pewnym wytwornym publicystą. Tento człowiek, chcący grać rolę nowożytnego Europejczyka, wtajemniczał go w wyższe zagraniczne „sardanapalstwo“. „Zepsucie“ było w jego oczach wykładnikiem arystokracyi, rzeczą stworzoną dla wyższych ludzi, ostatnim ukrytym kwiatem postępu. „My wszyscy — mówił ten pan — bogacze materyalni czy umysłowi stanowimy cech wspólny, rozumiemy się. Na zewnątrz przed innymi mamy dość taktu, wytrawności i rozsądku, aby to pokryć, nikogo i nic nie naruszając, tolerując „wszystko, co święte“. Strumieński przypatrzył się tu swej nowej emancypacyi erotycznej jak w lustrze karykaturującem, zdawało mu się prawie, że jego dobry anioł wciela się w owego towarzysza podróży, aby pokazać mu ekstrem i ostrzedz go. Był w nim pewien wyuczony rdzeń moralności (i estetyki), zresztą nie wabiło go takie „wyższe zepsucie“. U niego rozszerzenie zakresu grzechów musiało zawsze iść w parze z jakimś aparatem fantastycznym czy pseudofilozoficznym, do wymyślenia zaś takiego aparatu musiałaby go wprzód popchnąć z zewnątrz jakaś bardzo żywa pokusa (tak jak tym razem Berestajka, Paulina), żądająca rozłamania starych a zbudowania nowych ram, a ta pokusa fizyologicznie nie nadchodziła. Tak-to rozwiązłość zawsze się u niego wiązała.
Na tle takiego życia umysłowego dawny postulat Angeliki rozbudzał w nim czasem przecież pewne politowanie, np. gdy dla wynagrodzenia jej nazywał ją genialną i przyznawał jej obrazom prawo obywatelstwa w sztuce. Pewna część w nim brała to uznanie i tę cześć na seryo, druga nie. Aby jedną lub drugą zadowolić, zaprosił do siebie Gasztolda, zamierzając mu pokazać obrazy i zapytać o zdanie. Gasztold stał się bowiem tymczasem powagą w rzeczach sztuki. Zarazem zepsucie Strumieńskiego podsuwało mu inny cel uboczny: chciał zaszachować Gasztoldem Olę, — a jego niezepsucie pokazywało sobie w perspektywie jakąś katastrofę, która może oczyści stęchłą atmosferę i rzuci go znowu przemocą w świat czyściejszy (który sam niedawno właśnie mianował grzesznym).
Gasztold przybywszy stwierdził najpierw, o ile przeholował w swej powieści co do Strumieńskiego (Strumieński sam był mu w tem naumyślnie pomocnym), i przekonał się, że środki oryentacyjne, na których oparł kreślenie charakteru Strumieńskiego, były dość fałszywe. Widział kłopoty majątkowe, w które się Strumieński uwikłał wskutek budowy pałacu, pertraktacye co do wykupna jednego folwarku przez młodszych Maryuszów, plany co do sprzedaży pałacu — i przestał nań patrzeć z zazdrosną pogardą artysty wobec groszoroba. Strumieński zapomocą alluzyi pozwolił Gasztoldowi wpaść także na trop historyi z Angeliką, lecz dał mu z niej pojąć tylko pierwszą warstwę, tak, że Gasztold uwierzył w idealną wierność Strumieńskiego i postanowił nawet osnuć na jej tle nową powieść. Spostrzegł on wprawdzie stosunek Strumieńskiego z Pauliną, ale to mu nie psuło szyków, bo raz „pojąwszy“ Strumieńskiego w ten sposób, nie zapytywał, jak on w swoim umyśle godził jedno z drugiem, i mniemał, że Strumieński ową wierność pojmował całkiem po prostu, jako myślenie o zmarłej od czasu do czasu. Wyciągał Strumieńskiego na wyznania, aby mieć materyał do swej powieści, lecz Strumieński mistyfikował go, pozował, z czego Gasztold wysnuwał wniosek: jaki on skryty, jak czci to swoje, — chociaż Strumieński postępował tak głównie dlatego, że mówienie prawdy sprawiłoby mu kłopot, i wcale nie miał zamiaru robić Gasztolda naprawdę swoim powiernikiem, robił sobie zeń tylko niejako nowe medyum, któremu półgębkiem imponował. Gasztold poznawał się na tem, ale uważał, że na dnie milczącej, uroczystej przesady Strumieńskiego musi być dużo prawdy (bo sam Gasztold dla zupełności chciał, żeby tak było; pierwiastek konstrukcyjny). Tylko gdy Strumieński pokazał mu pewną część obrazów Angeliki, Gasztold zmienił nieco front. Powstało w nim coś jakby zazdrość. Wykazywał techniczne naiwności, mówił, że to literatura nie malarstwo, że to malarstwo domowe, familijne, do prywatnego użytku, ale w istocie rzeczy odczuwał brak stosownego miernika. Wobec Strumieńskiego czasem na odczepne nieco chwalił, ale Oli mówił „szczerze“, że to nic nie warte. Ponieważ jednak należał do tych, którzy dali się opanować słowu „genialność“ i szukają dlań poznak, zdawało mu się często, że tu właśnie spostrzega pewne oryginalne, szczególne znamiona takiej „genialności“[68]. I chociaż z drugiej strony nie zgadzało mu się to znowu z teoryą, że kobieta nie może być genialną, przecież w duchu zachwiewał się, czy się może nie kompromituje wobec tych dzieł, czy może nie lepiej stanąć na stanowisku liberalnem, wpółuznającem, i zaczął też w tym kierunku lawirować. — Co się tyczy Oli, to zaszachowanie jej nie udało się Strumieńskiemu, bo Gasztold nie chciał już tym razem robić jej przyjemności daremnem wzdychaniem, ona zaś, widząc to, traktowała go lekceważąco, z pewną grzeczną złością. Żal jej nieco było, że się już do niej pożądliwie nie wzdycha (jej zmysłowość polegała na chęci widzenia cudzej zmysłowości), ale przebolała to i tem cnotliwiej wychowywała swe córki. Strzegąc niemoralności w swoim domu, zakrywając ją niejako swoją firmą, tem bardziej umacniała się w swej czcigodności, w spokojnej, wyrozumiałej dumie (dusza wytwarza sama z siebie równoważnik swych krzywd, bo tego żąda jej hygiena, podobnie jak ciało samo zabliźnia ranę). Wreszcie wspomnieć trzeba o szczególnego rodzaju antagonizmie między Gasztoldem a Pawełkiem. — Gasztold był czegoś zły czy zazdrosny, że Pawełka uważają — tj. uważa Strumieński za małego geniuszka, i mszcząc się za swe poczucie pewnej rywalizacyi z tym chłopcem (p. wst.) podrwiwał sobie z niego, wykrywał jego dziecinne przyjemności i tajemnice, a w odwet za to Pawełek go nienawidził. — Gasztold dość często przyjeżdżał na zaproszenie Strumieńskiego, było prawie tak, jakby dobrze żyli ze sobą; zresztą Strumieńscy byli mu wdzięczni za to, że udawał, że mu się ich pałac podoba.
Takby się nic nowego nie stało, gdyby nie całkiem niespodziewany, groteskowy niemal obrót, jaki wzięła zapomniana już historya Angeliki odnośnie do Pawełka. Nim jednak do tego przystąpię, chcę się jeszcze raz ostatni obejrzeć na swej drodze, rzucić okiem na szczyty Strumieńskiego i wychodząc z roli referenta, dośpiewać pieśń niedośpiewaną.
Bo cóż sądzisz ty sam szanowny autorze? Czy chcesz się kryć pod swoje dzieło[69] jak inni poeci, udawać wszechmądrego, wmawiać w nas, że opowiadasz rzeczywiste wypadki, imponować nam swojemi subtelnościami psychologicznemi, które sam nieraz cofasz i takim niepewnym, szukającym tonem wypowiadasz? Nie, tego się po tobie nie spodziewam szanowny autorze, w twem opowiadaniu były takie akcenty, które mi się każą spodziewać, że wprowadzisz mnie za kulisy kulis swej sztuki. Wprowadzasz? Ale czy naprawdę? Więc powiedz mi najprzód — jak ci się podoba Strumieński? Czy jesteś jednym z tych autorów, którzy wyszydzają, wydrwiwają swe postacie, aby przez to narzucić czytelnikowi opinię, że oni sami więcej wiedzą, że są mądrzejsi? Czy nie przerzucasz właśnie swego własnego chaosu na Strumieńskiego? A co myślisz o jego eksperymentach w celu pogłębienia miłości? Czy się z nich wyśmiewasz, czy...
Mamże wyraźnie powiedzieć, że jestem po stronie Strumieńskiego? Gdyby taki człowiek żył i gdybym mógł podglądnąć jego życie wewnętrzne, byłby dla mnie zjawiskiem imponującem, wyjątkowem ze swemi przerażającemi próbami, radbym się z nim spotkał i pomówił. Powiedziałbym mu może: Panie Strumieński, ty który chciałeś urzeczywistnić frazes, w jakiżto wpadłeś chaos! Dlaczego ci nie przyszło na myśl, że nie ty skompromitowałeś ideę, ale że idea skompromitowała się przed tobą! Nic innego nie można było tu stworzyć nad to, co ludzie robili, a ty żyłeś wciąż pod pręgierzem fałszywej myśli, że dobrowolnie nie zrobiłeś tego, co ci się wydawało najwyższem, i tak stałeś się niekrwawym męczennikiem idei. Co zrobiłoby stu innych ludzi na twojem miejscu? Nie troszczyliby się o wygasanie uczuć w swych sercach; szablony żalu, pozostawione po jakichś dawnych czujących, wystarczają im na minimalne ich bole i tęsknoty. Płyną z falą — tyś chciał płynąć przeciw fali, i wcielić przeszłość do teraźniejszości, próbowałeś jej we własnych myślach wystawić trwały pomnik, dać jej dalsze życie w sobie i w innych — lecz w jakiż potem popadłeś chaos!
Widziałem np., jak odkrywszy w sobie pewną warstwę komedyi, zużytkowałeś to odkrycie i wycofałeś się. Mamże ci brać to za złe? Potknąłeś się tylko na własnej szczerości. Bo cóż to znaczy komedya? Pokazuje się, że jest ona niezbędną częścią działania ludzkiego; a jeżeli człowiek wybiera sobie wyższe formy życia, ma jakieś wzory lub plany przed oczyma, wówczas musi mu towarzyszyć uczucie roli. Zwłaszcza gdy idzie o przezwyciężenie punktu wstydliwego lub o natężenie pewnych uczuć, które zazwyczaj w tzw. naturalnych warunkach znajdują się w małej dozie (tu np. miłości, żalu), wtedy musi wejść w grę wyrafinowanie psychiczne, wyzyskiwanie samego siebie, ale ono nie powinno człowieka zmylić z tropu, nie powinno być nazwane komedyą. Pojmie to każdy, kto np. choćby raz w życiu wygłaszał mowę pogrzebową nad mogiłą jakiegoś sławnego, ale osobiście obojętnego mu człowieka. W pewnym dramacie ojciec bolejący po śmierci syna chce zabezpieczyć rozpacz przed zmniejszaniem się jej i mówi między innemi: „Znienawidziłbym nawet pociąg do smutku, pociag — to przecież przyjemność!“ Musi być pewne stadyum umyślności, komedyi, śmieszności nawet. Tego nie uwzględnił Jacobsen, pisząc „Nielsa Lyhne“, gdyż niedocenia „poetycznych“ zachcianek swego bohatera, rozczarowuje się jego komedyami, wogóle traktuje jego zachowanie się nie jako dążenie do lepszych form życia, lecz jako fantastykę. Również np. Ibsen w „Dzikiej kaczce“ szykanuje poniekąd Hjalmara za to, że nie zaraz zrywa z Giną, lecz zwleka i więcej grozi, pozuje niż działa. Wogóle zanadto się ulega rozróżnianiu dwóch kontrastów: pozoru i istoty rzeczy, a tylko Goethe miał pomysł powiedzieć: „So lasst mich scheinen, bis ich werde“[70][71].
Zauważyłem już, że Strumieński był tylko o tyle szczerym, o ile mu było potrzeba czyto do fajerwerku, czyto dla dogodzenia swemu charakterowi, — i wskutek tego rozwiało się dzieło jego życia. Pytanie powstaje, czy niezupełność w szczerości jest jego winą. Tu nawiązuję do kwestyi, poruszonej już w rozdz. IX. Czy wogóle w szczerości jest pewien punkt migotliwy, gdzie się zaczyna odpowiedzialność etyczna? Lub — żeby nie przesadzić etycznego znaczenia sprawy: czy jest chwila świadomego zatajania, postanowienie niewiedzenia, rozmyślne uleganie czemuś, co jest przyjemniejsze lub mieści w sobie nakaz, — czy też ta odpowiedzialność nie istnieje wcale, istnieje zaś raczej niemożliwość tego, żeby być czystem lustrem swych myśli, gdy w te myśli coś się wkradnie, co je tyranizuje i przebarwia?
Otóż Strumieński zabagnił sprawę Angeliki, ponieważ nie zastanawiał się nad obu wyżej poruszonemi kwestyami.
Po trzecie zaś nie mógł sobie dać rady z kwestyą natury i nienatury i przeraził się (naumyślnie zresztą) ewentualnego zarzutu nienaturalności, postanawiając sobie działać w myśl natury i kochać tak jak mu się podoba. Co jednak znaczy „nienatura“? Właśnie (to „właśnie“, z którego się rodzą filozofie) że postępował wedle wskazówek natury, rozszerzał ją, stwarzał drugą naturę w naturze. Słowo „nienaturalność“ jest tylko obłudnym wynalazkiem przeciętników i świętoszków, wiadomo bowiem, że nieraz w „nienaturalnościach“ natura lepiej się wypowiada, niż w swych pospolitych przejawach. Emancypacya miłości „z pęt ziemskich“, którą przeprowadzał Strumieński zrazu z Angeliką a potem sam, jest już choćby z tego względu zamiarem naturalnym, że oboje byli cząstkami natury, a więc ich zamiar idzie na tę samą rubrykę.
Inna rzecz, jeśli o naturze będziemy mówić jako o możliwości. Tu powstają dwie kwestye: Co czekało Strumieńskiego w dalszym ciągu jego eksperymentów? I czy wogóle jego przedsięwzięcie miało sens jaki?
Rozważmy więc, czy Strumieński, gdyby zechciał asymilować czy też annektować wszystko, nawet zdradę, do miłości, byłby już u końca swych eksperymentów? W tym celu, dla lepszego uwydatnienia sprawy, zmieńmy najprzód nieco samą sytuacyę i wyobraźmy sobie idealną parkę, niezmiernie wysubtelnioną psychologicznie, która stara się doprowadzić miłość do nadzwyczajnej wyżyny — a zarazem (finta planu) do absurdu przez ironię dla tego, który miłość stworzył[72]. Postanawiają tedy np. przez próbę wzajemnej zdrady przezwyciężyć czynnik fizyczny, tak że satysfakcya ze zdrady musiałaby się wcielać do skarbca miłości, jedno odczuwałoby rozkosz zdrady drugiego, nawet rozkosz z tej reszty niepowiedzialnej, czy przecież ukrywanej, — słowem, igraszki aniołów wcielonych w ludzi, bawienie się niebezpieczeństwami. Aby dojść do takiego wymijania przeszkód lub asymilowania ich (Womela nazwałby to „zniebieszczaniem“), trzebaby ogromnej siły psychologicznej, szczerości, mądrości i przenikliwości. Tak to można teoretycznie pomyśleć — to niby przewidywanie i przełamywanie czynników życia występujących w praktyce (pałubizmu), będzie to jednak tylko temat, plan symetryczny, w każdym razie a priori powzięty mimo swego „przewidywania“. W życiu nastąpiłoby rozchwianie się tematu (ideału), okazałoby się bankructwo słów „wcielać się“ „zasymilować“, które obejmowały więcej porównania niż treści. Owa idealna parka nie urzeczywistniłaby swego planu, a odbyłoby się to np. w ten sposób, że zdrada bądź co bądź okazałaby się faktem zbyt samoistnym i rozgałęzionym, faktem, który można „zasymilować“ tylko pozornie, za zbyt wysoką cenę rzeczywistego wyłomu w miłości. Bo albo jest prawdziwa zdrada i wówczas niema mowy o jej kompromisie z miłością, albo niema zdrady, ale wówczas niema też eksperymentu. — W wypadku Strumieńskiego próba taka — jeżeliby na seryo o niej myśleć — byłaby jeszcze trudniejszą, jeszcze bardziej beznadziejną, ponieważ ze śmiercią Angeliki miłość właściwie straciła swój grunt, a jeżeli Strumieński mimo to pielęgnował ją dalej, pietyzm miłosny rozszerzał i urozmaicał, to jak widzieliśmy było to przystosowanie do jego charakteru, był to sposób, w który on dla swego wewnętrznego i zewnętrznego życia wyzyskiwał sprawę Angeliki, a zresztą wypływ nakazu i ukrytego w sumieniu robaka. Wprawdzie możnaby powiedzieć: To nic nie szkodzi, więc niechby korzystał z tego, że to jemu samemu przynosiło charakterową korzyść, niechby niejako podszedł naturę i wyzyskiwał własny egoizm, i wogóle niechby wszelkie takie czynniki życiowe kierował na młyn swego celu. Ba, ale gdzież będzie wtedy moment owego „wyzyskiwania“? Jeżeli się wszystko tak składać będzie z naturalnych, zwykłych, nizkich nawet pobudek, to ich suma będzie również egoizmem, pospolitością, zdradą itd., chociażby się na niej przylepiło etykietę: „miłość“ lub „wierność“. Jeżeli się zaś powie: „wierność i miłość w granicach ludzkiej możliwości“ czyli „wierność i miłość mniej więcej“, to przez taki dodatek pozbawia się oba te słowa treści i wartości.
Więc czekało Strumieńskiego fiasco. Na każdym kroku plan miłości czy wierności rozchwiewa się, rozpada. Niszczy go obfitość życia, wytwarzając ciągle nowe niespodzianki, kwestye, bałamuctwa. Pochodzi to stąd, że plan wysnuty był ze słów „wierność“ i „miłość“ jak z niewzruszonych podstaw, o stałym zakresie treści, bez rewizyi ich jako pojęć. Zarówno Strumieński jak Angelika brali miłość dosłownie (rozdz. IV. str. 69., gdzie miłość jest kryptogramem świata), wytknęli plan a priori, niejasno i jakby nie na seryo, upajając się tylko jego atmosferą, — dali się unieść pierwiastkowi konstrukcyjnemu, a nie uwzględnili pałubicznego. Psycholog, zamiast służyć takim słowom, wolałby siły swojej użyć na skrytykowanie ich i sprowadzenie do bezimienności, a potem budowałby jakieś silniejsze „wieżyczki nonsensu“ czyli ideały bardziej przystosowane do rzeczywistości. Przystosowane — więc łatwiejsze, poddane jej? Nie — ale należałoby mieć fantazyę tak bujną, żeby rozporządzała już tem wszystkiem, co daje rzeczywistość, znała jej materyał i w tym materyale czerpała tematy do swych planów. Strumieński nie znał materyału.
W ostatniej instancyi tedy sensacyjna, silnie erotyczna, ustępami kryminalna sprawa Angeliki przedstawia się nie jako kwestya zmysłów lub serca, ani jako kwestya społeczna, moralna lub estetyczna, lecz tylko jako kwestya intellektualna albo może naukowa, zawiła, nudna, bo trudna, zczepiona z siecią rachunków, w których gubi się oko. Mojem zdaniem do tej instancyi dochodzi każda sprawa, jeśli się ją na seryo bada[73] i zdarłszy z niej pierwszy anegdotyczny i poetyczny urok, sięgnie się do warstw najdalszych, — i to jest najważniejszy wynik „Pałuby“. Wprawdzie w owych najdalszych warstwach poeta, trzymający lutnię pod pachą, nic do „wyśpiewania“ nie znajdzie, ale śmiało zapuszcza się w nie samotny człowiek, gdy niedoglądany przez nikogo, wiedziony tylko własną tragiczną ciekawością, chce dotrzeć do najdalszych konsekwencyi, choćby one były nie wiedzieć jak jałowe i niepoetyczne. — Słowa „intellektualny, rozumowy, naukowy“ budzą pewne odium, i prawie miałbym ochotę powiedzieć aforyzm: że pewne misterya nie lubią hałasu i zgiełku i mają to do siebie, że się stroją w formę niepozorną, a nawet odstręczającą, by pozostać incognito. Czy jednak czujecie poezyę tej apoezyi? Jest mi to zresztą wszystko jedno, czy to co daję, będzie się nazywało poezyą, filozofią, czy mieszaniną jednego i drugiego.
Mojem dążeniem było pomijać albo tylko zaznaczać poetyczną stronę wypadków, a zamiast tego wykopywać na jaw ich korzenie, może niepoetyczne, ale ważne, godne, by się im przyjrzano. Każdy łacno poznał, że wszystkie moje nawiasowe zdania i uwagi były dla mnie omal ważniejsze niż sam tekst. Dla zaokrąglenia tych uwag, uważam za stosowne wyłuszczyć tutaj osobno niektóre ukryte zasady tej metody psychologicznej, którą się posługuję, i chciałbym, żeby czytelnik przyjął to jako rodzaj prywatnego zwierzenia z mej strony.
1.) Najpierw idzie mi o to, cobym nazwał teoryą bezimienności, — przyczem zaznaczam, że w myśl tej teoryi właśnie nie mam pretensyi do narzucania ludziom tej nazwy, podobnie jak i nazwy „pierwiastek pałubiczny“: obie są jednostronnemi, przejściowemi uchwyceniami pewnych kwestyi, mogą mieć wartość jako próby, a nie jako „prawa“. Według teoryi bezimienności wielka część słów, zwłaszcza w dziale zjawisk psychicznych, jest nie tylko niewystarczająca, lecz często fałszywa. Gdyby to nie było aforystyczną przesadą, możnaby powiedzieć ładnie: Nazwa bywa grobem kwestyi. Wygląda to tak, jakby człowiek, zauważywszy[74] jakieś grono zjawisk, które go bardziej niepokoiło, lub wogóle zwróciło jego uwagę, zanotował je sobie w pamięci stałym znacznikiem, pozostawiając sobie dalsze ich wyjaśnienie na później, lecz ponieważ owa grupa zjawisk już go potem silniej nie atakowała, więc tymczasową nazwę zostawił jako wystarczającą. Wymieniając nazwę niejako naciska się w mózgu (duszy) pewną sprężynę, za której pociśnięciem ma wyskoczyć pewien szereg obrazów, jakaś panorama, lecz jak wiadomo najczęściej wystarcza zamazane poczucie zbliżenia się tej panoramy. Jeżeli się jednak zacznie porównywać na seryo to, co życie przynosi, z nazwami zaczerpniętemi ze „skarbnicy“ słów, natenczas okazują się liczne ułamki, niedokładności, fałsze. Życie, płynne życie na każdym kroku rozsadza konwencyę słów i wykazuje ich nierównoległość. Jeżeli zaś słowa wyobrazimy sobie jako punkty przecięcia się linii w życiu, to powiemy, że linie są ważniejsze, realniejsze niż punkty. W świecie zewnętrznym jeszcze jako tako przystają określniki do rzeczy, ale gdy idzie o rzeczy psychiczne lub o skomplikowane stosunki, powstałe z krzyżowania się działań wewnetrzych z zewnętrznemi, wówczas powstają dowolności, kontrabandy, żeglowanie pod cudzemi flagami.
To też w toku mojego studyum okazywało się nieraz, że słowa: miłość, wierność, w praktyce są formą na różne treści, tak samo: podziemne życie, rozpacz, żal, tęsknota, smutek itd.[75] Stosunek Strumieńskiego do Angeliki na przykład możnaby nazwać na ogół miłością, a jednak widzieliśmy, że już za życia Angeliki miłość ta wartą była cudzysłowu (jak wykrył rozdz. XI.), składała się z różnorodnych części, których wogóle sumować z sobą nie można. Były tam zmysłowość, przyjaźń, wzajemna poręka egoizmów, eksperyment, ambicya, robienie miłości — chociaż i to są też znowu słowa, znowu błędy i jednostronności. — Co do wierności, to już poprzednio, omawiając sposób zespolenia jej ze zdradą, pokazywałem, na jakie manowce prowadzi to krępujące pojęcie. Czy Strumieński był wiernym? Takby można powiedzieć ogólnikowo, możnaby nawet napisać romans, w którymby się wykazywało, że Strumieński wśród pokus zachował wierność mimo pozoru niewierności, podobnie jak były romanse wykazujące, że jakiś człowiek, którego miano za złego, był w gruncie rzeczy dobrym, gdyż jego „złość“ była tylko formą objawiania się „dobrego“ — byłaby to jednak dopiero druga faza różniczkowania się pojęć, faza przejściowa do teoryi bezimienności, — a i ta teorya ma również wartość tylko jako sito kontrolne. — Albo np. „zazdrość“ u Oli! — Zauważyć tu także muszę dla usunięcia nieporozumień, że powyższych wywodów nie można brać tak, jakobym ja przeprowadzał np. analizę pojęć miłości, zazdrości lub wierności. Sama chęć takiej analizy jużby była błędem; skoro bowiem miłości niema, więc nie można też jej analizować jako miłości, analizować można tylko zdarzenia.
Więc gdzie jest prawda? Zgadzając się na razie na ten wyraz, powiem, że za prawdę uważam przybliżanie się do niej, uwzględnianie i wyliczanie corazto nowych okoliczności i relacyi, zacieśniających pole prawdy. Tak samo jak przyznałem się, że nie daję życia, przyznaję też, iż w niniejszym wywodzie nie daję „prawdy“, rozbijam tylko skorupę nomenklatury, albo wmawiam w siebie i w innych, że to robię, nazywam to tak.
2.) Wiadomo mi dalej, że jednak owe słowa i pojęcia, kombinując się w mózgu ze sobą i z nowemi wyobrażeniami, wytworzyły odrębny następczy świat zjawisk, z którym się liczyć trzeba. Błędy występują tu jako fakta, zjawiska rozradzające się, mające własne sposoby krystalizacyi, których wykrywanie jest ogromnie trudne. Wspomnę tylko o dwóch kwestyach z owego życia następczego, które bardziej zwróciły moją uwagę i ułożyły się w pewne przybliżenia:
3.) Że niektóre słowa zakorzeniają się w mózgu, utrwalają, otaczają pewną melodyą, pewną sferą uczuć i kojarzeń podsłownych. Np. słowo „miłość“ wyobrażam sobie w mózgu jako płytkę naelektryzowaną tą nazwą, temi literami nawet; naokoło siebie wytwarza ono pewne fluidum, wprawiające w ruch proszek innych wyobrażeń, wrażeń książkowych, życiowych itd., tak, że choćby miłość jako coś jednolitego w życiu nie istniała, to jednak istnieje ta płytka i jej ton jako rzeczy realne tylko innego gatunku — może nawet wywierać szczere skutki: łzy, wybuchy itd. (zob. str. 126. w. 8. i n.).
Wyrażeń: płytka, fluidum, proszek (foremki str. 244. w. 1., kulki s. 374., tabliczka str. 317. w. 21.), nie używam tylko przenośnie, używam, ich jako surrogatów pewnych nieznanych mi procesów, więc prawie (tj. tylko o tyle, o ile mam na myśli kształty) dosłownie. Przekonałem się, że wiele dziwnych, niebezpiecznych, rzekomo niewytłómaczonych faktów psychicznych w życiu codziennem można bez litości pojąć, gdy się stosuje taką metodę mechaniczną, graficzną czy chemiczną. Zresztą metody owej instynktownie już oddawna bardzo często wciąż się używa; np. gdy się mówi: odważał w duszy dwie decyzye, biegł za swoją myślą, odsunął od siebie smutek, to wspomnienie wynurzyło się z jego pamięci itd. itd. Tylko że ja, jak powiedziałem, biorę te wyrażenia prawie dosłownie, to znaczy wyobrażam sobie pomocniczo, iż w mózgu musi się odbywać jakaś funkcya podobna do odważania, wynurzania się, biegnięcia itd., że muszą też istnieć urządzenia podobne do wagi, do niepoprzebijanych ścianek, magnesów, rezerwoarów itd. — owe wyrażenia są tedy dla mnie czemś więcej niż poetycznemi porównaniami. Rolę powyższej metody w badaniach psychologicznych uważam za podobną do tej, jaką mają we fizyce przyrządy wymyślane po to, aby w pewnym szeregu zjawisk wiadomych wydobyć lub uzupełnić człony niewiadome. Zastrzegam się więc z góry przeciw zarzutom, że popadam w materyalizm, bo kwestya, czy zjawiska psychiczne są materyalne czy spirytualne, jako-też kwestya podmiotu i przedmiotu nic mnie tu nie obchodzi, a wyrazów „mózg“ i „dusza“ używam zamiennie.
4.) W związku z poprzedniem stoi inne przybliżenie, odnoszące się jednak nie do mechanizmu, lecz do treści słów. Przy pewnych słowach stracono ewidencyę ich genezy, z narzędzi stały się one panami, tak że teraz do słów doszukuje się pojęć i treści, jakby chcąc koniecznie dać posady tym ubogim ale majestatu pełnym arystokratom. Porobiły się więc słowa-postulaty, słowa-potwory, jakby spadłe ze słońca, takie idées fixes wielu ludzi: piękno, sztuka, poezya, prawda, miłość itd. — Silą się więc np. na gwałt zdefiniować: co to jest poezya? jaką ma być poezya? lub: jaką ma być „prawdziwa“ miłość? lub: co to jest etyka? lub używają tych słów jako straszaków albo narzędzi zabójczych i samobójczych. Zdaje im się, że w takich słowach tkwi jakaś istota, którą trzeba wyzwolić, — podobnie jak wstęga zwinięta w jajku wielkanocnem. Widzieliśmy, jak Gasztold zahipnotyzowany był słowem „poezya“, a Strumieński z Angeliką słowem „miłość“, której rzekomą „istotę“ koniecznie wyczerpać należało. Widzieliśmy, jak wskutek tego Strumieński z Olą przychodzili do przekonania, że niema miłości, podczas gdy powinni byli dojść tylko do wniosku, że niema tego coś (coś, jakiś — takie wyrażenia nieokreślone są już tylko pokrywką zawodu w tych razach), które przez to słowo „rozumieli“..... Czyżby to się działo nawet wskutek jakiegoś fizykalnego rozszerzania się atmosfery słowa czyli, mówiąc mniej materyalistycznie, wyidealizowania go, tak że potem trudno je zrealizować czyli wypełnić powstałą próżnię odpowiednikami z rzeczywistości?[76]
5.) Prawie tę samą rolę co słowa grają w życiu umysłowem całe zdania, aforyzmy, szablony, symetryczności[77], całe sposoby zachowania się, role, problemy, teorye, przysłowia, dualizmy (kobieta-mężczyzna, natura-nienaturalność, forma-treść, istota-pozór, myśl-czyn, uczucie-rozum, pierwotność-kultura), kontrasty, paradoksy, dwutypowości. Są one jużto uchwyceniem jakiejś kwestyi zapomocą szeregu słów związanych w snop światła jednostronnego, już też wywołują wśród tłumu wyobrażeń, stanowiących jakąś kwestyę, pewne stałe manewry, podziały, przesypywania się. Ten regulujący wpływ pewnych uchwyceń (które się zresztą mogą skondensować także tylko w słowa: np. idealizm, dekadenckość, brak woli) objawia się na wielu miejscach w „Pałubie“, np. u Strumieńskiego w jego zdrowotnych skrupułach, u Gasztolda w cechowaniu Strumieńskiego jako filistra, u Oli w poglądach na macierzyństwo i sztukę itd. itd. Wychodząc z pewnych uchwyceń, ciągle je stosowali lub czasem jak Strumieński zmieniali, różniczkowali — jakkolwiek pewna linia pozostawała ta sama.
Wybór owych uchwyceń tudzież pewne stałe sposoby posługiwania się niemi — to skutek przyrodzonego charakteru, zapewne jakichś rowków w umyśle, którymi biegną myśli i uczucia i zbiegają się w pewne stałe figury. Słowo „charakter“, tak jak go używam, nie oznacza nic jak tylko pytajnik, otwarcie trudnej kwestyi, jest tymczasową nazwą tego, coby tłómaczyło pewne wspólności w życiu umysłowem każdego człowieka. Ponieważ fakt istnienia takich wspólności jest czemś, co Rzeczywistość wstawiła w życie całą mocą swego pałubizmu, przeto usiłowałem w moich charakterach dać równoważnik tego faktu, trudnoby mi jednak było powiedzieć, jakie-to wspólności i podobieństwa cechują np. charakter Strumieńskiego. Wprawdzie możnaby go opisać jako mieszaninę wyższej pedanteryi, powolnych zmian w myśleniu, wytrwałości, brutalstwa, uczuciowości, komedyanctwa, lubowania się w zaokrągleniach, i tym podobnych cech, przeze mnie czytelnikowi raczej narzuconych niż wykazanych, — lecz toby była charakterystyka w rodzaju tych, jakie się daje w wypracowaniach gimnazyalnych. Ja budując moje charaktery, starałem się czasem wyłamać z pod szablonu, według którego charaktery literackie są dość dowolnymi zlepkami dość powierzchownie wysortowanych cech ludzkich, i chciałem w niektórych przynajmniej momentach oprzeć myśli i czyny mych osób na motywach mechanicznych, które słowami określić trudno. Sądzę też, że kiedyś będzie się opisywać charaktery ludzi zapomocą przybliżeń w rodzaju formuł matematycznych.
6.) Nakoniec przychodzą stany psychiczne, w których brak bardziej widocznego rdzenia, kombinacye uczuć, słów, myśli, wrażeń chwilowych, bardzo mgliste i łatwo przesuwalne. I tu naturalnie życie następcze odgrywa wielką rolę. Ale główną rzeczą, którą chcę z naciskiem podkreślić, jest to: że znowu ani składu ani kształtu owych mgieł wewnątrz duszy nie można dokładnie opisać zapomocą słów, i że w tym wypadku przybliżenie słowne takiego zjawiska psychicznego jest jeszcze trudniejsze niż w poprzednich. Dlaczego? to wyjaśnię zapomocą następującej hipotezy, użytej tylko sposobem porównania: Przypuśćmy, że dla przechowywania w pamięci wyobrażeń oraz ich kombinacyi i innych wytworów, wyraźnych i dość ściśle określonych, istnieje pewna materya; otóż oprócz niej istnieje jeszcze podobna do niej druga materya, która jednak działa samoistnie i jest bardziej czynną niż bierną. Ona-to wprowadza nieporządek w matryce wytworzone przez pierwszą materyę, rozcieńcza je, przetapia, wpływa na inne krystalizowanie się tej materyi, stwarza wyobrażenia naśladujące wyobrażenia autentyczne, sama też wchodzi z nią w osobne związki chemiczne[78]. Aby owe połączenia chemiczne jako tako zbadać i poznać przynajmniej te ich składniki, które są dostępne, trzeba im zadać pewien gwałt i użyć podobnie jak w chemii odczynników. Dzieje się to np. w ten sposób: próbuje się w myślach, w jaki sposób objawiłby się pewien stan psychiczny, jeżeliby został kilkanaście razy natężony i miał odpowiednie warunki do wyłonienia się tak otrzymuje się pewne zawarunkowane zdarzenie, przed które kładzie się czasem słówko „jakby“. Np. „Ktoś jest tak skromnym, jakby przepraszał drugich za swoje istnienie“. Tym sposobem posługiwałem się np. podając motywy wstrzemięźliwości Strumieńskiego podczas wizyty Mossorowej, gdym pisał, że Strumieński jakby żywił zabobon, że Ola odgadnie jego zdradę — naturalnie bowiem takiej myśli nie było w nim ani w stanie świadomym ani nieświadomym, i ja podałem ją tylko jako przybliżenie. Podobnie zdefiniowałem stan psychiczny Strumieńskich podczas wizyty u piesków i w altanie („jakby drzewa składały im hołd“). Lub str. 310. ...„jakby przez to wywierał na kimś akt zemsty“. Inne przykłady na owe związki chemiczne: formacye zazdrości u Oli, historya słowa „pałuba“ w umyśle Pawełka w następnym rozdziale. Muzykę uważają także za takie „jakby“, tylko w innym kierunku.
Powyżej wymienionych pięć punktów jest właściwie przedstawieniem jednej sprawy z różnych stron i w różne sposoby, ale zresztą do podziału tego większej wagi nie przywiązuję, bo mogłem sprawę ująć tak samo w trzy, pięć, jak i 30 punktów. Wogóle, jak poprzednio prosiłem, trzeba całą powyższą elukubracyę naukową przyjąć jako moje zwierzenia, jako mój poemat filozoficzno-liryczny, który w tym celu wygłaszam, ażeby pokazać moje ostatnie szańce i po tem, co było dla mnie jasne i niewątpliwe, pokazać i to, co jest dla mnie samego mniej jasne i wątpliwe. Więc i zastosowanie moich teoryi na przykładach pozostawiam lojalności czytelnika.
7.) Nawiązując do tego, co wyłuszczyłem pod 5. podnoszę, że z drugiej strony nie mogę zaprzeczyć, iż same fakta wzięte z życia mają pewien swój lokalny koloryt i nieraz grupują się w sposób łudzący, wyzywający do snucia pewnych nastrojów, problemów, wogóle: ustawiają się pod pewnymi kątami widzenia. Życie Strumieńskiego przebywa pewien zodyak, jedne nastroje przepływają w drugie; mamy więc w „Pałubie“ chwile, w których fakta życiowe grupują się idyllicznie, komicznie, filozoficznie, poetycznie, problemowo, etycznie, upiorowo itd. Zbieg okoliczności wywołuje wstrząśnienie odnośnych sfer myślowych w mózgu, nadaje im chwilową aktualność, pobudza do nowej mizernej produkcyi[79], wskutek której powstają pewne nowe trudności, zagadki, rachunki, niby koniecznie domagające się rozwiązania. Np. problem wierności Strumieńskiego, miłości, potem etyki. Niektóre z nich sam „rozwiązywałem“ za Strumieńskiego, robiąc idealne przedłużenie zaczętej linii, w życiu jednak problemy takie neutralizują się, przepadają, ale bo też i ściślejsze badanie owych problemów doprowadza nas do atomów nieproblemowych, bezimiennych, z których składa się życie.
Przyznaję się, że w toku powieści istnienie owych atomów raczej postulowałem, niż wykazywałem, ale bo też wykazywanie teoryi na przykładach odbywa się zwykle przy pomocy szachrajstw i jest właściwie niemożliwe, jeżeli się rzecz weźmie uczciwie, ponieważ każda teorya jest tylko przybliżeniem, więc w ostatecznej instancyi poezyą, wieżyczką. Zaniedbanie to moje pochodziło także stąd, że mimo pozoru planu, obmyślenia, suchości, i moje dzieło jest pod pewnym względem improwizacyą, pełną niespodzianek dla mnie samego.
8.)[80] Głównie jednak lubowałem się w podkreślaniu dwóch rzeczy: po pierwsze tajemnic intellektualnych, po drugie techniki zdarzeń. Poeci dotychczas zważali prawie tylko na zachowywanie prawdy życiowej w pewnych momentach, a zresztą korzystali z wymyślonej dla swej wygody licentia poetica, zapominając lub nie wiedząc, że materyałem dzieł literackich są nie tylko szczegóły życiowe, które ich zdaniem można wydąć, rozciągnąć, „oczyścić z naleciałości“, lecz także stosunek ilościowy i jakościowy tych szczegółów do siebie, morfologia życia. A więc zważać też trzeba np. na pewne stałe w życiu minimum i maximum namiętności, znaczenie przypadku, procent nieprawdopodobieństw, robienie życia, jego asocyacyjność, autoironię, pozory symetryi i przełomów, polaryzacyę charakteru, powtarzania się, .....„są chwile w życiu ludzkiem...“, współczesne sobie dwa odmienne kierunki duszy i życia, i wiele rzeczy, które tylko w sposób nieledwie zabawkowy poruszyłem. Obowiązek zmusza mnie do dodania, że do zastanawiania się nad sprawą techniki faktów życiowych skłonili mnie głównie Kleist, Hebbel i Schopenhauer.
9.) Moje uwagi na temat roli słów w procesie myślenia nie mają bynajmniej na celu zaniechania słów wogóle. Idzie mi tylko o doskonałą świadomość ich względności i większe niż dotychczas uwzględnianie kształtów i treści stanów psychicznych, które słowami rozbijano, a nie opisywano. Powyższej uwagi jednak nie należy brać tak patetycznie i szablonowo, że są cuda, których wysłowić nie można itp., — jak tego wzór dał Mickiewicz na początku Improwizacyi. Owszem, idzie mi raczej o ulepszenie, zróżniczkowanie, spotęgowanie aparatu słów, tak aby można było mówić faktami, sygnalizować sobie wzajemnie całe kawały duszy. (Poetycznie: symfonie szczerości zamiast poszczególnych dźwięków.) Wówczasby może zaczęły się wyrównywać przepaście psychiczne między ludźmi. Cóż jest do tego potrzebne? W pierwszym rzędzie wydobycie na jaw podziemnego życia psychicznego, ale nie w znaczeniu metafizycznem, tj. nie tak, jak je pojmuje np. Przybyszewski. Dotychczasowym błędem było, że sięgano albo za płytko, albo — przeskakując całe życie następcze — za głęboko, tj. tam, gdzie już nic być nie może, i robiono rzekome wizye kosmiczne zamiast uprawiać introspekcyę. Mnie się zdaje, że zbadać warstwę na kilkaset metrów pod tzw. powierzchnią duszy — to może wystarczy, nie trzeba szukać nadiru.
A więc kultura szczerości? Raz już powiedziałem to słowo. Teraz jednak wydaje mi się ono nieco za sentymentalnem, i o tyle złem, że jak wiadomo niemal każdy uważa siebie za szczerego i powie zapewne, że on tej kultury nie potrzebuje. Szczerość zresztą jako przyznanie się, jako spowiedź, jest dość łatwą — w pewnych granicach. Więc raczej kultura mądrości. Zostańmy jednak przy szczerości, ale zaznaczmy, że szczerość nie jest czemś, co się mieć chce lub nie chce, a zawsze się mieć może, lecz, że szczerość jest sztuką, której arkana zbadać należy. Przez szczerość rozumie się tu nie jej nagłe objawy, ale cały stan umysłowy, który może nawet przybierać formę nieszczerości, bo u prawdy jest kłamstwo na służbie. Zauważę też, że o ile szczerość i prawda są bezkrytycznymi postulatami, o tyle je nawet odrzucić należy. Tego nauczył nas Nietzsche rzuciwszy pytanie: Aber warum überhaupt Wahrheit?[81] Sądzę jednak, że prawda a za nią i szczerość mają swe usprawiedliwienie w tem, że dążenie z niemi związane zawiera najwięcej jednostek siły i stosunkowo najwięcej rokuje nadziei.
To był niejako bilans. Czy dobrze odegrałem rolę wyrachowanego, łamiącego wszystkie przeszkody myśliciela? Ale autor, zamiast tylko czasem wychylać jowiszową twarz z pomiędzy chmur, powinienby może wynagradzać swą śmiałość i wyżyny własnym rumieńcem? Nie chcę iść tak daleko. Tylko, by siebie nieco sympatyczniejszym i bliższym uczynić, zdradzę jedną przynajmniej zakulisową tajemnicę swoich powyższych mądrości.
Otóż są pewne bieżące — w najwyższem znaczeniu — potrzeby ducha, które się załatwia błędami umysłowymi, bujającymi niewiadomo gdzie, gdzieś na pograniczu w cienkiej sferze między tem, co jest nieznane, a tem, co jest już rzekomo załatwione, jakieś nowe niby to wykłuwające się, świtające dopiero pojęcia, formy uchwycenia, porównania, obrazy, próby, bańki, wieżyczki nonsensu. Idealista wymykający się z pod opieki mędrca budującego automaty! Myślenie na tej krawędzi jest z natury rzeczy chaotyczne — wogóle człowiek tylko dla drugich robi pewną suggestyę jasności, sam sobie zaś zostawiony, udaje się nad tę krawędź i zaczyna na seryo myśleć, tj. gubić się w przestrzeniach, które zabudowuje wieżyczkami nonsensu.
I oto obecnie nawet moja ostrożność, kulminująca w wykrywaniu pseudozwiązków między faktami i w teoryi bezimienności, ma swoją pozę, swoją melodyę, a sam jej nastrój uroczysty jest oznaką związku. Czy związki-związki czy związki-niezwiązki? oto jest pytanie. Żądając mówienia faktami mam pyszałkowate uczucie, żem zdarł ze świata skorupę nomenklatury, że plamom, które dotychczas łączono liniami w figurki lub zdarzenia, teraz na nowo przywracam ich pierwotne znaczenie plam, a wzrok fizyczny i umysłowy buja już po morzu bezkształtu; głos ludzki zamiera i staje się szeregiem dźwięków pustych, — a zmysły ludzkie, idąc przecież dotychczasową swoją utartą drogą, otrzymują pewną naganę od rozumu, który radby je sam wyręczyć w dziele jakiegoś wszechrozszczepienia, i sam w fantazyi wyobraża dla ich zachęty tę mozaikę, której niema w rzeczywistości. Gdyby te filozofię namalować symbolicznie, to chyba jako człowieka, nie nagiego jednak lecz odartego ze skóry, lub jak świat wiruje, szumi i huczy przerażeniem, przelewa swe soki, tony i barwy... coś z sądu ostatecznego, coś z tego. Oto moja analityczna synteza, mój twór potworny.
Ale tak się chce być od siebie samego mądrzejszym, krytykuje się (nb. po swojemu) swoją ostatnią myśl, kopie się pod nią, oblęga się własne miasto. Otóż pierwszy rzut oka naokoło przekonuje mnie, że tak przecież na rzeczywistość nie patrzę, że przecież sam porzuciłem teoryę wszystkojedności[82], owszem jako czciciel Rzeczywistości uznaję różnorodność faktów, uznaję że: „entia praeter necessitatem non esse minuenda“[83], że rzeczy i sprawy mają swój lokalny koloryt, który jest „dany“, — więc nie można pojmować wszystkiego, jakby się trzęsło i migotało.
Ale i to znowu podlega zarzutom, bo..... Tak płynę w chaos. —
Dlaczego to wszystko mówię? Po analizie przedmiotu przychodzi kolej na mikroskop. Spełnić to, co w świecie fizycznym równałoby się widzeniu własnych oczu. Sprawa Strumieńskiego tkwi we mnie samym: jest to konglomerat reminiscencyi, zachcianek, fantazyi, zemst, ukrytych polemik, własnych i cudzych pomysłów, tła współczesnych głupstw — i różnych innych rzeczy. Czyż będę może wmawiał, że Strumieński to żywa figura a nie królik doświadczalny, którego konstruuję, aby dowieść — udać, że dowodzę — tego, co mi się podoba? Blagą jest porównanie z perłą, którą można wykroić z muszli, blagą jest to, co Gasztold sądzi o oddzielnym organizmie dzieła, — niema takich fikcyjnych całości. Owszem dzieło takie to żywy nowotwór duchowy, którego nie można wykroić nie uśmiercając go, który poza mną będzie czem innem, niż był we mnie. Dlatego wyrywam go z jak największym pękiem moich nerwów — kapiący krwią — jak drzewo z korzeniem wyrwane ma w splotach korzenia kawały ziemi, z której wyrosło.
Zarazem spełniam postulat Grossa, że dzieło poetyckie ma dawać nie tylko rezultaty myślowe, ale także cały kompleks związanych z tymi rezultatami radości, wątpliwości, patosu, dróg itd., że poezya to właściwie myślenie kat exochen[84] — całym sobą. Przeto prawie nie waham się nawet dać tu chwilowego ukształtowania się w kalejdoskopie swoich własnych stalszych myśli i rezultatów i obrazów i nadziei z nimi połączonych, daję nawet moją pozę spokojnego patosu.
W ten sposób dotarłem aż do granic osobistych. I te trzebaby przekroczyć, raptownie roztworzyć drugi horyzont nad pierwszym i pobujać w nim. Bo czyżby dzieło apoteozujące pierwiastek pałubiczny samo nie podlegało jego potędze? Czyż autor nie mógłby powtórzyć rozdziału XII. w zastosowaniu do siebie?
Miałżebym więc pisać swoją własną „Pałubę“? Zdaje mi się, że zapomniałem na chwilę, w jakiem się towarzystwie znajduję. Czyż mam sam jeden — w literaturze — grać w otwarte karty? tam gdzie się gra nawet fałszywemi?
Hejże ha, mój ty antipoetyczny pegazie — dość długo już oraliśmy ziemię zachwaszczoną kwiatami poezyi, może teraz pohulamy po swojemu w „wyższych regionach“, obryzgując „błotem“ tych, którym ty wydawać się będziesz nie „rumakiem“ ale uskrzydlonem zwierzęciem o długim ryju! Ale wszak tobie w to graj, ty bestyo apokaliptyczna, ty psiakrew jakaś, ty...
Zapewne nikt po mnie nie oczekuje, bym w Pawełku kreślił jakiegoś geniuszka à la Orcio Krasińskiego[85]. To nie ja, to Strumieński i Gasztold tak go pojmowali; bardzo wiele dzieci w istocie nasuwa takie porównanie. Najłatwiejby wprawdzie było pójść teraz śladem tych autorów, którzy przez swoje dzieci powieściowe chwalą się wspomnieniami z własnego dziecięctwa, wplatając je tak, aby czytelnik domyślał się pierwiastka autobiograficznego i podziwiał, jakiem to niezwykłem dzieckiem był sam autor. Tego ja chcę oszczędzić swemu czytelnikowi. Jedynie to mu napomknę, że historya Pawełka jest dalekiem echem „Frühlings-Erwachen“, dramatu Wedekinda, którego wyjątkowemu czarowi nikt z porządnych ludzi oprzeć się nie zdoła.
Strumieński wypuścił już Pawełka z tej pedagogicznej sieci, niebieskiej, niewidzialnej, którą go był oplatał. Dlaczego? Jak wiadomo jeszcze pierwej przewidywał on tę zmianę i przygotował ją przez usunięcie śladów Angeliki, przyczem ten środek do starego celu połączył z osiągnięciem nowego, przejściowego celu: uspokojenia się. Tak się to szczęśliwie złożyło. Opuszczając Pawełka, Strumieński nie działał z wyraźnym zamiarem, po części nawet ulegał zewnętrznym okolicznościom. Faktem było, że chłopaka trzeba było oddać do szkół średnich, jakkolwiek nie osiągnął on jeszcze przepisanego wieku, faktem też było, że Strumieński chciał się go pozbyć jako byłego wspólnika jednej rzekomo już zamkniętej epoki, — ale najbardziej tajemniczą okolicznością było to, że Strumieński zazdrościł Pawełkowi swego własnego wychowania i własnej troskliwości. Nie umiałbym tylko dostatecznie opisać subtelnego współdziałania tego motywu, tak w nim nie było nic brutalnego, a była raczej jakby jakaś rezygnacya, prośba o przebaczenie i wyrozumiałość. Wprawdzie Schopenhauer powiada w swoich „Maksymach“: „Tak, nie ukrywajmy tego: jakkolwiek silnemi są te węzły, którymi przyjaźń, miłość i małżeństwo łączą ludzi ze sobą, jednak zupełnie szczerze postępuje każdy ostatecznie tylko z samym sobą, i chyba jeszcze ze swojem dzieckiem“[86]. Ale egoizm i tu wciska się szczelinami. Nie trzeba zapominać, że Strumieński był wówczas przypuszczalnie w połowie lat swoich, postanowił „bankructwo ideałów młodzieńczych“, zawarł sojusz z życiem i chciał pić z kielichów jeszcze nienadpoczętych. Zdawało mu się, że tak właśnie z porządku rzeczy wypada, zrobił więc u siebie epokę i dla niej poświęcił Pawełka. Zresztą zajmował się synem, póki w nim widział tylko swoje dzieło, lecz z czasem ujrzał i w nim „resztę“, zaczątki jakiejś obcej indywidualności, których opanować nie mógł. Tajemnica ojca, który w swym synu nie czuje już swego syna i dziwi się, jak przez jego ciało mogło przeskoczyć coś tak obcego. Spostrzegł dalej Strumieński, że bajki o Angelice stworzyły w umyśle Pawełka osobne, nieprzewidziane rozgałęzienia. Pawełek brał dużo rzeczy zbyt dosłownie, dziecinnie, zajmowały go uboczne szczegóły: mógł np. przynosić jej jeść, czytał jej, gadał do niej androny; jednem słowem wydawał się ojcu przecież parodyą jego samego (punkt wstydliwy). I z tego więc względu była Strumieńskiemu na rękę historya z Berestajką, dzięki której mógł Pawełka wykluczyć od dalszej poufałości. Taka dyspozycya w duszy Strumieńskiego naturalnie wnet wymyśliła (sic!) sobie odpowiedni zbieg okoliczności, któremu on rzekomo dopiero ulegał.
Przestał się więc zajmować Pawełkiem, nie wiedząc, że w tegoż duszy dzieją się dalej na tle jego posiewu szczególne rzeczy. Tu muszę wprzód wspomnieć o czemś, co jak mi się zdaje zdarza się u wielu dzieci, choćby były dziećmi o przeciętnej intelligencyi, takiemi, które wyrastają potem na pospolitych ludzi. Jest to wykluwanie się jakiejś odrębnej dziecięcej filozofii, która polega więcej na wrażeniach i fantazyi, na niedokładnem jeszcze poznaniu świata otaczającego, niż na genialności, i z czasem wskutek bliższego obznajomienia się z łańcuchem życiowych stosunków znika zupełnie, nie mając żadnych konsekwencyi. Mógłbym na potwierdzenie tego spostrzeżenia najpewniej znaleźć dowody w wielu dziełach, nb. poetyckich (np. prawdopodobnie u Jean-Paula), bo naukowe jeszcze nie zaszły tak daleko, ale na podorędziu posiadam tylko dwa cytaty. Jeden z pewnego czasopisma z artykułu o Tołstoju. Autor wspominając o pierwszem dziele Tołstoja pt. „Lata młodociane“, przytacza zeń taki ustęp:
„...Miałem wrażenie, że oprócz mnie niema nikogo i nic na całym świecie, że rzeczy nie są rzeczami lecz wyobrażeniami, które tylko wtedy się ukazują, gdy na nie skieruję uwagę, i że te wyobrażenia natychmiast znikają, skoro tylko przestaję o nich myśleć..... Bywały godziny, w których pod wpływem tej „idée fixe“ dochodziłem do takiego zamącenia umysłu, że nieraz szybko odwracałem wzrok w inną stronę, mniemając, że tam, gdzie mnie niema zobaczę niespodzianie — nic...“[87]
Niebardzo wierzę w aż tak nadzwyczajną intensywność takiego stanu i zdaje mi się, że Tołstoj podłożył ex post pod swoje wspomnienie idealizm Fichtego. Drugi cytat z nowelli Korolenki pt. „W nocy“:
„...Był to (mały Bazylek) wielki fantasta i często myślał o tem, co się na świecie dzieje, kiedy wszyscy śpią i on i Marek i stara niańka... Czy pokój zawsze tak samo wygląda, czy zegar idzie głośno, chociaż mu się nikt nie przysłuchuje, czy świeca pali się jasno, chociaż nie ma komu przyświecać, i czy tarakany taksamo bezmyślnie przypatrują się świecy? I niejednokrotnie budząc się z temi myślami ostrożnie wyzierał z pod kołdry... Jednakże było tu coś strasznego, czego żadną miarą nie mógł pochwycić.“
Otóż i Pawełek znajdował się w kole podobnych myśli. Czuł on, że w postępowaniu Strumieńskiego z nim jest coś nieprawidłowego, że ojciec wyrabia z nim jakieś historye. Mimo łączności z ojcem zachowywał zawsze względem niego jakby rezerwę, jakby odrębne stanowisko, obserwował go i był mądrzejszym, niżby można sądzić, patrząc na jego czyny dziecinne, które były wypływem temperamentu odpowiedniego wiekowi. Dzieci często wiedzą o tem, że są dziećmi. (A starsi są czasem większemi dziećmi, niż się zdaje.)
Strumieński sam przyzwyczaił Pawełka do uczucia spisku wobec kogoś; z chwilą gdy go porzucił, uczucie to obróciło się w duszy chłopca przeciw ojcu, a rozszerzając się i na innych ludzi, skrystalizowało się w pewien niejasny system. Pawełkowi wydawało się, a raczej miał on (chciał mieć?) takie wrażenie, że wszyscy „starsi“ (rodzice, krewni, nauczyciele, goście) złączyli się przeciw niemu w spisek, mają co do niego jakiś tajemniczy cel na oku i przeto grają komedyę, na której trop on wpaść nie może; robią i pokazują mu świat w takich a takich kształtach i kolorach, aby go złudzić, a wskutek tego on, Pawełek, jest na jakiemś ogromnem przedstawieniu, i tylko przypadkiem domyśla się, że to jest przedstawienie. Poza stosunkami z sobą przypisywał im jakiś odrębny, nadnaturalny sposób istnienia; to zaś, że w owej komedyi starszych wszystko się tak dobrze zgadzało a na niczem podpatrzeć ich nie mógł, było dlań dowodem doskonałości spisku. Symbolicznem dla tego stanu umysłowego było jego zachowywanie się wobec lustra. Patrząc w lustro widział w niem odbitą swoją postać, potem oddalał się, udawał, że jest czemś innem zajęty, i raptem odwracał głowę, aby ujrzeć, co jest w lustrze podczas jego nieobecności: czy jakieś cudowne pałace, czy twarz dyabelska. Ale lustro nigdy się nie dało zaskoczyć, miało się na straży — tak podobnie jak i starsi, z którymi musiało być w jakiemś tajemniczem porozumieniu.
Był egoizm w tej dziecięcej filozofii, była zarozumiałość bezwiedna: uważał siebie za środkowy punkt jakichś zamiarów i zabiegów, swoje teraźniejsze życie za przejściowy okres ukrycia, podczas którego dokonuje się coś, co potem tę komedyę naokoło niego jaśniejszą uczyni i wreszcie rozerwie. Być może, że takie marzenia osnuwały się w jego duszy na podobieństwo bajek o królewiczach, którzy porwani z domu pędzili życie w zaklętym świecie, otoczeni byli jednak rojem czujnych dworzan (analogia w wielu punktach nie dopisywała) i przechodzili jakieś próby, czy coś takiego.
Otóż oczywista komedya Strumieńskiego nadała konstrukcyom Pawełka (którychby jeszcze nie można nazwać myślowemi) rodzaj potwierdzenia, zwłaszcza od chwili, gdy komedya ta nagle ustała i zakończyła się obojętnością ojca. Teraz uświadomił sobie Pawełek do pewnego stopnia owo dawne swoje filozoficzne uczucie; niebawem jednak ta pierwsza filozofia zaczęła wpływać w stadyum sceptycyzmu. Gdy zaczął uczęszczać do szkół, zanadto dobrze przekonał się, że się ludzie o niego, tylko o niego, nie troszczą, że oprócz niego żyją jeszcze setki takich osobników jak on, godnych mozołów starszyzny. Nauka geografii i historyi wreszcie zadała ostatni cios jego „dośrodkowemu“ poglądowi na świat; wszelako pogląd ten wegetował w nim jeszcze dalej kłamliwem życiem. Takie rozdwojenie umysłowe sprawiało mu przykrość, przed którą ratował się właśnie wspomnieniem cudownego obrazu — Pałuby. Ono było dlań jedyną konkretną rękojmią jego wyjątkowości i jego praw do bajkowego świata.
Tu pora wytłómaczyć dlaczego Pawełek nazwał Angelikę — Pałubą. Przedewszystkiem Strumieński nie mówił mu nigdy, kogo przedstawia obraz, ani nie wymieniał imienia: Angelika, mniemając, że przez to łacniej osiągnie swój cel. Tymczasem Pawełek zasłyszał wśród domowników i chłopów słowo „pałuba“. Tak nazywa się[88] jużto ogromny drewniany taran do zabijania pali w rzece, jużto manekin służący do przymierzania sukni kobiecych, pospolicie zaś czepia się to słowo jako pogardliwy przydomek brzydkich, nieprzyjemnych bab, lecz jest w tym wypadku bardziej dokuczliwem niż strasznem. Pawełek nie znał dokładnie zastosowań słowa „pałuba“, nie oznaczało też ono dlań zrazu nic wstrętnego ani ohydnego, tak że niemal tylko przypadkiem przeniósł je żywcem na obraz Angeliki. Latało mu ono w głowie samopas bez odpowiedniego wyobrażenia, a ponieważ wydawało mu się słowem bądź co bądź niezwykłem, więc zczepił je z tem, co było dlań bezimiennem i również niezwykłem, tj. z obrazem Angeliki. Czy i o ile odegrał tu rolę moment akustyczny, to ocenić niezmiernie trudno. Przypuszczam, że Pawełek z początku nie wyczuł ordynarnego lub raczej dzikiego brzmienia, zawartego w samogłoskach „a“ i „u“, ale je przeczuł — choćby pod wpływem tonu, w jakim je usłyszał wymówione. Podobnież i w jego dziecinnem obcowaniu z obrazem mieszkającym w muzeum Angeliki zawarte było w sposób nieuświadomiony przeczucie innych form nastroju, możliwych przy tym obrazie: nastroju widm i grozy — może pod wpływem zasłyszanej u tych samych chłopów legendy o pokazywaniu się pewnej nieznajomej pani w okolicach wilczańskich. Jak legenda ta dopiero później w jego wyobraźni zrosła się z kompleksem dotyczącym Angeliki, tak i różnice brzmienia w słowie „Pałuba“ aż później mu się uświadomiły.
Rozbieranie muzeum Angeliki nie mogło się odbywać tak skrycie, żeby go Pawełek nie dostrzegł; ale przecież zatarło się ono w jego pamięci w zwykłej formie — pozostał tylko fakt, że Pałuba znikła — dlaczego znikła? nie wiedział i nie śmiał dopytywać, a to, co wiedział, wcale mu nie wystarczało. Wspomnienie jej było dlań zagadką, która jednak zamiast drażnić jego ciekawość i badawczość, przybierała formę miłosnej niemal tajemnicy. Pawełek tęsknił za nieznajomą, usiłował napróżno rysować sobie całe wnętrze muzeum wraz z jego panią, tem wyraźniej jednak rysował je w swojej fantazyi. Wiedział on dobrze, że owa pani jest właściwie tylko obrazem, ale pomijał to (szachrajstwo), wyobraźnia jego bowiem domagała się istnienia żywej osoby poza portretem. Tak wiedzenie o obrazie przemieniło się potem nieznacznie (czy za jego wolą?) w stan niepewności, niedokładnego jakby zapamiętania.
Opowiadania ojca połączył w jedną baśń, którą potem samodzielnie przy pomocy swej lektury rozsnuwał; stało się to zwłaszcza podczas zawierania pierwszych chłopięcych znajomości. Nie powiedziałbym, że uległ wrodzonemu dzieciom popędowi do zmyślania i blagowania; powiem raczej, że kiedy obcowanie z pewnym zaufańszym towarzyszem wydobywało zeń nagromadzone wspomnienia w postaci różnych, nieraz na prędce zmyślonych bajek o Pałubie, to działo się to prawie tak, jakby owemu towarzyszowi chciał zaimponować albo go zadziwić; chociaż u Pawełka takie ambitne motywy przybierały inną barwę, były bardziej zwierzeniem i nowym spiskiem przeciwko starszym, niż świadomą chęcią oszukania kogoś. Atoli zwierzał się on nie z tego, co przeżył istotnie, lecz z fantazmatów tak jakby z żywych faktów, przyczem nie przychodziło mu wcale na myśl, że mógłby właściwie mówić o ojcu, obrazie, komedyi itd. Opowiadał np. tak: Że ma stosunki z pewną piękną panią, którą zaczarowano; mieszka ona na księżycu i jeździ nadpowietrznym niewidzialnym okrętem. W nocy ściana się rozstępuje i wtedy owa pani przybywa do niego, bierze go za rękę, schodzi na dół podziemnymi krużgankami aż na spód ziemi, otwiera tam klapę i zlatuje z nim razem w przestrzeń, gdzie jest nocne niebo zasiane gwiazdami. Lądują w mieście, które jest przylepione do dna ziemi wieżami w dół (odłamki z opowiadań Strumieńskiego) a całe wygląda jak jeden prześliczny pałac kryształowy: ta pani siada na tronie z kości słoniowej i ma koronę na głowie, a jest wielka jak sfinks egipski, on zaś klęka u jej stóp, kładzie głowę na jej łonie, a wtedy na oboje spada śnieg złoty — i t. d. Nawet rzekome swoje dyalogi z tą panią zmyślał Pawełek i opowiadał łatwowiernemu towarzyszowi, później zaś, po rozstaniu się z nim, także innym, a instynkt samozachowawczy kłamcy ostrzegał go przed poufałością w tym kierunku z ludźmi, którzyby mogli go wyśmiać i zburzyć mu jego illuzye.
Urojenia Pawełka nie miały barwy zmysłowej, owszem, zetknąwszy się niespodzianie z innemi zjawiskami dziecięcego życia podziemnego przekroczyły niewinne granice fantastycznej bajki, przybierały cechę upiorową, niebezpieczną dla samego ich autora. Raz np. przeglądał razem z kilkoma chłopcami jakieś illustrowane czasopismo. Naraz widzi przed sobą obrazek: „Ukazanie się demona“. W jakiejś dolinie szwajcarskiej miał się raz rzeczywiście wedle podania ukazać demon. Ze skrzydłami nietoperza, w szatach kobiecych, pod ścianą kotliny prawie tuż nad ziemią wolno pomyka, wlepiając straszne oczy w przerażonych mieszkańców wsi. Koledzy przeglądają dalej, nie zwracając wiele uwagi na ten obrazek, przejrzeli cały oprawny rocznik i wychodzą wszyscy. Za małą chwilę któż wraca sam? Pawełek. Po cichu stąpa, a przekonawszy się, że nikogo niema, wyszukuje te illustracyę, patrzy na nią zahipnotyzowany, zamyka księgę, znowu otwiera i patrzy, wreszcie kładzie ją z ostrożnym respektem, jakby się bał obrazić tego ducha, co w niej siedzi, — i odchodzi na palcach. Później ten obrazek wydarty wraz z objaśnieniami przechowuje u siebie, ale jest to dziwna pamiątka: bo zaziera do niej tylko w chwilach odwagi, i mocuje się niejako z bijącem z niej wrażeniem grozy.
Kiedy indziej, idąc wieczorem od któregoś z kolegów, zauważył w pewnym ogrodzie, tuż przy parkanie nad drogą, drzewo o dziwnych konturach: było podobne do damy z rozwianą krepą na kapeluszu, z zarękawkiem w rękach, pochylonej naprzód, jakby idącej gdzieś w przestrzeń. Był to wieczór, zieleń liści (sic!) nie była widoczna, a wiatr giął drzewo wciąż w jedną stronę, tak że dama zdawała się coś chcieć od niego, — zadrżał. Za dnia wyszukał to drzewo, sosnę, i rozwiewał swe złudzenia, patrząc bystro na właściwe kształty gałęzi, a przecież wieczorem szedł tam umyślnie znowu i wdrażał sobie w pamięć specyalny ruch tej szpilkowej statuy; idąc nawet po drugiej stronie trotuaru, nie sam, odwracał raptownie głowę ku drzewu na jedną chwilę, bo wówczas ów gest pani w żałobie w szczególnie widmowy sposób występował.
Te wrażenia różniły się od zwykłych dziecięcych nastrojów strachajłowych jakąś niewyraźną aktualnością, podobieństwem do zagadki, którą Pawełek odczuwał jako tylko dla siebie przeznaczoną. Strzegł się jednak łączyć je z ładnym jak dotąd, właściwym kompleksem Pałuby (Angeliki) — ale one same łączyły się z tym kompleksem nieznacznie poza wolą właściciela. Wskutek współdrgania podobną cechę tajemniczej aktualności przybierały i inne strachy, których Pawełek dawniej, póki był u ojca, niemal wcale nie doznawał. W związku z jego urojeniami wyśniwały mu się różne rzeczy, będące ich spaczeniem. Np. na jawie marzył i blagował o ludzie karzełków, który w nocy przychodzi doń z jakichś krużganków, mających wylot pod jego łóżkiem, obiera go swoim cesarzem, słucha jego rozkazów itd., we śnie jednak wychodził do niego z pod łóżka potworny, szydersko uśmiechnięty, chwiejący się na nogach człowieczek, miną swoją nakazywał mu iść za sobą, potem cofał się pod łóżko, a Pawełek przez chwilę wysilał się, by stać w miejscu i zwalczyć tajemniczy pociąg, wkońcu jednak nagle z okropnym krzykiem rzucał się za nim... i budził się ze snu. Potem jeszcze nieraz mu ręka drżała, ilekroć rozbierając się kładł trzewiczki obok łóżka.
Ale mimo to ciągłość fikcyi z Pałubą doznałaby przerwy wskutek innych zajęć Pawełka, gdyby nie powrót kolegi, któremu pierwszy raz o niej opowiadał. To postawiło go znowu na dawnem stanowisku, ale był już na tyle wysubtelniony akustycznie, że go imię „Pałuba“ raziło. Zaszła w nim szczególna walka. Usiłował „tej pani“ nadać inne fantastyczne imiona: Komoda, Metelewapu, Niwina, Laridilamia, Krucifigosa (każda z tych nazw mimo ich dowolności miała swoją genezę, którą pomijam) — atoli wskutek tych usiłowań właśnie imię „Pałuba“ brało w nim górę, nabierało cech prawdy, której czemś innem zastąpić nie można, która się zemścić musi, a przytem wchłonęło w siebie przygotowany przez demona i sosnę nastrój grozy i lęku i tyranizowało chłopca. Pawełek omijał je w myślach starannie, ale nie chcąc sobie z tego zdawać sprawy, czuł przecież, że to imię jest żywiołowo zrośnięte z całym splotem psychicznym, odnoszącym się do Pałuby. My zaś wiemy, że ten splot, nie pod względem wyobrażeń, ale pod względem atmosfery swojej dopiero ex post dostosował się do widmowego tonu, który Pawełek włożył w pogardliwe tylko nazwisko „Pałuba“.
Utrzymało się więc w Pawełku poniekąd w myśl zamiarów Strumieńskiego odrębne życie psychiczne, — jakkolwiek była to raczej tylko drobna nieprawidłowość, guz, z którego Pawełek mógł sobie zarówno dużo jak mało robić, a który wobec corazto silniejszych innych wrażeń duchowych mógł się rozpuścić i zaginąć. Po za tem życiem bowiem, zasklepionem osobno i nie poddawanem kontroli logicznej, prowadził Pawełek pospolite życie dziecka, zaczynającego gimnazyalną naukę.
Kiedy na wiosnę mokra gleba nasyca brzozy życiodajną wilgocią, wówczas przychodzą do nich niekiedy młodzi chłopacy i prześwidrowawszy korę drzew, ściągają z nich i piją sok zimny, przeźroczysty, słodkawy w smaku. Gdy już mają dość, obmazują otwory czarną ziemią, ale często ten opatrunek przesiąka wilgocią drzewa, odpada zmieniony w grudkę błota, i sok wycieka dalej po białej korze na szkodę smukłego drzewka. I z ich ciałami dzieje się też nieraz tak samo.
Dotychczas jednak w fantazyach Pawełka, jak powiedziano, nie było ani cienia zmysłowości, wszystko było czystą bajką o ludziach bezpłciowych. Ba, nawet bajki te były poniekąd środkiem desinfekcyjnym, strzegącym go od wszelkiego „przedwczesnego zepsucia“, któremu podlegały inne dzieci, — przysporzyły mu bowiem parę szyderczych przydomków i wyizolowały go.
Kiedy przyjechał do domu na wakacye, był prawie sam sobie zostawiony, bo chociaż ojciec na pozór tak jak przedtem poświęcał mu dosyć czasu i np. urządzał z nim przejażdżki po stawie i uczył go pływać, ale o tem, co było z obrazem Angeliki, nigdy nie wspominał. I oto podczas pewnej wycieczki w pola zdarzyła się Pawełkowi rzecz taka: Ukryty w krzakach obserwował, jak kilku pastuchów rozpaliło ogień na pastwisku i piekło przy nim groch, kartofle i rydze. Wtem opodal ukazała się jakaś kobieta z długimi rudymi włosami) twarzą bladą, oczyma błędnemi, a odziana w łachmany, przez które widać było nagie ciało. Usiadła ona także w pobliżu ogniska na ziemi, robiła do pastuchów różne niby to przymilające się grymasy i nieprzyzwoite gesta, i prosiła, aby jej co zjeść dali. Oni jednak pluli w jej stronę, rzucali na nią grudami, nazywali ją Kseńką Pałubą i wreszcie, dawszy jej kilka spopielonych lub niedopieczonych kartofli, odpędzili od ogniska.
Była to wiejska waryatka, którą raz owi młodzieńcy w przystępie dobrego humoru zgwałcili, i od tego czasu odczepić się od niej nie mogli. Pawełka na jej widok i na dźwięk jej przezwiska przeszły ciarki po ciele. Długo biło mu serce, a potem długo rozmyślał nad ujrzanem zjawiskiem. W jego główce odbywał się wielki kataklizm: bo oto wszystkie bajki, któremi się zabawiał, zetknęły się z rzeczywistością, ta Pałuba, o której tyle marzył, istniała naprawdę, ukazała mu się, — lecz w jakiejże postaci! A przecież w tem zjawisku było coś, czego nie rozumiał, coś odrębnego od wszystkich innych ludzi (bo początkowo nie wiedział, że to waryatka), i to właśnie zmusiło jego nieodporny umysł do wierzenia, iż to jest ta sama a nie inna Pałuba!
W ten sposób padł on ofiarą pospolitej asocyacyi wyobrażeń, ofiarą tego, że rzadko używane słowo „pałuba“ było dlań zrazu obojętnem, tak iż mógł je przenieść na cudowny obraz Angeliki, a potem zrobiło mu niespodziankę swoją odrębną akustyką; ofiarą wreszcie własnych kłamstw i kombinacyi, które, zbałamuciwszy jego samego, zmusiły go do konsekwencyi we własnym zakresie. (Palingenetyczne pomysły zdają się być nie tylko modą i prądem, ale mogą je oryginalnie powziąć i dzieci[89]).
Zmusiły do konsekwencyi! Jakże przesadnie brzmi to określenie, bo przecież te konsekwencye były takie malutkie. A oto są one: Stosunek szkraba z Kseńką Pałubą rozpoczął się od litości. Razu pewnego mianowicie przyszła Kseńka do dworu i stojąc u bramy, zdawała się prosić o jałmużnę. Dano jej coś tam i kazano iść precz. Pod wpływem tego widoku wahające się uczucia i myśli Pawełka przechyliły się w sympatyę ku Kseńce. Łzy stanęły mu w oczach, pobiegł do domu, nakrajał bułki, posmarował masłem i wyniósł to Kseńce w skrytości przed ludźmi, prosząc ją, by nikomu nic nie mówiła. Powtórzyło się to kilka razy i ten sam Pawełek, który od swojej Pałuby oczekiwał jakichś pałaców podziemnych, teraz nawet wstydziłby się wspominać jej o tem, owszem sam był ofiarodawcą, wynosił jej jadło, konfitury, pieniądze, raz nawet bogaty szal, który w tym celu ukradł matce. Kseńka była zrazu na tę hojność panicza obojętną, potem jednak poczuwszy w sobie wdzięczność, przynosiła mu w zamian owoce: maliny, borówki, orzechy, które Pawełek zjadał zawsze sam w ukryciu, nie dzieląc się z nikim tymi specyałami, a czego nie dojadł, to zostawiał sobie na potem. Raz nawet dała mu wilczych jagód, ale Pawełek miał się na ostrożności. Przynosiła mu potem także kwiaty, wreszcie raz zaproponowała mu, żeby poszedł do lasu, ona go tam spotka, i będą razem rwali czereśnie — choć już czas na te owoce minął — aby je potem konsumować w pewnej opuszczonej chacie na polance, w której mieszkiwali ogólnicy najmowani do żniw. Tak się też stało, ale przy tej sposobności nauczyła Kseńka swego panicza pewnych rzeczy, wskutek których zaczął on o szóstem przykazaniu nabierać innych wyobrażeń jak dotychczasowe, całkiem naiwne i jednostronne. Pawełek był zaskoczony takiem rozwiązaniem sytuacyi, wkrótce jednak, po przebyciu pierwszych strachów, gustować w niem zaczął. Ale dodać trzeba, że całe połączenie tego epizodu z kompleksem Angeliki było jakby zewnętrzne i dodatkowe, przypadkowe, gdyż weszły tu w grę zmysłowe pierwiastki, jakich przedtem wcale nie było, a wrażenia, otrzymywane za pośrednictwem nowej Pałuby, wyrugowały teraz dawną. Tu muszę także zmienić nieco powiedzenie, że Pawełek uwierzył, iż to jest ta sama a nie inna Pałuba. Właściwie bowiem Pawełek nie wierzył, że to jest akuratnie ta sama osoba co na obrazie, lecz wiarę jego (por. Trio, punkt 6.) możnaby zdefiniować raczej w tym kierunku, że jest to wprawdzie może i ta sama pani, ale wypędzona i przeto wynędzniała i biedna, lub że jest to zastępczyni, wysłanka, wogóle istota, mająca jakąś tajemną, jej samej może niewiadomą styczność z damą z obrazu.
Teraz jednak, jak już zaznaczyłem, gwałtowne nowe wrażenia usunęły na dalszy plan snute dotychczas jużto dowolnie, jużto musowo upiorowe kombinacye, i sprawa Angeliki w duszy Pawełka z bajkowej, widmowej, stała się płciową. Właściwie nie była to już ta sama sprawa, ale nowa, nowy płat rzeczywistości, o własnej autonomii, podobnie jak autonomicznemi ogniwami (chociaż w sposób mniej widoczny) były fakty z demonem, z sosną, a historya Pawełka, zatytułowana na zewnątrz „Angelika-Pałuba“, błyszczy tylko pozorną jednolitością. To nawiasem, bo do dalszego potrzebne.
Ponieważ Pawełek na piękności kobiecej jeszcze się nie znał, szablonu „miłości“ jeszcze go nie wyuczono (bo wprawdzie czytał o niej w książkach, ale nie wiedział o co idzie), była to więc miłość czysto zmysłowa, obywająca się bez wszelkich ceremonii. Terenem jej był las, ogród, cmentarz, niezamieszkała jeszcze część pałacu — zuchwałość ich doszła wreszcie do tego stopnia, że raz zobaczono ich in flagranti koło śluz. Natychmiast się rozbiegli: ona schroniła się do lasu, on zaś uciekł w kierunku rzeki, wbiegł na kładkę, wtem ujrzał kogoś idącego z przeciwnej strony, to go przeraziło jeszcze bardziej, w głowie mu się zamroczyło i zachwiawszy się, wpadł do wody. Wyciągnięto go z toni omdlałego i zaniesiono do dworu; tam odzyskał przytomność, tak się jednak ludzi wstydził i przerażał, że leżał wciąż z zamkniętemi oczyma, nic mówić, ani jeść nie chciał. Wszedł Gasztold, który jeszcze pierwej wpadł na trop erotycznych konszachtów chłopaka i robił do tego alluzye, a teraz był nibyto także troskliwym i chciał z lekka żartować; lecz Pawełek nagle rzucił się na niego, plunął, zaczął go szarpać i drapać zaciekle, mszcząc w ten sposób swój wstyd. Ten powód, oprócz innych, przyspieszył nazajutrz wyjazd Gasztolda z Wilczy.
Przemoczonego Pawełka rozebrano i położono do łóżka. Było to na piąterku we dworze. Skoro z nadejściem nocy otworzył oczy i zobaczył, że go nie pilnują, pierwszą jego myślą było uciekać, bo mniemał, że zrobił coś wyjątkowego, coś tak strasznego, że za to nie może już uzyskać przebaczenia. Po cichu otworzył okno i chciał się spuścić w dół po winogradzie, ale w ciemności wyśliznęły mu się z rąk haki, tkwiące w murze, i spadł. Wkrótce potem znaleziono go leżącego bez zmysłów na ziemi. Przeniesiony powtórnie na łóżko, majaczyć zaczął.
I wówczas-to, tak jak nigdy przedtem i potem, uczuł Strumieński dotknięcie bogini Rzeczywistości. Przeżywał coś, wobec czego czuł się bezbronnym i poniżonym jak dziecko, chwilę, która zachwiewała posadami jego człowieczeństwa.
Zapomniane cienie i zmierzchy zmartwychwstawały przed nim na tem łóżku w całym swym nagim majestacie. Ta mała bezwolna istota wstrząsana gorączką cytowała jego słowa i myśli z szaloną pamięcią. W bredzeniu Pawełka zmieszało się wszystko: legenda o mieszkance obrazu z romansem z Kseńką Pałubą, najczystszy idealizm z wyuzdaną pornografią, a słowa jego spadały na stare, codziennością przepojone mózgi Strumieńskiego i Oli, jak płomienne meteory z nieba. Już po pierwszym ataku Pawełka odpędził od jego łóżka wszystkich, nawet Olę, i sam nad nim czuwał, a zamknąwszy się w pokoju, nabił rewolwer, gotów popełnić samobójstwo; latał tam i napowrót jak w klatce, trąc czoło i mówiąc do siebie: co się stało? co się stało? Był odrazu pewny, że to on jest przyczyną tych dziwolągów, które się wyroiły w głowie syna, że obraz Angeliki i narzucone Pawełkowi fantazye zawierały w sobie widocznie jakieś fluidum lubieżne, które się udzieliło i Pawełkowi, wypaczając jego dziecięcy umysł. I pochylony nad synem nadsłuchiwał, a każde jego słowo dziełem dyabła mu się wydawało, im zaś więcej słuchał, tem bardziej umacniał się w swem przypuszczeniu, aż w końcu nie ulegało dlań wątpliwości, że z tego tajemnego źródła, z którego on poił się haszyszem, to dziecko wyssało truciznę. I oto miał przed sobą w całej wspaniałości ten ferment, z którego powstaje artysta: przyszły artysta jednak leżał w gorączce, obstawiony lekami, blizki śmierci. Więc kiedy wraz z lekarzem (którego przyjazd przedtem w myślach opaźniał) wpuszczał Olę do pokoju, rzucił jej błagalne spojrzenie, prosząc niem o tolerancję, ona zaś milcząc spełniała swe czynności przy chorym z anielską cierpliwością, na dnie której znalazłbyś jednak szczyptę tryumfu z tego, iż niby stało się tylko to, co ona dawno przeczuwała (?). Co widząc Strumieński błogosławił ją wzrokiem, kruszył się w proch, przyrzekał, psem siebie robił.
Wprawdzie Strumieński wiedział na uboczu, iż Ola nie ma słuszności z tych powodów, z których ona chciała mieć słuszność (bo ona podejrzywała go o różne głupie rzeczy, których nie było), jednak nie sądził jej rozumem i dobrowolnie poddawał się pod przewagę jej „czystego charakteru“. Cokolwiek mogła myśleć, w idei miała jego zdaniem zawsze słuszność, bo czy zepsucie nastąpiło wprost, czy pośrednio przez fluidum, to było wszystko jedno (?): rzecz była tak prosta (?), tak bardzo prosta. Twarz Oli przy gromnicach, zapalonych przed świętymi obrazami na intencyę chorego, sama wydawała się świętą; i tak nowożytność odpadła z niego jak sen szatański, a z potarganych mgieł ukazał się kościół. Prawdą było to, co mówił ksiądz Huk, że odszczepieńcami od religii bywają najczęściej ci, co obciążyli swe serce ciężkim, niewyjawialnym grzechem; a on czyż nie mógł swego nazwać tak otwarcie, że aż drastycznie?[90]
Sprawa Angeliki wstąpiła teraz na swym zodyaku wyraźnie w znak etyczny. To słowo znał Strumieński już pierwej, ale teraz dopiero przyszło mu na myśl, że to to. Wiedział on, że ludzie wynajdują jakieś nowe moralności, lecz rzekł sobie teraz wyraźnie, iż zanim one się na coś zdecydują, trzeba się kierować tem, co mądrość wieków ustaliła i w sumieniu ludzkiem do wierzenia podała. Cóżeś zrobił z tem ciałkiem młodem, które się przez ciebie przedwcześnie pokalało (?), a może wyczerpało? Jakiemi wyobrażeniami zaludniłeś fantazyę własnego dziecka? Jakiem prawem targnąłeś się na jego nieśmiertelną duszę? Uginał się sam pod brzemieniem tych zarzutów i nie próbował przeciwstawiać im, że przecież on tylko... Alboż wówczas, gdy z nim rozmawiał i budował pałace w jego duszy, czyż tak wyraźnie odważał każde słowo, że przysiądzby mógł, iż nie zakradło się tam nic erotycznego; alboż słowa nie mają specyficznych dźwięków materyalnych, które przeniesione w obce ciało trącają te same struny nerwów, na których zostały wygrane? Nie ulegało wątpliwości, że był erotomanem i tylko przyczepiał listki figowe swoim „ideałom“. Nauka udowadnia, iż właśnie tacy, jak on, pseudoidealiści, pustelnicy, asceci, platonicy, są w gruncie rzeczy największymi lubieżnikami. Nie ulega wątpliwości, że on, pan Strumieński, jest zdeprawowanem indywiduum, widocznie ma już taki charakter osobisty, skąd się to wzięło u niego? Nakazywał sobie obrzydzenie przed samym sobą, opluwał własną duszę, i mnóstwo najszlachetniejszej energii umysłowej rozpraszał na nierozsądne wyrzuty sumienia[91].
Tak oryentacye zdrowotne, poznane już do syta w poprzednich ustępach, znowu wzięły w nim górę. Równocześnie wypłynęły na wierzch także oryentacye, w których główną rolę gra słowo „natura“ (z rozdz. XVIII.), lecz ostrze ich skierowane było tym razem przeciwko niemu. „Był wdzięcznym“ naturze za to, że w ohydnej parodyi ukazała mu esencyę i krytykę jego epopei miłosnej. Podziemna rzeka trysnęła cuchnącym jadem, przeżarła wszystkie kwiaty egzotyczne, i wydobywała się z ust Pawełka.
Hejże ha — otóż-to z ust tych rwały się niecenzuralne słowa, pamiątki faktów lubieżnych, a Strumieński drżał nadsłuchując, i niewymownie dziwne uczucie ogarniało go, gdy przyłapywał siebie na tem, że on się w te słowa wsłuchuje i wysnuwa z nich tajemną nić sympatyczną. Bo skrucha jego była chwilami taka, jaka bywa przy spowiedzi: że się za grzech żałuje, lecz już w samem żałowaniu do serca się go przyciska. Ale ciągłe niebezpieczeństwo fizyologiczne, w którem zdawało się wisieć życie Pawełka, żywiołowa potęga wypadku, zbudowanego na modłę Nemezis, terroryzowały jego serce. Drżał z trwogi, by Pawełek nie zwaryował i całe życie takich słów fatalnych nie powtarzał; i wówczas z głębi duszy życzył mu śmierci, — a raczej coś w nim życzyło śmierci, — on zaś patrzył na ten dziki mimowolny objaw, robiąc zresztą to, do czego go rutyna obowiązków ojcowskich i humanitarnych popychała. Postępował jak automat i w czynach własnych uderzało go widmowe podobieństwo do zachowania się swego przed samobójstwem Angeliki. Wprawdzie kochał Pawełka więcej może niż ją, zwłaszcza od kiedy teraz ze względów egoistycznych zaczął z nim współczuć jako z mężczyzną (pomijam tę arcyciekawą skrytkę), i chęć śmierci Pawełka była dlań tylko myślą musową, układającą się na wzór sfałszowanych reminiscencyi o Angelice, w gotowych już wyżłobieniach. Aktualną stała się ona tylko raz podczas paroksyzmu Pawełka, gdy ten choreńki wydał mu się tak jak nigdy wrogą, ślepą siłą, narzędziem jakiegoś wszechwiedzącego oskarżyciela, który zakradł się do korzeni bytu jego (Strumieńskiego) i targał nimi jak burza. Kiedy w takiej chwili dotykał tego rozpalonego czółka lub zmieniał na spoconym chłopcu koszulę, czuł w swoich rękach taką władzę nad zmęczonym, jakby nad częścią samego siebie, lub jakby mu piersi mógł zmiażdżyć, i doznając rozkoszy zmysłowo-ojcowskich, pytał go: co ty mówisz... czy ty wiesz co ty mówisz dziecko? — jakby się tylko skarżył przed nim.
Całą „miłość“ widział teraz przykutą do jakiejś skały mięsa, ociekającego obrzydliwością, skały pełnej ukrytych rozpadlin, chytrej i drapieżnej. Czemże była cała historya Angeliki, jeżeli nie arabeskami naokoło całkiem prostych świństw? Co tkwiło we wszystkich obrazach jego i jej, co tworzyło „Księgę miłości“? A jego dzieje erotyczne — czyż nie były właściwie stekiem dziwactw fizyologicznych: owo hymen cornutum, szaleństwo Angeliki, i jej samobójstwo, te urodzenia dzieci niewiadomo skąd, te próby w głąb, wreszcie to zdziczenie Pawełka, naokoło zaś siebie widział innych ludzi z innemi przypadłościami „miłosnemi“, których istniał cały park. A on sam nierozerwalnym łańcuchem jakiegoś charakteru, jakiegoś atawizmu, tradycyi, czy naśladownictwa, należał do tego dusznego świata brudnych ciemności — aż oto nagle z tych ciemności wybiegła błyskawica i ukazała wnętrzności zdarzeń. Pawełek leżał w agonii (?) — w kąt poszły wszystkie piękności, romanse i figle, życie rzeczywiste gruchnęło go obuchem w głowę, miłościowe fiksyfaksy całego życia przekreślała ta jedna błyskawica najmacalniejszej, najbezpośredniejszej odpowiedzialności etycznej. Więc napisał w swej „Księdze miłości“ ogromne finis i przysiągł u Boga, że jeżeli Pawełek wyzdrowieje (a więc postawił warunek!), to on nigdy w życiu ani Oli ani... żadnej innej kobiety nie dotknie!
O panie Strumieński, w jakiż to popadłeś chaos!
Ta waryacka rzeczywistość, doprowadzająca teraz do zamętu ten nieuzbrojony umysł, to była właśnie Strumieńskiego Pałuba. Najważniejszą i najlepszą cząstką jego podrzutów i drgawek „moralnych“ było to, że odczuł działanie pierwiastka pałubicznego z całą intensywnością, chociaż mylił się treściowo. Bo jakkolwiek wypadek z Pawełkiem był szczególnym, nie stał jednak w żadnym mistycznym związku z historyą Angeliki, był tylko nowem ogniwem tego łańcucha konsekwencyi (obraz Angeliki, demon, sosna, Kseńka), z którego każde ogniwo wprowadzało całkiem nowe czynniki, w którym poznaliśmy zupełną autonomię każdego faktu. A więc żadna rzeka podziemna nie tryskała cuchnącym jadem, żadne „zepsucie“ przez niedopowiedzenie tu nie zaszło, a kompleks dotyczący Angeliki miał tyle tylko z kompleksem Pałuby do czynienia, że ubocznie, przez akustyczne manowce, w których Strumieński żadnej winy nie ponosił, doprowadził Pawełka do zaprzyjaźnienia się z Ksenią. Że w melodyi tej przyjaźni, którą chory bezwiednie wyśpiewał, znajdowały się także dźwięki przeszczepione nań przez Strumieńskiego, to było u Pawełka albo logiką fantazyi, albo, o ile majaczył, grą asocyacyi, podobną jak we śnie, a przecież sen wytwarza na poczekaniu dziwolągi, które przeciętnego stanu umysłu w człowieku nie charakteryzują. I gdyby Strumieński bez uprzedzenia wsłuchiwał się w brednie Pawełka, nie byłby im przypisywał znaczenia nemezysowych objawień, byłby spostrzegał w nich (chociaż spostrzegał! tu jest dobry punkt....) nawet szczegóły osłabiające to urojone a mylne uprzyczynowienie faktów, do którego go popchnęła śmieszna potrzeba asekurowania się zapomocą wyrzutów sumienia przed mściwością rzekomego fatum, które zdawało się układać całkiem na sposób religijny, na chwilę miało władzę w rękach i do upokorzeń zmuszało. Strumieński przyzwyczajony do omijania zwykłych interpretacyi życia, mniemał, że teraz trzeba zapłacić dług za wszystko, aby zaspokoić jakieś „coś“, które przez niego zostało uszczuplone. Dlatego zachowywał się nawet prawie tak, jakby to on był teraz winien niebezpieczeństwu, w które wpadło zdrowie Pawełka, jakkolwiek jasnem jest jak na dłoni, że ani on nie wtrącił go do wody, ani on nie wyrwał haków z muru, aby wywołać upadek Pawełka z nieznacznej zresztą wysokości.
Taka była na trzeźwo pojęta geneza samoudręczeń Strumieńskiego, w których niemałą rolę grało to, że on przecież nie wiedział, co i jak się to wszystko z Pawełkiem odbyło, i miał szerokie pole do domysłów. W głowie Strumieńskiego jednak żyły te domysły i kombinacye rzeczywistością psychiczną osobnego rodzaju (v. Trio): tam w istocie człowieczki działały na siebie tak jak on mniemał, co potem po różnych zmianach wywołało rozkwit owego lasu cyprysowego, o którym jest mowa w ostatnim rozdziale.
Wiem, że ten mój trzeźwy protest przeciw zachowaniu się Strumieńskiego będzie rodzajem upokorzenia dla trzech czwartych moich czytelników, którzy, ulegając również suggestyi faktów, ewentualnie taksamoby czuli jak Strumieński. Bo albo z dawnego punktu widzenia pojęliby chorobę Pawełka bezkrytycznie jako karę za grzechy i nie psuliby sobie głowy nad wykazaniem związku między grzechem a karą, albo też, pojmując sprawę nieco mistycznie, powiedzieliby, że lubo ten związek w poszczególnych swych stadyach jest całkiem naturalny, pełen autonomii i nowych zaczęć, to jednak owa naturalność jest tylko pozorem, jest formą wcielania się cudu — a w tym wypadku kary. Przytaczam to raz dlatego, żeby pokazać, że znam te wykręty, mające maskować dowolność interpretacyi, po drugie dlatego, że i Strumieński uganiał po wertepach sumienia na koniku z tej samej mistycznej stajni. A dodać także muszę, że ów nagły wir sumienia w umyśle Strumieńskiego, o ile nie powstał szczerze pod wpływem wyjątkowego zdarzenia, o tyle — z powodu niesprawiedliwości i kalumnii rzucanych niewdzięcznie i ślepo na najlepsze chwile w życiu, chwile wykluwania się nowych form — był naśladownictwem różnych objawów renegactwa i reakcyi, których wówczas w życiu umysłowem Polski było podostatkiem.
Wracam do faktów. Z Pawełkiem nie było tak źle, jak się zdawało w chwilach gwałtowniejszego nacisku choroby. W parę dni gorączka ustąpiła a Strumieński rozpoczął już zapominać (sic!) o swoich obietnicach, wymijając je w myślach jako nie liczące się na seryo wybuchy (p. f.).
Pewnego dnia o zmierzchu siedział przy łóżku syna, który właśnie przebył już najcięższą kryzys. Ucichł hałas klekotki, zwołującej ludzi z roboty. Pawełek zdawał się spać, obok niego na kołdrze leżała ulubiona książka z obrazkami, którą dopieroco chciał przeglądać, ale daremnie, bo zamglonych oczu wytężać nie mógł. W nogach jego kotek, widząc, że pan się nie rusza, uwolnił się z czerwonych wąwozów kołdry i wyskoczywszy na okno, mył trochę pyszczek prawą łapką, potem strzepnął nią, jakby chciał powiedzieć: Et i takem dość ładny! lub jakby wahał się, czy nie zostać tu, gdzie go lubią, lecz potem pomyślał: Et, co mi po was, nie warto... zeskoczył w ogród i znikł.
Zmęczony czuwaniem nocnem Strumieński zdrzemnął się na sofie, wtem usłyszał jakiś szelest koło okna, a otworzywszy oczy, osłupiał. W oknie, tuż nad jego plecami, w obramieniu portyery klęczała na czworakach podobna do zwierzęcia straszna postać kobieca, odziana szmatami, jej rozczochrane rude włosy spadały z przodu tak, że zaledwie było można rozeznać twarz z oczami, które chciwie patrzyły na śpiącego Pawełka. Strumieński uczuł zimno w krwi i nie mogąc wydać pary z ust, cofnął się. Kobieta, nie zwracając na niego uwagi, dwoma susami jak małpa skoczyła z okna i usiadła w nogach łóżka Pawełka, chichocząc się do niego. Pawełek, zbudziwszy się, wydał przeraźliwy krzyk, poderwał się, skulił nogi pod siebie na poduszkę i wcisnął się w kąt łóżka. Odbyło się to wszystko w kilku mgnieniach oka. Widząc taką pozę Pawełka, Pałuba wpadła w złość i chwyciwszy go, zaczęła mu targać włosy. Wtedy Strumieński wyszedł z odrętwienia; rzuciwszy się na obłąkaną, oderwał ją od Pawełka i zaczął się z nią szamotać. Przygniótłszy ją kolanem do ziemi, wołał na służbę, lecz tak słabo, jakby się znajdował w bezwładzie sennym i nie mógł z siebie głosu wydźwignąć. Wkońcu zaczął stękać, ale z bolu, bo waryatka kąsała go w dłonie tak, że musiał ją puścić i odtrącić od siebie. Chwyciła go za połę ubrania i rozdarła je. „Ty waryatko!“ rzekł do niej ze spokojną wściekłością i podniósł pięść. Cofnęła się przed nim do drugiego pokoju, do którego i on wpadł za nią. W zmierzchu nie widział jej dokładnie, była dlań podobną fantasmagoryą, jaką się chwyta we śnie, lecz wnet wezbrała w nim taka zajadłość przeciw temu nadzwyczajnemu zjawisku, jakby ono było uosobieniem wszystkiego, czego się bał i nienawidził. Odczuwając instynktownie jego furyę, cofała się przed nim, ale zawsze wyzywająco, jak zwierzę. Potrzeba uporania się z nią sam na sam, bez dopuszczenia innych świadków, jakby z własną tajemnicą, zdecydowała się w nim odrazu. Dlatego chciał ją uchwycić i opanować — lecz wpadła do trzeciego pokoju i zaczęła przed nim uciekać naokoło okrągłego stołu. Obiegli go z dziesięć razy, wtem ona, która się dotychczas wciąż za nim oglądała, wstrzymała się nagle, uchwyciła go i byłaby go pocałowała, gdyby ręką nie odepchnął jej głowy od siebie. Zetknięcie się fizyczne z tą istotą wyjętą poza nawias ludzkości tak nim teraz wstrząsnęło, jakby dotknięcie pająka — odrzucił ją znowu z całej siły od siebie w kąt pokoju. Zatoczyła się, upadła, potem wstała na klęczki, patrząc nań chytrem, błagalnem okiem. Wówczas zrobił to, czegoby się po sobie nie był spodziewał i czego nigdy potem nie pojął, — wyjął z za biurka dubeltówkę (zwykle nabijaną dla obrony domu), i nie chcąc badać, czy i teraz jest nabita, wymierzył lufy ku dziewczynie i krzyknął: „widzisz, precz, bo cię zastrzelę“. Cofnęła się dalej, jednak nie ku wyjściu lecz ku szafie, która tam stała; skręciła kluczyk tkwiący w drzwiach szafy, wlazła do niej, zagrzebując się w futrach i ubraniach, a drzwi szafy zostawiła otwarte. Nie odróżniał jej w ciemności, lecz słyszał śmiech, wtem za chwilę ujrzał ją wychylającą się z pomiędzy zwalonych stosów ubrania, — patrzyła ku niemu i zrobiła pewien wymowny zachęcający znak... Stracił panowanie nad sobą i strzelił z obu luf, nie badając czy i która nabita. Ksenia wypadła z szafy, brocząc we krwi.
Kryminalne skutki tego zabójstwa Strumieński łatwo usunął, nie dlatego, żeby się w nim nie zbudziła zaraz potem groza na widok prawdziwego mordu, lecz dlatego, że cała sprawa była tak dziwną, tak jego własną, że wolał się z nią sam rozprawić. Jednak nie żałował swego czynu, owszem owładnęło nim uczucie, jakoby zabijając Kseńkę, w sposób symboliczny ułagodził anioła stróża swych wyrzutów sumienia, pokazując, że dla niego, dla ekspiacyi, nie wahał się poświęcić tego, co najbliższe i najskrytsze. Podkładem tego uczucia było jak się łatwo domyśleć urojone wyobrażenie, że ta kobieta, która dawała rozkosz jego synowi, jest właśnie uosobieniem tajemnic rozkoszy, czemś oderwanem od Angeliki (patrz co do tego str. 359. w. 19. i nast.) — chociaż dopiero co, jak widzieliśmy, z innych względów służyła ta postać za uosobienie wszystkiego, czego się bał i nienawidził (co podcinało korzenie jego bytu duchowego).
Teraz jednak, gdy Pawełek do zdrowia przychodził, a trup Kseńki leżał w pewnej chacie chłopskiej, gdzie mieszkali jej krewni, przesiliło się i w nim. Patrząc na trupa przez okno chaty, czuł w nim coś uroczystego, świętego niemal. Miał chwilę w życiu, w której niejako po przebyciu pewnego koła drugi raz był w tym samym punkcie: patrzył na nieruchomą tak jak na tamtę i przyszła mu na myśl wiara ludowa w wilkołaki. Kseńka Pałuba mogłaby mu się wydawać wilkołakiem Angeliki, niewyraźnem, biednem jej wcieleniem, które zabił, nie poznawszy jej. Prawie byłby kwiat rzucił na jej pierś, prawie byłby kazał sprawić jej lepszy pogrzeb, gdyby był tego całkiem pewnym. (Wiemy, że Pawełek po ujrzeniu Pałuby był niemal w tej samej sytuacyi, chociaż także nie wierzył wprost.) Ale Strumieński nie robił głupstw, żałował tylko po cichu, że wyobraźnia nie całkiem go pokonuje i przygniata. Nie mógł jednak sam siebie oszukiwać, bo wszakże słyszał o przeszłości zabitej, nawet przypominał ją sobie jeszcze jako dziewczynkę z czasów, gdy Angelika żyła w Wilczy, — była to trudność nie do ominięcia. Zanadto dobrze czuł jeszcze
Co, komentarz? A przecież dzieło sztuki powinno mówić samo za siebie. — Zdaje mi się, że tego przesądu po tem, co powiedziałem w „Pałubie“ zbijać nie potrzebuję. Tzw. dzieło sztuki, o ile robione jest pod naporem wewnętrznej potrzeby a nie z myślą „obdarzenia ojczystej literatury nowem arcydziełem“, o tyle jest tylko śladem, echem przełomów w duszy „twórcy“. Ślad może być niezupełny, niedopowiedziany, bo to, co jest dla autora najważniejsze, najciekawsze, rozegrało się poza utworem. Ponieważ zaś w całej mojej książce idzie mi o przeniesienie punktu ciężkości z utworu do aktu powstawania utworu, więc jeżeli wyjaśniam czytelnikom łamigłówki „Snów Maryi Dunin“, to nie tylko w celu wspomożenia ich niedomyślności, lecz także ażeby „zdyskredytować“ tajniki twórczości — przynajmniej własnej. Być może, że w ten sposób pozbawiam „Maryę Dunin“ poetycznego uroku głębokości, tajemniczości, że niejeden przeczytawszy moje wyjaśnienie, odetchnie i powie: „No chwała Bogu, że tam nic więcej niema!“, ale nie zależy mi nic na takim śmiesznym nimbie, który polega na dobroduszności czy próżniactwie umysłowem czytającej rzeszy, przyzwyczajonej do innej lektury.
„Marya Dunin“ jest palimpsestem, to znaczy tyle co mistyfikacyą. Palimpsestem nazywają historycy pergamin, na którym wymazano jakieś pismo, aby na tym samym pergaminie napisać coś innego; w nowszych czasach udawało się zapomocą środków chemicznych wydobywać owe pierwotne pisma, wsiąknięte w pergamin, a wówczas pokazywało się nieraz, że dawniejsze pismo zawiera treść ważniejszą, niż nowsze. Podobnie jest i w „Maryi Dunin“. Autor wypowiada oficyalnie przekonania, pod któremi należy dopatrywać się innych jego przekonań, wręcz przeciwnych tamtym. Ponieważ zaś przy końcu autor nawet i te drugie przekonania ujmuje w cudzysłów, przeto można powiedzieć, że „Marya Dunin“ jest palimpsestem do kwadratu.
Przedewszystkiem „Marya Dunin“ napisana jest w charakterze opowiadającego, z którym autor się nie solidaryzuje, owszem stara się go tak skompromitować, jak on kompromituje Maryę Dunin. Bohater mój, archeolog, i jak się z przypadkowego niby napomknięcia dowiadujemy, doktor, opowiada swoje przygody źle i fałszywie, opuszcza czasem najważniejsoe szczegóły, przemilcza lub przekręca wszystko, coby nań mogło rzucić niekorzystne światło, chociaż wciąż mimo zastrzeżeń zdradza się i z zawiścią do Maryi Dunin i z różnymi nieładnymi przymiotami. Tu jest też źródło wielu jego sprzeczności z sobą samym. Raz np. powiada, że Marya była prześliczna, zaraz potem to cofa, osłabia, wkońcu jest łaskaw przyznać, że „pierwsze wrażenie było istotnie bardzo silne“. Sam zmysłowy i lubieżny, zarzuca Maryi, że mówiła rzeczy „dwuznaczne“ (ust. II.), a potem (w ustępie V.) pokazuje się, że ona nie miała pojęcia o tem, o co on ją podejrzywał. Maryę chciałby przedstawić jako dekadentkę, jako okaz patologiczny, aby się przytem popisać swoją trzeźwością i rozsądkiem; jest to zarazem jego sposób ratunku, i on bowiem później radby brać udział w tem dziwnem życiu, do którego należy Marya Dunin. Spotyka go los, zapowiedziany we śnie w ust. I.: że goni za głową bez ciała, głową, która wypowiedziała tajemnicze słowa. Jego własną winą jest, że nie dorósł do snów Maryi Dunin, nie miał w sobie analogicznego żywiołu i zaraz z samego początku nie docenił jej, gdy miał sposobność stać się jej partnerem. Stąd jego nienawiść. W ust. III. wspomina o patologicznym podkładzie jej snów, lecz jest łaskaw pominąć tę sprawę, z szacunku dla Maryi Dunin, którą „bądź ca bądź jakiś czas kochał i szanował“, — pocóż w takim razie wogóle o tem mówi? Kiedy (w ust. V.) musi wspomnieć o swoich zabiegach uwodzicielskich, czuje, że tu jest słaby punkt, i z góry usprawiedliwia się i polemizuje, — a potem, wbrew zasadzie, że w domu powieszonego nie mówi się o stryczku, cieszy się, że swego „honoru“ wówczas nijak nie nadwerężył. Gdzie może, tam napomyka, że się w nim panny kochają, tak Marya jak i Hermina. Np. w ust. I.: „postanowiłem odwzajemnić jej gorącą miłość“. Wciąż przedstawia rzecz tak, jakby-to on był bardzo smacznym kąskiem dla Maryi Dunin, a tu później pokazuje się, że ona go lekceważyła, i że raczej on zabrnął w miłości po uszy, chociaż potem orzekł, iż to nie była „wielka i prawdziwa miłość“. Ale przecież ma on rodzaj sumienia, bo nie tylko zdradza się często, ale widocznie bierze sobie zarzuty do serca i uznaje za stosowne jakoś się z nimi załatwić. Autor zauważa jeszcze, że jego bohater bardzo często wypada z roli i że charakter jego w całości nie jest ściśle przeprowadzony lecz tylko zaznaczony. Jest to konieczny błąd, który pojmie każdy piszący; musiałem bowiem owego doktora wyposażyć i lepszymi konceptami. Zresztą wchodzi tu w grę jeszcze jedna obszerniejsza instancya, o której jest mowa na końcu nowelli, gdzie autor sam odsłania swój stosunek do całego dzieła.
Teraz kilka uzupełnień faktycznych. Częścią uzupełnień a częścią przyznań się autorskich. Autor sam nie wie, która z hipotez archeologa ma być prawdziwą, i przyznaje się, iż w ciągu pisania pomysł o snach kilkakrotnie dobierał sobie innych podstaw — wszelką niejasność zaś można było zwalić na doktora archeologii. Przechyla się jednak autor do następującego sposobu powiązania tajemniczych napomknień, dotyczących snów Maryi Dunin. Ongiś zastrzelił się jakiś mnich, filozof światoburca, zakochany w kobiecie, którą sobie uroił w swej wyobraźni, po nim pozostały jego sny, błąkając się po świecie i szukając duszy, w którejby się mogły zagnieździć. Taką duszą jest Marya Dunin. Ale na razie sny działają słabo, ogólnikowo, dlatego być może, że gdyby doktor miał w sobie żywioł skłonny do ostateczności, byłby mógł z początku stać się partnerem Maryi. Pojawia się książka mnicha, sny Maryi się wyjaśniają, indywidualizują, równocześnie zaś tworzy się przez te sny jakby podziemny kanał między światem a zaświatem. Przyczynia się do tego i Bractwo, używając Maryi za szpiega, który ma się wywiedzieć czy poza światem przygotowuje się jakiś zamach na świat czy nie, i w jaki sposób raz na zawsze możnaby zapobiedz światoburstwu z zewnątrz. Ale zamiast coś wyszpiegować, Bractwo popadło w niebezpieczeństwo, bo przez otwartą furtkę wdziera się złowróżbny powiew. W Hali Manometrów dzieją się dziwne nieporządki, ciśnienie nieznanego fluidum dochodzi do tak niebywałej wysokości, że to zaczyna przerażać tak wytrawnego maszynistę jak p. Acheronta Movebo. Teraz doktor ma sposobność wyświadczenia usługi Bractwu, od którego otrzymuje list następującej treści (str. 25.):
„Zrobiliśmy głupstwo, wracaj koniecznie, w Tobie ostatni ratunek. Ufamy Ci jako prawdziwemu opryszkowi. Co się tyczy Maryi, to na wszystko pozwalamy“.
Pojmujemy teraz, z jakiemi zamiarami zbliża się doktor do Maryi w ust. VI. po nieudałych zalotach opisanych w ust. V., poznajemy także, jak wiarygodne jest jego opowiadanie. Ujrzawszy z blizka jej stan senny, cofa się doktór, przerażony czy też oszołomiony. Wszystko to śledzi Acheronta Movebo, którego mój bohater ze zdziwieniem spotyka w podziemiu. Acheronta, widząc, że niema innej rady, postanawia teraz przekonać się, czy niebezpieczeństwo, o którem ostrzegają manometry, jest w istocie tak groźne. W tym celu zwołuje posiedzenie, na którem kółko odnoszące się do Maryi (to jest zamilczone w tekście) napełnia się krwią, wskutek czego Maryę skazują na śmierć. Wyrok wykonuje sama natura, tak jak natura zdradza Bractwu, gdzie grozi niebezpieczeństwo.
W końcu sprawa najważniejsza: Co ma oznaczać Wielki Dzwon? jaki ma cel Bractwo, skupione pod jego godłem? — Otóż wpierw trzeba wiedzieć, że moja nowella powstała z dwóch źródeł. Jedno fantastyczne, którego najważniejszym darem jest pomysł co do sposobu śnienia Maryi Dunin — bez dalszego znaczenia; drugie ideowe, które mnie zasilało dopiero podczas pisania a którego wpływ zaraz wyjaśnię. „Marya Dunin“ należy do tego okresu mego rozwoju intellektualnego, kiedy byłem pogrążony w atmosferze idei Ibsena i Nietzschego, którzy żądali od człowieka ostatecznej, jak najdalej idącej konsekwencyi jego ideałów. Tak na mnie działał np. „Brand“ Ibsena, którego potomkiem jest bohater mego wiersza pt. „Chrystus z Oberammergau“. Wiersz ten napisany 10 lat temu ma taką treść, że na passyjnem widowisku w Oberammergau nagle pewien człowiek wchodzi między aktorów i zamienia kłam przedstawienia w krwawy dramat na seryo: wtłacza sobie cierniowy wieniec w skroń i każe się przybić do krzyża prawdziwymi gwoździami, cel zaś tego czynu tak tłómaczy:
...Bo ja niebo wam tu nagnę.
Nie wejdę doń sam,
Cała ziemia się odnowi,
A Ty odsłoń twarz,
Jeśliś jest, daj znak ludowi,
Wielki Ojcze nasz!
Nie wiem już pod wpływem czego, powstała też wówczas we mnie teorya, że niektóre ideały, dalej nauki, wreszcie miłość i poezya mają w sobie pierwiastek odśrodkowy, bo wzięte na seryo i przeprowadzone aż do końca musiałyby zniszczyć człowieka. W mojej nowelli jest jednak mowa nie tylko o zniszczeniu jednego człowieka, ale i całego świata: przypuszczam tam bowiem istnienie pewnego metafizycznego fluidum, rozlanego wszędzie, które „kiedyś na małym punkcie wstrząśnięte dźwiękami zbudzonego Dzwonu może zapłonie i świat rozsadzi“. Jest to tak pomyślane, że ideał w jakimkolkolwiek zakątku świata konsekwentnie spełniony wydaje z siebie iskrę, zdolną zapalić owo fluidum. Hipoteza, że zdarzenia umysłowe mogą oddziałać na świat zewnętrzny i rozluźnić go, zaczerpnięta jest z Schopenhauera, a raczej z „Homunculusa“ Hamerlinga, w którym-to poemacie wszyscy ludzie postanawiają w myśl teoryi schopenhauerowskiej wywołać w sobie równocześnie żądzę niebytu i tak „wolę zaprzeczyć“. Marya Dunin ma być właśnie symbolem pierwiastka odśrodkowego, przemytnikiem, łącznikiem obu światów.
Z pierwiastkiem odśrodkowym walczy jednak pierwiastek dośrodkowy, instynkt samozachowawczy ludzi i świata. Świat wytrzymuje tylko pewne maximum brania rzeczy na seryo, w ostatecznej bowiem chwili działa wentyl, który nadmiar wyrzuca a ideał redukuje do przyzwoitej miary. W człowieku klapa bezpieczeństwa działa na dnie jego sumienia, jest to jego sanctissimum, w którem on szachruje niepostrzeżenie. A zwłaszcza ludzie, którzy najwięcej biją, we Wielki Dzwon[92], więc myśliciele (tacy jak Nietzsche, Ibsen, Schopenhauer) i poeci — u tych funkcyonuje klapa bezpieczeństwa najwybitniej. W rozstrzygającej chwili cofają się oni przed konsekwencyą i mordują Maryę Dunin w sobie. Naturalnie w świecie psychicznym odbywa się funkcyonowanie wentyla mniej lub więcej nieświadomie. Bractwo W. D. zaś jest jakby uświadomionem działaniem tego instynktu samozachowawczego natury ludzkiej, jego hipostazą, najwyższym centralnym urzędem. Pod tym względem ważna jest przemowa Acheronty w ust. VII. Posiani są na granicy Ziemi na straży, mają za zadanie nie dopuścić do spełnienia się ideałów, do konsekwencyi. Jest to symbol[93] wspólnego spisku wszystkich ludzi, nieumówionej tolerancyi na pewnych punktach (wzajemne klepanie się po ramieniu). Więc ludzie to klapiarze a idealiści między nimi to hiperklapiarze. Zajmują, się oni szukaniem Dzwonu niby bardzo na seryo (objaśnienia Herminy w ust. VII.), piszą na ten temat dzieła, zarzucają drugim brak wiary, łożą energię i pieniądze na wielkie cele, ale tak bardzo w istnienie owego dzwonu przecież nie wierzą. Mimo niewiary jednak miota nimi wciąż obawa: A nuż jest ów Dzwon? i stąd eksperymenta Acheronty z Maryą i odwracanie niebezpieczeństwa zapomocą wyroku śmierci. Marya umiera „na truciznę z własnej krwi przyrządzoną“, to znaczy, że fluidum ogranicza się na zniszczenie jej samej tylko. Tak się dzieje z przemytnikiem Maryą, z innymi łatwiejsza sprawa: „zsyła się ich na pożyteczne zabawki do dzwonnicy“ (poezya, filozofia). Wyrazem tych pozornych sprzeczności w zadaniach Bractwa jest przemilczana w tekście rota przysięgi, któraby tak opiewała: 1.) Masz szukać Dzwonu. 2.) Nie wierzyć w jego istnienie. 3.) Cofać się w ostatniej chwili przed możliwością odszukania go i zatykać szpary, któremiby się mogły przedostać powiewy z tamtej strony.
Nowella moja jest palimpsestem, to znaczy, że ja stoję niby przeciwko Bractwu po stronie Maryi Dunin i stawiam mojego bohatera pod pręgierzem. Ale w ostatnim ustępie zawarty jest najwyższy atut: że właśnie ja, pomimo iż demaskuję klapiarstwo, pomimo pozoru największego przemytnictwa, przecież sam jestem klapiarzem, sam niejako przez to zdradzenie tajemnicy wypraszam dla siebie dyspenzę. Przyznaję się tedy i ja, że należę do Bractwa, przed którem wogóle niema ucieczki.
Tego ostatniego atutu nie trzeba brać bynajmniej za romantyczną autoironię, raczej już chyba za pozę autorską. W pozie ma też źródło fakt, że „Marya Dunin“ napisana jest techniką, posługującą się wciąż tajemnicami, niedopowiedzeniami: jakby autor na każdym kroku obawiał się powiedzieć za dużo, jakby się wstydził przyznawać do wspólności z Bractwem, a chcąc się przecież zwierzyć, osłaniał swą tajemnicę przed tłumem fantastycznemi szopkami, tak żeby tylko najlepsi zrozumieli wstyd i ból jego serca. Zdawało mi się naprawdę, że taka technika odpowiada właśnie idei „Maryi Dunin“, i chciałem odkrycie tego związku między techniką a ideą pozostawić węchowi recenzentów i filologów, którzy być może kiedyś wpadliby na ten dość skomplikowany koncept i uwierzyliby w niego. Ale ponieważ chcę burzyć kabalistykę filologiczno-poetyczną, więc oświadczam, iż podczas pisania wcalem się jakiejś tam teoretycznej wspólności z B. W. D. nie wstydził; do takich, abstrakcyjnych grzechów przyznawać się, to wcale nie sztuka. Tajemnicza technika „Maryi Dunin“ pochodzi tylko z lubowania się we fantastyczności, w baroku.
Najważniejszym błędem (oryentacyjnym — a te są najważniejsze!) „Maryi Dunin“ jest to, że tzw. ideał pojęty jest tu całkiem mglisto, bez zastosowania, — ot zwykły sobie rekwizyt poetycki, straszydło na wróble, a raczej na słowiki Apollina. Takimi rekwizytami posługują się wszyscy teraźniejsi wielcy poeci, i nasi i obcy, a ponieważ autor „Maryi Dunin“ chciał przed 6 laty robić według sławnych wzorów także różne sławne rewelacye o ideale, sile, niemocy, itp. „najważniejszych sprawach człowieczeństwa“ (z których sobie człowieczeństwo całkiem słusznie nic nie robi), więc pobawił się znowu symbolami — przynajmniej własnego wyrobu.
W przeciwieństwie do „Maryi Dunin“, „Pałuba“ nie wdaje się w żadne mistyfikacye; autor pisze niemal przed oczyma czytelnika, pokazuje mu wciąż: „popatrz jak ja to robię“. Ideowej łączności „Pałuby“ z „Maryą Dunin“ odkryć nie trudno. „Pałuba“ jest niejako wykonaniem programu, wypełnieniem ram, mglisto zarysowujących się w „Maryi Dunin“. Wprawdzie moja ibsenowska surowość znikła, nie nalegam na „zaraz! natychmiast! excelsior!“, stałem się liberalniejszym, a w „Trio“ staję nawet po stronie postulatowców i usiłuję bronić momentu komedyi. Ale zato banalną kwestyę ideału i czynu, pozoru i treści, zamieniłem bodaj w części na praktyczną, drobną monetę, pokazałem tajemniczy moment klapiarstwa w życiu na drobniutkich przykładach, które każdy może przetransponować dla swego domowego użytku, wytłómaczyłem wreszcie, o ile takie klapiarstwo jest konieczną funkcyą psychologiczną. Korzyść z tej nauki byłaby może większa, gdyby „Pałuba“ stała jeszcze bliżej praktycznego życia. No ale trudno porzucać dawne poetyckie nałogi. Zresztą, jak doświadczenie literackie uczy, po mojej śmierci otworzy się zapewne ów drugi horyzont, o którym mówiłem na końcu „Tria“; kto tego dożyje, doczeka się idealnej „Pałuby“, takiej, jaką się powinno było napisać.
Kiedy w sierpniu r. 1899. odczytałem pierwszy manuskrypt „Pałuby“ gronu zaproszonych młodych literatów, utwór mój natrafił u większej części na niezrozumienie. Nic dziwnego: napisany był zwykłą dotychczasową metodą, ufającą w domyślność czytelnika, główna myśl poddana była tylko w trzech nowych pojęciach: „pseudozwiązków“, „symetryczności“ i „bezimienności“, a pokazana była tylko na niektórych kompleksach zdarzeń. To też obecny na owem posiedzeniu śp. Stanisław Brzozowski, jeden z filarów krakowskiego „Życia“, powiedział nawet, że mu się sam temat w „Pałubie“ podobał, że on się nawet takiego tematu po mnie nie spodziewał, sądzi jednak, że jest tam wiele rzeczy niepotrzebnych, realistycznych, które ów temat zamącają (lekceważenie realizmu przechodziło wówczas swe miodowe miesiące). Zaraz poznałem, że mój oponent, skoro się uskarża na zamącanie tematu, stoi widocznie na tem samem stanowisku, co Strumieński, i wyjaśniłem, że ja właśnie to stanowisko zbijam jako fałszywe, że temat, o którym myślał Brzozowski, to tylko jedno z kółek wielkiego tematu, którym jest właśnie zachwianie wszelkiej tematyczności wogóle. Przyznałem się jednak, że i ja początkowo brałem rzecz naiwnie, tematowo, że dopiero podczas pisania poczucie rzeczywistości przemogło a ważność idei pseudozwiązków (pałubicznej) ujawniła mi się w całej pełni, i że następnie kazałem memu bohaterowi doświadczać nieświadomie w życiu tego, co ja sam w sposób teoretyczny przebyłem odnośnie do mego pierwotnego tematu. Bo aż do czasu „Pałuby“ osobnym niejako torem szło u mnie pisanie poetycznych utworów, a osobnym obserwowanie rzeczywistości i myślenie o niej, dopiero w „Pałubie“ zeszły się z sobą oba te kierunki wyobraźni.
Po owem posiedzeniu wziąłem się do opracowania „Pałuby“ na nowo, tym razem tak, żeby się stała jednolitym kryształem, który w jakimkolwiek przekroju pokazuje te same znamiona. Że fabuła „Pałuby“, urodzona li tylko w duchu ekstrawagancko-poetycznym, przeznaczona na zastraszanie „filistrów“, właściwie nie bardzo się nadawała do demonstrowania na niej tych prawd, które już oddawna gromadziłem, to poznałem za późno, — gdy już pewna część owej fabuły nasiąknęła ideą pałubiczną, gdy oba imiona: Angelika i Pałuba, w brzmieniu biegunowo od siebie różne, stały mi się niemal symbolem dwóch form pojmowania rzeczywistości, gdy tedy „Pałuba“ zaczęła mieć już historyę, od której sympatyi mojej oderwać nie mogłem. Pozostałem więc przy temacie, — lecz postanowiłem przy powtórnem jego opracowaniu zastosować zupełnie nową metodę literacka, której ideał oddawna już świtał mi w głowie. Polegała ona na przeniesieniu punktu ciężkości z „arcydzieła“ do warsztatu poetyckiego, więc poza dzieło, tam, gdzie tryska właściwe źródło poezyi. Spodziewałem się, że przy takiej metodzie niezupełna odpowiedniość tematu nawet oprocentuje się, gdyż będę miał sposobność zademonstrowania pałubizmu nie tylko na stosunku Strumieńskiego do życia, ale i na warstwie literackiej mego dzieła, tj. na stosunku moim do tematu i do sposobu opracowywania go w każdym nawet ustępie. Ale zabrakło mi odwagi, sił i czasu do takiego zadania, które wymagałoby niejako prowadzenia pamiętnika literackiego, objaśniającego każdą fazę tworzenia. Zamierzałem też pierwotnie powieść moją przeciąć na dwie połowy w ten sposób, żeby na każdej stronicy na górze opisywać suche fakta, a pod kreską, niejako w suterenach, zamieszczać wszelkie psychologiczne uwagi autora o tych faktach. Zaniechałem jednak i tej formy, widząc, że takiej mechanicznej równoległości nie możnaby przeprowadzić bez naciągania jużto faktów jużto objaśnień: wolałem uwagi zmieszać z tekstem i wogóle nie krępować niczem swego wykładu.
Ale plany i programy, powyżej skreślone, mimo rozbicia się, pozostawiły wszędzie swe ślady w „Pałubie“, która wskutek tego jest zlepkiem następujących warstw: 1.) fakta; 2.) zdania, teorye, jakie o tych faktach mają działające osoby; 3.) dyalektyka samych faktów, tj. różne inne możliwe sposoby pojmowania ich, których osoby działające nie uwzględniły, tudzież wnioski stąd wysnute; 4.) co ja jako autor sądzę o każdym z poprzednich trzech punktów; 5.) tło moich zapatrywań filozoficznych i estetycznych, bez którego nie można zrozumieć „Pałuby“ tak, jak ja chcę, żeby ją zrozumiano. Zarzucano mi już bowiem, — lub też przeczuwam takie zarzuty jak: że nie umiem rozwijać akcyi, że nie mam pojęcia, jak się pisze powieści, nie potrafię charakteryzować osób, nie mam stylu, piszę rozwlekle i sucho, nie mam poczucia przyrody, rozmachu, zmysłu architektonicznego itp. Otóż ponieważ myśli moje są mi naprawdę drogie, i nie mam ochoty, żeby je atakowano pociskami najprymitywniejszymi, przeto wysyłam je w świat zawczasu opancerzone, a nawet w broń zaczepną zbrojne. Krytyków zaś, powołanych i niepowołanych, przestrzegam z góry, żeby zanim mnie zaczną łaskawie pouczać, jak powinienem był „Pałubę“ napisać, wprzód zamietli własne podwórko, zbadawszy, czego im się wskutek rezultatów „Pałuby“ przeuczyć wypada.
Poniżej podaję jeszcze kilka nieuwzględnionych dotąd przeze mnie lub nie dość wyraźnie wytyczonych stanowisk, z których trzeba patrzyć na moje dzieło, chcąc je należycie ocenić.
Miałem więc np. do walczenia z jedną trudnością, z którą nie załatwiano się nigdy tak sumiennie jak u mnie. Idzie o opisywanie zdarzeń i przedmiotów psychicznych. Mówi się, że jeśli N. opisuje jaką bitwę, to się ten opis czyta, jakby się tam było. Tak jest, bo to są zewnętrzne zdarzenia, które wyobraźnia odtwarza bardzo łatwo i bez pomyłki. Czytając np. słowa: „zdusił go za gardło, aż mu oczy na wierzch wylazły“, wszyscy sobie jedno i to samo wyobrażają. Tej plastyki i krótkości przy opisywaniu zjawisk α, β, γ... osiągnąć nie można. Po pierwsze zjawiska te rzadko kto obserwuje, albo gdy je obserwuje, to tylko w samym sobie, niema więc między autorem a czytelnikiem stałej umowy co do skróceń i znaków na mniej ogólnikowe spostrzeżenia psychologiczne; umowy takie potrzeba wciąż wytwarzać dopiero w toku wykładu. To zaś jest tem trudniejsze, że za każdym razem powinno się czytającemu dawać aparat, zapomocą którego on sam mógłby sprawdzić spostrzeżenia autora. Rzecz ma się tu tak jak w mechanice: każdy widzi spadanie kamienia z wysokości, ale stwierdzić, że istnieje nadto jeszcze jakieś przyspieszenie i obliczyć je, można dopiero zapomocą specyalnej machiny. Po drugie, trudność udzielenia czytelnikowi owych spostrzeżeń tkwi i w tem, że autor wciąż musi także staczać cichą walkę ze złą wolą czytelnika, któremu mnóstwo egoistycznych interesów nie pozwala na jasne pojmowanie samego siebie a w następstwie i na zgodzenie się z autorem. Trzecia trudność wreszcie, że materyał obserwacyjny jest tak lotny, iż autor sam musi się błąkać i mieć wrażenie, jakby dym do pudełka zamykał.
Więc nie z figlów, nie tak jak w starych powieściach Dzierzkowskiego, Kraszewskiego, Lama itd. ale z konieczności, wytwarza się w „Pałubie“ ciągły kontakt między autorem a czytelnikiem. Ma to tę niedogodność, że autor łatwo staje się dla czytelnika niesympatycznym i arroganckim, skoro nie dowierzając jego bystrości umysłowej sam formułuje mu rezultaty, do których zmierza. A wszakże czytelnicy nasi przyzwyczajeni są robić swoje interesa na lekturze: domyślać się, objaśniać, komentować, zgadywać te banalności, które im autor „z ich duszy wyczytał“; podwójnie więc niemiłym musi być dla nich autor, który nic z ich duszy czytać nie chce a tylko ze swojej. Ale na to już nie poradzę.
Pomimo swych apostrof do czytelnika jest „Pałuba“ książką pisaną zupełnie bez względu na czytelnika a dla niego i przed nim. Tymczasem wszystko, co się dziś u nas pisze, pomimo pozy tworzenia bezinteresownego, samotnego, pisze się przecież wciąż z tajemną myślą o czytelniku, o tem, jakie to na nim będzie sprawiało wrażenie. Cała teraźniejsza poezya nasza obliczona jest tylko na wrażenie. Z naiwną otwartością przyznają to nawet jej teoretycy. Każdemu idzie o to, żeby małpując Baudelairea w myśl pochwał W. Hugo zrobić jakiś nowy dreszcz. Poeta wmyśla się z zapałem godnym lepszej sprawy w psychologię czytającego, dba o to, żeby go utrzymać w jednorazowem naprężeniu, walić go raz w raz młotem po głowie, oblicza głupstewka, boi się, by nie powtarzać tego samego wyrazu parę razy w jednem zdaniu, boby to raziło wewnętrzne ucho czytelnika, robi symfonię obliczoną w proporcyach, aby tylko nie wypuścić go z pod chwilowego uroku, — i czyżby taki poeta chciał popsuć sobie filigranową architekturę swego dzieła apostrofami do czytelnika? skazić „wieczność“ poematu wspominając o Daszyńskim? wypadać z tonu na każdym kroku? psuć illuzyę temu czytelnikowi, który chce być przeniesionym w kraj zaczarowany, zawracać go co chwila z drogi, zmuszać do myślenia?
Ja jednak pogardzam z całej duszy pisaniem na takie wrażenie; chcę wrażenia trwałego, mocnego, a że szanuję i czczę myśli moje i staram się na seryo o wpojenie ich memu czytelnikowi, więc łopatą wkładam mu je do głowy, nudzę go, to co ważniejsze dziesięć razy podkreślam, powtarzam. Mnie nie spieszno, najdroższy czytelniku, znudzisz się dziś, to dokończysz jutro, pozajutro, zrozumiesz mnie za miesiąc, może za rok, a moja metoda myślenia o zjawiskach psychicznych tak ci w krew wsiąknie, poza twoją świadomością, że odłożywszy „Pałubę“ na bok zaczniesz po pewnym przeciągu czasu wymyślać jej rezultaty jako twoje własne, oryginalne — o, bo to się często zdarza! — i to będzie moim tryumfem. — Formalnie poeci niby-to nie dbają o czytelnika, a przecież treściowo są wciąż odeń zależni, bo poemat ich wtedy dopiero jest poematem, wtedy dopiero osiąga swe przeznaczenie, gdy przejdzie przez głowę czytelnika — jaką głowę! jaką głowę! Ja zaś nie troszczę się o miny, wygody i kaprysy czytającego, nie gram na „strunach jego duszy“, lecz urządzam mu wykłady o „Pałubie“, tej, która gdzieś tam napisana całkiem inaczej spoczywa w mojej głowie, a wykładam mu jak profesor, który część prelekcyi mówi głośno i przystępnie, a drugą część, o której wątpi, czy ją kto zrozumie, mówi obrócony do ściany, czasem mrucząc pod nosem.
Dlatego wara mi od „Pałuby“! nie mierzyć jej na łokcie! A przedewszystkiem pamiętać, że wyliczając, w czem ona się różni od innych utworów, jeszcze się jej nie gani! — i że ta połowa, która jest zrozumiałą, nie byłaby taką, gdyby nie druga połowa, pisana przez autora przeważnie dla siebie samego.
∗
∗ ∗ |
Jeszcze o wrażeniu. Jednym ze zwykłych warunków wrażenia — czyli „wzruszenia estetycznego“ — jest, o ile mi się widzi, potrącenie o jakiś stan duchowy, któregośmy się dobrze wyuczyli, który nam w krew przeszedł, wogóle o jakąś reminiscencyę. Możemy to stwierdzić na sobie: kiedy np. pogrążeni jesteśmy w rozpaczy, płacz powstaje w nas zwykle dopiero w chwili, gdy nas nawiedzi myśl: „jakiś ty biedny!“, tj. wyobrażenie siebie jako nieszczęśliwej osoby, albo gdy nas kto pociesza, — z czegoby nawet wnosić należało, że płacz często jest już aktorstwem uczucia. Wzruszenie ogarnia nas łatwo, gdy słuchamy lichych dramatów, np. bomb patryotycznych, które trącają w nas doskonale wyćwiczone struny. Proszę też każdego, który te słowa czyta, by sobie o ile możności przypomniał, kiedy-to ogarniało go wzruszenie przy czytaniu jakiejś książki, czy nie często w miejscach najgłupszych, których poziom umysłowy dawno już porzuciliśmy, w ustępach sentymentalnych, uroczystych itp., o którychby nam wstyd było mówić? — Na IV. akcie „Dzwonu zatopionego“ jestem wzruszony, słuchając bicia dzwonu, bo to wzbudza we mnie tysiące reminiscencyi — bardzo głupich. A jaką rolę w takich wzruszeniach „artystycznych“ gra egoizm! Wiersze, które niegdyś umiało się na pamięć, czyta się i dziś ze ściśnięciem serca, wielu uważa „Fausta“ dlatego za najpiękniejszą operę, bo nie poznało innej w młodości, a „Króla Ducha“ czci dlatego, bo daje im szerokie pole do popisów filologicznych. Ilekroć tedy „twórcę“ w chwili, gdy pisze, ogarnia wzruszenie (natchnienie), szał twórczy, poczucie rozmachu, muzyka sfer, tylekroć może od być pewnym, że jest w pobliżu jakiejś banalności, jakiegoś wyuczonego stanu nieokreślonych reminiscencyi, które pokryjomu dopraszają się życia. Wiem to z własnej praktyki, chociaż zwykle trudno dojść do rdzenia takiego stanu. „Najpiękniejsze ustępy“ w „Pałubie“ opierają się w ostatniej instancyi na banalności, a jeżeli ją zakrywają, to tem gorzej — urok leży w zakrywaniu, w sekrecie.
Wrażenie, dreszcz nigdy nie może być probierzem wartości dzieła. Autor nie powinienby mieć ani jednej skrytki przed czytelnikiem, ani jednego sidła, w któreby go chwytał podstępnie. Z zakulisową techniką poetycką trzeba stanowczo zerwać.
Czyżby szło o Czytelnika? Nie, tylko o autora, bo tylko wtedy, gdy między tymi oboma biegunami nastąpi straszne braterstwo szczerości, tylko wtedy możemy oczekiwać wielkich rzeczy w poezyi. W poezyi?
∗
∗ ∗ |
Jednym z rezultatów „Pałuby“ jest właśnie rozbrat z poezyą jako z postulatem. Zdawałby się on zbytecznym wobec perypetyi, które poezya u nas od kilku lat przechodzi. Najprzód przywieziono z Francyi aforyzm Verlainea: „To a to jest poezyą, a wszystko inne to literatura“. Teraz Wyspiański w „Wyzwoleniu“ przelicytował Verlainea, wołając: precz z poezyą! — zrobił jednak z tego temat, wyzyskując do celów poetyckich nastrój paradoksalny takiego postawienia sprawy (na sposób tzw. „Ueberwindungen“, praktykowanych przez Nietzschego). W pierwszym wypadku rzecz przeprowadziła się tylko z jednego słowa do drugiego, a nawet owszem wyśrubowano poezyę jeszcze wyżej niż dawniej, w drugim przeciwstawiono poezyi działanie, stwierdzając zresztą jej władzę bez pytania o legitymacyę tej władzy[94]. Poezya jako postulat pozostała na tem samem miejscu, co się okazuje choćby z tego, co się pisze o „Wyzwoleniu“. W obu wypadkach powtórzył się na małą skalę w dziedzinie ducha ten proceder, co z protestantyzmem, którego rzekoma liberalność stała się źródłem nowych błędów. Powszechne dotychczasowe przesądy o poezyi panują dalej a streszczają się one w następującem tchórzliwie-ogólnikowem zdaniu, które słyszałem z ust pewnego bardzo wybitnego poety: „Wszystko mi jedno, co kto napisze, byle to była poezya“. A więc wszystko jedno: biblia czy Nietzsche, Zola czy Sienkiewicz, Ibsen czy Japończyk, króciutki aforyzm Maeterlincka[95] czy trzytomowe dzieło Dostojewskiego — byle tam była poezya. Zachowanie się przeciętnego czytelnika wobec utworów literackich jest teraz zwykle takie, że wyczuwa on, ile tam jest poezyi — lub Poezyi. Choćby więc nawet miał przed sobą utwór o takich oryentacyach, które mu się wydają prymitywnemi, lub z któremi się nie zgadza, mimo to uważa sobie ów czytelnik za obowiązek powiedzieć, że tam jest poezya — i już się z książką załatwił. Na czem ta poezya polega, to określać wieluby sobie nawet za ujmę uważało, każdy powołuje się na swoje uczucie. Ponieważ zaś w istocie jakiegoś specyalnego organu dla wyczuwania tzw. poezyi niema, przeto całe to tajemnicze wyczuwanie jest właściwie tylko nieświadomem lub zamaskowanem przykładaniem wszelkich oklepanych, wysłużonych już kryteryów literackich do danego utworu; przyczem zazwyczaj rozstrzyga to wrażenie, które jest w ogólnem psychicznem wrażeniu częścią niejako najbardziej fizyczną: np. melodya wiersza, urok tajemniczośoi, podejrzenie o głębokość, wszystko to, co wyzyskuje pewnego rodzaju nieodporność mózgu, ale samo w sobie jest płytkie (proste!). Analogicznie i twórca komponuje swe utwory tylko salonową częścią swej duszy a nie przy pomocy swych ostatnich sądów, rzeźbi w literacko-historyozoficzno-biblijno-filologiczno-symbolicznym volapüku[96] a nie w materyale rzeczywistości. Dlatego np. utwory tego Przybyszewskiego, który najwięcej u nas kolportował przytoczony już aforyzm Verlainea, są także przesiąknięte „literaturą“.
Gdy taki wyczuwacz przeczyta np. „Pałubę“, nie spyta się: Czego autor chce? Czy ma racyę czy nie? Czy trzeba się do niego zastosować? Czy trzeba skorzystać dla siebie z tego kośćca psychologicznego, który rozgałęzia się w „Pałubie“? Nie! On spyta tylko: A ile tam kilogramów poezyi?[97] Wielkiej poezyi? I po skonstatowaniu, ile jej jest i skonsumowaniu jej, pójdzie spokojnie dalej. Bo Poezya nie obowiązuje, nie mąci nikomu sumienia, nie napada na drodze, nie wdziera się w niczyje intellektualne świętości, nie zmusza do przeuczania i przeinaczania się.
To wszystko pochodzi stąd, że ludzie nie zdają sobie sprawy, iż poezya jest nie czemś jednolitem ale naczyniem na różne treści, prowizoryczną, pomocniczą jedynie formułką dla pewnych dążeń ludzkich. Jest to znany objaw hipostazowania, guz, rozrośnięty wskutek tradycyi do rozmiarów fikcyi, której strzegą próżność i próżniactwo. Rozwiązując ten guz wyzwala się związane w słowie „poezya“ dążenia ludzkie, uruchomia się cały kompleks. Gasztold, zahipnotyzowany dotychczas jak widmem potrzebą utrafienia w tajemniczy a odwieczny rytm poezyi, może teraz pisać co i jak mu się podoba, mścić się na prawo i na lewo, tęsknić, marzyć, filozofować, bredzić — bo żaden bóg Poezyi nie potępi go na sądzie ostatecznym, żadna idea nie poniesie uszczerbku.
A więc na pozór po zmierzchu Poezyi zapanowałaby wśród rozproszonych dążeń ludzkich największa anarchia i dowolność, — a tu dopiero co powiedziałeś, że fikcyi tej strzeże próżność i próżniactwo? jakże to z sobą pogodzić?
Bo dopiero największa wolność, najwyższe lekceważenie wszelkich praw boskich i ludzkich w poezyi — te dopiero obowiązują. Linie dążeń ludzkich, przeszedłszy przez guz, rozbiegają się w nieskończoność. Zamiast „miary artystycznej“ szał bezmiaru. Z początku na tarczy myśli pojawia się mały temacik, rozszerza się, wypełnia. Wytężam wzrok, by w całości ujrzeć tę wizyę, i ze wzroku mego płynie to, co ją powiększa. Nie czuję nad sobą żadnej kontroli, ani idei ani czytelników, zapuszczam się w krużganki, tracę ślad własny, robię, robię poemat — biję się z tysiącami trudności, wreszcie przegrywam walkę, tragedya pisana zamienia się na tragedyę twórcy. Dlaczego to wszystko robię? I plama na tarczy myśli rozszerza się, badam swoje życie, swoje wiedzenia, swoje zamiary, dochodzę aż tam, gdzie się zaczyna bezmyślność myśli, gdzie eleacki Achilles nie może uchwycić za ogon uciekającego żółwia, aż do głupoty. Poezya rozłożona na składniki staje się myśleniem kat' exochen, całym sobą (Gross).
Ale próżniactwo chce mieć miarę, takt, rytm, ideę nieokreśloną ale nie bezkresną: poezyę. W obrębie tej to poezyi może się próżność sowicie obłowić, stwarzając illuzyę spełniania czegoś tam. Bo my piszący jesteśmy tylko o tyle poetami, o ile jesteśmy nieukami i oszustami, — nieprawdaż?
A teraz gdy się wie, jaką „Pałuba“ nie jest, pojmie się też, czem ona jest: Jest ona monstrualną ruiną — a i to tylko stylizowaną. Czy tak jak ją, powinno się pisać każde dzieło? Czy to jest program poezyi, poezyi przyszłości? I znów mamy błędne koło. Wszakże program „Pałuby“ dotyczy tylko jej samej, znika razem z nią. W każdem dziele autor na nowo bierze rozmach i na nowo stosunkuje się do kwestyi „poezyi“ (Gross), dzieło jest tylko śladem tego stosunkowania się.
Atoli przecież powiedziałem, że poezya jest inżynieryą rzeczywistych zamków na lodzie i mostów błękitnych między ludźmi. Takich definicyi „poezyi“ można zrobić 50, a zaraz zdradzę ich sekret. Jeżeli się samemu coś chce w piśmiennictwie zdziałać, jeśli się czuje lub wmawia w siebie zdolności w pewnym kierunku i pragnie się narzucić tę dążność innym, aby ich zaprządz do swego pługa, wówczas z emfazą oznajmia się publiczności, że tego a tego — żądam nie ja, ale poezya. — Naprawdę zaś rzecz ma się tak, że oto biorę jedno z tych włókien, które było związane nazwą „poezya“, i naokoło niego myślę skrystalizować wszystko, co mnie zajmuje. Psychologia praktyczna, kultura szczerości, spisanie inwentarza wszystkich trudności psychicznych, wzbogacenie życia wewnętrznego, eksploatowanie całej duszy, badanie wszystkich duchowych możliwości, potakiwań i zaprzeczeń — ale o takim programie nie można mówić bez ociągania się, bo natychmiast budzi się w duszy poczucie blagi. Mógłby ktoś jednak powiedzieć pięknie i okrągło, że oto zamordowawszy Poezyę, wskrzeszam ją pod innem nazwiskiem, że Poezya jest jak feniks, który odradza się w popiele, nawet że Poezya jest zaprzeczeniem poezyi, że ona najwspanialsza jest wtedy, gdy popełnia samobójstwo — itd. bez końca, bo to jest już samorództwo słów. Kto chce, może sobie z pietyzmu, na pamiątkę, wciąż używać nazwy „poezya“ w różnych niuansach tego pojęcia, kto chce być wolnym od jego szykan, niech określa każdy śmiały swój lot w podbiegunowe krainy ducha nazwą zaczerpniętą z ust czarownic makbetowskich: bezimienne dzieło!
- ↑ P. Wyjaśnienie „Snów Maryi Dunin“ i związek ich z „Pałubą“.
- ↑ Naturalnie nie mam tu na myśli jakichś wpływów, tkwiących we krwi, którymi tak chętnie posługują się dzisiejsi autorowie a za nimi i przeciętna nasza intelligencya. Idzie mi tylko o przykłady służalczości, jakimi mógł Piotr nasiąknąć, spędziwszy pierwsze swe lata w chacie ludzi ubogich; pojmuję więc rzecz tylko psychologicznie, nie fizyologicznie. Mimo to nie zaprzeczam, że dziedziczność, rasowość itp. czynniki może i istnieją, że ktoś np. może być „urodzonym“ lokajem lub „urodzonym“ księciem. Ale hipotezy tej, którą nawet naukowo skontrolować trudno, nadużywa się w życiu potocznem jako pewnika, aplikując go wszędzie tam, gdzieby rzecz można wytłómaczyć z o wiele bliższych a mniej dowolnych pobudek. Np. śmiały okrzyk goryczy posła Bojki w Sejmie piętnuje się jako objaw chłopskiej natury — w tym wypadku komunał służy za podpórkę do zemsty i daje rodzaj potwierdzenia oburzeniu strony przeciwnej. Inny dowcipniś upatruje w namiętnem zwalczaniu szlachetczyzny, jakie uprawia np. Daszyński, objaw właśnie buty szlacheckiej tego socyalisty: tu komunał odwodzi od wnikania w meritum polityki Daszyńskiego, odejmuje wartość jego szczeremu przejęciu się swemi zapatrywaniami, a ukazuje rzekomo jakiś głębszy, jemu samemu niewiadomy motyw jego działania. — Zastrzegam się, że nie zabieram tu wcale głosu jako zwolennik tej, tamtej lub innej partyi politycznej, interesuje mnie tylko psychologiczna rola komunału, w którego pętach być może znajdują się nawet i powyżej wymienieni politycy.
Podobny wypadek zauważyłem niedawno przy takiej sposobności: Holzapfel napisał filozoficzną książkę pt. „Wszechideał“ (Panideal), nie dla każdego przystępną,a ów Holzapfel jest żydem. Otóż ktoś powiedział, że trudną i nieprzystępną jest ta książka z tego powodu, iż jej autor jest potomkiem talmudystów. Jakże temu, co to powiedział, byłoby na rękę, gdyby np. Kant był żydem.
Lub dajmy na to, że N., potomek szlachty zaściankowej, w poczuciu jakiejś swojej krzywdy prowadzi ciągłe procesa i nie waha się po przegraniu sporu w ostatniej instancyi apelować nawet do monarchy: czyż nie znajdzie się mnóstwo ludzi, którzy wpadną na „odkrycie“, że w N. odezwała się staropolska żyłka pieniacka? - ↑ My to w zuchwałem... – fragment II sceny aktu pierwszego Króla Leara Williama Shakespeare'a.
- ↑ Tu mamy komunał w jednej z jego bardziej typowych waryacyi. Waryacyi tych istnieje mnóstwo, na podstawie ich konstruuje się „problemy“ i „kwestye“. Możnaby to wykazać np. na „Sprawie Dołęgi“ Weyssenhoffa. Dla mnie kwestya arystokracyi, demokracyi itp. nie istnieje, póki jest powleczona warstwą innej kwestyi, mianowicie kwestyi blagowania o kwestyach, która uniemożliwia czystość rachunku. Tak samo rzecz się ma z „kwestyami“ rasowości, dekadentyzmu, płci itd.
- ↑ Bo nie kreślę ani reprezentanta jakiejś epoki, ani znamiennego typu, tylko człowieka, a każdy człowiek jest wyjątkiem. A więc wpływu idei współczesnych nie trzeba sobie wyobrażać tak, jakoby one całą swą masą działały na człowieka; przeciwnie, wpływ ich jest przypadkowy, pośredni. Nie każdy chce i może mieć ewidencyę tych idei, jedne przychodzą do niego za późno, inne wcale nie przychodzą, a kto sam nie siedzi w obserwatoryum, ten dowiaduje się o ideach z drugich i trzecich ust, poznaje je w formie sfałszowanej i uproszczonej. Cóżto jest zresztą „idea współczesna“? Często jakiś odświeżony stary komunał. Oprócz „idei“ ogromny jeszcze wpływ na umysły ludzkie wywierają typowe sytuacye rozrzucone w utworach literackich — te zaś wpływy i im podobne są zbyt skomplikowane, żeby je wyliczyć w życiu własnem, a cóż dopiero w życiu człowieka powieściowego.
Dzięki szkole poznaje się zazwyczaj w młodości idee i walki idei takie, jakie interesowały starszą generacyę, dopiero potem się to wyrównuje; niektórzy zaś nigdy nie doganiają teraźniejszości. Stąd taki zlepek anachronizmów ze współczesnościami jak Strumieński. Trzeba też wiedzieć, że gdziekolwiek zejdzie się z sobą dwóch myślących ludzi, tam powstaje nowe źródło kwestyi, nowe oryginalne zróżniczkowanie jakichś ogólnie przyjętych oryentacyi; np. w stosunku Strumieńskiego z Angeliką. - ↑ Tu muszę popełnić herezyę i przyznać się, że mam na myśli takie „idee“, jakie są w „Irydionie“ lub „Królu Duchu“, — szerokie historyozoficzne lub kosmiczne kombinacye. Zwłaszcza idzie mi o ideę palingenezy.
Idea ta imponuje ludziom jedynie dlatego, że połączone są z nią dalekonośne, monstrualne obrazy: jak dusze wędrują z ciał w ciała, i to się dzieje przez miliony wieków — strach! Uwielbiacze tego rodzaju idei, działających bardziej fantastyczną atmosferą niż sensem, wydają mi się podobnymi do tego chłopa galicyjskiego,który otrzymawszy telegram z Ameryki zwaryował na myśl, że ten telegram przeszedł tak prędko tyle setek mil. - ↑ To mówię po części pro domo mea. Jeżeli się chce coś rzetelnie określić, trzeba wprzód usunąć cały szereg niewłaściwych określeń i pojmowań, — czyli mówiąc obrazowo: im głębiej się kopie, tem większy powstaje nasyp.
- ↑ Ach ja ją tak... – słowa Pustelnika z czwartej części Dziadów Adama Mickiewicza.
- ↑ To nie bluźnierstwo, ani swawola — bo owszem wiersz ten uważam za dobry i szczery, — ale jaskrawe podkreślenie pierwiastku pałubicznego, pierwszy zgrzytliwy akord pałubiczny. Idzie mi o to, żeby co prędzej rozedrzeć urok, jaki czytelnik wyniósł z lektury poezyi, i przybliżyć mu atmosferę rzeczywistego życia, które jest piękne ale tylko po swojemu. Pewny jestem zresztą obrony tych wszystkich młodzieńców, którzy, posiadając fotografie swych ubóstwianych, oglądają je przed pójściem do łóżka.
- ↑ brudne uciech rzeki – słowa Pustelnika z czwartej części Dziadów Mickiewicza.
- ↑ Venus vulgivaga... – nawiązanie do wiersza Venus vulgivaga Jana Kasprowicza.
- ↑ Imiona kobiece w „Pałubie“ pochodzą z pietyzmu dla bardzo dawnych wspomnień. Dwa są zaczerpnięte z lektury: Kseńka jest nastrojowo spokrewnioną z Kseńką z „Zamku Kaniowskiego“; z postacią Angeliki Kauffmann zaznajomiłem się jeszcze wiele lat temu, gdym dostał w szkole jako nagrodę dziełko dla młodzieży pt.„Znakomite niewiasty“. Przy pierwszej redakcyi „Pałuby“ niemało mi szło o to, żeby imię „Angelika“ wywoływało pewien stały nastrój w czytelniku, przypominający mu coś anielskiego, idealnego. Imię zaś „Berestajka“ ma dla mnie znaczenie dwóch pamiątek: i jako ślad dawnych wspomnień i jako ślad rozmyślań nad psychologią snu. Śniło mi się mianowicie raz, że jako mały chłopak biję się z innym chłopcem, brzydkim a ubranym jakby w jakiś habit zakonny, na sposób Tybetańczyków z Podróży Landora. Zrazu miałem nad nim przewagę, potem jednak on obił mnie straszliwie. Nazywał się Beresaczko. Otóż zbudziwszy się przyszedłem do przekonania, że nazwisko to pochodzi ze zrobionej we śnie kumulacyi nazwiska „Borodajko“ (które nosił jeden z moich kolegów gimnazyalnych, zresztą całkiem mi obojętny) — ze słowem Beresteczko. Ale zdawało mi się, że proces kumulacyi wskutek powolności snu nie został zakończony, gdyż ostateczny rezultat powinien był brzmieć: Berestajko, a nie: Beresaczko. Otóż żeby niejako naprawić, zaokrąglić ten „pałubizm“ snu, wpakowałem nazwisko „Berestajko“ do mej powieści, — robiąc to właściwie wbrew jej duchowi, ponieważ szanując twory rzeczywistości powinienem był zatrzymać nazwisko: Beresaczko.
- ↑ Słowa „dusza“ używam w starem znaczeniu, tj. jako urojonego substratu wszystkich naprawdę dostrzegalnych zjawisk psychicznych: wyobrażeń, myśli, uczuć, kojarzeń logicznych i nielogicznych, i wszelkich przedmiotów duchowych albo uświadomionych albo takich, które mogą być uświadomione, — a więc nawet wizyi,deliriów, przeczuć itd. Notatka ta nie byłaby potrzebna, gdyby słowa „dusza“ od pewnego czasu u nas nie skompromitowano przez nadużywanie go w innym kierunku. Mianowicie dusza ludzka ma być jużto cząstką duszy wszechświata, jużto jej objawem, jużto tem samem co ona itp. — wreszcie „naga dusza“ Przybyszewskiego jest tylko spolszczoną „wolą“ schopenhauerowską. Przeważnie też przypuszcza się, że objawy tej drugiej duszy są jakościowo inne jak duszy tamtej, że są to tylko przebłyski, echa zabłąkane, ślady, jasnowidzenia itd. W ten sposób to niejasne, sentymentalne pojęcie duszy, jakie dotychczas kursowało głównie wśród kobiet, otrzymało rodzaj wyższej sankcyi, zostało zrehabilitowane, nie przestając być banalnem. Ale choćby nawet takie pojęcie było prawdziwe, to odstraszałaby mnie od niego już sama jego łatwość i płytkość — mimo pozornej głębokości, dalej podejrzana plastyczność porównań, jakiemi się musi posługiwać, wreszcie jaskrawa nieautentyczność sposobu jego odkrycia, który polega li tylko na konstrukcyi i skrytem lgnięciu do wewnętrznego unaoczniania sobie różnych rzekomych zagadek. Jeśli się przeniknie genezę jakiejś teoryi czyli pojmie ją od strony subjektywnej, to się już nie ma ochoty walczyć z nią objektywnie.,
Ale właściwie i moje określenie „duszy“, chociaż zupełnie wystarczające do celów „Pałuby“, nie da się filozoficznie utrzymać, suponuje ono bowiem albo także coś, co się „objawia“, albo jakiś rezerwoar zjawisk, o którym się nic nie wie. Raczej by powiedzieć należało: dusza jest znakiem konwencyonalnym, którego się używa dla skrócenia, gdy ktoś chce zaznaczyć, że mówi o sumie zjawisk psychicznych. Niema bowiem „duszy“, są tylko zjawiska psychiczne (aforystycznie powiedzmy: niema rzeczownika, jest tylko czasownik) czyli pewnego gatunku „elementy“. Tu trzymam się Macha, myśliciela, który w ostatnich czasach dał moim własnym pomysłom pożądaną przeze mnie od dawna filozoficzną podstawę i gwarancyę. Dla zupełności powiem czytelnikom moim krótko, na czem ta filozofia polega. Oto wyklucza ona dualizm ducha i ciała, podmiotu i przedmiotu, a na to miejsce wprowadza monizm najprostszy i najoczywistszy, zamieniając wszystko na wrażenia a raczej na „elementa“, które między sobą różnią się nie co do swej „istoty“, ale co do kierunku, w którym się je bada, co do pola, na którem się ukazują. „Świat jako jedna masa wrażeń silniej z sobą związanych w tzw. ja“. Mach daje taki inwentarz: 1) A, B, C... kompleksy barw, tonów, itd. czyli tzw. przedmioty zewnętrzne; 2) K, L, M... kompleks, zwany naszem ciałem, a będący tylko szczególniej wyróżnioną częścią pierwszej kategoryi; 3) α, β, γ... kompleks uczuć, obrazów, pamięci itd. Otóż zazwyczaj mylnie przeciwstawia się trzecią kategoryę kategoryi pierwszej i drugiej, lub trzecią i drugą pierwszej, imaginując sobie jakieś „ja“ i jakiś „świat ciał“ czy też „świat zewnętrzny“. Mach przeprowadza w tych kategoryach niejako zrównanie stanów, robi to, coby można nazwać zrepublikanizowaniem „ducha“. Właściwie bowiem, rzetelnie rzecz biorąc, trzecia kategorya jest tak samo światem przedmiotów zewnętrznych jak pierwsza i druga, bo zarówno drzewo jak wyobrażenie o drzewie spostrzega się i w zasadzie wrażeniami są zarówno stół, kwiat, ton jak gniew, ból zęba, sen, jakby niemi były nawet wszelkie wizye, istoty nadprzyrodzone, duchy itp. Tylko, że gdy idzie o uczucia i myśli, wtedy sposób spostrzegania i kontrolowania spostrzeżeń jest mniej jasny i uchwytny, niż wtedy, gdy idzie o tzw. rzeczy konkretne, i dlatego-to przedmioty umysłowe otoczono specyalną aureolą, której zdarcie przynosi tylko zysk, nie stratę. Kto ciekaw, jak to wygląda u Macha, tego odsyłam do jego dzieła „Analyse der Empfindungen“, zwłaszcza do pierwszego rozdziału pt. „Antimetaphysische Vorbemerkungen“, który, jak łatwo poznać, tytułem swoim poddał mi myśl ochrzczenia mego pegaza „antipoetycznym“.
Przebaczcie panowie uczeni, że mówię rzeczy wam tak dobrze znane, ale ponieważ nie chcę być fałszywie zrozumianym, wolę powiedzieć za dużo niż za mało. Sądzę też, że robiąc propagandę na rzecz filozofii Macha, robię coś, co jest bezwzględnie pożytecznem, chociażby nawet nie miało bezpośredniego związku z „Pałubą“. - ↑ Właściwie i on nie, lecz szło o stopień udawania, — przejmowania się, by mieć przyjemność z tych auto-suggestyi.
- ↑ Rola żartu, jako jedynego czasem objawu, w którym się wynurzają tajemne uczucia, wchodzące w skład jakiegoś oficyalnego stanu duchowego.
- ↑ Jaśniejszym przykładem będzie Otello, w którym obawa, by go Desdemona nie zdradziła (a może przeczucie, że tego wart), jest tak silna, że od wewnątrz wywołuje w nim uczucie przekonania o jej zdradzie:jakby instynkt samozachowawczy kompleksu obawy podtrzymywał fałszerstwem racyę bytu tego uczucia.
- ↑ Pomysł powyższy został przy końcu r. z. niejako potwierdzony przez rzeczywisty fakt: oto węgierski malarz, Aleksander Ipoly, wpadł w obłąkanie, uroiwszy sobie, że jest słynnym kompozytorem oper (umarł w grudniu w okropnej nędzy). Przykład ten, któremu podobnych zapewne dużo zna psychiatrya, świadczy dobitnie o istnieniu pewnego rodzaju mechanicznych urządzeń w mózgu: jakby poczucie sławności i ambicyi wypadłszy z jednego kompleksu podłożyło się, zamieszkało przez pomyłkę w kompleksie wiadomości z innej dziedziny artystycznej. Swoją drogą niemiłą jest ta możliwość zwaryowania nie na swoim gruncie; np. jeżeli autor „Pałuby“ zwaryuje, to kto wie, czy, zamiast otworzyć sklep z punktami wstydliwymi, fałszywymi, płaszczykami duszy itp. towarami pałubicznymi, — nie będzie pysznym ze skomponowania „Ptasznika z Tyrolu“, albo nie ogłosi się genialnym ekonomistą lub mówcą parlamentarnym.
- ↑ Zwracam uwagę na to, jak w całym tym rozdziale objawia się działanie czynnika pałubicznego nie tylko w oporze, który stawia Strumieńskiemu jego własna dusza, ale i w oporze urządzeń technicznych na świecie: chce słyszeć głos Angeliki — słyszy głos ciotki, chce śnić o niej — śni o guwernerze, chce ją rysować — nie udaje mu się; zdaje się, że gdyby nawet chciał naprawdę zwaryować na temat pośmiertnej miłości, zawiódłby się także.
- ↑ Tu przykład, który zbija późniejsze twierdzenia Strumieńskiego na str. 105. w. 26. i str. 107. w. 11., ukute na gruncie dualizmu: ciało-duch.
- ↑ Dlaczego ujmuję to w cudzysłów? W poezyach i powieściach roi się od tego rodzaju zwrotów: było mi tak, jakby... (np. to jezioro było moją duszą), zdawało mu się, że... (np. jest królem asyryjskim... lub: że w piersi jego rozszalał się cyklon), mniemał, że... (i tu coś czego nigdy nie mógł naprawdę mniemać), ogarnęła go dziwna (?) tęsknota, itp. przesady, które autorowie i ich recenzenci biorą na seryo. W sonetach np. jest to już nałogiem, że po jakimś opisie przyrody w pierwszych strofach przychodzi zwykle na końcu porównanie stanu duchowego z jakimś szczegółem zewnętrznym, zaintonowane przez „zdawało mi się, że...u lub „było mi tak, jakby...“ Stąd sonet stał się nie najtrudniejszą, ale najłatwiejszą i najbanalniejszą formą poezyi — choć zarazem najwygodniejszą, bo oznaczona ilość wierszy uwalnia autora od myślenia na dalsze mety. Także w powieściach panuje wciąż ta sama kłamliwa a tania przesada: autorowie zwykle zgadzają się ze swymi bohaterami, wprawdzie może nie w ich czynach i myślach, ale w sposobach widzenia, pojmowania, myślenia, — podpowiadają im. Nie idzie mi tu o kilka frazesów jak: „zdawało mu się, że“..., to tylko przykładzik, zewnętrzna poznaka, ale świadcząca, o tem, że autor komponując dzieło, nie uwzględnił wcale sposobu rodzenia się myśli i wypadków. Kiedy indziej może przytoczę cały repertuar takich frazesów, aby wykazać, że tu się ma do czynienia z niedbalstwem, zamienionem w system, którego się jeden pisarz uczy od drugiego, a który stosownie do rangi autora nazywa się rutyną, wyrobieniem lub mistrzowstwem.
Nie chciałbym jednak krępować fantazyi poetyckiej, zakazując jej posługiwania się podrzędnymi środkami pomocniczymi; czyli mówiąc obrazowo: nie chciałbym niszczyć zwykłych dróg i mostów i zmuszać jejdo latania tylko na skrzydłach. Owszem sądzę, że autor do pewnego stopnia musi podpowiadać swoim osobom (i ja to robię), wyposażać je swoimi pomysłami, bo ścisłość, sięgająca do takich szczegółów, jak np. w tym wypadku sposób myślenia i odczuwania, przechodzi może siły ludzkie. Ale sądzę, że prawdziwa fantazya nie wyklucza ścisłości, owszem zawiera ją w sobie, prawdziwa fantazya polega na tem, że po pierwsze odbija w sobie rzeczywistość jak najszerzej a bez fałszu, jest czystem lustrem, po drugie: że buduje swoje wieżyczki z materyału tak poznanej rzeczywistości.
Dlatego-to ja ujmuję w cudzysłów taki frazes jak: zdawało mu się, że... Jest to sobie właściwie tylko mały, niewinny proteścik literacki. Chcę przez cudzysłów zaznaczyć, że w odczuwaniu takich stanów zawarta jest pewna umyślność i szacherka, chcę podkreślić, że ja nie wierzę memu bohaterowi na słowo, iż on to a to odczuwa, widzi, czy myśli. Podobnie na wielu innych miejscach. Np. str. 88: „mianował Angelikę boginią tej przyrody, „mniemał“, że ją wszędzie widzi i słyszy“. Dlatego też piszę np. (str. 69): „Wśród egzaltacyi przyszli sobie do przekonania, że miłość jest kryptogramem świata“ lub (str. 139): „Namyśliwszy się, przyszedł sobie do przekonania, że to właściwie on temu wszystkiemu winien“. Proszę wyrzucić to słówko „sobie“ w obu przykładach, a różnica będzie widoczna, bo wtedy będzie się zdawało, że akt przekonania był czemś stanowczem, koniecznem, wypływającem z sytuacyi, podczas gdy ja wyrazu „przekonanie“ używam tylko sposobem przybliżenia, a poprawkę biorę przez dodanie słówka „sobie“. Charakterystycznem jest, że niemal wszyscy, co czytali „Pałubę“, słówko to w manuskrypcie podkreślali, przekreślali, lub pisali nad niem pytajnik — tak dalece każdy z czytających przyzwyczajony już był natrafiać na pewne szablony powieściowe, w których się formułuje zdarzenia. Wyłamać się z tych szablonów zupełnie, jest naturalnie rzeczą bardzo trudną, i ja też raczej zaznaczam u siebie to wyłamywanie się, jak, żebym go naprawdę dokonał. Bo i w „Pałubie“ jest dużo niewytrzebionych jeszcze ustępów poetycznych, które się uratowały z pierwszego manuskryptu np. opis obrazu w rozdziale „Gwiazda podziemia“, opis urągający rzeczywistości. A jednak wielu osobom będzie się on najbardziej podobał z całej „Pałuby“, znajdą się nawet tacy, co powiedzą (nawet mimo tej uwagi!), że tam się przebija rzeczywisty talent, który niestety autor sam sobie zepsuł, bawiąc się w jakieś doktryny. - ↑ Podobnie i str. 90.: Strumieński znajduje w objawach przyrody niejako aprobatę swych zamiarów. Albo odbywa się w nim podejrzenie o związek, np. że skoro w przyrodzie zaszła zmiana żywiołowa, to i w duszypowinna nastąpić taka sama zmiana, a może już i nastąpiła. Albo też zachodzi tu mimowolny błąd umysłowy przez upodobnienie: jak woda pokrywa pagórki, tak pokrywa wyżyny jego smutku. Albo wreszcie odbywa się w nim takie działanie myślowe: te łąki, pola itd., które były świadkiem jego smutku, są teraz usunięte, więc on nie potrzebuje już... itd. Mnogość sposobów rozwikłania owego kłębka uczuciowego tłómaczy się tem, że ów kłębek należy do stanów, jakie opisałem w „Trio“ pod 6.)
- ↑ W stylu autora znać tu — i na wielu innych miejscach — jakby szykanowanie bohatera. A jednak np. słowo „robota“ należy brać całkiem poważnie; odcień ironii zaś pochodzi stąd, że ponieważ dotychczas nie stworzono aparatu do oddawania stanów nieświadomych, więc też, o ile one wyglądają jakby świadome, o tyle robią wrażenie komiczne.
- ↑ Zwyczaj ten był asekuracyą kłamstwa, opisanego w poprzedniem zdaniu.
Dla dobrobytu swego życia intellektualnego człowiek zwykle obiera lub tworzy sobie jakichś przeciwników, nad których się wywyższa, na których zwala różne winy, których skutecznie zbija. Najgorszy literat ma kogoś lub coś, z czem walczy, co mu daje złudę, że on jest potrzebny na świecie, co stanowi tło korzystne dla jego osoby. Tak samo jest i w innych dziedzinach życia publicznego i prywatnego. Ale każdy z takichantagonizmów, chociaż ma racyę bytu na pewien promień, w większem kole nie nie znaczy. - ↑ Chociaż zgadzam się ze Strumieńskim, muszę dodać uwagę, że przeważnie tylko nieudolność artystyczna szuka drogi do źródeł sztuki i do kontaktu z życiem przez archeologię i filologię. Są np. u nas literaci, którzy poznawać życie uczą się u chłopów, u pieśni ludowej, u biblii, a po źródła sztuki chodzą do Sofoklesa. Filologia jest znamienną cechą ich twórczości. Mnie tego nie potrzeba.
- ↑ Pewien znakomity poeta współczesny twierdzi, że po Mickiewiczu, Słowackim i Krasińskim, poezya nie ma już nic do roboty. Brawo!
- ↑ Tu korzystam z Hebbla, który twierdzi: „Die Linie des Schönen ist haarscharf und kann nur um tausend Meilen überschritten werden“. Mylne — chociaż surowe.
- ↑ Używam tego wyrazu z pietyzmu dla kierunku twórczości, który swego czasu uprawialiśmy Womela i ja, z dala od oficyalnego zgiełku literackiego, jeszcze wcześniej, nim się w Polsce modernizm pojawił. Kierunek ów nazwaliśmy intymizmem, ponieważ szło w nim o wyciąganie na tapet wszystkich najserdeczniejszych tajemnic ludzkich. Nazwa ode mnie pochodzi, Womela nazywał to także „obnażaniem woli“. Kierunkowi temu wierny dotychczas zostałem, tylko że zamiast tajemnic seksualnych pod wpływem Grossa uznałem tajemnice intellektualne za ważniejsze.
- ↑ 28,0 28,1 Każdy naśladuje sam siebie po pewnych doświadczeniach, bo w swojej skórze każdemu najlepiej i najwygodniej. O tem naśladowaniu własnego charakteru wypowiada dobre uwagi Schopenhauer w głównem swem dziele, w księdze IV. §. 55.
- ↑ W zacytowanym powyżej §. mówi Schopenhauer: „Lecz należy zauważyć, że w celu złudzenia samego siebie przygotowuje się dla siebie pozorne zapomnienia się, które właściwie są czynami, skrycie obliczonymi. Bo nikogo nie oszukujemy, nikomu nie pochlebiamy zapomocą tak subtelnych fint, jak sobie samym“.
Tu jedna konieczna uwaga. Jeżeli mówię o planach, programach, komedyach, fintach Strumieńskiego teraz i później, to bynajmniej nie w tym sensie, żebym go chciał przedstawić jako człowieka wyrafinowanego, np. jako takiego gracza-psychologa, jak „Uczeń“ Bourgeta,działającego z zimnem obrachowaniem celu i środków. Owszem to, co w analizie przedstawia się jako bardzo skomplikowane, to samo obserwowane na powierzchni bieżącego życia, wydawałoby się zupełnie prostem, szybkiem i naturalnem. Podobnie jak nasze ciało odczuwamy jako jednolitą masę, anatom zaś i lekarz wykazują w niem różne zawiłości. - ↑ Wyrażenia takie, jak „postanowił“, „wpadł na myśl“ itp. należy brać nie dosłownie, lecz według zwyczaju jako skrócenia, służące do odbudowania sobie toku myśli i uczuć nieświadomych, których zygzaki — gdy się je chwyta na papier — wydłużają się w jedną prostą linię.
- ↑ Motywy bezpośrednie działające czasem wbrew właściwemu psychologicznemu schematowi sytuacyi. Por. str. 332. autonomia okoliczności.
- ↑ Dla tych, co nie czytali Goethego „Powinowactw z wyboru“, opowiem, o co idzie:
W powieści tej występuje małżeństwo: Edward i Charlotta. Ale Edward kocha Otylię, a Charlotta kapitana. Raz w nocy zdarza się, że Edward chce zdaleka widzieć Otylię, czuwającą do późna w swym pokoiku, i mimowoli zachodzi do żony, która właśnie jest rozmarzona wskutek blizkiego odjazdu kapitana. Edwarda chwyta pokusa, lekki opór żony podnieca go, wówczas gasi świecę.
„W zmroku pod przyćmioną lampą, wewnętrzne skłonności i fantazya natychmiast wzięły górę nad rzeczywistością. Edward miał tylko Otylię w objęciach, przed duszą Charlotty majaczyła postać kapitana to bliżej, to dalej, i tak, dość dziwnie, splotło się obecne z nieobecnem w sposób pełen czaru i rozkoszy.“ (Część I. ustęp 11-sty.)
Później rodzi się z tego dziecko, które ma rysy twarzy kapitana a oczy Otylii. Skruszony Edward powiada: To owoc podwójnego cudzołostwa! (II. 13.) - ↑ W rozstrzygnięciu tego pytania szło mi przedewszystkiem o tzw. niepoprzebijane ścianki, — a jednak nie wyczerpuje to kwestyi, zostawiłem bowiem całkiem na boku następującą jej część: Oto jak wiadomo każdy, przyciśnięty do muru, umie pogodzić swoje logicznesprzeczności, na zawołanie wypełniając jako tako człony pośrednie. Subjektywnie nie czuje się sprzeczności, bo ma się w swojem „ja“ jakby ciemne źródło wszelkich pogodzeń. Z tego samego powodu zdarza się, że jeżeli w dyspucie przekonasz przeciwnika, to on ci na końcu powie, że właściwie obaj mówiliście to samo.
- ↑ Tu już właściwie poruszam sprawę tzw. punktów wstydliwych. Że zaś to jest istotnie „sprawa“, którą w interesie ludzkości warto podciągnąć pod osobną nazwę, aby się nauczono patrzeć jej w oczy, to ujawniło mi się przed kilku laty, kiedym usłyszał następującą, podobno prawdziwą anegdotkę:
Pan X. kochał się w mężatce, pani Y. Wreszcie postanowili razem umrzeć, wynajęli mały pokoik na piętrze, zamknęli się, wyrzucili klucz przez okno, zażyli truciznę, pocałowali się i oczekiwali śmierci. Dotąd wszystko symetrycznie, tragicznie, tak jak się należy. Lecz cóż się dzieje? Aptekarz, który panu X. sprzedawał truciznę, zmiarkował był, co się święci, i dał mu zamiast trucizny środka rozwalniającego, a tymczasem uwiadomił męża pani Y. Ludzie nadchodzą, wyważają drzwi pokoiku, no i tableau. Mąż: Czekaj, krwią mi za to zapłacisz. Pan X.: Ależ zapłacę, zapłacę, tylko mnie teraz puść (wybiega, ale nie w celu ucieczki). — Czyż to rozchwianie się tragiczności nie jest bardziej tragiczne i ludzkie, niż sentymentalna wspólna śmierć? - ↑ To zapatrywanie ma dwie formy: jedną popularną, w której od dawien dawna kursowało wśród ludzi, np. zapomocą przysłowi, drugą badawczą, docierającą w głąb często zaciętą, taką, jaką widzimy np. u Schopenhauera, Strindberga. U nas ta druga forma nabrała zaraz sentymentalno-filologicznego pokostu. Zamiast próbować rozwikłać sieć komplikacyi psychologicznych między mężczyzną a kobietą, która-to sieć w każdym poszczególnym wypadku jest inna i żąda innych wytłómaczeń, nasz poeta radzi sobie w bardzo łatwy sposób: sprowadza całą trudność do jednego mianownika („wiecznej idei“?): Adam — Ewa, który może swoją asocyacyą strasznej odległości historycznej komuś imponować, ale przecież jest trochę gimnazyalnym.
- ↑ Dlatego baczność! Stronniczość nie wyklucza słuszności. Gniew np. jest złym doradcą, ale bystrym analitykiem, podsuwa takie argumenty, jakichby się kiedy indziej nie wyszukało. Tak samo i przyjaźń mocą swej tolerancyi dokazuje cudów sprawiedliwości. W afekcie rozważając zalety i wady jakiejś osoby, widzimy je obficiej, ilościowo jest więc nasza obserwacya silniejsza, trudniej nam tylko oznaczyć miarę i wzajemny stosunek poszczególnych cech badanej osoby. Ale czyż kiedykolwiek ten stosunek jest nam zupełnie jasny? czyż wobec najbliższych naszych, wobec samego siebie nawet, nie jesteśmy w stanie ciągłej fluktuacyi zapatrywań? Zresztą por. str. 352. w. 14. i n.
Ciągle się mówi, że dzieła sztuki należy oceniać „sine ira et studio“, że powinno się krytykować tylkodzieło a nie osobę autora. Bynajmniej! Wszakże nie rozchodzi się o dzieło, ale o stan psychiczny, z którego ono wynikło, o zapatrywania autora, o to, co w nim jest najdroższe i najlepsze, bo niema rzeczy bardziej osobistej niż poezya! Wykazując, że czyjeś dzieło jest głupie, unicestwiam intellektualną istotę autora — to nie ulega wątpliwości. - ↑ Zaręczam np. że każdy z owych poetów, którzy lubią pisać o ewowatości kobiet, jeżeli idzie o jego własną skórę, np. o pozyskanie lub utratę jakiejś żywej kobiety, nie będzie jej traktował jako przedstawicielki rodzaju lecz jako indywidualność, uwzględni wszystkie okoliczności danego zdarzenia, postąpi praktycznie jak ajent śledczy — i przynajmniej w myślach spłaci rzeczywistości dług aż do ostatka, zanim zacznie na tle przebytej awantury dzierzgać filozoficzne i poetyczne arabeski.
Jak dalece egoizm, zagrożony praktycznie, domaga się analizy i bezimienności, to mógłbym pokazać na wstrząsających przykładach, ale ograniczę się do drobniutkich, z których każdy pozna, o co mi idzie. Mam znajomego, którego raz na wpół żartem nazwałem niedołęgą, zarzucając mu, że nie umie sobie znaleźć zajęcia, nie poszuka protekcyi, nie zdaje egzaminów, nie postąpi tak lub owak. Na to ów znajomy, odrzucając epitet niedołęgi, utrzymywał stanowczo, że to mi się tylko tak na pozór wydaje, w rzeczy samej zaś on nie tylko nie ma sobie nic do zarzucenia, lecz owszem sądzi, iż postępował w miarę możności energicznie. Potem opowiedział mi swoje stosunki, sięgając parę lat wstecz,i przytoczył tyle ważnych choć na pozór drobnych okoliczności, żem cofnął swój zarzut, może i niecałkiem mylny ale za ciasny, za ryczałtowy. — Inny mój znajomy jest niepunktualnym i niesłownym, ale broń Boże mu to powiedzieć: wpada w gniew i broni się tak wymownie, że musi się uwierzyć, iż on każdym razem ma inny bardzo ważny powód rzekomej niesłowności. — Proszę mi też pokazać polityka, któryby poczuwał się do nazwy „szowinista“ i każdego zarzutu szowinizmu nie potrafił illustrować po swojemu, wykreślając misterną, obliczoną na milimetry granicę między patryotyzmem a szowinizmem. A w procesach o tzw. sprzedaż przekonań, jak często dochodzi rozprawa do bezimiennych atomów, które się odważa na szalce wagi aptekarskiej, a które przecież przez biedny sąd nazwane być muszą! W niedawno odbytym we Lwowie procesie o rozruchy robotnicze, podczas których wojsko użyło broni palnej, doszła rozprawa do takich atomów: Żołnierz P. maszerując, kopnął jakąś kobietę — przypadkiem? umyślnie, korzystając z nastroju ogólnego rozjątrzenia? — tu atom. Robotnik S., ujmując się za uderzoną, beszta żołnierza (podobno i policzkuje), aresztują go, robotnicy odbijają, stąd fatalne następstwa. Ale dlaczego ujmuje się? czy z rycerskości? z dobrego serca? czy korzysta z pretekstu, aby dać upust swej awanturniczości (garderoba duszy)? Tu psychologiczny atom, nad którym sąd już nie panuje.
A jeżeli poezya jest antycypacyą spełnienia najwyższych pragnień praktycznych, jeżeli jest najpraktyczniejszą sztuką i — nauką, inżynieryą rzeczywistych zamków na lodzie i błękitnych mostów między ludźmi, to w takim razie... - ↑ O ile mi wiadomo, najnowsi badacze „Hamleta“ zarzucili już ten pogląd, który w połączeniu z wielu innymi modnymi przesądami stał się gruntem, na którym wyrosło „Bez dogmatu“ lub nieco później naśladowane z zagranicznych dekadentów potępienie rozumu itd. Zacytuję np. dziełko Gelbera pt. „Problemy Szekspira“. W dziełku tem autor ze znacznym nakładem bystrości udowadnia, że Hamlet musiał postępować tak, jak postępował: nie wierząc duchowi ojca, chciał mieć objektywne dowody zbrodni swego ojczyma i dlatego urządził śledztwo zapomocą sztuki, odegranej przez aktorów; był to w danych warunkach środek jedyny lecz pewny. Potem Hamlet cofa się przed zamordowaniem modlącego się Klaudyusza, bynajmniej jednak nie ze wstrętu przed czynem, lecz tylko z tego powodu, że wierząc w życie pozagrobowe (to wstrzymuje go także od samobójstwa) nie chce, żeby się zbrodniarz dostał do nieba. Co prawda Gelber naciąga swoje wywody do innego planu pojmowania: mianowicie, że w „Hamlecie“ jest problem religijny, kolizya rozumu z dogmatami. Ten plan jest również tylko jednostronny, cząstkowy. — Gdybym próbował do „Hamleta“ zastosować rezultaty „Pałuby“, zwracałbym może uwagę na to, jak Szekspir nie dopuszcza pierwiastka konstrukcyjnego lecz naśladuje zygzaki życia, jak z obowiązkiem zamordowania Kladyusza splata się komedya charakteru Hamleta, to znaczy jak ten charakter wyzyskuje ów obowiązek w celu wyżycia się, jak Hamlet sam tworzy sobie kontrasty, jak życie samo dostarcza mu różnych analogii i półanalogii, wreszcie jak wybitnie zaznacza się w tej sztuce rola pierwiastka pałubicznego, zwłaszcza w akcie V-tym, gdzie przypadek zmusza Hamleta do czynu, odejmując równocześnie temu czynowi wartość zemsty. Choćby się nawet odliczyło pewien procent na rachunek jakiegoś osłabienia woli u Hamleta, to mojem zdaniem przecież sposób stawania się „czynów“ jest czemś wyższem nad charakter słaby lub silny — — wogóle gdy chcemy tę sprawę zbadać na seryo, to idąc po linii poetycznej wprost, docieramy także do kwestyi „naukowych“,
Tym wszystkim, którzy tylko pobłażliwie raczą sympatyzować z Hamletem i nazywają go prototypem dekadentów, należałoby postawić obcesowe pytanie, czyby oni na miejscu Hamleta tak odrazu zabijali, mordowali? — Niemożność zemsty, nonsens zemsty. — O ile mi się zdaje, któryś z badaczy „Hamleta“ powiedział: Nie Hamlet nie dorósł do swego czynu, ale czyn nie dorósł do niego. - ↑ Hebbel wyśmiewa ten paradoks mówiąc: „Wielu ludzi wskutek tchórzostwa nie może się zdobyć nawet na to tchórzostwo“; fakta zaś, że dzieci nieraz z obawy przed karą, popełniały samobójstwo, należą pod rubrykę: dowód z wyobraźni, — analogiczną jak dowód z paradoksu.
- ↑ Tę samą kwestyę poruszam na str. 220. w. 11.: „Ludziom się zdaje, że większa prawda leży w pobliżu większej nieprzyjemności“. Jeżeli Herkules na rozdrożu wybrał cnotę, to jak sądzę stało się to wskutek przemożnej suggestyi paradoksu. Dowód z paradoksu zawiera się np. w następujących frazesach: „Poznać siebie samego jest trudniej niż poznać innych“. „Samobójstwo jest tchórzostwem“. „Łatwiej napisać dobrą tragedyę niż dobrą komedyę“. (Dwa ostatnie frazesy wytyka Schopenhauer „P. i P.“ II. §. 43.) „Sonet jest najtrudniejszą formą poezyi“. Paradoksowi zawdzięcza swe powstanie homeopatya. Patrz także str. 178. w. 31.: „Poczciwość była zaletą, którą jako cechę uzupełniającą suggestyonowała drastyczność jego obejścia się, rubaszność wyrażeń“. — Tego rodzaju błędy myślowe trzeba nie tylko stwierdzać, ale także badać, — wytłómaczyć, w czem mają źródło, jaki jest ich mechanizm, one bowiem są często powodem wielkich teoryi, ruchów politycznych, etycznych, religijnych itd. Ja sobie powstawanie dowodów z paradoksu tak wyobrażam: Jakiś kontrast, jakaś sprzeczność wywołuje pewien silniejszy ruch umysłowy, poczem uwaga ustaje, leniwieje, kontrast zrazu tylko zanotowany staje się pewnikiem, np. samobójstwo staje się tchórzostwem naprzekór oczywistości.[39] Naturalnie, że obok tego procesu snuje się też rodzaj jakiegoś dowodu objektywnego, który jest tylko podpórką ex post. Dowód z paradoksu możnaby także porównać do zawrotu umysłowego. Rozważmy, jaki tok myślowo-uczuciowy budzi się w nas, gdy spoglądamy w przepaść: Tak łatwo można spaść, dość jeden krok zrobić i można się zabić, straszliwie się zabić! Ta możliwość wywołuje podrażnienie i pewien silny ruch umysłowy, domagający się na ślepo zrealizowania, ciało chce naśladować wyobrażenie, chociaż to wyobrażenie jest tylko częścią myśli a nie całą myślą, bo wszakże ów morderczy akt wyobraźni odbywa się w trybie przypuszczającym, otoczony jest przez „nie“. Otóż jak przy zawrocie głowy ciało realizuje akt wyobraźni, tak samo przy paradoksie umysł realizuje sprzeczność i nasyca ją ex post li tylko nastrojem prawdy, pożyczonym od innych prawd.
Podobny błąd myślowy a w następstwie i „sercowy“ popełniła jakaś piękna dama, która porzuciła swego pięknego męża i zakochała się w brzydkim murzynie. (Naturalnie ta przyczyna w rzeczywistości mogła być tylko jednem z włókien kompleksu, podpórką jakichś innych motywów.) Być może, że tej pani zdawało się nawet, iż na tym nonsensie, który ona popełnić zamierza, ujawnia się świetnie potęga miłości; więc dla dogodzenia konstrukcyi, dla zaokrąglenia planu pojmowania, postąpiła tak jak Angelika (str. 350. w. 30.)? Mało kto wie, ile intellektualnego pierwiastku, ile szachrajstwa lub pomyłek umysłowych tkwi w tzw. żywiołowych zdarzeniach. — Pod suggestyą paradoksu znajduje się zapewne i ów poeta, który twierdzi, że po Mickiewiczu, Słowackim i Krasińskim poeci polscy nie maja już nic do roboty. Działa w nim jednak także topielcza złośliwość tej treści, że nie tylko on ale i inni koledzy apollińscy muszą się ugiąć pod ciężarem takiego przeznaczenia, a on jest przynajmniej w tem od nich wyższy, że poznaje swój los; o tę wyższość nawet chodzi tu przedewszystkiem, bo w głębi duszy poeta ów właściwie w to swoje paradoksalne twierdzenie nie wierzy i wie, że i publiczność na seryo jej nie weźmie. — Jeszcze w gimnazyum odczuwałem paradoksalność historyi o węźle gordyjskim; cóż bowiem za bohaterstwo, jakaż energia ma się okazywać w tem, że Aleksander Wielki węzeł ten rozciął a nie rozwiązał? Takich Aleksandrów jest podostatkiem, a ja chłoszczę ich właśnie teraz, właśnie tym tu ustępem, jednym z najpożyteczniejszych w całej „Pałubie“.
Ale nie idzie tylko o paradoks, bo wogóle każde zestawienie w wyobraźni, wywołujące silniejszy, niespodziany ruch umysłowy, lubi kraść dla siebie atmosferkę pojęcia przyczynowości i stroić się w nią. Są więc dowody z porównania, z aforyzmu, z wyobraźni, z rymu, z okropności, z dziwaczności itd. Weźmy dowody z porównania (symetryczności). (Hebbel mówi: Porównania mają siłę nie tylko objaśniającą ale i udowadniającą). Taki dowód powstanie, gdy np. napiszę, że ten a ten dekadent-alkoholista ma styl zygzakowaty, pijany, zataczający się. Nb. możnaby temu powiedzeniu nadać dodatkowo racyę, wykręcając rzecz tak, że kto dużo pije, ten cierpi na stałe zamroczenie umysłu, a wskutek tego i styl jego jest niejako pijany, — ale to już będzie doszukiwanie motywów. — Taki sam krytyk, który się zdobył na powyższe „trafne“ i „piękne“ powiedzenie, mógłby w ten sposób odezwać się o „Pałubie“: zwyczajem jest, że gdy się buduje dom, stawia się rusztowanie, ale gdy już dom skończony, wtedy się rusztowanie burzy, ty zaś autorze dajesz nam i dom i rusztowanie — poco? co nas twoje rusztowanie obchodzi? naco nam wiedzieć, co ty sobie o czemś tam myślisz! my chcemy tylko domu, my chcemy arcydzieła, wrażeń estetycznych, a to — to nie jest sztuka... — Jeden z moich znajomych, w którym kochała się brzydka panna, udowadniał jej w listach, że jej zewnętrzna brzydota stoi w związku a nawet jest dowodem jej brzydoty duchowej. — Baby wiejskie, chcąc leczyć niemoc męską, szukają pewnej rośliny, której korzenie kształtem są do mąd podobne. — Indyanie jedzą serce walecznego wroga, aby posiąść jego odwagę. Pewien obłąkany, który miał niejasne poczucie swej choroby, zabijał swych towarzyszy w szpitalu i jadł ich mózgi, mniemając, że w ten sposób wzmoże swoją intelligencyę i odzyska zdrowie.
Dwa ostatnie przykłady zaczerpnięte są z dzieła H. Stracka pt. „Krew w wierze i przesądach ludzkości“.Z obfitego materyału przykładowego, zawartego w tem dziele, nasuwa mi się ten wniosek, że wszędzie i zawsze ludzie niewykształceni pozostawali pod suggestyą myśli, iż różne części i wydzieliny ciała ludzkiego posiadają moc jużto leczniczą jużto czarodziejską, a ta suggestya była jeszcze silniejsza, gdy celem pozyskania tych rzekomo nadprzyrodzonych środków trzeba się było uciekać do czynności okrutnych, wstrętnych, nienaturalnych, uroczystych lub dziwacznych (obwarowanych np. pewnymi terminami lub szczegółami). — A więc chwytają w czary krew tryskającą z kadłuba ściętego skazańca, kąpią się w krwi niemowląt lub dziewic, którą uważają za środek kosmetyczny, zakopują kości ludzkie pod fundamentami domu, z tłuszczu trupów sporządzają świece złodziejskie, przy których świetle rzekomo nikt w okradanym domu ruszyć się nie może, uciętym palcem trupa pukają w ząb bolący, mielą zęby trupów i tak uzyskany proszek sypią do tabaki swych wrogów. Ręka trupa 5-letniego dziecka ma otwierać wszystkie zamki; krew kota, zrzuconego z wieży w środę drugiego tygodnia postu, leczy wiele chorób; proszek z dwóch żab suszonych, zmieszany z czerwonem winem i krwią ludzką, tamuje krew; chory na wodną puchlinę puszcza sobie krew z prawego ramienia, zamyka ją w skorupie wysączonego jaja i zakopuje to w gnoju; dziewczyna pluje potajemnie w kufel swego narzeczonego, by sobie zapewnić jego miłość; morderca zjada wątroby swych ofiar w przekonaniu, że w ten sposób zabezpieczy się od wyrzutów sumienia; chłopi, chorzy na przypadłości weneryczne, dopuszczają się zbrodni przeciw moralności na nieletnich dziewczętach, aby się uleczyć; pewien rosyjski żołnierz rozkazuje swemu towarzyszowi, by go zabił, krwią pokropił miejsce, w którem miał być jakiśskarb ukryty, a potem kopał za skarbem: wtedy znajdzie obok złota i żelazną sztabkę, którą go znowu wskrzesi do życia; inny fantasta morduje ciężarne kobiety i zjada serca nieurodzonych niemowląt, wierząc, że gdy 9 takich serc skonsumuje, urosną mu skrzydła i będzie mógł latać w powietrzu. — Zwykle czytelnik, gdy czyta takie przykłady, zwraca uwagę tylko na ich sensacyjną, anegdotyczną stronę, która go interesuje, przyciąga i odpycha lub mierzi zarazem, nasyciwszy zaś swą pierwszą ciekawość, ciekawość brutalną, dalej już o nich nie myśli. Mało kto zauważy, że we wszystkich owych przykładach zaznaczają się rudymenta jakiejś logiki, co prawda gwałtownej, pełnej skoków fantastycznych, tworzącej dowody z okropności i dziwaczności. Ale już w przykładach, które zaraz przytoczę, logika ta podnosi się na wyższy stopień i staje niejako na dwóch nogach, szukając podobieństw i symbolów, próbując nawet korzystać z poszlak fizyologicznych. Więc rany, wrzody, piegi, brodawki, miejsca sparaliżowane, gładzi się lewą ręką zmarłego, w przekonaniu, że i one umrą (jakby ta ręka posiadała w sobie siłę zabijającą, jakiś fluid śmiertelny). W Dalmacyi zawierają mężczyźni przyjaźń z sobą w ten sposób, że puszczają sobie z palców krew i wzajemnie ją sobie wysysają. W siedmiogrodzkiej Saksonii mężatki chcąc sobie zapewnić wierność mężów, zakopują włosy trupa i własne menses w miejscu, gdzie mąż zwykł pozbywać się moczu. Symboliczną logiką kierował się pewien chłop bawarski, który przed 7 laty wykopał trupa świeżo zmarłego dziecięcia i wyjął mu jedno oko, wierząc, że odtąd będzie mógł wszędzie chodzić niewidzialnie i wszystkich okradać. (Oko trupie — oczy ludzi żywych — niewidzialność).Dobijanie się o krzesło nieszczęśliwego gracza-samobójcy w Monte Carlo polega już na paradoksie.
Głęboka wiara ludzi w skuteczność tego rodzaju dziwacznych środków, wiara tak zakorzeniona, że przeszła nawet do poważnych książek lekarskich, każe przypuszczać, że ma się tu do czynienia z pewnościami, zamienionemi w wewnętrzne hallucynacye. Ale jeżeli w powyższych wypadkach błędy myślowe są dla nas naocznymi dlatego, że to są fakty krwawe i straszne, nie zważa się na mnóstwo takich samych błędów myślowych, które mają skutki niekrwawe, ba nawet piękne i poetyczne (np. palingeneza), a stanowią do dziś repertuar wielu nawet wykształconych umysłów. Bo czy Huron zjada serce odważnego misyonarza, czy sławny krytyk wywodzi zygzakowatość czyjegoś stylu ze skłonności autora do alkoholu, — schemat psychologiczny myślenia jest ten sam.
- ↑ Temu przesunięciu się dualizmów wcale nie przypisuję znaczenia ewolucyi ideowej; jest to tylko zmiana tematu rozmowy na rynku literackim, rozmowy, którą nie kierują najtęższe głowy. Są tzw. ewolucye umysłowe, które są niemi tylko dla tłumów.
Dualistyczny szablon: „rozum — uczucie“, dziś u nas modny i dla wielu wygodny, jest w literaturze starym wynalazkiem. W epoce Goethego nazywał się: „naiwnością — sentymentalnością“. A jeszcze Hebbel na jednem miejscu w swych pismach skarży się: „...ten rozum, którym-to się dziś tak skwapliwie pomiata, chociaż go nigdzie niema za dużo“. Widocznie pół wieku temu grasowały na świecie takie same banalności jakteraz, bo wszystkie tego rodzaju „idee“ wciąż czekają u stołu i raz jedna raz druga karmi się uwagą ludzi. W „Pałubie“ nie idzie mi o dokładne pod względem historycznym określenie fluktuacyi prądów umysłowych w Polsce, ale o punkty zetknięcia się ich z niższymi szablonami, krążącymi tymczasem u dołu między ludźmi. Zresztą oficyalną historyę tych prądów umysłowych u nas trudno nawet napisać, bo musi ona wciąż iść zygzakami a posługiwać się insynuacyą. Oto chaotyczna próbka. Schopenhauer — źródło ogólne ale z patryotyzmu przemilczane — postawił dualizm: intellekt — wola, przyznając intellektowi piękniejszą rolę; lecz już Nietzsche obrócił kota ogonem. Ale Nietzsche podobno miał krew słowiańską w żyłach, Niecki, szlachcic — aha, więc nasz, styl, styl, i tu skok do Krasińskiego, Słowackiego. Równolegle na wzór Francyi imitacya przełamania nauki, realizmu, pary i elektryczności — wiwat fantazya, uczucie, pierwotność! Przybyszewski uzuchwala kobiece zabobony, filologia biblijna kwitnie, jest i skok do Rousseau: Niemojewski, K. Tetmajer („Słońce“), W. Tetmajer kombinuje nadczłowieka z ludowością, Kisielewski wydrwiwa psychologiczne pocenia się Ibsena i wielbi wielką prostą sztukę Japończyków, itd. Ale modernizm nie może wypowiedzieć ostatniego słowa i wyperswadować, że jest właściwie siłą (Szczepański, Staff), już go przekrzyczeli inni, hasło: „hajże na cywilizacyę!“, w imię którego modernizm zwyciężył, okazuje się obosiecznem, obraca się przeciw tzw. dekadentom. Ktoś zaczyna sobie przypominać, że to w domu umarłego dzieją się takie orgie, Wyspiański pluje w pysk nastrojom litość swoję, wszyscy przychodzimy z radością do przekonania, że jesteśmy zgnili, — Gustaw — Konrad, Kordyan, Antihamlet, Cyrano, Zawisza Czarny. Zbierzchowski wita wschódsłońca i modli się o siłę, Nowaczyński w „Mieczyku kawiarnianym“ robi tajemny rachunek sumienia i uchyla głowę przed naszościami. Irzykowski — cóż to? recydywa w kierunku pozytywizmu! reakcya! ależ to są zapatrywania przedwczorajsze — ignorant.... Tę bajkę, urągającą chronologii, można kilka razy inaczej opowiedzieć, bo każdy pisarz ma po kilka twarzy. Pierwotniaki, siłacze, subtelniaczki, górale, bramini — maskarada; wszystko niby spontaniczne, a wszystko ma w tajemnej ostatniej instancyi korzenie tj. filozoficzne uzasadnienie gdzieś za granicą.
Mieszać się do tych sporów nie śni mi się tak samo, jakby mi się nie śniło mieszać do sporu dzieci, z których jedno utrzymuje, że oś ziemska zrobiona jest z drzewa a drugie, że ze złota. Mojem zdaniem, ci którzy bronią różnych mód modernistycznych i ci, co je zwalczają, właściwie zgadzają się z sobą, bo mają te same oryentacye; podobnie jak np. Polacy, hakatyści i Rusini stoją teraz na tym samym poziomie oryentacyjnym w kwestyi narodowości i rasy. - ↑ Ciekawe to, że np. na str. 54. występuje arystokratyzm jako słabość, u Strumieńskiego zaś mamy wahania: chcąc dostosować się do szablonu zdrowotnego, uważa, że zdegenerowanie Strumieńskich może się przerzuciło na niego (str. 170. w. 12.), potem zaś uważa tę samą rodzinę za dobrą starą rasę (str. 172. w. 19.). W jednym i drugim razie zawadza mu to, że nie jest ich synem.
- ↑ Schopenhauer w: „Maxymach“ (sub 29.) między innemi tak pisze: „...Natura nie postępuje tak jak poeci-partacze, którzy, mając przedstawić głupca lub łotra, biorą się do tego tak niezgrabnie, że niejako za każdą osobą widzi się autora, który ich zamysły i słowa wciąż dementuje i ostrzegającym głosem woła: „To jest łotr, to jest głupiec; nie wierzcie temu, co on mówi“. Przeciwnie natura robi tak, jak Szekspir lub Goethe, w których dziełach każda osoba, choćby nawet szatan, ma słuszność, póki jest na scenie i przemawia; ponieważ skreślona jest tak objektywnie, że mimowoli wciąga nas w koło swoich zamiarów i myśli i zmusza do sympatyi; ponieważ tak jak wszystkie dzieła natury, jest ona rozwinięciem pewnego wewnętrznego pierwiastka, wskutek czego jej czyny i słowa są naturalne a więc i konieczne“. Tę prawdę powinnoby się właściwie znać powszechnie i dziś niema takich poetów, o jakich tu Schopenhauer mówi. A jednak w potocznem życiu szafuje się ogólnikami: głupiec, idyota, łajdak, szuja itp., tak bezwzględnie i z takiem przekonaniem, że dzieje się to chyba albo z lenistwa albo dla własnego dobrobytu intellektualnego (patrz uwagę do str. 112.).
- ↑ Podobne objawy psychiczne: na str. 90. w. 12. i n., na str. 115. w. 11. Por. także str. 369. w. 24. i n.
- ↑ Najlepsze przykłady na punkt wstydliwy mamy,śledząc, jak w historyi Strumieńskiego przewija się i powraca od czasu do czasu nitka zachcianek artystycznych, np. już na str. 54. w. 12. (żeby nie być posądzonym o naśladownictwo...), dalej na str. 114. w. 19., bardzo wyraźnie zaś na str. 64. w. 3. i n. Por. także str. 91. w. 10., str. 95. w. 10., str. 99. w. 6. i n. (ambicya przyczyną powtórnych prób), str. 160. w. 18., str. 168. w. 3., str. 175. w. 10., str. 408. w. 8. Aby jednak dać popularne wyobrażenie, o co mi idzie, przytoczę przykłady z potocznego życia: Dzieci, gdy stając przed ojcem w dniu jego imienin, zapominają w połowie powinszowania. Konkurent, gdy zaproszony na kolacyę w domu swej przyszłej, je cokolwiek za dużo lub ze zbyt wielkim apetytem. Scena, która, pomyślana przez dramaturga bardzo tragicznie, w świetle kinkietów wywołuje śmieszne wrażenie. Chwila wyjmowania chusteczki do nosa podczas płaczu. Po zgonie kogoś blizkiego — gdy się siada do stołu i niby to nie ma się apetytu a przecież się je. Autor „Pałuby“, który w obawie podejrzeń o naśladownictwo i wpływy nie wie, czy się przeciw nim zastrzedz i przytoczyć dowody swej oryginalności, czy tę sprawę pominąć. Panna, o której ktoś np. mówi, że ona nie rozumie rzeczy dwuznacznych, wstydzi się, że ją poczytać można za zanadto „porządną“ a więc za trochę głupią. Ktoś, co w pierwszym napadzie szlachetności wzbrania się przyjąć wynagrodzenia za przysługę, a za chwilę żałuje tego i radby chwycić za tę rękę, którą nagrodziciel chowa pieniądze do kieszeni. Dwoje młodych ludzi, mających się ku sobie, przechadza się w dzień wiosenny po trotuarze; wtem zbliża się przekupień fiołków i natrętnie naprasza się ze swym towarem, spekulując na rycerskość dżentelmena. Gdy małżonkowie w dniu obchodu swego srebrnego wesela kłócą się ze sobą. Uczucia, jakich doznaje ten, którego się chwali: gdy obawia się pić tę pochwałę, podejrzywa szczerość chwalącego, nie chciałby narazić się na zarzut nieskromności i wstydzi się wybuchnąć zwierzęcym objawem zarozumiałości, choćby dlatego, żeby nie spłoszyć chwalącego itd.
Oprócz „punktu wstydliwego“ i „garderoby duszy“ zwracam w „Pałubie“ uwagę jeszcze na trzeci kształt stanów a raczej momentów psychicznych, który nazywam punktem fałszywym. Wszystkie trzy stany właściwie zrastają się z sobą, przepływają w siebie, więc też na ścisłe odróżnianie ich nie kładę nacisku. Jeden znamienny przykład punktu fałszywego podałem na str. 107. w. 23. Punkt fałszywy jest to świadome albo zwykle nieświadome zamilczenie prawdy, uchylenie pierwiastku pałubicznego, wyminięcie tego, co jest dla naszego dobrobytu intellektualnego w pewnej chwili niewygodnem. Np. str. 104. (kwestya sumienia). — Kwestya punktu fałszywego poruszona jest już w „Snach Maryi Dunin“ w sposób allegoryczny, tylko, że gdy słowa „przemytnik, przemycanie“ użyte są tam w dodatniem znaczeniu, to w „Pałubie“ przemycaniem nazywa się właśnie ta czynność, która się odbywa pod opieką niewidzialnego B. W. D. - ↑ Przykłady w „Pałubie“: Postępowanie Oli na str. 115. w. 28 i n., całkiem analogiczny fakt str. 188. w. 20, najwybitniejszy przykład str. 252/3. Taktyka Strumieńskiego wobec Xów str. 176/7. Pretekst na str. 140. w. 17. Przesunięcie się pobudek u Oli str. 288. i t. d.
Cały rozdział IX., traktujący o kontrabandzie psychicznej, ma mojem zdaniem ogromną doniosłość praktyczną. Zdawałoby się, że mówię rzeczy znane powszechnie. Rzeczywiście chodzi mi o fakta najpospolitsze, najcodzienniejsze, powtarzające się od wieków, — lecz podczas, gdy bada się ruchy najdalszych gwiazd, wykrywa się cudowne włókienka i gruczołki w organizmie ludzkim, kompleks trzeci, kompleks α, β, γ... o ile dotyczy spraw międzyludzkich, praktycznych, pozostawiony jest na pastwę najdowolniejszej fuszerki. Ujmijmy odrazu wołu za rogi. Istnieje np. we Lwowie pisemko „Monitor“, oparte na doskonałej zasadzie: nie bawi się bowiem w ogólnikową politykę, ale sprawy indywidualizuje, wdziera się w stosunki prywatne, to znaczy w te atomy, z których się buduje życie publiczne. Dobrze; olbrzymie zadanie. Lecz jakież oryentacye ma ten wentylator cnót obywatelskich? Te same, co ci, których piętnuje, a więc używa obficie nazw takich jak: „złodziej, oszust, łotr, sprzedawczyk, głupiec...“ i posługuje się odpowiednią do tych kategoryi metodą śledczą. W połowie wypadków może to nawet wystarczać i być w pewnym stopniu pożyteczne, ale zwykle tego rodzaju ryczałtowe załatwianie się z ludźmi nie dorównuje skomplikowaniu faktów i dlatego bywa płytkiem, mylnem, stwarza nowe koło błędów, a co najważniejsza nie przekonywa tych, na których uderza. Nikt nie pozwoli się napiętnować łotrem skoro czuje, że nim nie jest, bo wogóle bardzo rzadko przeciętne sumienie człowieka zdolne jest świadomie udźwignąć poczucie popełnionego łotrostwa, zwykle wysnuwa ono ze siebie chronicznie jakiś płaszczyk ochronny, podobnie jak ślimak stale otacza swoje miękkie ciało piękną skorupą. Musiałoby się i tę skorupę rozbić i wykazawszy komuś na materyale objektywnym,że jest takim a takim, należałoby potem zaatakować go od strony subjektywnej, wykurzyć go z jego ostatniego azylum, zniszczyć jego argumenta. A że, jak Holzapfel stara się wykazać we „Wszechideale“, trudności etyczne redukują się jużto do kwestyi techniki pożycia ludzi ze sobą, jużto do kwestyi wykształcenia, więc mojem zdaniem, zbadanie geografii duszy (kompleksu α, β, γ...) jest tu konieczne. Wreszcie, ponieważ „summum jus summa iniuria“, i robiąc z kogoś preparat kryminalny, wyrządza mu się krzywdę bez względu na korzyść tzw. „ogółu“, — przeto skalpel powinien zawierać moc leczniczą, badanie samo powinno być kapłaństwem, któreby nikogo nie oszczędzało — nawet samego badania.
To są wszystko praktyczne utopie, ale chciałem pokazać to, co się znajduje na końcu idealnego przedłużenia linii zawartych w tej sieci rozumowej, którą pokryta jest „Pałuba“. Skoro Lutosławski usiłuje ściągnąć Królestwo Boże na ziemię zapomocą filologii i sentymentalnej szczerości, to ja sądzę, że szczerość bez narzędzi szczerości odniesie taki sam skutek jak wyprawa krzyżowa dzieci. Kompleks α, β, γ... to nie taka łatwa historya jak się z zewnątrz wydaje; wiadomość o prawach nim rządzących wejść musi wpierw w krew ogółu — i dlatego-to może za jakie tysiąc lat „Pałuba“ naprawdę wyjdzie w szkolnem wydaniu, jako próbka psychologii z kamiennej epoki ludzkości. - ↑ Podobnie str. 174. w. 27. i n.
- ↑ Mowa o tej stronie życia, w której uczucia i myśliprzedstawiają się bezpośrednio (por. początek rozdz. VIII.); chcąc ją uwzględnić i wcielić do „Pałuby“, musiałbym wziąć nowy rozbieg i napisać drugą część mej powieści, niejako muzykę pod tekst. Wtedy byłaby idealna całość. Przedstawiać życie od strony subjektywnej próbowali u nas Przybyszewski i Kleczyński (w dwóch doskonałych nowelach drukowanych swego czasu w „Życiu“); są to jednak przeważnie próby przestylizowane, nie maja cech szczerego wpatrywania się w teraźniejszość, są rysunkami, nie fotografiami. O ile wiem, w Niemczech eksperymenty, o które mi chodzi, ujęte są przez Holza w teoryę, jako uzupełnienie naturalizmu; zdaje mi się, że i Schlaf i Mombert tu mają swe uzasadnienie.
- ↑ Stałe powracanie tego stanu: str. 99. w. 9. i n. str. 224. w. 23., str. 308. w. 30., str. 354. w. 15.
- ↑ Dawniej było w modzie opisywanie scen zmysłowych na sposób helleński (jaskrawy przykład: sonet „Leda“ K. Tetmajera), teraz transponuje się je na wizye fantastyczne (np. Przybyszewski). I jeden i drugi sposób jest idealizowaniem, zacieraniem lokalnego kolorytu spraw zmysłowych, które są piękne, ale ani po grecku, ani muzykalnie, ani pierwotnie, ani nawet wirowato-kosmicznie, lecz po swojemu.
- ↑ Całość ich wyczerpana będzie dopiero przy końcu rozdz. XVII. i z początkiem XVIII.
- ↑ Oto cytaty z tej powieści, które mogą, być także przykładami do sprawy poruszonej na str. 456.: „Jakiś smutek nieokreślony wkradł się do duszy S.“ „Zdawało się, że całe złoto jesiennego słońca zbiegło się w jej płowych włosach“ „Przygnała mię tu jakaś wyższa moc“ „Trawy szumią jednostajnie, niby jakiś cichy wtór do wielkiej symfonii jesiennej“ „...konał ów wieczny, adamowy bunt męzki“ „(służąca) ...sięgała chwilami prostem, brutalnem spojrzeniem aż do dna skomplikowanej duszy swej pani“ „...przejeździł pół świata, zostawiając wszędzie cząstkę swej wrażliwej, miękkiej duszy“ „nerwy poszarpane na strzępy“ „przebijała się w nim prawdziwie słowiańska miękkość charakteru“ „Wisiało w powietrzu coś ciężkiego i duszącego... a jakaś wyższa moc przykuwała do miejsca“ „wszystkiemu winna ta przeklęta do wszystkiego wtykająca swój nos analiza“ „Rodzice zacni, prości, szczerzy, jakby zupełnie nie odbiło się na nich kilka tysięcy lat kultury“ (por. „Pałuba“ str. 207. w. 20. i n.), „Noc była gwiezdnem migotaniem gwarna“ „Nagle stało się we mnie coś dziwnego“, „Odwieczna modlitwa do kobiety...“ „Uczuwał jakiś wewnętrzny przymus...“ „S... analizował każdą myśl, każdy poryw, każde drgnienie Psychy“ (mamy to wierzyć autorowi na słowo, bez dowodów), „...otrząsał się z łachmanów powątpiewań, goryczy, przerafinowania i odczuwał znów wszystko z siłą i prostotą pierwotnego człowieka“ „obrzucił Emę tem specyalnie męzkiem obnażającem spojrzeniem“ (z tym frazesem można się bardzo często spotkać), „zdolna bestya tylko straszny leń i narwaniec“ „szczęścia dla dusz takich jak nasze — znękanych, bezdomnych“ „wzrok jego gasł, jakby w nim dogorywała dusza“ „...o literaturę, dzisiejszą, chorobę wieku“ „S... powtarzał: a my co? komedyanci, marne robaki,...zmarnowaliśmy siebie i drugich“ „kąpał się bezgraniczny, rozpaczny smutek“ „...a to byli ludzie cisi, nieraz zdolni, tylko dziwnie smutni, bezdomni, znękani, przeczuleni...“ „a cały nasz błąd, to dusza smutna, za wrażliwa, prawie kobieca...“. Ta sama naiwność planu pojmowania jest np. u Mirandolli: „My wnuki Braminów z nad Gangi...“
Jednem słowem Z. bierze na seryo lecz bezkrytycznie wszystko to, z czego ja się śmieję. Nie przypisuję tej powieści większego znaczenia literackiego, lecz korzystam z tego bardzo szczęśliwego trafu, że w niem napotykam niektóre współczesne przesądy intelligentne na kupie: zaiste lepszego przykładu do wiwisekcyi literackiej nawet na obstalunek dostaćbym nie mógł. Muszę jednak dodać, że nie atakuję Z. bynajmniej jako jednostki lecz jako reprezentanta pewnego gatunku pisarzy, a do tego gatunku należą choćby Żeromski i Sienkiewicz. Z. jest tylko wychowankiem tej szkoły zaniedbań intellektualnych w poezyi, która jest w imię Boże naszą polską specyalnością.
Ciekawe jest to, że Z. zna także tę myśl, iż modną chorobę nerwów, schyłkowość, niezdrowie duchowe można w siebie wmawiać (str. 38. jego książki), a jednak i ta myśl występuje u niego tylko jako szablonik, nie przeszkadzający szablonikom wprost przeciwnym (niepoprzebijane ścianki). Ciekawe jest i to, że bohater jego książki występuje już-to jako analityk, rozumowiec według dawnej recepty, już-to jako subtelniś, czuciowiec, według recepty nowej, chociaż właściwie jedno z drugiem się nie zgadza (patrz „Pałuba“ str. 204. w. 23. i n.). - ↑ Szerzej rozwijam to w Szańcu do „Pałuby“.
- ↑ Wkrótce po napisaniu tego rozdziału „Pałuby“ wyszło dzieło, które jest klasycznym okazem takiego sposobu powstawania dzieła, jaki dopiero co określiłem. Jest to Zbierzchowskiego powieść „Przed wschodem słońca“. Autor sypie nastrojami, „zdawaniami się“ itp. zabawkami, dopuszcza się elukubracyi fortepianowych za dziesiątym już wzorem, posługuje się najzwyklejszym żargonem poetyckim[52], — a mimo to stara się wyskoczyć ponad siebie i kreśli sytuacyę, w której na Sądzie ostatecznym Bóg pyta:
„— Kraj, biedny, wyniszczony, żądał od was pracy, tysiące ginęły w nędzy, .... aby w nieszczęściu hartowały się ludzkie dusze (znany frazes!). Jeślim doświadczał ciężkiemi próbami, to dlatego, aby to co lepsze jak oliwa wyszło na wierzch, aby dać pole do zmagania się, do walki, do czynu. Gdzie byliście w tych chwilach, co robiliście wtedy?
„A oni (tj. poeci) odpowiedzą wielkim głosem, niosąc pod pachą manuskrypta: — Pisaliśmy!!“
Musiałem o tem wspomnieć, gdyż inaczej mógłby mnie ktoś posądzić, że ta powieść służyła mi za wzór do rozdziału XII., podczas gdy ona była mi tylko potwierdzeniemmoich myśli, udowodniła mi, że próbując w ten sposób jak u Gasztolda skombinować krążące dziś u nas w powietrzu tematy i idee, byłem blizki prawdy. Zresztą pierwiastki powieści Gasztolda wysnute są po części z innych dzieł, których nie wymieniam, gdyż „Chora miłość“ nie ma na celu szykanować autorów, lecz jest próbą odbudowania genezy dzieł tego rodzaju w związku z życiem. Próba ta należy do kompleksu innej kwestyi pt. „Propozycya poetycka“, którą się żywo zajmuję i o której kiedyś więcej powiem.
I szczególiku o elukubracyach fortepianowych nie potrzebowałem brać od Z., bo szczególik ten był i jest ogólnie w modzie — może wskutek tego, że w gimnazyach naucza się, iż koncert Jankiela jest szczytem mistrzostwa poetyckiego. Zresztą — kocioł garnkowi przyganiał a oba zasmolone: u mnie są elukubracye malarskie i architektoniczne, tak samo niefachowe.
„Przed wschodem słońca“ oparte jest zresztą tak jak przeważna część dzisiejszych powieści na podwalinach dualizmu: czyn i myśl. O ile mogę się dorozumieć, to i „Wyzwolenie“ Wyspiańskiego jest wysubtylizowaną waryacyą tego samego dualizmu; tak przynajmniej bywa pojmowane. — Ponieważ spotkałem się już parę razy z twierdzeniem, że Wyspiański w „Wyzwoleniu“ zajmuje wobec poezyi to samo stanowisko, co ja w „Pałubie, więc muszę to sprostować. Wyspiański nie walczy z poezyą wogóle jako z pojęciem, owszem sam brnie w niej po pas, ja zaś twierdzę, że „poezyi“ niema, nie było i nie będzie[53]. O ile zaś idzie o zwalczanie tej działalności ludzkiej, która bywa nazywana już-to myślą, już-to poezyą, już-to wyrafinowaniem psychicznem itd.,to stoję po stronie poezyi i wszystkich Płoszowskich na świecie. Umysłowość ludzka prze do tego, że „„poetą““ stać się musi każdy człowiek, to jest bowiem przejściowa forma do wyższych form życia, to jest inżynierya psychologiczna, architektura dla kompleksu α, β, γ... tak jak są inżynierye kompleksu a, b, c... i A, B, C... (hygiena). Myśl jest o wiele ważniejszą niż czyny, — których repertuar jest tylu przymusami ograniczony, i których ostatecznym celem jest zwykle pewien stan myśli.
- ↑ Aforyzm: „na każdą wklęsłość przypada w naturze jedna wypukłość“ ja sam niegdyś ukułem i na seryo wziąłem. W nim-to streszcza się dosadnie dążność do symetrycznego poglądu na świat, jaką się nabywa u nas wskutek szkolnego wychowania, lektury itd. Z pewnością trzy czwarte czytelników moich pisałoby się na ten aforyzm, którego trafności objektywnej dlatego badać nie potrzeba, bo jego psychologiczne powstanie jest wytłómaczone w duchu uwagi do str. 169. Zastosowaniem owego aforyzmu byłaby bajka o Panu Bogu, który za karę zesłał na ludzi choroby, lecz równocześnie w kamieniach, roślinach itp. poukrywał na każdą chorobę osobne lekarstwo; zadaniem ludzi jest teraz wszystkie te lekarstwa wyszukać. Zasada tej bajki jest tak bardzo w każdym z nas zawarta, tak łatwo narzuca się mocą swej symetryczności, że najpewniej musiano ją już gdzieś kiedyś wypowiedzieć, czyto w formie legendy czy nawet w formie teoryi; zapewne panowie uczeni będą o tem wiedzieli.
- ↑ Takich frazesów jest mnóstwo w potocznem życiu. Genezę ich już raz wytłómaczyłem w uwadze do str. 52., dodam tylko, że używa się ich w sposób zabobonny i naiwny: jest to niejako grafologia w odgadywaniu charakterów. Człowiek, który z czyjegoś chrząkania nosem, sposobu siedzenia, chodzenia itp. ważnych oznak, wnioskuje o jego charakterze, zamiast zważać na słowa i czyny, podobny jest do tej narzeczonej, która otrzymawszy list od narzeczonego, zamiast w liście podchwycić setki „naturlautów“, poszła z nim do grafologa.
- ↑ Szczegół o narzeczonym-lowelasie, piszącym modlitewnik dla swej narzeczonej, zaczerpnięty jest z rzeczywistości.
Krakowska Akademia Umiejętności powinnaby ogłosić konkurs na rozprawę o tem, jaki stosunek zachodzi między zamaskowaną pornografią w życiu i w piśmiennictwie a tępieniem otwartej dyskusyi o tajnikach erotycznych i fałszywym idealizmem. Wiele materyału dostarczyłby Fredro, gdyby ktoś odważył się przywiązać wagę do jego pornograficznych utworów i zestawiwszy je z jego oficyalną poezyą, poczynił wnioski o zapatrywaniach jowialnego komedyopisarza na kobiety i na „miłość“. Sięgnąćby także należało do sztuk naszych sympatycznych jak Bałuckiego, Przybylskiego. Swego czasu zwrócił mi ktoś uwagę na jeden bardzo charakterystyczny szczegół w „Wicku i Wacku“: Obaj ci urwisze wpadają na scenę, goniąc za dziewczętami wiejskiemi — zapewne tylko w celu niewinnego flirtu? — a publiczność wcale się tem nie oburza, widocznie nie uświadamia sobie dokładnie następstw takiej bieganiny. Ale może to jest tylko tzw. tężyzna, co? Ja nic przeciwko takiej tężyźnie nie mam, — ale to porozumienie między autorem a publicznością co do „miary artystycznej“ jest pozazdroszczenia godne. Pornografia kontuszowa, pornografia przy kufelku itd. - ↑ Tu np. naśladuję ton pamiętnikarskiego referatu o czemś, co piszącemu tak dokładnie rysuje się przed pamięcią, że zapomina na chwilę, iż słuchający właściwie o tym szczególe (o pałacu) nic jeszcze nie słyszał. Tej sztuczki używam zresztą tylko dla zillustrowania sprawy, poruszonej we wstępie do rozdz. X. str. 198.
- ↑ Tak jest np. w powieści Kowerskiej pt. „Marzyciel“, w „Małce Schwarzenkopf“ Zapolskiej, gdzie małżeński stosunek Małki do Jojny jest całkiem pominięty — a byłby bardzo ciekawy. Nie odbieram zresztą autorom prawa, by niektóre przejścia w swych utworach, choćby nawet ważniejsze, tylko zaznaczali albo omijali; w niższych gatunkach twórczości jest to nawet konieczne. Wskazuję jednak na szkodę, jaka płynie dla prawdy przez wyrzucanie takich — pałubicznych wycinków życia, — i na obojętność czytelników i widzów wobec tego rodzaju zaniedbań. Ktoś powie, że takie rzeczy, o jakie mi chodzi, nie grają w życiu tak bardzo ważnej roli. Zgoda! — ale i to ustępowanie takich drobiazgów na drugi plan wobec czynników jeszcze bardziej żywiołowych, choć mniej pikantnych, odbywa się w inny sposób.Żądam więc, aby takie kwestye pojawiały się w powieściach jeżeli już nie tak jak w „Nielsie Lyhnem“ Jacobsena, to przynajmniej w „stadyum dyskusyi“, przynajmniej tak jak w „Bez dogmatu“, gdzie Płoszowski zaczyna przecież raz myśleć o tem, co Kromicki robi z Anielką. Każdy, kto czytał tę powieść, przypomni sobie, że ten właśnie ustęp raptownie nadaje powieści odrębny, demoniczny urok (pałubiczne piętno rzeczywistości), chociaż ostatecznie „idealizm“ bierze górę a czytelnik z pewnym zawodem przekonuje się, że autorowi nie szło na seryo o rozstrzygnięcie pytania, w jaki sposób Anielka godzi lub nie godzi w sobie miłość do Leona z obowiązkiem żony. Więcej już chwalę sobie Hebbla, który w tragedyi „Judyta“, każe swej bohaterce, shańbionej przez Holofernesa, tak mówić między innemi: „Wyobraź sobie tę chwilę, w której... twoje zmysły powstają przeciwko tobie samej, jak pijane niewolniki, nie poznające swego pana...“.
- ↑ Zapewne mało kto przypomni sobie, że to Strumieński wmówił w nią to wrażenie (str. 146.).
- ↑ Podobnie str. 231. w. 1., str. 255. w. 3. i w. 14., str. 209. w. 19., str. 414. w. 7. Pomysł, chęć chłonie w siebie nastrój prawdy. Na str. 288. używam wyrażenia: „Zwolna jej chęć pomyślnego rozwikłania sprawy uprawdzała tę nową zazdrość“. Wytłómaczyć te zjawiska można, jak mi się zdaje, tylko hipotezą, którą podaję w „Trio“ pod 6.): „stwarza wyobrażenia naśladujące wyobrażenia autentyczne“. Tu także mają swoje„fizyologiczne“ wytłómaczenie sprawki należące do tzw. „garderoby duszy“ (str. 196.: „preparat, który wychodzi przekonuje ich samych“). Możnaby także mówić o galwanoplastyce w umyśle.
- ↑ Najtrudniejsze miejsce w całej „Pałubie“. Pojęcie „komedyi charakteru“ tworzę jako tymczasowy schowek na pewne dość różnorodne objawy, których powstawanie niecałkiem jest mi jasne. Sprawa ta jest właściwie podobna do poruszonej na str. 241. sprawy instynktu samozachowawczego pewnych utworów mózgowych, tylko że tu idzie o wytwory najbardziej umiłowane, o najdroższe „skarby duszy“. Za komedyę charakteru uważam pewne typowe, stalsze zachcenie umysłu, aby rzeczy, zajścia i stosunki tak a tak pojmować. Zobaczymy to na przykładzie. Jakaś matka ma syna nicponia, ale wierząc (?) w jego dobre serce, daje mu pieniądze, ochrania jego łotrostwa itd., i nigdy nie da sobie wyperswadować, że syn jest nicponiem. Dlaczego? bo zapewne sama wie o tem, ale dla dobrobytu jej charakteru (nazywają to „słabostką“) jest potrzebne, by on był nicponiem a ona w to wierzyła i była wyzyskiwaną. — Filozof, który wierzy w swój system, autor, który chce wmówić w czytelnika, że przeprowadza to a to (autor „Pałuby“?). To jest ten rdzeń myśli, z którym człowiek jakiś czas tak się zżyje, że potem mimo podejrzeń, iż może się myli, nie chce się go pozbyć: za wiele trudu i bolu sprawiłoby rozpleść, rozmiękczyć ów rdzeń, czy guz. Tu należą jednak nie tylko stałe widoczne rdzenie, ale i sporadyczne wybryki, które każdy sam sobie niespodzianie płata w kompromisie ze sobą: jeżeli np. ktoś wbrewwłasnej woli wygaduje się z czemś pod pozorem (pozór tworzy się natychmiast), że zasięga rady; pisze się list, żałując równocześnie, że się go pisze; wierzy się w swój talent, choć się wie, że się go nie ma; robi się coś śmiesznego lub nierozsądnego, pomimo że rozum dokładnie nas ostrzega przed następstwami.
O ile mi się zdaje, to jednak te wszystkie przykłady można wytłómaczyć bez używania słowa „charakter“, np. naśladowaniem samego siebie, uzasadnionemi przypuszczeniami, że się ma może słuszność, jeżeli się robi tak, jak się robi itd. - ↑ podobnie str. 138. w. 7.
- ↑ Takie składniki są konieczne w stosunkach ludzi między sobą, chociażby byli sobie jak najbardziej oddani. Strumieński przesadził w mierze owej milczącej zazdrości.
Że intellektualne interesa biorą często górę nad płciowymi, nad miłością, to pokazał Strindberg np. w „Spowiedzi głupca“, a popularnie Lemaitre we „Flipocie“. Płciowe interesa są właściwie także egoistycznymi, ale to jest właśnie jedyną stałą osią „miłości“, że przypadkowo w jednej fizyologicznej sprawie egoizmy schodzą się równolegle i równobieżnie: jeden egoizm jest zadowolony przeważnie tylko wtedy, gdy i drugi jest zadowolony. Dokoła tej osi chciałoby się w ten sam sposób ugrupować inne interesa egoizmu, lecz to już się nie tak dobrze udaje. - ↑ Por. str. 161. w. 10., str.177. w. 11., str. 288. w. 7., str. 312. w. 26. W filozofii takie zachowanie się umysłowe uznane jest za najlepsze, a w ostatnich czasach otrzymało nazwę „krytyki kopiującej“.
- ↑ Widzimy, jak Strumieński, gdy chodzi o jego skórę, analizuje fakta i doprowadza je do atomu, o którymby zapewne i medycyna nic już powiedzieć nie mogła.
- ↑ Gdyby szło o zbijanie tego nowego „pojmowania“, możnaby Strumieńskiemu powiedzieć, że przecież i wierność jest w myśl natury, że są zwierzęta monogamiczne itd.
- ↑ Do odróżniania „geniuszu“, „talentu“ i do tym podobnych formułek na rangi umysłowe nie przywiązuję wielkiej wagi; uważam je za ciasne. Są jednak ludzie, którzy z zamiłowaniem bawią się temi słowami, i gwarząc o sztukach pięknych i poezyi rozdają owe słowa jako tytuły różnym żyjącym i zmarłym znakomitościom, kłócąc się nieraz między sobą, czy jakiś Y. miał talent, czy geniusz, czy też może był — genialnym talentem? Jeszcze dawno temu lubiłem czytać wywody naukowe o tem, jakie cechy znamionują geniusza a jakie talent, i próbując tych cech tak, jak się próbuje różnych kapeluszy w sklepie, zazwyczaj orzekałem, że jestem geniuszem. Moi koledzy poeci, a jest ich pięciuset, robili to samo z takim samym skutkiem — nieprawdaż?
- ↑ Bawię się nieraz, śledząc podczas lektury różnych dramatów, jak poeta sili się, by nie wprowadzać tzw. rezonera, lecz przedstawiać rzecz „objektywnie“ tj. tak, żeby czytelnik sam wysnuł sobie te wnioski, któreby autor rad weń wmówić. Jednak taka „objektywność“ nigdy się nie udaje i autor ucieka się do innej metody: robi ze swojej idei akrostych i rozdziela go między poszczególne osoby, wkładając każdej w usta to, co jest stosowne do jej charakteru; czytelnik czy widz ma sobie potem złożyć w całość te alluzye poety. Tak robią ci, co mają coś do powiedzenia, ci co nic nie mają do powiedzenia, nie robią nawet i tego.
Powodem tych kłopotów literackich jest przesąd, że dramat jest czemś w rodzaju kategoryi kaniowskich, spadłą z nieba, najwyższą formą twórczości, którą należy tylko wypełnić (zamiast, żeby poeta sam każdej chwili na nowo ją stwarzał). Przesąd ten grasuje wśród bezkrytycznych adeptów literatury razem z przesądem o sonecie, o istnieniu talentów specyalnie lirycznych, specyalnie dramatycznych, epicznych itd. — bo chociaż każdy zna postulat oryginalności, ale chce być oryginalnym tak, jak o tem w książkach piszą, a za mało ma wyobraźni, żeby jej aparat skierować na własną mózgownicę. Poeci poza sobą, ale nie w sobie. - ↑ So lasst... (niem.) — fragment jednej z piosenek z Lat nauki Wilhelma Meistra (niem. Wilhelm Meisters Lehrjahre) Goethego (ks. VIII, rozdz. II); w przekładzie Piotra Chmielowskiego brzmi on: Niech się wydaję, aż się stanę taką.
- ↑ Por. str. 225. w. 21., str. 233. w. 2. Co do przykładu z „Dzikiej kaczki“, to jest on przytoczony tendencyjnie, gdyż właściwie Ibsen ma zamiar wykazać przedewszystkiem kruchość „idealnego postulatu“, jaki stawia Grzegorz. — Przykładem byłby i „Don Quichote“, w którym autor chwilami nieświadomie i wbrew woli swojej sympatyzuje z bohaterem tak, że później powiedziano nawet, iż Cervantes chciał w „Don Quichote“ stworzyć symbol.
- ↑ Ten temat zawdzięczam dziełu Przybyszewskiego pt. „W Malstromie“. Falk i Iza kochają się, ale Falk nie może przeboleć tego, że „pierwszym“ był u niej kto inny. Wypytuje o szczegóły... ale to go nie uspokaja. Autor kreśli tę sytuacyę tak, jakby była sytuacyą bez wyjścia, tragiczną od urodzenia. Otóż przeciw temu chciałem zaprotestować, wykazać, że ludzie stojący bardzo wysoko pod względem intellektualnym potrafiliby przecież i taki szkopuł przezwyciężyć — dojść świadomie do tego stanu wyrozumiałości czy obojętności, jaki w wielu małżeństwach siłą rzeczy sam w takich razach po pewnym czasie powstaje. Stąd się wziął ów temat, z którego pierwej chciałem zrobić dramat pt. „Komedya tryumfalna“, lecz potem pisząc „Pałubę“ sam siebie okradłem.
- ↑ To jest jeden z najważniejszych rezultatów „Pałuby“. Być może, że aparat naukowy, który przykładam do faktów w niej skreślonych, jest błędny, ale jeżeli mi się udało choćby raz jeden wydobyć dowód, że faktadopiero wtedy stają się doniosłymi w życiu duchowem człowieka i w poezyi, gdy wejdą w alembik gruntownego vulgo naukowego badania lub przejdą przezeń, — jeżeli mi się to udało, to zadanie moje spełnione.
Żeby mi zaś nie zarzucono, iż w „Pałubie“ użyłem przykładów umyślnie do tego celu skonstruowanych, podejmę się wykazać na dziełach różnych naszych znakomitości, ile tam popełniono zaniedbań intellektualnych i jaka wskutek tego powstała kołowacizna. I cóż mi po wszelkich fajerwerkach poetyckich, jeżeli odczuwam na każdym kroku, że poeta intellektualnie kompromituje się przede mną! Poezya jeżeli ma być czemś, to koroną myślenia, a nie azylum dla ubogich duchem. - ↑ To nie historya narodzin słowa taka jak u Nietzschego narodziny tragedyi a u Przybyszewskiego narodziny metasłowa, ale porównanie, bo ja nie mam pretensyi do jasnowidzenia w przeszłość. Zresztą nic mnie tu nie obchodzi powstawanie słowa u ludzi pierwotnych, gdyż mojem zdaniem tak słowo jak i np. dramat, chociaż się już przyjęły, zmieniają swoją genezę i np. człowiek współczesny tworzy dramat z całkiem innych pobudek psychicznych niż starożytny. Dlatego powyższe porównanie jest przecież jeszcze czemś więcej niż porównaniem.
Zastrzegam się przeciw możliwym zarzutom, jakoby moja teorya bezimienności była parafrazą teoryi Przybyszewskiego o metasłowie. Kto nie czuje różnicy między jedną a drugą, tego zapraszam do siebie, aby dowodnie przekonał się, jak dawnemi są wszystkie hipotezy, wypowiedziane w „Trio“. I wnioski są inne. Przybyszewski potępia uspołecznienie się słowa, a więc zróżniczkowanie go, i wywyższa muzykę ponad słowo, dlatego, bo on idzie za ulubioną dziś w myślicielstwie modą spierwotniania (wzór: Nietzsche). Moda ta polega na tem, że wyszukuje się jakąś starą genezę, porównuje się ją z dzisiejszym stanem rzeczy, nb. na jego niekorzyść i mówi się, że potrzeba robić tak, jak ongiś było, — „nawiązuje się“. Za dowód — starczy odległość historyczna. Ja natomiast traktuję słowo tak, jak to dotychczas robiono: nie jako okrzyk, wydany z okazyi jakiegoś uczucia lub spostrzeżenia, lecz jako próbę opisu kształtów i stosunków tak zewnętrznych jak psychicznych. Dlatego też żądam zróżniczkowania aparatu słów, a sądzę, że w tym kierunku zdąża zarówno nauka jak poezya, chociaż poezya jest niecierpliwsza, podobna do wyżła, który, wyprzedzając myśliwca, na prawo i na lewo węszy i tropi. Zestawienie jej z nauką mniejby może gorszyło czytelników, gdyby wiedziano, ile błędów poetycznych bywało zawsze w tzw. nauce, — co udowadnia Mach.
Przebaczcie mi panowie uczeni, że znowu wyłuszczam rzeczy znane wam tak dobrze, lub jeszcze lepiej. - ↑ Jean-Paul w dziełku „Kapelan Schmelzle“ próbował pokazać w tchórzostwie punkt, w którym ono jest właściwie męstwem, ostrożnością, wynikiem silnej wyobraźni. — Bardzo dobrym tematem byłoby pokazać na jakimś wypadku przeróżne fale psychiczne, przepływające pod słowem „wdzięczność“, tak np., żeby się ona stawała nawet niewdzięcznością. Nb. dopiero potem pokazałoby się, ileby się zostało z tego tematu, powziętego a priori, gdyby się go chciało zamienić na mięso rzeczywistości.
- ↑ Właściwie istnieją, tylko przesuwalne kompleksy kwestyi, oznaczone dla skrócenia temi etykietami (poezya, sztuka itd.) nie przesądzającemi w niczem treści.
Opisany pod 4.) proces psychiczny jest powodem tak zwanych w języku naukowym hipostaz. Jak częstem jest hipostazowanie w codziennem życiu, niech poświadczą dwa autentyczne przykłady. Raz pewien doktor praw sprzeczał się z pewnym doktorem filozofii o to, co to jest „modernizm“ (das Moderne), i obaj wierzyli na seryo, że temu słowu musi odpowiadać pewien ściśle ograniczony w świecie splot relacyi. Mnie się zaś zdaje, że ten, który pierwszy użył wyrazu „das Moderne“, wpadł nań może wśród gorączki rozmowy, dorywczo uszlachetniając ujemne słowo „modny“. Drugi przykład: Spotykałem już wielu ludzi, którzy uparcie twierdzili, że „niema sądu objektywnego“. Nawiasem mówiąc w obiorze takiej „teoryi“ a raczej najtańszego frazesu, pozostałego w spadku po filozofii sceptycznej, gra rolę albo próżniactwo albo próżność, dążąca do zbicia z pantałyku każdego, coby chciał być tak naiwnym i mieć wogóle jakiś trwalszy sąd. Otóż „sąd objektywny“ przyjęto tu za wysoko, rozsadzając milczącą konwencyę słowa, gdyż „sąd objektywny“ „sam w sobie“ jest rzeczą, którą, mówiąc z Schopenhauerem, można pomyśleć (to znaczy powtórzyć w myśli jako słowo z pewnem niejasnem migotaniem otoczenia) ale nie wyrazić. „Sąd objektywny“ jest naturalnie zawsze tylko względny, jest to sądsubjektywny, przyjęty przez ludzi logicznie myślących, — chyba że przez to słowo będzie się rozumieć nieznaną jeszcze resztę w przedmiocie, przez sąd niewyczerpaną. - ↑ Rolę symetryczności w błędach myślowych poznałem jeszcze wówczas, kiedy udzielając lekcyi matematyki wciąż spotykałem się z tem, że moi uczniowie pewne zadania algebraiczne rozwiązywali bez troski o ich treść, kierując się tylko poczuciem symetryi np.
- ↑ A może nawet owa druga materya tworzy sama bez pomocy pierwszej osobnego rodzaju formacye? Polem, na którem najwięcej objawia się jej działalność jest sen. We śnie wyraźnymi są tylko odłamki życia następczego, zawierające „przedstawienia“ łatwo zamienne na rzeczywistość, reszta jest niewyraźna, tak że nie można jej opowiedzieć. Niewyraźna? czy dlatego, że jej nie pamiętamy? Bynajmniej. Tylko dlatego, że we śnie stosunki, zajścia i połączenia między znanemi nam wyobrażeniami są często inne jak w świecie światła dziennego; chcąc te stosunki ująć w słowa, zwykle się je przekręca lub ucieka się do poezyi, która jest tylko jedną z form życia następczego. Gdyby jednak zbadać prawidła rządzące tym światem, który w odróżnieniu od świata następczego nazwijmy samoistnym, — wtedy wykonywując na szerszą skale pomysł Strumieńskiegozaznaczony na str. 101. i n. i obierając sobie dowolne tematy, możnaby stworzyć Królestwo Snów.
Do sprawy tej jeszcze kiedyś powrócę, tu zastrzegam się tylko, że zapomocą hipotezy o drugiej materyi bynajmniej nie chcę ratować tzw. duszy, ani też nic mnie nie obchodzi istnienie jakichś kanalików między tą moją ziemską „duszą“ a absolutem lub pra-łonem. - ↑ Mizernej dlatego, bo zbyt często przebywa się „kataklizmy“, których program jest z góry naznaczony, odkrywa się pewne rzeczy jako nowe, których się już przedtem wyuczyło. Np. Strumieński w rozdz. XIX. i XX. — W wielu powieściach i dramatach osoby przebywają duchowe „kataklizmy“ — od jednej banalności do drugiej, tylko, że autorzy sami biorą te kataklizmy na seryo (np. Rydla „Na zawsze“, Przybyszewskiego „Złote runo“).
- ↑ Por. strony: 132. w. 24., 133. w. 17., 157. w. 1., 159. w. 25., 166., 262/3., 234. w. 30., 301. (zakątek komiczny), 332. w. 18. in. — itd. Wpływy: głównie Kleista „Michał Kohlhaas“, Schopenhauera: nauka o charakterze, Hebbla: „Herod i Mariamna“ w porównaniu z jego rozbiorem tragedyi Massingera „Lodovico“. Od zwrotów Hebbla: „Die Gebrochenheit der Idee“ (w jego uwagach o dramacie) i „Verwirrung der Motive“ wywodzi się mój pierwiastek pałubiczny.
- ↑ Aber warum... (niem.) — w tłumaczeniu zespołu Wikiźródeł: Ale dlaczego właściwie prawda?
- ↑ Swego czasu urobiłem sobie teoryę, że zadaniem poezyi jest sprowadzić każde zdarzenie do „horlizmu“ (od nowelli Maupassanta pt. „Horla“) do stadyum, w którem ono zacznie być straszne przez swoją, bezpośredniość. I raz postanowiłem sobie opisać w horlistyczny sposób zwykłe spadanie meteoru, lecz po różnych próbach przekonałem się, że mi się to nie uda. Nie wszystkie bowiem zajścia są w równym stopniu ważne dla człowieka a rojenia poetyckie o tem, że na płatku lilii może się rozegrać cały dramat (Wierzbicki, Zbierzchowski) są albo szkolarstwem albo bezkrytycznem uleganiem suggestyi paradoksu. Raz pewien doktor filozofii usiłował udowodnić mi, że „Janko muzykant“ pod względem „artystycznym“ może stać wyżej nawet od „Raskolnikowa“, i myślał, że Bóg wie jak mi się przysłuży, zbijając moją naiwną wiarę w wyższość „Raskolnikowa“. Naturalnie, że z pewnego punktu widzenia można powiedzieć, iż wszystkie fakta na świecie są zbudowane z jednego materyału, ale to stanowisko ciągle zaznaczać i w zaznaczaniu go upatrywać jedyne zadanie poezyi, to jest nudne. Miarą rzeczy jest życie praktyczne (w najlepszem znaczeniu). Nadto każdy fakt ma swój lokalny koloryt i np. spraw giełdowych nie można opowiedzieć tak samo jak spraw miłosnych, wynajdując tu i tam „poezyę“.
- ↑ entia praeter... (łac.) — parafraza fragmentu Krytyki czystego rozumu (niem. Kritik der reinen Vernunft) Immanuela Kanta (sekcja A652/B680); w przekładzie zespołu Wikiźródeł: byty (zasady) nie powinny być dzielone (ograniczane w liczbie) bez potrzeby.
- ↑ kat exochen (gr. κατ' ἐξοχήν) — w przekładzie zespołu Wikiźródeł: najlepsze, najwybitniejsze.
- ↑ Orcio — bohater Nie-Boskiej komedii Zygmunta Krasińskiego.
- ↑ Tak, nie ukrywajmy... — fragment Aforyzmów o mądrości życia (niem. Aphorismen zur Lebensweisheit) Arthura Schopenhauera.
- ↑ Miałem wrażenie, że... — fragment Lat młodzieńczych (ros. Отрочество), części drugiej trylogii autobiograficznej Lwa Tołstoja.
- ↑ Linde w Słowniku podaje trzy znaczenia wyrazu »pałuba« (łub, kadłub): 1) zasłona, nakrycie wozu; 2) pniak, kadłub (okrętu); 3) stara, złośliwa kobieta.
- ↑ Dopiero po napisaniu „Pałuby“ wpadła mi w ręce powieść Daniłowskiego pt. „Z minionych dni“, której można przyznać wielkie zalety poetyckie, ale pomysł palingenetyczny zastosowany jest tam tylko dekoracyjnie i bezkrytycznie: poeta pozostaje niejako w epoce kamiennej tego pomysłu, bo dopiero odkrywa go i pieści się nim, upatrując między działalnością Wiktora a przyczynami śmierci jego syna jakiś tajemniczy związek. Wspominam o tem dziele także dlatego, że niektóre ustępy w niem, mianowicie opis rozpaczy Maryi po śmierci Wiktora przypominają nieco „Pierwszą próbę w głąb“ i ktoś mógłby mi zbyt skwapliwie zarzucić naśladownictwo.
- ↑ Pendant do klasycznego aforyzmu z „Bez Dogmatu“: „Wszystkie systemy filozoficzne po kolei dyabli biorą, a msza św. po staremu się odprawia“.
Aforyzm ten figuruje w „Księdze złotych myśli z dzieł Sienkiewicza“. - ↑ Rozwaga w kierunku sumienia jest rozwagą w kierunku najmniejszej fatygi umysłowej, przyczem ma się to paradoksalne uspokojenie, że się przeciw sobie samemu wystąpiło.
- ↑ Niestety, nazwę „Wielki Dzwon“ zawdzięczam Niemcom. Po pierwsze wzięta ona jest z popularnego wyrażenia: „Die Sache an die grosse Glocke hängen“, które zawiera odcień ironiczny, niedowierzający; po drugie na pomysł o Dzwonie wpadłem, gdy się dowiedziałem, że Hauptmann napisał „Dzwon zatopiony“, i starałem się wykombinować, co też on tam mógł powiedzieć.
- ↑ Technika tego symbolu na wzór słynnej sceny z „Peera Gynta“. Inne wpływy: „Gulliwer“ Swifta, dzieła Poego. W tytule nawet echo z Poego („Tajemniczy zgon Maryi Roget“). A chociaż Poeowskiego „Gordona Pyma“ nie znałem jeszcze wówczas, gdym pisał „Maryę Dunin“, mimo to uważam mój rysunek kopalni Dzwonu oraz rysunek B. W. D. wprawdzie nie za naśladownictwo szczegółu o tajemniczych podziemiach z „Gordona Pyma“, ale za coś więcej niż przypadkowe podobieństwo: za przykład tego psychicznego objawu, iż można się mimowoli tak przejąć czyjemiś pomysłami, że potem oryginalnie wytwarza się pomysły te same albo pasujące doskonale do tego samego genreu. — I w „Pałubie“ jest jeden wpływek z Poego: mianowicie najogólniejszy schemat fabuły przypomina jego nowellę pt. „Morella“.
- ↑ Pierwiastek pałubiczny chciał, że Wyspiański puścił prędzej odemnie w świat myśl na pozór podobną do jednej z tych, jakie się oddawna przygotowywały w mej pracowni, i popsuł mi tym sposobem świeżość i symetryczność oddziaływania na czytelników. Równocześnie powstał dla mnie ten punkt wstydliwy, że jako autorowi nieznanemu nie wypada mi „przypinać łatki“ pisarzowi tak sławnemu jak Wyspiański, choćby dlatego, żeby się nie narazić na zarzut zazdrości. Sprawa jednak stanęła u nas w tem stadyum, że absolutnie tej osobistości pominąć nie mogę. Wiem, że dorywcze załatwianie się tak z Wyspiańskim jak i z innymi naszymi autorami pociągnęło za sobą pewne jednostronności (w myśl str. 401. w. 23.) — ale nie robiłbym tego, gdybym nie miał nadziei z każdym z nich kiedyś obszerniej się rozprawić.
- ↑ Przybyszewski — a za nim Zbierzchowski — uważają refrain Maeterlincka: Et la tristesse de tout cela, o mon ame, et la tristesse de tout cela... za szczyt poezyi, a ja za szczyt banalności.
- ↑ Tworzy się np. nowego Don Juana, nowego Fausta (Twardowskiego), Konrada, Chrystusa, a pewien krytyk domaga się nawet polskiego dyabła. Znam też jednego pełnego nadziei poetę, który chciał w swoim poemacie urządzić rendez-vous Don Quichota, Don Juana i — Hioba.
- ↑ To pytanie jest jednak poniekąd uzasadnione (str. 260. w. 16.), ale chodzi o to, że owo wytężenie mierzy się miarą pracy wziętej na seryo, pracy tuż przy ziemi, a nie zaznaczonej symbolicznie. Nasi poeci posługują się wciąż banknotami, przekazami a nie gotówką; np. mówi się o wielkich myślach, czynach, lotach, tajemnicach, ale nigdy się ich nie pokazuje, nie specyalizuje. Jest to twórczość trzymająca się tylko życia następczego; np. „Sny Maryi Dunin“.