Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZYPISANE HRABIEMU DE LEMOS

Posyłając Waszej Dostojności, przed niedawnym czasem, moje komedje, wcześniej drukiem ogłoszone, niż na theatrum wystawione, rzekłem, o ile mnie pamięć nie zwodzi, że Don Kichot już swoje ramiona przystraja, aby pójsć i ucałować ręce Waszej Dostojności, teraz zasię dodam, że już je przystroił i że w drogę wyruszył. Jeżeli do Waszej Dostojności dotrze, będzie to, jak mniemam, z niejakim dla Was pożytkiem, bowiem ze wszystkich stron mnie przynaglają, abym go corychlej wysłał i tym kształtem zapobiegł dalszej nudności i odrazie, jaką spowodował inny Don Kichot, który, przybrawszy sobie nazwę wtórej części tych dziejów, jął się uwijać po świecie. Największą żądzą posiadania go zapałał cesarz chiński. Przed miesiącem właśnie przysłał do mnie przez umyślnego list, po chińsku napisany, w którym prosi mnie, albo, lepiej rzekłszy, błaga, abym mu go wysłał, nie mieszkając, bowiem trwa w zamyśle założenia kolegjum, w któremby język kastylijski studjowano; pragnąłby przytem, aby księgą, do nauki służącą, była historja Don Kichota. Przy końcu przydał, że jego życzeniem jest, abym został tego kolegjum rektorem.
Zapytałem wysłańca, zali Jego Cesarska Mość raczył mi przysłać nieco pieniędzy na drogę. Umyślny odparł, że cesarzowi nawet to przez myśl nie przeszło. „Dobrze tedy, mój bracie — rzekłem — możesz powrócić do swych Chin, w ciągu dziesięciu lub dwudziestu dni, albo też w tym okresie czasu, jaki na wypełnienie twej misji ustanowiono, co się mnie bowiem tyczy, to nadwątlony stan mego zdrowia nie pozwala mi przedsięwziąć tak dalekiej podróży. Prócz tego, że jestem chory, jeszcze także bez pieniędzy pozostaję. Niechaj sobie cesarz będzie cesarzem, a król królem, ja zasię mam w Neapolu wielkiego księcia de Lemos, który bez owych pustych tytułów kolegialnych i rektorskich, wspiera mnie, swoją opieką i poruczeństwem otacza i więcej łask mi świadczy, niż mógłbym sam o tem marzyć. Owóż dlaczego go wysłałem[1] i dlaczego samego siebie wysyłam[2], ofiarowując Waszej Dostojności „Prace Persilesa i Sigismundy“, księgę, którą ukończę, w ciągu czterech miesięcy, Deo volente. Będzie to księga najlepsza, albo najgorsza z tych wszystkich, jakie w języku naszym dla godziwej rozrywki napisane zostały.
Już żałuję, iż rzekłem „najgorsza“, bowiem według mniemania moich przyjaciół, doskonałość tej księgi na najwyższy stopień się wznosi. Niechaj Wasza Dostojność przybywa w dobrym zdrowiu, gdyż Persiles gotów jest już ucałować Wasze ręce, ja zaś stopy.
Madryt, ostatniego dnia października, Roku Pańskiego, tysiąc sześćset pietnastego.

Waszej Dostojności pokorny sługa,
MIGUEL DE CERYANTES SAAVEDRA.
PROLOG DO CZYTELNIKA

Niech mi Bóg najwyższy będzie na pomocy! — z jakąż to niecierpliwością czytelniku, zarówno ze znacznego jak i z podłego idący stanu, musiałeś oczekiwać tego prologu, spodziewając się, że znajdziesz w nim słuszny odwet, wzięty przeze mnie, a takoż wyrzuty i skargi na autora wtórej części Don Kichota, który, jak mówią, poczęty został w Tordesillas, zaś zrodził się w Tarragonie. Niestety, nie będę ci mógł sprawić tego zadośćuczynienia, bowiem, jeśli niesprawiedliwość w najpokorniejszych sercach kolerę budzić zwykła, to moje serce jest w tej regule wyjątkiem. Pragnąłbyś zapewne, abym go nazwał osłem, głupcem, człekiem z rozumu obranym, aliści wcale mi to nawet przez myśl nie przeszło. Niechaj sam grzech będzie dla niego karą, niechaj go trawi z każdym swoim chleba kawałem i dosyć na tem. Tego jedynie zcierpieć nie mogę, że mnie nazwał człekiem starym i mańkutem, tak jakbym miał moc czas zastanawiać, rozkazując mu, aby nie upływał dla mnie i jakby kalectwo moje poczęło się w jakiejś oberży, nie zaś w owej najsławniejszej potrzebie,[3] i jaką widziały wieki przeszłe, jaką widzi wiek teraźniejszy i jaką wieki przyszłe oglądać będą.
Jeżeli rany moje nie błyszczą dla ócz tych, którzy na nie patrzą, to przynajmniej czczone są przez tych, co wiedzą, gdzie je otrzymałem, żołnierz martwy na polu bitwy piękniejszy się wydaje, niźli ten, co ucieczką żywot swój salwuje. Jestem upewniony, że gdyby mi przekładano rzecz niemożebną, wolałbym po tysiąckroć w tej wspanialej potrzebie brać udział, niźli nie poniósłszy żadnego na ciele szwanku, wcale w zgiełku bitewnym się nie znajdować.
Rany, które żołnierz na swem obliczu lub piersi okazuje, są gwiazdami, które wiodą inne ku niebu honoru i pragnienia zachwały sprawiedliwej. Trzeba zważyć, że nikt nie pisze siwemi włosami, lecz umysłem, który z latami zwykł się doskonalić.
Uznałem także, że nazywa mnie zazdrośnikiem i że maluje mnie, jako tego, który nie wie, co to jest invidia, bowiem, w samej rzeczy, z dwóch zazdrości rodzajów, znam tylko zazdrość szlachetną, świętą i dobrej woli pełną — jeżeli zatem jest tak, jak jest w samej rzeczy, nie będę wstrętów czynił żadnemu księdzu, zwłaszcza temu, który, jak mówią, jest zaufanym Świętego Oficjum. A jeśli to rzekł do tego, o którym namieniać się wydaje, tedy nawszem się pomylił, bowiem uwielbiam jego genjusz, podziwiam jego dzieła i jego w pracy chwalebną wytrwałość[4].
Dank przytem składam temu panu autorowi za to, iż powiedział, że moje nowele, będąc raczej dziełem satyry, niż moralności, są jednak dobre, jakiemi przecie nie mogłyby być, gdyby wszelakiego dobra w sobie nie zawierały.
Zdawa mi się, że mi zarzuty czynisz, iż ścieśniam się i zamykam w obrębach skromności, wiedząc, że nie trzeba przydawać zmartwień człekowi strapionemu, zwłaszcza, że strapienie tego Jegomości musi być wielkie, skoro nie ośmiela się stanąć wobec nas z odkrytem czciłem, ukrywając swoje imię i zmyślając swoją ojczyznę, tak, jakby popełnił zbrodnię obrazy majestatu. Jeśli trafunkiem jakimś go poznasz, rzeknij mu odemnie, że się wcale za urażonego nie uważam, wiem bowiem, co to są pokusy demonów, z których to pokus największa jest, gdy człowiekowi wbiją do głowy, że może on ułożyć i drukiem ogłosić księgę, która mu tyleż sławy, co i pieniędzy przysporzy i tyleż pieniędzy, co sławy.
Na prawdy tej potwierdzenie pragnąłbym, abyś z przyrodzoną sobie bystrością i wdziękiem, tę opowieść mu przytoczył.
Żył w Sewilli szaleniec pewien, dotknięty najdziwniejszem głupstwem z tych wszystkich, jakiemi na świecie szaleńcy się odznaczają. Tenci wydrążył sobie trzcinę, na jednym końcu spiczastą, na kształt rurki, poczem, spotkawszy psa na ulicy, nadeptywał jego łapę stopą swoją, drugą łapę do góry mu podnosił i jak tylko mógł najlepiej rurkę w zadek mu wrażał. Potem dmuchał, nadymał psa jak banię, co uczyniwszy, dwa razy dłonią na płask po brzuchu go uderzał i mówił do widzów, których nigdy nie brakło: „Wasze Miłoście sądzą, że to mała praca i wielkie nic tak psa nadąć? — Czy Wasza Miłość myśli teraz, że małą pracą jest napisać księgę?
Jeśli mu ta powiastka nie przypadnie do smaku, opowiedz mu, przyjacielu-czytelniku, inną, takoż o psie i szaleńcu.
Żył w Kordobie inny warjat, który miał obyczaj nosić na głowie kawał gładkiego marmuru i kamień, jak głaz ciężki. Gdy spotkał jakiegoś psa bezpańskiego, naprzód występował i cały ciężar swój prosto na niego spuszczał, bies, wściekając się z bólu, poczynał wyć i szczekać, poczem puszczał się jak strzała i biegł przez trzy ulice. Zdarzyło się, że między psami, które brzemieniem swojem uraczył, znalazł się także pies czapnika, bardzo przez niego ulubiony. Warjat spuścił psu kamień na łeb; pies napoi zmiażdżony zawył okropnie. Pan jego, ujrzawszy to wszystko, pełen rankoru, schwycił łokieć mierniczy, rzucił się na szaleńca i wszystkie kości mu zrachował. Za każdym wymierzonym razem przydawał: „Psie złodzieju, cóż chcesz od mego jamnika? Nie widziszże okrutniku, że mój pies jest jamnikiem?“ Powtarzał po sto razy to słowo „jamnik“, dopóki szaleńca na miazgę nie zbił. Warjat skorzystał z tej nauki; więcej niż przez miesiąc nigdzie na mieście widać go nie było — aliści po upływie tego czasu powrócił znów do swej sztuczki, obciążywszy się jeszcze większem brzemieniem. Przyszedłszy do miejsca, gdzie się ów pies znajdował, jął patrzyć na niego bacznie, jednakoż ciężaru swego nie spuścił i rzekł jeno:
To jamnik — miejmy się na baczności“. Odtąd wszystkie napotkane psy, czy to były dogi, czy też cucusie za jamniki poczytywał i dlatego też kamieni na nich nie spuszczał“.
Być może stanie się podobnie z tym dziejopisem, który nie ośmieli się już na przyszłość brać za cudze księgi, co będąc, ani chybi, złe, przecie więcej trwałości w sobie mają, niż skały. Rzeknij mu takoż, iż o jego groźbę, że mnie swoją księgą środków do życia pozbawi, dbam tyleż, co o szeląg złamany, bowiem stosując się do sławnego intermedjum z Pirendenga, odpowiadam mu: Niech żyje dwudziestu czterech[5] i Chrystus dla wszystkich, niech żyje wielki hrabia Lemos, którego szczodrość i wspaniałomyślność są dla mnie puklerzem przeciwko ciosom przeciwnej fortuny, i niechaj żyje takoż najwyższe miłosierdzie najdostojniejszego Don Bernarda de Sandoval y Rojas z Toledo, wówczas nawet, gdy nie będzie już drukarń na świecie i gdy wydrukują przeciwko mnie więcej książek, niż zawiera się liter w pieśniach Mingo Revulgo.[6] Ci dwaj książęta, bez tego, abym ich pobudzał pochlebstwem, albo ich zasług wynoszeniem, samą tylko dobrocią powodowani, tyle mi łask i faworów wyświadczyli i taką otoczyli opieką, że mniemam się być „bogatszy i szczęśliwszy, niż gdyby mnie fortuna zwykłą drogą na sam szczyt wysadziła. Biedak może swój honor posiadać, byleby występnym nie był, ubóstwo może zaciemniać chmurą szlachectwo, jednakoż całkiem go nie zaćmi. A jakoże cnota sama przez się błyszczyć zwykła, tedy, mimo wszystkie prywacje i utrapienia niedostatku, zawsze jest czczona przez wysokie i szlachetne umysły, które jej sprzyjają i wspierają ją.

Nie mów mu nic ponadto, gdyż i ja więcej ci nic nie powiem, namienię jeno, abyś zważył, że ta wtóra część Don Kichota, którą ci ofiarowuję, skrojona została z tego samego sukna, co część pierwsza i że ci daję Don Kichota, co dalej w swym rozwoju postąpił i co wreszcie zszedłszy z tego świata, pogrzebion został, tak, aby nikt nie ośmielał się nowych świadectw przywodzić, jakoże dawnych wystarcza i że dość na tem, iż człek szlachetny zdał sobie sprawę z swych zabawnych szałeństw, po to, by w nie nie wpadać odnowa. Obfitość rzeczy tak dobrych, jakiemi są w samej rzeczy, sprawia, że nie otacza się ich estymą, zaś ich rzadkość, pośród rzeczy złych, jest przyczyną, że to lub owo pochwalę znajduje. Zapomniałem ci rzec, że możesz oczekiwać „Persilesa“, którego właśnie mam na ukończeniu i drugiej części „Galatei“.

KAPITULUM I
O ROZMOWIE, JAKĄ Z DON KICHOTEM TOCZYLI BALWIERZ I PLEBAN

We wtórej części tej historji, która opowiada o trzeciem, donkichotowem w świat wyruszeniu, namienia Cyd Hamet Benengeli, że pleban i balwierz blisko przez miesiąc nie zajrzeli do Don Kichota, nie chcąc mu przywoływać na pamięć rzeczy minionych. Nie omieszkali jednak nawiedzać siostrzenicy i ochmistrzyni, zalecając im mieć staranie o jego polepszenie i dawać mu jadło pożywne, coby posilało równie serce, jak umysł, bowiem z umysłu całe jego nieszczęście pochodziło. Odpowiedziały, że właśnie to czynią i czynić nadal z wielką ochotą a staraniem będą, tem bardziej, iż spostrzegły, że ich pan miewa niektóre chwile, gdy się zdaje być przy zupełnym rozumie. Wielką pociechę odnieśli z tego uwiadomienia pleban i balwierz, bowiem zdało im się, że dobrze uczynili, sprowadzając go do domu, omamionego na wozie, przez woły ciągnionym, jak to opowiedziane zostało w ostatniem kapitulum pierwszej części tej osobliwej i nawszem wiernej historji. Umyślili zatem odwiedzić go, dla pewniejszego doświadczenia jego poprawy, aczkolwiek mniemali, że ozdrowienie jest rzeczą niepodobną. Przedtem ustanowili pospołu, że, w jego przytomności, ani słówkiem nie wspomną o rycerstwie blędnem, aby nie rozkrwawiać rany, której blizny jeszcze świeże były. Udali się zatem do jego domu i zastali go siedzącego na łożu, w kaftanie zielonym, kuchajowym i w czapeczce toledańskiej z czerwonej wełny na głowie. Tak był wynędzniały i wychudzony, że raczej do mumji, niż do żyjącego człeka podobien. Don Kichot przywitał ich z wielką dwornością, a zapytany o swoje zdrowie, odpowiedział, z wielką roztropnością, w słowach wielce foremnych. W trakcie dyskursu wdali się w dysputę o racji stanu i sposobach rządzenia. Poprawiali jedną nieprawość, potępiali drugą, odmieniali obyczaje, lub je znosili; każdy z nich stawał się nowym prawodawcą, wtórym Likurgiem, lub niezbytnym Solonem. Reformami swemi tak całą rzeczypospolitą przekształcili, że możnaby powiedzieć, iż państwo wyszło z tej kuźni, całkiem inne, niż to, jakie przedtem było. Don Kichot z taką roztropnością o każdej materji mówił, że dwaj examinatorzy mieli to za pewne, że już do zdrowego rozumu przywrócony został.
Gospodyni i siostrzenica, tej rozmowie przytomne, dzięki nieskończone do nieba zanosiły, widząc Don Kichota już uzdrowionym.
Pleban jednak, odmieniając swój zamysł pierwotny, którym było nie wspominać ni słówkiem o rzeczach rycerstwa błędnego, chciał się upewnić, czy ozdrowienie Don Kichota jest prawdziwe i istotne. Rzekł tedy, że wieści, nadeszłe ode dworu, głoszą, iż Turek spuścił na morze ogromną flotę[7]; niewiadomo jakie są jego zamysły i gdzie się ta nawałnica rozbije. Całe chrześcijaństwo, pobudzone tą obawą, którą co roku nieustawnie odczuwa, za broń chwyta, zaś Jego Królewska Mość umacniać każe wybrzeża Neapolu, Sycylji i Malty. Don Kichot odparł:
— Król Jegomość uczynił, jak na mądrego wojownika przystało, obwarowując w stosownym czasie swoje państwo; ustrzeże go to od nagłego nieprzyjaciół napadnięcia. Ale gdyby się mnie posłuchał, poradziłbym mu jedno zapobieżenie, którego król ani się teraz domyśla!
Pleban, usłyszawszy te słowa, rzekł do siebie:
„Niech cię Bóg ma w swej pieczy, nieboraku Don Kichocie, gdyż jak mi się zdawa, z wysokiego szczytu swego szaleństwa spadasz w niezgruntowaną otchłań głupoty“. Balwierz, te same o naszym rycerzu mając zrozumienie, zapytał Don Kichota, jakieby to było przestrzeżenie? Może powinno być ono umieszczone między mnóstwem tych rad i upomnień, które się księciom zwykle daje.
— Moja rada, mistrzu Mikołaju, jest już nie skuteczna, ale najskuteczniejsza — odparł Don Kichot.
— Nie mówię tego, abym się miał WPanu sprzeciwiać — rzekł balwierz — aliści eksperjencja mówi, że wszystkie, albo prawie wszystkie, przestrogi i rady, których się Jego Królewskiej Mości udziela, są niepodobne do uskutecznienia, dziwaczne i szkodliwe, lubo dla króla, lubo też dla państwa.[8]
— Moja tymczasem — odparł Don Kichot — nie jest ani dziwaczna, ani do wykonania trudna, ale przeciwnie do wypełnienia nader łatwa, dobrze wynaleziona, wielce roztropna i tak prosta, jaka tylko do głowy przyjść mogła doradcy-statyście.
— Zbyt długo ociągacie się, WPanie, z uwiadomieniem nas o niej — rzekł pleban.
— Nie radbym ją dzisiaj wyjawiać — odparł Don Kichot — gdyż zaraz jutro dotarłaby do uszu panów i rady i inny zagarnąłby dla siebie podziękowania i nagrodę za mój trud.
— Ja — rzekł balwierz — przysięgam przed Bogiem i przed ludźmi, że nikomu na świecie, ani królowi ani chmyzowi nie wyjawię tego, co WPan teraz powie. Tej przysięgi nauczyłem się właśnie z historji pewnego plebana, który w swojej przedmowie wymienia królowi złodzieja, co mu ukradł sto dublonów i muła, co biegał rączo.
— Nie znam się na tych historyjkach — odparł Don Kichot — ale dowierzam zaklęciu, gdyż znam pana balwierza, jako poczciwego człowieka.
— A gdyby i taki nie był — rzekł pleban — ja za niego poręczę, że w tym przedmiocie nie powie więcej, jak niemy.
— A któż mnie zabezpieczy za Was, Ojcze Duchowny? — zapytał Don Kichot.
— Moje powołanie — odparł pleban — które mnie obowiązuje dochować zawsze tajności każdemu.
— Hej do kata! — zawołał wówczas Don Kichot — nie trzeba niczego więcej, jak, by Król Jegomość otrąbić kazał po całem państwie, że w oznaczonym dniu wszyscy rycerze błędni Hiszpanji mają się stawić w jego stolicy. Gdyby nawet ich tylko sześciu przybyło, możnaby między nimi wynaleźć jednego, co sam całą moc turecką rozgromi. Zważcie dobrze WPanowie na to, co teraz powiem. Zaliż to rzecz nowa, aby jeden rycerz błędny poraził dwieście tysięcy żołnierzy, jakby oni wszyscy mieli jedną tylko głowę i z kruchego ciasta byli? Powiedzcie, ileż to historyj, pełnych jest tych cudów i dokazywań. Gdyby żył (nie chcę już innych wymienić), gdyby żył w tym wieku, powtarzam, Don Belianis, albo który z niezliczonego potomstwa Amadisa z Galji, gdyby żył ktokolwiek z nich i spotkał się z Turkiem, to na mą duszę, bisurmanowi zwycięstwabym nie wróżył. Ale Bóg będzie miał pieczę nad swoim ludem i ześle mu rycerza, który choć nie będzie tak waleczny, jak rycerze wieków ubiegłych, przecie w męstwie na krok im nie ustąpi. Bóg mnie zrozumie; więcej już nie powiem!
— Ach — zawołała siostrzenica — niechże mnie zabiją, jeśli mój pan wuj nie chce powrócić do profesji rycerstwa błędnego.
Na to Don Kichot odparł:
— Rycerzem błędnym pozostanę do śmierci. Niechaj Turek następuje z całą swoją potęgą, kiedy mu się podoba. Powtarzam: Bóg mnie rozumie.
— Proszę usilnie WPanów — rzekł wówczas balwierz — abyście wysłuchali, co się zdarzyło w Sevilli.
Chcę opowiedzieć tę rzecz, gdyż ona właśnie stosuje się tutaj ze wszechmiar.
Don Kichot przyzwolił; pleban i wszyscy przytomni jęli pilnie słuchać, zaś balwierz zaczął w te słowa:
— W zawarciu dla głupich, w Sewilli, znajdował się człowiek pewien, którego tam zamknęli krewniacy, z tej przyczyny, że rozum utracił. Z prawa kanonicznego otrzymał stopień licencjata w Ossuna, ale według wielu, gdyby nawet w Salamance wyższy stopień zdobył, zawszeby był niespełna rozumu. Ów doktór, po kilku latach zamknięcia, ubrdał sobie, że jest rozumny i do zmysłów przywrócony. Tak sobie imaginując, napisał list do arcybiskupa, błagając go gorąco, w stosownych słowach, aby go uwolnił od tej hańby, w której żyje, gdyż dzięki miłosierdziu Boga, już do zmysłów utraconych przyszedł. Krewniacy jego, chcąc korzystać z jego majątku, zamknęli go w tem miejscu, i przeciw prawdzie, chcą go tu trzymać do śmierci. Arcybiskup, przeświadczony z wielu rozumnych i kształtownie napisanych listów, o jego roztropności, kazał swemu kapelanowi dowiedzieć się od zarządcy domu głupich, jeżeli to wszystko, co doktór wyrażał było prawdziwe, a jednocześnie wdać się z szaleńcem w rozmowę. Jeżeli go znajdzie rozumnym, ma go stamtąd wydobyć i wolność mu przywrócić. Kapelan uskutecznił polecenie, aliści zarządca powiedział, że tamten szaleńcem być nie przestał. Po prawdzie nieraz gada całkiem do rzeczy, jak osoba wielkiego rozumu, ale przy końcu przemowy swojej popada znów w tak znaczne szaleństwa i zawroty, że ich ilość równa się liczbie rzeczy mądrych, wprzód rozumnie wypowiedzianych; jak zresztą sam tego doświadczyć może, w rozmowie z nim.
Kapelan żądał sam się upewnić. Mówił z szaleńcem więcej niż godzinę. W tym czasie głupi nie powiedział ani jednego dziwacznego czy niestosownego słowa, przeciwnie, rozmawiał tak rozsądnie, że kapelan musiał przyznać, iż szaleniec jest już uleczony. Między innemi rzekł, iż rządca domu jest mu przeciwny i wrogi, nie chce bowiem tracić podarunków, które od jego krewniaków odbiera.
Krewniacy pragną, aby rządca udawał o nim, że chociaż miewa czasem rozumu oświecenia, przecie jest ciągle głupi. Acz największego nieprzyjaciela ma w swojej wielkiej majętności, bowiem powinowaci, chcąc jej używać, złe wieści o nim rozgłaszają, chytrze zmyślając, jakoby Bóg nie oświecił go światłem zupełnego rozumu. Mówił tak udatnie i roztropnie, że kapelan przeświadczył się prawie o jego rozumu zupełności i podjął podejrzenie, że krewniacy jego muszą być ludźmi chciwymi i bez Boga w sercu; postanowił przeto zabrać go z sobą do arcybiskupa, aby ów przekonał się dowodnie o całej prawdzie. Kapelan pełen tej ufności, poprosił rządcę domu, aby doktorowi oddał te szatki, w których go tutaj przywiedli.
Rządca odparł, aby dobrze zważył, co czyni, gdyż ten człek ani chybi jeszcze jest szaleńcem; na nic się jednak zdały jego prośby i przełożenia, gdyż kapelan uparcie trwał przy swojem. Rządca, obaczywszy rozkaz arcybiskupa, nie chciał się przeciwiać i kazał ubrać doktora w wspaniałe i nowe suknie. Ten, widząc się pozbawionym ubioru głupich i w strój mądrych przybranym, prosił usilnie kapelana, aby mu przyzwolił pożegnać się z swoimi wspołecznikami-szaleńcami. Kapelan odparł, że mu będzie towarzyszył, bowiem chce ujrzeć szaleńców, którzy w tem zawarciu przebywają. Wraz z nimi udali się tam niektórzy, tej rozmowie przytomni. Doktór zbliżył się do klatki, gdzie był trzymany furjat, który w tej chwili spokojnym i cichym być się wydawał i rzekł:
— Czyli nie żądasz czego odemnie, miły bracie? Wracam już do domu, gdyż podobało się panu Bogu w jego nieskończonej łasce i miłosierdziu, bez żadnej z mojej strony zasługi, rozum mi przywrócić. Jestem całkiem ozdrowiony, bowiem dla bożej wszechmocy nic niemożliwego niemasz. Pokładaj wielką ufność w Bogu, gdyż przywróci cię. On od pierwotnego stanu, tak jak i mnie przywrócił, jeśli się na Niego spuścisz.
Ja już to będę miał na pieczy, aby ci często dosyłać przysmaki do jedzenia, gdyż, według mego rozumienia — (sam tego doświadczyłem) wszystkie nasze szaleństwa najwięcej pochodzą stąd, że brzuchy mamy puste, zaś głowy wiatru pełne. Tylko nie upadaj na duchu, gdyż zgryzota psuje zdrowie i koniec życia przybliża.
Całego tego dyskursu słuchał inny szaleniec, siedzący w klatce, naprzeciw klatki furjata stojącej; porwał się on nagle ze starej rogoży, na której leżał cały nagi i zapytał, wrzeszcząc z całej siły, kto to wychodzi tak zdrów i do rozumu przywrócony? Doktór odparł:
— Ja to, mój bracie, odchodzę, gdyż i nie potrzeba mi tu dłużej bawić; za tę łaskę mi uczynioną nieskończone dzięki składam niebu.
— Zważaj, co mówisz, doktorze, i niechaj cię djabeł nie kusi — odparł szaleniec. — Zatrzymaj się i spokojnie a cicho dalej w tym domu przebywaj, gdyż tym kształtem oszczędzisz sobie fatygi powracania tutaj.
— Wiem, że jestem ozdrowiony — rzekł doktór — i niema przyczyny, abym miał drogę krzyżową wtóry raz zaczynać.
— Ty ozdrowiony? — odparł szaleniec. — Dobrze, idź z Bogiem, my zasię zobaczymy. Jednak klnę się na Jowisza, którego żywem wyobrażeniem tu na ziemi jestem, iż za występek, co go popełnia Sevilla, uznając cię za rozumnego i przywracając ci wolność, ukarzę ją tak, że na wieki wieków to popamięta. A wiedz, nędzny doktorku, że jestem mocen to uczynić, gdyż jako mówię, jestem Jowiszem Gromowładnym, i dzierżę w rękach pioruny zapalające, któremi cały świat w oka mgnieniu w perzynę obrócę. Jednakże na ten raz nie ukarzę tak surowo tego narodu ciemnego, tylko miastu całemu, wraz z jego przedmieściami i okolicami, nie spuszczę deszczu przez trzy lata całe, rachując od tego dnia i minuty, w której ta pogróżka uczyniona została. Ty wolny, ozdrowiony, rozumny, a ja szalony, chory i uwiązany! Nie chcę użyczyć deszczu, tak jak i powiesić się niemam woli!
Wszyscy przytomni przysłuchiwali się pilnie tej wrzaskliwej mowie głupiego. Aliści nasz doktór, obróciwszy się do kapelana, schwycił go za ręce i rzekł:
— Nie turbujcie się Wasza Miłość; niech Was nie trwożą postrachy tego głupiego, bo jeżeli on jest Jowiszem i deszczu zabroni, ja będąc Neptunem, bogiem i ojcem wód wszelkich, każę deszczowi padać, ile razy mi się podoba.
Na co kapelan odparł:
— Nie lza, Neptunie, panu Jowiszowi, wstrętów czynić. Wasza Miłość pozostanie jeszcze w tym domu, ja zaś w stosownym czasie przybędę, aby WPana stąd wydobyć.
Dozorca szpitala i przytomni wybuchnęli śmiechem, tak iż ksiądz kapelan ledwie się nie rozgniewał. Z doktora zdjęto suknie i zostawiono go w szpitalu. Taki jest koniec powieści.
— To jest ta powiastka, panie balwierzu — rzekł Don Kichot — coście ją tak pilnie, jako do rzeczy służącą, opowiedzieć chcieli? Ach, mistrzu Mikołaju, mistrzu Mikołaju, ślepy jest ten zaprawdę, co przez dziury przetaka nie widzi. Zali nie wiecie. WPanie, że wszystkie przyrównania rozumu do rozumu, męstwa do odwagi, piękności do urody, rodowitości do rodowitości, zawżdy są niestosowne i źle przyjmowane? Ja, panie golibrodo, nie jestem Neptunem, bogiem wód wszelkich, nie chcę też uchodzić za jakiegoś subtylnego mędrka, którym nie jestem. Staram się jeno usilnie okazać całemu światu błąd gruby, w którym pozostaje, nie odradzając tych błogosławionych i szczęśliwych czasów, kiedy to kwitnął zakon rycerstwa błędnego. Ale nasz wiek gruby i znikczemniały nie jest wart cieszyć się dobrem, którego przeszłe wieki zażywały. Wówczas to rycerze błędni podejmowali się bronić królestw, strzec dziewic, dawać wspór sierotom, karać wyniosłych i pokornych nagradzać. Teraźniejszych rycerzy większość woli raczej szelest wymyślnych tkanin i brokatów, niźli chrzęst kolczej zbroi. Nie masz już teraz rycerzy, śpiących pośród pól i lasów, uzbrojonych od stóp do głów, i nie dbających na aury niełaskawości. Gdzież szukać takiego, co, nie wyciągając nóg ze strzemion, z głową wspartą o lancę, kontentuje się jeno drzemką, jak to czynili rycerze błędni dawnych wieków? Niema już rycerza, co, wynurzywszy się z lasu, przebywa góry niedostępne, a później zbliża się do pustynnych i piaszczystych brzegów morza, srogą miotanego nawałnością, i znalazłszy tam małą łódź bez wioseł, masztów, lin i steru, wstępuje w nią, pełen nieustraszonego męstwa, powierzając się burzliwym fluktom głębokiego morza, które raz go ku niebu podnoszą, to znów go w przepaść grążą. I oto ten, co niezłomną piersią burzy odpór daje, znajduje się nagle w miejscu, o trzy tysiące mil odległem, od miejsca, w którem wsiadł do łodzi. Wyskoczywszy na ląd oddalonej ziemi, podlega zdarzeniom i trafunkom, które godne są, aby je uwiecznić nie tylko na pergaminie, ale i na bronzach. Ale dzisiaj próżnowanie bierze przodek nad pilnością, lenistwo nad trudem, występek nad cnotą, chełpliwość nad prawdziwem męstwem, zaś teorja nad praktyką używania broni, która była udziałem złote go wieku i rycerzy błędnych. W samej rzeczy powiedzcie mi, kto był cnotliwszy i waleczniejszy od Amadisa z Galji? Kto mądrzejszy od Palmerina z Anglji? Kto względniejszy i łagodniejszy od Tiranta Białego? Kto wspanialszy i bardziej wielkoduszny od Lisuarta z Grecji? Kto bardziej ranami okryty i więcej tych ran zadający, niż Don Belianis? Kto nieustraszeńszy od Periona z Galji, kto bardziej hazardowny, niż Felismarte z Hirkanji, kto zuchwalszy od Esplandiana? Kto roztropniejszy od króla Sobrina, śmielszy od Rinalda i od Radomonta dumniejszy? Kto bardziej niezwyciężony niż Roland? Kto mężniejszy i obyczajniejszy od Ruggera, od którego, według tego, co pisze Turpin w swej Kosmografji, wywodzą się książęta Ferrary. Wszyscy ci rycerze błędni, com ich tutaj przytoczył, a także siła innych, byli zaszczytem i ozdobą rycerstwa błędnego. Chciałbym, aby na ich kształt stworzeni byli ci, coby ich użył według mojej rady, Król Jegomość. Jego Królewska Mość byłby wówczas dobrze obsłużony, wieleby sobie pieniędzy i trudu oszczędził, zaś Turczynby sobie z zgryzoty włosy z brody wyrywał. Jakkolwiekbądź ja w domu pozostanę, ponieważ nie chce mnie stąd wydobyć kapelan; jeśli jednak Jowisz, jako rzekł balwierz, deszczu nie spuści, jestem tu ja, co deszcz rzęsisty sprowadzę, wtedy, kiedy zechcę. Mówię tak gdyż chcę, aby pan skrobibroda wiedział, że go zrozumiałem.
— Zaprawdę, Mości Panie Don Kichocie — rzecze balwierz — nie dla zwady WPanu to powiedziałem. Bóg jest świadkiem dobrej intencji mojej, WPan gniewać się i urażać o to nie powinieneś.
— Jeżeli mi się należy być urażonym, albo nie — odparł Don Kichot — moja to rzecz wiedzieć!
— Do tych pór słowa nie przemówiłem — rzekł pleban — ale radbym się objaśnił w jednej wątpliwości, która mi umysł zatrudnia a sprawiona jest mową pana Don Kichota.
— Dozwalam mówić księdzu plebanowi — odparł Don Kichot — aby nam swoją wątpliwość wyłożył. Niemiła to rzecz mieć jakąś ciężkość na sumieniu.
— Za tem pozwoleniem — rzekł pleban — powiem, że moja wątpliwość ta jest, iż nie mogę się przeświadczyć, aby ta cała zgraja rycerzy błędnych, których WPan Don Kichot wymienił, byli to ludzie, żyjący na świecie, prawdziwi, i z ciała oraz z kości złożeni. Mniemam raczej, że to wszystko jest udanie, wierutna bajda, sen opowiedziany przez ludzi, ze snu obudzonych, albo tych, co się jeszcze ze snu zbytnio nie wyczmucili.
— Otóż to właśnie — odparł Don Kichot — gruby błąd, w który wpadają ci, co nie chcą dowierzać, że rycerze błędni na świecie byli. Z różnemi osobami, w różnych sposobnościach, miałem w tej mierze podobne sprzeczki, starając się ten błąd pospolity na światło prawdy wyprowadzić. Nieraz nie udało mi się dowieść do skutku tego, com wziął przed się, nieraz zaś, na gruncie nieomylnej prawdy stojąc, wszystkich o niej przeświadczałem. Ta prawda jest tak dowodna, że prawie powiedzieć mogę, iżem na własne oczy widział Amadisa z Galji, człeka słusznego wzrostu, o białej twarzy, ozdobionej piękną, chocia czarną brodą, o wejrzeniu miłem i surowem. Był to rycerz wielce małomówny, do gniewu i zapalczywości nieskory, i w zawziętości nietrwały. Mógłbym tak łatwo, jak okryśliłem Amadisa, odmalować i wystawić wszystkich rycerzy błędnych, którzy po świecie chodzili. Z tego pojęcia, które o nich mam i z tego, co historje wyrażają o dziełach, których dokonali i o ich przyrodzonych skłonnościach, wnosić można łatwo o ich posturach, składzie twarzy i cerze.
— Jakiego wzrostu, panie Don Kichocie — zapytał balwierz — był ten, co się zwał olbrzymem Morgante?
— Co się olbrzymów tyczy — odparł Don Kichot — to różne są zdania w tej mierze, czy byli oni na świecie, czy też nie! Jednakoż Pismo Święte, które ni na włos prawdzie chybiać nie może, upewnia nas, że istnieli, wspominając Goljata-Filistyna, który miał być rosły na pół ósma łokcia; a jest to wysokość niezwykła. Także na wyspie Sycyliej znaleziono obojczyki i golenie tak wielkie, że, ani chybi, ci, do Których one przynależały, musieli być olbrzymami, tak wysokimi, jak wieże. O tej prawdzie wnosić można z geometrji. Z tem wszystkiem mógłbym upewnić jakiego wzrostu był Morgante.[9] Imaginuję sobie, że zbytnio rosły nie był. Gruntuję to moje mniemanie na tem, co szczegółowie o jego czynach mówi historja. Sypiał często pod dachem; skoro zaś znajdował domy, które go pomieszczały, tedy znać — że nie był nadzwyczajnego wzrostu.
— To prawda — rzekł pleban, który wielką uciechę odnosząc z słuchania tych osobliwych dziwactw, zapytał później Don Kichota, coby mniemał o składzie twarzy Rinalda z Montalbanu, Don Rolanda i dwunastu parów Francji, którzy byli rycerzami błędnymi.
— O Rinaldzie — odparł Don Kichot — rozumiem, że miał twarz szeroką, rumianą, oczy żywe: nieco wyłupiaste. Był kłótliwym z przyrodzenia, nad miarę kolerycznym, a przytem wspołecznikiem łotrzyków i złodziei. Roland, Rotoland, czy Orland — bowiem historja wszystkiemi temi imionami go zowie — był zapewne postawy średniej, szeroki w plecach, nogi miał pałąkowate, twarz czerniawą, brodę rudą i zmierzwioną, ciało kosmate, a pozór groźny. Nie wiele mówił, ale z tem wszystkiem był grzeczny i uprzejmy.
— Jeśli Roland miał pozór jeno taki, jak nam go WPan opisujesz — dodał pleban — nie dziwota, że piękna pani Angelika nim wzgardziła i przeniosła nad niego tego małego Maura, który posiadał osobny wdzięk, urodę i lubość. Mądrze uczyniła, rozmiłowawszy się nie w grubym Rolandzie, lecz w miłym Medorze.
— Ta Angelika — odparł Don Kichot — była to księże plebanie, sowizdrzałka, istota kapryśna, letkomyślna i włócząca się po świecie nieustawnie. Osławiona jest powszędy, przez swoje płochości, jako i urodę. Wzgardziła tysiącem mężnych i mądrych rycerzy, wybierając sobie nikczemnego pazia, który nie posiadał żadnej majętności, ani innego zalecenia, krom warnej przyjaźni, jakiej dochował Dardinelowi. Wielki śpiewak piękności Angeliki, sławny Ariosto, nie śmiąc, czy niechcąc wyjawić nam tego, co się z nią stało, po tym podłym wyborze (nie były to zapewne rzeczy zbyt obyczajne) temi wierszami jej zdarzenia kończy:

E come del Catai s’ebbe lo scettro
Fors‘altri cantera eon miglior plettro

Ani chybi była to wróżba, dlatego też poetów zowią wieszczkami zgadującymi. Tę prawdę dowodnie widzimy, ponieważ sławny wierszopis z Andaluzji złożył pienia o łzach Angeliki, zaś drugi, niemniej wyborny, poeta kastylijski wierszem śpiewał jej urodę.[10]
— Powiedz mi Wpan, panie Don Kichocie — rzekł balwierz — zali pośród tych poetów, co ją wysławiali, znalazł się rymotworca, który napisał satyrę przeciw tej pani Angelice?
— Nie wątpię — odparł Don Kichot — że jeśliby Sacripant i Roland byli poetami, dobrzeby tę młódkę wyłajali. Leży w obyczaju poetów mścić się satyrami i potwarczemi paszkwilami za wzgardy odniesione od prawdziwych, czy zmyślonych dam, które wybrali paniami serca swego. Dotąd nie widziałem jednak wiersza uszczypliwego i naganiającego panią Angelikę, która cały świat poburzyła swoją urodą.
— To cud prawdziwy — rzekł pleban.

Wtem usłyszeli głosy siostrzenicy i ochmistrzyni, które wyszedłszy przed niemałą chwilą z izby, podnosiły wielki tumult na dziedzińcu. Wszyscy trzej udali się tam.

KAPITULUM II
O PAMIĘTNEJ SPRZECZCE, KTÓRĄ MIAŁ SANCZO PANSA Z SIOSTRZENICĄ I OCHMISTRZYNIĄ DON KICHOTA.

Historja powiada, że wrzawę, którą usłyszał Don Kichot, pleban i balwierz, podniosły ochmistrzyni i siostrzenica. Sanczo dobijał się do drzwi, chcąc wejść do domu, zaś gospodyni i siostrzenica, opierały mu się całą siłą na progu, wołając:
— Czego tu chce ten powsinoga? Wracaj bratku do swego domu! To ty zawróciłeś w głowie memu panu i wyciągnąłeś go z domu, aby tłukł się po świecie, jak szaleniec.
— Ochmistrzyni szatana — odparł Sanczo — tym, komu we łbie zawrócili, i kogo włóczą po świecie, jak szaleńca, jestem ja, a nie twój pan. On to mnie wiedzie to tu — to tam, wy zaś mylicie się więcej, jak w połowie prawdy. Skusił mnie do opuszczenia domu swemi szalbierczemi słówkami, przyrzekając mi wyspę na którą wciąż czekam popróżnicy.
— Wyspy?... Obyś się niemi zadławił, ty obwiesiu — krzyknęła siostrzenica. Co to są te wyspy?[11] Czy to coś do jedzenia, ty żarłoku przeklęty?
— Nie są do jadła, lecz do rządów — odparł Sanczo — ja zaś będę lepiej niemi zarządzać, niż niejeden podesta miastem.
— Z tem wszystkiem — rzekła ochmistrzyni nie wejdziesz tutaj, ty worze plugastwa i sakwo wszeteczeństw! Wracaj do domu, oraj cztery piędzie swojej ziemi i wybij sobie z głowy mrzonki o wyspach! Pleban i balwierz mało się nie rozpukli od śmiechu, słuchając dyskursu tych trojga; aliści Don Kichot, obawiając się, aby Sanczo zbytnio języka nie rozpuścił, czegoś w żywe oczy nie zełgał, lub nie wymacał jakiejś rzeczy, coby rycerzowi despekt sprawić mogła, uciszył swarliwe białogłowy i Sanczę wpuścić kazał. Gdy giermek wszedł do domu, pleban i balwierz pożegnali Don Kichota, zwątpiwszy już o jego uleczeniu. Widzieli wszak, że trwa uparcie w swoich myślach błędliwych, i że całkiem owładła nim manja przeklętego rycerstwa błędnego.
Oto dlaczego pleban rzekł do balwierza:
— Mówię, kumie, że ani się obejrzemy, jak nasz szlachcic czmychnie znów gdzie pieprz rośnie!
— Ani chybi — odparł balwierz. Mniej się jednak dziwuję szaleństwu pana, niż głupocie sługi, który ma to za pewne że otrzyma wyspę we władanie. Mniemam, że mu nikt tego ze łba klinem nie wybije.
— Niech ich tam Bóg ma w swojej opiece — rzekł pleban. My jednak zważajmy pilnie, dokąd te fraszki i baraszki, doprowadzą takiego rycerza i takiego giermka, którzy, jak się zdaje, z jednej mąki są upieczeni. Szaleństwo pana bez głupstw sługi nie warteby było nawet szeląga.
— To prawda — rzekł balwierz. — Radbym wiedzieć, o czem też oni teraz gadać mogą.
— Głowębym dał — odparł pleban — że ochmistrzyni i siostrzenica wszystko nam później wypaplą. Nie są z tych, coby zaniedbały pod drzwiami podsłuchiwać.
Don Kichot zamknął się tymczasem z Sanczą w komnacie, a widząc, że są sami, rzekł:
— Kaducznie mi się to nie podobało, mój Sanczo, żeś powiedział, jakobym to ja cię z chałupy wyciągnął. Wiesz wszak dobrze, że i ja w domu nie pozostałem. Razem wyruszyliśmy ze wsi, pospołuśmy przebywali, razem jeździliśmy po świecie, znosiliśmy razem dolę i niedolę, i jednakowemu podlegaliśmy losowi. Jeżeli ciebie raz bujano i podrzucano, to mnie sto razy obito. Ten jeden zysk znaczną mi daję nad tobą przewagę.
— Sam rozum tego się domaga — odparł Sanczo — ponieważ, jak to Wasza Miłość sam mówi, niełaskawości losu częściej dotykają rycerzy błędnych, niźli ich giermków.
— Jesteś w błędzie, mój Sanczo — rzekł Don Kichot; gdyż według rzeczenia „Quando caput dolet...“[12]
— Nie rozumiem innego języka jak mój rodowity — odparł Sanczo.
— Chciałem rzec — ciągnął dalej Don Kichot — że gdy głowa chorzeje, chorzeją wraz z nią wszystkie członki. Ja, będąc twoim panem, jestem głową całego ciała, którego ty, jako mój sługa, jesteś członkiem. Gdy mnie jakieś zło dotknie, ty je pospołu ze mną odczuwać musisz. Tak samo i ja, gdy ty ucisk doznajesz i boleść cierpisz.
— Tak właśnie być powinno — odparł Sanczo. — Przecie jednak, gdy na derze ten członek podrzucano, to głowa patrzyła spokojnie zza muru dziedzińca, jak ja na powietrzu latam i żadnego bólu nie czuła. Jeśli członki winny dzielić dolegliwość głowy, to głowa winna w dolegliwości członków udział przyjmować.
— Chcesz powiedzieć, Sanczo — odparł Don Kichot, — że mnie nie bolało, gdy ciebie podrzucano? Nie mów tak i niech ci podobne myśli nigdy do głowy nie przychodzą; bądź pewien, że wycierpiałem wówczas więcej na duchu niż na ciele. Ale na ten czas dajmy temu pokój, w stosownej porze to roztrząśniemy. Powiedz mi, przyjacielu Sanczo, jakie słuchy o mnie po wsi chodzą? Co o mnie myślą kmiecie, co rozumieją wielcy panowie i szlachta o mojej dzielności, przewagach i dworności? Jakie dyskursy toczą o moim zamyśle odrodzenia rycerstwa błędnego, którego pamięć już na ziemi zanikła. Słowem, pragnę teraz, przyjacielu Sanczo, abyś mi powtórzył wszystko, co ci się w tej materji o uszy obiło; nie przyczyniaj nic, oraz dobra, ani zła nie umniejszaj. Jest powinnością każdego wiernego sługi, mówić swemu panu całą prawdę bez ogródki i bez tego aby pochlebstwo ją powiększało, lub jakiś wzgląd na szwank ją narażał. Trzeba ci wiedzieć, mój Sanczo, że gdyby prawda, w nieskażonej swej postaci, dochodziła do uszu książąt i królów, prawda, wolna od pochlebstw, inneby czasy nastały i inny wiek zwałby się dzisiaj bardziej żelazny, od wieku naszego, który, sztychowany z żelaznemi czasami, co właśnie mijają, zdałby się nam wiekiem złotym. Niech ci to służy za przestrogę, mój miły Sanczo, abyś szczerze i bez ukrycia doniósł mi prawdę o tem, czego od ciebie żądam.
— Uczynię to z wielką chęcią — odparł Sanczo — pod tym jednak warunkiem, abyście się Wasza Miłość na moje słowa nie obruszyli. Sami chcecie, abym przedstawił wam prawdę nagą, nie ubierając jej w inne suknie, jak te, o których zasłyszałem.
— Upewniam cię, że się nie urażę — odpowiedział Don Kichot. — Mów śmiało i nic w bawełnę nie obwijaj.
— Naprzód tedy powiem — rzekł Sanczo — że lud poczytuje Was za wielkiego głupca, mnie zaś za człeka, któremu także brak piątej klepki w głowie. Szlachta powiada, że, nie kontentując się szlachectwem, Wasza Miłość dodał jeszcze don do przodku nazwiska i że chce być karmazynem na czterech szczepach winorośli, dwóch morgach ziemi i dla tych szatek, z tyłu i z przodu podartych.
Panowie mówią, że nie w smak im to dzie, gdy pospolitacy chcą im dorównywać, a zwłaszcza hidalgowie od siedmiu boleści, raczej na giermków stworzeni, — karmazyni, co to buty w kominie sadzami smarują, zaś w czarne pończochy zielone cery wstawiają.[13]
— To się mnie tyczyć nie może — rzekł Don Kichot — chodzę zawsze przystojnie odziany, nie noszę sukien łatanych ani podartych; gdy się czasem na moich szatach jakaś dziura trafi, bądź pewien, że nie czas ją sprawił, lecz oręż nieprzyjaciela.
— Co się należy do męstwa Wpana — ciągnął dalej Sanczo — jego dwomości, czynów i zamysłów, to o tem różnie gadają. Jedni powiadają: „Głupi ale ucieszny“, drudzy „Dzielny, lecz nieszczęśliwy“, inni znów „Obyczajny, lecz niezbyty.“ Różne rzeczy językami mielą i obmawiają nas od pięt do głowy.
— Zważ, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — że im na wyższy stopień cnota się dźwiga, tem zajadlejszym podlega prześladowaniom. Żaden lub prawie żaden ze znamienitych mężów ubiegłych wieków nie uszedł ludzkiego szkalowania i potwarzy. Juljusz Cezar, mądry, odważny, dzielny i waleczny dowódca, poczytywany był za człeka, pysznego. Naganiano mu zbytnią staranność w odzieniu i rozwiązłość w obyczajach. Aleksandra, który, dla swych dzieł odważnych, zjednał sobie przydomek Wielkiego, obmówili, jako pijaka. Herkules, który wielu dzieł przeważnych dokonał trudu nie litując, za rozpustnika lubieżnego okrzyczany został. O Don Galaorze, bracie Amadisa z Galji, szeptano, że jest strasznie swarliwy, o jego bracie zaś, że jest płaksą i niewieściuchem. Widzisz więc, mój miły Sanczo, że wśród tylu oszczerstw, którym tak zacni mężowie podlegali, ujdą potwarze, na mnie rzucane, chyba, że jeszcze gorsze kalumnje, od tych, co rzekłeś, masz w zanadrzu!
— W tem sęk, właśnie, do stu katów! — zawołał Sanczo.
— Alboż więcej co gadają? — zapytał Don Kichot.
— Jeszcze trzeba ogon ze skóry obłupie — odparł Sanczo. — Dotąd były same róże i kwiaty; jeśli Wasza Miłość chce wiedzieć o wszystkich potwarzach, powtórzę je WPanu zaraz, nie mieszkając, tak szczegółowie, że ani krztyny nie zbraknie. Wczoraj wieczorem przybył tu syn Bartłomieja Karrasco. Wraca z Salamanki, gdzie stopień bakałarza otrzymał. Poszedłem go powitać, on zaś zaraz mi oznajmił, że dzieje Wpana są już wydrukowane w księdze z napisem: Przedziwny hidalgo, Bon Kichot z Manczy. Bakałarz powiada, że i mnie tam do tej księgi wścibili, razem z mojem prawdziwem nazwiskiem: Sanczo Pansa, a takoż i panią Dulcyneę z Toboso. Spisane są tam pono, nawet rozmowy, któreśmy w cztery oczy toczyli. Zdębiałem, słuchając o tem, skądżeby bowiem mógł ten skryba o wszystkiem się dowiedzieć?
— Upewniam cię, mój Sanczo — odparł Kichot — że autor tej naszej historji musi być jakimś mądrym czarnoksiężnikiem. Dla czarnoksiężników nic nie jest tajne w tem, co na piśmie chcą wyrazić.
— Ani chybi musi to być mądry czarnoksiężnik — rzekł Sanczo — gdyż jak mówi bakałarz Samson Karrasco, autor też książki zwie się Cyd Hamet Berenjena.
— Jest to nazwisko maurytańskie — odparł Don Kichot.
— Tak być musi w samej rzeczy — rzekł Sanczo — gdyż jak słyszałem Maurowie lubią dynie.[14]
— Musisz się mylić, Sanczo, w tem przezwisku Cyd, które po arabsku znaczy pan.
— Nie przysiągłbym na to, czym się nie omylił — odparł Sanczo — ale jeśli Wpan ma życzenie, abym mu tu Karrasca sprowadził, w dwóch skokach to wypełnię.
— Bardzo ci będę za to obligowany, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot. — To, co od ciebie usłyszałem, w niepewności mnie trzyma. Nie będę mógł przełknąć ze smakiem kęska strawy, póki się o wszystkiem nie dowiem.

— A więc lecę duchem — odparł Sanczo — i opuściwszy swego pana, poszedł odszukać bakałarza, z którym wkrótce powrócił. Między Don Kichotem, Samsonem Karrasco i Sanczą zawiązał się wówczas: pocieszny dyskurs.

KAPITULUM III
O POCIESZNYM DYSKURSIE MIĘDZY DON KICHOTEM. SANCZO PANSĄ I BAKAŁARZEM SAMSONEM KARRASCO.

Don Kichot, oczekując bakałarza Karrasco, pogrążył się w zadumę głęboką, Samson miał mu oznajmić jego historję, którą jak rzekł Sanczo, w tej księdze się zawierała. Nasz rycerz pojąć nie mógł jakim sposobem zdołano już ją na piśmie uwiecznić, skoro ostrze jego szpady nie obeschło jeszcze od krwi wrogów, których na tamten świat wyprawił — jakże tedy jego znakomite rycerskie poczynania mogły być już jawne dla świata?
Na ostatku ubrdał sobie, że jakiś mądry czarnoksiężnik, jego przyjaciel, czy też nieprzyjaciel, uciekając się do sztuczki czarnoksięskiej, księgę tę do druku oddał. Jeśli to uczynił, jako przyjaciel, to ani chybi, w celu przysporzenia mu splendoru i wywyższenia jego czynów ponad najsławniejsze czyny rycerzy błędnych — jeśli, jako wróg, to jawnem jest, ze go chciał upodlić i sławne jego poczynania stawie poniżej najpodlejszych czynów jakiegoś giermka o mizernej kondycji, które kiedykolwiek spisane zostały, chociaż (mówił do siebie) o czynach giermków nigdy się nie wzmiankuje. Skoro jednak takowa księga już napisana została, tedy jako dzieło o błędnym rycerzu traktująca, musi być wspaniała, prawdziwa, krasomówna, niezwykła i górna. To go pocieszyło znacznie, lecz znów zasmucił się, zważywszy, że autor jest Maurem, jak o tem świadczyło imię Cyd. Zasię od Maurów trudno jest prawdy oczekiwać. Maur, co tchnie, to łgnie; wszyscy oni są oszustami, kłamcami i mataczami. Jął się tedy Don Kichot obawiać, że pisarz ten mógł się nieprzystojnie o jego afektach wyrazić i wysokie cnoty jego damy, Dulcynei z Toboso, na osławę przywieść, życzył sobie bowiem, aby podano na jaśnię wierność, jaką dla niej zachował i cześć, którą ją otaczał, gardząc względami królowych, cysarzowych i panien i, trzymając na wodzy swoje przyrodzone cielesne chucie.
Sanczo Pansa i Karrasco zastali go w tych głębokich myślach, ponurzonego. Don Kichot powitał bakałarza z wielką dwornością.
Bakałarz ów, aczkolwiek zwał się Samson, nie był człekiem zbyt wielkiego wzrostu, zato frantem nad frantami i szelmą, kutą na cztery nogi. Cerę miał bladą, ale umysł mocny. Twarz okrągła, nos płaski i gęba od ucha do ucha — wszystko to znamionowało człeka, o złośliwem przyrodzeniu i wielkiej skłonności do żartów i wydwarzań. Gdy tylko zoczył Don Kichota, upadł przed nim na kolana i tym kształtem przemówił:
— Niech Wasza Dostojność, panie Don Kichocie z Manczy, da mi swe ręce do ucałowania. Na suknię świętego Piotra,[15] którą noszę, (chociażem dopiero czterech pierwszych święceń dostąpił) przysięgam, że Wasza Dostojność jest jednym z najznakomitszych rycerzów błędnych. Drugiego takiego na całym świecie nie masz, ani nigdy nie będzie. Niech Bóg sprzyja zacnemu Cydowi Hametowi Benengeli, który podał na jaśnię historję Waszych zawołanych czynów i niech po dwakroć błogosławiony będzie ten, co jej osnowy ciekaw będąc, z arabskiego na kastylijski ją przemienił ubiór, tak, aby wszystkie narody cieszyć się nią mogły.
Don Kichot podniósł go z klęczek i rzekł:
— Więc to prawda, że opisano moją historję i że autorem jej jest jakiś uczony Maur?
— Jest to w istocie rzecz tak nieomylna — odparł bakałarz — że do tej pory, jak rozumiem, więcej jak dwanaście tysięcy tych ksiąg z druku wyszło. Biorę na świadków Portugalję, Barcelonę i Walencję, gdzie je drukowano. Chodzą także słuchy, że historję tę w Anvers wydają. Z tego wnosić można, że wkrótce już nie będzie na świecie nacji, coby jej nie znała, ani języka, na któryby jej nie przełożono.[16]
— Najmilszą rzeczą — rzekł Don Kichot dla człeka znamienitej zasługi, jest widzieć się jeszcze za żywota wsławianym i cieszyć się swemi czynami, uwiecznionemi na piśmie. Myślę o zjednaniu sobie dobrego imienia, gdyż jeśliby przeciwnie być miało, jeno śmierć mogłaby kres rozpaczy położyć.
— Jeśli chodzi o dobrą sławę i cześć należną — odparł bakałarz Karrasco — to Wasza Dostojność wszystkim błędnym rycerzom przodkuje. Autor Maur, w swym arabskim języku, i tłumacz chrześcijanin w języku kastylyjskim, wystawiają Waszą Dostojność w najświetniejszym blasku cnót i przymiotów, zgodnie wynosząc odwagę Waszej Dostojności, mężne serce, które pośród największych niebezpieczeństw nigdy Wam w piersiach nie truchleje i cierpliwość i obyczajność, w nadziemskiej miłości Waszej do pani don Dulcynei z Toboso.
— Ho, ho! — zawołał Sanczo — nigdy nie słyszałem, aby pani Dulcynea nosiła don na przodku nazwiska. Zwano ją tylko panią Dulcyneą z Tobosc i dziejopis grubą tu popełnił omyłkę.
— Nie jest to zarzut ważki — odparł bakałarz.
— Nie, zapewne! — rzekł Don Kichot — ale powiedzcie mi, panie bakałarzu, które też z moich czynów, w tej księdze zawartych, wysławiane są najbardziej?
— Co się tego tyczy — odparł Samson — to tak, jak gusty ludzkie są różnorakie, takoż różnorakie są ludzkie sądy. Jedni wielce szacują przygodę z wiatrakami, które Wasza Dostojność wziąłeś za olbrzymów, drudzy przygodę z foluszami, niektórzy są za pogromem dwóch armij, które, jak się później okazało, były dwoma stadami owiec, inni znów wysławiają przygodę z człekiem, niesionym na marach na segowiański cmentarz. Nie brak i takich, co nad wszystko przenoszą trafunek z galernikami, którym Wasza Dostojność wolność zwrócił, jeszcze inni twierdzą zasię, że przygoda z olbrzymami-benedyktynami i walecznym Biskajczykiem pośród wszystkich przygód prym dzierży.
— Powiedzcie mi, panie bakałarzu — rzekł Sanczo — czy historja namienia o przypadku z podwodnikami Yangosami, kiedy to się Rossynantowi trufli zachciało?[17]
— Uczony arabski o niczem nie przepomniał — odparł bakałarz — z wszystkiego zdał sprawę, nawet z koziołków, co je Sanczo na kobiercu wywracał.
— Na kobiercu — rzekł Sanczo — koziołków nie wywracałem, jeno w powietrzu, i to więcej, niż miałem wolę.
— Jak widzę — odezwie się Don Kichot — niemasz takiej historji na świecie, coby swoich szczytnych i niskich kart nie miała; zwłaszcza zaś niedostatkowi temu podlegać muszą historję, traktujące o dziejach rycerstwa błędnego, które to dzieje nie zawsze pełne są pomyślności.
— Z tem wszystkiem — odparł bakałarz — niektórzy, co tę księgę czytali, mówią, że bardziej by im to było do smaku, gdyby autorowie tej księgi nie wyliczali tak dokładnie wszystkich kijów, które w rozlicznych okazjach spadały na grzibiet pana Don Kichota.
— Należy to przecież do prawdziwej treści tych dziejów — rzekł Sanczo.
— Lepiejiby uczynił — odparł Don Kichot — gdy by o tem zmilczał — jakoże nie należy szerzyć się nad zdarzeniami, które do prawdziwego wątku historji nic nie przydają, a posponują jeno i w złem okazują świetle postać głównego bohatera. Wszak Eneasz nie był tak pobożny, jak go Wirgiljusz maluje, ani Ulisess tak przebiegły, jak go Homer wystawia.
— To prawda — odparł Samson — ale, co innego jest być rytmotwórcą, a co innego dziejopisem. Poecie wolno opowiadać zdarzenia, nie takiemi, jakiemi były, ale jakiemi być powinny, natomiast dziejopis musi donosić jakiemi są, a nie jakiemi być mają, nic do prawdy nie przydając, ani jej nie ujmując.
— Skoro tedy ten pan Maur wziął przedsię — rzekł Sanczo — aby samą rzetelną prawdę powiadać, tuszę, że wśród porcji kijów, przeznaczonych dla mego pana, znalazły się także niezłe poczęstki, dla mnie przeznaczone. Gdy bowiem pana tłukli po grzbiecie, to mnie od stóp do głowy młócili. Jednak nie dziwuję się temu, ponieważ, jak mówi mój pan, gdy głowa choruje, to całe ciało czuje.
— Filut z ciebie, mój Sanczo — rzekł Don Kichot — gdy chcesz, to cię pamięć nie zawodzi.
— Gdybym nawet chciał zapomnieć o kijach, któremi mnie uraczono — odparł Sanczo — nie pozwolą na to sińce i guzy, które jeszcze dotąd na grzbiecie noszę.
— Zamknij już gębę, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie przerywaj panu bakałarzowi, którego najuprzejmiej proszę, aby mi opowiedział, co się dalej w tej księdze zawiera i co o mnie ona wyraża?
— Także i o mnie — zawołał Sanczo — gdyż jak mówią, jestem jedną ze znaczniejszych pyrson w tej księdze.
— Chyba person, a nie pyrson — miły Sanczo — zauważył bakałarz Samson.
— Owóż znów zaczyna się struganie słów — rzekł Sanczo. — Gdy będziemy takie trudności wynajdować, przez całe życie nasze nie trafimy do końca.
— Niech mnie Bóg pokarze, Sanczo — odparł bakałarz — jeśli nie jesteś drugim w tej księdze bohaterem. Są tacy, co nadewszystko lubią, kiedy ty przemawiasz, jesteś bowiem w tej historji człekiem o najbystrzejszem przyrodzeniu; niektórzy zaś naganiają ci zbytnią ufność, jaką pokładasz w obietnicy swego pana, który przyrzekł, że da ci wyspę we władanie.
— Jeszcze słońce nie zaszło — rzekł Don Kichot. — Gdy Sanczo bardziej w lata pójdzie i nabierze tej eksperjencji, którą tylko wiek dać może, stanie się zdatniejszy do sprawowania urzędu na wyspie.
— Ach, na Boga żywego — zawołał Sanczo — jeżeli teraz, licząc sobie tyle lat, ile sobie liczę, nie umiałbym rządzić tą wyspą, tem bardziej dobrze nią rządzić nie będę w Matuzalemowym wieku. W tem jednak sęk, że ta przeklęta wyspa ukryła się niewiedzieć gdzie, nie zaś w tem, że mi zbywa na zdatności do rządzenia.
— Poleć tę sprawę Bogu, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot. Wszystko pójdzie dobrze, lepiej nawet, niż myślisz. Bez woli boskiej liść żaden z drzewa nie spadnie, ani włos z głowy.
— To prawda — potwierdził Samson — gdy taka będzie wola boska, Sanczo otrzyma sto wysp nie jedną.
— Widziałem już takich gubernatorów od siedmiu boleści — odparł Sanczo — którzy nie godni są rzemyka u mego obuwia zawiązać, a wszakoż jaśnie państwem się zowią i na srebrnych półmiskach jadają.
— Nie są to gubernatorzy wysp — rzekł Karrasco — ale ludzie, na łatwiejsze urzędy wysadzeni. Ci, co wielkorządstwem wysp się zatrudniają, muszą się przynajmniej znać na gramatyce.
— Co do grama, to ani w ząb tego słowa nie rozumiem, znam się jeno na tyce, która groch na polu podpiera. Poruczając tedy Bogu sprawę tego rządzenia, gdyż on mi udzieli, co będzie za stosowne uważał, rzeknę Wam, panie bakałarzu Samsonie Karrasco, że jestem głęboko ukontentowany, wiedząc, iż autor tej historji dobrze o mnie wspomina.
Gdyby jednak ów poganin ośmielił się napisać coś nieprzystojnego o mnie, prawym chrześcijanine, podniósłbym taką wrzawę i tak głośno go łajał, że nawet głusi jak pień, by usłyszeli.
— Tedy byś cudu dokazał — odparł Samson.
— Cudu, nie cudu — rzecze Sanczo. — Niech każdy zważa na to, co gada, zaś kiedy pisze o innych, niech się poomacku nie błąka, i ze swojem widzimisię na harc nie wyjeżdża.
— Jednym z ważniejszych w tej historji niedo statków — rzekł bakałarz — jest to, że autor dołączył do niej, niewiedzieć poco, powieść o „Niezbytym ciekawcu“. Nie dlatego, aby nieprzyjemna była, lub źle napisana, tylko, że nie ma wspólności z dziejami pana Don Kichota.
— Poszedłbym w zakład o sto — zawołał Sanczo — że ten psi syn pomieszał tam wszystko, jak groch z kapustą!
— Teraz widzę dowodnie — odezwie się Don Kichot — że historji mojej składacz nie był człekiem zbytnio uczonym, ale jakimś gadułą-nieukiem, który jął pisać bez ładu i składu, zdając się na los przypadku. Podobnie packał na płótnie malarz Orbaneja z Ubedy, który, gdy się go pytano co maluje, odpowiadał: „Będzie, co Bóg da“. Raz namalował koguta tak udatnie, że u dołu obrazu trzeba było napisać wielkiemi literami: „To jest kogut“. Obawiam się, aby podobnie nie stało się z historją o mnie, której bez wykładów i tłumaczenia pojąć będzie trudno.
— Tego obawiać się nie należy — odparł Karrasco — gdyż historja ta jest tak jasna, że nijakich zawiłości w niej nie masz! Dzieciaki i nawet dojrzali nad nią ślęczą, młodzieńcy czytają ją, ludzie ją rozumieją, a starcy ją chwalą. Tak jest powszechnie czytana i znana, że gdy ktoś tylko chudokościstego konia obaczy, zaraz mówi: „Oto Rossynant“. Najchciwiej jednak czytają tę księgę paziowie. W antyszambrach każdego pana znaleść można „Don Kichota“. Gdy jedni po przeczytaniu dzieło odłożą na stronę, już je drudzy łapią. Nie dziwota, nie ma bowiem na świecie przyjemniejszej książki, któraby czas równie mile spędzić pozwoliła. Czytanie jej jest godziwą rozrywką, gdyż, od początku do końca, nie ma w niej ani jednego swawolnego słowa, czy też heretyckiej myśli.
— Gdyby ów autor napisał inaczej — rzekł Don Kichot — nie byłaby to prawda, lecz kłamstwo, zaś dziejopise kłamstwem się plamiący, winniby być paleni na stosie, jako i fałszerze monet. Acz nie wiem z jakiego powodu, ten pisarz ułożył sobie dodać do mojej historji, jakieś opowieści obce, jakby nie miał zadosyć osnowy, z moich czynów utkanej. Winien był zważyć na to, co przysłowie powiada: „Kto się z plewami zmiesza, tego świnie zjedzą“. Gdyby był poprzestał na opisaniu samych myśli, pragnień, łez przelanych, zamysłów i lubych westchnień, jużby miał materję na cały wolumin, tak wielki, jak wszystkie dzieła Tostada[18] pospołu wzięte. Z tego wszystkiego zakonkludować muszę, panie bakałarzu, że ten, kto chce historję składać lub księgi pisać, musi być człekiem stałego umystu i bystrego przyrodzenia. Wielkiej na to trza zdatności, aby wyrazić na piśmie, z osobnym wdziękiem, to, co się mówi. W komedji najtrudniej jest wystawić charakter błazna, czy cymbała,[19] gdyż nie może być przecie głupcem ten, co jako głupiec przedstawić się pragnie. Historja jest rzeczą świętą, ponieważ na prawdzie gruntować się winna. Gdzie zaś jest prawda, tam i Bóg, który sam jest prawdą. Z tem wszystkiem zdarzają się ludzie, którzy płodzą księgi, jakby to były owoce w cieście smażone.
— Niema takiej złej księgi, w którejby się cos cnotliwego nie zawierało — odparł bakałarz.
— Prawda jest — rzecze Don Kichot — lecz nieraz się zdarza, że ludzie, którzy zdobyli sobie swemi pismami wielki mir i sławę, tracili ją, lub na szwank narażali, pisma te do druku oddając.
Przyczyna leży w tem — odparł Samson — że dzieła drukiem ogłoszone, ściślejszym podlegają rozważaniom i że wszystkie ich błędy i uchybienia bardziej się w oczy rzucają. Im większa jest sława tego, co je składa, tem surowszy sąd je spotyka. Ludzie, co sobie imię, dzięki swoim zdatnościom zdobyli, wielcy poetowie, znakomici dziejopise są wystawieni na nagany mnóstwa ludzi, którzy dwóch zdań do kupy nigdy nie złożyli.
— Nie trzeba się temu dziwować — rzekł Don Kichot jest także siła teologów znamienitych, co to, wchodząc na kazalnicę, nic nie są warci, a przecie się poznają zawsze doskonale na ustyrkach i błędach, w kazaniach innych księży popełnionych.
— Wszystko to prawda, panie Don Kichocie — odparł Karrasco — tem nie mniej pragnąłbym jednak, aby ci przyganiacze a cenzorowie byli mniej skrupulatni i więcej wyrozumieli i nie zważali tak bacznie na każdą plamkę tego słońca, co świeci w dziełach, na które zrzędzą. Chociaż bowiem, aliauando bonus dormitat Homerus, to przecież niejedną noc on prześlęczał, aby rozjaśnić światłość dzieł swoich i jaknajlepieji ukryć każdy ich cień. Może także być, że to, co tym surowym sędziom niedostatkiem się zdało, było jeno znamieniem, które urodę pięknego oblicza podnosi. Ten, co dzieło swoje drukiem ogłasza, na rozliczne wystawia się niebezpieczeństwa, niemożliwą bowiem jest rzeczą wszystkich czytelników ukontentować.
— Książka, która o moich czynach traktuje, pewnie niewielu ludziom do smaku przypadła? — rzekł Don Kichot.
— Przeciwnie, Dostojny Panie — odparł bakałarz — jakoże „stultorum infinitus est numerus“, tedy mnóstwo ludzi w niej się rozmiłowało. Niektórzy wytykają tylko autorowi krótką pamięć. Nie mówi nam na ten przykład, kto Sanczy osła ukradł i tylko z treści wnosić można, że osioł uprowadzony został. Później znów przedstawia nam Sanczę, siedzącego na tym samym ośle, chociaż kłapouch odnaleziony nie został.
Powiadają także, że zapomniał powiedzieć, co uczynił Sanczo ze stoma dukatami, które znalazł w tłómokach Kardenia w Czarnych Górach. Wielu chciałoby się dowiedzieć, na co Sanczo ten grosz obrócił — owóż i największe zaniedbania w tem dziele!
Sanczo odparł:
— Nie mogę, panie bakałarzu, teraz z tego wszystkiego zdać Wam sprawy. Brzuch mam tak pusty, że jeśli go czemś pożywnem nie naładuję, z nóg się zwalić gotowym. Pójdę do domu, gdzie oczekuje na mnie żona. Podjadłszy sobie, powrócę i ciekawość Wpana na wszem zaspokoję, opowiadając o odzyskaniu osła i o stu dukatach, com je na różne potrzeby obrócił.
I nie czekając odpowiedzi, obrócił się na pięcie i odszedł.
Don Kichot prosił usilnie bakałarza aby z nim obiadował. Bakałarz zgodził się i pozostał. Do zwykłych potraw przydano jeszcze parę gołębiąt. Gdy zasiedli za stołem, rozmowa zeszła na rzeczy rycerstwa błędnego. Karrasco podzielał wywody Don Kichota.

Po obiedzie zażyli wczasu. Wkrótce powrócił Sanczo i dyskurs przerwany dalej się potoczył.

KAPITULUM IV
W KTÓREM SANCZO ODPOWIADA NA PYTANIA I WĄTPLIWOŚCI BAKAŁARZA SAMSONA KARRASCO.

Sanczo, powróciwszy do domu Don Kichota, rozpoczął przerwaną rozmowę.
— Skoro pragniecie wiedzieć, Mości Panie bakałarzu, kiedy, jak i przez kogo mój osioł ukradziony został, powiem Wam, że tej samej nocy, gdyśmy uciekali przed Świętą Hermandadą, po przygodzie, jaka nas spotkała z galernikami i z nieboszczykiem, niesionym na marach do Segowji, zaszyliśmy się z panem w gąszcz leśną. Zmordowani okrutnie tylu spotyczkami i z sił opadli, chrapnęliśmy sobie smaczno, jakbyśmy na najmiększych puchach spoczywali. Pan mój usnął z głową wspartą o lancę, ja zaś kiwałem się na kulbace mego osła. Mnie zwłaszcza tak twardy sen zmorzył, żem ani poczuł, jak złodziej-psubrat podstawił pod burdę cztery drągi i osła gładko wymknął z pod nóg moich.
— Nie jest to rzecz zbyt trudna — rzekł Don Kichot — i nie całkiem nowa, gdyż taka przygoda zdarzyła się już Sakrypantowi, pod murami Albraki; gdy ów słynny złodziej, nazwiskiem Brunei,[20] podobną sztuczką go zażył, wykradając konia z pomiędzy nóg jego.
— Tymczasem dzień nastał, — ciągnął dalej Sanczo — przeciągnąłem się i poruszyłem na kulbace, a tu, jak ci się te piekielne drągi nie obsuną! Gruchnąłem na ziemię, jak długi i próżno się na wszystkie strony za osłem oglądałem. Wówczas łzy napłynęły mi do oczu i uderzyłem w głośny płacz; jeśli ten pan autor nie raczył o moich lamentach wspomnieć, to niewiele jest warte, wszystko co napisał. Po kilku dniach, gdyśmy jechali z księżniczką Mikonikomą, spostrzegłem swego osła. Siedział na nim, przebrany za cygana, ten szubrawiec, ten łotr, Ginez de Passamotne, któregośmy wraz z panem z kajdan rozkuli.
— Nie w tem jest błąd — odparł bakałarz — ale że dziejopis wystawia Sancza, siedzącego na ośle wprzód, nim namienił, że giermek osła odzyskał.
— Nie wiem, co mam na to odpowiedzieć — rzekł Sanczo — może dziejopis się omylił, a może też jest to omyłka druku.
— Tak jest, ani chybi — odparł bakałarz — ale gdzie się podziało te sto dukatów?
— Obróciłem je — rzecze Sanczo — na potrzeby moje, potrzeby mojej żony i mych dziatek. Dzięki nim moja białogłowa znosiła cierpliwie moje włóczęgi po głównych traktach i po błędowiach, w służbie mego pana. Gdybym się jej pokazał na oczy, bez osła i z pustym trzosem, sprawiłaby mi łaźnię. Jeśli chcecie więcej o mnie wiedzieć, gotów jestem odpowiadać, jakbym odpowiedział nawet królowi, we własnej osobie. Mówiąc węzłowacie, nikt nie ma prawa się pytać, czym je wziął, czy nie wziął, czym je wydał, czy też stracił. Gdyby te wszystkie plagi, co je podczas włóczęg po świecie odebrałem, zamienione zostały na pieniądze, i gdybym za każdego guza jeno cztery grosze odebrał, jeszczeby drugich sto dukatów nie starczyło, aby mi połowę zapłaty uiścić. Niech jednak każdy swego, sumienia pilnuje, białego za czarne nie trzyma, a czarnego za białe. Każdy jest jeno takim, jakim go Bóg stworzył, zaś czasami jeszcze gorszym.
— Dołożę starań — rzekł Karrasco — aby autor, gdy tę historję na nowo do druku odda, przydał do niej to, co Sanczo teraz wypowiedział. Walor całego dzieła przez te słowa się podniesie!
— Zali jest więcej coś jeszcze — do poprawienia w tej księdze, panie bakałarzu? — zapytał Don Kichot.
— Jeszcze są niektóre omyłki, ale małej wagi — odpowie Karrasco.
— A czy autor obiecuje drugą część wydać?
— Przyrzeka — odparł Samson — ale mówi, że jeszcze jej nie znalazł, ani nie wie, gdzie jej szukać. Dlatego też trzeba powątpiewać, czy ją kiedykolwiek ogłosi. Zresztą, ponieważ jedni mówią, że: druga część dzieła zawsze od pierwszej lichsza bywa, a drudzy, że to, co o Don Kichocie napisane zostało, całkiem wystarczy, tedy wnosić wypada, że z drugiej części będą nici. Jednakowoż niektórzy, co są bardziej weseli, niż melankolijnego przyrodzenia, dopraszają się w głos: „A dawajcie nam jeszcze te kichoterje. Niech Don Kichot przed nami stanie, niech Sanczo dalej gada i niech się dzieje, co chce — o resztę nie stoimy — będziemy całkiem ukontentowani!“
— A co myśli autor? — zapytał Don Kichot.
— Gdy tylko znajdzie historję, której z wielką usilnością wszędy szuka — odparł bakałarz — zaraz ją do druku odda, pobudzony raczej chęcią zysku, niźli przysporzeniem sobie sławy.
— Tedy na zysk jeno patrzy ten jegomość? — rzecze Sanczo — cud będzie jeśli się mu ta historja dobrze uda. Zrobi ją po partacku, podobny będąc do krawca, który w Wielką Sobotę dwoma ściegami suknię kończy — zasię dzieła w pośpiechu uskuteczniane, nigdy doskonałości nie osiągną. Niechaj ten pan Maur z większą pilnością do swojej pracy się przyłoży. Pan mój i ja tyle mu dodamy łatwej osnowy przez nasze różne przygody i trafunki, że nie tylko jedną część, ale i sto takich części będzie mógł ułożyć. Ten poczciwiec, ani chybi, mniema o nas, że my tu twardo śpimy, niechaj jednak przyjdzie i próbie nas podda, a obaczy na którą nogę utykamy. To wszystko, co mam do rzeczenia, i gdyby mój pan chciał mnie posłuchać, jużbyśmy byli w drodze, prostując błędy i naprawiając krzywdy, co należy do powinności i obyczajów rycerzy błędnych.
Zaledwie Sanczo tych słów dokończył, gdy Rossynant głośno zarżał. Don Kichot wziął rżenie za tak dobrą wróżbę, że natychmiast postanowił, za trzy albo cztery dni, w drogę wyruszyć. Wyjawił ten swój zamysł bakałarzowi, prosząc go, aby mu doradził, w którą stronę ma się najpierw udać.
Bakałarz odparł, że według jego rozumienia, Don Kichot winien obrócić drogę do królestwa Aragonu i do miasta Saragossy, gdzie za kilka dni mają się odprawować walne gonitwy i turnieje, z przyczyny uroczystości świętego Jerzego.[21] Można się tam wsławić ponad wszystkich rycerzy aragońskich, co znaczy tyleż, że się wszystkich rycerzy świata pokona. Bakałarz wysławił Don Kichota, za jego chwalebne zamysły, przestrzegając go jednak, aby się zbytnio na niebezpieczeństwa nie narażał, gdyż jego życie nietylko do niego należy, lecz do wszystkich tych, co jego sukursu i wsporu potrzebują.
— Zawsze mnie to gniewa, panie Samson — odparł Sanczo — że mój pan rzuca się na stu uzbrojonych ludzi, jak obżartuch na pół tuzina kawonów. Hej, do kopy djabłów, panie bakałarzu! — jest przecie pora i czas na nastąpienie, jest także pora na cofnięcie się, nie trza ciągle wrzeszczyć: Prowadź święty Jakóbie; naprzód Hiszpanjo![22]
Prócz tego słyszałem (bodaj czy nie od samego pana Don Kichota) że między dwoma krańcami — zuchwalstwem i tchórzostwem — waleczność środek trzyma. Gdy tak jest, nie radbym, aby mój pan uciekał bez potrzeby, ale też widziećbym nie chciał, aby się porywał próżno, na siłę przemożną. Jeżeli mój pan ma chęć zabrać mnie z sobą, muszę go ostrzec, że pójdę, pod tym jednak warunkiem, że wszystkie bijatyki i spotyczki będzie sam odbywał. Do moich powinności należeć będzie tylko dbałość o żywność i ochędóstwo jego osoby. We wszystkie wczasy, dzięki moim staraniom, opływać będzie, lecz próżno myślić, abym się targnął do szpady, przeciwko łotrzykom, czy rabusiom, uzbrojonym w siekiery i w kapice ubranym. Ja, panie bakałarzu, za człeka walecznego wcale uchodzić nie chcę, jeno za najlepszego i najwierniejszego giermka, jaki kiedykolwiek błędnemu rycerzowi służył. Jeśli pan mój, Don Kichot, za niezliczone i wierne usługi moje, zechce mnie później obdarować jedną z tych wysp, które, jak sam powiada, tu i tam i wszędy łatwie zdobyć można, tem lepiej; wdzięczny mu za nią od serca będę. Gdyby zaś mi jej nie dał i na tem poprzestanę. Żyje przecież na tym świecie, zaś człek, żyjąc, winien większą ufność w Bogu, niżli w ludziach pokładać. Może chleb, który jeść będę, nie mając żadnego urzędu, smaczniejszy mi się wyda, niż ten, którybym jadł, będąc wielkorządcą. Kaduk wie zresztą, czy djabeł na tych urzędach jakichś chytrych samołówek na mnie nie zastawił? Dalipan, mógłbym się potknąć, przewrócić i szczękę sobie wyłomie! Jako Sanczo na świat przyszedłem i jako Sanczo myślę umierać. Jeśli niebo łaskawie udzieli mi wyspy, czy też jakiejś innej rzeczy podobnej, bez tego jednak, abym karku nadstawiał i zbytnio się mozolił, tedy nie będę się wzdragał, ani ociągał z przyjęciem jej. Gdy ci dają krowę, leć po postronek, zaś okazję w lot chwytaj.
— Zaprawdę, przyjacielu Sanczo — rzekł Karrasco — rozprawiasz, jak mędrzec prawdziwy! Miejże ufność w Bogu i bądź upewniony, że pan Don Kichot da ci nietylko wyspę we władanie, ale i całe królestwo.
— Tyle znaczy więcej, ile mniej — odparł Sanczo. — Mój pan, nadając mi królestwo, nie wrzuciłby go do dziurawego wora. Macałem się nie raz po pulsie i znajduję, że dość mam zdrowia i sił, aby sprawować rządy nad wyspami i królestwami. Nieraz już o tem memu panu mówiłem.
— Zważ, Sanczo — rzekł bakałarz — że honory odmieniają humory. Mogłoby się zdarzyć, że zostawszy wielkorządcą, nie poznałbyś rodzonej matki, co cię na świat wydała.
— To można rzec o bękartach — odparł Sanczo ale nie o tych, co ze szczepu prawych i starych chrześcijan ród swój wiodą, jako ja! Przenigdy tak się nie stanie! Zważcie, panie bakałarzu, na mój charakter, a sami powiecie, że do niewdzięczności zdatny nie jestem!
— Daj Boże — rzekł Don Kichot. — Doświadczymy tego, gdy otrzymasz rządy, które już jakbym widział przed sobą.
Ale, panie bakałarzu, — jeżeli jesteś wierszopisem, ułóż wiersze na pożegnanie pani Dulcynei z Toboso. Niechaj każdy wiersz, od litery jej nazwiska się poczyna, tak aby wszystkie te litery złączywszy, można było u dołu przeczytać: Dulcynea z Toboso.
Bakałarz odparł, że aczkolwiek nie jest jednym z najgłośniejszych poetów Hiszpanji, których się na trzech i pół oblicza,[23] przecie, jednak dogodzi temu życzeniu i tym kształtem metrycznym wiersze złoży. Jedno tylko znaczne znajduje w tem zatrudnienie, gdyż liter, które tworzą nazwisko pani Dulcynei jest siedemnaście. Gdy się ułoży cztery strofy kastylijskie po cztery wiersze każda, jedna litera pozostanie, jeśli zaś strof będzie pięć, tak zwanych décimas lub redondillas[24] trzech liter zabraknie. — Postaram się wszakoż jedną literę skurczyć, jak tylko będę mógł najlepiej, tak aby w czterech kastylijskich strofach zawarło się nazwisko pani Dulcynei z Toboso.
— Tak być musi, a nie inaczej — odparł Don Kichot. Gdy jej imię nie będzie całkiem jasne, żadna białogłowa nie uwierzy, że te wiersze są dla niej.

Tej rozmowy dokończywszy, ułożyli, że wyjazd Don Kichota nastąpi za dni osiem. Nasz rycerz upraszał bakałarza, aby to zachował w tajności, zwłaszcza przed plebanem, mistrzem Mikołajem, siostrzenicą i ochmistrzynią, gdyż mogliby stanąć na wstręcie tak chwalebnemu przedsięwzięciu. Karrasco upewnił, że nikomu ni słówka nie wspomni i pożegnał się z Don Kichotem, prosząc go, aby mu oznajmiał o wszystkich swoich dobrych i złych przypadkach. Tak rozstali się z sobą, zaś Sanczo pospieszył do domu, aby przygotować sprzęt, na drogę bliską, potrzebny.

KAPITULUM V
O MĄDREJ I MIŁEJ DYSPUCIE MIĘDZY SANCZO PANSĄ A JEGO ŻONĄ, TERESĄ PANSA, TUDZIEŻ O RÓŻNYCH RZECZACH, PAMIĘCI GODNYCH

Tłumacz tej historji, doszedłszy do tego piątego kapitulum, rzecze, iż ma je za nierzetelne, gdyz Sanczo Pansa przemawia tutaj całkiem inaczej, niżby się tego było można spodziewać, po jego niezbyt bystrem przyrodzeniu. Mówi rzeczy subtylne, które się zdają przechodzić jego pojętność. Tłumacz wyjaśnia, że nie chciał jednak tego kapitulum opuścić, aby nie chybić niwczem wziętej na się powinności. Ciągnie tedy dalej na ten kształt:
Sanczo powrócił do domu, tak niepomiernie uradowany i rozweselon, że jego żona zdaleka, na strzał z kuszy, jego wesołość poznawszy, spytała go zaraz skwapliwie:
— Cóż ci się stało tak pociesznego, miły mężu, żeś taki wesoły i dobrej myśli?
Na co Sanczo odparł:
— Moja żono, gdyby Bóg chciał, zaprawdę, cieszyłbym się z tego, że nie jestem tak ukontentowany, jak to po sobie pokazuję.
— Nie rozumiem cię, drogi mężu — odparła Teresa. Nie wiem, co chcesz powiedzieć przez to, że gdyby Bóg zdarzył, miałbyś to sobie za szczęście, że nie jesteś tak ukontentowany. Chociażem prostaczka, przecie jednak nie taka, abym mogła mniemać, że jakiś człek na świecie może być kontent z tego, że nie jest kontent.
— Musisz wiedzieć, Tereso — odparł Sanczo, — żem dlatego rozweselon i szczęśliw, iż umyśliłem zaciągnąć się znów na służbę do mego pana Don Kichota, który pragnie poraz trzeci w świat, na szukanie przygód wyruszyć. Ja zaś z nim pospołu się wybieram, gdyż mnie potrzeba nagli, a krzepi nadzieja, że znajdę jeszcze nowe sto skudów, jak te, któreśmy już wydali. Trapi mnie jednakowoż myśl rozłąki z tobą i miłemi dzieciakami memi. Gdyby Bóg dał mi sposób do życia i wyżywienia się tu, we własnym domu, bez zraszania czoła potem i bez włóczenia się po różnych manowcach i pustaciach ( — niewieleby to przecie Boga kosztowało, wystarczyłoby, gdyby chciał) — jasne jest, że moja radość byłaby większa i bardziej trwała, gdyż nie doznawałbym przykrości odstępować cię. Zatem nie bez słusznej racji rzekłem, że gdyby Bóg zechciał, byłbym zadowolony, że nie jestem tak kontent.
— Bacz Sanczo — rzekła Teresa — że odkąd stałeś się towarzyszem rycerza błędnego, mówisz tak zawikłanie, że cię wcale wyrozumieć nie mogę.
— Wystarczy, moja żono — rzekł Sanczo — jeśli Bóg mnie pojmie, gdyż jest On Tym, który ma o każdej rzeczy rozumienie. Lecz przerwijmy już ten dyskurs. Pamiętaj, córuchno, że w ciągu tych trzech dni musisz mieć troskliwą pieczę nad osłem, tak, aby był zdatny do noszenia zbroi. Dawaj mu w dwójnasób obroku, miej baczenie na burdę i na cały sprzęt zbrojny. Nie jedziemy przecież na wesele, lecz wyruszamy w świat, aby się zmierzyć z olbrzymami, smokami i monstrami, aby słuchać świstów, ryczeń, skowytów, i wycia. Wszystko to byłoby jeszcze różami bez kolców, gdyby tylko nie przyszło się potykać z Yangosami i zaczarowanymi Maurami.
— Wiem dobrze, drogi mężu — rzekła Teresa — że giermkowie błędni nie jedzą darmo chleba swoich panów. Będę prosiła Boga, aby cię szybko z tych ciężkich wydobył terminów.
— Mówię, moja żono, — odparł Sanczo — że gdybym w krótkim czasie nie spodziewał się zostać rządcą jakiejś wyspy, padłbym chyba zaraz trupem.
— Tego znów nie mów, mój mężu — rzekła Teresa — Kokosz, chociaż pypciem obarczona, także żyć pragnie. Żyj przeto i niech kaduk porwie wszystkie wielkorządstwa, jakie są na świecie. Z żywota matki wyszedłeś na świat bez gubernatorstwa, bez wielkorządstwa żyłeś do tej pory i bez wielkorządstwa złożą cię do grobu, kiedy to się Bogu podobać będzie. Iluż to ludzi na świecie żyje bez tych rządów, a przecież żyć nie przestają i do rodzaju ludzkiego nadal się liczą. Najlepsza potrawa, z głodu przyprawa, a jakoże nigdy jej biedakom nie brak, tedy ją zawsze ze smakiem spożywają. Gdybyś jednak, trafunkiem, mój Sanczo, jakieś wielkorządstwo zdobył, nie przepomnij o mnie i o dzieckach.
Bacz, że nasz mały Sanczyk ma już piętnaście lat skończonych, czas tedy, aby poszedł do szkół, zwłaszcza, że jego wuj, ksiądz, chce go do stanu duchownego przeznaczyć. Bacz także, że nasza córuchna, Marja Sancza czuje już wolę Bożą, i że nie umrze ze strachu przed mężem, gdy ją w stadło oddamy.
Mniemam, że równie gorąco pragnie mieć męża, jak ty pragniesz być gubernatorem. Lepiej ją źle zamąż wydać, niż w dobrem widzieć nałożnictwie.
— Na moją duszę, przysięgam, moja żono — odparł Sanczo — że gdy tylko łaska Pana naszego wielkorządstwa mi udzieli, w tak wysokie związki oddam córkę moją, Marję Sanczę, że wszyscy będą ją musieli zwać signorą.
— Nie, nie, mój mężu — odparła Teresa. — Przeznacz dla niej równe zamężcie, pewniejsze to i przystojniejsze dla niej będzie, niż jeślibyś miast chodaków dał jej pantofelki, a miast siwej sukmany z barchanu, obłóczył ją w powłóczystą szatę jedwabną i w robrony ustroił. Gdy miast Marjanny, jak ją wszyscy zowią, zwracając się do niej przez ty, będzie się zwała jakąś tam donją, czy signorą, straci nieboraczka głowę z kretesem i za każdym krokiem potykać się będzie, pokazując wszem wobec osnowę swej grubej, chłopskiej tkaniny.
— Zawrzyj mowę, głupia! — rzekł Sanczo. — Wystarczy dwóch albo trzech lat, aby przywykła. Po tym czasie wielkopańskość i dostojność przylgną do niej naschwał.
— Kontentuj się swoim stanem, Sanczo, i nie wynoś się zbytnio — odparła Teresa. — Przypomnij sobie, co przysłowie powiada: „Utrzyj nosa synowi sąsiada, ożeń go z córką, taka jest ma rada.“ Właśnie pięknaby to rzecz była, ani słowa, gdybyśmy wydali naszą Marję za jakieś grabiątko czy innego wielkiego panka, który, gdy mu jaśnie pańskie fumy do głowy przyjdą, zbeszta ją okrutnie, zowiąc chłopką, córką pastucha i gałganichy. I być tego nie może, mój drogi! Zaliż po to córkę moją na świat wydałam? Przywieź tylko trochę grosiwa, Sanczo, zaś mnie już pozostaw troskę o jej zamężcie. Mamy tu Lope Toccia, syna Jana Toccia, młodzieniaszka wcale kształtnego, któremu nic nie brak — wiem, że mu nasza dziewucha w oko wpadła. Zacny to będzie dla niej związek, gdyż stanik stanikowi równy, a my ich zawsze przy sobie mieć będziemy. Znajdziemy się wszyscy społem: rodzice i dzieci, zięciowie i wnukowie, zaś pokój i błogosławieństwo boskie będzie z nami! Gdy ją dasz w stadło u dworu, albo gdzieś w tych wielkich miastach, nikt jej tam nie zrozumie, ani ona nikogo!
— O ty bydlę bezrozumne i żono Belzebuba — zawołał Sanczo — Przeczże chcesz teraz bez żadnej racji przeszkodzić mi wydać moją córkę za tego, co mi przysporzy wnucząt, wielkich paniąt i dziedziców?... Bacz, Tereso, na to, co zawsze moi dziadowie mówili: kto nie umie używać fortuny, gdy mu ona sama w ręce włazi, nie powinien się później żalić, że mu okazja uciekła. Nie byłoby dobrze, gdybyśmy zamknęli drzwi, do których teraz kołata. Dajmy się nieść temu pomyślnemu wiatrowi, który na ten czas wieje!
(Dla tej modły mówienia i tych dyskursów Sanczo Pansy, tłumacz tej historji kapitulum niniejsze za podrobione uważa.)
Zaliż myślisz, zwierzaku, — ciągnął dalej Sanczo — że nie byłoby dobrze, gdybym dostąpił jakiegoś wielkorządstwa, które nas z gnoju wywiedzie? Ożenię Marję Sanczę z kim mi się podoba, a obaczysz, że będą cię zwali „donją Teresą Pansą“. Będziesz siadała w kościele, na bogatych kobiercach, makatach i poduszkach, ku zazdrości wszystkich panien szlacheckich naszego kraju. Jeśli nie chcesz, ostawaj na zawsze w tym staniku, bez tego, aby ci przybywało, albo ubywało, nie ruszając się ani naprzód, ani wtył, niby te osoby na obiciach i malowidłach wystawione. Ale dajmy już temu spokój! Sanczyka musi być grabianką, choćbyś nie wiem co gadać miała!
— Tak jaśnie, tak dowodnie widzisz to, o czem mówisz, mój mężu? — spytała Teresa. — Ja zaś, mówiąc poprawdzie, boję się, aby to grabiostwo córki naszej do zguby nie przywiodło. Rób, co chcesz: uczyń z niej grabinię, czy księżniczkę, ale pamiętaj, że to będzie bez mojej woli i mojego przyzwolenia. Zawsze mi się podobała równość, tak iż cierpieć nie mogę tego wysadzania się i kokoszenia, bez słusznej racji. Na chrzcie świętym dali mi proste i krótkie imię „Teresa“, bez przydatków, wspaniałości, bez różnych pań i panów. Coccio zwał się mój rodzic, ja zaś, jako twoja żona, zwę się Teresą Pansą (chocia, według prawa, winnam się zwać Teresą Coccio, aliści prawa tam się obracają, gdzie chcą królowie). Kontenta jestem ze swego nazwiska i nie chcę, aby mi dodawano „don“ do przodku imienia, gdyż jest ono trudnym do udźwignięcia ciężarem. Nie chcę dać przytem ludziom do gadania pochopu. Gdyby mnie ujrzeli ustrojoną jak grabini, albo gubernatorowa, zarazby gęby strzępili: Patrzcie, jak się puszy i dmie ta tłusta świniopaska! Wczora jeszcze przędła jakieś kłaki i płótna zgrzebne, chodziła na mszę, z głową, owiniętą połą swojej sukmany, a dzisiaj paraduje już buńczoszumnie w bławatach i haftach, tak jakbyśmy nie wiedzieli, kto zacz!
Gdy Bóg mi zachowa pięć, czy siedem zmysłów, jakie posiadam z przyrodzenia w całości, nie będę dawała do takich obmowisk pobudki. Ty, mój synku, stań się gubernatorem lub wyspiarzem, według swego gustu czy smaku. Ale ani ja, ani moja córka, przysięgam ci to na duszę matki mojej, nie ruszymy się na krok z naszej wsi. Białogłowa poczciwa, to ta noga złamana, co zawsze w domu pozostaje, zaś jedyną zabawą dla młódki przystojną — robota!
Idź za swym panem, Don Kichotem, szukać swoich przygód, a nas tu z naszym złym losem pozostaw. Bóg o nas nie zapomni i dobra nam przysporzy, jeśli na nie zasłużymy. Poprawdzie nie wiem, skąd twój pan wziął to „don“, skoro nie nosił go ani jego rodzic, ani dziad.
— Teraz wiem, kobieto — odparł Sanczo — że jakiegoś bisa musisz w sobie nosić. Skądżeś, u kaduka, tyle bredniów, bez ładu i składu wydobyła i nanizała je jak paciorki na sznurek. Cóż tu mają do czynienia przysłowia, hafty i aksamity?
Rzeknij mi, prostaczko głupia (jestem w prawie taką cię nazwać, gdyż nie pojmujesz moich słów i nie chcesz używać szczęścia, które samo w dom włazi). Gdyby moja córka miała się rzucić na łeb z wieży, lub błąkać się po świecie, niby infantka, donja Urraca,[25] miałabyś przyczynę nie pójść za moją radą. Jeśli jednak, w ten okamgnieniu, jak z bicza trząsł, przydaję jej „don“ jaśnie pańskie, dobywam ją z gnojówki i dźwigam na piedestał pod baldachim, gdzie będzie siedziała na aksamitach wspanialszych, od tych, jakie mieli Almoravides[26] w Marokku, przeczże nie chcesz zgodzić się ze mną?
— A wiesz, mój mężu, dlaczego? — rzekła Teresa. Dla przysłowia, które powiada: Co się przykrywa to się odkrywa. Na biedaka zaledwie okiem rzucą, w bogaczu natomiast wszyscy wzrok mają utkwiony. Gdy zaś ów bogacz był kiedyś biedakiem — owóż zaraz szemrania, obmowy, złośliwe przytyki, owóż brzęczenia, jakby całego roju pszczół.
— Posłuchaj, Tereso — odparł Sanczo — posłuchaj uważnie tego, co ci teraz powiem, gdyż ani chybi, nigdyżeś o tem w swojem życiu nie słyszała. Nie ze swojej głowy to wynajduję, gdyż są to słowa kaznodziei, który zeszłego postu w naszej wsi kazał. Powiadał (jeżeli dobrze pamiętam), że wszystkie rzeczy teraźniejsze, co pod nasze oczy codzień podpadają, lepiej się w głowę wbijają, niż rzeczy przeszłe.
(Wszystkie te racje, które tu Sancho przywodzi, są drugą przyczyną, dla której tłumacz powątpiewa o rzetelności tego kapitulum, widząc, że przechodzą one pojętność giermka. Sancho ciągnął dalej na ten kształt)
— Gdy widzimy człeka wymuskanego, strojnie i bogato odzianego, otoczonego wielkim pocztem sług, mimo chęci naszej, cześć i respekt dlań odczuwamy, chociażbyśmy i w pamięci mieli mierny stanik, z którego nie dawno był on wyszedł. Skoro ta plama z ubóstwa, czy z podłego urodzenia, pochodząca, już się zatarła, nie pytamy kim był, tylko się na to zapatrujemy, kim jest teraz. A jeśli ów, którego fortuna wywiodła z niziny i podłej kondycji, (są to słowa samego ojca kaznodzieji) i na szczyt pomyślności wprowadziła, okaże się wspaniałomyślny, dworny, grzeczny i obyczajny, jeśli, powiadam, dotrzyma kroku tym, co z starożytnych rodów idą, możesz mieć to za pewne, Tereso, że nikt nie przypomni sobie kim był wprzód, a wszyscy w powinnem zachowaniu mieć go będą, wiedząc kim jest teraz, krom zazdrośników, od których żadna pomyślna fortuna obronić nie może.
— Nie pojmuję cię, mój mężu — odparła Teresa — rób, co chcesz i głowy mi więcej nie psuj swemi roracjami i banialukami. Jeżeliś już rezolmował uczynić to, co mówisz...
— Mów rezolwował — rzekł Sanczo.
— Nie bałamuć czasu po próżnicy, miły mężu — odparła Teresa. Mówię jak Bóg przykazał, i nie chcę się mięszać do rzeczy, które mnie nie dotyczą. Chciałam rzec, że jeżeli się tak koniecznie zasadzasz być samorządcą, weź ze sobą syna naszego, Sanczyka, abyś go mógł nauczyć tego rządzenia. Dobrze jest, kiedy dzieci przywykają do rzemiosła ojców, które w dziedzictwie na nich przechodzi.
— Gdy już będę rządy sprawował — odparł Sanczo — pchnę tu gońca umyślnego, aby go zabrał, tobie zaś przyślę pieniędzy na oporządzenie. Nie będzie mi ich brakować, gdyż wielkorządcom każdy pożyczać gotów. Wówczas ustrój Sanczyka pięknie, aby go nie brali za tego, kim jest, ale kim ma być.
— Przyślij tylko pieniędzy — odparła Teresa — ja zaś już go wystroję jak laleczkę.
— A więc zgodziliśmy się — zapytał Sanczo — aby nasza córka była grabinią?
— W dniu, gdy ją ujrzę grabinią — odparła Teresa — będzie mi się zdawało, żem już ją pogrzebała. — Z tem wszystkiem, jeszcze raz powiadam, rób, co chcesz, miły mężu. My, białogłowy, z niebios wyroku, podległe być musimy naszym mężom, choćby oni i wielkimi głuptakami byli.
Tutaj Teresa zaczęła płakać tak rzewliwie, jakby już córkę miała za umarłą i pogrzebioną. Sanczo ją utulił, mówiąc, że córkę uczyni grabinią, najpóźniej jak tylko będzie mógł.

Na tem skończyła się ich rozmowa i Sanczo udał się do Don Kichota, po rozkazy na bliską podróż.

KAPITULUM VI
O TEM, CO ZASZŁO MIĘDZY DON KICHOTEM, SIOSTRZENICĄ A OCHMISTRZYNIĄ; JEST TO JEDNO Z NAJCIEKAWSZYCH KAPITUŁO W CAŁEJ TEJ KSIĄŻKI

Gdy Sanczo Pansa i jego żona, Teresa Cascajo wiedli ten ucieszny dyskurs, o którym w poprzedniem kapitulum była mowa, siostrzenica i ochmistrzyni Don Kichota nie traciły czasu po próżnicy. Z tysiąca oznak poznały, że wuj i pan chce im się wymknąć po raz trzeci, aby powrócić do profesji swego źle błędnego rycerstwa. Szukały wszystkich możliwych sposobów, byleby go tylko odwrócić od nieszczęsnego i szkodliwego zamysłu, ale było to to samo, co kazać na pustyni lub kuć żelazo na zimno. Po wielu rozmowach, przełożeniach i namowach, ochmistrzyni rzekła:
— Zaprawdę, mój dobrodzieju, jeśli Wasza Miłość nie zechcesz w domu spokojnie pozostać i dalej myślisz uganiać się po górach i dolinach, niby potępiona dusza, szukając przygód, a raczej guza, ja będę się żalić i skarżyć w głos przed całym światem, przed Bogiem i królem, i wzywać ich aby złu zaradzili.
Na to Don Kichot odparł:
— Nie wiem co odpowie Bóg na twoje skargi, klucznico! Nie jestem także świadomy jakiego responsu udzieli ci Jego Królewska Mość. Wiem jeno, że gdybym ja był królem, nie przyjmowałbym tych co mu codzień supliki przedstawiają. Największym trudem pośród tych które królowie znosić muszą, jest trud słuchania wszystkich. Niechciałbym przeto, aby moja sprawa miała mu turbacji przyczynie.
— Powiedzcie mi, WPanie — rzekła ochmistrzyni — czy na dworze Jego Królewskiej Mości niemasz rycerzów?
— Są — odparł Don Kichot — i to w liczbie nie małej. Słuszna to rzecz, by byli ozdobą książąt i większego blasku wspaniałości Majestatu dodawali.
— Zaliż nie lepiejby było, aby Wasza Miłość — odparła ochmistrzyni — uczynił się jednym z tych, którzy, nie ruszając się ze stolicy, służą swoim królom i panom?
— Widzisz, moja miła — rzekł Don Kichot — nie wszyscy rycerze mogą być dworakami, zaś nie wszyscy znów dworzanie winni się w błędnych przedzierzgać rycerzy. Muszą być wszak na świecie różne rodzaje. Chocia wszyscy jesteśmy rycerzami, jednakoż między nami wielkie różności zachodzą. Dworacy, nie wydalając się na krok ze swych komnat, przebiegają cały świat, ale na mapie, tak, że nie kosztuje to ich ani grosza i że nie cierpią ani upału, ani zimna, głodu, ani pragnienia. Natomiast, my, prawdziwi rycerze, którzy znosimy żar słoneczny, zimno, różne aury, niełaskawości i wszystkie niewczasv, mierzymy ziemię krokami swojemi, zaś nieprzyjaciół znamy nietylko na malowidłach, ale i żywych, — rzucamy się na nich śmiele, w każdej okazji i potkaniu, nie oglądając się na różne faramuszki i na ustawy pojedynków. Ani się nie zastanawiamy, czy wróg posiada kopie lub lancę dłuższą niż nasza, czy bronią go jakieś relikwie i sekretne zaklęcia, czyli trzeba pod słońce uderzyć albo i nie — nie obchodzą nas podobne ceregiele, do walki w pojedynkę należące, które ja znam na pamięć, a ty o nich żadnego rozumienia nie masz. Trzeba jeszcze, abyś wiedziała, że dzielny i prawy rycerz błędny, choćby ujrzał dziesięciu wielkoludów, których głowy nie tylko dotykają chmur, ale je znacznie przechodzą, których nogi wydają się olbrzymiemi wieżami, a ręce i ramiona są jak grube maszty, i potężne cokoły, których każde oko sprawia wrażenie młyńskiego kamienia i pali jak ogień w hucie, w żadnym razie zestrachać się nie powinien. Przeciwnie, musi nieustraszony dać im odpór, uderzyć na nich, rozproszyć ich w jedynem okamgnieniu i zwyciężyć, choćby mieli uczynioną zbroję z łusek pewnej ryby, które to łuski, jak mówią, twardsze są od djamentów i choćby miast szpad nosili wyostrzone, stalowe puginały z Damaszku, albo też i pałki żelazne, z ostrzem z tejże stali, jako to nieraz na własne oczy widziałem. Powiedziałem ci to wszystko, miła klucznico, abyś poznała różność, jaka zachodzi między rycerzami a rycerzami. Należałoby, aby książęta i wielcy panowie w głębokiej estymie i zachowaniu mieli ten drugi rodzaj rycerzy, to jest, rzec chciałem, rodzinę rycerzy błędnych, którzy, jak to czytamy w historjach, nieraz stawali się wybawicielami nietylko jednego państwa, ale siła królestw.
— Ach, Mości panie, wuju — rzekła wtem siostrzenica. Bacz że wszystko, co się mówi o rycerzach błędnych, to tylko kłamstwo i bajęda — banialuka. Gdyby nie przyszło kiedyś do spalenia tych szalbierstw wierutnych, przynajmniej należałoby ubrać każdą w ubiór świętego Benedykta[27] i opatrzyć jakowymś znakiem tak, aby je rozpoznawano, jako infamisów, psowających dobre obyczaje.
Przysięgam na Boga, który mnie życiem obdarzył — rzekł Don Kichot — że gdybyś nie była moją siostrzenicą, czyli córką rodzonej siostry mojej, ukarałbym cię tak przykładnie za bluźnierstwo, które rzekłaś, że kara ta byłaby głośna i pamiętna całemu światu. Jakoż to możliwe, aby taki skrzat, który zaledwie dwanaście pasm przez krosna przesunąć potrafi, śmiał otwierać gębę i naganiać rycerzy błędnych? Cóżby rzekł pan Amadis, gdyby to usłyszył? Chocia on przebaczyłby ci z pewnością, gdyż był w swoim czasie najbardziej dwornym i pokornym rycerzem, a przytem wielkim opiekunem dziewic. Aliści miałabyś się z pyszana, gdyby cię ktoś inny posłyszał; nie wszyscy bowiem rycerze są tak uważni i cierpliwi, zdarzają się także i gwałtownicy. Ci, co się szlachetnymi zowią, nie ze wszystkiem są tacy. Jedni są ze złota, drudzy z podlejszego kruszczu, a wszyscy uchodzą za prawych rycerzów, chociaż kamień probierski: prawda, różnie o tem powiada. Znajdują się między nimi ludzie podłego stanu, którzy odymają się, aby się wydać personami znacznej kondycji, są także rycerze znamienici, co wszelkiej dokładają usilności, chcąc się poniżyć: ci się podwyższają, przez cnotę lub wspaniałość, tamci znów przez niedołężność, ospalstwo lub występek są poniżeni. Należy tedy pilnie baczyć, aby dobrze rozróżniać te dwa rodzaje znacznych person, tak podobnych z nazwy, a tak przez czyny swoje odmiennych.
— Boże mi odpuść — zawołała siostrzenica. — Wierzę w to niezachwianie, Mości panie wuju, że jesteś tak uczony, iż mógłbyś wstąpić na katedrę albo na ulicach kazać; mimo to wszakoż tknęła cię taka ślepota i w takie błędy popadłeś, iż mienisz się być dzielnym, chocia jesteś stary, silnym, aczkolwiek choroby cię nadwątliły; chcesz naprawiać krzywdy, a przecież cię już lata ku ziemi nachylają, pragniesz także być rycerzem, chocia nim nie jesteś. Różni ludzie wysoko urodzeni, rycerzami stać się mogą, jednakoż biedni tego nie dostąpią.
— Masz wiele racyj w tem, co mówisz, moja siostrzenico — rzekł Don Kichot. — Jednakże w materji paranteli i rodowitości powiedziałbym ci siła rzeczy, któreby cię w wielkie wprawiły zadziwienie, acz wstrzymuję się, aby nie mieszać rzeczy boskich z ludzkiemi. Zważajcie pilnie na to, co teraz powiem: do czterech rodzajów sprowadzić można wszystkie rody, jakie tylko na świecie są. Jedne, z nędznego i niziuchnego początku wychodząc, wznosiły się, aż do udzielnej znakomitości doszły. Inne, z znamienitego i wysokiego idąc gniazda, wspaniałość tę i ten sam stopień godności zachowały. Inne znów, zacne początki mając, do nikczemnego końca przyszły, niby piramidy; zmniejszały się i zwężały, aż na niczem skończyły, jako to jest z wierzchołkiem piramidy, który wobec obszernego założenia gruntu, nic nie znaczy. Ostatnie, których liczba jest największa, w wspaniałości i godności wcale nieopatrzone, koniec niesławny znajdą, niby te rody pospolite i podłe. Co się należy do pierwszych, które miały początek nikczemny, a później na wysoki stopień się wzniosły, mamy wielki przykład w Domu Ottomańskim. Wywodząc się od nędznego pasterza, wysadził się przecie ród ten na szczyt, na którym go widzimy. O drugim rodzie, co to, z początku samego, już w godność i dostojeństwo opływał, a później je zachował, nic jednak znamienitości nie przysparzając, powiem, że znaczna liczba książąt i różnych władyków, którzy państwa w dziedzictwie, prawem następstwa otrzymali, później zaś je zachowali, bez zwiększenia czy pomniejszenia granic, rządząc się wewnątrz swego państwa spokojnie, jest przykładem dla innych.
Niezliczone mnóstwo widzimy tych, którzy mieli znamienite początki, zaś koniec nikczemny. Wszyscy ci faraonowie, Ptolomeusze egipscy, rzymscy cesarzowie, z ogromną ciżbą (jeśli tylko tak powiedzieć można) książąt, monarchów, panów z Medji, Assyrji, Persji, Grecji i krajów barbarzyńskich pełni znamienitości, na niczem skończyli, niby piramidów wyniosłości, próżnobyśmy dziś na świecie ich potomków szukali, a gdybyśmy i jakiego znaleźli, niechybnie byłby to człek kondycji bardzo podłej. Nic już nie powiem o pospólstwie, które tylko po to na świecie żyje, aby liczbę ludzi powiększać, te chudopachołki na sławę zasłużyć sobie nie mogą. Z tego, com powiedział, możecie wnosić, głupie białogłowy, że jest znaczna różność między rodowitosciami i okrutne ich na świecie pomieszanie. Tylko te rody są znaczne i świetne, które, dzięki cnocie, bogactwu i szczodrobliwości do tego doszły. Mówię cnota, bogactwo i szczodrobliwość, gdyż wielki pan, który jest występny, wielkim na wsze czasy pozostanie plugawcem, ten zaś co jest bogaty, a nie szczodrobliwy za skąpego żebraka uchodzić będzie. Nie obfitość bogactw szczęśliwym czyni, ale ich używanie. Trzeba z nich robić taki użytek, jaki się należy, zaś nie taki, jaki się chce. Rycerz nie ma przed sobą innej drogi, jak droga cnoty, jeśli chce okazać, że jest rycerzem. Winien być uprzejmy, dobrze ułożon, dworny, uprzedzający, ludzki, bez odętości, pyszności i złości, nadewszystko zaś litościwy. Gdy z wesołem obliczem da dwa szelągi biednemu, pokaże się równie szczodrobliwy, jak ten, co rozdając jałmużnę, głośno w dzwony dzwoni. Widząc go uraczonym temi cnotami, o których rzekliśmy, każdy go osądzi człekiem znacznego urodzenia. Inaczej i być nie może, gdyż pochwała zawsze jest cnoty nagrodą, zaś cnotliwi wysławiani być muszą. Dwie są tylko drogi, które ludzi do bogactw i splendorów wiodą: droga pism i droga oręża. Ja bardziej dla oręża niż dla pisma stworzony jestem, a ta moja skłonność do wojny tem się tłumaczy, żem się pod Marsem rodził. Przynaglony będąc iść za natężeniem tej planety, dalej swoją drogą kroczyć będę, choćby na przekór światu całemu. Próżno się wysilacie, chcąc, aby moja wola wspak woli niebios stawała. Uczynię tak, jak los ustanawia, jak tego rozum po mnie się domaga i jak chce żądza moja. Chocia wiem, że niezliczone trudy i utrapienia do rycerskiego zawołania człeka przynależą, przecie i to znam, że nieprzeliczone dobra tam się znajdują. Nie tajno mi, że ścieżka cnoty wąska jest i stroma, zaś droga występku przestrona i szyroka wielce. Cel tych dwóch dróg bardzo jest odmienny, gdyż na końcu wygodnego i powabnego gościńca grzechu śmierć dybie napastliwa, zasię u kresu stromej uciążliwej ścieżki cnoty otwiera się życie, nie doczesne, ale to, co nigdy nie przeminie. Wiem, że, jak powiada, nasz wielki kastylijski poeta:

Przez takie utrapienia, z ziemskiego padołu
Wejdzie ten, do niebieskiej, wieczystej krainy,
Kto każe się wprzód ugiąć wyniosłemu czołu[28]

Ach, ja nieszczęśliwa! — zawołała siostrzenica. Mój pan, wuj, jest także wierszopisem! Wszystko wie, wszystko może! Poszłabym o zakład, że gdyby chciał zostać murarzem, postawiłby dom tak łatwie, jakby klatkę zrychtował.
— Zaręczam ci — odparł Don Kichot — że gdyby myśli rycerskie wszystkich moich zmysłów nie zaprzątały, nie byłoby rzeczy na świecie, do którejbym zdatny nie był. Jakież to cacka z moich rąk by wychodziły, przedewszystkiem zaś klatki i piórka do wykalania zębów.

W tem miejscu ich rozmowy ktoś zakołatał do drzwi. Gdy zapytano kto zacz, Sanczo Pansa odparł, że to on. Zaledwie ochmistrzyni jego głos usłyszała, zaraz odeszła, aby się ukryć, tak go bowiem cierpieć nie mogła. Siostrzenica otwarła drzwi. Don Kichot przyjął swego giermka z otwartemi ramionami. Zaraz zamknęli się w izbie, gdzie mieli zabawną rozmowę, nie ustępującą dyskursom poprzednim.

KAPITULUM VII
O TEM, CO NASTĄPIŁO MIĘDZY DON KICHOTEM A JEGO GIERMKIEM, JAKO TEZ O INNYCH PRZEDZIWNYCH ZDARZENIACH

Gdy ochmistrzyni postrzegła, że Don Kichot pospołu z Sanczą w izbie się zamknął, zaraz dorozumiała się ich zamysłu. Imaginując sobie, ze ta paplanina stanie się pobudką do wyruszenia w świat, poraz trzeci, narzuciła na się płaszcz i mocno potrwożona i zasmucona, pobiegła do bakałarza, Samsona Karrasco. Zdało jej się, że bakałarz, jako zawołany mówca i wielki Don Kichota przyjaciel, zdoła go odwrocie od szalonego zamysłu. Zastała Samsona, przechadzającego się przed domem. Padła mu do nóg, zapocona i srogiego frasunku pełna.
Karrasco, ujrzawszy ją tak pognębioną, zapytał:
— Co się z wami, pani klucznico, dzieje. Jakież nieszczęście się wam przytrafiło? Ledwie dychacie, tak, iż rzecby można, że wam dusza z ciała uchodzi.
— Nie tak dalece, Mości bakałarzu, dobrodzieju! Tylko, że mój pan wyrusza i że, ani chybi, wyruszy.
— Jakże to wyrusza? — spytał bakałarz. A może go we wnętrzu ruszyło?
— Oj, nie to, panie bakałarzu! Chciałam jeno rzec, że wyrusza w świat, przez bramę swego szaleństwa. Będzie to zatem już poraź trzeci! Jedzie szukać tego, co to przygodami nazywa. Nie mogę pojąć, jak może je takiemi mienić. Przywiedli go tu raz, leżącego na ośle, zbitego naschwał i wymłóconego kijami. Za drugim razem przyjechał na wozie, ciągnionym przez woły, zamknięty w klatce, gdyż, jak mówił, jest zaczarowany. Był wówczas w tak smutnym stanie, że i rodzona matka, co go na świat wydała, nie byłaby go poznała: słaby, żółty jak wosk, zmizerowany, z oczyma zapadłemi, żeby go trochę na nogi postawić i do zdrowia przywrócić, musiałam sześćset jaj poświęcić. Bóg i moje kokoszki wiedzą, że szczerą prawdę powiadam!
— Wierzę w to niezachwianie — odparł bakałarz. — Są to kokoszki zacne, dobrze odkarmione i tak przystojnie ułożone, że nie powiedziałyby żadnego łgarstwa, nawet gdyby pęknąć miały. Ale z tem wszystkiem, Mościa pani klucznico, czy nie macie innego nieszczęścia, jak strach przed tem, co pan Don Kichot zamyśla uczynić?
— Nie mam, panie bakałarzu!
— Tedy nie turbujcie się popróżnicy, Mościa pani — odparł bakałarz — wracajcie co tchu do domu i zakrzątnijcie się koło gorącej strawy dla mnie na wieczerzę. Idąc z powrotem, odmówcie nowennę do Świętej Apolonji, jeśli ją umiecie. Ja przyjdę za wami wprędce, a wówczas prawdziwe cuda obaczycie!
— Ach ja, nieszczęśliwa! — zawołała ochmistrzyni. — Rzekliście mi, panie bakałarzu, abym odmówiła nowennę do Świętej Apolonji; skuteczneby to było, gdyby cierpiał na zęby, ale on przecież na mózg chory.
— Wiem, co mówię. Mościa pani — odparł bakałarz. Dlatego też z powrotem pospieszajcie i nie kwapcie się do dysput ze mną. Wiecie wszak, że jestem bakałarzem z Salamanki — i na tem dosyć!
Ochmistrzyni odeszła, bakałarz zaś udał się zaraz do plebana, aby pospołu z nim ułożyć to, o czem w swoim czasie się dowiemy.
Don Kichot i Sanczo Pansa, będąc zamknięci w komnacie, toczyli dyskursy, które dziejopis wiernie i prawdziwie tu oddal; Sanczo rzekł do swego pana:
— Jużem, Wasza Miłość, moją żonę do tego przywiódł, że jest w tej dyssolucji, iż mi pozwala jechać z Wpanem, dokąd Wpan się obrócisz.
— Mów Sanczo, że jest w rezolucji, a nie w dyssolucji — odparł Don Kichot.
— Zdaje mi się — rzekł Sanczo — że już wielokrotnie gorąco Waszą Miłość prosiłem, abyście, skoro rozumiecie, co powiedzieć chciałem, słów moich nie poprawiali. Gdybyście zaś mnie wyrozumieć nie mogli, dość będzie, gdy powiecie: Nie pojmuję cię mój Sanczo (czy mój błaźnie). Jeśli się nie wyjęzyczę, wtedy mnie WPan wysuplikuj, i wyprowadź z tych kontrawencyj... jestem wszak pojemny!...
— Nie rozumiem cię mój Sanczo — rzekł Don Kichot co to znaczy to wysuplikuj i pojemny?
— Pojemny, hm... — odparł Sanczo — to znaczy, że już jestem taki.
— Jeszcze mniej cię pojmuję, niż przedtem — rzekł Don Kichot.
— Jeśli WPan mnie nie rozumiesz, tedy nie wiem, jak mam mówić. Nic już nie powiem i niech Bóg będzie ze mną.
— Ach, owóż się i domyślam! — zawołał Don Kichot. Chciałeś powiedzieć, że cię mam wyeksplikować, z kontrowersyj wyprowadzić i że ty jesteś pojętny, nie pojemny, to znaczy uległy, łagodny, dający się łatwo prowadzić.
— Założyłbym się, że WPan zaraz mnie zrozumiał, ale, że chciał mnie zbić z tropu, abym się pomieszał i jeszcze bardziej od rzeczy wygadywał.
— Mogło być i tak — odparł Don Kichot. — Ale cóż rzekła Teresa?
— Teresa rzekła, że pasuję do WPana jak ulał, że słowa z wiatrem ulatują, a na papierze ostają, że nim się ktoś zdecyduje, niech sobie wprzód zawaruje; ja zaś mówię, że choć rozum białogłowy krótki, przecie głupi ten, co jej rady nie posłucha.
— Ja takoż mniemam — rzekł Don Kichot Ale dalej rozprawiaj, gdyż ci dzisiaj miód prawdziwie z gęby płynie.
— Mówię tedy — rzekł Sanczo, że jak WPan lepiej ode mnie wiesz, wszyscy śmierci podlegamy. Nie znamy dnia, ani godziny. Dzisiaj jesteśmy, zaś jutro już nas niema. Śmierć nie szczędzi ni jagnięcia, ni żadnego bydlęcia. Nikt na świecie nie może liczyć na więcej chwil wieku, jak te, które mu Bóg przeznaczył. Śmierć uszu nie ma, i gdy do drzwi naszych, w wielkim zapędzie, zakołata, nie wstrzymają jej ani błagania, ani prośby, ani mitry czy sceptra, jako to się pospolicie mówi i jak księża z ambon głoszą.
— Wszystko to prawda — odparł Don Kichot — ale nie wiem, Sanczo, ku czemu zmierzasz?
— A ku temu — rzecze Sanczo — abyś WPan przeznaczył mi, na czas służb moich, żołd jakiś stały, i zasługi moje wypłacał mi co miesiąc gotowizną, gdyż nie chcę służyć za obietnice nagród, które albo zbyt późno przychodzą, albo wcale. Pewniejsze w kalecie, niż tam coś kiedyś na świecie! W końcu chcę wiedzieć, WPanie, ile zarabiam, mało czy wiele. Dość od kokoszy jedno jajo na raz! Wiele razy mało — dużo czyni. Gdy się coś zarabia, nic się nie traci. Wprawdzie, gdyby Wasza Miłość dał mi tę wyspę (czego już się nie spodziewam), nie okazałbym się takim niewdzięcznikiem, abym z dochodów tej wyspy potrącić nie miał i nie zapłacił, jak za kota w worze.
— Ten kot, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — czasem szczurem bywa.
— Prawda jest — rzecze Sanczo — i poprzysiągłbym, że winienem był powiedzieć szczur, a nie kot. Wszakoż nie dbam o to, wiedząc, że mnie Wasza Miłość dobrze zrozumiał.
— Tak dobrze — odparł Don Kichot — żem przeniknął ostatnią głębię twoich myśli i widzę do jakiego celu zmierzają niezliczone strzały twoich przysłowiów. Zważ, Sanczo, że chętniebym ci żołd ustanowił i wyznaczył, gdybym był znalazł w którejś z historyj o rycerzach błędnych exemplum, coby mnie uwiadomiło, ile giermkowie zarabiali na miesiąc lub na rok. Acz, przewertowawszy wszystkie historję rycerskie, lub przynajmniej ich część znaczniejszą, nie przypominam sobie, abym przeczytał, że rycerze błędni swym giermkom zasługi ustanawiali. Wiem jeno, że giermkowie służą za obiecaną nagrodę. Gdy najmniej się tego spodziewali, jeśli tylko fortuna ich panom przychylna się okazała, dostawali wyspy, albo coś podobnego, lub też przynajmniej uczczeni byli jakimś tytułem. Jeżeli w tej nadzieji chcesz, Sanczo, powrócić do mnie na służbę, zgoda na to. Ale jeśli myślisz, że dla ciebie zechcę wypaczać i łamać starożytny obyczaj rycerstwa błędnego, tedy się mylisz grubo. Wracaj zatem do swego domu i oznajmij Teresie o mem postanowieniu. Jeżeli ona i ty przystaniecie na to, abyś służył u mnie, za obietnicę nagrody, bene quidem, jeżeli nie, jak dotychczas przyjaciółmi pozostaniemy. Jeżeli gołębiarzowi nie brak ziarna, nie brak mu też i gołębi. Zważ, bracie, że dobra nadzieja więcej warta, niż zła majętność i że lepiej się słusznie żalić, niż niesprawiedliwą zapłatę odnosić. Mówię tą modłą, Sanczo, abyś zrozumiał, że i ja z wora wysypać potrafię mnóstwo przysłowiów. Słowem, jeżeli nie chcesz na obietnicę nagrody ze mną w świat wyruszyć i temuż losowi, co i ja podlegać, niech Bóg będzie z tobą i niech cię świętym uczyni. Nie zbraknie mi na giermkach, bardziej posłusznych, pilniejszych a mniej niezbytych i pyskujących jak ty.
Gdy Sanczo usłyszał twarde postanowienie swego pana, całe niebo mu się zachmurzyło, zaś serce w nim upadło, bowiem dotąd rozumiał, że jego pan bez niego z domuby nie wyruszył, choćby mu złoto całego świata dawano. Gdy tak trwał w zamyśleniu i niepewności, wszedł do komnaty bakałarz Samson Karrasco, w towarzystwie gospodyni i siostrzenicy, pragnących dowiedzieć się, jak należy postąpić, aby odwieść Don Kichota od zamysłu nowego w świat wyruszenia, na szukanie przygód, Karrasco, szczwana sztuka, naprzód postąpiwszy, obłapił Don Kichota, jak za pierwszym razem, i rzekł donośnym głosem:
— O kwiecie rycerstwa błędnego! O jaśniejąca światłości dzieł wojennych! O zaszczycie i zwierciedle całej nacji hiszpańskiej! Oby się podobało Wszechmocnemu Bogu, aby osoby, któreby chciały stanąć na wstręcie i przeszkodzić twemu trzeciemu w świat wyruszeniu, nie doznały nigdy wyjścia z labiryntu złych pragnień swoich, ani uskutecznienia chytrych swych zabiegów nie doczekały!
Później, obróciwszy się do gospodyni, rzekł:
— Niechaj już Jejmość, pani ochmistrzyni, nie odmawia modlitw do Świętej Apolonji, wiem bowiem dokładnie z gwiazd aspektu, że pan Don Kichot powróci do uskuteczniania swoich wysokich i cnych zamysłów. Zbytbym sumienie moje obarczył, gdybym sam nie starał się go przekonać, że nie powinien już dłużej wstrzymywać i zawściągać siły swego ramienia najdzielniejszego, oraz skrywać dobroć swego nieustraszonego ducha. Inaczej bowiem tem odwłóczaniem, na szwank przywodzi naprawę krzywd, cześć dziewic, prawa sierot, obronę, dawaną wdowom i wspór białogłowom zamężnym okazywany i tysiąc rzeczy podobnych, które tyczą się, łączą i przynależą do zakonu rycerstwa błędnego. Dalej waleczny i piękny nasz panie Don Kichocie! Raczej dziś, niż jutro niech Wasza Dostojność do drogi się zbiera!
Jeżeli jakiej rzeczy Wam nie dostaje, abyście swój zamysł dopełnić mogli, to jam tu jest, aby Was opatrzeć w pieniądze i wszystko. Za wielkie szczęście miałbym sobie takoż, gdybym, jako giermek, mógł wstąpić na służbę WPana.
Usłyszawszy to, Don Kichot obrócił się do Sancza i rzekł:
— Czyż ci nie mówiłem, Sanczo, że giermków będę miał poddostatkiem. Patrzajże, kto się na giermka ofiaruje; sam znamienity bakałarz, Samson Karrasco, podziwienie i chwała Akademji w Salamance, zdrów na ciele i w członków rzeźwości, mądry, znoszący cierpliwie mrozy, upały, głód i pragnienia, jednem słowem, posiadający wszystkie przymioty, potrzebne koniuszym rycerzy błędnych. Atoli uchowaj Panie, abym dla mego osobliwego względu i wygody miał wydać na sztych kamień węgielny i filar wszystkich umiejętności, rozbić czarę wiedzy, utrącić potężną palmę pięknych sztuk wyzwolonych. Niechaj nowy Samson pozostanie w swej ojczyźnie i ozdobą jej będzie, jak również podporą sędziwych rodziców swoich. Zadowolę się jakimkolwiek giermkiem, skoro już Sanczo nie raczy ze mną jechać.
— Hej, za cóż nie? — odparł zmiękczony Sanczo, ze łzami w oczach — nie chcę, aby o mnie rzekli, żem uciekł z placu i nie dotrzymał temu, com jadł chleb jego. Nie jestem ja z rodu niewdzięcznego. Cały świat, zwłaszcza zaś mój kraj wie, kim byli owi Pansa, z których pochodzę. Do tego znam dobrze ze skutków i z pięknych słów Wpana, że macie chęć czynienia mi dobrze. Jeżeli się domagałem od Waszej Miłości obrachowania moich zasług, uczyniłem to tylko z przyczyny mojej żony, która mi o to bez ustanku głowę suszyła. Gdy się raz na coś usadzi, to jej wszyscy kaducy, posoołu z Lucyperem, nie przeprą.
Ale naostatek mąż winien być mężem a białogłowa białogłową. Skoro zasię jestem mężem, wszędzie chcę nim być, takoż i w domu moim, choćby się i rozjadła ze złości. Już tedy nie zostaje więcej do przygotowania, jak żebyś Wasza Miłość spisał testament z krótkim kodycylem pospołu, a tak gruntownie, żeby go nie można konwokować. Potem ruszajmy pospiesznie w drogę, aby panu bakałarzowi sumienie nie ciężyło, bo jak powiada, ono to przecież kazało mu zachęcić W. Pana do trzeciego, błędnego w świat wyruszenia. Ja zasię gotów jestem odnowa Waszej Miłości służyć wiernie i to lepiej niż którzykolwiek giermkowie, co służyli przedtem i służyć będą, na potem, rycerzom błędnym.
Nie mało zadziwił się bakałarz Samson, usłyszawszy na jaką modłę Sanczo przemawia. Aczkolwiek bowiem czytał pierwszą część dziejów Don Kichota, przecie nie mniemał, aby był tak ucieszny, jak go dziejopis wystawia. Teraz jednak, usłyszawszy go prawiącego o testamencie i kodycylu, któregoby nie można konwokować, zamiast rewokować, uwierzył we wszystko, co o nim czytał i jął go dzierżyć za jednego z najpocieszniejszych głupców naszych czasów. Bakałarz pomyślał sobie, że takich dwóch głupich towarzyszów, jak sługa i jego pan, jeszcze na świecie nie było.
Don Kichot i Sanczo uściskali się i przyjaźń swoją potwierdzili. Rycerz nasz postanowił za radą wielkiego Karrasco, który w tym czasie stał się jego wyrocznią, wyruszyć w świat za trzy dni, w ciągu których miano przygotować wszelkie potrzeby na drogę i wyszukać nowy hełm z żelazną podpinką. Bakałarz Samson obiecał, że wynajdzie mu hełm, który widział u swego przyjaciela. Upewniał, że był doświadczony od razów najtęższej stali, chocia przyłbica była rdzą przeżarta i pleśnią pokryta. Przekleństwa, które ochmistrzyni i siostrzenica na głowę bakałarza rzucały, były bez końca. Wydzierały sobie włosy, twarze drapały i taki lament podnosiły, jakby ten wyjazd mial być pewną zgubą Don Kichota. Bakałarz pobudzał naszego rycerz do trzeciego w świat wyruszenia, bowiem zamysłem jego, ułożonym pospołu z balwierzem i plebanem, było uczynić to, o czem później będzie w tej księdze dołożone.
Po upływie trzech dni, Don Kichot i Sanczo opatrzyli się we wszystko, co im do podróży przydatne być mogło. Sanczo ułagodził swoją żonę, zaś Don Kichot ochmistrzynię i siostrzenicę. Gdy noc nastała, wyjechali z domu pocichu, tak iż nikt ich nie widział krom bakałarza, który ich odprowadził o pół mili, i udali się w drogę do Toboso. Don Kichot siedział na Rossynancie, Sanczo zaś na swym starym ośle. Sanczo napchał sakwy żywnością, zaś mieszek pieniędzmi, które mu dał Don Kichot na przypadek, gdyhy potrzebne były. Samson uściskał Don Kichota, prosząc aby go zawiadamiał o wszystkich swoich, tak pomyślnych jak i złych przypadkach, pragnie bowiem dzielić z nim zło i dobro, jak tego prawdziwa przyjaźń wymaga.

Don Kichot przyobiecał, że tak uczyni, Samson powrócił do swojej wsi, zaś Don Kichot i Sanczo obrócili się ku wielkiemu miastu, Toboso.

KAPITULUM VIII
CO SIĘ PRZYTRAFIŁO DON KICHOTOWI, GDY JECHAŁ NAWIEDZIĆ SWOJĄ DAMĘ, DULCYNEĘ Z TOBOSO

„Chwała najwyższemu Allahowi!“ — powiada Hamet Benengeli na początku tego ósmego kapitulum Najwyższemu Allahowi niechaj będzie chwała — powtarza trzy razy, namieniając, że wznosi te okrzyki dziękczynne, gdyż Don Kichot i Sanczo Pansa już wyruszają w pole. Dzięki temu czytelnicy tej uciesznej historji mogą się spodziewać nowych imprez i facecyj Don Kichota i jego giermka. Autor prosi ich, aby zapomnieli o przeszłych przewagach rycerskich naszego przemyślnego hidalga i baczyli jeno pilnie na te, co nastąpią na drodze do Toboso, tak jak tamte nastąpiły na równinach Montielu. Nie jest to prośba zbyt wielka, zważywszy na to, co autor obiecuje. Hamet Benengeli ciągnie tą modłą:
Don Kichot i Sanczo pozostali sami. Ledwie Samson się oddalił, gdy Rossynant rżeć, a osioł poziewać i ryczeć zaczął. Rycerz i giermek wzięli to za dobry znak i szczęśliwą wróżbę. Mówiąc prawdę, ryczenia i beczenia osła tęższe było niż rżenie rumaka. Stąd Sanczo wnosił sobie, że spotka go szczęście większe, niż to, które dla jego pana jest przeznaczone. Ani chybi, myśląc tak, opierał się na wieszczbnej astrologji, którą znał, chociaż historja nic o tem nie mówi. Nieraz, gdy mu się osioł potknął albo upadł, pospolicie mawiał, że wolejby się był z domu nie ruszał, gdyż z postarbnięcia, czy upadku odnosi się tylko boki obite i podarte trzewiki. Chociaż był prostakiem i głupcem, przecie w tem nie wiele się mylił.
— Przyjacielu Sanczo — rzecze Don Kichot — im dalej jedziemy, tem bardziej noc się zbliża, która wnet się ciemną uczyni — nam zaś trzeba za dnia do Toboso przybyć. Umyśliłem bowiem, że żadnej przygody nie spróbuję, wpóki tam nie stanę. W Toboso czeka na mnie błogosławieństwo nieporównanej Dulcynei i jej łaskawe odprawienie. Gdy będę już miał jej wysokie przyzwolenie, pomyślny skutek, w każdem niebezpiecznem przedsięwzięciu mojem, odniosę, bowiem nic tak błędnych rycerzy nie zagrzewa i śmiałymi nic czyni, jak fawor ich dam.
— I ja tak mniemam — odparł Sanczo — ale zdaje mi się, że Wasza Miłość będziesz miał niemałą trudność ujrzenia pani Dulcynei w takiem miejscu, gdzieby mogła dać mu swoje błogosławieństwo. Chyba, że je przerzuci przez mur dziedzińca, gdziem ją pierwszy raz widział, gdym jej doręczał ów list, w którym opisane były wszystkie szaleństwa i wybryki, coś je WPan dla niej w głębi Czarnych Gór czynił.
— Podwórcem, okolonym murem — rzekł Don Kichot — zowiesz to miejsce, braciszku Sanczo, gdzieś ujrzał ten zbiór wszystkich wdzięków i piękność nieziemską, która nigdy zadosyć wysławiona być nie może? Musiały to być raczej galerje i ganki jej pałacu, jakie widujemy w królewskich, wspaniałych zamkach.
— Wszystko to być może — odparł Sanczo — jednak jeśli mnie pamięć nie zawodzi, był to dziedziniec, okolony muzeum.
— Z tem wszystkiem ruszajmy naprzód, Sanczo — odparł Don Kichot. — Jadę tam, aby ją oglądać, a mniejsza już o to, czy będę na nią patrzył przez mur, okno, szczeliny, czy złociste kraty ogrodu. Gdy jeden promyk słońca jej piękności do moich oczu dotrze, rozum mój się oświeci, umocni męstwo serca mego, tak, iż w mądrości i dzielności, niezrównany się stanę.
— Mówiąc prawdę, Wasza Miłość — rzekł Sanczo — gdym widział to słońce pani Dulcynei, nie było ono tak świetliste, aby promienie rzucać mogło. Zapewne trzeba to zaćmienie temu przypisać, że właśnie przesiewała zboże przetakiem, jakem to WPanu już dawniej namienił. Kurzawa, która się podnosiła, przysłoniła jej twarz i otoczyła ją całą niby chmurą.
— Eh, do kata! — zawołał Don Kichot. — Czyż podobna, abyś ciągle myślał, wierzył i utrzymywał, że pani Dulcynea przesiewała zboże przetakiem? Jest to wszak czynność, wielce niegodna i przeciwna tym czynnościom, któremi zatrudniają się osoby wysokiego urodzenia. Przeznaczone są one do innych zajęć i zabaw, z których na strzał z kuszy odgadnąć już można ich szlachetne przyrodzenie. Zaliż nie przypominasz sobie, Sanczo, wierszy naszego poety,[29] w których opisuje on prace, dokonane w kryształowym pałacu przez cztery nimfy, co z wód Tagu wychynąwszy, usiadły na zielonej murawie, aby tkać tkaninę przedziwną, z samego złota, jedwabiu i sznurów pereł złożoną, jak to nam zawołany w swej sztuce powiada wierszopis.
Takąż musiała być robota, do której przykładała się pani Dulcynea, gdyś ją widział. Chyba że invidia jakiegoś złośliwego czarnoksiężnika, wielce sprawom moim nieprzychylnego i przeciwnego wszystkim rzeczom, które mnie być mogą przyjemne i miłe, pomieszała ją i wszczęt zepsowała. Jakoż obawiam się, czy piszący historję moich dziejów, która, jak powiadają, już wydrukowana została, nie jest jakimś uczonym, a przeciwnym mi magikiem? Mógłby jedno za drugie położyć, do jednej prawdy tysiąc łgarstw wierutnych przydać i opowiedzieć inne zdarzenia i przypadki, niż te, co należą do prawdziwej dzieła osnowy!
O zawiści! — źródle zła nieskończonego, czerwie cnoty! Wszystkie wady, mają w sobie coś zachęcającego, aliści zawiść sprowadza tylko rankory, odrazy i gniewy.
— Ja takoż tak mniemam — odparł Sanczo. — Domyślam się, że w tej legendzie, czy historji, którą bakałarz Samson Karrasco widział, moje dobre imię jest nieźle zbrukane, poszarpane i na ziem rzucone. A przecie, na mą duszę, nigdy nie rzekłem złego słówka o żadnym czarnoksiężniku, nie posiadam także wielkich dóbr, aby mi ktokolwiek zazdrościć mógł. Mam, poprawdzie, jęzor nieco jaszczurczy i uszczypliwy, oraz zaród łotrostwa w sobie, ale wszystko to pokrywa się i przystraja moją zawsze szczerą prostodusznością. Gdybym miał tylko tę mocną, niezachwianą wiarę, co ją mam w Boga i wszystko to, czego uczy święty Kościół Rzymsko-Katolicki, oraz tę śmiertelną do Żydowinów nienawiść — już dziejopise powinni mieć pewien wzgląd na mnie i oszczędzać mnie w pismach swoich. Niechaj zresztą mówią, co chcą! Nagi na świat przyszedłem i nagim się być widzę. Nic na tem nie stracę, ani nie zyszczę, choćby mnie do księgi wsadzono i choćbym z ręki do ręki wędrował. Dbam o te gryzmolenia, jak o latośne śniegi!
— To co powiadasz, Sanczo — rzecze Don Kichot — przypomina mi trafunek, który się zdarzył jednemu sławnemu poecie teraźniejszych czasów.[30] Ułożywszy uszczypliwą i jadowitą satyrę na dworskie damy, zataił imię jednej Jejmości o której można było powątpiewać, czy w poczet dworek się zalicza. Ta, widząc, że nie jest wzmiankowana w paszkwilu, jęła się żalić przed poetą, zapytując, cóżby takiego w niej dostrzegł, że ją zlekceważył i w liczbie innych nie pomieścił. Dopraszała się, aby satyrę przedłużył i w dopisie i o niej coś powiedział — gdyż, w przeciwnym razie, będzie się musiał przed jej gniewem ucieczką salwować. Poeta przychylił się do prośby i napisał o niej, czegoby żadna najtęższa nie mogła rzec plotkarka, — ona jednakoż była ukontentowana, ciesząc się sławą swojej niesławy.
Możemy tu także przyrównać, co powiadają o pewnym pasterzu, który spalił świątynię Djany, poczytywaną za siódmy cud świata; uczynił to jeno po to, aby imię jego przez wieki przetrwało. Chociaż wydano najsurowsze zakazy nie wzmiankowania jego nazwiska w mowie ani w piśmie, tak, aby celu, upragnionego sobie, nie osięgnął, przecież wiemy dzisiaj wszyscy, że się zwał Herostratesem.[31] Nie będzie i to od rzeczy przytoczyć, co się zdarzyło cysarzowi Karolowi V z pewnym rzymskim rycerzem. Przyszła cysarzowi niepowściągliwa chętka zobaczyć świątynię Rotundy, która za czasów brzydkiego pogaństwa, zwała się „Świątynią Wszystkich Bogów“, dzisiaj zaś zwie się słuszniej Kościołem Wszystkich Swiętych.[32] Jestto budowność starożytnego Rzymu, w całkowitej swej krasie zachowana. Możemy z niej poznać wspaniałość i wielkość umysłu fundatorów. Ma kształt wpół przerżniętej pomarańczy, aliści jest olbrzymia i pełna światła, chocia ono dostaje się do środka tylko jednem oknem, zwanym, „okiem wołowem.“
Cysarz podziwiał zgóry ten gmach wspaniały, mając u swego boku szlachcica, który mu objaśniał wyborność tej wiekopomnej budowności.
Gdy już odeszli od wierzchniego okna, szlachcic obrócił się do cysarza z taką mową:
— Gdyśmy byli koło okna, tysiąc razy przychodziła mi do głowy myśl, aby, objąwszy Waszą Cesarską Mość wpół, skoczyć wraz z nim na dół, aby zyskać nieśmiertelną na świecie sławę.
— Dziękuję ci — odparł cysarz — żeś tej niegodziwej myśli nie uskutecznił. Odtąd nie dam ci już sposobności do okazania mi swojej wierności; zakazuję ci być w obecności mojej, gdziekolwiekbym się znalazł. I mówiąc tak, wręczył mu dar wspaniały.
Chcę przez to powiedzieć, Sanczo, że żądza chwały i chęć wsławienia się jest zawsze żywa i gorąca w ludziach. Jak myślisz, co było pobudką dla Horacjusza, że się, cały uzbrojony, z mostu w tonie Tybru rzucił? Co kazało Mucjuszowi ramię w żywy ogień wrazić? Co pobudziło Kurcjusza do skoczenia w przepaść płomienistą, co się wpośród Rzymu otworzyła? Cóż zmusiło Juljusza Cezara do przeprawienia się przez rzekę Rubikon, mimo tylu wróżb groźnych i przestróg? Przystępując teraz do późniejszych przykładów, zapytam, cóż to kazało przedziurawić okręty i pozostawić na ławicy piasku dzielnych Hiszpanów, których uprzejmy Kortez[33] wiódł na podbój Nowej Ziemi?
Wszystkie te wielkie czyny a poczynania były, są i będą dziełami sławy, której śmiertelni pożądają jako cząstki nieśmiertelności, należnej ich dziełom wspaniałym. My, chrześcijanie-katolicy i rycerze błędni, więcej musimy dbać o sławę przyszłych wieków, która trwa nieśmiertelnie, w wiecznej niebieskiej krainie, niżli oglądać się na próżną sławę światową, w tym naszym wieku, podłym i znikomym. Owa fama, choćby, i nie wiem jak trwała była, musi się przecie skończyć wraz z tym światem, któremu kres jest naznaczony. Dlatego też, przyjacielu Sanczo, czyny nasze nie powinny przechodzić granic naznaczonych, przez świętą wiarę katolicką, którą wyznajemy. Uśmiercając olbrzymów, winniśmy myśleć, że pognębiamy pychę nieznośną, że zabijamy zawiść przez wspaniałomyślność i dobroć serca, kolerę przez duszy pogodę i niezmąconą spokojność, ospałość i obżarstwo, przez wstrzemięźliwość w jadle i nocne długie czuwania, rozpustę i lubieżne appetita, przez wierność tej, którą damą swych myśli uczyniliśmy, lenistwo zasię przez uganianie się po wszystkich częściach świata, w poszukiwaniu przygód, tak, abyśmy krom nazwiska dobrych chrześcijan, mogli pozyskać także imię sławnych rycerzów. Oto, Sanczo, środki, jakiemi osiągnąć można najwyższy sławy stopień.
— Wszystko to, co mi Wasza Miłość dotychczas powiedział — rzekł Sanczo — dobrze zrozumiałem. Chciałbym jeno, aby WPan rozpędził mi pewną wątpliwość, która mi teraz do głowy przyszła.
— Chyba rozwiązał wątpliwość, mój Sanczo — rzekł Don Kichot. — Rzeknij, mi, a wyjaśnię ci, jak tylko będę mógł najlepiej.
— Powiedzcie mi, panie — spytał Sanczo — gdzie się znajdują teraz ci wszyscy waleczni a już pomarli rycerze, o którychżeście wspomnieli?
— Rycerze pogańscy są w piekle zapewne — odparł Don Kichot. Chrześcijańscy zaś, jeżeli żyli cnotliwie znajdują się w czyśćcu, albo w niebie.
— Dobrze dotąd — rzecze Sanczo — teraz mi WPan powiedz, czy w grobowcach, w których ciała tych panów spoczywają, wiszą lampy srebrzyste i czy ściany ich kaplic ozdobne są słupami, szarfami żałobnemi, wotami, nogami i oczami z wosku uczynionemi? Jeżeli nie, to cóż tam wisi?
Na to Don Kichot odparł:
— Groby pogan były przeważnie wspaniałemi świątyniami. Prochy Juljusza Cezara zostały umieszczone na wierzchołku ogromnej piramidy, którą dziś zowią w Rzymie Obeliskiem Świętego Piotra. Nagrobek cysarza Adriana był zamkiem obszernym, niby całe miasto. Zwał się „Moles Hadriani“, dzisiaj zaś jest to rzymski zamek Świętego Anioła. Królowa Artemisa pogrzebała ciało swego męża, Mausola w grobowcu, który za siódmy cud świata uchodził. Ale żaden z tych pomników i grobowców, które poganie stawiali, nie był przybrany szarfami żałobnemi, wotami lub innemi znakami, po którychby się dorozumieć było można, że święci są tam pochowani.
— Tu na Was czekam, WPanie — odparł Sanczo — rzeknijcie mi teraz, jeśli łaska, co jest większą rzeczą, czy wskrzesić umarłego, czy też zabić wielkoluda?
— Odpowiedź łatwa — rzekł Don Kichot — ożywić umarłego jest więcej.
— Ha, teraz mam WPana w ręku — zawołał Sanczo. — A więc sława tego, co umarłych wskrzesza, ślepym wzrok, a chromym prostość nóg przywraca, przed którego grobem lampy wiecznie płoną i którego kaplica pełna jest osób nabożnych, co, klęcząc, czczą jego kości, więcej warta jest na tym i na tamtym świecie, niźli sława pozostała po cysarzach pogańskich i rycerzach błędnych.
— Przyznaję i tę prawdę, — rzekł do Kichot.
— A więc — odparł Sanczo — tę sławę, tę moc i ten przywilej, jako się powiadać zwykło, posiadają prochy i relikwie świętych, którzy za zgodą i przyzwoleniem, świętej matki naszej, Kościoła, mają lampy, tuwialnie, kule, obrazy i rozliczne wota z wosku, ręce nogi, albo i oczy przedstawiające; wszystkie te rzeczy pobożność zwiększają, rozpowszechniając sławę religji chrześcijańskiej. Ciała świętych, albo ich relikwie, królowie na barkach noszą, całują święte kosteczki i modlnice, a takoż ołtarze niemi przyozdabiają.
— Ku czemu ma się ściągać, mój Sanczo, to, o czem teraz mówisz — zapytał Don Kichot.
— Chcę rzec — odparł Sanczo — że winniśmy stać się świętymi, bo wtedy prędzej złapiemy tę dobrą sławę, o którą się ubiegamy. Pomyślcie, Wasza Miłość, że wczoraj, czy onegdaj (można tak rzec, bowiem przed niedawnym to się stało czasem) za świętych ogłoszono dwóch braciszków bosych.[34] Dzisiaj za wielkie szczęście ludzie sobie to poczytują, jeżeli mogą całować dyscypliny żelazne, któremi się braciszkowie chłostali, ciało swoje rozraniając. Więcej się te dyscypliny szacuje, niż szpadę Rolanda, która ma się znajdować w zbrojowni pana naszego, króla (niechże go Pan Bóg w zdrowiu zachowa!) Dlatego też, WPanie, więcej znaczy być pokornym braciszkiem, przynależnym do jakiegobądź zakonu, niźli dzielnym i błędnym rycerzem. Kilka tuzinów razów, wymierzonych dyscypliną, milsze jest Panu Bogu, niźli dwa tysiące sztychów szpadą, czy lancą, zadanych olbrzymom, strzygom, czy innym cudakom.
— Wszystko to prawda — rzekł Don Kichot — ale nie wszyscy możemy być świętobliwymi braciszkami. Siła jest dróg, któremi pan Bóg prowadzi przez się wybranych do nieba. Rycerstwo błędne jest nakształt zakonu, ma ona w raju swoich świętych popleczników.
— Zapewne — rzecze Sanczo — aliści słyszałem, że w niebie jest więcej zakonników, niżli rycerzów błędnych.
— To prawda — odparł Don Kichot — bowiem liczba zakonników większa jest, niźli liczba rycerzy błędnych.
— Wieluż jest na świecie rycerzów błędnych — rzekł Sanczo.
— Wielu — przydał Don Kichot — jednakowoż mało tych, co na miano prawdziwych rycerzów zasługują.

Na takich gawędkach spędzili noc i dzień następny, w trakcie którego to czasu nie przydarzyło im się nic, godnego uwagi. Wielce się to niepodobało Don Kichotowi. Wreszcie nazajutrz ku wieczorowi, ujrzeli wielkie miasto Toboso. Rycerz nasz, na ten widok, radością niepojętą został przenikniony. Sanczo zasię zasmucił się wielce, bowiem nie wiedział, gdzie znajduje się dom pani Dulcynei, której w życiu swem, jako żywo, nigdy nie widział, tak, jak i jego pan. Mówiąc pokrótce, obaj byli pomieszani, jeden z pragnienia obaczenia jej, drugi, dla tej przyczyny, że jej nie oglądał. Sanczo nie wiedział, co mu uczynić wypadnie, gdy jego pan do Toboso go pośle. Don Kichot umyślił odbyć wjazd do miasta, wraz z nastaniem nocy. Oczekując pory naznaczonej, zatrzymali się pod dębami, rosnącymi w pobliżu grodu. Gdy okryślona godzina nadeszła, wjechali do miasta, gdzie im się zdarzyły rzeczy wielkiego znaczenia.

KAPITULUM IX
W KTÓREM SIĘ OPOWIADA O TEM, CO SIĘ TUTAJ ZAWIERA

Już była północ blisko (albo prawie),[35] gdy Don Kichot i Sanczo, spuściwszy się z góry, wjechali do Toboso. W grodzie panowała niezmącona cisza, gdyż wszyscy mieszkańcy spali snem kamiennym, jako się mówić zwykło. Noc była nie ze wszystkiem ciemna, acz Sanczo chciał, aby mroki zgęstniały i w cieniach swych ukryły łotrostwo, jakie popełnił.
W całej mieścinie słychać było tylko ujadanie psów, które obrażały słuch Don Kichota, zaś Sanczę napełniały trwogą. Od czasu do czasu osioł zaryczał; kwiczały wieprze i miauczały koty. Te różne złączone odgłosy zwiększały się cichością nocy. Zakochany rycerz brał je za złą wróżbę — mimo to rzekł do swego giermka:
— Sanczo, mój synu, zawiedź mnie do pałacu pani Dulcynei. Może zastaniemy ją jeszcze przy czuwaniu?
— Do jakiego, u djabła, pałacu mam zaprowadzić WPana zapytał Sanczo — skoro miejsce, gdziem widział Jej Wysokość, jest małym, niepozornym domkiem?
— Musiała się w ten czas udać — rzekł Don Kichot do małych, pobocznych swego zamku komnatek, aby się tam zabawiać, w towarzystwie dwóch swych panien nadwornych, jak to jest w zwyczaju wielkich dam i księżniczek.
— Mości Panie — odparł Sanczo — jeżeli już koniecznie, mimo tego co mówię, dom onej pani, Dulcynei ma być pałacem, zaliż teraz jest pora, aby jego bramy stały otworem? Czyż mamy kołatać do drzwi, chcąc by nas usłyszano i otworzono nam? Wszystkich ludzi byśmy w niezwykłe wprawili poruszenie. Czyliż dobijamy się do bram naszych miłośnic, na modłę kochanków, którzy, przybywszy o jakiejbądź godzinie, kołaczą i do komnat włażą natrętnie?
— Znajdźmy przynajmniej wprzód ten pałac — rzekł Don Kichot — później ci już powiem, mój Sanczo, co nam uczynić będzie wypadało. Ale spójrz, Sanczo, gdyż ja niedowidzę — ów gmach wielki i mroczny, wynurzający się z cienia, musi być chyba pałacem pani Dulcynei?
— Niechaj tedy Wasza Miłość prowadzi — odparł Sanczo — może to pałac w samej rzeczy. Gdy go nawet na własne oczy ujrzę i rękami memi go namacam, jeszcze nie uwierzę, jak nie wierzę, że teraz jest dzień jasny.
Don Kichot wysforował się naprzód i, ujechawszy dwieście kroków, stanął przed gmachem, który cień rzucał. Ujrzawszy wysoką wieżę, wraz pojął, że to nie jest królewski pałac, jeno kościół, matka całego grodu.
— Znaleźliśmy się przed kościołem, Sanczo — rzekł Don Kichot.
— Widzę to dobrze — odparł Sanczo. — Daj Boże, abyśmy tu nie znaleźli swoich nagrobków, gdyż nie jest to dobry znak nocą po cmentarzach się włóczyć,[36] zwłaszcza, że, jak już WPanu namieniałem, to, jeżeli należycie pamiętam, dom tej pani znajduje się w ślepym i ciasnym zakącie.
— Niech cię czart porwie, głupcze jeden! — rzekł Don Kichot. — Gdzieżeś to słyszał, aby zamki i siedziby królewskie budowane były w ciasnych zaułkach?
— Wasza Miłość — odparł Sanczo — co kraj, to obyczaj! Może być, że w Toboso pałace i gmachy okazałe na podłych uliczkach stawiają. Najusilniej WPana proszę, abyście mi pozwolili poszperać po tych ulicach i zaułkach, co się na nasz widok podają. Może, za jakimś węgłem, natknę się na ten pałac, którego oby psy zapaskudziły, za tę biedę, jakiej nam przysparza.
— Mów z większym respektem, Sanczo o rzeczach do mojej pani należących — rzekł Don Kichot. — Święćmy to święto w pokoju i nie rzucajmy za skopek powroza.
— Stulę już gębę — odparł Sanczo — ale jakoż mogę nie burzyć się, skoro Wasza Miłość po mnie wymaga, abym, widząc jeno raz dom naszej pani, znajdował go zawsze i to po nocy. Przecież WPan, który go widział tysiąc razy, także doń teraz trafić nie może.
— Nie przyprowadzaj mnie do ostatniego gniewu i niecierpliwości, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Chodź tutaj, łajdaku, czyż nie mówiłem ci tysiąc razy, że w całem mojem życiu nie widziałem nigdy nieporównanej Dulcynei, i że nie przestąpiłem nigdy progu jej pałacu. Zakochałem się w niej jeno na odgłos sławy jej piękności i rozumu.
— Teraz już wszystko pojmuję — odparł Sanczo — i mogę wyznać, że jeśli Wasza Miłość nigdy jej nie widział, to i ja jej ani razu nie widziałem.
— Jakże to być może? — zawołał Don Kichot. — Przecież mówiłeś mi, żeś ją zastał przesiewającą zboże przetakiem — wówczas, gdyś mi przyniósł odpowiedź na list, posłany przez ciebie.[37]
— Nie główcie się nad tem zbytnio, WPanie — odparł Sanczo. — Muszę Wam wyznać, żem jeno o jej wyglądzie i responsie, jaki uczyniła, zasłyszał. Tyle wiem o pani Dulcynei, ile mogę pięścią do nieba dosięgnąć.
— Sanczo, Sanczo — odparł Don Kichot — jest czas sposobny do żartów i krotochwili, a są także chwile, gdy dworowania na złe żartownisiom wychodzą.
Czyż dlatego, że ja nie widziałem pani duszy mojej, ani z nią nie rozmawiałem, wolno i tobie utrzymywać, żeś jej nie widział, chociaż przeciwnie, wcale jesteś przeświadczony?
Gdy się takiemi dyskursami zabawiali, ujrzeli nagle jakiegoś człowieka, zdążającego ku nim z parą mułów. Z łoskotu pługa wleczonego po ziemi, poznali, że musi to być jakiś kmieć, który jeszcze przed świtem w pole wyruszał. Tak też w samej rzeczy było. Chłopek szedł, śpiewając te wiersze:

Złe żniwo pod Roncenswalem
Zebraliście Francy jej synowie![38]

— Niech mnie kule biją, Sanczo — rzekł Don Kichot — jeśli tej nocy nie spotka nas jakaś szczęśliwa przygoda. Czy nie słyszysz, co śpiewa ten prostak?
— Usłyszałem dobrze — odparł Sanczo — ale co nas może dotyczyć złe żniwo pod Roncenswalem? Równie dobrze mógłby zaśpiewać romancę Calainos.[39] Ku jednemuby się to ściągnęło, jeśli chodzi o pomyślny czy niepomyślny naszych spraw obrót.
Tymczasem zbliżył się do nich kmieć, którego Don Kichot zapytał:
— Czybyś nie potrafił nam powiedzieć, poczciwcze (niech Bóg da ci wszystko najlepsze!) gdzie się tutaj znajdują pałace niezrównanej księżniczki, Duicynei z Toboso?
— Mości panie — odpowiedział parobczak. — Ja nie tutejszy, od niedawna znajduję się w tej wsi, na służbie u bogatego gospodarza, najęty do robót w polu. Ale oto prosto, w tym domu, mieszka pleban i zakrystjan. Oni obaj, albo i każdy z nich, będzie mógł udzielić wiadomości o tej księżniczce, gdyż posiadają oni spisy wszystkich mieszkańców Toboso. Co się mnie tyczy, to mniemam, że w całem mieście niemasz ani jednej księżniczki, są natomiast różne wysokie damy, z których każda w domu swoim księżniczką wydawać się może.
— A wśród nich — rzekł Don Kichot — musi być i ta, o którą pytam.
— Może i to być — odparł parobczak. — A teraz bywajcie zdrowi, gdyż już ma się ku świtaniu!
I popędził muły, nie czekając na inne pytania. Sanczo, widząc swego pana srodze pomieszanego, rzekł:
— WPanie, dzień się już zbliża żartkim krokiem i widzi mi się, że słońce nie powinno nas zastać na tej drodze. Lepiej będzie, jeśli wyjedziemy z miasta i jeśli Wasza Miłość schroni się w pobliskim lesie. Wrócę tutaj za dnia i w każdym kącie szukać będę pilnie domu, zamku, czy pałacu mojej pani. Byłbym prawdziwie zrozpaczon, gdybym go odnaleść nie miał.
Odszukawszy go zasię, pomówię z Jej Dostojnością i powiadomię ją, gdzie WPan czekasz. Niechaj da sposób, abyśmy ją zobaczyć mogli, i aby przez to nie poniosła uszczerbku jej białogłowska przystojność.
— Wiele dobrych rzeczy — rzekł Don Kichot — powiedziałeś teraz, Sanczo, w kilku słowach. Radę, którejś mi udzielił, przyjmuję wielce ochotnie. Pójdź, mój synu, poszukajmy miejsca dla schronienia się. Ty, jakżeś powiedział, powrócisz tutaj, aby odszukać panią Dulcyneę, i pomówić z nią. Niewypowiedzianych łask i dobrodziejstw oczekuję po jej mądrości i uprzejmości.

Sanczo nalegał usilnie, aby jego pan gród opuścił. Lękał się, by Don Kichot nie odkrył oszukania jego w odpowiedzi, którą przyniósł na Czarną Górę. Naglił jak mógł do drogi. O dwie mile od miasta napotkali las, w głąb którego Don Kichot się zaszył. Sanczo powrócił do miasta, aby pomówić z Dulcyneą. W tem poselstwie zdarzyły mu się rzeczy, które wymagają nowej uwagi i nowej od nas wiary.

KAPITULUM X
W KTÓREM SIĘ OPOWIADA O PRZEMYŚLNYM SPOSOBIE, JAKI UŻYŁ SANCZO, CELEM ZAKLĘCIA PANI DULCYNEI, JAKO TEŻ O INNYCH POCIESZNYCH A PRAWDZIWYCH ZDARZENIACH

Autor tej historji, doszedłszy do opowieści, w tem kapitulum zawartej, powiada, że radniejby był o tem wszystkiem przemilczał, z obawy, że mu nie uwierzą. Szaleństwa Don Kichota doszły tutaj do ostatecznego kresu, jaki sobie tylko wystawić można, a nawet przekroczyły go na dwa strzały z kuszy. Mimo tych obaw i wątpliwości, opisał wszystkie wybryki na ten kształt, jak je nasz rycerz czynił, nie chybiając prawdzie ni na jotę i nie wiele dbając, że zyska reputację kłamcy. Ma w tem swoje racje, gdyż prawda, chociaż czasem nudy przysparza, przecież nie zanika, zawsze nad kłamstwem przodek bierze i jak oliwa na wierzch wypływa.
Zaszywszy się tedy w las dębowy, niedaleko wielkiego Toboso się znajdujący, polecił Sanczy powrócić do miasta i nakazał mu, aby nie ważył się powracać, wpókiby nie rozmówił się z jego panią, prosząc ją, aby raczyła ukazać się swemu niewolnikowi-rycerzowi i udzieliła swego błogosławieństwa, które mu pozwoli spodziewać się pomyślnego skutku we wszystkich twardych przedsięwzięciach i niebezpiecznych przygodach. Sanczo podjął się tego sprawienia, przyrzekając, że ni na włos rozkazaniu nie chybi, i że przywiezie równie pomyślny respons, jak i za pierwszym razem.
— Jedź, mój synku — rzekł Don Kichot — a nie trwóż się i nie mieszaj, gdy staniesz w jaśniejących promieniach słońca tej piękności, którą masz odszukać! O giermku, najszczęśliwszy ze wszystkich giermków na świecie! Zakonotuj w swoim umyśle, jak będziesz od niej przyjęty i niech ci to nigdy z pamięci nie wywietrzeje! Zważaj dobrze, czy się na twarzy zmieni i zarumieni, gdy jej mój sekretny komis wykładać będziesz, czy się zaturbuje i pomiesza, gdy imię moje wymienisz, czy się poruszy na swem bogatem węzgłowiu z poduszek, na którem może ją siedzącą znajdziesz, w wielkiej i wspaniałej sali gościnnej, jak tego obyczaj wymaga. Jeżeli zaś ją stojącą zastaniesz, bacz, czy z nogi na nogę przestępować będzie, czy udzieloną ci odpowiedź, dwa albo trzy razy powtórzy, czy z przykrej, uprzejmą się stanie, z cierpkiej zakochaną, czy ci dłonią dotknie grzywy, aby ją poprawić, chocia nie będzie w nieładzie; mówiąc węzłowacie, zważaj pilnie na wszystkie jej gesty, poruszenia i obroty. Gdy mi szczery wyraz ich doniesiesz, przeniknąć potrafię miłosne jej serca skrytości. Trzeba, żebyś wiedział, Sanczo, że kochankonie wiedzą z powierzchownych wzruszeń i słów, co się wnątrz święci. Są to posłańcy miłości, którzy nowiny przynoszą i podają na jaw tajemnice serca osoby ulubionej. Idź przyjacielu, i niech fortuna przychylniejszą ci się okaże, niż dla mnie była, życzę ci pomyślniejszego skutku, niż się sam spodziewam i oczekuję, w tej smutnej osobności, w jakiej mnie pozostawiasz.
— Pojadę — rzecze Sanczo — i wkrótce powrócę. Niech Wasza Miłość rozszerzy nieco swoje ściśnione serduszko, które w tej chwili nie większe być musi od ziarnka orzecha. Baczcie, WPanie, na to, co przysłowie powiada: mężne serce wszystkie przeciwności zwycięża, a takoż, gdzie niema mięsa, tam kości brak, lub, że zając wyskakuje z pod nóg wtedy, gdy się tego najmniej spodziewać można.
Mówię tak, gdyż, jeśliśmy pałaców i zamków pani Dulcynei po nocy znaleść nie mogli, to za dnia, bez nijakich trudności, je odszukam. Gdy zaś już je odnajdę, pozwólcie, abym sam z panią Dulcyneą całą rzecz uładził.
— Zaprawdę, Sanczo — rzekł Don Kichot — zawsze trafnie do naszych przypadków przysłowia swoje stosujesz. Oby Bóg zdarzył pożądany skutek moim pragnieniom!
Sanczo obrócił się plecami i zaciął swego osła. Don Kichot pozostał, siedząc na koniu, wyciągnięty na strzemionach i na lancy wsparty, pełen myśli smutnych i pomieszanych, wśród których go zostawiamy, dążąc za Sanczą. Giermek odjechał od swego pana, niemniej jak on frasujący się i zamyślony. Tak frasujący się i zamyślony, że ledwie z lasu się wynurzył i odwróciwszy głowę, pomiarkował, że już od Don Kichota widziany być nie może, zlazł z osła, usiadł pod pniem drzewa i jął mówić do siebie, na ten kształt:
„Dowiedzmy się teraz, braciszku Sanczo, dokąd to Wasza Dostojność tak zmierza? Czyli szukacie osła, co się wam zabłąkał? — Nie, zapewne! — Czegóż tedy szukacie? — Jadę szukać wielkiego nic: księżniczki, a w niej słońca piękności, jeżeli już nie całego, urody nieba. — A gdzież chcesz odnaleść to, o czem mówisz, Sanczo — Gdzie? W wielkim mieście Toboso. — Dobrze, a od kogóż to jedziesz wysłany? — Od sławnego rycerza, Don Kichota z Manczy, który naprawia błędy, daje jeść temu, kogo pragnienie nęka, zaś pić temu, co głód odczuwa. Wszystko dobrze dotąd! A wiesz, gdzie jej dom się znachodzi, Sanczo? — Mój pan powiada, że mają to być królewskie, wspaniałe pałace. — Zaliżeś przypadkiem widział któryś z nich? — Ani ja, ani mój pan, nigdyśmy ich nie widzieli. — Azaż ci się nie wydaje, że mieszkańcy Toboso, uznawszy, że jedziesz w tym zamyśle, aby cichaczem wykradać ich księżniczki i naprzykrzać się ich damom, wychędożą ci należycie grzbiet i ani jednego żebra przetrąconego nie zostawią? Czyż możesz powiedzieć, że nie sprawiedliwieby to było. Chyba, że wprzód zważą, żem tylko poseł i nie ze swojej głowy to robię:

Jesteś braciszku posłem jeno,
I żadnej nie ponosisz winy[40]

— Nie dowierzaj temu nazbyt, Sanczo! Ludzie z Manczy koleryczni są bardzo, chocia i czcigodni. Niczyich wydarzeń ścierpieć nie mogą. Na Boga żywego, jeżeli tak mało wiesz, niedobrze z tobą będzie! Tam do kata! Tylko tak dalej! Jakiż bis cię podwodzi?! Wierę, szukać kota o pięciu łapach, dla czyjejś zachcianki Pytać się o Dulcyneę w Toboso, jest to samo, co pytać się o Marikę w Ravennie, lub o bakałarza w Salamance.[41] Czart, czart ani chybi w to zatrudnienie mnie wprawił.“ Taki dyskurs Sanczo Pansa sam ze sobą toczył, później zaś do takiej konkluzji przyszedł: „Na wszystko jest sposób i rada, krom śmierci, pod jarzmo której wszyscy poddani będziemy, choć u życia kresu nie w smak nam to idzie. Z tysiąca oznak poznałem, że mój pan jest szaleńcem, godnym zamknięcia. Prawdę mówiąc, i ja mu ani na krok nie ustępuję, i jeśli prawdę powiada przysłowie: Rzeknij mi z kim przestajesz, a powiem ci kim jesteś“, i inne: „Nie gdzie się rodzisz, ale gdzie żresz“, tedy muszę być bardziej od niego z mózgu obrany, gdyż włóczę się za nim i służę mu. Przeto będąc takim szaleńcem, jakim jest i takiem warjactwem ogarniętym, że jedną rzecz za drugą poczytuje, białe czarnem nazywa, a czarne białem, wiatraki za olbrzymów bierze, muły zakonników za wielbłądy, za armje nieprzyjacielskie gromady baranów i owiec i, tysiące innych tym podobnych rzeczy, łacno uwierzy, że pierwsza dziewka chłopska, na którą się tu natknę, jest jego panią Dulcyneą. Jeśli nie zechce uwierzyć, tedy się zaklnę. Gdy przysięgnie, że nie, ja przysięgnę że tak. Jeżeli będzie trwał w uporze, ja także się upierać będę; niech będzie, co chce, ale moje zawsze na wierzchu pozostanie! Może, zasadziwszy się na moim uporze i sprzeczając się do upadłego, tyle wskóram, że mnie drugi raz w podobnem poselstwie nie wyprawi, gdy ujrzy, jakie to hultajstwa przynoszę mu w zysku. Może też uwierzy, jak się tego spodziewam, że jakiś złośliwy czarnoksiężnik, jeden z tych, o których powiada, że mu są wielce przeciwni, odmienił pozór pani Dulcynei, jemu na psotę i zmartwienie.
Tak myśląc, Sanczo Pansa uspokoił się i miał już tę rzecz za dobrze ułożoną. Umyślił jeno zaczekać do wieczora, aby Don Kichot uwierzył, że giermek zużył ten czas na drogę do Toboso i z powrotem.
Wszystko się powiodło po jego myśli, bo gdy już chciał osła dosiąść, ujrzał nagle trzy chłopki, jadące od Toboso na trzech osłach, czy trzech oślicach (autor tego nie mówi, ale przypuszczać można, że to były oślice, na których zwykle dziewki chłopskie jeżdżą. Nie jest to rzecz wielkiej wagi, nie trzeba tedy zatrudniać się, aby prawdę odgadnąć).
Ledwie Sanczo spostrzegł dziewki, skoczył co tchu, by Don Kichota odszukać. Znalazł go ciężko wzdychającego i czyniącego żałosne narzekania miłosne. Ujrzawszy go, Don Kichot spytał:
— Jak tam się sprawy mają, przyjacielu Sanczo? Czy ten dzień białym, czy też czarnym ma być oznaczony kamieniem?
— Lepiej będzie — odparł Sanczo — gdy Wasza Miłość okryśli go czerwonym, jak to czynią w szkołach na pismach, zalecających się przez swoją udatność, tak aby lepiej widziane były!
— Zatem dobre nowiny przynosisz? — rzekł Don Kichot.
— Tak pomyślne — odparł Sanczo — że Wasza Miłość winien tylko spiąć Rossynanta ostrogą i wyjechać na równinę, aby ujrzeć panią Dulcyneę z Toboso, która w towarzystwie dwóch dam tutaj dąży, chcąc powitać WPana.
— O Boże Wielki! Co ty mówisz, drogi mój Sanczo? — rzekł Don Kichot. — Nie zwódź mnie i nie staraj się omylną radością pocieszać mego prawdziwego strapienia.
— Cóżbym odniósł w zysku, gdybym chciał zwieść WPana — odparł Sanczo — zwłaszcza, że łatwo i zaraz doświadczyć można prawdy tej rzetelności. Dodaj, WPanie, ostrogi Rossynantowi i ruszaj naprzód, a ujrzysz naszą panią, księżniczkę, przybraną wielce ozdobnie, jak jej się należy. Nie tylko ona, ale i jej dwie panny służebne są tak przystrojone, że widać tylko blask złota, pereł, djamentów, rubinów i złocistych, czy brokatowych materji, na dziesięć palców szerokich. Ich włosy, rozsypane na ramiona, są jak promienie słońca, igrające z wiatrem. Krom tego siedzą na trzech szłapakach, srokatych, które są cudem prawdziwym.
— Rumakach chciałeś powiedzieć; Sanczo.
— Nie jest w tem wielka różność — odparł Sanczo. — Niechaj zresztą jadą na czem chcą; są to najwdzięczniejsze damy, jakie sobie tylko wystawić można, zwłaszcza zaś pani Dulcynea, na którą zaprawdę trzeba patrzeć z rozdziawioną gębą.
— Jedźmy, synku mój, Sanczo — odparł Don Kichot. — Za tak dobre i niespodziewane nowiny daję ci w podarunku cały łup, jaki zdobędę w pierwszem, nadarzonem spotkaniu. Jeśli cię to nie zadowolni, obiecuję źrebięta, od trzech klaczy moich, które, jak wiesz, wnet się oźrebią na pastwisku, do naszej gminy wiejskiej należącem.
— Na ten czas przyjmuję źrebięta w zapas — odparł Sanczo — gdyż nie wiadomo jeszcze, zali łup, w pierwszej spotyczce wzięty, będzie wiele wartał.
Tak mówiąc, wyjechali z lasu, i ujrzeli w pobliżu trzy chłopki. Don Kichot objął wzrokiem całą drogę, wiodącą do Toboso, ale spostrzegłszy tylko trzy dziewki, zmieszał się srodze i spytał Sanczę, czy zostawił księżniczkę i jej orszak za miastem?
— Jakto za miastem? — odparł Sanczo. — Zali Wasza Miłość masz oczy na karku, że nie widzisz, iż te, które tutaj jadą, jaśnieją właśnie niby słońce południową porą?
— Widzę tylko Sanczo — rzekł Don Kichot — trzy chłopki na trzech osłach siedzące.
— Niech Bóg mnie od czarta obroni! — zawołał Sanczo. — Zaliż to możliwe, aby te trzy szłapaki, czy jak im tam, białe, jak śnieg, wydawały się Waszej Miłości osłami? Jeśli toby miała być prawda, do rozpaczy zostałbym przywiedziony!
— Mimo to, mówię ci, drogi Sanczo — rzekł Don Kichot, że są to osły, czy oślice, tak jak ja jestem Don Kichotem, a ty Sanczo Pansą. Przynajmniej mnie się takiemi być wydają.
— Umilknij, WPanie — odparł Sanczo — nie żartuj sobie ze mnie, jeno przetrzyj dobrze oczy i pokłoń się pani myśli swoich, która już się do nas zbliża.
Tak mówiąc, zwrócił siwca ku dziewkom, zaś później, zlazłszy z niego, schwycił za postronek jednego z osłów dziewek, padł na kolana i rzekł:
— Królowo, księżniczko i grabianko piękności, niechaj Wasza Dostojność i Wysokość raczy przyjąć do łaski tego rycerza, Waszego niewolnika, który widząc się być w Waszej wspaniałej przytomności, stał się kawałkiem marmuru, tak jest bowiem oniemiały i ogłuszon. Jam jest Sanczo Pansą, jego giermkiem, on zaś błędnym rycerzem, Don Kichotem z Manczy, zwanym także Rycerzem Posępnego Oblicza.
Don Kichot ukląkł także tuż koło Sanczy i oczyma błędnemi, pełen pomieszania, spojrzał na tę, którą Sanczo zwał królową i panią. Spostrzegłszy, że jest to tylko dziewka chłopska, nawet nie urodziwa, o gębie szerokiej i płaskim nosie, osłupiał i nie śmiał ust otworzyć. Chłopki także zdumiały się wielce, widząc na kolanach dwóch cudaków, o tak różnej posturze.
— Wynocha paralusy z drogi, dawajta przejść, gdyż nam spieszno![42]
— O księżniczko, Toboso powszechna pani — rzecze Sanczo — zaliż Wasze wielkoduszne serce się nie wzruszy, widząc tu, u nóg Waszej Dostojności kolumnę i podporę rycerstwa błędnego?
Jedna z chłopek, usłyszawszy to, rzekła:
— Znam cię smoczy pysku! Zaraz cię oporządzę, psia jucho! Patrzajta no na tych frantów, którzy chcą z chłopek się naigrawać, tak jakbyśmy sobie pozwoliły w kaszę dmuchać! Wynocha, mówię z tej drogi i jazda tam, gdzie wam trza!
— Podnieś się, Sanczo — rzekł wówczas Don Kichot. — Widzę przecież, że los przeciwny, mego zła niesyty, panuje nad wszystkiemi drogami, któremi przyjśćby mogła jakaś radość do tej duszy — biedaczyny, w ciele mojem zamknionej. A ty, o skarbie doskonałości, jakiej tylko spodziewać się można, wdzięku ziemskiego arcywzorze, pociecho jedyna tego serca strapionego, które cię uwielbia, lubo nienawistny czarnoksiężnik mnie prześladuje i chmurą a mgłą oczy moje słoni, aby dla oczu tych twoja piękność nieporównana miała pozór grubej chłopianki, błagam cię, racz spojrzeć na mnie miłośnie i łaskawie, chyba, że ten nienawistnik mnie także w jakieś straszydło przemienił, chcąc mnie obrzydliwym ci uczynić. Zważ, że ta uniżoność i pokomość moja jest dowodnym znakiem hołdu, jaki składa dusza moja twojej piękności oszpeconej.
— Ha, na duszę mojej babki! — krzyknęła chłopka. — Właśniem po to tu przyjechała, by słuchać waszych bredniów! Dajta nam pokój i w drogę nas puśćcie swobodno!
Sanczo wstał, puścił ją wolno, rad mocno w duchu, że mu się jego fortel tak udał. Zaledwie chłopka — wrzkoma Dulcynea, postrzegła się na swobodzie, gdy, pobudziwszy do biegu oślicę kolcem, umocowanym na kiju, jęła harcować po ugorze. Oślica czując, że bodziec nad zwyczaj jej dokucza, wierzgnęła kilka razy i wreszcie panią Dulcyneę na ziemię zrzuciła. Don Kichot ujrzawszy to, podbiegł, aby ją podnieść. Sanczo także pospieszył, chcąc poprawić i podpiąć popręgami kulbakę, która się osłowi pod brzuch przekręciła.
Gdy już siwca oporządził, Don Kichot chciał ująć wpół swoją damę omanioną, aby ją na kulbakę wsadzić, aliści ta, podniósłszy się z ziemi, oszczędziła mu tej fatygi. Odstąpiła w tył dwa kroki, dla lepszego zamachu, oparła się dwiema rękoma na krzyżu oślicy i skoczyła na kulbakę lżejsza od sokoła, rozłożywszy nogi jak chłop.
— Hej, do stu djabłów! — zawołał Sanczo, — nasza pani jest bardziej zwinna od krogulca. Wszystkich koniuszych z Kordoby i Meksyku mogłaby nauczyć na koniu jeździć. Skoczyła na łęk tylni piorunem i teraz gna na oślicy, niby na zebrze, ostróg wcale nie używając. Jej damy dworskie wyprzedzić się nie dają i pędzą z wiatrem w zawody.
Wszystko to była prawda, gdyż dziewki, ujrzawszy Dulcyneę na kulbace, pognały za nią co tchu i przez dobre pół mili nawet głów nie odwróciły. Don Kichot odprowadzał je wzrokiem, a gdy już ich dojrzeć nie mógł, odwrócił się do Sanczy i rzekł:
— Cóż ci się wydaje, Sanczo, o zajadłej złości tych czarnoksiężników? Patrzaj, dokądże to rozciąga się ich zazdrość i nienawiść, jaką dla mnie żywią. Pozbawili mnie radości, jakąbym mógł odnieść, oglądając panią moją, w jej pierwotnym i prawdziwym kształcie. Zaprawdę, przyszedłem na świat, aby służyć za wzór dla wszystkich nieszczęśników i być tarczą i celem, w który godzą strzały przeciwnego losu. Musiałeś to spostrzec, Sanczo, że ci zdrajcy, nie przestali na tem, że przeistoczyli moją Dulcyneę, ale przedzierzgnęli ją jeszcze w grubą i szkaradną chłopiankę. Odjęli jej także to, co jest zwykłe wielkim damom, chcę rzec piękny zapach, gdyż mają one zawsze przy sobie pachnące kwiaty i wonności zachęcające. Gdym się zbliżył, aby wsadzić panią Dulcyneę na oślicę, którą ty być mienisz rumakiem, poczułem okrutny smród czosnku, co mi ckliwość sprawił.
— O kanalje — zawołał Sanczo. Przeklęci i złośliwi czarnoksiężnicy! Gdybym tak mógł was ujrzeć na rożen nadzianych, albo nawleczonych na nici za uszy, niby śledzie, wędzące się u komina!
Wiele umiecie, wiele możecie, a czynicie jeszcze więcej! Małoż wam, arcyszelmy, żeście przeinaczyli perły ócz mojej pani w galasy korkowego drzewa, a jej złociste sploty w szczecinę z ogona czerwonego byka, że wszczęt jej urodę popsowaliście? — Musieliście jeszcze tknąć się jej wonności? Przynajmniej moglibyśmy wywęszyć, co się kryje pod tym szkaradnym pozorem — chocia, mówiąc po prawdzie, nie dostrzegłem wcale jej szpetoty, widzałem jeno jej piękność, którą podnosiła jeszcze brodawka nad górną wargą, ozdobiona siedmioma czy ośmioma rudemi włoskami, długiemi na dwa palce i zdającemi się być złotemi nićmi.
Według wspólności, jaką zachodzi między brodawkami na twarzy a innemi na ciele oznaczeniami, Pani Dulcynea winna mieć jedno znamię na pośladku prawym, odnoszące się do znamienia na twarzy. Jednakże te włosy, o których powiadasz, są zbyt długie, jak na takie znamię.
— Przysięgam Wam, WPanie — odparł Sanczo że tam się nawszem cudnie wydają.
— Wierzę, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot. — Natura nie uposażyła pani Dulcynei w nic takiego, coby nie było najprzedniejsze i najdoskonalsze. Gdyby miała i sto takich znamion, nie byłyby to znamiona, jeno słońca i gwiazdy błyszczące. Powiedz mi jednak jeszcze, Sanczo, czy to, co mnie się wydało kulbaką, było siodłem gładkiem, czy damskiem?
— Nie — odparł Sanczo — było to siodło o krótkich strzemionach, z czaprakiem tak bogatym, że wart on jest połowę dobrego królestwa.
— Przeczżem tego wszystkiego oglądać nie mógł! — zawołał Don Kichot. — Mówię i powtarzam, że jestem największym na świecie nieszczęśnikiem.

Frant Sanczo o mało śmiechem nie parsknął, słuchając głupstw swego pana, tak gracko w pole wywiedzionego. Po wielu różnych dyskursach, wsiedli wreszcie na rumaki i udali się ku Saragossie. Spodziewali się tam wczas stanąć, aby być przytomni na uroczystych świętach, które w tem sławnem mieście corocznie obchodzą. Aliści, nim tam dotarli, zdarzyło im się w drodze tyle, tak ważnych i nowych, przypadków, że zasługują one ze wszechmiar na spisanie i zapoznanie się z niemi.

KAPITULUM XI
O PRZEDZIWNEJ PRZYGODZIE, JAKA SIĘ ZDARZYŁA DON KICHOTOWI Z WOZEM I „ORSZAKIEM ŚMIERCI“

Don Kichot jechał drogą, srodze zamyślony, zważając niecną psotę, którą mu wyrządzili czarnoksiężnicy, przedzierzgnąwszy jego damę, Dulcyneę, w szpetną chłopkę; nie wiedział jakiegoby tu sposobu się chwycić, aby jej pierwotny kształt powrócić. Tak się w tych smutnych myślach zapamiętał, że mu się cugle Rossynanta z rąk wywinęły. Rumak, czując swobodę, jakiej mu udzielono, co chwila stawał i popasał na zielonej trawie, której tutaj było wbród. Sanczo ocucił naszego rycerza z tego odrętwienia.
— Panie — rzecze — melankolja stworzona jest nie dla bydląt, jeno dla ludzi, jeśli jednak ludzie nazbyt się nią owładać pozwalają, zwierzętami się stają. Ocknij się, Wasza Miłość, bądź przytomny, ściągnij wodze Rossynantowi, otrząśnij się z tej martwoty, skrzep się w sobie i ukaż tę dzielność, którą celować zwykli wszyscy rycerze błędni. Cóż to jest u czarta? Jakież to znów opuszczenie? Jesteśmy tutaj, czy jesteśmy we Francji? Niech regiment djabłów porwie wszystkie Dulcynee na świecie. Więcej znaczy zdrowie jednego rycerza błędnego, niż wszystkie przedzierzgnięcia i czarodziejstwa.
— Zamilcz, Sanczo — rzekł Don Kichot mdlejącym głosem. — Milcz, mówię i nie miotaj bluźnierstw przeciwko zaczarowanej damie mojej! Ja sam ponoszę winę jej nieszczęścia i niepomyślności. Jej zły los jest skutkiem zawiści, jaką ku mnie żywią owi czarnoksiężnicy.
— Ja takoż mówię — odparł Sanczo. — Kto ją wprzód widział i teraz ją widzi, musiałby mieć serce twardsze nad opokę, gdyby się nie użalił i nie zapłakał.
— Masz słuszną przyczynę tak mówić, Sanczo — rzekł Don Kichot — ty, coś ją widział wprzód, w niezaćmionym blasku jej piękności, gdyż omamienie nie miało tej mocy, aby ci wzrok zamglić i ukryć przed tobą jej przewyborne doskonałości. Na mnie jeno i na oczy moje sprzysięgła się ta moc trucicielska! Ale z tem wszystkiem, Sanczo, jedna rzecz jest już jasna dla mnie; oto żeś źle odmalował mi piękność mojej damy. Jeżeli dobrze pamiętam, rzekłeś, że jej oczy są jak perły.[43] Oczy, które się zdają być perłowe, są raczej oczami sztokfisza, niż damy. Domyślam się, że oczy mojej Dulcynei muszą być na kształt wielkich, zielonych szmaragdów, z pięknemi tęczami brwi. Odejmij te perły z jej ócz i przyrównaj je raczej do jej zębów. Zapewne pomyliłeś się, biorąc oczy za zęby!
— Wszystko to być może — rzekł Sanczo — gdyż równie mnie pomieszała jej piękność, jak WPana jej szpetota. Ale polećmy tę sprawę Bogu, który przewidzi zawsze wszystkie rzeczy, co się mają stać w tej dolinie łez, na tym padole i świecie omylnym, gdzie trudno znaleźć cośkolwiek bez przymieszki fałszu, niecnoty i zdrady. Jedno mnie tylko zatrudnia: jeśli WPan zwyciężysz jakiegoś wielkoluda albo rycerza błędnego i każesz mu stanąć później przed obliczem dostojnej pani Dulcynei, gdzież ją odnajdzie ten nieborak, rycerz pokonany? Jakbym ich już widział, błąkających się z rozdziawionemi gębami, po ulicach Toboso w poszukiwaniu pani Dulcynei. Gdy zaś ją na środku ulicy spotykają, nie poznają jej tak, jakby mego rodzonego ojca nie poznali.
— Może być, Sanczo — odparł Don Kichot — że omamienie nie będzie się tak daleko rozciągało, aby olbrzymi i rycerze błędni nie mieli rozpoznać pani Dulcynei, kiedy przed nią staną. Ale tego doświadczymy na kilku pierwszych, których pokonam i poślę ich do Toboso z tem zleceniem, aby po powrocie opowiedzieli mi, co im się zdarzyło w tej mierze.
— Znajduję WPanie — rzekł Sanczo — ten wynalazek wcale dobry, gdyż dowiemy się przezeń, co wiedzieć chcemy. Jeżeli jej piękność nie jest ukryta dla innych, tedy nieszczęście raczej Was, panie, dotyka, niż ją. Skoro nasza pani Dulcynea jest zdrowa i cała, my możemy jechać swoją drogą i szukać szczęścia, jak najlepiej będziemy mogli, w różnych przygodach. Reszty dokona czas, który swoją drogą krocząc, jest najlepszym lekarzem na te choroby, a i na większe jeszcze!
Don Kichot chciał odpowiedzieć Sanczo Pansy, gdy przeszkodził mu w tem widok wozu, który się na drodze ukazał. Wóz był pełen najróżniejszych i najdziwaczniejszych stworów, jakie sobie tylko wystawić można. Ten, co muły poganiał, był okrutnym i strasznym djabłem. Wóz był odkryty, bez zwierzchniej klecianki. Pierwsza osoba, która się oczom Don Kichota ukazała, była śmierć z ludzką twarzą; obok niej stał anioł z różnobarwnemi skrzydłami, z drugiej strony cysarz, w złotej (jak się zdawało) koronie na głowie. U stóp śmierci widniał bożek, zwany Kupidem, bez przepaski na oczach, natomiast z łukiem, sajdakiem i strzałami. Był także rycerz, uzbrojony od stóp do głów; zamiast szyszaka miał jeno na głowie kapelusz, z piórami różnobarwnie upstrzonemi. Oprócz tego były jeszcze inne osoby, o różnych obliczach i różnie przebrane.
Nieoczekiwane widowisko sprawiło podziwienie Don Kichotowi, Sancza zaś zalękło niezmiernie. Aliści Don Kichot wkrótce się rozradował na myśl, że nastręcza mu się sposobność nowej i niebezpiecznej przygody. Myśląc tak, już gotów był stawić czoło wszelkim hazardom, poskoczył tedy ku wozowi, a później głosem gromkim i groźnym, zawołał:
— Woźnico, furmanie, czy djable, kimkolwiek jesteś, powiedz mi, nie mieszkając, dokąd jedziesz i kogo wieziesz na tym wozie, który bardziej przypomina łódź Charona, niźli pojazd zwyczajny.
— WPanie — odparł na to djabeł głosem spokojnym i uniżonym, zatrzymując wóz, — jesteśmy komedjantami z trupy Złego Anioła.[44] Dzisiaj rano, jako w Oktawę Bożego Ciała przedstawialiśmy w miasteczku, za tym pagórkiem znajdującem się, misterjum zwane Orszakiem Śmierci.[45] Mamy je jeszcze powtórzyć dzisiejszego wieczora w tej wsi, co przed nami leży. A jakoże wieś jest blisko, tedy oszczędzając sobie fatygi i dwojakiego przebierania się, jedziemy w tych samych sukniach, w jakich misterjum święte przedstawiamy. Ten młodzieniec udaje śmierć, tamten znów anioła. Ta białogłowa, żona autora tego widowiska, ubrana jest za królową, ów mąż za żołnierza, drugi za cysarza, ja zaś za djabła. Jam jest jeden z pierwszych udających w tej tragedji, gdyż pierwsze odgrywam role. Jeżeli WPan chcesz czegoś więcej jeszcze się dowiedzieć, tedy pytaj; na wszystko dokładnie odpowiem, gdyż, będąc djabłem, wszystko mam w swojej mocy.
— Na cześć rycerza błędnego — zawołał Don Kichot — zaledwiem obaczył ten wóz, zaraz pomyślałem, że zdarza mi się jakaś niezwykła przygoda. Teraz zaś widzę, że pozór rzeczy trza dotknąć ręką, aby się z błędu wyprowadzić. Jedźcie z Bogiem, moi poczciwcy i odprawiajcie spokojnie swoje widowiska; gdybym mógł wam być w czemś użyteczny, nie zaniedbam tego uczynić, bowiem, od najmłodszych lat, wielką miałem do komedyj skłonność, będąc zaś o trokiem umierałem z uciechy, gdy trupa komedjantów do nas przybywała.
Kiedy się takiemi dyskursami bawili, traf zdarzył, że zbliżył się do nich jeden z igrców, przebrany za kuglarza. Cały był okryty szychowem płótnem i obwieszony gruchotkami; na końcu kija miał trzy nadęte, krowie pęcherze. Ów błazanek ucieszny, stanąwszy przed Don Kichotem, jął na wszystkie strony kijem szermować, uderzać o ziemię pęcherzami i kozły wywracać, dzwoniąc głośno gruchotkami.
Dziwaczny pozór wesołka tak przeraził Rossynanta, że choć Don Kichot starał się go utrzymać wędzidłem, cugli mu zawściągnąwszy, rumak puścił się w cwał przez pola, z chyżością nigdy niespodziewaną po jego kościstej konstytucji. Sanczo, zważywszy dobrze niebezpieczeństwo, w jakiem znalazł się jego pan, któremu upadek groził, zeskoczył ze swego siwca i co tchu w piersiach pobiegł mu na ratunek. Gdy się zbliżył, już Don Kichot na ziemi leżał, pospołu z Rossynantem. Zwykły to był koniec i wynik dziarskości i animuszu Rossynanta.
Zaledwie Sanczo porzucił swego osła, aby biec na pomoc swemu panu, ów opętany tancerz z pęcherzami wskoczył na grzbiet kłapoucha. Osioł, przerażony bardziej odgłosem dzwonków, niźli razami kija, pobiegł rączo ku wsi, w której mieli pokazywać widowisko. Sanczo spoglądał na biegnącego osła i na swego pana, leżącego na ziemi, nie wiedząc komu na ratunek ma się wprzód udać. Ponieważ był jednak dobrym giermkiem i wiernym sługą, więc miłość, jaką miał do pana, przeważyła w nim nad przywiązaniem do osła. Ilekroć ujrzał pęcherze, wznoszące się ku górze, a później spadające na boki osła, o mało nie umarł ze strachu. Wolałby, aby razy spadały raczej na jego oczy, niż choćby na sierść z ogona oślego. Pełen turbacji i wnętrznej boleści, podszedł do Don Kichota, znajdującego się w gorszym stanie, niżby się tego spodziewać było można, dopomógł mu wleźć na Rossynanta i rzekł:
— Mości panie, djabeł porwał mi osła!
— Jaki djabeł? — zapytał Don Kichot.
— Djabeł z pęcherzami! — odparł Sanczo.
— Odzyskam twego osła — rzekł Don Kichot — choćby się ten djabeł, pospołu z nim, zapadł w najgłębsze i najtajniejsze piekła abisy. Pójdź za mną Sanczo! Wóz wolno się po drodze toczy; muły ci się dostaną tymczasem w nagrodę za stratę osła.
— Nie trzeba się już trudzić, WPanie — odparł Sanczo — niech Wasza Miłość pohamuje gniew słuszny, gdyż, jako mi się wydaje, djabeł porzucił osła, który tu powraca.
Była to prawda, bowiem, gdy osioł na wzór Rossynanta, na ziemię się wywrócił, djabeł piechotą do lasu się przebrał, zaś osioł przybiegł do swego pana.
— Z tem wszystkiem — rzekł Don Kichot — należałoby ukarać swywolę i zuchwałość tego czarta, wywierając zemstę na jakimś igrcu, siedzącym na wozie, choćby to i był sam cysarz.
— Wybijcie sobie to z głowy Wasza Miłość — odparł Sanczo — i posłuchajcie się mojej rady: nie trzeba nigdy szukać zwady z komedjantami, którzy rozlicznemi przywilejami się cieszą!
Sam, na własne oczy, widziałem, jak pochwycono komedjanta, o dwa mordy oskarżonego, a przecie wyszedł z tego bez szwanku i włos mu z głowy nie spadł. Czy WPan, nie wiesz, że tych wesołków i trefnisiów wszyscy lubią, sprzyjają im, opiekują się nimi i wspór im dają, — osobliwie zaś tym, co do trupy królewskiej należą, gdyż ci, po zwierzchnich szatach i układności, książętami być się zdają.
— Jednakże — rzekł Don Kichot — ten komedjant-djabeł, nie będzie się puszył bezkarnie, że mi się z rąk wywinął, choćby się i cieszył faworem całego rodzaju ludzkiego.
Mówiąc to, poskoczył za wozem, który się już do Wsi zbliżał i począł wołać gromkim głosem:
— Stój, zaczekaj, wesoła i zgiełkliwa czeredo! Nauczę was, jak się macie obchodzić z osłami i rumakami, służącymi za wierzchowców rycerzom błędnym i ich giermkom!
Don Kichot wrzeszczał tak głośno, że komedjanci siedzący na wozie, dobrze go usłyszeli. Miarkując ze słów, co uczynić zamyśla, śmierć, w jednem okamgnieniu, z woza skoczyła. Za nią poszedł Cysarz, Djabeł-woźnica Anioł, Królowa i Bóg-Kupido. Opatrzywszy się należycie w kamienie, stanęli na stronie, gotowi przyjąć godnie Don Kichota.
Nasz rycerz, ujrzawszy ten poczet, w tak mężnej postawie, z rękami wzniesionemi ku górze i uzbrojonemi w tęgie głazy, wstrzymał cugle Rossynantowi, rozmyślając, z którejby tu strony szturm przypuścić, z najmniejszem dla siebie niebezpieczeństwem. Gdy tak stał, zbliżył się Sanczo, który, widząc, że lada chwila uderzy na dobrze sprawiony hufiec, rzekł:
— Zbyt wielkim szaleństwem byłaby podobna zatarga. Zważcie, Wasza Miłość, że przeciwko temu kamiennemu gradowi, przeciwko tym głazom, które trudno jest udźwignąć, na nic się nie zda broń świata całego, chyba, że trzebaby było wleźć pod miedzianą pokrywkę dzwonu. Należy także mieć na uwadze, że to raczej zuchwalstwo niż męstwo, uderzać w pojedynkę na całą armję, na czele której stoi śmierć i którą wspomagają dobrzy i źli aniołowie, cysarzów nie licząc. Jeśli to ostrzeżenie Wam nie wystarcza, zważcie przynajmniej, że między temi ludźmi nie ma ani jednego rycerza błędnego, chocia wszyscy zdają się być królami, cysarzami i książętami.
— Dosyć na tem! — rzekł Don Kichot. — Utrafiłeś w samo sedno, Sanczo! To powinno mnie odrazić od powziętego zamysłu. Nie mogę, ani nie powinienem dobywać szpady (jak ci to już nieraz namieniałem) przeciwko temu, co nie jest na rycerza pasowany.
Do ciebie to należy, Sanczo, zemścić się za krzywdę i zniewagę, którą twemu osłu wyrządzono. Ja będę tu stał blisko, krzepiąc twego ducha i zachęcając do mężnego spotkania.
— Nie jest to rzecz sprawiedliwa i słuszna, Wasza Miłość — odparł Sanczo — brać nad kimkolwiek pomstę. Dobry chrześcijanin winien wszystkie urazy darować. To już na moim ośle wskóram, że swoją urazę i krzywdę moim rękom powierzy i spuści się całkiem na moją wolę. A moją wolą jest przeżyć mój cały wiek, w pokoju i zgodzie.
— Skoro takie jest twoje ułożenie — odparł Don Kichot — o mój poczciwy, mądry, chrześcijański i niemściwy Sanczo, tedy porzućmy te straszydła i jedźmy szukać przygód lepszych i ważniejszych. W tych stronach, jak tuszę, zbywać nam na nich nie będzie!
Tak mówiąc, chwycił za cugle, zaś Sanczo wsiadł na osła; tymczasem śmierć wraz z całym swoim orszakiem wlazła na wóz i ruszyła w drogę.

Ten był pomyślny koniec niebezpiecznej przygody z Wozem Śmierci, dzięki doskonałej radzie, jakiej swemu panu Sanczo Pansa udzielił. Nazajutrz mieli inną przygodę z zakochanym rycerzem błędnym, niemniej cudowną, od tej, która tu opisana została.

KAPITULUM XII
KTÓRE OPISUJE NIEZWYKŁĄ PRZYGODĘ WALECZNEGO DON KICHOTA Z RYCERZEM ZWIERCIADEŁ

— Noc, która nastąpiła po dniu spotkania z śmiercią, Don Kichot i jego giermek spędzili pod wysokiemi i cienistemi drzewami. Don Kichot dał się nakłonić Sanczy i jadł z zapasów, które osioł na sobie dźwigał. W czasie wieczerzy, Sanczo rzekł do swego pana:
— Byłbym wielkim głupcem, Wasza Miłość, gdybym sobie wybrał za nagrodę, miast trzech źrebiąt, łup wzięty przez WPana w pierwszej bitwie. Prawdę powiada przysłowie, że lepszy wróbel w garści, niż żóraw w powietrzu!
— Z tym wszystkiem, Sanczo — odparł Don Kichot — gdybyś mnie był dopuścił do bitki, znacznego łupubyś sobie przysporzył, a przynajmniej posiadałbyś złotą koronę cysarską i barwne skrzydła Kupidyna. Ogołociłbym ich na czysto i zdobycz twoim rękom powierzył.
— Sceptra i korony cysarzów-komendjantów — odparł Sanczo — nigdy nie były ze szczerego złota, jeno z szychu lub blachy.
— To prawda — odparł Don Kichot — i nie byłoby to rzeczą stosowną, gdyby ozdoby komedjantów z szlachetnego jakiegoś kruszcu miały być uczynione. Wszystko to musi być zmyślone i udane, jako i komedja sama, którą winienes lubić Sanczo, i mieć ja w zachowaniu. Miłując zasię komedję, musisz sprzyjać także igrcom, którzy ją przedstawiają, czy składają. Wszyscy oni są narzędziem, służącem dobru pospolitemu każdego państwa. Stawiają nam nieustannie przed oczami zwierciadła, w których odbijają się, jak żywe, wszystkie ludzkie działania. Nic nam tak dokładnie nie okryśla, kim jesteśmy i kim być powinniśmy, jak komedja i ci, co ją udają. Rzeknij mi na ten czas: zaliżeś nigdy przytomny nie był odgrywaniu komedji, w którą autor wwiódł postacie królów, cysarzy, papieżów, rycerzy, dam i innych osób rozlicznych? Jeden udaje oszusta, drugi matacza, ten kupca, tamten żołnierza, ów zasię znów roztropnego cymbała, czy też kochanka głupawego. Po skończonem odprawieniu widowiska i rozdzianiu się z szatek, zaliż wszyscy igrcy nie są sobie równi?
— Nieraz na theatrum bywałem — odparł Sanczo.
— Podobna rzecz — ciągnął dalej Don Kichot — zachodzi w komedji życia ludzkiego, na tym tu padole. Jedni z nas są cysarzami, drudzy papieżami, tyle tu ról rozlicznych, że ich i zliczyć nie sposób, ani w jednej komedji zawrzeć. Ale, gdy się życie kończy, śmierć zdziera z nas ozdoby, któremi się nad innych wynosiliśmy, tak, iż, ze sobą porównani, do mogiły zstępujemy.
— Piękne porównanie, ani słowa — odparł Sanczo — aczkoli nie takie znów nowe, abym go nieraz nie słyszał. Jest to, niby ta gra w szachy. Dopóki trwa partyja, każda sztuka jest przydatna i ma swoje osobne zadanie, ale gdy się gra skończy, wszystkie sztuki mieszają się z sobą, zrównują się i idą do pudła pospołu, co jest właśnie jak z tymi, których do grobu chowają.
— Zdaje mi się, Sanczo — rzekł Don Kichot — że codzień bardziej łepskim i bystrym się stajesz.
— Zapewne — odparł Sanczo — coś z mądrości WPana musiało przecie przylgnąć do mnie. Jałowe ugory i piaszczyste role, kiedy się je gnoi i uprawia piękne plony dają. Chcę przez to powiedzieć, ze rozmowy z Waszą Miłością były tym gnojem, co użyźnił bezpłodny grunt mego przyrodzenia. Czas, przez który znajduję się w służbie WPana, był czasem uprawy. Tuszę, że wydam plon w obfitości, którego wstydzić się nie będzie trzeba i który nie odstrychnie się od ścieżki dobrej edukacji, którą WPan wyżłobił w mym umyśle jałowym.
Uśmiechnął się Don Kichot z tych udatnych słów Sanczo Pansy. Zdało się naszemu rycerzowi, iż w istocie rzeczy Sanczo miał rację, mówiąc o swojej poprawie. Od czasu do czasu rezonował foremnie, nad podziw. Też jednak pewna, że ilekroć chciał przemowie uroczyście, napuszenie i dwornie, kończył swój dyskurs, staczając się ze szczytu swego prostactwa, na samo dno swojej głupoty. Najlepszą pamięć i umysłu polerowność okazywał w przytaczaniu przysłów, więcej lub mniej stosownych do argumentu, tak, jakeśmy to już nieraz widzieli w biegu tej historji.
Na tych i tym podobnych dyskursach ubiegła im większa część nocy, aż wreszcie Sanczo zapragnął zamknąć okiennice swoich ócz (mawiał tak zawszy, gdy mu się na sen zbierało.) Odkulbaczył osła i puścił go luzem na trawę, aby się pasł dowoli. Rossynantowi siodła nie odjął, gdyż, według rozkazania Don Kichota, rumak jego winien być osiodłany zawsze, gdy w szczerem polu, a nie pod dachem noclegowali. Starożytny to był obyczaj i pilnie przez rycerzy przestrzegany: zdejmować uździenicę i przytraczać ją do łęku siodła: natomiast siodła zdejmować, uchowaj Boże!
Tak też uczynił Sanczo, zostawiając Rossynantowi równą, co i osłu wolność paszenia się.
Miłość i przywiązanie1 tych dwojga bydląt były tak wielkie i osobliwe, że z podania, które z ojca na syna przechodzi, wiemy, iż autor tej prawdziwej historji dwa osobne kapituła jej poświęcił. Mówią wszakże, że dla przystojności, takiej bohatyrskiej opowieści należnej, później je pominął. Czasami jednak autor wyrywa się z tym argumentem i mówi, że dwa bydlęta miłośnie tarły się o siebie nawzajem, że gdy były nażarte i zmęczone, Rossynant kładł na szyi osła swój łeb i szyję, dłuższą na dobre pół łokcia i że mogły tak stać, patrząc w ziemię, przez trzy dni, albo przynajmniej tak długo, jak im na to pozwalano, nim ich głód nie przymusił do szukania paszy. Mówią takoż, że autor przyrównał tę ich przyjaźń do przyjaźni Nisusa i Euriala, oraz Pilada i Oresta. Z tego już wnosić można dowodnie, ku powszechnemu zadziwieniu, jak szacowną i niezłomną rzeczą musiało być przywiązanie dwojga bydląt, o spokojnem przyrodzeniu. Exemplum to jest sromotą dla ludzi, którzy tak źle przyjaźni dochowywać są zwykli. Dlatego też pospolicie mówią:

Przyjaciel nie jest przyjacielem,
Z kijów już włócznie uczyniono[46]

Albo:

Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły

Niechaj się nikomu nie zdawa, że autor przyjaźń bydląt z przyjaźnią ludzi w paragonie kładąc, zszedł ze swej drogi właściwej; bowiem ludzie od zwierząt wiele użytecznych nauk odebrali i siła rzeczy ważnych się nauczyli, tak na ten przykład od bocianów enemy, od psów womitów i wdzięczności, od żórawi czujności, od mrówek zabiegliwości, od słoni szlachetności, zaś od koni wierności.[47]
Sanczo zasnął w końcu u stóp rozłożystego dębu; Don Kichot drzemał, wsparty o pień. Nie pozostali długo w tym stanie, gdyż Don Kichota obudził hałas, rozlegający się za jego plecami. Skoczył na równe nogi i wytężył słuch, chcąc poznać, skądby ten rumor pochodził. Nagle spostrzegł dwóch ludzi, siedzących na koniach. Jeden z nich, spuściwszy się z siodła, rzekł do drugiego.
— Zsiądź i ty, miły przyjacielu, i odkiełznaj nasze rumaki. Zdaje mi się, że nie zbraknie im tutaj paszy, mnie zaś samotności i spokoju, tak potrzebnych dla moich myśli miłosnych.
Ledwie to powiedział, już legł na murawie. Gdy złaził z konia, zbroja mocny chrzęst wydała, po tym znaku poznał Don Kichot, że musiał to być jakiś rycerz błędny. Zbliżył się do Sanczy, który tęgo chrapał, ujął go za ramię i długo tarmosił, nim się giermek ocknął.
— Braciszku Sanczo — rzekł niskim głosem — czeka nas nowa przygoda.
— Niech Bóg dobrą nam zdarzy — odparł Sanczo — a gdzie jest, proszę WPana, owa donja przygoda?
— Gdzie jest? — rzekł Don Kichot. — Obróć oczy a ujrzysz, leżącego na murawie, błędnego rycerza, który jak mi się wydaje, jest wielce zatroskany. Widziałem jak z konia zsiadł i na ziemi się rozciągnął z oznakami jakiejś skrytej boleści; zbroja jego dziwny przytem dźwięk wydała.
— Z czego Wasza Miłość wnosi, że to ma być przygoda?
— Nie chcę tego twierdzić — odparł Don Kichot — że to musi być zatarga koniecznie, ale pewno początek jakiejś przygody; gdyż na ten kształt właśnie wszystkie przygody się zaczynają.
Ale posłuchaj trochę Sanczo, zda mi się, że ten rycerz stroi cytrę, czy harfę, a z tego że chrząka i czka tuszę, że gotuje się do śpiewu.
— Na mą duszę — rzecze Sanczo — dobrze WPan mówisz. Musi to być jakiś rycerz zakochany!
— Niema takiego rycerza błędnego, któryby zakochany nie był — odparł Don Kichot.
Tymczasem słuchajmy go; ani chybi, z tej nici poznamy zwikłany motek jego myśli, gdyż przez usta bogactwo serca przemawia.[48]
Sanczo chciał odpowiedzieć swemu panu, aliści przeszkodził mu w tem śpiew Rycerza z Lasu, śpiew, który nie był ani zbytnio zły, ani zbytnio dobry. Nakłonili ucha i usłyszeli takie wiersze:

Będę umiał się poddać każdemu zechceniu
Zechcijcie mi narzucić, pani, waszą wolę,
Pragnienie me zawarte jest w waszem pragnieniu,
Wasze są moje tchnienia, radości i bole.

Jeśli zechcecie, pani, bym zgasił płomienie,
Prędzej mnie zobaczycie na marach, lecz czyli
Amor nie miałby śpiewać zamiast mnie z tej chwili

O piękności, będącej w takiej dla mnie cenie

Zważam wszelkie przeszkody, ale serce moje
Jest z wosku i djamentu, przeto się nie boję,
Abym chybił w czemkolwiek prawidłom miłości

Wyryjcie to niem, co chcecie, o niebiańska pani
O piękności najwyższa, której niosę w dani
Me serce, w którem przez was treść wciąż nowa gości.

Rycerz z Lasu skończył swą pieśń westchnieniem, z głębi serca płynącem, a później zmilczawszy przez kęs czasu, rzekł głosem żałosnym i utyskującym:

— O najpiękniejsza i wraz najbardziej niewdzięczna na świecie damo! Zaliż to możliwe, o najjaśniejsza Kasildeo z Wandalji, abyś zezwoliła, żeby twój niewolnik — rycerz mamie wiek swój trawił, błąkając się po całym świecie i znosząc mnóstwo niesłychanych trudów? Zaliż nie dosyć ci na tem, ze wszystkich rycerzy Nawarry, Leonu, Andaluzji, Kastylji, a takoż rycerzy całej Manczy przymusiłem wyznać, żeś jest najpiękniejszą na świecie damą.
— A owóż i wcale nie! — rzecze wtem Don Kichot, — bo ja jestem z Manczy, a nigdy, jako żywo, tegom nie oświadczył, jako i nigdy nie oświadczę rzeczy tak przeciwnej piękności mojej pani. Z tego widzisz, Sanczo, że temu rycerzowi marzyc się musi. Ale słuchajmy dalej, może się więcej wygada.
— Zapewne, tego się spodziewać należy — odparł Sanczo, — gdyż ma wygląd, jakby się chciał żalić przez cały miesiąc.
Tak się jednakże nie stało, bowiem Rycerz z Lasu usłyszawszy głosy wpobliżu siebie, przerwał swoje utyskiwania, zerwał się z ziemi i rzekł głosem dostojnym i dźwięcznym:.
— Kto tam? Kim jesteście? Czy do liczby pocieszonych, czyli też zasmuconych należycie?
— Jesteśmy z liczby zasmuconych — odparł Don Kichot.
— Zbliżcie się zatem do mnie — rzekł Rycerz z Lasu znajdziecie tu samą żałość i nieszczęśliwość w swojej istocie!
Don Kichot, usłyszawszy respons tak dworny, podsunął się do rycerza pospołu z Sanczą. Rycerz wziął go za rękę, mówiąc: Spocznijcie tu, Mości panie rycerzu. Aby poznać, że jesteście nieszczęśliwi, i że należycie do tych, co profesji błędnego rycerstwa się oddają, dość mi, że spotykam Was w tem miejscu, gdzie samotność i noc ukojona, zwykłe pocieszycielki rycerzów błędnych, Wam towarzyszą.
—. Jestem rycerzem — odparł Don Kichot — i sprawuję profesję, o której WPan namieniałeś. Chocia w duszy mojej smutki, strapienia i nieszczęścia mają swoje mieszkanie, mimo to jednak, zdolen jestem nieszczęść cudzych się politować. Z tego, coście śpiewali, poznałem, że duszne niepokoje was trapią, chcę rzec, strapienia miłości, którą darzycie piękną niewdzięcznicę mianowaną w tych użaleniach.
Taką bawiąc się rozmową, usiedli obok siebie na twardej ziemi, w tak przykładnej zgodzie i przyjaźni, jakby nazajutrz o świtaniu nie mieli sobie głów porozbijać.
— Mości panie rycerzu — zapytał rycerz z Lasu Don Kichota — czy WPan trafunkiem nie jest zakochany?
— Jestem na nieszczęście — odparł Don Kichot — lubo nieszczęścia, które się rodzą z wysokiego naszych myśli i pragnień umieszczenia, bardziej za łaskę niźli losu doznanie winny uchodzić.
— Byłaby to prawda — rzekł Rycerz z Lasu, — gdyby nam nie mieszały umysłów ustawne wzgardy, które nieraz na zemstę wyglądają.
— Nie byłem nigdy od mej damy wzgardzony — odparł Don Kichot.
— Święta prawda! — zawołał Sanczo — nasza pani jest łagodna jak baranek i miętsza od masła.
— Czy to giermek WPana? — zapytał Rycerz z Lasu.
— Tak — odparł Don Kichot.
— Nie widziałem nigdy giermka — rzekł Rycerz z Lasu — któryby śmiał gadać wówczas, kiedy jego pan mówi. Mam ja swojego, co tam stoi; człek to słuszny, jak i jego ojciec, nigdy jednak nie waży się ust otworzyć, kiedy ja gadam.
— Wyznaję, że mówiłem — rzecze Sanczo — i że mogę mówić przed kimś godniejszym jeszcze... ale lepiej ugryźć się w język.
Giermek Rycerza z Lasu schwycił Sanczę za ramię i rzekł:
— Pójdziemy na stronę, gdzie do woli będziemy się mogli wygadać na modłę giermków — niech się tam nasi panowie bawią opowiadaniem o swoich afektach — będą mieli przynajmniej do jutra rana czem się zatrudniać. Dzień ich zaskoczy, nim skończą!
— Chętnie — rzekł Sanczo — oznajmię wam kto jestem, a wy mnie powiecie, czyli mnie można zaliczać do pocztu giermków-pyskaczy.

Dwaj giermkowie oddalili się, aby zacząć dyskurs tak ucieszny, jak poważny był dyskurs ich panów.

KAPITULUM XIII
DALSZY CIĄG PRZYGODY Z RYCERZEM Z LASU I ROZTROPNA, FOREMNA I ZGODNA ROZMOWA MIĘDZY DWOMA GIERMKAMI

Rycerze i giermkowie rozłączyli się z sobą; ci jęli sobie opowiadać historję swej miłości, tamci życia swego trafunki. Opowieść nasza mówi wprzód o dyskursach giermków, a później dopiero przechodzi do rozmowy panów. Oddaliwszy się nieco na stronę, giermek Rycerza z Lasu rzekł do Sanczo Pansy:
— Prawdziwie psie życie jest, które my, giermkowie rycerzy błędnych wiedziemy. Można powiedzieć, że jemy swój chleb w pocie czoła. Oto skutek klątwy, którą Bóg rzucił na pierwszych naszych rodziców.
— Możnaby i to przydać — odparł Sanczo — że go jeszcze spożywamy w zimności i gorącości ciał naszych, gdyż niema na świecie nikogo, ktoby tak mróz i żar znosić musiał, jak nieszczęśni giermkowie rycerzów błędnych. Gdybyż jeszcze jeść było co; chleb smakuje nawet z omastą strapienia. Jednakoż nieraz, przez dzień, albo i przez dwa, nic, krom wiatru, w ustach nie mamy!
— Wszystko to znosimy i cierpimy — odparł giermek Rycerza z Lasu — dla nadzieji przyszłej nagrody. Rycerz błędny, który ma giermka w swej służbie, musiałby być nazbyt nieszczęśliwy, gdyby nie mógł dać swemu koniuszemu w nagrodę rządów nad jakąś wyspą, albo znacznem grabstwem, które oczy raduje!
— Ja — rzecze Sanczo — powiedziałem już memu panu, że rad się zadowolę wielkorządstwem jakiejś wyspy. Mój pan był tak wspaniałomyślny i szlachetny, że nie raz i nie dwa mi ją przyrzekł.
— Ja zaś — odparł giermek Rycerza z Lasu — za moje usługi poprzestanę na kanonji, na którą mi mój pan dał zapewnienie. Kanonja ta intranta wielce!
— Pan wasz — rzekł Sanczo — musi być tedy rycerzem duchownym, skoro może rozdawać urzędy kościelne swoim giermkom. Mój pan natomiast jest rycerzem świeckim. Przypominam sobie, że niektórzy z jego przyjaciół (niezbyt, według mego mniemania, mu życzliwi), doradzali mu, aby starał się zostać arcybiskupem, aliści on oparł się temu, gdyż gwałtem chce być cysarzem. Drżałem na myśl, że weźmie go ochota na jakiś urząd duchowny się wysforować, gdyż ja nie czuję się zdatny do piastowania kościelnych godności. Musicie bowiem wiedzieć, Mości Panie, że choć jestem do ludzi podobny, dla kościoła znaczę tyle, co bydlę nikczemne!
— W grubym jesteś, WPan, błędzie — odparł Giermek Rycerza z Lasu — gdyż rządy wyspiarskie nie są znów takim kęskiem wybornym. Jedne są przeciwne i opaczne, drugie ubogie i przykre, zaś najlepszy i najdogodniejszy niesie z sobą brzemię wielkich trosk i niewczasów, które zwala się na barki nieszczęśnika, na ten urząd wysadzonego. Rzetelnie mówiąc, to przeklętą służbę odbywamy, lepiejbyśmy zrobili, wracając do swoich domów i zatrudniając się łatwiejszem i milszem zajęciem, jak polowaniem lub ryb łowieniem. Niema wszak tak ubogiego na świecie giermka, któremu brakłoby rumaka, pary gończych i wędki, dla użytecznego spędzenia czasu na wsi.
— Nie brak mi niczego z tych rzeczy — odparł Sanczo — a chocia, prawdę mówiąc, nie mam rumaka, to posiadam osła, który siła więcej warta, niźli rumak mego pana. Bodajbym olksnął i nic strawić nie mógł, gdybym go zechciał pomieniać na pańskiego dzianeta, choćby mi i darowano na przydatek cztery korce owsa. WPan weźmiesz pewnie za żart pochwałę mego siwca; siwca mówię, gdyż jego barwa jest siwa. Gończych także mi nie zbraknie, gdyż we wsi jest ich poddostakiem, — zasię polowanie na cudzy koszt zawsze jest milsze.
— Panie giermku — rzekł koniuszy Rycerza z Lasu — muszę się przyznać, żem twardo postanowił porzucić te wybryki nieprzytomne i głupstwa rycerzy błędnych i powrócić do domu, aby dziatki swoje wychowywać. Mam troje, które są tak piękne, jak perły Wschodu.
— Ja zaś mam dwoje dziatek — odparł Sanczo — z którychby można nawet papieżowi wspaniały podarunek uczynić, zwłaszcza z dziewczyny, którą chowam na księżniczkę, chociaż moja żona jest temu przeciwna.
— Ile lat liczy sobie to dziewczę, co się ma stać księżniczką? — zapytał giermek Rycerza z Lasu.
— Około piętnastu lat, mniej albo więcej — odparł Sanczo — ale jest wielka jak kopja, świeża, niby poranek kwietniowy, a silna niby nosiciel brzemion.
— Piękne są to przymioty, ani słowa — zawołał Giermek Borowy. — Panienka ta godna jest stać się nietylko księżniczką, ale i nimfą z zielonego gaju. O wszetecznico, córko wszetecznicy, jakże okrągłą i pulchną musisz być filutko!
— Ani jej matka nie była łajdaczką, ani ona, chwalić Boga, łajdaczką nie będzie, wpóki ja żyję. Mów, Mospanie, z większym respektem. Nazbyt wolnych słów używasz, znalazłszy się między rycerzami błędnemi, którzy są samą istotą dworności.
— Mało się znacie, panie giermku, na pochwałach — odparł giermek Rycerza z Lasu, — Zaliż nie wiecie, że gdy rycerz zręcznie byka lancą uderzy, albo ktoś udatnie swojej rzeczy dokona, pospolicie się mawia: Ot taki syn, niecnota dzielnie się sprawił. To, co w tym sposobie mówienia wygląda na zniewagę i obelgę jest w istocie rzeczy pochwałą. Pewno zaparlibyście się swoich dziatek, gdyby uczynki ich nie były zacne i godne tego, by ich rodzicielom podobne, jak ta oto, pochwały składano.
— Tak, zapewne, wyrzekłbym się ich — odparł Sanczo — a jeśli taka jest modła mówienia, mozesz, WPan wysypać cały wór wszeteczeństw na głowę mojej żony i głowy moich dziatek, gdyż mówią i czynią wszystko, co na pochwałę zasługuje, jak ją WPan wyrażasz. Ja zaś, chcąc do nich powrocie, proszę Boga, aby mnie wywiódł z grzechu śmiertelnego, czyli wybawił od hazardownego rzemiosła giermka błędnego, którym poraź wtóry się stałem, skuszony i uwiedziony nadzieją znalezienia sakwy ze stem dukatów, jak ta, com ją na Czarnej Górze znalazł. Dotąd djabeł nieustannie, to tu, to tam, stawia mi na oczach worek, dublonami nabity. Wciąż mi się zdawa, ze go już ułapię, do piersi przycisnę, zaniosę do domu, pieniądze w posiadanie obejmę, okryślę intraty i będę żył jak książę. Gdy o tem myślę, za nic sobie wazę wszystkie trudy i znoje, które znoszę w służbie tego szaleńca, mego pana, o którym wiem, że jest więcej warjatem, niż rycerzem.
— Powiadają, — odparł Giermek Borowy — ze zbytnia pożądliwość sakiew dziurawi. Skręcając atoli dyskurs na rycerzy ogłupiałych, powiem, ze nie ma na świecie głupszego, niźli mój pan. Jest jednym z tych, o których się mówi: dla cudzego kłopotu osioł pozbył żywotu. Chcąc przyprowadzić do rozumu rycerza-szaleńca, sam swój rozum traci i wyrusza szukać tego, co gdy znajdzie, pewnie go nie utuczy.
— Jestże zakochany? — spytał Sanczo.
— Tak — odparł giermek Rycerza z Lasu — w niejakiej Kasildei z Wandalji, która jest najokrutniejszą a zarazem najbardziej przebiegłą i chytrą białogłową na świecie. Ale jej okrutność nie jest tą nogą, na którą mój pan chroma — inne znaczniejsze bezeceństwa po głowie mu chodzą i we wnętrzu się burzą, jako to sami niedługo obaczycie.
— Niemasz tak równej drogi — odparł Sanczo — na którejby się postarbnąć nie było można, z przyczyny jakiejś zasadzki, czy przeszkody.
Szaleństwo i głupota więcej ma hołdowników i wyznawców, niźli mądrość. Jeśli prawdą jest, co pospolicie mówią, że towarzysz w nieszczęściu ulgę przynosi, tedy mogę się pocieszać dowoli z przytomności WPana, który służy rycerzowi, jeszcze głupszemu niż mój rycerz.
— Głupi jest naschwał — odparł Giermek Borowy — ale i waleczny. Prawdę mówiąc, większy z niego filut niż głupiec.
— Mogę was upewnić — rzekł Sanczo — że mój pan nijakim filutem nie jest. To człek prostoduszny, poczciwina, który nikomu nigdy wody nie zamąci, przeciwnie, wszystkim chce dobra przysparzać — niema nic żółci w sobie. Gdyby mu dziecko przepowiedziało w dzień jasny, że jest noc ciemna, toby mu uwierzył. Dla tej szczyroty miłuję go bardzo i troskam się oń, jak o źrenicę własnego oka, i nie jestem zdolen go odstąpić, mimo wszystkich szaleństw, jakie popełnia.
— Jednakoż, panie bracie — rzekł giermek Rycerza z Lasu — kiedy jeden ślepy wiedzie drugiego ślepego, pospołu w dół wpadają.[49] Mniemam, że najlepiej by dla nas było umknąć pocichu z tej służby i wrócić do rodzinnego gniazda. Ci, co przygód szukają, nie zawsze tylko dobre znajdują.
W trakcie tej rozmowy Sanczo spluwał często kleistą i suchą śliną. Litościwy giermek leśny, widząc to, rzekł:
— Zdaje mi się, że od tyle gadania języki nam do podniebienia przyrosły; mam do odświeżenia gardziela środek stosowny, który wisi u łęku mego siodła......
Mówiąc to, podniósł się na nogi i po chwili powrócił, niosąc bukłak z winem i pasztet na pół ramienia długi, a uczyniony z białego królika tak tłustego, że Sanczo pomacawszy przysmak, pomyślał, że jest upieczony z kozła, nie tylko z królika.
— Wpan te zapasy ze sobą wozi? — zapytał.
— A jakżebyś WPan chciał — odparł Giermek Borowy. Zaliżem to ledajaki koniuszy, czy niecnota?
Lepszą spiżarnię wożę na grzbiecie swego konia, niźli generał, kiedy się w drogę wyprawia.
Sanczo zaczął pojadać, nie dając się zbytnio prosić, zaś gdy zmierzchło, połykał kawały tak wielkie, jak pięście; później rzekł:
— Wasza Miłość jest, zaprawdę, najlepszym i najwierniejszym giermkiem, co mówię, najwspanialszym, jak o tem świadczy ta uczta, której, jak się zdawa, żadnej sztuce magicznej nie zawdzięczamy. Nie jesteście takim mizerakem i nieszczęśnikiem jak ja, co w swoich sakwach nosi jeno trochę sera, tak twardego, że możnaby nim łeb olbrzymowi rozwalić. Krom sera mam jeszcze cztery tuziny strączków, tyleż pestków, albo i orzechów, a wszystko to zawdzięczam ścieśnieniom surowym mego pana i rozumieniu, jakie ma on o zakonie rycerstwa błędnego, to jest że rycerze błędni winni się żywić jeno suchemi owocami i ziołami polnemi.
— Zaprawdę, mój bracie — rzecze Giermek z Lasu — nie mam brzucha, nawykłego do liści, owoców leśnych, ani korzonków, co w górach rosną. Niechaj nasi panowie żyją, według ścisłych ustaw rycerstwa, i niechaj jedzą, co chcą. Ja tam mam zawsze w tłumoku zimne mięsiwo i ten bukłak, zawieszony u tylnego łęku siodła, na wszelki wypadek. W takiem go mam zachowaniu i taką miłością go darzę, że rzadkie są te chwile, kiedy go nie całuję i nie ściskam. To rzekłszy, oddał butlę w ręce Sancza, który podniósłszy ją w górę i do gęby przytknąwszy, stał tak blisko ćwierć godziny i na gwiazdy poglądał. Wreszcie, pić skończywszy, odchylił głowę na bok i wydał ciężkie westchnienie:
— O kurwi synku, niecnoto, to ci wino przezacne!
Giermek Borowy usłyszawszy owo „o kurwi synku“ Sancza, rzekł: — Uważcie, czyście nie nazwali tego wina „synkiem kurwy“, chcąc mu oddać należną pochwałę?
— Prawda jest — odparł Sanczo — wyznaję, że nie jest urazą nazywać kogoś „kurwim synkiem“, kiedy się ma na myśli zachwałę mu oddać.
Ale powiedzcie mi, Wasza Miłość, na Boga żywego, zali to wino nie jest z Ciudad Real?[50]
— Owóż i znawca wyśmienity — rzekł Giermek z Lasu. W samej rzeczy jest stamtąd, a liczy już sobie parę latek.
— Mnie to powiadacie? — zawołał Sanczo. — Zali dacie wiarę, panie giermku, że do win mam węch tak wyborny, iż powąchawszy jeno jakiekolwiek, odgadnę zaraz jego ojczyznę i ród, a takoż powiem, jaka jest jego siła, dobre czy złe zachowanie, zmiany, przez jakie przeszło, i wszystkie własności. Nie trza się temu zbytnio dziwować, bowiem w moim rodzie ze strony ojca było dwóch pijaków i znawców wina tak znakomitych, jakich w kraju Manczy nigdy nie widywano. Uznasz to, WPan, przez tę powieść: Zawołano ich raz, aby powiedzieli swoje zdanie o winie, co było w beczce, w jakim jest stanie, jaką ma moc, jakość i jakie braki. Jeden końcem języka wina skosztował, drugi tylko nos do niego przybliżył. Pierwszy rzekł, że wino czuć żelazem, drugi, że skórą. Właściciel wina oznajmił, że beczka była czysta i że wino to nie miało żadnej zaprawy, dzięki której mogłoby przejść wonią żelaza lub skóry. Mimo to dwaj znawcy przy swojem zdaniu trwali z uporem. Po niejakim czasie wino sprzedano, gdy zaś beczkę czyszczono, znaleziono w niej klucz, na rzemieniu wiszący.[51] Niechaj Wasza Miłość sam osądzi, czy człek z takiego rodu idący, jak ja, może w kwestji wina swój sąd wyrażać?
— Dlatego też powiadam — rzecze Giermek Borowy — że winniśmy, już skończyć z tem przygód szukaniem. Nie trza nam lepszego chleba, niż ze zboża. Powróćmy do naszych chat. Bóg nas tam znajdzie, jeśli będzie tylko chciał. Co się do mnie należy, to będę służył memu panu tylko do czasu, aż przybędziemy do Saragossy, a dalej każdy swoją drogą pójdzie.
Dwaj zacni giermkowie tyle się napili i nagadali z sobą, że wreszcie sen musiał im języki związać i umniejszyć nieco pragnienia, bowiem o tem, aby je mógł ugasić całkiem i mowy być nie mogło. Przypięci do butli, prawie już opróżnionej, z kawałami mięsa, nie pogryzionego w gębach, zasnęli, tam gdzie siedzieli.

Ostawiamy ich, na ten czas, w uśpieniu, aby opowiedzieć, co zaszło między Rycerzem z Lasu, a Rycerzem Posępnego Oblicza.

KAPITULUM XIV
DALSZY CIĄG PRZYGODY Z RYCERZEM Z LASU

Między różnemi dyskursami, które mieli Don Kichot i Rycerz z Lasu, ten ostatni, jak nadmienia historja, rzekł do pierwszego:
— Musicie wiedzieć, panie kawalerze, że przeznaczenie moje, a raczej wybranie, zakochać mi się kazało w nieporównanej Kasildei z Wandalji.[52] Zwę ją nieporównaną, bo niemasz na świecie damy, która by jej była równa, tak postawą, jak i stopniem szlachetności i piękności. Ta Kasildea jednak, o której teraz powiadam, odpłaciła mi za moje cne pragnienia i dworne usługi wystawianiem mnie na rozliczne hazardy (jako to uczyniła z Herkulesem jego macocha) przyrzekając mi, przy końcu każdej zatargi, że gdy drugą do pomyślnego dowiodę kresu, nadzieja mnie nie omyli. Moje trudy, których zliczyć nie sposób, ciągnęły się niby ogniwa w nieskończonym łańcuchu i nie wiem która z nich miała być tą ostatnią, coby dała początek moich szlachetnych pragnień spełnieniu. Jednego czasu kazała mi wyzwać sławną olbrzymkę z Sevilli, zwaną Giraldą,[53] ulaną z bronzu, a przeto potężną i mocną naschwał, która, nie wychodząc nigdy z jednego miejsca, jest jednak zawsze w poruszeniu, i daje to poznać jawnie, że jest białogłową najzuchwalszą w świecie. Udałem się tam, zwyciężyłem ją i przymusiłem ją zastanowić poruszenia i wprawić się w kluby, za pomocą wiatru północnego, który wiał cały tydzień. Drugim razem kazała mi podnieść olbrzymie głazy, mające kształt byków z Guisando;[54] zadanie stosowniejsze dla nosicieli brzemion, niźli dla rycerzy. Dalej rozkazała mi skoczyć w abis Cabra[55] (czyn straszliwy i niebezpieczny, jakiemu podobnych na świecie nie znaleść) i przynieść jej szczegółową relację, co się zawiera na dnie tej mrocznej otchłani. Zastanowiłem Giraldę, wzięłem na wagę Byków z Guisando, zgłębiłem przepaści i wyniosłem na światło dnia skrytość jej wnętrza; aliści, z tem wszystkiem, nadzieje moje są martwe a wzgardy i obelgi cierpane od Kasildei, wiecznie żywe. Naostatek kazała mi przebiegać po wszystkich prowincjach Hiszpanji, aby zmusić wszystkich, napotkanych w tej podróży, rycerzów błędnych do przyznania, że ona góruje pięknością nad wszystkiemi damami, jakie są na świecie, ja zaś jestem najdzielniejszym i najbardziej zakochanym rycerzem błędnym. Spełniając to jej nakazanie, przejechałem już większą część Hiszpanji i zwyciężyłem siła rycerzy, którzy byli na dosyć zuchwali, by mi przeczyć. Ale najbardziej się pysznię z zwycięstwa, którem odniósł w osobliwym pojedynku nad wielce sławnym Don Kichotem z Manczy. Zniewoliłem go wyznać, że moja Kasildea piękniejsza jest od jego Dulcynei. Odniósłszy to zwycięstwo rachuję, że pokonałem wszystkich rycerzów świata, gdyż ten Don Kichot, o którym powiadam, nad wszystkimi wziął przodek. Po tem zwycięstwie, jego sława, fama i zachowanie u ludzi, obróciwszy się w niwecz, przeszły na moją osobę, gdyż

Tem lepszą się zwycięzca cieszy w świecie sławą,
Gdy zwyciężony nie był tchórzem lub niemrawą[56]

— tak iż dzisiaj na mój się piszą rachunek i do mnie należą niezliczone przewagi Don Kichota.[57]
Don Kichot osłupiał na te słowa Rycerza z Lasu. Tysiąc razy chciał mu zadać fałsz i już na końcu języka miał słowa: „Łżecie niegodnie“, ale się pohamował, aby tamten własnych ust zeznaniem potwierdził swoje kłamstwo nikczemne. Nie pokazując po sobie żadnej zapalczywości, rzekł:
— Chcę wierzyć, Mości Panie kawalerze, żeś W.Pan zwyciężył wielu rycerzów błędnych Hiszpanji, a nawet świata całego, ale to, żeś pokonał Don Kichota z Manczy, niechaj jeszcze wisi na wyroku. Może to był ktoś inny, co go przypominał, chocia poprawdzie mało jest mu podobnych.
— Jakto? — odparł Rycerz z Lasu. — Przysięgam na to niebo, które nad nami wszystkimi się rozciąga, że potykałem się z Don Kichotem, zwyciężyłem go i shołdowałem. Jest to człek słusznego wzrostu, chudy na twarzy, kościsty i żylastej konstytucji, szpakowaty, z nosem orlim, trochę zakrzywionym i czarnemi, zwisającemi wąsami. Potyka się pod imieniem Rycerza Posępnego Oblicza, wozi zaś z sobą, jako giermka, pewnego kmiecia, zwanego Sanczo Pansą. Cwałuje na sławnym rumaku Rossynancie i panią swojej woli mieni Dulcyneę z Toboso, która dawniej zwała się Aldonza Loreno, tak jak moja Kasildea z Wandalji zwała się wprzód Kalsideą z Andaluzji. Jeśli tych wszystkich oznak niedosyć, dla umocnienia tej prawdy, oto moja szpada, która samo niedowiarstwo do wiary jest przymusić zdolna.
— Nie zapędzaj się tak, WPanie — odparł Don Kichot — i wysłuchaj tego, co chcę powiedzieć. Musicie wiedzieć, że ten Don Kichot, o którym mówicie, jest wielkim moim przyjacielem i to tak dalece, że za sobowtóra swego go trzymam. Na te okryślenia i znaki, któreś mi WPan powiedział, a które są nader wierne i szczegółowe, nie lza mi wątpić, że jest on tym, coś go WPan przemógł. Z drugiej strony, widzę na własne oczy i własnemi dotykam rękami prawdy tej niepodobieństwa, gdyż nie może to i być, aby tu o prawdziwego Don Kichota rzecz szła, chyba, że jeden z niezliczonych, przeciwnych mu, czarnoksiężników (jeden osobliwie a ciągle na niego nastaje) wziął na się jego postać i dał się pognębić umyślnie, z tem zamierzeniem, aby go obłuskać ze sławy, jaką mu przysporzyły i zjednały, na cały okrąg świata, czyny waleczne i rycerskie poczynania. Dla potwierdzenia tej rzetelnej prawdy, chcę, abyś WPan wiedział, ze czarnoksiężnicy, jego adwersarze, przed dwoma dniami, przedzierżgnęli osobę pięknej pani Dulcynei z Toboso, w postać szpetnej, zapotniałej i grubej chłopianki; tą samą modłą, mogli przecie przemienić Don Kichota. Jeżeli po tem wszystkiem WPan jeszcze śmiesz powątpiewać o prawdzie, co ją tutaj wyłuszczam — oto Don Kichot, sam we własnej osobie, który tę prawdę poprze swoim orężem, potykając się konno lub pieszo, jakim tylko kształtem zechcecie.
Tak mówiąc, zerwał się na równe nogi, schwycił szpadę i jął czekać, jaką rezolucję podejmie Rycerz z Lasu, który głosem hamownym i spokojnym rzekł:
— Dobry płatnik gotów jest do dobrej zapłaty; ten, panie Don Kichocie, co Was, omanionego, pokonał, może żywić nadzieję, że Was zwycięży także w Waszym prawdziwym kształcie. Nie jest to jednak dla rycerzy błędnych rzecz stosowna, nocą oręża się imać, jako to czynią różne zawalidrogi i łotrzykowie; poczekajmy do rana, aby słońce naszą waleczność poznało. Kondycją naszej rozprawy będzie, że pokonany we wszystkiem ma być podległy zwycięzcy, tak aby wypełnił to, co mu rozkażą, a co nijak przeciwne być nie może zakonowi rycerstwa błędnego.
— Jestem bardzo rad z tego warunku — odparł Don Kichot.
Tak mówiąc, udali się do swoich giermków, których zastali mocno chrapiących, w tej postawie, w jakiej ich sen zaskoczył. Obudziwszy ich, kazali im mieć na pogotowiu konie, gdyż o wschodzie słońca odbędzie się, straszliwa i krwawa rozprawa. Sanczo na to zawiadomienie, osłupiał i ścierpł, obawiając się o życie swego pana, gdyż siła opowieści usłyszał od Giermka Borowego o przewagach Rycerza z Lasu. Dwaj giermkowie, nie rzekłszy ni słowa, udali się do rumaków. Trzy konie i osioł już się z sobą zwąchały i przebywały w swojej przytomności.
Giermek Borowy, idąc, rzekł do Sanczo Pansy:
— Musicie wiedzieć, panie bracie, że w Andaluzji jest obyczaj, który się domaga, aby giermkowie nie stali próżno z założonemi rękami, podczas gdy ich panowie się potykają. Mówię wam to, gdyż w czasie walki panów-rycerzy i my walczyć musimy na śmierć i życie.
— Ten obyczaj, panie giermku — odparł Sanczo — jest dobry dla nicponiów i zuchwalców, ale nigdy dla giermków błędnych. (Przynajmniej nigdy nie słyszałem, aby mówił o tem mój pan, który zna na pamięć wszystkie obyczaje i ustawy rycerstwa błędnego.) Załóżmy, że ta reguła, nakazująca giermkom potykanie się na wzór swoich panów jest i prawdziwa; ja jej przestrzegać nie będę, choćbym miał ponieść karę, oznaczoną dla giermków spokojnego przyrodzenia, a która nie może przenosić dwóch funtów wosku[58] dla Kościoła. Wolę już za ten wosk zapłacić, gdyż wiem, że mnie taniej będzie kosztować, niż plastry i szarpie na głowę, którą już mam za rozbitą i rozłupaną na pół. A co gorsza, że nie mam szpady, jakoże nigdy przez cały mój wiek przy boku jej nie miałem, nie mogę się przeto potykać!
— Mam na to sposób doskonały — rzekł Giermek Borowy — mam tu z sobą dwa wory płócienne jednakiej wielkości. Weźmiesz WPan jeden, ja drugi i będziemy się tą równą bronią do upadłego młócili.
— Na to zgoda — odparł Sanczo — bowiem w tej bitce raczej wykurzymy swoje suknie, niż sobie rany zadamy.
— Tego i być nie może — zawołał Giermek Borowy gdyż do worów włożymy pół tuzina dobrze okrągłych kamieni, tak aby naszej broni wiatr nie porwał. Waga kamieni równa się okaże, tak iż będziemy tęgo worami wywijać, bez zbytniej krzywdy dla nich i dla siebie.
— Ha, na duszę mego ojca — zakrzyknął Sanczo — włóżcie lepiej do worów skórę kuny, futro sobolowe i strzępy gremplowanej bawełny, abyśmy sobie łbów nie porozbijali i nie pogruchotali kości. Ale choćbyście je napełnili jedwabnemi moteczkami, jeszczebym w szrankach nie stanął. Niechaj nasi panowie wojują, to ich sprawa, my zaś pijmy i żyjmy i o salwowaniu żywota myślmy. Sam czas ma o to staranie, aby nas życia pozbawić, nie trzeba go pobudzać, i naglić, ani zrywać owoców, nim dojrzałe upadną, wszystko skończy się, gdy przyjdzie pora naznaczona.
— Z tem wszystkiem — odparł Giermek Borowy — musimy się bić, choćby przez pół godziny.
— Nigdy na to nie przystanę — rzekł Sanczo — nie okażę się przecie takim niewdzięcznym i gburowatym, abym miał szukać choćby najbłahszej zwady z człekiem, z którym tak smaczno jadłem i piłem; jak u djabła można bić się, skoro się żadnej do siebie urazy nie chowa, ani gniewnym nie jest?
— I na to mam sposób łatwy — odparł Giermek Borowy przed zaczęciem bitki, podsunę się cichutko do Wpana i wymierzywszy mu trzy, albo cztery tęgie policzki, z nóg go zwalę. Tym kształtem obudzę kolerę w WPanu, choćby była tak uśpiona, jak borsuk.
— Ja wiem jeszcze lepszy środek — rzekł Sanczo — który tamtemu ni kęska nie ustępuje. Wezmę do rąk pałkę i nim Wasza Miłość we mnie kolerę wzburzy, wściekłemi razami wasz gniew uśpię, tak iż obudzi się dopiero na tamtym świecie, gdzie wszyscy wiedzą, że nie jestem człekiem, coby się dał po pysku bezkarnie grzmocić. Niechaj każdy baczy pilnie na to, co robi. Najdogodniej będzie dla nas gniewu nie budzić, gdyż jeden nie wie, co się drugiemu wnątrz duszy święci. Czasem ten co szuka wełny, postrzyżony wraca; Bóg błogosławi spokojnych, zaś kłótliwych wyklina; jeśli kto zawarty w ciasności nabywa śmiałości i lwem się staje, to Bóg jeden wie czem ja, będąc człowiekiem, stać się mogę. Już teraz obwieszczam wam, panie giermku, że całe zło i wszystkie szkody, co z naszej kłótni wynikną, zrachowane będą na wasze dobro.
— Niechaj tak będzie — odparł Giermek Borowy. — Gdy Bóg zechce, dzień nastanie, później zaś będzie, jak Bóg ustanowi.
Już słychać było pośród drzew miłe różnobarwnych ptasząt świergoty. Ich radosne śpiewy zdały się witać uroczyście świeżą jutrzenkę, która z bramy Wschodu wychylała powoli swoje piękne oblicze, strząsając ze swojej grzywy mnóstwo płynnych pereł. Można było rzec, że trawy, wykąpane w tej słodkiej cieczy, same się rozcieklały, stając się deszczem przezroczych klejnotów. Wierzby zsyłały pachnącą mannę, mile szemrały strumyczki, radośnie mruczały ruczaje, weseliły się bory, zaś łąki stroiły się ozdobnie, na przyjście jutrzenki. Kiedy już jasność dnia pozwoliła rozeznać przedmioty, pierwszym widokiem, który się na oczy Sanczo Panczy podał, był nos Giermka Borowego, nos tak straszliwie długi, że rzucał cień na całe jego ciało. Dziejopis powiada, że w samej rzeczy był niezwykle długi, pawiego koloru, zakrzywiony w połowie i pełen brodawek.
Zwisał mu przynajmniej na dwa palce poniżej ust. Długość tego nosa, jego kolor, brodawki i zagięcie czyniły pozór twarzy giermka tak straszliwy, że Sanczo zaledwie go ujrzał, już był tknięty paraliżem i wyglądał niby chłopiec, co padaczki dostał. Wolałby wytrzymać dwieście tęgich wycięć w pysk, niźli rozbudzać swoją kolerę i potykać się z tem monstrum szkaradnem.
Don Kichot, obróciwszy oczy, na swego adwersarza, ujrzał, że ten już przyłbicę zapuścił, tak iż jego oblicze niewidoczne było. Nasz rycerz zważył jeno, że był to człek tęgi i krzepki i dość niskiego wzrostu. Na zbroi miał zwierzchnią suknię, niby opończę, która się zdawała złotolita, z mnóstwem rozsypanych po niej małych, błyszczących zwierciadełek i szklanych okruchów, co piękny i wspaniały pozór sprawiało. Na szyszaku powiewała siła, czubów z zielonych, żółtych i białych piór ptasich uczynionych. Kopja, którą oparł o drzewo, była długa, gruba i ozdobiona stalowym końcem, na dłoń długim.
Don Kichot wszystko to dobrze zważył, a zważywszy, osądził, że ten rycerz tęgim musi być osiłkiem; nie uląkł się jednak, jak Sanczo Pansa, przeciwnie rzekł śmiało do swego przeciwnika.
— Jeżeli popędliwość i żądza Wasza, panie rycerzu, co Was do bitki zachęca, nie narusza Waszej dworności, proszę abyście unieśli nieco przyłbicy, gdyż chcę wiedzieć czy skład Waszej twarzy, stosuje się do wdzięku, który Wasza postać okazuje.
— Czy zwycięzcą, czy też zwyciężonym z tego potkania wyjdziecie, panie rycerzu — odparł Rycerz Zwierciadlany — będziecie mieli aż nadto czasu na oglądanie mego oblicza. Nie mogę na ten czas Waszego życzenia wypełnić, gdyż zdawa mi się, że czynię wielkie pokrzywdzenie Kasildei z Wandalji, trwając czas po próżnicy, na unoszenie przyłbicy, bez przymuszenia Was wprzód do wyznania tej prawdy, co się jej po Was domagam.
— Teraz, gdy już rumaków dosiadamy — rzekł Don Kichot — możecie mi chyba oznajmić, panie rycerzu, czy ja jestem ten sam Don Kichot, któregoście mieli zwyciężyć?
— Na to mogę WPanu odpowiedzieć — odparł Rycerz Zwierciadeł, że podobni jesteście doń, niby jajo do jaja. Z tem wszystkiem, ponieważ rzekliście, że Was czarnoksiężnicy prześladują, tedy nie śmiem twierdzić, że jesteście tym samym.
— Dosyć mi na tem — rzekł Don Kichot — wierzę niezachwianie, że się mylicie. Niechaj podwiodą nam konie, a wraz Was wyprowadzę z tego grubego błędu, w tem okamgnieniu, zużywając mniej czasu, niżbyście go potrzebowali na podniesienie przyłbicy. Jeżeli Bóg, moja pani i moje ramię mi pomogą, obaczę zaraz Waszą twarz, a Wy upewnicie się, że nie jestem zwyciężonym Don Kichotem.
W tem miejscu, ucinając dyskurs, wskoczyli na siodła. Don Kichot popuścił cugli Rossynantowi, aby mieć większe pole do zapędu i uderzenia na swego adwersarza. Rycerz Zwierciadeł toż samo uczynił. Gdy już równa między nimi leżała przestrzeń, rzekł bohatyr nieznany:
— Pamiętajcie, panie rycerzu, że pakt naszego pojedynku powiada, iż zwyciężony ma podlegać we wszystkiem woli zwycięscy, tak jak to już namienione było.
— Wiem — odparł Don Kichot — ale i z tym dodatkiem, że zwycięzca nie może zadać zwyciężonemu żadnych czynności, coby przekraczały obręby rycerskich ustaw.
— I ja tak rozumiem — rzekł Rycerz Zwierciadeł.
Don Kichot obrócił trafunkiem oczy na olbrzymi nos giermka i osłupiał nie mniej, jak Sanczo; wziął tego giermka za jakieś monstrum, czy dziwotwora, z tych, których na świecie nie masz! Sanczo widząc, że jego pan oddala się, dla lepszego zapędu i impetu, nie chciał żadną miarą pozostać z nosaczem. Obawiał się, że gdy giermek pchnie tym nosem jego nos, cała rozprawa między nimi się skończy, on zaś tem uderzeniem i przestrachem z nóg zwalony zostanie. Poszedł tedy za swoim panem, trzymając się za strzemię Rossynanta. Gdy mu się zdało, że jego pan już zawrócić zamierza, rzekł:
— Błagam Was, panie mój, abyście, nim do bitwy przystąpicie, pomogli mi wieść na to drzewo korkowe, skąd lepiej, niż z ziemi będę mógł oglądać tę srogą rzeź, jaką Wasza Miłość na tym rycerzu sprawi.
— Mniemam raczej — odparł Don Kichot — że uważasz to drzewo za galerję, skąd się będziesz mógł bez nijakiego hazardu, gonitwie byków przypatrywać.
— Nie zmyślając — rzecze Sanczo — szkaradny nos tego giermka zadziwił mnie i takim lękiem napełnił, że nie śmię się znajdować w jego pobliżu.
— Jest to taki nos — odparł Don Kichot, — że gdybym nie był tym, kim jestem, sambym się zestrachał. A teraz pójdź tu bliżej, gdyż chcę ci dopomóc na drzewo się wdrapać.
Gdy Don Kichot wspierał Sanczę, chcąc aby giermek na drzewo się dostał, Rycerz Zwierciadeł, uczyniwszy sobie rum, co się mu dostateczny być wydawał, mniemając że Don Kichot to samo już uczynił, nie czekał na dźwięk trąby, ani na inny znak pobudki, jeno popuścił cugli swemu rumakowi (który nie był bardziej rączy, ani piękniejszy do Rossynanta) i pobudziwszy go do najżwawszego biegu, czyli do truchciku, leciał na spotkanie swego wroga. Ujrzawszy jednak, że Don Kichot zabawny jest podsadzaniem Sanczy, zawściągnął wodzy i na połowie drogi się zatrzymał. Rumak bardzo był mu za to obligowany, gdyż już ani kroku naprzód postąpić nie mógł. Don Kichot, któremu się zdało, że rycerz wraży bieży przeciwko niemu na skrzydłach, wbił ostrogi w wychudzone boki Rossynanta i przynaglił go tak, iż, jak dziejopis mówi, człapak zaczął gnać na wyskok, chocia w trakcie całej tej historji jeno truchcikiem biegał.
Z tym wściekłym impetem, jakiego nigdy jeszcze nie widziano, runął naprzód i doskoczył tam, gdzie się znajdował Rycerz Zwierciadeł, który nie przestawał wpierać pięt w swego rumaka, pakując mu w brzuch ostrogi, aż po same gwiazdki, bez tego jednak, aby go choć na palec z tego miejsca poruszyć, gdzie się zastanowił. Nasz dzielny Don Kichot skorzystał z nadarzonej sposobności, jego adwersarz bowiem wodził się ze swym biegunem, tak, iż nie mógł nawet dzidy dobrze przymierzyć, ani wziąć zamachu. Don Kichot, nie zważając na te jego zatrudnienia, bez nijakiego dla siebie hazardu, napadł z taką furją na Rycerza Zwierciadeł, że go z siodła zaraz wysadził i rzucił pod brzuch konia na ziemię, gdzie już pozostał, niby martwy, ręką ani nogą ruszyć nie mogąc.
— Sancho, obaczywszy rycerza na ziemi rozciągnionego, spuścił się gładko z korkowego drzewa, podbiegł żwawo do swego pana, który już zlazł z Rossynanta i zbliżył się do Rycerza Zwierciadeł, aby mu szyszak odjąć i upewnić się, czy jest martwy... W przypadku gdyby był żyw, chciał mu dać oddech wolniejszy. Nagle ujrzał... któż będzie mógł objawić to, co ujrzał, nie budząc zadziwienia i osłupienia w tych, co go słuchają. Obaczył, jak historja powiada, prawdziwą twarz, prawdziwe oblicze, rzetelny pozór, wierny obraz i konterfekt bakałarza Samsona Karrasco. Wówczas donośnym głosem na Sanczę zawołał: — Pójdź tu, Sanczo, i spójrz na to, czemu, mimo ócz własnych świadectwa, wierzyć nie będziesz! Bierzaj, mój synu i patrz, co za moc jest tej przeklętej magji i co mogą gusła i czarnoksiężnicy.
Sanczo, ujrzawszy oblicze bakałarza Karrasco, jął się żegnać znakami krzyża świętego i Bogu się polecać. Tymczasem, gdy zwyciężony rycerz żadnej oznaki życia nie dawał, Sanczo rzekł do Don Kichota:
— Mniemam, panie mój, że dla lepszego doświadczenia i upewnienia się trzeba wrazić szpadę w gardziel tego Jegomości, co być się zdawa bakałarzem Karrasco. Może zabijając go, pozbędziesz się WPan jednego ze swych wrogów — czarnoksiężników.
— Dobrze gadasz — odparł Don Kichot — im więcej trupów, tem mniej nieprzyjaciół.
Gdy już wyciągał szpadę, aby radę Sanczy uskutecznić, nadbiegł co tchu w piersiach giermek Rycerza Zwierciadeł, ale już bez nosa, co go takim szpetnym czynił, krzycząc gromkim głosem:
— Zatrzymajcie się panie Don Kichocie, baczcie, co czynić chcecie. U nóg waszych leży przecie wasz przyjaciel, bakałarz Karrasco... ja zaś jestem jego giermkiem.
Sanczo, ujrzawszy go, już bez tej ohyzdy a plugastwa, zapytał:
— A gdzie nos?
— Tutaj, w kieszeni — odparł giermek.
I zanurzywszy rękę w prawą kieszeń, wydobył nos uklejony z papieru, tak cudaczny, jakeśmy to opisali. Sanczo, przypatrzywszy się giermkowi baczniej, rzekł głosem, pełnym wielkiego zdumienia:
— O najświętsza panienko, bądź mi na pomocy! Ten ci jest Tomaszem Cecialem, moim kumotrem i sąsiadem!
— A jakżeby mogło być inaczej! — odparł giermek beznosy. Jestem Tomaszem Cecialem, kmotrem i sąsiadem Sanczo Pansy, a zaraz wam opowiem, przez jakie to sztuczki, wybiegi i zwodzenia tutaj się znajduję. Na ten czas poproście jeno swego pana, aby nie dotykał, krzywdy nie robił i nie ranił Rycerza Zwierciadeł, leżącego u jego stóp, gdyż jest on zuchwałym bakałarzem Karrasco.
Tymczasem Rycerz Zwierciadeł do utraconych zmysłów przyszedł. Don Kichot, zważywszy to, przytknął mu do gardła ostrze obnażonej szpady i rzekł:
— Zginiecie, rycerzu, jeśli nie wyznacie, że niezrównana Dulcynea z Toboso w piękności prym dzierży nad Waszą Kasildeą z Wandalji. Krom tego musicie się przedstawić mej damie w mojem imieniu, aby mogła rozporządzać Wami, według swego upodobania. Jeśli pani Dulcynea puści Was na wolę, pospieszycie nazad do mnie (sława głośnych dzieł moich za przewodnika Wam posłuży i do miejsca, gdzie będę przebywał, łatwiej doprowadzi), aby mi oznajmić, co się Wam, w przytomności pani mojej, przytrafiło. Wszystkie te warunki nie są ni kęska przeciwne tym, któreśmy przed naszem spotkaniem okryślili, gdyż nie przechodzą obrębu ustaw błędnego rycerstwa.
— Wyznaję — odparł powalony na ziemię rycerz — że jeden brudny i koślawy trzewik pani Dulcynei z Toboso, więcej warta, niżli źle postrzyżona, chocia ochędożna broda Kasildei. Przyrzekam święcie, że pójdę i wrócę, aby Wam zdać szczegółową relację z tego, co chcecie.
— Musicie także przyznać i uwierzyć — rzekł Don Kichot — że rycerz, którego zwyciężyliście nie był, ani nie mógł być Don Kichotem z Manczy, ale że był to ktoś inny, jemu podobny. Jako też i ja z mojej strony przyświadczam, że Wy, chocia zdajecie się być bakałarzem Samsonem Karrasco, wcale nim nie jesteście, tylko jemu podobnym. Te zmyślone kształty postawili mi przed oczami moi nieprzyjaciele-czarnoksiężnicy, tak, abym poskromił porywcze zapędy mego gniewu i używał w spokojności i łagodności owoców mojej sławy i zwycięstwa.
— Przyświadczam, utrzymuję i wierzę, tak jak Wy, panie, zaświadczacie, utrzymujecie i wierzycie — odparł srodze zmordowany nieborak-rycerz. Pozwólcie mi podnieść się na nogi, jeśli na to pozwoli obrażenie, com je z upadku odniósł.
Don Kichot, pospołu z Giermkiem Borowym, pomogli mu wstać. Sanczo Pansa nie odrywał oczu od giermka, pytając go o różne rzeczy; responsy na te pytania były jawnym dowodem, że znajdował się przed nim Tomasz Cecial w niezmyślonym kształcie. Aliści podejrzenie, które wszczepił w umysł Sanczy jego pan: że czarnoksiężnicy przemienili pozór Rycerza Zwierciadeł i przedzierzgnęli go w postać bakałarza Samsona, nie zwalało mu uwierzyć w prawdę, którą miał przed oczami.
Koniec końców pan i sługa pozostali w swem błędnem mniemaniu i opacznem rozumieniu. Tymczasem Rycerz Zwierciadeł i jego giermek, wielce nieszczęśliwi, odjechali od Don Kichota i Sanczy, szukając miejsca, gdzieby mogli opatrzyć plastrami żebra potłuczone.

Don Kichot i Sanczo odprawili się w drogę do Saragossy, gdzie ich historja na ten czas pozostawia, aby zdać sprawę z tego, kim był Rycerz Zwierciadeł i jego srogonosy giermek.

KAPITULUM XV
KTÓRE OPISUJE, KIM BYŁ RYCERZ ZWIERCIADEŁ I JEGO GIERMEK

Don Kichot odjechał niepomiernie rozradowan, chełpliwy i pyszny, z odniesionego zwycięstwa nad Rycerzem Zwierciadeł, który, według jego mniemania, był najdzielniejszym na świecie rycerzem. Dowierzając jego słowu przyrzeczonemu, oczekiwał wiadomości o księżniczce Dulcynei, jeżeliby jej omamienie jeszcze trwało. Musiał przecie powrócić, pod grozą wyklęcia z zakonu rycerskiego i zdać mu szczegółową relację ze spotkania z panią Dulcyneą. Ale Don Kichot myślał jedno, Rycerz Zwierciadeł drugie, chocia na ten czas tylko to miał na pieczy, aby najrychlej plastrami się obłożyć, tak, jakżeśmy już namieniali. Dziejopis powiada, że bakałarz Samson Karrasco poradził Don Kichotowi powrócić na szlak rycerskich przygód, złożywszy wprzód walną naradę z plebanem i balwierzem, jakiby był sposób najlepszy na przytrzymanie Don Kichota spokojnie w domu, bez tego, aby swój umysł zadręczał szukaniem nieszczęsnych przygód. Wszyscy jednomyślnie na to się zgodzili, za namową Karrasca, że trzeba Don Kichotowi dać wolność w świat wyruszenia, jakoże żadną miarą i tak zatrzymać go nie było można. Samson Karrasco miał mu zajechać drogę, przebrany za rycerza błędnego, znaleźć pobudkę do wyzwania go na orężną rozprawę i zwyciężyć go (co im się rzeczą łatwą być wydawało) — przed bitką zaś mieli pospołu ustanowić, że zwyciężony woli zwycięscy na wszem podlegać będzie; zatem Karrasco, korzystając ze swojej wygranej, przywiedzie go do domu i rozkaże mu przez dwa lata stamtąd się nie wydalać, wpóki nowego jakiegoś rozkazania nie otrzyma. Wszyscy mieli to za rzecz pewną, że zwyciężony Don Kichot, wypełni co do joty ten rozkaz, aby niwczem nie uchybić ustawom rycerstwa błędnego. Można też się było spodziewać, że w przeciągu tego czasu, który w swoim domu spędzi, zapomni o swych szaleńczych przywidzeniach, albo, że jakieś remedium na to szaleństwo wynalezione zostanie.
Karrasco podjął się tej przysługi i wziął sobie za giermka Tomasza Ceciala, kmotra i sąsiada Sanczo Pansy, człeka nie w ciemię bitego, rezolutnego i wesołego kompana. Samson uzbroił się tak, jakeśmy to już namienili, zaś Tomasz Cecial przysądził sobie fałszywy nos do nosa, co mu go natura dała, aby nie być poznany od swego kmotra, przy wzajemnem spotkaniu. Poszli w tropy Don Kichota i mało nie dostawało, aby nie byli przytomni przygodzie z Wozem Śmierci. Napotkali go wreszcie w boru, gdzie się przytrafiło to, o czem już czytaliśmy. Gdyby nie uprzedzenia dziwackie Don Kichota, które mu kazały utrzymywać, że bakałarz nie jest bakałarzem, pan bakałarz byłby się stał na wieki niesposobny dostąpienia stopnia licencjata, bowiem prawdziwie w piętkę mierząc, w łeb uderzył. Tomasz Cecial, ujrzawszy, że ich zamysł na niczem spełzł i że ich wyprawa tak smutny obrót wzięła, rzekł do bakałarza:
— Wierę, panie Samsonie Karrasco, mamy to, nacośmy zasłużyli. Łatwo jest porywać się na jakieś przedsięwzięcie, ale wyjść z niego później trudno. Don Kichot jest głupi, my mądrzy, odjechał zdrów i śmiejący się, my zaś strapieni i obici tu zostajemy. Obaczmy teraz, kto jest bardziej szalony? Czy ten, co jest nim w istocie, nie mogąc się od tego uchronić, czyli też ten, co nim być pragnie z wolnej woli?
Samson odparł na to:
— Różność między tymi dwoma szaleńcami taka jest, że ten, co jest nim w istocie, musi już takim na wiek pozostać, zaś tamten, co tylko na czas zmyśla nim być, przestanie, kiedy zechce.
— Skoro tak jest — rzekł Tomasz Cecial — ja uczyniłem się po dobrej woli głupcem, przemknąwszy na służbę, do WPana, jako giermek — teraz zaś równie z dobrej woli pragnę przestać być bezrozumnym i do domu powrócić.
— Uczynisz, jak zechcesz — odparł Samson. — Co do mnie, to próżno się spodziewać, abym powrócił do domu, wpóki Don Kichotowi tęgo boków nie obiję. Już teraz nie mam zamysłu przywrócenia go do rozumu; zemsta będzie jedyną moich poczynań pobudką. Wielki ból, który w żebrach odczuwam, nie zwala, abym się litością miał powodować.

Taką bawiąc się rozmową, przybyli do wsi, gdzie trafunkiem, na swoje szczęście, napotkali cyrulika, w rzemiośle swym zawołanego, który nad bakałarzem pieczę roztoczył. Tomasz Cecial odjechał Karrasca, przemyślającego o sposobach zemszczenia się. Historja powie nam o nim w swoim czasie, nie chcąc teraz Don Kichota zaniedbywać.

KAPITULUM XVI
CO SIĘ PRZYDARZYŁO NASZEMU DON KICHOTOWI Z PEWNYM RYCERZEM Z MANCZY

Z radością, ukontentowaniem i chlubliwością jechał Don Kichot swoją drogą, mieniąc się być, dla wiktorji, jaką odniósł, najznakomitszym na świecie rycerzem błędnym. Miał już za dokonane i do szczęśliwego przywiedzione kresu wszystkie przygody, które od tego czasu poczynając, przytrafić mu się miały. Mało dbał o czarodziejstwa i czarnoksiężników, i nie pamiętał już o niezliczonej wielości plag, które odebrał, w czasie swych sławnych rycerskich przewag, o pociskach kamiennych, co mu połowę zębów wybiły, o niewdzięczności galerników, i o zuchwalstwie Yangosów, którzy go mnóstwem kułaków obdarzyli. W końcu mówił do siebie, że gdyby tylko znalazł jakiś wybieg a sposób wyprowadzenia z omamienia pani Dulcynei, jużby i nie zazdrościł największej pomyślności najszczęśliwszemu rycerzowi błędnemu dawnych wieków.
Gdy Don Kichot był tak zatopiony w swych marzeniach, Sanczo Pansa rzekł:
— Czyli nie zdaje się, WPanu, rzeczą dziwną, że mam ciągle przed oczami wielki nos mego kmotra, Tomasza Ceciala?
— Zaliż mniemasz — odparł Don Kichot — że Rycerz z Lasu był bakałarzem Karrasco, zaś jego giermek, Tomaszem Cecialem twoim kmotrem?
— Nie wiem, co mam rzec — rzekł Sanczo — ale to pewna, że nikt inny jak tylko on, nie mógł mieć tyła wiadomości o mojej żonie, dzieckach i domu. Jego oblicze, gdy tylko odjął ten nos szpetny, okazało się obliczem Tomasza Ceciala, takiem, jakiem je widziałem, niezliczone razy we wsi. Domy nasze przytykają do siebie. Także dźwięk jego głosu był ten sam.
— Pomówmy rozumnie, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Cóż jest za podobieństwo, aby bakałarz Samson Karrasco przybył tutaj, jako rycerz błędny, z bronią nacierającą i odpierającą, na rozprawę ze mną? Zaliż jestem jego nieprzyjacielem? Zaliż mu dałem kiedykolwiek przyczynę być mi nienawistnym? Czy jestem jego współmiłośnikiem, czyli też on rycerskiem rzemiosłem się para, aby miał być zawistny o sławę, com ją sobie zdobył?
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — cóż powiedzieć na to, że ten rycerz, kimby on i nie był, jest podobny istotnie do bakałarza Karrasca, zaś jego giermek do Tomasza Ceciala, mego kmotra. Jeżeli to jest zaczarowanie, jak WPan powiadasz, czyli nie można było inszego kogo naśladować i na wzór brać, tylko tych dwóch?
— Wszystko to — rzekł Don Kichot — jest tylko sztuczką i niecnym fortelem tych złośliwych czarnoksiężników, co mnie prześladują. Przewidzieli, że odniosę zwycięstwo i odmienili twarz rycerza, zwyciężonego w obliczu mego przyjaciela, bakałarza, aby przyjaźń, jaką do niego żywię, stanęła między ostrzem mojej szpady, a niezawodnem ramieniem mojem, szanując i łagodząc słuszny i sprawiedliwy gniew mój i aby ten, co na moje życie dybał, podstępnie i zdradliwie, ostał się sam przy życiu. Na potwierdzenie tej prawdy, wiesz już sam, Sanczo, przez eksperjencję, która cię omylić, ani oszukać nie może, że dla czarnoksiężników jest rzeczą wielce łatwą przedzierzgnąć jeden ludzki pozór w drugi, uczynić z piękności szpetność, zaś z szpetności piękność, gdyż zaledwie przed dwoma dniami widziałeś na własne oczy niezrównaną panią Dulcyneę z Toboso, w całym niezaćmionym blasku jej przyrodzonej piękności i osobnego wdzięku, podczas gdy ja oglądałem ją pod pozorem paskudnej i obrzydliwej chłopianki, z oczami zaropiałemi i ustami, co smrodliwy dech wydawały. Nie trzeba się tedy dziwić, że przemyślni czarnoksiężnicy, co to nieszczęsne przedsięwzięcie uczynili, dali też rycerzowi pozór Samsona Karrasco, a twemu kmotrowi pozór jego giermka, aby mi tylko odjąć sławę zwycięstwa. Ale z tem wszystkiem, mam przyczynę pocieszenia się, gdyż przecież odniosłem zwycięstwo nad mym nieprzyjacielem, nie bacząc na kształt, który ten wziął na się.
— Jeden Bóg zna całą prawdę — odparł Sanczo. Znał on do gruntu sprawę przedzierzgnięcia pani Dulcynei, które z jego fortelu się zrodziło, nie mógł więc zadowolić się fantastycznemi wywodami swego pana. Nie chciał jednak w spór wchodzić, obawiając się, aby, słówkiem jakiemś niebacznem, nie odkryć swego oszukania.
Zostawali właśnie w tych rozmowach, gdy zbliżył się do nich ktoś, tą samą drogą jadący. Siedział na pięknej, szpakowatej klaczy, miał na sobie opończę z przedniego zielonego sukna, obramioną szarym aksamitem, na głowie zaś kapuzę letnią, aksamitną takiejż barwy. Rząd na konia, z krótkiemi strzemionami, był odpowiedniej szarej i zielonej barwy. Przy boku miał szablę, maurytańskim kształtem, wiszącą na szerokim temblaku zielonym i suto złotem przetykanym. Ciżmy były tegoż koloru, co i temblak. Ostrogi nie były złote, lecz zielono szmelcowane, a tak glansowne i błyszczące, że lepszy miały pozór, niż szczerozłote. Podróżny, zbliżywszy się, pozdrowił dwornie naszego rycerza i jego giermka, i byłby minął ich, dodając klaczy ostrogi, gdyby go nie zatrzymały słowa Don Kichota.
— Jeśli, WPan, jedzie tą samą drogą, a nie spieszy się zbytnio, uczyni mi rzecz miłą, gdy pospołu z nami jechać zechce.
— Wprawdzie — odparł szlachcic na klaczy — miałem tąż samą myśl, alem się obawiał, aby Wasz rumak czegoś nieprzystojnego z moją klaczą nie uczynił.
— Wasza Miłość — rzekł Sanczo — może spokojnie zawściągnąć cugli swojej świerzopie, gdyż nasz rumak jest bardzo wstrzemięźliwy i przystojny. Nigdy w podobnych okolicznościach żadnego plugastwa nie popełnił, a gdy mu się raz przytrafiło wdać się w zaloty, mój pan i ja w siedmnasób kazaliśmy mu za to zapłacić.
Jeszcze raz, Waszej Miłości, powtarzam, że możesz wstrzymać klacz swoją, gdyż choćby nie wiem jakie nęty w sobie miała, rumak nasz ani na nią nie spojrzy.
Podróżny wstrzymał wodze koniowi, zadziwiony obliczem i postawą naszego rycerza. Don Kichot był bez szyszaka, który Sanczo przytwierdził do tylnego łęku oślej kulbaki. Jeśli jednak kawaler w zielonej opończy patrzył ciekawie na Don Kichota, to ten niemniej mu się przypatrywał, domyślając się, iż musi to być człek znacznej kondycji. Mógł liczyć około pięćdziesięciu lat, włosy miał szpakowate, nos orli, cała postać tchnęła wesołością i statecznością. Z jego pozoru i ubioru wnosić było można, że to człek jakowyś znaczny. Kawaler w zielonej opończy osądził zaś Don Kichota z Manczy za nadzwyczajnego cudaka, któremu podobnego, jako żywo, nigdy w życiu nie widział, zadziwiła go długość szyji, wysoka postawa, chudość i żółtość oblicza, zbroja, postawa, pełna powagi i statku: podobnego, żywego konterfektu w tych okolicach już od wieków nie widziano. Don Kichot dobrze zważył tę ciekawość, z jaką podróżny mu się przyglądał i z jego zadziwienia wyczytał chęć najrychlejszego dowiedzenia się o nim. Nasz rycerz, który był dworny i zawsze gotów przypodobać się całemu światu, uprzedził pytanie podróżnego i rzekł:
— Nie zadziwia mnie to, Wasza Miłość, żeście osłupieli, zważywszy ten mój pozór, tak odmienny i niezwykły. Przestaniecie się zadziwiać, gdy Wam rzeknę, że jestem rycerzem

z tych, co jak lud powiada,
szukaniem przygód są zabawni.

Porzuciłem moją ojczyznę, dałem w zastaw dobra moje, wyzułem się z wszystkich moich dostatków i rzuciłem się w ramiona fortuny, aby mnie wiodła tam, gdzie jej się podoba. Chciałem przywołać do życia umarły zakon rycerstwa błędnego; już wiele czasu upływa, gdy usterkając tutaj, tam padając, tu znów chodząc głową nadół, a tam się podnosząc, dopełniłem znaczną część moich zamysłów. Wspomagałem wdowy, ochraniałem panienki, świadczyłem usługi mężatkom i sierotom, co jest przyrodzoną powinnością rycerzy błędnych. Dla tych licznych, dzielnych i chrześcijańskich czynów, zasłużyłem już sobie na to, aby mój żywot na piśmie uwieczniono, wśród wszystkich świata narodów. Trzydzieści tysięcy ksiąg o mojej historji już wydrukowano,[59] a jeszcze ze trzydzieści miljonów razy druk ten powtórzą, jeżeli tylko temu wola boska nie zapobieży.
Przeto, mówiąc, w krótkich słowach, albo lepiej w jednem słowie, wiedzcie, że jestem Don Kichot z Manczy, zwany takoż Rycerzem Posępnego Oblicza. I lubo składanie samemu sobie pochwał, raczej poniża niż wynosi, jednakoż jestem przymuszony czasem to czynić, gdy nie masz nikogo, coby mnie w tem wyręczył.
Dlatego tedy Mości Panie, ani ten rumak, ani ta kopja, ani ta tarcza, ani ten giermek, ani te wszystkie bronie, pospołu wzięte, ani żółtość i chudość oblicza mego nie powinny w Was już odtąd zadziwienia budzić, gdyż wiecie już kim jestem i jaką profesję sprawuję.
Rzekłszy to, zawarł mowę Don Kichot, zaś Kawaler w zielonej opończy zwlekał z responsem, tak jakby słów stosownych znaleść nie mógł. Po długiej chwili milczenia rzekł wreszcie:
— Dobrzeście odgadali, Mości Panie, po mem zadziwieniu ciekawość, jaka mnie zdjęła, aliści nie udało wam się wywieść mnie z tego osłupienia, które mną na Wasz widok owładło. Rzekliście panie, że po uwiadomieniu kim jesteście, powinienem przestać się zadziwiać, tymczasem ja przeciwnie, jeszcze bardziej zaciekawiony jestem. Jakże to być może, aby jeszcze dziś znajdowali się na świecie rycerze błędni i aby drukowano historję o prawdziwych czynach rycerskich? Nie mogę dać wiary, iż chodzą dziś po ziemi ci, co dają wspór wdowom, mają pieczę nad dziewicami, strzegą czci mężatek i ochraniają sieroty, gdybym się o tem nie przeświadczył, ujrzawszy na własne oczy WPana. Bogu Najwyższemu chwała! Dzięki historji, o której Wasza Miłość mówi, a w której pomieszczono sławne i prawdziwe Wasze czyny rycerskie, pójdzie w niepamięć niesłychana mnogość bajęd o rycerzach błędnych, co cały świat napełniała, z krzywdą dla dobrych obyczajów i szkodą dla ksiąg budujących.
— Wieleby rzec można — odparł Don Kichot — w materji, czy historję rycerzów błędnych są zbiorem bajęd, czy nie.
— A któżby mógł o tem wątpić — rzekł Kawaler w zielonej opończy — że te księgi są kłamliwe i opaczne?
— Ja o tem wątpię — odparł Don Kichot — ale na ten czas materję tę pozostawmy. Jeśli podróż nasza się przeciągnie, posiadam nadzieję w Bogu, że dam poznać WPanu, jak źle i błędnie uczynił, idąc za tymi, którzy twierdzą, że historję te nie są prawdziwe.
Te ostatnie słowa Don Kichota sprawiły podejrzenie podróżnemu, iż Don Kichot musi być jakimś półgłówkiem. Czekał jeszcze na inne rzeczenia, aby lepszą pewność powziąć. Nim jednak nowe dyskursy zawiązali, Don Kichot poprosił go, aby mu opowiedział o swoim stanie, skoro już powiadomiony został o jego życiu i kondycji. Ten w zielonej opończy odparł:
— Jestem szlachcicem, panie Rycerzu Posępnej Postaci, urodzonym w pobliskiej tu wsi, gdzie za bożą pomocą dziś jeszcze wieczerzać będziemy. Jestem człekiem dość majętnym, a zowię się Diego de Miranda. Wiodę życie, w towarzystwie swojej żony, synów i przyjaciół. Moje zabawy zwyczajne są polowanie i ryb łowienie, ale nie trzymam sokołów ani chartów, zaledwie kilka kuropatw ułaskawionych, oraz żwawe łasice. Mam ze sześć tuzinów ksiąg, tak łacińskich, jak i w języku ludowym pisanych, jedne służą do historji, drugie do nabożeństwa; księgi rycerskie jeszcze przez progi domu mego nie przeszły. Mam większe upodobanie w czytaniu dzieł świeckich, niżli duchownych, jeśli one tylko zacny argument wywodzą, cieszą językiem polerownym i inwencją swoją ciekawość i podziw budzą — prawdę rzekłszy, mało takich dzieł jest dzisiaj w Hiszpanji. Nieraz biesiaduję w gronie moich cnych sąsiadów i przyjaciół i często ich w domu swoim goszczę. Biesiady te są skromne, złożone z potraw smacznych, ale nie wymyślnych. Z całej duszy nienawidzę oszczerstw i ścierpieć nie mogę, aby w mojej przytomności na kogoś kalumnje miotano; nie wtrącam się do życia innych, ani oczami rysia na cudze sprawy nie patrzę. Słucham mszy świętej każdego rana, część dóbr swoich ubogim oddaję, nie chełpiąc się jednak ze swych dobrych uczynków — nie chcę, aby fałszywa pycha i obłuda wtargnęły do duszy mojej. Są to dwaj nieprzyjaciele, którzy najbardziej czujną duszą owładnąć mogą. Staram się pogodzić tych, co w kłótliwości trwają, mam wielkie nabożeństwo do Najświętszej Marji Panny i ufność pokładam niezachwianą w miłosierdziu naszego Pana i Stwórcy.[60]
Sanczo Pansa przysłuchiwał się bacznie tej opowieści szlachcica. Zdało mu się, że to jest życie poczciwe i święte i że ten, co je wiedzie, winien cuda czynić, skoczył tedy ze swego osła, schwycił za lewe strzemię i ucałował kilka razy stopy szlachcica, mając serce w piersiach zmiękczone i łzy w oczach. Szlachcic ujrzawszy to, zapytał:
— Co to ma znaczyć, mój przyjacielu? Za cóż mi tak nogi całujesz?
— Pozwól mi, WPan, tak się całować — odparł Sanczo — Wasza Miłość wydaje mi się być pierwszym świętym, jakiego widzę na koniu, w ciągu całego życia mego.
— Nie jestem świętym — rzekł szlachcic — jeno wielkim grzesznikiem. To ty, mój przyjacielu, dla tej pokory, jaką okazujesz, musisz być człekiem dobrym i poczciwym.
Sanczo wlazł z powrotem na burdę swego osła, sprawiwszy to, że Don Kichot, mimo swej głębokiej melancholji, uśmiechnął się szczerze rozradowan, a Don Diego odnowa się zadziwił.
Don Kichot zapytał szlachcica, czy ma dużo potomstwa, przydając, że starożytni filozofowie, pojęcia prawdziwego Boga zbyci, najwyższe dobro zakładali w darach przyrodzenia, fortuny, ilości przyjaciół i dobrych dzieci.
— Mam jednego tylko syna, panie Don Kichocie — odparł szlachcic — i może za szczęśliwszego niż jestem, bym się poczytywał, gdybym go wcale nie miał. Nie jest on zły, ale nie jest i tak dobry, jakbym sobie tego życzył. Młodzieniec ten około osiemnastu wiosen liczy, sześć lat strawił na studjach w Salamance. ucząc się greki i łaciny. Gdy chciałem, aby do innych sciencji przeszedł, znalazłem go tak zatopionego w umiejętności rymotwórstwa (jeśli tylko poezję sciencją nazwać można), że już i nie było sposobu zachęcić go, aby się przyłożył do studjów prawa, czy teologji, która jest wszystkich nauk królową. Chciałem z niego uczynić luminarza naszego rodu, gdyż żyjemy przecie w wieku, gdy to królowie nasi w wielkiem zachowaniu mają pisma cnotliwe i przystojne, bowiem pisma bez cnoty je zdobiącej, są jak perły, na gnojowisku leżące. Cały dzień trawi na rozważaniu, czy Homer słusznie, czy niesłusznie orzekł coś w pewnym wierszu Iliady, czy Marcialis nieprzystojnie się wyraził w jednym ze swoich epigramatów, czy te i tamte wiersze Wergiljusza w tym, czy innym sensie rozumieć należy? Rozmawia tedy ciągle jeno z księgarni tych poetów, o których namieniałem, a takoż z dziełami Horacjusza, Persjusza, Juvenala i Tibulla; poetów dzisiejszych, a zwłaszcza tych, co w języku ludowym piszą, lekce sobie waży. Mimo tej odrazy, jaką żywi dla poezji, językiem ludowym pisanej, jest teraz zatrudniony układaniem glossy na cztery wiersze, które mu, jak mniemam, z Salamanki przysłano.
Na to odparł Don Kichot:
— Dzieci, WPanie, są częścią wnętrzności swoich rodziców. Czyli są zatem złe, czy dobre, miłować je trzeba, tak jak się miłuje duszę, co nas życiem darzy. Do powinności rodziców należy prowadzić je, od lat najmłodszych, drogą cnoty, dobrej edukacji i poczciwych, chrześcijańskich obyczajów, aby do wieku źrałego przyszedłszy, stały się podporą ich starości i potomności chlubą. Nie zdaje mi się, aby dobrze było, do tej, czy innej sciencji je przymuszać, chocia i nie zawadzi im łagodnie pewne rzeczy przekładać. Gdyż celem nauki nabywania nie jest pane lucrando, o który szczęśliwy żak ubiegać się nie potrzebuje, będąc nawszem darami nieba opatrzony — jestem tego mniemania, że trza mu dać wolę iść za swoją skłonnością i dozwolić, by wybór nauki, według swego upodobania uczynił. Lubo poezja, bardziej do zabawy, niż do pożytku służy, jednakoż nie czyni zawstydzenia temu, co ją uprawia, Poezja, panie bracie, jest, według mego sądu, wdzięczną, w doskonałej piękności celującą panienką, o którą inne mnogie dziewice mają staranie, aby ją najbogaciej przystroić, ozdobić i wysoce dostojny dać jej pozór. Owe panienki są to różne umiejętności, a sciencje, których usługami cieszyć się winna, zdobiąc ich wzamian swoim splendorem. Tej pięknej dziewicy nie Iza włóczyć po ulicach, ani na placach, czy w zakątach pałaców na widok wystawiać. Jest utworzona z alchimji, tak szlachetnej, że ten, co jest w niej zawołany, zamieni ją snadnie w czyste złoto najwyższego waloru. Ten, co ją posiada, winien ją trzymać w ryzie, i nie zwolić, by się wynaturzyła w wszetecznych satyrach i uszczypliwych sonetach; żadną miarą kupczyć nią niewolno, tak w bohatyrskich poematach, żałosnych tragedjach, jak w wesołych i dobrze ułożonych komedjach; ciemne pospólstwo i facecjoniści winni nie mieć do niej przystępu, jakoże nie są zdolni poznać i uszanować skarbów, jakie się w niej zawierają. Nie myślcie przytem, panie, że pospólstwem zowię jeno ludzi niziuchnego i podłego stanu, bowiem dla mnie każdy nieuk, choćby był księciem i panem do pospólstwa się liczy.
Ten, co się poezją para, zachowując jednak bacznie kondycje, o których tu namieniałem, będzie się cieszył sławą i estymą wśród wszystkich nacyj świata.
Co zaś, WPan, powiadasz, że jego syn nie szanuje teraźniejszej poezyj, w naszym języku pisanej, to widzi mi się, że nie ze wszystkiem ma w tem słuszną przyczynę, a oto moje racje: Wielki Homer nie pisał po łacinie, gdyż był Grekiem, Wirgiljusz nie pisał po grecku, gdyż był Rzymianinem. W samej rzeczy wszyscy starożytni poetowie pisali w swoim języku rodowitym i nie szukali cudzoziemskich języków, aby swoje wysokie myśli wyrazić. Skoro tak było, tedy obyczaj ten powinien się dziś na wszystkie nacje rozciągnąć, tak, aby rymotwórca niemiecki nie był pogardzany dlatego, że w swoim języku wiersze składa, jako kastylijski, czy baskijski. Syn WPana (tak jak ja to sobie imaginuję) nie lekceważy kastylijskiej poezji, jeno poetów, którzy, prócz języka kastylijskiego, innej mowy nie znają, ani nie są zawołani w tych umiejętnościach, coby mogły ich przyrodzone talenta upiększyć i wspór im okazać. Ale i w tym gruba omyłka kryć się może, gdyż jak się pospolicie i sprawiedliwie mówi — człek poetą się rodzi.[61] Trza przez to rozumieć, że prawdziwy poeta z żywota matki na ten świat wychodzi, zaś mając tę skłonność, którą mu niebo dało, bez żadnych studjów i sztuczek składa rzeczy, co świadczą o prawdzie rzeczenia: „est Deus in nobis“.[62] Powiem takoż, iż ten, co jest poetą od natury, zaś natchnienie swoje sztuką wspomaga, stanie się jeszcze większym poetą i prześcignie znacznie, tego wierszopisa, co tylko, przy pomocy samej sztuki, chce na ten tytuł zasłużyć. Rzetelnie mówiąc, sztuka nigdy natury nie jest zdolna prześcignąć, może ją tylko doskonalszą uczynić: gdy się sztuka z naturą połączy, a natura ze sztuką, to jedność ta doskonałego poetę wydaje. Kończąc moją przemowę, radzę WPanu, aby dał swemu synowi wolę pójścia po drodze, nad którą jego gwiazda świeci. Będąc tak w naukach usilnym, i przestąpiwszy już szczęśliwie przez pierwszy próg i stopień umiejętności, jakim jest języków znajomość, dostąpi, przy ich pomocy, wierzchołka pięknej sztuki pisania, która jest przyzwoita szlachcicowi, z intraty swej żyjącemu i tak go zdobi i wyróżnia, jak mitra biskupa, albo jurystę długa szata.
Obruszaj się, WPan, na swego syna, gdy będzie pisał satyry, szarpiące dobrą cześć bliźniego, karaj go, i drzyj mu te papiery obelżywe. Ale jeśli będzie składał wiersze na modłę Horacego, piętnując występek, jak to poeta łaciński udatnie czynił, chwalić go winieneś, gdyż wolno jest rymotwórcy przeciwko invidii pisać, chłostać różne wady i zawistnych piętnować, byleby bez wymieniania imion.
Tymczasem są i tacy poetowie, co dla złośliwego i publicznego cudzej sławy uszczypku, gotowiby byli zgodzić się na wygnanie na wyspy Pontu. Poeta, przystojny w swoich obyczajach, przystojność także w swoich wierszach zachowa, bowiem pióro jest językiem duszy. Jakie myśli w głębi ducha się poczną, taki będzie pism jego owoc. Królowie i książęta, widząc ludzi mądrych, cnotliwych i dostojnych, którzy są zawołani w pięknej sztuce rymotwórstwa, wielce ich sobie cenią, wywyższają ich, hołdy im świadczą, a także koronują ich liśćmi tego drzewa, w które piorun nie uderzy, jakby na świadectwo, że nie lza tykać i obrażać tych, co na skroniach podobne wieńce noszą.
Szlachcic w zielonej opończy zadziwił się wielce, wysłuchawszy tej mowy Don Kichota; tak, iż zaczął sobie nawet naganiać skrycie, że był powziął myśl o szaleństwie Don Kichota.
Tymczasem Sanczo, któremu cały ten dyskurs niezbyt do smaku przypadł, zboczył nieco z drogi, aby poprosić o trochę mleka pasterzy, którzy w pobliżu owce swoje paśli.

Gdy szlachcic wielce ukontentowany z dyskursu, w którym Don Kichot tyle mądrości wykazał, chciał znów zacząć rozmowę, rycerz nasz, podniósłszy głowę, obaczył jadący mu naprzeciw wóz, przybrany chorągwiami, na których widniały herby królewskie. Mniemając, że gotuje się jakaś nowa przygoda, zawołał gromkim głosem na Sanczę, aby ten podał mu jego hełm. Sanczo, usłyszawszy głos swego pana, opuścił co tchu pasterzy i, pobudziwszy do biegu swego siwca, przybył wkrótce tam, gdzie go oczekiwał Don Kichot, któremu się zdarzyć miała straszliwa i szalona przygoda.

KAPITULUM XVII
KTÓRE OPISUJE NAJWYŻSZY STOPIEŃ, DO JAKIEGO DOSZŁA I DOJŚĆ MOGŁA NIESŁYCHANA ODWAGA DON KICHOTA A TAKOŻ MÓWI O SZCZĘŚLIWIE ZAKOŃCZONEJ PRZYGODZIE ZE LWAMI

Historja powiada, że gdy Don Kichot wołał gromko na Sanczę, aby mu szyszak podał, giermek właśnie był zabawny kupowaniem twarogów i serów, które pasterze ochotnie mu oddawali. Będąc przynaglony wołaniem swego pana, nie wiedział co z niemi uczynić i gdzie je ukryć, a jakoże, uiściwszy zapłatę, żałował sery porzucić, postanowił włożyć je naprędce w szyszak swego pana. Opatrzony w żywność, poskoczył dowiedzieć się, czego jego pan żąda. Gdy już do niego dopadł, Don Kichot rzekł:
— Podaj mi hełm, przyjacielu, gdyż albo się nie znam na przygodach, albo też to, co widzę, okaże się przygodą, która zmusza do dobycia broni.
Szlachcic w zielonej opończy, usłyszawszy te słowa, obejrzał się na wszystkie strony, aliści ujrzał tylko wóz, jadący im naprzeciw, a przybrany dwiema czy trzema chorągiewkami; mniemając, że jest to wóz z pieniędzmi, do skarbu należącemi, powiedział to do Don Kichota. Ale nasz rycerz, zawsze przeświadczony, że wszystko, co mu się przytrafia są to przygody i tylko przygody, nie uwierzył mu i odparł na ten kształt:
„Strzeżonego pan Bóg strzeże“. Nic na tem nie stracę, jeśli się będę miał na ostrożności, gdyż z długiej eksperjencji wiem, że mam widocznych i niewidocznych nieprzyjaciół. Nie wiem jeno kiedy, gdzie i pod jaką postacią zechcą się na mnie usadzić.
Rzekłszy to, obrócił się do Sanczy, żądając swego hełmu. Giermek oddał mu go, nie zdążywszy wyjąć twarogów. Don Kichot schwycił szyszak i nie spojrzawszy, co się tam mieści, wsadził go zaraz na głowę. Twaróg tak zgnieciony, wypuścił serwatkę, która ciec jęła po obliczu i brodzie Don Kichota. To go w takie pomieszanie wprawiło, iż rzekł do swego giermka:
— Cóż to znaczy, Sanczo? — Zdaje mi się, że mi głowa mięknie i mózg topnieje, albo też, że się pocę od stóp do głowy. Jeśli jednak pot ze mnie kapie, to zapewne nie ze strachu, chocia zatarga, która na mnie czeka, ani chybi straszliwą się okaże. Daj mi coś do obtarcia oblicza, bo mi oczy zalewa.
Sanczo, nie rzekłszy słowa, podał mu chustkę i podziękował w duszy Bogu, że się jego pan nie domyślił, co to było. Don Kichot otarł sobie twarz, później zaś zdjął szyszak, aby uznać, co go tak chłodziło. Obaczył wewnątrz białą papkę, zbliżył do niej nos, poczuwszy zaś woń twarogu, rzekł:
— Na duszę mojej pani, Dulcynei z Toboso, są to twarogi, któreś włożył tutaj, ty zdrajco, łotrze i giermku ladaco.
Sanczo odpowiedział z wielką flegmą i wybornem udaniem.
— Jeśli to są twarogi, niech mi je da Wasza Miłość, abym je zjadł. Ale nie... niech je lepiej pożre djabeł, gdyż to on, ani chybi je tam wraził. Jakże to? Zali, WPan, myślisz, że byłbym zadosyć zuchwały, aby hełm Waszej Miłości tak splugawić? Gdzieżbyś, WPan takiego zuchwalca znalazł? Bezwątpienia muszę i ja mieć czarnoksiężników, co mnie prześladują, gdyż jestem przecie częścią istoty WPana. Oni to musieli tam tego plugastwa nałożyć, chcąc WPana do żywego rozjuszyć, tak abyście mi gnaty przetrącili.
Ale na ten raz psoty swojej nadużyli. Ufność niezachwianą pokładam w roztropności mego pana, który morze wie, że nie mam mleka, twarogu, ani żadnej podobnej rzeczy i że, gdybym je miał, radniejbym je do brzucha wsadził, nizli do hełmu.
— Wszystko to być może — odparł Don Kichot.
Szlachcic zważał to wszystko, nie mogąc się nadziwić temu, co widział, zwłaszcza, gdy Don Kichot otarłszy sobie głowę, twarz, brodę i szyszak, nałożył hełm, w strzemionach się dobrze utwierdził, dobył szpady, zniżył lancę i rzekł:
— Niech się teraz stanie, co się stać ma; jestem gotów dać opór choćby szatanowi samemu. Wtem wóz, chorągiewkami upstrzony, zbliżył się do nich. Powoziciel jechał na mule, zaś w tyle woza siedział jeden tylko człowiek. Don Kichot zastąpił im drogę i jął wołać:
— Dokąd to zdążacie? Cóż to za wóz? Za cóż jest chorągwiami przybrany?\
Na to odparł woźnica:
— Wóz ten do mnie należy. Są w nim dwa lwy, uwięzione w klatkach. Rządca Oranu posyła je do Madrytu, w darze dla Króla Jegomości. Na tych chorągiewkach są znaki królewskie, aby każdy wisiał, że to dobro monarchy.
— A czy te lwy są wielkie? — zapytał Don Kichot.
— Tak wielkie — odparł wspólnik podwodnika, siedzący na wozie, — że podobnych jeszcze nigdy z Afryki do Hiszpanji nie sprowadzono. Ja, jako lwów przewoźnik, wiele ich już przez morze przeprawiłem, ale żaden nie był tak rosły i potężny, jak ten. W tej pierwszej klatce siedzi samiec, a w drugiej samica. Są głodne, gdyż dzisiaj jeszcze nic nie jadły. Dlatego nie zatrzymujcie nas dłużej, WPanie; musimy ciągnąć na miejsce naznaczone, aby je nakarmić.
Don Kichot uśmiechnął się i rzekł:
— Ja i dwa lwięta? Dwa lwięta i ja?! Na Boga, trzeba pokazać temu jegomości, co je posyła, czym jest człowiekiem, coby się lwów przeraza!. Zsiądz z wozu, mój poczciwcze, teraz ja będę lwów strażnikiem. Otwórz klatki, wypuść na wolę te bestje drapieżne, a dam im poznać, pośród tego pola, kim jest Don Kichot z Manczy, na złość czarnoksiężnikom, którzy mi ich tutaj posyłają.
„Ha ha — mruknął pod nosem szlachcic w zielonej opończy. Nasz dzielny rycerz dał już poznakę kim jest. Twarogi już mu mózg rozmiękczyły.“
Tymczasem zbliżył się Sanczo i rzekł.
— Na miłosierdzie boskie, WPanie, uczyńcie tak, aby mój pan Don Kichot na lwy się nie rzucił. Jeśli to uczyni, te dzikie bestje rozszarpią nas na kawałeczki.
— Jakże to? — odparł szlachcic — zali mniemasz, że twój pan jest tak szalony, iż się na lwy rzucić może?
— Szalony nie — odparł Sanczo — ale zuchwały okrutnie.
— Uczynię wszystko, co w mojej mocy leży rzekł szlachcic i, zbliżywszy się do Don Kichota, który gwałtem domagał się, aby klatki otworzono, zaczął w te słowa:
— Panie rycerzu, rycerze błędni winni podejmować tylko takie przygody, z których mogliby wynijść szczęśliwie, a nie te, co żadnej nadzieji, w dobre ich uskutecznienie żywić nie pozwalają. Dzielność, która do zuchwalstwa się zbliża, jest raczej szaleństwem niż odwagą, a do tego nie przeciwko WPanu te lwy są wysłane; nie myślą nawet napadać na Waszą Miłość. Jest to podarunek dla króla. Nie na dobreby wyszło tamować drogę tym ludziom i w podróży ich zastanawiać.
— Mości panie bracie — odparł Don Kichot — mieszaj się pan do swoich kuropatw obłaskawionych i zwinnych łasic, a każdemu zostaw jego rzemiosło czynić. To jest właśnie moje i sam wiem najlepiej, czy panowie — lwy są przeciw mnie wysłane, czy nie!
Później, obróciwszy się do strażnika, rzekł:
— Przysięgam na Boga, niecny tchórzu, że jeśli mi w tem oka mgnieniu klatek nie otworzysz, tedy cię tą dzidą do woza przyszpilę.
Podwodnik, widząc zamysł tego widma, od stóp do głów uzbrojonego, rzekł:
— Zaklinam Was na wszystkie świętości, WPanie, pozwólcie, abym wyprzągł muły i wraz z niemi ucieczką się salwował, nim się lwy na wolność wydostaną. Jeśli mi bowiem muły zaduszą, z torbami pójdę; nie mam innego bogactwa, jak te zwierzęta i ten wóz.
— O małoduszny człeku! — odparł Don Kichot — postaw nogę na ziemi, wyłóż muły i rób, co ci się podoba. Wkrótce obaczysz, że wszystkie te zachody niepotrzebne były i że mogłeś sobie tej fatygi łacno oszczędzić.
Podwodnik skoczył z wozu, szybko wyprzągł muły — tymczasem strażnik lwów jął wrzeszczyć gromkim głosem:.
„Wszystkich przytomnych biorę na świadków, że mimo mej woli i pod przymusem, drzwi tych klatek otworzyć muszę, aby lwy na swobodę wypuścić. Ostrzegam tego pana, że wszystkie nieszczęścia i szkody, przez drapieżników wyrządzone, pójdą na jego karb, bez uszczerbku dla mych praw i zapłaty. Wszyscy przytomni zaś niech się mają na baczności i niech się ukryją, nim klatki otworzę; o siebie się nie obawiam, jestem bowiem pewien, że mi nic złego nie zrobią.“
Szlachcic chciał jeszcze raz spróbować odwrócić Don Kichota od szalonego zamysłu, gdyż było to samego Boga doświadczać. Ale Don Kichot odparł jeno, iż wie, co czyni. Na to szlachcic namienił, aby dobrze wszystko zważył, gdyż ani chybi się myli.
— Mości Panie — rzekł nasz rycerz — jeśli nie chcesz być przytomny temu, co, według twego mniemania, ma się stać tragedją, dodaj ostrogi swojej srokatej klaczy i umknij się z drogi.
Sanczo, słysząc to, jął ze łzami w oczach błagać swego pana o porzucenie zamysłu tej przygody, gdyż przeciwko niej przygoda z wiatrakami, z foluszami, oraz wszystkie czyny, których w swym życiu dokonał, były niby róże a kwiaty.
— Zważcie, Wasza Miłość — mówił Sanczo — ze nie ma tu nijakiego zaczarowania, ani nic na ten kształt. Sam widziałem, przez kraty i szpary klatki, łapę prawdziwego lwa, miarkując zaś po pazurach, wnoszę, że ten lew musi być większy niż góra cała.
— Strach to czyni — odparł Don Kichot. — że lew wydaje ci się większy niż połowa świata. Udaj się na stronę, mój Sanczo, i nie zatrzymuj mnie w tej chwili. Jeśli umrę, pamiętaj jakie jest między nami ułożenie. Pospieszysz do pani Dulcynei — więcej ci nic nie powiem.
Don Kichot przydał jeszcze inne słowa, które odebrały przytomnym wszelką nadzieję, że da się im odwieść go od szalonego zamysłu. Szlachcic w zielonej opończy byłby rad sprzeciwić się temu, ale widział, ze Don Kichot lepiej od niego jest uzbrojony i ze nie jest rzeczą rozsądną wdawać się w kłótnię z warjatem, za jakiego poczytywał już naszego rycerza. Don Kichot tymczasem tysiąc pogróżek czynił prowadzącemu lwy, aby klatkę otworzył, co zmusiło szlachcica do spięcia rumaka ostrogą, zaś Sanczę i podwodnika do popędzenia mułów. Wszyscy chcieli umknąć jaknajdalej od klatki, nim lwy z niej wypadną. Sanczo opłakiwał śmierć swego pana, którego rozumiał już od lwów rozdartego. Przeklinał swój los i tę nieszczęsną godzinę, kiedy postanowił na służbę powrócić. Mimo tego lamentu a płaczu, nie przestawał jednak piętami osła popędzać, aby się od wozu oddalić. Strażnik postrzegłszy, że ci, co odjechali, są już daleko, jął odnowa prosić i ostrzegać Don Kichota przed tem, przed czem go już był raz ostrzegł.
Nasz rycerz odparł, że wszystko dobrze zważył i że wszystkie prośby, oraz przełożenia na nic się nie zdadzą. Gdy strzegący lwów zabawiał się otwieraniem pierwszej klatki, Don Kichot jął rozmyślać, czyli ma konno, czyli też pieszo się potykać. Zważywszy, że Rossynant mógłby się zestrachać widokiem lwów, skoczył prędko z konia, rzucił kopję, schwycił tarczę i z obnażoną szpadą w dłoni i nieulęknionem w piersiach sercem, stanął przed wozem, polecając się Pana Bogu i damie swej, Dulcynei z Toboso. W tem miejscu autor tej prawdziwej historji nie może się powstrzywać od zawołania:
„Och dzielny, och, nad każdą pochwałę wyższy Don Kichocie z Manczy, zwierciadle, w którem się przeglądać mogą wszyscy waleczni tego świata; och, drugi i nowy Don Manuelu de Leon, co był chlubą i zaszczytem rycerzów Hiszpanji. Jakiemi słowy wyrażę twój czyn tak straszliwy? Jakiemi dowody podam go do wierzenia wiekom potomnym? Zali są na świecie chwalby godne ciebie?
Ty sam pieszo, ty jeden tylko, ty nieustraszony, wielkomyślny, mający jedną tylko szpadę i to nie z tych, co znak pieska małego[63] noszą, chroniony tarczą, z niezbyt czystej i lśniącej stali, stajesz przeciwko dwom najdzikszym lwom, jakie wyrosły w puszczach Afryki. Niechaj twe własne czyny bohatyrskie służą ci za wysławienie, o waleczny Manczuańczyku! Ostawiam je tutaj takiemi, jakemi są, gdyż brak mi słów, dla chwalby stosownej.“
Tutaj kończy się zadanie autora, który, przechodząc do dalszego wątku historji, ciągnie na ten kształt:
Strażnik, widząc, że Don Kichot przyjął już postawę, pełną oczekiwania, i że nie ma sposobu odmówienia się od otwarcia klatki lwa-samca, chyba, żeby się ściągnęło na się zawziętość zuchwałego i zapalczywego rycerza, otworzył pierwszą klatkę, w której, jak się rzekło, siedział lew niezwyczajnej wielkości, nader srogi i groźny z wejrzenia. Lew z początku przewrócił się na drugi bok, później się przeciągnął, wysadził łapy z klatki, rozwarł pysk, zaryczał przeraźliwie, wywiesił ozór na półtory stopy długi, którym otarł sobie z kurzu oczy i nos polizał To uczyniwszy, łeb z klatki wystawił i spojrzał dokoła, oczami czerwonemi jak rozżarzone węgle. Jego zmarszczona brew i pozór najśmielszy mogłyby zastraszyć samą zuchwałość, ale nie Don Kichota, który trwał nieporuszenie, pragnąc, aby lew zlazł z wozu i rzucił się na niego. Nasz rycerz był w myśli upewniony, że bestję na sztuki rozplata. Do tych krańców doszło niesłychane Don Kichota szaleństwo. Wspaniały lew jednak, bardziej uprzejmy, niż gburowaty, gardząc czczemi pogróżkami i junakierją, obejrzawszy się do koła, obrócił się do Don Kichota tyłem, później zaś, z wielkim spokojem i obojętnością, znów się w klatce położył. Widząc to, Don Kichot, rozkazał wodzicielowi lwów, aby go kijem podrażnił i do opuszczenia klatki pobudził.
— Na sumienie moje — odparł strażnik — tego nie uczynię, gdyż, jeślibym go podrażnił, mnie pierwszegoby rozszarpał. Niechaj się jednak, Wasza Miłość zadowoli tem, co już uczynił, gdyż jest to najwięcej, co zdziałać można na dzielności polu, i niech już więcej fortuny nie kusi. Klatka stoi przed lwem otworem. Od niego teraz zależy wynijść, kiedy zechce. Już nie wyjdzie teraz przez cały dzień, jeśli do tych pór tego nie uczynił. Waleczność Waszej Miłości jest już za dosyć okazana. Rozumiem, że każdy dzielny wojownik jest obligowany tylko do wyzwania swego nieprzyjaciela i czekania go na placu. Jeśli tamten jednak się nie stawia, sromota staje się jego udziałem, podczas, gdy ten, co czeka, koronę zwycięstwa zdobywa.
— To prawda — odparł Don Kichot — zamknij, przyjacielu, drzwi i daj mi zaświadczenie tego, coś widział, to jest, jakoś otworzył lwu klatkę, jakom ja go oczekiwał, jako on nie wyszedł, chociażem mu dał aż nadto czasu i jako, zamiast stawić się na placu, nazad się położył. Więcej nie jestem obowiązany czynić; precz ze wszystkiemi czarami i omamieniami, jedyną prawdą jest rycerstwo błędne! Zamknij klatkę, tak jak ci rozkazałem, ja zaś dam znak tym, co uciekli i przytomni nie byli, aby z twoich ust dowiedzieli się o tym czynie.
Wodziciel lwów zawarł klatkę, zaś Don Kichot, zawiesiwszy na końcu dzidy chustkę, którą osuszył sobie twarz z serwatki, jął wzywać tych, co jeszcze ciągle uciekali, obracając za każdym krokiem nazad głowy, Zbili się wszyscy w gromadę, wiedzeni przez szlachcica w zielonej opończy. Sanczo, ujrzawszy to oznaczenie białej chustki, rzekł:
— Bodajbym olsknął, jeśli mój pan nie zwyciężył tych okrutnych drapieżników. Inaczej przecieby nas nie wołał.
Wszyscy zatrzymali się i poznali, że tym, co znaki dawał, był Don Kichot. Zbywszy się trochę strachu, zbliżyli się zwolna do miejsca, gdzie stał Don Kichot, tak iż usłyszeli wyraźnie głos jego. Gdy dojechali wreszcie do wozu, Don Kichot rzekł do podwodnika:
— Zaprząż, bracie, nazad swoje muły, i ruszaj w swoją drogę, ty zaś, Sanczo, daj tym ludziom dwa złote dukaty w nagrodę, że się zatrzymali dla mego rozkazu.
— Dam im je z wielką ochotą — odparł Sanczo — ale co się stało ze lwami? Czyli są żywe, czy zabite?
Wówczuj wodziciel lwów jął opowiadać szczegółowie, przerywając co chwila dla nabrania tchu, koniec tej zatargi. Przyczyniał jak umiał męstwa Don Kichotowi, którego pozór tak lwa zestraszył, że bestja nie śmiała wyjść z klatki, aczkolwiek drzwi stały otworem. Według rozkazu Don Kichota, miał lwa podrażnić, aby go do opuszczenia klatki pobudzić, ale byłoby to doświadczać pana Boga. Na te przełożenia rycerz, acz niechętnie i z ciężkiem sercem przyzwolił klatkę zamknąć.
— Co o tem rozumiesz, Sanczo? — spytał Don Kichot. Cóż mogą zaczarowania przeciwko prawdziwemu męstwu? Czarnoksiężnicy mogli mnie pozbawić owoców zwycięstwa, ale nie mogą mi odebrać mężnego serca i odwagi!
Sanczo dał im dwa talary; podwodnik zaprzągł muły, strażnik lwów ucałował ręce Don Kichota, dziękując za nagrodę, jaka go spotkała i przyrzekł, że po przybyciu do miasta, opowie samemu królowi o tym bohatyrskim czynie.
— Jeżeli trafunkiem Jego Królewska Mość zapyta o imię tego walecznego rycerza — odparł Don Kichot — powiedzcie mu, że to był Rycerz Lwów, chcę bowiem odtąd to nazwisko nosić miast nazwiska Rycerza Posępnego Oblicza. Uczynię to według zwyczaju rycerzy błędnych, którzy zmieniali imiona swoje kiedy chcieli, do upodobania.
Wóz odjechał w dalszą drogę; Don Kichot, Sanczo i szlachcic w zielonej opończy także w drogę ruszyli. W tym czasie Don Diego de Miranda nie odezwał się ani słowem do naszego dzielnego kawalera. Przyglądał mu się tylko pilnie i bacznie zważał wszystkie słowa i poruszenia Don Kichota. Zdawało mu się, że to człek rozsądny, który stał się szaleńcem, albo też szaleniec, co ma w sobie wiele rozsądku. Nie znał jeszcze pierwszej części historji Don Kichota; gdyby był ją przeczytał, poznałby rodzaj tego szaleństwa i nie dziwowałby się zbytnio słowom i czynom naszego rycerza. Ale jakoże nic nie wiedział, dzierżył o nim, to, że jest szaleńcem, to znów człekiem zdrowego umysłu. To, co powiedział, było rozsądne, polerowne, słuszne i dobrze rzeczowe, podczas gdy wszystkie jego czyny były głupie, dziwaczne i zuchwałe.
„Nie masz chyba większego szaleństwa — mówił do siebie — jak nałożyć sobie na głowę szyszak pełen twarogu, a później uwierzyć, że czarnoksiężnicy mózg rozmiękczyli. Czyż jest większe zuchwalstwo i dziwactwo, jak pragnąć gwarem potykać się ze lwami?“
Z tego zamyślenia wyprowadził go Don Kichot, mówiąc:
— Nie lza wątpić, Mości Panie Don Diego de Miranda, że WPan mnie sądzisz za człeka dziwacznego i obranego z rozumu! Nie dziwuję się zbytnio temu sądowi WPana o mnie, bo zważając moje postępki nie można mieć innego zdania. Z tem wszystkiem chciałbym, aby WPan przyznał, że nie jestem takim szaleńcem i tak rozsądku zbytym, jakim się być wydaję. Piękny to jest widok, gdy dzielny rycerz, na oczach króla, jednem uderzeniem kopji rozciąga rozjuszonego byka, na środku przestronnego placu, piękny to widok także, gdy rycerz, wdzięcznie w szrankach koniem toczy i w gonitwie do pierścienia przytomnym damom swoją udatność okazuje. Pięknie się wydają rycerze, którzy w swych ćwiczeniach wojennych (albo przynajmniej w tych, co za takie uchodzą) zabawiają nas i nasz widok radują i jeśli tak rzec można, przyczyniają splendoru dworom swoich książąt i panów. Ale rycerz błędny nad nimi wszystkimi góruje i większą sobie jedna sławę, jeżdżąc po pustaciach kniejach, drogach błędnych, górach i pustyniach. Szuka on niebezpiecznych przygód, w tym zamyśle, aby je do szczęśliwego kresu dowieść i przysporzyć sobie jedynie zaszczytu i wiecznotrwałej sławy. Rycerz błędny, powiadam, który na odludziu jakiejś wdowie w sukurs pospiesza, piękniejszy się nam przedstawia, niźli rycerz dworak, zakochany w jakiejś pięknej damie z miasta. Wszyscy rycerze różne mają zatrudnienia i obowiązki. Niechaj dworak umizga się do dam, usługami swemi przysparza świetności dworowi swego pana, niechaj karmi i poi biednych rycerzy u swego wspaniałego stoła, wyprawia turnieje i do pierścienia goni, niechaj będzie wspaniałomyślnym, szczodrym, wielkim, a przedewszystkiem dobrym chrześcijaninem a tą modłą ni na włos swoim obowiązkom nie chybi. Rycerz błędny, natomiast, musi myszkować po wszystkich świata zakątkach, wstępować w najbardziej zawikłane labirynty, mierzyć się na każdym kroku z niebezpieczeństwem, znosić na pustyniach wysokogórskich w lecie żar słoneczny, a zimą wystawiać się na mróz i wszystkie nawalne wiatry; nie straszą go lwy, nie zalękną monstra i najpotworniejsze smoki, gdyż głównem i prawdziwem zadaniem rycerza błędnego jest szukać tych, tamtych napastować, zaś wszystkich z. Skoro zaś przeznaczenie moje ustanowiło, abym był rycerzem błędnym, muszę ważyć się na wszystko, co, według mego rozumienia, podpada pod jurysdykcję mego powołania. Owóż dlaczego nie mogłem się ochronić od tych lwów napastowania, aczkolwiek wiedziałem dobrze, że to jest zuchwalstwo niepomierne. Wiem przecie, co to jest męstwo, ta cnota, która się mieści między dwoma krańcami wad ludzkich, tchórzostwem i zuchwałością. Z tem wszystkiem, lepiej jest, jeśli człek waleczny na szczyt zuchwalstwa się wdziera, niż, jeśli do małoduszności i tchórzostwa się zniża. Tak jak człekowi szczodremu łatwiej się jest stać wspaniałomyślnym, niżli skąpcowi, tak też zuchwalcowi łatwiej dzielnym się okazać, niż tchórzowi na prawdziwe męstwo się zdobyć. Co się należy do przygód, to wierzajcie mi, panie Don Diego, że lepiej jest stracić przez jedną kartę za dużo, niż przez jedną kartę za mało, bowiem lepiej dźwięczy w uszach tego, kto słucha: „Ten rycerz jest zuchwały i waleczny“, niźli „Ten rycerz jest strachliwy i nędzny“.
— Zaprawdę, panie Don Kichocie — odparł Don Diego — wszystko, co Wasza Miłość powiedział i uczynił, z samym rozumem się łączy. Jestem przeświadczony, że gdyby prawa i ustawy rycerstwa błędnego zagubione zostały, znalezionoby je w Waszem sercu, niby w archiwach. Ale pospieszmy nieco, bowiem pora późna się robi. Niezadługo przybędziemy do mego domu, gdzie Wasza Miłość będzie mógł zażyć wczasu po trudach: jeśli nie były to trudy ciała, to w każdym razie umysłu, a taki trud całe ciało nieraz do zmęczenia doprowadza.
— Za wielki fawor, panie Don Diego, zaproszenie to sobie poczytuję — rzekł Don Kichot.

Popędzili do biegu konie i około godziny drugiej po południu przybyli do domu Don Diega, którego Don Kichot zwał Rycerzem Zielonej Opończy.

KAPITULUM XVIII
O TEM, CO SIĘ PRZYTRAFIŁO DON KICHOTOWI W ZAMKU, CZY TEŻ DOMU RYCERZA W ZIELONEJ OPOŃCZY

Don Kichot znalazł dom Don Diega bardzo przestronnym, postawionym na modłę wiejskich domostw.[64] Herb, wykuty w surowym kamieniu, widniał nad bramą. W spiżarni, na dziedzińcu, w piwnicy i sieni pełno było beczek, które wyrabiają w Toboso. To przywiodło mu na pamięć jego zaczarowaną i przedzierzgniętą Dulcyneę, począł więc wzdychać i, nie zważając na to, co mówi i w czyjej przytomności się znajduje, zawołał:

...Miłe piękności, na szkodę własną odkryte,
Szczęście złożycie mi w dani, gdy tego zapragnie Bóg.“[65]

O beczki z Toboso, któreście mi przywiodły na pamięć słodką przyczynę mych największych goryczy.
Usłyszał te słowa syn Don Diega, student poeta, który, wraz z matką swoją, wyszedł na dziedziniec, aby gościa przyjąć. Syn i matka osłupieli, ujrzawszy dziwaczny pozór Don Kichota. Rycerz nasz zsiadł z Rossynanta i podszedł do żony Don Diega, prosząc z wielką dwornością, aby mu ręce do ucałowania podała.
Don Diego rzekł:
— Przyjmijcie, pani żono, z zwykłą Wam gościnnością, pana Don Kichota z Manczy, najmądrzejszego i najwaleczniejszego rycerza błędnego, który kiedykolwiek był na świecie.
Dama, zowiąca się donją Krystyną, okazała wszelkie względy naszemu rycerzowi, zaś Don Kichot jął się przesadzać w wyrażaniu różnych wdzięcznych dworności. Prawie te same grzeczności zapewnienia zamienione zostały między Don Kichotem a studentem, który, usłyszawszy, jak rycerz z Manczy rozprawia, poczytał go zaraz za człeka wielkiego rozumu i poloru.
Tutaj autor tej historji szerzy się nad opisem domu Don Diega, malując nam wszystko, co w domostwie bogatego i żyjącego na wsi szlachcica się zawiera. Aliści tłumaczowi zdało się stosownem opuścić te wszystkie błahe szczegóły.
Wprowadzono Don Kichota do komnaty, gdzie rozbrojony od Sanczy, pozostał w kaftanie łosiowym i krótkich walońskich spodenkach. Kalet łosi był zasmolony od zbroi. Na szyji miał kołnierz gładki i prosty, jaki studenci zwykle noszą, nie krochmalony i bez koronek. Ciżemki jego były maurytańskie; buty[66] niezły blask dawały, do czysta wyglansowane. Ponieważ, jak powiadają, od wielu lat cierpiał na nerki, miał przez siebie przewieszony pas. Szabla zwisała na temblaka, ze skóry wilka morskiego. Don Kichot zarzucił sobie na ramiona płaszczyk okolisty z przedniego płótna o siwej barwie, lecz wprzódy umył sobie głowę i oblicze, używszy do tego celu pięć czy sześć kociołków wody. Woda zabarwiła się na kolor serwatki, dzięki łakomstwu Sanczy i kupnie tych nieszczęsnych serów, które Don Kichota tak białym uczyniły. W tem przebraniu, przeszedł Don Kichot do drugiej komnaty, gdzie oczekiwał go student, aby go zabawić rozmową, nim do stołu podadzą. Donja Krystyna, z okazji przybycia tak znamienitego gościa, chciała pokazać, że umie godnie przyjmować tych, co dom jej nawiedzają. Podczas gdy Don Kichot zbroję zdejmował. Don Lorenzo (gdyż takie było imię syna Don Diega) zapytał swego ojca:
— Co wnosicie, panie ojcze, o tym rycerzu, któregoście do domu sprowadzili? Jego imię, pozór i mowa w zadziwieniu mnie i matkę trzymają
— Zaprawdę, mój synu — rzecze Don Diego — nie wiem, co ci mam na to odpowiedzieć. Mogę ci powiedzieć jeno, że widziałem go, czyniącym rzeczy, godne największego na świecie głupca, a jednocześnie słyszałem, że wyraża słowa tak mądre i dorzeczne, iż zacierają one te szaleństwa, co je popełnia. Pogadaj z nim sam i sam go wymiarkuj. Masz wiele rozumu i przezorności, osądź więc, czy to człek o bystrem pojęciu, czy też szaleniec.
Po tej rozmowie Don Lorenzo podszedł do Don Kichota. Po niektórych dyskursach, co je z sobą mieli, Don Kichot rzekł:
— Pan Don Diego de Miranda, ojciec Waszej Miłości, objaśnił mnie o wielkich sposobnościach i bystrem pojęciu Waszem, mówiąc także, że jesteście poetą, dużej miary.
— Poetą, być może — odparł Don Diego — ale aby poetą dużej miary nazywać się, od tego daleki jestem. Prawda to, że wielką skłonność do poezji żywię i że lubuję się w czytaniu wierszopisów znamienitych. ale przez to nie mogę się zwać jeszcze wielkim poetą, jak mój ojciec powiedział.
— Podoba mi się ta modestja — rzekł Don Kichot — nie masz bowiem poety o przesadnem o sobie rozumieniu, któryby się nie wynosił, jako najpierwszy w tej umiejętności.
— Nie ma reguły bez wyjątku — odparł Don Diego. Może się zdarzyć wielki rymotwórca, który ma pojęcie, że jest małym poetą.
— Nie wielu jest takich — odparł Don Kichot. — Ale powiedzcie mi, Wasza Miłość, jakie to teraz wiersze składacie? Wasz rodzic namienił mi, że wielce Was zatrudniają. Jeśli to trafunkiem jest jakaś glossa, radbym był ją poznać, gdyż znam się nieco na materji tych gloss. Jeśli zaś ułożyliście ją na jakowyś turniej poetowy, starajcie się drugą nagrodę zdobyć, ponieważ pierwszą odnosi zawsze ten, co, będąc człekiem znacznej kondycji, osobnemi faworami się cieszy. Druga nagroda zawsze sprawiedliwie przysądzana bywa. Tą modłą nagroda trzecia drugą się staje, a druga pierwszą, gdy już tym sposobem liczymy, jak to się dzieje ze stopniami licencjatów, co je na wszechnicach rozdają.
— Dotąd — rzekł do siebie Don Lorenzo — nie mogę go za głupca osądzić. Pójdźmy dalej.
— Zdaje mi się — rzekł do Don Kichota — że Wasza Miłość do szkół uczęszczał. Chciałbym wiedzieć w jakiej umiejętności najpilniej się WPan ćwiczył.
— W umiejętności rycerstwa błędnego — odparł Don Kichot — która tyle warta, co poezja, a nawet więcej trocha.
— Nie wiem co to jest za umiejętność — odparł Don Lorenzo — gdyż do tych pór o niej nie słyszałem.
— Jest to nauka — rzecze Don Kichot — która zawiera w sobie wszystkie, albo prawie wszystkie umiejętności, co są na świecie. Ten, kto ją uprawia, musi być umiejętny prawa i znać obowiązki sprawiedliwości, aby każdemu przyznać to, co mu się należy. Przystoi mu być teologiem, aby zdawać dowodnie i jasno sprawę z wyznawanej przez się wiary, gdy okoliczność tego po nim wymagać będzie. Winien być medykiem, a zwłaszcza botanikiem, by w miejscach odludnych i pustynnych poznawać zioła, które mają tę cnotę, że wszystkie rany goją. Rycerz błędny nie może się przecież zatrudniać ustawnem szukaniem kogoś, ktoby o jego leczenie miał staranie. Musi być astrologiem, iżby poznawał po gwiazdach, ile godzin nocy upłynęło i w jakiej części świata się znajduje, zważając różność położenia kraju i powietrza. Znać się winien także na matematyce, gdyż na każdym kroku będzie jej potrzebował.
Nie mówiąc już, że winien być uraczon wszystkiemi cnotami teologicznemi i każdego stanu ozdobami, przejdę do błahszych szczegółów i powiem, że winien umieć pływać, jak pływał człowiek-ryba. — Mikołaj.[67] Znać się ma także na okuciu konia, umieć narządzie siodło i uzdeczkę. Wracając do rzeczy wyższych, namienię, że winien dochować wiary Bogu i swojej damie; musi być czysty w myślach swoich, obyczajny w słowach, wspaniałomyślny w czynach, dzielny w imprezach, cierpliwy w trudach i przeciwieństwach, litościwy dla nędznych i uciśnionych, utrzymujący prawdę zawsze i wszędzie, choćby go to i życie kosztować miało. Wszystkie te cnoty i zalety, tak małe jako i wielkie, rycerza błędnego doskonałym czynią. Z tego obaczyć może, Wasza Miłość, panie Lorenzo, czy umiejętność w której się ćwiczy rycerz błędny jest nauką dla otroków i czy mogą z nią wchodzić w porównanie najwyższe sciencje, jakich się w szkołach udziela?
— Jeśli tak jest — odparł Lorenzo — oznajmiam, że ta umiejętność nad wszystkiemi przodek trzyma.
— Jakto, jeśli tak jest? — zapytał Don Kichot.
— Chciałem rzec — odparł Lorenzo — że powątpiewam, aby byli kiedyś na świecie rycerze błędni, tyloma cnotami uraczeni!
— Niezliczoną ilość razy powtarzałem już to, co teraz powiem — rzekł Don Kichot. — Większość ludzi utrzymuje z uporem, że rycerze błędni na świecie nie istnieli. Jeśli niebo nie zsyła cudów oczywistych, aby im dać poznać tę prawdę, że rycerze błędni byli, jako i są na świecie, tedy zdawa mi się, że szkoda sobie głowy psować, chcąc ich w tem przekonać. Nie będę się teraz tem zatrudniał, aby przez eksperjencję WPana z tego pospolitego błędu wyprowadzać, w którym pospołu z innymi, tkwisz ponurzony. Co mogę uczynić, to prosić nieba, by go oświeciło i dało poznać jak użyteczni byli na świecie, w wiekach dawnych, błędni rycerze i ile korzyści światby odnosił z nich teraz, gdyby profesja ta w obyczaju leżała. Atoli dziś, za grzechy świata, górują rokosznictwa, próżnowanie, miętkość i gnuśność.
— Teraz przynajmniej dał poszlakę — mruknął pod nosem Don Lorenzo — jest to głupiec o bystrem pojęciu i ja sam musiałbym być szaleńcem, gdybym wierzył inaczej.
Wtem zakończyli swój dyskurs, gdyż ich zawołano do obiadu. Don Diego zapytał syna, co myśli o tym rycerzu, i co pomiarkował o jego umyśle? Don Lorenzo odparł:
— Niema takich medyków, ani takich mędrków na świecie, coby przeniknąć mogli tuman jego szaleństwa. Jest warjatem naschwał, chocia ma przerywane chwile rozeznania.
Usiedli do stołu. Obiad był taki, o jakim Don Diego mówił podczas drogi i jakim zwykł był gości podejmować: obfity, smaczny a niewymyślny. Don Kichot najwięcej sobie chwalił cichość, w całym domu zachowywaną, którą przyrównywał do ciszy w klasztorze Kartuzów. Gdy już ze stołu uprzątnięto, podziękowano Bogu i ręce obmyto, Don Kichot jął usilnie prosić Don Diega, aby odczytał wiersze, przygotowane na turniej.
Don Diego odparł:
— Nie chcę się wydawać, że należę do tych poetów, co to proszeni o przeczytanie swych rymów, odmawiają, i wzdragają się umyślnie, natomiast womitują niemi, kiedy nikt o to nie prosi,[68] i dlatego też wypowiem moją glossę, którą pisałem dla samego ćwiczenia umysłu, nie myśląc o nagrodzie i zaszczycie.
— Pewien mój przyjaciel, człek wielce roztropny — odparł Don Kichot — nie radzi nikomu przedsiębrać tych gloss; racja tego jest, że, jak powiada, nigdy wykład nie stosuje się do pisma i że często, nader często, glossa odbiega od osnowy istotnej i zamysłu wykładacza. Reguły przytem są nazbyt surowe, bowiem nie dopuszczają zapytań, ani „on powiedział“ czy „ja powiem“. Nie lza też zamieniać trybu, ani czasu na nazwę, odmieniać treść ujęcia, że już nie powiem o innych ścieśnieniach i prawidłach, których muszą przestrzegać ci, co glossy składają; jak o tem Wasza Miłość sam dobrze wiedzieć musisz. — Zaprawdę, panie Don Kichocie — rzekł Don Lorenzo — chciałem nieraz schwytać WPana na jakimś grubym błędzie, ale widzę, że mi się wymykasz z rąk jak piskorz.
— Nie pojmuję — odparł Don Kichot — co chce WPan powiedzieć przez to, że mu się wymykam.
— Potem się lepiej wytłumaczę — odparł Don Lorenzo. Teraz słuchajcie Wasza Miłość tych wierszy i wykładu. Mówią na ten kształt:

ENIGM

Gdyby w „jest“ przeszło to, co „było“
Jużbym nie czekał przyszłych dni.
Lub niech się wreszcie ziści mi
Co jutro stworzyć ma swą siłą.

GLOSSA

Ponieważ wszystko mijać musi,
Minęło także szczęście moje.
Łask swych przelała na mnie zdroje
Fortuna, która wszystkich kusi.

Odtąd wciąż błagani ją daremnie:
„Daj coś swą wielkoduszną dłonią
Albo też skąpą"... bowiem we mnie
Wszystko się stało snów pogonią.
Jakbyś, fortuno, była miłą,
Gdyby w „jest“ przeszło to, co „było“

Nie pragnę dziś już żadnej sławy,
Żadnych wawrzynów, ni korony,
Niech będzie jeno mi wrócony
Kraj mojej utraconej jawy,
Której wspomnienie smutek budzi,
I którą z całem szczęściem mienię
Ach, spełń, fortuno, to pragnienie,
Bym stał się najszczęśliwszym z ludzi
Powróć to, o czem serce śni,
Bym już nie czekał przyszłych dni.

Szaleństwem jednak są te chęci,
Bowiem, co było raz — nie będzie
I tylko w baśni, lub w legendzie
Przeszłość przyszłością się uświęci.
Czas szybko płynie, leci, bieży,
Zaś raz odbiegłszy — już nie wraca
Zatrzymać go — to próżna praca
Gdyż tylko dziś do nas należy
Próżno więc przyszłych czekam dni,
Pragnąc, by się ziściły mi.

Żyć w niepewności, na przemiany,
Sycąc się trwogą lub nadzieją,
To śmierć! Niech lepiej odrętwieją
Burzliwe duszy mojej stany.
Śmierć mi najlepszym być się zdawa
Lekiem na bóle, lecz nie mogę
Wejść na tę niepowrotną drogę,
Bowiem wciąż nęka mnie obawa

Przed tem ( — gdy „dzisiaj“ jest mogiłą)
Co jutro stworzyć ma swą siłą.

Don Kichot, wysłuchawszy glossy Don Lorenza, zerwał się nagle z krzesła, wyciągnął do wierszopisa prawicę i głosem donośnym, który się krzykiem być wydawał, zawołał:
— Bogu Najwyższemu niechaj będzie chwała! Jesteście, cny młodzianie, największym poetei na tym ziemskim globie i zasługujecie, aby być uwienczonym już nie na Cyprze i w Gaecie, jak o tem powiada poeta, któremu oby Bóg wybaczył, ale w Akademjach ateńskich, jeśli one po dziś istnieją, a takoż w Akademjach Paryża, Bolonji i Salamanki. Niech Bóg sprawi, by Febus poraził strzałami ognistemi sędziów, jeśliby Wam pierwszej nagrody przyznać nie chcieli i niech Muzy nigdy nie przekroczą progu ich domostw. Przeczytajcie mi, panie, jeszcze jakiś wiersz o wysokim argumencie, gdyż chcę posmakować w zadziwiających zdatnościach umysłu Waszego.
Zaliż to nie dziwne, że Lorenzo czuł się wielce pochlebiony i uradowany, temi pochwałami Don Kichota, którego przecie miał za głupca? O mocy pochlebstwa, jakże ty daleko sięgasz i jak szeroko rozciągają się granice twojej przyjemnej władzy!
Tej prawdzie dał dowód Don Lorenzo, przystając na prośbę Don Kichota i wygłaszając sonet o bajecznych dziejach Tisbe i Pirama:

SONET

Ta, której piękne oczy zraniły Pirama,
Mur, co ją dotąd więził, znosi i otwiera.
Z portu na wyspie Cypru miłość dąży szczera,
By ujrzeć, czy szeroka zadość jest ta brama.


Mówi do niej milczenie, bowiem przez szczeliny
Żadne głosy, ni szmery przejść się nie odważą.
Dwie dusze przejdą jednak pod miłości strażą,
Gdyż Amor najtrudniejsze może spełniać czyny.

Kochankowie wychodzą... aliści dziewicę
Namiętność zaślepiła i oto na nice
Przywodzi wszystko krok jej nadto nierozumny.

Giną razem, tym samym skroś przeszyci mieczem,
Wspólną mają mogiłę i w sercu człowieczem
Tę pamięć, co odchyla zawsze wieko trumny.

— Niech Bóg będzie błogosławiony — rzekł Don Kichot, wysłuchawszy sonetu Don Lorenza, za to, że wśród niezliczonych, niezupełnych poetów spotkałem poetę zupełnego, takiego, jak Wasza Miłość. Mówi mi o tem dowodnie wysoka sztuka tego sonetu.
Cztery dni pozostawał Don Kichot w domu Don Diega, ugaszczany wspaniale. Po tym czasie pożegnał się z gospodarzem, dziękując mu za gościnność i za wszystkie świadczone mu grzeczności, i przydając, że rycerzom błędnym nie Iza czasu trawić na gnuśnem rozkosznictwie i próżnowaniu. Pałał już żądzą dopełnienia swojej powinności i szukania przygód, w które, jak wiedział, okolice te obfitują. Zamyślał w tych miejscach pozostać, póki nie nadejdzie dzień turnieju w Saragossie, które to miasto było prawdziwym celem jego drogi.
Przedtem jednak zamierzał wstąpić do jaskini Montesinos, o której w tych okolicach zadziwiające rzeczy powiadają, a takoż odkryć jakie są źródła i początki siedmiu jezior, znanych pod wspólnym mianem Ruidera. Don Diego i syn pochwalili ten jego zamysł szlachetny, prosząc, aby zawsze, gdy tylko zajdzie potrzeba, korzystał z ich domu i pomocy. Będą mu się starali usłużyć jaknajlepiej, przez wzgląd na jego zalety i jego szlachetne powołanie.
Nastał wreszcie dzień odjazdu, wielce radosny dla Don Kichota, smutny zaś i przeklęty dla Sanczo Pansy. Dobrze mu się działo w domu Don Diega, obficie we wszystko opatrzonym. Nie chciał powracać do głodu, jaki się odczuwa, wpośród lasów i pustyni, ani do nędzy swych wychudłych sakiew. Napchał je po brzegi wszystkiem tem, co mu się potrzebne widziało. Don Kichot, żegnając się z Don Lorenzem, rzekł:
— Nie wiem, czy już to Wam, Wasza Miłość, powiedziałem, ale skoro rzekłem, tedy jeszcze raz powtórzę, że jeśli, nie szczędząc zachodu i trudu, chcecie osiągnąć niedostępny szczyt sławy, nic innego uczynić Wam nie pozostaje, jak opuścić wąską nieco ścieżynę poezji i wybrać węższą jeszcze ścieżkę błędnego rycerstwa, która przecie w jednem mgnieniu oka doprowadzi Was do cysarskiej godności.
Temi słowy zamknął Don Kichot dowód swego coraz większego szaleństwa, zaś później przydał, jeszcze:
— Bóg jeden wie, jak bardzobym pragnął zabrać z sobą pana Don Lorenza, aby go nauczyć, jak należy zwyciężonym i shołdowanym przebaczać, jak uginać i stopami deptać pysznych i wyniosłych; są to cnoty, przynależne memu powołaniu. Aliści, skoro wiek jego chłopięcy stosowny temu nie jest i skoro jego chwalebne w piśmie ćwiczenia na to nie zezwalają, muszę się zadowolić tem ostrzeżeniem, że stanie się sławnym poetą gdy się rządzić będzie raczej sądem innych, niż swoim własnym. Niema takich rodziców, coby dziecię swoje za brzydkie uważali. Takowe kłamstwo najczęściej zdarza się wśród ludzi, którzy wiele rozumu po sobie pokazują.

Nowego zadziwienia przysporzyły ojcu i synowi te mądre i głupie zarazem słowa Don Kichota, zmieszane pospołu, jako i upór wytrwały, jaki po sobie pokazywał, chcąc wracać do swoich nieszczęsnych przygód, które były jedynym celem jego pragnień. Po zapewnieniach grzeczności i wzajemnych służb swoich, rozstali się z sobą. Otrzymawszy przyzwolenie na wyjazd od pani zamku, Don Kichot wsiadł na Rossynanta zaś Sanczo ruszył w jego tropy, siedząc na ośle.

KAPITULUM XIX
O PRZYGODZIE ZAKOCHANEGO PASTERZA I INNYCH ZDARZENIACH

Don Kichot, ledwie się oddalił od domu Don Diega, gdy napotkał czterech ludzi. Dwaj z nich mieli pozór kleryków, czy scholarów, dwaj drudzy zwykłych kmieci. Wszyscy czterej siedzieli na wierzchowcach, należących do oślej rodziny. Jeden z uczniów wiózł, jak się zdaje, w tłumoku podróżnym, owiniętym w zielonawą, podartą poszewkę biały batyst kambryjski i parę czarnych pończoch. Drugi miał ze sobą tylko dwie szpady tępe, szermierskie i nowe buty. Kmiecie byli opatrzeni w różne rzeczy, co dawało poznać, że wracali z jakiegoś miasta większego, gdzie je zakupili. Uczniowie i chłopi wpadli w zadziwienie, jak i wszyscy ci, którzy po raz pierwszy Don Kichota ujrzeli. Mało ze skóry nie wyleźli, pragnąc dowiedzieć się, kto był ten człowiek, którego wygląd odbiegał od wyglądu wszystkich ludzi. Don Kichot pozdrowił ich, dowiedziawszy się zaś, że tą samą, co on, drogą jadą, oświadczył im życzenie, aby wspólnie się z nim trzymali i zwolnili biegu, bowiem Rossynant nie mógł nadążyć za ich rumakami. Aby ich zachęcić i zobligować, opowiedział im pokrótce, iż jest z powołania rycerzem błędnym i że po wszystkich częściach świata wędruje, w poszukiwaniu przygód. Rzekł im także, że się zowie Don Kichotem z Manczy i że używa miana „Rycerz Lwów“. Dla chłopów było to, jakby grecką mową, albo niezrozumiałą jakąś gwarą gadał; studenci jednak pomiarkowali odrazu, że ma mózg naruszony. Mimo to jednak, patrzyli nań z uszanowaniem i zadziwieniem. Jeden z nich rzekł:
— Jeżeli nie macie, Wasza Miłość, ułożenia pewnego, gdzie się zapuścić i którą drogę wybrać, jako się trafia tym, co przygód szukają, jedźcie z nami, a obaczycie najbogatsze i najokazalsze weselisko, jakie dotychczas nie było widziane w Manczy i w całym okolicznym kraju. Don Kichot zapytał, czy owo wesele, które tak wysławia, ma być weselem jakowegoś księcia?
— Nie, odparł student — jest to jeno ślub kmiecia z chłopianką. Pan młody jest najbogatszym człekiem w całej okolicy, ona zaś najpiękniejszą dziewicą, jaką oczy ludzkie dotychczas widziały. Przygotowania, jakie do tej uroczystości czynią, są dziwne i niezwyczajne, ponieważ ma się ona odbywać na łące, blisko wsi narzeczonej. Pannę młodą dla wyróżnienia zowią Quiterią Piękną, pana młodego Kamaczem Bogatym. On liczy sobie dwadzieścia dwa lata wieku, ona osiemnaście. Słowem są dla siebie stworzeni, chocia niektórzy badacze, którzy genealogjami się zajmują, powiadają, że pokolenie Pięknej Quiterji dawniejsze jest od pokolenia Kamacza. Ale dziś nie zważa się tego tak ściśle, gdyż majętność wszystkie braki naprawia.
Ten Kamacz jest hojnym młodzianem. Przyszła mu chęć ustawić chłodniki i tak całą łąkę gałęziami pokryć, aby słońce długo się natrudzić musiało, zanim przeniknie i bujne trawy odwiedzi. Ustanowił także, że mają być różne zabawy i tańce, tak z mieczami, jak i z dzwonkami,[69] ponieważ w jego wsi są sposobni do poruszania niemi, tak aby dźwięk udatny wydawały. Nic nie powiem o tych, co tańcząc, podeszew swych rękami dotykają.[70]
Wszystkie te rzeczy, o których namieniłem i siła innych, co je pominąłem, nie będą najcelniejsze na tej ochocie, bowiem Bazyli dziwniejszych dokaże. Ten Bazyli jest sąsiadem Quiterji. Jeden tylko mur przedzielał dom jego rodzicow od domu rodziców Quiterji; Tą sposobnością posłużył się Amor, aby przypomnieć światu miłość Pirama i Tisbe. Bazyli pokochał Quiterję, w młodzieńczym już wieku, ona zaś odpowiedziała na tę miłość łaskawem przyzwoleniem, tak iż cała wieś mówiła z ukontentowaniem, o czułości tych dwojga dzieciaków. Gdy Quiterja już w lata poszła, ojciec jej zabronił Bazylemu dom swój nawiedzać, chcąc się zaś od podejrzeń i nieustannego czuwania nad córką uwolnić, umyślił dać ją w zamężcie Kamaczowi; nie zdało mu się stosowne jej stadło z Bazylim, któremu fortuna odmówiła tych darów, co je miał od natury. Trzeba przyznać, że jest to najudatniejszy młodzieniec, jakiego we wsi znamy. Żaden nie rzuca tak tęgo piłki skórzanej nadętej, ani kamieniem z procy nie ciska. Biega jak jeleń, skacze jak koza, gdy zaś rzuci kulą od jednego zamachu, nad podziw wiele kręgli obala. Śpiewa przytem jak słowik, na gitarze gra tak, że już nie dźwięk, ale prawie ludzką mowę z niej dobywa, zaś szpadą włada jak szermierz najbardziej zawołany.
— Gdyby tylko tę jedną zaletę posiadał — rzekł Don Kichot — jużby na to zasługiwał, aby się ożenić nie tylko z piękną Quiterią, ale i z samą królową Ginebrą, gdyby ta jeszcze żyła, na złość Lancelotowi i tym wszystkim, coby temu byli radzi przeszkodzić.
— Powiedzcie to mojej żonie — rzekł Sanczo, który dotąd słuchał w milczeniu, — która zawsze utrzymuje, że każdy winien w równe związki wstępować, wedle tego przysłowia: „Najlepsza żona o miedzę“. Chcę przez to rozumieć, że poczciwy Bazyli, którego już miłować zaczynam, winien się ożenić z panną Quiterją. Niechże im Bóg błogosławi! Tych zaś, którzy wstręty czynią kochankom, serdecznie się miłującym, niech Bóg w pokoju zachowa (o włos czegoś wręcz przeciwnego nie powiedziałem).
— Gdyby wszyscy ci, co się miłują — odparł Don Kichot — mieli śluby zawierać, rodzicom odjętyby został wybór i prawo oddawania swych dzieci w stadło, według ich woli. Gdyby zasię panienki miały wolność wybierać swych mężów do upodobania, częstoby się trafiało, że jakaś zacna panienka upodobałaby sobie pachołka swego ojca, albo pierwszego na ulicy przechodzącego, któregoby znalazła do swego smaku, jako gładysza i galanta, chociaby on jakimś zawalidrogą lub hultajem niecnym był. Miłość i namiętność zaślepia rozum, którego bardzo potrzeba temu, co chce trafny wybór uczynić i stan swój odmienić. Co się tyczy małżeńskiego stanu, to człek podlega niebezpieczeństwu omyłki, dlatego też trza mieć wiele rozsądku, a także szczególną łaskę nieba, aby w wyborze nie chybić. Gdy ktoś się w długą podróż wybiera, szuka sobie, przed wyjazdem z domu, miłego i godnego towarzystwa. Dlaczegóż tedy nie miałby czynić podobnie ten, co całe życie, aż do śmierci, ma przebyć z towarzyszką, zwłaszcza, że, dzieli z nią łoże, stół i jest od niej nierozłączony, jako mąż od żony. Kobieta poślubiona nie jest towarem, albo fantem jakimś, który po kupnie można zamieniać albo nim facjendować. Śluby małżeńskie trwają, dopóki trwa życie. Jest to pętla, co raz zarzucona na szyję, staje się węzłem gordyjskim, który dopiero ostre nożyce Parek przecinają. Mówiąc o tej materji, mógłbym przydać jeszcze siła rzeczy, gdyby mi w tem nie stało na wstręcie pragnienie dowiedzenia się od pana licencjata jeszcze czegoś o historji Bazylego. Wówczas student bakałarz, czy też licencjat, jak go Don Kichot nazwał, odparł:
— Nic mi już nie pozostaje namienić, jak to, że, gdy Bazyli dowiedział się, że piękna Quiterja pójdzie za mąż za Kamacza, wpadł w ciężki żal i smutek, tak, iż możnaby sądzić, że rozum utracił. Nigdy go potem nie widziano śmiejącego się, albo do rzeczy mówiącego. Mruczał tylko coś do siebie pod nosem; oznaka to jawna, że mu się w głowie pomieszało i ze mu się mózg naruszył. Jada mało i śpi niewiele, do pożywienia tylko owoców używa, nocuje zaś w polu, na gołej ziemi, niby zwierz jaki. Nieraz oczy wznosi do nieba, albo nagle w ziemię je wlepia i trwa tak nieruchomie, podobny raczej do posągu, ubranego w suknię, którą wiatr na wszystkie strony porusza, niż do żyjącego człeka. Ze wszystkiego tego widać, że serce jego nieznośny ucisk cierpi. Wszyscy, co go znają, lękają się, iż gdy jutro Quiterja powie słowo „tak“ przed ołtarzem, będzie to wyrok śmierci dla nieboraka.
— Pan Bóg tego nie dopuści — rzecze Sanczo — gdyż, po utrapieniu, zrządza on zaraz i ulżenie. Zaprawdę, nikt nie zgadnie, co mu jutro przypadnie. Od dziś do jutra wiele godzin rachować trzeba; a owóż w jednej godzinie, co mówię, w chwili jednej, cały dom obalić się może. Widziałem już nieraz, że deszcz pada i słońce się jednocześnie śmieje. Niektóry się zdrowy do łóżka kładzie, a nazajutrz ruszyć się już nie jest zdolen. Rzeknijcie mi, azaliż kto pochwalić się może, że koło fortuny zastanowił? Takiego i być na świecie nie może! Między „tak“ a „nie“ kobiety, nie chciałbym się podjąć umieszczać końca igły, bowiem by tam nie wlazł. Niechaj mnie upewnią, że Quiterja kocha szczerem sercem, ze stałością niewzruszoną Bazylego, a dam mu wór, pełen szczęśliwości. Miłość, według tego, co słyszałem, zwykła jest patrzyć przez takie szkła, że miedź złotem, ubóstwo bogactwem, a groch perłami się wydaje.
— Dokąd się to zapędzasz, Sanczo? — zapytał Don Kichot. — Bodajbyś olsknął! Gdy zaczniesz nadziewać przysłowia i dykteryjki, nikt już się końca doczekać nie może, nawet sam Judasz, który, oby cię do wszystkich bisów zawiódł. Powiedz mi, ośle, co wiesz o gwoździach, kołach fortuny i innych rzeczach?
— Skoro się mnie nie pojmuje — odparł Sanczo — nie trzeba się dziwować, że moje rzeczenia dziwaczne i głupie się wydają. Ale o to nie stoję; sam siebie dobrze rozumiem i wiem, że w słowach moich, nie zawierało się wiele niedorzeczności, widzę jeno, że WPan lubi mnie prześladować za wszystko, co czynię, oraz słowa moje okręcać.
— Powiedz, przekręcać, przewrotniku dobrej mowy — krzyknął wówczas Don Kichot. Obyś zaniemiał na całe życie!
— Nie naprawiajcie mnie, Wasza Miłość, — odparł Sanczo — wiecie przecie, żem nie był chowany u dworu, anim nie studjował w Salamance, aby wiedzieć teraz, czy oddaję, czy też odejmuję jedną literę moim słowom. Przecie, do kaduka, nie można żądać od człeka z Sayago, aby gadał, tak jak w Toledo gadają, a do tego i w Toledo tacy zdarzyć się mogą, co cudów nie czynią i dobrą mową nie grzeszą.[71]
— Co się przywar języka tyczy — rzekł licencjat — to prawda rzetelna, bowiem ci, co wzrośli w Tenerias i Zocodover[72] nie mogą mówić tak dobrze i rzetelnie, jak owi, co przez cały dzień przechadzają się po klasztornym dziedzińcu Katedry, chocia i ci i tamci są równie z Toledo rodem. Czystość, jasność dokładność i udatność języka znajduje się tylko między dobrze polerownymi dworakami, choćby i oni z samej Majalahonda[73] się wywodzili. Mówię dobrze polerownymi i uczonymi, bowiem jest wielu takich, którzy takimi nie są. Bystry i ogładzony umysł jest gramatyką dobrej mowy. Ja niegodny uczyłem się w Salamance prawa kanonicznego, a teraz chełpię się nieco, że się umiem wyrażać w słowach jasnych, wyszukanych, ozdobnych i wielomownych.
— Gdybyście się nie chełpili, że umiecie naschwał szpadą szermować i mniej się do tego kunsztu przykładali a więcej do wyborności języka, dziś dostąpilibyście pierwszego stopnia licencjatowego, miast ostawać na końcu w ogonie, jak to jest w samej rzeczy.
— Zważcie, bakałarzu — odparł licencjat — że w grubym tkwicie błędzie, uważając, że to niepotrzebna doskonałość umieć dobrze szpadą wyrabiać.
— Nie jest to — rzecze Korczuelo — moje przewidzenie osobne, ale rzetelna i pospolita prawda, a jeśli chcecie, abym Wam tego dokazał, hnet to uczynię. Macie tu szpady, pora jest przydatna, ja mam zdrowe ramię i siłę dostateczną, która połączona z niemałą odwagą, przymusi was do wyznania, że się nie mylę. Zleźcie ze swego podjezdka, zróbcie użytek ze wszystkich wybiegów swej sztuki, pchnięć, parowań, uskoczeń i nastąpień[74] ja zaś żywię nadzieję, że ukażę wam wszystkie gwiazdy wpośród jasnego południa, tem mojem zwykłem dokazywaniem ordynaryjnem. Przysięgam na Boga, że jeszcze nie urodził się ten, coby mnie do podania tyłu przymusił, z miejsca mnie poruszył i z pola spędził.
— Co do podania tyłu nic nie mówię — rzekł ów wysiekacz zawołany — ale mogłoby się przytrafić, że tam, gdziebyście raz pierwszy nogę postawili, jużby wasz grób kopano. Chcę rzec, że zabitoby was, tą sztuką a umiejętnością, którą w takiej pogardzie macie.
— Zaraz to obaczym — odparł Korczuelo.
I skoczywszy rączo z osła, porwał, z wielką zapalczywością, za jeden z floretów, które licencjat miał przytwierdzone do łęku.
— To nie może być tym kształtem — zawołał Don Kichot. — Chcę być sędzią tego pojedynku i tej kwestji, co tak często rozważana, jeszcze nierozeznaną pozostaje.
Mówiąc to, zsiadł z konia i, wsparłszy się na lancy, stanął pośrodku pola, właśnie w chwili, gdy licencjat, odmierzonym krokiem, mając dobrze ułożoną postawę, zbliżał się do Korczuela, który spieszył na spotkanie przeciwnika, skry z oczu miotając, jak się to mówić zwykło. Dwaj kmiecie i ich wspołecznicy w podróży, nie schodząc ze swych oślic, przypatrywali się temu śmiertelnemu spotkaniu. Przerzuty, pchnięcia, sztychy, ciosy i płazy Korczuela były niezliczone i padały gęsto jak grad. W tem natarciu zdawał się być lwem rozjuszonym, ale adwersarz dawał mu do pocałowania guziczek, tkwiący na końcu floretu, jakby to była relikwia, chocia nie całował jej tak nabożnie, jak się to z relikwiami czynić zwykło. Wreszcie licencjat policzył mu razami szpady wszystkie guziki u krótkiej jego sutanny, potargawszy ją u pasa na strzępy, które wyglądały niby macki polipów. Zerwał mu z głowy dwa razy biretek i tak go umordował, że ze złości, wstydu i kolery, chwycił szpadę za rękojeść i rzucił ją od siebie z taką siłą, iż jeden z kmieci, tej bitce przytomny, który był ją podniósł, powiadał, że upadła daleko, prawie na milę. Ten przypadek okazuje, że sztuka i umiejętność zawsze nad siłą przodek trzyma.
Korczuelo siadł srodze zmordowany; Sanczo Panso zbliżył się doń i rzekł:
— Zaprawdę, Mospanie bakałarzu, posłuchajcie mojej rady i odtąd na przyszłość nigdy nie wyzywajcie na sztychy nikogo, chyba jeno na mocowanie się za bary, albo ciskanie kamieniem. Widzę, że dla tych zawodów dość krzepkim a przytem i dość młodym jesteście. Zawsze słyszałem, że ci ludzie, których zuchami zowią, umieją utrafić końcem szpady w igielne ucho.
— Jestem rad — odparł Korczuelo — że błąd mój uznałem i że eksperjencja ukazała mi prawdę, od której tak daleki byłem.
Rzekłszy to, podniósł się, uścisnął licencjata. Zostali, bardziej jak przedtem, dobrymi przyjaciółmi. Nie czekając już na kmiecia, który pobiegł podnieść szpadę, ruszyli do wsi Quiterji, skąd tamci byli rodem. W tej podróży, licencjat wysławiał wyborności szermierskiej sztuki, dowodząc jej pożytkow, tak jasnemi racjami i określeniami matematycznego wymiaru, ze wszyscy przeświadczeni zostali o jej potrzebie, wraz z Korczuelem, który ze swego błędnego mniemania wyprowadzony został.

Tymczasem noc zapadała. Gdy dojeżdżali, zdało się im, że nad wsią, na niebie błyszczy całe mrowie jaśniejących gwiazd. Usłyszeli dźwięki rożnych instrumentów, jak fletów, bębnów, waltorni, gęśli, piszczałek, cymbałów, dzwoneczków, i skórzanych przetaków. Wjeżdżając do wsi, ujrzeli mnóstwo świateł, zawieszonych do gałęzi drzew, z których uczyniona była powitalna brama. Wiatr tym światłom nie szkodził, bowiem jego powiew był tak słaby, że nawet liście się nie poruszały. Grajkowie, którzy byli duszą tego weselnego święta, chodzili, w kilku pospołu, po tem miejscu, będącem zbiorem uciechy i rozkoszy; jedni tańcowali, drudzy śpiewali, inni grali na multankach, fujarkach i różnych instrumentach, o którychżeśmy już namieniali. Siła ludzi było zatrudnionych wznoszeniem rusztowań, skąd można było mieć nazajutrz widok przestrony wszystkich tańców i uciech, na tem miejscu, przeznaczonem na wesele bogatego Kamacza i pogrzeb nieboraka Bazylego. Don Kichot nie chciał wjechać do wsi, mimo usilnych nalegań bakałarza i kmieciów, z nim jadących. Wymówił się dawnym zwyczajem rycerzy błędnych, którzy zawsze woleli nocować wśród pól i lasów, niźli w domach, nawet gdyby ich dachy były ze złota szczerego. Dlatego też zjechał nieco z głównego traktu, ku niezmiernemu smutkowi i wściekłości Sanczy, który wspominał sobie jeszcze zacną gościnę, w zamku czy tez domu Don Diega.

KAPITULUM XX
W KTÓREM OPOWIADA SIĘ O WESELU BOGATEGO KAMACZA I O PRZYGODZIE BIEDNEGO BAZYLEGO

Zaledwie blada jutrzenka pozwoliła jaśniejącemu Febowi osuszyć piekącemi promieniami płynne perły swych złotych włosów, gdy Don Kichot, otrząsając z lenistwa swoje członki, porwał się na nogi i zawołał na swego giermka, który jeszcze chrapał w tej godzinie.
Nasz rycerz nim go był obudził, te słowa do niego wyraził:
„O ty, najszczęśliwszy ze wszystkich na okręgu ziemi przemieszkujących! Nie zazdrościsz nikomu, ani tobie nikt i śpisz głębokim i spokojnym snem, nie będąc prześladowany od czarnoksiężników i żadnej od nich nie cierpiąc przykrości. Śpisz — mówię raz jeszcze i powiem jeszcze ze sto razy — bez tego, aby płomień zazdrości wiecznie ci czuwać kazał, lub, aby troska o niespłacone długi zasnąć ci nie pozwalała. Nie męczy cię myśl o wyżywieniu rodziny, ambicja i żądza sławy świata tego nie odbiera ci spokojności, bowiem granice pragnień twoich nie rozciągają się i nie uwodzą cię dalej nad dojrzenie i utrzymanie twego osła. Troska o zaspokojenie twoich potrzeb na mnie włożona została; jest to ciężar i obowiązek, który natura i obyczaj ustanowiły dla tych, którzy mają służących. Sługa śpi, podczas gdy pan jego czuwa, myśląc jak go wyżywić, los jego polepszyć i dobra mu przysporzyć. Widok pałającego nieba, odmawiającego ziemi błogiej wilgotności, zasmuca nie sługę, lecz pana, który musi się troskać w dniach nieurodzaju i głodu o tego, co mu służył w dniach szczęśliwej obfitości.
Sanczo na to wszystko, należycie śpiąc i chrapiąc, ani słowa nie odpowiedział i nieprędkoby się przebudził, gdyby Don Kichot nie trącił go lekko końcem swojej lancy. Na ostatku otworzył wreszcie oczy, gnuśny i niezbyt jeszcze ze snu wyczmucony, poczem powiódł wzrokiem na różne strony i rzekł:
— Zdawa mi się, że dobrze czuć od tych szałasów, jest to raczej zapach pieczeni na ruszcie, niźli czombru i macierzanki. Wesele, które się od takich zapachów zaczyna, będzie, przysiągłbym na moją duszę, obfite i wspaniałe, wielce.
— Wstawaj prędzej, obżartuchu i łakomcze — rzekł Don Kichot — pojedziemy obaczyć te zaślubiny, aby przekonać się jednocześnie, co uczyni wzgardzony Bazyli.
— Niechaj czyni, co chce — odparł Sanczo — gdyby nie był ubogi, mógłby się ożenić z Quiterją. Gdy się nie ma grosza przy duszy, pocóż związki małżeńskie po obłokach gonić.
Na moją duszę, WPanie, jestem tego zdania, że biedak winien się kontentować tem, co znajduje pod nosem, nie szukając miodu w rzece. Głowębym moją łożył, że Kamacz przykryłby Bazylego złotem od stóp do głów — jeżeli zaś jest tak w istocie, to głupia byłaby Quiterja, wyrzekając się pierścieni i klejnotów, które ani chybi dał jej i może jej dać Kamacz, dla fechtunków i rzucania drągiem Bazylego. Za te sztuczki w żadnej oberży nie dadzą jednej szklanicy wina. Wszystkich tych udatności nie można sprzedać nawet za szeląga. Gdy jednak one ozdabiają tego, kto ma pieniądze — nawszem pięknie wówczas się wydają. Można postawić piękny dom na dobrym fundamencie, zaś najlepszym na świecie fundamentem są pieniądze.
— Sanczo — rzekł Don Kichot — skończ, na Boga żywego, tę mowę swoją. Jestem przekonany, że gdyby ci mówić dozwolono, za każdym razem, gdy zaczniesz, nie jadłbyś ani nie spał, używając całego swego czasu jeno na bajanie.
— Gdybyście, WPanie, mieli dobrą pamięć — odparł Sanczo — przypomnielibyście sobie umowę, zawartą między nami, przed wtórym naszym w świat wyruszeniem. Jeden z punktów tego ustanowienia głosił, że pozwolicie mi gadać dowoli, ile się podoba, aby tylko nie było to ze szkodą bliźniego, lub ze szwankiem czci Waszej Miłości — zdawa mi się, że do tych pór nie przekroczyłem tego ułożenia.
— Nie przypominam sobie, Sanczo — odparł Don Kichot — tego punktu, jednakoż przyjmując nawet, że tak było, pragnę, abyś zamilkł i jechał ze mną, już bowiem narzędzia muzyczne, któreśmy wczoraj słyszeli, rozbrzmiewają wesoło po dolinach. Ani chybi uroczystość ślubna odprawiona zostanie zrana o chłodzie, aby uniknąć gorącości południa.
Sanczo uczynił, co jego pan rozkazał: osiodłał Rossynanta i na osła burdę włożył, poczem wsiedli obaj na swoje jeźdźce i wolnym krokiem skierowali się ku szałasom. Pierwszy widok, który oczy Sanczy uderzył, był to woleć cały, na drzewie wiązowym, zamiast na różnie osadzony; ognisko obszernie założone składało się ze stosu drzewa, wedle którego przystawiono sześć wielkich kopraków, czyli raczej pół-kadzi, w których cała jatka rzeźnicza była pogrzebiona, bowiem zawierały one całe barany, tak iż zaledwie dojrzeć je można było, jakby kurczakami były. Zające, już ze skóry obłupione, oraz opierzone ptactwo, rozwieszone na drzewach, które miało wejść w te garnce, było niezliczone, tak jak i inne ptactwo dzikie wszelkiego rodzaju, również na drzewach rozwieszone, aby na powietrzu kruszało. Sanczo narachował więcej niż sześćdziesiąt gąsiorów, pełnych wybornego wina, jak o tem miano się później przekonać. Każdy z tych gąsiorów zawierał więcej niż dwie arrobas. W miejscu tem widać było również spore kupy chleba białego, tak jak się widzi stosy zboża w śpichrzach.
Sery, nałożone jedne na drugie, niby cegły, tworzyły mur prawdziwy; blisko zaraz stały dwa kotły z oliwą, większe niżli kotły farbierskie — kadzie, służące do smażenia owoców w cieście i innych przysmaków, które wyciągano dwiema wielkiemi szuflami, aby zanurzać je potem w innym jeszcze kotle, pełnym miodu, stojącym w pobliżu. Więcej niż pięćdziesiąt kucharzy i kucharek, czysto i ochędożnie przybranych krzątało się i uwijało wesoło, z pilnością wielką. W wydrążony a przestrony brzuch wołu włożono dwanaście małych tłustych prosiąt, dla dania mu lepszego smaku i zapachu. Co się tyczy korzeni różnych rodzajów i gatunków, to wydawało się, że zakupiono je nie na wagę funtów, lecz arrabas — można je było odkryć w wielkiej skrzyni.
Jednem słowem, przygotowania na to weselisko, aczkolwiek wiejskie, były tak obfite, że zapasy mogłyby wyżywić armję całą.
Sanczo Pansa zważał pilnie wszystkie te rzeczy, z wielkiem upodobaniem. Najpierw zwabiły go do siebie kapraki, tak iż się w nich zakochał i z chęcią przyjąłby pół garnka, potem wielkie butle wina wolę jego shołdowały, jak zresztą i przysmaki z patelni, jeżeli tylko patelniami nazwać można, równie wielkie konwie. Nie mogąc wytrzymać dłużej ponęcie i pokusie, przysunął się do jednego z uwijających się żwawo kucharzy i równie dwornemi, jak i wygłodniałem! słowy, jął go prosić, aby mu zezwolił zanurzyć ułamek chleba w kapraku. Kucharz odparł mu w te słowa:
— Hej, mój bracie, dzień ów nie jest z tych, w których głód władzę swoją sprawuje, z łaski bogatego Kamacza; zsiadaj tedy ze swego osła, i rozejrzej się za jakąś wielką warząchwią; zszumuj sobie parę kur i niechaj ci będą na zdrowie.
— Nie widzę łyżki nigdzie — odparł Sanczo.
— Poczekaj, nieszczęśniku — rzekł kucharz — jak widzę jesteś wstydliwy i skrupulatny.
To rzekłszy chwycił za panew, zanurzył ją w kaprak, skąd wydobył trzy kury i dwie gęsi, potem zaś rzekł do Sanczy:
— Pojedz, mój przyjacielu, na śniadanie z tej szumowiny, zanim nie nastanie pora obiadowa.
— Nie mam gdzie tego mięsa podziać — odparł Sanczo.
— Zabierz tedy patelnię i wszystko, bowiem bogactwo Kamacza wszystkich może ukontentować.
Podczas gdy Sanczo tem był zabawny, Don Kichot, rozglądając się po chłodniku na wszystkie strony, ujrzał dwunastu kmieci, siedzących na pięknych klaczach, w bogate rzędy przybranych, z gruchotkami i blaszkami u podpiersiów. Wszyscy ci ludzie, ubrani w suknie odświętne, zatoczyli klaczami w pięknym szyku na łące, wesoło wołając:
„Niech żyje Kamacz i piękna Quiterja, on równie bogaty, jak ona piękna, ona na całym świecie najpiękniejsza!“
Don Kichot, usłyszawszy te słowa, rzekł do siebie: „Oczywistą rzeczą jest, że ludzie ci nigdy nie widzieli mojej Dulcynei z Toboso, bowiem, gdyby ją ujrzeli, nie wysławialiby w ten sposób owej Quiterji“.
Po chwili dokoła chłodnika zawiedzono tańce różne, wśród których był jeden, przez dwudziestu czterech pasterzy o udatnej postawie odtańczony.
Wszyscy oni byli ubrani w suknie z białego i cienkiego płótna, na głowach mieli zawoje na kształt czapek, przystrojone pasmami jedwabiu farb rozmaitych. Ten, który ich prowadził, był młodzieńcem okazałym.
Jeden z siedzących na koniach zapytał go, zali który z tancerzy do tych pór ranion nie został? — Nikt, jak dotychczas — odparł — nie odniósł żadnego szwanku, chwała Bogu, wszyscy zdrowi jesteśmy.
Natychmiast wmieszał się między innych swoich wspołeczników, czyniąc tyle tak zręcznych obrotów i podskoków, że Don Kichot, aczkolwiek nawykły do oglądania podobnych tańców, wyznał otwarcie, że nigdy tak umiejętnych nie widział. Podobną zachwałą obdarzył inny taniec, zawiedziony przez wielce urodziwe dziewice, tak młode, że żadna z nich nie liczyła sobie jeszcze osiemnastu lat wieku, wszystkie zasię czternaście lat przekroczyły. Wszystkie te dziewice były przyodziane w stroje z zielonego sukna, włosy ich poczęści wstążkami związane, spływały wolno i kształtnie na ramiona, tak złote i tak jaśniejące, że tylko do promieni słonecznych można je było przyrównać. Miały na sobie girlandy z jaśminu, róż, amarantu i powoju wonnego.
Wiódł je czcigodny staruch i białogłowa stateczna — oboje rzeźwi bardziej, niż ich wiek szedziwy mógł obiecywać.
Za narzędzia muzyczne służyły im kobzy. Piękne dziewczątka, mające przystojność w oczach, zaś w nogach letkość, okazały się najlepszemi tanecznicami świata.
Za niemi zbliżała się inna grupa tancerek, z tych, które tworzą koła i figury wymowne. Było osiem nimf na dwa szeregi podzielonych. Pierwszy prowadził bożek Kupido, drugi — Interes. Tamten był skrzydlaty, miał na sobie sajdak ze strzałami, w ręku zaś trzymał łuk, ten zaś ubrany był w złociste suknie, jedwabiem dziane, różnych kolorów.
Nimfy, za Amorem postępujące, nosiły na ramionach swoje imiona, wielkiemi literami na białym pergaminie wyrażone. Imię pierwszej brzmiało Poezja, imię drugiej Mądrość, trzecia zwała się Dobra Rodowitość, czwarta Męstwo. Te, które szły za boginią bogactwa, podobne oznaki miały. Na napisie pierwszej widniała Szczodrość, na napisie drugiej Wspaniałomyślność, trzecia zwała się Skarbem, czwarta Pomiernem Używaniem.
Na czele tego grona osób posuwał się zameczek drewniany, niesiony od czterech dzikich mężów, przybranych w płótno zgrzebne i konopie na zielono przyfarbowane; cały ten strój był bluszczem pokryty. Wszystko to tak udatnie i prawdziwie wyrażone było, że mało nie dostawało, aby się Sanczo nie zestrachał.
Na przodzie i na szczycie zamku, a takoż po czterech jego bokach, można było przeczytać ten napis: Zamek Mądrej Przezorności. Zamkowi towarzyszyło w pochodzie czterech zawołanych muzykantów, na bębnie i na flecie grających. Kupido zaczął taniec, poczem dwa obroty uczyniwszy, podniósł oczy, strzałę na cięciwę nałożył, spojrzał na urodziwą panienkę, na blankach zamku stojącą i obrócił się do niej z temi słowami:

Jam ci jest wszechpotężnym bogiem,
Niebios i ziemi pod nieb progiem,
Potęgę mą uznaje morze
I nawet piekło w czuciu wrogiem
Wszechwładzy mojej ujść nie może.

Nigdy nie czuję w sercu drżenia,
Czynię, co pragnę, choć zachcenia
Przechodzą obręb możliwości,

Hołdując czucia i sumienia,
Tu, gdzie się ciągną moje włości.

Skończywszy tę strofę, Kupido wypuścił strzałę, która przeleciała ponad zamkiem, poczem cofnął się na swoje miejsce. Poczem wystąpił Interes i początek tańca uczyniwszy, te słowa wyrzekł, gdy bębny zamilkły:

Więcej potęgi mam i sławy
Niż Amor, który mme przewodzi.
Na świat mnie wydał ród tak prawy,
Że w blaskach niebieskiej powodzi,
Blask, co ozłaca boskie sprawy,
Memu blaskowi nie zaszkodzi.

Jestem bogactwo możne bardzo,
Choć ludzie cnotą swą się hardzą,
W niewielu sercach ona gości;
Beze mnie zaś nic czynić nie lza,
Ma wola jarzmi świat i kiełza,
Lecz ja hołd niosę twej piękności.

Gdy Interes odszedł, Poezja naprzód wystąpiła, poczem zacząwszy taniec i rzuciwszy spojrzeniem na dzieweczkę z zamku, te wiersze wyraziła:

Słodka poezja, tobie, pani
Piękne zmyślenia zsyła, w dani,
Śnienia podniosłe, marzeń roje,
Imaginacji skarb bogaty.
Niechaj poezji duch skrzydlaty
Przesiąknie w wszystkie myśli twoje.

Gdyby przypadkiem me pochwały
Twoją przychylność wywołały,
Będę wynosił twą fortunę;

Przyczynę kobiecej zazdrości,
Aż chwalby me, na wysokości,
Zaćmią blask gwiazd i zgaszą lunę.

Po odejściu Poezji, Szczodrość będąca w spoczeństwie Przepychu, uczyniła obroty i kroki podobne do tamtych, poczem te wiersze wypowiedziała:

Szczodrobliwością zowią oto,
Gdy ktoś rozdaje swoje złoto,
Od marnotrawstwa tak daleki,
Jak i od zbytniej oszczędności:
Oznaką serca, w którem gości
Chłód, albo letniość, zamiast spieki.

Lecz ja, bogactwo twe na względzie
Mam dziś — pół martwy i pół żywy.
Niech rozrzutnością zatem będzie
Mój dar tak bardzo szczodrobliwy,
Być hojnym nader, gdy się kocha
To rozkosz i występek trocha,
Budzący aplauz i podziwy.

W ten sposób wychodziły na scenę i ustępowały z niej osoby, w dwa szeregi ustawione. Każda z nich, wystąpiwszy, swoje wiersze wypowiedziała. Jedne z nich brzmiały wspaniale, drugie śmiesznie.
Don Kichot, który miał dobrą pamięć, zapamiętał te, któreśmy przytoczyli. Tymczasem wszystkie osoby pomieszały się z sobą, poczem każda z nich, w wielkim porządku, swoje miejsce zajęła. Amor, przechodząc przed zamkiem, wypuścił w górę strzał kilka, podczas, gdy Interes jął rozbijać złociste kule.[75] W końcu, przetańczywszy swój taniec, Interes wydobył z kieszeni wielki mieszek, ze skóry kota rzymskiego. Zdawał się cały złotem nabity. Bogactwo rzuciło nim prosto w zamek, którego mury przy tem uderzeniu rozpadły się w proch, tak iż urodziwa panienka pozostała bezbronna i swej osłony przyrodzonej pozbawiona. Widząc to, Interes, w otoczeniu swoich wspołeczników, zbliżyło się do niej i zarzucił jej wielki złoty łańcuch na szyję, — czyniąc pozór, że chce ją poimać, shołdować swej woli i wziąć w niewolę.
Amor, ze swej strony, wraz ze swą świtą starał się przeszkodzić temu. Wszystkie te poruszenia czynione były pod dźwięk bębnów, miarowym krokiem tanecznym.
Dzicy mężowie ustanowili spokój, osadziwszy znów ściany zamku, gdzie urocza panienka z powrotem się zamknęła, poczem taniec zakończył się, wywołując wielkie ukontentowanie w tych, którzy patrzyli nań. Don Kichot zapytał się jednej z nimf, kim jest ten, co tak udatnie całe widowisko ułożył. Nimfa odrzekła, iż jest to pewien beneficjarjusz z tejże wsi, człek bardzo zdatny w tych wynalezieniach.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzekł wówczas Don Kichot — że ten bakałarz lub beneficjarjusz jest większym przyjacielem Kamacza, niż Bazylego i że bardziej mu satyra odpowiada, niźli brewjarz. Pozatem dobrze wysławił w tym tańcu zasługi Bazylego i bogactwa Kamacza.
Sanczo Pansa, który słuchał tego wszystkiego, rzekł: „Kogut jest moim królem[76] — ja trzymam za Kamaczem!“
— W ten sposób okazujesz, Sanczo — odparł Don Kichot — że jesteś prawdziwym prostakiem i jednym z tych, którzy mówią: „Niech żyje silniejszy“.
— Nie wiem — rzekł Sanczo — czyim stronnikiem jestem, jednakoż z kotłów Bazylego nie zszumuję nigdy piany tak smakowitej, jak z kotłów Kamacza.
To rzekłszy, ukazał patelnię, pełną ptactwa. Wziął jedną z kur i począł zajadać ją wdzięcznie, z wielkim apetytem, szemrząc skroś zęby o zaletach Bazylego: „Znaczysz tyle, ile posiadasz, posiadasz zasię tyle, ile znaczysz“. Są tylko dwa rodzaje ludzi na świecie — mawiała jedna z moich prababek — ci, którzy mają i ci, co nie mają. Prababka moja trzymała zawsze z tymi, którzy mają, dzisiaj zaś, mój panie Don Kichocie, maca się puls poto aby mieć, nie poto, aby wiedzieć i osioł złotem nabity przyjemniejszy być się wydaje, niźli rumak z rzędem zbrojnym, pragnę rzec raz jeszcze, że trzymam za Kamaczem, którego kapraki zawierają w obfitości gęsi, kury, zające i króliki, podczas gdy kotły Bazylego, gdyby nam do rąk popadły, okazałyby się tylko pełne lury.
— Zali skończyłeś już swoją mowę, Sanczo? — zapytał Don Kichot.
— Skończyłem ją — odparł Sanczo — widzę bowiem, że Wam ona, Panie, przykrość sprawia. Gdyby nie wzgląd na to, miałbym osnowę na trzy dni rozłożoną.
— Oby Bóg zwolił Sanczo — rzekł Don Kichot — abym cię mógł ujrzyć niemym przed moją śmiercią.
— Jeżeli rzeczy pójdą dalej tym trybem — odparł Sanczo — zanim Wasza Miłość umrze, ja będę zmuszony żuć ziemię gliniastą i wówczas tak niemy się stanę, że nie wypowiem ani jednego słówka aż do końca świata, lub przynajmniej do dnia Sądu Ostatecznego.
— Gdyby się tak stało — odparł Don Kichot — nigdyby twoje milczenie nie zrównało zbytku twego gadulstwa. Mówisz i mówić będziesz przez cały bieg życia swego, przyjąwszy zasię, z przyczyny naturalnej, że kres moich dni ziemskich prędzej nastąpi, nie ujrzę cię nigdy niemym, nawet wówczas gdy będziesz pił lub spał, co jest najwięcej z tego, co powiedzieć mogę.
— Na moją duszę, WPanie — rzekł Sanczo — nie trzeba zbytnio ufać tej przyjaciółce, chciałem rzec, śmierci, która się pasie równie jagnięciem, jak i baranem. Słyszałem kiedyś, jak nasz pleban prawił, że śmierć depce zarówno swoją stopą wysokie wieże królów, jak i niskie lepianki nędzarzy. Dama ta ma więcej mocy, niżli pieszczotliwości w sobie. Nie jest, wierę, obrzydliwa, jada wszystko i napełnia swoje sakwy ludźmi, różnymi wiekiem i dostojeństwem. Nie jest to również żniwiarz, coby przesypiał dni świąteczne, zbiera bowiem obfite żniwa o każdej porze, ścinając trawę wyschniętą, tak jak i zieloną. Wydaje się, że nie żuje szczękami, jeno połyka wszystko, co popadnie. Ma apetyt wilczy, który nigdy zaspokojony być nie może, i chocia brzucha nie posiada, wydaje się cierpieć na puchlinę wodną — nigdy nienasycona, pragnie wypić życie wszystkich tych, co żyją, tak jak się wypija dzban zimnej wody.
— Wstrzymaj się, Sanczo — rzekł w tej chwili Don Kichot — i poprzestań na tem, coś dotychczas wyraził, bowiem zaprawdę, wszystko, coś powiedział o śmierci, w swych wiejskich wyrazach, mogłoby być wypowiedziane przez zawołanego kaznodzieję. Ponieważ masz, Sanczo, dobre przyrodzenie i zdrowy rozsądek, mógłbyś wziąć kazalnicę, i chodząc po świecie piękne rzeczy kazać.
— Ten dobre kazania prawi, który żyje dobrze — odparł Sanczo — nie znam się na innej teologji.
— Nie potrzebujesz nic więcej wiedzieć ponadto — odparł Don Kichot — jednakoż, założywszy, że bojaźń Boga jest początkiem wszelkiej mądrości, nie pojmuję jakim sposobem ty, który się jaszczurki lękasz, tak mądrym się okazujesz.
— Prosiłbym Waszą Miłość — odparł Sanczo — abyście WPanie wydawali sąd o swoich rycerstwach błędnych, nie mieszając się jednakoż w sądy o cudzych lękach lub męstwie. Obawiam się Boga równie, jak dzieci mego sąsiada.
Tymczasem dajcie mnie się pożywić tą zszumowaną pianą, bowiem wszystko inne, to tylko próżne i puste słowa, z których zdamy sprawę w tamtem życiu.

To rzekłszy, przypuścił od nowa szturm do kociołka z tak wielkiem męstwem, że podobną odwagę obudził w Don Kichocie, który ani chybi w szturmie tym wziąłby udział, gdyby mu nie przeszkodziło to, co jesteśmy zmuszeni przedstawić w kapitulum następnem.

KAPITULUM XXI
O DALSZEM ODPRAWIANIU WESELA I O RZECZACH OSOBLIWYCH, KTÓRE SIĘ TAM PBZYTRAFIŁY

Gdy Don Kichot i Sanczo prowadzili tę gawędę, o której poprzednie kapitulum mówi, usłyszeli nagle głośne okrzyki i tumult, sprawiony od ludzi, siedzących na koniach. Przebiegli w pełnym galopie, wiwatując gęsto na cześć państwa młodych, którzy szli w towarzystwie muzykantów, w społeczności księdza; rodziców, krewnych i gości, zaproszonych z sąsiednich wsi, wszystkich w świetne szaty przybranych.
Skoro Sanczo ujrzał oblubienicę, zawołał:
— Na mą duszę, nie po wiejsku ta panna młoda ustrojona, możnaby rzec, że to wdzięczna flama pałacowa. Niech mnie kule biją! Miast pospolitych blaszanych świecidełek, widzę na jej piersiach wspaniały korale, zaś to sukno zielone z Cuenca jest axamitem, jak trzydzieści skór tęgim, przybranym lamówką, z białej tkaniny. Tam do kata! — przecież to atłas! A spójrzcie na jej ręce! Święta Panno! Same klejnoty! Obym zbawienia nie dostąpił, jeśli to nie są pierścionki ze złota i to ze złota przedniego, z wprawionemi w nie perłami. A każda biała, jak mleko zsiadłe i warta za źrenicę oka. O kurewskie nasienie, cóż za włosy cudne, patrzcie no moi mili, jeżeli nie są te kosy fałszywe, to w całem życiu mojem nie widziałem równie długich i złotawych. W pięknym jej stanie a kibici, żadnej przywary nie znajdziecie! Wysmukła jest i prościuchna jak palma, obsadzona daktylami, bowiem daktylami, zaprawdę, wydają się klejnoty, co wiszą u jej szyji i włosów. Klnę się na mą duszę, że ta wdzięczna dzieweczka może wejść śmiało w łożnicę mężowską![77]
Don Kichot nie mógł się powstrzymać od śmiechu na te zachwalenia panny młodej, które czynił Sanczo w swojej prostej mowie; zdało mu się przecie, że po pani Dulcynei z Toboso ta gładka młódka zaraz miejsce bierze. Piękna Quiterja zdawała się nieco blada, musiało to być skutkiem nocy bezsennej, którą oblubienice zwykle trawią nad strojeniem się i przyozdabianiem na dzień ślubu.
Cały ten orszak weselny zbliżył się do miejsca wyniesionego, przykrytego kobiercami i świeżemi gałęziami. Tutaj właśnie miał się ślub odprawić i stąd miano się także przyglądać tańcom, grom i widowiskom różnym. Wtem dał się słyszeć za niemi krzyk mocny:
— Czekajcie, czekajcie, ludzie, równie nierozumni, jak i naglący!
Na ten głos wszyscy obrócili głowy i ujrzeli, że ten, co wrzeszczy, był ubrany w sajan czarny, obłożony klinami czerwonego jedwabiu, wyciętego w kształt płomieni.[78] Na głowie miał wieniec, z żałobnego cyprysu uwity, zaś w ręku trzymał kij długi. Gdy bliżej przystąpił, wszyscy uznali, iż był to Bazyli i poczęli obawiać się jakiegoś smutnego przypadku, widząc go o tej porze, w tem miejscu, i nie wiedząc, ku czemu miały się ściągać jego krzyki i słowa.
Przybiegł wreszcie, zatchnąwszy się ze zmordowania, skoro zaś stanął przed oblubienicami, wbił w ziemię kij, opatrzony końcem stalowym i, mieniąc się na obliczu, z oczyma, wlepionemi w Quiterję, rzekł do niej głosem chrapliwym i żałosnym.
— Wiesz dobrze, niewdzięczna Quiterjo, że dla tej wiary świętej, którą wyznajemy, nie jesteś wolna innemu dać ręki, wpóki ja żywię. Wiesz równie, że mając nadzieję, iż czas i moje starania stan mój nędzny poprawią, nigdym nie postąpił przeciw przystojności twojej dziewczyńskiej, i nigdym nie uchybił w składaniu czci, tobie należnej. Ty jednak, depcąc stopami wszystkie powinności i obliki, chcesz innego uczynić panem tego, co do mnie należy. Tamten ma wszak dostatki, które go nie tylko bogatym czynią, ale i nad miarę szczęśliwym. Aby pełną pomyślnością ucieszyć się mógł, (nie, aby, według mego mniemania na nią zasługiwał, ale że mu jej łaska niebios udzieliła) chcę, własnemi rękami, usunąć zawadę, która mu na drogach szczęśliwości przeszkadzać może. Niech bogaty Kamacz i niewdzięczna Quiterja żyją w szczęściu lata całe i niech umiera biedny Bazyli, któremu ubóstwo skrzydła szczęścia podcięło i w grób wtrąciło.
Rzekłszy to, schwycił kij, który był w ziemię zatknął. Połowa kija okazała się pochwą, w której tkwiła krótka szpada. Wbiwszy tedy w grunt, to, co można było nazwać rękojeścią, z wściekłym zamachem rzucił się na ostry koniec piersiami. Ostrze, a raczej połowa szpady, wyszła mu nawylot plecami, cała zakrwawiona, zaś nieszczęśnik, przeszyty własną bronią, runął na ziemię. Natychmiast przybiegli na pomoc jego przyjaciele, zasmuceni jego nieszczęściem i jego losowi współczujący. Don Kichot, takoż zeskoczywszy z Rossynanta, skoczył do Bazylego, schwycił go w ramiona i obaczył, że nieborak jeszcze dycha. Chciał wyjąć z jego piersi szpadę, ale, przytomny temu wszystkiemu, ksiądz nie dozwolił tego uczynić, wpókiby się Bazyli nie wyspowiadał, zdało mu się bowiem, że gdy tylko szpadę wyciągną, nieszczęśnik żywot postrada. Tymczasem Bazyli, przyszedłszy nieco do zmysłów, rzekł:
— Gdybyś, okrutna Quiterjo, w tej ostatniej, smutnej chwili życia mego, zechciała mi oddać rękę, uważałbym, że w części nie będę ponosił winy za ten czyn srogi i zuchwalstwo moje, bowiem dzięki niemu dostąpiłem tej szczęśliwości, że jestem twoim.
Pleban, usłyszawszy te słowa, rzekł mu, żeby myślał raczej o zbawieniu duszy, niż o rzeczach świata tego i szczerem sercem błagał Boga o wybaczenie mu jego przewin i tego gorszącego występku samobójstwa. Na to Bazyli odparł, że żadną miarą do spowiedzi nie przystąpi, jeśli Quiterja wprzód jego żoną nie zostanie. Radość, z tego płynąca, pozwoli mu skupić wolę i potrzebnych sił nabrać.
Don Kichot, słysząc to, rzekł podniesionym głosem, iż Bazyli domaga się rzeczy słusznej, niezdrożnej, i łatwej do uiszczenia. Pan Kamacz, wziąwszy w stadło panią Quiterję, wdowę po dzielnym Bazylim, niemniej będzie miał uczczenia i honoru, jak gdyby ją był otrzymał prosto z własnych rąk rodzica.
— Nie ma tu nic innego do czynienia, jak powiedzieć słowo tak i wszystko zależy od tego, aby ono rzeczone zostało. Łożnicą weselną tych ślubów będzie grób.
Kamacz, słuchając tych wszystkich słów, był srodze pomieszany i nie wiedział, co ma czynić, ani mówić.
Jednakie przyjaciele Bazylego tak nalegali, aby pozwolił Quiterji dać rękę umierającemu, który, odchodząc z tego świata, może duszę utracić, iż nareszcie nakłonili go do zezwolenia. Kamacz odparł, że jeśli Quiterja na prośbę Bazylego przystanie, to i on się zgodzi, zwłaszcza, że żądań jego spełnienie tylko na krótki czas odwlecze. Obstąpili zatem wszyscy Quiterję, starając się ją nakłonić do oddania ręki Bazylemu, prośbami, płaczem i różnemi słusznemi racjami.
Aliści ona twardsza od marmuru, i zimna jak posąg, dała poznakę, że nie umie, nie może i nie chce odpowiedzieć jednego słowa. I możeby się niczego od niej nie dobili, gdyby pleban nie był jej rzekł, iż winna prędko postanowić, co chce uczynić, bowiem z ciała Bazylego już dusza uchodzi, tak iż czasu na wahanie nie zostaje. Wówczas piękna Quiterja, pomieszana, zasmucona i wyrzutem sumienia tknięta, udała się tam, gdzie leżał Bazyli, który z zawróconemi błędnemi oczyma, dychając tchnieniem wysilonem a szybkiem, mruczał imię Quiterji, pokazując po sobie, ze umiera, nie jak chrześcijanin, ale jak poganin. Na ostatek Quiterja będąc bliska mego, uklękła i żądała skinieniem i znakiem jego ręki. Bazyli otworzył oczy, poczem, spojrzawszy na nią bacznie, rzekł.
— O Quiterjo, która się skłaniasz do litości teraz, gdy litość twoja musi służyć za puginał, pozbawiający mnie życia, wiedz, że już nie mam sił cieszyć się z tej szczęśliwości, że twoim małżonkiem jestem, ani zastanowić boleści, co skwapliwie oczy mi słoni okrutnym cieniem śmierci. Błagam cię, żałobna gwiazdo duszy mojej, abyś oddając mi rękę, nie czyniła tego przez łaskę, ani nie chciała nanowo mnie uwodzić; ale mów tak, jakbyś do tego przyniewoloną nie była, bo nie godzi się, zważywszy na stan mój najsmutniejszy, zmyślać jeszcze ze mną i łudzić mnie, znając mnie, jako szczerego i wiernego dla ciebie kochanka.
Mówiąc te słowa, mdlał co chwila, tak iż wszyscy przytomni mniemali, że w tem omdleniu ducha odda. Quiterja, pełna strzemięźliwości i zawstydzenia, wzięła rękę Bazylego i rzekła:
— Żadna siła nie potrafi zniewolić mojej woli. Wolnem sercem i umysłem daję ci moją rękę i twoją odbieram, jeżeli mi zaręczysz, że czynisz to w przytomności i rozeznaniu, bez tego, aby nieszczęście rozum twój mieszało.
— Daję ci ją — odparł Bazyli — nie będąc pomieszany, ale z tą rozważnością pełną, jaką podobało się mi udzielić niebu; przyjmuję cię za żonę moją z całego serca.
— Ja zaś — rzecze Quiterja — ciebie nieobłudnie za męża uznaję, nie bacząc na to, czy będziesz żył długie lata, czy cię też z ramion moich prosto do grobu zaniosą.
— Zdaje mi się — rzekł Sanczo Pansa — że ten młodzian nadto gada, będąc tak ciężko ranionym. Niechaj się jednak czułemi słowy wyżali i niech myśli o duszy swojej, którą ma na końcu języka.
Gdy Bazyli i Quiterja tak się za ręce trzymali, pleban, wielką litością tknięty, ze łzami w oczach, dał im błogosławieństwo, prosząc niebo o pokój dla duszy małżonka. Skoro Bazyli odebrały ślubne błogosławienie, zerwał się szybko na nogi, później zaś jednym zamachem wyciągnął szpadę, tkwiącą w jego piersi. Wszyscy przytomni osłupieli, a jeden z nich, człek bardziej prostego ducha niż przenikliwy, zawołał: Cud, cud!
Ale Bazyli odparł: Nie cud to, lecz chytrość i przebiegłość!
Pomieszany i zdumiony pleban obiema rękami jął mu rany macać i wówczas doświadczył, że ostrze nie przeszyło ciała Bazylego, lecz weszło w rurkę blaszaną, sztucznie przytrafioną w tem miejscu i napełnioną krwią, tak przyrządzoną, aby się nie zsiadła. Ksiądz, Kamacz i wszyscy przytomni mniemali się być zwiedzionymi i okpionymi. Panna młoda zaś żadnego zmartwienia i przeciwności stąd nie okazała, przeciwnie, usłyszawszy, że ten ślub był nieważny, jako przez zdradę i wybieg zawarty, oświadczyła gotowość potwierdzenia go; z tego wnieśli wszyscy, że to podejście stało się za wspólną umową. Kamacz i jego wspołecznicy takim się gniewem zażegli, że myśl o zemście powierzyli swoim ramionom i, dobywszy szpad, uderzyli na Bazylego, w którego obronie tyleż obnażonych mieczów błysnęło. Don Kichot na swym rumaku wysforował się naprzód, ścisnąwszy krzepko kopię i tarczą się zasłoniwszy. Sanczo, który w podobnie grubych żartach nigdy nie znajdował upodobania, schronił się między kotły, z których tak smakowitą pianę szumował, zdało mu się bowiem, że jest to miejsce święte, w należnem u wszystkich zachowaniu będące.
— Stójcie, Mości Panowie — krzyczał Don Kichot stójcie! Nie jest rzeczą stosowną brać pomstę za urazę, którą miłość uczyniła. Baczcie, że miłość a wojna to jedno, a jako na wojnie dozwolone jest używać podstępów i wybiegów, aby nieprzyjaciela zwyciężyć, tak też w zatargach i sporach miłości godzi się używać matactw i różnych subtylnych sztuczek, dla osiągnięcia upragnionego celu, bez tego jednak, aby ukochana dama miała być osławiona. Z słusznego i sprawiedliwego niebios wyroku, Quiterja należała do Bazylego, zaś Bazyli do Quiterji. Kamacz jest bogaty i może kupić swoje upodobanie, gdzie i jak mu się podoba. Bazyli posiada tylko tę owieczkę i żaden człowiek na ziemi, choćby i moc jego największa była, odebrać mu jej nie może, bowiem tego, co Bóg złączył, człowiekowi rozłączyć nielza. Ktoby zaś ośmielił się o to pokusić, musi się wprzód z ostrzem tej kopji zapoznać.
Mówiąc to, potrząsnął nią i machnął z taką siłą i zręcznością, że wszystkich przytomnych, którzy go nie znali, srogi strach obleciał. Wzgarda dla Quiterji owładła całą duszą Kamacza, który w jednem oka mgnieniu z myśli dawną kochankę sobie wybił, tak, iż perswazje plebana, człeka mądrego i roztropnego dobry grunt napotkały. Uspokoił się zatem Kamacz i wszyscy ci, co jego stronę trzymali, a na dowód tego uspokojenia, szpady do pochew wrazili, większą winę przypisując płochości Quiterji, niźli sztucznej przemyślności Bazylego. Kamacz przełożył sobie, ze jeśli Ouiterja, będąc panną, kochała Bazylego, mogłaby mu także sprzyjać jako mężatka; zatem winien Bogu dziękować raczej za to, że mu ją odjął, niż gdyby mu ją był dał.
Gdy Kamacz i ludzie, mu sprzyjający, uspokoili się, schowali także szable ci, co za Bazylim trzymali. Bogaty Kamacz, chcąc okazać, że już żadnej urazy za ten żart nie chowa, żądał, aby wesele dalej na jego koszt się odbywało, tak jakby jego własne było. Ale Bazyli, jego żona i ich sprzyjający, nie chcąc brać w niem udziału, udali się do wsi. Poczciwym i cnotliwym biedakom, nie brak ludzi, którzy im sprzyjają, cześć im oddają i pieczę nad nimi roztaczają, tak jak i bogaczom nie brak pochlebców. Wspołecznicy Bazylego zabrali z sobą Don Kichota, gdyż uważali go za człeka wielkiej dzielności.

Jedynie Sanczo zasmucił się i zaturbował mocno, wiedząc, że nie będzie obecny na wspaniałej uczcie Kamacza, która miała trwać do późnej nocy. Zagniewany i smutny jechał za swoim panem, który się już był przyłączył do orszaku Bazylego. Odwrócony plecami do kociołków egipskich, unosił je jednak w swojej duszy. Zszumowana piana już prawie znikła z patelni, którą był zabrał z sobą, przypominała mu obfitość tego dobra, co go pozostawił. Siedząc na ośle, jechał śladami Rossynanta i wzdychał ciężko, aczkolwiek głód mu wcale nie dokuczał.

KAPITULUM XXII
O STRASZNEJ I NIESŁYCHANEJ PRZYGODZIE W JASKINI MONTESINOS, KTÓRA SIĘ ZNAJDUJE W POBLIŻU KRAJU MANCZY

Młodzi małżonkowie przesadzali się w świadczeniu grzeczności Don Kichotowi, wdzięczni za to, że się ujął za nimi. Mniemali, że jego dzielność równa jest jego męstwu i dzierżyli go za Cyda, w dziełach oręża, i za Cycerona, w wymowie. Poczciwy Sanczo pasł się nieźle przez trzy dni na koszt nowo poślubionych. Don Kichot dowiedział się od nich, że piękna Quiterja nie wiedziała nic o rzekomej ranie Bazylego, i że nie miała uczestnictwa w zmyślonym wynalazku, który miał jej wynaleźcę do upragnionego celu doprowadzić, jako się i stało. Sam Bazyli oznajmił swoje ułożenie kilku przyjaciołom, aby w stosownej chwili wspór mu okazali i dopomogli w tej sztuczce kłamliwej.
— Nie można zwać oszustwem tego — rzekł Don Kichot — co ma na celu koniec poczciwy i szlachetny, zasię małżeństwo zawarte między tymi, co się kochają, jest celem najszlachetniejszym, jaki tylko być może. Ale trzeba baczyć, że głód i ustawiczne nurzanie się w potrzebie są największymi wrogami miłości. Miłość jest radością, weselem i lubością, zwłaszcza miłość, która się cieszy posiadaniem rzeczy ulubionej, zasię głód i potrzeba to jej zawzięte i okrutne wrogi. Mówię to dlatego, aby przestrzec Bazylego, że czas mu już porzucić ćwiczenia się w tych zdatnościach, w których tak celuje, bowiem chociaż mu one dają płone pochwały, przecie nieprzydatne są do zrobienia fortuny. Winien się przeto pilnie przykładać, aby przysporzyć sobie grosza środkami uczciwymi, a chytrymi, których nigdy nie brak ludziom roztropnym i zabiegliwym. Biedak, mający u ludzi należne zachowanie, (jeśli tylko mieć je może) posiada w pięknej żonie klejnot szacowny. Gdy mu się ją odbiera, pozbawia go się wraz życia i czci. Poczciwa i piękna białogłowa, której mąż jest w niedostatku, zasługuje być uwieńczona wawrzynami i palmami, na znak zwycięstwa i triumfu. Piękność sama przez się przynęca wolę tych wszystkich, co na nią patrzą i mają o niej rozumienie, niby smakowity żer, ku któremu dążą orły królewskie i ptaki wysokiego lotu. Jeśli jednak tej urodzie ubóstwo i brak towarzyszą, jest ona napastowana także od kruków, krogulców i innych ptaków drapieżnych. Ta, co się tym napaściom ostoi, godna jest ze wszechmiar zwać się swego męża koroną.[79]
Wiedz, roztropny mój przyjacielu Bazyli, — przydał Don Kichot — że według zdania jednego mędrca, którego miana przepomniałem, jest na świecie tylko jedna mądra białogłowa. Mędrzec ów radził każdemu mężowi, aby się starał uwierzyć, że tą jedną poczciwą i mądrą białogłową jest jego żona własna, a będzie żył z nią, pełen ukontentowania i radości. Ja dotychczas żonaty nie jestem, gdyż mi chęć jeszcze do tego nie przyszła; z tem wszystkiem ośmieliłbym się stosownych przestróg udzielić każdemu, co sobie żonkę wybrać pragnie. Gdyby mi się kto o radę zapytał, rzekłbym mu, aby się oglądał raczej na dobre imię, niźli na majętność. Białogłowa poczciwa nie tylko dobre imię sobie zdobywa tem, że jest w istocie cnotliwa, ale też, że i powierzchownie taką się być wydaje. Zbytnia płochość i głupota, jawnie przed ludźmi okazywana, więcej pokrzywdzenia na czci białogłów czynią, niźli ułomności, jakim w skrytości niewiasty podlegają. Gdy cnotliwą białogłowę w dom wprowadzisz, możesz ją w tej cnocie utrzymać, a nawet jej zalety polepszyć, jeśli jednak kto na złą natrafi, jeno z ciężkością ją naprawić zdoła, trudno bowiem od jednego krańca przejść do drugiego, nie mówię, aby to było niepodobne, mam jeno taką odmianę za bardzo trudną.
Sanczo Pansa, który całej tej mowy pilnie słuchał, rzekł do siebie, szemrając między zębami:
„Gdy powiem coś ważkiego i brzemiennego w skutek, pan mój ma w zwyczaju utrzymywać, że winienem wieść na kazalnicę lub po świecie wędrować, aby piękne rzeczy kazać, ja zaś powiem o nim, że gdy zacznie nawlekać sentencje i rad udzielać, nie tylko na jedną, ale na dwadzieścia kazalnic winien włazić i ku powszechnemu weselu, na placach publicznych rozprawiać. Tam do kata! Jeden rycerz błędny, a tyle rzeczy umie. Na sumienie moje! — rozumiałem, że zna się tylko na rzeczach, do rycerstwa błędnego należących, tymczasem zaś niema rzeczy, gdzieby swego nosa nie wetknął.
Te słowa Sanczo Pansa mruczał nieco głośniej, tak iż Don Kichot coś niecoś zasłyszawszy, zapytał:
— Co tam bredzisz, Sanczo?
— Nic nie gadam — odparł Sanczo — i nie szemrzę o nikim, tylko to myślę, że pragnąłbym wiedzieć, to, co Wasza Miłość teraz powiedział, jeszcze przed ożenieniem się, bo teraz już mogę mówić śmiało, że wół będący w jarzmie, niech się jako chce liże.
— Jakto — zawołał Don Kichot — alboż Teresa jest tak zła i swarliwa?
— Nie jest ani zbyt zła, ani zbytnio dobra — odparł Sanczo — przynajmniej nie jest tak dobra, jakbym tego pragnął.
— Nie dobrze czynisz, Sanczo — rzekł Don Kichot — ganiąc swoją żonę, która jest przecież matką twoich dzieci.
— W tem nic sobie dłużni nie jesteśmy — odparł Sanczo — bo i ona o mnie źle gada, kiedy jej przyjdzie na to ochota, zwłaszcza zaś wówczas, kiedy jest zazdrosna. Sam Lucyperby jej nie zniósł wówczas.
Don Kichot i Sanczo przez trzy dni pozostawali w gościnie u młodych małżonków, którzy ich ugaszczali i podejmowali jak królów. Don Kichot poprosił licencjata, tak zawołanego w szermowaniu, aby mu dał przewodnika, któryby znał drogę do jaskini Montesinos. Nasz rycerz chciał ją poznać, aby upewnić się na własne oczy, czy owe cuda, o których w całym okolicznym kraju powiadano, są prawdziwe. Licencjat obiecał, że mu da jednego ze swoich krewnych, pilnego studenta, i czytelnika ksiąg rycerskich, który z wielką chęcią zaprowadzi go do samego wejścia jaskini i pokaże mu jeziora Ruidera, tak sławne w całej Hiszpanji. Powiedział także Don Kichotowi, że wielkie upodobanie mieć będzie z jego społeczeństwa i rozmowy z nim, jest to bowiem młodzieniec, zdatny do składania i drukowania ksiąg, które książętom się przypisuje.
Przybył wreszcie ten krewniak, siedzący na źrebnej klaczy, której kulbaka pokryta była kołdrą szamerowaną.
Sanczo osiodłał Rossynanta i włożył burdę na osła. Później opatrzył dobrze sakwy żywnościami. (krewniak miał już swoje nieźle przedtem opatrzone). Pożegnawszy się z domownikami, polecili się z całej duszy Bogu i skierowali się ku słynnej jaskini Montesinos.
Don Kichot, jadąc, zapytał krewniaka Bazylego jaki jest sposób jego zajęcia i jakiego jest kunsztu a umiejętności. Tamten odparł, że pisma starożytne są jego umiejętnością i że zajmuje się składaniem ksiąg, aby je później do druku oddawać, ku wielkiemu pożytkowi całej rzeczypospolitej. Rzekł także, iż jedna z tych ksiąg nosi tytuł: „Księga ubiorów dworskich“. Opisuje, w niej siedemset i trzy rodzaju szat, wraz z ich barwami, dewizami i cyframi tajemnemi. W czasie gonitw i turniejów, rycerze dworscy będą mogli brać te, które im się podobają, nie prosząc o nie nikogo, ani jako się to mówi, mózgu sobie nie psowając.
Mam gotową także inną księgę, którą nazwę „Metamorfozy, czyli Owidjusz hiszpański“. Będzie to księga o nowem, a przedziwnem ułożeniu, w której naśladuje żartami Owidjusza, objaśniam, co to była Giralda z Sevilli, Anioł Magdaleny,[80] kanał Vecinguerra w Kordobie. Byki z Guisando, Sierra Morena, źródła Leganitos i Levapies, nie zapominając o Źródle Wszawvm, Kanale Złotym, i o Priorze: wszystko to pełne alegoryj, wykładów i przenośni, które wraz bawią, radują i nauczają. Mam na podorędziu także trzecią księgę zwaną Przydatkiem do Wirgiljusza Polidora,[81] co objaśnia wynalazców rzeczy. Jest to księga osobliwego wypracowania i głębokiej nauki, bowiem wyłuszcza dokładnie, w stylu wielce kwiecistym, wszystkie rzeczy, o których Polidor przepomniał. Wirgiljusz, na ten przykład, zaniedbał powiedzieć nam, kto pierwszy na świecie kataru się nabawił i kto soliwację na chorobę francuską wynalazł. Ja to wszystko ustanawiam szczegółowie, gruntując się na świadectwach, więcej niż dwudziestu pięciu pisarzy. Uznajcie sami, Wasza Miłość, czy się pilnie do pracy nie przykładałem i czy ta księga wielkiego pożytku nie sprawi?
Sanczo, który tej całej mowy krewniaka uważnie słuchał, rzekł:
— Rzeknijcie mi, panie, (oby Bóg szczęśliwie rękę waszą w składaniu ksiąg prowadził!), czy możecie mi oznajmić, a napewno będziecie mogli, gdyż wszystko umiecie, kto się pierwszy po głowie podrapał; ja rozumiem, że był to nasz pierwszy rodzic, Adam.
— Bardzo to być może — odparł młodzian — bowiem Adam miał głowę i włosy, skoro zaś tak było, ów pierwostworzony człowiek mógł się kilka razy po głowie świerzbiącej podrapać.
— Ja takoż mniemam — rzecze Sanczo — ale rzeknijcie mi teraz, kto pierwszy w powietrzu kozły wywracał?
— Prawdę rzekłszy, mój przyjacielu — odparł młodzian — nie mógłbym tak nagle tej trudności rozeznać, muszę wprzód dobrze w księgach poszperać. Uczynię to, gdy powrócę tam, gdzie mam wszystkie moje pisma i nieomieszkam oznajmić ci tego, za pierwszem widzeniem, gdyż jak tuszę, nie ostatni raz się widzimy.
— Nie mozolcie się, panie, nad tem po próżnicy — rzekł Sanczo — bom już dociekł tego, o com się pytał. Pierwszym skoczkiem i latawcem powietrznym był Lucyper, który z nieba wypędzony, wywracając po powietrzu kozły, do piekła zleciał.
— Masz rację przyjacielu! — odparł młodzieniec.
— Sonczo — rzecze Don Kichot — te pytania i odpowiedzi nie są z twojej głowy, musiałeś je zasłyszeć od kogoś.
— Nie gadajcie byle czego, Wasza Miłość — od parł Sanczo — gdy zacznę pytać i odpowiadać, do jutra mogę nie skończyć. Aby pytać o głupstwa i bzdurami odpowiadać, nie potrzebuję pomocy mego sąsiada!
— Powiedziałeś więcej niż wiesz — rzecze Don Kichot. — Jest na świecie wielu ludzi, którzy mozolą się nad zgłębianiem i dociekaniem rzeczy, co zgłębione i już docieczone, nie warte są ani szeląga i żadnego pożytku umysłowi nie przynoszą.
Na tym podobnych żartach i rozmowach nasi podróżni dzień strawili. Noc spędzili w małej wiosce, skąd, jak krewniak Bazylego powiadał, było jeszcze tylko dwie mile odległości do jaskini Montesinos.[82] Jeśli Don Kichot wstąpić do niej zamierza, musi się w powrozy opatrzyć, któremi będąc przewiązany, aż do gruntu się spuści. Don Kichot odparł, że choćby ta jaskinia do piekła wiodła, on musi uznać, gdzie jest jej kres. Nakupili więcej niż sto sążni powrozowi, nazajutrz około godziny drugiej popołudniu, przybyli do jaskini. Wejście do niej było obszerne i przestrone, ale tak zarosłe cierniami, głogami, dzikiemi figami i jeżynami, splątanemi i zwikłanemi z sobą, że przystęp był trudny wielce.
Gdy jaskinię odkryli, krewniak, Don Kichot i Sanczo zeskoczyli z wierzchowców. Przewodnik i giermek przewiązali naszego rycerza linkami. Sanczo, będąc tem zatrudniony, rzekł:
— Zważcie dobrze, Wasza Miłość, na to, co uczynić zamierzacie. Przeczże chcecie za żywa się zakopać, dążąc w to miejsce, gdzie będziecie przypominali butelkę, którą, dla ochłody, do studni się wpuszcza. Cóż Was przynagla zgłębiać tę pieczarę, która gorsza być musi od maurytańskiego więzienia?
— Przewiąż mnie i ucisz się — odparł Don Kichot. — Zapewne, dla mnie jest to przedsięwzięcie zachowane.
— Panie Don Kichocie — rzecze przewodnik — proszę Waszą Miłość, abyście stu oczami przyglądali się pilnie wszystkiemu, co się w tej jaskini zawiera. Może się tam okażą rzeczy, godne być wzmiankowane w mojej księdze „Przemian“.
— Beben — rzekł Sanczo — jest w rękach godnych. które będą umiały zagrać na nim.
Gdy już Don Kichot dobrze przewiązany został (nie przez zbroję, lecz przez kaftan), rzekł:
— Uczyniliśmy nieopatrznie bardzo, zapomniawszy wziąć z sobą małego dzwoneczka, który na tym samym sznurze uwiązany, dźwięczeniem znakby dawał, że jeszcze na dół się spuszczam i żyw jestem. Ale teraz jest już to szkoda nie do naprawienia, polećmy się tedy Bogu i w drogę.
Ukląkł potem i cichą modlitwę odprawił, prosząc Boga, aby mu dopomógł i do szczęśliwego skutku dowieść zezwolił tę niebezpieczną i nigdy niepróbowaną przygodę. Nakoniec rzekł gromkim głosem:
— O królowo i pani wszystkich moich uczynków i poruszeń, najjaśniejsza i nieporównana Dulcyneo z Toboso! Jeśli to możliwe, aby prośby i błagania twego szczęśliwego kochanka do twoich uszu się przebrały, zaklinam cię, na twoją piękność niezwyczajną, racz ich łaskawie wysłuchać. Nie proszę o nic, jak tylko o to, abyś mi nie skąpca faworu i twej wspołeczności, których mi na ten czas tak bardzo potrzeba. Mam się zapuścić, pogrążyć, zanurzyć w ten abiss niezgruntowany, aby okazać dowodnie całemu światu, iż ten, któremu ty swego wsporu i opieki udzielasz, nie znajduje nic niepodobnego do wypełnienia.
Te słowa wymówiwszy, przybliżył się do występu lochu, ujrzał jednak, że niema sposobu zapuścić się w otchłań, a nawet wejść do gardzieli jaskini, nie czyniąc sobie rumu rękami, albo ciosami szpady. Don Kichot dobył przeto żelaza i jął wściekle ciąć krze i głogi, które rosły koło otworu pieczary. Na łoskot, stąd powstały, jęły wylatywać z krzów wielkie kruki i kawki, z taką natarczywością, że naszego rycerza na ziemię obaliły. Gdyby Don Kichot miał duszę równie zabobonną, jak ją miał chrześcijańską i katolicką, wziąłby to wszystko za złą wróżbę i odstąpiłby od zamysłu zgruntowania tej otchłani. Ale nasz rycerz podniósł się na nogi i, widząc, że nie wylatywały już więcej kruki, nietoperze i inne ptactwo nocne, zaczął się spuszczać w dół straszliwej pieczary, powierzywszy wprzód powróz Sanczy i krewniakowi Bazylego. Sanczo dał mu swoje błogosławieństwo i znak krzyża świętego powielokroć nad nim uczyniwszy, rzekł:
— Niech cię prowadzi Bóg, Najświętsza Panienka ze Skał Francjej i Święta Trójca z Gaety,[83] o kwiecie, śmietanko i przewyborna substancjo wszystkich błędnych rycerzy! Idź z Bogiem, o waleczności zapamiętała, o serce ze stali i ramię z bronzu. Niech cię Stwórca świata powróci zdrowym i całym i pozwoli ci oglądać raz jeszcze światłość tego życia, którą porzucasz, aby się zakopać w bezdennej ciemności.
Krewniak Bazylego podobne modły zanosił. Don Kichot zaś spuszczał się do jaskini, coraz wołając, aby mu sznura nie skąpili. Gdy już więcej jak sto sążni powroza wydali, zaś głosy, dobywające się z głębi lochu, umilkły, do tej myśli przyszli, że, skoro sznura nie staje, tedy i czas nazad Don Kichota wyciągać. Zaczekawszy z pół godziny, zaczęli sznur z wielką łatwością zwijać, nie czując żadnego ciężaru. Z tej oznaki poznali, że Don Kichot musiał w przepaści pozostać. Sanczo, zgoła o tem nie wątpiąc, płakał gorzkiemi łzami i ciągnął coprędzej linkę, aby się upewnić. Wyciągnąwszy kilkadziesiąt sążni sznura, uczuli ciężar, co ich niezmiernie pocieszyło. W końcu, jeszcze dziesięć sążni wydobywszy, uznali wyraźnie Don Kichota, do którego Sanczo rzekł:
— Witaj nam, witaj, w dobrem zdrowiu Wasza Miłość! Jużem rozumiał, że tam zostaniecie.
Aliści Don Kichot ani słowa nie odparł. Dobywszy go z jamy całego, ujrzeli, że ma oczy zawarte, jakby spał. Rozwiązali go i na ziemi położyli, ale mimo to się nie ocknął. Jęli nim potrząsać, tarmosić i przewracać go na wszystkie strony, tak iż począł wreszcie przychodzić do siebie, i przeciągać się, jakby się był obudził z głębokiego i twardego snu. Obejrzawszy się na wszystkie strony, jak człek ogłupiały, rzekł:
— Niech wam Bóg przebaczy, przyjaciele, za to, żeście mnie pozbawili najmilszego życia i najpiękniejszego widoku, jakie kiedykolwiek udziałem śmiertelnika były. Teraz uznaję, że wszystkie rozkosze świata jak sny i mary mijają, albo też więdną jak kwiecie polne! O nieszczęśliwy Montesinosie![84] O Durandarcie, raniony zdradliwie! O żałosna Belermo! O litości godna Guadiano! O wy, nieszczęsne córy Ruidery, które przez wód waszych obfitość, okazujecie niezmierność łez, wypłakanych przez piękne oczy!
Krewniak Bazylego i Sanczo słuchali pilnie słów Don Kichota, które tak wyrażał, jakby je sobie z wnętrzności z niezmierną boleścią dobywał. Prosili go usilnie, aby im objaśnił słów tych znaczenie i opowiedział, co w tem piekle widział.
— I wy to piekłem zowiecie? — zapytał Don Kichot. — Miejsce to na taką nazwę nie zasługuje, jak to zaraz sami obaczycie!
Prosił, aby mu dali coś do posilenia się, bowiem wielki głód odczuwał. Wówczas rozciągnęli na zielonej murawie zgrzebne płótno krewniaka i zasiadłszy wkrąg, jęli w przykładnej zgodzie smakować i pożywiać się z zapasów swoich sakiew.

Gdy płótno uprzątnięto, Don Kichot rzekł: „Niechaj nikt z was nie podnosi się z miejsca! Słuchajcie uważnie, moje dzieci, co wam teraz powiem“.

KAPITULUM XXIII
O RZECZACH PRZEDZIWNYCH, KTÓRE NIEZATRWOŻONY DON KICHOT MIAŁ WIDZIEĆ W GŁĘBOKOŚCIACH JASKINI MONTESINOS

Była blisko godzina czwarta po południu i słońce, obłokami zakryte, nie sprawowało łagodnemi swemi promieniami zbytniego upału. Don Kichot, nienękany już gorącem, jął opowiadać swoim znamienitym wspołecznikom o tem, co widział w jaskini Montesinos.
„Na dwanaście lub czternaście sążni wgłąb jaskini, znajduje się obszerny zakręt i wklęsłość, zdolna pomieścić wóz, zaprzężony w muły. światłość przenika tam przez rozpadliny i dziury, które dodają widoku z wierzchu ziemi. Spostrzegłem ten zakręt, gdy już byłem zmęczony zawieszeniem na powrozie i spuszczaniem się wgłąb, bez tego, abym jakąś drogę miał sobie naznaczoną; umyśliłem przeto wejść tam i trochę wczasu zażyć. Zawołałem wówczas na was, abyście więcej sznura nie opuszczali, wpóki was znów nie ostrzegę, aleście mnie snać nie usłyszeli. Zwinąwszy sznur, który mi spuszczaliście, uczyniłem zeń okrąg; usiadłem i jąłem przemyślać, jak mam dalej sobie postąpić, aby dojść do spodu głębokości, (nie miałem przecie nikogo, coby mi dopomógł.) Gdym w tej myśli i tem pomieszaniu tkwił, zdybał mnie sen. Później przebudziłem się, nie wiedząc sam, jak ani kiedy, i znalazłem się na środku najrozkoszniejszej łąki, którą natura stworzyć, a fantazja wynaleść mogła. Otworzyłem oczy, przetarłem je rękami, i poznałem, że nie śpię, lecz że jestem na jawie, całkiem ze snu wyczmucony. Nie przestając na tem doświadczeniu, macałem się po głowie i po ciele całem, chcąc się upewnić, czy to ja sam byłem, czy też jakieś mamiące straszydło pozór mój na się wzięło. Ale dotknięcia, zamysły i rozważania, które czyniłem, przeświadczyły mnie, iż to ja sam byłem w istocie, taki, jakim i teraz jestem. Wtem podał mi się na widok królewski, wspaniały zamek, którego mury i ściany zdały się być z przezroczego kryształu. Ujrzałem, że otwierają się dwoje drzwi i że jakiś starzec szedziwy do mnie się zbliża. Ubrany był w szatę z rasy fijoletowej, tak długą, że się za nim po ziemi wlokła, ramiona i piersi przewiązane miał wstęgą z zielonego atłasu, na głowie nosił biret czarny, medjolański; biała broda za pas mu przechodziła. Zamiast broni miał różaniec, którego ziarna na Ave-Marja, były tak duże jak orzechy, Ojcze-Nasze, jak jaja strusie. Pozór, chód, poważność i okazałość tego starca wiele mi zadziwienia sprawiły. Zbliżył się do mnie i, uściskawszy mnie serdecznie, rzekł:
„Już oddawna, waleczny rycerzu, Don Kichocie z Manczy, my omamieni, oczekujemy cię w tej jaskini, abyś odkrył światu cuda, które się zawierają w otchłani Montesinos; dzieło to i ta przygoda zachowane są dla twej niezłomnej odwagi i nieustrasznego serca. Pójdź za mną, szlachetny i znamienity rycerzu, gdyż chcę ci pokazać wspaniałości, które się kryją w tym pałacu przezroczystym. Jam jest jego kasztelanem i rządcą wieczystym, zaś imię moje jest Montesinos, skąd poszła nazwa jaskini całej.
Zaledwie mi rzekł, iż się zwie Montesinosem, prosiłem go, aby mi oznajmił, czyli to prawda co rozgłaszają na bierni, a mianowicie że małym puginałem dobył z piersi serce Durandarta i zaniósł je pani Belermie, według zlecenia tegoż Durandarta, danego na łożu śmierci.[85] Odparł, że to wszystko prawda rzetelna tylko, że miast krótkiego, czy tez długiego puginału, użył do tego sztyletu, kończastego i ostrzejszego od szydła.
— Ten sztylet — rzecze Sanczo — musiał być roboty Ramona de Hocés z Sevilli.
— Nie wiem — odparł Don Kichot — ale nie jest do podobieństwa, aby sztylet był od tego płatnerza, bo Ramon de Hocés żył w naszym wieku, tamto zaä nieszczęście zdarzyło się przed wiekami, pod Roncesvalles. Ale to uwiadomienie jest bez znaczenia dla wątku i istności tej prawdziwej powieści.
— To prawda — potwierdził krewniak Bazylego — ale dalej rzecz swoją prowadźcie, panie Don Kichocie, bowiem słucham Was z wielką ciekawością i przyjemnością.
— Nie mniejszej pociechy i ja doznaję, rozpowiadając tę historję — odparł Don Kichot. Mówię więc, że cny starzec, Montesinos, wprowadził mnie do kryształowego pałacu, a właściwie do sali wspaniałej i całej z alabastru, gdzie miły chłód panował. Był tam nagrobek marmurowy roboty wybornej; leżał na nim rycerz rozciągnięty na całą długość ciała. Nie był z marmuru, bronzu, ani jaspisu, jak są zwykle postacie na grobowcach leżące, ale z kości i ciała. Miał rękę prawą (włosami obrosłą i muskularną, co było znakiem wielkiej siły) położoną na sercu. Zanim się Montesinosa o coś zapytać zdołałem, ten, widząc mnie zadziwionego i przypatrującego się bacznie grobowcowi, rzekł:
„Ów jest przyjacielem moim, Durandarte, kwieciem i zwierciadłem rycerstwa błędnego, sławnym kochankiem i najdzielniejszym rycerzem. Merlin, sławny czarownik francuski, który, według tego, co pospolicie powiadają, jest synem djabła, zaś o którym ja mniemam, że synem djabła[86] nie jest, ale za to sądzę go umiejętniejszym i zdatniejszym od samego szatana, trzyma tu zaczarowanego Durandarta pospołu ze mną i z wielu innemi, tak mężczyznami, jak i damami. Jak i dlaczego jest zaczarowany nikt nie wie; powiedzą to lata, które przyjdą (jak mi się zdaje dzień ten jest już niedaleki). Ale co mnie najbardziej zadziwia to, że pewien jestem, iż Durandarte umarł w moich ramionach i że, gdy tylko ducha wyzionął, wyjąłem z wnętrzności jego serce, które miało należytej wagi dwa funty. Piszący o przyrodzonych własnościach powiadają, że ten, co ma serce wielkie, jest większą dzielnością uposażony, niż ten, co ma serce małe. Nie pojmuję, jak to może być, aby ten rycerz wieku swego dokończywszy, teraz się żalił i co pewien czas wzdychał, jakby był przy życiu. Gdy Montesinos słów tych dokończył, nieszczęsny Durandarte zawołał:

„O krewniaku Montesinie,
Prośbą mą ostatnią było,
Abyś, gdy już będę martwy,
Gdy dusza uleci z ciała,
Rozpruł pierś mą ostrym mieczem,
Wyjął serce me dymiące
I Belermie cnej je zaniósł“

Usłyszawszy to, dostojny Montesinos, ukląkł przed nieborakiem-rycerzem i ze łzami w oczach, rzekł doń na ten kształt:
„Panie Durandarcie, o najmilszy z krewniaków moich, w dzień zaguby naszej wypełniłem już to, coście mi wypełnić rozkazali; wydobyłem twoje serce, jak mogłem najlepiej, tak, iż najmniejszej odrobiny nie zostało we wnętrznościach. Otarłem je chustką koronkową i, zabrawszy je z sobą, ruszyłem w drogę do Francjej; przedtem jednak oddałem twoje ciało ziemi, płacząc tak rzewliwie, że łez tych starczyłoby na umycie do czysta rąk, które krwią się zbrukaly, grzebiąc się w wnętrznościach twoich. Co więcej, o miły mój krewniaku, w pierwszej wsi, którą napotkałem, jadąc z Roncevaux, nasypałem trochę soli w wasze serce aby nie wydzielało smrodliwej woni i abym je mógł przedstawić jeśli już nie świeże, to przynajmniej solone, pani Belermie, którą mądry Merlin tutaj w zaczarowaniu trzyma, pospołu ze mną, z naszym giermkiem Guadianą, damą Ruiderą, jej siedmioma córkami, dwiema krewniaczkami i wielu twymi innymi znajomymi i przyjaciółmi. Ciocia już pięćset lat upływa, nikt z nas me umarł. Brak tylko Ruidery, z jej córkami i siostrzenicami, których łzy tak zmiękczyły Merlina, że przez politowanie przemienił je w tyleż jezior. Jeziora te, przez tych, co na święcie żyją, w prowincji Manczy, zowią się jeziorami Ruidera. Siedem cór należy do króla Hiszpanji, zaś dwie siostrzenice do kawalerów zakonu świętego. Guadiana twój giermek, który nieustannie opłakiwał twoje nieszczęście, został przemieniony w rzekę, nazwaną od jego imienia.[87] Gdy wypłynął na wierzch ziemi i odkrył słońce innego nieba, z żalu, że się oddala od ciebie, zapadł się w wnętrze ziemi, ale jakoże nie można zmienić swego biegu, przyrodzonego, miejscami wychodzi z pod ziemi i ukazuje się słońcu i ludzkim oczom. Jeziora, o których namieniłem, pospołu z różnemi strumyczkami i źródłami, powiększają jego spław, tak iż pełen okazałości do królestwa portugalskiego wstępuje. Acz, w którąkolwiekby się nie udał stronę, wszędzie będzie nosił na się znamię smutku i melankolji. Nie chce nawet w łonie swych wód żywić ryb dobrego smaku, jeno ryby pospolite i suche, bardzo rożne od ryb złotego Tagu.[88] To, co wam teraz mówię, o mój miły powinowaty, nie raz i nie dwa już wam powiadałem, ale że mi nie odpowiadasz, przeto mniemam, ze mnie nie słuchasz, albo mi wiary nie dajesz, co mnie nieznośnie martwi i nęka. Chcę ci dać teraz jedno uwiadomienie, które jeśli nie będzie zdolne do ulżenia dolegliwości, przynajmniej twoich niepomyślności nie powiększy. Wiedz zatem, że masz przed sobą (otwórz oczy, a sam to ujrzysz) wielkiego rycerza, o którym mądry czarnoksiężnik Merlin tyle rzeczy przepowiedział, chcę rzec, Don Kichota z Manczy, co z większą sławą niż w wiekach zeszłych, odrodził w naszym wieku już zapomniane rycerstwo błędne. Mam otuchę, że dzięki jego faworom i mężności z długiego zaczarowania zwolnieni zostaniem, bowiem wspaniałe czyny są zachowane do wypełnienia ludziom wielkim. A jeśli to teraz do skutku nie przyjdzie — odparł Durandarte głosem osłabionym i żałosnym — jeśli się tak nie stanie, miej cierpliwość, miły krewniaku, i czekaj nowej sposobności. Rzekłszy to, odwrócił się na drugi bok, powracając do swego zwykłego milczenia. Wtem usłyszeliśmy okropne krzyki i płacze, którym towarzyszyły głębokie wzdychania i zawodzenia żałosne. Obróciłem głowę i ujrzałem przez ściany kryształowe dwa orszaki nader cudnych dziewic, przechadzających się po sali. Wszystkie były w żałobie, z białymi, tureckimi zawojami na głowach. Na końcu orszaku postępowała dama, pełna dostojności, która już z jej chodu przebija. Była także na czarno ubrana, zaś na twarzy miała zasłonę białą, tak długą, że się po ziemi wlokła. Zawój na głowie był dwa razy większy niż innych panien. Brwi miała złączone, nos nieco płaski, usta szerokie, wargi czerwone, a zęby, które czasem okazywała, białe, chociaż przyrzadkie i nierówne.
Trzymała w ręku chustkę cienką, w której, jak mi się zdawało, było owinięte serce, wyjęte z ciała wyschniętego na wiór, tak było bowiem suche i wystałe. Montesinos mi opowiedział, że cały ten orszak składa się z dworek Durandarta i Belermy, które pospołu ze swem państwem tam w zaczarowaniu przebywają. Ta zaś, co na końcu postępowała i serce niosła, była sama Belerma. Cztery razy co tydzień czyniła ona ze swemi pannami to żałosne obchodzenie, śpiewając, albo raczej jęcząc, nad ciałem i sercem swego krewniaka Durandarta. Montesinos rzekł mi także, że jeśli nie wydaje mi się tak urodziwą, jak ją opisują, płynie to ze smutnych nocy i smutnych dni, które pędzi w tem zaczarowaniu, co zresztą widać po jej oczach zapadłych i zaćmionej barwie twarzy. Ta żółtość oblicza i te sińce pod oczami nie są z przyczyny miesięcznych niewieścich upławów, bowiem od długich miesięcy, a nawet lat już ich wcale nie miewa, jeno z bólu, jaki jej serce odczuwa, z przyczyny tego serca, które, będąc w ręku niesione, przypomina jej nieszczęścia nieboraka-kochanka. Gdyby nie to, zaledwieby jej w piękności, wdzięku osobnym i wesołości dotrzymała kroku wielka Dulcynea z Toboso, tak wychwalana w tych okolicach i na całym świecie sławiona!
— Dosyć na tem — odpowiem — panie Montesinosie! Opowiadajcie jeno swoją historję, jak się to należy. Przyrównania są zawsze nienawistne i dlatego nie należy jednej osoby z drugą sztychować. Nieporównana Dulcynea z Toboso, jest tem, czem jest, a pani Belerma, tem czem jest i czem była; nie mówmy już o tem.
Na to Montesoins odparł:
„Wybaczcie mi, panie Don Kichocie, przyznaję, żem się pomylił, mówiąc, że pani Dulcynea, z ciężkością tylko do prymu piękności Balermy mogłaby się ubiegać, bowiem zasłyszawszy, że Wasza Miłość jest jej rycerzem, winienem był się wprzód w język ugryźć, albo też przyrównać panią Dulcyneę do nieba samego.
Ta uniżoność i przeprosiny Montesina uspokoiły mego umysłu porywczość i gniewne wzruszenie, jakie uczułem, usłyszawszy, że Dulcyneę do Balermy przyrównano.
— Dziwuję się bardzo — rzecze Sanczo — że Wasza Miłość nie wskoczył na kark temu staruchowi, nie połamał mu żeber tęgiem nóg kopnięciem i wszystkich kłaków z brody mu nie powydzierał.
— Nie uczyniłbym dobrze, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — ponieważ wszyscy winniśmy mieć starców w należytej czci i zachowaniu, choćby i nie byli rycerzami, zwłaszcza zaś ludzi szedziwych, w omamieniu pozostających. Zresztą wiem, że nie mamy sobie co wymawiać, nie zostaliśmy bowiem sobie nic dłużni w zapytaniach i odpowiedziach.
— Jakże to być może — zapytał krewniak Bazylego, — aby Wasza Miłość w tak krótkim czasie tyle rzeczy na dnie jaskini widział i w tak szczegółowe dyskursy wchodził?
— Dawnoż jest — zapytał Don Kichot — jak spuszczony byłem do tej przepaści?
— Nie więcej, jak godzina — odparł Sanczo.
— To niepodobne do wiary — rzecze Don Kichot — gdyż trzy razy noc mnie tam zaskoczyła i trzy razy widziałem słońce wschodzące, tak iż, według mego rachunku, musiałem spędzić trzy dni w tych miejscach dalekich i przed naszym wzrokiem zakrytych.
— Pan mój prawdę powiada — odparł Sanczo — bowiem jeśli wszystko, co mu się przytrafia, przez omamienie się dzieje, tedy, co my tutaj za godzinę rachowaliśmy, jemu tam na dole wydało się trzema dniami i trzema nocami.
— Tak być musi — odparł Don Kichot.
— Czy Wasza Miłość jadł tam coś przez ten przeciąg czasu? — zapytał krewniak Bazylego.
— Nie tknąłem ani kęsa strawy — odparł Don Kichot — i nawet chęci żadnej nie miałem.
— A ci zaczarowani czy co jadają? — znów zapyta tenże.
— Nie jedzą — odparł Don Kichot — i żadnych nieczystości z siebie nie wydzielają; wnosić tylko można, że im paznokty, włosy i brody rosną.
— Zaliż sypiają? — zapytał Sanczo.
— I tego nie czynią — rzecze Don Kichot — przynajmniej przez trzy dni, jak się tam znajdowałem, żaden z nich, jako i ja, oczu nie zmrużył.
— Bardzo się dobrze ku temu ściąga — odparł Sanczo — przysłowie, które powiada: Z jakim przestajesz, takim się stajesz. Dopóki, WPan, przebywasz między zaczarowanymi, nie dziwota, że nie jadasz, ani nie sypiasz. Zawczasu mi jednak Wasza Miłość daruj, jeśli powiem, że niech mnie djabeł porwie, jeśli wierzę choć odrobinę w to wszystko, coście przed chwilą opowiadali.
— Jakże to nie wierzysz? — rzecze krewniak Bazylego — zaliżbyś miał pana Don Kichota za łgarza i szalbierza? Gdyby nawet chciał, nie umiałby w tak krótkim czasie wynaleźć takiej kupy łgarstw.
— Nie wierzę, aby mój pan kłamał — odparł Sanczo.
— Cóż tedy rozumiesz? — zapytał Don Kichot.
— Mniemam — rzecze Sanczo — że pan Merlin i czarownicy, co omamili tę całą zgraję ludzi, których Wasza Miłość tam widział i z nimi gadał, nabili WPanu głowę wszystkiemi temi dobrze ułożonemi bajędami, któreś WPan już nam opowiedział, krom tych, co jeszcze do opowiedzenia pozostają.
— Wszystko to być mogło, Sanczo — odparł Don Kichot — aliści tak nie jest, bowiem to, co tutaj opowiedziałem, widziałem na własne oczy i własnemi tego dotykałem rękami. Ale co powiesz na to, co ci teraz oznajmię? Wpośród innych dziwów niesłychanych, pokazanych mi przez Montesinosa (opowiem ci o nich szczegółowie w dalszej podróży, bowiem nie wszystkie są teraz dla nas wielkiej wagi) ujrzałem trzy dziewki wiejskie, które przebiegały przez te urocze pola i łąki, skacząc jak kozy i tęgo harcując. Ledwie je obaczyłcm. zaraz uznałem, że jedna z nich jest nieporównaną Dulcyneą z Toboso, zaś dwie drugie jej towarzyszkami, z któremi rozmawialiśmy wyjeżdżając z Toboso.
„Zapytałem Montesinosa zaliby je znał? Odparł, że nie, ale, że, według jego rozumienia, muszą to być jakieś znaczne damy zaczarowane, które niedawno się na tych łąkach pojawiły. Rzekł mi także, iż dziwować się nie powinienem, ponieważ znajduje się tam obfitość dam różnych, z wieków zeszłych i czasu dzisiejszego. omamionych pod różnemi postaciami, pośród których uznaje królowę Ginebrę i jej damę, Quintanionę, która zmieszała Lancelotowi wino, gdy ten z Bretanji powrócił.
Sanczo, usłyszawszy, co jego pan prawi, mało nie zdechł od śmiechu, znał on bowiem prawdę o fałszywem zaczarowaniu Dulcynei, którego sam był sprawcą, czarownikiem i poręczycielem. Poznał więc z tego nieomylnie, że jego pan jest człekiem z mózgu obranym i szaleńcem naschwał.
— W złą godzinę i w zły dzień — rzecze Sanczo — spuściliście się, WPanie, do tych czeluści i na swoje nieszczęście spotkaliście pana Montesinosa, który Was do takiego stanu przywiódł. Tutaj na ziemi mieliście rozum całkowity a dostateczny, jakiego Wam Bóg udzielił, przepowiadaliście sentencje i rozumne zdania na każdą okoliczność, a takoż na każdym kroku udzielaliście rad, teraz zaś wygadujecie największe głupstwa, jakie sobie tylko wystawić można.
— Znam cię, Sanczo — odparł Don Kichot — i dlatego nie zważam na to, co bajesz trzy po trzy.
— Ani ja — rzecze Sanczo — nie zważam na to, co, WPan, prawisz od rzeczy, choćbyś mnie WPan bił i zabijał za to, co rzekłem i co jeszcze powiem, chyba, że się w słowach swoich poprawicie i mówić poczniecie rzetelnie. Ale rzeknijcie mi teraz bez gniewu, po czem uznaliście naszą panią, Dulcyneę? A jeżeliście do niej mówili, coście jej oświadczyli i co Wam odpowiedziała?
— Uznałem ją — powie Don Kichot — po sukniach, które miała te same, jak w ten czas, gdyś mi ją wskazał, przemówiłem do niej, ale ona nic nie odrzekła, przeciwnie, obróciła się tyłem i pomknęła odemnie tak szybko, żeby jej chyża strzała nie doścignęła. Chciałem pobiec za nią, i uczyniłbym to niechybnie, gdyby Montesinos mnie nie zatrzymał, mówiąc, iż byłby to trud próżny, zwłaszcza, że zbliżała się już godzina, gdy miałem wyjść z tego abisu i na świat powrócić. Rzekł mi także, że, gdy czas pewien spłynie, będę miał zawiadomienie w jaki sposób Balerma, Durandarte i wszyscy ich wspołecznicy odczarowani zostali. Ale rzeczą, która mnie najbardziej zmartwiła ze wszystkiego, co tam spostrzegłem i zważyłem, było, że jedna z dworek pani Dulcynei przysunęła się do mnie nieznacznie i rzekła mi pocichu ze łzami w oczach: „Moja pani Dulcynea z Toboso całuje ręce Waszej Miłości i prosi uwiadomienia o zdrowiu WPana, a że jest w nagłej potrzebie, uprasza najpokorniej o pożyczenie jej pół tuzina realów na zastaw tej spódnicy nowej barchanowej, co ją tutaj przysyła. Przyrzeka na słowo poczciwe, że je odda wprędce. Zdumiałem się, poselstwa tego wysłuchawszy, obróciwszy się przeto do Montesinosa, zapytałem go: „Zali to możliwe, panie Montesinosie, aby tak znakomici zaczarowani w niedostatku ostawali? — Wierzajcie mi, Wasza Miłość — odpowie — że potrzeba wszędzie się wciska, wszędzie się rozciąga, wszelkiego stanu ludziom dokucza i nie przepuszcza nawet osobom zaczarowanym. Jeśli pani Dulcynea z Tobolo przysyła do WPana o pożyczenie sześciu reali, pod zastaw tak zacny, który tej sumy warta, nie pozostaje nic innego do czynienia, jak dać jej te pieniądze, bowiem, ani chybi, w potrzebie ciężkiej być musi. Nie będę brał zastawu — odparłem — i nie dam tyle, ile żąda, mam bowiem tylko cztery reale przy duszy. Rzekłszy to, wręczyłem mu te, coś mi je dał Sanczo na jałmużnę dla ubogich, w podróży spotykanych.
„Powiedzcie, moja miła, waszej pani — rzekłem — że mi ciężą nieznośnie na sercu troski jej i utrapienia i że pragnąłbym z całej duszy być Fucarem,[89] aby złu zaradzić. Niechaj wie jednak, że nie mogę i nie chcę cieszyć się dobrem zdrowiem, będąc pozbawiony jej widoku i możności miłej z nią rozmowy, przeto z całego serca ją proszę, aby się dała oglądać swemu niewolnikowi, rycerzowi zasmuconemu. Powiedzcie jej także, że, gdy najmniej się tego spodziewać będzie, usłyszy o przysiędze i ślubie, jaki uczyniłem, na wzór ślubowania markiza mantuańskiego, który, znalazłszy swego krewniaka Boduina bliskim skonania, zaklął się, że nie będzie jadał chleba na obrusie i że wiele podobnych prywacyj znosić będzie, wpóki się nie pomści; ja takoż przysięgam, że nie spocznę i ze przebiegać będę siedem części świata, z większą usilnością niż to czynił infant portugalski, Don Pedro,[90] aż nie zjednam odczarowania Jejmość Dulcynei. „Wszystko to, a i więcej jeszcze — odparła dworka — winien jesteś, Wasza Miłość, mojej pani! Potem, wziąwszy cztery reale, zamiast ukłonu i podziękowania, wywróciła w powietrzu dwa kozły.
— Ach, Święta Panno! — zawołał w tem Sanczo Pansa. — Czyż podobna, aby czarnoksiężnicy i ich omamienia miały tyle mocy, aby zepsować zdrowy rozum mego pana i jego głowę tak dziwacznem szaleństwem napełnić. O mój panie, dla miłości boskiej, zważcie, co mówicie, powróćcie do zdrowych zmysłów i nie dawajcie wiary tym bredniom, a bałamuctwom, które Was gubią i mózg wniwecz Wam obracają!

— Mówisz tym kształtem, Sanczo — odparł Don Kichot — gdyż mi sprzyjasz i dobrze mi życzysz. Ponieważ nie masz eksperjencji w rzeczach świata tego, tedy mniemasz za niepodobne te, co nie są łatwe do pojęcia. Ale przyjdzie czas, jakem ci to już raz przepowiedział, iż oznajmię ci rzeczy tak przedziwne, które w tej jaskini widziałem, że więcej powątpiewać nie będziesz mógł o tych, co je teraz ogłaszam.

KAPITULUM XXIV
W KTÓREM SIĘ OPOWIADA O TYSIĄCU ANDRONÓW, RÓWNIE NIEPOTRZEBNYCH, JAK I KONIECZNYCH DO ZROZUMIENIA TEJ WIELKIEJ HISTORJI

Ten, co przełożył ową wielką historję Cyda Hameta Benengeli, mówi, iż doszedłszy do kapitulum, w którem się zawiera opis przygody w jaskini Montesinos, znalazł na marginesie te słowa, własną ręką Hameta napisane:
„Nie mogę w to uwierzyć, aby walecznemu Don Kichotowi mogły się zdarzyć wszystkie te przytrafienia. Wszystkie inne przygody, dotąd opisane, są możliwe do podobieństwa, ale ta w jaskini Montesinos, nie ma żadnego dowodu rzetelności, bowiem obręby rozumu przechodzi. Nie lza mniemać, aby Don Kichot, prawy i szczery szlachcic, rycerz tego wieku najszlachetniejszy, miał się kłamstwem kalać; nawet gdyby go na męki wzięto, łgarstwaby z niego nie dobyto. Z drugiej strony zważam, że to zdarzenie, ze wszelkiemi okolicznościami, tak gładko opowiedział, iż nie jest do wiary podobne, aby w tak krótkim czasie taką kupę bajęd i bzdur miał wynaleźć. Jeśli ta przygoda nieprawdziwą się być wydaje, nie jest to moja wina. Przepisałem ją, nie roztrząsając zali jest fałszywa, czy też prawdziwa. Ty, czytelniku, który jesteś człekiem roztropnym, uczyń sąd do swej woli, gdyż ja tego uczynić nie mogę. Jednak pospolicie to za pewne mają, że Don Kichot, na łożu śmierci będąc, odwołał swoje słowa i rzekł, że całą tę przygodę zmyślił, bowiem zdało mu się, że przypada ona dobrze do tych przygód, co je w księgach rycerskich czytywał. Dalej autor na ten kształt rzecz swoją prowadzi:
Krewniak Bazylego niepomału się dziwował zarówno śmiałości Sanczo Pansy, jak i cierpliwości jego pana, sądząc, że pociecha oglądania damy, chocia zaczarowanej, ułagodziła umysł Don Kichota. Gdyby tak nie było, przymówki Sancza sto plag na jego plecyby ściągnęły. Zdało mu się, że giermek aż nadto był zuchwały wobec pana swego.
— Ja, panie Don Kichocie — rzecze krewniak — mam ten czas, zużyty na podróż z WPanem, za dobrze obrócony, bowiem cztery sobie przysporzyłem zyski: pierwszy jest, że poznałem Waszą Miłość, co sobie za wielkie i osobne szczęście przypisuję, drugie, że uznałem, co się zawiera w jaskini Montesinos, a takoż dowiedziałem się o przeistoczeniu Guadiany i jezior Ruidery, co będzie znacznem przyozdobieniem mego Owidjusza hiszpańskiego, trzecie, iż powziąłem wiadomość o starożytności kart do grania, których używano już za czasów cysarza Karola, jak to wnosić można ze słów, które wyrzekł Durandarte, w przytomności WPana; gdy po długiej mowie Montesinosa, ocknął się i rzekł: „Cierpliwości i zmieszajmy karty“. Tego rzeczenia nie mógł się nauczyć, będąc zaczarowany, lecz w czasie, gdy się znajdował we Francji, za panowania Karola Wielkiego. To odkrycie zda mi się wielce stosowne do innej księgi, którą piszę: „Przydatek do Wirgiljusza Polidora“.
W samej rzeczy mniemam, że zapomniał on w swem dziele namienić o wynalazku kart, co ja w mojej księdze do wiadomości podam. Jest to rzecz wielkiej wagi, zwłaszcza, że mogę dać zaświadczenie tak poważnego i prawdomównego człeka, jak pan Durandarte. Czwartym zyskiem jest, że poznałem nieomylnie źródło rzeki Guadiany, dotąd całemu światu nieznane!
— WPan ma rację — rzekł Don Kichot — ale jeśli otrzymasz pozwolenie podać księgi do druku, o czem prawdę mówiąc powątpiewam, chciałbym wiedzieć, komu je przypiszesz? Nie brak w Hiszpanji wielkich i znakomitych panów, którym przypisać je mogę — odparł krewniak.
— Nie tak ich jest wielu — rzecze Don Kichot — nie przeto, aby zasługiwać na takowe nie mieli, lecz, że ich przyjmować nie chcą, aby nie być później przymuszonymi dawać nagrody za trud i grzeczność autorów. Znam poprawdzie jednego księcia[91] który sam jeden za wszystkich innych stanąć może i zaletami swemi wady i braki innych pokryć, z tak znaczną zaletą, że gdybym to powiedział, niechybnie wzbudziłbym zawiść w kilku wspaniałych sercach. Ale zostawmy to na drugi raz, teraz zaś jedzmy szukać noclegu.
— Blisko stąd — rzekł krewniak Bazylego — znajduje się pustelnia pewnego starca, który dawniej, jak mówią, był żołnierzem. Jest to człek miłosierny, roztropny i prawy chrześcijanin. Obok pustelni, własnym kosztem, postawił domek, który, chociaż mały, może kilku gości pomieścić.
— A czy ten pustelnik ma przypadkiem kury — zapytał Sanczo.
— Mało takich jest teraz — odparł Don Kichot — coby kur nie mieli. Dzisiejsi pustelnicy różnią się znacznie od tych, co na pustyniach Egiptu mieszkając, okrywali się liśćmi palmowemi i żyli korzonkami. Nie lza mniemać jednak, abym, mówiąc dobrze o tamtych, chciał o tych źle się wyrażać, pragnę jeno rzec, że pokuty naszego wieku nie mogą się równać z ostremi umartwieniami wieków dawnych. Nie znaczy aby przez to, ci pokutnicy dobrzy i świątobliwi być nie mieli, przynajmniej ja ich mam za takich. Obłudnik utajony, który chce mieć pozorność człeka cnotliwego, mniejsze czyni zgorszenie, niż niecnota, grzeszący jawnie.
Tak rozmawiając, ujrzeli nagle idącego ku nim człeka, który spieszno dążąc, przynaglał kijem muła, obładowanego dzidami i halabardami. Zbliżywszy się do nich, pokłonił im się i dalej pośpieszał.
Don Kichot zawołał:
— Zatrzymaj się, poczciwcze, gdyż mi się zdawa, ze dążysz z wielką szybkością.
— Nie mogę się zastanowić, WPanie — odparł tamten — bo ta broń, co ją WPan widzisz, jutro ma być użyta, dlatego też rad nie rad pospieszam. Ostańcie z Bogiem, jeśli zaś jesteście ciekawi dla kogo oręż wiozę, wiedzcie, że dzisiejszą noc spędzę w karczmie, która blisko pustelni się znajduje. Jeśli tą samą drogą zdążacie, znajdziecie mnie tam, zaś ja opowiem rzeczy zadziwiające. Jeszcze raz niech Bóg ostanie z wami!
To rzekłszy, tak szybko muła pognał, że Don Kichot nie miał czasu zapytać się, co to były te rzeczy zadziwiające, ale że był zawsze ciekaw rzeczy nowych, umyślił przeto nocować w karczmie, a nie w domku pustelnika, jak radził krewniak Bazylego.
Dosiedli tedy wierzchowców i zdążali drogą, która wiodła prosto do karczmy. Stanęli tam, nim jeszcze noc zapadła. Krewniak rzekł, iż nieźleby było wstąpić do pustelni, aby się czegoś napić. Sanczo, usłyszawszy to, poskoczył zaraz na ośle, a za nim udał się Don Kichot i przewodnik. Zły los Sanczy sprawił, ze pustelnika nie było w domu, tylko jego zastępca. Zażądali najlepszego i najdroższego wina, ale tamten odparł, ze jego pan nie trzyma u siebie wina. Jeżeli jednak życzą sobie wybornej wody źródlanej, da im jej dostatek, wielce ochotnie.
— Gdybym chciał wody — odparł Sanczo — mógłbym jej zaczerpnąć z tych studni, co są koło drogi. O wesele Kamacza, o obfitości domu Don Diega! Ileż razy wasze wspomnienie do żałości mnie pobudzi!
Wyjechali tedy z pustelni i nazad ku karczmie się obrócili. Po pewnym czasie ujrzeli na drodze jakiegoś młodzieńca; szedł wolnym krokiem, przeto wkrótce złączyli się z nim. Otrok niósł na ramieniu szpadę, do której uczepione było zawiniątko. Miał w niem zapewne pludry, płaszcz okolisty i koszulę. Jego suknia była z pliszu, z podwójnemi rękawami, przetykana połyskującym atłasem, a koszula na wierzch wyrzucona; pończochy były jedwabne, zaś trzewiki czworokątne, na wzór tych, które noszą dworzanie w Madrycie.[92]
Mógł mieć osiemnaście albo dziewiętnaście lat. Był to dzieciuk rzeźki i wesoły. Aby drogą się nie nudzić, śpiewał piosenki. Gdy się doń zbliżyli, kończył właśnie jedną, którą krewniak Bazylego zapamiętał:

Patrzebą naglony,
W obce dążę strony;
Może wojny bogi
Los odmienią srogi!

Don Kichot pierwszy do niego przemówił.
— Bardzo letko ubrany jesteście, panie gładyszu! Dokąd to droga wiedzie, jeśli zapytać się wolno?
— Gorącość i ubóstwo są powodem, że tak ubrany chodzę. Idę teraz na wojnę! — odparł dzieciuk.
— Jakto, przez ubóstwo? — zapytał Don Kichot.
— Mości Panie — rzecze otrok — mam w tem tłomoczku pludry aksamitne, które są towarzyszami tego kabatu. Gdy je w drodze zedrę, przybywszy do miasta, nie będę się mógł wydać przystojnie, a na inne mnie nie stać. To jest przyczyna, dla której idę tak ubrany, pragnąc chłodu zażyć. Mniemam, że na dwanaście mil stąd znajduje się chorągiew piechoty; spodziewam się do niej zaciągnąć. Znajdę tam podwody zbywające, co mnie przewiozą, aż na miejsce wsiadania na okręty, którem, jak mówią, jest Kartagena. Wolę mieć za pana króla i służyć mu na wojnie, niż wysługiwać się jakiemuś hołyszowi w mieście.
— A przysporzyliście sobie przynajmniej jakiegoś profitu? — zapytał krewiak Bazylego.
— Gdybym był służył jakiemuś grandowi Hiszpanji, albo u którego znamienitego pana ostawał, — odparł młodzian — niechybnie miałbym dziś wszystkiego za dosyć; gdyż ta jest korzyść służby u wielkich panów, że z izby czeladnej[93] wychodzi się na świat już jako kapitan, albo chorąży, dostatnio uposażony. Ale ja nieborak służyłem zawsze łowcom urzędów i próżniakom, bez żadnej profesji, którzy tak źle karmią swoich służących i tak im skąpo płacą, że na nakrochmalenie kołnierza trzeba połowę zasług wydać. Cudby był, gdyby pokojowy u takich panów mógł coś wskórać.
— Czy podobna — rzecze Don Kichot — abyś przez te lata, coś je na służbie strawił, nie mógł sobie przynajmniej dobrej sukni wysłużyć?
— Dano mi tylko dwie — odparł paź. — Aliści, jako odejmuje się strój duchowny temu, co opuszcza zakon, do którego przedtem należał, zwracając mu jego szatki świeckie, takoż i moi panowie, ukończywszy sprawy, co je u dworu mieli i powróciwszy do domu, odejmowali mi liberję, w której jeno na pokaz paradowałem.
— Piękne to oszukaństwo — jak pewien Włoch powiada — odparł Don Kichot — powinniście jednak sobie to za wielkie szczęście poczytywać, iżeście wyszli ze dwora, takim zacnym zamysłem powodowani. Niemasz bowiem na świecie chwalebniejszej rzeczy i większy profit dającej, jak po pierwsze służyć Bogu, potem zaś swemu królowi, czyli panu naturalnemu, nadewszystko broni ćwiczeniem, które, jeśli już większych bogactw nie przysparza, to przynajmniej nie mniejszą sławą, niż pisma darzy — jakom to już nie raz i nie dwa namieniał. Aczkolwiek bowiem przy pomocy pism więcej majoratów utworzono, niż przy pomocy oręża, jednakoż te, które orężowi początek swój zawdzięczają, prym dzierżą, nad temi, co dzięki pismom powstały, taki ich bowiem splendor otacza. Zatrzymajcie w pamięci waszej, co wam teraz powiem, gdyż będziecie mieli z tego pożytek i ulżenie w trudach waszych: oddalajcie od imaginacji waszej wyobrażenia wszelkich niepomyślności, które się wam zdarzyć mogą, bowiem najgorszem nieszczęściem jest śmierć; jednakoż byleby tylko sławna była — najwyższem dobrem jest umrzeć. Zapytano pewnego dnia Juljusza Cezara, znakomitego cysarza Rzymian, jakaby śmierć była najlepsza. Odparł, że ta, o której się najmniej myśli. Śmierć najmniej spodziewana i najszybciej następująca. Aczkolwiek odpowiedział, jak poganin, prawdziwego Boga nie znający, jednakoż miał rację, jeżeli chodzi o wyjęcie z pod reguły przyrodzenia ludzkiego. Bowiem, założywszy, że czy was zabiją w pierwszej spotyczce, czy w pierwszej zamieszce, kulą z armaty wystrzelaną, czy też was miną w powietrze wysadzą — do jednego wszystko się tu ściąga. Dosyć na tem. że się umiera i że komedja odegrana została. Terencjusz powiada, że żołnierz, w bitwie poległy, piękniejszy być się zdawa od żołnierza, który żywot swój ucieczką salwuje i że dobry żołnierz tem większej zachwały sobie przysparza, im bardziej posłuszny jest swym kapitanom i tym, co dowództwo nad nim sprawują. Zważ przytem mój synu, że dla żołnierza lepiej jest proch wąchać, niźli piżmo. Gdy was sędziwa starość zaskoczy, na tem tak zacnej profesji sprawowaniu, gdybyście nawet mieli być ranami okryci, na jedną nogę chromać, lub ręką nie władać, przecie was nie zdybie bez honoru, którego nawet bieda pomniejszyć nie może. Należy, abyście twardo w to uwierzyli, bowiem już zaczyna się wydawać ustawy o godziwem zaopatrzeniu dla starych i kalekich żołnierzy, co jest słuszne bardzo, nie lza bowiem, aby ich traktowano tak, jak murzynów, którym wolność się zwraca, gdy są już starzy i do niczego nie zdatni. Panowie, wyrzucając ich z domów, pod pokrywką wolności, czynią ich niewolnikami głodu, któremu ujść mogą, chyba tylko drogą śmierci. Na ten czas nic wam już więcej nie powiem, chyba to jeno, abyście wsiedli na grzbiet mego konia i wraz ze mną do oberży się udali. Tam powieczerzamy wspólnie, jutro zaś wyruszycie w dalszą drogę, którą, oby Bóg wam dobrą zdarzył, tak jak na to wasze zacne zamysły zasługują.
Paź nie chciał wejść na grzbiet rumaka, zgodził się jednak na wspólną wieczerzę w oberży. Tymczasem Sanczo Pansa wyrzekł te słowa: „Niech Bóg mi będzie na pomocy! Zaliż to możliwe, aby człek, który podobnie piękne rzeczy mówił, jak te, które tu rzeczone zostały, mógł twierdzić, iż widział owe dziwactwa w jaskini Montesinos? Jednakoż jedźmy dalej i niech będzie, jako chce!

Zajechali do karczmy, gdy już słońce ku zachodowi się skłaniało. Sanczo przekonał się, nie bez wielkiego ukontentowania, że pan jego wziął oberżę za prawdziwy zajazd, nie zaś za zamek, jak to miał w obyczaju. Zaledwie przez próg przestąpili, gdy Don Kichot zapytał oberżystę o nowiny o człeku, niosącym halabardy i lance. Karczmarz odparł, że człek ten znajduje się w stajni, gdzie swego muła oporządza; krewniak Bazylego i Sanczo toż samo uczynili ze swemi bydlętami, przeznaczając dla Rossynanta najlepszy w tej stajni żłób i miejsce.

KAPITULUM XXV
O PRZYTRAFIENIU RYCERZA OŚLEGO I O PRZYGODZIE POKAZYWACZA KUKIEŁ, A TAKOŻ O WRÓŻENIACH MAŁPY

Don Kichot o mało ze skóry nie wyskoczył, pragnąc dowiedzieć się dziwów, co mu je człek, bron niosący, obiecał opowiedzieć. Poszedł szukać go tam, gdzie mu oberżysta wskazał i prosił, aby mu rzekł, nie mieszkając to, co później opowiedzieć zamyślał, a o co go już w drodze zapytywał.
— Trzeba — odpowie ten człowiek — większej wygody i czasu dłuższego na wypowiedzenie i słuchanie tych dziwów. Pozwólcie mi, miły panie, wprzód muła mego opatrzyć, później zaś opowiem Wam rzeczy, co Was w zadziwienie wprawią.
— O to mniejsza — rzecze Don Kichot — we wszystkiem ci dopomogę.
Jął zatem żłób czyścić i jęczmień podsiewa,ć ta pokora zobligowała tamtego do opowiedzenia mu chętnie tego, o co prosił. Usiadł na ławie kamiennej, obok Don Kichota i, mając za słuchaczów Bazylego, pazia, Sanczo Pansę i oberżystę, zaczął swoją opowieść na ten kształt:
— Musicie wiedzieć WPanowie, iż w jednej wsi, o pięć mil stąd oddalonej, tameczmemu wójtowi i asesorowi zginął osioł. Powiadają, że stało się to przez psotę i łotrostwo jego służącej (siłaby o tem mowić należało). Chocia wójt wszystkich starań dokładał, aby osła odzyskać, przecie wysiłki jego były daremne. Od dnia, gdy osioł zaginął, ubiegło już piętnaście dni, aż razu pewnego, gdy wójt się po wsi przechadzał, zbliżył się doń namiestnik sądowy tegoż miejsca i rzekł:
— Dajcie mi hojny napiwek, kumie, bowiem wasz siwec się znalazł.
— Przyrzekam, że go uiszczę — odparł tamten — ale wprzód powiedzcie mi, gdzieście go odnaleźli.
— Widziałem go dzisiaj rano — rzecze namiestnik — w górach, bez, burdy i uzdy, tak chudego, że aż litość bierze, gdy się na niego patrzy. Chciałem go schwytać i przygnać tu do was, ale tak zdziczał, że gdym się do niego zbliżył, zaczął ligać, później zaś uciekł w najgęstszy las. Jeżeli chcecie, abyśmy się we dwóch na poszukiwania udali, pozwólcie, abym moją oślicę do stajni odprowadził; niezadługo do was powrócę.
— Bardzo mi rzecz miłą uczynicie — odparł wójt — i postaram się odwdzięczyć wam przy pierwszej sposobności.
Z temi wszystkiemi szczegółami i tym kształtem właśnie opowiadają o tem zdarzeniu wszyscy, co całej prawdy są świadomi.
Dwaj przyjaciele poszli tedy w las, ku temu miejscu, gdzie się osioł ukazał, ale mimo usilnych poszukiwań znaleść go nie mogli. Namiestnik, widząc, że nic wskórać nie mogą, rzekł:
— Słuchajcie, kumie, przyszedł mi na myśl dobry sposób, dzięki któremu, ani chybi, znajdziemy to bydlę, choćby się ono zapadło nie tylko w głąb lasu, ale i ziemi. Ja umiem ryczeć bardzo udatnie, a jeśli i wy trochę potraficie, całą rzecz pięknie uładzimy.
— Jeżeli ja trochę ryczeć umiem, kumie? — odparł wójt. Na Boga! — tak ryczę, że nikt mnie w tem nie przewyższy, nawet same osły.
— Zaraz to obaczym — odparł namiestnik — mojem ułożeniem jest, że ja się udam w jedną stronę, wy zaś w drugą tego lasu, tak iż cały bor okrążymy i przetrząśniemy. Wy będziecie ryczyć, ja wam będę odrykiwał, tak iż osioł, jeśli się w lesie znajduje, niechybnie się nam odezwie..
— Muszę wam rzec, kumie — oparł wójt — że wynalazek jest wyśmienity i godny waszego wielkiego rozumu.
Rozdzielili się zatem, jak było ustanowione, i zaczęli oba wraz ryczeć jak osły. Omyłem wspólnem ryczeniem, przybiegli do siebie, rozumiejąc, ze osioł się już odnalazł. Gdy się do siebie zbliżyli, rzekł ten co osła utracił:
— Zali to możliwe, kumie, aby to nie mój osioł tak ryczał?
— Nie, to ja ryczałem — odparł namiestnik.
— Zatem powiedzieć mogę — rzekł pierwszy — że nie ma żadnej różności między wami a osłem, przynajmniej co do ryczenia. W życiu mojem nie widziałem, ani słyszałem nic podobnie dokładnego.
— Te gorące zachwalania i pochwały — odparł ten, co ułożenie wymyślił — raczej do was, kumie, niż do mnie stosować się winny, gdyż przysięgam na Boga, który mnie stworzył, że moglibyście dwoma ryczeniami zgasić tego, co najlepiej w świecie ryczeć umie. Głos macie mocny, dźwięk wasz jest wysoki, ostatnie nuty szybkie i liczne; słowem uważam się za zwyciężonego i wam oddaję prym i koronę tej tak rzadkiej zdatności.
— Muszę tedy rzec — odparł właściciel zaginionego osła — że odtąd jeszcze więcej szacował się będę, niż przedtem, w tej myśli pozostając, że mam zdolności osobne i coś nie coś umiem; dotąd bowiem mniemałem, że dobrze ryczę, aliści nie wiedziałem, że aż tak w doskonałości celuję.
— Ja zasię powiem — odparł drugi — że wiele jest na świecie zdatności i biegłości straconych i źle używanych przez ludzi, którzy nie umieją ich ukazać i używać.
— Nasza biegłość — rzecze właściciel osła — nie wiem ku czemuby służyć miała, gdyby nie to przytrafienie; daj Boże jeszcze, aby skuteczna była.
Rzekłszy to, znów się rozdzielili i ryczeć jęli, ale za każdym razem ta sama omyłka się powtarzała i zbiegali się do siebie, aż wreszcie na oznaczenie, że to nie osioł, umówili się dwa razy, raz po raz ryczeć. Tak tedy podwoiwszy ryczenia, okrążyli całą górę, aliści zgubiony osioł wcale im się nie odezwał. Jakżeby jednak mógł głosu dobyć, nieborak, skoro w gęstwinie lasu wpół pożarty od wilków leżał? Gdy go ujrzał jego pan, rzekł:
— Dziwiłem się mocno, że nie odpowiada, gdyby był przy życiu, jużby dawno się nam odezwał, nasze ryczenia usłyszawszy; chybaby nie był osłem. Już i nie żałuję trudu, któregośmy na szukanie nie litowali, chocia bowiem mego osła martwym znalazłem, to słyszałem was dokładnie i gładko ryczącego.
— Biegłość nasza jest równa, kumie — odparł tamten. Jeżeli ksiądz proboszcz dobrze śpiewa, to jego wikary nie podlej.
Powrócili do swej wsi zmordowani, źli i ochrypnięci, i opowiedzieli przyjaciołom, znajomym i wszystkim, co się tam znajdowali, co się im przytrafiło przy poszukiwaniu osła, wynosząc pod niebiosy wzajemną zdatność doskonałego ryczenia. Niezadługo rozniosła się ta sława po wsiach okolicznych i djabeł, który nigdy nie śpi, siejąc niezgody, wzniecając kłótnie wszędzie, gdzie może, za błahym powodem, sprawił, że mieszkańcy innych wsi zaledwie jakiegoś człeka z naszej wsi napotkali, zaczynali mu zaraz ryczeć pod nos, jakby się naśmiewali z naszych urzędników. Aż do dzieci się ta igraszka przeniosła, a było to jakby się w ryczenie wszyscy czarci z piekła wdali. Ryczenie rozszerzyło się po całym kraju okolicznym, tak, iż mieszkańcy wsi są po tym ryku odróżniani od innych, jak murzynowie od białych. Nieszczęście tych żartów tak daleko zaszło, że nieraz wyszydzeni występowali zbrojnie przeciwko szydercom, aby im bitwę wydać, nie dbając na królewskie zakazy, na strach przed wieżą, ani na wstyd. Mniemam, że jutro albo pojutrze wszyscy z naszej wsi wyjdą w pole, aby walczyć z mieszkańcami innej, o dwie mile stad się znajdującej, bowiem ci najwięcej nas prześladują.
Abyśmv dobrze uzbrojeni wystąpić mogli, kupiłem te alabardy i dzidy, coś je WPan widział. Oto są dziwy, WPanowie, com je miał opowiedzieć, o innych nie wiem.
Wtem wszedł do karczmy człek, ubrany w skórę dzikiej kozy, kaftan, spodnie i pończochy. Wchodząc, rzekł głosem donośnym:
— Czyli macie jaką izbę próżną, panie gospodarzu. Oto małpa, która wróży i wyobrażenie uwolnienia Melisandry...
— Tam do kata! — zawołał karczmarz — przecie to mistrz Pieter! Wesoły wieczór się nam gotuje!
„Zapomniałem wam powiedzieć, że mistrz Pieter miał lewe oko i prawie cały lewy policzek opasany przepaską z zielonej kitajki, jakby na dowód, że cała ta część była chora“. Gospodarz ciągnął dalej:
— Witajcie nam, witajcie Wasza Miłość, mistrzu Pietrze. Gdzie jest małpa i obraz, gdyż ich tu nie widzę.
— Znajdują się w pobliżu — odparł człek, w skórę ubrany ja pośpieszyłem naprzód, aby dowiedzieć się, czy będzie miejsce dla nas.
— Odmówiłbym izby księciu Alby, aby ją tylko dla was zachować — odparł oberżysta. — Niech jeno przybywa małpa i obraz sceniczny,[94] gdyż są tu dzisiaj osoby, co zapłacą należycie za to widowisko i zręczność małpy.
— Dobrze zatem — odparł człek z opaską na oku — taniej się zgodzę i bylebym tylko koszty swoje opędził, już rad będę. Teraz pójdę, aby corychlej sprowadzić wóz, na którym się znajduje małpa i obraz sceniczny. To rzekłszy, wyszedł z oberży.
Don Kichot zapytał gospodarza, co to za jeden ten mistrz Pieter i jaki obraz oraz małpę posiada?
— Jest to stary pokazywacz kukieł — odparł gospodarz. — Oddawna już objeżdża prowincję Aragonu, która w skład Manczy wchodzi, wożąc ze sobą obraz Melisandry, uwolnionej przez znamienitego Don Gaiferosa. Jest to jedna z najlepszych i najudatniej wyobrażonych historyj, jakich w tym kraju oddawna nie widziano. Ma także małpę, tak zręczną i zdatną, że drugiej takiej pośród wszystkich małp nie masz. Przechodzi ona to, co człek imaginować sobie i wystawiać może. Gdy się jej o co pytają, słucha z pilnością, potem skacze na ramiona swego pana i, zbliżając się do ucha swego pana, szepce odpowiedź na pytanie, którą później mistrz Pieter oznajmia. Więcej gada o przeszłości, niż o przyszłości, a chocia nie zawsze zgadnie, jednakoż nie często się myli, tak iż niektórzy rozumieją, że djabła ma za skórą. Za każde zapytanie, jeśli małpa odpowie, jej pan bierze dwa reale, chciałem rzec raczej, jeśli Pieter odpowie, potem gdy mu już małpa do ucha naszepce, tak dalece, że ten Pieter za człeka majętnego uchodzi. Jest to człek dworny, jak mówią we Włoszech, dobry kompan, dobrze życia używający; mówi za sześciu, pije za dwunastu, a wszystko to z przemysłu swego języka, swej małpy i swego obrazu.
Tymczasem przybył Pieter; na wozie znajdowała się tłusta małpa bez ogona, mająca pośladki pokryte pilśniowemi kudłami; z tem wszystkiem niezbyt szpetnie wyglądała. Zaledwie Don Kichot ujrzał ją, zapytał:
— Rzeknij mi pani wróżko, jakie to ryby się łowi? Cóż tam robimy? Co się z nami stanie? Oto moje dwa reale!
To mówiąc, kazał Sanczy odliczyć je mistrzowi, aliści ten odparł za małpę:
— To zwierzę, WPanie, nie wie rzeczy, które nastąpić mają, wie tylko przeszłość i trochę teraźniejszych.
— Hej, do bisa! — zawołał Sanczo — nie dałbym ani szeląga za przepowiadanie tego, co już się stało, któż może to lepiej wiedzieć odemnie samego? Wielkie toby głupstwo było płacić komuś za opowiedzenie mi tego, co ja dokładnie wiem. Ale skoro małpa jest wiadoma, co się teraz dzieje, tu są dwa reale, niechaj cudak powie, co pod ten czas robi Teresa Pansa, moja żona i czem się bawi.
Mistrz Pieter nie chciał wziąć zapłaty, mówiąc:
— Nie zwykłem brać wcześniej pieniędzy, niż małpa usłuży.
Rzekłszy to, uderzył się dwa razy prawą ręką po plecach; małpa wskoczyła mu na nie, przybliżyła pysk do jego ucha i poczęła szczęką o szczękę uderzać. Trwało to kęs czasu, jaki potrzebny jest na odmówienie Credo, później z równą letkością i chyżością skoczyła na ziemię; mistrz Pieter tymczasem padł na kolana przed Don Kichotem i obejmując mu nogi rzekł:
— Obejmuję te nogi, tak jakbym kolumny Herkulesa obejmował, o wskrzesicielu znamienity zapomnianego rycerstwa błędnego, o nigdy zadosyć nie wychwalony rycerzu, Don Kichocie z Manczy, podporo słabych, ramieniu upadłych, wsporze i pociecho nieszczęsnych.
Don Kichot osłupiał. Sanczo pozostał pomieszany, krewniak zastanowiony, paź zacudowany, gospodarz i wszyscy wielce zadziwieni ze słów, pokazywacza kukieł, który ciągnął dalej tym kształtem:
— A ty, poczciwy Sanczo Pansa, najlepszy giermku najwyborniejszego rycerza na świecie, ciesz się z całej duszy: twoja żona Teresa raduje się dobrem zdrowiem i przędzie teraz len, a jeśli chcesz, abym ci jeszcze coś powiedział, wiedz, że blisko niej po lewej ręce stoi dzban naszczyrbiony, pełen wina, którym się w pracy swojej pokrzepia.
— Temu łatwo wierzę! — zawołał Sanczo — Teresa jest kobieta rządna, starowna i zabiegła, gdyby nie była zazdrosna, nie oddałbym jej za olbrzymkę, Andandonę, która według tego, co mój pan powiada, była białogłową, wielkimi zaletami uraczoną. Moja Teresa jest z tych, co to nie dają sobie w kaszę dmuchać.
— Mniemam — rzecze wtem Don Kichot — że kto wiele czyta i dużo po świecie jeździ, siła widzi i siła umie. Mówię to dla tej przyczyny, że nie ma dowodu, któryby mógł mnie przekonać, że są na świecie małpy wieszczki, jako to teraz na własne oczy widzę. Jam jest ten Don Kichot z Manczy, którego to zwierzę mianowało. A chocia zbytnio mnie nad zasługę zachwaliło, przecie dziękuję niebu, że mnie obdarzyło duszą łagodną, tkliwą i litosną, zawsze gotową do świadczenia wszystkim dobra, a nigdy zła.
— Gdybym miał pieniądze — rzekł paź — zapytałbym pani wróżki, co mnie czeka w dalszej podróży, którą przedsięwziąłem.
Na to mistrz Pieter, powstawszy z klęczek, rzecze:
— Jużem namienił, że to zwierzę o rzeczach przyszłych nie gada, nic tu nie znaczy, czy są pieniądze, czy ich niema, bo, przez wzgląd na przytomność pana Don Kichota, o zapłacie wcale nie myślę.
A teraz, aby się uiścić ze swej obietnicy i uciechę panu Don Kichotowi sprawić, zaraz widowisko odprawię, ku zabawie wszystkich przytomnych, nie domagając się grosza od nikogo.
Gospodarz, wielce uradowany, wyznaczył miejsce sposobne na to widowisko kukieł, które zaraz sprawione zostało.
Don Kichot nie był zbytnio ukontentowany zgadywaniem małpy, gdyż nie mógł tego wymiarkować, dlaczego zwierzę nie jest wiadome teraźniejszości i przyszłości, przeto, gdy mistrz Pieter zajęty gotowaniem widowiska, odciągnął Sancza w kąt stajni i rzekł:
— Myślałem i przemyśliwałem nad cudowną zdatnością tej małpy i owóż mniemam teraz, że jej pan, mistrz Pieter musi mieć skrytą i osobną umowę z djabłem[95], aby ten nadawał małpie tę doskonałość, co Pietrowi daje możność wyżywienia się. Gdy się już ubogaci, będzie musiał oddać kusemu duszę swoją, czego ten nieprzyjaciel ludzkiego rodzaju zawsze najusilniej żąda. W zdaniu tem utwierdza mnie i to, iż małpa tylko teraźniejszych i przeszłych rzeczy jest wiadoma; w samej rzeczy uwiadomienia djabła dalej nie idą, bo przyszłość jest mu tajna i znać on ją może jeno przez omylne domyślania. Panu Bogu tylko jednemu jest zostawiona wiadomość wszystkich wieków i chwil i jeno dla Boga niema przyszłości ani przeszłości, tylko sama teraźniejszość. Skoro jest tak nieomylnie, za pewne to kładę, że małpa djabelskim językiem przemawia i w zadziwieniu ostaję, że jeszcze nie doniesiono o niej Świętej Inkwizycji, aby ją wybadała jakim językiem i duchem zgaduje i jakiej tajemnej mocy zdatność tę zawdzięcza. Wiadomo jest przecie, że ani ona, ani jej pan nie są astrologami i nie umieją horoskopów dochodzić, która to umiejętność tak powszechna jest teraz w Hiszpanji, że niema dzisiaj szewca, pazia lub babiny, coby nie umieli gwiaździarskich figur układać, jakby tu chodziło o podniesienie waleta dzwonkowego; przez te łgarstwa i zabobony zaciemniają i upadlają cudowną prawdę tej sciencji. Przypominam sobie, że jedna dama zapytała pewnego dnia jednego z tych gwiaździarskich zgadaczów, czyli jej suczka, co ją na ręku trzymała, oszczeni się, wiele mieć będzie szczeniąt i jakiej maści? Mistrz gwiaździarski, okryśliwszy horoskop, odparł, że suczka stanie się szczenna i urodzi trzy szczeniaki: jeden będzie zielony, drugi czerwony, a trzeci mieszanej barwy. Stanie się to jednak tylko wtedy, jeśli suczka będzie się parzyła w poniedziałek lub sobotę, między godziną jedenastą a dwunastą w południe lub w nocy. Zdarzyło się, że po dwóch dniach suczka zdechła, z przyczyny niestrawności, a ten znaków okryślacz zyskał w całem mieście sławę znakomitego astrologa.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — chciałbym, aby Wasza Miłość kazał Pietrowi zapytać się małpy, jeżeli cuda, coś je WPan widział w jaskini Montesinos są prawdziwe, ja bowiem, bez nijakiego dla Waszej Miłości uszczypku, poczytuję je za łgarstwo, zmyślenie, albo przynajmniej za marzenie we śnie.
Gdy się takiemi dyskursami bawili, mistrz Pieter zbliżył się do Don Kichota, aby mu powiedzieć, że widowisko jest już gotowe. Prosił go też, aby przybył nieodwłocznie, bowiem theatrum na zobaczenie zasługuje. Don Kichot oznajmił mu swoje pragnienie i prosił go, aby dowiedział się od małpy, czy rzeczy, co mu się przytrafiły w jaskini Montesinos, były rzetelne, czy też przez sen marzone, gdyż, jak mu się zdawa, mają one w sobie coś z jawy, a coś ze snu.
Majster nie odrzekł ani słowa, jeno przywiódł małpę i, postawiwszy ją przed Don Kichotem i Sanczem rzekł:
— Pani małpo, ten rycerz chce wiedzieć, czyli pewne rzeczy, co mu się zdarzyły w jaskini, zwanej Montesinos, są prawdziwe, czyli też zmyślone. Rzekłszy to, dał znak umówiony, małpa zaś skoczyła mu zaraz na ramię i szemrać jęła do ucha. Majster Pieter oznajmił, nie mieszkając: — Małpa powiada, iż część tych osobliwości, coście je widzieli w jaskini jest do prawdy podobna, druga zasię wątpliwa i to jest wszystko co wie względem tego zapytania. Jeżeli jednak Wasza Miłość chce więcej dowiedzieć się, w przyszły piątek małpa odpowie na wszystkie zadane jej trudności. Teraz skończyła się już moc jej zgadania i cnota ta wróci małpie dopiero w piątek, jak sama rzekła.
— Zaliżem nie powiedział — rzecze Sanczo do swego pana — że te widziadła w Montesinos nie ze wszystkiem są rzetelne? Nawet połowy prawdy niema w tem, coś WPan opowiedział.
— Zdarzenia ci to wyjawią, Sanczo — odparł Don Kichot — czas wszystko odkrywa i na jaśnię podaje, choćby i rzecz jakaś była we wnętrznościach ziemi utajona. Ale dosyć na tem! Pójdźmy obaczyć widowisko majstra Pietra; widzi mi się, że musi mieć w sobie coś nowego i dobrego.
— Coś? — zapytał majster Pietr — moje theatrum tysiąc najwyborniejszych rzeczy w sobie zawiera. Zaręczam Waszej Miłości, że jest to osobliwość największa jaką dzisiaj na świecie oglądać można, lecz, operibus credite et non verbis. Pospieszajmy jednak, gdyż pora robi się późna, a siła rzeczy mamy czynić, mówić i pokazywać.
Don Kichot i Sanczo weszli za Pietrem do izby, gdzie już theatrum kukieł ustawione było, wielą świeczek woskowych oświetlone, co mu dawało wspaniały pozór. Majster Pieter zaraz wlazł pod płótno, gdyż on to miał kukłami poruszać. Na przodzie stanął mały chłopiec, sługa majstra Pietra, aby tłumaczyć i objaśniać przytomnym tajemnice widowiska. W ręku miał laseczkę, którą ukazywał kukły, wychodzące na scenę.

Don Kichot, Sanczo, paź i krewniak Bazylego zasiedli na najlepszych miejscach; wszyscy obecni w karczmie bądź stali, bądź też siedzieli naprzeciw theatrum. Tłumacz jął mówić to, o czem dowiemy się w kapitulum następnem:

KAPITULUM XXVI
W KTÓREM DALEJ SIĘ OPOWIADA O PRZYGODZIE POKAZYWACZA KUKIEŁ, A TAKŻE O INNYCH WDZIĘCZNYCH RZECZACH

Chcę rzec, że wszyscy wisieli oczami na ustach tłumacza, który wielkie dziwy powiadał, gdy nagle, z głębi sceny, rozległy się odgłosy trąb, bębnów i wystrzałów z małych harmatek. Gdy hałas ten ucichł, otrok znów mówić począł:
„Te prawdziwe dzieje, co są WPanom teraz przedstawiane, wyjęte są, słowo w słowo, z kronik francuskich i hiszpańskich romansów, które są wszystkim wiadome, tak iż nawet dzieci je na ulicach śpiewają. Historja owa ma za argument uwolnienie Melisandry przez jej męża, Don Gaiferosa[96]. Melisandra była więziona przez Maurów w Hiszpanji, w mieście Sansuena, gdyż tak wówczas zwała się dzisiejsza Saragossa. Obaczcie teraz jak Don Gaiferos gra w szachy, co i sama pieśń wyraża:

Don Gaiferos gra spokojnie w szachy,
Jakby zapomniał już o Melisandrze!

„Ta osoba, co ją oglądacie WPanowie, wyższą od innych, z koroną na głowie i sceptrum w ręku, jest to cysarz Karol Wielki, rodzic nieprawy Melisandry. Zagniewany z opieszałości zięcia swego, przychodzi „Nie ścierpię i nie dozwolę, aby, w mojej przynaganiać mu to niedbalstwo. Spójrzcie, proszę was, jak go łaje i fuka, zdawa się, że tem sceptrum chciałby mu z pół tuzina plag w sam łeb wymierzyć. Jakoż niektórzy dziejopise twierdzą, że go dobrze nieraz godził. Wymówiwszy mu hańbę, jakiej sobie przyczynia, zaniedbując dać pomoc żonie, rzekł, jak to pospolicie mówią:

Dosyć już powiedziałem, teraz czyń coś winien.

Zważajcie pilno, jak się cysarz plecami od niego odwraca, ostawiając Don Gaiferosa, pełnego rankoru. Małżonek Melisandry, gniewem zapalony, ciska z zawziętością o ziemię szachownicę i żąda, aby mu, nie mieszkając, jego broń przyniesiono. Swego krewniaka, Rolanda, prosi o pożyczenie mu ulubionej szpady Durindany. Roland mu odmawia, ale obiecuje za to towarzyszyć mu w tej niebezpiecznej wyprawie. Dzielny i zasmucony rycerz, Don Gaiferos, nie przyjmuje tej uczynności. Powiada, iż sam wystarczy, aby wydobyć z więzienia swoją żonę, nawet gdyby ją umieścili za Antipodami. Nie tracąc czasu po próżnicy, uzbraja się i w podróż wyrusza.
„Rzućcie teraz okiem na tę wieżę, co się tutaj wznosi. Trzeba mniemać, że jest to jedna z wież zamku w Saragossie, który dzisiaj zowią Aljaferia. Dama, co ją na ganku widać, w stroju maurytańskim, jest to nieporównana Melisandra. Często wdrapywała się ona na wieżę, aby patrzeć na drogę, prowadzącą do Francji i pocieszać się, w swej niewoli i smutku, wspomnieniem swego męża i dobrego miasta, Paryża. Zważcie teraz, WPanowie, nowe i nigdy niewidziane przytrafienie. Zaliż nie widzicie plugawego, a sprośnego Maura, co cichaczem, nieznacznie, palce trzymając na gębie, skrada się z tyłu do Melisandry? Patrzcie teraz jak ją całuje w same usta i jak Melisandra spluwa i białym rękawem od koszuli gębę sobie obciera, jak wyrzeka, i z rozpaczy złociste włosy sobie wyrywa, właśnie jakby one winne były tej zniewagi. Spójrzcie takoż na dostojnego Maura, o wspaniałym pozorze, który na innym krużganku się przechadza. Jest to król Marsyl de Sansuena. Widząc swywolę Maura, zaraz każe go poimać, chocia to jego bliski krewniak i ulubiony dworak i dać mu dwieście batogów na ulicach i placach miasta.

Ten, co obwieszcza, idzie przodem,
Z tyłu statecznie kroczą władze.

I owóż wychodzą, aby wyrok królewski wypełnić, chocia prawdę mówiąc, występek ledwie był popełniony, bo między Maurami nie masz ani dowodów, ani odwołania się do sądu wyższego jak u nas.“
— Hola, dzieciuku! — zawoła wtem Don Kichot — prowadź dalej swoją rzecz prosto, nie czyniąc żadnych kołowań a wybiegów. Chcąc jasno wykazać prawdę, należy dać dowody najistotniejsze!
Majster Pieter, stojący za theatrum, rzekł do chłopca:
— Nie mieszaj się do rzeczy, które do ciebie nie należą, i czyń tak, jak ci ten pan powiada — ciągnij dalej swój śpiew i nie dbaj o muzykę, znaczoną punktami, gdyż to jest rzecz tak subtylna, że łatwie postarbnąć się możesz.

„Ten, co się teraz pokazuje na koniu — rzecze otrok — okryty gaskońskim płaszczem, jest sam Don Gaiferos. Tutaj jego żona, już pomszczona za zuchwalstwo miłującego ją Maura, twarz mając pogodną i spokojną, rozmawia ze swym mężem z ganku wieży. Myśli, nieboże, że to jakiś człek podróżny. To, co sobie rozpowiadają, zawiera się w romansie, który powiada:

Jeśli do Francjej jedziecie, rycerzu,
O Don Gaifera dowiedzcie się, proszę!

„Nie powtarzam tutaj ich dyskursu, gdyż z takich rozwlekłościów nuda się rodzi. Dosyć widzieć, jak Don Gaiferos daje się poznać swojej żonie, jak Melisandra, przez wesołe wejrzenie, okazuje radość z tego spotkania i jak się spuszcza z ganku górnego na dół, chcąc wskoczyć na grzbiet konia swego dzielnego małżonka. Ale owóż i nieszczęście! Zawadziła spódnicą o kraty ganku i ostaje zawieszona w powietrzu, nie mogąc ziemi dostąpić. Uważajcie WPanowie, jak to litosne niebo pomaga zasmuconym w najcięższej potrzebie. Don Gaiferos zbliża się, i nie dbając na zepsowanie bogatej spódnicy, chwyta swoją żonę, poczem, mimo wszystkich przeszkód, na ziemię ją sprowadza. Później jednym zamachem wciąga ją na konia. Melisandra tu ma jedną nogę, tam drugą, tak iż siedzi na rumaku męskim kształtem.
„Don Gaiferos przestrzega ją, aby się go dobrze trzymała, objąwszy go wpół i ręce na żywocie jego zaplótłszy, bowiem nie jest zwyczajna tak jeździć. Zważajcie, jak koń, przez swoje rżenie, radość objawia z miłego i wdzięcznego ciężaru swojego pana i pani. Obaczcie, jak się obracają plecami, wyjeżdżając z miasta, jak z pociechą i wesołością jadą drogą bitą ku Paryżowi. Jedź z Bogiem, o niezrównana paro kochanków! Obyście zdrowi i cali przybyli do swojej upragnionej ojczyzny; niechaj los przeciwny żadnej wam w podróży nie czyni zawady. Niech oczy waszych krewniaków i przyjaciół oglądają was w spokojnej pomyślności, przez resztę dni waszych, które oby się zrównały z Nestorowemi.“
Wtem mistrz Pieter podniósł głos i rzekł:
— Powoli chłopcze, nie wylatuj tak wysoko, czułość nie jest tu potrzebna!
Tłumacz nic na to nie odparł, jeno ciągnął dalej:
„Nie zbrakło jednak ócz próżniaków, którzy zwykli są wszystko widzieć. Spostrzegli oni wyjście Melisandry z wieży i jej na koń wsiadanie. Zaraz dali znać królowi Marsylemu, który kazał na gwałt uderzyć.
Uważcie ów tumult wściekły i owo larum niezwykłe; wszystkie dzwony na meczetach zawieszone dzwonią tak, iż zda się, że od tego huku całe miasto się zapadnie.“
— A owóż i nie — rzecze Don Kichot — co się dzwonów tyczy, to gruba jest w tem niewiadomość, bowiem Maurowie nie używają dzwonów, tylko ta rabanów i hobojów, wielkiem tedy głupstwem jest twierdzić, że w Sansuena dzwony huczały.
Usłyszawszy to, majster Pieter przestał dzwonić i rzekł:
— Nie zważajcie, WPanie, na te błahe rzeczy, nie żądajcie doskonałości, do której dojść nam przytrudno. Zaliż nie odprawiają się codziennie i powszędy komedje, pełne omyłek, głupstw i różnych dziwaczności? Wszakoż nie przeszkadza to, aby były słuchane, i aby nie tylko z aplauzem, ale i z zadziwieniem wszystkich przypatrujących się spotykały. Prowadź swoją rzecz dalej, mój chłopcze, bylebym tylko moją kiesę napełnił, nie dbam więcej o nic.
— To prawda — rzecze Don Kichot.
„Uważajcie, WPanowie — rzecze otrok — jaka to liczna i świetna jazda, miasto opuszcza, aby się puścić w pogoń za parą wiernych kochanków, jak trąby grają, jak dźwięczą rogi i bębny huczą. Obawiam się, aby ich nie dopadli i nie przyprowadzili nazad, przywiązawszy do ogonów koni, coby było żałosnym i srogim widokiem.“
Don Kichot, ujrzawszy mrowie Maurów i usłyszawszy tumult, pomyślał, że należałoby przyjść w sukurs tym, co uciekają. Zerwał się przeto na nogi i zawołał donośnym głosem:
„Nie ścierpię i nie dozwolę, aby, w mojej przytomności, miał się dziać równie nikczemny gwałt tak sławnemu rycerzowi i dzielnemu kochankowi, jak Don Gaiferosowi. Stójcie, plugawi nędznicy; nie ważcie się dalej pomykać i prześladować go, albo będziecie mieli ze mną rozprawę.“
To rzekłszy, obnażył miecz, jednym susem przypadł do obrazu, i z niezwykłą a wściekłą żwawością jął rozdawać gęste razy na ciżby Maurów. Jednych przewracał, drugim ścinał głowy, innych znów kaleczył. Między różnemi ciosami, taki raz okrutny z góry wymierzył, że gdyby majster Pieter nie byłby się uchylił, a raczej nie padł plackiem na ziemię, ściąłby mu głowę z taką łatwością, jakby była z marcepanu.
Tymczasem majster Pieter wrzeszczał:
„Hej stójcie u kata, panie Don Kichocie! Zaliż nie widzicie, że ci, których ścinacie, rąbiecie na kawały i uśmiercacie, nie są prawdziwymi Maurami, jeno kukłami z papieru i klajstru? Gubisz mnie WPan i odbierasz sposób do życia!“
Ale Don Kichot, dla tych wyrzekań, nie przestawał Maurów wojować, rozdając cięcia, sztychy, i płazowania, które sypały się jak grad na biedne kukły.
W końcu, w dwa pocierze, rzucił na ziemię całe theatrum, razem z połamanemi kukłami: król Marsyl odniósł śmiertelne rany, cysarz Karol Wielki miał koronę i głowę na dwoje rozłupaną. Wszyscy przytomni byli pomieszani. Małpa uciekła na dach oberży, krewniak Bazylego i paź struchleli, Sanczo dygotał ze strachu, bowiem, jak się przyznał potem, gdy burza minęła, nigdy nie widział pana swojego, w tak wielkiej zawziętości. Zniszczywszy cały obraz widowiska, Don Kichot uśmierzył swój gniew i rzekł:
— Chciałbym mieć teraz przed sobą wszystkich tych, którzy nie chcą wierzyć, że rycerstwo błędne jest potrzebne na świecie. Uważcie bowiem, coby się stało z Don Gaiferosem i piękną Melisandrą, gdybym nie był tutaj przytomny. Nie lza wątpić, że jużby ich zdybały te psy niewierne i hańbę jakąś im uczynili.
Niechaj zatem żyje rycerstwo błędne! — Niech żyje, ile chce — rzecze majster Pieter głosem żałosnym — ja zaś niechaj umieram. Jestem tak nieszczęśliwy, że mogę rzec wraz z królem Rodrygiem:

Wczora jeszcze byłem panem Hiszpan jej,
Dzisiaj zasię nawet jedna wieża
Nie została już w władaniu mojem![97]

Niemasz i pół godziny, gdy rozkazywałem królom i cysarzom; moje stajnie pełne były koni, a skrzynie i sakwy ozdobnych strojów; teraz zaś widzę się złupionym, obdartym i ubogim żebrakiem; przedawszystkiem zaś straciłem moją małpę. Zanim ją odzyskam, pewnie siedem koszul przepocę. Wszystko to się stało, dzięki nieuważnej popędliwości tego pana rycerza, o którym powiadają, że prostuje błędy, sierotom wspór daje i wiele rzeczy litościwych czyni. Czemuż dla mnie okazał się tak nieużyty? Rycerz Posępnego Oblicza jest tym, co zniszczył oblicza moich kukieł.
Sanczo zmiękczył się narzekaniami majstra Pietra i rzekł:
— Nie płaczcie majstrze Pietrze, nie lamentujcie, bo mi serce z żalu pęka. Zaręczam wam, że mój pan Don Kichot jest katolikiem i chrześcijaniniem, tak prawym, iż uznawszy, że wam szkodę znaczną wyrządził, nagrodzi was w dwójnasób, tak iż jeszcze w zysku coś odniesiecie.
— Niechaj mi pan Don Kichot zapłaci choćby część tego, co mnie te kukły kosztowały — odparł majster Pieter — a będę ukontentowany. Jeśli to uczyni, nie będzie już miał obarczonego sumienia; nie można wszak dostąpić zbawienia duszy, gdy się dobra cudze przywłaszcza i prawemu właścicielowi ich nie zwraca.
— To prawda — odparł Don Kichot — ale dotąd majstrze Pietrze nie uznaję, abym miał wam coś wziąć.
— Jakto? — zawołał majster Pieter — a te nędzne ostatki i ułomki mizerne, leżące na twardej i ubitej powale? Zaliż to nie siła tego niezwyciężonego i krzepkiego ramienia tak je zniszczyła i pościnała? Do kogóż te ciała pobite należały? Któż mnie żywił, jeśli nie te małoludki?
— Teraz uznaję — odparł Don Kichot — i nie mogę wątpić o tem, com już wiele razy mniemał, to jest, że czarnoksiężnicy, co mnie prześladują, stawiają mi na oczach wszystkie rzeczy w swej prawdziwej istności, później zaś je przedzierzgają i na wspak obracają, według swej woli, a zachcenia. Rzetelnie mówię WPanom tu przytomnym i słuchającym mnie, iż wierzyłem, że wszystko, co się tu przytrafia, ani na jotę istotnej prawdzie nie chybia, że Don Gaiferos jest Don Gaiferosem, Melisandra, Melisandrą, Karol Wielki, Karolem Wielkim, a Marsyl, Marsylem. To mniemanie zapaliło we mnie kolerę, tak iż, czyniąc zadosyć powołaniu rycerstwa błędnego, chciałem dać wspór uciekającym. Ożywiony tem dobrem pragnieniem, uczyniłem to, coście tutaj widzieli. Jeśli skutki zamysłom moim stały się przeciwne, to nie moja wina, jeno tych przeklętych złośliwców, co mnie prześladują. Z tem wszystkiem, chocia mój błąd nie ze złej woli wypłynął, sam chcę się osądzić i zapłacić za to uszkodzenie. Niechaj majster Pieter tylko rzecze, ile chce za swoje małoludki zniszczone, a każę mu zapłacić, nie mieszkając, w dobrej monecie kastylijskiej, która jest w obiegu.
Majster Pieter skłonił się nisko i rzekł:
— Nie spodziewałem się czego innego, po niewypowiedzianej pobożności chrześcijańskiej dzielnego Don Kichota z Manczy, wsporu i pewnej ucieczki wszystkich opuszczonych i tułaczów. Niechaj pan gospodarz i wielki Sanczo będą rozjemcami i pośrednikami między Waszą Miłością a mną i niech rzekną, ile wartały i mogły wartać kukły poniszczone.
Gospodarz i Sanczo chętnie na to przystali, a wówczas majster Pieter podniósł z ziemi króla Marsjla z Saragossy, któremu brak było głowy i rzekł:
— Widać dowodnie, że tego króla nie lza do pierwotnego stanu przywrócić. Dlatego zdaje mi się, (wolne i lepsze zdanie sędziom ostawiam), że nie można dać mniej za jego śmierć, koniec i zejście z tego świata, jak półczwarta reala.
— Pójdźmy dalej — rzecze Don Kichot.
— Za ową szpetną dziurę, od góry aż do dołu — rzecze majster Pieter, biorąc do ręki cysarza Karola Wielkiego, z głową na dwoje rozłupaną, nie będzie zbyt wiele półszósta reala.
— Nie jest to mało! — rzekł Sanczo.
— Ale i nie wiele — odparł gospodarz. — Ustanówmy cenę pięciu reali.
— Trza mu dać pięć i ćwierć reala — rzecze Don Kichot. — Czwarta część reala, więcej albo mniej, nie stanowi wiele w całem szacunku tej klęski. Ale się pospieszajmy, majstrze Pietrze, gdyż czas jeść wieczerzę, ja zaś mam chęć niezmyśloną głód zaspokoić.
— Za tego małoludka — ciągnął dalej majster Pieter — co ma oko wybite i nos ucięty a przedstawia Melisandrę, domagam się dwóch reali i dwunastu maravedis.
— Djabeł, ani chybi, i tutaj wmieszać się musiał — zawołał Don Kichot — rzecz to osobliwa, że Melisandra i jej mąż nie są już na francuskiej ziemi; zdaje mi się, że ich rumak raczej po powietrzu latał, niż biegł. Nikt mi kota za zająca nie sprzeda, przedstawiając mi Melisandrę bez nosa, podczas gdy prawdziwa Melisandra już we Francji, wespołek ze swym mężem wczasu i wszelkiej pomyślności zażywa. Niech się każdy kontentuje tem, co mu Bóg daje, majstrze Pietrze, a my postępujemy szczerze i uczciwie. Teraz zaś idźmy dalej.
Majster Pieter postrzegłszy, że Don Kichot znów się w rozumie mieszać poczyna, wracając do swoich zwykłych fantazmów, nie chciał, aby rycerz mu się wywinął, i rzekł przeto:
— Ta osóbka nie jest Melisandrą, lecz jedną z jej dworskich dam. Będę się miał za dobrze zapłaconego, jeśli otrzymam sześćdziesiąt maravedis.
Tym kształtem przeglądał wszystkie kukły pobite, kładąc cenę za każdą. Sędziowie przyznali ją z pomiarkowaniem i dogodzeniem obu stronom, tak iż wyniosła czterdzieści i trzy czwarte reala. Krom tej sumy, którą Sanczo, nie mieszkając, zapłacił, majster Pieter zażądał jeszcze dwóch reali za fatygę, jaką będzie miał, chcąc małpę odzyskać.
— Daj mu je — rzecze Don Kichot — jeśli nie na schwytanie małpy, to na schwytanie małpoluda. Przydałbym jeszcze dwieście temu, ktoby mógł mnie powiadomić, czy pani Melisandra i Don Gaiferos znajdują się już pośród swoich, na ziemi francuskiej.
— Nikt o tem lepiej nie uwiadomi, jak moja małpa — rzekł majster Pieter — ale jej i sam djabeł nie złapie teraz.
Gdy się już uciszyła burza z theatrum małoludków, wszyscy powieczerzali w spokoju, na koszt Den Kichota, który dnia tego był hojny niezwykle.
Ten, co wiózł dzidy i halabardy wyruszył jeszcze, przed świtem; gdy się już dzień uczynił, przyszli pożegnać się z Don Kichotem krewniak Bazylego i paź.

Pierwszy wracał do swej wsi, drugi sposobił się da dalszej drogi. Don Kichot dał mu dwanaście reali. Majster Pieter, nie chcąc mieć więcej do czynienia z Don Kichotem, którego dobrze znał, podniósł się z łoża, nim słońce weszło, i pozbierawszy relikwie swego theatrum oraz, schwyciwszy małpę, ruszył szukać szczęścia. Gospodarz, który Don Kichota nie znał, był zadziwiony zarówno jego szaleństwami jak i szczodrością. Sanczo, na rozkaz swego pana, zapłacił mu hojnie. Pożegnawszy się z oberżystą, około ósmej godziny rano, wyjechali z gospody i ruszyli w drogę, w której na ten czas ich pozostawimy. Musimy tak uczynić, chcąc mieć sposobność do opisania innych rzeczy, należnych do wyłożenia tej znamienitej historji.

KAPITULUM XXVII
W KTÓREM SIĘ OZNAJMIA, KIM BYŁ MAJSTER PIOTR I JEGO MAŁPA, A TAKOŻ OPOWIADA SIĘ O PRZECIWNYM SKUTKU I NIEUDANIU SIĘ PRZYGODY RYCZENIA, KTÓREJ DON KICHOT NIE ZAKOŃCZYŁ TAK, JAK ZAMYŚLAŁ

Cyd Hamet, dziejopis tej wielkiej historji, niniejsze kapitulum zaczyna od tych słów: „Przysięgam juko chrześcijanin i katolik“, zaś jego tłumacz uważa, że owo zaklęcie Cyda Hameta, który był ani chybi Maurem, nic innego oznaczać nie może, jak tylko, że przysięgając po chrześcijańsku i po katolicku, chciał powiedzieć prawdę o Don Kichocie, a przedewszystkiem objaśnić nam, kim był majster Pieter i jego małpa-wieszczka, która przez swoje odgadywania w zadziwienie cały kraj wprowadzała, bowiem, gdy chrześcijanin i katolik przysięga, ma na myśli prawdę, którą powie w tem, co ma do powiedzenia.
Cyd Hamet mówi później, że ci, co trafunkiem pierwszą część tych dziejów czytali, przypomną sobie zapewne o pewnym Ginesie z Passamontu, którego Don Kichot, wraz z innymi niewolnikami, w Sierra Morena wyzwolił; dobroczynność, za którą ci ludzie nikczemni i złośliwi źle mu się odwdzięczyli, a jeszcze gorzej odpłacili. Ów Gines z Passamontu, zwany przez Don Kichota Ginessillem de Parapilla, był ten sam, co Sanczo Pansy osła ukradł. A że w pierwszej części tych dziejów nie dołożono, jakim sposobem i kiedy to złodziejstwo uiścił, które to zaniedbanie stało się przez omyłkę drukarzów, tedy niektórzy błąd druku przypisują krótkiej pamięci autora. Gines ukradł osła, kiedy Sanczo siedział na nim, tęgim snem zmorzony. Złoczyńca użył sztuczki Brunela, który wyciągnął konia z pomiędzy nóg Sacripanta, gdy ten znajdował się pod fortecą Aebraque. Potem Sanczo znalazł swego siwca, jakeśmy to już nadmienili: Ten Gines, obawiając się później, aby nie dostać się w ręce sprawiedliwości, która go szukała, dla ukarania za występki i złoczyństwa tak mnogie, że sam o nich wielką księgę ułożył, umyślił przejść do królestwa Aragonu, przewiązać sobie lewe oko i stać się pokazywaczem małoludków, bo w rękach miał wielką zdatność, zaś do sztuczek kuglarskich był wielce przemyślny.
Trafiło się później, że od chrześcijan, powracających z niewoli z Berberiej, kupił tę małpę, którą nauczył, na znak umówiony, skakać mu na ramię i szemrać do ucha. To uczyniwszy, nim do jakiego miejsca przystąpił, gdzie chciał swoje theatrum i małpę pokazywać, w pobliskiej wsi dowiadywał się dokładnie jak tylko mógł, jakie szczególne zdarzenia w tej wsi się przytrafiły i komu. Nabiwszy sobie tem pamięć należycie, naprzód pokazywał swoje theatrum małoludków, raz jedną historję, to znów drugą przedstawiając; wszystkie one były ucieszne, wesołe i wysławiane. Po odegraniu krotochwili, o doskonałości małpy cuda opowiadał, zachwalając ją przytomnym, jako zwierzę, co ma uwiadomienie o rzeczach przeszłych i teraźniejszych, nie mieszając się do przyszłych. Za odpowiedź na każde pytanie domagał się dwóch reali; czasem brał mniej, miarkując, ile zapłacić może ten, co pytania zadaje. Gdy się trafunkiem znalazł w domu, o którego mieszkańcach już mu opowiedziano, że zdarzyły im się jakieś trafunki ciekawe, dawał znak swojej małpie, aczkolwiek o nic się go nie pytano, nie chcąc płacić, aby mu wyjawiła te a te rzeczy, co się szczegółowie z przytrafieniem zgadzały. Tym sposobem zjednał sobie zaufanie u ludzi, tak iż tłumem za nim chodzili. A jakoże był człekiem roztropnym i bystrego przyrodzenia, odpowiadał tym kształtem, że jego responsa nawszem z zapytaniem się zgadzały. Nikt go o te odpowiedzi nie nagabywał, ani pracy sobie nie zadawał, chcąc rozważyć zgadania małpy — przeto Gines drwił z całego świata i tęgo sobie mieszek napełniał. Wszedłszy do karczmy, poznał zaraz Don Kichota i Sanczę, dzięki temu nie było mu trudno sprawić podziwienia w jednym i drugim, jako też we wszystkich przytomnych. Kosztowałoby go ono drogo, gdyby Don Kichot zniżył trochę swój zamach wtenczas, kiedy ścinał głowę królowi Marsylemu i znosił całą jego jazdę, jakośmy to w poprzedniem kapitulum opisali. To jest wszystko, co miałem rzec o Don Kichocie i jego małpie. Wracając do Don Kichota z Manczy, rzeknę, iż wyjechawszy z karczmy, umyślił zwiedzić naprzód brzegi Ebro i okolice przyległe, nimby przybył do Saragossy, mając dosyć czasu na to, gdyż dzień wyznaczony na gonitwy był jeszcze oddalony. To ustanowiwszy, całe dwa dni jeździł, bez tego jednak, aby zdarzyło mu się coś osobliwego i godnego uwiecznienia na piśmie. Dopiero trzeciego dnia, wjeżdżając na pagórek, usłyszał odgłos trąb, kotłów i wystrzały z arkabuzów.
Z początku rozumiał, że przez to miejsce jakiś pułk piechocy przechodzi; chcąc go lepiej obaczyć, dodał ostrogi Rossynantowi i pospieszył na wierzch góry. Ze szczytu pagórka obaczył na polu więcej niż dwustu ludzi uzbrojonych, w różne rodzaje broni, jak w halabardy, włócznie, oszczepy, rusznice i tarcze.
Zjechawszy z górki, zbliżył się do tego szeregu tak, iż mógł rozeznać ich chorągwie z napisami i barwami. Wśród wielu innych była jedna z białego atłasu, na którym widniał osioł, cudnie udany, podobny do małych osłów z Sardynji. Łeb miał w górę podany, ozór wywieszony, pysk rozwarty, jakby miał co tylko ryknąć. Wkoło niego były wypisane wielkiemi literami te dwa wiersze:

Nie darmo nasi panowie sędziowie
Ryczeli, jako najtężsi oslowie!

Z tej dewizy wniósł Don Kichot, że ludzie ci musieli należeć do wsi oślego ryku i powiedział to Sanczy, tłumacząc mu napis na chorągwi. Rzekł mu także, iż ten, co im o całem zdarzeniu oznajmił, musiał się pomylić, mówiąc, że ci, którzy ryczeli jak osły, byli to rajcowie, gdy tymczasem z napisu widać, że tu chodziło o sędziów.
— Nie trza, Mości Panie — odparł Sanczo — przykładać wagi do sprawy tak błahej. Może ci rajcy, co osła udawali, stali się później w tej wsi sędziami; wolno nam im jeden i drugi tytuł nadawać i nic to nie ma do istoty historji, czy to sędziowie, czy też rajcy ryczeli jak osły. Jakby się i rzecz nie miała, ryczeli, a równie azarduje, rycząc rajca, jak i sędzia!
W końcu dowiedzieli się, że mieszkańcy wsi wydrwionej porwali się do broni, przeciwko mieszkańcom innej wsi, którzy z nich szydzili i przedrzeźniali ich nieznośnie, nie zważając na prawa bliskiego sąsiedztwa.
Don Kichot zbliżył się do nich, ku wielkiemu zmartwieniu Sanczy, który na podobne wyprawy patrzyć nie lubił. Uszeregowani przyjęli go z chęcią, rozumiejąc, że to ktoś z ich stronników. Don Kichot, podniósłszy przyłbicę, pełen dostojności i powściągliwości, zbliżył się do miejsca, gdzie powiewał sztandar z namalowanym osłem. Cała starszyzna tej armji otoczyła go tam, pragnąc mu się przyjrzyć. Patrzyli na niego zadziwieni, jak i wszyscy, którzy go po raz pierwszy oglądali. Don Kichot widząc, że mu się z ciekawością przyglądają, nie pytając go o nic, chciał skorzystać z tego milczenia, przeto swoje przerywając, rzekł donośnym głosem:
— Mości panowie i przyjaciele, proszę was usilnie jak tylko mogę, abyście nie przerywali mowy, którą do was chcę obrócić aż do czasu, gdy się wam naprzykrzy i gdy jej dosyć będziecie mieli. Wówczas za najmniejszym znakiem, jaki mi dacie, położę pieczęć na swoich ustach i ugryzę się w język.
Wojownicy odparli, aby mówił, co chce, gdyż będą go chętnie słuchali. Otrzymawszy takie zapewnienie, Don Kichot ciągnął dalej na ten kształt:
— Jestem rycerzem błędnym; wojowanie jest mojem rzemiosłem, zaś profesją niesienie pomocy tym, co wsporu potrzebują. Wiele dni już upłynęło od czasu, gdym się dowiedział o nieszczęściu waszem i przyczynie, która każe wam za broń chwycić, abyście się pomścić mogli na wrogach. Nieraz zważałem sam w sobie wasze przytrafienie i znalazłem, że według ustaw i praw pojedynku, niesłusznie rozumiecie się być urażonymi. Jedna osoba nie może obrazić całego ludu, chyba gdyby oskarżyła o zdradę wszystkich w powszechności, nie wiedząc kto w szczególności ową zdradą się pokalał.
Mamy przykład podobnego wypadku, gdy to Diego Ordoniez de Lara oskarżył cały lud Zamory, nie będąc wiadomy, że tylko Vellido Dolfos zdradę popełnił i swego króla zabił. Przeto oczernił ich i wyzwał wszystkich, tak iż zemsta i odpowiedź do wszystkich pospołu należała. Mówiąc prawdę, Don Diego zbytnio się zapędził i przestąpił obręby oskarżenia, bowiem nie było powodu obwiniać martwych, wód, oraz zbóż zebranych i tych, co dopiero źrały, jako też wszystkiego tego, o czem się namienia. Ale dosyć na tem; gdy popędliwość i zawziętość z kresów, sobie naznaczonych, wystąpi, nie masz stosownego hamulca, wędzidła i tamy, coby ją wstrzymać mogły. Skoro tak jest, że jeden człek nie może obrazić całego królestwa, całej prowincji, rzeczypospolitej, miasta, czy narodu, tedy nie ma przyczyny, aby mścić się za taki despekt rzekomy, w którym urazy nie masz. Mieszkańcy kraju Reloja musieliby się potykać nieustawnie z tymi, co ich zowią zegarmistrzami; zasię mieszkańcy innych wsi i miast porywać się do broni i mścić się za to, że chłopcy i lud zowią ich mydlarzami, handlarzami ryb, czy serów.
Piękna toby rzecz była, gdyby cały ten lud znamienity trwał ciągle w kłótni zapamiętałej i mścił się za każde najmniejsze słowo.
Nie, nie tego Bóg chce, ani na to nie dozwala! Ludzie rozważni, rzeczypospolite, mądrze rządzone, nie chwytają nigdy za broń, nie obnażają mieczów, nie azardują życiem swych obywateli i dobrami swemi, chyba dla jednego z tych powodów: pierwszym jest obrona wiary katolickiej, drugim obrona życia, według praw boskich i praw natury, trzecim, obrona czci, rodziny i majętności, czwartym, służba królom w słusznej, a sprawiedliwej wojnie. Jeśli zechcemy przydać piąty powód, który liczyć można za drugi, będzie nim obrona ojczyzny. Do tych pięciu głównych powodów dodać można jeszcze kilka przyczyn dość słusznych, aby broni się imać. Ale walczyć o rzeczy błahe; które raczej do śmiechu, niż do rankoru pobudzać winny, to znaczy być zbytym pospolitego rozumu, zwłaszcza, że mścić się niesłusznie (zaś żadna zemsta słuszną być nie może) sprzeciwia się nawszem świętej wierze, którą wyznajemy. Każe nam ona dobrze czynić nieprzyjaciołom naszym i miłować tych, co nas nienawidzą. Rozkazanie owo, aczkoli trudne się wydaje do uskutecznienia, trudne jest jeno dla tych, co miłują bardziej świat niż Boga, a w sobie więcej ciała niż ducha mają. Nasz pan, Jezus Chrystus, prawdziwy Bóg i człowiek prawdziwy, który nigdy nie skłamał, gdyż skłamać żadną miarą nie mógł, rzekł jako nasz prawodawca, że jego brzemię jest słodkie, a ciężar letki; nie przykazywałby nam On wypełniać rzeczy, któraby nasze możliwości przechodziła.
Otóż tedy, Mości Panowie, prawa boskie i ludzkie nakazują wam trwać w pokoju.
— Niech mnie kaduk porwie! — zamruczał Sanczo — jeśli mój pan nie jest zawołanym teologiem. Jeśli nie jest, to go przypomina, jak jedno jajo drugie!
Don Kichot zamilczał, aby nabrać tchu, a widząc, że wszyscy ciszę zachowują, chciał dalej rzecz swoją prowadzić i byłby tak niechybnie uczynił, gdyby Sanczo, zawsze do gadania pochopny, w tem mu nie przeszkodził. Ujrzawszy, że jego pan zatrzymał się, zabrał głos i rzekł:
— Pan mój, Don Kichot z Manczy, który dawniej nazywał się Rycerzem Posępnego Oblicza, teraz zaś mianuje się Rycerzem Lwów, jest szlachcicem, wielce rozumnym. Zna łacinę i nasz język jak bakałarz i we wszystkich zaradzeniach i sprawach poczyna sobie jak dzielny żołnierz. Na końcach palców ma wszystkie prawa i ustawy pojedynkowe; przeto nic innego czynić wam nie pozostaje, jak iść za jego radą. Gdyby się co opacznie stało, ja to już na siebie biorę, zwłaszcza zaś to, co było wam już rzeczone, że głupota jest bić się za ryczenie. Przypominam sobie, że gdy byłem dziecięciem, ryczałem dowoli, ilekroć mi się zaryczyć chciało, bez tego, aby mi ktoś w tem przeszkadzał. Ryczałem tak udatnie, a wdzięcznie, że wszystkie osły z całej wsi, słysząc mnie, także ryczeć zaczynały. Niemniej nie przestałem być przez to synem swoich rodzicieli, którzy byli ludźmi wcale znacznymi. Zazdrościli mi tej umiejętności niektórzy mieszkańcy naszej wsi, ale dbałem o to, jak o złamany szeląg. Abyście uznali, że mówię prawdę, posłuchajcie jeno: z tą zdatnością jest tak, jak z umiejętnością pływania; kto się jej raz nauczy, już nigdy nie zapomni.
Rzekłszy to, ścisnął sobie nos ręką i zaryczał tak potężnie, że echo poszło po okolicznych dolinach. Jeden z tych, co blisko niego stali, rozumiejąc, że czyni to na urąganie im i pośmiewisko, podniósł do góry żerdź, którą w ręku trzymał i wymierzył nią Sanczy cios tak potężny, iż giermek, nie mogąc się ostać na kulbace, runął na ziemię. Don Kichot, widząc Sanczę tak potraktowanego, skoczył do napastnika z wymierzoną lancą, ale wielu ludzi stanęło między nimi, tak iż zemsty dopełnić nie mógł. Widząc, że pada na niego grad kamieni i że grożą mu odwiedzione muszkiety i kusze, zwrócił szybko Rossynanta i galopem, do jakiego tylko rumak jego był zdolen, wymknął się z szeregu, polecając się z całego serca Bogu i prosząc go, aby mu z tych ciężkich terminów szczęśliwie wyjść dozwolił. Dzielny rycerz obawiał się, że lada chwila wystrzelona kula wejdzie mu plecami a piersią wyjdzie i za każdym razem wstrzymywał dech, aby się upewnić, czy mu go jeszcze nie brak.

Jednakże ci z szeregu poprzestali na tem, że uciekł i nie wypalili ni razu. Później wsadzili na osła Sanczę, który ledwie się ocucił z zagłuszenia i puścili go za panem; Sanczo nie był zdatny siwcem swoim kierować, ale osioł sam poszedł w tropy Rossynanta, bez którego nigdy kroku nie zrobił. Don Kichot, który się już kęs drogi oddalił, odwrócił głowę i zoczył nadjeżdżającego Sanczę. Zaczekał na niego, widząc, że giermek jedzie sam, nie będąc goniony od nikogo. Ci, do bitwy gotowi, stali w polu aż do nocy, ale gdy ich adwersarze nie pojawili się na placu, wrócili do swej wsi, pełni radości i dumy. Gdyby znali byli starodawny obyczaj, nie omieszkaliby na tem miejscu wystawić pomnika.

KAPITULUM XXVIII
O RZECZACH, PRZEZ BENENGELI OPOWIODZIANYCH. DOWIE SIĘ O NICH TEN, CO Z PILNOŚCIĄ CZYTAĆ BĘDZIE

Gdy waleczny ucieka, snąć odkrył zasadzkę, zaś i człeka rozumnego rzeczą jest, zachować się na lepszą sposobność. Tej prawdy dowód jasny mamy w Don Kichocie, który umknął od wściekłości i złych zamysłów rozjuszonego pospólstwa, zapominając o Sanczy i niebezpieczeństwie, w jakiem go pozostawił.
Odjechał daleko, aby się czuć bezpiecznym. Sanczo postępował za nim, półleżąc na ośle. Dojechał wreszcie, już do zmysłów powrócony, a dojechawszy, spuścił się z osła na ziemię, blisko nóg Rossynanta, pełen ciężkiego strapienia i tęgo kijem wymłócony. Don Kichot zsiadł prędko z konia, chcąc obaczyć jego rany, ale uznawszy, że był cały od stóp do głowy, rzekł mu wpół z gniewem:
— Nie mogłeś lepszej pory sobie znaleść na ryczenie, Sanczo? Gdzież to u bisa słyszałeś, aby w domu wisielca o sznurze wspominano? Na melodję ryczenia nie można się spodziewać innego wtóru, jak łoskotu i kija! Podziękuj Bogu, Sanczo, że pobłogosławiwszy cię pałką, nie uczynili ci pięknego znaku krzyża szablą.
— Nie mam ochoty odpowiadać — odparł Sanczo — gdyż zdawa mi się, że mówią za mnie moje plecy. Siadajmy na siodła i oddalmy się stąd. Nie będę już odtąd nigdy ryczał, ale to mnie nie przeszkodzi mówić, że rycerze błędni uciekają, zostawiając swoich giermków, mielonych jak ziarno w młynie, we władzy wrogów.
— Nie ucieka ten, co się usuwa — odparł Don Kichot. Musisz wiedzieć, Sanczo, że męstwo, które się na mądrości nie gruntuje, nazywa się zuchwalstwem, zaś waleczne czyny zuchwałego raczej przypisać trzeba jego pomyślnej fortunie, niż odwadze. Przyznaję, żem się usunął, alem nie uciekał i w tem naśladowałem siła walecznych, którzy się ochraniają na lepszą sposobność. Historję pełne są takich przykładów, ale nie będę o nich na ten czas powiadał, gdyż tobie nic po nich, ja zasię nie mam chęci nad tem się szerzyć.
Sanczo, przy pomocy Don Kichota, wlazł na osła, jego pan dosiadł Rossynanta. Ruszyli powoli naprzód i wkrótce zaszyli się w las topolowy, który rósł o ćwierć mili stamtąd. Sanczo, od czasu do czasu, wydawał ciężkie i żałosne westchnienia. Gdy Don Kichot spytał się go o przyczynę tego gorzkiego strapienia, Sanczo odparł, że od kości pacierzowej, aż do karku czuje ból niezmierny, co go prawie zamracza.
— Przyczyna tej boleści — rzecze Don Kichot — musi być ani chybi ta, że kij, którym cię tłukli, był długi i szeroki, tak iż doścignął wszystkich tych części ciała, co ci dolegają; gdyby drąg dalej był dostał, jeszcze więcej, byś cierpiał.
— Hej do stu katów, WPanie — zawołał Sanczo z wielkiej mnie wywiedliście wątpliwości i dobrzeście mnie oświecili. Zaliż przyczyna tej boleści, co ją odczuwam, tak jest ukryta, że aż mowie trza było, ze dokucza mi ta cała część ciała, którą zbito. Gdyby mnie bolały golenie, możnaby było dochodzie jeszcze, dlaczego urażenia czuję. Ale tu i bez proroctwa wiadomo, że musi mnie boleć tam, gdzie mnie drągiem zwalono. Zaprawdę, WPanie, że cudza boleść jest to próżna wieść, poznaję codzień jawniej, ze nie wiele się mogę spodziewać po służbie u WPana. Jeżeliście mnie dziś potłuc pozwolili, to na przyszły raz (tysiące okazyj zdarzyć się może) powrócimy do podrzucania na derze i innych dwornych figlów; teraz porachowali mi wszystkie żebra, później i oczy mogą wyłupić.
O ileż lepiejby było (w tem rzecz jednak, że jestem głupcem i nigdy nic mądrego w życiu nie zdziałałem), o ileż lepiejby było, powtarzam, gdybym do domu powrócił, do mojej żony i dziecek, aby je żywić i wychowywać, korzystając z tych darów, co mi je Bóg udzielił, miast błąkać się z Waszą Miłością po drogach, które nie są drogami, po ścieżynach i gościńcach, co wiodą nie wiedzieć dokąd, jadać przytem źle, a pijać jeszcze gorzej, Nie rzeknę już nic o spaniu! Mój bracie, panie giermku, odmierz sobie siedem piędzi ziemi, a jeśli ci to nie wystarcza, dodaj drugie siedem, bowiem rozciągnąć się możesz wygodnie i wyspać należycie. Och, gdybym mógł ujrzyć spalonym i w popiół obróconym tego, co pierwszy wynalazł rycerstwo błędne, albo przynajmniej tego giermka, który pierwszy przystał na służbę do tych głupców, jakimi w zeszłych wiekach byli błędni rycerze. O teraźniejszych nic nie mówię; szanuję ich dlatego, że Wasza Miłość jesteście jednym z nich i że uznaję, iż swoją mądrością moglibyście djabła w kozi róg zapędzić.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzecze Don Kichot — że teraz, gdy tak paplotasz, bez tego, aby ci ktoś przerywał, nie czujesz już najmniejszej boleści w całem ciele. Rozprawiaj do woli, mój synu, gadaj wszystko, co ci myśl na język niesie, abyś tylko dolegliwości nie znosił, ścierpię chętnie przykrość, którą mi zadają twoje wymówki uszczypliwe. Jeżeli masz tak niezmyśloną chęć powrotu do swojej żony i dzieci, Bóg mi świadkiem, że cię wstrzymywać nie będę. Masz moje pieniądze, porachuj, ile czasu ubiegło od naszego trzeciego ze wsi wyruszenia. Później pomiarkuj sam, ile ci za miesiąc zapłaty przypada i weź co się należy.
— Gdy służyłem u Tomasza Karrasco, ojca pana bakałarza Samsona Karrasco, którego Wasza Miłość zna dobrze, dostawałem oprócz jedzenia dwa dukaty. Nie wiem, co mogę zarobić u WPana, aliści wiem to dobrze, że giermek rycerza błędnego, więcej ma pracy i mozołu, niż parobek u gospodarza. My słudzy kmieciów pracujemy ciężko przez dzień cały, jednak wieczorem możemy się najeść do syta i wyspać w łożu, w którem nie leżałem, odkąd zostaję na służbie u WPana. Nie liczę krótkiego czasu, gdyśmy bawili w domu Don Diega de Miranda, upominków, com je z garnków Kamacza wyszumował, podobnież tego, co zjadłem, wypiłem i wyspałem się u Bazylego. Resztę czasu spałem na twardej ziemi, pod niebem odkrytem, wystawiony, jak się mówić zwykło, na wszystkie aury niełaskawości, żywiąc się jeno okrawkami sera i chleba skórkami i żłopiąc wodę czystą, ze źródeł i strumyczków, napotykanych w odludnych miejscach.
— Przyznaję — rzekł Don Kichot — że wszystko, co mówisz, Sanczo, jest prawdą, a więc wiele mam ci drożej zapłacić niż Tomasz Karrasco?
— Według mego rozumienia — odparł Sanczo — dwoma realami wyżej na miesiąc. Wtedy się będę miał za dobrze zapłaconego. To jest, co się zasług za moje trudy tyczy. Co się zaś należy do obietnicy, dania mi rządu wyspy, to za nią słusznieby należało przydać jeszcze sześć realów, co pospołu uczyni trzydzieści.
— Bardzo dobrze — rzekł Don Kichot — upłynęło dwadzieścia pięć dni od chwili, gdyśmy z domu wyjechali. Skoroś sobie już zapłatę okryślił, weź teraz z moich pieniędzy, według swego rachunku, stosowną sumę.
— Tam do bisa, — zawołał Sanczo — dalecy jesteście, WPanie, od słusznego obrachowania, bowiem co się należy obietnicy wyspy, trzeba ją liczyć od pierwszego dnia, gdyś mi ją Wasza Miłość obiecał aż do tej godziny.
— Jakże dawno ci ją namieniłem? — spytał Don Kichot.
— Jeżeli dobrze pamiętam — odparł Sanczo — dwadzieścia kilka lat temu, trzy, albo cztery dni mniej lub więcej.
Don Kichot uderzył się ręką po czole i jął się śmiać z całego serca. Później rzekł:
— Ach na Boga żywego, ledwie dwa miesiące trwają moje błędne jazdy, licząc już w tem czas, gdy pozostawałem w Sierra Morena, a ty mówisz, że dwadzieścia lat upłynęło, jakem ci wyspę przyobiecał. Poznaję, że chcesz, mój przyjacielu, aby wszystkie moje pieniądze, co je masz przy sobie, tytułem zasług tobie przypadły.
Skoro taką żądzą ku nim pałasz, daję ci je z miłą chęcią; niechaj ci służą. Wolę pozostać sam i biedny, bez grosza przy duszy, niźli widzieć się w towarzystwie takiego giermka-ladaco. Lecz powiedz mi, przestępco reguł giermkowych rycerstwa błędnego, gdzieżeś to widział lub czytał, aby giermek targował się z swym panem i mówił mu: „jeżeli chcecie, abym wam służył, musicie mi dać tyle a tyle zasług na miesiąc“. Zagłąb się, zagłąb zbójcze, hultaju, potworze, co nie masz sobie równego, zagłąb się powtarzam w „mare magnum“ ich dziejów, i jeżeli znajdziesz tam, że jakiś giermek powiedział, albo pomyślał to, coś ty rzekł przed chwilą, pragnę, abyś mi to wyrył na czole, a na przydatek wymierzył mi pięć tęgich policzków, tak, abym miał twoje palce na twarzy dobrze odciśnione. Zawściągnij wodze, albo raczej uzdeczki twemu osłu i zaraz do domu powracaj; odtąd już ani kroku ze mną naprzód nie postąpisz. O Chlebie mój, dany niewdzięcznikowi, o obietnice, niedobrze umieszczone, o człeku, który więcej zwierza, niż człowieka masz własności! Właśnie teraz, gdy zamyślałem wysadzić cię na stopień takiej godności, że wbrew życzeniu twojej żony, zwanoby cię Jaśnie Panem, zabierasz się porzucać mnie? Uciekasz w ten czas, gdy miałem już twarde postanowienie uczynienia cię panem najpiękniejszej na świecie wyspy? W końcu, jakeś to rzekł kiedyś: „Miód nie jest uczyniony dla oślej mordy“. Osłem jesteś, osłem pozostaniesz i osłem zejdziesz z tego świata, gdy się już przerwie nić żywota twojego. Jestem upewniony, że prędzej ono do swego kresu dojdzie, nim ty poznasz, że byłeś na świecie zwierzakiem.
Gdy tak Don Kichot łajał Sancza i wymówki gorzkie mu czynił, ten oczu z niego nie spuszczał. Wreszcie żalem do żywego przenikniony, rzekł głosem ubolewającym i słabym, z oczyma od łez mokremi:
— Przyznaję, WPanie, że do tego, abym był zupełnym osłem, tylko mi ogona nie dostaje. Jeśli mi Wasza Miłość zechce go przyprawić, na swojem miejscu się znajdzie, ja zaś służyć będę WPanu jako osioł, aż do końca dni moich. Niech mi WPan przebaczy, trzeba mieć wzgląd na głupotę moją. Wiem niezbyt wiele, a jeżeli siła gadam i rozprawiam, pochodzi to bardziej ze słabości niż złośliwości umysłu, ale kto grzeszy i wnet się poprawia, duszę swoją zbawia.
— Zdziwiłbym się Sanczo — rzekł Don Kichot — gdybyś do swych wywodów jakiegoś maluchnego przysłowia nie wsadził. A więc odpuszczam ci ten błąd, pod warunkiem, że się poprawisz i nie będziesz już tak wdanym w żądzę zysku podłego. Bądź dobrej myśli, miej odwagę i ożywiaj w sobie nadzieję na uskutecznienie mojej obietnicy; odwłoka niepodobną jej nie czyni.
Sanczo odparł, że tak postąpi, choćby to tylko z konieczności miało być cnotą.
Tę rozmowę skończywszy, wjechali do lasu. Don Kichot rozłożył się pod pniem wiązu, Sanczo zaś, pod pniem buku, bowem te i inne drzewa mają tylko pnie, rąk zaś nie posiadają.

Sanczo nie bardzo dobrą miał noc, bowiem rzeźki chłód spowodował, że obite boki znów mu doskwierać poczęły. Don Kichot swemi zwykłemi marzeniami się zaprzątnął. Jednakże w końcu obaj oczy zamknęli. O świcie, w dalszą drogę ruszyli, zwracając się ku brzegom sławnej rzeki Ebro, gdzie im się przydarzyło to, co w następnem kapitulum opowiedziane będzie.

KAPITULUM XXIX
O SŁAWNEJ PRZYGODZIE W ZACZAROWANEJ ŁODZI

W dwa dni po wyjeździe z lasu, Don Kichot i Sanczo przybyli nad brzeg rzeki Ebro. Widok rzeki wielkie ukontentowanie w Don Kichocie sprawił. Nie mógł się napatrzyć jej brzegów zakwitłych i urodzajnych, czystości jej wód, obfitości płynnych kryształów i łagodnego nurtu. Widok ów miły tysiąc miłosnych myśli na pamięć mu przywiódł. Osobliwie wspominał sobie, co widział w jaskini Montesinos, chocia bowiem małpa mistrza Pietra oznajmiła mu, że tylko część tych rzeczy była rzetelna, a reszta zmyślona, to rycerz nasz wierzył zarówno w rzeczy fałszywe, jak i w prawdziwe, wcale przeciwnie do Sancza, który wszystko za wierutne kłamstwo poczytywał.
Gdy tak jechali, Don Kichot ujrzał nagle małą barkę, bez wioseł, masztu i lin, przywiązaną na brzegu postronkiem do pnia. Nasz rycerz obejrzał się na wszystkie strony, aliści nie ujrzał nikogo. Nie mieszkając, zeskoczył tedy z Rossynanta i rozkazał Sanczy, aby zlazł z osła i przywiązał oba bieguny do pnia topoli, czy wierzby, rosnącej w pobliżu. Sanczo spytał, co ma znaczyć to nagłe porwanie się z siodła i wierzchowców pętanie.
— Musisz wiedzieć, Sanczo — rzekł Don Kichot — że ta barka (nie masz w tem żadnej wątpliwości) zaprasza przyzywa mnie, abym wsiadł w nią i popłynął dać pomoc jakiemuś rycerzowi lub znacznej osobie, znajdującej się w niebezpiecznej toni. Tym sposobem właśnie postępują sobie czarnoksiężnicy, jak o tem mówią księgi, o historjach rycerskich składane. Gdy którykolwiek rycerz znajduje się w ściśnieniu i nie może wyjść ze złego razu, jak tylko przez wspór, okazany przez drugiego rycerza, ów, chocia od tamtego na trzy tysiące mil albo i więcej jest oddalony, zostaje przeniesiony na obłoku, albo też przepławiony w łodzi. W jednem mgnieniu oka czarnoksiężnicy przenoszą go powietrzem, albo morzem tam, gdzie chcą i gdzie jego pomoc jest potrzebna. Tę łódź zatem nie na co innego tu przysłano, jakem już namienił, a jest to prawda tak rzetelna, jak i to, że teraz dzień mamy. Nim tedy noc nastanie, przy wiąż do pnia Rossynanta i osła i pospieszajmy naprzód w imię Boże. Wsiądę do barki i uskutecznię tę przygodę, choćby mi ją i odradzali wszyscy braciszkowie z zakonu karmelitów bosych.
— Skoro tak jest — rzecze Sanczo — i skoro Wasza Miłość trwa z uporem w swoich cudackich przewiedzeniach, nic innego uczynić mi nie pozostaje, jak schylić głowę, według przysłowia, które mówi: „czyń, co ci każą i cierp, co możesz“. Jednakoż chcąc mieć sumienie spokojne, pragnę przestrzec Waszą Miłość, że ten statek, według mego rozumienia, nie należy do czarnoksiężnika, jeno do rybaków, co w tej rzece najsmakowitsze na świecie sardele łowią.
Sanczo, mówiąc to, wziął jednocześnie dwa bieguny, ostawiając ich, nie bez wielkiego w duszy żalu, opiece i poruczeństwu czarnoksiężników. Don Kichot rzekł mu, aby się nie turbował, bowiem ten, co ich powiedzie tak longique, będzie miał staranie także o ich bydlęta.
— Nie rozumiem panie, co to znaczy „loginque— rzekł Sanczo — bowiem takiego słowa jeszcze w mem życiu nie słyszałem.
— „Loginque“ — odparł Don Kichot — znaczy „dalekie“. Nie dziwota, że słowa tego nie rozumiesz, bowiem nie jesteś obligowany rozumieć po łacinie, jak niektórzy, co uważają, że łaciński język pojmują, a przecie w istocie rzeczy nic nie rozumieją.
— Rossynant i osioł już są uwiązane — rzekł Sanczo cóż nam teraz uczynić należy?
— Nic już odparł Don Kichot — tylko znak krzyża świętego uczynić i kotwicę podnieść; chcę rzec, wsiąść do barki i linę odciąć.
To rzekłszy, wskoczył do łodzi; Sanczo poszedł jego śladem. Gdy powróz przecięli, poczęła łódź od lądu się oddalać, niesiona pędem wody. Gdy Sanczo obaczył, że już na dwa kije od brzegu odpłynęli, jął drzeć ze strachu, rozumiejąc, że zaraz zginie. Największej mu jednak boleści przyczyniało to, że słyszał ryczenia osła i widział, jak Rossynant się szarpie, chcąc się oderwać. — WPanie — rzecze — osioł ryczy z tęsknoty — zaś Rossynant próbuje się zdjąć z uzdeczek, aby popłynąć za nami. Moi przyjaciele najmilsi, ostawajcie w pokoju! Szaleństwo, co nas odłącza od was, wkrótce się wniwecz obróci, a wówczas do was powrócimy.
Tutaj zaczął płakać rzewliwie, tak, iż Don Kichot, krzywo na niego spojrzawszy, rzekł gniewnym głosem: — Czego się boisz, podły tchórzu? Czego płaczesz ty, serce maślane? Któż cię prześladuje, albo cię ściga ty, szczurze domowy? Czegóż ci braknie, pisklę, pośród tych wszystkich obfitości? Zali chodzisz bosemi nogami po krzemienistych górach Rypheyskich, czy też siedzisz teraz rozparty wygodnie, jak książę, na ławce tej barki, którą wody tej rzeki spławiają, miłym biegiem, ażeby wkrótce dostała się ona na morze szyrokie. Tymczasem nie masz nijakiej wątpliwości żeśmy już siedemset, albo i osiemset mil ubiegli. Gdybym tu miał Astrolab, czyli miernik gwiazd, aby wziąć wysokość polu czyli osi świata, dokładniejbym ci to mógł powiedzieć, chociaż, jak zważam, jużeśmy przebyli, albo też bardzo blisko mamy przebrać się przez linję, czyli przez podział północny, który dwie strony świata na równe połowy przedziela.
— A gdy tę dzielnicę przejedziemy, o której Wasza Miłość powiada — spytał Sanczo — wieleż drogi ujedziemy?
— Nie mało zapewne — odparł Don Kichot — bowiem, zbliżywszy się do linji, o której namieniałem, będziemy mieli za sobą połowę trzystu sześćdziesięciu gradusów, czyli przedziałów i stopniów, co je zawiera okrąg ziemi, wedle rachunku Ptolomeusza, najlepszego ze sławnych kosmografów.
— Na Boga! — zawołał Sanczo — czy Wasza Miłość po to mnie z brzegu rusza, abym był świadkiem słów jakiegoś hultaja, po to mnie rusza, z przydatkiem jakiegoś lo czy lu, sam zresztą nie wiem.
Roześmiał się Don Kichot, usłyszawszy, co Sanczo uczynił z imienia zacnego kosmografa i rzekł:
— Winieneś wiedzieć, Sanczo, że Hiszpanie, jako też i wszyscy inni, co wsiadają na okręty w Kadyks-Porcie, aby do Indyj Wschodnich popłynąć, niezawodnie i wielokrotnie tego doznawali, iż, po przebyciu podziału północnego, wszystkie wszy i inne robactwa na nich ginęło, tak iż później nie można było naleść na statku jednego owada, choćby się i za niego zlotem zapłacić chciało. Jeżeli chcesz prawdy tej doświadczyć, przesuń rękę po swoich udach, jeżeli coś żywego napadniesz, to znak pewny, żeśmy jeszcze rzeczonej linji nie przejechali, jeżeli zaś nie, tośmy ją nieomylnie minęli.
— Nie wierzę temu — odparł Sanczo — jednakoż uczynię to, co mi Wasza Miłość każe. Nie wiem, jaka jest potrzeba takie próby czynić, skoro dobrze widzę memi oczyma, że zaledwie na pięć sążni od brzegu odpłynęliśmy, tak, że jeszcze widzę Rossynanta i osła w tem samem miejscu, gdzieśmy ich pozostawili. Teraz, gdy bacznie patrzę, przysiągłbym na moją duszę, że nie ruszamy się z miejsca, nawet krokiem mrówki.
— Uczyń tylko tę próbę, Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie mieszaj się do rozprawiania, bowiem nie wiesz, co to są kolury, albo cyrkuły, linje i kresy, paralikie, albo równo odległe, zodjaki, ekliptyka, pola i osie niebieskie, substitia, ekwinokcja, planety, znaki, punkta i miary, z których składa się sfera tak niebieska, jako i ziemska. Gdybyś znał się na tych rzeczach, albo przynajmniej na ich częściach, wiedziałbyś już dowodnie, ileśmy paralikii przecięli, ileśmy minęli konstelacyj i ile znaków oglądali. Mówię ci tedy jeszcze raz, abyś się obmacał i dobrze uda obszukał, przeświadczony bowiem jestem, że musisz być czystszy, niż karta białego papieru.
Sanczo włożył powoli rękę w lewą nogawicę, później podniósł głowę, spojrzał na swego pana i rzekł:
— Albo jest to doświadczenie omylne, albo też jesteśmy odlegli od owej linji o tysiące mil.
— Jakto — zapytał Don Kichot — zaliżeś coś wynalazł?
— Nawet kilka — odparł Sanczo i, strzepnąwszy palcami, zanurzył rękę w wodę. Tymczasem barka płynęła powoli za biegiem wody, nie będąc popędzana od skrytych czarnoksiężników, ani od innych tajnych duchów. Niósł ją sam nurt rzeki, który w ten czas cichy był i spokojny.
Nagle odkryli kilka wodnych młynów, pośrodku rzeki stojących. Don Kichot, zaledwie je ujrzał, rzekł do Sanczy gromkim głosem:
— Przyjacielu, odkrywa nam się miasto, zamek i twierdza, gdzie znajduje się uwięziony rycerz, albo jakaś królowa, infantka, czy też księżniczka nieszczęśliwa, której mam przybyć na odsiecz.
— O jakiem mieście, u djabła, o jakim zamku, czy też twierdzy mówi Wasza Miłość? — zapytał Sanczo. Zali nie widzicie, że są to młyny, stojące w wodzie, młyny, w których się zboże miele.
— Zamilcz, Sanrzo — rzekł Don Kichot — chocia te budowania podobne są do młynów, przecie nie są niemi w istocie. Czym ci sto razy tego nie powtarzał, że czarnoksiężnicy przemieniają i przeistaczają dla mnie wszystkie rzeczy, nie wyzuwając ich jednakoż z ich własności przyrodzonej. Nie powiem, aby je przerabiali w inne, potrafią tylko tak zwieść i ułudzie, że wydają się inakszego kształtu i pozoru. Doznałem tego żałośnie w przeinaczeniu mojej pani Dulcynei, jedynej ucieczki w ciężkościach oraz celu moich nadziej.
Tymczasem łódź, dostawszy się na wart, zaczęła płynąć spieszniej, niż przedtem. Młynarze, zajęci przy młynach, widząc, że pędzi wprost w burzliwy zakręt wód, od obrotu kół powstały, wybiegli coprędzej z długimi kijami, aby łódź odepchnąć. Ponieważ byli na twarzach i szatach umączeni, więc pozór mieli dziwaczny.
— Gdzie się zapędzacie, djabły wcielone? — krzyczeli ode młynów — czyście oszaleli? Czy chcecie, aby was kola młyńskie pogruchotały?
— Czym ci nie powiedział, Sanczo — rzekł Don Kichot — żeśmy przybyli do miejsca, gdzie mam pokazać, dokąd sięga mego ramienia dzielność? Spójrz, ile łotrów i hultajów wychodzi mi naprzeciw, ile monstrów chce się opierać mojej odwadze i ile stworzeń okropnych, a bezecnych odstraszyć mnie próbuje... Ale zaraz to obaczymy.
Rzekłszy to, podniósł się, stanął w barce i wielkim głosem jął wygrażać młynarzom:
— Hultajstwo wierutne i niegodziwe, zaraz, nie bawiąc, wypuście na wolność osobę, którą w tej twierdzy, albo więzieniu trzymacie w zaczarowaniu, jakiejkolwiek byłaby kondycji i stanu, bowiem jestem Don Kichotem z Manczy, zwanym inaczej Rycerzem Lwów, któremu niebo przeznaczyło przygodę tę do szczęśliwego doprowadzić końca. Wyrzekłszy te słowa, dobył szpady i począł nią machać w powietrzu.
Młynarze, nie rozumiejąc nic z tych wszystkich bredni, wystawili długie kije naprzeciw łodzi, którą bystrość wody pędem pod koła młyńskie zawracała. Sanczo-nieborak ukląkł i jął się modlić, aby go Bóg wybawił z tak niebezpiecznej toni. Bóg uczynił to, przez zręczność i usilną pracę młynarzów, którzy odwrócili łódź od kół bosakami, acz nie tak zręcznie, aby Don Kichot i Sanczo nie powpadali do wody. Dobrze, że Don Kichot umiał pływać, jak kaczor, lubo i tak woda dwa razy ponurzyła go do gruntu, dzięki ciężarowi zbroicy. Gdyby młynarze nie wskoczyli do rzeki i nie wydobyli ich na brzeg, miejsce to stałoby się dla nich obydwóch Troją. Położyli ich na ziemię, zmoczonych bardziej, niźli martwych z pragnienia. Sanczo, podniósłszy ręce i oczy do nieba, prosił Boga z całego serca, aby na przyszłość oswobodził go od zuchwałych pragnień i szalonych zamysłów jego pana. Wtem nadlecieli rybacy, do których barka należała. Widząc ją w kawałki od kół młyńskich pogruchotaną, rzucili się na Sanczę, aby go odrzeć z sukien. Nagabywali też o zapłatę Don Kichota. Don Kichot niewzruszony, jakby się nic nie stało, rzekł do młynarzów i rybaków, że chętnie za łódź zapłacić każe, ale pod obowiązkiem, że przywrócą pełną wolność osobie, czy też kilku osobom, co je w tym zamku więzione trzymają.
— O jakich osobach i o jakim zamku mówisz, ty człeku, na umyśle pomieszany? — zapytał jeden z młynarzy. — Czy myślisz zabierać ludzi, którzy przyjeżdżają tutaj, aby mleć ziarno w młynach?
— Dosyć na tem! — zaszemrał skroś zęby Dos Kichot. — Jest to widzę próżna rzecz, równie jak na pustyni kazać, chcieć przywieść tych hultajów k‘temu, aby czynu jakiegoś szlachetnego dokonali. Zapewne w tej przygodzie zeszło się dwóch czarnoksiężników; co jeden zrobi, drugi odrabia. Jeden mi przysłał barkę, drugi ją o młyńskie koła pogruchotał. Pan Bóg chyba tylko jeden temu zaradzi. Taki jest bieg świata; same jeno przeciwności, zdrady i oszukania, przewrotne. Już i zdzierżyć mi trudno!
Potem spojrzawszy na młyny i podniósłszy głos, rzekł:
— O mili przyjaciele, ktokolwiek jesteście, co zostajecie zamknięci w tem zamczysku, przebaczcie mi, że na moje i wasze nieszczęście wyzwolić was nie mogę. Może ta przygoda jest dla innego rycerza zachowana.
Rzekłszy to, ugodził się z rybakami i zapłacił im za łódź pięćdziesiąt reali, które Sanczo z wielką ciężkością im oddał, mówiąc:
— Jeszcze dwie takie przejażdżki wodne, a dno w mieszku obaczymy.
Rybacy i młynarze nie mogli się nadziwić tym dwóm cudakom, różniącym się swym wyglądem tak bardzo od innych ludzi. Nie udało im się takoż pojąć nic z dyskursów i zapytań Don Kichota. Ostawili ich, z myślą, że są ludźmi z rozumu obranymi i udali się do młynów, oraz do swych sieci.
Don Kichot i Sanczo powrócili do swoich bydląt zaś bydlęta powróciły do nich.

Taki był koniec przygody z barką zaczarowaną.

KAPITULUM XXX
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI Z PIĘKNĄ DAMĄ POLUJĄCĄ

Nasz rycerz i jego giermek, wielce smutni i zafrasowani, do swych biegunów powrócili. Zwłaszcza Sanczo był ciężko strapiony, bowiem ilekroć ktoś mu się dobierał do węzełka z uciułanemi pieniędzmi, miał wrażenie, że mu duszę z ciała dobywa. Gdy mu odbierano grosz, zdawało mu się, że źrenicę oka utraca. Wsiedli w głębokiem milczeniu na rumaki i oddalili się nieznacznie od sławnej rzeki; Don Kichot, zanurzony w swych zamyśleniach miłosnych, Sanczo w myśli zostania znacznym panem, od czego wiele oddalonym się uznawał. Chocia był prostakiem i głupcem, przecie dobrze miarkował, że czyny, zamysły i postępki jego pana były po większej części tylko dziwactwa i przywidzenia, tak dalece, że czekał tylko stosownej pory, aby, nie uczyniwszy obrachunku, ani nie pożegnawszy się ze swym panem, czmychnąć i do domu powrócić. Jednakoż fortuna inaczej zdarzyła, niż zamyślał.
Trafiło się, iż nazajutrz, nad wieczorem, Don Kichot, wyjeżdżając z lasu, rzucił wzrokiem na łąkę zieloną, na skraju której wielu ludzi stało. Zbliżywszy się, uznał, iż byli to polujący na ptactwo. Gdy się dalej przysunął, obaczył między nimi damę urodziwą, siedzącą na rumaku śnieżnobiałym, co miał na sobie rząd zielony i siodło wspaniałe, przetykane srebrem. Dama była przybrana w zielone suknie polowe, tak dobrane i ozdobne, iż zdało się że to sama ozdobność w jej osobę przemieniła się. W lewej ręce sokoła trzymała, co było Don Kichotowi powodem do mniemania, że musi być to jakaś znaczna dama i pani tych myśliwych. Jakoż było tak w samej rzeczy. Rzekł zatem do Sanczy:
— Jedź, mój synku, Sanczo, i powiedz tej damie, na białym rumaku siedzącej, że ja, Rycerz Lwów całuję ręce jej przedziwnej piękności. Jeżeli Jej Wysokość pozwoli, sam osobiście ucałuję je i złożę Jej zapewnienia pokornych służb moich we wszystkiem, co mi rozkaże. Zważaj dobrze, Sanczo, na to, co mówić będziesz i nie wściubiaj w to przywitanie mnóstwa przysłów swoim obyczajem.
— Właśnie WPan znalazł wściubiacza — odparł Sanczo. — Zali do mnie z taką mową obracać się należy? Alboli to pierwszy raz w mojem życiu poselstwa do wysokich i znakomitych dam odprawiam?
— Krom tego, coś je odbył do Jejmość pani Dulcynei — rzekł Don Kichot — nie wiem o innem, chyba, żeś nie odemnie był wyprawiony.
— Prawdą jest — odparł Sanczo — ale dobry płatnik nie boi się dać zastawy, zasię w dostatnim domu wnet stół do wieczerzy nakrywają, chcę rzec, że nie mnie to trzeba przestróg udzielać, bowiem jestem zdatny do wszystkiego i na wszystkiem znam się potrosze.
— I ja tak trzymam o tobie, Sanczo — rzekł Don Kichot — jedź szczęśliwie i niech cię Bóg prowadzi.
Sanczo ruszył zaraz truchcikiem, przynaglając osła do zmiany chodu. Przyjechawszy do miejsca, gdzie cię znajdowała piękna dama polująca, zlazł z kulbaki rzucił się na kolana i tym kształtem przemówił:
— Wysoka i piękna damo, ten rycerz, co go tam widać, Rycerzem Lwów zwany, jest moim panem, ja zasię jestem jego giermkiem, którego w domu Sanczo Pansą zowią. Ów Rycerz Lwów, który przed niedawnym czasem zwał się Rycerzem Posępnego Oblicza — przysyła mnie, abym powiedział Waszej Wysokości, że Ją uprasza o pozwolenie i dozwolenie, by mógł, za łaską Jej osobliwą i wiadomością własną, swoje pragnienie uskutecznić, co je ma, i które jest, jak powiada i jak mnie się zdaje, usługiwać wiecznie Waszej Dostojności i Piękności Wysokiej. Jeżeli mu Wasza Uprzejmość tego przyzwolenia udzieli, obróci się ono na dobro Waszej Wysokości, on zasię otrzyma fawor osobny, co go w ukontentowanie głębokie wprawi.
— Zaprawdę, mój wdzięczny panie giermku — odparła dama — odprawiłeś swoje poselstwo należycie, z wszystkiemi okolicznościami, jakich podobny urząd wymaga. Podnieś się, proszę, nie jest bowiem rzeczą przyzwoitą, aby giermek tak wielkiego rycerza, jakim jest Rycerz Posępnego Oblicza, o którym już doskonałe uwiadomienie mamy, na kolanach pozostawał. Wstań, mój przyjacielu i powiedz swemu panu, że wielkim zaszczyci faworem mnie i mego małżonka, księcia pana, jeśli nas odwiedzić zechce w naszym wiejskim domu, co go tu mamy w pobliżu.
Sanczo powstał, przenikniony pięknością i grzecznością tej damy. Najwięcej zadziwił się jednak usłyszawszy, że była już uwiadomiona o Rycerzu Posępnego Oblicza. Mniemał, że dlatego tylko nie nazwała go Rycerzem Lwów, iż niedawno sobie przybrał ten przydomek.
— Powiedz mi, panie giermku — rzekła księżna (o której nie wiadomo z jakiego była rodu) — zali twój pan nie jest tym rycerzem, o którym historję wydrukowano pod tytułem „Przedziwny hidalgo, Don Kichot z Manczy“ i który ma za panią swego serca pewną Dulcyneę z Toboso?
— Ten sam właśnie, Wasza Wielmoznosc — odparł Sanczo — ja zasię jestem jego giermkiem, o którym winno być w dziejach dołożone, jeżeli mnie tylko w kołysce nie przemieniono, chcę mówić, w druku nie przechrzczono.
— Cieszę się z tego wielce — rzekła księżna. — Jedź, mój przyjacielu, Pansa, i powiedz swemu panu, że jego przyjazd do naszych posiadłości jest nam wielce miły i że nic przyjemniejszego nam się stać nie mogło nad tę bytność.
Sanczo powrócił spieszno i wesoło z tak pocieszną wiadomością do swego pana. Rozpowiedział mu szyroce, co z tą damą rozmawiał, wynosząc pod niebiosy, w swym gminnym stylu, jej urodę, kształtność i grzeczność. Don Kichot na siodle się dobrze osadził, nogi w strzemionach utwierdził, poprawił szyszak i spiąwszy Rossynanta ostrogą, ruszył na ucałowanie rąk księżnej. Księżna przywołała tymczasem swego małżonka-księcia, i gdy Don Kichot się zbliżał, opowiedziała mu o poselstwie Sanczy. Księstwo czytali już byli pierwszą część Dziejów Don Kichota, znali więc cudacką naturę naszego rycerza. Czekali zatem na niego niecierpliwie, pragnąc go poznać jaknajprędzej. Umyślili obchodzić się z nim jego zwyczajem i zgadzać się z nim we wszystkiem, przyjmując go z wszelkiemi obrządkami rycerstwa błędnego, o jakich mówią księgi rycerskie, których lubownikami byli.
Wtem przybył Don Kichot z podniesioną przyłbicą; Sanczo, widząc, że chce zleść z konia, pragnął mu strzemię podtrzymać, ale gdy chciał szybko na ziemię zeskoczyć, zaplątała mu się noga w postronku, co był u burdy, tak iż nie mógł żadną miarą jej wywikłać i pozostał zawieszony, łbem i brzuchem na ziemi leżąc. Don Kichot, który nie miał obyczaju zsiadać z rumaka bez tego, aby mu giermek strzemienia nie podtrzymywał, mniemając, że Sanczo już puślisko trzyma, przechylił się całem ciałem na jedną stronę, pociągając za sobą siodło, snać źle podpięte i obalił się wraz z niem na ziemię, nie bez wielkiego wstydu.
Przeklinał pocichu biednego Sanczę, który się jeszcze nie mógł wydobyć z zawikłania. Strzelcy zaraz, z rozkazu księcia, skoczyli, aby dopomóc rycerzowi i giermkowi. Podnieśli Don Kichota, który srodze potłuczony, szedł, jak mógł nachramując, poczem przykląkł na jedno kolano przed parą książęcą. Książę nie chciał dopuścić tego uniżenia, zsiadłszy tedy prędko z rumaka, pochwycił go w ramiona i rzekł:
— Martwi mnie, panie Rycerzu Posępnego Oblicza, to nieszczęście, które się Wam przytrafiło, zaraz po wjeździe do mych włości. Aliści zaniedbania giermków bywają nieraz przyczyną cięższych przypadków.
— Fawor, który otrzymałem od tak wielkiego książęcia — odparł Don Kichot — czyni, że nie mógł bym się czuć nieszczęśliwy, nawet, gdybym był i spadł w abis najgłębszy, gdyż szczęście widzenia Was wydobyłoby mnie stamtąd bez szwanku i ze sławą. Mój giermek, oby Bóg mu tego nie pamiętał, lepiej umie jęzor rozwiązywać dla nieprzystojnego rozprawiania, niż popręgi zaciskać i siodło umacniać. Ale w jakimkolwiekbym się znajdował stanie, konno czy pieszo, stojąc lub leżąc, jestem zawsze gotów na wszelkie rozkazy i skinienia Waszej Dostojności i mojej pani, księżnej, królowej piękności i władczyni powszechnej grzeczności.
— Zamilczcie, panie Don Kichocie z Manczy — rzekł książę — tam, gdzie jest Jejmość pani Dulcynea z Toboso, nie lza bez przestąpienia słuszności, chwalić innej urody jak jej.
Sanczo tymczasem wyplątał się już z sideł, a znajdując się w pobliżu, nie czekał, aż jego pan odpowie, jeno rzekł:
— Nie można tego zaprzeć, aby Jejmość pani Dulcynea z Toboso nie była piękna bardzo. Aliści, gdy się tego najmniej spodziewać możesz, zając ci z pod nóg wylata. Mówię tak, bowiem słyszałem, że to, co my zowiemy przyrodzeniem, jest jak garncarz, który wazy lepi. Gdy jedną piękną utoczy, dwie, trzy, albo i sto podobnych uczynić zdoła. Dlatego też Jejmość Księżna, nieobludnie mówiąc, nic nie ustępuje w urodzie Jejmość Dulcynei.
Don Kichot obrócił się wówczas do księżnej i rzekł:
— Trzeba, aby Wasza Wysokość wiedziała, że nigdy rycerz błędny nie miał za giermka równego plotucha i krotochwilnika, jak ja. Jeżeli będę miał szczęście służyć Waszej Książęcej Mości, choćby przez kilka dni, on sam to da poznać dowodnie.
— Księżna odparła: — Że Sanczo jest żartowniś tem więcej go szanuję. Znak to, że ma rozum pojętny, bo żarty i facecje, jak WPan sam wiesz, nie wychodzą z umysłów grubych, a tępych. Z tego, że poczciwy Sanczo jest krotochwilnikiem, wnoszę, że musi być człekiem pojętnym i mądrym.
— I gadatliwym — przydał Don Kichot.
— Tem lepiej — odparł książę — bowiem siła facecyj nie można pomieścić w niewielu słowach. Nie chcąc teraz na próżnem gadaniu czasu trawić, proszę, aby Rycerz Posępnego Oblicza zechciał nam towarzyszyć.
— Wasza Książęca Mość, raczcie mówić Rycerz Lwów — rzekł Sanczo — bo już niemasz Rycerza Posępnego Oblicza.
— Niechże będzie Lwów — odpowiedział książę — upraszam więc raz jeszcze, aby WPan Rycerz Lwów raczył jechać z nami do mego zamku, który się znajduje w pobliżu. Spotka go tam przyjęcie, jakie należne jest tak wysokiej osobie. Ja i moja małżonka zwykliśmy przyjmować godnie wszystkich rycerzy błędnych, którzy tu przybywają.

Tymczasem Sanczo osiodłał już był Rossynanta. Don Kichot dosiadł swego bieguna, zaś książę pięknego rumaka. Wzięli księżnę w środek i udali się w stronę zamku. Księżna pragnęła, aby Sanczo jechał przy jej boku, bowiem niezmiernie rada słuchała go rozprawiającego. Sanczo nie dał się wiele prosić; wmieszał się między państwo i jako czwarty wdawał się i wrywał w mowę, ku wielkiej uciesze księżnej i księcia, którzy czuli się ukontentowani ze zdarzonej sposobności przyjęcia w zamku takiego rycerza błędnego i podobnego giermka.

KAPITULUM XXXI
KTÓRE ZAWIERA W SOBIE WIELE NIEPOŚLEDNICH RZECZY

Niezmierna była radość, którą Sanczo odczuwał, widząc się w łaskach u księżnej. Nie wątpił, że w tym zamku znajdzie obfitość podobną, co w domu Don Diega i Bazylego. Dobry objadacz lubił się uraczyć i gdy mu się zdarzała sposobność, wlot ją chwytał.
Historja opowiada więc, że nim dojechali do zamku, książę wprzód się tam udał, aby dać dworskim i służbie polecenia, jak się z Don Kichotem obchodzić mają. Gdy nasz rycerz, pospołu z księżną, do wrót zamku się zbliżył, zaraz ukazało się dwóch hajduków, czy masztelarzy, przybranych w długie do kostek suknie, z wybornego atłasu karmazynowego. Ci, nie mieszkając, wzięli Don Kichota za ręce, zsadzili go z konia i rzekli:
— Niechaj Wasza Wysokość poda rękę Księżnie Jejmości do zsiądnięcia z klaczy.
Don Kichot zaraz poskoczył; zaczęły się obustronne grzeczności oświadczenia, wkońcu zwyciężył opór księżny, która nie chciała zsiąść z klaczy, tylko za podaniem ręki księcia, małżonka swego. Mówiła, że nie jest tego godna, aby tak znakomitemu rycerzowi próżnego zatrudnienia przyczyniać. Wreszcie ukazał się książę i dopomógł jej na ziemi nogę postawić. O weszli na obszerny dziedziniec zamkowy, zbliżyły się do nich dwie kształtne panienki, zarzucając Don Kichotowi na ramiona wielki płaszcz purpurowy. Ganki na dziedzińcu zapełniły się ciżbą dworskich i panien służebnych. Wszycy wołali w glos:
— Witaj kwiecie i śmietanko rycerstwa błędnego.
Potem wszyscy, albo prawie wszyscy jęli kropić księstwo i Don Kichota wódkami pachnącemi. Nasz rycerz niezmiernie był zachwycony tem przyjęciem, pierwszy raz w życiu uznał się być prawdziwym i nieomylnym rycerzem błędnym, widząc, że obchodzą się z nim tak, jak z rycerzami dawnych wieków, o czem w księgach swoich czytał.
Sanczo, zlazłszy ze swego osła i trzymając się blisko księżny, wszedł do zamku. Aliści sumienie go zaraz ruszyło, że siwca samego bez dozoru pozostawił. Dlatego też przysunął się do pewnej czcigodnej ochmistrzyni, która z pannami dworskiemi wyszła przywitać księżnę i rzekł do niej cichym głosem.
— Mości pani Gonzales, czy jak się tam zowiecie...
— Zwę się donja Rodriguez de Grijalva — odparła ochmistrzyni — czego chcesz, mój przyjacielu?
— Chcę, aby WPani uczyniła mi grzeczność i wyszła do wrót zamku, gdzie znajdzie mego siwego osła. Raczcie pani odprowadzić go do stajni, bowiem nieborak jest wielce strachliwy i sam żadną miarą ostawać nie może.
— Jeżeli pan — rzecze ochmistrzyni — ma tyleż rozumu, co sługa, to, ani słowa, pięknych gości nabyliśmy. Idź sobie, mój poczciwcze do stu djabłow pospołu z tym, co cię tu przywiódł. Sam miej staranie o swego osła, bowiem my, ochmistrzynie tego zamku nie jesteśmy nawykłe do podobnych zajęć.
— Jednakoż słyszałem od mego pana — rzecze Sanczo — który jest prawdziwą wyrocznią w sprawie dziejów, że gdy pan Lancelot powrocił z Anglji.

...dziewice dbały o niego,
księżniczki o jego konia.

Co się zaś należy do mego osła, to nie pomienialbym go na rumaka pana Lancelota.

— Jeżeli jesteś trefnisiem dworskim, mój bracie — odparła ochmistrzyni — zachowaj swoje żarciki i drwiny, dla tych, którym one do smaku przypadną i którzy lepiej ci za nie zapłacą, niż ja, bowiem ode mnie i suchej figi nie wydostaniesz.
— Wtem pociecha — rzekł Sanczo — że byłaby ona mocno źrała; gdyby Wasza Miłość grała w sześćdziesiąt, nie potrzebowałaby ani jednej kreski mniej.
— O taki synu! — zawołała pani Rodriguez, już gniewem zapalona — jeżelim stara, z lat swoich będę zdawała rachunek nie tobie, niegodziwcze i hultaju, śmierdzący czosnkiem.
— Te słowa tak głośno wymówiła, że aż księżna je usłyszała. Obróciwszy się, obaczyła, że dama Rodriguez jest wielce poburzona i że ma oczy zapalone od złości. Spytała się zatem, co się jej stało i z kim miała sprzeczkę?
— Z kim? — odparła pani ochmistrzyni — z tym dwornym panem, który nalegał na mnie uporczywie, abym odprowadziła do stajni jego osła, co pozostał koło bramy zamku. Za przykład stawiał mi pewne damy, które miały staranie o jakiegoś Lancelota i o jego konia, a na końcu dokładał jeszcze, że jestem stara.
— To poczytuję za największą obrazę — rzekła księżna — jaką kiedykolwiek mi ktoś wyrządzić mógł.
I, obróciwszy się do Sanczy, rzekła:
— Zważ, przyjacielu Sanczo, że donja Rodriguez jest jeszcze młoda. Jeżeli czepek nosi, czyni to raczej dla pokazania swej godności; a takoż dlatego, że jest to w obyczaju powszechnym.
— Niechaj nieszczęsne będą te lata, co mi jeszcze do życia pozostają — odparł Sanczo — jeżelim to dla uszczypku wymówił. Powiedziałem te słowa jeno dlatego, że mam wielkie przywiązanie do mego osła, rozumiejąc, iż go lepiej nie mógłbym zalecić staranności niczyjej, jak tej damy dobrej i miłosiernej.
Don Kichot, który słyszał wszystko, rzekł do Sanczy:
— Zali się należy mówić tak w tym domu.
— Każdy gada WPanie, o swej potrzebie, tam gdzie się znajduje — odparł Sanczo. — Tutaj sobie o ośle przypomniałem i tutaj o nim mówię; gdybym był sobie o nim w stajni przypomniał, tambym o nim rozprawiał.
Na to rzekł książę:
— Sanczo dobrze mówi i nie trzeba go naganiać. Niechaj się pan giermek o swego osła nie turbuje. Osioł otrzyma wszystko, czego mu trza i będzie tu ugoszczony nie gorzej, niż Sanczo we własnej osobie.
Tocząc te dyskursy, miłe dla wszystkich, krom Don Kichota, weszli na piętro i zaprowadzili naszego rycerza do obszernej komnaty, bogatem obiciem ze złota litego przyozdobionej, gdzie od sześciu panienek kształtnych był ze zbroi rozebrany. Panienki te pouczone dobrze od książęcej pary, jak mają poczynać sobie z Don Kichotem, tak, aby ów był przeświadczony, że jest prawdziwym rycerzem błędnym usługiwały mu miast paziów. Don Kichot, gdy mu zbroję odjęto, pozostał w spodniach obcisłych i w łosim kaftanie. Chudy, wywiędły, i długi, z szczękami wydalonemi, przedstawiał widok, tak ucieszny, że panny mu usługujące, ani chybi rozpukłyby się ze śmiechu, gdyby go siłą nie były wstrzymały, przypominając sobie zlecenia księcia i jego małżonki. Prosiły rycerza o pozwolenie rozebrania go, bowiem chciały mu nałożyć koszulę białą, ale Don Kichot do tego nie dopuścił, wzbraniając się grzecznie i mówiąc, że obyczajność równie rycerzom błędnym przystoi, jak i dzielność. Prosił, aby zostawiły koszulę Sanczy. Później zawarłszy się z giermkiem w pokoju, gdzie bogate łoże stało, zrzucił szatki i koszulę przewlókł. Widząc, że sam z Sanczą pozostał, z takiemi słowy doń się obrócił:
— Rzeknij mi, bezwstydniku naszych czasów i starodawny głupcu, gdzieżeś się to nauczył tak źle spotykać białogłowę szedziwą i godną poszanowania, jaką jest dama Rodriguez? Byłaż to pora i czas przypominać o swym podłym ośle? Czy rozumiesz, że państwo, co tak wspaniale gości przyjmują, nie będą dbali o ich bydlęta?
Dla Boga! Sanczo, pozbądź się swego grubijaństwa i nie daj poszlakować, żeś jest utkany z grubej, chłopskiej tkaniny. Zważ, niegodny grzeszniku, że panowie tem większą cieszą się estymą, im obyczajniejsi i lepiej urodzeni są ich słudzy. Tę pierwszość nad innymi mają książęta i wielcy panowie, że są usłużeni od ludzi, równie grzecznych jak oni sami. Nie rozumieszże, nieszczęśniku, że gdy spostrzegą, że jesteś prostakiem i trefnisiem, z mózgu obranym, wnet z tego wnosić poczną, iż i ja jestem kuglarzem lub jakowymś rycerzem z przypadku?
Nie, nie, przyjacielu Sanczo, unikaj bacznie tych usterków; rozprawiacz nieuważny, który chce być nieustannym żartownisiem, za pierwszym postrabnięciem się, upada i staje się błaznem uprzykrzonym. Zawściągnij zatem swego języka, uważ słowa i myśl wprzód, co masz wymówić, nim gębę rozewrzesz. Przybyliśmy do tego miejsca, skąd, dzięki łasce boskiej i dzielności mego ramienia, wyjedziemy, mając niemałe pożytki na sławie i majętności.
Sanczo obiecał swemu panu, że gębę sobie zaszyje i w język się ugryzie, nim jakieś niestosowne i nieprzemyślane słowo wypowie. Niechaj zatem Don Kichot będzie spokojny na dalszy czas, bowiem nigdy nic takowego nie dopuści, coby złe porozumienie o nich sprawiało. Don Kichot ubrał się, za pas swą ulubioną szpadę zasadził, płaszcz czerwony z galonami na ramiona zarzucił, zaś na głowę nałożył kapelusik z zielonego atłasu, który mu panny pozostawiły. W takim ubiorze powrócił do wielkiej sali, gdzie zastał panienki, uszykowane w dwa rzędy po bokach komnaty i czekające, aby mu podać wszystko, czego trza do rąk obmycia, co też uczyniły z wielu ukłonami i dworności wyrażeniami. Później weszło dwunastu paziów na czele z marszałkiem, aby go zaprowadzić do jadalni, gdzie już książęca para oczekiwała na niego. Wzięli go między siebie i z wielką okazałością zaprowadzili do komnaty, gdzie był już stół bogato, na cztery osoby zastawiony. Książę i księżna wyszli naprzeciwko niego dla przyjęcia do drzwi pokoju, wraz z duchownym jednym, z tych, co to w Hiszpanji domami książąt rządzić się starają. Owi wysoko urodzonymi nie będąc, nie umieją nauczyć możnych tego świata, jakimi mają być w istocie, i pragną, aby wielkość książąt mierzyła się dusz ich nizkością, przez co ich do sknyrstwa brzydkiego przywodzą. Takim, powiadam, musiał być ów poważny duchowny, co wraz z księciem i księżną na powitanie Don Kichota wyszedł.
Po wielu grzeczności oświadczeniach, zasiedli do stołu, zmusiwszy wprzódy Don Kichota, aby pierwsze miejsce brał. Książę nalegał, aby gość zasiadł u przodu stołu, a chocia ów się wzbraniał, przecie wreszcie ustąpić musiał. Ksiądz usiadł naprzeciwko Don Kichota, zaś księstwo po bokach. Sanczo, przytomny temu wszystkiemu, był nadęty z uczczenia, które księstwo jego panu okazywali. Zważywszy te ceregiele i prośby, z jakiemi książę do Don Kichota się obracał, ustępując mu pierwsze miejsce, rzekł:
— Jeżeli Ichmość Księstwo mi pozwolą, opowiem o jednej okoliczności, względem zasiadania na pierwszem miejscu, co się w naszej wsi przydarzyła.
Zaledwie giermek te słowa wymówił, Don Kichot drżeć począł i trwożliwość okazywać, będąc mocno upewniony, że Sanczo głupstwo jakieś rzecze. Ów postrzegłszy niepokój pana, rzekł:
— Nie obawiajcie się WPanie, nie powiem nic, co by nie było do rzeczy służącego. Jeszcze pamiętam napomnienia, coście mi dali niedawno, względem mówienia siła, czy mało, źle lub dobrze.
— Wypadło mi to z pamięci, Sanczo — odparł Don Kichot — mów, co chcesz, tylko nie długo bawiąc.
— To, co chcę opowiedzieć — rzekł Sanczo — jest prawdą najrzetelniejszą, której może dać świadectwo mój pan, Don Kichot, tutaj przytomny.
— Dla mnie, możesz zmyślać do woli — odparł nasz rycerz — ja cię nie powstrzymam, przecie zważaj, co masz mówić.
— Jużem to przemyślał i nadmyślał — rzecze Sanczo — jak ów, co chcąc się czuć w bezpieczności, na larum dzwoni. Zaraz to zresztą obaczymy z samej opowieści.
— Prawdziwie Ich Książęce Moście dobrzeby uczyniły, każąc wydalić stąd tego głupca, który tysiąc bredniów gotów napleść — rzekł Don Kichot.
— Na życie mego męża — rzekła księżna — klnę się, że Sanczo ani na chwilę się odemnie nie oddali, lubię go bardzo i za męża rozumnego go poczytuję.
— Niechaj Wasza Wysokość, za to dobre rozumienie, co ma o mnie, choćby i ono niesłuszne było, tysiąc lat żyje — odezwie się Sanczo. A owóż i jest moja przypowiastka.
Szlachcic jeden z naszej okolicy, majętny i dobrego urodzenia, bo pochodził z rodu Alamos de Medina del Campo ożenił się z donją Mencią de Quinones, która była córką Don Alonza de Maranion, rycerza z zakonu świętego Jakóba, który utopił się w pobliżu Herradura. Przed kilku laty w naszej wsi były o niego wielkie zwady, w które także i mój pan, Don Kichot się był wmieszał. Wówczas to odniósł rany Tomasillo-Wartołeb, syn Ballasda-kowala. Powiedzcie WPanie, zali nie jest prawdą rzetelną, wszystko, co mówię? Proszę Was, abyście raczyli dać świadectwo, bowiem Księstwo Ichmoście pomyśleć gotowi, żem plotuch i kłamca.
— Dotąd — rzekł duchowny — zdajesz mi się być raczej plotuchem tęgim, niż szalbierzem, ale nie wiem czy dalej za kogoś innego mieć się nie będę.
— Tyle świadectw używasz, Sanczo — rzecze Don Kichot — i tyle przywodzisz szczegółów, iż muszę uznać, że prawdę powiadasz, ale skróć swoją powieść, bowiem inaczej, będziesz ją wlókł przez dwa dni.
— Niechaj Sanczo nic nie opuszcza — rzekła księżna — i niech tak prawi, jak umie, choćby miał gadać przez sześć dni, ochotną mnie znajdzie do słuchania. Jeśli ten cały czas na gadanie zużyje, będą to najmilsze dni życia mego.
— Powiadam tedy WPaństwo, że ów szlachcic, którego znam, jak swoje ręce, bo od jego domu do mego nie masz dalej, jak na wystrzelenie z kuszy, zaprosił raz do siebie ubogiego, lecz poczciwego kmiecia...
— Ciągnij dalej, przyjacielu — rzekł duchowny. — Weszłeś bowiem na drogę, po której z swoją opowieścią idąc, na koniec świata przybędziesz.
— Zatrzymam się w połowie drogi, jeśli się tak Bogu podobać będzie — odparł Sanczo. — Mówię zatem, że ów kmieć, przyszedłszy do domu szlachcica, co go zaprosił (Ach, nieborak szlachcic, niechże Bóg do raju przyjmie jego duszę, bo umarł potem niedługo, a jak powiadają, była to śmierć anioła)... mnie podówczas nie było w domu, bowiem udałem się do wsi Tembleque żyto żąć.
— Błagam cię, przyjacielu — rzekł duchowny — wróć prędko z tej wsi Temleque i nie grzeb szlachcica, a jeśli nie chcesz i mnie pogrzebać, kończ swoją opowieść.
— Otóż zdarzyło się, że gdy mieli już do stołu siadać... patrzajcie WPaństwo, zdaje mi się, jakbym ich widział żywych, tak mi w oczach stoją.
Księstwo niezmiernie cieszyli się z gniewu, który pokazywał po sobie duchowny, gdy Sanczo tak z przerywkami i dodatkami opowieść swoją ciągnął.
Don Kichot tymczasem jadowił się w bezsilnej złości.
— Mówię zatem — ciągnął dalej Sanczo — że gdy przyszło do stołu siadać, kmieć zaczął nalegać, aby szlachcic pierwsze miejsce wziął. Szlachcic zasię pragnął, aby jego gość wyżej usiadł, bowiem, jak mówił, w jego domu należy jego rozkazów słuchać. Kmieć, który za obyczajnego chciał uchodzić, żadną miarą na to przystać nie chciał. Wówczas gniewny szlachcic, chwycił go za ramiona i gwałtem na pierwszem miejscu posadził, mówiąc:
— Usiądź tu, gdzie ja chcę, prostaku, bowiem gdziekolwiek ja usiądę, będzie zawsze miejsce wyższe i pierwsze.
To jest moja opowieść. Mniemam, że dobrze jest tu przystosowana.
Tyle odmiennych farb wystąpiło na oblicze Don Kichota, iż jego cera ogorzała wydawała się jak z jaspisu. Księstwo, zrozumiawszy złośliwą przymówkę Sanczy, z trudem śmiech powstrzymali. Chcąc skręcić dyskurs i tak uczynić, aby Sanczo nie miał sposobności do dalszych ugryźliwości, księżna spytała Don Kichota, jakie ma wiadomości od pani Dulcynei z Toboso i czy nie posłał był jej w tych dniach jakich olbrzymów i łotrów, bowiem i być tego nie może, aby ich wielu nie przemógł.
— Mości Księżno — rzecze Don Kichot — należy, aby Wasza Wysokość wiedziała, że moje nieszczęścia nigdy kresu mieć nie będą, aczkolwiek początek miały. Zwyciężyłem w samej rzeczy wielu olbrzymów, posłałem jej niejednego hultaja i łotrzyka, aliści gdzież mają jej szukać i jak ją rozeznać, skoro jest zaczarowana i przedzierzgniona w najszpetniejszą dziewkę chłopską, jaką sobie tylko wystawić można.
— Nie wiem — rzekł Sanczo — ale mnie się zdała najwdzięczniejszą pod słońcem istotą. Co się tyczy zwinności i skoczków, to nie ustępuje najbieglejszej tańcownicy po linie. Skacze na grzbiet oślicy, jak kot na dach.
— Czyżeś ją w zaczarowaniu widział, Sanczo? — spytał książę.
— Jakżebym jej nie miał oglądać zaklętej — odparł Sanczo — a któż u kata, to wszystko odkrył, jeżeli nie ja! Jest tak zaczarowana, jako i mój ojciec.
Duchowny, usłyszawszy, że o czarnoksiężnikach i omamieniach rzecz idzie, dorozumiał się, że musi to być Don Kichot z Manczy, którego historję książę często czytywał. Ksiądz nieraz mu to naganiał, mówiąc, że jest prawdziwem szaleństwem podobne brednie czytać. Przeświadczywszy się w końcu, że jego dorozumienia słuszne były, obrócił się do księcia i rzekł w zapędzie gniewu:
— Wasza Wysokość będzie obowiązany zdać kiedyś rachunek Bogu, z tego, co czyni z tym człekiem. Ów Don Kichot, czy też Don Warjat, czy jak się on tam i zowie, nie zdaje mi się tak z mózgu obrany, jakby tego Wasza Wysokość pragnął, dając mu pochop do czynienia dalszych dziwactw i do brnięcia w myśli oblędliwe.
Później obrócił się do Don Kichota i rzekł:
— Co się do Was należy, panie półgłówku, któż Wam do łba wbił tę pustą nieroztropność, że błędnym jesteście rycerzem, że zwyciężacie olbrzymów, oraz że łotrzyków w niewolę bierzecie? Idźcie z Bogiem i pozwólcie, abym Wam rzekł: wracajcie do domu, pilnować swoich dzieci, jeśli je macie i swego dobra, miast błąkać się po świecie, karmić się wiatrem, śmiech i szyderstwo sprawując wszystkim, co Was znają. Gdzieżeście to, na Boga żywego, wyczytali, że byli i że są na świecie rycerze błędni? W którym zakącie Hiszpanii znajdują się olbrzymy, Dulcynee omamione i to mnóstwo dziwolągów, co, jak mówią, macie niemi głowę zaprzątnioną!

Don Kichot słuchał cierpliwie słów tej godnej osoby; widząc, że ksiądz mowę swoją skończył, nie zważając na uszanowanie, winne księstwu, wstał od stołu, z twarzą od gniewu zasrożoną, i rzekł... Ale ta odpowiedź sama warta jest osobnego kapitulum.

KAPITULUM XXXII
O ODPOWIEDZI, JAKIEJ DON KICHOT SWEMU NAGANIACZOWI UDZIELIŁ, A TAKOŻ O INNYCH ZDARZENIACH

Don Kichot porwał się na nogi i drżąc całem ciałem, tak jakby je żywem srebrem natarto, głosem przytłumionym i przerywanym, rzekł w te słowa:
„Miejsce, w którem się znajduję, poważanie, jakie zachowuję dla przytomnych ku Księstwa Ichmościów i uczczenie przyzwoite, jakie miałem i mam dla powołania, które Wasza Miłość sprawuje, wstrzymują gniew mój sprawiedliwy i popędliwości ręce wiążą. Chcę rzec, że bronią ludzie w pismach ćwiczonych, jak cały świat wie dobrze o tem, jest broń niewieścia, czyli język — dlatego też staje do walki, z równą bronią, używając jej przeciwko Waszej Miłości, od którego raczej rad dobrych spodziewać się należało, niźli haniebnych wyrzutów i nagan. Święte napomnienia, z szlachetnej intencji płynące, do innych się ściągają okoliczności i innych wymagają celów. Przynajmniej to powiedzieć mogę, że strofując mnie publicznie, tak surowie i z taką zapalczywością, przekroczyliście obręby wszelkiej sprawiedliwej nagany, bowiem w pierwszych jej granicach raczej łagodność niż porywczość zawierać się winna; nie będąc uwiadomiony o grzechu, który się gromić pragnie, nie lza traktować grzesznika, ni mniej, ani więcej, jako człeka z mózgu obranego i szaleńca. Niechaj mi Wasza Miłość powie — jakież to szaleństwo we mnie zważył, tak aby mnie potem potępiać, znieważać i rozkazywać mi, bym do domu ruszał i o dom ten, jako też o żonę i dzieci miał staranie, skoro nie jest wcale wiadome, zali jestem żonaty i zali dzieci posiadam. Czyż nie znaczy to wkraczać do cudzego domu natrętnie, z tym zamysłem, aby nad jego panami władzę sprawować? Czyż należy się, aby ci, którzy w ciasnych regułach jakiegoś kolegjum wychowani zostali, nie widząc świata dalej, jak na dwadzieścia lub trzydzieści mil wokoło, mieli sprosta mieszać się we wszystko oraz nadawać prawa rycerzom błędnym i błędne rycerstwo osądzać? Zaliż to sprawa pusta i czas źle zużyty, jeżeli ktoś przebiega świat, wzgardziwszy jego rozkoszami i przekładając nad nie trudy i znoje, które ludzi cnotliwych do nieśmiertelności wynoszą. Jeśliby rycerze, panowie wielcy, dowódcy i wodzowie, ludzie o znakomitych rodowitościach nazywali mnie szaleńcem — miałbym to sobie za obelgę nieznośną. Gdy jednakoż ludzie nauki taki o mnie sąd wydają, niechaj mówią co chcą i niech mnie sobie za półgłówka poczytują. Nigdy nie wkroczyli na ścieżkę rycerstwa błędnego i nigdy jej swoją stopą nie deptali, dlatego też tyle dbam o nich, co o złamany szeląg. Jestem rycerzem i jako rycerz zejdę z tego świata, jeśli się tak Najwyższemu podobać będzie. Niektórzy z ludzi kroczą wąską drogą ambicji i pychy, inni niskiem i podłem pochlebstwem się wspomagają, zaś jeszcze inni zmierzają ścieżką obłudy oszukańczej i tylko nieliczni drogę prawdziwej religji wybierają. Ja, dążąc za moją gwiazdą, która mi jest pobudką, zmierzam prostą drogą rycerstwa błędnego — profesji tej sprawowanie każe mi mieć w pogardzie dostatki i bogactwa tego świata, aliści nie cześć i honor.

„Prostowałem błędy, karałem swywole, naprawiałem mnóstwo nieprawości, zwyciężałem olbrzymów i poczwary stopą moją deptałem. Jestem zakochany, acz tylko tyle, jak to się należy rycerzom błędnym. Będąc rycerzem, nie należę do liczby miłośników nierządnych, tylko do Platona naśladowców i kochanków umiarkowanych. Zamysły moje zawsze do wysokiego i szlachetnego celu zmierzają, który jest świadczyć dobro całemu światu i nikomu krzywdy nie wyrządzać. Jeżeli ten, co tak czyni, i ten, co tak myśli zasługuje na miano głupca — zdaje się w tym zupełnie na sąd Księstwa Ichmościów“
— Zaprawdę — rzecze Sanczo — wybornie to WPan powiedział i na tem poprzestaćby należało. Nie ma bowiem już tu nic do gadania, nic do myślenia, ani nic do utrzymywania przed światem, zwłaszcza że ów ojciec wielebny twierdząc, jakoby nie było nigdy na świecie rycerzy błędnych, a takoż że ich dzisiaj nie ma, dał dowód, że się całkiem nie zna na rzeczach, o których mówi, czemu się zresztą dziwić nie lza.
— Czy to nie wy jesteście przypadkiem — zapytał ksiądz — tym Sanczo Pansą, któremu, jak mówią, wasz pan wyspę obiecał?
— Tak jest, w samej rzeczy — odparł Sanczo — i wart jej jestem tak dobrze, jak kto inny, bowiem należę do tych, co to zbliżając się do ludzi zacnych, sami zacni się stają, do tych, którzy mówią: „Nie gdzie się rodzisz, lecz u kogo żresz“ i „gdy się oprzesz o dobre drzewo, dobry cień cię okryje“.
Oparłem się o dobrego pana i od wielu miesięcy już z nim po świecie jeżdżę, będąc z nim jednego ducha i umysłu. Niechaj zatem żyje mój pan i niech ja takoż żyję, bowiem nie będzie mu schodzić na królestwach do rozdania, ani mnie na wyspach do rządzenia.
— Nie, zapewne, przyjacielu Sanczo — rzekł w tej chwili książę — gdyż przez wzgląd na WPana Don Kichota, czynie cię w tej chwili gubernatorem jednej z mych wysp wakujących, a takoż nie najpodlejszych, jeśli o rozciągłość chodzi.
— Padnij na kolana, Sanczo — rzekł Don Kichot — i ucałuj ręce Jego Wysokości, za tę łaskę, jaką ci wyświadcza. Sanczo uczynił tak, aliści w tej samej chwili duchowny powstał od stołu, z obliczem zagniewanem i rzekł:
— Na tę sukienkę duchowną, którą noszę, przysięgam, że Wasza Dostojność jest niemniej szalony, od tych grzeszników. Zważcie proszę, zali nie mają być szaleni, skoro ludzie rozumni w tem szaleństwie i głów zawrocie ich utrzymują i szaleństwo to uświęcają. Niechże Wasza Dostojność z nimi pozostaje, co się mnie tyczy, to dopóki w zamku bawić będą, moja noga tu nie postanie.
Rzekłszy to i nie dokończywszy jadła, wyszedł z komnaty: prośby księstwa nie mogły tego sprawić, aby się zatrzymał. Książe zresztą nie nalegał zbytnio, bowiem przeszkadzał mu śmiech, który ten zapalczywy gniew księdza w nim obudził.
Przestawszy się śmiać, rzekł do Don Kichota:
— Zaprawdę, Mości Panie Rycerzu Lwów, odpowiedział WPan tak godnie i należycie temu księdzu, że już nie trzeba pragnąć żadnego uczynienia zadość, za tę rzekomą zniewagę, która wcale taką nie jest, gdyż, jak sami o tem lepiej ode mnie wiecie, zelżywość, która nas zarówno od kobiet, jak i duchownych spotyka, wcale nie może być za zelżywość poczytywana.
— To prawda — odparł Don Kichot — przyczyna zaś jest ta, że ten, kto nie może być zelżony, innego także zelżyć nie jest w stanie.
Białogłowy, dzieci i duchowni nie mogą bronić się, kiedy się ich znieważa, nie można im także sromoty przyczynić, gdyż między obrazą a zniewagą, jak Wasza Dostojność dobrze wie o tem, różność znaczna zachodzi. Zniewaga pochodzi od tego, co ją może wyrządzić, co ją wykonuje, zaś wykonawszy, utrzymuje opornie; obraza natomiast może przyjść od kogobądź, bez tego, aby się zniewagą stawała. A otóż i przykład stosowny. Jakiś człek przechadza się po ulicy, nie myśląc o żadnej zatardze. Wtem napada na niego dziesięciu zbrojnych i obija go kijami. Napadnięty chwyta szablę do ręki, i czyni swoją powinność, jednakoż wielka liczba nieprzyjaciół udaremnia jego wysiłki, nie pozwalając mu się zemścić. Można powiedzieć, że człek ten został obrażony, lecz że nie odniósł obelgi, jak to i przez inne podobieństwo okazać się może. Pewien człek drugiego z tyłu kijem obija, poczem uczyniwszy to, zaraz ucieka; ten go goni, aliści nie może go doścignąć. Ten, na którego razy kija spadły, został obrażony, lecz nie znieważony, ponieważ zniewaga podtrzymana być musi. Gdyby jednak ten, co z tyłu razy kija wymierzył, wziął do rąk szpadę i dotrzymał pola nieprzyjacielowi swemu, pobity otrzymałby wraz urazę i zniewagę — obrażenie, że go napastnik zdradziecko poturbował, — zniewagę, bowiem ten, co go był pobił, utrzymał ją, stawiwszy mu czoło i nie podawszy tyłu. I tak zatem, według ustaw przeklętego pojedynku, mogłem być obrażonym, nie odniósłszy jednak zniewagi, bowiem dzieci nie mają rozumu, równie jak i kobiety; nie mogą uciekać, ani nie mają na co czekać. Toż samo powiedzieć możemy o ludziach duchownego stanu. Te trzy osób rodzaje pozbawione są broni zaczepnej, jak i obronnej. Dlatego też, jakkolwiek obrona własna jest ich powinnością, przecie nikogo obrazić nie mogą. Chocia więc powiedziałem przed chwilą, że obrażony zostałem, przecie teraz twierdzę, że żadnym kształtem stać się tak nie mogło, gdyż ten, co nie może obrazy odnieść, tem mniej zadać ją jest w stanie. Dla tych racyj nie mogę się czuć dotknięty obelgami, które na mnie miotał ów poczciwiec. Radbym był tylko, aby tu dłużej zabawił, tak bym go zdołał wyprowadzić z błędu, w którym pozostaje, twierdząc, że nigdy nie było na świecie błędnych rycerzy. Gdyby pan Amadis, albo też który z niezliczonego jego pokolenia słowa te usłyszał, za pewne to kładę, że Jego Rewerencja miałby się z pyszna.
— Na mą duszę, — zawołał Sanczo — przysiągłbym na wszystko, iż jednem cięciem naodlew rozpołowiliby go od góry do dołu, niby owoc granatu lub melon, dobrze źrały. Ach byli to właśnie ludzie, do podobnych łechtań i żarcików nawykli! Przysięgam, że gdyby pan Renaud z Montbalbanu racje tego poczciwca usłyszał, zarazby mu na gębę knebel nałożył, iż i przez trzy lata gadaćby nie mógł. Niechaj im tylko wlezie w drogę, a obaczymy w jakim stanie z rąk ich wyjdzie!
Księżna za boki się trzymała ze śmiechu, słuchając tych przymówek Sanczy, którego uznawała za zabawniejszego jeszcze głupca, niż jego pan — wielu ludzi to jej zdanie podzielało.
Don Kichot uspokoił się wreszcie i wówczas dokończono posiłku. Gdy już obrus zdjęto ze stołu, weszły do komnaty cztery panny dworskie. Pierwsza niosła miednicę srebrną, druga takąż nalewkę, trzecia miała zarzucone na ramię dwa ręczniki z białego i ozdobnego płótna. Czwarta, mając rękawy po łokcie zakasane, trzymała w rękach (które ani chybi białe być musiały) kulę pachnącego mydła z Neapolu. Ta, która miednicę niosła, podstawiła ją wdzięcznym ruchem pod brodę Don Kichota, który, nie rzekł słowa, zadziwiony srodze podobną ceremonją, acz mniemając, że obyczaj tego kraju wymagał mycia nie rąk, lecz brody, swoją brodę jak tylko mógł daleko wyciągnął — w tej samej chwili z dzbanka polała się woda, pod czas gdy panienka, mydło trzymająca, zaczęła mu pocierać szybko brodę, tworząc na niej jakby śniegu płaty, bowiem ta mydlnica również biała była. Panienka natarła nie tylko brodę, lecz całe oblicze i oczy cierpliwego rycerza, tak iż zmrużyć je całkiem musiał. Książę i księżna, nie będąc wcale o tym żarcie uwiadomieni, czekali jaki będzie koniec tego niezwyczajnego mycia. Panienka, która rolę balwierza przedstawiała, dobrze Don Kichota namydliwszy, uczyniła pozór, że jej wody zabrakło, rozkazała przeto, tej co nalewkę trzymała, aby poszła po świeżą, prosząc jednocześnie Don Kichota aby poczekał chwilę. Don Kichot pozostał z tak śmiesznym i dziwacznym pozorem, jak to sobie tylko wystawić można.
Wszyscy przytomni, w wielkiej liczbie tam zgromadzeni, zważali go z szyją długą na pół łokcia i maurytańską trocha, z oczyma zamkniętemi i brodą pełną mydła. Wielki to cud zaiste i wielkiego rozumu oznaka, że się od śmiechu wstrzymać mogli. Panienki, które ten żart wymyśliły, trzymały oczy wbite w ziemię, nie ośmielając się spojrzeć na swego pana lub panią. Co się Ichmość Księstwa tyczy, to naprzemian złość i chęć do śmiechu nimi owładała, tak, iż nie wiedzieli sami, zali zuchwalstwo panienek dworskich ukarać, zali też je nagrodzić za pociechę, jaką odnosili, widząc tak pocieszny pozór Don Kichota.
W końcu przybyła panna z nalewką i zaraz dokończono myć Don Kichota. Wówczas to młódka, która ręczniki trzymała, wytarła go do sucha letko i powoli, poczem wszystkie cztery zgięły się przed nim w głębokiem pokłonie. Już i odejść zamierzały, gdy książę, nie chcąc, aby Don Kichot poznał się, że z niego dworują, przywołał panienkę z nalewką i rzekł: — „Umyjcie i mnie, bacząc, aby wam wody nie zabrakło“. Wówczas to zbliżyła się subtylna i skrzętna panna. Podstawiła niedużą miednicę księciu pod podbródek, tak jak uczyniła to przedtem Don Kichotowi; poczem wszystkie wraz jęły namydlać, myć i osuszać. Dokonawszy swego dzieła, złożyły ukłon głęboki i wyszły z komnaty. Później uznano, że książę gotów już był ukrócić zuchwalstwo, gdyby go nie umyły, tak jak Don Kichota — uniknęły zręcznie tej kary, namydlając swego pana.
Sanczo Pansa zważał bacznie wszystkie te ceremonje obmywania, mówiąc do siebie:
— Hej, na Boga żywego, gdyby w tym kraju panował obyczaj umywania bród giermkom, tak jak się je umywało rycerzom, wierę, nie byłoby to wcale od rzeczy. Za większy fawor poczytywałbym sobie jednak, gdyby mnie wraz i wygolono.
— Cóż tam szemrzesz przez zęby, miły Sanczo? — zapytała księżna.
— Mówię, Mości Pani Księżno — iż słyszałem, że na dworach innych książąt dają zawsze po stole wodę do umycia rąk, jednakoż bród w ługu nie piorą. Dlatego też dobrze jest żyć długo, aby dużo widzieć, aczkolwiek powiadają również, że ci, co długo żyją, wiele wycierpieć muszą, Umycie takowe jest atoli bardziej przyjemne, niż przykre.
— Nie turbuj się, przyjacielu Sanczo — rzekła księżna — gdyż każę cię umyć moim pannom dworskim, a nawet kąpiel sprawię ci w ługu, jeśli zajdzie potrzeba.
— Na ten czas kontentuję się umyciem brody — odparł Sanczo — co się reszty tyczy, to z biegiem czasu będzie, jak Bóg zechce.
— Panie marszałku — rzekła księżna — niechaj dla Sanczy będzie to, czego żąda. Przykazuję ściśle spełnić jego wolę.
Marszałek odparł, że pan Sanczo będzie we wszystkiem usłużony godnie. Rzekłszy to, udał się na obiad, zabierając z sobą Sanczę. Księstwo Ichmoście pozostali przy stole z Don Kichotem, wiodąc dyskursy o mnóstwie rzeczy przeróżnych, zawsze jednak stosujących się do rycerstwa błędnego. Księżna poprosiła Don Kichota, aby jej okryślił piękność pani Dulcynei, co może łatwo uczynić, mając pamięć znakomitą. Zgodnie z tem, co wieść o jej urodzie niesie, musi to być najkształtniejsze i najpiękniejsze stworzenie na świecie, a takoż i w Manczy całej. Don Kichot, usłyszawszy życzenie księżny, jął wzdychać głęboko, później zaś rzekł:
— Gdybym mógł wyrwać z piersi serce i położyć je tutaj na stole, na półmisku, na oczach Waszej Dostojności, język mój zbyłby się trudu przedstawiania tego, co tylko z wielkim trudem — imaginować sobie można, gdyż Wasza Dostojność ujrzałaby w tem sercu żywy jej obraz, z prostotą wielką wyobrażony. Jakżebym mógł teraz Waszej Książęcej Mości opisać i odrysować dokładnie, szczegół po szczególe wszystkie wdzięki nieporównanej Dulcynei z Toboso, skoro jest to ciężar, do udźwignięcia którego innych ramion trzeba niż moje. Tem przedsięwzięciem zająć się powinien pędzel Timanta i Apellesa, a takoż rylec Zysippa, aby odmalować, wyryć w marmurze i bronzie konterfekt pani Dulcynei. Trzebaby tu także cycereńskiej i demostenesowej wymowy, aby stosowną pochwałę jej piękności oddać.
— Co WPan chciałeś powiedzieć przez tę „demostenesową“ — rzekła księżna — jest to słowo, o którem nigdy nie słyszałem, odkąd na świecie żyję.
— Retoryka demostenesowa — odparł Don Kichot — czyli, jakby powiedzieć równie można, retoryka Demostenesa, tak jak się mówi retoryka Cycerona, zamiast cycerońska — była jedną z dwóch największych retoryk świata.
— To prawda — rzekł książe, poczem obracając się do księżnej dodał: — Widocznie ślepi byliście pani księżno, pytanie to zadając.
Z tem wszystkiem, panie Don Kichocie, uczynisz nam WPan rzecz niewypowiedzianie miłą, jeżeli choćby pierwsze dasz okryślenie tej damy nieporównanej. Jestem twardo upewniony, że tak wspaniale wystawioną zostanie, iż pozazdroszczą jej najbardziej urodziwe.
— Stałoby się tak, ani chybi — odparł Don Kichot — gdyby nieszczęście, co ją przed niewielu dniami doświadczyło, mieszając w moim umyśle jej wyobrażenie, nie było tej natury, iż mi teraz raczej damę moją opłakiwać trzeba, niż opisywać. Należy, aby Wasze Dostojności wiedziały, że, gdy przed niedawnym czasem udałem się do Toboso, aby ucałować jej ręce i aby otrzymać od niej błogosławieństwo i ochotne przyzwolenie na trzecie moje w świat wyruszenie, znalazłem ją w stanie całkiem odmiennym od tego, w jakim ją zastać się spodziewałem.
Ujrzałem ją zaczarowaną, przedzierzgniętą z księżniczki w grubą chłopkę, przemienioną z pięknej w szpetną. Anioł stał się djabłem, dziewica woniejąca wszelkimi pachnidłami — cuchnącą, wstydliwa i wstrzemięźliwa — natrętną i uprzykrzoną, światłość ciemnością, mówiąc pokrótce Dulcynea z Toboso stała się brudną chłopką z Sayago.[98]
— O, na Boga żywego! — zawołał książę — któż był tak nieludzki, aby tę wielką krzywdę całemu światu wyrządzać? Kto odjął mu tę nieporównaną urodę, która go radawoła, osobny wdzięk i powab, który go czarował, kto wyzuł świat ten z przystojności i obyczajności, tak godnej zalecenia?
— A któżby — odparł Don Kichot — jeżeli nie jeden z tej wielkiej liczby zazdrosnych czarnoksiężników, co mnie nieustannie prześladują, jeżeli nie jeden z tego plemienia, które na świat wychynęło, aby zatłumiać, przećmiewać i niszczyć sławę czynów wojennych, przez ludzi zacnych dokonanych, zaś wywyższać czyny podłe i ladajakie. Czarnoksiężnicy mnie prześladowali, czarnoksiężnicy mnie prześladują i zawsze, jak widzę, prześladować mnie będą, wpóki nie zagrzebią, wraz ze mną moich czynów rycerskich w głębokiej zapomnienia bezdenności. Szkodzą mnie i do żywego mi dokuczają. Wiedzą przytem w jaką najdotkliwszą część mnie ugodzić, bowiem odjąć rycerzowi błędnemu damę jego serca, jest to jakby pozbawić go wzroku, którym patrzy na słońce — żywioł oświecający, utrzymujący i posilający jego życie. Namieniałem to wiele razy i teraz jeszcze raz powiem, że rycerz błędny bez damy jest, jak drzewo liści zbyte, jak domostwo bez węgielnego kamienia i jak cień bez ciała, od którego pada.
— Nic tu więcej przydawać nie trza — rzekła księżna — z tem wszystkiem jednakoż, jeżeli mamy dać wiarę historji, która przed niejakim czasem ukazała się na widok, z powszechnem wszystkich zachwaleniem, historji, opisującej przewagi orężne JWPana Don Kichota z Manczy, tedy, jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, należy to mniemanie powziąć, że Wasza Miłość nigdy nie widział pani Dulcynei z Toboso i że ma to być istota, której niemasz wcale na świecie, bowiem została wymyślona i przywidziana, poczęta i zrodzona w imaginacji Waszej Miłości, poto, aby WPan przydawał jej jakie sam chcesz powaby i doskonałości.
— Jest wiele o tem mówić — odparł Don Kichot Bóg jeden wie, jeżeli jest lub nie Dulcynea na świecie, czyli rzetelna, lub też wynaleziona; są to rzeczy, które dopiero na końcu sprawdzić będzie można.
Jakkolwiekbądź, ja nie zrodziłem i nie wydałem jej na świat, zważam ją jeno taką, jaką winna być dama, posiadająca wszystkie zalety potrzebne na to, aby się stała sławną pośród wszystkich dam świata, czyli urodziwą bez żadnego braku a wady, poważną bez pychy i odętości, miłująca z wszelką przystojnością, miłą w swojej dworności, która jest dobrej edukacji skutkiem, wreszcie pochodzącą z rodu znakomitego, bowiem nad krwią zacną piękność króluje i błyszczy w wyższym stopniu, niźli nad zaletami i wdziękami,
co z podłego się wywodzą stanu. — To prawda — rzecze książę — acz proszę WPana Don Kichota, aby mi pozwolił wypowiedzieć jedną trudność, którą mi sprawiło czytanie historji o jego wielkich czynach traktującej. Choćbyśmy się zgodzili na to, że istnieje Dulcynea z Toboso, lub gdzieindziej, poza tą wsią, choćby była urodziwa w najwyższym stopniu, tak jak ją WPan nam tutaj wystawiasz, przecie, widzi mi się, że nie może wchodzić w paragon, co do rodowitości, z Orianami, Alastrajerami, Madasimami i innemi podobnemi, których pełne są dzieje rycerskie, jak o tem WPan sam wiesz najlepiej.
— Na to Mości Książe — rzecze Don Kichot — powiedzieć mogę, że Dulcynea jest dziecięciem dzieł i uczynków swoich, że cnota poprawia krew i że więcej należy szacować człeka podłego stanu, wówczas gdy jest cnotliwy, niżli człeka występnego o wysokiem imieniu; przydam jeszcze, że pani Dulcynea ma za proporzec i zbroję to, co dać jej może scertum i koronę królowej, bowiem zasługi pięknej i cnotliwej białogłowy zdolne są prawdziwe cuda czynić, zawierając w sobie wszelkie możebności szczęścia i fortuny najznakomitszej.
— Powiem tylko WPanie Don Kichocie — odparła księżna — że we wszystkich swoich dyskursach stąpacie twardą nogą i jak się mówić zwykło, z sondą w ręku. Oto dlaczego odtąd całkiem przeświadczona, podawać będę do wierzenia wszystkim w domu moim, a także, gdy zajdzie potrzeba, księciu memu panu, że jest w Toboso żywa Dulcynea, urodziwa i wysoko urodzona i że zasługuje ona ze wszechmiar na to, aby służył jej rycerz tak znamienity, jak Don Kichot z Manczy, co jest rzeczą najbardziej godną i zaszczytną, jak to sobie tylko wystawić można. Z tem wszystkiem jeszcze mi jedna wątpliwość pozostaje i nie mogę się powstrzymać, aby nie wyrazić tej urazy, co ją żywię dla Sanczo Pansy. Skrupuł jest ten, że namieniona historja opowiada nam, iż Sanczo Pansa wówczas, gdy oddawał pani Dulcynei list od Waszej Miłości, zastał ją zboże przesiewającą przetakiem, co mówiąc prawdę, każe powątpiewać o zacności jej urodzenia. Sanczo, dla lepszego upewnienia, przydał wówczas jeszcze, że było to zboże wyrośnięte.
— Mościa Księżno — odpowie Don Kichot — należy, aby Wasza Dostojność wiedziała, iż wszystkie przypadki, które mi się zdarzają, przynajmniej po większej części, przechodzą zwykle granice tych, co dla innych rycerzy błędnych są zachowane; bądź dzieje się to, przez niezgłębione przeznaczeń wyroki, bądź też przez zawziętość i złość nienawistnych czarnoksiężników. A jest to rzecz powszechnie znana i niewątpliwa, że pospolicie rycerze błędni obdarzeni są jakąś skrytą własnością: jeden naprzykład nie mógł być omamiony, drugi miał skórę tak twardą, iż jego ciało zawsze nieranione pozostawało.
Taki był Roland znamienity, jeden z dwunastu parów Francji, o którym powiadają, iż nie mógł być rażony, tylko w podeszwę lewej nogi i to szpilką jeno. Dlatego też, gdy Bernard del Carpio zwyciężył go pod Roncevaux, wiedząc, że nie będzie mu mógł odjąć życia szpadą, podniósł go i zadusił w swych ramionach, przypominając sobie ani chybi śmierć, jaką zadał Herkules Anteuszowi, pysznemu olbrzymowi, zwanemu także synem ziemi. Chcę z tego wnosić, iż i ja także mogę posiadać którąś z tych własności, nie tą jednak, abym rażony być nie mógł, bowiem eksperjencja mi wykazała, że mam skład subtylny ciała, które sztych orężny przeniknąć łatwie może, a do tego również podpadam omamieniom, bom się widział w klatce więzionym, gdzie cały świat nie byłby zdolen mnie zamknąć, gdyby nie siła czarów. Z tem wszystkim sam się stamtąd później wydobywszy, mniemam, że już nie zdarzy się taki czarnoksiężnik, coby mnie znów uwięził. Przeto ci przeklęci czarnoksiężnicy, widząc, że nie mogą swej złości prosto na mnie wywrzeć, mszczą się na rzeczach, co mi są na świecie najmilsze. Zamyślają życia mnie pozbawić, znęcając się nad moją Dulcyneą, przez którą żyję. To mnie wierzyć każe, iż, gdy giermek mój poselstwo sprawiał, przedzierzgnęli ją w szpetną chłopkę, zajętą tak niegodną i grubą pracą jak przesiewanie zboża. Alem już dawniej namienił, że nie było to ziarno wyrośnięte, ani też inny zboża rodzaj, lecz wielkie perły orjentalne. Na dowód tej prawdy, niechaj się Wasze Dostojności dowiedzą, że przed niedawnym czasem, bawiąc w Toboso, nie mogłem odnaleźć pałacu Jejmość Dulcynei — tymczasem nazajutrz Sanczo, mój giermek, ujrzał ją w jej pierwotnej, nieprzemienionej postaci, która jest najpiękniejszą na świecie; mnie zaś pani Dulcynea wydawała się brzydką i grubą chłopką, głupią w swojej mowie, aczkolwiek przecie jest wcieloną mądrością. A że ja sam nie jestem teraz omamiony, ani być nim dla różnych racyj nie mogę, tedy ona jest odczarowana, przeistoczona, przedzierżgnięta i odmieniona. Na niej to ci nieprzyjaciele moi zemstę na mnie wykonali i dla niej to żyć będę we łzach nieustannych, wpóki jej nie ujrzę do pierwotnej przywróconą postaci.
Rzekłem to wszystko, aby nikogo nie zatrudniało to, co Sanczo mówił o pytlowaniu, czy przesiewaniu zboża przez panią Dulcyneę, bowiem, jeśli czarnoksiężnicy mogli ją odmienić dla mnie, nie dziwota, że toż samo zdołali uczynić i dla niego. Ducynea jest zacna i wysoko urodzona; wywodzi się z jednego z najszlachetniejszych rodów z Toboso, gdzie ich jest zapewne niemało i dobrze zacnych.
Zapewne nie trzeba mniemać, aby miejsce urodzenia jej dodawało zaszczytu, bowiem ona je uczyni sławnem, tak jak Troja stała się sławna dla Heleny, zaś Hiszpanja dla Cava,[99] acz z lepszego tytułu i z większem rozgłoszeniem. Z drugiej strony chciałbym, aby Wasze Dostojności wiedziały, że Sanczo Pansa jest giermkiem najzabawniejszym z wszystkich tych, którzy kiedykolwiek służyli rycerzom błędnym. Czasem zdobywa się na prostactwa tak subtylne, że się można pytać nie bez ukontentowania, zali to jest prostactwo, czyli też subtelność sama? Dla psot złośliwych można go poczytywać za nicponia, dla prostactwa za wielkiego niezgrabjasza. Wątpi o wszystkiem i każdej rzeczy wraz dowierza; gdy mniemam, że już w jakiemś głupstwie ugrzęźnie, nagle dobywa się na wierzch, racje najprzedniejsze przywodząc.
Nie mieniałbym go na innego giermka, gdyby mi nawet w przydatku całe miasto dawano. Wątpię jednakoż, czy będzie rzeczą dobrą posyłać go na te rządy, które mu Książe Jegomość obiecał. Z drugiej strony zważam w nim pewne do rządzenia zdatności; jeżeli mu się obostrzy nieco umysł tępy, będzie rządził tak dobrze jak król podatkiem od soli, zwłaszcza, że eksperjencja nas uczy, iż nie trza siła doskonałości i umiejętności, aby być gubernatorem, znamy takich, co to zaledwie czytać umieją, a wszakoż rządzą, jak białozory. Cała ważność na tem zawisła, aby mieć chęć szczerą dobrze czynienia i zawsze sprawiedliwości dochodzić. Nie zbraknie mu nigdy na dobrych doradcach, którzy postępkami jego kierować będą, jak to się dzieje z gubernatorami szlachetnymi i nie biegłymi w piśmie, co przez ławników sądy sprawują.
Zechcę mu dać rady użyteczne, aby nie skaził swego przyrodzenia i dostojność a powagę swoją utrzymał, a takoż przydam szczegóły różne, które w mem wnętrzu pozostając, w stosownym czasie na świat wyjdą, dla pożytku Sanczy i dobra wyspy, pod jego sądami zostającej.
Wtem miejscu rozmowy Księstwa Ichmnśćiów z Don Kichotem. dały się słyszeć różne głosy oraz hałas wielki, sprawiony przez ludzi w zamku, i w tejże chwili ujrzano Sanczo Pansę, pomieszanego srodze, ze ścierką na szyji zamiast ręcznika. Za nim biegło kilku otroków — kuchcików i inni podlejsi dworscy. Jeden z nich niósł wiadro, pełne wody, do pomyj podobnej, co dawało poznakę, że służyła ona raczej do szorowania, niż do mycia. Kuchcik biegł za Sanczą, ze wszystkich sił starając się mu wiadro pod brodę podsadzić, podczas gdy drugi nicpoń chciał mu plugastwem twarz umywać.
— Cóż to za swywola? — zawołała księżna — co chcecie od tego poczciwca? Czyż nie wiecie, że został gubernatorem naznaczony? Wówczas hultaj — cyrulik taką dał odpowiedź:
— Jegomość ten nie chce być umyty, jak Książę Pan i WPan Don Kichot, co przecie zwyczaj powszechny nakazuje.
— Chcę umyć się — odparł Sanczo z gniewem — aliści pomyjami bardziej czystemi, rękami mniej zapaskudnemi i przy użyciu bielszego ręcznika. Nie tak ci jest wielka różnica między panem moim a mną, aby jego różaną wodą[100] skrapiać, mnie zaś te djable pomyje podsuwać. Zwyczaje w pałacach książąt i panów wtenczas tylko są dobre, gdy nikogo nie urażają, aliści ten obyczaj tutejszego mycia gorszy jest od obyczaju plag wymierzania. Mam brodę czystą i nie potrzebuję żadnych orzeźwień, dlatego też, mówiąc z należnem uszanowaniem, zapowiadam, że pierwszego, który się do mnie zbliży, aby mnie umyć lub dotknąć się włoska na mojej głowie, chciałem rzec, na brodzie, poczęstując kułakiem tak dobrze ściśnionym, że mu moja garść w mózgu utknie.
Te ceremonje i te mydliny wydają mi się raczej drwinami z gości, niż ich uczczeniem.
Księżna mało się nie rozpukła ze śmiechu. widząc kolerę Sanczy i słuchając jego racyj. Aliści Don Kichot nie mile to przyjął, zważając Sanczę w tym stanie. otoczonego przez brudasów z kuchni i z brudną ścierką na szyi. Dlatego też, zgiąwszy się przed księstwem w głębokim ukłonie, jakby prosił ich o pozwolenie mówienia, rzekł do hultajów głosem spokojnym.
— Hejże! — panowie rycerze, pozostawcie tego człeka i wracajcie tam, skądżeście przyszli, lub tam, gdzie się wam podoba. Mój giermek jest tak czysty, jak każdy inny i nie potrzeba mu wcale waszych pomyjów. Pozostawcie go, powtarzam, bowiem ani on, ani ja do drwinek się nie nadajem.
Sanczo wyrwał mu z gęby słowa, ciągnąc dalej na ten kształt:
— Niechaj się tylko zbliżą, aby się z bydlaka naigrawać! Będę to znosił równie, jakbym twierdził, że teraz noc panuje. Niech przyniosą szczotkę i brodę mi ochędożą. Jeśli złowią w niej jakąś nieczystość, gotów się będę powiesić.
Księżna, śmiejąc się w głos, rzekła:
— Sanczo Pansa ma rację słuszną we wszystkim, co powiada, a takoż będzie ją miał zawsze na przyszłość. Jest czysty i żadnego mycia mu nie trzeba. Jeżeli nasz obyczaj nie przypada mu do smaku, niechajże wolny od niego będzie, zwłaszcza, że owi ministrowie czystości nadto niepoważni, a takoż zuchwali się okazali, stawiając przed tą osobą znamienitą i jego brodę, miast miedniczek i nalewek z czystego złota oraz ręczników niemieckich, koryta drewniane i ścierki, dobre do czyszczenia kredensów.
Jesteście ludzie złośliwi i nieobyczajni bardzo: nie umiecie ukryć swej nienawiści do giermków rycerzy błędnych, czego zresztą po podobnych łajdakach należało się spodziewać.
Sfora kuchcików i pomywaczy mniemała iż księżna szczerze to mówi; tegoż zdania był marszałek dworu.
Dlatego też odjęli Sanczy ścierkę z piersi, poczem pomieszani i zawstydzeni, wyszli z sali. Sanczo ujrzawszy, że niebezpieczeństwo, które za wielkie uważał, już mu nie zagraża, rzucił się na kolana przed księżną i rzekł:
— Od wielkich panów zawsze wielkich dobrodziejstw spodziewać się można. Za łaskę, którą Wasza Dostojność dzisiaj mi wyświadczyła, można odpłacić jedynie pragnieniem stania się rycerzem błędnym, aby przez wszystkie dni swego żywota, pozostawać na służbie tak wysokiej i znamienitej damy. Jestem chłopem, nazywam się Sanczo Pansą, mam żonę i dzieci, służę zaś jako giermek. Jeżeli dzięki tym przymiotom, mógłbym służyć Waszej Dostojności, niechaj Wasza Dostojność tylko rozkazać raczy.
— Zdawa mi się, Sanczo — odparła księżna — iż nauczyliście się być dwornym w szkole dworności samej, chcę rzec, że wzrastaliście na łonie pana Don Kichota, który jest śmietanką dobrego ułożenia i kwiatem grzeczności wyszukanej. Wielka to chwała dla takiego pana i takiego sługi: jeden jest gwiazdą polarną rycerstwa błędnego, drugi wzorem giermkowej wierności. Powstańcie z ziemi, przyjacielu Sanczo. Nagrodzę waszą dworność, starając się, aby książę mój pan, uiścił jaknajprędzej obietnicę tych rządów. Na tem skończyły się ich dykursy. Don Kichot udał się do wczasu, zaś księżna poprosiła Sanczę, aby, jeśli do spania zbytniej chęci nie ma, dotrzymał jej i jej pannom dworskim towarzystwa, w poobiedniej porze, w jednej z dobrze chłodnych zamku komnat.
Sanczo odparł, że aczkolwiek ma obyczaj sypiać po obiedzie, w czasie kanikuły, cztery lub pięć godzin, przecie się zgadza. Chcąc podziękować za jej dobroć, będzie się starał bronić ze wszystkich sił przed zaśnięciem dnia tego, tak iż rozkazowi posłuszny się okaże.

Książe wydał jeszcze raz rozkazy, aby z Don Kichotem obchodzono się, jak z rycerzem błędnym, nie chybiając ani na włos tym obyczajom i temu życia trybowi, który, jak powiadają, należał się rycerzom wieków ubiegłych.

KAPITULUM XXXIII
O KROTOCHWILNEJ ROZMOWIE KSIĘŻNY I JEJ DWORSKICH PANIEN Z SANCZO PANSĄ, KTÓRA WARTA JEST BYĆ CZYTANA Z UWAGĄ

Historja powiada, że Sanczo wstrzymał się od spania poobiedniego tego dnia, i że, chce dotrzymać słowa księżnie, zjadłszy posiłek, udał się do niej. Księżna, która wielką pociechę odnosiła z rozmów z nim, rzekła mu, aby usiadł wedle niej na karle, aliści Sanczo odmówił, jako człowiek rozumienie na rzeczy mający, acz księżna mu powiedziała, że powinien usiąść jako rządca wyspy, a rozmawiać jak giermek, gdyż przez wzgląd na oba te urzędy wart jest zasiadać na krześle Cyda Ruy Dias Campeadora.[101] Sanczo, skłoniwszy głowę, usłuchał i usiadł. Wszystkie panie i panny dworskie Księżnej obstąpiły go wkoło, milczenie ścisłe zachowując i czekając co powie. Księżna zaczęła pierwsza w te słowa:
— Teraz, gdy sami jesteśmy i gdy nas nikt nie słucha, radabym, żeby mnie Pan Wielkorządca objaśnił w trudnościach, które znajduję w dziejach wielkiego Don Kichota z Manczy, które do druku oddane zostały. Pierwsza wątpliwość taka jest: Skoro Sanczo nigdy nie widział pani Dulcynei, chciałam rzec pani Dulcynei z Toboso, i nie odwiózł jej listu Don Kichota. jakoże list ten pozostał w Sierra Morena, między kartkami książeczki pamiętnej, jakże tedy mógł być tak śmiały, aby myślić odpowiedź i powiedzieć, że zastał tę damę, i zesiewającą zboże przetakiem, co jest nie tylko szalbierstwem grubem, ale też uszczerbkiem dla dobrego imienia nieporównanej Dulcynei; rzeczy te są przeciwne i niegodne wierności, ani rzetelności prawych giermków.
Na tę mowę Sanczo powstał z karła, nie odpowiedziawszy słowa, palec sobie na ustach położył i przeszedł przez pokój pocichu, skradając się i podnosząc zasłony i kobierce; to uczyniwszy powrócił i usiadł.
— Teraz Mościa Księżno, rzecze, gdym widział, że nas nikt nie podsłuchuje pokryjomu, szczerze i bez strachu jestem gotów odpowiedzieć na to, o co się mnie zapytano i na wszystko, czego pani Księżna żąda. Naprzód tedy, rzec muszę, iż uznaję mego pana Don Kichota za szaleńca, któregoby związać należało. chociaż czasami tak dobrze gada, iż mojem zdaniem i tych co go słuchają, sam djabeł nie mógł wymyślić mądrzejszych, udatniejszych i foremniejszych rzeczy; z tem wszystkiem mniemam i twardo utrzymuje, że ma mózg przewrócony. To, co mi do głowy przyjdzie, zaraz mu do wierzenia podaje, choćby to była bzdura wierutna, jak to odpisanie na list, albo i to, co się sześć czy osiem dni temu przydarzyło i nie jest jeszcze w dziejach dołożone, chcę rzec zaczarowanie pani Dulcynei, które jest równą prawdą, jak to, że osioł mój po powietrzu lata.
Księżna nalegała, aby Sanczo opowiedział ten figiel z zaklęciem Dulcynei, co giermek dokładnie wyłożył, nie opuszczając najmniejszej okoliczności, ku niemałej uciesze księżnej i jej dworskich panien.
— Z tego, co mi pan Sanczo wyraża — powie księżna — straszna wątpliwość budzi się w mojej duszy, zdaje mi się jakbym słyszała jakiś głos, szepcący do ucha: „Ponieważ Don Kichot z Manczy jest głupcem, szaleńcem i człekiem z rozumu obranym, zacóż Sanczo Pansa, jego giermek, wiedząc o tem dobrze, jednak mu służy/pokładając ufność w próżnych obietnicach; zapewne sługa musi być jeszcze głupszy i bardziej szalony niż jego pan.
Jeśli tak jest, jak jest istotnie, za złe ci będą poczytywali, pani księżno, że dałaś do rządzenia wyspę temu Sanczo Pansie, który nie umiejąc sam sobą rządzić, nie będzie też potrafił rządzić innymi!
— Zaprawdę, Mościa Księżno, ta wątpliwość całkiem słusznie się rodzi, może jej Księżna Pani powiedzieć, aby mówiła jasno, albo jako chce, ponieważ wiem, że prawdę twierdzi. Gdybym miał rozum zdrowy, dawnobym powinien był porzucić mego pana, ale owóż taki już mój los i moje złe przeznaczenie nie mogę inaczej, muszę za nim ciągnąć. Obaj jesteśmy z jednej wsi, jadłem jego chleb, dobrze mu życzę, nie jest niewdzięczny, dał mi oślęta, zasię ja bardzo wierny jestem, dlatego nie trzeba się spodziewać, aby nas rozłączyć mogła rzecz inna, jak ta motyka i rydel, któremi grób kopią. Jeżeli Wasza Wspaniałość nie chce, aby mi dano urząd na wyspie, który mi obiecano, powiem, że bez tego urzędu Bóg mnie na świat zesłał, a może też, nie otrzymawszy go, sumienie będę miał wolniejsze. Chociażem głupiec i prostak, rozumiem, że prawdę powiada przysłowie, iż mrówce skrzydła na jej zgubę wyrosły. Może się także zdarzyć, że Sanczo giermek łatwiej i prędzej trafi do nieba, niż Sanczo, rządca. Równie tu dobry chleb pieką, jak we Francji, a nocą wszystkie koty są szare. Nieszczęsny to człowiek, który o drugiej godzinie po południu, jeszcze nic w gębie nie poczuł; niema żołądka, coby o dłoń był większy od drugiego, a czy się słomą, czy sianem bańdzioch nabije, w tem rzecz cała, aby był pełen. Ptaszkom z pól Bóg dostarcza pożywienia i pieczę ma nad niemi! Lepiej grzeją cztery łokcie sukna grubego z Cuenca, niż cztery łokcie przedniej materji wełnianej z Segovii; gdy się z tego świata schodzi i gdy nas do ziemi kładą, jedna droga dla książęcia jak dla prostaka. Ciało papieża więcej miejsca nie zajmuje, jak ciało zakrystjana, chociażby i papież był wyższy za życia. Wchodząc do jamy, trzeba się kurczyć i zginać, bowiem nam się kurczyć i zginać każą, chocia to nam i do smaku nie przypada, a później dobranoc!
Wracając do mego wątku, powiem tedy, że jeżeli mi Wasza Dostojność nie chce dać tej wyspy, rozumiejąc, żem głupi, ja, jako człowiek mądry, pokażę dowodnie, że wcale o nią nie stoję! Słyszałem, że często djabeł siada za krzyżem, że nie wszystko złoto, co się świeci i że chłopa Wambę wzięto od pługów i wołów, aby go uczynić królem Hiszpanji, zasię króla Rodryga porwano z pośród bogactw obfitości, brokatów, używania i krotochwil, aby go pożarły węże i żmije, jeżeli starożytne romanse nie kłamią.
— Jakto, jeżeli nie kłamią? — powie ochmistrzyni, pani Rodriguez, która była wśród słuchających: jest to romans, który opisuje, że tego króla za żywa wtrącono do wieży głębokiej, pełnej żmij, wężów i gadzin jadowitych i, że we dwa dni potem słyszano wyraźny głos tegoż króla, żałośnie jęczący i wyrzekający:

Teraz mnie szarpią, teraz pożerają
Części, któremi grzeszyłem najbardziej

dlatego też ma rację ten Jegomość, mówiąc, że woli być kmieciem, niż królem, skoro gadziny mają go pożreć.
Księżna nie mogła się wstrzymać od śmiechu, z prostactwa ochmistrzyni, a zarazem zdumiała się wywodami Sancza i jego przysłowiami.
— Przyjaciel Sanczo wie dobrze — rzecze — że każdy rycerz, kiedy co obiecuje, winien słowa dotrzymać, choćby go to i życie kosztować miało. Lubo książę, mój mąż, nie należy do zakonu rycerstwa błędnego, jednakoż przez to nie przestaje być rycerzem; uiści tedy swoje przyrzeczenie, mimo zawiści i niechęci ludzkiej. Bądź dobrej myśli, Sanczo; gdy się najmniej tego spodziewać będziesz, zasiądziesz na stolcu wyspy i swego urzędu i ujmiesz w dłonie ster rządzenia. To ci jeno zalecam, abyś umiał rządzić dobrze swoimi lennikami, którzy są wszyscy wiernymi i zacnymi ludźmi.
— Co się należy do dobrego rządzenia — zawoła Sanczo — nie trzeba mi tego przepowiadać ani polecać, bo z przyrodzenia jestem miłosierny i dla nędznych litościwy. Nie leź nikomu w drogę, kiedy placki piecze i chleba mu z pieca nie wygarniaj! Ale na Święty Krzyż Zbawiciela, niech mi czarnego za białe nie udają; jestem stary wilk, który dobrze wszystko słyszy i umie się obudzić kiedy trza. Nikt mi piaskiem oczu nie zasypie; wiem który but mnie uciska, chcę przez to rozumieć, że dobrzy będą u mnie mieli łaskę i wspór, ale źli nie znajdą przystępu ani pomocy. Widzi mi się, że co się należy do rządów, wszystko na tym zawisło, aby dobrze zacząć, może będąc przez piętnaście dni gubernatorem, będę się lepiej znał na rządach, niż na uprawie roli, na której się urodziłem.
— Dobrze mówisz, Sanczo — odezwie się księżna — nikt nie rodzi się uczonym, zaś biskupów robią z ludzi a nie z kamieni. Ale powracając do pierwszego wątku, czyli do omamienia pani Dulcynei, przeświadczona jestem i mam to za prawdę dowodną, że ułożenia Sancza, aby swego pana oszukać i dać mu do wierzenia, że prosta chłopka jest panią Dulcyneą, której nie rozpoznaje, z powodu jej zaczarowania, było wynalezieniem czarnoksiężników, co Don Kichota prześladują. Wiem dostatecznie z pewnego źródła, że dziewka, która jednym zamachem na osła wskoczyła, była prawdziwą Dulcyneą z Toboso i tak dobry Sanczo, który umyślił ułudzie pana, sam został uwiedziony. Nie lza rzucać cienia wątpliwości na tę prawdę.
Wiedz, panie Sanczo Pansa, że i my mamy tutaj przychylnych nam czarnoksiężników, którzy mówią nam o wszystkiem, co na świecie zachodzi, z wiernością niewypowiedzianą, bez matactw i wykrętów. Niech mi Sanczo wierzy, że ta dziewka, tak żywo skacząca, jest właściwą Dulcyneą z Toboso, zaczarowaną jako i jej matka, co ją na świat wydała. Gdy najmniej się tego spodziewać będziemy, obaczymy ją w jej stanie prawdziwym, wówczas Sanczo wywiedziony będzie z błędu, w którym pozostaje.
— Zaprawdę Mościa Księżno — rzecze Sanczo — może to być wszystko i poczynam już wierzyć w to, co mój pan rozpowiadał o swoich widzeniach w jaskini Montesinos, gdzie jak oznajmił, ujrzał Jejmość Dulcyneę z Toboso, ubraną tak, jak jam ją widział, gdy mi przyszło do głowy zaczarować ją. Widzę teraz, że to było naopak, jako Wasza Dostojność namienia, nie można bowiem tego po moim grubym umyśle się spodziewać, aby w jednej chwili wyskoczyła z niego tak subtylna sztuczka; do tego nie sądzę, aby mój Pan był tak głupi, żeby, dla słabiuchnych i wątłych mych racyj, miał uwierzyć w rzecz, daleko po za obręb prawdy wychodzącą. Atoli, Mościa Księżno, nie trzeba przez to sądzić o mnie, że jestem złośliwym, bowiem od takiego prostaka, jak ja, nie lza wymagać, aby przenikał myśli i złośliwości zręcznych czarnoksiężników. Wynalazłem ten fortel jedynie, abym się pozbył naprzykrzania mojego pana, nie dlatego, żebym go urażał i znieważał. Jeżeli się rzeczy inaczej obróciły, jest w niebie Bóg, który patrzy w serca nasze.
— Dobrze to powiadasz — rzecze księżna — ale zechciej mnie teraz objaśnić, Sanczo, co to znaczy ta jaskinia Montesinos? Radabym wiedzieć o tem.
Sanczo opowiedział księżnie szczegółowie wszystko, cośmy już o tej przygodzie mówili.
Księżna, wysłuchawszy pilnie tej mowy, rzekła:
— Z tego przytrafienia wnosić możemy, że skoro Don Kichot twierdzi, że widział tą samą chłopiankę, którą Sanczo spotkał, wyjeżdżając z Toboso, jest to istotna Dulcynea i że nasi czarnoksiężnicy są bardzo pilni i ciekawi.
— Co do mnie — rzecze Sanczo — to oznajmiam, że jeżeli Jejmość Dulcynea jest zaklęta, tem gorzej dla niej. Nie czuję się dość silny, aby wadzić się ze wszystkimi nieprzyjaciółmi pana mojego, których jest wielu i to nader złośliwych. To pewna, że ta, którą napadłem, była wieśniaczką; za taką ją uznałem i taką być osądziłem. Jeżeli taż sama jest Dulcyneą, nie lza mi tego przypisywać, ani mnie o to obwiniać, w tej materji żarty stosowne nie są. Zaprawdę nie miłe mi jest to powtarzanie: Sanczo to zrobił, Sanczo tu, Sanczo tam, jak gdyby Sanczo Pansa był nie wiem kto i nie ten sam Sanczo Pansa, który teraz w książkach po całym świecie wędruje, jak mi o tem oznajmił Samson Karrasco, co w Salamance stopień bakałarza uzyskał. Persony takie, jak on, kłamać nie mogą, chyba że im przyjdzie na to fantazja, albo jakiś profit w tem mają. Niechże tedy ze mną zatargi nie szukają; cieszę się dobrem imieniem, a jak od mego pana słyszałem, więcej warta dobre imię, niż wielkie bogactwa. Niech się tylko wdam w to rządzenie, a cudowne rzeczy dziać się poczną. Ten, co był dobrym giermkiem, stanie się też dobrym gubernatorem.
— Wszystko, co teraz tu Sanczo powiedział — rzecze Księżna — są to sentencje Katona, albo przynajmniej maksymy, dobyte z samych wnętrzności Michała Verino,[102] który „Florentibus occidit annis“. Mówiąc na modłę Sancza: pod nędznym płaszczem czasem się dobry pijak ukrywa.
— Upewniam, Mościa Pani Księżno — odpowie Sanczo — że w życiu mojem nie piłem nigdy dla nałogu, tylko dla pragnienia; trafiało się, bo nie jestem świętoszkiem. Pijam, kiedy mam chęć i kiedy mnie częstują, choćby mi i pragnienie nie dokuczało, nie chcę się bowiem wydać człowiekiem gburowatym i odtrętnym. Gdy przyjaciel zdrowie wznosi, któreż serce może być tak zatwardziałe, aby mu nie odpowiedziało? Jeśli dziób do napoju wkładam, nie upijam się jednak i o abecadle nie zapominam, zwłaszcza, że giermkowie rycerzy błędnych pospolicie wodę żłopią, włócząc się po kniejach, borach, łąkach, górach i skałach.
— I ja tegoż zdania jestem — odpowie księżna — ale teraz niech się Sanczo na spoczynek uda. Za drugim razem szczegółowiej pomówimy i ustanowimy, co się należy do osadzenia na tym urzędzie.
Sanczo ucałował księżnej ręce, prosząc ją o wyświadczenie mu tej łaski, aby miała na pieczy jego siwca, który jest światłością ócz jego.
— Cóż to za siwieć? — zapyta Księżna.
— Jest to mój osioł — odpowie Sanczo. — Aby go tak nie nazywać, zwykłem go zwać siwcem. Prosiłem już tę panią ochmistrzynię o staranie nad osłem, gdym do zamku wchodził, ale się rozgniewała, jakbym ją nazwał starą babą szpetną. Tymczasem, wiadomo o tem dobrze, że dla tych dam jest rzeczą bardziej stosowną i właściwą dawać bydlętom paszę, niż ozdabiać komnaty swoją obecnością. O Panie Święty, w jakiejż nienawiści miał te jejmość dobrodziejki pewien szlachcic z mojej wsi!
— Musiał to być zapewne jakiś prostak gburowaty — rzekła ochmistrzyni, dama Rodriguez — bo gdyby był zacnie urodzony, wynosiłby te damy pod gwiazdy.
— Dosyć na tem — rzekła Księżna — zmilczcie pani Rodriguez, przestań mówić panie Sanczo! Będę to miała na pieczy, aby z siwcem dobrze się obchodzono, gdyż jest on szacownym skarbem Sanczy, a przeto tak mi drogim, jak źrenica mego oka.
— Wystarczy Mościa Pani Księżno — zawoła Sanczo — jeśli w stajni trzymany będzie. Ani ja, ani on nie jesteśmy godni, aby być tak drodzy, jak źrenice ócz Waszej Dostojności. Nie pozwoliłbym na to również, jak i nie dopuścił, aby mnie kto kułakiem wygrzmocił, chocia bowiem pan mój mówi, że ze względu na prawa dworności, lepiej jest stracić, dając jedną kartę więcej niż mniej, to w materji oślej paszy trza być ścisły i poza naznaczoną granicę nie wychodzić.
— Może go Sanczo — odparła księżna — wziąść z sobą na urząd i tam dogadzać mu do upodobania, a nawet od wszelkiej pracy go uwolnić.
— Nie sądźcie, Mościa Księżno — odparł Sanczo — żeście za wiele powiedzieli. Widziałem już nie jednego osła, co szedł na urząd, gdybym i mego tam zaprowadził, wierę, nie byłaby to rzecz nowa.

Słowa Sanczy nowy śmiech i ukontentowanie w księżnej wzbudziły. Odesławszy giermka na spoczynek, udała się do księcia, aby zdać mu sprawę z pociesznego dyskursu z giermkiem. Umyślili wówczas oboje ułożyć dla Don Kichota krotochwilę, dobrze do obyczajów rycerskich się nadającą. Wynaleźli wiele krotochwil, tak udatnych i pociesznych, że są one najlepszemi trafunkami i przygodami pośród tych, co się w tej wielkiej historji zawierają.

KAPITULUM XXXIV
KTÓRE MÓWI O SPOSOBACH ODCZAROWANIA PANI DULCYNEI

Księstwo wielką uciechę odnosili z dyskursów z Don Kichotem i Sanczo Pansą. Trwając w zamyśle wynajdywania krotochwil, któreby gościom przygodami być się zdały, wzięli osnowę z tej, co się Don Kichotowi, według jego słów, w jaskini Montesinos przytrafiła.
Księżna najbardziej zdumiewała się prostactwu Sanczy, które było tak wielkie, iż uwierzył on, że omamienie Dulcynei było prawdą rzetelną, chociaż sam ją był zaczarował i tę sztuczkę chytrą wymyślił. Udzieliwszy służbie zleceń, co ma czynić i jak stosować się do ich ułożenia, po sześciu dniach zaprosili Don Kichota na wielkie łowy. Wyjechali na polowanie z tak wielkim orszakiem łowców i naganiaczy, że i sam król koronowany okazalejby nie wyruszył. Naszemu rycerzowi dano ubiór myśliwski, zaś Sanczy suknię zieloną, z sukna przedniego. Don Kichot nie chciał oblec się w tę piękną odzież, mówiąc, że nazajutrz musi powrócić do twardej rycerskiej zabawy i że przeto ani mu to w głowie, aby wozić ze sobą suknie ozdobne i sprzęt rozliczny. Sanczo zasię ochotnie odebrał suknię, mu ofiarowaną, myśląc, że ją sprzeda za pierwszą zdarzoną sposobnością. Gdy już nastał dzień oznaczony, Don Kichot włożył zbroję, Sanczo wdział swój strój zielony i wsiadł na osła, którym nie pogardził, chociaż mu rumaka ofiarowali, poczem wmieszał się między zgraję naganiaczy. Wkrótce ukazała się księżna, bogato i ozdobnie przebrana. Don Kichot, zawsze nader grzeczny i uprzejmy, trzymał cugle jej rumaka, lubo książę niechętnie na to zezwolił. Dojechawszy po pewnym czasię do kniei, położonej między wysokiemi górami, wyznaczono stanowiska, zastawiono sieci i psy rozsforowano; myśliwi się rozstawili i zaczęło się polowanie, z wielkim tumultem i okrzykami strzelców, tak iż z powodu psów naszczekiwania i dźwięków rogów nic niepodobna było słyszeć.
Księżna, zsiadłszy z rumaka, stanęła z oszczepem w ręku w miejscu, gdzie zwykły dziki uciekać na przesmyku. Książę i Don Kichot także zsiedli z koni i po bokach się ustawili, Sanczo zasię za nimi się ukrył, nie schodząc z kulbaki osła, dla obawy jakiegoś niemiłego przypadku. Ledwie nogi na ziemi postawili i uszykowali się, pospołu z częścią dworskich, gdy ujrzeli biegnącego ku nim strasznego dzika, z wyszczerzonemi kłami i pianę z pyska toczącego. Dzik był kondlami poszczwany i od strzelców goniony. Zaraz Don Kichot tarczę na ramię zarzucił, rękę na mieczu położył i poskoczył ku bestji, chcąc się z nią zmierzyć. Książę także pobiegł ze swoim oszczepem; księżna byłaby ich wszystkich wyprzedziła, gdyby książę jej nie wstrzymał. Jeden tylko nieborak Sanczo, widząc rozjuszone zwierzę, podniósł za pas nogi i począł uciekać co tchu do dębu, chcąc na jego wierzchołek się przebrać. Wlazłszy już do połowy, uchwycił za gałąź suchą, która, na jego nieszczęście, złamała się, tak, że, spadając na dół, został zawieszony na drzewie za suknię i nie mógł ziemi dostać. Widząc się w tym stanie niebezpiecznym, a najbardziej żałując sukni nowej, co mu się rozdzierała, myśląc takoż, że dzik mógłby go kłami rozszarpać, począł wrzeszczeć tak przeraźliwie i tak gwałtownie pomocy wzywać, że wszyscy, co go słyszeli, rozumieli, że go już zwierz jakiś luty pożera. Nakoniec srogi odyniec został ubity na miejscu razami oszczepów. Don Kichot, obróciwszy się na krzyk Sanczy i poznawszy go po głosie, ujrzał swego giermka zawieszonego na drzewie głową na dół. Przy nim stał wierny osioł, który go nie chciał odstąpić w tak złym razie. Cyd Hamet powiada, że rzadko widywał Sanczę bez osła, a osła bez Sanczy, tak wielka bowiem była ich wzajemna wierność i przywiązanie. Don Kichot odplątał nieboraka giermka, który, znalazłszy się na ziemi już bezpieczny, spojrzał na swoją suknię rozdartą i nie mało się zasmucił, gdyż szacował ją na całą majętność. Wspaniały odyniec został włożony na grzbiet muła i przykryty gałęziami rozmarynu oraz mirtu. Myśliwi zawiedli go, jako łup zwycięzki do namiotów, rozstawionych w środku kniei, gdzie stoły były sowicie zastawione. Po obfitych a wymyślnych daniach łatwo było zgadnąć wspaniałość tego, kto tę ucztę wydawał. Sanczo przybliżył się do księżnej i, pokazując jej strzępy sukni rozdartej, rzekł:
— Gdyby to polowanie było na zające albo na ptaszki, moja sukniaby ocalała i uniknęłaby tego oporządzenia. Nie wiem, co to za uciecha czekać na zwierza bezecnego, który kły wyszczerzywszy, człowieka na tamten świat może wyprawić. Przypominam sobie starodawną romancę, która powiada:

Pożarty będziesz przez niedźwiedzi
Jak ten Favila znamienity.

— Był to król Gotów — rzecze Don Kichot — który na polowaniu od niedźwiedzi został pożarty.
— Toż samo ja chcę mówić — odpowie Sanczo — nie chciałbym, aby książęta i królowie podawali się na takie niebezpieczeństwa, przynaglani do tego folgowaniem swemu upodobaniu, które nie wiem na czem się zasadza.
Co za pociecha zabić zwierza niewinnego, który nic złego nie uczynił? — Mylisz się, Sanczo — rzekł książę — łowy na wielkie zwierzęta są przyzwoitsze królom i książętom, niż wszystkie inne zabawy; polowanie jest obrazem wojny, trzeba używać fortelów, chytrości, zasadzek, aby zwyciężyć zwierza bez swojej szkody, znosić zimno i skwar nieznośny, gardzić wczasem i snu nie zaznawać. Przez to wszystko siły rosną, a członki ciała zwinne się stają, słowem jest to rozrywka, która nikomu szkody nie przynosi, a wielu raduje, zwłaszcza że nie jest ona dla wszystkich, jak inne łowów rodzaje, krom polowania z sokołami, które dla królów i panów znacznych powinno być zostawione. Dlatego też, Sanczo, zmień swój sąd, zaś gdy będziesz sprawował rządy wyspy, radzę ci bawić się myślistwem, a uznasz, że to ci będzie użyteczne.
— Oh, co to, to nie — rzekł Sanczo. — Dobry rządca to noga złamana; o każdej godzinie winien być w domu. Pięknieby było, gdyby rudzie, pilne mając sprawy, szukali go niecierpliwie, on zasię tymczasem zabawiał się w lasach. Wielkorządstwo wkrótceby djabli wzięli.
Na mą duszę, Mości Książę Panie, polowanie jest bardziej dla próżniaków, jak dla Rządców przyzwoite. Myślę, że w Święta Wielkanocne, będę się bawił grą w „triumf o czterech łapach“ a w niedzielę grą w pliszki, bo te wszystkie łowy nie są według mojego smaku i sumienia.
— Czyń, jak sam rozumiesz, Sanczo — rzekł książę — acz od mówienia do czynienia daleki przeciąg.
— Niech będzie jak chce, — odparł Sanczo — dobry płatnik zawsze gotów dać dobry zastaw, człekowi szczęśliwemu, nawet gdy śpi, fortuna muchy ogania, na pomocy Boskiej więcej zależy, niż na rannem wstawaniu; bebechy ruszają nogi do drogi, a nie nogi bebechy. Chcę przez to powiedzieć, że jeżeli mnie Pan Bóg wesprze, a ja zacnie będę moją powinność czynił, ani chybi, rządzić będę lepiej od raroga. Kto nie wierzy, niechaj mi palec do gęby włoży, obaczy czy kąsam, czy nie.
— Bądź przeklęty od Boga i wszystkich świętych, Sanczo niegodziwy — zawołał Don Kichot. — Kiedyż wreszcie nastąpi dzień, gdy obaczę, że rozprawiasz do składu, w słowach foremnych i bez dziesiątka przysłów. Proszę Księstwa Ichmościów rozkazać milczeć temu plotuchowi, jeżeli nie chcą, aby im dusze zmiażdżył, już nie między dwoma, ale między dwoma tysiącami przysłów.
— Przysłowia Sanczy — powie księżna — choć są liczniejsze, niż przysłowia Greka, objaśniacza Santiago[103] cenić należy dla ścisłości i krótkości ich sentencyj. Co do mnie powiedzieć muszę, że mi bardziej od innych do smaku przypadają, choćby tamte i lepiej przystosowane były.
Tak rozmawiając, wyszli z namiotu i obrócili się w głąb kniei, aby stanowiska obejść i obaczyć, jeżeli czego w sieci nie ułowiono.
Na tem zabawianiu się noc ich zaskoczyła, ciemniejsza i mniej pogodna, niżby się tego można było spodziewać po porze roku, którą było lato. Mrok, wraz z nocą zapadający, bardzo był dogodny dla zamysłów księcia i księżnej. Gdy noc schodzić poczynała, zanim jeszcze zmierzchło, nagle zdało się, że las z czterech stron się zapalił; usłyszano, tu, tam i powszędy odgłos trąb, kotłów i innych wojennych narzędzi brzmienie okropne, jak gdyby kilka pułków wojska konnych w boru się spotkało. Łuna ognia i hałas narzędzi wojennych uczyniło ślepymi i głuchymi wszystkich, co się w boru naleźli. Usłyszano potem nieskończone „hélélis“ okrzyki, które Maurzy wznoszą, rzucając się do boju. Dźwięczały trąby i puzony, warczały bębny, świszczały piszczały i hoboje, a wszystko to jednocześnie taki przeraźny i gwałtowny huk sprawowało, że trzeba było być głuchym, aby nim się nie stać. Książę został zadziwiony, księżna się zestrachała, Don Kichot osłupiał, a Sanczo od strachu ledwie żył. Księstwo zdawali się być przestraszonymi. Zadrżeli nawet ci, co byli uwiadomieni o wszystkiem. Nareszcie, wraz z obawą, i spokój zapanował. Posłaniec, ustrojony na podobieństwo djabła, przybiegł, dmąc miast w trąbę, w róg olbrzymi, który odgłos chrypliwy i przeraźliwy wydawał.
— Hej, gończe, — zawołał książę. — Kto jesteś, dokąd zmierzasz i co za wojownicy są ci, co przez las przechodzą?
— Ja jestem djabeł — odpowie goniec strasznym głosem — szukam Don Kichota z Manczy; konni, co tu jadą, stanowią sześć oddziałów czarnoksiężników, którzy prowadzą nieporównaną Dulcyneę na wozie zwycięskim; pospołu z zaczarowaną jedzie waleczny Francuz Montesinos, co ma opowiedzieć Don Kichotowi sposób odczarowania Dulcynei.
— Gdybyś był djabłem, jak powiadasz i o czem pozór twój świadczy, — rzekł książę — poznałbyś zaraz rycerza co go szukasz, gdyż masz go przed sobą!
— Na Boga i na duszę mą przysięgam — odparł djabeł, — że nie zauważyłem tego, tyle mam dziwnych rzeczy w umyśle, żem przepomniał najznaczniejszej, dla której tu właśnie przybyłem.
— Zaprawdę — zawoła Sanczo — ten djabeł musi być człekiem poczciwym i dobrym chrześcijaninem, jeśliby tak nie było, nie przysięgałby na Boga i na swoją duszę. Odtąd będę utrzymywał, że i w piekle są ludzie zacni.
Czart, obróciwszy wzrok na Don Kichota, zawołał, nie zsiadając z konia:
— Do ciebie, Rycerzu Lwów (obym cię mógł prędko widzieć w moich pazurach) przysyła mnie nieszczęśliwy, acz waleczny rycerz Montesinos; kazał ci mówić, abyś czekał w tem miejscu, gdzie cię zastanę, bo prowadzi z sobą niejaką Dulcyneę z Toboso, którą przez sposoby mu wiadome, może odczarować. Ten jest powód mojego poselstwa, zaś wypełniwszy, co należy, nie chcę tu dłużej bawić! Niech złe duchy, takie jak ja, zostają z tobą, zaś anioły z tymi Ichmościami. To rzekłszy, zatrąbił w róg chrypliwy i odjechał co tchu, nie czekając odpowiedzi. Wszyscy jeszcze więcej się zdumieli, zwłaszcza zaś Don Kichot i Sanczo; Sanczo widząc, że na wspak prawdzie, zaczarowanie Dulcynei rzetelne się okazuje, Don Kichot, gdyż nie mógł się przeświadczyć, czy przytrafienia w jaskini Montesinos są prawdą całkiem niezmyśloną. Gdy Rycerz z Manczy te w głowie swojej przemyśliwał widziadła, książę rzekł do niego:
— Czyś WPan umyślił zaczekać na tych niezwyczajnych gości, Mości Panie Don Kichocie?
— Za co nie! — odpowie Don Kichot — oczekiwać ich będę tu nieustraszony i gotów na wszystko, choćby i całe piekło przyszło spotykać się ze mną.
— Ja zaś — rzekł Sanczo — jeżeli jeszcze drugiego takiego djabła obaczę i odgłos drugiego rogu usłyszę, zostanę tu tak, jak i we Flandrjej.
Tymczasem gdy noc zciemniała, jęły biec przez las smugi świateł migotliwe, jak i biegają po niebie gorące wyziewy ziemi, które naszym oczom wydają się być spadającemi gwiazdami. Usłyszano jednocześnie łoskot potężny, podobny do tego, jaki czynią ciężkie koła wozów, ciągnionych przez woły. To nieustanne i nieznośne skrzypienie, przepłasza, jak się mówi, niedźwiedzie i wilki, jeśli się trafunkiem w pobliżu znajdą. Do tych wszystkich stukań, pukań i skrzypień przyłączył się inny jeszcze harmider; wydawało się wszystkim, że po czterech stronach lasu zaczęły się cztery bitewne natarcia. Tutaj słychać było huk ciężkich harmat, tam palbę z muszkietów rzęsistą, wpobliżu rozbrzmiewały głosy walczących, a dalej „hélélis“ synów Agara. Słowem te trąby, rogi, hoboje, bębny, odgłosy harmat i muszkietów, a nadewszystko wozów huczenia, czyniły taki zgiełk, nierząd i rumor, że Don Kichot musiał całą swoją odwagę przywołać, aby wytrwać na miejscu. Sanczę zaś męstwo tak opuściło, że zachwiał się i runął w omdleniu na księżnę, która, schwyciwszy go w ramiona, kazała mu zaraz gębę zimną wodą spryskać. Przyszedł do utraconych zmysłów w chwili, gdy wóz o skrzypiących kołach, właśnie się z lasu wynurzył. Wóz ten był w cztery woły zaprzężony i czaprakiem czarnym cały okryty. U każdego rogu wołów świeciły zapalone pochodnie woskowe. Na przodzie wozu było wywyższone siedzenie, na którem sędziwy i cny staruch się znajdował, z brodą białą jak śnieg i tak długą, że za pas mu spływała. Odziany był w suknię długą z zwisającemi rękawami, z czarnej i świetlistej materji uczynioną. Można było łatwie rozróżnić całą wozu zawartość, dzięki niezliczonym światełkom. Przy wozie szło dwóch plugawych djabłów, także na czarno ubranych, a o tak szkaradnych twarzach, iż Sanczo, raz ich ujrzawszy, oczy zmrużył, aby ich powtórnie nie oglądać. Gdy wóz przybył na miejsce, gdzie stał książę, staruch podniósł się na nogi i gromkim głosem rzekł:
— Jam jest Mędrzec Lirgand.
Po tych słowach zaraz wóz odjechał, później podobny, czarny przybył ze starcem, na tronie siedzącym, który, zatrzymawszy wóz, rzekł głosem uroczystym:
— Jam jest Mędrzec Alguif, przyjaciel wielki Urgandy Nierozpoznanej — i przejechał jak inny. Dalej trzeci wóz, z tem samem przybraniem nadciągnął, lecz ten, co na nim siedział, nie był staruchem jak tamci, jeno osiłkiem krzepkim, tłustym, o twarzy nieprzyjemnej i dzikiej. Stanąwszy na nogi, zawołał głosem chrypliwym i djabelskim:
— Jam jest czarnoksiężnikiem Arkalausem, nieprzyjacielem jawnym Amadisa z Galji i całego pokolenia jego.
To powiedziawszy, odjechał jak i drudzy. Trzy wozy, nieco oddaliwszy się, zatrzymały się opodal, a gdy skrzypienia kół ustały, dała się słyszeć, miast rumoru i zgiełku, wdzięczna melodja kapeli. Sanczo rozradował się i, biorąc to za dobry znak, rzekł:
— Tam gdzie grają nie może by nic złego, ani smutnego!
— Ani tam gdzie jest światło i jasność widać — dodała księżna.
Na co Sanczo odparł:
— Światło daje ogień, jasność zasię pochodzi od płomieni któremi i my zająć się możemy; muzyka tymczasem zawsze znaczy wesołość i uciechę.
— Wnet to obaczym — odparł Don Kichot — który wszystko słyszał.

Rzekł słusznie, jak o tem dowiemy się w następnem kapitulum.

KAPITULUM XXXV
O WIADOMOŚCI W JAKI SPOSÓB PANI DULCYNEA MOŻE BYĆ ODCZAROWANA

Przy dźwiękach miłej kapeli nadjechał ku nim wóz, z tych, co je „triumfalnemi zowią“, zaprzężony w sześć mułów siwych, białemi kapami przykrytych. Na każdym z nich siedział pokutnik, mając w ręku woskową pochodnię zapaloną. Ten wóz był dwa albo trzy razy większy niż tamte, co przeszły. Dwunastu innych pokutników, w białych jak śnieg szatach, szło po jego bokach z pochodniami gorejącemi. Było to zjawienie cudne, a zarazem straszne. Na wysokim tronie siedziała nimfa, ubrana w tysiąc woali z gazy srebrnej, świecącej od blaszków złotych, co jej okazały dawały pozór. Zasłona z cienkiego i przezroczystego rąbku twarz jej zakrywała, jednak przez osnowę widać było urodziwą twarz młódki. Przy blasku pochodni można było poznać nietylko jej piękność, ale i wiek, który można było określić na dwadzieścia lat najwyżej. Wedle niej stała osoba ubrana w długą suknię żałobną, spadającą aż do stóp i z czarną na twarzy zasłoną. Skoro ten wóz stanął przed księciem, księżną i Don Kichotem, kapela dzwoneczków grać przestała, a zaraz później umilkły też dźwięki harfów i fletni. Osoba w sukni czarnej, powstawszy na nogi, suknię i zasłonę odsłoniwszy, pokazała, że jest śmiercią, kościstą, suchą i brzydliwą wielce. Don Kichot wezdrgnął się ze wstrętu, Sanczo Pansa od strachu, księstwo zdawali się być potrwożeni. Żywa śmierć prędko na nogi powstała i głosem nieskorym, jakby w półśnie pozostając, mówić poczęła:

Merlinem jestem, o którym powiada historja,
Że miał za ojca szatana, w jego prawdziwej postaci.
Kłam to niegodny, a jednak wiarę mający od wieka!
Książę sztuki magicznej, nawet jej król, archiwista
Nauk Zoroastrowych, współzawodniczę z wiekami,
Co mogą zaćmić najtęższe błędnych rycerzów uczynki,
(Rycerzy owych miłością zawsze me serce darzyło)
Choć magów i czarowników twarde jest przyrodzenie,
Moje jest miętkie i miłe i wszystkim ludziom przychylne.
W ciemnej jaskini Plutona, gdzie moja dusza zamkniona
Była zabawna tworzeniem różnych przyrodzeń magicznych,
Rozległ się głos zasmucony nieporównanej piękności,
Wysokiej damy i pani, Don Dulcynei z Toboso.
Poznałem jej omamienie, jak też nieszczęście okrutne
I przedzierzgnienie jej w chłopkę grubą, plugawą i sprośną
Z wdzięcznej księżniczki!... I owóż litość. mnie zdjęła największa
Przeto więc, wziąwszy na siebie kształt przeraźnego szkieletu,

Jąłem wertować ksiąg tysiąc, mówiących o sciencji diabelskiej,
I oto teraz chcę podać remedium wielce stosowne
Na zabieżenie cierpieniu i złu największemu na świecie.
O ty, będący ozdobą tych wszystkich, co noszą stalowy
Kirys z djamentów! Światłości, gwiazdo, pochodni i ścieżko
Tych, co wczasy gnuśnemi na puchach łożnic wzgardziwszy,
Sprawują twardą profesję krwawej, wojennej zabawy,
Do ciebie mówię, rycerzu, nigdy zadosyć chwalony.
Do ciebie mężu rozumny, waleczny panie Kichocie,
Splendorze Manczy i gwiazdo rozległych dzierżaw Hiszpanji,
Jeżeli pragniesz, by pani twa, Dulcynea z Toboso
Do swego kształtu pierwszego mogła powrócić niebawnie,
Trza, aby Sanczo, twój giermiek, obnażył tłuste pośladki
I by mu trzy razy po tysiąc, trzy razy po sto wliczono
Plag dobrze twardych, do skóry tak przyciśnionych dokładnie,
Aby zębami zazgrzytał, czując tę chłostę bolesną.

— Hej do kata! — zawołał wtem Sanczo Pansa. Niech cię djabli! Cóż za nowy sposób odmamienia! Jakąż wspólność mają moje pośladki z odczarowaniem tej damy? Do stu bisów, panie Merlinie, jeżeli nie macie innego sposobu uwolnienia Jejmości Dulcynei z Toboso, dla mnie może ona iść w grób zaczarowana!
— Ha, na mą duszę — zawołał Don Kichot — porwę cię za łeb obmierzły chłopie, śmierdzący czosnkiem, przywiążę cię do drzewa tak gołego, jak wówczas, kiedyś z łona matki wychodził i dam ci nietylko trzy tysiące trzysta plag, ale sześć tysięcy sześćset tak dobrze wymierzonych, że nie prędko grzbiet od nich otrząśniesz, gdyż ci duszę wydrę z ciała! Merlin usłyszawszy to, rzekł:
— Tym sposobem postąpić nie lza! Plagi, które ma otrzymać giermek, powinny być dobrowolne i nieprzymuszone, w czasie, kiedy zechce sam, bo niemasz pory czasu zamierzonej. Może on nawet połowę tej pokuty biczowania załatwić, jeżeli się zgodzi aby cudze ręce mu plagi wymierzyły; jednak będą one dołożone z większą mocą.
— Ani moją, ani cudzą ręką, ani ciężką, ani letką — odparł Sanczo. — Albożem to ja urodził panią Dulcyneę z Toboso, aby moje pośladki cierpiały teraz za karę grzechów, które popełniły jej oczy. Jest to sprawa mego pana, który jest częścią jej istoty. Co chwila ją wspomina, nazywając swojem życiem, duszą, pociechą i podporą, winien tedy oćwiczyć się dla niej i poszukać wszystkich sposobów do odczarowania jej. Ale za co mnie ciąć i bić? Zaprawdę raz na zawsze od tego się odrzekam! Jak tylko Sanczo skończył mówić, nimfa w srebrnych welonach, znajdująca się wpodle szkieletu Merlina, stanęła na nogi, odkryła zasłonę z twarzy, okazując wszystkim niezwykłą swą urodę. Później z męską śmiałością i nienazbyt kobiecym głosem, zwracając się wprost do Sanczy, rzekła:
— Niegodny giermku, gnuśny i lękliwy, serce zajęcze, wnętrzności zakamieniałe! Gdyby od ciebie żądano, łotrze bezecny, żebyś z wieży wysokiej na łeb skoczył, gdyby chodziło, nieprzyjacielu rodzaju ludzkiego, o pożarcie tuzina ropuch, dwóch tuzinów żmij i trzech tuzinów jaszczurek, gdyby ci radzono, abyś żonę i dzieci zamordował, ostrym a zdradzieckim puginałem, nie trzebaby się dziwić, widząc cię tak opieszałym i zatwardziałym, ale wzdragać się o tę fraszkę: trzy tysiące sześćset plag, gdy nie masz dziecka maluchnego, uczącego się katechizmu, żeby tyle nie wytrzymało każdego miesiąca, to istotnie zadziwia i poburza przeciwko tobie współczujące serca przytomnych i tych, co w przyszłych wiekach o tem się dowiedzą. Rzuć, nędzne i zatwardziałe zwierzę, strachliwem spojrzeniem puhacza na źrenice ócz moich, podobne do gwiazd jaśniejących, a obaczysz, że wylewają, kropla po kropli, łez strumienie, które żłobią brózd ścieżki na policzkach moich! Niech cię do litości pobudzi, straszydło obrzydłe i wilkołaku, że wiek mój kwitnący, zawierający się między pierwszym a drugim lat dziesiątkiem (gdyż jeszczem i dwudziestu lat nie dobiegła) trawi się i gnije pod postacią szkaradnej chłopianki. A jeśli teraz taką się być nie wydawam — stało się to jeno z osobnej i dobrotliwej łaski pana Merlina, którego piękność moja zmiękczyła. Zaprawdę łzy pięknej zasmuconej zdolne są zmienić twardą opokę w bawełnę, a tygrysy w owce. Przezwyciężże raz w życiu kupę własnego sadła paskudnego, ty, bestjo dzika, otrząśnij się z tej żarłoczności, która ci tylko o nasyceniu kałduna myśleć każe, przyprowadź do pierwszego stanu gładkość mojego ciała, łagodność umysłu i nieporównaną urodę oblicza. Jeśli ja niezdolnam cię zmiękczyć i nakłonić do rozumnego uczynku, to miej przynajmniej wzgląd na tego biednego rycerza, który wpodle ciebie stoi, dla twego pana, którego dusza już do gardzieli podpełzła i znajduje się o dziesięć palców od gęby, czekając teraz twojej pomyślnej czy też odmownej odpowiedzi, aby albo z ust na świat wynijść, alboli też powrócić do wnętrza. Don Kichot, usłyszawszy to, pomacał się po gardzieli i rzekł, obracając się do księcia:
— Na Boga, Mości Książę, pani Dulcynea prawdę rzekła, czuję bowiem, że mi dusza uwięzia w gardle, niby orzech.
— Cóż na to rzekniesz, Sanczo — zapytała księżna.
— Mówię, Mościa Księżno — odparł Sanczo — to, co już rzekłem. Wyrzekam się tego biczowania „apernontio“, — Trzeba mówić „abrenuntio“ — powie książę.
— Niech Wasza Dostojność ostawi mnie na teraz w spokoju! Właśnie mam czas bawić się temi subtylnościami i zważać na jedną literę mniej, albo więcej, kiedy te plagi, co je mam odebrać, czy też samemu je sobie wymierzyć, w takie mnie wprawiły pomieszanie, iż nie wiem, co gadam, ani co czynię. Jednak radbym dowiedzieć się od pani Dulcynei, gdzie to nauczyła się prosić tą modłą? Chce, abym posiekał ciało swoje razami batogów, a nazywa mnie dzikiem monstrum, wilkołakiem, wyczynionym z błocka i tysiąc innych imion mi przydaje, którychby sam czart nie ścierpiał. Alboż ja mam ciało z bronzu? Cóż mam za korzyść w tem, czy ta dama się odczaruje, czy też nie odczaruje? Zaliż przyniosła tu, aby mnie zmiękczyć, kosz pełen bielizny: koszul, chustek, skarpeci i pończochów (chocia ich nie używam)? Wytrząsnęła na mnie całą torbę łajań i szkalowań, chocia przysłowie powiada, że młot ze złota burzy żelazne wrota, że niemasz nic takowego, czegoby złoto nie zwojowało, że strzeżonego pan Bóg strzeże i że lepsze jedno masz, niż dwa otrzymasz! Do tego Pan mój, który winien mnie ugłaskać i pieszczonemi obsypać karesy, abym się stał tak miętki, jak wełna, czy gręplowana bawełna, mówi, że, ułapiwszy mnie za kark. przywiąże mnie nagiego do drzewa i odmierzy mi podwójną porcję plag. Ci Ichmość Panowie, tak współczujący, powinniby zważyć, że domagają się nietylko od giermka, aby się biczował, ale i od gubernatora. Niech się uczą u djaska umieć prosić, umieć domagać się i obyczajnie postępować, gdyż nie wszystkie dni są jednakowe i ludzie nie zawsze jednostajnego są umysłu. Ja mało się nie rozpukam od boleści, widząc podartą nową suknię, a oni chcą jeszcze, abym sobie z nieprzymuszonej woli plagi wymierzył, ku czemu równą mam ochotę, jak i ku temu, aby zostać naczelnikiem indyjskiego plemienia.
— Zaprawdę, Sanczo, mój przyjacielu, — rzekł książę, — jeśli nie zmiękniesz jak źrała figa, będziesz musiał odstąpić rządów wyspy. Bo właśnieby to rzecz piękna była, gdybym dał moim wyspiarzom wielkorządcę okrutnego o zakamieniałem sercu, człeka, któryby się nie wzruszał łzami panienek zasmuconych, ani naleganiami i prośbami najmądrzejszych, starych czarnoksiężników. Jeszcze raz mówię, Sanczo, że trzeba jedno z tego obrać, bądź sam się ćwiczyć, bądź też przez cudze ręce zostać ochłostanym, albo też odstąpić rządów wyspy.
— Dostojny Panie — rzekł Sanczo, — czyli nie można udzielić mi dwóch dni odwłoki, do namyślenia się?
— Żadną miarą — odparł Merlin. — W tem oka mgnieniu i w temże miejscu, trzeba okryślić, co się w tej sprawie ma wziąć przed się, gdyż albo Dulcynea powróci zaraz do jaskini Montesinos, odmieniona w prostą dziewkę, albo też w teraźniejszym stanie uda się na Pola Elizeyskie, gdzie końca biczowania czekać będzie! — Nabierz serca, Sanczo — rzekła księżna — trzeba mieć więcej wdzięczności za chleb coś go jadł w służbie pana Don Kichota, któremu winniśmy wszelakie względy i cześć, dla jego ludzkości i mężności i tych dzieł przeważnych, co je dokonał. Przystań na to biczowanie, mój synku, niech djabeł wodzi się z djabłem, a tchórz dygoce ze strachu. Mężne serce przeciwne losy zwycięża!
Na te słowa Sanczo nic nie odparł, jeno obrócił się do Merlina, pełen żółci i rzekł:
— Powiedzcie mi, Wasza Miłość, panie Merlinie: djabeł, co tu jako goniec przybiegł, przyniósł przecie mojemu panu poselstwo od pana Montesinosa, który żądał, aby pan Don Kichot tutaj na niego zaczekał, jakoże ma dać zlecenie odklęcia pani Dulcynei z Toboso. Do tych pór jednak, nie widzieliśmy pana Montesinosa, ani nikogo jemu podobnego.
— Przyjacielu Sanczo — odparł Merlin — ten djabeł jest głupiec i frant wielki. Ja go posłałem do twojego pana, ale nie w sekretnem komissie od Montesinosa, jeno w mojem własnem imieniu. Montesinos tkwi w swojej jaskini, gdzie oczekuje końca swojego odczarowania, alić nie prędko spodziewać się go można. Jeżeli ci jest co winien, albo masz do niego jaką sprawę, wnet ci go przyprowadzę, gdzie zechcesz. Teraz zaś radzę ci szczerze zgodzić się na tę pokutę, która na twoją korzyść, zarówno duszną jak i cielesną się obróci. Dla duszy będzie ona użyteczna, bo poznasz, co jest litość dla ciała, gdyż wiem, że jesteś złożenia mięsisto-krwistego, tedy nie będzie źle upuścić sobie trochę krwie zbytniej. — Hej, hej — zawołał Sanczo — iluż to lekarzy jest na świecie, nawet czarnoksiężnicy są medykami. A więc niechże się wola Boża dzieje, gdy wszyscy tak na mnie nastają i tego chcą odemnie, chocia wcale potrzeby nie widzę, zgadzam się rad nie rad, na te trzy tysiące plag, ale pod warunkiem, że je w ten czas, kiedy zechcę, potrochu sobie odliczę, i że mnie nikt naglić nie będzie. Będę się starał uiścić ten dług jaknajprędzej, aby świat radował się pięknością pani Dulcynei z Toboso, która, wbrew temu, com mniemał, jest prawdziwie urodziwą; krom tego wymawiam sobie, żebym nie był przymuszony karać się dyscypliną aż do krwie i aby niektóre razy, chocia będą jak od much odpędzania, także weszły w rachunek. Takoż, jeśli się trafunkiem pomylę, pan Merlin, który wie wszystko, plagi zliczy i uwiadomi mnie, czy ich było zamało, czy za wiele.
— O przydatku zawiadamiać nie będzie trzeba — odparł Merlin — bo jak tylko do liczby okryślonej dojdziemy, pani Dulcynea zaraz oswobodzona będzie i stanie tu sama dziękować panu Sanczy i zawdzięczenie mu uczynić za jego dzieło litościwe. Nie trza mieć obawy o więcej, ani o mniej. Niech Bóg zachowa, abym miał kogoś oszukać, nawet wobec włosa z głowy jestem sprawiedliwy.
— W imię Boże zatem — rzekł Sanczo — zezwalam na moją biedę i przyjmuję tę pokutę, z zachowaniem już rzeczonych warunków.
Zaledwie Sanczo słowa te wyrzekł, zaczęła grać kapela dzwoneczków i zabrzmiała nieustanna z rusznic i muszkietów palba; Don Kichot skoczył do Sanczy, ułapił go za szyję i począł go serdecznie ściskać i całować. Księstwo, i inni przytomni dali po sobie oznaki wielkiej radości.
Wtem wóz ruszył z miejsca. Piękna Dulcynea, odjeżdżając, skłoniła głowę przed księstwem, zaś Sanczy dziękczynienie swoje głębokim wyraziła pokłonem.

Tymczasem radosna i uśmiechnięta jutrzenka zbliżać się zaczęła, kwiatuszki polne wyprostowały swoje łodygi, a kryształowe wody strumyczków, szemrając mile, między białemi i szaremi kamieniami, spieszyły się nieść należną daninę oczekującym rzekom. Radosna ziemia, jasne niebo, przezrocze powietrze, światło łagodne, wszystko to pospołu wzięte, dawało poznakę, że dzień, który się okrywał połą sukienki jutrzenkowej, będzie cichy i pogodny. Księstwo wielce radzi z polowania i z szczęśliwego uiszczenia swoich zamysłów, powrócili do zamku, postanowiwszy dalej te żarty prowadzić, bowiem nic im równej nie sprawiało pociechy.

KAPITULUM XXXVI
KTÓRE OPOWIADA O DZIWNEJ I NIGDY NIE SŁYSZANEJ PRZYGODZIE DAMY DOLORYDY, ZWANEJ TAKŻE GRABINIĄ TRIFALDI, A TAKOŻ O LIŚCIE, KTÓRY SANCZO PANSA NAPISAŁ DO SWEJ ŻONY, TERESY PANSY

Marszałek książęcego dworu był człek przemyślny, wesoły i mający dowcipu biegłość. Ów udał osobę Merlina, całą już opowiedzianą przygodę, przysposobił i napisał wiersze, które wypowiedział młody pazik, za Dulcyneę przebrany. Teraz zasię, za zgodą i przy udziale pary książęcej, wynalazł inną przygodę, pełną przemyślności i krotochwilności. Nazajutrz księżna spytała Sanczę, jeżeli już był zaczął pokutę, którą dał odprawiać dla uwolnienia Dulcynei od zaklęcia. Odpowiedział, że już i że wczorajszego wieczoru dał sobie pięć plag na rachunek zadatku. Księżna zapytała znów, czem się biczował?
— Ręką — odparł Sanczo.
— Ale to — rzecze Księżna — jest raczej łechtać się i głaskać, niż grzmocić. Mniemam, że mag Merlin nie będzie ukontentowany z tego pobłażania. Trzeba, aby Sanczo używał dyscypliny z surowego rzemienia, na którym są kulki żelazne umocowane, albo pomietelka z głogu, tak, żeby się lepiej dały poczuć te uderzenia. Każda nauka bowiem coś kosztuje, a wolność tak znakomitej damy, jaką jest księżniczka Dulcynea, łatwo i za podły okup przyjść nie może. A do tego wiedz, mój Sanczo, że uczynki miłosierne, których się dokonuje niedbale i z leniwem opieszalstwem, nie mają żadnej zasługi i ważności.
Na to odparł Sanczo:
— Niech mi Wasza Dostojność da dyscyplinę, albo puślisko odpowiednie. Będę się niem biczował, nie przyczyniając sobie wiele bólu, bo trzeba, żeby Wasza Dostojność wiedziała, iż chociażem prostak, ciało moje jest raczej z bawełny, niźli z janowca; dla korzyści bliźniego, nie będę się siekał na kawałki.
— A więc niech i tak będzie — odparła księżna — dam ci jutro dyscyplinę, która się zgodzi z miętkością twojej skóry, jakby była jej rodzoną siostrą.
Sanczo Pansa rzekł:
— Wiedzcie, Wasza Dostojność, żem napisał list do Teresy Pansy, mojej żony, w którym jej donoszę o wszystkiem, co mi się zdarzyło po moim odjeździe z domu; mam go za pazuchą, brakuje jeszcze podpisania. Chciałbym, aby Wasza Dostojność list ten przeczytała, gdyż zdaje mi się, że jest napisany wielkorządczym kształtem, czyli tak jak gubernatorowie pisywać zwykli.
— A któż go składał? — spytała Księżna?
— Panno Święta — zawołał Sanczo — a któż miał składać, jeżeli nie ja, grzesznik niegodny?
— Czyli go sam pisałeś? — spytała Księżna.
— Ach nie — odpowie Sanczo — bo nie umiem czytać, ani pisać, ledwie swoje imię nagryzmolę.
Obaczymy go — powie Księżna — pewna jestem, że dajesz w nim dowody umysłu bystrego!
Sanczo sięgnął za suknię i wydobył list otwarty. Księżna wzięła go do rąk i przeczytała co następuje:

LIST SANCZO PANSY DO TERESY PANSY, JEGO ŻONY

Chociaż mnie tęgo grzmocili, miałem pozór rycerza, — jeżelim dostąpił urzędu, siła plag mnie to kosztowało. Teraz tego nie zrozumiesz, Tereso, ale innego czasu dowiesz się lepiej. Muszę ci oznajmić, białogłowo, żem umyślił, abyś jeździła karetą, jest to dla nas rzecz wielkiej wagi, gdyż tylko koty piechota chadzają. Żoną wielkorządcy jesteś, bacz, aby nikt nie śmiał się z ciebie wydwarzać. Posyłam ci teraz suknie myśliwskie zielone, które mi dała księżna. Sporządź je tak, aby była spódnica i kaftan dla naszej małej Sanczyki. Don Kichot, mój pan, jakom słyszał w tym kraju, jest mądrym głupcem i uciesznym szaleńcem, ja zaś mu w tem nie ustępuję kroku. Byliśmy w jaskini Montesinos i mądry Merlin ułapił w lot sposobność, aby na mnie zdać odczarowanie Dulcynei z Toboso, którą tam u nas zowią Aldonzą Lorenzo; mam to odmamienie odbyć trzema tysiącami trzysta rózg, odliczając pięć plag, com je już sobie wymierzył; wtedy będzie odczarowana, jak jej matka, co ją porodziła. Na to żono stul gębę i nic nikomu nie powiadaj, gdyż zaraz rzeczy nasze się rozpłoszą i jedni będą mówili czarno, drudzy biało. Za kilka dni pojadę stad do moich rządów, gdzie mam wielką chęć dostać się, aby nazbierać grosiwa, bo mnie upewniono, że wszyscy nowi gubernatorowie jeno tego łakną. Rozejrzę się tam bystro we wszystkiem i oznajmię ci, czyli masz przyjechać do mnie, albo nie. Osioł nasz spasł sie, pozdrawia cię i dzieci: nie zostawiłbym go, choćby mnie Wielkim Turkiem uczyniono. Księżna, moja pani, całuje ci ręce po tysiąc razy, odwdzięcz się jej wdwójnasób, nie masz bowiem rzeczy tańszej, a zarazem większy zbvt mającej, jak komplimenta i czołobicia. Słyszałem to od mojego Pana. Pan Bóg mi nie zdarzył, żebym znów znalazł kuferek ze stem dukatów, jako tamten niedawno. Jednak się o to nie turbuj, kobieto, kto na larum dzwoni, niebezpieczeństwa unika, wszystko inny obrót weźmie, gdy rządy sprawować zacznę. Jedna rzecz mnie turbuje, to, że jak powiadają, kto raz zasmakuje tego rządzenia, ledwie sobie później łap nie ugryzie od oblizowania. Gdyby tak było, nie małoby mnie to kosztowało, chocia beznodzy i bezręcy mają w zbieraniu jałmużny swoją prebendę. Tak czy siak, musisz się stać bogata i szczęśliwa. Niech ci Bóg wszelkiej szczęśliwości i pomyślności udziela, a mnie zachowa przy życiu, do usług twoich.
Z tego zamku dnia dwudziestego lipca, Roku Pańskiego 1614.

Twój mąż i gubernator Sanczo Pansa.

Księżna, skończywszy czytanie listu, rzekła do Sanczy:
— Dostojny Wielkorządca we dwóch rzeczach nieco się myli: najprzód, że powiada, a przynajmniej daje do wyrozumienia, że te rządy wyspy są mu dane za plagi, które sobie ma wymierzyć, chocia wie dobrze i temu przeczyć nie może, że gdy książę, mój pan, urząd mu obiecywał, nikt w ten czas o biczowaniu nie myślał, dalej, że w liście tym nadmierną chciwość okazuje, a ja nie chciałabym, aby przez to ku czemuś złemu przyszło. Chciwość, miasto zysku, szkodę często przynosi, zaś gubernator łakomy nierządną sprawiedliwość wymierza.
— Nie z umysłu to rzekłem — odparł Sanczo — ale jeśli Waszej Dostojności się zdawa, że list jest nie taki, jaki być powinien, nic innego nie pozostaje, jak podrzeć go i nowy na jego miejsce napisać.
— Mógłby okazać się jeszcze gorszy — odparła księżna — list jest dobry i chcę, aby go książę obaczył.
Później udali się do ogrodu, gdzie mieli tego dnia jeść obiad. Księżna pokazała list księciu, który, czytając go, miał wielką uciechę. Zasiedli do obiadu, a gdy ze stołów uprzątnięto i gdy zabawiali się dyskursami z Sanczo Pansą, niespodzianie słyszeć się dał żałosny głos fletu i chrypliwy huk bębna. Wszyscy przytomni wydawali się być zadziwionymi, usłyszawszy te pomieszane, smutne i wojenne grania. Don Kichot ze wzruszenia, co nim owładło, nie mógł usiedzieć na miejscu. O Sanczy powiedzieć jeno można, iż ze strachu przymknął do księżnej, ucieczki jego zwykłej, i że ukrył się za suknia swojej pani. Melodja, którą słyszeli, była melancholijna i żałośliwa wielce. Gdy wszyscy tak zacudowani byli, ujrzeli wchodzących do ogrodu dwóch ludzi w płaszczach żałobnych, tak długich, że wlokły się one po ziemi. Każdy z nich bił w bęben, czarnym suknem okryty; obok nich szedł flecista, czarny jak smoła. Za tymi trzema następował człowiek ogromnej postury, odziany w suknię jeszcze czarniejszą. Jej powiewające poły były wielce szyrokie. Był przepasany temblakiem czarnym, na którym zwieszało się ogromne szablisko w czarnej pochwie. Twarz miał krepą czarną zasłonioną, wskroś której widać było brodę białą jak śnieg, długą do pasa. Chód jego był powolny i dostojny, właśnie jakby do bębna bicia i fleta przygrywania stosował się. Słowem jego wzrost okazały, jego chód i ubiór czarny mogły w samej rzeczy sprawić zadziwienie wszystkim, co mu się przyglądali, nie wiedząc kim był. Ów dostojnym i nieskorym krokiem doszedł do księcia, który, stojąc, jak i inni przytomni, nań oczekiwał. Później ukląkł, ale książę mówić mu nie zezwolił, wpókiby nie wstał. Usłuchał potwór dziwny, podniósł się na nogi i, odsunąwszy z oblicza zasłonę, ukazał najdłuższą, najbielszą i najbardziej zmierzwioną brodę; jaką kiedykolwiek oczy ludzkie widziały. Później dobył z wnętrza szyrokiej piersi gromkiego i ponurego głosu i, patrząc na księcia, rzekł:
Wysoki i wspaniały panie, nazywam się Trifaldinem[104] o Białej Brodzie, jestem giermkiem grabini Trifaldi, inaczej zwanej Damą Dolorydą, od której przysłany jestem do Waszej Dostojności w poselstwie. Dama Doloryda prosi, aby Wasza Dostojność raczył pozwolić jej przybyć tutaj i wynurzyć swoją boleść i przypadki losu, tak niesłychane i dziwne, że umysł, najbardziej zasmucony, podobnych sobie wystawić nie może; przedtem jednak chcę się upewnić, czy dzielny i nigdy niezwyciężony rycerz, Don Kichot z Manczy, w tym zamku się znajduje. Do niego to moja pani przybywa pieszo, nic nie jedząc i nie śpiąc, dążąc z królestwa Kandai do waszego państwa, co tylko cudowi przyznać należy albo mocy zaczarowania. Ostała pod bramą tej twierdzy, czy zamku i czeka skinienia Waszej Wysokości, aby wejść tutaj. Rzekłem!
Skończywszy mowę, jął kasłać, chrząkać i głaskać obiema rękami brodę od góry do dołu, czekając na odpowiedź księcia, która taka była:
— Już od niemałego czasu, dzielny giermku Trifladi o Białej Brodzie, jesteśmy uwiadomieni o nieszczęściach Jejmości Pani grabini Trifaldi, której imię zacne czarnoksiężnicy przemienili w nazwisko Damy Dolorydy. Możesz jej powiedzieć sprawny posłańcze, aby przyszła. Dołóż jej także, że znajduje się tutaj dzielny Don Kichot z Manczy, po wspaniałomyślności którego spodziewać się może wszelkiego ratunku i wsporu. Powiedz jej, proszę, ode mnie, iż jeśli nurza się w potrzebie mego sukursu, to mu jej na nim nie zbraknie, gdyż jestem obligowany dopełnić przysługi, z racji przynależenia do zakonu rycerstwa, które winno nieść pomoc wszystkim białogłowom, a zwłaszcza uciśnionym i zasmuconym wdowom, pełnym utrapienia jak twoja pani.
Trifaldin, tę odpowiedź odebrawszy, przyklęknął i dał znak fleciście i tym, co bębny nieśli, aby zagrali. Później przy odgłosie fletu i bębnów, z tą samą powolnością jak wszedł, obrócił się i wyszedł z ogrodu, zostawiwszy wszystkich zdumionych wielkością swojej postawy i statecznością.
Książę, obróciwszy się do Don Kichota, rzekł:
— Jak widzę, sławny rycerzu, przyćmienia zazdrości i niewiadomości nie potrafią ukryć światła dzielności i cnoty. Ledwie sześć dni bawisz w tym zamku, a już ciągną tu z dalekich i nieznanych ziem, aby cię szukać, nie w powozach wygodnych i nie na wielbłądach, ale pieszo i głodno. Uciśnieni i zasmuceni wierzą, iż w tem mocnem ramieniu znajdą zapobieżenie na wszelkie utrapienia i nieszczęścia swoje, bowiem zwiedzieli się już o twoich znakomitych czynach, których sława cały świat obiegła.

— Chciałbym Mości Książę — rzecze Don Kichot — aby był tu przytomny ten niedowierzający duchowny, który niedawno u stołu tak znaczny wstręt okazał przeciwko rycerzom błędnym. Ujrzałby teraz na własne oczy, czy ci rycerze są, czy nie są potrzebni na świecie i przekonałby się dowodnie, że osoby, niezmiernie skłopotane nieszczęściami, dolegliwościami uciśnione i w srogiej obieży będące, nie idą szukać remedium do jurystów i zakrystjanów — nie udają się do rycerza, który nigdy się nie ośmielił wychylić poza granicę swej ziemi, ani do leniwego dworaka, co zabawny jest raczej nowinek zbieraniem, niźli przykładaniem się do dzieł wielkich, zasługujących na to, aby je inni na piśmie uwiecznili. Prawdziwy ratunek dla nieszczęśliwych, podpora uciśnionych, obrona panien i pocieszenie wdów nie znajduje się gdzieindziej, jak wpośród rycerstwa błędnego. Dlatego też dzięki niebu czynię nieskończone, iż rycerzem błędnym jestem i uznaję, że niepłony i szczęsny jest ten trud i te znużenia, którym podlegam, moją profesję sprawując. Niechaj ta dama zasmucona przychodzi i żąda czego chce, gdyż znajdzie nieomylne zapobieżenie w silności tej ręki i w niewzruszonej serca i męstwa mojego stałości.

KAPITULUM XXXVII
W KTÓREM ZAWIERA SIĘ DALSZY CIĄG OPOWIEŚCI O SŁAWNEJ PRZYGODZIE DAMY DOLORYDY

Księstwo niewypowiedzianej uciechy doznawali, widząc, iż Don Kichot tak dobrze na ich ułożenie odpowiada.
Wtem rzekł Sanczo Pansa:
— Nie chciałbym, aby ta pani ochmistrzyni stanęła na wstręcie uiszczenia obietnicy rządów. Słyszałem od pewnego aptekarza w Toledo, który gadał tak pięknie, jak pięknie szczygieł śpiewa, że kiedy się białogłowy gdzie wmieszają, nie można się niczego dobrego spodziewać. Do paraliża! Jakże on je lubił ten aptekarz! A gdy wszystkie te Jejmości, jakiejkolwiekobądź kondycji i stanu, są naprzykrzone i nieznośne, czegóż można się spodziewać po nieszczęsnych i utrapionych, do których należy ta pani grabini Trzech Fałd i Trzech Ogonów. W moim kraju ogony, fałdy, poły a ogony to jedno.
— Zawrzyj gębę, miły Sanczo — rzekł Don Kichot. — Ta pani, przychodząca zdaleka, aby mnie wynaleźć, nie może być jedną z tych, o których aptekarz namienił, tembardziej że jest grabinią, a jeśli grabinie za ochmistrzynie służą, to tylko królowym i cesarzowym; w swoich domach są wielkiemi damami, którym inne damy usługują.
Na to przytomna pani Rodriguez rzekła:
— Księżna Jejmość ma za służące damy, coby mogły być grabiniami, gdyby fortuna zdarzyła, ale prawa tam się obracają, gdzie chcą królowie! Nikt nie powinien źle mówić o ochmistrzyniach, zwłaszcza o ochmistrzyniach- dziewicach i pannach, bo chocia sama panną nie jestem, przecie wiem, że prym mają panny przed wdowami. Ktoby chciał nas krótko przystrzyc, nożyce mu w ręku pozostaną.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — jak mój aptekarz powiadał, siłaby tych dam podstrzyc należało, ale nie poruszajmy ryżu, gdy w garnku perkota.
— Ci giermkowie — rzecze pani Rodriguez — są najgorzej nam nieprzechylni; wałęsając się po przedpokojach i widząc nas co chwila, czas wolny od modlitw (a mają tego czasu wiele) poświęcają na obśmiewiska, wytykają nam każdą ułomność i skazę i dobrą sławę szarpią. Niech wiedzą te ruchome drągale, że, ku ich żalowi i złości, musi być dla nas na świecie miejsce, właśnie w domach wielkopańskich, chocia przymieramy tam głodem i czarną suknią mniszą swe delikatne członeczki okrywamy, tak jak w czasie procesji gnojowiska kobiercem się przykrywa. Na moją duszę, gdybym mogła i gdyby tego konieczność po mnie wymagała, pokazałabym nie tylko przytomnym, ale i światu całemu, że nie ma cnoty, krom tej, co się w ochmistrzyniach zawiera.
— Mniemam — rzecze Księżna — że pani Rodriguez rzetelnie mówi, ale iż musi czekać stosownego czasu i okazji na obronę ochmistrzyń, aby zawstydzić niecnego aptekarza i zwalczyć złe mniemanie w duszy wielkiego Sanczo Pansy.
Na to odparł Sanczo:
— Odkąd mi dymy wielkorządstwa do głowy uderzyły, zapomniałem o odurzeniu giermka. Tyle mnie obchodzą te Jejmoście, co sucha figa.
Jeszczeby się ten dyskurs o ochmistrzyniach dalej ciągnął, gdyby głos fletu i bębnów nie dał się znów słyszeć zbliska. Z tego uznali, że Dama Doloryda nadchodzi. Księżna zapytała księcia, czyli nie trzeba wyjść jej naprzeciw, jakoże jest grabinią i dobrze zacną osobą.
— Jeżeli to grabina — rzekł miast księcia Sanczo — mniemam, że Wasze Dostojności winny wyjść jej naprzeciw, lecz jeśli jest tylko ochmistrzynią, nie życzyłbym księstwu i dwóch kroków postąpić.
— Hej! do czego ty się mieszasz, Sanczo, prostaku — zawołał Don Kichot.
— Do tego się wdaję i mieszam — odparł Sanczo — do czego się mieszać mogę, będąc giermkiem, który się nauczył reguł dwomości w szkole WPana, najgrzeczniejszego rycerza w całym kraju grzeczności. A do tego słyszałem od WPana, że jedną kartą mniej można przegrać, tak jak jedną więcej, mądrej głowie dość na jednem słowie.
— Sanczo dobrze mówi — odezwie się Księżna — trzeba wprzód obaczyć co to za dama, potym zaś wymiarkujemy jak ją przyjąć należy.
Wtem weszli znów do ogrodu grający na bębnach i flecista.

Tutaj autor kończy to krótkie kapitulum i zaczyna drugie, ciągnąc dalej tę samą przygodę, jedną z najbardziej ważkich, w tej historji zawartych.

KAPITULUM XXXVIII
KTÓRE OPOWIADA O PRZECIWNYCH LOSACH OCHMISTRZYNI DOLORYDY

Za smutnymi graczami nadchodziło dwanaście dam, we dwa rzędy uszykowanych parami; wszystkie ubrane były w czarne suknie mnisze, z rasy fałdowanej; na twarzach miały zasłony z białego muślinu, tak długie, że z pod nich tylko brzegi sukien widać było. Za niemi szła grabini Trifaldi, prowadzona za rękę przez giermka swojego Trifaldina o Białej Brodzie, ubrana w suknię z przedniej czarnej bai. Ogon, albo poła sukni troista, niesiona była przez trzech paziów, także w żałobne szaty ubranych, tak iż trzy ostre kąty tych pół, czyniły piękną geometryczną figurę. Wszyscy przytomni, widząc tę suknię o trzech połach, dorozumieli się zaraz, że z niej poszło nazwanie Księżniczki Trifaldi, czyli Księżniczki Trzech Fałd. Cyd Hamet Benengeli, potwierdzając to, namienia, że prawdziwe jej miano było Księżniczka Wilczyłapa, od wielkiej ilości wilków, najdujących się w jej kraju. Gdyby zasię jej państwo w lisy obfitowało, zwałaby się Księżniczką Lisiłapą, bowiem w tych stronach wielcy panowie biorą swoje przezwania od rzeczy, których w ich kraju jest mnogość. Atoli księżniczka, przez wzgląd na swoją połę, porzuciła miano Wilczyłapa i przezwała się Trifaldi.
Dwanaście dam i księżniczka zbliżały się krokiem powolnym, jakby szły za procesją, mając twarze czarnemi welonami przysłonione. Welony te nie były tak przezroczyste, jak zasłony Trifaldi, lecz tak gęste, że skroś nich nic widać nie było. Gdy ta żałobna zgraja weszła, księżna, książę, Don Kichot oraz wszyscy przytomni na nogi powstali. Dwanaście dam zatrzymało się, dając przejście; wówczas pani Doloryda, dzierżona za rękę przez Trifaldina, naprzód postąpiła. Widząc to, księstwo i Don Kichot wyszli jej naprzeciw. Księżniczka, zginając kolana, rzekła głosem raczej grubym i chrzypiącym, niż subtelnym i miło w ucho wpadającym:
— Raczcie Wasze Wysokości, nie oddawać takiej czci waszemu słudze, to jest służebnicy waszej; w żałości, którą jestem przenikniona, nie mogę odpowiedzieć godnie na takie uczczenia. Zgoła rozum mnie odstąpił, w moich przeciwnych niepomyślnościach. Zapewne daleko gdzieś się zapodział, gdyż im więcej go szukam, tem mniej go znaleść mogę.
— Rozważności musiałoby brakować temu — odparł książę — ktoby nie uznał po Waszym pozorze godności Waszej, która na pierwszym spojrzeniu zda się być warta śmietanki dworności i kwiecia wybornej obyczajności.
I podniósłszy ją z klęczek, poprosił, aby usiadła na krześle wedle księżnej, która jej także przychylności wyrażenia powtórzyła. Don Kichot milczał, Sanczo umierał z pragnienia obaczenia twarzy Pani Trifaldi lub którejś z jej dam, atoli nie było to możliwe, dopókiby im samym nie podobało się odsłonić twarzy. Wszyscy trwali w milczeniu, nie poruszając się i czekając, kto pierwszy przemówi. Wreszcie dama Doloryda rzekła w te słowa:
— Nie wątpię, wielce możny panie, arcycudnie piękna damo i nader doskonali słuchający, że w waszych dzielnych sercach żałość moja będzie przyjęta nie tylko z litością, ale i z przychylnością dobroczynną, gdyż, wierę, jest ona taka, iż może skruszyć marmury, zetrzeć na proch djamenty i zmiękczyć stal najzatwardzialszych serc na świecie. Ach, nim rozgłoszona zostanie na placu waszego słuchania (żeby nie powiedzieć uszu), radabym wiedzieć dokładnie i dowodnie, jeżeli najniepokaleńszy rycerz, Don Kichot z Manczy i jego najgiermkowatszy Sanczo Pansa w tej znakomitej społeczności, towarzystwie, czy gronie się znajdują.
— Pansa jest tutaj — zawołał Sanczo, nim ktokolwiek odpowiedział — a i Don Kichot także, dlatego najzasmuceńsza Damo, możecie rzec wszystko, co się Wam podoba, znajdziecie nas najpilniejszych w słuchaniu i najgotowszych, aby Wam służby ofiarować.
Don Kichot podniósł się i, obróciwszy się do Damy Dolorydy, rzekł:
— Jeżeli Wasze strapienia i nieszczęścia, usychająca z żałości Damo, mogą być uśmierzone dzielnością i siłą jakiegoś rycerza błędnego, oto moja dzielność i siły moje, które, aczkolwiek słabe i niedostateczne, na Wasze usługi oddaję. Jam ci jest Don Kichotem z Manczy, którego obowiązkiem jest bronić i wspierać uciśnionych. Skoro jest tak, jak jest w istocie, nie trza korowodów, aby skaptować sobie moją przechylność, ani zbytnich kołowań czy wstępów. Raczcie mi tedy tylko opowiedzieć bez wybiegów słownych, o Waszych uciskach: słuchają Was osoby, które jeśli już Was podźwignąć nie zdołają, będą w boleści Waszej mieć uczestnictwo.
Dama Doloryda, te słowa usłyszawszy, chciała upaść do nóg Don Kichotowi, jako też to uczyniła, usiłując je uściskać, pomimo wzbraniania się rycerza.
— Padam plackiem przed temi stopami i nogami, o niezwyciężony rycerzu, jak przed fundamentem i filarem rycerstwa błędnego. Chcę całować te nogi, od których kroków zależy skuteczne zażegnanie nieszczęść moich. Znamienite czyny Wasze, dzielny rycerzu błędny, zostawiły daleko wtyle i zaćmiły bajeczne poczynania Amadisów, Esplandianów i Belianisów.
Potem, odstąpiwszy od Don Kichota, obróciła się do Sanczy, którego wzięła za rękę i rzekła:
— O ty, najwierniejszy giermku, jaki kiedykolwiek służył rycerzowi błędnemu, w teraźniejszych i przeszłych wiekach, którego dobrotliwość dalej się rozciąga niż broda Trifaldina, mojego towarzysza tu przytomnego, słusznie pysznić się możesz, gdyż służąc Don Kichotowi, służysz zarazem całej zgrai najdzielniejszych rycerzy, zamykających się w nim jednym. Zaklinam cię, abyś przez swoją wierność dobrotliwą. stał się pośrednikiem, przyczyniającym się za mną u twego pana, który, oby jaknajprędzej chciał dać wspór, najpokorniejszej i najnieszczęśliwszej księżniczce.
Sanczo odparł:
— Czy moja dobroć, Mościa Pani, jest tak wielka i tak daleko rozciągająca się, jak broda Waszego giermka, na tem mało mi zależy. Brodata i wąsata może być dusza moja, gdy będę z tego świata schodził. Jeno to jest dla mnie rzeczą wielkiej wagi, a o brody tego doczesnego świata dbam mało, albo i wcale nie stoję. Wszakoż bez tych pochlebianiów i błagań, poproszę pana mego (który, jako wiem, dobrze mi życzy, zwłaszcza teraz, gdy potrzebuje mojej pomocy w pewnej okoliczności), aby dopomógł Waszej Wysokości z wszystkich sił swoich. Opróżnij WPani wór swoich utrapień, opowiedz nam o nich i pozwól nam działać.
Książę i księżna, którzy tę całą przygodę wymyślnie i zręcznie ułożyli, o mało się nie rozpukli od śmiechu. Zachwalali też pocichu osobną zdatność Trifaldi, która na wybór udawała swoją osobą. Na prośbę księcia grabini siadła i opowiadać jęła:
— Królowa Magoncja, wdowa po królu Arzczipielu, jej mężu i panie, była władczynią sławnego królestwa Kandala, położonego między wielką Teprobaną a morzem południowem, o dwie mile od przylądku Komorina. Z tego królewskiego stadła przyszła na świat infantka Antonomazja, dziedziczka rzeczonego królestwa. Infantka chowała się pod moim dozorem, bowiem byłam najstarszą i najpierwszą jej matki ochmistrzynią. Z biegiem czasu Antonomazja do wieku czternastu lat doszła, a tak cudną urodą celowała, że i sama natura nie mogłaby tu nic przydać. Była równie mądra, jak piękna, ona najpiękniejsza panienka na świecie i taką jest jeszcze zapewne, jeżeli losy zawistne i niezbłagane Parki nici jej żywota nie przycięły. Ale tego zapewne nie ważyły się dokonać, bowiem nieba niedozwoliłyby uczynić tej krzywdy nieznośnej ziemi, aby grona najprzedniejsze i jeszcze nie źrałe, zerwane zostały z najpiękniejszej winnicy świata. W tej piękności niewypowiedzianej (której mój język niedołężny nigdy zadosyć wysławić nie będzie umiał), zakochała się niezmierna moc książąt i królewiczów z tegóż królestwa, jako i z krajów odległych. Między tymi znakomitymi panami najdował się jeden dworak zwyczajny, który śmiał podnieść oczy do najwyższego nieba tej piękności, pokładając ufność w młodości swojej, w kształtnej postaci, w swoim wdzięku osobnym, wielu zaletach, a takoż w bystrości rozumu i dowcipu. Jeśli nudy Waszym Miłościom nie przyczynię, powiem także, że grał na gitarze tak udatnie, iż zdało się, że ta posłuszna jego rozkazaniu, przemawiać zaczyna. Krom tego był poetą i tancerzem zawołanym. Umiał sporządzać klatki na ptaki tak iż, gdyby i nic innego nie czynił, miałby do życia sposób, nalazłszy się w potrzebie. Jednakoż jego wdzięk, dworność i inne przymioty, a zalety uwodne, nie byłyby dostateczne na dobycie twierdzy mojej córuchny, gdyby ten zbrodzień bezwstydny nie użył chytrości, aby mnie wpierw zmiękczyć.
Ten zatem łotr i złoczyńca bez sumienia, czynił wysilenia, aby wolę moją nakłonić i podmówić mnie do złego, tak abym mu, niedbała strażniczka, jaką byłam, klucz twierdzy wydała. Zawładnął moim duchem przez, niewiedzieć jakie pochlebstwa, i wolę moją shołdował, zadawszy mi, niewiedzieć jakie, robótki na drutach. Co mnie jednak do skuteczniejszego upadku dowiodło i mojej zguby stało się przyczyną — to owe piosenki, jakie słyszałam nocą, stojąc u kraty okiennej, na pewną uliczkę wychodzącej. Jeśli się nie mylę, na ten kształt mówiły:

Z płomieni jej ócz słodkich ta niemoc się zdradza.
Niemoc, która mą duszę niespokojną czyni.
Zwiększa swoją okrutność okrutna bogini
Chcąc, bym zaznał w milczeniu, jaka jest jej władza.[105]

Jego wynalezienia zdawały mi się prawdziwemi perłami, głos zaś syropem. Od tego czasu, zważając krzywdę, jaką mi te wiersze wyrządziły, mniemam, że wszyscy poeci winni być wypędzeni z dobrze rządnych Rzeczypospolit, zgodnie z radą Platona, przynajmniej poetowie miłośni, bowiem składają oni wiersze, nie takie, jakie składał markiz Mantuański, które do płaczu lub śmiechu dzieci i białogłowy pobudzają, ale wiersze subtelne i kończate. Niby słodkie kolce przeszywają one duszę nawskroś i rażą jak grom, wcale szat nie uszkadzając. Pewnego razu słyszałam, jak śpiewał:

Przyjdź, o Parko okrutna i jednym zamachem
Tak, abym nic już nie czul, przetnij nić żywota.
Inaczej rozkosz śmierci pomiesza się z strachem,
By mi znów nie wróciła do życia ochota.[106]

I inne jeszcze pieśni, a posłania, które, gdy się ich słucha czarują, gdy się je czyta w zachwyt wprawiają, nadewszystko jednak, gdy ułożą pewien tych wierszy gatunek, będący w wielkiem obyczaju w królestwie Kandaia i séguidillas zwany. Wówczas to cała dusza drży w swych posadach, wówczas to chce się umierać ze śmiechu, i wówczas także wszystkie zmysły wydają się być ze srebra żywego. Owóż, dlaczego mówię, Wasze Miłości, że, z dobrą racją, wszyscy ci pieśniarze winni być wygnani na wyspy trędowatych. Gdybym była pozostała baczną i dobrą ochmistrzynią, jaką być powinnam, ich nocne ułożenia wcaleby mnie nie wzruszyły i nie uwierzyłbym także, w prawdę tych pięknych słów: „Żyję umierając, płonę pośród lodów, drżę w ogniu, żywię nadzieje wbrew nadziei i odchodzę, pozostając.“ Jak i w inne, tego samego gatunku, które niepodobieństwo głoszą i któremi poeci pisma swoje napełniają. Gdy przyrzekają wam Sfinksa z Arabji, koronę Ariadny, włosy Słońca, perły Południa, złoto z Tybru i wszelkie balsamy Wschodu — czynią to dla piór swych ćwiczenia — nic ich te obietnice nie kosztują, bowiem ani chcą, ani mogą ich dopełnić. Ale gdzież to się zapędzam, nieszczęsna?
Jakież szaleństwo ku temu mnie podwodzi, abym opowiadała błędy innych, mając swoich zadosyć? Ha, ja nieszczęsna, jeszcze raz powtarzam — to nie wiersze mnie zgubiły, lecz własne prostactwo, to nie muzyka mnie zmiękczyła, lecz własna letkomyślność. Moja niewiadomość, i mój brak rozeznania otworzyły drogę krokom Don Clavija — gdyż tak się ten rycerz nazywa — to ja mu dałam możność wtargnąć raz, a takoż wiele razy do alkierza Antonomazji, przezemnie, nie zaś przez niego oszukanej — pod tą pokrywkę, że jest jej prawowitym małżonkiem. Chocia bowiem biedną grzesznicą byłam, przecie nigdybym na to nie pozwoliła, aby, bez tej obietnicy uskutecznienia, dotknął się choćby jej trzewiczka. Nie, nie, bowiem małżeństwo idzie zawsze na przodku sprawy, w którą się mieszam. Jedna tu tylko nastręczała się przeszkoda, którą była nierówność stanu, bowiem Don Clavijo, jest zwykłym rycerzem, zaś infantka Antonomazja, spadkobierczynią Królestwa Kandaia, jak już o tem namieniłam. Cała ta intryga w tajności przez pewien czas pozostawała, dopóki nie spostrzegłam nabrzmiałości żywota Antonomazji, przez co przecie wszystko odkryć się mogło.
Obawa ta kazała nam zwołać radę — naszem postanowieniem było, aby nim zło widoczne się stanie, Don Clavijo zażądał w stadło infantki Antonomazji u wielkiego namiestnika kraju, powołując się na dana mu obietnicę; obietnicę tak wzmocnioną subtelnością umysłu mego, że nawet siły Samsona nie mogłyby jej zniszczyć.
Jęliśmy działać z pośpiechem. Namiestnik ujrzawszy obietnicę, wypytał infantkę, która mu odkrycie o swoim długu wyznała; posłano zatem po dworskiego alguazila, aby go miał pod swoją strażą.
— A zatem w królestwie Kandaia — rzekł Sanczo — zdarzają się alguazilowie dworscy, poeci i seguidille. Jeśli tak jest w samej rzeczy, przysiągłbym na wszystkie świętości — że cały świat tą samą jeno rzecz stanowi. Tymczasem jednak pośpieszajcie nieco, pani Trifaldi, bowiem pora późna się robi, ja zaś umieram z ciekawości dowiedzenia się końca tej długiej historji.
— Zaraz to uskutecznię — odparła grabini.

KAPITULUM XXXIX
W KTÓREM TRIFALDI DALEJ OPOWIADA O SWEJ ZADZIWIAJĄCEJ I PAMIĘCI GODNEJ HISTORJI

Każde słowo Sanczy cieszyło księżnę równie, jak martwiło Don Kichota. Rozkazał mu przeto uciszyć się. Doloryda dalej swoje opowiadanie prowadziła.
— W końcu po wielu responsach i odpowiedziach, gdy uznali, że infantka trwa z uporem w swojem przedsięwzięciu, ni na włos go nie odmieniając, wikary wydał pomyślny dla Don Clavijo wyrok, dając mu Antonomazję za prawowitą małżonkę, z czego królowa matka, Magoncja, takie strapienie odniosła, że po trzech dniach trzeba ją było pogrzebać.
— A więc snać umarła — rzekł Sanczo.
— Zapewne — odparł Trifaldin — bo w Kandaia nie chowają ludzi żywych, jeno umarłych.
— Widziano już nieraz, panie giermku — odparł Sanczo — że człeka zemdlonego w grób kładziono, rozumiejąc, że to umarły. Zdawa mi się teraz, że królowa Magoncja winna była pierwej zemdleć, niż umrzeć, bo gdy się żyje, wielu rzeczom zapobiedz można, a błąd i płochość infantki nie była znów tak wielka, aby ją do serca brać zbytnio. Gdyby poszła za mąż za pazia lub pokojowego, jako to uczyniło wiele dzieweczek, wedle tego, com słyszał, byłoby to zło bez poprawy, ale że przybrała za męża kawalera tak grzecznego i doskonałego, jak Jejmość tu go nam wystawiła, szczerze naprawdę przyznać trzeba, iż nie było to szaleństwo tak wielkie, jakby na pierwszem pojrzeniu mniemać można. Według reguł mego pana który tu będąc obecny, nie dozwoli mi się kłamstwem splamić, tą samą modłą, co ludzie, w pismach zawołani, biskupami się czynią, rycerze a zwłaszcza błędni, królami i rycerzami ostają.
— Dobrze mówisz, Sanczo — rzecze Don Kichot — bowiem rycerz błędny, gdy mu fortuna tylko krztynę sprzyja, jest w stanie zostać największym władcą świata. Ach, niechaj pani Doloryda dalej swoją rzecz prowadzi, zdaje się bowiem, że została do opowiedzenia sama gorycz tej wdzięcznej i słodkiej historji.
— I jaka gorycz — odparła grabini. — Przy niej piołun i gorczyca słodkimi być się wydają. Pochowaliśmy tedy martwą, a nie zemdloną królową. Ledwieśmy ją ziemią przykryli i ostatniem uczcili żegnaniem (quis talia fando temperet a lacrymis[107]), gdy wielkolud Malambrun, brat stryjeczny Magoncji, zjawił się na grobie królowej, siedząc na drewnianym koniu. Krom tego, że jest okrutnikiem, także czarnoksięstwem się para. Chcąc się zemścić za śmierć swojej krewniaczki i ukarać zuchwałą śmiałość Don Clavija i rozzłoszczony będąc uporem Antonomazji, wiadomemi sobie sztuczkami, oboje zaklął i omamił. Infantka Antonomazja przedzierzgniona została w małpę miedzianą, zaś Don Clavijo w strasznego krokodyla, z nieznajomego kruszczu ulanego. W środku między nimi wznosi się filar miedziany, na którym wyryte jest pismo syrjackie, co przełożone na język kandajski, a potem na kastylijski, takie zawiera obwieszczenie:
Ci zuchwali miłośnicy nie będą przywróceni do swojej pierwszej postaci, dopóki mężny rycerz z Manczy nie odbędzie ze mną pojedynku osobnego, bowiem tylko dla jego nieprzemożonego męstwa, wyroki losów zachowały tę nadzwyczajną przygodę, jakiej drugiej na świecie nigdy nie było.
Uczyniwszy to dobył z szerokiej pochwy szabliska niesłychanej wielkości i, porwawszy mnie za włosy, chciał mi gardło poderżnąć i głowę od tułowia oddzielić. Struchlałam, głos mi uwiązł w gardzieli, tak iż prawie martwą się poczułam od wielkiej bojaźni; przecież wszystkie, jakie mogłam, czyniłam wysilenia; głosem lamentliwym i drżącym, tyle różnych rzeczy mu powiedziałam, że wstrzymał się od wykonania wyroku. Później kazał przyprowadzić przed swoje oblicze wszystkie damy dworskie, tutaj przytomne i, zganiwszy nas z fukiem za złe baczenie i zbeszcześciwszy wszystkie ochmistrzynie świata za ich matactwa i obłudności, wszystkim przypisał winę, której ja jedna byłam przyczyną. Później rzekł, że nie chce nas ukarać śmiercią, ale katuszami, które codzień nieprzerwanie śmierć powolną zadawać nam będą.
W tem okamgnieniu, jak te słowa wymówił, uczuliśmy wszystkie, że na twarzach naszych otwierają się dziurki, jakby nas szpilkami dotykano. Podnieśliśmy ręce do oblicz i znaleźliśmy się w stanie, który WPaństwo zaraz obaczycie.
To mówiąc, Doloryda i jej towarzyszki spuściły zasłony z głów i odkryły twarze, obrośnięte brodami gęstemi, czarnemi, rudemi, siwemi, złocistemi lub srokatemi. Na ten widok Księstwo zdawali się być zdumieni, Don Kichot i Sanczo osłupiali, a wszyscy przytomni zacudowani. Pani Trifaldi ciągnęła dalej:
— Otóż takim kształtem pokarał nas ten zdrajca, ten okrutnik niezbłagany, Malambrun, pokrywając nasze gładkie i delikatne twarze tą szorstką szczeciną. O gdybyż niebo zwoliło, aby nam raczej głowy z karków pościnał, tem swojem ogromnem szabliskiem, niżeli zaćmił piękność lic naszych temi kudłami. Bo jeżeli Wasze Wysokości dobrze zważą (przy tych słowach, co je teraz powiem, chciałabym wylać dwie rzeki łez, lecz myśl nieustawna o nieszczęściu naszem i te strumienie sloz, które już wylałam, oczom wilgotność odbierają i osuszają je jak kłosy. Zatem mówić będę bez płakania) gdzież to się pokazać może ochmistrzyni brodata? Któryż to ojciec, albo matka litość dla niej poczują? Kto jej da wspór i pomoc? Jeżeli dama, mająca płeć gładką a twarz upstrzoną barwiczkami i zmęczoną od smarowaniów przeróżnych, z trudnością jednak kochanka znajduje, cóż dopiero rzec o tej, której oblicze podobne jest do lasu? O, ochmistrzynie, najmilsze towarzyszki moje! Zła gwiazda przytomna była narodzinom naszym i w nieszczęśliwej chwili ojcowie nasi nas spłodzili.

Rzekłszy to, hrabina dała poznakę, że już zmysły strada.

KAPITULUM XL
O RZECZACH DOTYCZĄCYCH TEJ PRZYGODY I TEJ WIEKOPOMNEJ HISTORJI

Ci wszyscy, którym historje, do tej opowieści podobne, do gustu przypadają, winni, wierę, wdzięcznymi się okazać pierwszemu księgi składaczowi, Cydowi Hametowi, a to dla jego skrupulatności, z jaką o wszystkich szczegółach opowiada, nie pomijając rzeczy najmniejszej. Otóż uwiecznia myśli, na jaśnię podaje fantazje, odpowiada na utajone pytania, wyjaśnia wątpliwości, z argumentami na harc wyjeżdża, i tak wszystko tłumaczy, jakby sobie tylko mógł tego życzyć czytelnik najbardziej niezbyty.
„O sławny autorze, o szczęśliwy Don Kichocie, o sławna Dulcyneo. o żartownisiu, Sanczo Pansa! Wszyscy razem i każde z was z osobna bodziecie mogli żyć przez długie wieki, dla powszechnego ukontentowania i rozrywki.“
Historja powiada tedy, że Sanczo, ujrzawszy zemdloną Dolorydę, rzekł:
— Przysięgam na moją poczciwość i na życie wieczne wszystkich Pansów moich przodków, że przygody podobnej nie widziałem na oczy, ani o niej nie słyszałem; takoż mój pan nigdy mi równej nie opowiadał i ręczę, że mu nawet przez przywidzenie do głowy nie przyszła. Hej, do stu tysięcy djabłów, aby gorzej nie przekląć, owóż mi Malambrun — czarnoksiężnik i wielkolud naschwał!
Czyś nie znalazł innego sposobu, ukarania tych nieszczęśliwych niewiast bez tego, aby je kudłatemi uczynić? Choćby i wtedy przez nos gadały, przynajmniej nie byłyby brodate; założyłbym się, że nie mają czem zapłacić za golenie balwierzowi.
— To prawda istotna — odparła jedna z tych dwunastu panien — że nie mamy i szeląga na mydło, dlatego też niektóre z nas dla oszczędności, czynią użytek z pewnej maści woskowej i smoły, którą sobie na twarz kładą, a później za jednym zamachem brody odrywają, tak iż później twarze są ogolone i gładkie, niby spód kamiennego moździerza. Lubo i w królestwie Kandaia są białogłowy, co od domu do domu chodzą, aby włosy usuwać, brwi i rzęsy czernić i tem podobne ochędóstwa czynić, to my ochmistrzynie naszej pani, nie chciałybyśmy nic o nich wiedzieć. Jeżeli łaska pana Don Kichota nas nie wesprze, zapewne do grobów nasze brody z sobą weźmiemy.
— Raczejbym sobie brodę wyrwał w kraju Maurów[108] — rzekł Don Kichot. — niżeli omieszkał dać Wam poratunku.
W tej chwili Trifaldi przyszła do siebie z zemdlenia i rzekła do Don Kichota:
— Miłe brzmienie tej obietnicy, o najwaleczniejszy rycerzu, obiło się o moje uszy, gdy byłam zemdlona, cucąc i ożywiając zmysły i siły, tak iż odnowa Was zaklinam, o niezwyciężony rycerzu błędny, aby wasza obietnica uskuteczniona została.
— Nie będę tego odwłóczył — odparł Don Kichot — oznajmij mi tylko, WPani, w czem mogę Wam być użyteczny; znajdziesz mnie gotowego do czynienia przysług.
— W tem rzecz cała — rzecze Doloryda — że stąd do królestwa Kandaia, gdy się lądem jedzie, jest pięć tysięcy mil, jedna albo dwie, mniej lub więcej, po powietrzu zaś prosto lecąc, tylko trzy tysiące dwadzieścia i siedem mil. Trzeba także wiedzieć, że czarnoksiężnik Malambrun mi rzekł, iż, gdy tylko szczęsny los pozwoli mi stanąć przed rycerzem, naszym wybawicielem, on przyśle mu bieguna lepszego i mniej narowistego, niż najbardziej zachwalane rumaki. Będzie to ten sam koń drewniany, na którym waleczny Pierres porwał piękną Magalonę.[109] Zwierzę to kieruje się kołkiem, co je ma na łbie. Służy on za wędzidło. Rumak ten tak pośpiesznie i letko po powietrzu leci, iż zda się, że go djabli sami popychają. Koń ów, jak dawne opowieści powiadają, jest uczyniony przez mądrego Merlina; czarnoksiężnik pożyczył go był swemu przyjacielowi, Piotrowi z Prowancji, który wiele podróży po powietrzu na nim odprawił i, jako się już rzekło, na jego krzyżu umieścił Magalonę i wzbił się z nią ku górze, zostawiając na ziemi zacudowanych, patrzących na niego. Ten zaś Merlin nie pożyczał go łatwo, tylko tym co ich lubił, albo temu kto mu lepiej zapłacił. Jakoż od czasu wielkiego Piotra, dotąd nie słychać, żeby kto rumaka dosiadał. Z rąk Merlina wydostał go przez swoje sztuczki czarodziejskie Malambrun, który, mając go teraz w swej władzy, podróże nieprzerwane po wszystkich częściach świata na nim odbywa. Dziś jest tu, jutro będzie we Francji, nazajutrz w Potosi. Owóż co w tym rumaku jest najlepszego, że nie żre, nie pije, podków nie psuje, i tak letko kłusuje po powietrzu, że ten, co na nim siedzi, może trzymać w ręku szklankę, pełną wody, nie uroniwszy i kropli. Dlatego też piękna Magalona bardzo go dosiadać i powodować nim lubiła.
Na to rzekł Sanczo:
— Co do równego i letkiego chodu, to jedyny jest mój osioł, chocia po powietrzu latać nie umie, ale na ziemi mógłby się mierzyć ze wszystkimi człapakami i kłusakami świata.
Wszyscy przytomni śmiać się zaczęli, zaś pani Doloryda ciągnęła dalej:
— Ten koń drewniany, jeżeli tylko Malambrun zezwoli, aby się moje nieszczęścia zakończyły, nim pół godziny tej nocy upłynie, stanie tu przed nami, bo mi czarnoksiężnik rzekł, iż na znak, że uznał już o spotkaniu rycerza, któregom szukała usilnie, przyśle mi swojego konia nieodwłocznie, gdzie będzie potrzeba.
— Wieleż osób może siedzieć na tym koniu? zapytał Sanczo.
— Dwie tylko — odparła Doloryda — jedna na siodle, druga na krzyżu końskim. Dwie te osoby zwykle bywają: rycerz i giermek, jeżeli niemasz damy której porwanej.
— Radbym wiedzieć, pani Dolorydo, jak się ten koń nazywa — rzekł Sanczo.
— Jego imię — odparła Doloryda — nie jest imieniem rumaka Bellerofonta, który się zwał Pegazem, ani imieniem dzianeta Aleksandra Wielkiego, mianowanego Bucyfałem. Nie jest równie tego nazwiska, co Brillador Rolanda Szalonego, Bayard Rinalda z Montalbanu, Frontin Ruggera, tem mniej, co Bootes i Peritoa, jak się zwały rumaki Słońca. Niema też przydomku Orelia, jak koń nieszczęsnego Rodryga, ostatniego króla Gotów, na którym siedząc, przystąpił do bitwy, w której stracił wraz państwo i życie.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzekł Sanczo — że skoro mu nie dano żadnego z imion tych sławnych rumaków, nie nazwano go też pięknym mianem bieguna mego pana, Rossynanta, które to miano, bez zachwały, wszystkie te wyliczone tutaj nazwiska przechodzi.
— Tak i ja rozumiem — odparła brodata grabini. — Przecież nazwisko tego rumaka jest przyzwoite i znaczące własność jego, bo się zowie „Kołkobiegun Letki“; iż jest z drzewa, ma na łbie kołek i szybko po powietrzu biega. Jeśli więc o imię chodzi, łacno może wchodzić w paragon z sławnym Rossynantem.
— To przezwisko mi się dosyć podoba — rzecze Sanczo — ale czem rumaka kierują, czy uzdeczką, czyli też powrozem?
— Jużem powiedziała — odparła Trifaldi — że kołkiem; jeździec, siedząc na rumaku, tylko ten kołek nawróci na którą chce stronę, a rumak zaraz się nakieruje, czyli górą przez powietrze, czyli też dołem, prawie się z ziemią równając i zamiatając ją ogonem, alboli i środkiem, co go we wszystkich uczynkach umiarkowanych należy zachować.
— Radbym go ujrzał — rzecze Sanczo — ale myśleć, że mógłbym wsiąść na niego i jeździć na siodle, czy też koło siodła, byłoby to szukać gruszek na wierzbie. Na mną duszę, zaledwie mogę się utrzymać na burdzie mego osła, tak miętkiej jak jedwab, a teraz żądają, abym wlazł na grzbiet drewniany, bez poduszki i dery. Ha, do kaduka! Nie myślę sobie tłuc kości, aby ktoś tam brodę tracił. Niech się każdy goli, jak chce, nie będę memu panu w tak długiej podróży towarzyszył, tembardziej, że nie jestem potrzebny do tych bród pozbawiania, jeno do odmamienia pani Dulcynei.
— Owszem — rzekł Trifaldi — koniecznym to jest obowiązkiem, tak iż bez przytomności Sanczy, nicby się nie uskuteczniło.
— Pomocy, ludzie miłosierni! — zawołał Sanczo — Cóż mają giermkowie do przygód swoich panów? Mająż oni odnosić cały zysk, a chwałę, my zaś tylko trudów zaznawać? Tam, do stu kaduków! Gdybyż przynajmniej dziejopise mówili: „Ten rycerz dopełnił tej, czy tamtej przygody i spotyczki, z pomocą Marcina, swego giermka, bez którego nie podobnaby mu było tego uiścić“.
Tymczasem piszą tylko na sucho, tym kształtem: „Don Paralipomen o Trzech Gwiazdach przemógł sześć plugawych straszydeł“, a o jego giermku, który tej przygodzie był przytomny, nic nie dokładają, tak jakby go na świecie nie było. Dlatego jeszcze raz mówię i powtarzam, że mój pan, może sam jechać bezemnie i niech mu będzie na zdrowie! Ja się tu zostanę przy Księżnie Jejmości, mojej pani, a i to być może, że gdy pan Don Kichot powróci, ani chybi sprawę Dulcynei znajdzie już uładzoną po części, bo w wolnym czasie, gdy nic nie będę miał do czynienia, myślę orżnąć sobie skórę tak należycie, że na niej ani wioska nie pozostanie.
— Z tem wszystkiem — rzekła księżna — będziesz musiał towarzyszyć swemu panu, jeśli tego potrzeba wymagać będzie i jeśli tak znaczne osoby, o to cię poproszą. Dla twego próżnego strachu oblicza tych dam nie mogą przecież pozostawać zarośnięte kudłami.
— Pomocy jeszcze raz wzywam! — rzecze Sanczo — gdyby ten uczynek miłosierny miał być dopełniony dla panien skruszonych, albo dla dziewczątek ze szkół, możnaby się było jeszcze odważyć na tak twardą próbę, ale znosić ową boleść, aby ochmistrzynie brody traciły, tam do bisa! Mógłbym je widzieć wszystkie brodate i kudłate, od najmniejszej do największej, od najbardziej wybrydnej do najbardziej pieszczonej.
— Zawziąłeś się na ochmistrzynie, mój Sanczo — rzecze księżna — widać jesteś tego samego mniemania, co aptekarz z Toledo, ale przysięgam, że jesteś w błędzie. W moim domu jest kilka takich, co mogą służyć za wzór dam dworskich. Zresztą jest tu przytomna pani Rodriguez, która nie ścierpiałaby gdybym nieprawdę mówiła.
— Niech Wasza Książęca Mość — odparła dama Rodriguez — mówi co jej się podoba, Pan Bóg wie wszystko najlepiej. Złe, czy dobre, brodate, czy na obliczach gładkie, tak dobrze jesteśmy córkami naszych matek, jak i inne białogłowy. Skoro Pan Bóg nas na świat powołał, wie dlaczego to uczynił. W Jego tylko miłosierdziu ufność pokładam, a nie w brodzie czyjejkolwiek.
— Dosyć na tem, pani Rodriguez — odezwał się Don Kichot. Co się tyczy damy Trifaldi i jej towarzyszek, to spodziewam się, że niebo spojrzy przychylnie na ich strapienia i że Sanczo uczyni to, co mu ja uczynić rozkażę. Radbym, aby Kołkobiegun już przyleciał i abym się spotkał prędko z Malambrunem. Wiem, iż niema cyrulika, coby Wasze Miłoście lepiej ogolił, jak moja szpada, która zgoli łeb temu wielkoludowi; Bóg cierpi złych, ale nie zawsze.
— Ach — rzekła wtem dama Doloryda — niechaj łaskawemi oczami patrzą na Waszą Wysokość, dzielny rycerzu, wszystkie gwiazdy, najjaśniejsze nieba luminarze i niech zlewają na Was moc i przychylną darzą was fortuną, jesteście bowiem tarczą i puklerzem nieszczęsnego, oszkaradzonego i osławionego rodu ochmistrzyń, karmionego wzgardą od aptekarzów, wyszydzanego od paziów, przez giermków przeklinanego. Niechaj przeklętą będzie dzierlatka, która w kwiecie wieku swojego zapragnęła ochmistrzynią zostać, miast do klasztoru wstąpić. Nas, nieszczęsne dworskie panny, choćbyśmy ze krwi Hektora Trojańskiego prosto przez męską płeć pochodziły, zawsze w małem zachowaniu mieć będą panie nasze.
O, olbrzymi Malambrunie, który mimo swego czarnoksięstwa srogiego, zwykł jesteś obietnic swych do trzymywać, ześlij nam corychlej nieporównanego Kołkobieguna, aby nasze nieznośne utrapienia kres wreszcie znalazły, gdy bowiem upały słoneczne nastaną, a my nadal z temi brodami pozostaniemy, stopniejemy chyba od gorącości.

Grabini Trifaldi wyrzekła te słowa z taką żałością, że wszyscy wzruszeni zostali. Sanczo Pansa, łzy połykając, umyślił jechać wraz ze swym panem na tę wyprawę, choćby go na koniec świata zaprowadził, jeżeliby to tylko miało się okazać pomocne do uwolnienia tych czcigodnych oblicz od kosmacizny.

KAPITULUM XLI
KTÓRE MÓWI O PRZYBYCIU KOŁKOBIEGUNA I O KOŃCU TEJ DRUGIEJ PRZYGODY

Tymczasem noc się zbliżała, a z nią czas okryślony przybycia sławnego Kołkobieguna. Zwłoka już niecierpliwiła Don Kichota. Nasz rycerz mniemał, że skoro Malambrun tak się opóźnia z przysłaniem rumaka, znaczy to, iż albo on, Don Kichot, nie jest tym rycerzem, któremu niniejszą przygodę zachowano do uskutecznienia, lub też, że czarnoksiężnik unika i obawia się zmierzyć z nim w osobnem spotkaniu. Aliści nagle weszło do ogrodu czterech dzikich mężów, okrytych bluszczem i niosących na ramionach konia drewnianego. Postawili go na ziemi na nogach, później zaś jeden z nich rzekł:
— Niech rycerz, który ma na to odwagę, wsiada na tę machinę.
— Ja nie wsiądę — zawołał Sanczo, — ani nie mam odwagi, ani nie jestem rycerzem.
Dziki mąż ciągnął dalej:
— Jeżeli jest tu przytomny giermek tego rycerza, niechaj na grzbiet się mieści. Rycerz zaś niech zaufa walecznemu Malambrunowi, iż żadnego podejścia tu niemasz i że tylko od ciosu szpady wielkoluda, szkodę odnieść może. Niema nic innego do czynienia, jak przekręcić kołek na łbie, a rumak zaniesie rycerza i giermka po powietrzu do Malambruna, który na nich czeka. Aby jednak wysokość drogi nie czyniła im zakrętu głowy, trzeba mieć zawiązane oczy do czasu, gdy koń zarży, co będzie znakiem, że podróż dokończona.
To powiedziawszy, dzicy ludzie ostawili Kołkobieguna i odeszli krokiem, pełnym godności.
Zaledwie Doloryda konia obaczyła, rzekła ze łzami do Don Kichota: — O najdzielniejszy rycerzu, obietnica Malambruna jest uskuteczniona, koń przybył, nasze brody rosną! Każda z nas, pospołu ze swemi włosami na brodzie, błaga cię, abyś ogolił nas i ostrzygł. Na tem teraz wszystko zawisło, abyś pospołu z swym giermkiem, dosiadł Kołkobieguna i uczynił szczęśliwy początek tej podróży niesłychanej.
— Dopełnię tego chętnie, grabini Trifaldi — odparł Don Kichot — nie bawiąc się szukaniem poduszki i ostrogów, aby czasu po próżnicy nie tracić. Tak wielka jest bowiem chęć moja oglądania was wszystkie ogolonemi i ochędożonemi.
— Ja tego nie uczynię — rzekł Sanczo — ani chętnie, ani niechętnie, żadną miarą, a jeżeli te ostrzyżyny bród nie mogą się obejść bez tego, abym wlazł na grzbiet koński, niechaj mój pan poszuka sobie innego giermka, co mu towarzyszyć będzie, zasię te damy innego środka do wygładzania swoich twarzy. Nie jestem czarownikiem, abym po powietrzu latał. Coby rzekli poddani moi, wyspiarze, gdyby uznali, że ich Rządca na wszystkie wiatry się rozpuścił, jak latawiec. Do tego, stąd do Kandai jest trzy tysiące mil z okładem, jeśli tedy koń się zmorduje w drodze, albo olbrzymowi coś do łba przyjdzie, spóźnimy się z powrotem o pół tuzina lat; wówczas nie będzie już na świecie wyspy ani wyspiarzy, co mnie poznać będą mogli. Mówi się wszak pospolicie, że opóźnienie sprawuje utracenie, i że gdy ci jałówkę dają, biegaj rączo po postronek. Niech mi przebaczą brody tych dam! Dobrze w Rzymie Świętemu Piotrowi, chcę rzec że nieźle mi tu w tym domu, gdzie mnie tak zacnie podejmują i czynią mi zapewnienia, że wkrótce wielkorządcą ostanę.
— Przyjacielu Sanczo — rzekł książę — wyspa, com ci ją obiecał, nie uciecze; nie jest ruchająca się; zapuściła tak krzepkie korzenie w głąb ziemi, że nie możnaby jej wyrwać, ani z miejsca poruszyć, mimo wszelkich wysileń. A do tego wiesz dobrze, jako i ja, że nie masz na świecie urzędu godnego, któryby bez trudu i ciężkości zdobyć można było. Żądam od ciebie za to wielkorządstwo, abyś towarzyszył panu swemu, Don Kichotowi i dał początek i koniec tej pamiętnej przygodzie. Wsiadaj, nie mieszkając, na grzbiet Kołkobieguna i wracaj do nas z tą szybkością, jakiej się po letkości tego rumaka spodziewać można. Gdyby zaś przeciwny los zdarzył, żebyś musiał wracać pieszo, pielgrzymując od domu do domu i od gospody do gospody, to w jakimkolwiek czasie i stanie przybędziesz, zawsze znajdziesz swoją wyspę, tam, gdzieś ją zostawił i obywatelów, chętnych przyjąć cię za rządcę. Moja zaś przychylność dla ciebie i moja wola wcale się nie odmieni, nie wątpij o tem panie Sanczo, gdyż obraziłbyś jawnie moją chęć wyświadczenia ci przysługi.
— Dosyć na tem — odparł Sanczo — jestem prostym giermkiem i nie umiem odpowiadać na tyle uprzejmości oświadczeń. Niechaj Pan mój wsiada na tego konia, mnie zaś niech oczy zawiążą, polecą mnie Bogu i powiedzą mi czy, gdy będziemy latali pod obłokami, będę się mógł i ja Bogu polecić i aniołów wezwać.[110]
Na to odparła Trifaldi:
— Możesz to uczynić bezpiecznie, bo chociaż Malambrun jest czarnoksiężnik, wszelako dobry chrześcijanin i czyni te wszystkie omamienia roztropnie i pobożnie, aby sobie nie zjednać żadnej przygany.
— A zatem — rzecze Sanczo — siadajmy! Niech nas prowadzi Bóg i Najświętsza Trójca z Gaety.
— Od czasu pamiętnej przygody z foluszami — rzekł Don Kichot, nigdym nie widział Sanczy tak zalęknionego jak teraz; gdybym był przesądny, ledwiebym nie zadrżał w duszy, widząc tę jego strachliwość. Ale pójdź tu, Sanczo, gdyż za pozwoleniem Wielmożnych Państwa, chciałbym z tobą dwa słowa na stronie zamienić.
Rzekłszy to, zaciągnął giermka w zakąt ogrodu pomiędzy wielkie drzewa i, uścisnąwszy jego ręce, rzekł:
— Widzisz mój przyjacielu, Sanczo, jak daleka podróż nas czeka. Pan Bóg tylko wie, jak prędko i kiedy powrócimy i czy zatrudnienia ostawią nam chwilę czasu i spokoju. Chciałbym przeto, abyś udał się do swojej komnaty pod pokrywką, że masz wziąć sobie coś potrzebnego do podróży i abyś, zamknąwszy się tam, dał sobie z pięćset rózeg zadatku, na te trzy tysiące sześćset plag, coś się obowiązał dopełnić. Ten, co dobrze zaczyna, już połowę dzieła dokonał!
— Na Boga! — zawołał Sanczo — chyba Wielmożny Pan rozum utracił. To jakby ktoś rzekł: „W brzemienności mnie widzisz, a prawiczeństwa po mnie żądasz“. Teraz gdy mam siadać na goły i twardy stół, WPan chcesz, abym sobie zadek poranił? Zaprawdę, zaprawdę źdźbła racji nie macie! Pójdźmy teraz te damy ogolić, a za powrotem przyrzekam WPanu, że tak prędko obowiązanie swoje uiszczę, iż Wasza Miłość będzie wielce ukontentowany; teraz jednak o tem więcej nie mówmy.
— Twoja obietnica, miły Sanczo — odparł Don Kichot — pociesza mnie znacznie. Pewien jestem, że jej dotrzymasz, chocia bowiem jesteś nieco ociężały, przecież tem samem nielza cię nazwać nieprawdomównym.
Skończywszy dyskurs, powrócili, aby dosiąść Kołkobieguna. Don Kichot, wdrapując się na siodło, rzekł:
— Zawiąż sobie oczy, Sanczo, i wsiadaj śmiało; nie masz podobieństwa, aby ten, co tak zdaleka nas przyzywa, zwodził nas za mały zysk, coby miał, oszukując ludzi, którzy mu dowierzają. Chociażby rzeczy obróciły się opacznie i inaczej, niż mi się wydaje, sławy przedsięwzięcia tej przygody, nie zaćmi niczyja złośliwość.
— Dalej tedy, WPanie — zawołał Sanczo — łzy i brody tych dam, tak już w moje serce zapadły, że i kawałka najlepszej strawy nie ukąszę, póki ich oblicz gładko ogolonych nie obaczę. Wsiadajcie, mój panie i pierwszy sobie oczy zawiążcie, bowiem jeśli ja mam się mieścić na grzbiecie, wy siodło zająć winniście.
— To prawda — odparł Don Kichot. I wyjąwszy chustkę z kieszeni poprosił Damy Dolorydy, aby mu dobrze oczy związała, co ta chętnie uczyniła. Aliści Don Kichot wnet chustkę zdjął i rzekł:
— Jeżeli się nie mylę, czytałem w Wergilijuszu o Palladium Trojańskiem; był to koń drewniany, ofiarowany przez Greków bogini Palladzie i zawierający w sobie rycerzów zbrojnych, co byli przyczyną doszczętnego zburzenia Troi. Dobrzeby było zatem obaczyć naprzód co Kołkobiegun zawiera w swoich wnętrznościach.
— Nie ma przyczyny potemu — rzecze Doloryda, ja ręczę za to, bo wiem, że Malambrun niema w sobie nic ze złośliwego zdrajcy. Siadaj WPan bez trwogi, jeżeli się coś złego przytrafi, na siebie to biorę.
Zdało się Don Kichotowi, że gdyby jeszcze cos rzekł w materji swego bezpieczeństwa, byłoby to z uszczerbkiem dla jego mężności, tak iż nie wdając się już w gawędę, dosiadł Kołkobieguna i pomacał kołek, który się letko obracał, a że strzemion nie było i że nogi mu się zwieszały, zdawał się jak osoba na arrasie flamandzkim utkana, w scenie rzymskiego triumfu. Sanczo także jął się gramolić na konia, niechętnie a leniwie. Rozsiadłszy się, jak mógł najlepiej na grzbiecie, znalazł go wcale nie miętkim, poprosił zatem księcia aby, jeśli to możliwe, kazał mu dać poduszkę, choćby ze stołeczka księżnej, albo jasiek z łoża jakiegoś pazia, bowiem grzbiet raczej z marmuru niż z drzewa uczyniony być się wydaje.
Na to Trifaldi odparła:
— Kołkobiegun nie znosi na sobie żadnego rzędu, ani przybrania. Wszystko, co Sanczo uczynić może, to usiąść bokiem, obyczajem białychgłów, a wówczas nie będzie tak czuł twardzizny.
Sanczo uczynił tak i, pożegnawszy się ze wszystkimi, pozwolił sobie oczy zawiązać, lecz po chwili zdjął chustkę i spoglądając smutno ze łzami w oczach na obecnych w ogrodzie, zaklął ich, aby, w tych ciężkich dlań terminach, zmówili na jego intencję Ojcze Nasz i Zdrowaś Marja. Gdy się w podobnym złym razie znajdować będą, Bóg ześle im kogoś, co się za nich pomodli.
— Łotrze zawołał Don Kichot — czy cię na szubienicę prowadzą, czyli też jesteś u kresu żywota swego ze podobnych modłów żądasz? Zali, tchórzu niegodziwy, nie znajdujesz się w tem samem miejscu, gdzie się znajdowała piękna Magellona i skąd zstąpiła nie do grobu, ale by stać się królową Francji, jeżeli tylko historje nie kłamią. Ja zaś, co u twego boku siedzę, zaliż nie mogę zastępować sławnego Piotra, który zajmował to miejsce, które ja teraz zajmuję? Zasłoń sobie oczy, bydlę tchórzliwe, i strzeż się, abyś się nigdy z temi postrachami nie wynurzał, przynajmniej w mojej obecności.
— Niechaj mnie więc oczy zawiążą — odparł Sanczo skoro nie chcą, abym się Panu Bogu polecił, czy też, aby mnie polecono, nie dziwota chyba, że obawiam się, iż tu w pobliżu jest gdzieś zgraja, djabłów, co nas zawloką do Peralvillo.[111]
Zawiązali sobie tedy oczy. Don Kichot czując, ze siedzi tak jak siedzieć powinien, zaczął nakręcać kołek. Ledwie rękę na nim położył, wszystkie damy i wszyscy przytomni zaczęli gromko wołać:
— Niechaj cię Pan Bóg prowadzi, mężny rycerzu. Niech Bóg będzie z tobą, nieustraszony giermku! Owóż już przecinacie powietrze jak chyżolotna strzała, już w podziwienie wprowadzacie tych, co na was z ziemi patrzą. Trzymaj się, śmiałku Sanczo, gdyż się kiwasz na wszystkie strony. Zważ, że twój upadek byłby gorszy niż tego młodzika zuchwałego, który chciał prowadzić wóz słońca — swego ojca.
Sanczo, usłyszawszy to wołanie, ujął wpół swojego pana, ścisnął go mocno ramionami i rzekł:
— Nie wiem, czemu to przepisać, WPanie, ze głosy tych, co powiadają, żeśmy wygórowali, dobiegają do nas tak wyraźnie, iż zdawa się, że mówią w pobliżu nas.
— Nie zastanawiaj się nad tem — rzecze Don Kichot. Ponieważ te nadpowietrzne latania wychodzą daleko poza obręb rzeczy zwykłych, możesz widzieć i słyszeć, z oddalenia tysiąca mil wszystko, co chcesz. Ale mnie tak nie ściskaj Sanczo, bo mnie zrzucisz z siodła. Nie wiem, zaprawdę, czego się lękasz, przysiadłbym, żem w życiu całem tak letko niosącego rumaka nie dosiadał; zdawa się, jakby się z miejsca wcale nie ruszał. Pozbądź się, przyjacielu, tych próżnych strachów, rzeczy idą dokładnie, jak iść powinny i mówić możemy, że wiatr mamy z tyłu.
— To prawda — odparł Sanczo — bo czuję z tamtej strony morszczyznę tak tęgą, jakby na mnie z tysiąca miechów dmuchano.
Miał przyczynę tak mówić, bo kilku ludzi dęło na nich z tyłu dużemi mieszkami. Książę, księżna i marszałek dworu, tak dobrze tę przygodę przygotowali, iż nie brakowało nic, aby ją jaknajlepiej uskutecznić. Don Kichot, wiatr również poczuwszy, rzekł:
— Zapewne, Sanczo, musieliśmy już dotrzeć do drugiego kręgu powietrza, gdzie się rodzi grad i śnieg, tak, jak w trzecim grzmoty, pioruny i błyskawice... Jeżeli w górę będziemy pomykać z taką szybkością, wnet wpadniemy w krąg ognisty. Nie wiem dokładnie, jak ten kołek obracać, aby nie zalecieć w takie miejsce, gdziebyśmy się mogli spalić na proch.
Wtem paczesiami z kłaków, na kijach trzymanemi, zaczęto im twarze rozgrzewać.
Sanczo, poczuwszy gorąco, rzekł:
— Obym zdechł, jeżeli już nie jesteśmy w kręgu ognistym albo blisko niego, bo już mam opaloną wpół brodę. Chciałbym zdjąć chustkę, aby obaczyć, gdzie się znajdujemy.
— Strzeż się tego uczynić — zawołał Don Kichot. — Czy nie przypominasz sobie prawdziwego zdarzenia licencjata Torralba,[112] którego djabli porwali w powietrze na koniu, zrobionym z trzciny, z oczyma zawiązanemi. Po dwunastu godzinach stanął w Rzymie, zsiadł w Torre di Nona,[113] która jest ulicą miasta, widział natarcie i opowiedział o wszystkiem, co widział. Oznajmił także, że gdy leciał po powietrzu, djabeł rozkazał mu oczy otworzyć, co gdy uczynił, widział się tak bliskim miesiąca, iż mógł rękami go prawie namacać, ale nie śmiał natomiast na ziemię spojrzeć, z lęku przed głowy zawrotem. Dlatego, mój Sanczo, nie masz przyczyny, aby oczy odsłaniać. Ten co wziął na się prowadzenie nas, musi nas mieć na pieczy i zdać ze wszystkiego sprawę. Może się tak ku górze wzbijemy, aby spaść na dół na Królestwo Kandaia, tym kształtem, co sokół lub jastrząb na srokę, aby ją schwytać w pazury. Chociaż nam się zdaje, że nie więcej jak pół godziny siedzimy na tem koniu, wierzaj mi jednak, mój przyjacielu, żeśmy już znaczny kęs drogi ujechać musieli.
— Nie mam co, WPanu, na to odpowiedzieć — rzecze Sanczo — wiem jeno że jeśli ta dama Magalanes, czy też Magalona, nie przykrzyła sobie jeździć na tym grzbiecie twardym, musiała mieć ciało niezbyt miętkie.
Książę, księżna i wszyscy przytomni w ogrodzie, słuchali pięknych dyskursów obu walecznych i wielką pociechę stąd odnosili. Aliści chcąc dowieść do końca tę dziwaczną i dobrze ułożoną przygodę, kazali przytknąć ogień do zapału, znajdującego się blisko podogonia. Kołobiegun, mający brzuch pełen rac i innych sztucznych ogni, wyskoczył w powietrze z wielkim hukiem, a potem upadł na ziemię, wraz z Don Kichotem i Sanczo Pansą, wpół spalonymi. W tej chwili grabinia Trifaldi i jej damy brodate zniknęły z ogrodu, a wszyscy inni przytomni udawali zemdlonych, leżąc na ziemi. Don Kichot i Sanczo podnieśli się w bardzo złym stanie i, obejrzawszy się na wszystkie strony, zdziwili się srodze, uznawszy że znajdują się w tym samym ogrodzie, skąd wyjechali, acz bardziej jeszcze zdumieni zostali, gdy spostrzegli w końcu ogrodu zatkniętą w ziemię kopję, na której wisiał, na dwóch sznurkach jedwabnych zielonych, pergaminowy arkusz; Na nim był ten nadpis, złotemi literami wyrażony:

Nieustraszony rycerz, Don Kichot z Manczy, dopełnił przygody grabini Trifaldi, inaczej zwanej damą Dolorydą i jej towarzyszek, co tylko ją przedsięwziął. Malambrun na tem przestaje, i oznajmia, że jest całkiem ukontentowany i że mu się zadosyć stało. Podbródki tych dam już są gładkie, zaś król Don Clavijo i Królowa Antomazja do pierwszej są przywróceni postaci. Jeśli zasię biczowanie giermka dopełnione zostanie, gołębica będzie wyzwolona z szponów jadowitych jastrzębia, co ją prześladuje,
i na łonie swego ulubionego miłośnika się ocknie. Tak rozporządził Merlin, arcy-czarnoksiężnik, nad wszystkimi czarnoksiężnikami.

Skoro Don Kichot przeczytał te słowa, które pergamin zawierał, pojął zaraz, że wróżyły one odczarowanie Dulcynei. Przeto powinne i stokrotne dzięki złożywszy za to, iż z małem niebezpieczeństwem dokończył tak wielkiej przygody i do pierwszego stanu przywrócił oblicza tych ochmistrzyń, co już zniknęły z ogrodu, podszedł do księcia i księżnej, którzy jeszcze do utraconych zmysłów nie przyszli, i biorąc księcia za rękę, rzekł:
— Odwagi, książę, odwagi. Wszystko to są jeno fraszki; przygoda jest już zupełnie dokończona, bez niczyjej szkody, jako to jawnie uznać można po piśmie, na tej kopji zawieszonem.
— Książę, jak człek w głębokiem uśpieniu będący, zaczął niby do siebie przychodzić. Księżna i ci wszyscy, co na ziemi leżeli, takoż udawali ocknienie, dając po sobie poznaki zadziwienia i trwogi, tak iż można było mniemać, że w samej rzeczy przytrafiło im się to, co tak udatnie zmyślili. Książę, oczy mając jeszcze wpół zawarte, przeczytał obwieszczenie, później zaś pobiegł, aby uściskać Don Kichota. Sanczo szukał oczyma damy Dolorydy, chcąc obaczyć, jak wygląda bez brody i jeżeli jest tak piękna w istocie, jak można było mniemać pierwej, po składzie jej twarzy miarkując. Ale mu powiedziano, że gdy Kołkobiegun z powietrza na ziemię spadł, cała zgraja ochmistrzyń z damą Dolorydę na czele zniknęła ogolona do czysta, jakby i śladu kłaków na obliczach nie miały. Księżna zapytała Sanczy, jak mu się wiodło w tej tak długiej podróży.
Na to odparł Sanczo:
— Czułem, Mościa Pani Księżno, że jedziemy, tak jak mój pan powiadał i że lecimy przez krąg powietrza ognistego. Chciałem wówczas oczy sobie odsłonić, aliści mój pan, którego o pozwolenie odjęcia chustki poprosiłem, nie chciał na to przystać; wszelako ja, będąc z przyrodzenia ciekawy i chcąc zawsze wiedzieć, co mi na drodze zawadza, odsłoniłem koło nosa trochę chustki nieznacznie, tak, że nikt nie spostrzegł, a potem począłem patrzeć na dół. Ziemia zdała mi się tak maleńka, jak ziarnko gorczycy, zaś ludzie, co po niej chodzili, jak orzechy. Z tego wszystkiego wnosić można, że w tej chwili wysoko lecić musieliśmy.
— Przyjacielu Sanczo — rzekła księżna — bacz co mówisz; tym sposobem, jak powiadasz, nie widziałeś ziemi, tylko ludzi, co po niej chodzili. Jasne jest, że jeżeli ziemia nie zdała ci się większa, jak ziarnko gorczycy, a każdy człek jak orzech, tedy jeden człowiek zakryłby całą ziemię.
— To prawda — odparł Sanczo — jednak uznałem ziemię, spojrzawszy na nią ukosem z boku — Zważ Sanczo — odparła księżna — że gdy się patrzy ukosem, nie można obaczyć w całości tego, co się tylko jedną stroną okazuje.
— Nie rozumiem się na tych wszystkich sposobach patrzenia — odparł Sanczo. — Dość na tem, jeżeli Wasza Dostojność wiedzieć będzie, że skorośmy lecieli zaczarowani, również przez omamienie, mogłem widzieć całą ziemię i wszystkich ludzi z którejkolwiekbym na nich patrzył strony. Jeśli temu się wiary nie da, tem mniej, będzie dowierzała Wasza Dostojność, że gdym odsunął chustkę z nad brwi, ujrzałem się tak blisko nieba, że odemnie do niebieskiego stropu nie było więcej jak półtorej stopy, mogę przysiądz na to śmiele, że niebo jest obszerne i wielkie niezwykle. Zdarzyło się później, że lecieliśmy blisko siedmiu kóz.[114] Na duszę moją, zaklinam się, że ledwiem nie zdechł od pociechy, gdym to obaczył, ponieważ w młodości mojej byłem kozopasem, tedy, chęć mnie wzięła niewypowiedziana pobawić się z niemi; gdybym tego nie uczynił, pękłbym niechybnie z żalu. Przeto nie mówiąc słowa nikomu, nawet mojemu panu, zsiadłem gładko a chyżo z Kołkobieguna i rozprawiałem z kózkami (wdzięcznemi jak fijołeczki i inne kwiatuszki), blisko przez godzinę. Przez ten czas Kołkobiegun stał na miejscu i ani drgnął.
Gdy Sanczo rozprawiał z kozami — spytał książę — pan Kichot co wtenczas porabiał?
Na to rycerz odparł:
— Ponieważ wszystkie te rzeczy i przytrafienia dzieją się nadzwyczajnemi sposobami, nie trzeba się dziwić, co Sanczo powiada. Co się mnie tyczy, to powiem, żem chustki z oczu ani na dół nie odsunął, ani ku górze jej nie nasunął i że nie widziałem nieba, ziemi, morza, ani rzeki. Czułem tylko, że lecę przez krąg powietrza i że już zbliżam się do części ognistej; Aliści, abyśmy dalej mieli wygórować z trudnością mi wierzyć przychodzi, bowiem skoro ognisty krąg zawiera się między niebem miesiąca i ostatnią powietrza okolicą, tedy nie mogliśmy dolecieć do niebieskiego stropu, gdzie się siedem kóz znajduje, jako Sanczo powiada, bez tego, aby się na popiół nie spalić. Sanczo musi więc albo łgać, albo marzyć.
— Ani nie łżę, ani nie śnię — odparł Sanczo — i aby się upewnić, że prawdę powiadam, trzeba mnie się zapytać o znaki osobne tych kóz.
— Opowiedz nam tedy, Sanczo, o tych kozach — rzekła księżna.
— Dwie są zielone — odparł Sanczo — dwie czerwone, dwie niebieskie, a jedna srokata.
— Osobliwy to kóz rodzaj — rzecze książę — w żadnem miejscu na ziemi niema takich kolorów, chciałem rzec, kóz o takich kolorach.
— To prawda — odparł Sanczo — ale musi być przecie różność między kozami niebieskiemi a ziemskiemi.
— Powiedz mi Sanczo — rzecz książę — czyś nie widział jakiegoś kozła między temi kozami?
— Nie, Mości Książę, bom słyszał, ze ani kozioł, ani frykacz nie mają rogów dłuższych niż rogi miesiąca.
Nie chcieli więcej wypytywać się Sanczy o podroż, widząc, iż giermek gotów jest przechadzać się po wszystkich niebach i opowiadać co się tam dzieje, chociaż się krokiem z ogrodu nie był i ruszył.
Taki był koniec przygody Damy Dolorydy, przygody, która dała księstwu pochop do śmiechu przez całe życie, zaś Sanczy wątek do opowiadania siła ciekawości przez całe wieki.
Don Kichot zbliżył się do Sanczy i szepnął mu na ucho:
— Ponieważ chcesz, Sanczo, aby ci wierzono, że prawdą jest coś widział w niebie, chcę również, abyś dowierzał temu, com ja oglądał w jaskini Montesinos.

Dosyć na tem! Więcej nic już nie powiem.

KAPITULUM XLII
O RADACH, KTÓRYCH DON KICHOT UDZIELIŁ SANCZO PANSY, PRZED JEGO WYJAZDEM NA WYSPĘ, ORAZ O INNYCH WAŻKICH RZECZACH

Księstwo tak wielkiego ukontentowania doznali z szczęśliwego zakończenia przygody z damą Dolorydą, iż postanowili dalej swoje ułożenie prowadzić, widząc, iż mają przyczynę znakomitą, aby wynalezienia swoje za prawdę przedstawiać. Dlatego też, pouczywszy swoją służbę, jak się jej zachować należy, w miejscu, gdzie Sanczo miał objąć rządy nad obiecaną mu wyspą, dnia następnego, po dniu, w którym odbyła się jazda na kołkobiegunie, książę rzekł do Sanczy, aby się gotował do objęcia rządów, bowiem wyspiarze już czekają na niego, tak jak się czeka zwykle na deszcz w maju.
Sanczo pokłonił się nisko i rzekł: „Odkąd zstąpiłem z nieba i odkąd, z najwyższego szczytu zważywszy ziemię, ujrzałem ją tak maleńką, wielka żądza, jaką żywiłem, aby stać się gubernatorem, znacznie się zmniejszyła we mnie, jakąż wielkość bowiem znaleźć można w rozkazywaniu ziarnkom gorczycy, i jaką godność i wspaniałość w rządzeniu pół tuzinem ludzi, nie większym, niż orzechy?
„Według mego mniemania, nie ma ich więcej, na całym ziemi okręgu. Gdyby Wasza Miłość zechciał mi podarować skrawek nieba najmniejszy, zawierający choćby tylko pół mili obwodu, przyjąłbym go wdzięczniejszem sercem, niźli największą wyspę świata tego“.
— Zważ, przyjacielu Sanczo — odparł książę — że nie jest w mojej mocy dawać komukolwiek część nieba, choćby nie była ona większa od paznogcia. Te fawory i łaski tylko do Boga samego należą, ja zaś daję ci, co ci dać mogę, to znaczy wyspę doskonalą, dobrze okrągłą i kształtną, nad podziw urodzajną i we wszystko obfitującą. Przy jej pomocy, jeśli się tylko dobrze sprawiać będziesz, zdobywszy bogactwa ziemskie, także i bogactw niebieskich dostąpisz.
— Dobrze zatem — rzekł Sanczo — niech mi się już ta wyspa nadarzy, a będę się starał stać tak dobrym gubernatorem, że na złość wszystkim zazdrośnikom, do nieba się wzniosę. Nie mówię tego, abym odczuwał pragnienie wyjść z mojej chałupy i wysadzić się wysoko, lecz przeto, aby dowieść na próbie, iż wiem, co to znaczy być gubernatorem.
— Gdy tylko raz spróbujesz — odparł książę — będziesz sobie palce z tych rządów oblizywał, tak słodką bowiem rzeczą jest rozkazywać i być słuchanym. Nie trza wątpić także, że gdy twój pan stanie się cysarzem, co oni chybi nastąpić musi, wnosząc z tych wielkich rzeczy, które codzień uskutecznia — będzie on żałował w głębi duszy tego czasu, w którym jeszcze cysarzem nie był.
— Myślę, Wasza Dostojność — odparł Sanczo — iż rządzenie jest miłą rzeczą, jeżeli stosuje się ono do małego stada owiec.
— Niechże mnie kule biją, Sanczo — rzekł książę — jeżeli nie znasz się na wszystkiem potrosze. Żywię nadzieję, że staniesz się takim gubernatorem, jak to twoje bystre pojęcie i rozum obiecuje. Dlatego też ostawmy to na ten czas — pamiętaj, że jutro zrana masz się udać, bez zawodu, na wyspę, aby objąć ją we władanie. Dziś wieczorem dadzą ci suknię, stosowną do urzędu twego, i opatrzą we wszystkie rzeczy, do podróży potrzebne.
— Niechaj mnie przystrajają, jak sami chcą — odparł Sanczo — jakimkolwiek kształtem będę ubrany, zawsze Sanczo Pansą pozostanę.
— To prawda — rzecze książę — lecz suknie muszą stosować się do urzędu i godności posiadanej, i nie byłoby to rzeczą przyzwoitą, gdyby sędzia ubierał się, jak żołnierz, zaś żołnierz, jak ksiądz.
Co się ciebie tyczy, Sanczo, to musisz być ubrany napoły jak jurysta i jak kapitan napoły, bowiem na wyspie, którą ci daję, równie jest potrzebna broń wojenna, jako i pisma.
— Nie znam się na pismach — odparł Sanczo — i alfabetu nawet nie rozumiem. Dość jednak mieć Ojcze Nasz w pamięci, aby być dobrym wielkorządcą.[115] Co się broni tyczy, to będę szermował tą, którą mi dadzą, dopóki nie upadnę na ziemię. Wówczas niech mi Bóg będzie na pomocy.
— Mając tak piękną pamięć — rzekł książę — Sanczo nigdy nie popełni najmniejszego uchybienia.
Wtem nadszedł Don Kichot. Wiedząc o rychłym terminie odjazdu Sanczy na jego wielkorządstwo, za pozwoleniem księcia, wziął giermka za rękę i udał się z nim do swej komnaty, w tym zamyśle, aby poradzić mu, jak ma poczynać sobie na swoim urzędzie. Gdy weszli do komnaty, zamknął drzwi za sobą, poczem zmusiwszy Sanczę prawie siłą, aby usiadł przy nim, spokojnym głosem rzekł doń w te słowa:
„Nieskończone dzięki składam niebu, przyjacielu Sanczo, że nim zdołała mnie spotkać jakaś pomyślna okoliczność, fortuna tobie już naprzeciw wyszła. Ja, który odkładam żołd za twoje zasługi, do owej szczęśliwej dla mnie chwili, zważam się dopiero na początku mej pomyślności, ty zaś, przeciwko prawom rozumu i czasu, widzisz się już zaspokojony, we wszystkich pragnieniach twoich.
Jedni nalegają, usilnie starają się, natrętnie się dopominają, podnoszą się wczas z łoża, proszą i błagają, jednakoż nie otrzymują nigdy, czego pragną, podczas gdy ktoś inny, sam nie wiedząc, jak i dlaczego, otrzymuje urząd, tak przez nich upragniony.
Otóż dlatego uważam za stosowne rzec ci, Sanczo, że naszym pragnieniom i zamysłom dobra lub zła przyświeca fortuna. Ty, który naprzeciw mnie jesteś tylko garść prochu, bez tego, abyś wstawał wczas rano, byś czuwał i pilnie się do czegoś przykładał, ty, którego wiatr rycerstwa błędnego zaledwie owiał, widzisz się już być gubernatorem wyspy. Zwracam się do ciebie z tą mową, Sanczo, abyś nie przypisywał zasługom swoim faworu, jaki cię spotkał, lecz byś nieskończone dzięki złożył niebu, które tak szczęśliwie wszystko ustanawia, a takoż, wielkości i wspaniałości, jakie zamyka się w profesji rycerstwa błędnego. Nakłoniwszy serce swe do wiary w to, co ci rzekłem, słuchaj, mój synu, teraz uważnie mnie, który jestem twoim Katonem[116] i doradcą, twoim biegunem i przewodnikiem, co cię chce zawieść do bezpiecznego portu, na tem burzliwem morzu, gdzie masz pływać, bowiem urzędy i wielkie godności nie są niczem innem, jak wielką zatoką o mętnych fluktach.
Przedewszystkiem, mój synu, powinieneś obawiać się Boga, bowiem na bojaźni tej wszelka mądrość się zasadza, gdy zaś będziesz mądrym, w niczem nie uchybisz, ani w niczem nie pobłądzisz.
Następnie powinieneś obrócić oczy, na tego, kim byłeś dotąd, starając się poznać samego siebie, bowiem jest to poznanie tak trudne, jak to tylko sobie wystawić można. Sprawi ono, że nie będziesz się nadymał, jak owa żaba, która chciała wołu sprostać. Gdybyś jednak wbijać się w pychę pragnął — to wzgląd na to, żeś był pastuchem świń w swej wsi, niezliczone razy zastanowi koło twego szaleństwa.
— To prawda — odparł Sanczo — lecz było to wówczas, gdym jeszcze z lat pacholęcych nie wyszedł; podrósłszy, pasałem gęsi, nie świnie. Z tem wszystkiem nie wydaje mi się, aby słowa WPana dobrze tu podchodziły, bowiem wszyscy ci, którzy rządzą, nie pochodzą przecie wcale z królewskich rodów.
— Nie przeczę — rzekł Don Kichot — lecz ci właśnie, którzy ze szlachetnego nie idą gniazda, winni powagę swego urzędu miłą przyozdabiać słodyczą, która rozsądkiem kierowana, uwolni ich od złośliwych obmów, na jakie każdy stan jest wystawiony.
Oddawaj zachwałę, Sanczo, skromności swego pochodzenia i nie obawiaj się mówić, że z prostych chłopów ród swój wywodzisz. Gdy obaczą, że się tego nie wstydzisz, nikt nie będzie myślał o tem, aby ci się kazać zarumienić. Lepiej, jeżeli będziesz skromny i cnotliwy, niż jeślibyś miał być występny i pyszny. Niezliczoną ilość mamy takich, którzy z niskiego idąc stanu, wznieśli się na najwyższy szczyt papieski, albo do cysarskiej godności. Na dowód tej prawdy mógłbym ci przytoczyć przykłady niezliczone, jednakoż nie chcę ci nudności przyczyniać.
Zważ, Sanczo, że jeżeli cnotę weźmiesz za swą orędowniczkę i jeżeli twoim zamysłem będą cnotliwe uczynki, nie będziesz potrzebował zazdrościć książętom ani wielkim panom, bowiem szlachectwo krwi dziedziczy się w spadku, cnotę jednak samemu zdobywać trzeba. Sama cnota znaczy zatem więcej, niż krew szlachetna.
Jeżeli jest zatem tak, jak jest w istocie — to jeśli przypadkiem się trafi, że jakiś twój krewniak przybędzie na wyspę, aby cię obaczyć, nie odpychaj go, ani żadnego despektu mu nie czyń, przeciwnie, przyjmij go uprzejmie i przyjaźnie; tym kształtem spełnisz wolę niebios, które radują się, ilekroć ktoś poniża się rzekomo, swoją powinność spełniając, i nawszem, posłuszny się okażesz prawom przyrodzenia naszego.
Jeżeli żona twoja z tobą przebywać będzie (ci, którzy długo urząd gubernatora sprawują, nie powinni żyć od swych żon w oddaleniu), poucz ją, oświetl jej umysł i uwolnij ją od jej prostactwa przyrodzonego, bowiem wszystko, co mądry gubernator zdobędzie, głupia i nieokrzesana jego żona marnotrawi i zatraca.
Jeśli przypadkiem wdowcem ostaniesz (rzecz ta przecie przytrafić się może) i jeśli urząd twój po tobie wymagać tego będzie, abyś pojął za żonę białogłowę z wyższego stanu, unikaj takiej, co jest przynętą na wędce, bowiem mąż zda kiedyś sprawę na Sądzie Ostatecznym ze wszystkiego, co otrzymała była żona sędziego, płacąc w czwórnasób po śmierci za obowiązki, które za życia zaniedbał.
Niechaj ci nigdy nie przychodzi chętka rządzić zgodnie z prawem własnej fantazji, czemu zwykle hołdują głupcy, pragnący za oświeconych uchodzić.
Niechaj łzy biedaka większe współczucie u ciebie znajdują, jednakże oddawaj równą sprawiedliwość dowodom bogacza.
Staraj się odkrywać prawdę, tak pośród obietnic i darów bogacza, jak wśród szlochów i błagań nędzarza.
W wypadku, gdy ludzkości można dozwolić przystępu, nie poddawaj winowajcy całej surowości prawa, bowiem sława surowego sędziego nie warta jest sławy sędziego litosnego.
Jeżeli pochylisz laskę sędziego, niechaj się to dzieje nie pod ciężarem darów, lecz miłosierdzia[117].
Gdy będziesz rozsądzał sprawę któregoś z swoich wrogów, oddal od siebie wspomnienie krzywd, jakie ci uczynił i dbaj tylko o prawdę.
Niechaj cię nigdy nie zaślepia namiętność w rzeczach do sprawiedliwości należących, bowiem błędom, które poczynisz, już nie będzie można zapobieżyć. Stanie się to zaś z uszczerbkiem twojej czci, a także dobra twego.
Jeżeli jakaś urodziwa białogłowa przyjdzie do cię, prosząc, abyś jej sprawiedliwość wyświadczył, odwróć oczy od jej łez, zaś uszy od jej skarg i zważaj samą istotność sprawy, jeżeli nie chcesz zatracić rozumu w jej płaczu, zaś poczciwości swej przyrodzonej, w jej westchnieniach.
Nie obracaj się z surowemi słowy do tego, któremu karę będziesz musiał wymierzyć. Sama groźba tej kary wystarczy już nieszczęśnikowi — nie trza do niej jeszcze obelg przydawać.

Jeśli jakiś biedny zbrodzień pod władzę twojej sprawiedliwości podpadnie, zważaj w nim nieszczęśnika, który podlega brakom naszego niedoskonałego przyrodzenia i we wszystkiem, co tylko możliwe się okaże, nie czyniąc uszczerbku stronie przeciwnej, okaż się łaskawy i łagodny, bowiem, aczkolwiek atrybuty i przymioty Boga wszystkie są równe, jednakże przymiot litości jaśniej oczom naszym przyświeca, niźli sprawiedliwości. Jeśli, Sanczo, pójdziesz za temi radami i te reguły stosować będziesz, sława twoja wiecznie trwać będzie, szczęście twoje będzie niewypowiedziane, ty zaś ujrzysz się obsypany wszelkiemi dobrodziejstwami i nagrodami. Pożenisz dzieci swoje, jak sam będziesz chciał — otrzymają one tytuły wielkich panów, tak jak i ich dzieci, poczem będziesz żył w pokoju, ciesząc się szacunkiem świata całego. Śmierć weźmie cię z tego świata dopiero, gdy już cię starość dobrze źrała pochwyci. Wówczas subtylne i pieszczone ręce dzieci twoich dzieci, co już trzeciem pokoleniem będą, zamkną ci oczy na sen wieczny. To, co ci dotychczas rzekłem, były to pouczenia, ku ozdobie duszy służące, słuchaj teraz tego, co się dotyczy ciała ozdoby.

KAPITULUM XLIII
O WTÓRYCH RADACH, DANYCH SANCZY PRZEZ DON KICHOTA

Któżby, czytając poprzedni dyskurs Don Kichota, nie poczytałby go za człeka obdarzonego umysłem bystrym i zacnemi intencjami? Jednakoż, jakośmy o tem już nieraz, w biegu tej wielkiej historji, namieniali, całkiem głowę tracił, kiedy rzecz o błędnem rycerstwie iść poczynała, chociaż we wszystkich innych sprawach bystre pojęcie zachowywał, tak iż na każdym kroku sądy jego, czynom jego przeczyły, zaś czyny sądom. Aliści w tych wtórych swoich radach, Sanczy udzielonych, wielką roztropność okazał, a takoż mądrość swoją, jak i szaleństwo całkiem na jaśnię podał. Sanczo bardzo pilnie swego pana słuchał i silił się zachować w swej pamięci wszystkie te rady, a pouczenia, aby, w wielkiem je mając zachowaniu, bez uszczypku honoru, obowiązkom rządzenia sprostać.
Don Kichot ciągnął dalej na ten kształt:
— Co się należy twej osoby i twego domu, Sanczo, na pierwszem miejscu polecam ci i rozkazuję, abyś był ochędożny zawsze i paznokty sobie krótko obrzynał, tak, aby nie rosły, jak u tych głupców, co mniemają, że długie paznokty są ręki ozdobą, tak jak by owo łajno i dziwaczny przydatek, którego nigdy nie obrzynają, na miano paznoktów zasługiwał; Wierę, są to raczej szpony pustułki: brudny i dziwaczny przydatek.
Nie lza ci, Sanczo, także chodzić bez pasa i w sukniach, luźno puszczonych, ten bowiem, który w tak niedbałym stroju paraduje, za człeka zniewieściałego łacno uchodzić może, jeśli już owa w ubraniu niedbałość nie jest pokrywką złośliwości, co się ściąga do Juljusza Cezara.[118]
Zważ pilnie, ile profitu dać ci twój urząd może, jeśli zaś będziesz miał możność utrzymać ludzi pod barwą, daj im szaty raczej zdatne do codziennego użytku, niźli papuzie i zbytnio strojne. Rozdaj je między swoją służbę i ubogich. Chcę rzec, że gdy będziesz miał sześciu pokojowców ubrać, ubierz tylko trzech, zaś w resztę szat trzech ubogich przyodziej.
Tą modłą będziesz miał trzech paziów na ziemi, a trzech w niebie. Tego nowego sposobu rozdawania szat dworskich nie znają ci, którzy jeno za marną sławą doczesną się uganiają.
Nie żryj cebuli ani czosnku, tak aby odór z gęby idący, kondycji twojej niskiej nie zdradzał. Chód miej stateczny, mów zaś powoli, nie tak jednakoż, aby się mogło zdawać, że sam siebie słuchasz. Każda przesada bowiem śmieszną jest rzeczą. Jedz mało na obiad, zaś na wieczerzę jeszcze mniej, bowiem zdrowie dla całego ciała kuje się w kuźnicy żołądka. Bądź wstrzemięźliwy w piciu, pamiętając, że nadużycie wina nie zwala dotrzymać słowa, ani tajności dochować. Bacz, abyś nie żuł dwiema szczękami naraz i hamuj szpetny zwyczaj odrzucania.
— Tego „odrzucania“ nie pojmuję wcale — rzekł Sanczo.
— Odrzucać, Sanczo, znaczy odrzygać — odparł Don Kichot — a jest to jedno z dobrze plugawych słów naszego języka kastylijskiego, dlatego też ludzie polerowni, wspomagając się łaciną, mówią „odrzucać“ miast „odrzygać“ a miast rzyganie, odrzucanie. I nie wadzi to wcale, iż wielu ludzi słowa tego jeszcze nie rozumie, bowiem użycie wprowadzi je z czasem do języka i zrozumiałem dla wszystkich uczyni. Jest to sposób wzbogacenia języka, nad którym obyczaj i pospolitość władzę swoją dzierżą.
— Wierę — rzekł Sanczo — między radami, które mi Wasza Miłość daje i które w pamięci chcę mieć zakonotowane, tać jest pierwsza, abym nie odrzygał, jakoże często czynić to zwykłem.
— Mów odrzucać, a nie odrzygać — odparł Don Kichot.
— Będę mówił odtąd odrzucać — rzekł Sanczo — jeśli tylko nie zapomnę.
— Do swojej mowy nie mieszaj, Sanczo, mnóstwa przysłów, które zwykł jesteś używać chociaż bowiem przysłowia są krótkiemi sentencjami, ty tak je nieraz za włosy wyciągasz, iż wydają się raczej bredniami jakiemiś, niźli przysłowiami.
— Temu chyba sam Bóg będzie mógł zaradzić — zawołał Sanczo — bowiem znam więcej przysłowiów niźli księga. Gdy mówić poczynam, gwałtem mi się do gęby cisną i kłócą się między sobą, które pierwsze na świat wyjść ma, aliści wówczas jęzor mój wyrzuca pierwsze, jakie napotka, chociażby ono i niezbyt dobrane było. A owóż i teraz mam wielką chęć wypowiedzieć te, co nawszem z dostojeństwem mego urzędu się zgadzają. W pełnym domu nie poskąpię nikomu, kto kupuje a sprzedaje, worek jego to poznaje i nie na darmo wszczyna larmo ten, kto chce żyć bezpiecznie.
— Dalej Sanczo — zakrzyknął Don Kichot — nizaj, gromadź i zbieraj więcej tych przysłowiów, gdyż nikt ci w tem nie przeszkodzi. Niechaj mnie Bóg za to skarze, aliści ręce umywam! Właśnie, gdy cię pouczałem, abyś przysłów unikał, ty z całą ich litanją na harc wyjeżdżasz, nie bacząc wcale na to, że one tak pod materję rozmowy naszej podchodzą, jakbyśmy teraz o górach Ubeda gadali. Zważ, Sanczo, nie mówię ja wcale, aby dobrze dobranem przysłowiem nie wolno było mowy okraszać, aliści gromadzenie ich na kupę, bez ładu i składu, wielce jest uprzykrzone tak, iż dyskurs pospolitym czyni.
Gdy na koń siędziesz, nie trzymaj ciała blisko tylnego łęku siodła, a takoż nie miej nóg ropostrzonych i wiszących zdala od końskiego brzucha. Niech twój pozór nie będzie ociężały, tak jakbyś osła dosiadał. Jedni, siedząc na rumakach, na rycerzy wyglądają, zaś drudzy jeno na masztelarzy.
Sen twój winien być umiarkowany. Ci, którzy nie wstają wraz ze słońcem, dniem się już cieszyć nie mogą. Zważ, Sanczo, że pilność jest matką fortuny i że lenistwo, jej nieprzyjaciel, nigdy nie zwala pragnień do lubego dowieść skutku. Ostatnia rada, którą ci teraz daję, aczkolwiek nie służy ona do ciała upiększenia, winna głęboko w twoją pamięć zapaść. Jak tuszę, nie będzie ci mniej, od tych, co ci pierwej dałem, pożyteczna. A owóż i ona. Nigdy nie ośmielaj się rozprawiać o rodowitościach, a przynajmniej sztychować ich między sobą, bowiem z tych, które porównasz, jedna koniecznie znakomitsza być musi, tak iż będziesz znienawidzony, od tej, którąś poniżył, nie biorąc przytem nijakiej nagrody, ani zapłaty od wywyższonej przez cię.
Co się należy ubioru twego, winieneś nosić pończochy, przestrony kaftan i płaszcz długi. Nie mówię o pludrach, gdyż te dla rycerzy ani dla gubernatorów stosowne nie są.
Oto, Sanczo, wszystkie rady i pouczenia, których ci w tę porę udzielić mogę. Gdy czas niejaki upłynie i nowe się nastręczą sposobności, otrzymasz odemnie nowe pouczenia, jeśli tylko będziesz mi donosił wszystko, co się twego urzędu tyczy.
— Wasza Miłość — rzekł Sanczo — widzę dowodnie, że wszystkie rady, jakich mi udzieliliście, są dobre, święte i użyteczne nadzwyczaj, aliści na cóż mi się one zdadzą, gdy ani jednej pamiętać nie będę? Pouczenia, abym paznokty sobie obrzynał i ożenił się powtórnie, wprzód wdowcem ostawszy, wierę, z pamięci mi nie wypadnie. Aliści o tych różnych subtylnościach, o tych wszystkich sztuczkach i obrotach będę pamiętał również, co o niegdysiejszych śniegach. Dla tej przyczyny należałoby mi je dać na piśmie, gdyż chocia czytać ani pisać nie umiem, będę mógł je wręczyć memu spowiednikowi, aby mnie ich nauczył i powtarzał mi je, kiedy tego potrzeba zajdzie.
— Ach — zawołał Don Kichot — nieoszacowana to strata, jeśli gubernatorzy czytać, ani pisać nie umieją. Należy, abyś wiedział, Sanczo, że ludzie, widząc człeka niepiśmiennego albo mańkuta,[119] zaraz wnoszą jedną z tych dwóch rzeczy: albo pochodzi z dobrze podłego i plugawego rodu, albo też ma tak nikczemne przyrodzenie, że dobry obyczaj ani nauka do duszy jego przystępu niema. Wielki to jest brak — przyjacielu Sanczo — i pragnąłbym, abyś się przynajmniej podpisać umiał.
— Potrafię postawić znaki mego imienia — odparł Sanczo — gdy byłem wybrany zakrystjanem w mojej wsi, umiałem nagryzmolić jakieś litery, które, jak mi mówiono, imię moje oznaczały. Aliści uczynię pozór, że mam rękę prawą bezwładną, tak, aby kto inny za mnie podpisywał. Na wszystko jest rada, krom śmierci, ja zaś mając laskę i władzę, będę czynił co chcę, lepiej jeszcze niż ten, który ma ojca alkalda, gdyż jako gubernator znaczyć będę więcej od wszystkich alkaldów na wsi. Hej zbliżcie się, abym was widział, dotknijcie się mnie i pomacajcie a obaczycie wraz, że ci, co wełny szukają, częstokroć wracają postrzyżeni. Ten, komu Bóg sprzyja, dom ma zawsze pełny. Głupstwa bogacza za sentencje na świecie uchodzą, zaś ja będąc bogatym, a do tego wielkorządcą i człekiem szczodrym, żadnego głupstwa nie popełnię. Trza, aby miód był, a muchy same się już znajdą. Znaczysz tyle, ile posiadasz — mówiła moja babka — i nigdy nie wywrzesz zemsty swej na człeku, co opływa w dostatki.
— Bądź potrzykroć przeklęty, Sanczo! — zawołał Don Kichot — niech cię, pospołu z twemi przysłowiami, sześćdziesiąt tysięcy czartów porwie. Oto już od godziny niżesz jedno przysłowie na drugie, a mnie za każdem bebechy się we wnętrzu przewracają. Przysięgam ci, że te przysłowia na szubienicę cię doprowadzą, że ani chybi wasale za nie władzę ci odbiorą i że na twej wyspie wielkie zamieszki stąd wynikną. Ale, powiedz mi, durniu, skąd je wyciągasz i jak ich używasz? Ja, chcąc choćby jedno stosowne wynaleść, zaraz się potem oblewam, tak jakbym ziemię łopatą kopał.
— Nie gniewajcie się na mnie, Wasza Miłość — odparł Sanczo. — Zaliż można mnie winić za to, że moje dobro użytkuję, zważywszy na to, że krom przysłowiów innego dobra, ani w pieniędzach ani w ziemi nie posiadam. A owóż i teraz na końcu języka cztery przysłowia mi się wiercą, a wszystkie są tak stosowne, jak post w marcu. Aliści przemilczę je, gdyż człek w mowie wstrzemięźliwy, zwie się Sanczo.
— Tym Sanczem nie jesteś ty — zawołał Don Kichot — i jeśli już na tym świecie na coś się nadajesz, to przecie nie na milczka, a raczej na tego, co wszelkie brednie plecie uporczywie.
Chciałbym jednakoż uznać, jakie to cztery przysłowia, do tej okoliczności się ściągające, masz w tej chwili na języku. Sam nieźle językiem szermuję, aliści żadnego stosownego przysłowia teraz znaleść nie mogę.
— Zaliż trzeba nam lepszych, niż te oto — odparł Sanczo: — Nie kładź palca między drzwi, bo ci go przyskrzypną; w swoim domu nie odpowiadam nikomu; gdy gliniany dzban bije w kamień, tem gorzej dla dzbana. Oto przysłowia kształtowne i bardzo k‘temu, co mówimy, podchodzące, bowiem na ten kształt wyłożyć je można: Nie szukaj sporu ze swym wielkorządcą lub z człekiem, więcej od ciebie znacznym, bo zmiażdżony będziesz jak ten, co palec między dwa siekacze wkłada, choćby i one siekaczami nie były. Gdy wielkorządca do cię mówi, gębę stul; to tak, jakby ci rzeczono: wyjdź z mego domu, czego ci trza od żony mojej? Tylko ślepiec nie zna różnicy między kamieniem a dzbanem. Dlatego też, Wasza Miłość, ten, co widzi źdźbło w oczach bliźniego swego, winien się belki w własnem oku dopatrzeć, aby nie rzekli, że śmierć umrzeć się boi, gdyż jak wiecie, panie, głupiec lepiej zna swój dom, niźli mędrzec dom cudzy.
— Z tem, coś rzekł, zgodzić się nie mogę — odparł Don Kichot — głupiec bowiem nie wie nic zarówno o swoim, jak i o cudzym domu, gdyż na zrębie i osnowie głupstwa trudno jest coś mądrego zbudować. Aliści, dość na tem, Sanczo! Jeśli będziesz źle rządził, sam sobie krzywdy przysporzysz, a mnie osławy. Pocieszam się wszakoż, że uczyniłem wszystko, com tylko mógł uczynić, dając ci najlepsze rady z tych, jakie mi do głowy przyszły.
Wypełniłem mój oblik i obietnicę. Niechaj cię Bóg prowadzi i niech cię ochrania na tem wielkorządstwie, mnie zasię niech od wszystkich wątpliwości dusznych oswobodzi. Mówiąc po prawdzie, obawiam się, abyś tej wyspy do góry dnem nie wywrócił. Mógłbym nieszczęściu zapobieżyć, wyznając odkrycie księciu, że ta twoja gruba postura jest niczem innem, jeno worem, pełnym przysłów i głupoty.
— Wasza Miłość — rzekł Sanczo — jeśli mniemacie, żem jest niegodzien stać się gubernatorem, to w tem oka mgnieniu wielkorządstwa swego się zrzeknę, gdyż jeden koniec paznokta mojej duszy w większej mam cenie, niźli całe ciało moje. Tak samo będzie żył Sanczo prostak, ze swym chlebem i czosnkiem, jak Sanczo gubernator z przepiórkami i kapłonami, zwłaszcza, że, gdy śpimy, wszyscy równi jesteśmy: wielcy i mali, bogaci i biedni, silni i słabi. Jeśli dobrze zważycie, Wasza Miłość, przyznacie, żeście mi sami łeb tem wielkorządstwem nabili, mnie, który się znam na gubernatorstwie, równie jak gęś. Jeśli zasię mniemacie, że gdy gubernatorem ostanę, zaraz mnie czarty z niego porwą, tedy Bóg z niem — wolę iść do raju jako Sanczo prostak, niźli jako gubernator do piekła zawędrować.

— Klnę się Bogiem, Sanczo — zawołał Don Kichot — że dla tych ostatnich słów, które wyrzekłeś, godzien jesteś gubernatorstwa tysiąca wysp. Masz wielce zacne przyrodzenie, a bez tego i nauka nie zda się na nic. Poleć się tylko Bogu i staraj się nigdy złym zamysłem nie grzeszyć, chcę rzec, abyś twardo postanowił być sprawiedliwym w każdym swym postępku. Niebo zawsze dobrym zamysłom sprzyja. Tymczasem jednak chodźmy na obiad, gdyż zdawa mi się, że księstwo na nas czekają za stołem.

KAPITULUM XLIV
O TEM JAK SANCZO PANSA WYJECHAŁ NA SWOJE RZĄDY I O DZIWNEJ PRZYGODZIE DON KICHOTA W ZAMKU KSIĄŻĘCYM

Niektórzy twierdzą, iż w pierwiastkowem piśmie tych dziejów czytamy, że to kapitulum, napisane przez Cyda Hameta, nie zostało dokładnie i wiernie przez przekładacza oddane, co dało Maurowi pobudkę do uskarżania się na niego za to, iż przedsięwziął napisanie tej suchej i nudnej historii o Don Kichocie. Mniemał, iż ciągle jest obligowany mówić o Don Kichocie i Sanczy, bez żadnych od głównego wątku odstrychnięć i przeplatania opowieści przyjemnemi zdarzeniami. Wyznaję, iż mieć umysł zawsze do jednego zamiaru natężony, pisać o tej samej materji i przemawiać przez usta niewielu osób, jest to praca nieznośna i przykra, nie czyniąca zachwały i profitu księgi tej składaczowi. Aby wyjść z tych niedogodności, postanowił, w pierwszej księdze historji, przymknąć do sztuczki różnych powieści, jako to o Natrętnym Ciekawcu i Kapitanie Niewolniku. Opowieści te są jakby odłączone od całkowitości opisu Don Kichota, lubo inne, tutaj zawarte, są opowieściami o zdarzeniach Don Kichota i przeto nie mogą być opuszczone. Maur mniema jednak, iż większa część czytających, przykładając całą pilność do zawołanych czynów Don Kichota, małą baczność daje na osobne przypadki, stosujące się do tych opisów, i letko a niechętnie je przebiega, nie zważając na to, że wiele sztuki wdzięcznej w nich się zawiera, co lepiej postrzec będzie można, gdy osobno będą kiedyś wydane i odłączone od szaleństw Don Kichota i głupstw Sanczy. Nie chciał tedy w drugiej księdze tych dziejów pomieszczać opowieści, mających czy nie mających związku z historją, tylko przytrafienia, do osnowy dziejów służące i zrodzone z samych przygód. Uczynił to, nie wychodząc z ścisłych obrębów i używając tyle tylko słów, ile ich potrzeba do wystawienia zdarzeń; poprzestał przytem na ograniczeniu szczupłem opowiadania, chociaż mu nie brak zdatności i talentu, aby o całym wszechświecie traktować. Uprasza tedy, by nikt jego pracą nie gardził, a przeciwnie chwalił go, jeśli już nie za to, co napisał, to przynajmniej za to, co w pisaniu opuścił.
Don Kichot, popołudniu tegoż dnia, w którym Sanczy przestrogi dawał, skończywszy obiad, spisał wszystkie rady i napomnienia i kazał Sanczy, aby znalazł sobie kogoś, co mu je często odczytywać będzie. Sanczo, ledwie papier odebrawszy, zaraz go upuścił. Pismo doszło do rąk księcia, który je księżnej okazał. Oboje nie mogli się dosyć wydziwić szaleństwu i roztropności Don Kichota, i chcąc dalej utrzymać tak miłą dla siebie zabawę, tegoż wieczoru zaraz posłali Sancza z piękną wyprawą i ludzi orszakiem znacznym, do miejsca, co według niego wyspą było.
Ten któremu zlecono zostać przewodnikiem Sanczy, był marszałkiem książęcego dworu, człekiem bystrym, celującym w rozumie, w biegłości i umiejącym żartować, (zaś bez rozumu biegłości, żart nie wart jest i tynfa). Marszałek ów udawał grabinię Trifaldi, z tą udatnością i zdatnością, o jakiejśmy już nadmieniali. Wspomagając się swemi zaletami i przez księcia pouczony, jak się ma z Sanczą obchodzić, wywiązał się z zadania bardzo szczęśliwie. Atoli Sanczo, ujrzawszy marszałka księcia, znalazł jego twarz wielce podobną do twarzy grabini Trifaldi. Obrócił się tedy do swego pana i rzekł:
— Albo mnie djabeł porwie zaraz z tego miejsca, gdzie się teraz znajduję, albo WPan przyznać musisz, że oblicze marszałka dworu jest obliczem damy Dolorydy.
Don Kichot wpatrywał się przez chwilę w marszałka i, zważywszy go dobrze, rzekł:
— Niema przyczyny, aby djabeł miał cię porwać stąd zaraz, albo nieodwłocznie, mój Sanczo; poprawdzie nie wiem, co chciałeś powiedzieć, twierdząc, że oblicze damy Dolorydy jest obliczem marszałka. Marszałek nie będzie jeszcze przez to damą Dolorydą. Gdyby tak było, jakaś wielka przeciwnośćby tu zachodziła, aliści teraz nie czas na podobne roztrząsania, któreby nas wprowadzić mogły w labirynt zawiłości nieodwikłanych. Wierzaj mi, mój synku, że potrzebujemy obaj prosić szczerze Pana Boga, aby nas oswobodził od złośliwych czarnoksiężników.
— Daleko mi bardzo jest do żartów, WPanie — odparł Sanczo — słyszałem go przed chwilą mówiącego i, na sumienie moje, zdawało mi się, że głos grabini Trifaldi zadźwięczał mi w uszach. Na ten raz zmilczę, ale odtąd będę się miał na baczności, aby obaczyć, czy nie odkryję czegoś, co mnie lepiej objaśni i moje podejrzenia potwierdzi.
— Uczyń tak, Sanczo — rzekł Don Kichot — zaś później oznajmij mi o wszystkiem, czego się wywiesz, jako też o tem, cokolwiek ci się przytrafi, podczas rządzenia.
Sanczo odjechał wreszcie, otoczony wielkim orszakiem służebnych, przybrany w ozdobne szaty jurysty, w długim płaszczu z kamlotu czerwonego, z biretem na głowie, z tegoż czerwonego sukna. Dosiadał muła, pięknie osiodłanego i przyuczonego biegać drobnym truchcikiem; za nim szedł osioł, pięknie przystrojony w rząd na konia i przykryty jedwabnem dakiem karmazynowem. Rządca co raz się obracał, aby spojrzeć na swego osła ulubionego. Tak był rad z jego towarzystwa, że nie pomieniałby go na towarzystwo cesarza niemieckiego. Żegnając się z księstwem, Sanczo ręce ich ucałował i odebrał błogosławieństwo od swego pana, który mu je dał prawie ze łzami. Sanczo przyjął je, krzywiąc się od płaczu.
Pozwól, miły czytelniku, aby Sanczo jechał spokojnie na spotkanie swojej fortuny. Niedługo będziesz miał pobudkę do szczerego śmiechu, bowiem się dowiesz, jak Sanczo swego urzędu dopełnił. Tymczasem obróć całą uwagę swoją na to, co się tej nocy Den Kichotowi przytrafiło. Jeśli z tego śmiać się nie będziesz, to przynajmniej wykrzywisz usta, niby małpa w uśmiechu, bowiem przygody Don Kichota winny być sławione albo przez zadziwienie, albo też przez śmiech szczery.
Historja powiada, że ledwie Sanczo wyjechał, zaraz naszemu rycerzowi jęła ciężyć samotność, tak dalece, że gdyby to od niego zawisło, byłby giermkowi odjął mandat i urząd. Księżna, postrzegłszy jego melankolję, zapytała się go, czemuby był smutny i stroskany? Jeżeli z przyczyny oddalenia się jego giermka, to ma w swym domu dworki, giermków i marszałków, co mu będą służyli, z wszelką pilnością i dokładnością.
— Przyznaję, Mościa Księżno — odparł Don Kichot — że mi przykro znosić nieobecność Sanczy, ale nie ta jest przyczyna główna, która smutek mój wywołuje. Co się zaś należy do wszystkich łaskawych Waszej Książęcej Mości oświadczeń uprzejmości, przyjmuję tylko szczerą chęć, z jaką mi uczynione zostały i proszę uniżenie Waszą Dostojność dozwolić mi, żebym sam sobie w mojej komnacie usługiwał.
— WPanie Don Kichocie — odparła księżna — na to przystać nie mogę; będziesz WPan usłużony od czterech moich panien dworskich, pięknych i wdzięcznych, jak róże zakwitłe.
— Dla mnie będą one nie różami — odparł Don Kichot — lecz kolcami, które mi duszę rozkrwawią. Zaledwie wejdą do mojej komnaty, już stamtąd duchem wylecą. Jeśli mi Wasza Książęca Mość chce wyświadczyć łaskę, na jaką nie zasługuję, o to jedynie dopraszam się, abyście mi nie dawali panien dworskich do posługi i aby drzwi mojej komnaty mogły być szczelnie zawarte. Pozwólcie mi, Wasza Dostojność, dźwignąć mur, który moją poczciwość i skromność od pożądliwości przedzieli. Niechaj ta ludzkość, co jej Wasza Książęca Mość wobec mnie używa, nie zniewala mnie do przeciwiania się obyczajności mojej. Wolałbym ubrany kłaść się spać, niż żeby mi ktokolwiek pomagał do rozbierania się.
— Dosyć na tem, Panie Don Kichocie — rzekła księżna — dam rozkazanie, aby nawet najmniejsza mucha nie weszła do Waszej komnaty, nie mówiąc już o dworkach. Nie jestem tego ułożenia, aby WPana przywodzić do naruszania w czem jego wstydliwości, gdyż doznałam tego, że pomiędzy innemi cnotami, któremi jesteście zaszczyceni, najwięcej Was zdobi skromność. Jak zechcecie, WPanie, tak się sami ubierajcie, kiedy i jak się Wam podoba, nikt Wam w tem nie przeszkodzi. W komnacie swojej znajdziecie naczynia potrzebne temu, kto śpi przy drzwiach zawartych, aby żadna przyrodzona potrzeba nie zmuszała go do otwierania ich. Niechaj tysiąc wieków żyje najurodziwsza dama, Dulcynea z Toboso i niech jej imię na cały świat słynie, gdyż zasłużyła sobie być kochana i czczona od tak mężnego i cnotliwego rycerza. Niechaj łaskawe nieba zdarzą, aby w sercu naszego rządcy, Sanczo Pansy, przybyło żądzy na dopełnienie chłosty, aby świat cieszył się jeszcze widokiem niepomiernej piękności tej wielkiej damy.
— Wasza Dostojność — odparł Don Kichot — mówiła, jak na wielką panią przystało, a z ust wielkich dam nie wyjdzie nigdy nieprzystojne słówko. Dulcynea będzie więcej znana i wielbiona na całym świecie, po tych pochwałach, które jej Wasza Książęca Mość przydajesz, niż po wysławieniach najtęższych krasomówców i kaznodziejów.
— Na ten czas przerwijmy dyskurs, panie Don Kichocie — rzekła księżna — zbliża się godzina wieczerzy i książę na nas czeka. Pójdźmy, Mości Panie kawalerze; zjemy wieczerzę, później zaś udacie się na spoczynek, bo wiem, że podróż, którąście wczoraj odbyli do Kandaia, nie była tak krótka, aby nie miała sprawić Wam utrudzenia.
— Upewniam, Mościa Księżno — rzecze Don Kichot — że wcale znużenia nie odczuwam i mogę zaręczyć Waszej Księżęcej Mości, że w życiu mojem nie dosiadałem konia, tak letko noszącego i wygodnego jak Kołkobiegun. Jakoż nie mogę pojąć, co k‘temu przywiodło Malambruna, że zniszczył tak szybkiego i wygodnego bieguna, oddając go na pastwę płomieni, bez słusznej przyczyny.
— Można mniemać — odparła księżna — że, wyrządziwszy znaczne zło grabini Trifaldi, jej damom i innym znamienitym osobom, tudzież siła zbrodni, przez sztukę swoją czarnoksięską popełniwszy, skruszył się i chciał się pozbyć wszelkich narzędzi, służących do jego złośliwości. Dlatego to spalił Kołkobieguna, główne narzędzie, które mu samemu spokojności nie dawało i okrutnie go mordowało, przenosząc go ciągle z jednego państwa do drugiego. Popioły Kołkobieguna i napis na pergaminie, zatkniętym na włóczni, uczyniły wiekopomną dzielność Don Kichota z Manczy.
Nasz rycerz jął odnowa księżnej dziękować, za przymilającą rozmowę i zachwalenie go. Zjadłszy wieczerzę, udał się do swej komnaty, nie dozwalając, aby ktokolwiek wchodził tam, dla usłużenia mu, tak się bowiem obawiał, aby nie nadarzyła mu się sposobność, coby go mogła skusić albo i zniewolić do urażenia czystości, winnej pani Dulcynei z Toboso. Brał przy tem za wzór Amadisa z Galji, kwiat i zwierciadło rycerstwa błędnego.
Zamknął tedy drzwi za sobą i rozebrał się przy świetle dwóch świec woskowych. Aliści, gdy ściągał pończochę (o nieszczęście, niegodne tak znamienitej osoby), popuścił nie westchnienie, ani coś grubszego, coby szwank zadało jego obyczajności, jeno tuzin oczek w pończosze, w której się dziura na cztery palce zrobiła. Nasz rycerz zmartwił się niepomiernie; dałby uncję złota za igłę z zieloną nicią, zieloną, mówię, bo tego koloru były pończochy.
W tym miejscu Benengeli zawołał, pisząc: „O ubóstwo, ubóstwo! Nie wiem dla jakiej przyczyny sławny poeta kordobański zowie cię:

Niebieskim darem, źle przyjętym[120]

„Co się mnie tyczy, to chocia jestem Maurem, obcując z chrześcijanami, słyszałem, że świętość zawisła na pokorze, wierze, posłuszeństwie, miłosierdziu i ubóstwie. Z tem wszystkiem mniemam, że wiele boskości ma w sobie ten, co zadawala się ubóstwem, jeśli tylko jest to ubóstwo, o którem jeden ze świętych powiada: „Posiadajcie każdą rzecz tak, jakbyście jej nie mieli“. To się nazywa ubóstwem ducha. Ale ty, o inne ubóstwo, o którem teraz mówić zamierzam, czemuż to czepiasz się szlachty i ludzi wysoce urodzonych, bardziej niż innych? Dlaczegóż przymuszasz ich k‘temu, aby dziury swoich butów woskiem zatykali? Jakże to ścierpieć możesz, aby jeden guz u ich kabata był z jedwabiu, drugi ze szkła, zaś trzeci z końskiego włosia? Czemuż ich kołnierze są zmięte jak sałata, a nie sztywno krochmalone?“ (Z tego wnosić można, że za dawnych wieków używano krochmalu i otwarte kołnierze noszono.) Benengeli dalej ciągnie na ten kształt:
„Potrzykroć biednym i nieszczęsnym jest ten potomek znakomitej rodziny, co dla zachowania wspaniałości swojej pozoru, źle jada, zamknąwszy się w czasie posiłku w komnacie, zaś później wychodzi na dwór z dłubaczką do zębów w ustach, chocia i nie jadł nic takiego, poczemby zęby sobie musiał czyścić. Nieszczęsny, powtarzam, kto godnością pozoru swego ma umysł wiecznie zaprzątniony i mniema, że już o milę zdaleka widać łatę w jego bucie, zatłuszczony kapelusz, opończę wyszarzałą i głód jego żołądka.“
Wszystkie te rzeczy przyszły na pamięć Don Kichotowi, gdy mu się pończocha podarła. Aliści pocieszył się znacznie, ujrzawszy, że Sanczo zostawił mu parę ciżem do podróży. Umyślił nałożyć je następnego dnia. Wreszcie legł w łoże, zamyślony i smutny, bądź to dla tęsknoty za Sanczą, bądź też przez szkodę niepowetowaną swoich pończoch. Gotów był nawet połapać oczka nicią jedwabną innego koloru, co jest znakiem największego ubóstwa, jaki szlachcic dać może, w swoim ciężkim niedostatku. Zgasił świecę, aliści zasnąć nie mógł, gdyż noc była upalna i parna. Wstał z łoża i uchylił nieco okratowanego okna, dającego widok na piękny ogród. Otwierając, usłyszał głosy osób, rozmawiających w ogrodzie. Jął pilnie nasłuchiwać, a jakoże rozmowę toczący nieco głos podnieśli, te słowa usłyszał:
— Nie nalegaj na mnie, abym śpiewała, moja Eminencjo! Wiesz przecie, że odkąd ten gość do naszego zamku zawitał i gdy go moje oczy ujrzały, raczej płakać niż śpiewać potrafię. Wiadome ci jest także, że sen naszej pani jest letki, ja zaś nie chciałabym za wszystko zło na świecie, aby nas tu zdybała. A chociażby i spała i nie przebudziła się, na cóż się przyda mój śpiew, skoro nie obudzi się, aby go słuchał ten nowy Eneasz, który przybył w te strony, na moje utrapienie.
— Nie obawiaj się tego, droga Altisidoro — odparł jakiś głos — ani chybi, księżna i wszyscy w zamku śpią twardym snem, krom pana twego serca, który ci duszę poburzył. Przed chwilą słyszałam jak otwierał okno okratowane w swojej komnacie, więc czuwać musi. Śpiewaj, moja biedna siostro utrapiona, cichym i słodkim głosem, przy dźwięku swojej lutni. Gdyby księżna nas usłyszała, wymówimy się parnością nocy, która nam sen odbiera.
— Nie tylko to mi jest na zawadzie — odparła Altisidora — nie chciałabym bowiem, aby mój śpiew odkrył mojego serca skrytości i żeby ci, co nie znają natężenia miłości upałów, nie posądzili mnie za stworzenie letkie i płoche. Ale niechaj będzie, co chce! Lepszy wstyd na obliczu, niż ucisk w sercu. To rzekłszy, wzięła lutnię i zaczęła grać wybornie. Don Kichot, słuchając, został pomieszany, gdyż w tej chwili przyszły mu na pamięć wszystkie przygody z oknami, kratami, ogrodami, serenadami i omdleniami, o których czytał w swoich głupich księgach rycerskich. Zaraz wystawił sobie, że jakaś panna dworska księżnej w nim się zakochała, i że wstydliwość tamuje jej wyjawienie miłości. Ponieważ obawiał się, aby nie zostać zwyciężonym, przygotował się tedy do mężnego odporu, polecając się z całego serca swojej damie, Dulcynei z Toboso. Potem jął słuchać serenady, a chcąc dać poznakę, że się tam znajduje, kichnął. Białogłowy, które tylko tego żądały, aby Don Kichot je usłyszał, wielce się uradowały. Altisidora, lutnię nastroiwszy, zaczęła śpiewać romancę:[121]

Ty, który spoczywasz w łożu,
Na puchach i miętkich tkaninach,
Od zmroku do wschodu słońca,
Głębokiem śnieniem zmorzony.


O najdzielniejszy rycerzu,
Jakiego Mancza wydala,
Droższy i czystszy niż złoto,
Dobyte z arabskiej pustyni.

Wysłuchaj głosu dziewicy,
Szlachetnej, lecz srodze strapionej,
Której żar słońc twych błyszczących
Namiętną zapalił duszę.

Szukając przygód po świecie,
Nieszczęścia innych znajdujesz,
Zadajesz rany, a potem
O lek się na nie nie troskasz.

Rzeknij mi, dzielny młodzianie,
(Niech Bóg zamysłom twym sprzyja),
Czy wzrosłeś wśród gór de Jaca,
Czy na libijskiej pustyni?

Zali cię węże karmiły
I zali piastunką twą była
Ciemnica puszcz niezgłębionych
I trwoga, patrząca z abisów?

Twa Dulcynea, dziewica,
Dobrze rozrosła i krzepka
Może się chełpić, że lutą
Bestję ujarzmić zdołała

Dlatego też będzie sławiona,
Od Tagu po Manzanares,
W Henares, Jarama, Harlanza
Wszędzie jej imię zasłynie.

Ach, gdybym mogła nią zostać,
Dałabym za to mą suknię,

Różnemi barwami upstrzoną
złotem w krąg bramowaną.

O móc się czuć w twem objęciu,
Lub ledz przy tobie w łożnicy,
Drapać cię w głowę pieszczenie,
By ją od świerzby uwolnić!

Zbyt wiele żądam, niegodna,
Tej laski mi nie dostąpić,
Wystarczyć musi nędznicy,
Jeśli się stóp twoich dotknie.

Jakieżbym dała ci czepki,
I jakie srebrne papucie,
Jakie pluderki z Damaszku
I jakie płaszcze z Holandjej

Perły tak wielkie jak orzech,
By twoje ciało zdobiły;
Perły te równych nie mają
Zowią się przeto „Jednemi“.[122]

Ze swojej skały tarpejskiej
Nie patrzysz Neronie manczański,
Na pożar, w którym goreję,
Ni go swym gniewem ożywiasz.

Jestem niewinnem dziewczątkiem,
Nie doszłam i lat piętnastu,
Przysięgam, że liczę czternaście
I trzy miesiące dopiero.

Nie jestem ułomna ni chroma,
Nie mam skaz żadnych, ni braków.
Płowe, jedwabne me sploty
Do ziemi sięgają prawie.


Chocia mam usta do dzioba
Podobne, a nos spłaszczony,
To topazowe me zęby
Urodę mą wznoszą w niebiosa.

Głos mój, jeżeli go słyszysz,
Jest tkliwy i pełen słodyczy.
Postawa więcej niż średnia,
Wysmukła i prosta jak trzcina.

Te wdzięki i inne jeszcze,
Są łupem twego kołczana,
W tym zamku jest me mieszkanie,
A zowię się Altisidora.

Tutaj zrozpaczona Altisidora skończyła śpiewanie, zaś Don Kichot, pełen dusznej niespokojności i pomieszania, westchnął głęboko i rzekł do siebie:

Za cóż jestem tak nieszczęśliwym rycerzem błędnym, że nie może spojrzeć na mnie żadna białogłowa bez tego, aby mnie zaraz nie pokochała? I ty, nieporównana i niefortunna Dulcyneo z Toboso, cóżeś niebu zawiniła, że nie dozwala ci cieszyć się w spokoju z mojej stałości i wierności? Za cóż ją prześladujecie o cesarzowe? Co wam jest pobudką trapienia jej, o urodziwe panienki, czternaście, czy piętnaście lat liczące? Czego chcecie od niej, o królowe? Pozwólcie, pozwólcie nieszczęsnej, aby się cieszyła z pomyślnego losu, który jej Amor udzielił, shołdowawszy dla niej moje serce i oddawszy jej moją duszę. Wiedz, natarczywa zgrajo miłosna, że dla niej tylko jestem z ciasta i to z ciasta kruchego, zaś dla was wszystkich z żywego kamienia. Dla niej jestem miodem, a dla was piołunem. Dla mnie tylko jedna Dulcynea jest piękna, mądra, cnotliwa, wdzięczna i zacnie urodzona, zaś wy wszystkie jesteście szpetne, głupie, wietrzne i gorzej jeszcze. Przyszedłem na ten świat, aby należeć do niej, a nie do żadnej innej. Niechaj płacze i śpiewa Altisidora i niech rozpaczy się oddaje dama, dla której mnie wytłukli w zamku Maura zaczarowanego. Wszystko napróżno, do Dulcynei należę i należeć będę, ugotowany lub upieczony, na złość omamieniom całego świata. To rzekłszy, zamknął nagle okno, a później gniewny i zasmucony, jakby mu się jakieś wielkie nieszczęście przytrafiło, rzucił się na łoże, w którem go na ten czas ostawiamy, gdyż wzywa nas wielki Sanczo Pansa, co już swemu szczęśliwieniu rządzeniu początek dawa!

KAPITULUM XLV
JAK WIELKI SANCZO PANSA OBJĄŁ SWOJĄ WYSPĘ W POSIADANIE I O SPOSOBIE W JAKI RZĄDZIĆ ZACZĄŁ

O ty, wieczysty Antypodów odkrywco, okno niebios, twarzy świata, łagodny ruchaczu naczyń i butelek,[123] i tu Tymbrjuszu, a tam Febusie, łuczniku i medyku, ojcze poezji, wynaleźco muzyki, ty, który zawsze wschodzisz i nie zachodzisz nigdy, chocia się i nam tak zdawa, ciebie przyzywam, o słońce, dzięki któremu człowiek płodzi człowieka, abyś mi było ku pomocy i oświeciło mój umysł ciemny, tak bym mógł dostatecznie i szczegółowie opisać, co się zdarzyło Sanczo Pansy na urzędzie; bez ciebie bowiem czuję się słaby, pomieszany i zalękniony.
Mówię więc, że Sanczo z pocztem otaczających go dworskich, przybył do pewnego miasteczka, tysiąc mieszkańców liczącego, jednego z najlepszych w włościach księcia. Rzekli mu, że zwie się ono wyspą Baratarja,[124] albo od miejsca Baratario, albo też od tego, że urząd mało zabiegów i pracy Sancza kosztował. Skoro przybył do bramy miasteczka, dobrym murem wkoło obwiedzionego, wyszli mu naprzeciw rajcowie miejscy. Zadzwoniły dzwony, zaś wszyscy mieszkańcy wielką radość po sobie pokazali. Później zawiedli go do największego kościoła, aby Panu Bogu winne dzięki oddać, poczem po wielu krotochwilnych obrządkach, wręczyli mu klucze miasta i uznali za rządcę wieczystego wyspy Baratarja. Strój, broda, postura niska, a krępa nowego gubernatora zadziwiły wszystkich, co nie wiedzieli o tajemnicy, a nawet i ci, co o niej słyszeli, nie mniej zadziwieni zostali. Po wyjściu z kościoła, zaprowadzili go do domu trybunalskiego i posadzili go na krześle sędziowskiem. Marszałek księcia rzekł doń:
— Jest na tej wyspie obyczaj starodawny, panie gubernatorze, że ten, co obejmuje rządów sprawowanie, jest obowiązany odpowiedzieć na zadane pytania, acz zawiłe i trudne. Z responsu poddani poznają zdatność nowego wielkorządcy, co jest im pobudką do radości, albo i li smutku z jego przybycia.
Gdy marszałek księcia to mówił, Sanczo był zabawny spoglądaniem na napis, sporemi literami na murze, naprzeciw jego siedzenia wyrażony, a że nie umiał czytać, spytał się, coby znaczyły te malowania na ścianie. — Jest tu oznaczony i wspomniany dzień — odpowiedziano — w którym Wasza Dostojność objąłeś wyspę we władanie. Napis ten głosi: „Dzisiaj tegoż miesiąca i tego roku, pan Don Sanczo Pansa zaczął sprawować rządy nad wyspą. Oby Bóg pozwolił mu cieszyć się władzą przez długie lata“.
— Któż jest — zapytał Sanczo — ten Don Sanczo Pansa?
— Wasza Wielmożność we własnej osobie — odparł marszałek. — Na tę wyspę nie wszedł nigdy inny Pansa, krom tego, który teraz siedzi na tem karle.
— Zważ, mój przyjacielu — rzekł Sanczo — że nie mam tytułu „Don“, jako i nie miał go nikt z mego rodu. Sanczo Pansa się zowię, całkiem krótko. Sanczo się zwał mój rodzic, Sanczo mój dziad i wszyscy byliśmy Pansa, bez przydatków, „Don“ czy „Donja“. Zdawa mi się, że w tem miasteczku jest więcej „donów“ niż kamieni. Teraz dosyć na tem: Bóg mnie rozumie! Bardzo być może, że, jeżeli moje rządy potrwają cztery dni, rozproszę te wszystkie „don“, których wielość czyni, że są jak muchy naprzykrzone. Przejdźmy teraz do tej zagadki panie marszałku, zaś ja odpowiem, jak będę umiał najlepiej, nie dbając czy się naród zasmuci, czy uweseli. Wtem dwóch ludzi weszło do izby sądowej, jeden w chłopskich sukniach, drugi, którego pozór okazywał krawca,[125] gdyż miał w ręku nożyce.
— Panie Gubernatorze — rzecze krawiec — ja i ten kmieć stajemy przed Waszą Dostojnością w niniejszej sprawie: ten człowiek, co tu stoi, przyszedł wczora do mojej kramicy, bo z uszanowaniem uszu WPana i całego zgromadzenia, jestem krawieckim majstrem, wyzwolonym z łaski Boskiej, i dawszy mi w rękę kawał sukna rzekł: Mój przyjacielu, czy to będzie dosyć na kaptur do płaszcza? Zmierzywszy sukno, powiedziałem, że dosyć. On jak mniemam (i mniemałem słusznie) wystawił sobie, że mu chcę ukraść kawał sukna; zasadzony widać na swojej złej woli i niedobrem porozumieniu, co go ludzie zwykle o krawcach mają, rzekł mi, abym pomiarkował, jeżeliby dwóch kapturów z tego nie można było wykroić. Postrzegłem jego myśl chytrą i powiedziałem, że można. On zaś dalej swój zamysł frantowski prowadził; wciąż dodawał kaptura, ja zgadzałem się, ażeśmy do pięciu kapturów doszli. Teraz przyszedł po nie, oddałem mu je, ale on nie chce mi zapłaty uiścić. Jeszcze domaga się, abym mu dopłacił i sukno oddał.
— Zali to prawda, bracie? — zapytał Sanczo.
— Tak jest — odparł kmieć — ale niech Wasza Dostojność rozkaże mu pokazać te pięć kapturów, co je uczynił.
— Z ochotą — odparł krawiec.
Wyjął zatem rękę z pod płaszcza i ukazał pięć kapturków maleńkich, na pięć palców ręki wsadzonych i rzekł:
— Oto są kapturki których żąda odemnie ten człowiek. Przysięgam na Boga i na sumienie moje, żem wszystko sukno wyrobił. Gotów jestem pokazać moją praca całemu cechowi krawieckiemu. Wszyscy przytomni śmieli się z ilości kapturów i dziwacznej sprzeczki. Sanczo pomyślał trochę, poczem rzekł:
— Zdaje mi się, że ta rozprawa nie warta siła zachodów i że trzeba tu dać wyrok prosty. Rozsądzam, aby chłop stracił sukno, a krawiec robotę, kapturki zaś więźniom niech będą na załatanie łachmanów oddane. Dosyć na tem!
Jeśli poprzedni wyrok, w sprawie z mieszkiem poganiacza bydła,[126] wszystkich w zadziwienie wprawił, to ten śmiechem powitany został. Jednakoż zaraz wykonano rozkaz wielkorządcy.
Potem stanęło dwóch starców, z których jeden miał w ręku laskę bambusową miast kija. Ten, co był bez kija, rzekł:
— Już kęs czasu upłynął, gdy pożyczyłem temu człekowi dziesięć skudów złotych, chcąc mu dopomóc w potrzebie i nie mając z tego żadnej korzyści. Dałem mu je pod obowiązkiem, że mi je zwróci za pierwszem żądaniem. Nie mały czas nie dopominałem się ich u niego, nie chcąc mu czynić zatrudnienia. Postrzegłszy jednak, że mi się nie chce uiścić, domagałem się kilka razy tego długu, którego nie tylko mi zapłacić unika, ale się go zapiera, mówiąc, że mu nigdy dziesięciu skudów nie pożyczałem, gdyż, jeżelibym mu pożyczył, toby mi był dawno oddał. Nie mam świadka pożyczenia, ani ten oddania, proszę tedy Waszą Dostojność, aby mu przysiąc kazał. Jeśli przysięgnie, że oddał, daruję mu je przed Bogiem, w tej chwili.
— Cóż na to rzekniesz, staruchu z kijem? — zapytał Sanczo.
— Wasza Wielmożność — odparł starzec — przyznaję, żem te dziesięć dukatów od niego pożyczył; niechaj WPan laskę skłoni, gdyż jeśli na mojej przysiędze wszystko zawisło, przysięgnę chętnie, żem mu je rzetelnie zapłacił.
Gubernator zniżył swoją laskę, a wówczas staruch oddał swój kij drugiemu staruchowi, aby go trzymał dopóki nie przysięgnie, udając jakby mu zawadzał.
Później położył rękę na krzyżu, mówiąc, iż prawdą jest, że pożyczył dziesięć skudów od tego człowieka, ale że je z rąk własnych do rąk tamtego oddał. Wierzyciel jednak musiał o tem przepomnieć, gdyż nieustawnie się o nie upomina. Wielki rządca spytał się wierzyciela, czyby miał czem odeprzeć stronę przeciwną. Ten odpowiedział, że dłużnik widać prawdę wyznał, gdyż zna go, jako człeka sumiennego i prawego chrześcijanina. Ani chybi jemu samemu musiało z pamięci wylecieć, kiedy i jak dług zapłacił; przeto więcej się nie będzie o nic upominał.
Dłużnik, odebrawszy swój kij napowrót, skłonił głowę nisko i wyszedł z izby.
Sanczo, zważywszy cierpliwość i dobrą wolę wierzyciela, jako i to, że obwiniony wyszedł bez słowa, opuścił głowę na piersi i, przeciągnąwszy palcem po nosie, trwał ponurzony w zamyśleniu, później podniósł głowę i kazał starca odchodzącego przywołać. Wrócili go zaraz.
— Dajże mi tę laskę, poczciwcze — rzekł doń Sanczo — potrzebuję jej.
— Oto jest Wasza Wielmożność — odparł staruch.
Sanczo wziął ją i zaraz oddał drugiemu starcowi, mówiąc:
— Idź teraz z Bogiem, już jesteś zapłacony.
— Ja, Wasza Dostojność? — spytał starzec — alboż ten kij wart dziesięć skudów.
— Tak jest, nie inaczej — odparł gubernator — albo też ja jestem największym na świecie głupcem. Obaczym natychmiast, zali moja głowa nie jest zdatna do rządzenia całem królestwem.
I zaraz przykazał, aby laskę napół przełomiono. Gdy tak zrobili, wypadło z niej dziesięć skudów złotych. Wszyscy przytomni osłupieli i uznali wielkorządcę za drugiego Salomona. Zapytali się go jakim sposobem odkrył to, że dukaty były w lasce zawiercone. Odparł, iż widząc, że staruch obwiniony oddał ją bez potrzeby swemu adwersarzowi, w ten czas gdy przysiągł, że się z długu uiścił, a później przysięgę, złożywszy, zaraz ją odebrał, pomyślał sobie, że w lasce tkwią pieniądze. Z tego wszystkiego łacno wnosić można, że Bóg rozjaśnia umysły tych, co rządzą, choćby to i głupcy byli. Do tego słyszał od plebana w swojej wsi o podobnem przytrafieniu, zresztą ma pamięć tak dobrą, że gdyby nie przepomniał tego wszystkiego, o czemby z chęcią chciał sobie przypomnieć, wierę, na całej wyspie nie byłoby lepszej pamięci od jego.
Wreszcie obaj starcy odeszli: jeden pocieszony, drugi zaś zawstydzony, zaś wszyscy przytomni zadziwieni zostali. Ten, co spisuje słowa, uczynki i dzieła Sanczy, nie wie, czy go dzierżyć za głupca, czy też za mędrca.[127]
Gdy się ta sprawa zakończyła, weszła do sali białogłowa, trzymając w ciasnem obłapieniu bogato ubranego kmiecia, który się chowem bydła zajmował. Białogłowa ta wrzeszczała z całych sił:
— Sprawiedliwości, Panie Gubernatorze, sprawiedliwości. Jeśli tu jej na ziemi nie znajdę, pójdę jej szukać do nieba. Ten hultaj napadł mnie w polu samą, gwałt mi zadał obcesem i użył mego ciała tak, jakby to był świński gałgan. O ja nieszczęśliwa! Wydarł mi to, czego strzegłam przez dwadzieścia trzy lata i czego broniłam przed Maurami i chrześcijaninami, przed mieszkańcami tego kraju i krajów obcych. Byłam twarda jak dąb, cała jak salamandra w ogniu, albo jak wełna wśród cierni i głogów, na to zapewne, aby ten ladaco pożmiechał mnie swemi nieczystemi zaiste rękami.
— To jeszcze sprawdzić trzeba — odparł Sanczo — czy ten galant ma ręce czyste, albo nieochędożne I obróciwszy się do winowajcy, zapytał, co ma do powiedzenia na skargę tej kobiety.
Chłop potrwożony rzekł:
— Jestem, Wielmożni Panowie, hodujący bydło. Rano wyszedłem z tego miasteczka, gdziem sprzedawał (z uczczeniem uszu WPanów) cztery wieprze, za które zapłaciłem, dzięki matactwu, podatek trochę mniejszy niż wartość była. Wracając do domu, napotkałem na drodze tę czcigodną damę. Djabeł, który Wszystko plugawi i miesi, sprawił, żeśmy się trochę pogzili i pocochali o siebie. Zapłaciłem jej sprawiedliwie za tę uciechę, ale ona nieukontentowana z tego, ułapiła mnie za rękę i przyciągnęła tutaj. Mówi, że ją zgwałciłem, ale kłamie niegodnie, na to przysiąc jestem gotów. Oto cała prawda, tak że odrobiny do niej nie brak. Wówczas gubernator zapytał chłopa, zali ma przy sobie pieniądze w bitem srebrze. Kmieć odparł, że ma za pazuchą dwadzieścia dukatów, w worku z wyprawnej skóry. Sanczo rozkazał, aby worek wydobył i oddał go białogłowie, co skargę zanosiła czego kmieć usłuchał, cały drżący. Kobieta schwyciła worek, tysiąc podziękowań czyniąc wszystkim przytomnym i Boga prosząc o zdrowie pana rządcy, który ma pieczę nad uciśnionemi sierotami i panienkami. Później wyszła z izby sądowej, ściskając worek obiema rękoma — przedtem jednak upewniła się, że pieniądze, w mieszku zawarte, są srebrne naprawdę. Zaledwie odeszła, Sanczo rzekł do hodującego bydło, któremu łzy już z oczu płynęły, a serce w piersiach z tęsknoty za mieszkiem omdlewało:
— Bieżaj, mój poczciwcze, za tą kobietą i wydrzyj jei ten worek z pieniędzmi, choćby poniewolnie, a później wracaj z nią tutaj razem. Nie mówił tego do człeka głuchego, ani do głupca. Chłop skoczył wypełnić to, co mu rozkazano. Wszyscy przytomni z zapartym tchem oczekiwali, jak się ten spór skończy.
Po chwili kmieć i białogłowa wrócili, trzymając się ciasno wpół. Ona miała spódnicę ku górze zawiniętą, a do łona przyciskała mieszek, on zaś czynił wysilenia, aby jej mieszek odebrać. Nie mógł jednak żadną miarą uczynić tego, tak dobrze go broniła, krzycząc ze wszystkiej siły: „Sprawiedliwości boskiej i ludzkiej. Patrzaj Wasza Dostojność, panie Wielkorządco, na zuchwałość i bezwstydność tego niegodziwca, który w środku miasta na ulicy chciał mi wydrzeć worek z pieniędzmi, coś mi go WPan przysądził.“
— Czy ci go odjął? — zapytał gubernator.
— Uchowaj Boże — odparła białogłowa. — Radniej by mi życie wydarł, niźli mieszek. Jestem dziewką naschwał. Innych kocurów by trza było, aby mi brodę wyszarpały. Kleszcze, mioty, maczugi ani dłuta nie wystarczą, aby mi go wydrzeć z pazurów. Nawet szpony lwa tego nie sprawią.
Wówczas gubernator rzekł do białogłowy:
— Pokażże mi ten mieszek, dzielna niewiasto.
Kobieta zaraz go oddała, zaś Sanczo wziąwszy, przywrócił go wieśniakowi, mówiąc do zniewolonej, ale nie zgwałconej:
— Gdybyś tą samą żwawość i siłę, z którą teraz tego mieszka broniłaś, okazała przy obronieniu swego ciała, nawet Herkules by ci gwałtu zadać niemógł. Idź z Bogiem, a raczej do stu djabłów, niecnoto i nie pokazuj się w kraju tej wyspy, ani na sześć mil w okolicy, pod karą dwóch set rózg. Ruszaj precz mówię, szczebiotko i mataczko bezwstydna! Dziewka zatrwożona i zasmucona odeszła ze schyloną głową. Gubernator rzekł do wieśniaka: Idź z Bogiem poczciwcze do swej wsi z temi pieniędzmi, ale odtąd, jeśli ich utracić nie chcesz, waruj się gzić i cochać z którąkolwiek.[128]

Wieśniak podziękował wielkorządcy jak mógł najlepiej i odszedł. Wszyscy przytomni jeszcze raz zadziwieni zostali z rozporządzeń i wyroków nowego gubernatora. Wszystko to, spisane przez kronikarza, zostało przedstawione księciu, czekającemu z niecierpliwością na uwiadomienie. Niechaj tu poczciwy Sanczo na ten czas pozostanie, bowiem pośpieszyć musimy do jego pana, pomieszanego wyrzekaniami Altisidory.

KAPITULUM XLVI
O STRASZLIWEJ PRZYGODZIE Z GRUCHOTKAMI I KOTAMI, KTÓRA PRZYTRAFIŁA SIĘ DON KICHOTOWI, W CZASIE MIŁOSNYCH OŚWIADCZYN NAMIĘTNEJ ALTSIDORY

Osławiliśmy wielkiego Don Kichota, ponurzonego w myślach, które obudziła w nim serenada zakochanej dziewicy Altsidory. Pełen tych myśli cisnął się na łoże, aliści one zasnąć mu nie dozwoliły, jakby były pchłami. Do utrapień dusznych dołączyło się jeszcze wspomnienie rozdartej pończochy. Jakoże jednak czas prędko płynie i niemasz takiej przeszkody, coby go wstrzymać mogła, lotnym pędem minęły godziny i wkrótce ranek zaświtał. Widząc to, nasz rycerz opuściły miętkie puchy i nie mieszkając przybrał swój strój zwykły i wdział buty polowe dla ukrycia dziury w pończosze. Na ramiona zarzucił krótki płaszcz szkarłatny, włożył na głowę biret z zielonego aksamitu, z galonem srebrnym i opasał się temblakiem, na którym wisiała doświadczona i ostra szpada, wraz z wielkim różańcem, który zawsze przy sobie nosił. Pełen przysady, a napuszenia wszedł do komnaty, gdzie księstwo już ubrani, czekali na niego. Przedtem jednak przechodząc przez galerję, spotkał się z Altsidorą i jej towarzyszką, które umyślnie czatowały na niego. Altsidorą, ujrzawszy Don Kichota, natychmiast zmyśliła omdlenie. Towarzyszka schwytała ją w ramiona i jęła prędko odsznurowywać suknię. Don. Kichot, ujrzawszy to, zbliżył się i rzekł: — Wiem ja dobrze skąd pochodzą takowe zemdlenia! — Ja zasię nic nie wiem — odparła towarzyszka — gdyż Altsidorą jest panienką zdrowia najczerstwiejszego z tych wszystkich panien, co są w zamku, i nigdy odkąd ją znam, nie słyszałam, aby wydawała najlżejsze westchnienie. Niechaj będą przeklęci wszyscy rycerze błędni, jeśli równie są niewdzięczni. Odstąp WPan stąd, panie Don Kichocie, gdyż niebogie dziewczę nie przyjdzie do siebie, dopóki tu pan bawić będziesz! Don Kichot taką jej dał odpowiedź:
— Uczyńcie pani tak, aby wieczorem wniesiono lutnię do mojej komnaty. Chcę pocieszyć, jak będę mógł najlepiej, tę panienkę zasmuconą, bowiem w początkach miłości zawód prędki jest remedium najlepszem na serdeczne upały.
Wyrzekłszy te słowa, odszedł, obawiając się, aby go ktoś nie zdybał w tem miejscu.
Zaledwie się oddalił, Altsidorą otrzeźwiawszy, rzekła do swojej towarzyszki:
— Trzeba dać mu lutnię, moja miła! Don Kichot zapewne chce nas uraczyć muzyką, która nie będzie zła, jako pochodząca od niego. Poszły zatem do księżnej, aby jej zdać sprawę z tego, co zaszło i powiedzieć o lutni, której Don Kichot się domagał. Księżna wielce się z tego ucieszyła i umyśliła, pospołu z księciem i pannami dworskiemi, uczynić nową krotochwilę, bardziej do śmiechu służącą, niż do przyczynienia szkody. Z wielką niecierpliwością czekali nocy, która nadeszła równie szybko jak dzień, spędzony przez księstwo na wdzięcznych dyskursach z Don Kichotem. Księżna w samej rzeczy posłała dnia tegoż jednego ze swych paziów (który w lesie wystawiał osobę zaczarowanej Dulcynei) do Teresy Pansy z listem od Sanczo Pansy jej męża i z zawiniątkiem, pełnem odzieży, którą Sanczo pozostawił, prosząc księżnę o odesłanie. Księżna przykazała paziowi donieść jej wiernie o wszystkiem, co zajdzie między nim, a Teresą. Gdy już nadeszła godzina jedenasta w nocy, Don Kichot zastał w swej sypialni, lutnię. Otworzywszy okiennicę, uznał, że ktoś się po ogrodzie przechadza. Jął brząkać w struny lutni, nastroił ją jak mógł najlepiej, splunął, chrząknął, później zaś głosem nieco chrypliwym, acz dość melodyjnym, jął śpiewać romancę, którą sam tego dnia ułożył:

Nieraz miłości potęga
W duszach niepokój nam budzi,
Lenistwo i gnuśne wczasy
Za środki ku temu jej służą.

Ale bawienie się igłą,
Zajęcia i trud nieustanny,
Bywa stosowną odtrutką
Na wszystkie miłosne jady!

Przystojnym i skromnym dziewicom,
Które żonami chcą zostać,
Wianem jest cnota, głosząca
Najwyższe dla nich pochwały!

Zaś błędni rycerze i wszyscy
Mężowie, co żyją u dworu
Do wietrznie chodzą w zaloty,
Lecz poślubiają stateczne!

Jest miłość, co wschodzi jak zorza,
Ledwie w próg domu gość wkroczy,
Gdy jednak przybysz odejdzie
Miłość zachodem się stawa.

Ta miłość, nagle wzbudzona,
Dziś jest, a jutro przemija,

Bez tego, by wyryć w sercu
Swoje obrazy głębokie.

Obrazu nie rzucić na obraz.
Któż takie rozpozna płótno?
Gdzie jedna piękność króluje,
Dla drugiej już miejsca niema!

Mą Dulcyneę z Toboso
Mam w głębi duszy wyrytą.
Jej konterfektu nie zatrze
Żadna na świecie tym barwa.

Wierność kochanków jest cnotą,
Którą najwyżej się ceni,
A miłość za jej powodem
Cuda sprawować jest zdolna!

Don Kichot doszedł do tego miejsca w pieśni, której słuchali z pilnością księstwo, Altsidorą i prawie wszyscy, w zamku przytomni, gdy nagle z galerji, biegnącej ponad kratą okna Don Kichota, opuszczono sznur, do którego uprzednio przytwierdzono więcej niż sto dzwoneczków, później zaś wytrzęsiono z wora zgraję kocurów. Każdy z nich miał gruchotkę, do ogona uwiązaną. Brzęk dzwonków i miauczenie kotów było tak wielkie, że nawet książę i księżna, którzy tę igraszkę wymyślili, sami przerażeni zostali. Don Kichot osłupiał całkiem. Przypadek zrządził, że dwa czy trzy kocury wpadły przez kratę okna do komnaty. Biegały i skakały po wszystkich kątach, tak, iż zdało się, że do pokoju wtargnęła cała czereda djabłów, aby tutaj swoje igraszki czynić. Szukając, którędy uciec, przewróciły i pogasiły świece. Tymczasem ciągle opuszczano i znów ciągniono w górę sznur z dzwoneczkami. Większa część dworskich, niewiadoma żartów, zadziwiona i pomieszana została. Don Kichot skoczył wreszcfe na nogi i, dobywszy szpady, jął nią walić w kratę, wołając z całej siły: „Odstąpcie stąd, złośliwi czarnoksiężnicy, monstra i kanalje przeklęte. Jam jest Don Kichot z Manczy, przeciwko któremu wasze haniebne i ciemne zamysły na nic się nie zdadzą.“ I obróciwszy się do kotów, które skakały po komnacie, natarł na nie żwawo, wiele ciosów im zadał i przymusił do ucieczki przez okno zakratowane. Pozostał tylko jeden, który, zagrożony szpadą Don Kichota, skoczył mu na twarz i wczepił się w jego nozdrza pazurami i zębami. Don Kichot zaczął wrzeszczeć z bólu.
Księstwo, usłyszywszy te krzyki i dorozumiawszy się, co to być mogło, przybiegli na pomoc z wielkim pośpiechem. Otworzyli drzwi kluczem podwójnym i ujrzeli rycerza nieboraka pasującego się z kotem i czyniącego wysilenia, aby go od twarzy oderwać.
Na widok tej walki nierównej, książę podbiegł, aby jej kres położyć, aliści Don Kichot zawołał: „Proszę mnie zostawić samego z tym czartem, omamieńcem i czarownikiem; chcę go nauczyć rozumu i dać mu poznać, kim jest Don Kichot z Manczy.“ Kot jednak nie trwożąc się temi pogróżkami, miaukał coraz głośniej i coraz głębiej pazury swe wrażał. Książę oddarł go wreszcie i cisnął przez okno. Don Kichot pozostał z twarzą, podziurawioną jak rzeszoto i z nosem ze skóry obłupionym a takoż srodze zagniewany, że nie pozwolono mu dokończyć tak chwalebnie zaczętej spotyczki z niecnotą-czarnoksiężnikiem.
Książę kazał przynieść prędko oliwy,[129] i tysiąc razy przecedzanej, poczem Altisidora sama, kształtnemi i białemi rękami przyłożyła plastry na rany Don Kichota, mówiąc doń po cichu: — Ta cała nieszczęsna przygoda, okrutny rycerzu, jest karą za twardość uporu twego. Oby Bóg zdarzył, aby twój giermek Sanczo, nie odliczył sobie tych plag i aby Dulcynea twoja, którą tak miłujesz, nie mogła wyjść z zaczarowania. Obyś nie mógł cieszyć się nią, ani jej w stadło pojąć, przynajmniej dopóki ja żyję, która cię kocham niezmiernie. Na to wszystko Don Kichot odpowiedział jeno serdecznem westchnieniem, poczem położył się do łoża, podziękowawszy księstwu za ich pomoc nie dlatego, aby się lękał tych hultajów-kotów-czarnoksiężników, gruchotkami obwieszonych, lecz, że okazali oni chęć dobrą w stosunku do niego.

Księstwo odeszli, dając mu czas do spoczynku, i żałując złego obrotu ich żartu; nie spodziewali się byli bowiem, że będzie on tak drogo kosztował Don Kichota, który musiał bawić się łożem przez pięć dni. W tym czasie zdarzyła mu się inna przygoda śmieszniejsza od poprzedniej, którą historyk na inną porę odkłada, aby powrócić teraz do Sanczy Pansy, z wielką pilnością i wdziękiem osobnym urząd swój sprawującego.

KAPITULUM XLVII
W KTÓREM OPOWIADA SIĘ DALEJ O TEM, JAK SANCZO PANSA RZĄDY SPRAWOWAŁ

Historja powiada, że, po zakończonem posłuchaniu, zaprowadzono Sanczo Pansę do wspaniałego pałacu, w którym na środku sali stał stół prawdziwie po królewsku zostawiony. Skoro tam wszedł, hucznie zagrała kapela na trąbach i hobojach, poczem ukazało się czterech pokojowych, trzymających nalewkę, miednicę i ręcznik dla umycia rąk jego, co odbył z uszanowaniem przyzwoitem. Gdy kapela grać przestała, Sanczo wziął pierwsze miejsce za stołem, bowiem nie było tam innego miejsca i tylko dla niego był talerz postawiony. Człowiek jeden, mający pozór doktora nadwornego stanął przy nim, trzymając w ręce prątek fiszbinowy; rozłożono na stole bogaty, biały obrus, który okrywał potraw dostatek oraz owoce rozmaite. Ten, który zdawał się być klerykiem, pobłogosławił jedzenie. Pokojowy założył Sanczy serwetę, koronką dokoła wyszywaną. Marszałek dworu postawił przed nim talerz owoców. Ledwie ich gubernator skosztować zdążył, doktór wskazał prątkiem i zaraz go wzięto ze stołu. Przysunięto potem inny półmisek, lecz gdy Sanczo gotował się do jedzenia, znów różdżka kiwnęła i paź uprzątnął go z taką samą szybkością, jak pierwszy.
Sanczo, widząc te niezwykłe sposoby, zadziwiony pozostał i, rozglądając się po przytomnych, zapytał, jaką się grę tutaj odgrywa i, czy na tej wyspie tylko oczami jedzą. — Mości panie gubernatorze — odparł doktór, — co się należy posiłku, postępujemy tu zwyczajem innych wysp, gdzie się wielkorządcy znajdują. Ja jestem doktór, do usług Pańskich, płatny zato, abym JWPanów Rządców zdrowia przestrzegał, bardziej niż swojego. Nocą i dniem staram się zgłębiać skład ciała gubernatora, abym, gdy zachoruje, mógł go wyleczyć z łatwością. Pierwszą moją powinnością jest dawać baczność na obiad i na wieczerzę, aby jadł to, co mi się zdrowe dla niego być widzi i niechał tego, co jest szkodliwe dla żołądka jego. Przeto kazałem zdjąć owoce ze stołu, bo mają nazbyt wodnistości w sobie, toż samo uczyniłem z potrawą, bowiem mięsiwo, z której się składa, jest nadmiernie rozgrzewające i palące, przez przyprawy korzenne, co pragnienie pobudzają, ten zaś, co nazbyt pije, wygubia wilgotność przyrodzoną, życie utrzymującą.
— Tym sposobem — rzecze Sanczo — nie będzie niebezpieczeństwa, gdy zjem te przepiórki pieczone, co mi się zdają wyśmienicie przyrządzone.
— Nie można, Mości Panie gubernatorze, żadną miarą, uchowaj Boże i ja tego dopuścić nie mogę, póki żyję!
— A za cóż nie? — zapyta Sanczo.
— Bo nasz wielki Mistrz, Hippokrates, światłość i zenit lekarskiej nauki, powiada w swoich aphorizmach. Omnis saturatio mała, perdicum autem pessima, to jest, że każda niestrawność jest zła, lecz ta, co z przepiórki powstaje, najgorsza.
— Gdy tak jest, powie Sanczo — Mości Panie doktorze, zważże wszystko mięsiwo, na stole stojące i powiedz, które mi jest zdrowe lub najmniej szkodliwe, potem zaś daj mi jeść spokojnie, nie machając tak często tą rózgą po półmiskach, bowiem na życie gubernatora, którem oby Bóg cieszyć mi się pozwolił, przysięgam, że ledwie nie zdycham z głodu.
— Macie, WPanie Gubernatorze słuszną rację — odpowie doktór — jakoż jestem tego zdania, aby te króliki, w sosie ich przyprawione, zdjęto ze stoła, gdyż to jest jedzenie złożone zbytnio. Tej cielęciny, gdyby nie była pieczona i duszona, możnaby pokosztować, ponieważ jednak tak ją przyrządzono, nie wolno jej tknąć.
— A ta spora misa, co się kurzy z niej? — zapytał Sanczo — jeżeli się nie mylę, jest to olla podrida. Nie trza wątpić, że wśród mięsiw różnego gatunku, z których się składa, znajdzie się takie, co przypadnie dobrze do mojego żołądka.
Absit, — powie doktór, — precz z tą złą pokusą, nie masz gorszego i bardziej zdrowiu przeciwnego jedzenia na świecie; trzeba te wszystkie olla podrida zostawić dla kanoników, rektorów kolegjów i chłopów na wesela, wyganiając je raz na zawsze, ze stołów gubernatorskich, gdzie należy podawać jarzynki młode i wszystko to, co delikatne, z przyczyny, że lekarstwa niemieszane są lepsze, niż pokłócone. W jednostajnych nie można się pomylić, zaś w wielorakiej często się to przytrafia, z powodu mnogości rzeczy, które je składają i jedne drugich istotność psują. Wasza Wielmożność, chcąc zdrowie swoje zachować, a także je wzmocnić, winien zjeść kilka andrutów zwijanych i kilka plasterków pigw smażonych, które są wyśmienite na żołądek i strawność dokładną sprawujące. Sanczo wysłuchał tej mowy cierpliwie, poczem oparł się na krześle i, zważając pilno doktora, zapytał go ozięble, jak się zowie i gdzie się wyuczył sztuki lekarskiej.
— Ja, WPanie gubernatorze, nazywam się doktór Pedro Rezio de Aguero; urodziłem się we wsi, zwanej Wynochastąd,[130] położonej między miastami Caraquel i Almodover, jadąc gościńcem po prawej ręce.
Biret doktorski otrzymałem na wszechnicy w Ossuna.[131]
— Rad temu wielce jestem, — rzecze Sanczo, — cały wrzący z gniewu — Mości panie doktorze Pedro Rezio, ze złego przypadku i wróżby, urodzony w Wynochastąd, wsi położonej po prawej ręce gościńca, który wiedzie z Caraquel do Almodover del Campo i na wszechnicy w Ossuna obdarzony biretem, zaraz mi umykaj stąd, gdyż przysięgam, że złapię kij i że razami tego kija, poczynając od ciebie, przepędzę z tej wyspy wszystkich medyków, przynajmniej tych, których za głupców nieuczonych uznam, co się bowiem rozumnych, uczonych i biegłych tyczy, to sam im do nóg padnę i uczczę ich godnie, jako osoby boskości pełne. Jeszcze raz mówię, Mości Panie Pedro Rezio, zabieraj się stąd, co duchu bo ci łeb rozbiję tem krzesłem, na którem siedzę, a jeżeli będą żądali zdania sprawy w trybunale, to się usprawiedliwię, mówiąc, że uczyniłem dobrze, zabijając złośliwego medyka i kata tej Republiki. Teraz zaś niechaj mi jeść dadzą, albo sobie zabiorą to gubernatorstwo; rzemiosło, które nie może wyżywić rzemieślnika, nawet dwóch ziarn fasoli nie warta. Doktór, zalękniony gniewem i pogróżkami rządcy, osłupiał i chciał już naprawdę uciekać, gdy wtem usłyszano z ulicy dźwięk trąbki pocztowej. Marszałek dworu wyjrzawszy oknem, rzekł: — Jest to posłaniec księcia. Wtem wszedł pocztyljon zapocony, i ledwie tchnący. Wyjąwszy list zza pazuchy, oddał go gubernatorowi, Sanczo przekazał go marszałkowi dworu, każąc mu przeczytać nadpis, który mówił: Do rąk właściwych Don Sanczo Pansy, albo jego sekretarza.
— A któż jest moim sekretarzem? — zapytał Sanczo.
— Ja, WPanie gubernatorze, — odpowie jeden z przytomnych — ponieważ umiem czytać i pisać i jestem z Baskiji[132] rodem.
— Dzięki temu, coś przydał, mógbyś być sekretarzem cysarza samego, otwórz list i rzeknij, co w nim stoi..
Sekretarz, przeczytawszy list, rzekł do Sanczy, że są to skryte okoliczności, które należy na osobności omówić. Sanczo dał znak, aby wszyscy wyszli, oprócz dozorcy domu i marszałka. Gdy wszyscy, wraz z medykiem, opuścili salę, sekretarz odczytał na głos pismo, które na ten kształt brzmiało:

Miałem uwiadomienie, Mości Panie Don Sanczo Pansa, że niektórzy wrogowie mojej osoby, a takoż tej wyspy, zamyślili nagle napaść na nią — nie wiem, którą noc na ten atak wybiorą. Trzeba się więc mieć na ostrożności, aby was bezbronnych nie zaskoczyli. Dowiedziałem się także, przez zaufanych szpiegów, że czterech ludzi w przebraniu, weszło do miasta stołecznego zamyślając Was zabić, przez obawę Waszej przezorności, i wielkiego rozumu w rządzeniu. Zważaj zatem WPan z pilnością tych, co będą z nim rozmawiać a szczególnie i waruj się jeść tego, co mu podadzą. Nie omieszkam przyjść z pomocą WPanu, jeśli mu tego będzie potrzeba.
Tymczasem rozrządzajcie wybornie, jak tego należy oczekiwać po waszej bystrości przyrodzonej.
Szesnastego sierpnia o czwartej nad ranem.

Jego dobry przyjaciel, Książę.

Sanczo zatrwożony został tą wiadomością zaś wszyscy przytomni niemniej zastrachani być się wydali. Gubernator rzekł do marszałka dworu — Co teraz Mości Panie natychmiast uczynić należy, to wtrącić do ciemnicy medyka, włożywszy mu na ręce i nogi kajdany: bo jeżeli kto zamyśla życia mnie pozbawić, to ten najpewniej, który pragnie abym zmarł śmiercią najokrutniejszą, bo głodową.
— Zdaje mi się — rzekł marszałek dworu, — iż WPan nie możesz jeść nic z tego wszystkiego, co tu zastawiono, bo są to potrawy, pochodzące z podarunku od pewnych podejrzanych osób, zasię, jak się mówic zwykło, djabeł często za krzyżem siada.
— Nie zła to przestroga — odpowie Sanczo — ale tymczasem niechaj mi dadzą zjeść kawałek sera i wypić cztery kwarty wina, bowiem nie domyślą się chyba wsypać w nie trucizny. W samej rzeczy nie mogę się przecie obejść bez jedzenia, zwłaszcza teraz, gdy należy abym się przygotował do potyczki, którą nam grożą. Trzeba być nawszem syty, bowiem bebechy dobrze naładowane utrzymują krzepkość i męstwo, nie zaś męstwo bebechy. Wy, panie sekretarzu, odpiszcie księciu, ze wszystko będzie dopełnione i że woli jego w niczem się nie uchybi. Nie zapominajcie, w mojem imieniu, ucałować rączek Księżnej Pani, prosząc ją, aby nie zapomniała przesłać mego listu i zawiniątka przez umyślnego, Teresie Pansie, mojej żonie; uczyni mi wielką łaskę, ja zaś ze swej strony będę się starał ze wszystkich sił najlepiej jej usłużyć; prześlijcie jednocześnie najniższe ukłony i dworności wyrazy memu panu Don Kichotowi z Manczy, nie chcę się bowiem okazać niewdzięcznikiem. Dodajcie do tego listu wszystko, co chcecie i co się wam stosowne wyda, jak się należy na dobrego sekretarza i Baskijczyka. Tymczasem, niechaj zdejmą te obrusy i nakrycia i jeść mi dadzą do nasycenia. Zobaczą potem, jeżeli sobie nie dam rady ze szpiegami, mordercami i czarnoksiężnikami, którzy na wyspie się pojawią. Zaledwie tę mowę skończył, gdy wszedł pokojowy, meldując, iż jakiś kmieć chce być wysłuchany przez JWPana gubernatora, w pilnej, jak mówi, sprawie. — Hej, do stu par bisów, ci ludzie z ich skargami nazbyt się uprzykrzają, odpowie Sanczo, — czy są tak głupi, iż nieznają się na tem, ze nie jest teraz godzina przyjęć, do składania skarg i sądzenia spraw? Zali im się zdaje, że my Rządcy i Sędziowie, nie jesteśmy z ciała i kości urobieni, jak inni, i że nie potrzebujemy posiłku, ani wczasu, których konieczność od nas wymaga. Sądzą zapewne, że jesteśmy z marmuru. Na Boga żywego i na moje sumienie przysięgam, że jeżeli to wielkorządstwo trwać będzie (niezbyt długo, jak mniemam), niejednego pieniacza i natrętnika stosownie pouczę. Tymczasem niechaj jednak każą wejść temu chłopu, dając baczność, czy nie jest to któryś z tych szpiegów i łotrów, pragnących mnie życia pozbawić. — Nie, zapewne, WPanie gubernatorze — odpowie pokojowy, — wygląda na poczciwego głupca. Nie masz Wielmożny Pan czego obawiać się — rzecze marszałek dworu — gdy my tu przytomni jesteśmy. — Czyby nie można było, panie marszałku — rzecze Sanczo pod nieobecność doktora Pedra Rezia zjeść coś dobrze pożywnego, choćby tylko kawał chleba z cebulą.
— Tego wieczora, na kolację — odparł marszałek nagrodzimy niedostatek obiadu tak, iż Wasza Wysokość będzie całkiem ukontentowany.
— Daj to Boże — rzecze Sanczo.
Wtem wszedł chłop, który z pozoru wyglądał na człeka dobrodusznego, co można było poznać na odległość mil tysiąca. Wchodząc, zapytał się, który z przytomnych jest panem gubernatorem.
— Któryż ma być — odpowie pisarz — jeżeli nie ten, co siedzi za stołem.
— Padam mu zatem do stóp, — rzecze chłop — i uklęknąwszy przed Sanczą, poprosił o pozwolenie ucałowania mu ręki. Sanczo odmówił, kazał mu wstać i opowiedzieć, czego żąda. Kmieć usłuchał i rzekł:
— Ja, WPanie Gubernatorze, jestem rodem ze wsi Miguele-Turra, wioski odległej o dwie mile od Ciudad Real. — Otóż znów drugi z Wynochastąd — zawołał Sanczo; opowiadaj dalej, poczciwcze, znam ja tą Miguel Turra, leży ona bowiem niedaleko od mojej wsi.
— Sprawa jest taka, Wasza Miłość — odparł chłop — z łaski Boga najwyższego, jestem żonaty, w obecności Kościoła Świętego, Rzymsko Katolickiego. Mam dwóch synów w szkołach, starszy uczy się na księdza, młodszy zaś na bakałarza. Wdowcem teraz zostałem, bo moja żona umarła, albo prawdziwiej mówiąc, zgładził ją zły medyk, dawszy jej połknąć pigułki jakieś, gdy była w ciąży. Gdyby Pan Bóg był ją ustrzegł i pozwolił, aby wydała na świat w oznaczonym terminie owoc żywota swego i gdyby był to syn, chciałem go także dać uczyć, aby stawszy się doktorem, nie zazdrościł swoim braciom, księdzu i bakałarzowi.
— Tym kształtem, mój poczciwcze — odparł Sanczo — gdyby twoja żona nie była umarła, lub też nie dała się zamorzyć, nie byłbyś teraz wdowcem? —
— Nie zapewne, WPanie gubernatorze — odparł chłop. — Dobrze, dobrze — rzekł Sanczo — będziemy tego mieli na dobre kilka łokci, kończ mój przyjacielu, bo teraz jest raczej pora spać, niż gadać o sprawach.
— Mówię tedy, WPanie, ciągnął dalej chłop — że jeden z moich synów, ten, co będzie bakałarzem, zadurzył się w pewnej młodej dziewczynie, z naszej wsi, zwanej Klara Perlerina, córce Andrzeja Perlerina, bogatego kmiecia. A to nazwisko Perlerin nie jest rodowem, i nie pochodzi ono od posiadłości jakowejś, lecz powstało z tego, że wszyscy w tym rodzie są paralitykami. Aby to imię wydatniejsze było, nazywają się Perlerianami. Zaprawdę nie bez przyczyny, bowiem młoda Perlerinka, o której mówię, jest jak perła wschodnia. Gdy się patrzy na nią z prawej strony, piękną jest jak gwiazda poranna, z lewej zaś strony nie wydaje się taka, gdyż ospa jej jedno oko wysadziła, dzioby jej liczne i znaczne na twarzy pozostawiwszy: ale powiadają, że to nie blizny, lecz miłości doły i grobowce, gdzie miłośnicy się zakopują. Jest tak czysta, że aby nie powalać się na twarzy, tak nozdrza do góry zadziera, iż wydają się one od gęby uciekać. Z tem wszystkiem jest piękna wielce, bowiem ma gębę szeroką i gdyby jej tuzina zębów nie brakowało, mogłaby wchodzić w paragon z najbardziej urodziwemi. Nie wiem, co powiedzieć WPanu o piękności jej warg, które są tak delikatne i wąskie, że gdyby istniał obyczaj zwijania warg, z jej warg motekby uczyniono. Są właśnie koloru osobliwego i nadzwyczajnego, nie czerwone, jak u innych, ale nakrapiane plamami modrawemi, zielonawemi i pomarańczowemi. Pragnąłbym tutaj, za pozwoleniem WPana gubernatora, odmalować szczegółowie wszystkie piękności tej, która ma się stać moją córką, której dobrze życzę i która nie wydaje mi się być źle złożona.
— Maluj wszystko, co chcesz — odparł Sanczo — gdyż ukontentowanie odnoszę z obrazu tego — i gdybym był sobie dobrze podjadł, nie byłoby lepszych wetów dla rozrywki, jak ten konterfekt.
— Jestem do usług Wielmożnego Pana — rzekł kmieć — czas przyjdzie, gdy staniemy się czemś, chocia dzisiaj niczem nie jesteśmy. Chcę rzec WPanie, że gdybym mógł wypowiedzieć jej wdzięk i smukły skład ciała, cudów dokazałbym. Aliście jest to niemożliwe, gdyż cała jest garbata i skrzywiona, tak, że jej uda do brody dostają: ale to można przewidzieć, że gdyby się mogła wyprostować, dosięgłaby głową do stropu, albo i dachu domu. Jużby była rękę podała memu synowi do zaręczyn, tylko jej nie może wyciągnąć, bo ma żyły skurczone, tem nie mniej z jej paznogtów szerokich i stulonych poznać można, że ma rękę kształtną.
— Dobrze, mój poczciwcze — powie Sanczo — już miej to za powiedziane, jakbyś ją opisał od stóp do głów. Czegóż teraz chcesz? Przejdźmy do rzeczy, nie chodząc wkoło garnka i nic nie przydając, ani nie odejmując.
— Pragnąłbym, WPanie gubernatorze — odparł kmieć — aby Wasza Wielmożność okazał mi łaskę i dał mi pismo zalecające do ojca tej młódki, upraszając go, aby pozwolił na uskutecznienie tego małżeństwa, gdyż oba równo majętni jesteśmy i tak równi pod względem bogactwa, jak i natury. Nie chcąc nic utajać przed Panem gubernatorem, muszę wyznać, że mój syn jest opętany. Nie ma takiego dnia, aby zły duch nie mordował go trzy, albo cztery razy. Pozatem, wpadłszy raz twarzą na ogień, ma gębę pomarszczoną jak pergamin i oczy zaropiałe i płaczące. Z tem wszystkiem jest poczciwy chłopiec, prawdziwy anioł, gdyby nie to, że kilka razy na dzień po ziemi się tarza i kułakami się obija, byłby jak prawdziwy święty.
— Czy więcej jeszcze czego żądasz, mój poczciwcze? — zapytał Sanczo.
— Jeszcze WPanie gubernatorze — odpowie chłop — mam jedną prośbę do Waszej Miłości, ale nie śmiem jej wypowiedzieć. Atoli niechaj będzie co chce, wyjawię ją, aby mi w gębie nie zgniła. Chciałbym tedy, abyś Wasza Wysokość darował mi trzysta albo sześćset dukatów na ożenienie mego syna i zapomożenie na gospodarstwo, aby mógł osiąść we własnym domu, boć im trzeba żyć osobno, tak, aby nie zależeli od kaprysów i ubrdań teścia lub teściowej.
— Czy mam jeszcze co więcej prawić? — rzecze Sanczo — nie obawiaj się i nie wstydź domagać się.
— Nie, nie mam już żadnej prośby więcej — odparł chłop.
Ledwie skończył te słowa, gubernator, porwawszy się z krzesła, na którym siedział, zawołał:
— Przysięgam na Boga, mości gałganie i gburze, że jeżeli nie umkniesz z mojej obecności, łeb ci tem krzesłem rozwalę. Pomykaj stąd, łajdaku i filucie, kurwi synku i konterfekcie Lucypera w jego własnej osobie. Jakże to — przychodzisz o tej porze, aby żądać odemnie sześćset dukatów? A skądże ja je mam wziąć, hultaju? Zaś gdybym je posiadał, zacóż miałbym ci je dać, głupcze dwojaki? Zapewne mam się troskać o wieś Miguel-Turra, albo o jakiś tam ród Perlerinów. Precz mi z oczu, jeszcze raz mówię, niecnoto, albo przysięgam na życie księcia mego pana, od którego mam te rządy, że ci nogi i ręce połamię. Ty nie musisz być z Miguel Turra, jak powiadasz, ale jesteś filutem, którego piekło tutaj przysłało, abyś mnie kusił i zajątrzał. Powiedz mi, bezwstydniku, ledwie dwadzieścia cztery godziny jestem tu gubernatorem, a ty chcesz, abym miał sześćset dukatów?

Marszałek dworu skinął na chłopa, aby umknął. Ten, spuściwszy na dół głowę, wyszedł, dając pozór wielkiego lęku przed kolerą gubernatora — tak dobrze ten głupiec poczciwy umiał swoją rzecz udawać. Ale pozostawmy Sanczę w jego kolerze i powróćmy do Don Kichota, któregośmy zostawili plastrami obłożonego, z twarzą obwiązaną, co stało się dla zagojenia ran, zadanych przez koty. W ciągu tego czasu przytrafiło mu się to, o czem Cyd Hamet obiecuje opowiedzieć szczegółowie, z wiernością ścisłą, jaką zwykł był przykładać do najbłahszych rzeczy, w tej historji zawartych.

KAPITULUM XLVIII
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI Z DAMĄ RODRIGUEZ, OCHMISTRZYNIĄ KSIĘŻNEJ JEGOMOŚCI, TAKOŻ O INNYCH ZDARZENIACH, GODNYCH UWIECZNIENIA W LUDZKIEJ PAMIĘCI

Ciężko raniony Don Kichot niezmiernie smutny i strapiony pozostawał, mając twarz przewiązaną, pooraną i dotkniętą nie tyle ręką Boga, ile pazurami kota. Są to nieszczęsne przypadki, związane z losami rycerstwa błędnego. Przez pięć dni z komnaty się nie wydalał. Jednej nocy, gdy będąc na jawie, rozmyślał o swych nieszczęściach i prześladowaniach Altsidory. usłyszał, że ktoś kluczem drzwi jego komnaty otwiera. Pomyślał zaraz, że to jakaś zakochana panienka przychodzi napastować jego obyczajność i k‘temu go przywieść, aby zdradził wiarę, którą miał zachować dla pani Dulcynei z Toboso.
„Nie, nie — rzekł, przekonany, że wszystko, co sobie wystawia w umyśle, jest prawdą szczerą, — nie (rzekł głośno, aby być usłyszany) największa piękność świata nie potrafi tego sprawić, abym przestał uwielbiać tę, której obraz wrył się i wraził w środek serca mego i w głębiny wnętrzności moich. Czyli jesteś, o damo moja, przedzierzgniona w podlą dziewkę, którą czuć czosnkiem, czyli w nimfę ze złotego Tagu, która tka tkaniny złote i jedwabne, czyli też Merlin i Montesinos trzymają cię tam, gdzie chcą, moją jesteś, gdzie kolwiek się znajdujesz, zaś ja należę do ciebie, gdziekolwiekbym był.“
Gdy skończył mówić te słowa, drzwi się otworzyły. Don Kichot stanął na łożu, okryty od stóp do głowy bawełnianą kołdrą, z biretem na głowie i z twarzą, oraz wąsami obwiązanemi i pokrytemi plastrami. Twarz była owiniona z powodu podrapań, wąsy, aby nie opadły i nie rozczochrały się. Tak przybrany, podobny był do najdziwniejszej poczwary, jaką sobie tylko wystawić można. Rzucił wzrokiem na drzwi i gdy już spodziewał się ujrzeć nieszczęśliwą i zasmuconą Altsidorę, spostrzegł wielce czcigodną damę, ubraną w białe fałdowane zasłony, tak długie, że okrywały ją one od głowy do stóp. W lewej ręce trzymała ogarek świecy zapalonej, a prawą osłaniała się od światła, aby jej wzroku nie raziło. Na oczach miała okulary niezwykłej wielkości. Szła krokami tak letkiemi i cichemi, iż zdało się, że jej nogi ledwie podłogi dotykały. Don Kichot, zważywszy na nią pilnie, z jej ubioru i cichości chodu wymiarkował, że to jakaś czarownica czy magini przychodzi doń w tym stroju, aby dokazywać nad nim czarów i omamień. Jął się tedy żegnać pospiesznie znakiem krzyża. Widziadło tymczasem zbliżało się, a gdy do środka komnaty doszło, podniosło oczy i ujrzało Don Kichota, żegnającego się z niezwykłym pośpiechem. Jeśli on przeraził się, ujrzawszy taką postać, to dama nie mniej zalękniona została z jego widoku. Spostrzegłszy go tak wysokiego i tak żółtego, z kołdrą i plastrami, co całą jego twarz odmieniała, krzyknęła wielkim głosem:
— Chryste Panie! Co ja widzę?
Z przestrachu świeca jej z ręki wypadła. Znalazłszy się w ciemnościach, obróciła się plecami, chcąc wyjść z komnaty, ale zaplątała się w zasłonę swoją i runęła jak długa na ziemię. Don Kichot tymczasem jął mówić drżącym głosem:
— Zaklinam cię, straszydło, lub cokolwiekbądź jesteś, powiedz mi, co znaczysz i czego odemnie żądasz? Jeżeli jesteś duszą czyśćcową, rzeknij mi tylko, uczynię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy leży, jestem bowiem chrześcijaninem i katolikiem i pragnę wszystkim dobro wyświadczyć. Dlatego sprawuję profesję rycerstwa błędnego, którego czynności rozciągają się także do ratowania dusz w czyśćcu będących. Zestrachana matrona, słysząc te zaklęcia z własnej swej trwogi poznała trwogę Don Kichota i rzekła pokornym a zbolałym głosem:
— Panie Don Kichocie (jeśli trafunkiem Wasza Miłość jest panem Don Kichotem) — nie jestem poczwarą, straszydłem, ani duszą czyśćcową, jak WPan mniemasz, jeno ochmistrzynią dworską księżnej pani, damą Rodriguez, a przybywam tu do Waszej Miłości w pilnej sprawie i potrzebie, na jaką WPan zwykłeś znajdować stosowne zapobieżenie.
— Rzeknijcie mi, pani Rodriguez — zapytał Don Kichot — zali nie chcecie tutaj jakiegoś poselstwa dopełniać? Jeśli tak jest, musicie wiedzieć, że nieużyty okażę się, dla każdej białogłowy, dzięki piękności nieporównanej Dulcynei z Toboso. Mówiąc węzłowacie, pani Rodriguez, jeżeli ostawicie na stronie wszelkie poselstwa miłosne, możecie pójść, zapalić świecę i powrócić tutaj. Pomówimy o wszystkiem, co się Wam podoba polecić mi, krom, jak rzekłem, miłosnego nagabywania.
— Ja posłańcem miłości? — zapytała ochmistrzyni. — Źle mnie znacie, Wasza Miłość. Nie jestem jeszcze w tak podeszłym wieku, abym się podobnemi głupstwami zabawiać miała. Chwała Bogu, mam jeszcze duszę w ciele, a zęby siekacze w ustach, krom niektórych, co mnie wypadły z przyczyny katarów, tak częstych i zwykłych w tych okolicach Aragonu. Ale zaczekaj WPan, trochę, pójdę zapalić świecę i wnet powrócę, aby opowiedzieć WPanu moje uciski i nieszczęścia, jako temu, co może wszystkim strapieniom zaradzić. Rzekłszy to, nie czekała już na odpowiedź i wyszła z komnaty, zostawiając w niej Don Kichota, oczekującego na nią w spokoju i zamyśleniu. Zaraz go napadło tysiąc przewidzeń o tem nowem przytrafieniu, tak, iż zdało mu się, że rzeczą źle doczynioną, a jeszcze gorzej pomyślaną będzie, ważyć się na hazard złamania wiary, przyrzeczonej jego damie. Mówił przeto do siebie:
„Kto wie, czy djabeł, przez swe zdradliwe a wymyślne sztuczki, nie chce mnie teraz na hak przywieść z ochmistrzynią, co mu się nie udało, przy pomocy królowych, cesarzowych, markiz i grabiń. Słyszałem wiele razy od ludzi roztropnych, że djabeł próbuje nas pokusić raczej przy pomocy brzydactwa niż piękności. Nie można wiedzieć, czy to miejsce samotne, spokój i sposobność nie pobudzą moich pragnień, które śpią, zaś pobudziwszy je, to sprawią, że u kresu moich dni upadnę tam, gdziem się nigdy nie potknął. W podobnych razach lepiej jest uciec, niźli na rozprawę czekać. Z tem wszystkiem nie jestem snać przy zdrowych zmysłach, skoro myślę o takich niepodobieństwach. Jakże to? Zali ochmistrzyni, w białych zasłonach, starucha w okularach na nosie, mogłaby w najbardziej występnej na tym świecie piersi, obudzić myśli nieczyste? Zali jest na świecie, ochmistrzyni, coby miała piękny skład ciała i nie była natrętna, pomarszczona i odrażająca? Precz stąd hordo ochmistrzyń, nie przydatna do rozkoszy doznawania! Dobrze uczyniła ta wielka dama, o której powiadają, że posadziła na brzegu swego stoła dwie postacie, uczynione na podobieństwo ochmistrzyń, garbate, ze wzdętemi brzuchami i okularami na nosach.
„Postacie te równie do ozdoby sali służyły, co i prawdzie ochmistrzynie“. To rzekłszy, Don Kichot wyskoczył z łoża, chcąc zatarasować drzwi i zabronić wejścia pani Rodriguez, ale gdy do drzwi doszedł, już ta dama stała w progu, trzymając świecę z białego wosku. Zobaczywszy tak blisko Don Kichota, otulonego w kołdrę, z plastrami na twarzy i z biretem na głowie, znowu się zestrachała, kilka kroków w tył odstąpiła i rzekła:
— Czy mogę być upewniona, że mi nic nie zagraża, panie rycerzu? Nie mam tego za oznakę zbytniej wstrzemięźliwości, że Wasza Miłość podniósł się z łoża.
— Z takiem samem pytaniem chcę się do Was obrócić — odparł Don Kichot — pragnę bowiem być upewniony, że nie będę zgwałcony od Was.
— Od kogóż domagacie się tego upewnienia? — zapytała ochmistrzyni.
— Od kogóżby, jak nie od Was, pani Rodriguez, bowiem nie jestem z marmuru, a wy z miedzi; nie jest teraz godzina dziesiąta rano, lecz północ, a nawet po północy, jak mniemam, a do tego znajdujemy się w izbie bardziej osobnej i oddalonej, niż ta jaskinia, gdzie zdradziecki i zuchwały Eneasz cieszył się z posiadania pięknej i czułej Didony. Z tem wszystkiem podajcie mi rękę pani, nie trzeba mi lepszej poręki niż ta, która z mojej wstrzemięźliwości i stateczności płynie, pospołu z tą, co mi ją obiecują te czcigodne welony. To mówiąc, pocałował ją w prawą rękę, a później podał jej swoją, którą pani Rodriguez przyjęła, dopełniając podobnej grzeczności.
Tutaj Cyd Hamet czyni uwagę i mówi, zaklinając się na Mahometa, że aby obaczyć, jak ci dwoje szli, trzymając się w uścisku od drzwi do łóżka, oddałby najlepsze z dwóch futer maurytańskich, jakie posiadał.
Don Kichot wreszcie wlazł do łoża z powrotem, zaś pani Rodriguez usiadła na karle, oddalonem nieco od łoża, nie zdejmując welonów, ani okularów. Don Kichot zagrzebał się cały pod kołdrę, zostawiwszy jeno twarz odsłonioną. Przez chwilę oboje trwali w milczeniu, które pierwszy Don Kichot przerwał:
— Teraz, Wasza Miłość, pani Rodriguez możecie się przede mną wynurzyć i oswobodzić od wszystkiego, co macie w głębi zasmuconego serca i wnętrzności Waszych. Będziecie wysłuchana od tych czystych uszów i znajdziecie w mojej litości wspór należny.
— Spodziewałam się tego — odparła ochmistrzyni — po szlachetnem i miłem WPana pozorze nie lza było oczekiwać nic innego, jak tej chrześcijańskiej odpowiedzi. Taki jest przypadek, panie Don Kichocie, że choć mnie widzicie siedzącą na tem karle, w samym środku właśnie królestwa Aragonu, w szatach ochmistrzyni wzgardzonej i prześladowanej,[133] urodziłam się w Oviedo w Asturji i pochodzę z rodu, z którym nawet najlepsze rody tego kraju w paragon iść nie mogą. Aliści mój los nieprzychybny i niedbałość rodziców moich, którzy nader prędko zubożeli, zawiodły mnie, nie wiedzieć jak i dlaczego do stolicy, do Madrytu, gdzie dla bezpieczności i gorszych nieszczęść uniknięcia, oddano mnie do jednej wielkiej damy za szwaczkę. Pragnę, aby Wasza Miłość wiedział, że w całem mojem życiu nie spotkałam białogłowy. coby mnie prześcignąć zdołała w obrębowaniu i w subtylnych robotach igłą. Mój ojciec i matka, zostawiwszy mnie w służbie, odjechali do swego kraju z powrotem i tam po kilku latach zeszli z tego świata, idąc zapewne do nieba, gdyż byli prawi chrześcijanie i katolicy. Zostałam sierotą, przymuszoną żyć z nędznej zapłaty i lichego wynagrodzenia, co je dają zwykle w pałacach sługom tego rodzaju. W tym czasie, bez tego, abym dała jakieś ze swej strony zachęcenie, zakochał się we mnie pewien koniuszy, człek już w lata posunięty, obdarzony piękną brodą, udatnej postaci, a do tego szlachcic wyniosły i dumny, jak sam król, bowiem z gór pochodził.[134] Nie umieliśmy zachować swoich afektów tajności, tak, aby wieści o nich nie doszły do uszu pani, która, chcąc zapobiec szemraniu ludzi, poswatała nas i ślub nam wziąć kazała w świętym kościele rzymsko-katolickim. Z tego stadła przyszła na świat córka, aby położyć kres szczęśliwości mojej (jeżeli już jakiejś szczęśliwości doznałam) nie, abym miała umrzeć przy porodzie, który był szczęśliwy i w swoim czasie odbyty, ale dlatego, że mój mąż wkrótce potem umarł z doznanego przestrachu, z czego WPan sam zadziwiony zostaniesz, gdy będę miała stosowną porę opowiedzieć mu o tem.
W tem miejscu pani Rodriguez zaczęła płakać rzewliwie, poczem rzekła do Don Kichota:
— Niech mi Wasza Miłość wybaczy z łaski swojej, panie Don Kichocie, ale to siły moje przechodzi, ile razy wspomnę mego nieboraka, oczy mi się łzami napełniają. Na mą duszę, z jaką to tęgą miną woził moją panią na krzyżu mulicy, czarnej jak heban. Kolaski i krzesła nie były wówczas w zwyczaju, jak dzisiaj i damy jeździły wierzchem, siedząc z tyłu za giermkami. Nie mogę przynajmniej tego pominąć, chcąc okazać dokładność i udatność mego męża nieboraka. Gdy razu pewnego wjechał w ulicę Świętego Jakóba w Madrycie, która jest wielce ciasna, ujrzał tą samą ulicą jadącego, alkada dworskiego, którego dwaj słudzy poprzedzali. Gdy tylko dzielny mój giermek go spostrzegł, zawściągnął cugli mułowi, dając poznakę, że chce zawrócić i złączyć się z jego orszakiem. Tymczasem moja pani, co wraz z nimi na mule siedziała, rzekła doń pocichu: Co czynisz nieszczęsny? Zali nie widzisz, że ja tu jestem? Alkald, człek grzeczny, wstrzymał swego konia i rzekł: „Jedź swoją drogą dalej Mości Panie, gdyż ja będę towarzyszył pani Kasildzie (takie było nazwisko mojej pani)“. Mój mąż, trzymając biret w ręku, upierał się jeszcze ciągle towarzyszyć alkaldowi. Widząc to, moja pani, pełna gniewu i zniecierpliwienia, wyciągnęła wielką szpilkę, a raczej kolec i wbiła mu w brzuch, tak, iż z głośnym krzykiem spadł na ziemię, pospołu z swoją panią. Alkald i dwaj słudzy nadbiegli, aby go podnieść. Cała brama Guadalajera[135] była w poruszeniu, chcę rzec: wszyscy włóczędzy i próżniacy, co się tam znajdują. Pani wróciła piechotą do domu, mój mąż zasię schronił się do sklepu cyrulika, mówiąc, że ma brzuch na wylot przebity. Poszły słuchy o wielkiej dworności mego męża, tak iż chłopcy biegali za nim po ulicach. Dlatego, jakoteż i z przyczyny, że miał wzrok krótki, pani go odprawiła, z czego takie zmartwienie odniósł, iż nie wątpię, że stało się to jego śmierci powodem.
Zostałam wdową, obciążoną córką, która porastała w piękność, jak morze w pianę. Dzięki zachwaleniu, że jestem zręczna do różnych robót domowych, księżna, moja pani, która małżonką księcia pana wkrótce zostać miała, wzięła mnie pospołu z córką do królestwa Aragonu. Dni szły i schodziły, ino ja córka rosła, a wraz z nią wzrastał wdzięk całego świata. Śpiewa, jak słowik, tańczy jak myśl, skacze jak szalona, pisze i czyta, niby bakałarz, i rachunki robi, jak skąpiec. Nic nie mówię o jej schludności, gdyż woda co płynie nie jest czyściejsza. Winna mieć teraz, jeśli dobrze pamiętam, szesnaście lat, pięć miesięcy i trzy dni, jeden mniej albo więcej. W córce mojej zakochał się syn bogatego rolnika, który mieszka we wsi, należącej do mego pana księcia i niedaleko stąd się znajdującej. W samej rzeczy nie umiem powiedzieć, jak się to stało, dość, że się zwąchali i że on, pod obietnicą ożenienia się, uwiódł moją córkę, teraz zaś nie chce słowa dotrzymać. Chociaż książę wie o tym dobrze, bo nie raz, ale sto razy przed nim się użalałam, prosząc go, aby przykazał temu rolnikowi ożenić się z moją córką, przecie ledwie mnie chce wysłuchać i daje pozór, że nic nie słyszy. Ta jest przyczyna, że ojciec zwodziciela jest tak bogaty, iż nieraz pożycza księciu pieniędzy i poręcza za niego tak, iż książę nie chce go sobie narazić w najmniejszej rzeczy.[136] Chciałabym przeto, WPanie, abyście wzięli na siebie pomszczenie tej krzywdy i sprawili to bądź przez prośby, bądź siłą oręża, gdyż według tego, co mówią, Wasza Miłość przyszedł na świat, aby mścić się za krzywdy, naprawiać błędy i dawać wspór uciśnionym. Obróć WPan oczy na sieroctwo mojej córki, na jej wdzięczność, młodość i wszystkie te przymioty, jakie posiada i o których już namieniałam, bo na mój honor i sumienie, upewniam, że wśród młódek, u dworu księżnej pozostających, nie ma żadnej, co by dorastała do rzemyczka jej trzewika, nawet ta, co ją Altsidorą zowią i za najwdzięczniejszą i najudatniejszą dzierżą, gdy ją do mojej córki przyrównać, o dwie mile z tyłu pozostanie. Musicie wiedzieć, Wasza Miłość, że nie wszystko złoto, co się świeci. Ta Altsidora ma więcej pyszności niż piękności, więcej płochości niż wstrzemięźliwości, a do tego nie jest całkiem zdrowa, jak to wnosić można po cuchnącym oddechu, którego znieść nie można, gdy się przez chwilę w bliskości niej pozostaje. Jako i księżna... ale trzeba zmilczyć, gdyż mury zwykle mają uszy.
— Na duszę moją zaklinam Was — zawołał Don Kichot — powiedzcie pani Rodriguez, jaką to rzecz ma księżna?
— Na takie zaklęcie — odparła ochmistrzyni — nie mogę odmówić WPanu opowiedzenia całej prawdy. Zważyliście, panie Don Kichocie, piękność pani mojej księżnej, jej płci, która błyszczy, niby ostrze dobrze ochędożone, jej policzki, co są jak karmin z mlekiem zmieszany i oczy, z których jedno jest słońcem, a drugie księżycem, a także jej dziarską postawę — wierę, gdy swym krokiem ziemię depta, zdawa się, że gdzie stąpnie, wszędzie zdrowie i czerstwość kwitną. Owóż wiedźcie, Wasza Miłość, że zawdzięcza to przedewszystkiem Bogu, a później dwom aperturom, któremi wychodzą wszystkie złe humory, co ich ma pełno w sobie, jak powiadają medycy.
— Panno Święta! — zawołał Don Kichot. Zaliż to podobna, aby moja pani księżna miała takie ścieki? Nie uwierzyłbym w to, gdyby mi rzekli o tem karmelici bosi. Skoro jednak pani Rodriguez tak powiada, tedy muszę dać wiarę. Te ścieki jednakoż, w takiem miejscu umieszczone, muszą odprowadzać raczej bursztyn płynny, niż złe humory; poczynam miarkować, że takowe apertury winny być wielce skuteczne dla zdrowia.
Ledwie Don Kichot skończył mówić te słowa, gdy z wielką gwałtownością otworzyły się drzwi komnaty. Na ten łoskot pani Rodriguez wstrząsnęła się tak, iż jej świeca z rąk wypadła. W komnacie stało się tak ciemno, jak w paszczęce wilczej — jako się to mówić zwykło. Nieboraczka-dama poczuła, że ktoś ją chwyta za gardziel dwiema rękoma i ściska tak, że się jej oddech tamuje, podczas gdy ktoś inny szybko zadziera jej spódnicę i bez słowa zaczyna jej wymierzać pantoflem, czy czemś podobnem, tyle plag, tyle plag, iżby się każdy użalił.
Don Kichot, aczkolwiek litość odczuwał, przecie nie poruszył się na swem łożu, nie widząc, coby to być mogło i obawiając się, aby nawałnica razów nie spadła także na niego.
Obawa ta nie była płonna, bowiem niemi kaci, wychłostawszy na wybór damę, rzucili się na Don Kichota i odjąwszy mu kołdrę, oporządzili go tak szybko i niemiłosiernie, że nie zdążył się przed razami kułaków obronić. Wszystko to stało się w cichości nadzwyczajnej.
Bitwa trwała prawie przez pół godziny, poczem widziadła zniknęły.

Dama Rodriguez podniosła się, wdziała suknię i zasłonę, stęknęła boleśnie nad swoją niedolą i odeszła, nic nie mówiąc do Don Kichota, który potłuczony i zmordowany srodze, pomieszany i zamyślony pozostał sam w tem miejscu. Pozostawmy go tam tymczasem, aczkolwiek pałamy żądzą dowiedzenia się kim był ów przewrotny czarnoksiężnik, go go oporządził. Obaczym to w dalszej porze, bowiem naprzód trzeba powrócić do Sanczo Pansy, jak tego porządek dziejów wymaga.

KAPITULUM XLIX
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO SANCZO PANSY, GDY SPRAWIAŁ RONT NA WYSPIE

Zostawiliśmy naszego wielkiego rządcę, Sanczę, urażonego i pełnego kolery na franta kmiecia-żartownisia, który nauczony od marszałka dworu, według rozkazu księcia, drwił sobie z Sanczy. Aliści on chocia prostak, dobrych manjer i edukacji pozbawiony, wszystkim umiał odpór dawać i nie mieszał się zatrudnieniami.
Obracając się tedy do przytomnych i do doktora Rezia, który, ukończywszy czytanie sekretnego listu księcia, powrócił do sali, rzekł: — Teraz, zaprawdę, rozumiem przez eksperjencję, że sędziowie i gubernatorzy są lub muszą być z bronzu, aby nie czuć uprzykrzonych nalegań tych, co o każdej godzinie i porze chcą być wysłuchani i zaspokojeni, zważając tylko na swoją sprawę, cokolwiekby się stać miało. Jeśli biedny sędzia ich nie wysłucha i nie załatwi sprawy odrazu, gdyż albo to nie leży w jego mocy, albo nie jest to odpowiednia do posłuchań pora, przeklinają go, szemrają nań, dogryzają, aż do kości i złorzeczą całemu jego pokoleniu. Natrętniku głupi, pieniaczu naprzykrzony, nie pospieszaj się tak nagle, czekaj na czas i porę stosowną, aby sprawę swoją wyłożyć, nie przychodź w godzinie posiłku lub odpoczynku, gdyż sędziowie są ludźmi z krwi i kości i muszą oddawać należytą daninę przyrodzeniu, której ono od nich wymaga, krom mnie, który swej naturze nic nie dawam z łaski doktora Pedro Rezio Wynochastąd, który chce mnie głodem zamorzyć, przysięgając, że ta śmierć jest życiem. Niech Bóg takiego życia udzieli mu i całej jego czeredzie, mam tu na myśli złych medyków, gdyż dobrzy zasługują na palmę i laur.
Wszyscy, co znali Sanczę, byli zadziwieni; słysząc go tak udatnie przemawiającego, nie wiedzieli czemu to przypisać, jeżeli nie temu, że czasem wielkie urzędy i godności jednym umysły oświecają, drugim zaś przytępiają. Wreszcie doktór Pedro Rezio Aguero Wynochastąd obiecał zezwolić mu wieczorem na kolację, choćby i miał postąpić przeciw wszystkim aphorizmom Hippokrata.
Ta obietnica ukontentowała Sanczę, który z wielką niecierpliwością jął oczekiwać zbliżenia się wieczora i godziny wieczerzy. Zdało mu się, że czas nie rusza się krokiem z miejsca; mimo to nadeszła upragniona chwila. Dano mu na kolację potrawkę z krowiego mięsa w sosie, przyprawionym cebulą i nogi wołowe. Rzucił się na jadło i jął pożerać wszystko z większym smakiem, niźliby to były jarząbki z Medjolanu, bażanty z Rzymu, woły z Sorrento,[137] przepiórki z Maron lub gęsi z Lavajes.
Jedząc, obrócił się do doktora i rzekł: — Odtąd, panie doktorze, nie czyńcie wysiłków, aby dawać mi do jedzenia rzeczy subtylne i potrawy wymyślne, gdyż sprawiłoby to zaburzenie w moim żywocie, przywykłym do mięsa koziego, do słoniny solonej, do rzepy i czosnku. Gdyby trafunkiem dano mu przysmaki wielkopańskie, przyjąłby je z niechęcią, a nawet z nudnością. Jeśli marszałek dworu chce dobro mi wyświadczyć, niech mi sporządzi olla podrida, która im więcej jest zgniła, tym piękniejszy odór wydaje. Może tam wrzucić i wmieszać wszystko, co mu do głowy przyjdzie, byle tylko jadalne było. Będę mu wdzięczny od serca i któregoś dnia go wynagrodzę. A niechaj mi tu nikt nie przygania, ani się wydwarza ze mnie, gdyż albo jesteśmy, albo nas niema. Niechże wszyscy żyją i jedzą spokojnie, bo Bóg dla wszystkich dzień daje. Będę zarządzał tą wyspą, nie wkraczając w cudze obręby, ani praw nie naruszając. Niechaj każdy ma oczy otwarte i pilnuje, co do niego należy, gdyż wiem, że djabeł siedzi w Cantillana. Jeśli dadzą mi sposobność, cuda tu obaczą! Tak, zaprawdę, róbcie miód, a muchy wam go zjedzą.
— Nie lza wątpić, panie gubernatorze — rzecze marszałek dworu — że Wasza Miłość ma wielką rację we wszystkiem, co mówi, ja zaś, w imieniu wszystkich mieszkańców tej wyspy, którzy słuchać się będą ściśle rozkazów, przyrzekam WPanu powszechną przychylność i miłość, bowiem łagodny sposób rządzenia, któryście już w początkach okazali, nie może dać poddanym przyczyny do myśli jemu przeciwnych.
— Tak się spodziewam — odparł Sanczo — byli by głupcami, gdyby inaczej myśleli lub postępowali. Mówię tedy raz jeszcze, aby mieć należyte staranie o mnie i o mego osła; o tę rzecz najbardziej chodzi. Gdy przyjdzie pora, udamy się na objazd wyspy, gdyż jest moim zamysłem oczyścić ją z wszelkich nieczystości, oraz włóczęgów, próżniaków i swywolników. Chcę bowiem, abyście wiedzieli, że próżniacy i rozpustnicy są w każdej rzeczypospolitej tem, czem szerszenie w ulach. Wyjadają one miód, który pracowite pszczółki wyrabiają. Myślę wspierać rolników, zachować szlachcie jej przywileje, nagradzać cnotliwych, przedewszystkiem zasię szanować religję i godności duchowne. Jakże się wam to wydaje moi przyjaciele? Czyli dobrze mówię, czyli też napróżno sobie głowę psuję?
— Wasza Miłość, panie wielkorządco — odparł marszałek dworu — mówi tak dobrze, że aż zadziwiony zostaję, iż człek, bez żadnej nauki będący, jak Wasza Miłość (bo jak mi się zdaje, w żadnej umiejętności nie ćwiczyliście się) może wypowiadać takie rzeczy, pełne maksym i sentencji, dalekie od tego wszystkiego, czego się można było spodziewać po umyśle Waszej Miłości, wedle sądu tych, co Was tutaj przysłali, oraz sądu naszego. Każdego dnia widzi się nowe rzeczy na świecie. Żarty stają się prawdą, zasię żartownisie są wydrwieni.
Tymczasem noc nastąpiła i gubernator zjadł wieczerzę, za pozwoleniem doktora Rezio. Po wieczerzy udali się na krążenie po wyspie. Sanczo wyszedł w towarzystwie sekretarza, marszałka, dozorcy domu i dziejopisa, który miał zlecenia czyny gubernatora opisywać, a takoż woźnych i kleryków. Stanowili oni orszak dość okazały. Sanczo szedł w pośrodku, niosąc w ręku laskę zwierzchności, bowiem niczego innego nie potrzebował.
Ledwie przeszli przez kilka ulic, gdy usłyszeli coś jakby szczęk szpad skrzyżowanych, podbiegli zaraz w tę stronę i ujrzeli dwóch ludzi, bijących się, którzy obaczywszy, że to zwierzchność nadchodzi, zaprzestali spotyczki. Jeden z nich zawołał: Pomocy, w imię Boga i króla! Jakże to można znosić, żeby tu jawnie kradziono i napastowano pośrodku ulicy miasta. — Uspokój się, mój poczciwcze — rzekł Sanczo — i powiedz mi, jaka była przyczyna tej zwady, bo ja tu jestem gubernatorem. Drugi z walczących rzekł tedy: — Opowiem Wam, WPanie gubernatorze całą rzecz w dwóch słowach. Wasza Miłość musi wiedzieć, że ten szlachcic wygrał w szulerni, co się znajduje w tym domu naprzeciw, tysiąc realów, Bóg jeden wie, jakim sposobem. Ja byłem temu przytomny i świadczyłem za nim, po niejednej partji wątpliwej, chocia i przeciwko memu sumieniu. Wstał od stołu z temi pieniędzmi wygranemi i gdym się spodziewał już, że parę skudów nagrody otrzymam, jakoże jest w zwyczaju dawać takie podarunki ludziom zacnym jak ja, którzy przy grze są przytomni, aby błędy rozeznawać, dopomagać szachrajstwom i do kłótni nie dopuszczać, schował pieniądze do kieszeni i wyszedł z domu. Pobiegłem za nim rozgniewany i w słowach umiarkowanych a grzecznych prosiłem go, aby mi dał przynajmniej siedem reali, bowiem wie przecież, żem jest człekiem zacnym, choć żadnej umiejętności nie posiadającym, a takoż i majętności, gdyż moi rodzice ani mnie niczego nie nauczyli, ani też nic nie pozostawili po sobie. Jednakoż ten gbur, który jest niemniejszym łotrem, jak Caco i niemniejszym szachrajem, jak Andradilla,[138] dał mi tylko cztery. Zważcie sami, WPanie gubernatorze, jak mało ma on wstydu i sumienia! Klnę się na mą duszę, że gdyby Wasza Miłość nie nadszedł, z gardłabym mu jego zysk wydarł.
— Cóż na to odpowiesz? — rzecze Sanczo do drugiego. Tamten odparł, że jego przeciwnik samą prawdę powiedział i że mu dał tylko cztery reale, z tej przyczyny, że mu często takich nagród udziela. Do tego ci, co oczekują napiwku, winni być skromni i przyjmować z wesołą miną to, co się im daje, i nie targować się z tymi, co wygrali, chyba, że wiedzą, iż to z szachrajami sprawa i że oszukańczą grą się zbogacili. Na to, że jest człekiem poczciwym a nie oszustem, nie trza innych dowodów, jak ten, że mu nic dać nie chciał. Szachraje tymczasem płacą zawsze daninę tym, co ich sztuki szalbierskie znają.
— To prawda — rzekł dozorca domu. — Cóż tedy, WPanie gubernatorze, każecie zrobić z tymi ludźmi?
— Co z nimi uczynić? — odparł Sanczo. — Wy, coście uczciwie, czy też nieuczciwie wygrali, dacie, nie mieszkając, sto realów temu, co was napastował a także odliczycie jeszcze trzydzieści na rzecz biednych więźniów. Wy zasię, co nie posiadacie ani umiejętności, majętności i co się nocą po tej wyspie włóczycie, weźcie te sto realów i zaraz jutro rankiem wynoście się stąd, nie ważąc się tu wracać prędzej, jak po latach dziesięciu, pod zagrożeniem, że jeśli zakaz przekroczycie, tych dziesięciu lat dokończycie na tamtym świecie. Powieszę was na pięknej szubienicy, albo też uczyni to kat z mego polecenia. Niechaj mi się tu nikt nie sprzeciwia, gdyż sam na nim rękę swą położę. Jeden zaraz pieniądze wyliczył, drugi zaś je schował. Ten z wyspy się wyniósł, tamten do swego domu się udał. Gubernator zasię rzekł na ostatku: — Albo moja władza mało znaczy, albo też zniszczę te domy szulerskie, gdyż zdawa mi się, że są one szkodliwe wielce.
— Tego przynajmniej szulerskiego domu — odparł pisarz sądowy — nie będziecie mogli zniszczyć, Wasza Miłość, gdyż należy on do pewnej znakomitej osoby, która w ciągu roku więcej znacznie traci, niż w karty wygrywa. Będziecie natomiast mogli lepiej swoją władzę okazać w podłych gospodach i spelonkach, które najwięcej szkody przyczyniają i tysiące nieprawości w sobie kryją. W domach wielkich i znacznych panów sławni szulerzy nie są dość śmiali rzemiosło swoje hultajskie uprawiać. Skoro już nałóg gry stał się powszechny, lepiej będzie, jeśli grę sprawiać się będzie w domach zacnych, niźli w szulemi jakiegoś szczwanego filuta, gdzie po północy różnych nieszczęśników za żywa obłupiają ze skóry.[139]
Wtem nadszedł pachołek, prowadzący za ramię otroka: — WPanie gubernatorze — rzecze — ten młodzieniec szedł naprzeciw nam, skoro jednak zoczył, że to straż sądowa, obrócił się plecami i jął pomykać jak jeleń; snąć, że musi to być jakiś złoczyńca.
Pobiegłem za nim co tchu, gdyby jednak nie potknął się i na ziemię nie upadł, nigdybym go nie zdybał. — Za cóż uciekałeś? — zapytał Sanczo. — Dlatego, WPanie — odparł otrok — aby uniknąć odpowiedzi na siła zapytań, stawianych przez ludzi z sądowych urzędów. — Jakiego rzemiosła jesteś? — Tkacz, Mości dobrodzieju! — A cóż tkasz? — Ostrza żelazne na kopje, za pozwoleniem Waszej Miłości. — Z drwinkami na harc wyjeżdżasz? — odparł Sanczo — chcecz się ze mnie wydwarzać? Dobrze zatem! A gdzieżeś teraz szedł? — Aby odetchnąć świeżem powietrzem na tej wyspie. — A gdzie niem oddychać można? — Tam, gdzie wieje. — Jest to dobrze powiedziane, jesteś mądralą młodzieńcze — odparł Sanczo. — Wystaw sobie jednak, panie trefnisiu, że ja jestem powietrzem, które ci dmie w tyłek i pędzi cię prosto do więzienia. Hej, poimać go i związać; każę mu tej nocy spać bez powietrza. — Na Boga żywego! — zawołał otrok — nie dokażesz tego Wasza Miłość, abym spał w więzieniu, jak i tego nie sprawisz, abym został królem.
— A czemuż to nie mógłbym ci kazać spać w ciupie? — zapytał Sanczo. — Zaliż nie mam władzy poimać cię i puścić swobodnie, ile tylko razy mi sie podoba?
— Choćbyś WPan miał władzę największą — rzecze otrok — nie wystarczy jej na to, abym spał w więzieniu.
— Jakże to? — odparł Sanczo — zaprowadźcie go zaraz tam, gdzie na własne oczy doświadczy, że się mylił. A jeśliby strażnik więzienny zechciał się przez przekupstwo wspaniałomyślny dla ciebie okazać, skażę go na zapłatę dwóch tysięcy dukatów, jeśli ci tylko pozwoli krokiem z więzienia się ruszyć. Na szczery śmiech mi się zbiera — rzecze otrok — nie ma bowiem na świecie człowieka, coby mi mógł kazać spać w więzieniu. — Rzeknij mi djable wcielony — zawołał Sanczo — zali masz jakiegoś anioła przychylnego, co cię z więzienia wyprowadzi i zdejmie z ciebie te dyby, w które cię myślę zakować? — Mówmy roztropnie, panie gubernatorze — odparł przedrwiwacz wielce wdzięcznie — i przystąpmy do objaśnienia. Załóżmy, że Wasza Miłość każe mnie do turmy wsadzić, w dyby i łańcuchy zakuć, do ciemnego lochu wtrącić i naznaczy wielką karę dla strażnika, jeśliby ten chciał mnie na swobodę puścić i że wszystkie te rozkazy będą dopełnione najściślej; z tem wszystkiem, jeżeli nie będę chciał spać i jeżeli przez całą noc oka nie zmrużę, alboż może mnie do spania zniewolić cała potęga WPana? — Nie, zapewne — rzecze pisarz — ten człek ma rację — A więc — rzecze Sanczo — chcesz bez snu noc strawić, abyś swemu przewidzeniu zadosyć uczynił, nie żebyś się sprzeciwiał mojemu rozkazowi? Zapewne — odparł młodzian — nawet mi to i przez myśl nie przeszło. — A zatem idź z Bogiem — rzecze Sanczo — wyśpij się w swoim domu i niech Bóg ci użyczy dobrego snu, którego ja ci odbierać nie chcę. Odtąd na przyszłość radzę ci nie igrać ze sprawiedliwością, gdyż możesz się natknąć na takiego, co ci żarciki na skórze należycie wypisze. Młody człowiek odszedł, rządca zaś swoje obchodzenie dalej prowadził. W tym dwóch pachołków przywiodło jakiegoś schwytanego człeka. Jeden z nich rzekł: — Panie gubernatorze, ten, co wydaje się być mężem, nie jest mężem, jeno dziewicą, wcale nie szpetną, w strój mężczyński przebraną. Przybliżyli jej do twarzy dwie czy trzy latarnie, przy świetle których uznali, że była to panienka, w wieku lat szesnastu. Włosy miała zebrane pod pątlik zielony, jedwabny, złotem przetykany. Piękna była nad podziw. Zważali ją od stóp do głowy. Miała na nogach pończochy jedwabne, wiśniowego koloru, z podwiązkami z kitajki białej, przetkanej perłami i złotem. Ciżemki z zielonego sukna, złotem przetykanego, zwierzchnia suknia czy też opończa była z takiejż materji. Pod spodem miała kaftanik z przedniej materji białej, trzewiczki białe męskie, miast szpady u pasa wisiał tylko sztylet bogaty, a na palcach widniało kilka pierścieni kosztownych. Dziewica to zdała się wszystkim przedziwnej urody, acz nikt z przytomnych poznać jej nie mógł. Mieszkańcy tameczni, rzekli, iż nie uznają jej, ci zaś którzy wiadomi byli żartu, wyrządzonego Sanczy, niemniej zadziwieni zostali, gdyż tej przygody a spotkania wcale nie ułożyli. Ostawali zatem w wątpliwości, czekając, jaki obrót ta sprawa przyjmie. Sanczo zachwycony urodą tej panienki, zapytał się jej kimby była, dokąd zdąża i dlaczego jest tak dziwnie przebrana. Dzieweczka oczy na dół opuściwszy, odpowiedziała z wstydliwością panieńską: — Nie mogę powiedzieć WPanie, w przytomności wielu ludzi tego, co tajne winno pozostać. Chcę jeno, aby wiedziano, że nie jestem złoczyńcą, ani łotrzykiem, jeno dziewicą nieszczęśliwą, którą siła zazdrości przywiodła do tego postępku, przeciwnemu przyzwoitości. Marszałek, usłyszawszy to, rzekł do Sanczy.
— Każcie, panie gubernatorze, ustąpić tym ludziom, aby panienka ta mogła bez kłopotliwości opowiedzieć nam wszystko, co zechce. Rządca wydał rozkaz i wraz wszyscy się oddalili, krom sekretarza.
Gdy już sami pozostali, panienka mówić poczęła w te słowa: — Jestem córką Pedra Perez Mazorra, dzierżawcy wełny, który często bywa w domu mojego ojca.
— To się sprzeciwia jedno drugiemu — rzekł marszałek — znam dobrze pana Pedro Perez i wiem, że on nie ma żadnego dziecięcia, ani syna, ani córki. Do tego powiadacie, że to wasz rodzic, a później przydajecie, że często bywa w domu waszego ojca. — I ja to już zważyłem — rzecze Sanczo.
— Jestem tak pomieszana i zatrwożona, WPanowie — odparła panienka — że sama nie wiem, co mówię. Prawdą jednakoż jest rzetelną, że jestem córką Don Diego de Liana, którego wszyscy znać musicie. — To już do prawdy więcej podobne — rzekł marszałek. Znam Don Diego de Liana, wiem, że jest to szlachcic, znaczny i bogaty, że ma syna i córkę i że od czasu, gdy jego żona umarła, nikt w całym kraju pochwalić się nie może, że widział oblicze jego córki; trzyma ją w tak ścisłem zamknięciu, że nawet słońce nie ma sposobu ujrzenia jej. Jak odgłos powszechny niesie, jest ona przedziwnej urody.
— To prawda — odparła panienka — i ja jestem tą córką. Sami osądźcie, WPanowie, czy sława mojej piękności jest prawdziwa, łatwie to uczynić możecie, gdyż jużeście mnie ujrzeli. To rzekłszy, zaczęła płakać rzewliwie.
Widząc to, pisarz zbliżył się do marszałka i rzekł mu coś do ucha cichym głosem:
— Ani chybi musiało się przytrafić coś ważnego tej biednej panience, która, będąc osobą znacznej kondycji, w tem przebraniu i o tej porze uszła ze swego domu.
— Tak jest niewątpliwie — odparł marszałek — przypuszczenie to także jej łzy potwierdzają.
Sanczo pocieszał tymczasem jak mógł panienkę, prosząc ją, aby opowiedziała im bez nijakiej obawy o tem, co się jej przytrafiło, gdyż uczynią wszystko, co będą mogli, aby być jej pomocnymi i złu zaradzić.
— Musicie wiedzieć, WPanowie — ciągnęła dalej młódka — że od śmierci mojej matki, czyli od lat dziesięciu, ojciec mnie trzyma w zamknięciu jednostajnem. Mszę się odprawia w domu, w bogatem oratorjum. W ciągu całego tego czasu, nie widziałam słońca w dzień, zaś księżyca i gwiazd w nocy. Nie wiem co to są ulice, place i świątynie. Nie znam nikogo z ludzi, krom mego ojca, brata i dzierżawcy Pedra Perez. Ponieważ często nasz dom odwiedza, więc rzekłam, że jestem jego córką, nie chcąc wyjawiać imienia mego ojca.
Ta ścisła osobność i surowy zakaz wydalania się z domu, choćby tylko do kościoła, oddawna mi już niezmiernie ciążyły. Chciałam obaczyć świat, albo przynajmniej kraj, w którym na świat przyszłam. To pragnienie, jak mi się zdało, nie sprzeciwiało się przystojności, którą panny zacnie urodzone, winny zachowywać. Słysząc, że odbywają się igrzyska byków, turnieje[140], albo że na theatrum komedje odgrywają, pytałam się mego brata, młodszego odemnie, co znaczą te wszystkie rzeczy a takoż inne, których jeszcze nie widziałem. Objaśnił mnie jak mógł najlepiej, ale jego opowieści jeszcze bardziej pobudzały moją ciekawość i rozpalały pragnienie obaczenia tego wszystkiego. Aby nie rozwodzić się szeroko nad historją mojej zguby, powiem tylko, że prosiłam i błagałam mego brata..., och, bogdajbym go była nigdy nie prosiła!
Rzekłszy te słowa, dziewica znów poczęła płakać rzewliwie. Wówczas marszałek rzekł:
— Ciągnijcie dalej, WPanno, dokończcie opowieści o tem co zaszło. Wasze słowa i łzy wszystkich nas w niepewności trzymają.
— Nie wiele mi już do opowiadania zostaje, jeno wiele łez do wypłakania, gdyż pragnienia źle skierowane, zawsze podobne sprowadzają utrapienia.
Piękność dziewicy głęboko przenikła w serce marszałka, który, zbliżywszy jeszcze raz latarnię do jej oblicza, ujrzał, że to nie łzy po jej policzkach spływały, lecz perły rosy z łąk. Przyrównał je do pereł Wschodu i pragnął, aby jej nieszczęście nie okazało się tak wielkie, jak to wnosić można było po jej łzach i westchnieniach. Gubernator zniecierpliwił się tą nieskorością, z jaką panienka opowiedziała zdarzenia swoje, rzekł przeto, aby skończyła w niepewności ich utrzymywać, bowiem pora jest już późna, on zasię musi jeszcze wiele miejsc obejść. Dziewica, głosem przerywanym od westchnień i szlochów, ciągnęła dalej na ten kształt:
— Moje nieszczęście tylko z tego płynie, że poprosiłam brata mego, aby mnie przebrał za męża, użyczywszy mi szat swoich i aby w nocy, gdy ojciec nasz spać będzie, zaprowadził mnie do miasta, które ujrzeć chciałam. Mój brat, zmiękczony moją prośbą naprzykrzoną, przystał wreszcie. Ubrał mnie w swoje suknie, sam zaś moje wdział na się. Suknie te bardzo do niego przystają, gdyż ani jednego włoska jeszcze na brodzie nie ma i raczej do dziewicy jest podobny niż do chłopaka. Wyszliśmy z domu tej nocy przed godziną i powodowani młodzieńczem i złem pragnieniem, przebiegliśmy całe miasto.
Gdyśmy już do domu wracać mieli, ujrzeliśmy wielką gromadę ludzi. Brat mój rzekł do mnie: „Siostrzyczko, musi to być warta nocna, przypraw skrzydła swoim nogom i zdążaj za mną co tchu. Uciekajmy, abyśmy poznani nie byli, bo ten uczynek honoru nam nie przyczynia.“ — To rzekłszy, obrócił się do mnie plecami i jął uciekać, co mówię uciekać, raczej lecieć jak ptak. Chciałam nadążyć za nim, aliści ledwie sześć kroków postawiłam, już na ziemię upadłam. Tymczasem nadszedł strażnik: pochwycił mnie i tutaj przed Wasze oblicze przyprowadził, gdzie stoję pełna wstydliwości i osławy.
— Zaliż — zapytał Sanczo — nie przydarzyło się Wam inne nieszczęście jak te oto? Czy to nie zazdrość, jakeście to nadmienili przed chwilą, z domu Was wyprowadziła?
— Nic innego nie przytrafiło mi się i nie zazdrość z domu wyjść mi kazała, jeno pragnienie widzenia świata, a przynajmniej ulic tego miasta. To, co panienka mówiła, zostało potwierdzone przez nadejście zbirów. Jednemu z nich udało się pochwycić brata, który pospołu z siostrą uciekał. Miał na sobie spódnicę bogatą, płaszczyk z adamaszku błękitnego, złotemi frendzelkami ozdobiony. Głowa była odsłoniona, bez innej ozdoby, jak tylko włosy, które się złotemi pierścieniami zdały, tak były płowe i kędzierzawe. Rządca, marszałek i dozorca domu, oddaliwszy się na bok, tak aby nie być od siostry słyszanemi, zapytali się młodzieńca, co ma oznaczać to jego przebranie. Otrok, z niemniejszym wstydem i pomieszaniem jak jego siostra, opowiedział to samo, co ona nadmieniła. Słowa te wielce ucieszyły rozmiłowanego marszałka.
Wreszcie rządca rzekł: — Oto wielka płochość młodości; na opowiedzenie tej lekkomyślności nie trzeba było tyle łez i wzdychań. Wystarczyłoby rzec: „Jesteśmy ten i ta, wyszliśmy dla swywoli z ojcowskiego domu, tak przybrani, dla samej jeno ciekawości, bez żadnego nieprzystojnego zamysłu. Historja zakończyłaby się bez jęczeń i szlochań.
— To prawda — odparła panienka, — ale pragnę, aby Wasze Miłoście wiedziały, że moje wzburzenie tak wielkie było, iż nie mogłam się utrzymać w przyzwoitości obrębach.
— Nie masz nic utraconego — odparł Sanczo — pójdźcie za nami: a odprowadzimy Was do ojcowskiego domu; może być, że rodzic dotąd Waszej nieobecności nie spostrzegł.
— Odtąd na przyszłość nie miejcie tej dziecinnej żądzy oglądania świata; przystojna panienka, to noga złamana, co zawsze w domu pozostawać winna, kura i kobieta kiedy biegają, wnet się zabłąkają, dziewczyna, gdy żąda świat widzieć, pragnie też, aby ją widziano i więcej nic już nie powiem!

Młodzieniec podziękował gubernatorowi za jego uprzejmość i za to, że ich obiecał do domu odprowadzić. Wszyscy udali się do ich ojcowskiego domu, który niedaleko stamtąd się znajdował. Otrok rzucił kamykiem w okno: na ten znak wyszła służąca, która na nich czekała i otworzyła drzwi. Weszli, zostawiając wszystkich przytomnych, zadziwionych tak swoją urodą i wdzięcznością, jako i żądzą oglądania świata po nocy, bez tego, aby się z miasta wydalać. Wszystko to przypisywali ich młodemu wiekowi. Marszałek, który został porażony w serce miłością do pięknej panienki, umyślił zaraz nazajutrz prosić u ojca o jej rękę, nie wątpiąc, iż mu będzie dozwolono, jakoże był sługą księcia. Sanczo także ułożył sobie ożenić otroka z córką swoją, Sanczyką i do skutku to niedługo doprowadzić; pochlebiał sobie, że nikt nie może pogardzić córką rządcy. Tak się skończyło krążenie po wyspie tej nocy, zasię po dwóch dniach, całe wielkorządstwo, z którem wraz wszystkie zamysły i nadzieje się rozwiały, jako to niedługo obaczym.

KAPITULUM L
W KTÓRYM WYJAŚNIA SIĘ, KIM BYLI CZARNOKSIĘŻNICY I KACI, KTÓRZY WYCHŁOSTALI DONNĘ RODRIGUEZ I DON KICHOTA, A TAKOŻ MÓWI SIĘ O PAZIU, KTÓRY ODDAŁ LIST TERESIE PANSY

Cyd Hamet, pilny objaśniacz najmniejszych szczegółów tej prawdziwej historji, opowiada, że gdy pani Rodriguez podniosła się nocą ze swego łoża, aby udać się do komnaty Don Kichota, inna ochmistrzyni, co pospołu z nią spała, usłyszała jej kroki. A jakoże wszystkie ochmistrzynie chcą wszystko wywęszyć, wszystko usłyszeć i o wszystkiem się dowiedzieć, tedy poszła w jej tropy, skradając się tak cichutko, że pani Rodriguez wcale jej nie spostrzegła. Ujrzawszy ją wchodzącą do pokoju Don Kichota, pobiegła zaraz o tem donieść księżnej, aby dokazać, że jest białogłową, czyli plotkarką i donosicielką. Księżna powiedziała o tem księciu i poprosiła go, aby przyzwolił pójść jej wraz z Altsidorą. chciała bowiem dowiedzieć się, czego dama Rodriguez żąda od Don Kichota. Gdy książę dał swe przyzwolenie, przekradły się cichutko, idąc omackiem i na palcach do drzwi komnaty i stanęły tak blisko, że całą rozmowę usłyszeć mogły. Księżna, posłyszawszy, że dama Rodriguez wyjawia tajemnicę jej apertur, nie mogła tego ścierpieć, jako i Altsidorą. Zapalone gniewem i żądzą zemsty dyszące, wtargnęły do komnaty i jęły prać Don Kichota i walić ochmistrzynię, jakeśmy o tem już powiedzieli. Obrazy zadane piękności białogłowskiej i dobremu rozumieniu o sobie kobiet, budzą w nich kolerę i wielką chęć zemsty. Księżna opowiedziała później księciu o wszystkiem, co zaszło, z czego książę wielką uciechę odniósł. Trwając w zamyśle czynienia sobie zabawy z Don Kichota, wyprawiła księżna pazia, tegoż, co udawał osobę Dulcynei, w ułożeniu jej odczarowania (o czem Sanczo zajęty teraz rządzeniem, nie pamiętał wcale) do Teresy Pansa, żony Sanczy, z listem Sanczy i swoim, oraz z pięknym sznurem korali w przydatku. Historja powiada, że paź był bardzo obrotny i zdatny i że chcąc dobrze państwu swemu usłużyć, ochotnie puścił się w drogę do wsi Sanczy. Wjeżdżając tam, obaczył wiele kobiet, piorących chusty w strumieniu[141]. Przystąpił do nich i zapytał, zali w tej wsi mieszka białogłowa, zwana Teresą Pansą — żona Sanczo Pansy, giermka rycerza błędnego, Don Kichota z Manczy?
Na to pytanie podniosła się młoda dziewka, co wraz z innemi prała i rzekła: Ta Teresa Pansa jest moją matką, ten Sanczo jest moim panem ojcem, a ten rycerz naszym panem.
— Pójdź zatem moja panno — rzekł paź — i zaprowadź mnie do swojej matki. Przywożę jej list i upominek od twego ojca właśnie.
— Chętnie to uczynię, WPanie — odparła młódka, która mogła liczyć lat czternaście najwięcej. Ostawiła chusty, co je prała, jednej ze swych towarzyszek, i nie poprawiając włosów, ani trzewików nie wdziewając (była boso, zaś włosy w wielkim miała nieładzie) jednym skokiem podbiegła do wierzchowca pazia i rzekła: — Jedźcie Wasza Miłość, nasz dom stoi u wjazdu do wsi. Moja matka jest srodze zasmucona, bowiem oddawna nie ma już nijakich wieści od mego ojca — Przywożę tak dobre nowiny — odparł paź — że będzie miała słuszną przyczynę Bogu dziękować. W końcu młódka idąc, biegnąc, podskakując, dopadła do domu i, stanąwszy w drzwiach, zawołała wielkim głosem: — Wychodźcie, matko Tereso, coprędzej, wychodźcie, jest tu jegomość jeden, co przywiózł listy i inne rzeczy od pana ojca. Na te słowa wybiegła Teresa Pansa, z kądzielą w ręku.
Miała na sobie kieckę burą, tak krótką[142], iż zdać się mogło, że ją z przodu obcięto i kaftan takiejże barwy; Teresa nie była zbyt stara, choć wnosząc z pozoru można jej było dać przeszło czterdzieści lat wieku. Była silna, zsiadła, a do tego prosta i wyschła.
Ujrzawszy swoją córkę i pazia na koniu, rzekła: — Cóż tam moja córko? Kim jest ten jegomość?
— Jest to sługa WPani Teresy Pansy — odparł pokojowy i w tej chwili, zeskoczywszy z konia, upadł na kolana przed panią Teresą, ciągnąc dalej na ten kształt: — Zezwólcie mi Wasza Miłość swoje ręce ucałować, pani Tereso, żono prawa mego pana, Sanczo Pansy, prawdziwego rządcy wyspy Baratarji.
— Hej, Mości Panie, nie czyńcie tego, powstańcie na nogi, nie jestem ja żadną damą ze dworu, jeno biedną chłopką, córką najmity, i żoną giermka biednego, nie żadnego wielkorządcy.
— Jesteście Wasza Dostojność — odparł paź — wielce godną małżonką arcygodnego gubernatora, na dowód tej prawdy, przyjmijcie ten list i ten upominek.
To rzekłszy dobył zaraz z kieszeni łańcuch ze złotemi ziarnami, który na szyję jej włożył, mówiąc:
— List ten jest od pana gubernatora, ten zaś wraz z koralami od księżnej jejmości.
Teresa i jej córka zadziwiły się srodze. Wreszcie młódka rzekła:
— Bogdajbym tu trupem padła, jeśli nasz pan Don Kichot nie wdał się w tę sprawę. Musiał dać memu ojcu to grabiostwo, co mu je tyle razy obiecywał.
— Tak jest w samej rzeczy — odparł pokojowy — z łaski pana Don Kichota, pan Sanczo jest teraz rządcą wyspy Baratarji, jako i w tym liście jest wyrażone.
— Przeczytajcież mi go Wasza Dostojność — rzekła Teresa — prząść i szyć umiem, ale nie przeczytam ani krztyny.
— Ani ja — odezwie się córka — ale zaczekajcie trochę, pójdę i sprowadzę kogoś, co list przeczyta; samego plebana, lub bakałarza Samsona Karrasco, którzy ochotnie tu przyjdą, aby dowiedzieć się nowin o moim ojcu.
— Nie trzeba nikogo sprowadzać — odparł paź — gdyż chocia prząść nie umiem, lecz czytać potrafię.
Przeczytał tedy od góry do dołu ten list, którego zawartość jużeśmy przedstawili, tak iż go tutaj powtarzać nie będziemy. Później wydobył list księżnej, który brzmiał:

LIST KSIĘŻNEJ DO TERESY PANSY.

Dobre przymioty serca i umysłu Waszego męża Sanczy, były mi powodem do uproszenia księcia mego małżonka, aby mu powierzył rządzenie jedną z tych wysp, które mamy. Jestem uwiadomiona, że rządzi jak sokół; wielką z tego ja i książę pociechę mamy. Stokrotne dzięki Bogu składam, że nie omyliłam się, wybierając go na ten urząd. Chcę, aby pani Teresa wiedziała, że trudno jest na tym świecie znaleść człowieka zdatnego do rządów. Niechże mi Bóg tyle dobra udzieli, jak dobrze Sanczo rządzi.
Z tym listem posyłam Wam łańcuch koralowy ze złotemi ziarnami. Radabym, aby się składał z pereł wschodnich, ale kto się z tobą kością dzieli, ten cię nie chce na marach oglądać. Przyjdzie czas, gdy się poznamy i pomówimy z sobą; jeden Bóg zna przyszłość. Polećcie mnie Sanczyce, waszej córuchnie, i rzeknijcie jej odemnie aby była gotowa, bowiem zamyślam dać ją w stadło znamienite, kiedy się tego najmniej spodziewać będzie. Powiedziano mi, że w Waszej okolicy znajdują się wielce wspaniałe żołędzie, przyślijcie mi ze dwa tuziny, miły mi będzie ten podarek od Was pochodzący.
Napiszcie mi obszernie o swojem zdrowiu i powodzeniu. Jeżeli Wam czego potrzeba, należy tylko gębę otworzyć, już się ją napełni. Niech Was Bóg zachowa! Z tego miejsca. Wasza oddana przyjaciółka

KSIĘŻNA.

— Ach! — zawołała Teresa — wysłuchawszy listu — jakaż to dobra, szczera i skromna pani! Oby mnie pochowano z takiemi paniami właśnie, a nie z szlachciankami tutejszemi, które mniemają, że wiatr ich nawet dotknąć nie powinien, dlatego, że są szlachciankami. Idą do kościoła z takiem napuszeniem, jakby królowemi były; za wstydby sobie miały spojrzeć na wieśniaczkę. A tu księżna, dobra pani, zwie mnie swoją przyjaciółką i zwraca się do mnie, jakbym jej równa była. Obym ją widziała tak wyniesioną, jak najwyższa wieża w całej Manczy. Co się żołędzi tyczy, WPanie, poślę Jej Dostojności pół korca tak wielkich, że je jako cud podziwiać można. Teraz zaś niech Sanczyka ma staranie o należyte ugoszczenie WPana; zawiedź konia do stajni, poszukaj jajec, odkraj dobry połeć słoniny, a podejmiemy gościa strawą książęcą. Dobre nowiny, które przynosi i jego mina warte są wszystkiego. Ja zaś pójdę powiedzieć o naszej radości sąsiadom, a takoż ojcu naszemu plebanowi i majstrowi Mikołajowi, balwierzowi, którzy zawsze byli wielkimi przyjaciółmi ojca twego. — Niczego nie zaniedbam — odparła Sanczyka — ale zważcie pani matko, że winniście mi oddać połowę tych korali, bo jak myślę, pani księżna nie była tak głupia, aby wam cały sznur darować.
— Wszystko to dla ciebie, moja córko! — odparła Teresa — daj mi tylko przez kilka dni w tych koralach pochodzić, bo zaprawdę, duszę i serce mi radują.
— Jeszcze się więcej uradujecie — rzekł paź — gdy obaczycie zawinięcie, co je mam w tłomoczku. Jest to suknia z przedniej materji. Pan Wielkorządca tylko raz ją nosił na polowaniu, a teraz ją przysyła całą pannie Sanczyce.
— Niechże tysiąc lat żywię mój ojciec — odparła Sanczyka — jako i ten, co mi ją przywozi. A nawet dwa tysiące lat, jeżeli będzie potrzeba!
Teresa wyszła z domu, z koralami na szyji i z listami w ręku. Uderzała palcami po listach tak, jakby bębnem były. Trafiwszy przypadkiem na plebana i Samsona Karrasco jęła podskakiwać z radości, mówiąc:
— Zaprawdę odtąd nie mamy już ubogich krewnych, posiadamy urzędzik naschwał! Niech mi się tu nawinie napuszona żona hidalga, już ja ją oprządzę!
— Cóż to za brednie, Tereso Panso, i te listy, co je masz w ręku? — zapytał pleban.
— Nie są to brednie — odparła Teresa — tylko listy od księżnych i gubernatorów, a to, co mam na szyji, to korale przednie na Ave Maria i Ojczenaszki z kutego złota, ja zaś jestem pani rządczyni.
— Jeden chyba Bóg cię rozumie — odparł Samson — my nic nie pojmujemy z tego, co mówisz.
— Możecie to wszystko obaczyć, WPanowie — rzekła Teresa i rzekłszy to, podała im listy.
Pleban przeczytał je, tak, aby i Samson Karrasco mógł posłyszeć. Ksiądz i bakałarz spojrzeli na siebie, zadziwieni srodze tem, co przeczytali. Wreszcie bakałarz zapytał, kto te listy przyniósł?
Teresa rzekła, aby udali się do jej domu, a obaczą posłańca, młodego dzieciuka, pięknego, jak złoty klejnocik. Posłaniec ten przyniósł jej jeszcze inny dar, więcej niż ten szacowny.
Pleban zdjął Teresie z szyji korale, obejrzał je kilka razy, zaś upewniwszy się, że są prawdziwe, od nowa się zadziwił i rzekł:
— Na sukienkę duchowną, którą noszę, nie wiem jakie mieć porozumienie o tych listach i upominkach. Z jednej strony widzę i dotykam ręką przednich korali, z drugiej czytam, że księżna przysyła po dwa tuziny żołędzi!
— Złożymy to jakoś do kupy — odparł Karrasco. Pójdziemy obaczyć tego umyślnego, aby dowiemy się może od niego czegoś, co w tych zatrudnieniach nas oświeci.
Poszli zatem z Teresą. Zastali pazia, gdy owies przetakiem dla swego konia przesiewał i Sanczykę, krającą słoninę, aby ją z jajami usmażyć na posiłek dla posłańca. Jego pozór kształtny i piękne przybranie wielce im do smaku przypadły. Gdy się już nawzajem pozdrowili dwornie, Samson spytał go o nowiny o Don Kichocie, a takoż o Sanczo Pansie, gdyż chocia i czytali listy księżnej, oraz Sanczy, przecie w zadziwieniu i niepewności ostają, nie wiedząc, co myśleć o welkorządstwie Sanczy, zwłaszcza zaś o wyspie, gdyż przecie wszystkie wyspy, albo część ich znaczna, znajdująca się na morzu Śródziemnem, należą do Jego Królewskiej Mości. Na to paź odparł:
— Nie ma najmniejszej wątpliwości, że pan Sanczo Pansa jest gubernatorem. Nie będę się jednak w to wdawał, czy to jest wyspa, czy nie wyspa, którą rządzi. Dość będzie jeśli powiem, że sprawuje władzę nad miastem, liczącem przeszło tysiąc rodzin. Co zaś względem żołędzi, to pani moja księżna jest skromna i nie pyszna wcale... nietylko może się przydarzyć, że pośle do chłopki prosić o żołędzie, ale i że od sąsiadów grzebienia pożyczy. Należy, abyście wiedzieli, że najznaczniejsze damy z Aragonu, gdy się im zbliska przypatrzyć, nie są tak pyszne, jak Kastylijki; odznaczają się większą poufałością i prosto ze wszystkimi postępują.
Gdy tak rozmawiali, weszła Sanczyka, niosąc fartuch pełen jajec, poczem rzekła do pazia:
— Powiedzcie mi, Mości Panie, zali mój ojciec nosi spodnie tasiemką ściągnięte od czasu, gdy został gubernatorem?
— Nie zważyłem tego — odparł posłaniec — ale jest do podobieństwa, że je nosi!
— Ach mój Boże! — rzekła Sanczyka — cóż by to było, gdyby ujrzano mego ojca w spodniach podkasanych. Nie pięknieby to było! Odkąd się urodziłam, zawsze pragnęłam widzieć mego ojca w spodniach, u dołu tasiemką ściągnionych.
— Wasza Miłość — odparł posłaniec — ujrzy go w tem wszystkiem, w czemby go ujrzeć pragnęła, jeśli ją tylko Bóg przy życiu zachowa! Przysięgam na Boga, że jeśli tylko wielkorządstwo dwa miesiące potrwa, obaczymy go z kapuzą u płaszcza.
Pleban i bakałarz wkrótce postrzegli, że paź drwinki sobie stroi.
Jednakoż wielka szacowność korali i suknia myśliwską, którą Sanczo przysłał, a którą już im Teresa pokazała, trzymały ich w wątpliwości. Nie mogli się wstrzymać od śmiechu, posłyszawszy życzenia Sanczyki i to, co Teresa wyraziła:
— Mości Księże Plebanie, zali nie znacie kogoś jadącego do Madrytu, albo do Toledo? Chciałabym, aby mi kupił robron okolisty, co teraz jest w modzie, najpiękniejszy z tych, które napotka, gdyż zaprawdę chciałabym ze wszystkich sił przydać uczczenia urzędowi mego męża. Myślę, choćby mnie to siła kłopotu kosztować miało, udać się do stolicy. Będę miała karocę, jak inne. Ta, której mąż jest gubernatorem, musi zasiadać w kolasie, gdyż ją stać na to.
— Ha, moja matko! — rzecze Sanczyka — niech Bóg zwoli, aby się to raczej dziś niż jutro stało. Ci, co ujrzą mnie siedzącą w karocy, obok pani matki, będą musieli rzec: „Patrzajcie no na tę, córkę tego, co żre czosnek, rozwala się w kolasie, niby jakaś papieżyca. Niech się tam w kałuży nurzają, ja będę siedziała w karecie, trzymając nogi wysoko podniesione. Niech zła pora przyjdzie na tych wszystkich złośliwych przygadywaczy, co są na świecie! Niech się śmieje, komu ochota, byleby się nam tylko dobrze działo! Czy dobrze mówię, moja matko?
— Dobrze, moja córko! — odparła Teresa. Mój poczciwy Sanczo nieraz mi przepowiadał tę fortunę, a i większą jeszcze. Obaczysz córuchno, że nie spocznie, aż mnie grabinią uczyni! Wszystko na tem się zasadza, aby dobrze zacząć i mieć szczęścia krztynę. Jako słyszałam nieraz od twego ojca (który jest także ojcem wszystkich przysłowiów) „gdy ci dają jałówkę, biegnij po postronek, gdy ci dają urząd, bierz go, a gdy darzą grabiositwem, dobrze go schwyć w łapy“
Jeśli nie chcecie tego uczynić, śpijcie i nie odpowiadajcie, gdy fortuna puka do drzwi waszego domu.
— Nie wiele dbam o to — dodała Sanczyka — iż ten, kto mnie ujrzy napuszoną, rzecze: „Pies widząc się w złotej obroży już drugiego psa nie poznaje“.
Pleban usłyszawszy to, rzekł: — Zdaje mi się, że cały ród Pansów musiał przyjść na świat, z brzuchami, nadzianemi przysłowiami. Jeszczem żadnego Pansy nie widział, któryby nie siał niemi co chwila, w każdej rozmowie.
— To prawda — odparł paź — JWPan gubernator używa ich na każdym kroku, i acz nie wszystkie są dobrze użyte, przecie dają powód do uciechy, zaś księżna pani wielce je chwali.
— Zatem WPan utrzymuje — rzekł bakałarz — że gubernatorstwo Sanczy jest prawdziwe i że jest na świecie księżna, która Teresie przysyła upominki i pisze do niej listy. Nie możemy temu dać wiary, chocia upominków dotykamy ręką i listy czytamy. Mniemamy raczej, że jest to jedna ze sztuczek naszego rodaka, Don Kichota, który sądzi, że wszystko przytrafia mu się przez omamienia. Chciałbym tedy dotknąć i pomacać WPana, aby upewnić się, że jesteście człekiem z krwi i ciała, a nie posłańcem wyimaginowanym.
— Tyle tylko powiedzieć mogę — odparł paź, — że w samej rzeczy posłańcem jestem, że pan Sanczo Pansa naprawdę gubernatorstwem się para, że księstwo mogli mu dać i że mu dali to wielkorządstwo i że jak słyszałem, ten Sanczo Pansa dobrze się na urzędzie sprawia. Jeżeli w tem tkwi jakieś zaczarowanie, albo i nie, osądźcie WPanowie sami. Ja nic nie wiem nadto i mogę się zakląć na życie moich rodziców, którzy jeszcze żyją, których miłuję i dobrze im życzę.
— Wszystko to być może — odparł bakałarz — jednakoż dubitat Augustinus.
— Niech wątpi, kto chce — rzecze paź — prawdą jest to, co rzekłem, prawda zaś zawsze unosi się nad kłamstwem, jak oliwa nad wodą. Jeżeli nie, operibus credite et non verbis. Niechaj jeden z WPanów jedzie ze mną, a obaczy na własne oczy to, czemu wierzyć nie chce.
— Ja jechać winnam — rzekła Sanczyka — weźcie mnie panie na grzbiet swego konia. Pojadę wielce ochotnie, aby zobaczyć mego pana ojca.
— Córki gubernatorów nie powinny jeździć inaczej jak w karocach, lektykach i z wielką gromadą sług.
— Ha, na Boga! — odparła Sanczyka — równie dobrze pojadę na grzbiecie konia, jak i w kolasie. Owóż i znaleźli wybrednicką.
— Stul gębę, córuchno — rzekła Teresa — nie wiesz sama, co gadasz i ten pan ma rację. Wedle stawu grobla. Póki twój ojciec był Sanczą, ty byłaś Sanczyką, teraz, gdy jest gubernatorem, jesteś wielką damą. Zali się mylę?
— Pani Teresa rzekła lepiej, niż przypuszcza — odparł paź. A teraz dajcie mi coś do zjedzenia i odprawcie mnie rychło, gdyż dzisiejszego wieczora chcę jeszcze powracać.
— Pójdźcie WPanie na umartwienie do mnie — rzekł pleban. Pani Teresa ma więcej chęci niż sposobności ugoszczenia tak zacnego gościa.
Posłaniec wymawiał się jak mógł, ale wkońcu przystał. Pleban chętnie go z sobą zabrał, chcąc dowiedzieć się czegoś dokładniej o Don Kichocie i o jego przedsięwzięciach.
Bałakarz Karrasco chciał wyręczyć Teresę w odpisaniu na listy, ale Teresa nie chciała, aby się mieszał do jej spraw, gdyż miała go za przedrwiwacza.

Dała placek i dwa jaja klerykowi, który pisać umiał. Ów napisał jej dwa listy, jeden do męża, drugi zaś do księżnej; przepowiedziała mu je z własnej głowy. Nie są najgorsze z tych, co w tej wielkiej historji pomieszczone zostały, jako to zaraz obaczym.

KAPITULUM LI
O DALSZEM SPRAWOWANIU RZĄDÓW PRZEZ SANCZO PANSĘ

Nastąpił świt po nocy, w czasie której gubernator krążenie po wyspie odprawiał; przez tę noc marszałek dworu oka nie zmrużył, będąc zaprzątniony myślami o piękności i osobnym wdzięku przebranej panienki. Resztę nocy spędził marszałek na pisaniu do księstwa o wszystkiem, co Sanczo myślał i czynił. Zadziwiony był zarówno jego czynami, jak i rzeczeniami, gdyż w jednych jak i w drugich zawierały się oznaki bystrego umysłu i głupoty pospołu. Wkońcu pan gubernator podniósł się z łoża; wówczas zgodnie z przepisem Pedra Rezia, lekarza, dano mu na śniadanie trochę konserw suchych i cztery łyki zimnej wody. Sanczo radby był zamienił to wszystko na kawał chleba i winne grona. Widząc jednak, że jest przymuszony, pogodził się z losem, nie bez wielkiej boleści na dnie duszy i żołądka. Doktór Pedro Rezio starał się go przekonać, że potrawy letkie, w małej ilości podawane, umysł ożywiają, co jest najpożyteczniejsze tym, którzy na urzędach znakomitych są osadzeni, gdzie więcej sił rozumu potrzeba niż ciała. Dzięki tym sophizmom Sanczo głód cierpiał, tak iż w głębi serca przeklinał swój urząd i tego, kto mu go dał. Z tem wszystkiem, mimo głodu i konserw suchych, tegoż dnia przystąpił do sądów. Pierwszą rzeczą, która mu się nadarzyła, były pytania do rozeznania, zadane mu przez pewnego cudzoziemca, w przytomności marszałka i innych osób. WPanie — rzecze — wielka rzeka przedziela na dwie części jedną majętność. Niechże Wasza Wielmożność słucha pilnie z swojej łaski, bo jest to rzecz wielkiej wagi i trochę do zrozumienia przytrudna. Przydam, że na tej rzece znajduje się most, zaś u jego wylotu stoi szubienica i dom trybunalski, w którym osadzeni są czterej sędziowie, aby rozsądzali ściśle, według prawa ustanowionego od pana tej rzeki, mostu i majętności. Prawo to jest takowe: Kto przechodzi przez most od brzega do brzega, winien pierwej zeznać pod przysięgą, skąd i dokąd idzie. Jeżeli powie prawdę, niechaj go przepuszczą wolno, ale jeżeli skłamie, niechaj będzie obwieszony na tej szubienicy, bez odpuszczenia. Gdy to prawo i jego surowy warunek już powszechnie wiadome się stały, wielu przez most tam i nazad przeszło; jeżeli z ich zaprzysięgłych obwieszczeń poznano, że prawdę mówili, sędziowie wolno ich przepuszczali. Trafiło się jednak pewnego razu, iż gdy kazali złożyć przysięgę pewnemu człekowi, ten zaprzysiągł, iż szedł tylko po to, aby być obwieszony na szubienicy, co tam stała. Sędziowie jęli roztrząsać przysięgę, mówiąc: do siebie: „Jeżeli wolno go puścimy, okaże się, że fałszywie przysięgał, za co, według prawa, winien umrzeć, jeżeli go jednak powiesimy, przysięga jego, że szedł, po to, aby na szubienicy zawisnąć, prawdziwą się stanie, zaczem winien być wolno odpuszczony. Teraz sędziowie pytają WPana gubernatora, co mają uczynić z tym człowiekiem? Trwając w niepewności, posłali mnie do WPana z prośbą, aby Wasza Miłość, która przez rozgłos powszechny słynie z bystrego umysłu, zechciała wyrazić swoje zdanie w tej zawikłanej i trudnej sprawie.
Sanczo, wysłuchawszy wszystkiego, co ten człek powiadał, taką dał odpowiedź:
— Mówiąc prawdę, panowie sędziowie, którzy cię tu przysłali, mogli się byli bez tego obejść, gdyż jestem człekiem, co ma więcej rozgłosu, niźli bystrości. Jednak powtórz mi jeszcze raz zapytanie tak, abym je dobrze ujął, może być, że utrafię w samo sedno. Jeszcze dwa razy powtórzył przybyły to, co był przedtem zapowiedział. Wreszcie Sanczo rzekł: — Według mego mniemania, sprawę tę można rozeznać w tem mgnieniu oka, a to tym sposobem: Ten człek przysiągł, że go obwieszą na szubienicy; jeżeli umrze okaże się, że przysiągł prawdziwie, a zatem winien być według prawa uwolniony i przejść przez most. Jeżeli jednak życia nie postrada, popełni kłamstwo, a przeto należałoby go obwiesić.
— Jest tak właśnie, jak to WPan gubernator wyraża, odparł wysłaniec — co się zaś tyczy dokładności i mądrości, z jaką sprawa ujęta została, nie trzeba tu nic przydawać ani odejmować.
— Powiem zatem — rzecze Sanczo — aby jedną część tego człeka, co prawdę rzekła, wolno przepuścić, drugą zaś, co zełgała, powiesić. Tą modłą warunek przejścia przez most będzie uiszczony najściślej.
— Na to, WPanie gubernatorze — odparł przybyły — trzeba, aby ten człek został na dwie części, jedną kłamliwą, a drugą prawdziwą, podzielony. Nie może się to stać jednak, bez odjęcia mu życia. W ten sposób, nie dopełni się niczego, z wymagań prawa, które musi być koniecznie uiszczone.
— Posłuchaj mój poczciwcze — rzecze Sanczo — albo ja jestem głupcem, albo też on ma tyle przyczyny — aby umrzeć, jak aby żyć i przez most przejść. Jeżeli tedy prawda go uwalnia, to kłamstwo go potępia. Jeżeli tak jest, jak jest w samej rzeczy, mniemam, że winieneś powiedzieć sędziom, co cię tu przysłali, iż jeżeli równy powód jest stracić go, jako i wybawić, tedy niechaj go puszczą, gdyż zawsze na większą pochwałę zasługuje dobry, niż zły uczynek; taki wyrok własną moją rękąbym podpisał, gdybym pisać umiał. To, co powiadam, nie z mojej głowy wychodzi, przyszła mi bowiem na pamięć przestroga, którą mi mój pan, Don Kichot, między innymi udzielił tego wieczora, nim się od niego odłączył, dla sprawowania urzędu na wyspie; to jest, że gdy sprawiedliwość ma sprawę wątpliwą do rozeznania, abym się zawsze do litości skłaniał. Bogu najwyższemu chwała, że sobie o tem w tej godzinie przypomniałem.
— To prawda — odparł marszałek — co się mnie tyczy, to myślę, że sam Likurg, który nadał prawa Lacedemończykom, nie wydałby lepszego wyroku, niż wielki Sanczo Pansa. Niech się na tem zakończą posłuchania tego rana. Pójdę rozkazać, aby panu gubernatorowi dano na obiad wszystko, czego jego apetyt zażąda. — Tego właśnie mi trza — odparł Sanczo — byleby bez wykrętów! Niechaj mi jeść dadzą, później zaś sprawy największych zawiłości i zatrudnień mogą mi się sypać na głowę, w tem oka mgnieniu wszystkie je rozwikłam.

Marszałek dopełnił danego przez się słowa, bowiem wyrzuty sumienia nie zezwoliły mu na morzenie głodem tak mądrego gubernatora, zwłaszcza, że miał twardy zamysł tejże nocy z nim skończyć, wypełniając zadanie, na jego barki włożone. Gdy Sanczo, który tego dnia posilił się obiadem, wbrew aphorizmom i regułom doktora Wynochastąd, wstawał od stołu, wpadł do sali umyślny, niosąc list od Don Kichota do gubernatora. Sanczo rozkazał sekretarzowi, aby pismo na stronie przeczytał, zaś na przypadek, jeśli nic ważnego, ani tajnego w niem nie znajdzie, później w głos wszystko powtórzył. Sekretarz, spełniwszy wolę Sancza i list odczytawszy, rzekł w te słowa: — Można pismo bez nijakich zatrudnień przeczytać, bowiem to, co pan Don Kichot do Waszej Miłości pisze, zasługuje, aby było wydrukowane złotemi literami.
LIST DON KICHOTA Z MANCZY DO SANCZO PANSY, WIELKORZĄDCY WYSPY BARATARJA.

Właśnie, gdym oczekiwał wieści o twej niedbałości i głupich postępkach, dostałem, przyjacielu Sanczo, uwiadomienie o twej roztropności. Gorący dank składam za to niebu, które z prochu biedaków podnosi, zaś głupców w ludzi mądrych i rozważnych przemienia. Mówią mi, że rządzisz, jakbyś był człowiekiem i że, będąc nim, czynisz pozór bydlęcia, taką bowiem się odznaczasz pokorą. Pragnę jednakoż, abyś wiedział, Sanczo, że nieraz jest rzeczą potrzebną wielce, przez wzgląd na dostojeństwo urzędu, pokorę swego serca poświęcać. Pozór osoby, na wielkie urzędy wystawionej, winien być nawszem zgodny z tem, czego od niej żądają, nie zaś na miarę tego, k‘czemu podła i niska kondycja ich wiedzie. Nie myślę, wierę, wcale, abyś miał być piórkosiem i błyskotkami się obwieszał. Bądź zawsze godnie przyodziany, pamiętając o tem, że pniak przystrojony na pień wcale nie wygląda. Skoro jesteś sędzią, nie trza ci się ubierać jak żołnierz, bądź zawsze odziany, stosownie do urzędu, jaki sprawujesz, zawsze koło siebie chędogi i czysty.
Chcąc pozyskać serca swoich poddanych, dwie rzeczy przed innemi uczynić musisz. Pierwsza jest, abyś był porównu dobry dla wszystkich (już ci kiedyś o tem namieniałem), druga, byś dbał o żywności obfitość, bowiem nic bardziej ludzi ubogich do kolery nie przywodzi, jak głód i drożyzna.
Wielu edyktów nie wydawaj, a jeśli już wydać je musisz, dbaj aby słuszne były, przedewszystkiem zaś, pilnie wypełniane, bowiem prawa, które w zachowaniu nie są, niczem się nie różnią od praw, co ich na świecie niema. Przeciwnie wcale, świadczą jeno o tem, że książę, mający dość mądrości i władzy, aby je ustanowić, nie posiada mocy, któraby im poszanowanie zapewniła. Prawa, które napełniają strachem, a zarazem przestrzegane nie są, mają nijakie podobieństwo do belki — króla żab. Na początku strachały się jej wielce, potem jednakoż wielką pogardę do niej żywić zaczęły, i drwiny z niej strojąc, wskakiwały na nią uciesznie.[143]
Bądź ojcem dla cnotliwych i ojczymem dla występnych. Nie wolno ci ani zbytnią surowością, ani też zbytnią dobrodusznością się odznaczać. Dzierż się pośrodku między temi krańcami. Na tem właśnie cała mądrość się zasadza.
Odwiedzaj więzienia, jatki i targi. Przytomność wielkorządcy w takich miejscach nie jest bez wielkiego znaczenia. Pocieszaj więźniów nadzieją rychłego rozpatrzenia ich sprawy. Bądź postrachem rzeźników, wówczas, gdy oszustwa na wadze praktykują, a takoż dla tej samej racji i przekupek.
Nie pokazuj się nigdy (choćbyś i nim był przypadkiem, chocia, jako tuszę, nim nie jesteś) człekiem pysznym, rozpustnikiem i żarłokiem, gdy bowiem poddani twoi i ci, co cię otaczają, skłonność twą poznają, zaraz swoją baterję wrażą w tę stronę skierują, tak iż skończysz nędznie w otchłani zguby.
Czytaj i odczytuj, myśl i przemyślaj rady i nauki, jakie ci dałem na piśmie przed twym wyjazdem na wielkorzędstwo. Znajdziesz z nich, jeśli tylko przestrzegać ich będziesz, pomoc w każdej chwili, gdy trza będzie przemagać trudy i trudności, które, na każdym kroku, na gubernatorów czekają.
Napisz do swych dobroczyńców i wdzięczny się okaż. Niewdzięczność jest córką pychy i jednym z największych grzechów. Człek, będący wdzięcznym dla tych, co mu dobro wyświadczyli, daje poznakę, że i Bogu wdzięczny będzie, za jego łaski, każdego dnia świadczone.
Księżna pani wysłała pokojowca z szatę dla ciebie, a takoż z sukniami dla Teresy. Każdej chwili czekam jej responsu. Szwankowałem nieco na zdrowiu z przyczyny ataku kotów na moje nozdrza. Nic to jednakoż, jeśli mam bowiem czarnoksiężników, którzy mnie prześladują, nie brak mi i takich, co mnie bronią.
Donieś mi zali marszałek, który przy tobie bawi, ma niejaką wspólność z uczynkami grabini Trifaldi, co podejrzewałeś, a takoż o wszystkiem, co się zdarzyło, daj obszerne uwiadomienie. Droga jest krótka, zwłaszcza, że chcę niedługo wzgardzić tem życiem, pełnem wczasu — jakoże do niego się nie urodziłem. Pewne nowe zatrudnienie, jak mniemam, będzie przyczyną utraty łaski książęcej. Chocia wielce mi na niej zależy, przecie się zbytnio tem nie martwię. Muszę poczynać sobie tak, jak tego po mnie moja profesja wymaga i z nią, a nie z ukontentowaniem księstwa się liczyć, zgodnie z ową maksymą: Amicus Plato, sedmagis amica veritas. Piszę ci owo powiedzenie po łacinie, gdyż jak tuszę, nauczyłeś się tego języka, od czasu, gdy jesteś wielkorządcą. Polecam cię Bogu, aby cię chronił i strzegł.

Twój przyjaciel
DON KICHOT Z MANCZY.
Sanczo wysłuchał pilnie całego listu. Wszyscy, którzy jego zawartość poznali, mieli pismo za mądre i wielce je zachwalali. Wielkorządca zaraz od stołu się podniósł i zawoławszy na sekretarza, udał się z nim pospołu do swojej komnaty. Tam, bez żadnej odwłoki, postanowił zaraz panu swemu, Don Kichotowi odpowiedzieć. Rzekł tedy do sekretarza, aby nic nie odejmując, ani nic nie przydając, napisał to, co mu powie. Sekretarz wolę gubernatora wypełnił i napisał list, który tak powiada.
LIST SANCZO PANSY DO DON KICHOTA Z MANCZY

Tak jestem różnemi sprawami pochłoniony, że nie mam czasu, aby się w łeb podrapać, albo paznogci sobie uciąć; dla tej przyczyny ogromnie wielkie mi urosły, czemu chyba sam Bóg zaradzi. Mówię to, ukochany mój panie, aby Wasza Wysokość nie niepokoił się, że aż do dziś nie dałem uwiadomienia o tem, jak mi się wiedzie na tem wielkorządstwie, gdzie większy głód cierpię, niż wówczas, gdyśmy we dwóch błąkali się po pustaciach i lasach.
Jego Dostojność, książę i mój pan, pisał do mnie któregoś dnia, ostrzegając mnie, że jacyś zdrajcy zakradli się na wyspę w tym celu, aby mnie uśmiercić, aliści ja do tych pór nie odszukałem żadnego, krom jednego doktora, który ani chybi jest przez mieszkańców wyspy opłacany, po to, aby zabijał wszystkich gubernatorów, tu przyjeżdżających. Nazywa się ów medyk Pedro Recio, rodem z Wynochastąd. Azaż, Wasza Miłość, znając już to imię, nie przyzna mi racji, iż obawiam się, abym nie umarł w jego rękach? Ów doktór powiada, że nie leczy chorób, które już ciało nękają, jeno, że je uprzedza i wstręty im czyni zanim się pojawią. Medykamenty, któremi się posługuje, to post i jeszcze raz post, dopóki człek nieszczęsny pozoru szkieletu nie przybierze, tak jakby słabość nie była większem złem, niźłi gorączka.
Wreszcie każe mi zemrzeć z głodu, ja zasię już umieram z wściekłości. Myślałem, że pojadę na to wielkorządstwo, aby jeść do syta gorące potrawy i pić zimne trunki a takoż zażywać wczasu na tkaninach z Holandji i na puchach przewybornych, tymczasem przybyłem tu, aby pokutę odprawiać, niby jakowyś pustelnik. Jakoże wcale mi to po myśli nie jest, pragnę, aby mnie stąd djabeł porwał, gdzieś na cztery wiatry.
Do tych pór nie podjąłem jeszcze żadnego haraczu, ani też nie widziałem intraty, należnej z prawa. Nie wiem, czemu to przypisać, gdyż powiadano mi przecież, że wszystkim gubernatorom, na tę wyspę przybywającym, mieszkańcy, jeszcze przed przybyciem, dają lub pożyczają siła pieniędzy i że ten obyczaj jest pilnie przestrzegany, na wszystkich wielkorządstwach.
Którejś nocy, obchodząc miasto, napotkałem piękne dziewczę, w przebraniu mężczyńskiem, oraz jej brata w białogłowskim stroju. Marszałek mój zakochał się w panience i zaraz umyślił z niej małżonkę swoja zrobić, ja zaś wybrałem otroka na zięcia dla siebie. Będziemy gadali dzisiaj z rodzicem tych dwojga, który się zwie Diego della Liana i jest szlachcicem oraz tak starym chrześcijaninem, jak tego tylko żądać można.
Odwiedzam place targowe, tak jak mi wasza Dostojność radził. Wczoraj zdybałem przekupkę, która sprzedawała świeże orzechy. Sprawdziłem, ze w półćwiartce świeże orzechy ze staremi i zgniłemi w pomieszaniu leżą. Odebrałem jej orzechy, aby je dać dzieckom, uczącym się pilnie w szkołach, które już będą umiały dobro od zła odróżnić, jej zasię zakazałem pokazywać się na targu przez dni piętnaście. Mówiono mi, że wielce rozumnie zarządziłem. Muszę Wam rzec, Wasza Miłość, że tutejszy lud uważa, iż nie ma gorszych stworzeń niźli te przekupki, bowiem wszystkie są białogłowami bez wstydu, duszy i umiarkowania. Ja takoż tak mniemam, sądząc po tych, które w innych miastach widziałem.
Jestem niepomiernie uradowany, że Jej Miłość Księżna pisała do Teresy, posyłając jej upominek, o którym Wasza Dostojność wspomina. Postaram się odwdzięczyć, gdy stosowna pora potemu przyjdzie. Niech Wasza Dostojność ucałuje księżnie ręce i rzeknie jej odemnie, że nie włożyła swej dobroci w worek dziurawy, jak się o tem sama później dowodnie przekona.
Nie chciałbym, aby Wasza Miłość miał jakieś przykrości i spory z naszymi dobroczyńcami, bowiem wiem, że gdy się z nimi niezgoda zacznie, wszelkie zło na mnie się skrupi. Krom tego, nie byłoby rzeczą szlachetną i zacną, gdybyście Wy, panie, co mnie wdzięczności uczycie, okazali się sami niewdzięcznymi wobec tych, którzy wyświadczyli Wam tyle dworności, zgotowawszy tak wspaniałe w swym zamku przyjęcie.
Nie mogę pojąć, co powiadacie o podrapaniu Was przez koty. Mniemam, że jest to jedna z owych sztuczek, które złośliwi czarnoksiężnicy tak często Wam płatają. Dowiem się o wszystkiem szczegółowie przy naszem pierwszem spotkaniu. Chciałem Wam posłać jakiś upominek, ale sam nie wiem co — może kilka rurek od encmy. Na tej wyspie bardzo kształtownie je wyrabiają, razem z pęcherzami. Jeśli wielkorządstwO przy mnie pozostanie, postaram się przesłać Wam coś tą albo inną modłę.
Jeśli moja Teresa Pansa list napisze, niech Wasza Dostojność umyślnemu zapłaci i pismo mi przyśle. Spragnion jestem wieści o moim domu, żonie i dzieckach. A teraz niech Bóg zachowa Waszą Miłość przed wszystkimi złośliwymi czarnoksiężnikami, mnie zasię wydobędzie w dobrem zdrowiu i spokoju z tego wielkorządstwa. Powątpiewam, aby się tak stać mogło. Ostawię je razem z życiem, po kuracji doktora Piotra Redo rodem z Wynochastąd.

WASZEJ MIŁOŚCI POKORNY SŁUGA
SANCZA PANSA, GUBERNTOR
WYSPY BARATARJA

Sekretarz zamknął pismo i wyprawił bez zwłoki posłańca. Tymczasem zebrali się żartownisie, aby naradzie się, jak Sanczę z urzędu złożyć i z wyspy wygnać. Ranek tego dnia spędził Sanczo na wydawaniu rozkazów, do dobrego rządzenia wyspą należących. Postanowił zatem, aby nie było już przekupniów żywności i aby wino, bez nijakich zatrudnień, zewsząd sprowadzać było można, pod tą jednak kondycją, by wymieniony był kraj i strona, skąd ono pochodzi, a to w celu ustanowienia ceny, zgodnie z jego zacnością i sławą, zaś wino z wodą mieszane i fałszywem imieniem zwane, karze śmierci podlegać miało.
Gubernator obniżył cenę na wszystkie rodzaje butów, zwłaszcza zaś trzewików, które zbytnio drogie mu się wydały. Określił zapłatę dla służebnych, którzy wodzy swej pofolgowawszy, uganiali się po polach chciwości. Wielkie kary naznaczył na tych, którzy dniem i nocą piosenki rozwiązłe i pełne lasciwji śpiewali. Rozkazał, aby żaden ślepiec nie ważył się wierszyczkami cudów opiewać, chyba gdyby dowiedzione zostało, iż to, o czem śpiewa, prawdą jest rzetelną, — zdało mu się bowiem, iż większość tych cudów, o których ślepi śpiewają — są fałszywe i zmyślone, ku krzywdzie prawdziwych.

Naznaczył alguazila biednych nie poto, aby prześladował tych, co w samej rzeczy w niedostatku się nurzają aliści, aby badał, czy istotnie są ubodzy, bowiem, pod pokrywką rzekomej choroby czy ran zadanych wielu złodziejów i pijaków się ukrywa[144]. Mówiąc węzłowacie, tyle słusznych praw ustanowił, że do dziś przestrzegane są one w tem miejscu, a zowią się „konstytucją wielkiego gubernatora, Sanczo Pansy“.

KAPITULUM LII
KTÓRE OPOWIADA O PRZYGODZIE DRUGIEJ OCHMISTRZYNI DOLORYDY LUB ZASMUCONEJ, ZWANEJ TAKŻE OD JEJ IMIENIA, DON JA RODRIGUEZ

Cyd Hamet powiada, że Don Kichot, ozdrowiawszy ze swych podrapań, przyszedł do tej myśli, że życie próżne, jakie prowadził w tym zamku, było całkiem przeciwne profesji rycerstwa błędnego, do którego zakonu należał; umyślił zatem pożegnać księstwo, aby udać się do Saragossy i wziąć udział w gonitwach, które w tym czasie miały się tam odprawiać. Mniemał, że jako zwycięzca otrzyma tam w nagrodę zbroję piękną, jak to jest w obyczaju w turniejach rycerskich. Pewnego dnia, siedząc u stołu z księstwem, miał już oświadczyć im zamysł swego przedsięwzięcia i prosić o odpuszczenie go, gdy wtem we szły przez główne drzwi komnaty dwie damy (które później dopiero za takie uznał) całe w żałobie, od stóp do głowy. Jedna z nich, zbliżywszy się do Don Kichota, padła, jak długa do nóg naszego rycerza i, przyciskając usta do jego stóp, poczęła wydawać tak bolesne, smutne i głębokie westchnienia, że wszyscy ci, którzy ją widzieli i słyszeli, pomieszani zostali. Książe i księżna domyślali się, że musi to być jakaś nowa sztuczka, co ją ich ludzie na psotę Don Kichotowi wynaleźli, widząc jednak gwałtowność, z jaką ta dama płakała, wzdychała i jęczała, sami nie wiedzieli, co o tem myśleć i trwali w zastanowieniu, dopóki Don Kichot, zdjęty litością, nie podniósł strapionej niebogi z ziemi, prosząc ją, aby zdjęła zasłonę z twarzy, zalanej łzami. Dama usłuchała prośby rycerza i okazała to, czego nikt się nie spodziewał: oblicze donji Rodriguez, ochmistrzyni książęcego domu. Druga dama była jej córką, której syn bogatego wieśniaka niecnotę wyrządził. Wszyscy, którzy znali ochmistrzynię Rodriguez, zadziwili się srodze, osobliwie, zaś księstwo, bo chociaż poczytywali Rodriguez za stworzenie głupie i z rozumu obrane, nie sądzili jednak, że będzie ona zdolna do podobnych szaleństw.
Mówiąc pokrótce, dama Rodriguez, obróciwszy się do księcia i księżnej, rzekła: „Proszę najpokorniej Wasze Wysokości, o pozwolenie rozmówienia się z panem Don Kichotem, gdyż jest to konieczne, abym wyszła z honorem z zatrudnienia, w które mnie wprawiła swywola zuchwałego niegodziwca“. Książę odparł, że daje przyzwolenie i że dama Rodriguez może oznajmić śmiało panu Don Kichotowi o wszystkiem, co zechce. Wówczas dama, obróciwszy się do naszego rycerza, rzekła: — Przed niewielu dniami, waleczny rycerzu, oznajmiłam Wam zdradę i podstęp, jakich użył ów gbur niegodny, aby osławić moją córkę najdroższą i nieszczęśliwą, która tu się przytomna znajduje. Przyrzekłeś mi, WPan, podjąć się jej obrony i naprawić krzywdę, jej uczynioną. Owóż dowiaduję się teraz, że zamierzasz z tego zamku wyjeżdżać, aby wyruszyć na poszukiwanie przygód, które oby ci Bóg pomyślne zdarzył. Dlatego pragnęłabym, abyś Wpan, wprzód nim w drogę wyruszysz, wyzwał tego zuchwałego prostaka i przymusił go, iżby się ożenił z córką moją, dopełniając obietnicy, co ją dał, nim jej plugastwo wyrządził. Sądzić, aby książę, mój pan, uczynił mi sprawiedliwość, to szukać gruszek na wierzbie, z przyczyny tajnej okoliczności, o której WPanu namieniłam. Niechaj Bóg da Waszej Miłości zdrowie wyborne, mnie zaś i córki mojej nie opuszcza.
Don Kichot odparł z najwyższą i uroczystą powagą: — Wstrzymajcie swe łzy, pani ochmistrzyni, lub lepiej rzekłszy, otrzyjcie je i pohamujcie te wzdychania. Podejmuję się uczynić słuszność jej córce, która lepiejby była uczyniła, nie dając pochopnie wiary obietnicom jednego z tych miłośników, którzy łatwo zwykli obiecywać, a rzadko słowa dotrzymać. Tak zatem, za pozwoleniem Księstwa Ichmościów, zaraz wyruszę, aby tego zuchwałego młodzieńca odszukać; zaś odnalazłszy go, wyzwę go na pojedynek i uśmiercę tylekroć, ile razy odmówi uiścić swego przyrzeczenia. Najistotniejszym obowiązkiem powołania rycerskiego jest przebaczać pokornym i karać wyniosłych, chcę rzec, być pomocny uciśnionym i wygubiać prześladowców. — Nie potrzeba się WPanu turbować — rzekł książę — szukaniem tego gbura, na którego uskarża się pani ochmistrzyni; również nie ma potrzeby żądać ode mnie zezwolenia na wyzwanie go. Trzymam go za wyzwanego dostatecznie i podejmuję się posłać mu to wyzwanie, aby je przyjął i stanął tu na zamku, aby odpowiedzieć. Dam wolne pole obu rycerzom, z zachowaniem warunków, w takich spotkaniach przyzwoitych, jednakich obydwóm udzielając praw i słuszności, do czego obowiązani są panowie i książęta, dozwalający na takie spotkania, w granicach swych posiadłości.
— Z tym glejtem a przyzwoleniem, Waszej Wysokości — odparł Don Kichot — oświadczam na ten raz i chwilę, że odstępuję praw szlachectwa, poniżając się do stanu obraziciela i równając się z nim, aby go uczynić zdolnym do potykania się ze mną. Chociaż więc tu obecny nie jest, wyzywam go dlatego, iż był wiarołomcą i zdradził tę biedną panienkę, która dawniej była dziewicą, teraz zaś już nią nie jest, z jego, winy; chcę, aby dotrzymał słowa i pojął ją w prawe stadło, albo też zginął w tym pojedynku. To rzekłszy, zdjął jedną rękawicę i rzucił ją na środek sali. Książę podniósł ją, powtarzając, że przyjmuje wyzwanie, w imieniu swego wasala, i że naznacza dzień spotkania szósty od dzisiejszego, zaś miejsce bitwy na dziedzińcu zamku, ze zwykłą bronią rycerzy: dzidą, tarczą, koszulką drucianą i innym rynsztunkiem, dobrze przejrzanym przez sędziów spotyczki, tak, aby nie było zdrady, podejścia lub jakiegoś inkluza. Aliści nadewszystko trzeba wprzód — przydał książę — aby poczciwa ochmistrzyni i ta panienka — winowajczyni poruczyły sprawę swoją JWPanu Don Kichotowi i na niego się zdały, bowiem w przeciwnym razie nic nie będzie można uczynić i całe to wyzwanie bez skutku pozostanie.
— Powierzam swoją sprawę JWPanu Don Kichotowi — odparła ochmistrzyni, „I ja takoż“ — dodała jej córka, cała tonąca we łzach i pełna wstydliwości.
Gdy umowa już została zawarta i gdy książę namyślił się, co mu w tym wypadku uczynić należało, damy w żałobie opuściły komnatę. Księżna rozkazała, aby poczynając od tego dnia, nie były traktowane jako białogłowy na jej służbie pozostające, lecz jako damy-błędne, które przybyły do jej domu, aby sprawiedliwości się domagać. Wyznaczono im zatem osobną komnatę, jak dla gości, ku niemałemu zadziwieniu służby dworskiej, nie wiedzącej, czegoby można spodziewać się, po prostactwie i bezczelności damy Rodriguez i jej córki.
Tymczasem, jakby na dopełnienie tego święta i ostatnich na uczcie wetów, wszedł do sali zamkowej paź, który woził był listy i upominki do Teresy Pansy, żony gubernatora Sanczo Pansy. Księstwo wielkie ukontentowanie odnieśli z jego przybycia, pragnęli bowiem dowiedzieć się, co mu się przydarzyło w jego podróży. Poczęli rozpytywać się zatem, jednakoż paź im odpowiedział, że nie może opowiedzieć o wszystkiem, w krótkich słowach, a do tego w przytomności tak wielu osób — prosił przeto, aby Ich Wysokoście odłożyć zechciały wysłuchanie tej opowieści do chwili, gdy pozostaną sami, tymczasem zaś zabawiły się listami. Rzekłszy te słowa, wyciągnął zza pazuchy dwa listy i powierzył je rękom księżnej. Na jednym z nich widniał napis: List do JWPani Księżnej, która nie wiem, gdzie się znajduje, na drugim: Do mego męża Sanczo Pansy, gubernatora i wielkorządcy wyspy Baratarja, któremu oby Bóg zdarzył więcej szczęśliwych lat, niźli mnie samej.
Księżna cała drżała z niecierpliwości, takiem bowiem pragnieniem pałała, aby list ten jaknajprędzej przeczytać. Wkońcu otworzywszy, przeczytała go na stronie, upewniwszy się zasię, że może go także w głos przeczytać, tak, aby książę i wszyscy przytomni z nim się zapoznać mogli, odczytała co następuje:

LIST TERESY PANSY DO KSIĘŻNEJ

List, który podobało się Waszej Wysokości napisać do mnie, sprawił mi radość niezmierną, bowiem, prawdę rzekłszy, bardzo go pożądałam. Łańcuch korali jest piękny nad podziw, zaś ubiór myśliwski mego męża wcale za nim w tyle nie pozostaje. Cała wieś weseliła się z tego bardzo, że JWPani Księżna uczyniła gubernatorem mego męża, Sanczo Pansę, chociaż nikt temu wierzyć nie chce, zwłaszcza zaś bakałarz Samson Karrasko i pleban Mikołaj. Ja jednak, mówiąc prawdę, wcale o to nie dbam; ponieważ jest tak, jak jest, niechaj każdy gada, co sam chce. Mimo to, samabym w to niewierzyła, gdybym na własne oczy nie ujrzała łańcucha i sukni myśliwskiej, bowiem wszyscy w tej wsi trzymają mego męża za ociężałego prostaka i mówią, że prócz rządzenia stadem kóz, do żadnych innych rządów sposobny nie jest. Niechaj Bóg nim kieruje i prowadzi go najlepiej, wiedząc, że dzieci jego nurzają się w potrzebie. Co się mnie tyczy, Wasza Miłość, to umyśliłam (za pozwoleniem Waszej Wysokości) w tych dniach jechać do dworu, w karocy, aby tysiącom zazdrośników, o których już namieniłam, oczy na wierzch wylazły. Dlatego też proszę Waszą Wysokość, napisać do mego męża, zlecając mu, aby mi przysłał zaraz grosiwa niemało, bo u dworu jest wiele wydatków, chleb kosztuje reala, zaś funt mięsiwa trzydzieści maravedis, która to cena przez władze została ustanowiona. Jeżeli nie chce, abym jechała, niechaj zaraz mnie uwiadomi, bo mi nogi same skaczą do drogi. Moje sąsiadki i przyjaciółki powiadają, że jeżeli się wybiorę do dworu z dziećmi okazale i dobrze strojna, mąż mój stanie się znany bardziej przeze mnie, niż przez siebie samego.
Wszyscy będą się pytać mego powoziciela: „Co to są za damy, siedzące w korocy?“ — On zaś odpowie: „To Jejmoście, żona i córka JWPana Sanczo Pansy, rządcy wyspy Baratarja“. Tym sposobem Sanczo będzie rozgłoszony, ja zaś wysławiona najlepiej, jak to tylko być może, w Rzymie i gdzieindziej. Bardzo mnie to gryzie, że żołędzie tego roku nie obrodziły się u nas, jednakoż posyłam Waszej Wysokości prawie półkorca tych żołędziów, które sama po lasach zbierałam. Żałuję, że nie są tak duże, jak jajca strusie. Proszę, aby Wasza Wysokość nie zaniedbała napisać do mnie, ja zaś nie omieszkam zaraz zawiadomić Jej o mojem zdrowiu, jako i o wszystkiem, co się dzieje we wsi, gdzie pozostaję, prosząc Boga o zdrowie dla Waszej Wysokości. Sanczyka, córka moja, i Sanczyk, syn,

Całuję ręce Waszej Wysokości
TA, CO MA WIĘCEJ CHĘCI WIDZIEĆ, JĄ, JAK PISAĆ... JEJ ŻYCZLIWA SŁUGA... TERESA PANSA, ŻONA PANSY, RZĄDCY.
Ten list ucieszył wielce przytomnych, zwłaszcza zaś księstwo. Księżna spytała Don Kichota, czyby nie sądził za nieprzyzwoitość odpieczętować list do wielkorządcy, mniemała bowiem, iż wyborny być musi. Don Kichot odparł, że otworzy go sam, aby pociechę sprawić. Uczyniwszy to, obaczył, że był tak napisany:
LIST TERESY PANSY DO SANCZO PANSY, JEJ MĘŻA

Odebrałam twoje pisanie, mój Sanczo ulubiony, i przysięgam ci na świętą wiarę chrześcijańską, że zaledwie dwóch palców nie dostawało, abym z radości nie oszalała. Widzisz, mój miły, gdym usłyszała, żeś został wielkorządcą, małom się na mniejscu nie rozpukła z pociechy, boś o tem słyszał dobrze, że radość, tak jak żałość, może umorzyć człowieka. Sanczyka, twoja córka, zeszczyła się po kolanach, ani się spostrzegłszy, tak była bowiem ukontentowana. Rozłożyłam przed sobą suknię, coś mi przysłał, korale, od księżnej pani, włożyłam na szyję, listy zaś w ręku trzymałam, i mimo, że posłaniec był przytomny, zdawało mi się, że wszystko, com na jawie widziała i macała, snem było, bo któżby temu kiedy uwierzył, żeby kozopas mógł zostać wielkorządcą wyspy? Wiesz dobrze, co moja matka nieboszczka mówiła, iż trzeba długo żyć, aby wiele zobaczyć. Mówię ci to dlatego, że się spodziewam więcej zobaczyć, gdy pożyję i nie zaspokoję się, dopóki cię nie będę oglądać dziarżawcą podatkowym, albo celnikiem. Chociaż powiadają, że są to djabłem podszyte urzędy, przecie wodę na swoje koło ciągną. Jejmość pani księżna oznajmi ci, ze mam chęć jechać do dworu, pomiarkuj, czy to będzie dobrze, czyli też źle i napisz mi swoją wolę. Chcę jechać w karocy, aby ci wstydu nie sprawić.
Pleban, balwierz i bakalarz, a nawet zakrystjan, nie chcą temu uwierzyć, abyś był samorządcą. Powiadają, że to wszystko udanie, albo czary, jakie się zwykły dziać twemu panu, Don Kichotowi. Bakałarz Samson Karrasco odgraża się, że chce jechać do ciebie, aby ci te głupie rządy z głowy wybić, zaś JWPanu Don Kichotowi mózg nadpsowany naprawić. Ja jednakoż śmieję się z tego, patrząc na korale, to złoto dobrze oprawne, i suknię, z której chcę zrobić kabat dla naszej córki. Posyłam żołędzie dla księżnej pani; pragnęłabym, aby ze szczerego złota były. Przyślij mi kilka sznurów pereł, jeżeli je na twojej wyspie noszą. Wieści z tej wsi są takie, że Barrucca wydała swoją córkę za mąż za malarza-paćkarza. Przybył tu do nas, aby malować wszystko, co pod rękę podpadnie. Rada gminna poradziła mu wymalować tarczę herbową Jego Królewskiej Mości nad bramą ratusza. Zażądał dwóch dukatów za swoją fatygę; dano mu je zgóry. Pracował osiem dni i po upływie tego czasu, nic nie namalowawszy, oznajmił, że nie ma nijakiej chęci takich błahych rzeczy malować. Zwrócił pieniądze, które mu dano, i mimo wszystko, ożenił się dzięki sławie dobrego rzemieślnika. To prawda, że zamienił pędzel na motykę i że biega z nią w pole, jak sam szlachcic. Syn Piotra Lobo, przyjął tonsurę i święcenia, chce bowiem księdzem zostać. Minguilla, synowicą Mingo Silvato, dowiedziawszy się o tem, natychmiast wyraziła protest, twierdząc, że obiecał ją w stadło pojąć. Złe języki mówią, że jest od niego brzemienna, ona jednak uporczywie przeczy temu. Oliwki w tym roku nie obrodziły; w całej wsi ani kropli octu znaleźć nie sposób. Przechodziła tędy kompania żołnierzy, trzy dziewczyny wiejskie poszły za nimi. Nie chcę ci pisać gdzie są teraz, być może powrócą, a nawet znajdą takich, co je w stadło wezmą, razem z ich wadami i grzechami brzydkiemi. Nasza mała Sanczyka czuje już wolę bożą — codzień z zarobku swego odkłada dwa grosze i chowa je do mieszka, zbierając na wyprawę. Jednakoż teraz, gdy stałeś się gubernatorem, nie potrzebuje już pracować. Bez troski i trudu otrzyma od ciebie stosowne wiano. Źródło na wsi wyschło. Piorun uderzył w szubienicę; pragnęłabym, aby się ze wszystkimi tak stało! Oczekuję twego odpisania, a takoż postanowienia względem mojej jazdy do dworu.
Niechaj ci Bóg udzieli więcej lat niż mnie, a przynajmniej równie tyle; bowiem nie chciałabym samego cię na świecie pozostawiać.

TWOJA ŻONA
TERESA PANSA
Listy zostały wysławione. Śmiano się z nich, szacowano je wielce i podziwiano. Na dobitek przybył umyślny, który przywiózł list Sanczo Pansy do Don Kichota. Gdy odczytano go również w głos, zaczęto powątpiewać, czy gubernator odznacza się brakiem rozumu. Księżna udała się na swoje pokoje, aby dowiedzieć się od pazia, co mu się przytrafiło we wsi Sanczo Pansy. Opowiedział jej o wszystkiem szczegółowie, nie zapominając o żadnej okoliczności. Paź wręczył księżnej żołędzie, a prócz tego ser, którym obdarzyła go Teresa, mówiąc, że jest wyśmienity i że nie ustępuje wcale serom z Tronchón. Księżna przyjęła te dary z wielkiem ukontentowaniem. Pozostawiamy ich wszystkich, aby opowiedzieć o końcu rządów wielkiego Sanczo Pansy, kwiatu i zwierciadła wszystkich wyspiarskich gubernatorów.

KAPITULUM LIII
O ŻAŁOSNYM KOŃCU, JAKI SPOTKAŁ RZĄDY SANCZO PANSY

„Myśleć, że rzeczy tego świata trwają ciągle w stanie nieodmiennym, znaczy nawszem się mylić. Zdawa się raczej, że życie wkoło krąży, albo kołem się toczy. Po wiośnie następuje lato, po lecie jesień, po jesieni zima, po zimie znów wiosna i tak czas nieustawnie się obraca. Jedynie życie ludzkie zdąża do swego kresu, szybciej niźli wiatr, bez nadziei odnowienia się, chyba że w innem życiu, które niema obrębów, co je ograniczają.“ Tak mówi Cyd Hamet, filozof mahometański. Niektórzy, światła wiary prawdziwej pozbawieni, światłem jeno swego rozumu wspomagając się, k‘temu przyszli, iż pojęli niestateczność i szybką odmianę życia doczesnego i trwałość żywota wiecznego, co nas oczekuje. Nasz autor mówi to tutaj, mając na myśli szybkość, z jaką się skończyło, znikło, w dym się rozwiało i stało się cieniem wielkorządstwo Sanczo Pansy.
Gubernator, siódmej nocy od zaczęcia sprawowania urzędu, spoczywał właśnie w swej łożnicy, nasycony nie tyle winem i chlebem, ile wyroków wydawaniem, przyjmowaniem podań, praw i sankcyj ustanawianiem i gdy sen, mimo głodu, już miał mu zamknąć powieki, usłyszał nagle okropny odgłos dzwonów i wrzask taki, jakby się cała wyspa zapaść miała. Usiadł na łożu i jął nadsłuchiwać pilnie, próbując wymiarkować, coby za przyczyna tego harmideru była. Nie tylko nie mógł dorozumieć się, ale posłyszał, że do wrzawy i do dzwonów odgłosu domieszał się łoskot bębnów i trąb granie; przeto jeszcze bardziej zadziwiony pozostał, pełen strasznej trwogi i zalęknienia. Wyskoczył po chwili z łoża, włożył pantofle na nogi, z przyczyny wilgotności gruntu i, nie wdziewając na się sukni, podbiegł do drzwi komnaty, aby ujrzeć ze dwadzieścia osób, biegnących po gankach z zapalonemi pochodniami i szpadami dobytemi w rękach. Wszyscy wrzeszczeli jak opętani:
— Do broni, do broni, panie Gubernatorze! Do broni, bowiem na wyspę wdarło się mrowie nieprzyjaciół. Zginiemy marnie, jeżeli Wasza roztropność i dzielność nas nie poratuje! Z tym wrzaskiem i furją dobiegli do miejsca, gdzie stał Sanczo, pomieszany i osłupiały z przyczyny tego, co widział i słyszał. Gdy już się zbliżyli, jeden z nich rzekł:
— Uzbrajajcie się, Wasza Miłość, co prędzej, jeżeli me chcecie swej własnej zguby i zniszczenia całej wyspy.
— W co się mam uzbrajać? — zapytał Sanczo. — Cóż ja wiem o zbrojach i o niesieniu pomocy? Trzeba te rzeczy ostawić lepiej memu panu, Don Kichotowi z Manczy, który w tem mgnieniu oka wszystkiemu zaradzi. Ja, biedny grzesznik przed Bogiem, nie znam się wcale na tych bijatykach.
— Ach, panie Gubernatorze — rzecze drugi cóż to znów za miętkość? Niechże Wasza Miłość się uzbraja, przynieśliśmy WPanu broń następną i odsieczną. Wyjdźcie na plac i bądźcie naszym dowódcą, bo to się Wam z prawa należy, jakoże jesteście naszym gubernatorem.
— Niechże zatem do kata mnie uzbroją! — odparł Sanczo.
Wnet mu włożyli na koszulę dwa srogie puklerze, jeden z przodu, drugi z tyłu, nie pozwalając mu nawet sukni narzucić. Przez otwory, które uprzednio uczynili, wydobyli na wierzch jego ramiona, później ścisnęli go dobrze wkoło sznurem, tak iż uwięziony i zamurowany pozostał, między dwoma puklerzami, wyprostowany jak wrzeciono, nie mogąc kolan zgiąć, ani kroku postąpić. Dano mu do ręki lancę, na której się podparł, aby się na nogach móc utrzymać. Gdy go już tak oporządzili, nalegali, aby ruszył przodem, prowadził ich i do walki zagrzewał, jakoże jest ich gwiazdą polarną, gwiazdą zaranną i latarnią, tedy można być upewnionym, że sprawy dobrym torem pójdą.
— Jakże, do djabła, mam iść nieszczęsny — odparł Sanczo — gdy goleniami poruszyć nie mogę, gdyż przeszkadzają mi w tem te ramy, w któreście mnie tak ciasno oprawili? Możecie mnie tylko wziąć na ramiona, zanieść mnie pod jakiś próg i położyć wpoprzek albo wzdłuż, będę tego progu pilnował mojem ciałem i tą lancą.
— Ruszajcie naprzód, panie Gubernatorze — zawołał jeden — to raczej strach, niż tarcze, nie zwala WPanu postąpić kroku. Pospieszajcie, otrząśnijcie się, czas nagli, liczba nieprzyjaciół się zwiększa, hałas się pomnaża, niebezpieczeństwo rośnie.
Na te zaklęcia i przymówki, gubernator spróbował poruszyć się, atoli chcąc postąpić, upadł jak długi z takim rumorem, iż zdało mu się, że się na kawałki roztrącił. Pozostał na ziemi, niby żółw, zamknięty w swojej skorupie, jak połeć wieprzka solonego w dzieży, lub jak łódź, co na ławicy piasku osiadła. Jego upadek nie pobudził do litości przedrwiwaczy, którzy, pochodnie zagasiwszy, jeszcze większego głosu dobyli, larum i zgiełk czyniąc okrutny. Przebiegli po nieboraku Sanczy, brzuch mu tratując i szczękając orężem po puklerzach. Gdyby nie stulił się do kuny i głowy między tarcze nie schował, do gorszych dlań rzeczy przyjśćby mogło. Do tej ostateczności przywiedziony, pot śmiertelny z siebie wydawał i z całego serca Boga prosił, aby go z tego niebezpieczeństwa wydobył. Jedni po nim deptali, drudzy przewracali się na niego, a znalazł się i taki żartowniś, co stanął na nim i stał tak kęs czasu, wydając jakby z wieży rozkazy walczącym i krzycząc:
— Pójdźcie tutaj! Z tej strony nieprzyjaciele następują! Brońcie tego wykuszu; zamknąć tę bramę i schody zatarasować! Dawajcie tu smołę gorącą, roztopioną żywicę i wrzącą oliwę! Na ulicach ustawić szańczyki z materaców!
Mówiąc pokrótce, z wielkim pośpiechem wymienił wszystkie wojskowe narzędzia i sprzęty, do oblężenia i obrony miasta należące. Nieborak Sanczo, potłuczony i zmielony, słuchając wszystkiego i cierpiąc okrutnie, szemrał skroś zęby:
„Niech Bóg zdarzy, aby ta wyspa wkrótce stracona została, a ja, abym umarł albo został oswobodzony od tej strasznej tortury“. Niebo wysłuchało tego wołania i gdy się tego najmniej spodziewał, posłyszał jak wołano: „Zwycięstwo! Zwycięstwo! Nieprzyjaciele rzucili się do ucieczki! Podnieście się, panie gubernatorze, cieszcie się z zwycięstwa i rozdzielcie łup, dobyty na nieprzyjaciołach, dzięki dzielności twego niezwyciężonego ramienia“.
— Niechaj mnie podniosą! — rzekł zbolałym i żałosnym głosem. Dopomogli mu powstać na nogi, a gdy już stanął, rzekł:
— Wroga, którego zwyciężyłem, niech mi gwoździem do łba przybiją. Nie chcę dzielić łupu, dobytego na nieprzyjacielu. Proszę jeno przyjaciela, jeżeli taki się znajdzie, aby mi dał kilka kropel wina i osuszył mnie z tego potu, gdyż czuję się, jakbym był cały w wodzie.
Otarli go. Przynieśli mu wina i uwolnili go z puklerzy. Gdy usiadł na łożu, wpadł w omdlenie ze strachu, wysilenia i nuży. Żartownisie zaczęli żałować, że tak daleko figle swoje posunęli. Gdy jednak Sanczo do zmysłów utraconych przyszedł, uciszył się ich niepokój, który omdleniem Sanczy spowodowany został. Gubernator zapytał, która godzina. Odpowiedzieli mu że już dnieje. Sanczo, nie nie mówiąc, zaczął się ubierać, cały pogrążony w milczeniu. Wszyscy patrzyli nań nie wiedząc, co ma znaczyć ta pospieszność, z jaką suknie na siebie nakłada. Ubrawszy się wreszcie z niemałą ciężkością, (tak był potłuczony i zbity), ruszył powoli ku stajni, otoczony ciżbą przytomnych. Zbliżył się do swego osła, obłapił go, ucałował w łeb i rzekł:
— Pójdź, mój towarzyszu i przyjacielu, wierny wspołeczniku moich trudów i nieszczęść. Dopóki żyłem z tobą, nie myślałem o niczem, jak o napasieniu cię i oporządzeniu twojej burdy; szczęśliwe były moje godziny, szczęśliwe dni i lata. Ale odkąd cię odstąpiłem i wlazłem na szczebel pychy, tysiąc nieszczęść, tysiąc trosk i cztery tysiące kłopotów i przykrości wstąpiło do mojej duszy.
Mówiąc tak, kulbaczył swego osła, bez tego, aby ktoś słowem jednem się doń odezwał. Gdy już osioł miał burdę na sobie, wgramolił się na jego grzbiet, nie bez wielkiego wysilenia i trudu, zas później, obróciwszy się do marszałka, sekretarza, szafarza i doktora Pedra Rezio, jako i do innych przytomnych, rzekł:
— Dajcie mi wolną drogę, moi panowie, i podwoicie mi powrócić do dawnej swobody i dawnego życia, abym zmartwychwstał z teraźniejszej śmierci. Nie przyszedłem na świat poto, aby być gubernatorem i by bronić wysp i miast, przeciwko wrogom, co je napastują. Rozumiem się lepiej na uprawie roli, na kopaniu rydlem i na obcinaniu winnych krzewów w winnicy, niż na ustanawianiu praw i obronie królestw i prowincyj. Świętemu Piotrowi dobrze w Rzymie, chcę przez to rzec, że niech każdy siedzi, gdzie się należy, i pilnuje swego rzemiosła, dla którego się narodził. Mnie przystojniej z łopatą w garści, niżli ze sceptrum gubernatora. Wolę się sycić zupą z czosnku, niżli podlegać twardej opiece niezbytego doktora, który mnie chce głodem zamorzyć. Wolę, powiadam, spoczywać latem w cieniu dębu, zaś zimą wysypiać się zakutany w kabat, skórą owczą podbity, byleby tylko czuć swoją swobodę, niżli spać na płótnach z Holandji i stroić się w skóry kunie i futra sobolowe, ciężar rządzenia na sobie nosząc. Ostańcie z Bogiem WPanowie i powiedzcie księciu, że nagi na świat przyszedłem i nagi się być znajduję, ani nie straciłem, ani nic nie zyskałem; chcę rzec, że bez jednego szeląga, nastałem na te urzędy i bez jednego szeląga stąd odchodzę, przeciwko zwyczajowi gubernatorów innych wysp. Rozstąpcie się i dajcie mi przejazd swobodny, jadę, aby się plastrami obłożyć, gdyż, jak mi się zdaje, wszystkie żebra mam połamane, z łaski nieprzyjaciół, którzy tej nocy przechadzali się po mnie!
— Tego nam WPan nie uczyni, panie Gubernatorze — rzekł doktór Pedro Rezio — dam Waszej Miłości kordjał na obrażenia, który powróci Wam dawny wigor i zdrowie. Co się tyczy posiłków, to przyrzekam Waszej Miłości, że się poprawię i pozwolę jeść w wielkiej obfitości wszystko, na co tylko będziecie mieli wolę.
— Późno, mój miły — odparł Sanczo. — Mam równą chęć tu siedzieć, jak Turkiem ostać. Tych żartów dwa razy powtarzać nie lza. Równie tu nie pozostanę, równie innego urzędu nie przyjmę, choćby mi go dawano, jako potrawę wymyślną między dwoma daniami, jak i bez skrzydeł do nieba nie dolecę. Jestem z rodu Pansów, zaś my wszyscy mamy łby twarde: gdy mówię raz nie do pary, tak być musi, choćby i było do pary i choćby cały świat mówił inaczej. Niech w tej stajni ostaną skrzydła mrówki, które mnie w powietrze uniosły, abym jadał jaskółki i wróble, a my zacznijmy chodzić po ziemi, nogami dobrze napłask. Chocia ich zdobić nie będą trzewiki ze skóry kordobańskiej, pięknie wyrzynanej, przecie nie zabraknie łyka na chodaki. Niech każda owca z drugą owcą chadza i niech nikt dalej nogi nie wyciąga, jak jego suknia sięga. Teraz zaś nie tamujcie mi już drogi, bo się pora późna czyni.
Na to odparł marszałek:
— Nie będziemy sprzeczni odjazdowi Waszej Miłości, panie Gubernatorze, atoli z żalem go utracimy, gdyż chcielibyśmy go zatrzymać, dla jego bystrości umysłu i dowcipu biegłości.
Wiadomo jednak, że każdy gubernator, odjeżdżając z miejsca, gdzie rządził, winien zdać rachunek ze swoich czynności. Spraw się Wasza Miłość z tych dziesięciu dni, w ciągu których władzę sprawowałeś, a później ruszaj w pokoju z Bogiem.
— Nikt tego po mnie żądać nie może — odparł Sanczo — krom księcia, lub człeka, któremu książę to zlecił. Jadę obaczyć się z księciem i zdać mu ze wszystkiego szeroko sprawę. Do tego wyjeżdżając stąd, tak jak wyjeżdżam nagi, daję poznać jawnie, że rządziłem jak anioł.
— Na mą duszę — odparł doktór Rezio — wielki Sanczo Pansa słusznie mówi. Mniemam, że trzeba go wolno puścić; książę będzie go rad widzieć.
Wszyscy byli tegoż zdania. Rozstąpili się przeto, ofiarując się mu towarzyszyć i opatrzyć go we wszystko, co do wygodnej i bezpiecznej podróży należy.

Sanczo rzekł, iż pragnie trochę owsa dla swego siwca, zaś dla siebie pół bochenka chleba i kawał sera. Droga jest tak krótka, że niczego nie potrzebuje. Wszyscy go uściskali, a on ich wzajemnie. Pozostali zadziwieni z jego przemowy i tak nagłej a mądrej decyzji.

KAPITULUM LIV
KTÓRE MÓWI O RZECZACH, TEJ A NIE INNEJ HISTORJI SIĘ DOTYCZĄCYCH

Księstwo nie chcieli, aby wyzwanie ich hołdownika przez Don Kichota, uczynione dla przyczyn, o którycheśmy już namieniali, bez skutku pozostało. A chocia ten młodzian uszedł do Flandrji, aby tylko damy Rodriguez za świekrę nie mieć, wynaleźli na jego miejsce pachołka, Gaskończyka, zwanego Tosilosem, któremu wprzód należycie rozpowiedzieli jak się miał sprawować. Po dwóch dniach książę oznajmił Don Kichotowi, że za cztery dni adwersarz w zbroi rycerskiej stanie na placu, dowodząc, że ta panienka zełgała na pół brody, albo i li na całą brodę,[145] i gdy twierdziła, iż przyrzekł się z nią ożenić. Don Kichot wielce się uradował z tej nowiny. Obiecał sobie, że cudów w tej spotyczce dokaże i za wielkie szczęście poczytywał sobie tę sposobność, która mu pozwoli okazać książęcej parze jak daleko sięga dzielność jego niezwyciężonego ramienia. Pełen wesela oczekiwał upłynięcia tych czterech dni, które, mierzone jego niecierpliwością, czterema wiekami mu się zdały.
Pozwólmy im upływać (tak jak i innym rzeczom upłvwać pozwoliliśmy) i wracajmy do Sanczy, który ni to rad, ni to smutny, jechał na swoim ośle, chcąc odszukać swego pana. Towarzystwo osła przekładał nad wielkorządstwa wszystkich wysp na świecie.
Jeszcze niewiele się był oddalił od swojej wyspy (nie zatroskał się nigdy o rozpatrzenie tej sprawy, czyli wyspą, miastem czy też wsią było miejsce, gdzie rządy sprawował), gdy ujrzał idących naprzeciwko niemu sześciu pielgrzymów, na kijach wspartych. Byli to cudzoziemcy, co śpiewając, o jałmużnę proszą. Gdy się już do niego zbliżyli, ustawili się w dwa szeregi i, dobywszy wszyscy wraz głosu, jęli śpiewać w swoim języku jakąś pieśń, której Sanczo zrozumieć nie mógł, krom jednego słowa: jałmużna, jasno w tej pieśni wyrażonego. Dorozumiał się zatem, że o wziątek w tym śpiewie proszą, a że był miłosierny z przyrodzenia, według tego, co Cyd Hamet powiada, wyciągnął zatem z sakwy połowę chleba i połowę sera, co je w drogę wziął, na opatrzenie swojej osoby, i dał im tę żywność, upewniając niememi znakami, że nic więcej nie ma. Pielgrzymi przyjęli chętnie chleb i ser, wołając:
Güelte, güelte!
— Nie rozumiem — odparł Sanczo — czego żądacie odemnie poczciwcy!
Wówczas jeden z pielgrzymów wyjął spod sukni mieszek i pokazał go Sanczy, z czego giermek wniósł, że pieniędzy się domagają. Sanczo przytknął do gardła wielki palec, zaś drugą rękę rozszerzył, dając im znak, że złamanego szeląga nie ma przy duszy, później zwarł piętami osła, aby ich minąć. Gdy przejeżdżał, jeden z pielgrzymów, bacznie nań spojrzawszy, podbiegł do niego, zarzucił mu ramiona na szyję i zawołał w czystym języku kastylijskim:
— Dla Boga, cóż ja widzę? Zaliż to możliwe, ze trzymam w ramionach mego drogiego kompana i sąsiada, Sanczo Pansę? Trzymam go, trzymam ani chybi, gdyż nie śpię przecież, zaś o tej godzinie nigdy jeszcze nie jestem pijany.
Sanczo zadziwił się niezmiernie, usłyszawszy, ze go po imieniu zowie i za szyję obłapia jeden z tych cudzoziemskich pielgrzymów. Chocia patrzył na niego z pilnością i w milczeniu, przecie go rozeznać nie mógł. Pielgrzym, widząc, iż Sanczo w niepewności ostaje, rzekł:
— Zali to możliwe, abyś bracie mój, Sanczo Pansi, nie poznał swego rodaka, Rikota Maura, kramarza z twojej wsi?
Sanczo jeszcze pilniej na niego zważył, a wkońcu rozeznawszy go, zarzucił mu ramiona na szyję, nie złażąc z osła i rzekł:
— Któż u djabła mógł cię poznać w tę suknię kuglarską przystrojonego? Rzeknij mi, kto z ciebie takiego Francuzika[146] uczynił i jak śmiesz do Hiszpanii powracać, gdzie, jeśli dociekną kim jesteś i poznają cię, będziesz się miał spyszna.
— Jeżeli mnie nie wydasz, Sanczo — odparł pielgrzym — będę pewien, że nikt mnie w tem przebraniu nie pozna. Zejdźmy z drogi i schrońmy się do tego lasu topolowego, gdzie moi wspołecznicy umyślili odpocząć i posilić się nieco. I ty się z nami posilisz, są to bowiem ludzie dobrzy i uprzejmi. Będę miał sposobność opowiedzieć ci, co mi się zdarzyło, gdym wyszedł ze wsi, aby być posłuszny rozkazaniu Jego Królewskiej Mości, które tak surowie zagroziło memu nieszczęśliwemu narodowi,[147] jak o tem już pewnie słyszałeś.
Sanczo przystał na prośbę Rikota, który, pogadawszy z innymi pielgrzymami, ruszył wraz z nimi do lasu topolowego, który widniał w pewnem oddaleniu od głównego traktu. Pielgrzymi zrzucili kostury, zdjęli płaszczyki i pozostali w spodnich sukniach. Wszyscy byli młodzieńcami o udatnym pozorze, krom Rikota człeka już w lata posuniętego. Mieli sakwy dobrze opatrzone i to rzeczami, co apetyt na odległość dwóch mil przyciągają. Rozsiedli się na ziemi i, uczyniwszy sobie obrus ze świeżej murawy, rozłożyli na niej chleb, sól, noże, orzechy, kawałki serów i gnaty prosięce, których jeśli już obgryzać nie można było, to przynajmniej można je było wysysać. Rozdana została także potrawa czarna, co się zowie cabial, przyrządzona z ikry rybiej i wielce apetyt pobudzająca. Nie brakowało im także oliwek, acz suchych i bez soku, przecie smakowitych i pachnących. Najwięcej jednak tę ucztę na trawie ozdobiło sześć sporych butlów wina. Każdy z swej sakwy jedną wyciągnął, nawet poczciwy Rikote, co z Maura przedzierzgnął się w Niemca, wydobył butlę, która wielkością innym dorównywała. Zaczęli pojadać z wielkim smakiem, z rozmysłem, a powoli, kosztując każdy kęs, który końcem noża brali. Naraz podnieśli wszyscy w górę ramiona i swoje butle, poczem szyjki ich do gęb wraziwszy, oczy w niebo utkwili, jakby ich tam jakiś widok przynęcił. W tej postawie głowy raz na tę stronę, to znów na tamtą przechylali, jakby na znak doznawanej rozkoszy, która trwała tak długo, wpóki cała zawartość tych butlów do ich brzuchów nie przeszła. Sanczo patrzył na to wszystko i „nad niczem nie bolał“.[148] Przeciwnie, zgodnie z przysłowiem, które znał: „kiedy wejdziesz między wrony, krakaj jak i ony“, poprosił Rikota o butlę i, jak wszyscy inni, z tem samem ukontentowaniem wzrok w niebo wbił. Butle cztery razy pozwoliły należycie być wychylone, ale za piątym razem już posłuszeństwa odmówiły, wyschłe i suche były bowiem bardziej od janowca. To nieco umniejszyło radość, którą wszyscy okazywali. Od czasu do czasu niektórzy z pielgrzymów ściskali Sancza za prawicę, mówiąc: „Hiszpan i Niemiec, dwa kompany“, zaś Sanczo odpowiadał: „Dobrzy kompani do króćset!“ i wybuchał śmiechem, który przez godzinę się rozlegał.
Giermek zapomniał już o wszystkiem, co mu się na urzędzie przytrafiło, bowiem gdy człek je i pije, zmartwienia pospolicie nad nim władzy nie mają. Gdy już wina nie stało, zmorzył ich sen. Posnęli tam, gdzie siedzieli, na świeżej murawie, co im za obrus służyła. Jedynie Rikote i Sanczo czuwali, gdyż mniej pili, a więcej jedli. Rikote odciągnął Sancza na stronę. Usiedli pod bukiem, zostawiwszy pielgrzymów, w głębokim śnie pogrążonych. Rikote, nie postarbnąwszy się ani razu w swoim języku maurytańskim, jął mówić czystym kastylijskim językiem, na ten kształt:
— Wiesz dobrze, mój przyjacielu i sąsiedzie, Sanczo Pansa, jaką trwogę i przestrach sprawiło pośród nas wywołanie Jego Królewskiej Mości i ukaz przeciwko naszemu narodowi. Ja przynajmniej tak zalękniony zostałem, iż zdało mi się, że jeszcze przed czasem, udzielonym nam na wyjście z Hiszpanji, na mnie i na moich synów spadnie surowa i okrutna kara. Umyśliłem zatem, jak na rozumnego człeka przystało, (który, gdy wie, że mu w oznaczonym czasie dom i schron odebrać mają, stara się o inny, aby się doń przenieść), umyśliłem, mówię, wyjść ze wsi sam bez rodziny, i poszukać miejsca sposobnego, gdziebym mógł bezpieczne schronienie dla swoich wynaleźć, bez tego pośpiechu, z jakim inni wyjeżdżali. Zważyłem dokładnie, wraz z przezorniejszymi ludźmi mego narodu, że ten wyrok królewski był nietylko zagrożeniem wobec nas, jak niektórzy mniemali, ale prawem istotnem, które dopełnione być miało w czasie oznaczonym. W wierze tej utwierdzała mnie i wiadomość o przewrotnych zamysłach i podłych intrygach, knowanych przez niektórych Maurów, które były takie, iż chyba sam Bóg natchnął króla, aby przywiódł do skutku ukaz tak surowy. Nie chcę mówić, abyśmy wszyscy winę ponosić mieli. Nie brak wśród nas prawdziwych i wiernych chrześcijan, aliści liczba ich jest tak mała, że się nie może sprzeciwić wielości tych, którzy nimi nie są. Niebezpiecznie jest węża karmić na swem łonie, i mieć w swym domu nieprzyjaciół.[149] Przeto byliśmy słusznie ukarani wygnaniem. Kara ta, niektórym łagodną się zdała, acz dla nas była najsroższym ciosem, jaki sobie tylko wystawić można. Gdziekolwiekżeśmy się znaleźli, wszędzie Hiszpanji odżałować nie mogliśmy. Tuśmy się przecie porodzili i Hiszpanja jest naszym krajem rodowitym. W żadnym kraju nie doznaliśmy przyjęcia, jakiegoby nasz smutny stan mógł się spodziewać. Żywiliśmy nadzieję, że w Barbarji i w całej Afryce znajdziemy dobre przyjęcie i wspór należny, atoli właśnie tam najgorzej się z nami obeszli.
Poznaliśmy nasze dobro, dopiero wówczas, kiedyśmy je utracili. Tak żywa chęć w nas trwa powrócenia do Hiszpanji, że większość tych, co jak ja, językiem kastylijskim władają, tu powracają,[150] ostawiając swoje żony i dzieci w opuszczeniu i bez pomocy, tak wielką jest bowiem ich miłość do kraju. Teraz wiem już przez eksperjencję, jak słodką rzeczą jest ojczyzny miłość. Wyszedłem zatem jak już powiedziałem, z naszej wsi i udałem się do Francji. Chocia nam tam nienajgorzej było, ochota mnie wzięła dalej wędrować. Udałem się do Włoch, stamtąd zaś do Niemiec. Zdaje mi się, że tam można żyć najswobodniej, gdyż lud tameczny nie zważa małych rzeczy i obrządków; każdy, według swego widzi mi się, postępuje a we wszystkich prawie prowincjach Niemiec, wolność sumienia i wiary panuje. Nająłem sobie blisko Augsburka dom przyzwoity. Później dołączyłem się do tych pielgrzymów, którzy zwykli każdego roku do Hiszpanji wędrować i miejsca święte odwiedzać, co są dla nich niby Indje, a przytem pewne źródło zarobku. Przebiegają wskroś całą krainę. Niemasz takiej wsi lub mieściny, skądby nie wyszli, dobrze nażarci i opici i przynajmniej jednym realem obdarowani. Przy końcu tej pielgrzymki pozostaje im zawsze ze sto skudów, które na złoto odmieniwszy, zawiercają w swoje kostury, albo i w kapuce od płaszczów ukrywają. Dzięki takim fortelom a obrotom, wynoszą złoto z królestwa, mimo granicznych straży i portów, gdzie za nimi dobrze śledzą.
Moim zamysłem, Sanczo, jest wydobyć z ziemi skarb, który zakopałem. Łatwie tego będę mógł dokonać, gdyż leży w ziemi daleko ode wsi. Napiszę później, albo i sam przebiorę się do Algieru, do mojej żony i córki, o których wiem, że się tam znajdują, aby znaleźć sposób przedostania się do jakiegoś francuskiego portu, skąd je do Niemiec zabiorę. Będziemy tam oczekiwali, aż Bóg inaczej nie zrządzi. Upewniony jestem, że moja córka Rikota i moja żona Franciszka Rikota dobrze są w świętej wierze katolickiej ugruntowane, a ja chocia im w tem ustępuję, przecie więcej dobrym chrześcijaninem jestem, jak Maurem. Proszę ciągle Boga, aby mi umysł oświecił, i natchnął jak Mu najlepiej służyć mam. Dziwuję się tylko niezmiernie i pojąć nie mogę. dlaczego moja żona i córka do Barbarji się udały, miast do Francji, gdzie mogłyby były żyć przecie jako chrześcijanki.
— Zważ Rikote, że nie od nich to zawisło — odparł Sanczo. Uprowadził je z sobą brat twojej żony, Juan Tiopeyo. Ów, będąc Maurem prawym, do tego miejsca dążył, które mu się najlepsze być wydało. Chcę ci rzec jeszcze, że próżno będziesz szukał tego, coś ukrył, gdyż słuchy chodzą, że twojej żonie i szwagrom odebrane zostały perły, wraz z wielką ilością monet złotych, i sekwestrem na skarb obłożone.
— Mogło i to być, Sanczo — rzekł Rikote — ale wiem dobrze, że nie dobrali się do mego skarbu, bo nie wyjawiłem im miejsca, w którem się znajduje, w obawie jakiegoś nieszczęścia. Jeżeli zgodzisz się pójść ze mną i dopomożesz mi wydobyć go i przechować, dam ci dwieście skudów. które będziesz mógł użyć na swe potrzeby — nie tajno mi bowiem, że ich nie masz wiele.
— Uczynię to chętnie — odparł Sanczo — ale nie sądź, że jestem z przyrodzenia chciwy. Gdyby przeciwnie było, nie wypuściłbym dzisiejszego rana z łap pewnego urzędu, który posiadając, mógłbym mieć ściany mego domu ze szczerego złota, zaś po sześciu miesiącach na srebrnych półmiskach jadać. I dlatego, a takoż, aby nie zdawało się, że zdradzam króla, wspomagając jego nieprzyjaciół, nie pójdę z tobą, dopóki mi nie przyrzekniesz czterystu skudów, tak jakeś ich dwieście obiecał.
— Jakiż to urząd opuściłeś dzisiaj, Sanczo? — zapytał Rikote.
— Odstąpiłem — rzecze Sanczo — wielkorządstwa wyspy, i to takiej, że lepszej nie znaleźć na trzy strzały z kuszy.
— Gdzie się znajduje ta wyspa?
— Gdzie się znajduje? — odparł Sanczo — o dwie mile stąd. Zowie się ta wyspa Baratarja.
— Zamilcz, Sanczo — rzekł Rikote. — Wyspy znajdują się na morzu. Nie masz ani jednej na lądzie stałym.
— Zacóżby nie? — odparł Sanczo — mówię ci, bracie, Rikocie, że wyjechałem z tej wyspy dzisiejszego rana, zaś wczoraj jeszcze zarządzałam nią do upodobania. Z tem wszystkiem opuściłem ją, zważywszy, że urząd gubernatora jest niebezpieczny.
— I cóżeś zarobił na swym urzędzie? — zapytał Rikote.
— Prawdę mówiąc, tyle zyskałem — odparł Sanczo — żem się dowiedział, niezdatnym być do rządzenia, chyba tylko trzodą owiec. Uznałem takoż, że bogactwa, których się sobie na tych urzędach przysparza, kosztują wiele niespokojności, niedospania i głodu, gdyż na wyspach gubernatorzy mało jadają, zwłaszcza jeżeli nad ich zdrowiem lekarze pieczę mają.
— Nie pojmuję cię Sanczo — rzekł Rikote — lecz zdaje mi się, że wszystko to są brednie, co je wyrażasz. Któżby ci był powierzył wyspy do rządzenia? Małoż jest na świecie ludzi zdatniejszych do sprawowania urzędu gubernatora? Zamilcz, Sanczo, i do zdrowych zmysłów powróć. Jeżeli pójdziesz ze mną i pomożesz mi wydobyć ukryty skarb (który jest tak wielki, że w samej rzeczy na to miano zasługuje) dam ci tyle, że będziesz miał żyć z czego.
— Jużem ci oświadczył, mój Rikocie — odparł Sanczo — że nie chcę. Niechaj ci wystarczy, że cię nie zdradzę. Idź dalej z Bogiem swoją drogą, a mnie pozwól moją podróż odbywać. Wiem, że to, co się uczciwie zarobi, nieraz stracone zostaje, ale i to wiem, że nabytość oszukana zawsze idzie do czarta, pospołu z swoim panem.
— Nie chcę więcej nalegać na cię, Sanczo — rzekł Rikote. — Powiedz mi jeno, czyś był we wsi, kiedy moja żona, córka i szwagier stamtąd wyjeżdżali?
— Zapewne, byłem temu przytomny — odparł Sanczo — i mogę rzec, iż twoja córka tak pięknie wyglądała, że niemała ciżba tak mężczyzn, jak i kobiet, we wsi mieszkających, wyszła, aby ją oglądać. Wszyscy powiadali, że jest to najpiękniejsze na świecie stworzenie.
Dziewczyna, odjeżdżając, łzami gorzkiemi się zalewała, ściskała gorąco swoje przyjaciółki i wszystkich, co ją oglądać przyszli. Prosiła, aby ją polecili Bogu i świętej Dziewicy, a wszystko to w takiem zasmuceniu, że i ja nie mogłem od łez się wstrzymać, chocia z przyrodzenia nie jestem do płaczu skory. Powiem ci także, iż było wielu, co ją ukryć chcieli, albo też z drogi ją porwać; stanęła temu na wstręcie jeno trwoga, aby woli królewskiej nieposłusznymi się nie okazać. Zwłaszcza niespokojność wielką okazywał Don Pedro Gregorio, ten bogaty młodzian, co go znasz. Powiadają, że się w niej rozkochał okrutnie. Po wyjeździe twojej córki, jużeśmy go we wsi nie widzieli. Można mniemać, że udał się w jej tropy, aby ją porwać — ale dotąd nie było o tem słychać nic pewnego.
— Zawsze miałem podejrzenie — odparł Rikote — że ten szlachcic miłuje moją córkę, jednakoż dobrze rozumiejąc o cnocie Rikoty, niewiele dbałem o jego afekty. Zapewne słyszałeś już o tem, Sanczo, że Maurytanki nierade łączą się w stadła z dawnymi chrześcijanami: jeżeli to i zachodzi, to nader zrzadka. Córka moja, jak mniemam, więcej dbała o to, aby być prawą chrześcijanką, niż o miłość, i niewiele zważała na nalegania tego bogatego dziedzica.
— Daj Boże, aby tak było — odparł Sanczo — związek ten szczęściaby im nie przysporzył. Teraz jednak pozwól mi odjechać, Rikote, bowiem jeszcze dzisiaj wieczorem chcę przybyć tam, gdzie się znajduje mój pan, Don Kichot.
— Niech cię Bóg prowadzi, bracie Sanczo — rzekł Rikote. — Już też i moi towarzysze ze snu się ocknęli, czas i nam udać się w dalszą drogę.

Uściskali się serdecznie nawzajem. Sanczo wsiadł na swego osła, Rikote oparł się na swym kosturze i tak się rozstali.

KAPITULUM LV
O NIEKTÓRYCH PRZYTRAFIENIACH, CO SIĘ PODCZAS DROGI SANCZO PANSY ZDARZYŁY

Sanczo, straciwszy wiele czasu na rozmowie z Rikotem, nie mógł już tegoż dnia odjechać do książęcego zamku. Noc go zaskoczyła w drodze, o pół mili od zamku. Noc ta była ze wszystkiem mroczna i zachmurzona. Sanczo zbytnio się nie turbował, gdyż pora letnia była. Ujechał na bok z traktu, aby dnia się doczekać. Zły i twardy jego los zdarzył, że szukając wygodnego legowiska, wpadł, pospołu z osłem, w głęboką i czarną jamę, znajdującą się pośród ruder. Nieborak, upadając, polecił się z całego serca Bogu, bowiem mniemał, że bez zatrzymania na samo dno piekieł spadnie. Przecie się tak nie stało, gdyż, na głębokości trzech sążni, osioł już grunt namacał, zaś Sanczo żadnego szwanku nie poniósł. Pomacał się po całem ciele i oddech wstrzymał, chcąc doświadczyć, jeżeli nie był skaleczony. Atoli, czując się całym i we wszystkich członkach zdrowym, jął wysławiać Boga za miłosierdzie, jakie mu uczynił, bo rozumiał, że na kawałki rozpaść się może. Dotknął rękami ścian tego dołu, aby doświadczyć, czy uda mu się stamtąd wydobyć, bez niczyjej pomocy, ale znalazł je gładkie i spadziste, bez żadnego występu.
Wielce się z tego zasmucił, osobliwie kiedy osioł zaczął ubolewać żałosnym i słabym rykiem. Niema się czemu dziwować, bowiem biedne bydlę miało słuszną przyczynę użalania się, znalazłszy się w etanie smutnym nad wyraz.
— Ach — zawołał wówczas Sanczo Pansa — jakież to niespodziane przypadki zdarzają się tym, co żyją na tym świecie omylnym! Któżby rzekł, iż ten, kto wczoraj jeszcze zasiadał na krześle gubernatora wyspy, rozkazywał sługom i hołdownikom, dzisiaj ujrzy się za żywa zakopany w jamie i pomocy wszelkiej pozbawiony. Pomrzemy tutaj z głodu, ja i mój osioł, jeżeli już i prędzej żywota nie damy, on z potłuczenia, a ja z frasunku i ze strapienia. Gdybym przynajmniej był tak szczęśliwy, jak mój pan Don Kichot, wówczas, gdy się spuścił do jaskini czarownika Montesinosa. Znalazł tam osoby, co go przyjęły wdzięcznie i lepiej niźliby się to stało w jego własnym domu; czekał już nań stół nakryty i łoże usłane. Miał tam miłe i cudne widzenia, tymczasem ja ujrzę tutaj tylko ropuchy, żmije i węże. Ha, ja nieszczęsny! Do czegóż to przywiodły mnie moje głupie zapędzenia! Wydobędą z tej jamy moje kości, kiedy się już niebu podoba, że na ich ślad trafią, moje kości, powiadam, czyściuchne, bielutkie i obrane z ciała, a takoż i kości mego osła. W ten sposób poznają, kim byliśmy, przynajmniej dorozumieją się tego ci, co słyszeli, że Sanczo nigdy nie rozstawał się z swym osłem, zaś osioł z Sanczą. O my nieszczęśni! Dlaczegóż przeciwny los nie pozwala nam umierać we wsi, między swymi! Gdyby już nieszczęściu naszemu zabieżyć nie można było, przynajmniej znaleźlibyśmy ludzi, coby nam pożałowania nie skąpili i zamknęli nam oczy w ostatniej naszego życia godzinie.
— O drogi przyjacielu i towarzyszu mój wierny! Jakże ci źle odpłaciłem za służby twoje! Przebacz mi i proś fortunę, najgoręcej, jak tylko możesz, aby nas dobyła z tego niezmiernego utrapienia, w którem pospołu się znajdujemy. Przyrzekam, że ci łeb wawrzynami uwieńczę, abyś wyglądał jak poeta laureat, a takoż że dam ci podwójną porcję owsa.[151]
Tak lamentował poczciwy Sanczo. Jego osioł słuchał pilnie tego wszystkiego, nie odpowiadając ani słowa, takie było bowiem strapienie i ból, które nieborak odczuwał. Całą noc na próżnych użaleniach i lamentach straciwszy, ujrzeli wreszcie światło dnia. Wówczas Sanczo przekonał się, że całkiem niepodobna jest wyleść z tej studni, bez pomocy czyjejś. Jął więc znów utyskiwać i wołać na wszystek głos, aby go ktoś usłyszał. Ale wszystkie te krzyki przepadały w pustkowiu, bowiem w tej okolicy nie było żywej duszy. Rozumiał się już martwy i pogrzebiony na wieki. Osioł leżał z mordą opuszczoną. Sanczo tyle dokazał, że go podniósł na nogi. Siwiec z wielką trudnością na nich się utrzymywał. Giermek dobył z sakiew, które pospołu z nim do jamy wpadły, kromkę chleba, aby ją dać osłu. Osłu chleb posmakował, zaś jego pan rzekł:
— Przy chlebie wszystkie nieszczęścia są znośne!
Nagle po jednej stronie jamy odkrył dziurę tak sporą, że człek schylony, ścieśniwszy się, mógł przez nią przeleść. Sanczo na czworakach wlazł tam i ujrzał, że otwór był dość szeroki od wewnątrz. Dobrze to mógł zważyć, gdyż przez to, co dachem nazwaćby było można, przenikały promienie słońca, całą dziurę oświetlając. Ujrzał takoż, że wykrot wydłużał się i rozszerzał, łącząc się z inną jakąś rozpadliną. Sanczo powrócił do swego osła i kamieniem jął ryć i grzebać ziemię koło dziury, tak iż wkrótce powstał otwór zdatny do pomieszczenia osła. Wziąwszy swego siwca za postronek, jął Sanczo posuwać się naprzód, w wnętrzu tej grotv, chcąc doświadczyć, czy nie znajdzie jakiegoś wyjścia na świat. Szedł tak, w ciężkim strachu pośród ciemności, które czasem ustępowały nikłemu światłu dnia. „Niech Bóg wszechmocny mi dopomoże — mówił do siebie. To przytrafienie nieszczęsne byłoby przygodą naschwał dla mego pana Don Kichota. Ani chybi poczytałby zaraz te jamy i doły, pełne nieprzeniknionego mroku, za ogrody, pełne kwiatów i za pałace Galiana.[152] Mniemałby — powiadam — że z tego ciemnego więzienia wychynie odrazu na ukwieconą łąkę. Ale mnie, nieszczęśnikowi, pozbawionemu męstwa i przyrodzonej bystrości umysłu, zdawa się, że pod memi nogami ziemia się rozstępuje, otwierając jeszcze większą niż za pierwszym razem przepaść, która mnie całego pochłonie. „Witam cię nieszczęście, jeśli samo przychodzisz“. Żaląc się tą modłą i w takich myślach ponurzony, przeszedł już, jak mu się zdało, dobre pół mili, aż wreszcie ujrzał nikłe światło, światło dnia, które z wierzchu gdzieś przenikało. Było to jawną oznaką, że ów korytarz, co był dlań drogą do innego świata, gdzieś swój otwór znajduje.
Tutaj Cyd Hamet pozostawia Sanczę i wraca do Don Kichota. Nasz dzielny rycerz, z równą niecierpliwością jak i ukontentowaniem, czekał dnia spotyczki z tym, co osławił cześć córki pani Rodriguez, wierząc niezachwianie, że, dzięki jego osobnemu męstwu, naprawiony zostanie błąd i krzywda, jej wyrządzona. Owóż gdy wyjechał któregoś dnia w pole, dla wprawienia się do zwrotności i biegłości w rycerskiej zabawie, których dowody miał złożyć nazajutrz w pojedynku, zdarzyło się, że gdy Rossynanta na wyskok puścił, ten przedniemi nogami zawisł nad przepaścistym dołem. Gdyby Don Kichot ze wszystkich sił cugli nie zawściągnął, ani chybi musieliby wpaść do jamy, Jednak, mocnem mundsztuka targnieniem, sprawił to, że nie wpadli. Zbliżywszy się później do jamy, zważył jej głębokość, nie zsiadając z konia. Gdy tak wdół spoglądał, usłyszał nagle głośne krzyki, z wnętrza dołu dochodzące, i te słowa rozróżnił: „Hej, czy tam w górze jest jaka dusza chrześcijańska, co mnie słyszy, albo może jakiś rycerz miłosierny, co się zmiękczy litością dla mnie, grzesznika, żywcem tu pogrzebionego, nieszczęśliwego rządcy, co sam sobą rządzie nie umie!
Don Kichotowi zdało się, że słyszy głos Sanczy, z czego wielkie zadziwienie odniósł. Potem jął wołać ze wszystkiej siły:
— Kto tam w dole tak się żali i utyskuje?
— A któż ma być — brzmiał respons — jeżeli nie nieszczęsny Sanczo Pansa, co z wyroku przeciwnego losu swego i dla swych grzechów został gubernatorem wyspy Baratarja, Sanczo Pansa, dawny giermek znamienitego rycerza Don Kichota z Manczy.
Don Kichot, usłyszawszy to, jeszcze bardziej się zadziwił i pomieszał, bowiem przyszło mu na myśl, że banczo Pansa snać już umarł i że jego dusza tam w dole czyśćcową pokutę odprawia.
W tem uprzedzeniu będąc, zawołał:
— Zaklinam cię na wszystko, na co jako katolik i chrześcijanin zakląć cię mogę, abyś mi rzekł, kim jesteś. Jeżeliś duszą w czyśćcu będącą, rzeknij mi, co chcesz, abym dla cię uczynił. Powołaniem mojem jest dawać wspór potrzebującym i dźwigać uciśnionych, tedy chciałbym dopomóc udręczonym na tamtym świecie, co sobie sami przyjść z pomocą nie są zdolni.
— W tym wypadku — odparł głos z pod ziemi — musicie być Wasza Miłość panem Don Kichotem z Manczy. Po głosie uznaję, że kto inny być nie może.
— Jestem tym samym — odparł Don Kichot — którego powinnością jest żywych i umarłych w ich ucisku ratować. Rzeknij mi zatem ty, co mnie w niepewności utrzymujesz, kim jesteś? Jeśli w samej rzeczy jesteś mym giermkiem Sanczo Pansą, zeszłym z tego świata (bez tego, aby cię czarci porwać mieli) i teraz przez miłosierdzie Boskie w czyśćcu się znajdującym — rzeknij mi jeno, gdyż nasz Święty Kościół Rzymsko-Katolicki zna dość sposobów na odkupienie cię i wydobycie z mąk, jakie cierpisz. Ja z mojej strony niczego w tej sprawie uczynić nie zaniedbam i będę robił wszystko, co w mojej mocy leży. Wyjaw mi się przeto coprędzej i oświadcz dokładnie kim jesteś?
— Klnę się na Boga i na życie tego, kogo Waszą Miłość wskaże, klnę się i przysięgam, WPanie Don Kichocie z Manczy, że jestem giermkiem Sanczo Pansą i że, odkąd jak żyję, ani razu nie byłem umarły. Opuściwszy wielkorządstwo dla przyczyn, o których siłaby gadać trzeba, wpadłem zeszłej nocy do jamy, gdzie razem z moim osłem leżę. Osioł, który nigdy mi zełżyć nie dozwoli, znajduje się tu, pospołu ze mną, dla lepszego prawdy świadectwa.
Możnaby było rzec, że osioł słowa te zrozumiał, gdyż właśnie w tej chwili beczeć i ryczeć zaczął tak silnie, że się po całej jamie rozlegało.
— To jest świadek niezawodny — rzekł Don Kichot — poznaję to ryczenie, jakby ono mojem było, poznaję takoż twój głos, Sanczo mój miły. Miejże trochę cierpliwości; pojadę do książęcego zamku, co jest stąd niedaleko i przyprowadzę z sobą ludzi, którzy cię dobędą z jamy, gdzie wpadłeś widać, dla swoich grzechów.
— Jedźcie Wasza Miłość — odparł Sanczo — zaklinam Was na Boga Najwyższego, abyście powrócili prędko, gdyż już nie wytrzymam tu dłużej, będąc za życia pogrzebiony i wpółumarły ze strachu.
Don Kichot opuścił Sanczę i pospieszył do zamku. Tam opowiedział o przygodzie swego giermka księciu i księżnej, którzy niemałe zadziwienie z tego odnieśli. Dorozumieli się przecie, że Sanczo musiał wpaść do pieczary, od niepamiętnych czasów tam się znajdującej. Nie mogli tylko pojąć tego, że Sanczo rzucił wielkorządstwo i że przybywa bez uwiadomienia. Przyniesiono tedy sznury i powrozy — jak przysłowie powiada i wydobyto Sanczę i osła, nie bez wielkiego trudu, z tych ciemności na światło dnia. Młodzik jeden szkolny, tam się znajdujący, rzekł:
— Wszyscy źli gubernatorzy winni wychodzić ze swych rządów, jak ów nędznik z tego głębokiego abisu: wółumarły z głodu, zbielały na obliczu, i jak mi się zdaje, bez grosza w kieszeni.
Sanczo, usłyszawszy te słowa, odparł:
— Przed ośmiu, czy dziesięciu dniami dopiero, Mości szyderco i przygadywaczu, objąłem rządy wyspy, którą mi dano i przez ten wszystek czas nigdy nie miałem chleba poddostatkiem. Lekarze mnie prześladowali, wrogowie żebra i kości mi przetrącili, nie miałem sposobu zgarnąć grosiwa, z tytułu mi należnego, czy też z wziątku. Jeśli tak jest, jak jest istotnie, nie zasługuję, według mego rozumienia, na wyjście z rządów w podobny sposób. Ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi! Wie Bóg najlepiej z nieba, czego komu trzeba! Na każdy czas inna troska! Niechaj nikt nie mówi: tej wody pić nie będę. Często uchwyci się kij miast kiełbasy. Bóg mnie rozumie. Dosyć na tem, więcej mówić nie będę, choćbym i mógł wiele powie
— Nie gniewaj się, miły Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie frasuj się tem, co usłyszysz, bowiem nigdybyś się trapić nie skończył. Jeśli masz tylko sumienie spokojne i czyste, niech mówią, co chcą. Zatkać gęby szydercom znaczy to samo, co chcieć bramy na środku pól ustawiać. Gdy gubernator ze swych rządów bogaczem powraca, powiadają o nim, że złodziej, gdy powraca biedakiem, powiadają znów, że głupi i do niczego niezdatny.
— Zapewne — odparł Sanczo — tym razem będą mnie poczytywali raczej za głupca, niż za złodzieja.
Taką rozmową się bawiąc, przybyli do zamku, otoczeni mrowiem chłopaków i wielą ludzi. Księstwo znajdowali się na ganku, czekając na Don Kichota i na Sanczę. Sanczo nie chciał stanąć przed obliczem księcia, wpókiby osła do stajni nie zaprowadził, gdyż, jak powiadał, jego siwiec-nieborak bardzo złą noc spędził na gościńcu. Później udał się na pokoje i, rzuciwszy się na kolana przed parą książęcą, rzekł.
— Z rozkazu Waszych Dostojności i bez mojej zasługi udałem się na wielkorządstwo wyspy Baratarji. Goły tam wszedłem i gołym być się widzę. Jeżelim źle, albo dobrze rządził, są na to świadkowie, którzy powiedzą, co będą chcieli. Objaśniałem zawiłości, spory rozsądzałem, wiecznie przymierając głodem, gdyż tak chciał doktór Pedro Rezio, rodem z Wynochastąd, medyk wyspiarski i gubernatorski.
Nieprzyjaciele napadli na nas nocą i w wielkie nas niebezpieczeństwo wprawili. Mieszkańcy wyspy powiadają, że nieprzyjaciół odparli i zwycięstwo odnieśli, dzięki waleczności ramienia mojego. Pan Bóg wie, jaką prawdę powiadają. Słowem, w ciągu tego czasu dźwigałem ciężary i obowiązki, które rządzenie za sobą sprowadza, aż wreszcie poznałem, że ramiona moje są za słabe do sprostania takowym brzemionom. Nie są to ciężary dla moich lędźwi, ani strzały dla mego sajdaka. Zatem, nimby mnie rządy zgubić zdołały, ja je zgubić wolałem. Wczoraj rano opuściłem wyspę w stanie, w jakim ją znalazłem: z temi samemi ulicami, i dachami, jak przedtem. Od nikogo niczem nie pożyczył i pożytku żadnego sobie nie przysporzył. Chocia myślałem wydać ustawy pożyteczne, przecieżem ani jednej nie ogłosił, obawiając się, że przestrzegana nie będzie. Zatem wydawać, czy nie wydawać, to już na jedno wychodzi.
Wyjechałem z wyspy, jak już namieniłem, bez żadnego orszaku, tylko z wiernym moim osłem.
Wpadłem do jamy i przebierałem się lochem naprzód, aż wreszcie tego rana ujrzałem światło słoneczne i wyjście, ale tak ciasne, że gdyby łaska nieba ma sprowadziła mego pana, Don Kichota, mógłbym w tej jamie do końca świata pozostać. Owóż, Mości Księstwo, stoi przed wami Wasz gubernator, Sanczo Pansa, który przez dziesięć dni sprawowania urzędu, nauczył się tego, że winien nie dbać nie tylko o gubernatorstwo wyspy, ale i całego świata. Dobrze to wszystka zważywszy, całuję nogi Księstwu Ichmościom, zaś naśladując igraszki otroków, którzy mówią: „Skakaj ty, później na mnie kolej“, przeskakuję przez ten urząd i wracam na służbę mego pana, Don Kichota. Tutaj chocia jem chleb, drżąc ustawnie ze strachu, przecie się najadam do sytności. Abym tylko brzuch czem napchał, mało dbam o to, czy to będzie marchew, czy też przepiórka.

Sanczo Pansa na tem swoją długą mowę zakończył, z wielką pociechą Don Kichota, który drżał ciągle. aby tysiąca bredni nie wybajał. Upewniwszy się, że skończył, tak mało ich wypowiedziawszy, z głębi serca dzięki niebu złożył. Książę uściskał Sanczę i rzekł mu, iż żałuje niezmiernie, że tak prędko rządy opuścił, ale że postara się dać mu jakiś inny urząd w swojem państwie, który mu mniej kłopotu sprawi, a więcej profitu przyniesie. Księżna także go uściskała, rozkazując, aby należyte o nim mieli staranie i dobrze go nasycili, gdyż w bardzo złym stanie być się wydawał.

KAPITULUM LVI
O NIEZWYKŁYM I NIGDY NIEWIDZIANYM POJEDYNKU MIĘDZY TOSILOSEM A DON KICHOTEM, BRONIĄCYM CZCI CÓRKI DAMY RODRIGUEZ

Księstwo nie żałowali, iż dając Sanczy urząd na wyspie, zażartowali sobie z niego. Tegoż dnia przybył marszałek i opowiedział im szczegółowie o wszystkich czynnościach Sanczy, a nawet słowa jego powtórzył. Wkońcu opisał im także napad na wyspę, przerażenie gubernatora i jego ucieczkę, czem ich niemało do śmiechu pobudził.
Wkrótce, jak historja powiada, zbliżył się dzień na pojedynek naznaczony. Książę objaśnił już swego pachołka, Tosilosa, jak ma sobie poczynać z Don Kichotem, aby go zwyciężyć, bez zadania mu ran, czy też pozbawienia go życia. Rozkazał, aby z kopij zdjęte zostały ostrza żelazne, zaś Don Kichotowi powiedział, że wiara chrześcijańska, którą wyznaje, nie pozwala, aby pojedynek odbywał się z takiem dla życia niebezpieczeństwem i azardem. Niech Don Kichot poprzestanie na tem, że mu w swoim kraju wolnego pola do bitki udziela, mimo dekretu Świętego Soboru,[153] co takich wyzwań zabrania, i niech sprawy tak niebezpiecznej do ostatecznego kresu nie przywodzi. Don Kichot odparł, aby książę rozrządzał we wszystkiem jak mu się podoba, gdyż całkiem na jego wolę się zdaje.
Gdy straszny dzień nastał, książę rozkazał, aby na placu przed zamkiem, wzniesiono rusztowanie dla sędziów gonitwy i dla dam pokrzywdzonych: matki i córki. Z miasteczek i wsi okolicznych napłynęła wielka ciżba ludzi, pragnących oglądać widok niezwyczajny, o którym w tym kraju nie słyszeli nigdy ludzie żyjący, ani ci, co już pomarli.
Pierwszy, który stanął na placu za ostrokołem, był rozrządzający pojedynkiem. Przezierał pole rycerskie wzdłuż i wszerz, aby uznać, czy nie ma jakiegoś podstępu lub samołówki, dla postarbnięcia się czy upadku. Później ukazały się damy, które na swych miejscach usiadły, całe, od stóp do głowy, zakwefione i wielki smutek w swojej postaci okazujące. Don Kichot wyszedł na plac. Wkrótce, przy dźwięku trąb, ukazał się rosły pachoł Tosilos, siedzący na ogromnym rumaku, pod którym ziemia huczała. Adwersarz Don Kichota cały był zakuty w błyszczącą zbroję, zaś przyłbicę miał na twarz opuszczoną. Koń zdawał się być rumakiem fryzyjskim, o szerokiej piersi i szaro-jabłkowitej maści. Dzielny wojownik, dobrze nauczony od księcia, swego pana, jak ma postąpić z Don Kichotem, warując się pierwszego spotkania, aby go przeciwnik nie ubił, co łacnoby się zdarzyć mogło, gdyby nań natarł w zapędzie — koniem wdzięcznie zatoczył i, stanąwszy przed damami, zważał z pilnością na tę, co go wrzekomo na męża żądała.
Rozrządzający bitwą przywołał Don Kichota, który już znajdował się na placu, później zaś, mając u boku Tosilosa, zbliżył się do dam i zapytał się ich, zali przyzwalają, aby Don Kichot z Manczy sprawy ich bronił? Odpowiedziały, że tak i że cokolwiek w tej mierze Don Kichot uczyni, będą miały za dobrze dopełnione i ważność mające.
Tymczasem książę i księżna ukazali się na ganku, skąd roztaczał się widok na plac walki, otoczony wielką ciżbą ludzi, pragnących być przytomnymi tej okrutnej i nigdy niewidzianej orężnej rozprawie.
Warunki spotkania były, iż jeżeliby Don Kichot został zwycięzcą, jego adwersarz miał pojąć za żonę córkę damy Rodriguez, gdyby zaś klęskę poniósł, jego nieprzyjaciel byłby od słowa danego uwolniony, bez innego z jego strony zadosyćuczynienia.
Mistrz ceremonji słońca jasność porównu między nimi rozdzielił i miejsca stosowne im wyznaczył. Zahuczały bębny, wrzaski trąb powietrze rozdarły, zadrżała ziemia pod kopytami, struchlały serca przytomnych, z których jedni złego, drudzy pomyślnego wyniku spotyczki się spodziewali.
Don Kichot, poleciwszy się z całej duszy Bogu i damie swej, Dulcynei z Toboso, czekał ostatniej do boju pobudki. Tymczasem nasz pachoł całkiem inne myśli miał w głowie; myślał jeno o tem, o czem zaraz powiemy.
Gdy się dobrze przypatrzył swojej nieprzyjaciółce, zdało mu się, że jest to najpiękniejsza młódka, jaką kiedykolwiek w życiu swem oglądał. Ślepy dzieciuk, którego na tym świecie zwykle Amorem zowiemy, nie chciał tracić sposobności owładnięcia duszą pachołka i zaliczenia jej w poczet swoich zdobyczy, zbliżywszy się zatem po cichu i ukradkiem, tak, iż nikt go nie spostrzegł do nieboraka Tosilosa, wypuścił z łuku natężonego strzałę, długą na dwa łokcie, którą mu serce nawylot przebił. Mógł to uczynić bez żadnej obawy, bowiem Amor jest niewidzialny, wchodzi i wychodzi tamtędy, gdzie zechce, bez tego, aby ze swych uczynków miał komukolwiek sprawę zdawać. Mówię więc, że gdy dano pobudkę do boju, nasz pachoł był całkiem odurzony, myśląc o piękności tej, którą już był wybrał za panią swojej wolności. Nie zważał wcale na dźwięk trąb, przeciwnie do Don Kichota, który odgłos ten usłyszawszy, runął naprzód z szybkością, do jakiej tylko Rossynant był zdatny. Jego poczciwy giermek, Sanczo, widząc go tak zapędzonego, krzyknął za nim z wszystkiej siły:
— Niech Bóg cię prowadzi, o esencjo i kwiecie rycerstwa błędnego! Bóg daj ci zwycięstwo, gdyż słuszność jest po twojej stronie!
Tosilos, chocia widział, że Don Kichot na niego naciera, przecież się z miejsca nie ruszył; gromkim głosem zawołał jeno na rozrządzającego pojedynkiem i rzekł:
— Zali, WPanie, ten pojedynek ma się odbyć na to, abym się miał ożenić, czy nie ożenić z tą panienką?
— Tak, w samej rzeczy — brzmiała odpowiedź.
— Co się mnie tyczy — odrzekł pachoł — to wielkim będąc skrupulantem, zbytbym sumienie moje obciążył, gdybym do tej bitki przystąpił. Uważam się już za zwyciężonego i oznajmiam, że chcę tę panienkę w stadło pojąć.
Rozrządzający pojedynkiem osłupiał na te słowa Tosilosa, a jakoże był jednym z tych, co wątek tej sprawy znali, nie wiedział, co miał odpowiedzieć. Don Kichot, widząc, że jego przeciwnik nie następuje, wstrzymał się i stanął pośrodku pola. Książe nie znał przyczyny, dla której bitka się zastanowiła. Gdy mu sędzia rycerski doniósł o wszystkiem, zadziwił się i strasznym gniewem zapłonął.
Tymczasem Tosilos zbliżył się do miejsca, gdzie siedziała donja Rodriguez i rzekł gromkim głosem:
— Ja, Mościa Pani, pragnę ożenić się z Waszą córką. Nie chcę dostąpić drogą zwad i zatargów tego, co mogę osiągnąć bez żadnego niebezpieczeństwa, a zgodnie.
Dzielny Don Kichot usłyszawszy te słowa, rzekł:
— Skoro tak jest, jużem uwolniony od swego obowiązku. Niech się żenią szczęśliwie! Jeśli Bóg ich natchnął, niech Święty Piotr im pobłogosławi.
Książę zeszedł na plac i zbliżywszy się do Tosilosa, rzekł:
— Zali to prawda, rycerzu, że się już na zwyciężonego macie i że z obowiązku sumienia chcecie sie żenić z tą panienką?
— Tak, Wasza Miłość — odparł Tosilos.
— Wybornie uczynił, na honor! — rzekł wtem Sanczo Pansa. Jeśli masz dać szczurowi, daj lepiej kotowi, a wyjdziesz z zatrudnienia!
Tosilos chciał zdjąć szyszak i prosił, aby mu dopomogli, gdyż mu tchu brak i siły mu mdleją, bowiem nie przywykł do tego, aby być zamkniony tak długo w ciasnej zbroicy.
Odjęto mu zbroję pospiesznie, a wówczas wszyscy obaczyli twarz pachoła.
Na ten widok dama Rodriguez i jej córka krzyknęły wielkim głosem:
— Oszukanie, oszukanie! Na miejsce prawdziwego małżonka podstawiono pachołka księcia! Sprawiedliwości Boga i króla wzywamy przeciwko temu podstępowi, żeby nie powiedzieć zdradzie szkaradnej!
— Nie uwodźcie się gniewem, Miłościwe Panie — odparł Don Kichot — niemasz w tem podstępu, ani nijakiego szkaradzieństwa, a gdyby i tak było, nie ponosi tu winy książę, jeno złośliwi czarnoksiężnicy, co mnie prześladują.
Zawistni o sławę, jakąbym mógł zdobyć przez to zwycięstwo, przedzierzgnęli, piękna panienko, oblicze Waszego prawdziwego męża w oblicze człeka, którego zowiecie pachołem księcia. Posłuchajcie mojej rady i, nie zważajcie na złośliwość moich nieprzyjaciół, wyjdźcie za mąż za tego, który jest, ani chybi, tym, kogobyście swym mężem mianować chcieli. Książe, usłyszawszy to, wyzionął całą kolerę w jednym wybuchu śmiechu i rzekł:
— Rzeczy, co się przydarzają Panu Don Kichotowi są tak niezwyczajne, że już sam gotów uwierzyć jestem, iż nie jest to mój pachołek, mimo jego pozoru. Oto środek, do którego, według mego rozumienia, przymknąć należy: odwłóczmy na dni piętnaście to zamężcie, i trzymajmy pod kluczem osobę, która nas w wątpliwości trzyma. W przeciągu tego czasu zdarzyć się może, że do swojej pierwotnej postaci przywrócony zostanie, gdyż złość, jaką czarnoksiężnicy żywią do pana Don Kichota, nie może przecie tak trwać długo, osobliwie, że te sztuczki i przeistoczenia na dobre im wyjść nie mogą.
— Ach, Mości Książę — odparł Sanczo — ci szkaradnicy mają w zwyczaju przedzierzgać każdą rzecz, która mego pana dotyczy. Ostatnio zwyciężonego przez pana Don Kichota rycerza, zwanego Rycerzem Zwierciadeł, przemienili w postać bakałarza Samsona Karrasco, naszego przyjaciela, urodzonego w naszej wsi. Panią Dulcyneę z Toboso przedzierzgnęli w grubą chłopkę, można zatem spodziewać się, że ten pachoł pozostanie pachołem na resztę dni swoich i jako pachoł do grobu zejdzie.
Wtem córka damy Rodriguez zawołała gromkim głosem:
— Niech będzie kim chce, ten, co pragnie mnie w stadło pojąć. Zgadzam się go poślubić, wolę bowiem być prawowitą żoną lokaja, niż nałożnicą rycerza, zwłaszcza, że ten, co mnie osławił, wcale rycerzem nie jest.
Słowem, wszystkie te przytrafienia i dyskursy tem się skończyły, że Tosilos zamkniony został, aż do czasu, gdy już wiadome będzie, co się stanie z wrzkomem przeistoczeniem.
Wszyscy okrzyknęli zwycięstwo Don Kichota. Większość przytomnych jednak zasmucona odeszła, iż nie zdarzyło im się obaczyć przeciwników, rozpadłych na sztuki. Poczynali sobie jak chłopcy, którzy złoszczą się i gniewają, gdy winowajca, na śmierć skazany, nie zawiśnie na szubienicy, bowiem go sprawiedliwość ułaskawiła.
Gdy tłum się rozproszył, Don Kichot i książę udali się do zamku, Tosilosa zasię zamknięto w ciemnicy.

Pani Rodriguez i jej córka były ukontentowane, widząc, że tą czy inną drogą, całe zdarzenie małżeństwem się zakończy. Tosilos tegoż się spodziewał.

KAPITULUM LVII
KTÓRE MÓWI O TEM, JAK DON KICHOT Z KSIĘSTWEM SIĘ ŻEGNAŁ, JAK RÓWNIEŻ O PRZYTRAFIENIU ALTSIDORY, DWÓRKI KSIĘŻNEJ PANI

Zdało się Don Kichotowi, że czas już najwyższy zakończyć to życie próżniacze, jakie w zamku prowadzi. Imaginował sobie, że świat nurza się w potrzebie jego osoby, podczas gdy on trawi swój czas, żyjąc na ustroniu, pośród wczasu, rozkosznictwa, biesiad i zabaw, których nie skąpią mu książę i księżna, podejmując go, jako rycerza błędnego. Obawiał się, że będzie musiał zdać niebu rachunek z tego próżniactwa i opieszalstwa, dlatego też pewnego dnia poprosił książęcą parę o pozwolenie odjazdu.
Przychylili się do jego prośby, acz wielkie zasmucenie i żal po sobie pokazali. Księżna oddała Sanczy list, pisany przez jego żonę. Sanczo zapłakał nad nim i rzekł:
— Któżby pomyślał, że nadzieje tak wielkie, jak te, które w duszy mej żony wzbudziła nowina o mojem wielkorządstwie, skończą się na tem, że zacznę się znów włóczyć po szlakach przygód mego pana, Don Kichota z Manczy? Z tem wszystkiem rad jestem, że Teresa poznała się na rzeczy, posyłając żołędzie Jejmość Pani Księżnej. Gdyby uczynić tego zaniedbała, zasmuciłbym się z jej niewdzięczności. Niejaką pociechę mam i z tego, że podarku tego nie lza zwać przekupstwem, bowiem przysłała go wówczas, gdy już byłem gubernatorem. Słuszną i sprawiedliwą jest rzeczą, aby ci, co upominki odbierają, wdzięcznymi się okazywali, choćby i dar, przez nich odebrany, był najmniejszy. Goły na to wielkorządstwo nastałem i goły z niego wychodzę; mogę wyznać, że jest to rzecz nie pozbawiona wagi. Goły na świat przyszedłem, gołym się być widzę, tak iż nic nie zyskałem, ani nie straciłem!
Takie były rozmowy, które Sanczo sam z sobą toczył w dniu odjazdu. Don Kichot, który poprzedniego dnia wieczorem pożegnał się już był z księciem i księżną, wyszedł z zamku i ukazał się na dziedzińcu, uzbrojony od stóp do głowy. Na ganki wyległo wszystko, co w zamku żyło, takoż książę i księżna wyszli, aby go oglądać. Sanczo siedział już na swym ośle, z sakwami i tłumoczkiem; dobrze w prowiant opatrzony, i wielce uradowany, ponieważ marszałek dworu, ten, który osobę Trifaldi udawał, dał mu mieszek z dwustu skudami złotemi, na opędzenie potrzeb podróży. Don Kichot jeszcze nie był uwiadomiony o tem. Gdy wszyscy tak mu się przyglądali, nagle złośliwa i czelna Altisidora, znajdująca się wśród ochmistrzyń i młódek dworskich księżnej, mając wzrok w Don Kichota utkwiony, głosem wielce lamentliwym mówić poczęła:

Wysłuchaj mnie, okrutniku,
I cugli konia zawściągnij.
Nie męcz wychudzonych boków
Swej wywłoki ledajakiej!

Zważ niewierny, że uchodzisz,
Nie od żmiji jadowitej,
Ale od jagniątka, które
Jeszcze owcą się nie stało!


Igrałeś sobie, potworze,
Z sercem najpiękniejszej młódki,
Jakiej Djana na swych górach,
A Wenus w lasach swych niema!

O okrutny Birenie[154], o Eneaszu płochliwy
Niechajże srogi Barabasz w twe tropy zmierza ustawnie!

Unosisz (o lupie niegodny!)
W zaciśniętych swoich szponach
Wnętrzności kornej kochanki,
Tak czułej, jak miłość sama!

Zabierasz z sobą trzy chusty
Na głowę i dwie podwiązki:
Czarną i białą z tych łydek,
Gładkich i pięknych jak marmur!

Zabierasz także tysiące
Westchnień, co w ogień zmienione,
Tysiącby Trojej zażegły,
Gdyby tych miast było tyle!

O okrutny Birenie, o Eneaszu płochliwy,
Niechajże srogi Barabasz w twe tropy zmierza ustawnie!

Niechże serce twego giermka
Tak kamienne się okaże,
Aby z swego omamienia
Dulcynea wyjść nie mogła!

Niech za winy twoje ona
Tę straszną ponosi karę;
Nieraz w tym kraju cierpieli
Miast grzeszników ludzie prawi!


Niech przygody najpiękniejsze
Zmienią ci się w złe trafunki,
Twe radości w mary senne,
Zaś wierność pójdzie w niepamięć!

O ty okrutny Birenie, o Eneaszu płochliwy,
Niechajże srogi Barabasz w swe tropy ustawnie zmierza!

Bądźże zdrajcą okrzyknięty
Od Sevilli do Marcheny,
Od Grenady aż do Loja,[155]
Od Londynu po kres Anglji!

Gdy będziesz grał w faraona,
W piketę, albo w bezika,
Niechaj nigdy ci nie wyjdą
Tuzy, króle lub siódemki!

Kiedy wytniesz sobie odcisk,
Niech obficie krew z ran tryśnie;
Po wyrwaniu kłów, niech w gębie
Pozostaną ci korzenie.

O ty okrutny Birenie, o Eneaszu płochliwy
Niechajże srogi Barabasz w twe tropy zmierza ustawnie!

Gdy nieboga Altsidorą na ten kształt się żaliła, Don Kichot oczu z niej nie spuszczał. Później nie odpowiedziawszy ani słowa, obrócił się do Sanczy i rzekł:
— Na wiekuisty pokój dusz twoich przodków zaklinam cię, Sanczo, abyś mi rzekł, czyś zabrał trafunkiem kornety nocne i te podwiązki, o których ta młódka zakochana wspomina?
— Trzy chustki mam ze sobą — odparł Sanczo — ale, co się podwiązek tyczy, są one równie u mnie, jak i w górach Ubeda.
Księżna zadziwiła się z zuchwalstwa Altsidory, chocia bowiem miała ją za śmiałą i bezczelną żartownisię, przecie nie sądziła, aby się tak daleko posunęła. To zadziwienie tem większe było, iż księżna, nie była uwiadomiona o tej krotochwili. Książe, chcąc dalej żart przeciągnąć, rzekł:
— Niezbyt chwalebnem to znajduję, panie rycerzu, że po uprzejmem przyjęciu, jakie Wam w moim zamku wyświadczyłem, ośmieliliście się zabrać trzy chustki na głowę, a takoż i podwiązki tej panienki.
Są to oznaki złych intencyj i dowody przeciwne Waszej sławie. Oddajcie natychmiast podwiązki; jeżeli tego nie uczynicie, pozwę Was na bój śmiertelny, nie obawiając się, aby złośliwi czarnoksiężnicy mieli oblicze moje przemienić, jak to uczynili z twarzą mego lokaja Tosilosa, który z Wami się potykał!
— Niech mnie Bóg zachowa — odparł Don Kichot — abym miał dobywać szpady przeciwko tak znakomitej osobie, od której tylu faworów doznałem.
Chustki na głowę oddam, bowiem Sanczo rzekł mi przed chwilą, że je ma przy sobie, podwiązek jednak zwrócić nie mogę, ponieważ ani ja, ani, tem bardziej, Sanczo ich nie widział. Niechaj ta panienka dobrze przejrzy wszystkie kąty, a napewno je znajdzie. Ja, Mości Książę, ani złodziejem nigdy nie byłem, ani nie mam zamysłu nim zostać.
Ta panienka mówi jako zakochana; za jej afekt nijakiej winy nie ponoszę. Nie potrzebuję zatem prosić o przebaczenie ani jej, ani Waszej Dostojności, którą błagam, aby lepsze o mnie miała rozumienie i dozwoliła mi w przedsięwziętą udać się podróż.
— Niechże Bóg Wam najszczęśliwszą zdarzy panie Don Kichocie — rzekła księżna — chcielibyśmy zawsze dobre nowiny o Waszych przewagach odbierać. Ruszajcie z Bogiem, gdyż im dłużej z odjazdem zwłóczacie, tem więcej wzrasta płomień w sercach tych dam, co na Was patrzą. Tamtą zaś ukarzę przykładnie, aby odtąd była wstrzemięźliwsza w słowach i w spojrzeniach.
— Kilku słów posłuchajcie jeszcze, o waleczny rycerzu! — rzekła Altsidorą — błagam Was, abyście mi wybaczyli to pomówienie o kradzież podwiązek. Klnę się na Boga i na mą duszę, że je mam na nogach i że popadłam w błąd tego, który szukał osła, siedząc na nim!
— Zaliżem nie mówił — rzekł Sanczo — właśnie po to na świat przyszedłem, aby rzeczy kradzione przechowywać! Jeżelibym chciał kraść, miałbym dobrą sposobność, będąc wielkorządcą.

Don Kichot schylił głowę i pokłonił się księstwu oraz wszystkim przytomnym. Później szarpnął cuglami Rossynanta i w towarzystwie Sanczy, siedzącego na ośle, wyjechał z zamku, udając się w drogę do Saragossy.

KAPITULUM LVIII
W KTÓREM OKAZUJE SIĘ, ŻE NA DON KICHOTA SPADŁO TYLE PRZYGÓD, IŻ OD JEDNEJ DO DRUGIEJ PRZEJŚĆ MU BYŁO TRUDNO

Don Kichot, widząc się w polu swobodnym, uwolnionym od miłosnych napastliwości Altsidory, zdał się, jak nowonarodzony. Poczuł, że odnawia się w nim wigor i żądza powrotu do zabaw rycerskich. Obróciwszy się do Sanczy, rzekł:
— Wolność jest to największy dar, który nieba ludziom udzieliły. Skarby, co je ziemia w wnętrzu swojem zamyka, lub morze przykrywa, wcale z nią w paragon wchodzić nie mogą. Dla wolności, jak i dla czci warto i należy życiem azardować. Przeciwnie wcale, niewola jest największem nieszczęściem, jakie na nas spaść może. Mówię ci o tem, Sanczo, bo dobrze zważyłeś zbytek obfitości, której używaliśmy do syta w tym zamku, skąd przed chwilą w świat wyruszyliśmy. Pośród tych potraw smakowitych i mrożonych napojów, zdało mi się, żem jest w ucisku i głód cierpię, gdyż nie używałem tych rzeczy ze swobodą, z jakąbym ich używał, gdyby moją własnością były. Obowiązki, wdzięczności za dobrodziejstwa i fawory doznane, są temi więzami, co duszę krępują i wolną być jej nie dozwalają. Szczęśliwy ten, któremu niebo udzieliło kawałka chleba, bez tego, aby był obligowany dziękować zań komuś, prócz samego nieba!“.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — nie byłoby dobrze, gdybyśmy się wdzięczni nie okazali za te dwieście skudów złotych, które mi wręczył w mieszku marszałek książęcego dworu. Noszę je na sercu, jako przedni kordjał, dający ulżenie i chroniący od przypadków niespodzianych. Niezawsze napotkamy zamek, gdzie nas po wielkopańsku ugoszczą, czasem zdarzy się nam przybyć i do karczmy, w której kijami omłócą.
Takiemi gawędami się bawiąc, rycerz błędny i jego giermek przejechali już milę drogi, gdy nagle natrafili na dwunastu ludzi, w suknie kmiece ubranych. Siedzieli na swych płaszczach, rozłożonych na trawie zielonej łąki i posilali się. Wedle nich były płótna białe, tu i tam w górze zawieszone, które jakąś rzecz ukrywały. Don Kichot zbliżył się do posilających się i, pozdrowiwszy ich dwornie, zapytał, co te płótna oznaczać miały.
— Są to, Mości Panie — odparł jeden — obrazy osób, w drzewie rżniętych, któremi posługiwać się będziemy w czasie widowiska w naszej wsi. Przykrywamy je, aby się nie popsowały i nosimy je na ramionach ze strachu, że się połamać mogą.
— Uczynilibyście mi rzecz miłą — rzekł Don Kichot gdybyście mi je obaczyć pozwolili. Obrazy, które się tak ochrania, muszą być udatne i piękne nad podziw!
— O i jak piękne! — zawołał jeden — dość zważyć na to, jaka jest ich cena. Nie masz ani jednego, któryby pięćdziesięciu dukatów nie wartał. Aby Wasza Miłość mogła uznać, że prawdę powiadam, niechaj się na własne oczy przekona.
To rzekłszy, przestał się pożywiać i zdjął zasłonę z pierwszej osoby, która się okazała Świętym Jerzym, siedzącym na koniu i mającym u swych stóp rozpłaszczonego smoka. Kopja świętego godziła w paszczękę potwora z tą furją, jaką się zwykle na obrazach wystawia.
Cały ten obraz zdawał się być z złotego błyskania, jak się to mówić zwykło. Don Kichot, obaczywszy go, rzekł:
— Ten wojownik był jednym z najlepszych rycerzy błędnych, których miała milicja boska. Nazywał się Święty Jerzy i był wielkim obrońcą dziewic. Obaczmy teraz drugą figurę.
Gdy ją odkryto, przytomni zważyli postać Świętego Marcina, siedzącego na koniu. Święty urzynał połowę swego płaszcza, aby ją dać biednemu. Zaledwie Don Kichot obraz ten ujrzał, rzekł:
— Ten rycerz był także jednym z najlepszych przygodników chrześcijańskich. Mniemam, że był więcej hojny, niż waleczny, jako to możesz wnosić, Sanczo, z tego, że dzieli swój płaszcz z ubogim. Ani chybi, musiało to się dziać wpośród zimy, w przeciwnym razie bowiem, zważywszy na jego miłosierdzie, należałoby się spodziewać, że mu cały odda.
— Nie taż jest zapewne, WPanie przyczyna — odparł Sanczo — należy przymknąć tu raczej do przysłowia, które powiada: „Drugiemu daj a i o sobie pamiętaj“.
Don Kichot roześmiał się i poprosił, aby trzecie płótno odsłonięto, pod którem był obraz patrona Hiszpanji mającego w ręku miecz zakrwawiony i tratującego po łbach Maurów.
— Jest to prawdziwy rycerz z Chrystusowych pułków — rzekł Don Kichot — zwie się Święty Jakób,[156] niszczyciel Maurów, jeden z najdzielniejszych bohaterów, jacy byli na świecie, teraz zaś są w niebie.
Później zdjęto jeszcze jedną zasłonę i ujrzano Świętego Pawła, spadającego z konia, ze wszystkiemi okolicznościami jego nawrócenia, zwykle na obrazach wystawianemi.
Gdy Don Kichot obaczył go tak żywo wyobrażonego, iż się zdawać mogło, że Chrystus doń mówi, zaś Święty Paweł odpowiada, rzekł:
— Ten Święty był przez niejaki czas największym wrogiem, jakiego kiedykolwiek miał Kościół Naszego Pana, a później najżarliwszym jego obrońcą. Rycerzem błędnym był za życia, zaś po śmierci świętym, niezmordowanym pracownikiem w winnicy Pańskiej, nauczycielem pogan, który za szkołę miał niebiosa, a za preceptora samego Jezusa Chrystusa.
Nie było już więcej obrazów, przeto Don Kichot kazał te z powrotem nakryć i rzekł do ich nosicieli.
— Mam to za dobrą wróżbę, bracia moi, że ci święci rycerze sprawowali tę samą, co ja profesję, to jest ćwiczeniem orężnem byli zabawni. Między nimi a mną taka jest różność, że oni byli świętymi i wojowali, według prawideł boskich, ja zaś, grzesznik niegodny, walczę według świata prawideł. Zdobyli niebo siłą swoich ramion, gdyż królestwo niebieskie gwałt cierpi rade, ja zaś dotąd nie wiem, co zdobędę, przez swoje nieustawne trudy, a prace. Z tem wszystkiem, gdyby moja ulubiona Dulcynea uwolniona była od mąk, jakie cierpi, możeby się mój los polepszył, ja zaś mając w umyśle więcej ładu, wybrałbym drogę lepszą niż ta, którą teraz kroczę.
— Niech Bóg wysłucha, zaś grzesznik głuchym pozostanie — rzekł wtem Sanczo Pansa.
Kmiecie byli zadziwieni tak z pozoru Don Kichota, jako i z jego słów, których nawet połowy nie zrozumieli, nie wiedząc, co chciał przez nie wyrazić.
Skończywszy swój posiłek, wzięli swoje obrazy, pożegnali się z Don Kichotem i ruszyli w dalszą drogę.
Sanczo zważał swego pana, jakby go nigdy nie znał, dziwując się niepomiernie, z tylu jego wiadomości. Zdało mu się, że niema na świecie historji czy zdarzenia, których Don Kichot nie miałby w pamięć wrażonych, lub ich końcami palców nie namacał.
Rzekł zatem:
— Zaprawdę, mój panie, jeżeli to, co się nam dzisiaj przytrafiło, można nazwać przygodą, to jest ona jedną z najłagodniejszych i najmilszych, pośród tych, co się nam w naszej włóczędze zdarzyły. Wyszliśmy z niej bez strachu i omłotu kijami, nie porwaliśmy się do broni, nie oglądaliśmy ciał naszych na ziemi leżących, a takoż i głodu nie poczuliśmy. Niech będzie Bóg wychwalony, za to, że mi pozwolił patrzeć na mą własnemi oczami!
— Nieźle mówisz, Sanczo — odparł Don Kichot — ale zważyć musisz, że czasy nie są jednostajne i że różnym torem chodzą. To, co pospólstwo mieni prognostykiem, a co się na żadnej przyczynie przyrodzonej nie opiera, ludzie roztropni trzymają za trafunek szczęśliwy.
Jeden z takich przesądników wychodzi rano z swego domu, spotyka brata z zakonu św. Franciszka i odwróciwszy się prędko plecami, wraca do domu, jakby smoka napadł.
Inny, widząc, że z solniczki sól na stół się wysypała, zaraz w sercu nieznośną melankolję czuje, tak jakby natura miała uprzedzać nas o przyszłych nieszczęściach, przez rzeczy tak nikczemne jak te, o którychżeśmy teraz namienili. Człek roztropny i chrześcijanin winien nie dochodzić, przez głupstwa, tego, co niebo uczynić zamierza. Scypjo przypływa do brzegów Afryki i wysiadając na ląd, potyka się i upada; żołnierze mają to za złą wróżbę; on natomiast obejmuje ramionami ziemię i woła: „Nie wymkniesz mi się już Afryko, bowiem cię trzymam w ramionach“. Tak też i ja, mój Sanczo, mam sobie za traf szczęśliwy spotkanie z tymi świętymi.
— Wierzę — odparł Sanczo — ale chciałbym WPanie, abyście mnie objaśnili, dlaczego Hiszpanie, nim w bój wstąpią, przyzywają Świętego Jakóba, niszczyciela Maurów, wołając ze wszystkiej siły: Santiago y cierra Espana. Zaliż Hiszpanja jest trafunkiem otwarta, aby ją zamykać trzeba? Co znaczy ten wołania sposób?
— Wielkim głupcem jesteś, Sanczo! — rzekł Don Kichot. Winieneś wiedzieć, że Bóg dał Hiszpanji za patrona i opiekuna Rycerza Krwawego Krzyża, w czasach okrutnych walk, które nasz naród prowadzić musiał z Maurami — Dlatego też Hiszpanie używają go, jako swego obrońcy przed każdem bitewnem natarciem; nieraz widziano go, jak z nieba zstępuje, przewracając, depcąc, miażdżąc i srogą rzeź sprawując między hufcami Maurów. Na tej prawdy potwierdzenie mógłbym ci przytoczyć tysiąc przykładów, które zawierają się w prawdziwych historjach Hiszpanji.
Sanczo skręcił dyskurs i rzekł:
— Zadziwiłem się wielce, WPanie, z bezwstydności tej Altsidory, młódki dworskiej księżnej Jejmości. Snać ją musiał ranić i serce jej przeszyć okrutnie ten, co go zowią ślepym filutem, Amorem, który, według tego co mówią, kaprawym będąc, albo i lepiej, wzroku pozbawionym, jeśli sobie dla swej igraszki jakieś serce upatrzy, zaraz je porywa i przeszywa na wylot swojemi strzałami. Słyszałem takoż, że od wstrętliwości i wstrzemięźliwości panieńskiej, te strzały odbijają się, przytępione, ale tu przeciwnie się dzieje z tą Altsidorą: groty miast przytępiać, zaostrzają się!
— Zważ Sanczo — odparł Don Kichot — że Amor nie ma względu na nic, i że działania swego nie mierzy granicami rozumu. Ma to samo przyrodzenie, co i śmierć, która równie napada na pałac królów, jak i na lepianki pasterzy. Gdy już duszę we władanie weźmie, zaraz jej odejmuje trwogę i wstyd.
Owóż i dlaczego Altsidorą oświadczyła mi swoje żądze gorące, które w duszy mojej więcej pomieszania sprawiły, niż litości.
— O srogości, godna pamięci, o srogości niesłychana! — zawołał Sanczo. — Co do mnie, powiedzieć mogę, że mnieby zwyciężyło i shołdowało jedno najmniejsze jej miłosne słowo. O kurewski synku, cóż za serce z marmuru, jakież wnętrzności z bronzu i dusza z kamienia!
Nie mogę sobie wszakoż wystawić, co powabnego ujrzeć mogła w WPanu ta panienka, aby tak do miłości być pobudzona. Gdzież ta wdzięczność, kształtowność, udatność, przymilność, gdzie ta piękna twarz, gdzie wreszcie każda z tych zalet w pojedynkę, czy też wszystkie zalety w kupie, co ją do miłości zachęcićby mogły? Zaprawdę muszę powiedzieć, że, zważając nieraz WPana od stóp do głowy, aż do ostatniego włoska, widzę rzeczy, co raczej odrazić i przerazić mogą, niż do miłości pobudzić.
Słyszałem przecież nieraz, że uroda jest pierwszą i najgłówniejszą własnością, co do kochania przymusza, Wy zaś, WPanie, pięknym żadną miarą nie jesteście, tedy nie wiem, w czem się ta nieboraczka zakochała?
— Musisz wiedzieć, Sanczo — odparł Don Kichot — że dwojaki jest piękności rodzaj: piękność duszy i piękność ciała! Piękność duszy wydaje się i wyjawia przez rozum, szlachetność, przystojne obcowanie, wspaniałomyślność i dobrą edukację; wszystkie te zalety zawierać się mogą i w szpetnym człeku. Gdy wzrok w tej piękności, a nie w cielesnej urodzie jest utkwiony, miłość gwałtownie wybucha. Wiem to dobrze, Sanczo, że piękny nie jestem, ale i wiem takoż, że nie jestem obrzydliwy. Dosyć dla człeka poczciwego, nie być straszydłem, aby stać się kochanym, jeżeli tylko posiada przymioty duszy, o których mówiłem.
Taką bawiąc się rozmową, zagłębiali się coraz bardziej w bór, oddalony od głównego traktu. Nagle Don Kichot niespodzianie uwikłał się w sieć z zielonych sznurów, przeciągnionych od drzewa do drzewa. Nie mogąc dorozumieć się, coby to było, rzekł do swego giermka.
— Wydaje mi się, Sanczo, że te sieci gotują mi przygodę najdziwniejszą, jaką sobie tylko wystawić mogę. Niechaj trupem padnę, jeżeli czarnoksiężnicy, co mnie prześladują, nie chcieli mnie tu złowić i przeszkodzić mi w mej drodze, mszcząc się być może za moją oziębłość dla Altsidory. Niechaj się zatem dowiedzą, że gdyby te sieci, co są z zielonych sznurów uczynione, okazały się nawet sieciami z najtwardszych djamentów i bardziej trwałemi od tych, których bożek kowali, Wulkan, użył na schwytanie Wenery i Marsa, to je potargam, jakby były z sitowia lub nitek bawełnianych uczynione.
Chcąc dalej przejechać, już je miał rozerwać, gdy nagle z gąszcza leśnego wychynęły dwie piękne pasterki, przynajmniej przez swój strój pasterkami być się wydające, chocia ich suknie i płaszcze były z przedniego brokatu (chcę rzec, że suknie te były prawdziwemi klejnotami, sporządzonemi z jedwabiu, przetykanego złotem).
Włosy ich, na ramiona spływające, laurowemi gałązkami i kwieciem amarantu ozdobione, mogły swą jasnością ubiegać się z promieniami słonecznemi. Wiek tych pasterek nie przekraczał lat osiemnastu; nie mogły mieć jednak mniej niż lat pietnaście.
Widok ten zadziwił Sanczę, zachwycił Don Kichota, a także słońce w jego biegu zastanowił. Wszyscy czworo w milczeniu pozostawali, wreszcie pierwsza przemówiła jedna z pasterek.
— Zatrzymajcie się, panie rycerzu, nie targajcie tych sieci, które tu nie dla samołówki nijakiej, tylko dla naszej rozrywki są zastawione, a że się domyślam, iż WPan radbyś się nas zapytać, kim jesteśmy i pocośmy je tu zaciągnęli, tedy Wam powiem pokrótce. W pewnej wsi, leżącej o dwie mile stąd, znajduje się nie mało ludzi bogatych i znacznego urodzenia. Kilkunastu przyjaciół i krewniaków zmówiło się, aby wraz z żonami, córkami, synami, powinowatymi i znajomymi, przybyć na zabawę w to miejsce, które jest jedno z najmilszych w naszej okolicy. Stworzymy nową Arkadję pasterską, młodzieńcy za pasterzy, a dziewice za pasterki się przebiorą. Nauczyliśmy się na pamięć dwóch eklog, sławnego wierszopisa, Garcilasa,[157] i znamienitego poety Camoensa,[158] tak jak je był w portugalskim języku napisał. Jeszcześmy ich nie odgrywali. Od wczoraj dopiero tu przebywamy. Pod drzewami kazałyśmy ustawić namioty, z tych co się wiejskiemi zowią. Znajdują się one nad brzegiem bystrego strumienia, który tym łąkom żyzności przydaje. Wczoraj wieczorem zaciągnęłyśmy te sidła, aby łowić niewinne ptaszyny, które naszym krzykiem przerażone, tu napędzone zostaną. Jeśli zechcecie, panie rycerzu, być naszym gościem, mile i dwornie przyjęci zostaniecie, gdyż w tym czasie melankolja, ani smutek przystępu tu mieć nie będą.
Na tem pasterka swoją mowę skończyła.
— Zaprawdę, moja śliczna panienko — odparł Don Kichot — nie sądzę, aby Akteon był bardziej osłupiały i zachwycon, gdy niespodzianie ujrzał Djanę, kąpiącą się w ruczaju, niż ja, Waszą piękność ujrzawszy. Pochwalam Waszą rozrywkę i dank Wam wyrażam za tak grzeczne oświadczenie. Jeżeli tylko zdatny być mogę do uczynienia Wam jakiejś przysługi, pozostaje Wam tylko rozkazać, a możecie być upewnieni, że rozkazu Waszego dopełnię. Powołanie moje po mnie wymaga, abym się okazywał wdzięcznym i usłużnym ludziom wszelkiej kondycji, zwłaszcza zaś osobom takiej zacności.
Jeśliby zasię te sidła, co jak mniemam, na małym tylko okręgu są zastawione, całą ziemię obejmowały, szukałbym raczej przejazdu przez inne światy, wprzód nimbym te sznury potargał i pozrywał. Abyście tym słowom przesadnym niejaką wiarę dać mogli, wiedzcie, że to Wam przyrzeka — Don Kichot z Manczy, którego imię już się zapewne o uszy wasze obiło.
— Ach, miła przyjaciółko — rzekła druga pasterka — cóż za szczęście nas dzisiaj spotyka! Zali widzisz tego rycerza przed sobą? Wiedz zatem, że jest to najdzielniejszy, najbardziej zakochany i najdworniejszy rycerz świata, jeżeli tylko nie kłamie i w błąd nie wprowadza historja jego dziejów, którą w druku czytałam. Założyłabym się, że ten poczciwiec, co tu z nim się znajduje, jest niejaki Sanczo Pansa, jego giermek, człek tak wdzięczny i krotochwilny, że niemasz nikogo, coby mu dorównał.
— Tak jest w samej rzeczy — odparł Sanczo — ja właśnie jestem owym żartownisiem i owym giermkiem, o którym Wasza Miłość mówi, ten zaś pan jest moim panem, Don Kichotem z Manczy, tym samym, którego do historji wrazili.
— Błagajmy go — rzecze pierwsza — aby tutaj się zatrzymać zechciał; nasi rodziciele i bracia największą pociechę z tego odniosą. Słyszałem o jego dzielności, i o facecjach Sanczo Pansy, tak właśnie, jakeś tu namieniła. O tym rycerzu powiadają nadewszystko, że jest on najwierniejszym kochankiem, z tych, co są na świecie. Jego damą ma być niejaka Dulcynea z Toboso, która pośród wszystkich Hiszpanek prym piękności trzyma.
— I to nie bez kozery — odparł Don Kichot — wszakoż bez zaćmienia nieporównanej piękności waszej. Nie trudźcie się próżno, moje śliczne panny, aby mnie zatrzymywać, twarde obowiązki mego powołania nie dozwalają mi bowiem żadną miarą na gnuśny odpoczynek.
Wtem do miejsca, gdzie wszyscy czworo się znajdowali, zbliżył się brat jednej z pasterek, takoż za pasterza przybrany, udatnie i bogato, równie jak one. Panny uwiadomiły go, że ten, co go widzi, jest dzielnym Don Kichotem z Manczy, zaś jego wspołecznik giermkiem Sanczo Pansą, którego znać musi, skoro historję czytał. Wdzięczny pasterz naszemu rycerzowi usługi swoje ofiarował i poprosił go, aby wraz z nim udał się do namiotu. Don Kichot, zniewolony grzecznością, wreszcie na prośbę tę przystał. Tymczasem rozległ się odgłos krzyku i postrachu i sidła napełniły się ptaszkami, złudzonymi zielonością sieci, których unikać winny były. Wkrótce zebrało się trzydzieści osób, wdzięcznie za pasterzy i pasterki przebranych. Zaraz ich uwiadomiono, że ci dwaj przybysze, to Don Kichot i jego giermek; wielce się z tej nowiny uradowali, znali ich bowiem już z drukowanych dziejów. Udali się do namiotów, gdzie były stoły zastawione z wielką obfitością, wspaniałością i schludnością nad podziw. Pierwsze miejsce brał Don Kichot, na którego wszyscy z podziwieniem mieli oczy obrócone.
Gdy już ze stołu uprzątnięto, Don Kichot głos zabrał i z wielką dostojnością rzekł:
— Niektórzy mniemają, że z grzechów przez ludzi popełnianych, największym występkiem jest pycha; ja jednak utrzymuję, że jest nim niewdzięczność, ponieważ, jak pospolicie powiadają, piekło jest pełne niewdzięczników. Gdy tylko do używania rozumu przyszedłem, zawsze unikać się starałem tego zakała. Jeśli nie mogę zapłacić uczynnością za dobrodziejstwa, jakie odbieram, nagradzam je ile mogę, dobrą chęcią. Jeżeli zaś te cne pragnienia wystarczające nie są, ogłaszam dobroczynności doznane, przed wszystkiemi. Kto bowiem je głosi, daje po sobie poznakę, że gdyby mógł, za zdarzoną porą, oddałby dobrem za dobre. Większość tych, co otrzymują, znaczą mniej, niż ci, którzy dają. Bóg jest nad wszystkimi, jako najmożniejszy dawca i niepodobna, aby dary ludzkie mogły darom boskim zrównać, z przyczyny tej nieskończonej różności, jaka między nimi leży. Przecie niedostatek i sił niemożność nagradza się w części wdzięcznością okazaną. Ja wdzięcznym będąc, za uczynność mi okazaną, nie mogę równą miarą odpłacić, a zachowany w ograniczeniu mojej możności, ofiarowuję, co mogę i co posiadam. Mówię więc, że przez dwa dni, wpośród drogi walnej, wiodącej do Saragossy, będę utrzymywał, że te dwie panienki, tu przytomne i za pasterki przebrane, są najpiękniejszemi i najwdzięczniejszemu dziewicami, jakie tylko są na świecie, wyjąwszy jeno niezrównaną Dulcyneę z Toboso, jedyną panią moich myśli, co niechaj powiedziane będzie, bez urazy tych wszystkich, co mnie słuchają.
Sanczo, który słuchał pilnie mowy Don Kichota, rzekł głośnym głosem:
— Czyliż to możliwe, aby się znajdowali na świecie ludzie, co ośmielają się twierdzić i utrzymywać, że mój pan jest głupcem, obranym z rozumu? Rzeknijcież mi, panowie pasterze: zaliż jest na wsi pleban tak mądry i uczony, któryby umiał powiedzieć to, co mój pan rzekł przed chwilą? Czy jest takoż rycerz wielkiej sławy zażywający, coby oświadczył tyle, co mój pan?
Don Kichot czerwony od gniewu i pełen srogiego rankoru obrócił się do Sanczy i rzekł:
— Zaliż to możliwe, Sanczo, aby na całym okręgu ziemskim znalazł się człowiek, któryby nie przyznał, że jesteś głupcem, podszytym głupstwami, a do tego łotrem złośliwym? Któż to pozwolił ci mieszać się w sprawy moje i dochodzić, zali jestem szaleńcem, czy też roztropnym. Zawrzyj gębę, nie odpowiadaj ani słowa i idź osiodłać Rossynanta, jeśli jeszcze osiodłany nie jest. Chcę uiścić moją obietnicę. Słuszność jest po mojej stronie, możesz zatem być upewniony, że wszyscy, coby przeciwnie mniemali, są już zwyciężeni.
To rzekłszy, porwał się od stołu z wielką furją, zostawiając przytomnych w zadziwieniu i wątpliwości, nie wiedzieli bowiem, czy go za głupca, czy też za człeka rozumnego dzierżyć mają. Prosili go, aby sobie zbytecznego trudu nie przyczyniał, bowiem znają jego dobrą wolę i nie żądają więcej dowodów męstwa, mając dosyć tych, co się w historji jego dziejów zawierają.
Mimo to, Don Kichot trwał uparcie w swym zamyśle; wskoczył na Rossynanta, tarczę na ramię zarzucił, schwycił kopję i wyjechał na środek głównego traktu, znajdującego się wpodle zielonej łączki. Sanczo ciągnął za nim, siedząc na ośle, a za Sanczą szła ciżba pasterzy, pragnących uznać, jaki skutek weźmie rycerza zamysł zuchwały.
Don Kichot, stanąwszy na gościńcu, takie słowa w powietrze rzucił:
— O wy, podróżni i przechodnie, o wy, rycerze błędni i giermkowie, o wy, co pieszo lub konno tędy ciągniecie, lub w ciągu dwóch dni tą drogą przejeżdżać macie, wiedzcie, że Don Kichot, rycerz błędny jest tu przytomny, i umyślnie zasadzony dla utrzymania, że piękność i wdzięk, zawierające się w nimfach, mieszkankach tych łąk i gajów, przenoszą wszystkie inne urody na świecie, krom piękności Dulcynei z Toboso, pani duszy mojej. Ktokolwiekby się ważył utrzymywać przeciwnie, niechaj się tu stawi, czekam go w polu otwartem.
Dwa razy powtórzył Don Kichot te słowa, ale nie były one wysłuchane od żadnego błędnego przygód poszukiwacza. Traf jednak, który coraz jego sprawy polepszał, zdarzył, że po niejakim czasie ukazała się na gościńcu gromada jeźdźców, z których większość była uzbrojona w lance. Jechali w ordynku i nader spieszno. Ci, co z Don Kichotem się znajdowali, usunęli się na stronę, gdyż domyślili się, że mogłoby się im jakieś niebezpieczeństwo przydarzyć. Tylko Don Kichot sam na trakcie pozostał, w nieustraszonej postawie; Sanczo ukrył się za Ryssynanta. Oddział kopijników przybliżył się; jeden z przodkujących jeźdźców zawołał wówczas do Don Kichota:
— Usuń się z drogi, djabli synu! Czy chcesz, aby cię byki zatratowały?
— Precz, kanaljo bezecna! — wrzasnął Don Kichot — dla mnie nic nie znaczą byki, choćby najdziksze jak te, co wzrosły nad brzegami Jarama.[159] Przyznajcie nędznicy, że to, com oświadczył, jest istotną prawdą, albo też bądźcie gotowi na walkę ze mną.
Przewodnik nie miał czasu odpowiedzieć, ani Don Kichot, nawet gdyby chciał, z drogi zjechać, gdyż stado srogich byków i spokojnych bawołów, które pasterze i naganiacze pędzili w pewne miejsce, gdzie je zamknąć miano, aż do następnego dnia igrzysk, wpadło na Don Kichota, Rossynanta, Sanczę i osła, obaliło ich i dobrze wytarzało po ziemi.
Sanczo został poturbowany, Don Kichot zestrachany, osioł obity, a Rossynant dobrze oporządzony. Po pewnej chwili wszyscy na nogi powstali; Don Kichot, potykając się i przewracając, jął biec spieszno za stadem i wołać na wszystek głos:
— Zaczekajcie, hultaje, wstrzymajcie się łotry, jeden tylko rycerz was wyzywa, nie stawiając wam żadnych kondycyj. Nie jest zasię jednym z tych, co powiadają, że uciekającemu nieprzyjacielowi złoty most słać trzeba.

Z tem wszystkiem poganiacze nie zastanowili się, dbając równie o słowa Don Kichota, co o zeszłoroczne śniegi. Don Kichot z sił opadł; bardziej gniewny, niż pomszczony, usiadł na skraju gościńca, czekając na Sanczę, Rossynanta i osła. Wówczas pan konia dosiadł, zaś sługa osła i, nie żegnając się ze zmyśloną i fałszywą Arkadją, ruszyli w dalszą drogę, pełni wstydu i żałości.

KAPITULUM LIX
KTÓRE MÓWI O NIEZWYKŁEM ZDARZENIU, ZDAJĄCEM SIĘ BYĆ PRZYGODĄ RYCERSKĄ

Przezrocze i jasne źródło, odkryte w cienistym gaju, dało Don Kichotowi i Sanczy pewne ulżenie w ich znużeniu, które odczuwali po spotkaniu z bykami. Usiedli obaj nad brzegiem ruczaju i, zdjąwszy uzdeczki z Rossynanta i osła, puścili ich luzem na wolę. Sanczo zaraz zbadał zawartość swoich sakiew i wydobył z nich to, co zwykł był mianować swoją omastą. Obtarł sobie gębę; Don Kichot twarz sobie obmył; po tem orzeźwieniu, w ich mdlejące ciała nowy duch wstąpił. Don Kichot tak był strapiony i gniewny, że o jedzeniu wcale nie myślał, Sanczo zaś nie śmiał pierwszy tknąć zapasów, co przed nim leżały, czekając, aż jego pan jeść zacznie, tak obyczajnym był bowiem człekiem.
Widząc wszakoż swego pana tak ponurzonego w myślach głębokich, że nie kwapił się on wcale podnieść chleb do gęby, nie rzekł ani słowa i zapomniawszy o wszelkim względzie, jął nabijać brzuch chlebem i serem, które miał pod ręką.
— Jedz przyjacielu, Sanczo — rzekł Don Kichot — pokrzepiaj się, bowiem tobie więcej niż mnie na utrzymaniu życia zależy, mnie zaś zwól umierać pod brzemieniem mych myśli i srogich nieszczęść. Ja, Sanczo, urodziłem się poto, aby żyć umierając, zaś ty, abyś umierał, jedząc. Byś zasię uznał, że prawdę powiadam, zważ na mnie: opisany w dziejach, sławny w rycerskiem rzemiośle, w postępkach i obyczajach szlachetny, ulubiony od dam, od książąt uczczony, teraz gdy już spodziewałem się palm, laurów i koron, na jakie przez swe dzielne czyny zasłużyłem, widzę się dzisiaj podeptany i ponękany przez nikczemne i podłe bydło. Ta myśl sprawia, że mi się zęby szczelnie zawierają, że szczęki i ręce moje drętwieją, i że najmniejszej ochoty do jadła nie mam, tak, iż myślę nawet głodem się zamorzyć, co jest śmiercią najokrutniejszą ze wszystkich.
— Zatem Wasza Miłość — rzekł Sanczo, nie przestając ani na chwilę żuchwami z pośpiechem poruszać, nie zgadza się z przysłowiem: Niech zdycha kura, byleby nażarta!
Co do mnie, nie chcę sobie śmierci zadawać, myślę przeciwnie, uczynić jak szewc, co skórę zębami ciągnąc, wreszcie ją wyciągnie, tak jako chce. Ja takoż będę, jedząc, życie moje przeciągał, aż do jego kresu, przez niebo ustanowionego. Wiedzcie, WPanie, że niema większego szaleństwa i głupoty, jak przywodzić się do rozpaczy, jako to Wasza Miłość czyni. Zawierzcie mi, posilcie się nieco, a później spocznijcie na zielonem wezgłowiu tej murawy; obaczycie, że po obudzeniu znaczną folgę poczujecie.
Don Kichot dał się nakłonić, bowiem zdało mu się, że racje, które Sanczo przywodził, były raczej racjami filozofa, niż głupca.
— Jeślibyś chciał, Sanczo — rzecze — uczynić dla mnie to o czem ci powiem, ani chybi, wielkie poczułbym ulżenie, a moje utrapienia mniejszeby się stały. Gdy, słuchając twojej rady, do snu się ułożę, ty tymczasem oddal się na stronę, obnaż swoje pośladki i wymierz sobie cuglami od uzdeczki Rossynanta trzysta albo czterysta plag, na zadatek tych trzech tysięcy szesćset chłost, co je masz otrzymać dla odmamienia pani Dulcynei. Zaprawdę wstyd to i sromota, aby ta nieboga dama w zaczarowaniu ostawała, przez twoje niedbalstwo i opieszałość.
— Siłaby o tem mówić można — odparł Sanczo — tymczasem prześpijmy się trochę, później będzie, co Bóg zdarzy. Winniście zważyć, WPanie, że okrutną rzeczą jest dla człeka ćwiczyć się tak z zimną krwią własnemi rękami, osobliwie jeśli razy spadają na ciało wywiędłe i od głodu osłabłe. Niechaj pani Dulcynea z Toboso ma cierpliwość, bowiem, gdy najmniej o tem myśleć będzie, obaczy mnie podziurawionego jak przetak, od biczowania. Aż do śmierci się żyje; chcę przez to rzec, że jeszcze żyję, zaś żyjąc, pragnę obietnicę uiścić.
Don Kichot podziękował mile Sanczy, zjadł trochę, zaś Sanczo wiele, poczem obaj ułożyli się do snu, zostawiwszy dwóm wiernym towarzyszom, Rossynantowi i osłu wolność paszenia się na zielonej murawie.
Gdy się obudzili, pora już była późna; dosiedli zatem swoich biegunów i pospieszyli w dalszą drogę, aby zdążyć przed nocą do karczmy, która, jak miarkowali, o milę była oddalona. Mówię, że była to karczma, bo ją tak Don Kichot mianował, przeciwko zwyczajowi przezywania każdej oberży pałacem, lub zamkiem.
Przybywszy tam, zapytali gospodarza czyli jest miejsce dla noclegu. Karczmarz odparł, że znajdą wszelkie wygody, jakichby można zażądać w samej choćby Saragossie. Zlazłszy z osła, Sanczo zaniósł swoje tłomoczki do komnaty, od której oberżysta dał mu klucz. Potem zaprowadził Rossynanta i osła do stajni, podsypał im obroku i powrócił, chcąc dowiedzieć się, czegoby jego pan żądał. Znalazł go siedzącego na kamiennej ławie, a zbliżywszy się, nieskończone dzięki niebu złożył za to, że jego pan tym razem nie wziął karczmy za zamek.
Gdy zbliżył się czas wieczerzy, udali się do swojej izby; Sanczo zapytał gospodarza, coby miał za strawę.
Oberżysta odparł, że miarą tu może być sama gęba; niech zatem żąda, czego chce. Karczma jest opatrzona we wszystkie rodzaje ptaków, które żyją na ziemi i w powietrzu, a takoż w różne gatunki ryb morskich.
— Nie trzeba dla nas tylu wymysłów — odparł Sanczo — wystarczy nam para pieczonych kapłonów, mój pan jest delikatny i mało jada, ja zaś też nie jestem zbytnim obżartuchem.
Karczmarz odparł, że kapłonów nie posiada, bowiem mu je jastrzębie wydusiły.
— Niechaj zatem pan gospodarz — rzekł Sanczo — wsadzi na rożen kurę, tylko, aby była tłusta i krucha.
— Kurę? — Ach moja matko! — zawołał oberżysta — klnę się na wszystkie świętości, że wczoraj odesłałem do miasta pięćdziesiąt kokoszek. Ale krom kur, żądajcie, WPanowie, czego tylko chcecie.
— Dajcie nam zatem cielęcinę lub koziny kawał — rzekł Sanczo.
— Dzisiaj właśnie zbrakło jej niestety — odparł karczmarz — ale w przyszłym tygodniu będzie jej aż nadto.
— Ha, na mą duszę — zawołał Sanczo — poszedłbym w zakład, że te wielkie wymysły i zbytki skończą się na słoninie i jajach.
— Zaprawdę — odparł karczmarz — dobrą pamięć macie, rzekłem wam przecież, że niema kokoszek, pocóż się tedy jaj domagacie? Pomyślcie lepiej o innych przysmakach, zapominając o tem obżarstwie.
— Skończmy na miłosierdzie boskie — zawołał Sanczo — nie bałamućcie nas darmo, lecz powiedzcie, co macie na wieczerzę.
— Powiem rzetelnie, co mam naprawdę: a owóż nogi wołowe, co się wydają nóżkami cielątka, albo lepiej nóżki cielątka, co się wydają nogami wołu. Są już ugotowane, wraz z cebulą, grochem i słoniną, i zaraz powiedzą: jedzcie mnie, jedzcie mnie!
— Nogi wołowe zamawiam dla siebie — rzekł Sanczo — niechaj mi się ich nikt tknąć nie waży, bowiem zapłacę lepiej niż każdy. Niema mięsiwa, którebym tak lubił, jak tę potrawę, a o to już nie stoję, czy to nogi byka, czy wołu, byleby tylko nogi były.
— Nikt ich nie tknie — odparł karczmarz, — bowiem inni goście, co się tu znajdują, są panami znacznymi. Mają ze sobą kucharza i szafarza.
— Co się tyczy znaczności — odparł Sanczo — mój pan nikomu kroku nie ustąpi. Ale jego powołanie nie pozwala mu na trzymanie śpiżami.
Sypiamy często na łąkach i żywimy się żołędziami i nieszpułkami.
Na tem się ta rozmowa skończyła; Sanczo nie chciał jej dalej ciągnąć i nie odpowiedział oberżyście na pytanie, jakiego powołania i dostojności był jego pan.
Gdy się zbliżyła godzina wieczerzy, Don Kichot udał się do swojej izby. Gospodarz przyniósł garnek i wszyscy zasiedli do stołu. Nagle Don Kichot usłyszał rozmowę w sąsiedniej izbie, którą od jego komnaty tylko przepierzenie z desek dzieliło.
— Proszę was panie, Don Hieronimie, przeczytajmy jeszcze jedno kapitulum z „Drugiej części Don Kichota“ zanim wieczerzę przyniosą[160].
Zaledwie Don Kichot swoje imię usłyszał, zerwał się na równe nogi i, nadstawiwszy uszu, jął słuchać tego, co mówią.
Don Hieronim odparł:
— Pocóż chcecie, Wasza Miłość, abyśmy te głupstwa czytali? Zali to możliwe, aby ten, co zna już pierwszą część Don Kichota z Manczy, miał jakieś ukontentowanie odnosić z czytania części drugiej?
— Z tem wszystkiem — odparł Don Juan — należy ją przeczytać, niema bowiem księgi tak złej, w którejby się coś dobrego nie zawierało. W tej drugiej części najwięcej mi się niepodoba to, że Don Kichot przestał już być zakochany w swej damie, Dulcynei z Toboso.
Don Kichot, usłyszawszy to, rozżarzony gniewem i pełen pogardy, rzekł donośnym głosem:
— Ktokolwiek rzeknie, że Don Kichot zapomniał albo może zapomnieć o Dulcynei z Toboso, dowiodę mu tego w polu otwartem, że jest daleki od prawdy, bowiem nieporównana Dulcynea z Toboso nie może być zapomniana, ani też Don Kichot o niej zapomnieć. Jego hasłem jest stałość, zaś najmilszym obowiązkiem dotrzymanie wiary.
— Kto się tam odzywa? — zapytał ktoś z izby sąsiedniej.
— Któż inny być może — odparł Sanczo — jeżeli nie sam pan Don Kichot z Manczy, który utrzyma krzepko, co wyraził i co jeszcze rzeknie, bowiem dobry płatnik gotów jest zawsze dać dobry zastaw.
Zaledwie Sanczo te słowa powiedział, gdy dwaj rycerze (gdyż takimi być się wydawali) weszli do izby; jeden z nich obłapił za szyję Don Kichota i rzekł:
— Ani Wasz pozór nie może zaprzeczyć Waszemu imieniu, ani imię Wasze Waszemu pozorowi. Jesteście WPanie, bezwątpienia prawdziwym Don Kichotem z Manczy, gwiazdą przewodnią rycerzów błędnych, na złość temu, kto chciał Wasze imię sobie przywłaszczyć i zniweczyć sławę dzieł Waszych, jak to uczynił autor księgi, którą Wam tu przynoszę. Rzekłszy to, wręczył Don Kichotowi księgę, którą jego towarzysz w rękach trzymał. Don Kichot wziął ją i, nie odpowiedziawszy ani słowa, przejrzał ją naprędce, a po chwili oddał nazad, i rzekł:
— W tym krótkim czasie, gdy ją zważałem, znalazłem w niej trzy rzeczy, za której autora zganić należy: pierwsza, że w prologu jest kilka słów nieprzyzwoitych,[161] druga, że językiem aragońskim pisząc, opuszcza przedimki i trzecia, że okazując jawnie swoje nieuctwo, myli się i od prawdy oddala w tem, co jest w historji bardzo ważkie; mówi na ten przykład, że żona mego giermka, Sanczo Pansy, zwie się Mari Gutierrez, podczas gdy jej imię prawdziwe brzmi Teresa Pansa. Kto zaś w tak ważnej okoliczności błędy popełnia, może się i w całem opisaniu pomylić.
Na to rzekł Sanczo:
— Owóż mi i dziejopis naschwał! Dobrze musi być świadom spraw moich, jeżeli moją żonę Teresę Pansę nazywa Mari Gutierrez. Proszę Was, panie, przeczytajcie jeszcze trochę z tej księgi, niech obaczę, czy tam i o mnie wspomina i czy nie odmienił przypadkiem mego imienia?
— Z tego, co usłyszałem — rzekł Don Hieronim — wnoszę, że musicie być Sanczo Pansą, giermkiem pana Don Kichota.
— Tak, jestem nim — odparł Sanczo — i pysznię się z tego!
— Na mą duszę — rzekł rycerz — ten nowy autor nie obchodzi się z Wami z względami należytemi, jakie dla Waszej osoby mieć należy. Wystawia Was jako obżartucha i prostaka, wcale nie zabawnego, słowem, całkiem innego Sanczę, niż ów, co jest pomieszczony w pierwszej części dziejów Don Kichota.
— Niech mu Bóg odpuści — odparł Sanczo — lepiejby uczynił, zostawiając mnie w moim kącie i zapominając o mnie. Kto umie grać, niech struny porusza... i dobrze świętemu Piotrowi w Rzymie!
Dwaj rycerze prosili uprzejmie Don Kichota, aby udał się do ich izby na wieczerzę, wiedzieli bowiem, że w tej karczmie nie było godnego posiłku dla jego osoby.
Don Kichot, zawsze dworny, przystał na ich prośbę i poszedł wieczerzać w gościnę. Sanczo, objąwszy garnek w władzę niepodzielną, wziął pierwsze miejsce za stołem, obok gospodarza, który okazał się niemniejszym wielbicielem nóg wołowych.
W czasie wieczerzy Don Juan zapytał Don Kichota, zaliby miał jakieś wieści o pani Dulcynei z Toboso? Czyli poszła za mąż, czy ma dzieci, czy może w ciąży się znajduje, czy też będąc jeszcze dziewicą, pamięta o miłosnych myślach Don Kichota, bez uszczypku dla swej przystojności.
— Dulcynea jest jeszcze prawicą — odparł Don Kichot — Moja miłość niewzruszona jak zawsze, srogość jej jak dawniej nieużyta, a jej piękność przemieniona w szpetność prostej chłopianki.
I wówczas jął im opowiadać szczegółowie o zaczarowaniu Dulcynei, o swojem przytrafieniu w jaskini Montesinos, i o sposobie odczarowania, podanym przez mądrego Merlina, który to sposób zasadzał się na plagach Sanczy.
Dwaj rycerze niemałą pociechę odnieśli, słuchając opowieści Don Kichota, o dziwnych przypadkach jego życia, jednakowo zdumieni z tak niezwyczajnych szaleństw, jak i z przyzwoitego sposobu opowiadania ich. Raz go uznawali za człeka rozumnego, to znów za szaleńca, nie wiedząc jakieby mu miejsce wyznaczyć między mądrością, a głupotą.
Sanczo skończył wieczerzę i, ostawiwszy za stołem oberżystą, winem opitego, wszedł do izby swego pana i rzekł:
— Obym tu zdechł, WPanowie, jeżeli autor tej księgi, co ją Wasze Miłości macie, nie chce, abyśmy we dwóch, to jest ja i on, zacnie sobie społem pojedli. Radbym wiedzieć, czy, nazwawszy mnie żarłokiem obrzydliwym, nie nazwał mnie jeszcze także pijakiem.
— Tak uczynił — odparł Don Hieronim — nie przypominam sobie jeno, jakiemi słowami to wyraził, to tylko baczę, że słowa jego są kłamliwe, złośliwe i opaczne, jak to okazuje sama twarz Sanczo Pansy, tutaj przytomnego.
— Wierzajcie mi, WPanowie rzekł Sanczo — że Sanczo i Don Kichot z tej historji muszą być całkiem odmienni od tych, co są pomieszczeni w historji Cyda Hameta Benengeli, a którzy są nami, czyli moim panem dzielnym, mądrym i zakochanym, oraz mną, wdzięcznym prostakiem, ale ani żarłokiem, ani opilcą.
— I ja tak mniemam — odparł Don Juan — i jeśliby to tylko możliwe było, należałoby rozkazać, aby nikt nie ośmielał się pisać o sprawach wielkiego Don Kichota, krom Cyda Hameta, jego pierwszego dziejopisa, tak jak Aleksander Wielki zabronił, aby nikt się nie ważył malować jego konterfektu, oprócz malarza Apella.
— Niechaj mój obraz kto chce okryśla — rzekł Don Kichot — ale niech się strzeże osławiania, bo się miara cierpliwości przebiera, gdy się ją niesprawiedliwościami obarcza.
— Nie można obrazić pana Don Kichota — odparł Don Juan — tak, aby za tę obrazę przynależnej sobie zemsty wziąć nie mógł; jeżeli już nie odparuje zniewagi tarczą swojej cierpliwości, która według mnie jest wielka i silna. Na podobnych rozmowach upłynęła im większa część nocy. Chocia Don Juan nalegał, aby Don Kichot jeszcze z tej księgi poczytał, i doświadczył, czy nie masz w niej więcej omyłek i nieprzyzwoitości, przecie żadną miarą tego po nim osiągnąć nie mógł. Odparł, że już ma tę księgę za przeczytaną i potwierdza, że jest głupia od początku do końca; nie chce przytem, aby autor, dowiedziawszy się trafunkiem, że doszła do jego rąk, ucieszył się na myśl, że przez niego przeczytana została, należy bowiem odwracać myśli, jeszcze pochopniej, niźli oczy od rzeczy brudnych i plugawych. Zapytano się go potem, gdzie teraz udać się zamierza? Odparł, że jego zamysłem jest obrócić się ku Saragossie, aby wziąć udział w gonitwach, które się tam corocznie odprawiają.[162] Don Juan oznajmił mu, że autor nowej historji namienia, jakoby Don Kichot, czy też ktoś, tego imienia używający, miał się tam znajdować i biegać do pierścienia; jest to opowieść zbyta wszelkiej inwencji, wielce uboga w zawołania i dewizy, i nie opisująca strojów, za to bogata w głupstwa i bzdury. — Dla tej przyczyny właśnie — odparł Don Kichot — noga moja nie postanie w Saragossie; tak iż cały świat uzna niecne łgarstwo tego nowego dziejopisa, a wszyscy spostrzegą, że nie jestem tym Don Kichotem, o którym tamten powiada.
— Wybornie uczynicie, WPanie, — rzekł Don Hieronim — takoż i w Barcelonie odbywają się gonitwy, gdzie będziecie mogli okazać swą zdatność i męstwo.
— Taki jest mój zamysł — odparł Don Kichot — a teraz, za pozwoleniem WPanów, muszę się udać na spoczynek, gdyż pora jest już późna. Proszę, abyście odtąd zaliczali mnie do pocztu swoich naj>lepszych przyjaciół i sług.
— I mnie takoż — przydał Sanczo — może jeszcze w czemś przydatnym będę się mógł okazać.
Don Kichot i Sanczo, pożegnawszy się, odeszli do swojej izby, pozostawiając Don Juana i Don Hieronima, niepomału zadziwionych z tego pomieszania rozumu i szaleństwa.
Podróżni nie wątpili, iż byli to prawdziwi Don Kichot i Sanczo, nie zaś ci, których autor aragoński przedstawił. Don Kichot obudził się skoro świt i, zapukawszy w ścianę sąsiedniej izby, pożegnał się z dwoma rycerzami.

Sanczo zapłacił hojnie gospodarzowi i poradził mu, aby mniej wychwalał swoją gospodę, a za to lepiej ją w żywność opatrywał.

KAPITULUM LX
CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI W DRODZE DO BARCELONY

Poranek był chłodny, z czego można było wróżyć, ze dzień, w którym Don Kichot wyjechał z oberży, takoż świeży i chłodny będzie. Nasz zawołany rycerz przed wyjazdem, wypytał się o najprostszą drogę do Barcelony, z pominięciem Saragossy, tak bowiem gorąco pragnął kłam zadać nowemu dziejopisowi, który, jak słyszał, szpetnie sobie z nim postąpił. Przez sześć dni nie przytrafiło się im nic godnego uwiecznienia na piśmie, atoli siódmego dnia wieczór, gdy z drogi zjechali, mrok ich zaskoczył, wpośród gęstego lasu, złożonego z dębowych i korkowych drzew (w tej materji Cyd Hamet nie jest tak ścisły, jak zwykle).
Pan i sługa zsiedli z swych wierzchowców i położyli się u stóp drzew. Sanczo, który podjadł sobie dobrze dnia tego, bez zbytnich ceregieli wszedł zaraz do domu snu. Don Kichot jednak, którego przywidzenia bardziej czuwającym czyniły, niż głód, nie mógł oczu zamknąć, przeciwnie, jął się błąkać myślą po tysiącu rożnych miejsc, aż mu się zdało, że znajduje się w jaskini Montesinos, to znów widział Dulcyneę, jak przedzierzgnięta w chłopkę, potężnym zamachem, na osła skakała; w uszach dźwięczały mu słowa mądrego Merlina, który mówił o warunkach, staraniach i sposobach, jakie dopełnić należy dla odczarowania Dulcynei. Rozpaczał na myśl o opieszalstwie i zatwardziałości Sanczy, swego giermka, który dopiero sobie pięć plag wymierzył; była to liczba, nikczemna wielce, wobec tych wielu, co ich jeszcze brakowało. Pełen strapienia i gniewu jął mówić sam do siebie: „Jeżeli Aleksander Wielki rozciął węzeł gordyjski, mówiąc: „Tyle znaczy rozciąć, co i rozplątać“, przecie nie przestał być przez to panem całej Azji. Może się teraz podobnie zdarzyć z odczarowaniem Dulcynei, gdy wyćwiczę Sanczę, mimo jego woli. Jeżeli warunek tego remedium na tem się zasadza, aby Sanczo otrzymał trzy tysiące plag z okładem, nic chyba wadzić nie będzie, gdy mu je ktoś inny wymierzy. Na tem treść cała polega, aby je otrzymał, skądkolwiek by na niego spadały. W tem przedsięwzięciu, odjąwszy uprzednio Rossynantowi uździenicę i narządziwszy ją tak, aby mu za bat służyć mogła, zbliżył się do Sanczy i jął mu odwiązywać zawłóczki (jak mniemać można Sanczo miał je tylko z przodu) na których spodnie się trzymały. W tem Sanczo obudził się i zawołał:
— Cóż to ma znaczyć? Kto mnie tam maca i obnaża?
— To ja — odparł Don Kichot — pragnę nagrodzić twoje omieszkanie i znaleźć folgę na me utrapienie. Chcę cię wychłostać, Sanczo, i uwolnić cię choćby w części od twej powinności. Dulcynea ginie, ty dalej trwasz w zaniedbaniu, ja zaś umieram z żalu i pragnienia. Opuść więc spodnie sam z dobrej chęci, gdyż moją chęcią niezmyśloną jest dać ci na tej osobności przynajmniej dwa tysiące plag.
— Tego i być nie może — odparł Sanczo — dajcie pokój, WPanie, bo jeśli nie, będę wrzeszczał tak, iż mnie nawet głusi usłyszą. To biczowanie, na które przystałem, musi być dobrowolne, nieprzymuszone, a teraz właśnie nie mam chęci dać się chłostać. Niech WPan przestanie na tem, żem mu przyobiecał wy — chłostać się i wyćwiczyć, gdy mi przyjdzie ochota.
— Nie mogę polegać zbytnio na twojej uprzejmości, Sanczo — odparł Don Kichot, — bo jesteś człekiem zatwardziałego serca i zbyt miętkiej, jak na chłopa skóry.
Tak mówiąc, chciał go gwałtem obnażyć; Sanczo, widząc to, porwał się z ziemi, rzucił się na swego pana, schwycił go za bary, podstawił mu nogę i na ziemię pospołu z nim się wywalił, później kolanem brzuch mu przygniótł i ujął go za obie ręce, tak iż Don Kichot ani ruszyć się, ani odetchnąć nie mógł.
— Jakże to, zdrajco, niegodny, — zawołał — na swego pana się porywasz, na tego, kto ci chleb daje?
— Nie zrzucam z tronu króla, ani króla na tron nie wprowadzam[163] — odparł Sanczo — pomagam tylko sobie, będąc swoim panem. Niechaj mi, WPan, przyrzeknie, że mi da spokój i nie będzie mnie chłostał teraz, to go puszczę swobodnie, inaczej:

Umrzesz ty zdrajco niegodny,
Nieprzyjacielu donji Sanczy.

Don Kichot zaklął się i zarzekł na swój afekt miłosny, że nie tknie się nawet włoska z jego szat i że spuści się na jego dobrą wolę i wiarę, co do biczowania. Sanczo podniósł się i, oddaliwszy się od tego miejsca, ułożył się na spoczynek pod innem drzewem. Nagle poczuł, że coś mu głowy dotyka, podniósł ręce i namacał nogi w pończochach i butach. Drżąc ze strachu, podbiegł pod drugie drzewo, gdzie tegoż samego doświadczył.
Zawołał wówczas na Don Kichota, błagając go, aby przybył na ratunek. Don Kichot nadbiegł i zapytał, co się stało? Sanczo odparł, że wszystkie te drzewa pełne są nóg ludzkich.
Don Kichot pomacał i zaraz zdał sobie sprawę, co by to być mogło.
— Nie masz się czego obawiać — rzecze — te nogi, których dotykasz, nie widząc ich, są zapewne nogami zbójców i opryszków, powieszonych na tych drzewach. W tych stronach sprawiedliwość, pojmawszy ich, ma to w obyczaju, aby ich razem, po dwudziestu lub trzydziestu wieszać; z tego wszystkiego wnoszę, że jesteśmy już w pobliżu Barcelony.
W samej rzeczy było tak, jak przypuszczał.
Gdy rozedniało, podniósłszy oczy, ujrzeli, że gałęziami tych drzew były trupy opryszków. Tymczasem dzień jasny się zrobił; jeżeli ich przeraziły trupy, to jeszcze większą trwogą napełniło ich ukazanie się ze czterdziestu żywych złoczyńców, którzy otoczyli ich nagle i rozkazali im w języku katalońskim, aby się nie ruszali z miejsca, póki herszt nie przybędzie. Don Kichot znajdował się pieszo. Rossynant nie był okiełzany, lanca stała oparta o drzewo; próżno zatem było myśleć o obronie. Don Kichot skrzyżował ramiona, głowę na piersi opuścił, zachowując się na sposobniejszą porę. Tymczasem łotrzykowie podbiegli do osła i wypakowali wszystko, co było w sakwach i tłómoczku. Szczęściem, że Sanczo miał za pasem rzemiennym dwieście skudów, danych mu przez księżnę, oraz pieniądze, wzięte z domu przez jego pana, przed wyjazdem ze wsi. Z tem wszystkiem rzezimieszkowie znaleźliby je, choćby je był nawet ukrył za skórą, gdyby nie nadjechał ich dowódca. Był to człek około trzydziestu czterech lat wieku mający, okazałej postaci, wzrostu wysokiego, śniadawy na twarzy i o surowym pozorze. Siedział na rosłym koniu, miał na sobie koszulkę pancerną, a za pasem cztery krótkie krócice, które po katalońsku zwą się pedrenyales. Zbliżywszy się, obaczył, że jego giermkowie (gdyż tak się nazywali profesję tę sprawujący) chcieli obdzierać Sanczo Pansę. Zakazał im czynić tego, tak, iż zaraz przestali.
Tym sposobem pas z pieniędzmi ocalał. Herszt zadziwił się wielce, ujrzawszy lancę, opartą o drzewo, tarczę, leżącą na ziemi i Don Kichota, uzbrojonego i zamyślonego, z pozorem tak smutnym, i melankolijnym, jaki tylko sam smutek stworzyć może. Zbliżył się do naszego rycerza i rzekł:
— Nie smuć się, poczciwcze, bowiem nie wpadłeś w ręce okrutnego Ozyrysa,[164] jeno w ręce Roque Guinart‘a,[165] które są bardziej litosne, niż okrutne.
— Mój smutek — odparł Don Kichot — nie płynie stąd, że w twoją moc się dostałem, o waleczny Roque, którego sława niema na tej ziemi obrębów, ją zamykających, jeno z tego, iż byłem tak niedbały, że twoi ludzie pochwycili mnie z nieokiełzanym koniem. Według praw rycerstwa błędnego, którego profesję sprawuję, jestem wszak obligowany żyć w ciągłej gotowości, będąc dla samego siebie ustawiczną wartą. Należy, abyś wiedział, o wielki Roque, że jeśliby ludzie twoi napotkali mnie na koniu, z lancą i tarczą w dłoni, nie udałoby się im poimać mnie, jestem bowiem Don Kichotem z Manczy, który sławą dzieł swoich cały świat napełnił.
Roque Guinart zaraz pomiarkował, że choroba Don Kichota była podobna bardziej na szaleństwo niźli na waleczność, a chocia nieraz słyszał jego imię wymieniane, przecie nie wierzył, aby jego czyny prawdziwe być mogły i aby podobne dziwaczne przywidzenia mogły się zawierać w umyśle jakiegoś człowieka. Ucieszył się wielce z tego spotkania, chciał bowiem przekonać się zbliska, o tem, co słyszał zdaleka.
— Nie trapcie się, waleczny rycerzu — rzecze — i tego stanu, w jakim się teraz znajdujecie, za przeciwny nie poczytujcie, bowiem może to spotkanie jest przesileniem fortuny, co Wasz los skrzywiony naprostuje. Niebo, przez dziwne i niewiadome spraw obroty, których ludzie wystawić sobie nie mogą, dźwiga zwykle poniżonych i biednych bogaci.
Don Kichot już chciał podziękować, gdy nagle usłyszeli za swemi plecami tętent, jakby grupa konnych do nich się zbliżała. Był to jednak odgłos kopyt jednego tylko rumaka, pędzącego cwałem. Siedział na nim młodzian, około dwudziestu kilku lat liczący. Ubrany był w suknie z adamaszku zielonego, ze złotemi galonami, i w kabat na piersiach odchylony, na głowie miał kapelusz, podwinięty po walońsku, na nogach buty ściśle obciągnione i błyszczące. Ostrogi, sztylet i miecz były pozłacane. W ręku miał mały muszkiet, a za pasem dwa pistolety. Na odgłos kopyt Roque głowę obróciwszy, ujrzał człeka o pięknym pozorze. Przybyły rzekł w te słowa.
— Szukałem cię, waleczny Roque, chcąc znaleźć w tobie, jeżeli już nie zapobieżenie, to przynajmniej ulżenie w nieszczęściach moich. Aby nie trzymać cię dłużej w niepewności, wiem bowiem, że mnie nie znasz, powiem ci kim jestem. Widzisz tu Klaudję Jerónimę, córkę Szymona Forte, twego najlepszego przyjaciela, i zawziętego wroga Cluguela Torrelas, który jest także twoim nieprzyjacielem, należąc do tych, co są tobie przeciwni. Wiesz takoż, że ten Torrelas ma syna, który zwie się Wincenty Torrelas, albo przynajmniej tak się zwał przed dwoma godzinami. Teraz opowiem ci, w krótkich słowach, aby opowieść skrócić, jakiego nieszczęścia dla mnie stał się przyczyną. Ujrzał mnie, jął się zalecać do mnie; słuchałam jego miłosnych słówek, aż wreszcie pokochałam go, w skrytości przed moim ojcem, nie masz bowiem na świecie kobiety, tak pilnie strzeżonej, aby nie miała czasu i możności przywieść do skutku swoich pragnień. Wkońcu przyrzekł mi, że moim mężem zostanie; dałam mu swoje zezwolenie, aliści krom niego nic odemnie nie osiągnął. Wiem, że o obietnicy swojej zapomniawszy, ożenił się dzisiejszego rana z inną. Wiadomość o tem poburzyła mi duszę, tak iż cierpliwość straciłam. Ojciec mój nie był w domu przytomny; ubrałam się w strój, w którym mnie widzisz, i przynaglając do biegu konia, napadłam Don Wincentego, o milę od tego miejsca, przed godziną. Nie żaląc się po próżnicy, ani próżnych wymówek nie słuchając, wypaliłam do niego z tego muszkietu i z dwóch pistoletów na przydatek; jak mniemam dwie kule w jego ciele utkwiły, czyniąc otwory, przez które, krwią jego oblany, wyszedł mój honor. Zostawiłam go na rękach sług, którzy nie śmieli ani nie mogli stanąć w jego obronie. Przybywam teraz, aby cię prosić, byś mnie przeprowadził do Francji, gdzie mam krewnych, u których schron znajdę. Proszę cię także, abyś stanął w obronie mego ojca, gdyż jak mniemam, krewniacy i przyjaciele Don Wincentego będą się starali pomścić go okrutnie.
Roque, zdumiony żwawością i pięknym pozorem Klaudji, a takoż jej nieszczęściem, rzekł:
— Pójdźcie za mną, panienko, obaczymy czy Wasz wróg jeszcze żyje, a potem pomyślimy o tem, co dalej czynić należy.
Don Kichot, który wysłuchał pilnie opowieści Klaudji i odpowiedzi, jaką jej dał Roque Guinart, rzekł:
— Nikt nie potrzebuje się zatrudniać okazaniem tej pannie należnej pomocy, ja to biorę na się. Niechaj mi tylko rumaka podwiodą, broń mi dadzą i czekają tu na mnie. Udam się na poszukiwanie tego rycerza i żywego czy też umarłego, przymuszę do dotrzymania słowa, danego tak wielkiej piękności.
— I niechaj nikt o tem nie wątpi — rzekł Sanczo — bowiem mój pan ma rękę, wielce szczęśliwą do małżeństw kojarzenia. Przed kilku dniami przymusił do ożenku pewnego zwodziciela, który nie chciał uiścić obietnicy, danej jednej panience. Gdyby czarownicy, co go nieustannie prześladują, nie przeinaczyli byli tego kawalera w lokaja, jużby ta panienka w tej chwili nie była dziewicą.
Roque, bardziej zaprzątnięty myślą o przygodach pięknej Klaudji, niż słowami pana i sługi, nie słucha! wcale ich gadaniny; rozkazał jeno swym giermkom oddać Sanczy wszystko, co zabrali z jego osła i udać się z powrotem w to miejsce, gdzie noclegowali, poczem odjechał pospiesznie z Klaudją na szukanie zmarłego, czy też rannego Don Wincentego. Przybywszy na miejsce, gdzie go Klaudja dopadła, ujrzeli tylko ślady krwi świeżej. Oglądając się na wszystkie strony, spostrzegli na wzgórzu kilku ludzi i domyślili się zaraz, że muszą to być słudzy Don Wincentego, niosący go żywego lub umarłego, aby go opatrzyć lub pochować. Pobudzili rumaki do biegu, aby tamtych dojechać, co im się łatwo udało. Roque Guinart i Klaudja znaleźli Don Wincentego na rękach jego ludzi. Don Wincenty, głosem powolnym i słabym prosił ich, aby mu pozwolili umrzeć w tem miejscu, bowiem ból z ran płynący nie daje mu dalej postępować. Klaudja i Roque, zeskoczywszy z rumaków, zbliżyli się doń. Słudzy przerazili się, ujrzawszy Roque, zasię Klaudja pomieszała się w przytomności Don Wincentego. Pełna żalu, a wraz i surowości, wzięła go za rękę. mówiąc:
— Gdybyś mi był dał tę rękę, zgodnie z naszą umową, nigdybyś się nie znalazł w tym opłakanym stanie.
Ranny rycerz oczy otworzył i, poznawszy Klaudję, rzekł:
— Wiem, piękna panno, którą ludzie oszukali, że jesteś sprawczynią mojej śmierci. Kara to niesłuszna i niezasłużona dla mych cnych pragnień, któremi równie jak i uczynkami memi nigdy nie chciałem ci krzywdy wyrządzać.
— Jakto? — odparła Klaudja — zaliż to nieprawda, że dzisiejszego rana poślubiłeś Leonorę, corkę bogatego Balbastra?
— Przenigdy — rzekł Don Wincenty — mój los przeciwny doniósł ci jak sądzę, te wieści, abyś zazdrością powodowana, życie mi odebrała. Z tem wszystkiem, utracając życie z twoich rąk i na twojem łonie umierając, los mój za szczęsny poczytuję. Abyś o tej prawdzie upewnić się mogła, ściśnij mnie za rękę i przyjmij mnie za męża, jeśli taka będzie twoja wola. Nie mogę ci dać większego zadośćuczynienia za zniewagę, którą, według twego mniemania, ci wyrządziłem..
Klaudja uścisnęła go za rękę, a czyniąc to, poczuła, że jej się serce w piersiach ściska. Padła zemdlona na skrwawioną pierś Don Wincentego, którego już śmiertelny paroksyzm chwycił. Słudzy pobiegli po wodę i, przyniósłszy ją, skropili kochankom twarze. Klaudja ocknęła się z zemdlenia, natomiast nie ocknął się Don Wincenty z swego paroksyzmu, ponieważ już żywot zakończył.
Na ten widok Klaudja, zdawszy sobie sprawę, że jej najdroższy małżonek już nie żyje, jęła rozdzierać powietrze swoim krzykiem, skargi w niebo rzucać, wyrywać włosy, rozsypywać je na wietrze i policzki drapać; były to oznaki największego bólu i żałości, jakie tylko w zrozpaczonem sercu istnieć mogą.
— O okrutna i niebaczna dziewczyno — wołała — z jakąż to letkomyślnością przywiodłaś do skutku swój zamysł nieszczęsny! O wściekła siło zazdrości, jakiż los zgotowałaś temu, kto mnie przyjął do serca swego. O nieszczęśliwy mój małżonku, przeczże wyrok losu zaprowadził się od łożnicy ślubnej do grobu?
Skargi Klaudji tak żałosne były, że wycisnęły łzy z oczu Roque, chocia nie był on przyzwyczajony do litości. Słudzy także płakali, Klaudja zaś mdlała co chwila, tak, iż całe to miejsce okoliczne zdawało się być miejscem rozpaczy i smutku. Wreszcie Roque Guinart rozkazał służącym Don Wincentego, aby zanieśli ciało do domu ojca Don Wincentego, by je tam pochowano. Klaudja oznajmiła Roque, że chce udać się do klasztoru, w którym jej ciotka jest przeoryszą i tam reszty dni swoich dokonać, w towarzystwie lepszego, nieśmiertelnego małżonka. Roque pochwalił ten jej zacny zamysł; ofiarował się towarzyszyć jej wszędzie, gdzieby zechciała i bronić jej ojca przed krewniakami Don Wincentego, jako też i przed całym światem, gdyby chciał on na niego nastawać. Klaudja żadną miarą na to przystać nie chciała. Podziękowała mu jak mogła najuprzejmiej za to jego oświadczenie i płacząc, pożegnała się z nim. Słudzy Don Wincentego wzięli na ramiona jego ciało, Roque zaś powrócił do swych ludzi. Owóż jak się skończyła miłosna historja Klaudji Girolamy. Nie dziwota, jeżeli się zważy, że niezwyciężone, a okrutne siły zazdrości wątek jej utkały.
Roque Guinart spotkał swoich giermków tam, gdzie ich pozostawił. Don Kichot, na koniu siedzący, znajdował się pośród nich i dawał im roztropne napomnienia, aby porzucili to zdradliwe i niebezpieczne życie, równie dla ciała, jako i dla duszy. Ale jakoże większość ich była Gaskończykami, ludźmi grubymi i niedbałymi, zatem nie wiele zważali na jego mowę. Roque zapytał Sanczy, czy mu oddano klejnoty i sprzęty, z których jego osła obłupiono. Sanczo odparł, że tak, ale że mu brak jeszcze trzech chust na głowę, wartających dobre trzy miasta!
— Co prawisz, u djabła — odparł jeden z przytomnych — mam je tutaj, ale nie warte są i trzech reali.
— To prawda — rzekł Don Kichot — jednakoż giermek mój bardzo je szacuje dla osoby, która mnie je dała.
Roque rozkazał, aby mu je, nie mieszkając, oddali, później zaś, ustawiwszy swoich ludzi w szereg, rzekł, aby znieśli pospołu wszystkie sprzęty, klejnoty, szaty i pieniądze, które złupione zostały od czasu ostatniego podziału. Oszacowawszy szybko rzeczy, co podzielone być nie mogły i na pieniądze wartość obróciwszy, podzielił je między swoją zgraję, z taką dokładnością i uważnością, że ni na włos mniej, ni na włos więcej sprawiedliwości nie chybił.
Wszyscy byli ukontentowani, zadowoleni i zapłaceni. Roque rzekł do Don Kichota:
— Gdyby się z tymi ludźmi ścisłego wymiaru słuszności nie utrzymywało, nie możnaby było żyć z nimi.
— Według tego co widzę, — rzekł Sanczo — sprawiedliwość jest rzeczą tak wyborną, że się i między zbójcami zachowuje.
Jeden z giermków usłyszawszy te słowa, przyłożył się z arkabuza i ani chybi roztrzaskałby kulą głowę Sanczy, gdyby Roque Guinart na niego nie krzyknął. Sanczo zadrżał ze strachu i postanowił nie otwierać gęby, dopóki będzie między tymi ludźmi pozostawał.
Wtem przybiegł jeden z giermków, rozstawionych na czatach, koło głównego gościńca i upatrujących, co się na nim dzieje, aby później herszta uwiadamiać.
— Panie — rzekł — niedaleko stąd, drogą, wiodącą do Barcelony, przejeżdża gromada osób.
— Zali zważyłeś dobrze — zapytał Roque — czyli są z tych, których my szukamy, czy też z tych, co nas szukają?
— Z tych — odparł giermek — których my szukamy.
— Zatem wszyscy na drogę — zawołał Roque — i sprowadźcie mi ich tutaj tak, aby ani jeden nie uszedł.
Zbójcy usłuchali; Don Kichot, Sanczo i Roque pozostali sami, czekając kogo przywiodą. Roque rzekł do Don Kichota:
— Ten nasz sposób życia dziwny się zapewne panu Don Kichotowi wydaje, dziwnemi te przygody i trafunki, azardów pełne. Nie dziwię się zaiste, że tak mu się wydaje, bowiem w samej rzeczy wyznać muszę, że nie masz życia bardziej niespokojnego niż nasze. Znajduję się w niem, przez pewne pobudki zemsty, które mogą najspokojniejsze serca poburzyć. Z przyrodzenia jestem człekiem litościwym i dobrych skłonności, ale, jakem namienił, żądza zemsty za urazę mi wyrządzoną, niszcząc i obalając wszystkie moje dobre przedsięwzięcia, sprawia, że trwam w tem nieszczęsnem rzemiośle, mimo mego sumienia. A że jedna przepaść drugą otwiera, zaś jeden grzech ciągnie za sobą drugi[166], pragnienia zemsty sprzęgły się z sobą, niby ogniwa łańcucha, bo nie tylko sam chcę mojej pomście dogodzić, ale i pomstę innych na się biorę. Z tem wszystkiem niech Bóg będzie wysławiony za to, że znajdując się w labiryncie moich błędów, przecie nie tracę nadziei, że, wyszedłszy z niego, w bezpiecznym się znajdę porcie.
Don Kichot zadziwił się niezmiernie, słysząc, że Roque tak rozumne słowa wypowiada, nie sądził bowiem, że pośród ludzi, którzy kradną, mordują i rozbijają na gościńcach, może się znajdować człek o przyrodzeniu szlachetnem i o prawej myśli. Odparł zatem:
— Początek zdrowia, panie Roque, na tem się zasadza, aby poznać chorobę swoją i być skłonny do przyjęcia lekarstw, które doktór zalecił. Wasza Miłość jest chory, lecz znasz swoją niemoc. Niebo, albo lepiej mówiąc Bóg, który jest niezawodnym lekarzem naszym, ześle Wam leki, co Was uzdrowią, leki, które nieomylny skutek sprawiają powoli, a nie nagle przez cuda jakoweś, zwłaszcza, że grzesznicy, oświeceni i mądrzy, gotowi są bardziej do poprawy i nawrócenia, niż grzesznicy-prostacy. A ponieważ Wasza Miłość przez swe słowa podaje na jaśnię swój wielki rozum, pozostaje zatem tylko mieć odwagę i czekać polepszenia w chorobie sumienia. Jeżeli Wasza Miłość chce drogę skrócić i wejść na gościniec swego zbawienia, niechajże jedzie w świat ze mną. Nauczę Was profesji rycerstwa błędnego; znajduje się w tem powołaniu prac i nużów co niemiara; tylko je wycierpieć za pokutę, a prosto trafi się do nieba.
Roześmiał się Roque z tej rady Don Kichota, później zaś, skręcając dyskurs, opowiedział mu o smutnem przytrafieniu Klaudji Girolamy. Opowieść ta wielkiej żałości przyczyniła Sanczy, któremu wielce do serca przypadły piękność, wdzięk i żwawość tej panny.
Wtem przybyli zbójcy, wysłani za zdobyczą, wiodąc dwóch szlachciców na koniach, dwóch pielgrzymów, idących pieszo, a takoż karocę, z siedzącemi w niej kilku białogłowami, oraz z pół tuzina sług konnych i pieszych i dwóch masztalerzy, do pocztu szlachciców należących.
Giermkowie obstąpili ich kołem. Zwycięscy i zwyciężeni srogie zachowywali milczenie, czekając, aż wielki Roque Guinart mówić zacznie. Herszt zapytał szlachciców co są za jedni, dokąd zmierzają i czy mają przy sobie pieniądze.
— Mości Panie — odparł jeden z nich — jesteśmy oficjerami piechoty hiszpańskiej. Chorągwie nasze stoją w Neapolu, jedziemy do Barcelony, aby wsiąść tam na jedną z czterech galer, które jak powiadają, mają płynąć do Sycylji. Pieniędzy mamy dwieście albo trzysta skudów, posiadając je, wydaje się nam, że jesteśmy bogaci, bowiem zwykły żołnierski niedostatek na większe skarby nie pozwala.
Z podobnem pytaniem zwrócił się Roque do pielgrzymów, którzy odparli, że równie chcą morzem do Rzymu płynąć i że pospołu mieć mogą około sześćdziesięciu reali. Roque chciał się wywiedzieć również kto byli jadący w karocy, dokąd się udawali i ile pieniędzy mieli. Jeden z służących, siedzący na koniu, rzekł:
— Moja pani, donja Guiomar de Quininones, żona regenta „Vicaria“ w Neapolu, ze swą córką, ochmistrzynią i panią dworską, znajduje się w tej karocy. Towarzyszymy jej my, sześciu służących; pieniądze nasze sięgają sumy sześciuset skudów.
— Zatem — rzekł Roque Guinart — posiadamy tu razem dziewięćset i sześćdziesiąt reali; żołnierze moi mają jeszcze z sześćdziesiąt, porachujcie przeto ile na każdego z nas przypada, bowiem ja złym jestem rachmistrzem.
Zbójcy, usłyszawszy te słowa, zawołali wesołym głosem:
— Niechaj Roque Giuart tysiąc lat żyje, na złość hultajom, coby go zgubić pragnęli.
Oficerowie ubolewali nad utratą swoich pieniędzy, pani regentowa zasmuciła się, zaś pielgrzymi nie cieszyli się zbytnio, widząc, że im ich dobro odejmują. Roque trzymał ich w niepewności, przez kęs czasu, aliści później, nie chcąc im przeciągać tego stroskania, które na strzał z muszkietu już poznać można było, obrócił się do wojskowych i rzekł:
— Uczyńcie mi grzeczność Mości Panowie, i pożyczcie mi sześćdziesiąt skudów, jejmość pani regentowa raczy użyczyć osiemdziesiąt, aby ukontentować oddział moich żołnierzy, bowiem ksiądz jada tam gdzie śpiewa; później będziecie się mogli swobodnie w dalszą drogę udać; dam wam straż moich ludzi do odprowadzenia, tak, aby wam nie przyczyniły szkody inne moje podjazdy, które mam w tej okolicy. Nie jest moją chęcią źle się obchodzić z żołnierzami i z białogłowami, osobliwie wyższego stanu.
Oficjerowie wielu dwornemi słowy złożyli Roque dank za jego uprzejmość i hojność, bowiem za hojność to mieli, że zwrócił im ich pieniądze. Donia Guiamar de Quinones chciała z kolasy wyskoczyć, aby rzucić się na ziemię i ucałować nogi i ręce wielkiego Roque, ale ten żadną miarą zgodzić się na to nie chciał, przeciwnie prosił, aby mu wybaczyła ten gwałt, co jej zadał, przymuszony do tego będąc żelaznemi obowiązaniami smutnego swego rzemiosła. Pani regentowa rozkazała jednemu ze swych służących, aby, nie mieszkając, odliczył osiemdziesiąt skudów, należnych od niej; oficjerowie byli już gotowi swoje sześćdziesiąt wyłożyć, pielgrzymi chcieli także oddać swój grosz nędzny, ale Roque powstrzymał ich, później zaś, obracając się do swych ludzi, rzekł:
— Z tych skudów każdemu z was należą się dwa; pozostaje jeszcze dwadzieścia; oddajcie dziesięć tym pielgrzymom, zaś dziesięć temu giermkowi, aby mógł tę przygodę sobie zachwalać.
Później kazał przynieść sobie przybory do pisania, w które zawsze był opatrzony i dał im na piśmie piernacz, aby się nim posłużyli, w przypadku natknienia się na kupy zbrojne. To uczyniwszy, pożegnał się z nimi i dał im wolny przejazd. Pozostali zadziwieni z jego wspaniałomyślności, szlachetności i dziwnego postępku, zdał im się bowiem raczej Aleksandrem Wielkim, niż sławnym rozbójnikiem. Jeden z giermków rzekł wówczas w swoim języku gaskońsko-katalońskim:
— Nasz dowódca lepiejby uczynił, ostawszy braciszkiem, niż zbójcą. Gdy zechce w przyszłości okazać się szczodrym, niechaj to uczyni ze swego dobra, a nie z naszego.
— Nieszczęśnik nie tak cicho te słowa wypowiedział, aby ich Roque nie słyszał. Herszt schwycił za szpadę i głowę mu na dwoje rozłupał, mówiąc:
— Oto jak karzę zuchwalców!
Wszyscy zdrętwieli i nikt nie śmiał gęby otworzyć, takie bowiem było dla niego posłuszeństwo.
Roque oddalił się na stronę, aby napisać list do jednego ze swych przyjaciół w Barcelonie i donieść mu, że sławny Don Kichot z Manczy, ów rycerz błędny, o którym siał rzeczy się gada, jest tu z nim pospołu; dalej upewniał go w liście, że jest to człowiek najbardziej zabawny, a zarazem najrozumniejszy na świecie, i że za cztery dni, w dzień Świętego Jana Chrzciciela, odeśle mu go na brzeg morski miasta Barcelony, uzbrojonego od stóp do głów i siedzącego na Rossynancie, jako i Sanczę, siedzącego na ośle.
Niechajże o tem oznajmi wspólnym przyjaciołom, Niarros, aby stąd uciechę mieć mogli, nie chciałby bowiem, aby wrogowie Cadels‘owie doznać jej mieli, atoli niepodobna jest zabronić im tego, bowiem cudactwa i roztropne rzeczenia Don Kichota, jako i facecje Sanczo Pansy są takie, że stanowią już własność wszystkich.

Roque wysłał listy przez jednego ze swych giermków, który, zmieniwszy ubiór rozbójnika na szatę kmiecia, udał się do Barcelony i oddał pismo tam, gdzie się należało.

KAPITULUM LXI
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI PRZY JEGO WJEZDZIE DO BARCELONY JAKO TEŻ O INNYCH RZECZACH, BARDZIEJ PRAWDZIWYCH, NIŻ ROZSĄDNYCH

Don Kichot całe trzy dni i trzy noce bawił z Roque, a gdyby i trzysta lat z nim pozostawał, nie zbrakłoby mu na co patrzeć i dziwować się ich sposobowi życia. Budzili się skoro świt w jednem miejscu, zaś obiadowali w drugiem; nieraz uciekali niewiadomo przed kim, to znów oczekiwali, nie wiedzieć na kogo. Spali stojąc i przerywali sen, aby z miejsca na miejsce się przenosić. Wysyłali nieustannie szpiegów, słuchali relacji straży, i dmuchali w zapały muszkietów, chocia ich nie mieli wiele, będąc głównie w pistolety uzbrojeni. Roque spędzał noce w oddaleniu od swych ludzi, w tem, albo innem miejscu, tak, iż nie wiedzieli, gdzie nocleguje. Nieskończone obwieszczenia, jakie vice-król Barcelony czynił, nakładając cenę na jego głowę, trzymały go w wiecznej niepewności i strachu. Nie dowierzał nikomu, obawiając się, aby właśni ludzie życia mu nie odjęli, albo go żywcem w ręce sprawiedliwości nie wydali.
Żywot to w samej rzeczy nędzny i pełen trudów.
Wkońcu ścieżkami nieznajomemi i manowcami Roque, Don Kichot, Sanczo i sześciu giermków udali się do Barcelony. Przybyli na brzeg morski miasta nocą, w wigilję dnia Świętego Jana. Roque uściskał Don Kichota i Sanczę, Któremu wręczył dziesięć przyrzeczonych skudów. Wyrazili sobie niemałe oświadczenia grzeczności i uniżoności. Roque obrócił się potem nazad, zaś Don Kichot pozostał na koniu, czekając aż rozednieje. Wkrótce na krużgankach Wschodu ukazało się oblicze białej jutrzenki, napawającej radością trawy, zioła i kwiaty. W tej samej chwili uradował się ich słuch odgłosem trąbek, bębnów i dźwiękiem dzwoneczków, któremi poruszali, jak się zdawać mogło, gońcy, wychodzący z miasta. Wkrótce jutrznia ustąpiła miejsca słońcu, które z obliczem, szerszem niźli tarcza, ukazało się nisko na horyzoncie, zaś później powoli podnosić się jęło.
Don Kichot i Sanczo, na wszystkie strony wzrok obracając, dostrzegli morze, którego jeszcze w życiu swojem nie widzieli. Zdało im się niezmiernie wielkie i daleko obszerniejsze, niż jeziora Ruidera, oglądane w rodzinnej Manczy. Później ujrzeli galery, stojące na brzegu. Gdy opuszczono na nich żagle, okazały się całe upstrzone chorągiewkami, które powiewały na wietrze, lub nachylały się ku wodzie. Na pokładach rozbrzmiały dźwięki trąb, dzwoneczków i hobojów, które zbliska i zdaleka napełniały powietrze miłym i wojennym odgłosem.
Galery poczęły się ruszać, szykując się jakby do utarczki na tych cichych wodach. W tym czasie niezliczona ilość kawalerów, siedzących na pięknych rumakach i strojnie przybranych, wyjechała z miasta, stosując jazdę swoją do poruszenia galer. Żołnierze z galer strzelali gęsto z harmat, którym odpowiadały działa, stojące na wałach i na zamku.
Jeżeli ciężkie moździerze napełniały powietrze hukiem okrutnym, to harmatki, znajdujące się na mostkach galer nie pozostawały im dłużne. Morze, pełne wesela, ziemia radości, a powietrze światłości, acz zaćmionej czasem dymami artylerji, wszystko to okazywało radość i wraz do niej zachęcało.
Sanczo Pansa nie mógł pojąć, jak te wielkie gmachy, ruszające się po morzu, tyle nóg mieć mogą.
Tymczasem jezdni, strojnie przybrani, wesołe okrzyki wznosząc i harmider wielki czyniąc, przybiegli na wyskok do miejsca, gdzie znajdował się zadziwiony i osłupiały Don Kichot. Jeden z nich, uwiadomiony od Roque, rzekł głośno, obracając się do Don Kichota:
— Niech będzie pozdrowione w naszem mieście zwierciadło, pochodnia, i gwiazda zaranna rycerstwa błędnego, gdziekolwiek tylko ono się szeroko rozciąga. Niech będzie pozdrowiony, mówię, dzielny Don Kichot z Manczy, nie ów fałszywy, zmyślony i nierzetelny, którego nam niedawno w omylnej księdze pokazano, lecz prawdziwy i wierny, co go nam opisał Cyd Hamet Benengeli, ów wyborny kwiat dziejopisów. Don Kichot nie odpowiedział ani słowa; kawalerzy nie czekali zresztą na jego odpowiedź, jeno obstąpili go, zataczając wdzięcznie tam i sam końmi. Don Kichot, obróciwszy się do Sanczy, rzekł:
— Ci Ichmoście poznali nas ani chybi; założyłbym się, że czytali naszą historję, a takoż i tę świeżo ogłoszoną, co ją Aragończyk napisał.
Kawaler, który pierwszy przemówił do Don Kichota, rzekł:
— Błagamy Was, panie Don Kichocie, abyście raczyli z nami jechać; jesteśmy wszyscy Waszymi sługami i wielkimi przyjaciółmi Roque Guinart’a.
— Jeżeli dworności — odparł Don Kichot — dworność zradzają, to Wasza, WPanie, jest córką i bliską krewniaczką dworności Wielkiego Roque. Wiedźcie mnie, gdzie się Wam podoba, nie mam życzenia, coby nie było Waszem życzeniem, zwłaszcza jeśli zechcecie użyć je na usługi swoje.
Kawaler odparł mu w słowach niemniej wykwintnych; później przybyli otoczyli Don Kichota kołem i powiedli go do miasta, przy dźwięku trąb i hobojów.
Przy wjeździe do grodu złośliwy przypadek, który jest twórcą wszelkiego zła oraz dzieci, będące więcej złośliwemi, niźli sama złośliwość, sprawiły, że dwaj zuchwali swywolnicy przecisnęli się przez tłum, podnieśli Rossynantowi i osłu ogony i podłożyli im pęki kłującego janowca. Biedne bydlęta, poczuwszy te niezwykłe ostrogi, ścisnęły ogony, co im tem bardziej dokuczyło, tak dalece, że jęły wierzgać przodem i zadem, aż wreszcie zrzuciły swoich panów na ziemię. Don Kichot, rozgniewany i strapiony pobiegł, aby odjąć swemu rumakowi kłujące pierze z podogonia, to samo uczynił Sanczo ze swoim osłem. Kawalerowie, wiodący Don Kichota, chcieli ukarać zuchwalstwo swywolników, ale niemożliwe się to okazało, gdyż chłopcy wmieszali się już w ciżbę tych, co szli za nimi.
Don Kichot dosiadł z powrotem Rossynanta, zaś Sanczo osła. Odprowadzani powszechnemi aplauzy i muzyką, przybyli do domu tego, kto ich prowadził. Był to dom przestrony i wspaniały, jak przystało na dom bogatego rycerza.

— Zostawiamy Don Kichota w tem miejscu tymczasem, bowiem tak chce Cyd Hamet.

KAPITULUM LXII
KTÓRE MÓWI O PRZYGODZIE Z GŁOWĄ ZACZAROWANĄ, JAK I O INNYCH BŁAZEŃSTWACH

Szlachcic, goszczący Don Kichota, zwał się Don Antonio Moreno. Był to kawaler bogaty i rozumny, nie gardzący rozrywką godziwą. Przyjąwszy w swoim domu Don Kichota, jął przemyślać nad środkami, któreby do uciesznych szaleństw były pobudką, jednak bez uszczerbku dla jego gościa, to bowiem, co uraża, przestaje być zwodzeniem, zaś żart tam się kończy, gdzie ktoś dotknięty być może. Pierwszem jego staraniem było rozbroić Don Kichota i ukazać go oczom przytomnych, w ciasnym kaftanie ze skóry koziej, któryśmy wiele razy opisywali. Wyprowadzono rycerza na ganek, i wystawiono na główne ulice miasta, aby dać go widzieć przechodniom i hultajom ulicznym, co go zważali niby raroga. Potem kawalerowie tameczni, przybrani w liberje, czynili gonitwy przed nim, jakby umyślnie dla uczczenia go, nie zaś z przyczyny dnia uroczystego.
Sanczo zachwycony cieszył się, niepomiernie, imaginując sobie, nie wiedzieć czemu, że znalazł się na nowem weselu Kamacza, w nowym domu Diega de Miranda i w nowym zamku książęcym. Tego dnia przybyło do Don Antonia na obiad kilku jego przyjaciół, którzy Don Kichotowi, jako prawdziwemu rycerzowi błędnemu, wielką cześć oświadczyli. Don Kichot tak był z tego dumny i szczęśliwy, iż nie posiadał się z radości. Co się Sanczy tyczy, to tyle głupstw wynalazł, że domownicy i wszyscy przytomni tylko na jego gębę oczy mieli obrócone. W czasie obiadu, Don Antonio rzekł do Sanczy:
— Upewniano nas tutaj, dzielny Sanczo, żeś tak łakomy na przysmaczki i kiełbaski, iż gdy jednego dnia zbywa ci na nich, przechowujesz je na łonie, na dzień następny. — Nie, WPanie — odparł Sanczo — nie jest to wcale prawdą, jestem bowiem raczej człekiem schludnym, niż obżartuchem i JWPan, Don Kichot, tutaj przytomny, może zaświadczyć, że często obchodzimy się przez tydzień cały garścią orzechów lub żołędzi. To prawda, że jeśli mi kto da z łaski przypadkiem jałówkę, zaraz biegnę za nią z powrozem, chcę rzec, że jem, co mi dają i czas biorę, jak przychodzi. Ktokolwiek powiada jednak, żem obżartuch żarłoczny i nieschludny, temu odrzeknę, aby palca na tem nie kładł; inaczejbym mu odpowiedział, gdyby nie wzgląd należny na czcigodne osoby, przy stole zebrane.
— Tak, zapewne — rzekł Don Kichot — wstrzemięźliwość i ochędóstwo Sanczy w jedzeniu należałoby wyryć w bronzie, aby uwiecznione zostało dla wieków późniejszych. Przyznać należy, że gdy jest głodny, chciwie zajada, szczęki rozdziawiwszy i kawał po kawale łykając, jednakże schludności nigdy nie zaniedbuje, a nawet w ten czas, gdy był rządcą wyspy, nauczył się jeść z wielkim szykiem i ozdobnością, tak iż nawet ziarnka granatów i rodzynki sztućcem wybierał.
— Jakże to — zawołał Don Antonio — Sanczo był gubernatorem? — Tak jest, w samej rzeczy — odparł Sanczo — i to gubernatorem wyspy Baratarja. Rozrządzałem nią przez dziesięć dni, jak sam chciałem; w tym czasie utraciłem całą spokojność umysłu i nauczyłem się gardzić wszystkiemi samorządstwami na świecie. Uciekłem tedy z mej wyspy, poczem wpadłem w jamę, rozumiejąc, że tam zginąć przyjdzie, lecz skąd, zdrów i cały, cudem się wydobyłem. Don Kichot opowiedział wówczas, ze wszystkimi szczegółami, historję gubernatorstwa Sanczo Pansy, co niezwykle wszystkich przytomnych ubawiło.
Po obiedzie, Don Antonio wziął Don Kichota pod ramię i zawiódł go do ustronnej komnaty, której całą ozdobą był stół, wydający się z jaspisu, podtrzymywany takąż nóżką. Na stole stała głowa, na kształt półpiersi cesarzów rzymskich i wydająca się z bronzu. Don Antonio, wraz z Don Kichotem, przeszli wzdłuż i wszerz komnatę, poczem kilka razy stół okrążyli. Po dopełnieniu tego, Don Antonio rzekł:
— Teraz, panie Don Kichocie, kiedy upewniony jestem, że nas nikt nie słucha i drzwi dobrze są zamknione, chcę opowiedzieć Waszej Miłości o jednej z najdziwniejszych przygód, lub też, lepiej rzekłszy, o osobliwości nadzwyczajnej, jaką sobie tylko wystawić można, pod tą jednak kondycją, że Waszmość Pan pogrzebiesz to, co mu powierzę, w najgłębszej tajności.
— Przysięgam — odparł Don Kichot — i możesz WPan spokojny pozostać, tak jakby moja gęba była pod pieczęcią, postronkiem związana.
Wiedzcie, panie Don Antonio, (Don Kichot uznał był już nazwisko swego gospodarza), że macie do czynienia z człekiem, który, choć ma uszy do słuchania, nie posiada języka, aby mówić. Dlatego też, Wasza Miłość, możesz całkiem bezpiecznie przelać w moje serce to, co się w Waszem sercu mieści, będąc upewniony, że grzebiesz tę tajność w abisach milczenia.
— Ufając temu przyrzeczeniu — rzekł Don Antonio — zadziwię Waszą Miłość, tem, co ujrzycie i obaczycie, czyniąc sobie samemu ulgę i zbywając się troski, jaką odczuwam, nie mając komu wyjawić sekretu, który nie może być całemu światu powierzony. Don Kichot pozostawał w niepewności, nie wiedząc ku czemu zmierzać miały wszystkie te przygotowania. Wreszcie Don Antonio wziął go za rękę, przesunął nią po stole z jaspisu, nodze, która stół podtrzymywała i głowie bronzowej, poczem rzekł doń:
— Głowa ta, panie Don Kichocie, wyrobiona została przez jednego z najtęższych czarnoksiężników, jacy na świecie żyją. Zdawa mi się, że był on Polakiem, uczniem sławnego Scota,[167] o którym tyle dziwów się opowiada. Trzymałem go w swym domu przez niejaki czas; za tysiąc talarów, com je mu wyliczył, zrobił mi tę głowę, która ma własność odpowiadania na wszystko, o co się jej do ucha zapytają. Rysował koła, kryślił kabał charaktery, zważał gwiazdy, śledził zbiegi planet pomyślne i wreszcie, mówiąc pokrótce, dokonał swego dzieła, z tą doskonałością, o jakiej jutro się przekonamy, bowiem w piątki głowa ta niemą pozostaje; ponieważ zaś dzisiaj mamy piątek, musimy do jutra próbę odłożyć. Wasza Miłość możesz tymczasem przygotować dla niej pytania. Wiem z eksperjencji, że wszystkie jej responsy z prawda się zgadzają.
Don Kichot, zadziwiony niemało z cudownej własności zaczarowanej głowy, tylko w połowie dał wiarę prawda okazać, poprzestał na tem, i dziękczynienie Don Antoniemu, acz, że w krótkim czasie, miała się wyraził za powierzenie mu tajności, tak wielkiej wagi. Wyszli z izby, którą Don Antonio z pilnością na klucz zamknął i powrócili do gościnnej komnaty, gdzie ich reszta towarzystwa czekała.
Sanczo opowiedział przez ten czas zebranym o kilku przygodach swego pana. Wieczorem zabrano Don Kichota na przechadzkę. Rycerz nasz był nieuzbrojony, w stroju miejskim i w opończy z burego sukna, pod którą w tej porze roku, sam lód musiałby się zapocić. Służbie przykazano zabawić Sanczę, aby z domu wyjść nie usiłował. Don Kichot dosiadł nie Rossynanta, lecz wielkiego muła, o łagodnem wejrzeniu, okulbaczonego bogato i strojnie.
Zarzucono mu na ramiona opończę, do której przypięto z tyłu (nasz rycerz nie wiedział o tem) pergamin z wielkim napisem: „Jam ci jest Don Kichotem z Manczy“. Ta kartka, zaledwie dom opuścił, przyciągać jęła wzrok wszystkich przechodniów, którzy czytali: „On ci jest Don Kichotem z Manczy“. Don Kichot zadziwił się, słysząc od wszystkich przechodzących mianowane imię swoje. Zwracając się do Don Antonia jadącego obok niego, rzekł: — Wielkie są przywileje i korzyści, związane ze stanem rycerstwa błędnego, ponieważ tego, który doń należy, wsławionym czynią na świecie całym.
Czy WPan nie słyszy, Mości Don Antonio, ze nawet małe dzieci mnie poznają, chocia mnie nigdy nie widziały. — Musi tak być, panie Don Kichocie — odparł Don Antonio — Jak ogień nie może być ukryty i zamkniony, tak cnota wreszcie wiadoma stać się musi, zaś sława, zdobyta orężem, błyszczy blaskiem niezaćmionym.
Gdy Don Kichot jechał tak w triumfie, posród oklaskującego go tłumu, Kastylyjczyk pewien, przeczytawszy napis, zawołał:
— Niech cię czarci porwą, Don Kichocie z Manczy! Jakżeś zdołał aż tutaj przybyć, nie wyzionąwszy ducha pod razami kijów, które spadły na twoje plecy? Jesteś szaleńcem; gdybyś był nim sam, w swoim kącie na uboczu, nie wielka stądby szkoda płynęła, masz jednak własność zarażania szaleństwem wszystkich, co się do ciebie zbliżają. Spójrzmy chocia na tych, co ci towarzyszą! Wracaj, głupcze, do domu, miej staranie o swą majętność, żonę i dzieci i, pozostaw te brednie, które trawią twój mózg i umysł wysuszają. — Przyjacielu — odparł Don Antonio — zmierzaj swoją drogą i nie dawaj rad ludziom, którzy cię o nie nie proszą. Pan Don Kichot z Manczy cieszy się zdrowym rozumem, my zaś, co mu towarzyszymy, swoich rozumów także nie zatraciliśmy. Cnota, gdziekolwiek się znajduje, ma prawo do naszych hołdów, ruszaj zatem do stu djabłów i nie mieszaj się do rzeczy, które cię nie dotyczą. — Poprawdzie — odparł Kastylijczyk — Wasza Miłość ma rację, gdyż dawać rady temu durnemu człekowi, znaczy tyle, co pięścią w kolec uderzać. Tymczasem odczuwam pewną troskę, widząc, że ten wyborny rozum, który, jak powiadają, okazuje ten głupek, w wielu sprawach wpada w toń głęboką, dzięki szczelinie rycerstwa błędnego. Niechaj jednak przekleństwo, które Wasza Miłość wymówił, ściga mnie i wszystkich potomków moich, jeśli odtąd, choćbym miał żyć dłużej od Matuzaalema, udzielę komuś jakiejś rady, choćby mnie i o to proszono.
Doradca znikł w tłumie, zaś Don Antonio i Don Kichot dalej pojechali. Jednakże ciżba uliczników i przechodniów, co czytali tę kartkę, tak wzrastała, że Don Antonio widział się przymuszony zdjąć napis z pleców Don Kichota. Uczynił to nieznacznie, jakby inną jakąś rzecz zdejmował. Za nadejściem nocy, wrócono do domu, gdzie się bal odbywał. Żona Don Antoniego, białogłowa urodziwa, wesoła i krotochwilna, zaprosiła swoje przyjaciółki, aby świadczyły gościowi honory, odnosząc zarazem pociechę z jego dziwactw. Zgromadziło się przeto dam niemało. Po sutej wieczerzy, o dziesiątej wieczorem, zaczęły się pląsy. Między wielu damami były dwie o przyrodzeniu swywolnem i krotochwilnem, które acz cnotliwe wielce, zarazem dość płochemi były. Rozweselały one żartami swemi wszystkich, nie dotykając jednak nikogo. Wzięły w swoje obroty Don Kichota, przymuszając go do tańca, i mordując go nie tylko na ciele, ale i na duszy. Była to rzecz osobliwa wielce, widzieć jego postać wysoką, szczupłą, wychudzoną, wywiędłą, w sukni ciasnej, niezgrabnej i skąpo skrajanej.
Damy umizgały się doń, jakby nieznacznie, rzucając mu słówka miłosne, on zaś ze swej strony, dawał wzgardliwe odpowiedzi. Acz, widząc się osaczony ze wszystkich stron, zawołał: — Uciekajcie stąd pokusy, zostawcie mnie w spokojności myśli niepotrzebne! Nie starajcie się, Wielmożne Panie, afektów mych ujarzmiać, gdyż ta, która w mem sercu panuje, nieporównana Dulcynea z Toboso, nie dopuści do tego, aby serce moje innej miało być shołdowane.
To rzekłszy, usiadł na ziemi, pośrodku sali, znużony i zapocony tem tak gwałtownem ćwiczeniem.
Don Antonio kazał, aby go odprowadzono do łóżka; pierwszy zbliżył się do swego pana Sanczo Pansa.
— Hej, Mości panie — rzekł — pięknie, ani słowa, WPan, podrygiwałeś. Zali sądzicie, że wszyscy ludzie dzielni muszą być tanecznikami, zasię wszyscy rycerze błędni skoczkami, co lansady uskuteczniają? Na mą duszę, jeśli takie było Wasze mniemanie, tedy byliście w błędzie. Niejeden się taki trafi, coby zwyciężyć potrafił raczej wielkoluda, niż podskok uczynić. Gdyby chodziło tylko o to, by podskakiwać i bić się w tył piętami, mógłbym Was wyręczyć snadnie, umiem bowiem napiętkami po tyłku się grzmocić, pląsów jednak nigdy nie próbowałem. Temi słowami i podobnemi jeszcze, Sanczo rozweselił wszystkich zgromadzonych. Poczem giermek zaprowadził Don Kichota do łóżka i okrył go należycie, aby po tańcowaniu nie zaszkodziła mu ostuda.
Nazajutrz Don Antonio postanowił uczynić doświadczenie z głową zaczarowaną, zaprowadził tedy do izby Don Kichota, Sanczę, dwóch swoich przyjaciół i dwie damy, co tak okrutnie Don Kichota na balu umordowały, potem zaś resztę nocy w towarzystwie żony Don Antonia spędziły. Don Antonio opowiedział o własności głowy, zalecił im tajność w tej mierze i przydał, iż to było pierwsze doświadczenie, które chciał uczynić. Prócz dwóch przyjaciół Don Antonia, nikt nie wiedział o tej sztuce i gdyby ci dwaj wprzód uwiadomieni nie zostali, daliby się omamić tak, jak inni temu niespodziewanemu fortelowi, bowiem sztuczność była nad podziw wybornie udana.
Pierwszym, który zbliżył swe wargi do ucha głowy, był Don Antonio; rzekł on głosem cichym, nie tak jednak, aby nie mógł być przez wszystkich w komnacie dosłyszanym. — Rzeknij mi, głowo, przez tę doskonałość, którą posiadasz, o czem myślę w tej chwili? Głowa odpowiedziała, nie ruszając ustami, dźwięcznym i wyraźnym głosem, tak, że od wszystkich mogła być zrozumiana: „Nie przenikam myśli niczyich“. Na ten respons wszyscy osłupieli, zwłaszcza, że obok stołu i w całej komnacie nie było nikogo, od któregoby ta odpowiedź pochodzić mogła. — Wieluż nas tu jest? — zapytał znów Don Antonio. Głowa odpowiedziała powoli, w ten sam sposób: „Ty i twoja żona, dwaj twoi przyjaciele i dwie jej przyjaciółki, a takoż sławny rycerz, Don Kichot z Manczy, i jego giermek, zwany Sanczo Pansą. Zadziwienie tym razem stało się jeszcze większe; włosy zjeżyły się ze strachu na wszystkich głowach. Don Antonio odstąpił od głowy. — Dosyć mi na tem — rzekł — abym był przekonany, że nie oszukał mnie ten, co mi cię sprzedał, głowo mądra, głowo gadająca, głowo-rozprawiaczko, wreszcie głowo cudowna!
Niechaj kto inny się zbliży i zapyta, o co zechce. Ponieważ niewiasty są z przyrodzenia ciekawe niezwykle, do głowy podeszła jedna z przyjaciółek żony Don Antoniego. — Powiedz mi, głowo — zapytała — co mam czynić, abym piękną bardzo była. — Bądź bardzo cnotliwą — odparła głowa.
— Nie chcę więcej o nic pytać — rzekła białogłowa. Teraz przystąpiła jej towarzyszka — Pragnęłabym wiedzieć, głowo, czy mój mąż mnie miłuje, albo nie? — Zważaj jak się z tobą obchodzi — odrzekła głowa — z tego wywnioskujesz o jego miłości. Białogłowa odstąpiła na stronę, mówiąc: — Ta odpowiedź wszelkie pytania zbędnemi czyni, bowiem w samej rzeczy, z postępowiania męża wnosić można o afektach, jakie żywi.
Potem jeden z przyjaciół Don Antonia zbliżył się do głowy i zapytał: — Kim jestem? — Sam o tem wiesz najlepiej — brzmiała odpowiedź. — Nie o to się pytam — odparł szlachcic — Chciałem, abyś rzekła, czy mnie znasz? — Tak jest, znam cię — odrzekła głowa — jesteś Don Pedrem Noriz — Dość na tem, głowo, aby mnie przekonać, że o wszystkiem jesteś uwiadomiona. Gdy ów się oddalił, zbliżył się jego towarzysz, pytając z kolei: — Rzeknij mi, głowo, jakie jest największe pragnienie mego najstarszego syna? — Rzekłam już, że nie sądzę o myślach i pragnieniach, jednakoż mogę ci objawić życzenie twego syna: myśli o tem, aby cię najprędzej pogrzebać.
— Trafnie rzekłaś — odparł pytający — więcej nie chcę wiedzieć.
Żona Don Antoniego podeszła, pytając: — Nie wiem, głowo — rzecze — o co mam się pytać, chciałabym tylko uznać od ciebie, czy długo będę się cieszyła moim kochanym mężem? — Długoletni przeciąg czasu — odparła głowa — gdyż jego mocne ciała złożenie i umiarkowany tryb życia obiecują mu długie lata, które inni skracają sobie przez nadużycia i zbytek.
Wreszcie do głowy zbliżył się Don Kichot — Rzeknij mi, odpowiadaczko wyborna, czy to, co mnie się zdarzyło w jaskini Montesinos, było istotną prawdą, czy tylko śnieniem? Czy biczowanie mego giermka, Sanczo Pansy, zakończy się wreszcie i czy ujrzę odczarowanie pani Dulcynei? — Co się tyczy historji w jaskini — odparła głowa — wieleby gadać trzeba, gdyż widowisko ma w sobie część prawdy i część przywidzenia. Biczowanie Sanczy powoli się uskuteczniać będzie i odklęcie Dulcynei nastąpi rzetelnie. — Nie mam się więcej o co pytać — rzekł Don Kichot — gdy tylko ujrzę Dulcyneę odczarowaną, będę się uważał za człeka, który naraz wszelkiej szczęśliwości dostąpił.
Ostatnim z pytających był Sanczo. — Powiedz mi głowo — rzecze — czy przypadkiem będę jeszcze jakieś rządy sprawował? Czy prędko porzucę nędzne giermka rzemiosło? Czy obaczę jeszcze żonę mą i dzieci? Głowa odparła: — Będziesz miał rządy w domu swoim, gdy powrócisz, ujrzysz dzieci i żonę, a gdy służyć dalej nie zechcesz, przestaniesz być giermkiem.
— Tam do kata! — zawołał Sanczo — oto mi mądrość, ani słowa. Mógłbym to rzec sam dla siebie, wszystko to przypomina mi proroctwa z kalendarza.
— I czego więcej chcesz, gapiu — rzekł Don Kichot — czyli nie dosyć na tem, że odpowiedzi tej głowy zgadzają się z pytaniami? — Niechże będzie i dosyć — odparł Sanczo — chociaż wolałbym, żeby się lepiej wytłumaczyła i więcej powiedziała.
Na tem zakończyły się pytania i odpowiedzi głowy, aliści nie ustało zadziwienie wszystkich przytomnych, prócz dwóch przyjaciół Don Antonia, którzy uwiadomieni o wszystkiem byli. Cyd Hamet Benengeli pragnie natychmiast odkryć tę tajność, mając na uwadze, aby czytających w powątpiewaniu nie zostawiać i obawiając się, by ktoś nie sądził, że głowa ta jakieś czary, lub tajemnicę nadprzyrodzoną w sobie zawierała.
Don Antonio Moreno — (rzecze Cyd Hamet) — kazał sporządzić tę głowę dla swego domu, celem zabawienia się kosztem niewiedzących, na wzór tej, jaką widział w Madrycie, u przekupnia dzieł sztuki. Powierzchnia stołu sporządzona była z malowanego i pokostowanego drzewa, które miało jaspis naśladować, równie jak staluga, co go podtrzymywała i jak cztery szpony orle, służące za podstawę i przydające mu ciężkości. Głowa, która być się zdawała półpiersiem cesarza rzymskiego, wyzłocona na wzór miedzi staroświeckiej, była w środku cała czcza i wydrążona, jako i powierzchnia stołu, na którą tak umiejętnie zasadzona została, iż wszystko zdawało się z jednej sztuki uczynione. Staluga, także wydłubana, do piersi i szyi głowy sięgała: odpowiadano z izby dolnej, pod podłogą się znajdującej. W wydrążeniu stalugi stołu i we wnętrzu półpiersia, biegła rura blaszana, dobrze przystosowana i niewidoczna. W izbie dolnej, pod izbą górną się znajdującej, siedział ten, co miał responsów udzielać, przykładając gębę do rury tak, iż, jakby przez dmuchąwkę, głos szedł z góry do dołu, i zdołu do góry, aby każde słowo dobiegało do uszu wyraźnie.
Nie było zatem najmniejszej przyczyny, aby czary podejrzewać.
Synowiec Don Antonia, student, młodzian słynący z bystrości umysłu i dowcipu, odpowiedzi udzielał. Ponieważ był uwiadomiony od wuja, jakie osoby znajdą się tego dnia w komnacie, gdzie stała głowa, łatwo mu było bez trudu, na pierwsze pytanie odpowiedzieć. Na inne odparł z domysłu, z wielkim dowcipem, sobie przyrodzonym.
Cyd Hamet przydaje, że ta cudowna głowa jeszcze przez dwanaście dni rozprawiała, aliści po całem mieście rozszerzyła się wiadomość, że Don Antonio ma u siebie głowę czarodziejską, odpowiadającą na zadane jej pytania. Szlachcic, obawiając się, aby słuchy nie doszły do wiadomości czujnych strażników naszej wiary, udał się sam do inkwizytorów, aby im o wszystkim donieść.
Inkwizytorzy kazali mu połamać i zniszczyć głowę, zapobiegając zgorszeniu i zabobonom pospólstwa.
Wszelako w umyśle Don Kichota i Sanczo Pansy głowa pozostała na zawsze czarodziejską i przemawiającą. Don Kichot przytem był więcej od Sancza ukontentowany.
Szlachcice niektórzy, chcąc przypodobać się Don Antoniemu, a takoż uczcić Don Kichota i ucieszyć się publicznie z jego szaleństw, umyślili, za sześć dni, wyprawić gonitwy do pierścienia. Z przyczyny pewnej okoliczności, o której dalej powiemy, gonitwy te odbyć się nie mogły.
Don Kichota wzięła tymczasem chęć wyruszyć na miasto, celem poznania go, aliści bez żadnej okazałości i nie na koniu, aby za nim nie biegło pospólstwo i ulicznicy. Wyszedł zatem z domu, wraz z Sanczą i dwoma służącymi, których mu dał Don Antonio. Zdarzyło się, że przechodząc jedną z ulic, Don Kichot podniósł wzrok i ujrzał nad bramą napis, dużemi literami wyrażony: „Tutaj drukuje się książki“, co go niezmiernie ucieszyło, bowiem nie widział był dotychczas żadnej drukarni, chciał zaś dowiedzieć się, coby to było takiego. Wszedł do drukarni, z całym swym orszakiem, i ujrzał litery składających, wydobywających z pod prasy arkusze i poprawiających; mówiąc pokrótce, obaczył wszystko, co można w wielkich drukarniach zważyć.
Don Kichot zbliżył się do kaszty drukarskiej i zapytał, co się tutaj robi; drukarz objaśnił go. Don Kichot zadziwił się i przeszedł dalej, poczem przystąpił znów do liter układacza i zapytał o jego pracę.
— WPanie — odparł pracownik — ukazując mu człeka pozornego — ten jegomość przetłumaczył książkę włoską na język hiszpański, ja zaś układam litery, aby podać ją do druku. — Jaki jest tytuł tej książki? — zapytał Don Kichot. — Książka ta — odparł autor — nazywa się po włosku Bagatelle. — Jakże WPan to słowo przekładasz? — zapytał nasz rycerz. — „Bagatelle“ znaczą „bagatele“, chocia ta książka skromną nazwę nosi, przecie zawiera w sobie rzeczy poważne i istotne wielce.
— Umiem nieco po włosku — rzecze Don Kichot — i pysznię się z tego, że mogę odśpiewać kilka Stanc Ariosta. Rzeknijcie mi jednak, panie, (pytam się przez prostą ciekawość, a nie poto, aby badać jego umiejętność) czy natrafiliście w oryginale tej książki na słowo pignata? — Nieraz — odparł autor — jakżeście je na język hiszpański przełożyli? — Jakże inaczej — odparł zapytany — jak nie przez słowo garnek?
— Ha, na Boga — zawołał Don Kichot — widzę że celujecie w umiejętności języka włoskiego. Upewniony teraz jestem, że gdy WPan znajdziesz słowo piace wyrazisz je „podoba się“ i że przełożycie piu przez więcej, su przez wyżej, zaś giu — niżej. W samej rzeczy — odparł autor — gdyż jest to ich własne znaczenie.
— Gotów byłbym przysiąc, że WPan nie jest zadość ceniony na świecie, co zawsze niechętnie nagradza umysły wyborne i prace, godne szacunku. Ach, ileż jest straconych talentów, wielkich, zapomnianych umysłów i cnót wzgardzonych! Zdaje mi się, z tem wszystkiem, że tłumaczenie z jednego języka na drugi, (iż pominiemy tutaj królowe wszystkich języków: łacinę i grecki), przypominają kobierce flandryjskie, z przeciwnej strony oglądane. Są tam wprawdzie figury, ale tak zagmatwane nićmi, iż nie widać ich barw wspaniałych.
Mniemam także, że przekładania z jednego języka na drugi nie oznaczają wielkiego rozumu ani doskonałości, tyle ważąc, co przepisywania z pierwodzieł. Nie dlatego to mówię, aby rzemiosło przekładacza miało być w pogardzie, gdyż człowiek może się przecie jeszcze zatrudniać gorszemi rzeczami, które mniej korzyści przynoszą. Wyłączyć trzeba przytem dwóch sławnych tłumaczy: Krzysztofa de Figueroa z jego Pastor fido i Don Juana de Jauréqui, który Amintę przełożył. Jeden i drugi tak skutecznie tego dokonał, że rozeznać nie można, czyli to ich własne prace, czy same pisma. — Aliści rzeknijcie mnie, WPanie, czyli własnym sumptem książkę tę drukować chcecie, czyli też sprzedaliście przywilej jakiemuś księgarzowi?
— Moim kosztem to czynię — odparł autor — mając nadzieję, że to pierwsze wydrukowanie przyniesie mi tysiąc dukatów, chcę bowiem wydać dwa tysiące sztuk, po sześć reali każda.
— Zdaje mi się, Wasza Miłość, że się w rachunku mylicie. Widać odrazu, że nie znacie wcale fortelów drukarzy i umownych przebiegów między nimi. Upewniam Was, WPanie, że, obarczywszy się dwoma tysiącami sztuk tej księgi, będziecie mieli, co na ramionach dźwigać, zwłaszcza jeżeli księga nie okaże się na wybór przednia i czegoś uciesznego zawierać nie będzie.
— Zali WPan chcesz — odparł piszący — abym uczynił upominek z mej pracy, jakiejś księgarni, ktoraby, dając mi za przywilej trzy maravedis, uważała jeszcze, że mi wielką łaskę wyświadcza?
Nie, nie drukuję mych książek, aby sławę w świecie uzyskać, dość już jestem znany przez uczynki moje, szukam jeno profitu, bez którego sława jednego obola nie warta. — Daj Boże — rzekł Don Kichot — aby się WPanu powiodło. Z temi słowy, przystąpił do innej kaszty, gdzie poprawiano arkusz książki, zwanej Światłem duszy.[168] Owóż — rzecze — książki, których jaknajwięcej należy, w podobnej osnowie wielu bowiem jest na świecie grzeszników i wszyscy ci biedni ślepcy wielce światła potrzebują. Poczem przeszedł do innego miejsca i ujrzał poprawiających księgę jakąś, o której nazwę zapytał.
— Jest to — odpowiedziano — druga część Przedziwnego hidalga Don Kichota z Manczy, ułożona przez pewnego mieszkańca z Tordesillas. Znam już tę księgę — rzekł Don Kichot — i mniemam, że winna być spalona i w popiół obrócona, dla wszystkich głupstw, które w sobie zawiera. Aliści Święty Marcin przyjdzie dla niej, jak i dla każdej świni. Historje zmyślone są tem lepsze i tem milsze, gdy się zbliżają do prawdy lub podobieństwa, prawdziwe zaś szacować trzeba tem bardziej, im więcej prawdy zawierają.
Rzekłszy te słowa, wyszedł z drukarni, okazując nieco gniewu i urazy.

Tegoż unia Don Antonio chciał mu ukazać galery, w porcie stojące. Wielce to ucieszyło Sanczę, który ich nigdy nie widział. Don Antonio uwiadomił komendanta, że popołudniu tegoż dnia przyprowadzi swego gościa, sławnego Don Kichota z Manczy, którego komendant, tak jak i wszyscy mieszkańcy Barcelony, znał już dobrze. O tem, co się przydarzyło naszemu rycerzowi, w czasie tych odwiedzin, opowiemy w kapitulum następnem.

KAPITULUM LXIII
O PRZYKRYM SKUTKU, JAKI MIAŁY ODWIEDZINY SANCZY NA GALERACH I O DZIWNYCH PRZYTRAFIENIACH PIĘKNEJ MAURYTANKI

Don Kichot nie przestawał myśleć o odpowiedziach głowy zaczarowanej, jednakoż ani na chwilę nie podejrzewał podstępu i oszustwa, przeciwnie, wszystkie jego domysły krążyły dokoła tak pewnej obietnicy odczarowania pani Dulcynei. Radował się w duszy, wierząc, że wkrótce ujrzy tej obietnicy uskutecznienie.
Co się tyczy Sanczy, to aczkolwiek obrzydził był sobie rzemiosło gubernatora, jakeśmy już o tem wyżej namienili, jednakoż pragnął jeszcze, aby go słuchano i aby mógł rozkazywać. Oto jak żądza rozkazywania, choćby ją tylko dla żartu obudzono, sprowadza za sobą swoje złe skutki.
Wkrótce po obiedzie, gospodarz, Don Antonio Moreno, z dwoma przyjaciółmi, Don Kichotem i Sanczo Pansą poszli oglądać galery. Komendant, będąc uwiadomiony, oczekiwał przybycia dwóch sławnych gości, Don Kichota i Sanczo Pansy. Gdy ukazali się w porcie, na wszystkich galerach opuszczono flagi i zewsząd odezwały się dzwoneczki. Spuszczono na wodę bat, przykryty bogatemi kobiercami i przybrany karmazynowemi, axamitnemi poduszkami. Gdy Don Kichat wsiadł weń, galera kapitańska dała strzał z harmaty, stojącej na rufie, zatym wszystkie inne powtórzyły strzelania. Potem, gdy Don Kichot wstąpił na statek, po drabince liniowej, cała ciurma powitała go, jak to jest w obyczaju, gdy jakaś dostojna persona na galerze się zjawi, wrzeszcząc: Hau, hau! Generał[169] (tak będziemy go nazywali), który był szlachcicem walenckim, znacznego urodzenia, podał Don Kichotowi rękę, uścisnął ją i rzekł: — Dzień ten naznaczę białym kamieniem, jako jeden z najszczęśliwszych dni mego życia, widziałem bowiem pana Don Kichota z Manczy, w którym mieści się i błyszczy cała cnota rycerstwa błędnego. Don Kichot, zachwycony będąc tem przyjęciem znakomitem, odpowiedział z niemniejszą dwornością. Poczem udali się na rufę, również pięknie przyozdobioną i usiedli na ławach blisko steru. Dozorca niewolników ukazał się między pomostami i świstem dał znak ciurmie; wówczas wszyscy rudelnicy, w okamgnieniu, suknie zrzucili. Sanczo, ujrzawszy tak wielu ludzi, całkiem obnażonych, z zadziwienia gębę otworzył, jeszcze więcej jednak zadziwił się, gdy spostrzegł namiot, podnoszący się z taką szybkością, iż zdawać się mogło, że mnóstwo czartów przytem pracuje.
Wszystko to jednak było słodką śmietaną, w przyrównaniu do tego, o czem mówić zamierzam. Sanczo usiadł na słupku na rufie, obok rudelnika z prawej ławki. Ów, będąc uwiadomiony, co ma czynić, pochwycił Sanczę i podniósł do góry (cała ciurma stała na nogach, bacznie spoglądając) i podał go sąsiadowi wkrótce biedny Sanczo począł fruwać z rąk do rąk i z ławy na ławę, z taką szybkością, iż nieborak rozumiał, że go bisi porwali; przerzuciwszy go na lewą stronę, puścili go wolno dopiero koło rufy, gdzie pozostał umordowany, ciężko dyszący, zapocony srodze i nierozumiejący, co się z nim stało. Don Kichot, ujrzawszy, że Sanczo bez skrzydeł po powietrzu lata, spytał generała, czyli to był zwyczaj, używany wobec wszystkich, co pierwszy raz na galery wstępują. — Jeżeli tak jest — dodał — nie chcę podobnego ćwiczenia odbywać sam, ponieważ nie mam zamysłu do marynarki wstępować. Jeżeli ktokolwiek ośmieli się położyć rękę na mnie, abym w powietrzu podobne obroty czynił, klnę się na Boga żywego, że go zaduszę, lub bebechy z niego wypuszczę.
Rzekłszy te słowa, położył dłoń na rękojeści szpady.
W tej chwili zwinięto namiot i spuszczono z góry, z ogromnym hukiem, maszt żaglowy. Sanczo rozumiał że niebo oderwało się z zawiasów i runęło mu na głowę, tak iż, pełen trwogi, ukrył łeb między nogami.
Don Kichot również nie mógł zachować swej zimnej krwi, zadrżał, ramiona stulił i na twarzy się zmienił. Ciurma, z taką samą szybkością i łoskotem, co przy zwijaniu, podniosła maszt z żaglami, w zupełnej cichości i milczeniu, jakby ci wszyscy flisi galerowi niemymi byli. Dozorca dał znak, aby kotwicę podnosić, poczem, skoczywszy zaraz na pomostek, począł rudelników okładać po plecach byczym rzemieniem.
Sanczo, obaczywszy że tyle czerwonych nóg naraz się porusza (był tego o wiosłach rozumienia), rzekł do siebie: — Hej, są to prawdziwe czary i omamienia, nie te, co mój pan powiada. Cóż uczynili ci nieszczęśnicy, że im tak skórę garbują? I jak ten człowiek, świstający w piszczałkę, ma odwagę biczować tylu ludzi? Na mą duszę, nie obawiam się rzec, że jest to piekło prawdziwe, lub przynajmniej czyściec. Don Kichot, zważywszy, z jaką bacznością Sanczo się rozgląda, rzekł: — Ach, przyjacielu Sanczo, gdybyś zechciał, mógłbyś teraz nie mieszkając, obnażyć się do pasa i stanąć pośrodku tych ludzi, aby skończyć z zaczarowaniem pani Dulcynei. Widząc cierpienia tylu ludzi, mniejbyś swój ból odczuwał. Może także mądry Merlin w swój rachunek jedną plagę za dziesięćby ci zapisał.
Generał zapytał, co się znaczyć miały te biczowania i to odczarowanie Dulcynei, gdy jeden z marynarzy wykrzyknął: — Forteca Monjuich daje znak, że spostrzeżono statek wioślarski na zachodzie. Na te słowa, generał zaraz skoczył na pomost galery. — Dalej, moje dzieci, aby nam ujść nie zdołał! Musi to być brygantyn korsarzy algierskich, który nam ten strażnik wskazał. W tej chwili do galery kapitańskiej zbliżyły się po rozkaz trzy inne statki. Generał rozkazał, aby dwie z nich, wypłynęły na pełne morze, trzecia zaś, wraz z jego galerą, koło brzegu krążyła, tak, aby brygantyn wymknąć się nie mógł. Galernicy dopadli do wioseł i poczęli galery z taką furją poruszać, iż wydało się, że nie płyną, lecz że po morzu lecą. Te, które na głębokie morze wyszły, ubiegłszy ze dwie mile, dostrzegły statek o czternastu, czy piętnastu ławach rudelniczych, jak o tem, z rzutu oka, wnioskować było można i który, dostrzegłszy galery, chciał umknąć, mniemając, że mu się to uda, dzięki swej letkości, acz nadaremnie, bowiem galera kapitańska była jedną z najlżejszych na morzu. Wysforowała się tak naprzód, że załoga brygantynu przekonała się, iż niepodobna było schwytania uniknąć. Arraez[170] kazał przestać robić wiosłami, aby się poddać i nie wzbudzać gniewu w dowódcy naszych galer. Aliści los inaczej ustanowił, bowiem, gdy galera kapitańska zbliżyła się już tak, że załoga algierskiego statku dobrze słyszeć mogła napomnienia do poddania się, dwaj pijani Turcy, którzy znajdowali się na brygantynie (wraz z dwunastoma swymi rodakami), wypalili z muszkietów, zabijając dwóch żołnierzy naszych na galerach. Generał tak się rozgniewał, iż zaprzysiągł nie pozostawić przy życiu nikogo z jeńców, wziętych na brygantynie i z największą żwawością na nich natarł, brygantyn jednak, dzięki swej małości, mógł prześlizgnąć się pod wiosłami. Wówczas galera prześcignęła go i drogę mu zagrodziła. Załoga brygantynu uznała się za straconą, mimo to rozpuściła żagle, gdy galera zawracała, potem znów wiosłami i żaglami chciała się ratować ze złej toni. Ta usilność nie zdała im się równie na nic, jak i zuchwalstwo, bowiem kapitan dopadł ich, po ubiegnięciu pół mili, i przygarnąwszy wiosłami, wszystkich żywcem ujął. Inne galery nadpłynęły tymczasem, poczem wszystkie powróciły na brzeg ze swym łupem, gdzie oczekiwał na nie tłum ludzi ogromny, ciekawy wiedzieć, co z sobą prowadzą. Generał zarzucił kotwicę opodal brzegu, widząc zaś, że vice-król jest na lądzie, kazał spuścić bat na wodę, aby płynął po niego, oraz zniżyć drąg żaglowy, by dostać arraeza jak i innych Turczynów, pochwyconych, w brygantynie, wszystkich chłopów na schwał i strzelców dzielnych. Gdy generał spytał się, kim był arraez brygantynu, jeden z niewolników w którym uznano później hiszpańskiego poturczeńca, odpowiedział: — ów młodzieniec, WPanie, którego tu widzicie, jest naszym arraezem. W tej chwili wskazał mu otroka, najpiękniejszego i najwdzięczniejszego, jakiego sobie tylko wystawić było można. Wydawał się nie mieć więcej nad lat dwadzieścia. — Powiedz mi, podły psie — rzekł generał — kto cię przynaglił zabijać moich żołnierzy, chocia widziałeś, że ci niepodobna uciec? Czyż nie należy się więcej uszanowania dla kapitańskich galer? Czy nie wiesz, że odwaga i zuchwałość są to dwie rzeczy różne? Okoliczność trudna może natchnąć odwagą, lecz nie zuchwałością. Arraez chciał odpowiedzieć, aliści generał nie mógł usłyszeć jego responsu, gdyż pobiegł naprzeciwko vice-króla, który wszedł na galerę, w towarzystwie kilku dworskich i ludzi, ciekawych uznania wszystkiego.
— Dobre były łowy, Mości Panie Generale — rzekł vice-król. — W samej rzeczy, bardzo zacne — odparł generał, jak Wasza Wysokość sama się przekonasz, gdy powieszę na maszcie upolowaną zwierzynę.
— A za cóż to? — zapytał vice-król. — Dlatego, że, przeciwko prawu i zwyczajowi wojowania, ubito mi dwóch najlepszych żołnierzy. Zaprzysiągłem, że powieszę wszystkich, którzy mi w ręce wpadną, przedewszystkiem zaś tego otroka, który jest arraezem brygantynu. Rzekłszy te słowa, ukazał mu młodzieńca ze związanemi rękoma i postronkiem na szyji, oczekującego na śmierć. Vice-król rzucił nań wzrokiem; widząc go tak urodziwym, wdzięcznym i skromnym, odczuł jakby litość dla niego, tak iż chęć mu przyszła ocalić go. — Rzeknij mi, arraesie kim jesteś? — zapytał — Maurem, Turczynem, czy zbisurmanionym?
— Nie jestem ani Turkiem, ani Maurem, ani renegatem — odparł młodzian językiem hiszpańskim.
— Kim jesteś zatem? — pytał dalej vice-król. — Dziewicą chrześcijańską — odparł otrok. — Dziewicą chrześcijańską, w tym stroju i w podobnej okoliczności, ale to rzecz nie do wiary prawie!
— Raczcie przeciągnąć tylko, Mości Panowie, śmierci mojej wyrok — ciągnął dalej arraez rzekomy — abym zdołał opowiedzieć wam moje życie; niezadługo i tak zemstę swoją nasycicie. Jakież serce kamienne nie zmiękłoby na te słowa, któż nie chciałby wysłuchać tego, co chciał rzec ów młodzian? Generał odparł, aby mówił wszystko, co mu się podoba, by jednak nie spodziewał się łaski i przebaczenia za tak jawny występek.
Z tem przyzwoleniem, młodzian zaczął tą modłą:
— Należę do nacji, bardziej nieszczęśliwej, niż mądrej, na którą w tych czasach ostatnich, spadły wszelkie niepomyślności. Urodziłam się z rodziców Maurów. W tych czasach nieszczęsnych dwóch moich stryjów zawiozło mnie do Barbarji; nic mi to nie pomogło wyznać, że jestem chrześcijanką szczerą i całą duszą moją. Gdybym wyznała prawdziwe uczucia moje, nie daliby mi posłuchu ludzie, którzy mieli zlecenie wygnać nas z kraju; również stryjowie moi wcale by mi wierzyć nie chcieli, mniemając, że była to kłamliwa wymówka, aby pozostać w kraju rodzinnym. Dlatego też, nie dbając o moją wolę, zabrali mnie z sobą. Matka moja jest chrześcijanką, ojciec zaś równie chrześcijaninem, w pełnem tego słowa zrozumieniu. Wraz z mlekiem z piersi, wyssałam świętą wiarę katolicką, wzrosłam w tej wiary zasadach, i nigdy, tak w słowach, jak i w uczynkach, odkąd pamiętam, nie dałam najmniejszego powodu, aby wierzyć, że Maurytanką jestem. Wraz z memi cnotami, jeśli się tak wyrazić mogę, wzrastała moja uroda, którą, jak mniemam, mam niepoślednią. Chocia życie na osobności pędziłam, przecie, nie pod tak ścisłym znajdowałam się dozorem, aby mnie nie mógł obaczyć pewien młodzian, zwany Don Gasparem Gregorio, starszy syn pewnego szlachcica, posiadającego wieś w pobliżu wsi naszej. W jaki sposób mnie ujrzał, o czem mówiliśmy z sobą, jak dla mnie całkiem głowę utracił i jak ja równą miłością mu odpłaciłam — długoby opowiadać, zwłaszcza w tych okolicznościach, w jakich teraz się znajduję, w obliczu czekającej mnie kaźni. Poprzestanę na tym, że Don Gregorio chciał mi na wygnanie towarzyszyć. Wmieszał się pomiędzy Maurów, wygnanych z pobliskich miast, uznał bowiem dobrze ich język; w czasie podróży zyskał sobie przychylność moich stryjów, którzy mnie z ojczyzny uprowadzili. Rodzic mój, człek roztropny i przezorny, zaledwie pierwszy edykt o naszem wygnaniu ogłoszony został, porzucił kraj, aby w innych królestwach dla nas schronienia szukać. Zakopał w ziemi, w miejscu, które mnie tylko jest wiadome, wiele pereł i drogich kamieni a prócz tego pewną sumę w dublonach złotych. Polecił mi, abym, w żadnym rade, nie poruszała skarbu, nawet wówczas, gdyby nas wygnać miano, nim powróci. Posłuchałam tego rozkazu i udałam się do Barbarji, z mymi stryjami, krewniakami i wspołecznikami. Miejscem, któreśmy sobie na wygnanie wybrali, był Algier — znaczyło to tyleż, co do piekła uciekać.
Król Algieru dowiedział się o mojej urodzie, a takoż, co szczęściem dla mnie było, o mych bogactwach. Kazał mnie do siebie zaraz przywołać, pytając, w której części Hiszpanji się urodziłam i wiele pieniędzy i klejnotów z sobą przywiozłam? Opowiedziałam mu o miejscu swego urodzenia, przydając, że zostały tam zakopane klejnoty i złoto i że nietrudno byłoby wydobyć je, gdybym tam sama jechać mogła. Mówiłam mu to wszystko w tym celu, aby mniej uwagi na mnie samą zwracał i aby tylko jego chciwość pobudzona była. Gdy tak ze mną rozmawiał, dano mu znać, że towarzyszył mi młodzieniec pewien, tak piękny, jak to sobie tylko wystawić można.
Pomiarkowałam zaraz, że mówiono o Don Gregorio, którego piękność w samej rzeczy wyższa jest nad wszelką zachwalę i zadrżałam na myśl o niebezpieczeństwie, jakie mu zagrażać może, bowiem pośród tych barbarzyńców więcej ceni się pięknego młodzieńca, niż najurodziwszą niewiastę. Król przykazał, aby go zaraz przed niego sprowadzono, pytając mnie czy to, co mówiono o nim, prawdą było.
Wówczas, jakby z nieba natchniona, odparłam, że to prawda szczera, ale, że powinien wiedzieć, iż jest to nie chłopiec, lecz dziewczyna, taka jak ja, poczem poprosiłam, aby mi pozwolił pójść i przebrać moją towarzyszkę w suknie jej płci przyzwoite, aby w całej piękności wydać się mogła i nie wstydziła się ukazać w jego obecności. Król przyzwolił na to i rzekł, iż jutro ułożymy się nad sposobami, jak mam przebrać się do Hiszpanji, aby skarb zakopany wydobyć. Pobiegłam, aby rozmówić się z Don Gregoriem 1 uwiadomić go o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, w męskich szatach pozostając. Umyśliłam przebrać go w strój Maurytanki i tegoż wieczora przyprowadziłam go do króla, który zachwycony jego pięknością, rozkazał go zatrzymać w kraju, aby podarować go sułtanowi, potem jednak, chcąc się ustrzec od pokusy, (gdyż samemu sobie nie dowierzał) zlecił go opiece dostojnych dam maurytańskich, do których zaraz go odprowadzono. Cierpienie, jakie odczuliśmy oboje (ponieważ nie mogłam zaprzeczyć, że go kocham), dobrze wiadome jest tym, którzy kochając czule, z przedmiotem miłości swojej rozłączać się muszą.
Król rozkazał wkrótce potem, abym powracała do Hiszpanji, na brygantynie z dwoma Turkami, którzy właśnie zabili dwóch żołnierzy na galerze i z tym Hiszpanem poturczonym, który pierwszy przemawiał. (Tutaj dzieweczka wskazała człeka, który pierwszy mówił). Wiem, iż jest on chrześcijaninem w duszy i że pragnie raczej w Hiszpanji pozostać, niż do Barbarji powracać. Reszta ciurmy składa się z Maurów i Turków, którzy tylko do wioseł są przeznaczeni. Dwaj Turczynowie, chciwi i zuchwali, nie dbając na wyraźny rozkaz wysadzenia mnie, wraz z renegatem, na pierwszy ląd hiszpański, w sukniach chrześcijan, w jakeśmy przedtem się opatrzyli, chcieli wprzód nad brzegami żeglować, aby schwytać jakąś zdobycz. Obawiali się, abyśmy, gdyby nas wprzód na ląd wysadzili, nie dali trafunkiem znać, że na morzu znajduje się brygantyn korsarski i aby nie pojmano ich w przypadku, gdyby galery koło brzegów krążyły. Wczoraj wieczorem odkryliśmy te nadbrzeża, nie wiedząc nic o czterech galerach; sami zostaliśmy spostrzeżeni i to, co się stało z nami, już wam wiadomo. Przy końcu powiem, że Don Gregorio pozostaje pośród bisurmanów, w stroju panieńskim, w wspołeczności innych niewiast, na największe niebezpieczeństwa wystawiony, ja zaś, spętana, oczekuję śmierci, która mnie od wszelkich cierpień wyzwoli. Oto, Mości Panowie, koniec tej mojej historji, również żałosnej, jak i prawdziwej. O jedną tylko łaskę, WPanów proszę, pozwólcie mi umrzeć jak na chrześcijankę przystało, gdyż nie miałam udziału w błędach, w jakie popadł nasz naród. Tutaj dzieweczka umilkła i pozostała z oczyma, pełnemi łez — widok ten wzruszył niezwykle większość przytomnych.
Vice-król, wzruszony i zmiękczony, zbliżył się bez słowa i własnemi rękoma zerwał więzy z rąk chrześcijańskiej Maurytanki. Przez czas, gdy piękna panna opowiadała o swej dziwnej historji, stary pielgrzym, który wstąpił na galerę, śladem vice-króla, miał na nią oczy obrócone. Skoro tylko mówić skończyła, rzucił się do jej kolan, objął je czule i rzekł głosem, przez westchnienia i szloch, przerywanym.
— O Anno Szczęsna, moja córko, moja biedna córko! Jam ci jest twym ojcem, Rikotem, który wrócił, aby cię szukać, nie mogąc żyć bez ciebie, gdyż jesteś duszą moją. Na te słowa i okrzyki, Sanczo otworzył oczy i podniósł głowę, którą trzymał na piersi zwieszoną, zajęta bowiem była myślami o nieprzyjemnej po galerze przechadzce. Spojrzawszy uważnie na pielgrzyma, poznał w nim Rikota, we własnej jego osobie, Rikota, którego spotkał, powracając ze swego gubernatorstwa. Poznał także jego córkę, która rękoma, od pęt wolnemi, obejmowała swego ojca, mieszając łzy ze łzami starca. Rikote, obracając się do generała i vice-króla, rzekł: — Oto, Mości Panowie, córka moja, której imię zdawało się obiecywać przyszłość szczęśliwszą. Zwie się Anną Felix, również słynącą ze swej urody, jako i bogactwa. Opuściłem ojczyznę moją, aby szukać schronienia w obcych krajach. Znalazłszy je w państwie Niemieckiem, powróciłem w stroju pielgrzyma, w towarzystwie kilku Niemców, aby odszukać córkę moją i odgrzebać zakopane skarby. Córki już nie zastałem, tylko skarb, który ze sobą niosę, teraz zaś, przez dziwne losów zrządzenie, odnajduję skarb mój najdroższy, w postaci mej córki ukochanej. Jeśli niewinność nasza, jeśli jej i moje łzy mogą w was litość obudzić, postąpcie z nami szlachetnie, bowiem nigdy w niczem urazić was nie chcieliśmy, nie mieszając się do złych zamysłów naszego narodu, słusznie stąd wygnanego. — Znam dobrze Rikota — rzekł Sanczo — i upewniam, że prawdę mówi, twierdząc, że Anna Szczęsna jest jego córką. Nie mieszam się jednak do jego wędrówek, tam i z powrotem i w jego dobre, czy złe zamysły wcale się nie wdaję.
Wszyscy przytomni zadziwili się srodze z tylu nadzwyczajnych zdarzeń. — Łzy wasze — rzekł generał — nie dozwalają mi przysięgi mej wypełnić. Niech żyje Anna Szczęsna tyle lat, ile jej nieba przeznaczyły i niechaj tylko zuchwalcy, którzy występek popełnili, ukarani zostaną. Rozkazał zatym, aby dwóch Turków zaraz na maszcie powieszono. Aliści vice-król zażądał, z wielką ufnością, darowania im życia, bowiem, w pijackim stanie, było to raczej szaleństwo, niż zuchwalstwo z ich strony.
Generał przychylił się do życzenia vice-króla, zważając, iż jest to dzikością, zemstę z zimną krwią uskuteczniać.
Jęli się naradzać zatem, co do sposobów wydobycia Don Gregoria z niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażało. Rikote ofiarował na ten cel więcej jak dwa tysiące dukatów, w klejnotach i perłach. Różne obmyślano środki, lecz najlepszy sposób podał renegat, o którym już mówiliśmy. Poturczeniec podjął się płynąć do Algieru na małym statku, o sześciu ławach chrześcijańskich rudelników, znał bowiem dokładnie brzegi, gdzie mógłby przylądować, jako i dom, gdzie się znajdował Don Gregorio.

Vice-król i generał mieli nieco obawy dowierzać poturczonemu, zwłaszcza zaś powierzyć mu chrześcijan do wioseł. Aliści Anna Szczęsna zaręczyła za nim, zaś Rikote obiecał zapłacić okup za nich, gdyby byli wzięci w niewolę. To ustanowiwszy, vice-król wysiadł na ląd, zaś Don Antonio Moreno zabrał z sobą Annę Szczęsną i jej ojca. Vice-król prosił go, aby miał o nich największe staranie, ofiarując dla nich, gdy zajdzie potrzeba, wszystko, co jego dom zawierał, tak bowiem wzruszyła go uroda Maurytanki.

KAPITULUM LXIV
KTÓRE MÓWI O PRZYGODZIE NAJGORSZEJ Z TYCH WSZYSTKICH, CO SIĘ DON KICHOTOWI DOTYCHCZAS PRZYTRAFIŁY

Żona Don Antonia Moreno, jak o tem historja powiada, rada była mieć Annę Szczęsną w swym domu; przyjęła ją tedy z wielką uprzejmością, zachwycona nie mniej jej ludzkością, jak i pięknym pozorem, bowiem Maurytanka była doskonałością wcieloną, tak iż całe miasto, jakby na dźwięk dzwonu, zbiegało się, aby ją podziwiać.
Don Kichot rzekł do Don Antonia, że przedsięwzięcie, jakie ułożono, celem oswobodzenia Don Gregoria, nie zdawało mu się dobre, ani skuteczne, więcej bowiem hazardów niż korzyści przedstawiało, i że to raczej on, w pełnym rynsztunku, na swym bachmacie siedząc, winien zawieść młodego człeka do Barbarji, na złość wszystkim Maurom, jak to uczynił był Don Gaiféros z małżonką swoją, Malisandrą. — „Nie myślcie nawet o tem, Wielmożny Panie — rzekł Sanczo, usłyszawszy te słowa — bowiem pan Gaiféros uniósł swą małżonkę ze stałej ziemi, a takoż, przez stały ląd, ją do Francji uprowadził, tu jednak, co innego jest do zważenia, gdybyśmy bowiem przypadkiem Don Gregoria porwali, nie moglibyśmy go do Hiszpanji zabrać, zważywszy, że morze w pośrodku nas przedziela.
— Na wszystko jest sposób — odparł Don Kichot — prócz śmierci! Byleby tylko nasz okręt do brzegu się zbliżył, nie mieszkając, wysiądziemy nań, choćby nam cały świat wstręty czynił.
— Wasza Miłość wszystko zadziwiająco uładzić potrafi — rzekł Sanczo — jednakoż od wspominku do uczynku wielki to przeciąg, co się zaś mnie tyczy, to zawierzyłbym poturczonemu, który mi się zdawa człekiem szlachetnego przyrodzenia i dobrego serca.
— Gdyby poturczonemu nie udało się jego przedsięwzięcie — przydał Don Antonio — tedy chwycimy się tego nowego wybiegu i wyślemy wielkiego Don Kichota do Barbarji.
Po dwóch dniach zbisurmaniony puścił się na morze, w letkim statku, o dwóch ławach po sześć wioseł, poruszanych przez tęgich wioślarzy, zasię, gdy jeszcze dwa dni upłynęły, galery odpłynęły do Lewantu. Przedtem admirał poprosił vice-króla, aby go uwiadomił, jaki obrót przybiorą sprawy Don Gregoria, a takoż, co się stanie z Anną Szczęsną. Vice-król obiecał mu, że będzie powiadomiony o wszystkiem, co się tutaj zdarzy.
Owóż, pewnego poranka, gdy Don Kichot wyszedł z domu, aby, w pełnej zbroi, zażyć przechadzki nad brzegiem morskim (jakeśmy o tem już wielekroć namieniali, zbroja była jedyną jego ozdobą, zaś szermowanie odpoczynkiem, ujrzał zbliżającego się doń rycerza, równie jak on uzbrojonego od stóp do głów, z tarczą, na której widniał miesiąc jaśniejący. Kawaler ów, zbliżywszy się tak, aby mógł być usłyszany, obrócił mowę swoją do Don Kichota i rzekł grzmiącym głosem: — Znakomity rycerzu, nigdy zadość wysławiony, Don Kichocie z Manczy, jamci jest Rycerzem Białego Miesiąca, którego niesłychane przewagi doszły zapewne do uszu twoich. Przybywam tu zmierzyć się z tobą, wypróbować siły twego ramienia, z tym zamysłem, abyś przytwierdził i wyznał, że dama mego serca, bądź jak chce się nazywa, jest nierównie piękniejsza od Dulcynei z Toboso. Jeżeli tu na tem polu dobrowolnie na prawdę tę przystaniesz, uchronisz się od pewnej śmierci, mnie zasię uwolnisz od przykrości wyrządzenia ci krzywdy.
Jeżeli, natomiast, walczyć zaczniemy i ja zwycięstwo odniosę, nie innego od ciebie żądać nie będę, jak tylko, abyś broń złożywszy i zaprzestawszy przygód szukania, do domu, na przeciąg jednego roku, powrócił i przez ten czas żył, nie kładąc ręki na rękojeści szpady, w spokojności i wczasie, czego wymaga dobro twojej fortuny i zbawienie twej duszy. Gdybyś natomiast miał mnie zwojować, głowa moja do ciebie należeć będzie, mój oręż i mój rumak twoją się staną zdobyczą, zaś fama moich przewag będzie twej sławy powiększeniem. Zważ, co ci jest pożyteczniejsze i daj mi respons, nie mieszkając, gdyż tylko ten dzień mam wolny do sprawy tej uskutecznienia.
Don Kichot został zadziwiony srodze, tak z przyczyn, dla których Rycerz Białego Miesiąca wyzywał go na rycerską sprawę, jak i z niepomiernej zuchwałości jego mowy, odparł tedy hamownym, aliści i surowym głosem:
— Rycerzu Białego Miesiąca, którego czyny zachwalane nie doszły jeszcze do mojej wiadomości, przysiągłbym śmiele, żeś nie widział nigdy mojej znakomitej Dulcynei, bo gdybyś ją był oglądał, nie chciałbyś, za pewne to kładę, podawać się zuchwale w jawne niebezpieczeństwo potyczki wątpliwej. Widok jej z błędu jawnegoby cię wywiódł, tak iż przyznałbyś szczerze, że niema i być nie może piękności, któraby jej urodzie zrównać mogła. A zatem, nie zadając ci wręcz kłamstwa, jeno utrzymując, że się brzydko mylisz, przyjmuję wyzwanie pod warunkami, jakieś okryślił, na tem tu polu, tak, aby w dniu, przez cię oznaczonym, wszystko dokonane zostało. Wyłączam tylko od namienionych kondycyj, ten warunek, że sława moja ma się powiększyć odgłosem czynów twoich, alibo nie wiem, jakiego są one rodzaju, bowiem jakiemikolwiekby były, ja memi zwykłem się kontentować. Bierz tedy tyle pola, ile chcesz, dla lepszego rozpędu, ja toż samo uczynię i niechże wola boska będzie błogosławiona!
Z miasta postrzeżono już Rycerza Białego Miesiąca, uwiadamiając vice-króla, że widziano go rozmawiającego z Don Kichotem. Vice-król, mniemając, ze jest to jakiś nowy wymysł Don Antonia Moreno, lub też innego szlachcica z miasta, natychmiast wyruszył na brzeg morski, w towarzystwie Don Antonia i innych szlachciców; przybyli właśnie w chwili, gdy Don Kichot zwracał Rossynanta, aby zając pole dla większego zamachu; vice-król, ujrzawszy, że dwaj adwersarze gotowi są na siebie uderzyć, stanął między nimi, pytając się, coby im było powodem do tej nagłej i natarczywej walki. Rycerz Białego Miesiąca odparł, że idzie tu o pierwszość piękności dam, poczem powtórzył pokrótce, co się zdarzyło między nim, a Don Kichotem, a takoż wyłuszczył warunki wyzwania, z obu stron, podane i przyjęte. Vice-król zbliżył się do Don Antonia i spytał się go pocichu, czyli zna Rycerza Białego Miesiąca i czy nie byłaby to jakaś namowna sztuczka, którą chciano wyrządzić Don Kichotowi. Don Antonio odparł, iż nie zna wcale owego rycerza, ani nie wie, czy wyzwanie należy poważnie traktować. Respons ten w wielkie pomieszanie vice-króla wprawił tak iż przez czas niejaki nie wiedział, czyby im bitwy dozwolić. Acz, porozumiewawszy, iż to zapewne musiały być żarty, odstąpił na stronę, mówiąc;
— Mości Panowie rycerze, nie masz widzę innego sposobu, jak przyświadczyć, albo zginąć. Jeżeli J.WPan Don Kichot nie chce ustąpić, ani dać się przekonać, zaś Jego Miłość, Kawaler Białego Miesiąca od zaciętości swojej odstąpić nie myśli, tedy naprzód i niechaj Bóg czuwa nad wami.
Rycerz Białego Miesiąca złożył dank vice-królowi wielce dwornemi i ozdobnemi słowami, za to pozwolenie; tegoż samego Don Kichot dopełnił. Rycerz z Manczy, polecając się z całego serca Bogu i pani swojej Dulcynei, co zwykł czynić przed każdą bitwą, zajął więcej pola, na wzór swego przeciwnika. Poczem bez tego, aby trąba, lub jakieś inne wojenne narzędzie do ataku znak dało, obaj koniom cugle w jednym rozpuścili czasie. Rycerz Białego Miesiąca, silniej w siodle osadzony, przebiegłszy dwie części pola, wpadł na Don Kichota z taką furją, że go wraz z Rossynatem na ziemię obalił, nie imając się kopji, z której, zapewne, później chciał zrobić użytek. Skoczył też zaraz do Don Kichota i, przytknąwszy mu ostrze kopji do gardła, rzekł: Zwyciężony jesteś, kawalerze, i życie utracisz, jeśli nie przyznasz warunków naszego pojedynku. Don Kichot, potłuczony i ogłuszony nagleni obaleniem, nie mogąc podnieść przyłbicy, odparł głosem słabym i wysilonym, który jak gdyby z pod ziemi wychodził. — Dulcynea z Toboso jest najpiękniejsza ze wszystkich kobiet, ja zasię najnieszczęśliwszy ze wszystkich na świecie rycerzy. Moja słabość nie może tej powszechnie uznanej prawdy zatłumić. Pchnij mnie twoją kopją, kawalerze, i odbierz mi życie, gdyś mi już sławę odebrał. — Nie, nie — odparł Kawaler Białego Miesiąca — przenigdy tego nie uczynię! Niechaj zostaje w całości i w całym swym blasku zachwala piękności pani Dulcynei z Toboso. Na tem przestaję, aby waleczny Don Kichot powrócił na rok do swojej wioski, lub na czas, jaki mu oznaczę, tak jakeśmy to przed potyczką ustanowili.
Vice-król, Don Antonio i wszyscy przytomni tej mowie, usłyszeli również respons Don Kichota. Rycerz z Manczy odparł, że byleby tylko nie było nic przeciwnego urodzie i godności damy Dulcynei, on gotów jest uskutecznić i dopełnić reszty, jak przystało na rzetelnego i prawego rycerza.
Kawaler Białego Miesiąca, na tej obietnicy poprzestając, zwrócił rumaka, skłonił się głową vice-królowi i kłusem w kierunku miasta ruszył. Vice-król rozkazał Don Antoniemu Moreno ruszyć w jego tropy i dowiedzieć się za każdą cenę, kimby był ów rycerz nieznany. Podniesiono Don Kichota, odjęto mu hełm i obaczono jego oblicze pobladłe i zimnym potem zlane. Co się tyczy Rossynanta, to był on tak potłuczony, że nie można go było podźwignąć. Sanczo, zmartwiony i smutny, nie wiedział co czynić, ani mówić Zdawało mu się, że cała ta przygoda jest snem i że jakieś zaczarowanie w tem wszystkiem kryć się musi. Zważał swego pana zwyciężonego, zdanego na łaskę i przymuszonego przez cały rok bez broni pozostawać. Widział zaciemniony blask sławy, i nadzieję swych nowych przewag rozwianą, tak jak dym się na wietrze rozwiewa. Obawiał się przytem, aby Rossynant na wiek nie okulał, pan zaś jego nie miał kości pogruchotanych.

Wkońcu, vice-król kazał sprowadzić lektykę, aby w niej zanieść Don Kichota do miasta, poczem sam w niej miejsce zajął, żądny dowiedzieć się kim był ów Rycerz Białego Miesiąca, który tak szpetnie Don Kichota oporządził.

KAPITULUM LXV
KTÓRE MÓWI, KIM BYŁ RYCERZ SREBRNEGO MIESIĄCA I OPOWIADA O UWOLNIENIU DON GREGORIA, A TAKOŻ O INNYCH PRZYTRAFIENIACH

Don Antonio Moreno pojechał za Kawalerem Srebrnego Miesiąca, którego otoczyła zgraja uliczników, czyniąc mu naprzykrzenie aż do bram oberży, w środku miasta się znajdującej. Don Antonio wszedł do zajazdu, aby się z rycerzem zapoznać. Giermek w dolnej izbie rozbierał ze zbroi Kawalera Srebrnego Miesiąca. Don Antonio, umierając z pragnienia uznania prawdy o tajemniczym wojowniku, nie odstępował go ani na chwilę. Kawaler, poznawszy upór szlachcica, rzekł: — Domyślam się, Mości Panie, co Was tutaj przywiodło: pragnienie dowiedzieć, się kim jestem; ponieważ nie mam przyczyny taić się z tem przed WPanem, uczynię zadosyć jego ciekawości i powiem całą prawdę, w tym czasie, gdy mnie mój giermek rozbierać będzie. Wiedzcie zatem, Mości Panie, że zwę się bakałarzem Samsonem Karrasco i że pochodzę z tej samej wsi, co pan Don Kichot z Manczy, którego szaleństwo wszystkich jego rodaków do politowania pobudza. Nikt jednak bardziej odemnie nie jest tem poruszony; mniemając, że od wczasu jego ozdrowienie zależy, i że winien powrócić na wieś, do rodziny swojej, umyśliłem siłą go nazad sprowadzić. Przed trzema miesiącami wyruszyłem zatem na jego spotkanie, w stroju rycerza błędnego, pod nazwiskiem Rycerza Zwierciadeł, w zamyśle, aby z nim walczyć, zwyciężyć go, nie czyniąc mu żadnej krzywdy i tę kondycję podając, że zwyciężony ma w mocy zwycięzcy pozostać. Spodziewałem się wówczas pokonać go, dlatego też umyśliłem nakazać mu, aby do wsi powrócił i przez rok cały z niej się nie wydalał — myślałem bowiem, że przez ten czas do zdrowia przyjdzie. Jednakoż los inaczej ustanowił, gdyż, przeciwnie całkiem, on odniósł zwycięstwo, zrzucając mnie z konia i tak zamysły moje bezskuteczne się okazały.
Don Kichot w dalszą drogą wyruszył, ja zaś powróciłem, pełen wstydu, z przyczyny poniesionej klęski, i srodze mym upadkiem poturbowany, co dokonało się ze zdrowia nadwyrężeniem. Jednakże ten przypadek, jak sam WPan widzi, nie odjął mi chęci, w tym samym zamyśle, dalej się za nim ubiegać, aby się potykać i zwyciężyć go. Tak ściśle zachowuje wszystkie prawidła i powinności rycerstwa błędnego, że, aby słowu danemu nie chybić, rzetelnie warunku dotrzyma.
Oto, WPanie, cała opowieść. Proszę tylko WPana, by mnie przed Don Kichotem nie zdradził, tak, aby mój szlachetny wysiłek i zamysł dobrym skutkiem uwieńczony został i abym zdołał mu powrocie rozum, któryby miał wyborny, gdyby nie pomieszały go dziwactwa i przywidzenia rycerstwa błędnego. — Ach, Mości Panie — odparł Don Antonio — niech Bóg odpuści WPanu krzywdę, którą czynicie całemu światu, pragnąc przywrócić rozum najzabawniejszemu szaleńcowi, jakiego można pod słońcem wynaleść. Nie zważacie na to, WPanie, że nigdy nie będzie można z rozumu Don Kichota tyle profitu wydobyć, ile ma się pociechy z jego szaleństwa. Jednakoż, jeśli się nie mylę, wszelkie zręczne zabiegi pana bakałarza daremne pozostaną, niepodobna bowiem powrocie do rozumu człeka, tak obłąkanego. Jeśliby to litości przeciwne nie było, domagałbym się, aby Don Kichot nigdy nie o zdrowiał, bowiem uzdrowienie to pozbawi nas wszystkich nie tylko jego zabawnych szaleństw, ale i głupstw Sanczo Pansy, jego giermka, z których najmniejsze zdolneby było rozweselić melankolję, w jej własnej osobie. Z tem wszystkiem, będę milczał i nie powiem słowa Don Kichotowi, choćby poto, aby doświadczyć, czy usilności WPana bakałarza Karrasca zamyślony skutek odniosą. Bakałarz odparł, że dobry początek już został uczyniony i że szczęśliwego spodziewa się końca. Zaczem pożegnał się z Don Antoniem, składając mu uprzejmości wyrazy; kazał upakować swoją zbroję na muła i opuścił, nie mieszkając, miasto, dosiadłszy rumaka, na którym się potykał, poczem powrócił szczęśliwie do swej wsi, bez tego, aby mu się przydarzyło coś, godnego opowiedzenia w tej prawdziwej historji.
Don Antonio powtórzył vice-królowi wszystko, o czem mu Karrasco powiedział. Vice-król nie był z tego zbytnio ukontentowany, bowiem, po klęsce Don Kichota, należało pożegnać się z pociechą, jaką mieli wszyscy, którzy o szaleństwach jego słyszeli.
Don Kichot przez sześć dni łożem się bawił, stroskany, zasmucony, i ponurzony w swej imaginacji, wiecznie zajętej tą klęską, — najgorszym trafunkiem życia. Sanczo starał się go pocieszyć i, między innemi, pewnego dnia rzekł doń w te słowa:
— Hej, Mości Panie, podnieście Wasza Miłość głowę i radości przystęp dajcie, jak to tylko jest możliwe; winniście niebu dziękować, że, obalony na ziemię, podnieśliście się, bez jednego zgniecionego żebra. Wiecie dobrze sami, WPanie, że tam, gdzie drwa rąbią, wióry lecą, i że nie zawsze znajdują się połcie sadła, gdzie haki wiszą, pokażcie zatem figę medykowi, ponieważ wcale go na ten czas nie potrzebujecie. Powracajmy na wieś spokojnie, przestając się uganiać za przygodami, po górach i dolinach, w nieznanych krajach. Zważywszy wszystko dobrze, przyznać trzeba, że chociaż WPan gorzej potłuczony bywasz, ja zawsze więcej tracę. Porzuciwszy gubernatorstwo wyspy, wyrzekłem się na zawsze pragnienia być jeszcze kiedyś samorządcą, ale nie hrabstwa pozyskania. Jednak i tego nigdy nie dostąpię, jeżeli Wasza Miłość królem zostać nie zechcesz, wyrzekając się rycerstwa błędnego. W tym razie wszystkie moje nadzieje, jak dym się rozwieją.
— Zamilcz, Sanczo — rzekł Don Kichot — czyż nie wiesz, że moje przymusowe w domu pozostawanie ma trwać tylko rok jeden? Gdy czas oznaczony upłynie, powrócę do mych szlachetnych trudów i nie omieszkam zdobyć królestw i hrabstw, które tobie oddam.
— Daj to Boże — odparł Sanczo — gdyż więcej warta dobre spodziewanie, niż złe posiadanie.
Gdy tak z sobą rozmawiali, wszedł do komnaty Don Antonio, dając po sobie poznakę najżywszej radości. — Dobre wieści przynoszę, panie Don Kichocie, — rzekł. — Don Gregorio i poturczeniec, który szukać go wyruszył, są już na brzegu. Co mówię, na brzegu, znajdują się już w pałacu vice-króla i tylko patrzyć, jak tutaj przybędą. Oblicze Don Kichota rozweseliło się nieco.
— Mówiąc prawdę, Mości Don Antonio — rzekł — bardziejbym sobie życzył, aby ta wyprawa się nie powiodła. Byłbym zmuszony przeprawić się do Barbarji, aby tam siłą ramienia uwolnić nie tylko Don Gregoria, ale i wszystkich niewolników chrześcijańskich, jacy w tym kraju się znajdują. Aliści, co mówię, nędzny! Czyż nie zostałem zwyciężony i obalony na ziemię? Czyż nie zabroniono mi noszenia broni przez rok cały? Cóż przyrzekać mogę zatem, jakiemi nadziejami się chełpić, kiedy ma ręka, już do szpady nie zdatna, winna raczej obracać wrzeciono?
— Hej tam, do kata, WPanie — zawołał Sanczo — porzuć WPan te wyrzekania. Niech żyje kura, choć na pypeć chora! Dzisiaj na mnie, jutro na innego kolej. W tych potyczkach i zwadach nigdy zarzekać się nie trzeba, ponieważ ten, co dzisiaj upadnie, jutro podnieść się może, jeśli w łóżku pozostawać już nie będzie, pragnę rzec, że nie wolno dać się pognębiać nieszczęściu, chcąc zachować mężne serce dla nowych spotkań. Wstańcie zatem, Wasza Miłość, dla powitania Don Gregoria; jak mi się zdaje, zgiełk się wszczyna, tak, iż poszedłbym w zakład, że musiał się tu już zjawić.
Było tak w samej rzeczy. Don Gregorio, zdawszy, wraz z poturczonym, vice-królowi sprawę ze wszystkiego, co zaszło, pospieszył, ze swym towarzyszem do domu Don Antonia, aby obaczyć Annę Szczęsną. W chwili, gdy go wydobyto z Algieru, miał na sobie jeszcze szatki niewieście, jednakże w barce zamienił się na odzież z jednym z niewolników, który wraz z nim swobodę odzyskał. Ach, w jakimkolwiekby się pokazał stroju, zawsze oczy wszystkich na siebie obracał, z zazdrością i szacunkiem, bowiem był cudnej urody i ledwie na osiemnaście lub dziewiętnaście lat wyglądał. Rikote i jego córka wyszli mu naprzeciw, ojciec wzruszony do łez, Anna, z przyzwoitą skromnością. Nie uścisnęli się wcale, bowiem wstydliwość najwyższa towarzyszy zwykle miłości prawdziwej. Urodziwość Don Gregoria i Anny Szczęsnej stała się przedmiotem podziwu wszystkich przytomnych. Milczenie było dla obojga kochanków tłumaczem, bowiem oczy ich wyrażały jedynie ich afekty szczęśliwe. Poturczony opowiedział, jakim sposobem wyzwolił Don Gregoria, zaś Don Gregorio oznajmił, o zatargach i kłopotach, jakie miał z kobietami, co go strzegły. Wyraził to wszystko w niewielu słowach, wykazując rozum bystry nad swój wiek. Rikote nagrodził sowicie zarówno renegata, jak i chrześcijan, którzy wiosłami robili. Zbisurmaniony powrócił na łono Kościoła Świętego, stając się, przez penitencję i cnotę, z zgniłego jego członka, członkiem zdrowym i czystym.
W dwa dni potem, vice-król, wraz z Don Antoniem, pomyśleli o miarach, jakie przyjąć należało, aby Anna. Szczęsna i jej ojciec mogli w Hiszpanji pozostać, uważając że nie będzie to niestosowną rzeczą zatrzymać w kraju dzieweczkę tak pobożną i jej ojca, który wielce szlachetnym człowiekiem się wydawał.
Don Antonio oświadczył się sam jechać do stolicy, gdzie miał jeszcze inne sprawy swoje załatwić, dając do wyrozumienia, że całą rzecz się uskuteczni, przez fawory i darów udzielenie.
— Nie, nie — rzekł Rikote, który był rozmowie przytomny — nie podobna się spuszczać na podarunki, ani łaski, bowiem wielki Bernard de Velasco, książę Salazar, mający od Jego Królewskiej Mości zlecenie wygnania wszystkich Maurów, jest człekiem twardym i nieużytym, tak iż nic nie wskórają u niego obietnice i dary, a nawet łzy i prośby. Łączy, to prawda, miłosierdzie ze sprawiedliwością, jednakże widząc, że ciało naszej nacji jest całe dotknięte chorobą i zgniłe, woli raczej na stosach palić, niż upominać. Wziąwszy na się odważnie brzemię tej ważkiej sprawy wyróżnia się taką zabiegliwością, pilną bacznością i mądrością na swym urzędzie, i taką grozę budzić umie, że wszystkie nasze przebiegi, intrygi i oszustwa nie są w stanie omylić jego argusowych oczu, które ma zawsze otwarte, aby żaden z nas mu nie uszedł i nie pozostał tutaj jak ukryty korzeń, coby z czasem mógł zakiełkować i wydać owoc trujący w tej Hiszpanji, wolnej wreszcie od obaw, jaką naród nasz, w większej swej liczbie, powodował.
Bohaterskie to było postanowienie Wielkiego Filipa III i podziwu godna mądrość, z jaką zlecił wykonanie edyktu Don Bernardowi de Velasco.
— Jakby się sprawa nie miała — odparł Don Antonio — wszystkich możliwych usiłowań dołożę; niebo zaś uczyni, co mu się podoba. Don Gregorio uda się ze mną dla pocieszenia swoich rodziców w smutku, jaki im ta długa rozłąka musiała spowodować. Anna Szczęsna pozostanie, wraz z moją żoną, w domu, lub w klasztorze, wedle swej woli. Ufam także, że Jegomość pan vice-król zechce zatrzymać pod swoja pieczą szlachetnego Rikota, do chwili zakończenia układów, które wszcząć zamierzam.
Vice-król wyraził na wszystko zgodę swoją, aliści Don Gregorio, uznawszy, co zaszło, oparł się, mówiąc, że żadną miarą nie chce, ani nie może rozłączać się z Anną Szczęsną. Jednakoż, chęć widzenia swoich rodziców i pewność, że wkrótce znajdzie sposób powrotu, aby połączyć się z swoją ukochaną, sprawiła, że dał się namówić i przystał na wszystko. Anna Szczęsna pozostała zatem, wraz z żoną Don Antonia i Rikotem, w pałacu vice-króla.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu Don Antonia; potem zaś, po upływie dwóch dni, wyruszył w drogę Don Kichot z Sanczo Pansą, gdyż z powodu obrażeń na ciele, skutkiem upadku z konia, nie mógł tego wcześniej uskutecznić.
Gdy Don Gregorio żegnał się z Anną Szczęsną, nie obeszło się bez łez wylewania, westchnień i szlochów. Rikote ofiarował tysiąc talarów na tę podróż, jednakże Don Gregorio odmówił przyjęcia ich, biorąc tylko pięć skudów, które przyrzekł oddać w Madrycie.

Don Antonio i Don Gregorio wyruszyli w drogę, po dwóch dniach zaś, jak się rzekło, wyjechali także Don Kichot i Sanczo; Don Kichot bez zbroi, tylko w sukniach podróżnych; Sanczo podążał za nim pieszo, bowiem osioł dźwigał na grzbiecie zbroję wielkiego rycerza.

KAPITULUM LXVI
KTÓRE MÓWI O TEM, CZEGO DOWIE SIĘ TEN, CO CZYTAĆ BĘDZIE, LUB TEN, CO CZYTANIE WYSŁUCHA

Po wyjeździe z Barcelony, Don Kichot, rzuciwszy ostatniem spojrzeniem na plac swojej porażki, rzekł:
— Tu jest miejsce, gdzie Troja była, tutaj moja zła gwiazda (nie zaś moje tchórzostwo), sławę mi odjęła, tutaj fortuna okazała wobec mnie niestateczność swoją, tutaj dzielne me czyny zaćmione zostały, tutaj wreszcie runął gmach mego szczęścia, aby już nigdy dźwigniętym nie być. Sanczo, słysząc te użalania, rzekł: — Serce prawdziwie męskie winno mieć, Wasza Miłość, tyle wytrzymałości w nieszczęściach, ile wstrzemięźliwości w szczęściu, sądzę tak po sobie samym, gdyż, jeśli wielkorządcą będąc, radowałem się, to teraz, gdy piechotą chadzam, nie smucę się wcale. Słyszałem, w samej rzeczy, że ta zbrodniarka, którą fortuną zowią, jest wiecznie pijaną dziwaczką, a na przydatek, całkiem ślepą. Dlatego też nie widzi, kogo poniża, kogo zaś wywyższa.
— Zdawasz mi się filozofem, mój Sanczo — odparł Don Kichot — rozprawiasz bowiem jak człek bystrego pojęcia i rozumu. Nie wiem skąd się tego nauczyłeś? W tem cię jednak upewnić mogę, że nie masz wcale mniemanej osoby-fortuny na świecie, i że wszelkie dobro i zło zdarza się nie przez przypadek, lecz z najwyższego nieba zarządzenia. Z tego płynie obyczaj mówienia, że każdy jest sprawcą i jakoby pracownikiem swego szczęścia. Ja byłem wyrobnikiem swojej szczęśliwości, jednakoż brakowało mi rozsądku, zasię zarozumialstwo kosztowało mnie wiele. Powinienem był przewidzieć, że słabość Rossynanta nie zdoła dać odporu ogromnej mocy bieguna, którego dosiadł Rycerz Białego Miesiąca. Mimo to, przyjąwszy wyzwanie, czyniłem co mogłem. Zostałem obalony, lecz chocia sławę utraciłem, nie mogę nie dotrzymać rzetelności danego słowa. Gdym był rycerzem błędnym, walecznym i dzielnym, chciałem, by siła mego ramienia i czyny moje, dawały zachwalenie mężnego serca mego, teraz, gdym jest jeno giermkiem pieszym, pragnę być człekiem rzetelnym, który słowa dotrzymuje. Jedź tedy ze mną spieszno, przyjacielu Sanczo, musimy na wsi spędzić ten rok pokuty. Na tem przymusowem wygnaniu, nabierzemy nowych sił, aby potem powrócić do profesji rycerstwa błędnego, której nigdy nie opuszczę. — Mości Panie — odparł Sanczo — nie jest to tak zabawna rzecz pieszo dążyć, abym miał chęć szybko bieżyć. Pozostawmy tę zbroję gdzieś na drzewie, na kształt wisielca, wówczas, siadłszy na grzbiet mego osła, stopami kurzawy nie dotykając, będę pospieszał, jak sam WPan zechcesz. Mniemać jednak, że postępując na własnych stopach, będę czynił ogromne susy, to znaczy wierzyć, że gwiazdy błyszczą w południe. Dobrze mówisz, Sanczo — rzecze Don Kichot — zawieśmy tę zbroję, jako trofeum na drzewie, potem na korze drzew, pod spodem i dokoła, wyrżniemy napis, jaki niegdyś umieścił Roland, pod swojem uzbrojeniem:

Kto dotknąć się go ośmieli,
Pozna Rolanda gniew zapamiętały.
Chyba, że jest równie dzielny,
Jak ów kwiat rycerstwa wszego.

— Wszystko to szczerem złotem mi się wydaje — odparł Sanczo — i gdyby nam Rossynant w podróży potrzebny nie był, byłbym zdania, że i jego należy, wraz ze zbroją, na drzewie zawiesić. — Owóż ani zbroja, ani Rossynant zawieszone nie będą, — rzekł Don Kichot — nie chcę bowiem, aby rzeczono raz jeszcze: „Za dobrą usługę — nikczemna zapłata“.

— Dobrze to WPan umyślił — odparł Sanczo — gdyż, według zdania ludzi o zdrowym zmyśle, nie batog powinien płacić za osła. A zatem, gdy WPan zawiniłeś w tej przygodzie, karaj się sam, miast mścić się nad tą nędzną, pogruchotaną na kawały i zakrwawioną zbroją, nad niewinnym Rossynantem i nad memi stopami, które zbyt są delikatne, iżbym nad siły na nich biegał.
Ten dzień i cztery następne zeszły im na podobnych dyskursach, bez tego, aby im coś podróż zakłócić miało. Jednakoż piątego dnia, przy wjeździe do pewnej wsi, napotkali przed bramą oberży tłum ludzi, zebranych dla zabawy, gdyż było to święto uroczyste. Gdy Don Kichot się zbliżył, jeden z kmieci rzekł donośnym głosem: Ci Ichmoście, co przyjechali, nie znając zakładu, rozstrzygną naszą sprzeczkę. — Z wielką chęcią, mój przyjacielu — odparł Don Kichot — to wypełnię, byłem tylko wyrozumiał, o co idzie. — Rzecz cała, Mości Panie, na tem się zasadza — rzecze kmieć — że jeden wieśniak z naszej wsi, tak gruby i tłusty, iż waży dwieście funtów, wyzwał do ubiegania się do mety innego mieszkańca, jeno osiemdziesiąt funtów ważącego. Warunkiem wyzwania było, aby przebiegli przestrzeń sto kroków, równą wagę zachowując. Gdy się spytano wyzywającego, jak chce tę równą wagę utrzymać, odpowiedział, że wyzwany powinien włożyć na plecy sto dwadzieścia funtów żelaza, tak, aby całkowity ciężar chudzielca równy był ciężarowi grubasa.
— Nie, zaiste! — wykrzyknął Sanczo, nie czekając na odpowiedź Don. Kichota — do mnie teraz trzeba się udać, co przed niewielu dniami, jak o tem całemu światu wiadomo, byłem gubernatorem wyspy i sędzią, abym to zawikłanie rozjaśnił i zatargę rozstrzygnął.
— Pozwalam ci na to, przyjacielu Sanczo, postaraj się trafnie odpowiedzieć — rzekł Don Kichot — ja bowiem mam tak pomieszane i zamącone zmysły, że nie mógłbym dwóch myśli do kupy złożyć.
Sanczo, usłyszawszy to przyzwolenie, obrócił się do gromady wieśniaków, którzy z rozdziawionemi gębami, otoczyli go kołem, czekając jaki wyrok wyda.
— A więc, moje dziatki — rzecze Sanczo — w tem, czego się domaga tłuścioch, nie ma źdźbła słuszności, ani krzty zdrowego sensu, gdyż, jeśli prawdą jest, że wyzwany ma prawo do wyboru broni, tedy nie można zmuszać go do przyjęcia takiej, coby mu na zawadzie do zwycięstwa stała. Moje zdanie jest zatem, aby jego tłusty odwersarz, oskrobał się, ścieśnił, zmniejszył się, zmalał, schudł, jednem słowem, aby wyrżnął sobie sto dwadzieścia funtów, tam i ówdzie, z całego cielska, jak mu dogodniej będzie, tym kształtem, zrównają się w wadze i jeden nie będzie mógł na drugiego narzekać.
— Hej, na mą duszę — zawołał kmieć, który usłyszał sentencję Sanczy — Waszmość mówi jak anioł i rozsądza jak sam kanonik. Jednakoż za pewne to kładę, że wyzywacz nie będzie chciał wyrżnąć sobie nawet uncji ciała, nie mówiąc już o stu dwudziestu funtach. Najlepiej, aby wcale nie biegali — dodał drugi wieśniak — wówczas chudy nie zdechnie pod ciężarem, gruby zaś nie wykraje sobie połciów. Obróćmy zakład na wino, weźmy tych Ichmościów do karczmy, a jeśli ktoś nie będzie ukontentowany, ja na siebie to biorę. — Z mojej strony — odparł Don Kichot — dziękuję wam, Mości Panowie, aliści ani chwili zatrzymać się tu nie mogę. Troski i kłopoty zmuszają mnie stać się niegrzecznym i pospieszać prędko w miejsce zamierzone. To mówiąc, wsparł ostrogami Rossynanta i odjechał, zostawiając ich zadziwionych, tak swoją dziwaczną postacią, jak i roztropnością Sanczy. Na honor! — rzekł jeden z wieśniaków — jeżeli sługa ma tyle rozumu, ileż dopiero musi mieć go jego pan! Założyłbym się, że jadą na naukę do Salamanki, gdzie w mgnieniu oka staną się alkadami. Dla kotów wszystko jest papką! Nie masz rzeczy lepszej jak uczyć się i uczyć, potem zaś mieć trochę szczęścia i poparcia! Człek ani się spodzieje, jak się znajdzie z laską władzy w dłoni, lub z infułą na głowie.
Noc tę pan i sługa spędzili na gołem polu, pod gwiazdami, nazajutrz zaś, ruszywszy w dalszą drogę, spotkali człeka, z torbą skórzaną na plecach i z okowanym kijem w ręku, zwykłym ekwipunkiem pieszego wysłańca. Ów, ujrzawszy Don Kichota, przyspieszył kroku i dopadł do niego biegiem prawie. Poczem, ściskając go za prawe udo, gdyż wyżej sięgnąć nie mógł, zawołał:
— Ach, Mości Panie Don Kichocie, jakże ucieszy się książę-Jegomość, gdy się dowie, że WPan powraca do jego zamku, gdzie jeszcze się przytomny znajduje, wraz z księżną Jejmością.
— Nie znam cię, mój przyjacielu, — odparł Don Kichot — i nie będę wiedział ktoś zacz, dopóki mi sam tego nie powiesz. — Mości panie, Don Kichocie rzecze wysłaniec — jam ci jest Tosilosem, Jegomości, mego pana, księcia, barwionym sługą, który nie chciał potykać się z WPanem o córkę pani Rodriguez. Niechże Bóg czuwa nademną rzekł Don Kichot, — zaliż to możliwe, abyś był tym, którego moi nieprzyjaciele-czarnoksiężnicy przeinaczyli w lokaja, aby mnie pozbawić sławy zwycięstwa? Ostawcie to, WPanie — odparł umyślny — gdyż nie było w tem żadnego zaczarowania, ani przedzierzgnięcia Jako lokaj Tosilos, wszedłem w szranki, i również jako lokaj, z nich wystąpiłem. Pragnąłem się ożenić, bez potyczki, bowiem ta panienka bardzo mi do gustu przypadła. Jednakoż rzeczy gorszy obrót wzięły, niż myślałem, bowiem, zaledwie Wasza Miłość z zamku wyjechał, książę mój pan kazał wyliczyć mi sto razów kijem, za to, że przeciwiłem się przepisom, jakie przed pojedynkiem odebrałem. Koniec przytrafienia jest taki, że biedna panienka wstąpiła do klasztoru, pani Rodriguez powróciła do Kastylji, i że ja zmierzam teraz do Barcelony, aby zanieść vice-królowi pakiet listów od księcia, mego pana. Jeżeli Wasza Miłość chce skosztować trochę wina, chocia ciepłego, mam tu z sobą flaszę, oraz okrawki sera Tronchón, który może obudzić najbardziej uśpione pragnienie. — Przyjmuję zaproszenie — rzekł Sanczo — porzućmy ceregiele i niechajże nam poczciwy Tosilos da pić, na złość wszystkim możliwym czarnoksiężnikom i magom.
— Zaprawdę, Sanczo — rzecze Don Kichot — jesteś największym obżartuchem i największym głupcem na świecie, nie chcesz bowiem uznać, że wysłaniec jest zaczarowany i ten Tosilos przedzierzgnięty. Pozostań z nim i napij się aż po gardziel, ja zaś pojadę naprzód powoli i będę czekał, aż mnie dościgniesz.
Lokaj począł się śmiać, poczem otworzył flaszę, wyciągnął z sakwy chleb i kawał sera. Usiedli z Sanczem na zielonej murawie, jak na dobrych przyjaciół przystało, i pochłonęli całe zapasy, z takim apetytem, iż nawet oblizali pakiet z listami, który zapachem sera zalatywał.
— Ani chybi, przyjacielu Sanczo, rzekł Tosilos — twój pan winien być wielkim głupcem.
— Jakto winien? — odparł Sanczo — nie, nie, nic nie jest winien nikomu, płaci zawsze brzęczącą monetą, zwłaszcza, gdy o jego szaleństwa chodzi.
Dobrze to zważyłem i nieraz w oczy mu powiedziałem. To wszystko nie pomoże jednak, osobliwie teraz, gdy został zwyciężony od kawalera Srebrnego Miesiąca.

Tosilos prosił Sancza, aby mu opowiedział o tej przygodzie, aliści giermek odparł, iż nie może dać długo czekać swemu panu i że za drugiem widzeniem o wszystkiem go uwiadomi. To rzekłszy, powstał, obciągnął kaftan, otrząsnął okruszyny z brody, wziął osła za uzdę, pożegnał się z Tosilosem i wnet dognał swego pana, który czekał nań, siedząc pod drzewem.

KAPITULUM LXVII
O UŁOŻENIU DON KICHOTA PRZEISTOCZENIA SIĘ W PASTERZA W CIĄGU ROKU WYGNANIA I O INNYCH CIEKAWYCH I KROTOCHWILNYCH ZDARZENIACH

Jeżeli Don Kichot, przed upadkiem z konia, miał umysł zawsze hurmem myśli zaprzątniony, to teraz, po tej klęsce, stał się on jeszcze bardziej pomieszany. Nasz rycerz stanął pod drzewem, zaś tysiące uprzykrzonych myśli cisnęło mu się do głowy, na podobieństwo much, które rzucają się na miód, aby go lizać. Jedne wiązały się z odczarowaniem Dulcynei, inne ściągały się do życia, jakie będzie musiał wieść na ustroniu.
Sanczo, nadjechawszy, jął wychwalać ludzkość i grzeczność Tosilosa. — Zaliż to możliwe — zawołał Don Kichot — abyś jeszcze myślał, Sanczo, że ten otrok to prawdziwy lokaj? Zapomniałeś zatem, żeś widział Dulcyneę, przedzierzgniętą w szkaradną chłopiankę, zaś Rycerza Zwierciadeł, przemienionego w bakałarza Karrasco? Oto sztuczki i wybiegi czarnoksiężników, co mnie prześladują. Ale rzeknij mi na ten czas, czy nie pytałeś się rzekomego Tosilosa, co się stało z Altsidorą? Czy opłakiwała moje oddalenie, czyli też wyrugowała ze swojego serca te żądze miłosne, które ją w mojej przytomności trapiły?
— Ha, na mą duszę, Mości Panie — odparł Sanczo — miałem ja na myśli całkiem inne rzeczy i nie mogłem się takiemi fraszkami zatrudniać. Niechże mnie kaduk porwie, Wasza Miłość, jeżeliście powinni teraz zajmować się myślami innych, a do tego ich miłosnemi skłonnościami. — Zważ, Sanczo, — rzecze Don Kichot — iż wielka różność zachodzi między uczynkami, których pobudką jest miłość, a innymi, z uczucia wdzięczności płynącemi. Może się zdarzyć, że rycerz jakiś ma serce na wdzięki niewieście nieczułe, jednak to całkiem do wiary niepodobne, aby był niewdzięcznikiem. Zdawa mi się, że Altsidora okrutnie mnie miłowała: darowała mi te trzy chusty, o których wiesz, płakała rzewliwie, gdym odjeżdżał, czyniła mi wyrzuty, przeklinała mnie wreszcie, wyszedłszy z klubów wstydliwości i przed ludźmi się użalała: są to oznaki pewne zbytniego natężenia miłości, bowiem gniew kochanków w złorzeczeniach ujście znajduje. Z mojej strony nie mogłem jej żadnej nadziei ostawić, ani żadnych skarbów przyrzekać, bowiem Dulcynea jest najwyższą władczynią duszy mojej, zaś bogactwa rycerzy błędnych, jak i ludzi, szaleństwem tkniętych, są to jeno pozory, a kłamstwa.
Nie miałem tedy nic więcej jej do ofiarowania, jak tylko wyrazy mojej wdzięcznej pamięci, jednakoż bez uszczerbku tej, którą winienem mojej Dulcynei, Dulcynei, której ty straszne pokrzywdzenie wyrządzasz, odwłóczając plagi, coś je sobie wymierzyć powinien na tłuste cielsko. Oby je wilki pożarły, za to, że chce się raczej zachować całe dla robaków, niźli stać się użyteczne do uwolnienia tej damy zaczarowanej.
— Mości Panie — odparł Sanczo — jeżeli mam wyznać prawdę, to nie tuszę, aby to chłostanie moich półdupków mogło być przydatne do odczarowania cudzych omamień. Jest to tak właśnie, jakby kto powiedział, gdy go głowa boli, że się w kostkę podrapie. Zdaje mi się przynajmniej, że we wszystkich księgach rycerstwa, coś je WPan mógł przeglądać, nie doczytałeś się, aby ktoś tym sposobem odczarowany został. Aliści, czy to będzie przydatne, czy nie, wymierzę sobie te plagi, gdy mi ochota przyjdzie i gdy sposobną porę potemu znajdę.
— Daj Boże — rzekł Don Kichot — aby cię nieba oświeciły w tym względzie, jak wielką masz powinność uwolnić moją damę i panią, która jest również twoją panią, bowiem ja panem twoim jestem.
Tak rozmawiając, dojechali do tego miejsca, gdzie stado byków obaliło ich na ziemię. Don Kichot, przypomniawszy sobie to przytrafienie, rzekł do Sanczy:
— Oto łąka, gdzie spotkaliśmy wdzięczne pasterki i uprzejmych pasterzy, którzy chcieli odrodzić tutaj dawną Arkadję pasterską. Jest to myśl wielce przednia. Jeżeli podzielisz moje zdanie, Sanczo, będziemy ich naśladowali i pasterzami zostaniemy, przynajmniej na czas, który nam okryślony do pokuty został.
Zakupię kilka owieczek i wszystkiego, co do stroju pasterskiego potrzeba, potem ja się przezwę pastuszkiem Kichotino, ty zaś pastuszkiem Panzino. Będziemy się błąkali po górach, lasach i łąkach, śpiewając, wzdychając, gasząc pragnienie w przezroczych źródełkach, kryształowych strumykach i rzekach o rozłożystym korycie. Dęby użyczą nam hojnie swoich pachnących owoców, pnie drzew korkowych za wiejskie krzesła służyć będą, wierzby ześlą nam gościnne cienie, szerokie łąki ofiarują kobierce, różnobarwnem kwieciem utkane, róże dadzą swoje wonie, powietrze oddech czysty, zaś księżyc i gwiazdy światło, które ciemności nocy rozjaśni. Znajdziemy rozkosz w śpiewaniu i radość w spokojności. Apollo nauczy nas wiersze składać, miłość zaś, nie poskąpi natchnienia, które nas sławnymi uczyni, nietylko w teraźniejszym wieku, ale i w potomności.
— Zaprawdę, Mości Panie! — rzecze Sanczo — wielce mi się podoba ten sposób życia, tem bardziej, że bakalarz Samson Karrasco i mistrz Mikołaj niechybnie pójdą za nami, i na nasz wzór pasterzami się staną. Jeśli Bóg zdarzy, nie ręczę, czy i plebanowi nie przyjdzie ochota wieść w to pasterstwo, tak bowiem lubi śmiać się i weselić. — Dobrze mówisz, Sanczo — odparł Don Kichot — jeżeli bakałarz Samson Karrasco zechce z nami jedno trzymać, jako zapewne to uczyni, może wziąć sobie miano pasterza Samsonino, albo Karrascino. Balwierz Mikołaj przezwie się Mikolino, na wzór dawnego męża leśnego, zwanego Nemoroso.[171] Co do księdza plebana, nie wiem jakie dać mu przezwisko chyba że, od jego powołania, zwać go będziemy pasterzem Plebanino. Jeśli o pasterki chodzi, w których kochać się mamy, nazwiska ich łatwe będą nam do wynalezienia, a że imię damy tak dobre i przyzwoite jest księżniczce, jak i pasterce, nie będę się mozolił, aby Dulcynei inne miano wyszukać. Ty zaś Sanczo dasz swojej pasterce imię, jakie ci się podoba. Nie mam chęci — odparł Sanczo — nazwać ją inaczej, jak Teresona, co się zgadza z jej grubością i dawnem imieniem, jakoże zwie się Teresą.
Zachwalając ją w wierszach, dam poznakę, czystości moich pragnień i tego, że w cudzym młynie nie chcę zboża wymłacać. Ksiądz pleban nie przybierze sobie żadnej pasterki, dla dobrego przykładu, zasię bakałarzowi w tym względzie wolną wolę zostawimy. — Hej, na Boga żywego! — zawołał Don Kichot — jakież to miłe życie prowadzić będziem, mój Sanczo! Ileż to rogów, fletów, skrzypiec, bębenków, piszczałek, szałamajów będzie nam w uszach dźwięczało! A cóż dopiero, gdy wśród tych tonów rozlicznych jeszcze się odezwą albogi! Nie zbraknie nam żadnego z narzędzi pasterskich! — Co znaczą, Mości panie te albogi? — zapytał Sanczo, — nigdym ich w życiu nie widział, ani nie słyszałem o nich. — Są to odpowie Don Kichot — dwa miedziane naczynia, nakształt podpór u lichtarzy, które jeden o drugi wklęsłym końcem uderzane, wydają dźwięk przyjemny, i pieszczący ucho, zwłaszcza, gdy się zmiesza z tonem bębenka lub kobzy wiejskiej. To słowo „albogi“ wzięte jest z Maurów języka, jak wszystkie słowa, które w języku hiszpańskim na „al“ się poczynają, jak: almohaza, almorzar, alfombra, alguacil, almacen, alcancio i inne podobne. Język nasz posiada tylko trzy słowa arabskie, co się na i kończą: borcegui, zaguizami, maravedi, bowiem alhali i alsaqui równie od al się zaczynające, a na i kończące, jeno za arabskie uchodzą. Tom ci dla tego powiedział, mimochodem, że słowa te przyszły mi na pamięć, gdym albogi wymieniał. Szczególnie pomocne będzie nam w naszem przedsięwzięciu pasterskiem to, że umiem trochę wiersze składać, jak dobrze wiesz o tem, i że bakałarz Samson Karrasco jest poetą naschwał. O księdzu plebanie nic nie mówię, ale bym się założył, że również w skrytości wierszopisostwem się para, toż samo jak majster Mikołaj, gdyż o balwierzach wiadomo, że grywają na gitarach i wierszyki przyśpiewują. Ja żalić się będę na srogie oddalenie, ty swój stateczny afekt do Teresony będziesz wysławiał, bakałarz Karrasco będzie utyskiwał na nieczułość swojej ulubionej, pasterz Plebanino czynił zaś, na co mu ochota przyjdzie — i tak wszystko na wybór pójdzie.
— Co się mnie tyczy, WPanie — odparł Sanczo — mam tak mało szczęścia, iż obawiam się, że nie ujrzę dnia, w którymbym począł podobny żywot prowadzić. O jakże piękne łyżki z drzewbym wycinał, jak wyborną sałatę i bitą śmietanę przyrządzał, jakie wił girlandy, gdybym był pasterzem! Jeślibym nie zdobył sławy rozumnego człeka, to przynajmniej niktby nie rzekł, żem niezgrabiasz. Sanczyka, moja córka, nosiłaby nam jedzenie w pole, ale cóż mówię? Nie jest wcale szpetna, pasterze zasię bywają czasem bardziej złośliwi, niż to z ich pozoru wnosić można. Nie chciałbym, aby szli wełny szukać, aby powrócić postrzyżeni, Ludzie oddają się miłości, tak na polach jak i w mieście, tak w chatach pastuszych, jak i pałacach królewskich; jeśli się jednak przyczynę odejmie, grzech spełznie na niczem; gdy oczy nie widzą, serce spokojne pozostaje, lepiej przez płot przeskoczyć, niż modłom poczciwców zaufać.
— Skończ z tymi przysłowiami, Sanczo — rzekł Don Kichot — dość na tem, które pierwsze wymieniłeś. Jużem cię kilka razy przestrzegał, abyś niemi nie szafował tak hojnie i nieco w tem miał wstrzemięźliwości, widzę jednakże, że to na pustyni kazać; matka karze dziecię, a to swywoli przecie. — Zaprawdę, WPanie — kocioł garnkowi przygania, a sam smoli. Naganiając mi przysłowia, sami je parami nadziewacie. — Posłuchaj, Sanczo — rzekł Don Kichot — ja je przytaczam stosownie, tak iż pasują właśnie, jak pierścień na palec, ty zasię ciągniesz je za włosy i, nie przytaczając ich wcale, za sobą je wleczesz. Jeśli mnie pamięć nie myli, zdaje mi się, żem ci już mówił, iż przysłowia są krótkiemi sentencjami, wydobytemi z długiej eksperjencji i uważnego doświadczenia starożytności. Acz te, które nie na swojem miejscu są wtrącone, wydają się być raczej głupstwem, niż sentencją. Atoli poprzestańmy na tem, ponieważ zaś noc się zbliża, oddalmy się od traktu, aby sobie do noclegu jakiegoś miejsca wyszukać. Jutro będzie, jak Bóg da i rozrządzi!

Oddaliwszy się tedy, zjedli późną i lichą wieczerzę, ku niemałemu zmartwieniu Sanczy, któremu przyszły na pamięć wszystkie utrapienia, czekające rycerzy błędnych, w lasach i w górach, gdy tymczasem w domu Diega de Miranda, na weselu Kamacza, w zamku książęcym i w domu Antonia Moreno wspaniałą gościnność i obfitość wszelką znajdują. Atoli, zważywszy, że po nocy dzień następuje, zaś po nocy znów dzień, usnął, aby tę noc jaknajlepiej spędzić, podczas gdy jego pan czuwał przy jego boku.

KAPITULUM LXVIII
O PRZYGODZIE Z WIEPRZAMI, JAKA SIĘ DON KICHOTOWI PRZYTRAFIŁA

Noc była dość ciemna, co płynęło stąd, że księżyc chociaż świecił, nie znajdował się tam, gdzie go widzieć można, gdyż Diana bogini nieraz przechadzać się zwykła do Antipodów, pozostawiając góry w cieniu i doliny w mrokach. Don Kichot zapłacił daninę przyrodzeniu, pogrążając się w pierwszy sen, acz dalej nie zasypiał, przeciwnie całkiem do Sanczy, cięgiem zawsze od pierwospów, z wieczora do rana chrapiącego, co było znakiem dobrego złożenia ciała i spokojności umysłu. Pragnienia Don Kichota spać mu nie dozwalały, tak iż wreszcie obudził Sanczę, mówiąc doń: — Jestem prawdziwie zdziwiony, Sanczo, obojętnością twoją. Musisz być wyrobiony z marmuru lub bronzu, i być tak jak on nieczuły i niewzruszony. Gdy ja czuwam, ty śpisz, gdy płaczę, ty śpiewasz, gdy mdleję z wyczerpania, ty zaledwie tchnąć możesz, kałdun mając pełny od obżarstwa. Jest powinnością wiernego sługi dzielić troski i dolegliwości swego pana i odczuwać jego strapienia.
Zważ pogodność tej nocy i samotność, jaką się cieszymy — wszystko zdaje się nas zachęcać do czuwania, między jednym snem a drugim. Wstań tedy, na Boga, leniwcze, oddal się kilka kroków, potem zaś, z dobrej woli, wymierz sobie czterysta lub pięćset plag, na zadatek tych, które winieneś na odczarowanie pani Dulcynei. Proszę cię, uczyń to po dobremu, nie chcę bowiem znów mocować się z tobą za barki, poznawszy już ciężkość twego ramienia. Gdy dopełnisz rzeczy umówionej, resztę nocy spędzimy na śpiewaniu, ja wyśpiewując smutki oddalenia, ty słodycz wierności — i tak zaczniemy od tej chwili życie pasterskie, jakie w swej wsi prowadzić będziemy. — Mości Panie — odparł Sanczo — nie jestem mnichem, abym się ze snu wyrywał i dyscyplinę odprawiał, nie wierzę takoż, abym mógł przejść nagle od biczowania do śpiewów. Dozwól mi zatem, WPan, wyspać się dowoli i nie naglij mnie do plag dawania, bowiem obiecuję Wam, że, w przeciwnym razie, zaprzysięgnę, iż nie tylko nie dotknę swojej skóry, ale nawet i pasa. — O serce zakamieniałe! O giermku bez duszy! O jakże źle zużyty był chleb, jak źle umieszczone łaski i fawory, które ci wyświadczyłem i zamyślałem jeszcze wyświadczyć. Dzięki mnie widziałeś się wielkorządcą i, dzięki mnie, żywisz nadzieję zyskania grabiostwa lub innego jakiegoś tytułu; niechaj tylko ten rok upłynie, a będziesz miał wszystko, czego żądasz, gdy post tenebras spero lucem.[172]
— Nie wiem — odparł Sanczo — co się ma to znaczyć, to tylko wiem dobrze, że gdy śpię, nie czuję trwogi, nadziei, troski ani radości. Niech będzie błogosławiony ten, co sen wynalazł, płaszcz, który okrywa myśli śmiertelników, jedzenie, co głód nasyca, napój, który pragnienie koi, ogień, który rozgrzanie sprawia, świeżość, co ochłodę niesie, wreszcie, pieniądz powszechny, za który wszystko kupić można, oraz równość, dzięki której jednako waży pastuch, jak i król, głupiec, jako i mędrzec.
Sen, zgodnie z tem, com słyszał, ma tylko tę rzecz złą w sobie, że do śmierci podobien, w samej rzeczy, między człekiem uśpionym a martwym niema wielkiej różności. — Nigdym w życiu — rzekł Don Kichot — nie słyszał cię, Sanczo, tak roztropnie rozprawiającego, z czego wnoszę, że słuszne musi być przysłowie, które nieraz powtarzasz: „Z jakim kto przestaje, takim się staje“. — Ach, Mości Panie — odparł Sanczo — to nie ja teraz przysłowia nadziewam, lecz Waszej Miłości z gęby się one wyrywają parami, z tą tylko różnością, że WPana są lepiej przystosowane; a moje czasem nie do rzeczy. Jednakoż, koniec końców, przysłowiami być nie przestają. — Bawiąc się tą rozmową, usłyszeli głuchy rumor i odgłos przenikliwy, który całą dolinę napełniał.
Don Kichot podniósł się natychmiast, położył rękę na szpadzie, podczas gdy Sanczo zwinął się w kłębek pod swoim osłem, czyniąc ochronę i wał ze zbroi swego pana i z burdy oślej. Jeżeli Don Kichot pewien lęk odczuwał, to Sanczo cały ze strachu dygotał. Łoskot coraz więcej się pomnażał, zbliżając się do naszych dwóch tchórzów: źle powiedziałem, dwóch, był bowiem jeden tylko, co się drugiego tyczy, to znamy jego męstwo.
A oto cała przyczyna: przekupnie gnali na targ przeszło sześćset wieprzów; szli nocą, aby prędzej u celu stanąć. Wieprze, chrząkając i kwicząc, taki hałas sprawiały, że ogłuszył on Don Kichota i Sanczo Pansę, którzy nie wiedzieli, co to być mogło. Ogromne, kwiczące stado nadbiegło w bezładzie; wieprze, nie okazując żadnego względu dla dostojeństw Don Kichota i Sanczo Pansy, przebiegły po nich, deptając i roznosząc okopy giermka, oraz tratując nietylko Don Kichota, ale i Rossynanta. Szybkość biegu tych zwierząt nieczystych sprawiła, że przewróciły one i stratowały kulbakę, zbroję, osła, Rossynanta, Sanczę i Don Kichota. Sanczo porwał się, jak mógł najprędzej, zażądał szpady od swego pana, mówiąc, że pragnie zabić pół tuzina tych grubiańskich panów wieprzowskich (poznał był już bowiem napastników).
— Daj im przejść, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot — zniewaga ta jest karą za moje grzechy; niebo słusznie karze zwyciężonych rycerzów błędnych, pozwalając, aby byli od lisów zjedzeni, pokąsani od os i od wieprzów zdeptani, — zaliż to jest także kara niebios — zapytał Sanczo — że giermków rycerzy błędnych moskity gryzą, pchły kąsają i że głód ich gnębi? Gdybyśmy, my giermkowie, byli synami rycerzy, którym służymy, lub przynajmniej ich bliskimi krewniakami — nie dziwowałbym się, że kara za ich winy aż do czwartego pokolenia nas ściga. Jakoż jednak mieszać Pansów z Don Kichotami? Tymczasem starajmy się jaknajdogodniej urządzić, aby spędzić tę noc do rana, później Bóg dzień ześle i obaczymy, co nam czynić należy.
— Śpij, Sanczo — odparł Don Kichot — śpij, któryś się urodził dla spania; ja który na świat przyszedłem, aby czuwać, powierzę się moim myślom i wyrażę je w małym madrygale który wczoraj ułożyłem w mej głowie, nic ci o tem nie wspominając. — Mojem zdaniem — rzekł Sanczo — myśli, które pozwalają składaniem wierszy się zatrudniać, nie mogą być przykre i uciążliwe zbytnio. Niechaj zatem Wasza Miłość rymuje do syta, ja zaś będę spał, jak tylko zdołam najlepiej. To rzekłszy, zajął na ziemi tyle miejsca, ile chciał, skulił się wygodnie i zasnął głębokim snem, nie myśląc o swoich oblikach, długach i zmartwieniach.
Co się tyczy Don Kichota, to oparty o pień bukowy, czy jesionowy (Cyd Hamet Benengeli nie namienia jakie to drzewo było) zaczął on śpiewać następujące strofy, których wtórem wzdychania były.

Kiedy się serce rozdziera na ćwierci,
Bólem, który mi zsyłasz nieprzerwanie,
Bóżku Amorze, niezbłagany panie,
Myślę, że mękę mą uciszę w śmierci.


Jednak, gdy tylko wchodzę w śmierci wrota,
Kiedy się zbliżam do portu zbawienia,
W duszy swej czuję znów rozkoszy drżenia
I znów się budzi do życia ochota.

O trafie dziwny, rzeczy niesłychana,
Rzadki przypadku, co wprawia w zdumienie,
Żyjący kroczę poprzez śmierci cienie,
Zaś śmierć żywotem mym jest poprzedzana!

Rycerz każdy wiersz hurmem wzdychań i potokami łez obdarzał, jak człek, którego serce szarpała boleść, płynąca z klęski i oddalenia od Dulcynei.
Tymczasem dzień nastał i słońca promienie poraziły oczy Sanczo Pansy. Obudził się, przeciągnął, poczem, ujrzawszy spustoszenie, jakie uczyniły świnie w jego śpiżami, począł wywierać siarczyste przekleństwa na nie i na tych, co je prowadzili. Wkrótce obaj wyruszyli w drogę. O zmierzchu ujrzeli sześciu ludzi na koniach i czterech, czy pięciu piechotą, im naprzeciw dążących. Don Kichot poczuł, że mu serce bije, Sanczo zaś, że mu w piersiach całkiem upada, bowiem ludzie ku nim zmierzający, mieli kopje i tarcze, uzbrojeni będąc, jak na wojnę. Don Kichot obrócił się do Sanczy: — Gdybym mógł, mój Sanczo, uczynić użytek z broni, gdyby obietnica, com ją dał, rąk mi nie wiązała, orszak ten, ku nam zmierzający, byłby dla mnie chlebem błogosławionym, lubo mogą to być wcale inni ludzie, niż mi się wydają, przez omamienie. Tymczasem konni przybliżyli się z wymierzonemi kopjami i bez słowa otoczyli Don Kichota, przytykając mu ostrza do piersi i do gardzieli, jakby mu śmiercią zagrażać chcieli. Jeden z pieszych położył palec na gębie, czyniąc znak, aby rycerz milczał, poczem chwycił Rossynanta za uzdę i z drogi go odciągnął; inni jego wspołecznicy otoczyli Sanczę i osła i, równie tajemnicze zachowując milczenie, ruszyli za tym, który Don Kichota prowadził. Rycerz nieborak dwa czy trzy razy chciał już zapytać, dokąd go wiodą i czego żądają od niego, aliści, gdy gębę otwierał, pilnowacze zaraz mu ją zamykali, opierając o nią ostrza stalowe. To samo zdarzało się z Sanczą: chocia wcale mówić nie miał zamiaru, jeden ze strażników kłuł go kolcem dzidy, a wraz i osła jego, jakby się obawiał, aby osioł również nie chciał rykiem przemówić. Noc tymczasem uczyniła się zupełna. Przyspieszono kroku; w sercach dwóch jeńców wzrastała trwoga, zwłaszcza, gdy słyszeli od czasu czasu, słowa: pospieszajcie troglodyci, milczcie barbarzyńcy, upokórzcie się ludożercy, przestańcie się żalić, Scytowie, nie otwierajcie ócz krwawi Polifemowie, drapieżne tygrysy!... oraz inne nazwy, podobne, które pieściły słuch nieszczęsnego rycerza i godnego litości giermka. Sanczo mruczał do siebie na stronie: „My wróbelki, my turkaweczki, my cucusie, na których się woła ts. ts.!“ Oto słowa, które mnie nie cieszą wcale! Ziarno na przeciwny wiatr wystawiono, wszystko najgorsze na nas razem spada, jak na psa razy kija. Dałby Bóg, aby ku czemuś gorszemu jeszcze nie przyszło!

Don Kichot szedł pomieszany, nie mogąc, mimo wszystkich wysiłków, wyrozumieć, kim byli ci ludzie, co takiemi przekleństwami go obsypywali, to tylko miarkował, że mało było przyczyn do nadziei, wiele zaś do obaw. Dotarli wreszcie, w godzinę po północy, do zamku. Don Kichot poznał zaraz, że jest to zamek książęcy, gdzie niedawno kilka dni spędzili. — Niech mnie Bóg ma na pieczy — zawołał — cóż to ma znaczyć? Wszystko tu było dwornością i przyjęciem miłem, acz dla zwyciężonych dobro w niepomyślność się obraca i w zło potem przechodzi. Wjechali na pierwszy dziedziniec zamku, zaś to, co na nim ujrzeli, powiększyło ich zadziwienie i zdwoiło przestrach, jak to obaczymy w kapitulum następnem.

KAPITULUM LXIX
O NAJCIEKAWSZEJ I NAJOSOBLIWSZEJ PRZYGODZIE, JAKA PRZYTRAFIŁA SIĘ DON KICHOTOWI W CAŁEJ TEJ WIELKIEJ HISTORJI

Rycerze zsiedli z koni, poczem, przy pomocy pieszych pachołków, porwali żwawo wpół Don Kichota i Sanczę, aby ich zaprowadzić na dziedziniec zamkowy. Sto pochodni, zatkniętych dokoła, jarzyło się jasnem światłem, zaś na gankach płonęło około pięciuset lamp, tak, iż, mimo mrocznej nocy, nie można było dostrzec, nieobecności dnia. Na środku dziedzińca był wystawiony katafalk, na dziesięć stóp wysoki i okryty olbrzymim baldakimem z czarnego aksamitu; dokoła, na stopniach płonęło w srebrnych lichtarzach sto świec z białego wosku. Na katafalku leżało w trumnie ciało młodej panienki, tak pięknej, że ta piękność samą śmierć urodziwą czynić się zdawała. Głowa nieboszczki spoczywała na poduszkach z brokatu, wieńcem różnych wonnych kwiatów przyozdobiona. Ręce jej, na piersiach skrzyżowane, trzymały gałązkę palmową. W jednym rogu dziedzińca wzniesiono rusztowanie, na którem siedziało na krzesłach dwóch starców, z koroną na głowie i sceptrum w ręku, pozór królów mających. U stóp tego rusztowania, na które po kilku stopniach się wchodziło, znajdowały się dwa stołki. Ludzie, którzy przywiedli Don Kichota i Sanczo Pansę, posadzili ich na nich, nakazując znakami, aby ścisłe zachowali milczenie. Acz przestrzeżenie to niepotrzebne było, gdyż srogie zadziwienie, jakiem ich ten niezwykły widok napawał, i tak związało im języki. Po chwili weszły na miejsce podwyższone dwie osoby znamienite, wraz z licznym orszakiem. Don Kichot uznał w nich zaraz księcia i księżnę, w których domu był tak łaskawie przyjęty. Oboje usiedli na krzesłach bogatych, niedaleko od dwóch starców ukoronowanych. Któż nie byłby zadziwiony tak niezwykłem i nowem widowiskiem, zwłaszcza, jeśli namienimy, że Don Kichot uznał, iż ciało na katafalku spoczywające, było ciałem pięknej Altsidory. Gdy książę, wraz z księżną, na rusztowanie wstępowali, Don Kichot i Sanczo Pansa, powstawszy ze swych miejsc, zgięli się w głębokim ukłonie, na co Księstwo Ichmoście odpowiedzieli letkiem głowy skinieniem. Przełożony nad służbą dworską zbliżył się do Sanczy, zarzucił nań suknię bawełnianą, czarną, czerwonemi płomieniami upstrzoną, potem zaś, odjąwszy mu kapelusz, włożył na głowę mitrę kończatą, na wzór tych, które noszą skazani przez Inkwizycję Świętą, z tem przestrzeżeniem, że jeżeliby gębę otworzył, zarazby mu włożono kaganiec na pysk, alboli i na miejscu ubito. Sanczo oglądał się od stóp do głowy, zważając się cały w płomieniach, acz czując, że nie parzą, nie wiele dbał już o to. Zdjąwszy mitrę, ujrzał, iż pełna była wymalowanych djabłów, zaczem znów ją na łeb nasadził. Jeszcze to szczęście — rzekł do siebie pocichu — że te ognie mnie nie palą i te czarty do piekła nie unoszą. Don Kichot także zważał Sancza i, chociaż obawę odczuwał, nie mógł się od uśmiechu powstrzymać.

Wtem dało się słyszeć z pod nadgrobku smutne, acz przyjemne fletniów granie, któremu żaden śpiew nie towarzyszył — bowiem w miejscu tem sama spokojność ciszę sprawowała — granie jeszcze bardziej przez to słodkie i mdlejące się wydawało.
Wnet ukazał się, obok węzgłowia, na którym głowa Altsidory spoczywała, młodzieniec jakiś, w rzymski strój ubrany, który stosując się do swego na arfie przygrywania, zaśpiewał czystym i słodkim głosem te strofy:

Zanim się znów do życia zbudzi Altsidora,
Cna panienka, zabita wzgardą Don Kichota,
Nim suknie, ze zgrzebnego sporządzone wora
Przywdzieje na się wszelka dam dworskich hołota,

Nim Ichmość patii Księżna swoje ochmistrzynie
W aksamity i przednie jedwabie przystroi,
Ja piękność Altsidory będę śpiewał ninie,
Piękniej niż śpiewak Tracji na lirence swojej.

Niema przesad w mych słowach, gdyż ten obowiązek
Uskuteczniać nie tylko dziś, za życia muszę,
Lecz i wówczas, gdy dusza pozna z śmiercią związek,
Gdy martwym mym językiem znów w gębie poruszę,

By należną zachwalę oddać Altsidorze;
Dusza ma wyzwolona z ciasnego zamknienia
Zejdzie na fale Styksu, zaś pieśń, którą złożę
Zastanowi bieg mrocznej rzeki zapomnienia.

— Dość na tym — rzekł w tej chwili jeden z dwóch króli, dość na tym, boski śpiewaku, gdyż nigdybyś nie skończył wysławiania najprzedniejszych cnót i śmierci nieporównanej Altsidory, która nie umarła jednakoż, jak rozumie pospolitość niewiadoma, lecz żywię, dzięki swej sławie i może ożyć, skoro wskrzesi ją Sanczo Pansa, przez swą przecierpianą pokutę. Tak tedy, Radamancie, który wraz ze mną sprawujesz sądy w mrocznych podziemiach losu, ponieważ wiesz, co jest ustanowione w nieprzeniknionych wyrokach, aby ożywić tę urodziwą panienkę — oświadcz to wprędce, na tem miejscu, aby nie oddalać pociechy, jakiej czekamy, gdy między nas, żywa powróci.
Zaledwie Minos mówić skończył, gdy Radamant, jego wspołecznik, podniósłszy się, rzekł w te słowa:
— Zbiegajcie się przedstawiciele sprawiedliwości, wielcy i mali, wszyscy, którzy tu żywiecie, zbiegajcie się jeden po drugim, aby dać Sanczy dwadzieścia cztery szczutki w nos, dwanaście kułaków po bokach i sześć zakłuć w tył szpilkami, bo od tego zawisło zmartwychwstanie Altsidory. Sanczo, usłyszawszy te słowa, zawołał: Do wszystkich bisów! Prędzej się Turkiem stanę, niż dam się szturkać, kłuć i tłuc tym kształtem. A do kaduka, co za związek mieć może moja skóra z odżywieniem tej panny? Oskoma, coraz większa, w miarę pożywiania się, przychodzi, jak mi się zdawa. Zaczarowano Dulcyneę i oto ja mam mojego ciała biczowaniem ją odczarować, Altsidora umiera, z przyczyny choroby, którą Bóg jej zesłał, ja zaś znów, aby ją odrodzić, mam ścierpieć dwadzieścia cztery szczutki w nos, szczypanie ramion aż do krwi i zakłucia mego ciała. Inni niech to uczynią, jeśli łaska! Jestem ja stary lis i nie dam się za nos wodzić! — Umrzesz nędznie — rzekł Radamant głosem straszliwym. Ułagodź się, tygrysie, upokorz się, pyszny Nemrodzie, milcz i cierp w milczeniu, bowiem nikt od ciebie nie wymaga rzeczy niepodobnych i nie porywaj się przenikać, czy to sprawa łatwa jest, czy też trudna. Musisz otrzymać dwadzieścia cztery szczutki, będziesz jęczał szpikowany, drapany i kłuty. Dalej wierni słudzy, spełniajcie moje rozkazy, jeśli zaś nie, klnę się słowem, że nauczę was waszą powinność wypełniać.
Wtem ujrzano na podwórzu sześć ochmistrzyń, idących szeregiem jedna za drugą, cztery z nich nosiły okulary na oczach. Wszystkie miały mankiety u zarękawków na cztery palce odwinięte, aby ręce dłuższe się wydawały, zgodnie z teraźniejszą modą.
Zaledwie Sanczo je ujrzał, począł ryczeć, jak bawół. — Nie, nie — wołał — niechaj cały świat się nademną pastwi, ale tym babom tknąć się nie dam! Niech mi twarz podrapią, jak to uczyniły koty z obliczem mego pana, w tym zamku, niech mi przeszyją ciało ostrzem sztyletów, niechaj mi ramiona cęgami czerwonemi dotykają, wszystko ścierpię i wytrzymam, ale na to nigdy nie zezwolę, choćby czarci zaraz mnie stąd porwać mieli.
Wówczas Don Kichot, przerywając milczenie, rzekł do Sanczy: — Sanczo miły, użyj cierpliwości, uczyń zadość tym panom, dziękując niebu, że ci dał ten dar osobliwy, iż przez swoje męczeństwo, możesz odczarowywać omamionych i martwych powrócić do życia.
Ochmistrzynie zbliżyły się już do Sanczy, który, zmiękczony nieco, poprawił się na stołku i nadstawił gęby jednej z niewiast. Ta wymierzyła mu umowną szczutkę w nos i, ukłoniwszy mu się nisko, odeszła.
— Mniej dworności, mościwa pani staruszko — rzekł Sanczo — i mniej także bielidła, bowiem ręce wasze czuć bielidłem, zaprawionem octem.
Mówiąc pokrótce, wszystkie ochmistrzynie wymierzyły mu szczutki, zasię inni domowi, w dość znacznej liczbie, obiecane kułaki odmierzyli. Jednakoż Sanczo nie mógł ścierpieć kłucia kolcami — porwał się ze stołka nagle, jak wściekły, i, pochwyciwszy pochodnię zapaloną, która obok niego stała, rzucił się na ochmistrzynie i swych katów, krzycząc: — Precz stąd, oprawcy szatańscy, nie jestem z bronzu urobiony, abym takie katusze znosił.
Wtem Altsidora, zmęczona, ani chybi, tak długiem na wznak leżeniem, na bok się przewróciła, co widząc przytomni, zawołali wielkim głosem: Altsidora żyje! Radamant kazał Sanczy uciszyć się, albowiem, co od niego żądane było, dopełnione zostało. Don Kichot, obaczywszy, że Altsidora powstała, upadł przed Sanczą na kolana. — Oto chwila — rzekł — o dziecię moich wnętrzności (nie nazywam cię już moim giermkiem) oto chwila, gdy musisz sobie wymierzyć część tych plag, coś je winien dla odczarowania Dulcynei. — Oto pora sposobna — powtarzam — gdy twoja właściwość przyrodzona, może skuteczne sprawić dobro, jakiego oczekujemy od ciebie.
— Dobrzeby to było, ani słowa, — odparł Sanczo gdyby po szczutkach, kułakach i ukłuciach, nastąpić teraz miały uderzenia batogiem. Lepiejby mi było kamień do szyji przywiązać, i do studni wrzucić, niżbym miał być jak indor szpikowany, dla ocalenia innych. Ostawcie mnie w spokojności, albo was wszystkich wyślę do stu djabłów.
Tymczasem Altsidora usiadła na wezgłowiu swego katafalku. W tej chwili rozległy się dźwięki dzwonków, pomieszane z melodją fletów i okrzykami wszystkich przytomnych. „Altsidora żyje, Altsidora żyje!“ Książę i księżna, jak również Minos i Radamant, podnieśli się i, wraz z Don Kichotem i Sanczo Pansą, zbliżyli się do Altsidory, aby ją z katafalku sprowadzić. Altsidora, czyniąc pozór, że z długiego omdlenia do zmysłów utraconych powraca, pokłoniła się Księstwu Ichmościom i dwóm królom, poczem, rzucając spojrzeniem na Don Kichota, rzekła: — Niech ci Bóg przebaczy, srogi rycerzu zakamieniały, za to, iż okrutność twoja wyprawiła mnie na tamten świat, gdzie przebywałam, jak mi się zdawa, przez wiek cały. Co się zaś ciebie tyczy, najbardziej litościwy ze wszystkich giermków na świecie — to dziękuję ci, żeś mnie wskrzesił do życia.

Rozrządzaj od dzisiaj sześcioma memi koszulami, któremi cię obdarzam, abyś z nich sporządził koszule dla siebie. Jeżeli nie są w całkiem dobrym stanie, to przynajmniej czyste i schludne są wielce. Sanczo, pełen wdzięczności, ucałował jej ręce, zrzucając mitrę z głowy i klękając na ziemi. Książę przykazał, aby mu odjęli tę mitrę i suknię, płomieniami upstrzoną, oddając mu wzamian kapelusz i kaftan. Sanczo jednak poprosił księcia o pozostawienie mu tej szaty, chciał ją bowiem zabrać do swej wsi, jako świadectwo tej zadziwiającej przygody. Księżna rzekła, aby zachował sobie mitrę i suknię, na znak osobnej przychylności do jego osoby. Książę wydał rozkaz, aby dziedziniec uprzątnięto z tych wszystkich sprzętów, aby każdy udał się do siebie i by zaprowadzono Don Kichota i Sanczę do przygotowanej dla nich komnaty.

KAPITULUM LXX
KTÓRE NASTĘPUJE PO SZESCDZIESIĄTEM DZIEWIĄTEM I OPOWIADA O RZECZACH, KONIECZNYCH DO WYJAŚNIENIA TEJ HISTORJI

Sanczo spał tej nocy na połowem łożu, które postawiono mu w izbie Don Kichota; niezbyt mu to do smaku przypadło, wiedział bowiem, że jego pan swemi pytaniami i odpowiedziami, nie pozwoli mu oka zmrużyć — on zasię nie był wcale usposobion do długiej gawędy, z przyczyny uraz, które odebrał na ciele, w czasie ostatniej katowni, a takoż i dlatego, że nie odzyskał jeszcze był swobody języka. Prawdę mówiąc, wolałby spać sam w lepiance pastuszej, niźli w towarzystwie swego pana, w tej bogatej komnacie.
Obawa jego nie była płoną, zaś podejrzenia źle nie ugruntowane, bowiem Don Kichot, skoro się do łóżka położył, zaraz rzekł: — Cóż ci się zdaje, Sanczo, o przygodzie dziwnej tej nocy? Jakaż musi być moc, gwałtowność i rozpacz miłości, skoro na własne oczy widziałeś Altsidorę umarłą? Nie żadna rana od strzały, sztyletu, czy też innego wojennego narzędzia i nie żadne otrucie było przyczyną jej zejścia z tego świata, jeno moja twardość, nieużytość i wzgarda, którą jej zawsze okazywałem.
— Na mą duszę — odparł Sanczo — niechby sobie umarła, jak chciała, byleby mnie tylko w spokoju ostawiła w moim zakącie, gdyż nie we mnie się zakochała, anim ja nią pogardził. Nie mogę pojąć, ani odgadnąć, jakem to już raz namienił, jaką wspólność może mieć ozdrowienie tej kapryśnej i dziwacznej Altsidory z męczeństwem Sanczo Pansy? Teraz doprawdy uznaję, że są na świecie czary i czarownicy, co mnie prześladują. Niechże Bóg mnie od nich wyzwoli, sam bowiem nie mogę się ich pozbyć. Z tem wszystkiem, błagam Waszą Miłość, aby mi spać pozwolił i nie pytał już o nic więcej, gdyż inaczej oknem wyskoczę.
— Śpij, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — jeżeli tylko pozwoli ci usnąć ból od szczutków, kułaków i ukłuć kolcami po bokach.
— Żadnego cierpienia — odparł Sanczo — nie można porównać ze zniewagą tych szczutków, dla tej racji, że mi je ochmistrzynie wymierzyły.
Ale jeszcze raz proszę, Waszą Miłość, nie przerywać mi spania, bowiem tylko sen może ból ułagodzić.
— Niechaj Bóg czuwa nad tobą — odparł Don Kichot.
Po chwili zasnęli obaj i Cyd Hamet Benengeli, autor tej wielkiej historji, wybiera sobie ten czas dla oznajmienia nam, co było powodem książęciu i księżnej wzniesienia tego żałobnego rusztowania, o ktérem już namieniliśmy. Bakałarz Samson Karrasco nie mógł był zapomnieć, że, jako Rycerz Zwierciadeł, został wysadzony z siodła i zwyciężony przez Don Kichota. Owa to klęska i upadek stanęły na przeszkodzie uskutecznienia jego zamysłów. Bakałarz ułożył sobie przeto uczynić drugą próbę, spodziewając się, że szczęśliwszą będzie. Dowiedziawszy się od pazia, który nosił upominek i list od księżnej Teresie Pansa, w jakim miejscu Don Kichot przebywa, obejrzał się za nową zbroją i nowym rumakiem, wymalował na tarczy srebrny miesiąc i złożył swój sprzęt rycerski na muła, którego prowadził kmieć pewien, nie zaś Tomasz Ceciel — stało się tak z obawy, aby ów nie był poznany bądź od Don Kichota, bądź też Sanczo Pansy.
Bakałarz przybył do zamku, aby dowiedzieć się od księcia o drogę, którą pojechał Don Kichot, w zamyśle udania się na gonitwy do Barcelony.
Opowiedział mu także książę o psocie, którą mu wyrządzili, o wynalezieniu odczarowania Dulcynei, co miało się dopełnić, z uszkodzeniem grzbietu nieboraka Sanczy, a takoż o zmyśleniu giermka, że Dulcynea była omamiona i w chłopiankę przedzierzgnięta, w co Don Kichot twardo uwierzył.
Wszystko to pobudziło bakałarza do szczerego śmiechu. Nie mógł on nadziwić się dosyć, zarówno złośliwości i prostactwu Sanczy, jak i nieporównanemu szaleństwu Don Kichota. Książe prosił go, aby, w wypadku, gdy napotka błędnego rycerza, bez różnicy, czy go zwycięży, czy nie, w drodze powrotnej zajechał do zamku, aby dać o przygodzie uwiadomienie.
Poczem bakałarz udał się na poszukiwanie Don Kichota; nie znalazłszy go w Saragossie, pojechał za nim dalej, aż do Barcelony, gdzie mu się zdarzyło to, o czem już namienialiśmy. Powracając stamtąd, wstąpił do księcia i opowiedział mu o całej przygodzie i o warunkach spotyczki, przydając, że Don Kichot, jako prawdziwy i rzetelny rycerz błędny, już w drogę wyruszył, aby dopełnić danego słowa i przez cały rok na wsi pozostawać. W ciągu tego czasu — przydał bakałarz — niemożliwą rzeczą jest, aby ze swego szaleństwa nie wyzdrowiał. Było to jedynym zamysłem całego przedsięwzięcia, bowiem litością napawać musi, iż hidalgo o tak bystrem pojęciu, jak Don Kichot, mógł mieć mózg tak zepsowany. Poczem, pożegnawszy się z księciem, ruszył do swej wsi, aby tam oczekiwać na Don Kichota, który winien był nadciągnąć wkrótce.
Książe wziął stąd pochop do uczynienia tej psoty rycerzowi, znajdował bowiem wiele upodobania w przestawaniu z Don Kichotem i Sanczo Pansą. Z jego rozkazu wielu ludzi pieszych i konnych zaczaiło się na drogach, w pewnym od zamku oddaleniu, wszędzie tam, gdzie, jak imaginowano sobie, Don Kichot mógł przejeżdżać, aby, napotkawszy go, sprowadzić do zamku siłą, lub po dobrej woli. Gdy wyszukali Don Kichota i Sanczę, dali znać księciu. Książę zaraz wszystko przygotować kazał. Gdy uznano, że nasz rycerz nadciąga, zapalono świece i lampy na dziedzińcu i umieszczono na katafalku Altsidorę, w przybraniu, o jakiem już namienialiśmy — wszystko nad podziw dokonane zostało.
Cyd Hamet przydaje, że, według jego mniemania, przedrwiwacze byli równie szaleni, jak ci, z których szydzili i że księstwo, zadając sobie tak wiele trudu, aby naigrawać się z tych półgłówków, sami mogli przecie swój rozum przywieść na osławę.
Giermek, w głębokim śnie ponurzony, chrapał ze wszystkiej siły, pan zaś jego czuwał, zatopiony w swej imaginacji zamąconej, gdy zaskoczył ich dzień. Don Kichot zaraz wstać zapragnął, gdyż jednako zawsze, zwyciężający, jak i zwyciężony, był nieprzyjacielem gnuśności i wczasu.
Altsidora, która, według mniemania Don Kichota, do życia przywrócona została, znowu się pojawiła na theatrum, aby woli księstwa zadosyć uczynić. Miała na głowie ten sam wieniec z kwiatów, co w grobie, ubrana była w suknię atłasową, białą, usianą w złote kwiaty, włosy jej w puklach na ramiona spływały. Opierając się na lasce hebanowej, weszła nagle do komnaty Don Kichota. Na jej widok, nasz rycerz, srodze skonfundowany i pomieszany, ukrył się cały w pościel, wlazł z głową pod kołdrę, żadnej tej pannie nie oświadczając grzeczności. Altsidora usiadła na karle, obok jego wezgłowia, poczem, wydawszy głębokie westchnienie, rzekła głosem słodziutkim i pieszczonym: — Gdy wielkie damy i skromne, cnotliwe panienki depcą stopami cześć swoją i pozwalają ustom wyrażać skrytości, w sercach zamknione, trzeba mniemać, że w stanie zbyt naglącym się znajdują. Ja, Panie Don Kichocie z Manczy, jestem jedną z tych niewiast, miłością nieszczęśliwą zniewolonych, jednak w wstrzemięźliwości i skromności trwających. Tak się w ryzach trzymałam, że aż duszy się pozbyłam i żywot postradałam.
Dwa dni temu, z przyczyny twej okrutności, o rycerzu, bardziej nieczuły na skargi moje niż marmur, w grób się położyłam; przynajmniej ci, którzy mnie widzieli, sądzili, żem już nieżywa była. I gdyby miłość nie miała nademną litości, nie zapobiegłszy złu, przez męczeństwo tego poczciwego giermka, jużbym na tamtym pozostała świecie. — Na mą duszę — rzecze Sanczo — miłość mogłaby poprzestać na męczeństwie mego osła, byłbym jej wdzięczniejszy niż teraz. Aliści, powiedz mi, WPanno (niechaj jej niebo zdarzy mniej nieużytego kochanka, niż mój pan), cóżeś to widziała na tamtym świecie? Jak jest w piekle, bowiem ten, co się własnemi rękoma żywota pozbawia, musi tam iść koniecznie, po nie swojej woli!
— Mówiąc prawdę — odparła Altsidora — nie musiałam być całkiem umarła, skorom do piekła nie doszła, bowiem, gdybym się tam dostała, nigdybym już więcej z niego nie wyszła, mimo wszelkich usiłowań.
Stanęłam tylko przed bramą, gdzie ujrzałam tuzin djablów, w piłkę grających. Wszyscy byli w pludrach i kaftanach, z kołnierzami aksamitnymi, przybranymi koronkami i o takichż zarękawkach, co im za manszety służyły, szerokich na cztery palce, aby ręce jeszcze dłuższe się wydawały.
Mieli w rękach łopatki płomieniste; ale najbardziej mnie zadziwiło to, że miast piłek, używali książek, wiatrem i szerścią smrodliwą napchanych.
Jeszcze w większem byłam zadziwieniu, że przeciwko zwyczajowi grających, którzy ukontentowani są, gdy wygrywają, zasmuceni zaś z przegranej, — w tym razie wszyscy przeklinali, zgrzytali zębami i złorzeczyli.
— Nie masz w tem nic zadziwiającego — odparł Sanczo — bo djabli, czy grają, czy nie grają, wygrywają czy też tracą, nie mogą być nigdy ukontentowani. — Przyznaję to — odpowie Altsidora — ale jeszcze jedna rzecz mnie zadziwiła — owóż żadna piłka nie mogła się oprzeć pierwszemu uderzeniu, jeden zamach łopatką, już ją niezdatną do użytku czynił. I tak niezmierna liczba ksiąg, starych i nowych popsowana została. Jedna z tych ksiąg, nowa i pięknie oprawna, taki raz otrzymała, że zaraz z niej wnętrzności wyszły i wszystkie karty w proch się rozsypały. Cóż to za księga? — rzecz jeden czart do drugiego.
— To — odparł — „Wtóra Część Historji Don Kichota z Manczy“, ułożona nie przez Cyda Hameta Benengeli jej pierwszego sprawcę, lecz przez pewnego Aragończyka, który z Tordesillas się wywodzi. Weź mi ją z oczu — zawołał pierwszy djabeł i rzuć ją w abis piekielny, abym jej nigdy nie oglądał. — Czyliż jest tak zła? — zapytał. — Tak niegodziwa, iż gdybym na urząd gorszą chciał utworzyć, nie osiągnąłbym mego celu. Poczem czarci do dalszej gry przystąpili, podbijając inne książki, ja zasię, — usłyszawszy imię Don Kichota, które mi jest tak miłe i wdzięczne, starałam się dobrze w pamięci to przywidzenie zachować.
— W samej rzeczy musiało być to przywidzenie — odparł Don Kichot — bo nie masz na świecie innego Don Kichota, tylko ja jeden. Historja ta przechodzi tutaj z rąk do rąk, jednakoż nikt jej nie szacuje i wszyscy ją ze wstrętem odtrącają. Co się mnie tyczy, nie jestem wcale urażony za to, że, jak poczwara jakaś wymyślna, przechadzam się w ciemnościach abisów i w blasku słonecznym, nie mając żadnej wspólności z tym, o którym się w tej historji powiada. Jeżeli to pismo okaże się wierne, prawdziwe, i dobre, będzie się cieszyło życiem przez wieki całe, jeżeli, przeciwnie, za złe je okrzykną, od dnia urodzin do grobu niedaleką będzie miało drogę.
Altsidora chciała znów żale swoje roztaczać, aliści przerwał jej Don Kichot: — Jużem to wielokroć powtarzał WPannie, iż mnie martwi wielce takowe afektów jej umieszczenie i skłonność płoną, gdyż mogę za nie jedynie wdzięcznością odpłacić. Urodziłem się, aby do Dulcynei z Toboso należeć; wyroki przeznaczenia, jeśli w przeznaczenie wierzyć wypada, dla niej tylko mnie zachowały. Wierzyć, że inna piękność mogłaby wyrugować z serca mego tę boginię i jej miejsce zająć, znaczy w niemożliwość wierzyć... Niechaj na tem będzie dosyć, aby WPannę z jej omyłki wyprowadzić i w kluby modestji wprawić z powrotem.
Na te słowa Altsidora wzburzenie wielkie po sobie pokazała: — Ha, na Boga, ty stary stokfiszu, zabijako, wcielona istoto grzechu, bardziej zakamieniały i uparty niż chłop — nie wiem, co mnie wstrzymuje, że ci oczu nie wydrę. Zali myślisz, Don głupcze, zwyciężony i kijami omłócony, że jestem tak bezrozumna, aby dla ciebie umierać? Wiedz, że wszystko, coś widział ostatniej nocy, było to udanie. O, nie jestem ja młódką tak zaślepioną, abym miała rozpaczać i męczyć się dla wielbłąda w twojej postaci, co więcej, abym przez ciebie życie tracić miała. — Na moją duszę — zawołał Sanczo Pansa — skłonny jestem wierzyć w to, co Wpanna powiadasz, — gdy się słyszy miłośników o śmierci rozprawiających, zawsze na szczery śmiech się zbiera. Kadukby im wierzył, i słowa prawdy w tem nie masz!
W tej chwili wszedł grajek i wierszopis, który ułożył był dwie stance.
Zgiąwszy się w ukłonie przed Don Kichotem, rzekł: — Niechaj Wasza Miłość, panie rycerzu, poczytuje mnie odtąd za jednego z najwierniejszych sług swoich, od niemałego już bowiem czasu, powziąłem największy szacunek dla osoby jego, tak dla dzieł sławnych, jako i dla mężności. — Powiedz mi WPan, kim jesteś? — zapytał Don Kichot, tak, abym mógł stosować mą dworność do zacności jego. Młodzian rzekł zatem, że ubiegłej nocy był grajkiem, który wiersze śpiewał. — Przyznać trzeba — rzekł Don Kichot — że Wasza Miłość ma głos piękny niezwykle, ale nie znajduję, aby to, co wyraził, było dobrze przystosowane, cóż bowiem mogą mieć za wspólność wiersze Garcilasa z zejściem tej panny?
— Niechaj to WPana nie dziwi — odparł grajek — gdyż między dzisiejszymi poetami jest zwyczaj, że każdy pisze, co mu się podoba, kradnąc i przywłaszczając sobie do upodobania, i nie dbając zali to jest do rzeczy, czy nie? Wszystkie głupstwa, które się pisze lub śpiewa, idą później na karb wolności, którą wierszopise cieszyć się zwykli.
Don Kichot chciał już odpowiedzieć, aliści przeszkodziło mu wejście księstwa Ichmościów, którzy przybyli, by go odwiedzić. Zaczął się długi dyskurs, w którym Sanczo tyle głupstw i uszczypliwości nagromadził, że książę i księżna zadziwili się, zważając tę bystrość przyrodzoną, z prostactwem wielkiem pomieszaną. Don Kichot upraszał księstwo, aby mu dozwolili odjechać tegoż dnia, ponieważ rycerzom zwyciężonym raczej chlew zamieszkiwać się godzi, niźli pałace książęce. Wówczas gospodarze zdali się na wolę jego, zaczem księżna zapytała, czyli jakiejś urazy do Altsidory nie chowa. — Mościa Księżno — odparł Don Kichot — całe zbałamucenie i boleść tej panienki — (nie lza wątpić o tem) pochodzi tylko z próżnowania, tak, iż jedynem zapobieżeniem będzie tu zatrudnienie i robota przyzwoita. Powiedziała mi, że w piekle koronki noszą, ponieważ, ani chybi, wyrabiać je umie, niechaj ani chwili nie traci; gdy palce jej będą zajęte wrzecion poruszaniem, obraz tego, którego miłuje, imaginacji jej nie poruszy. Oto cała prawda, oto mój sąd i rada! — A takoż i moja — zawołał Sanczo — nie widziałem bowiem nigdy, aby miłość zamorzyła jedną z tych, co koronki dziergają. Dziewczęta, robotą zatrudnione, myślą raczej o tem, aby swą pracę do końca doprowadzić, niż o miłostkach. Z eksperjencji własnej tak mówię, bowiem gdy w polu orzę, nie wspominam wcale mojej gospodyni, chciałem rzec, mej żony Teresy, którą kocham jednakoż, jak źrenicę własnego oka.
— Dobrze mówisz, Sanczo — rzekła księżna — i odtąd będę to miała na pieczy, aby moja Altsidora igłą się zatrudniała, co umie wybornie. — Nie potrzeba, Mościa Księżno — odpowie Altsidora — takowego remedium. Abym zapomnieć mogła o tej poczwarze, wystarczy mieć na pamięci jego okrucieństwo i nieużytość. A teraz, za pozwoleniem Waszych Miłości, chcę się oddalić, aby nie mieć już przed oczyma tej odrażającej i strasznej postury, że nie powiem już tego przykrego oblicza.
— Powszechnie mówią — rzekł książę — że ten, co obelgi miata, skłonny jest później przebaczać.
Altsidora udała, że łzy sobie chusteczką ociera, poczem, pokłoniwszy się księstwu, wyszła z komnaty.
— Moja nieboga panienko — rzekł Sanczo, — masz to, czegoś chciała, obracając swoje czułości do serca twardego, jak kamień i duszy, wyschłej, niby trzcina. Trzeba było, do kaduka — do mnie się obrócić, obaczyłabyś koguta, co inaczej pieje.

Po skończonej rozmowie, Don Kichot, ubrawszy się, zjadł obiad w towarzystwie księstwa i tegoż jeszcze dnia odjechał.

KAPITULUM LXXI
CO SIĘ PRZYTRAFIŁO DON KICHOTOWI I JEGO GIERMKOWI, SANCZO PANSA, GDY DO SWEJ WSI POWRACALI

Zwyciężony i pomieszany w swym umyśle, Don Kichot jechał, napoły smutny i radosny napoły. Smutek przyczyniała mu klęska, radość natomiast płynęła z myśli, że Sanczo posiadał przymiot zadziwiający, którego dał dowód w wskrzeszeniu Altsidory, lubo skrupuł rycerza dręczył, iż zakocham panienka nie zupełnie była umarła. Co się Sanczy tyczy, to przeciwnie, nie dając po sobie żadnej wesela poznaki, smutny pozostawał, gdyż mu Altsidora nie dała pół tuzina koszul obiecanych. Rozmyślając nad tem, rzekł do swego pana: — Na mą duszę, WPanie, ja muszę być lekarzem najnieszczęśliwszym w świecie. Zdarzają się tacy, którzy, uśmierciwszy chorego, chcą jeszcze zapłaty za twój trud, co się zasadza na lekarstw przepisaniu dla aptekarza, (tem gorzej dla oszukanych), podczas gdy ja, którego ozdrowienie innych kosztuje kułaki, szczutki, kłucia kolcami i ćwiczenia batogiem aż do krwi, nie otrzymuję zato ani szeląga. Hej, na kaduka, przysięgam, że jeśli mi przyprowadzą jeszcze jednego chorego, będą mi musieli dobrze wprzód łapę wysmarować, bowiem, jeśli ksiądz żyje z ołtarza, nie lza mniemać, że niebo dało mi tę umiejętność poto, abym nią innym pomagał, bez żadnej dla siebie korzyści.
— Słusznie mówisz — rzecze Don Kichot — i Altsidora bardzo źle uczyniła, że ci nie dotrzymała słowa i obiecanych koszul nie dała, bo chociaż tą własność, którą masz, otrzymałeś za darmo, bez żadnej nauki, jednak przykrości i udręczenia, coś je wycierpiał, gorsze są znacznie od trudu uczenia się.
Co się mnie tyczy, to mogę cię upewnić z mojej strony, że jeśli zażądasz jakiej zapłaty za oćwiczenie się, celem odczarowania pani Dulcynei, dam ci i największą nawet. Jednakoż nie wiedząc, czy ozdrowienie pójdzie w ślad zapłaty, nie chciałbym przeszkodzić uskutecznieniu czynności zapłatą, daną zgóry. Z drugiej strony wydaje mi się, że nie azardujemy nic, rzeczy tej doświadczając. Pomiarkuj, Sanczo, ile żądasz i oćwicz się zaraz należycie, potem zaś zapłacisz sobie z moich pieniędzy, co je masz przy sobie.
Na te słowa Sanczo otworzył szeroko oczy i uszu nadstawił, zgadzając się w głębi serca bardzo chętnie na orżnięcie swojej skóry. — A więc, Mości Panie, gotów jestem sprawić Wam ukontentowanie i spełnić Wasze pragnienie, gdyż w tem korzyść moją znajduję. Miłość, co ją mam do żony i dzieci, sprawia, że człekiem wyrachowanym wydawać się mogę. A zatem, ileż mi WPan dasz za każdą plagę? — Jeżeli — odparł Don Kichot — miałbym stosować zapłatę do ważności i natury usługi, ani skarby Wenecji, ani kopalnie złota Potosi nie wystarczyłyby do nagrodzenia ciebie. Aliści stosuj się do zawartości mego mieszka i ustanów cenę za każdą plagę. — Ma być — rzekł Sanczo — trzy tysiące trzysta plag, z których sobie już pięć wymierzyłem; pozostaje reszta, liczmy jednak, dla okrągłości trzy tysiące trzysta. Ćwierć reala za każdą plagę — za nic na świecie mniej nie wezmę — czyni to trzy tysiące trzysta ćwierć reali, które znów czynią trzy tysiące — tysiąc pięćset i poł reala, czyli siedemset pięćdziesiąt reali, zasię, za trzysta jeszcze plag — sto pięćdziesiąt poł-reali, to jest siedemdziesiąt pięć reali. Gdy je dodamy do siedmiuset pięćdziesięciu, otrzymamy osiemset dwadzieścia pięć reali. Odciągnę tę sumę od tej, którą mam przy sobie, i powrócę do swej wsi, bogaty i ukontentowany, aczkolwiek oćwiczony srodze, bowiem gdy się kokosz chce z wody wyciagać... ale dosyć na tem!
— Ach, mój najmilszy Sanczo — zawołał Don Kichot — do jakiejż wdzięczności będziemy wobec ciebie obligowani, ja i Dulcynea, do końca dni naszych? Jeżeli do pierwotnych swoich kształtów będzie przywrócona, o czem wątpić nie lza, jej nieszczęście w moją pociechę się zamieni, zaś moja klęska w triumf prawdziwy. Pospieszaj, mój Sanczo, kiedy chcesz zacząć to ćwiczenie? Aby ci dodać otuchy, przydam jeszcze sto reali. — Kiedy? — zapytał Sanczo — jeszcze dzisiejszej nocy. Staraj się tylko WPan, abyśmy ją spędzili pod gołem niebiem, a obaczysz, jak sobie mocno skórę wychędożę.
Wreszcie nastąpiła noc, której Don Kichot z taką niecierpliwością wyglądał, wydawało mu się bowiem, ze koła wozu Apollina zostały złamane i że dzień trwał dłużej nad zwyczaj, tak jak to się wydaje miłośnikom, dla których czas nigdy dość szybko nie bieży. Rycerz i giermek zatrzymali się koło kępy drzew, opodal gościńca i tutaj, zdjąwszy siodło z Rossynanta i burdę z osła, rozłożyli się na zielonej murawie aby spożyć na wieczerzę zapasy Sanczy, poczem giermek, uczyniwszy z uzdeczki i puśliska swego osła giętki i srogi batog zarazem, oddalił się na dwadzieścia kroków, w kierunku kilku buków. Don Kichot, widząc go tak odważnym i skorym na plagi, rzekł: — Bacz, przyjacielu, abyś na strzępy ciała nie rozdzierał, niechaj te razy nie będą zbyt pospieszne, niech jeden za drugim powoli spada, aby ci tchu nie zbrakło pośród tego ćwiczenia, chcę rzec, abyś się nie zamordował, nim do oznaczonej liczby dojdziesz. Abyś zaś nie był pokrzywdzony przez przesadzoną liczbę razów, będę rachował na mym różańcu plagi, które sobie wymierzysz. Niechaj niebo będzie ci pomocne, jak na to zasługują szlachetne twoje zamysły. — Dobry płatnik nie traci na zastawach — odparł Sanczo. Oćwiczę się tak, iż chociaż nie odbiorę sobie życia, przecie dobrze da mi się to we znaki, bo rozumiem, że na tem zawisła przedsięwzięcia istność.
To rzekłszy, obnażył się do pasa, pochwycił batog i zaczął się okładać. Don Kichot ze swej strony liczył razy. Ledwie jednak Sanczo wymierzył sobie siedem, czy osiem plag, sprzykrzył mu się ów żart, zasię zapłata zbyt małą mu się wydała. Dlatego też, zaprzestawszy, rzekł do swego pana, że z przyczyny bólu zrywa umowę, gdyż każda plaga, wymierzona batogiem, warta jest pół reala, nie zaś ćwierć.
— Ach, nie przestawaj Sanczo, miły bracie — zawołał Don Kichot — i nie trać męstwa, dam ci zapłatę podwójną!
— A zatem niechaj plagi dalej się sypią, z boską pomocą — odparł Sanczo.
Aliści chytry frant-niecnota przestał wkrótce smagać swoje ramiona, i tylko drzewa pobliskie walił z całej siły, wydając, od czasu do czasu, tak okropne wzdychania i jęczenia, jakby miał duszę wyzionąć. Don Kichot, rozczulony srodze, obawiając się, aby przez zapamiętałość Sanczy wszystko stracone nie zostało i aby giermek nie upadł ze znużenia, rzekł: — Na miłosierdzie boże, przyjacielu, pozostawmy na ten czas to biczowanie; lekarstwo zdawa mi się zbyt tęgie; jest czas na wszystko. Zamora nie została zdobyta w ciągu godziny. Jeżelim się nie pomylił w rachunku, już więcej niż tysiąc plag sobie wymierzyłeś, innych na ten raz zaniechaj, bowiem, że posłużę się tu gadką pospólstwa, bydle może dźwigać ciężar, ale nie nad swoje siły. — Nie, nie, WPanie — odparł Sanczo — niechaj nie będzie powiedziane o mnie, żem wziął zapłatę za próżną stratę. Niechaj Wasza Miłość oddali się trochę i pozwoli mi wymierzyć sobie jeszcze tylko tysiąc plag. Za dwoma zapędami, jak ten oto, cała rzecz się uskuteczni, gdyż pozostanie nam tylko nieznaczny przydatek. — Ponieważ się znajdujesz w tak chętnej sposobności — odparł Don Kichot — niechaj ci niebo pomocne będzie, ćwicz się dowoli, ja zasię umknę się stąd.
Sanczo zabrał się do dzieła z taką żywością, że wkrótce otłukł z kory wiele drzew. Taka była wściekłość, z jaką się smagał! Wreszcie, uderzywszy, ze wszystkiej mocy w buk, zawołał wielkim głosem: Teraz umrzeć trzeba!
Na dźwięk jego żałosnego głosu i na tak tęgi łoskot, Don Kichot nadbiegł, co tchu w piersiach i porwawszy za złożoną uzdę, która zastępowała Sanczy byczy ogon, rzekł: — Niech Bóg zachowa, moje dziecię, abyś dla przysługi, mi wyświadczonej, miał się pozbawiać życia, tak potrzebnego dla twojej, żony i dzieci. Niechaj Dulcynea zaczeka na lepszą sposobność, odwłóczę na czas pewien nadziei mojej wypełnienie, czekając aż do nowych sił przyjdziesz, aby to przedsięwzięcie ukończone zostało, ku ukontentowaniu nas wszystkich.
— Gdy WPan tak mówisz — odparł Sanczo — niechże się stanie według jego woli, aliści zarzuć WPan swój płaszcz na moje ramiona, gdyż cały potem spływam, a nie chciałbym naziębnąć, co się nieraz zdarza nowicjuszom-biczownikom. Don Kichot spełnił jego prośbę. Pozostawszy sam w kaftanie, okrył płaszczem Sanczę, który zasnął zaraz, aby wyspać się należycie, aż do wschodu słońca. Rankiem wyruszyli w dalszą drogę i zatrzymali się tegoż dnia we wsi, oddalonej o trzy mile.
Weszli do karczmy, którą Don Kichot uznał za taką, jaką była, nie zaś za zamek obronny, z fosami, wieżami, bramami, i zwodzonym mostem, bowiem po swojej klęsce, jaśniejsze i lepsze miał wszystkich rzeczy rozeznanie. Dano mu izbę dolną do wypocznienia, gdzie, zamiast zasłon w oknach, wisiały dwa kawałki malowanej materji, jak to się po wsiach zdarza. Na jednym przedstawione było porwanie Heleny. gdy zuchwały gość wykradał ją Menelausowi, inne wyrażało historję Eneasza i Didony. Ta, na wysokiej stojąc wieży, białą chustą dawała znaki swemu płochliwemu kochankowi, który umykał morzem na statku, czy też fregacie. Rycerz nasz, zważając te dwa malowidła, ujrzał, że Helena nie wydawała się gniewliwa, ukazując uśmiechniętą twarz filutki. Co się zaś pięknej Didony tyczy, to wylewała ona łzy, wielkie jak groch. Don Kichot, obejrzawszy je szczegółowie, rzekł: — Te dwie damy mogłyby się słusznie żalić, że się nie urodziły w moim wieku, ja zaś mam, niefortunny, przyczynę do użalenia, żem nie żył wówczas, bowiem spotkałbym się z tamtymi kawalerami. Troja nie byłaby zburzona, ani Kartagina spalona, wystarczałoby mi zabić Parysa, aby zapobieżyć wielkim nieszczęściom.
— Założyłbym się — rzekł Sanczo — że wkrótce nie będzie zajazdu, szynku, oberży, albo balwierskiego kramiku, gdzieby nie ukazywano wyrażonych na płótnie naszych dokazywań i przewag. Chciałbym jednakoż, aby zdatniejszy jakiś malarz je przedstawił niż ten, co te damy napaćkał. — Dobrze mówisz — odparł Don Kichot — bowiem ów pacykarz podobien jest do Orbaneja, malarza rodem z Ubeda, który, gdy go się zapytano, co maluje, odpowiedział: Co się zdarzy! Kiedy chciał naprzykład wyrazić koguta, pisał pod spodem, że to jest kogut, tak aby go za lisa nie poczytano. Takim wydaje mi się być, jeśli się nie mylę, Sanczo, ów malarz, czy też pisarz (gdyż to jedno), który ogłosił historję tego nowego Don Kichota — malował, albo pisał to, co się zdarzy. Aliści pozostawmy to, Sanczo; powiedz mi, czy w wypadku jeślibyś chciał jeszcze tej nocy wymierzyć sobie dalsze plagi batogiem, wolałbyś uczynić to w domu, czy też pod gwiazdami. — Hej, Mości Panie, — odparł Sanczo — jeżeli chodzi o plagi, które mam sobie wymierzyć, mniejsza o miejsce, gdzie to ma nastąpić. Jednakoż wolałbym gdzieś w gaju, między drzewami, zdaje mi się bowiem, że drzewa te dotrzymują mi towarzystwa i pomagają mi przedziwnie do pokuty uskutecznienia.
A zatem, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot — zachowajmy to biczowanie aż do naszego powrotu do domu, gdzie najpóźniej pojutrze staniemy, chciałbym bowiem, abyś do utraconych sił przyszedł.
— Jak się WPanu podoba — odparł Sanczo — ja jednakoż wolałbym zbyć się tej biedy jaknajprędzej; żelazo trzeba kuć póki gorące, co się odwlecze, to nieraz uciecze, wolę jedno trzymać, niż dwa otrzymać, lepszy wróbel w garści, niż kanarek na dachu.
— Stój na Boga, Sanczo, pozostaw te przysłowia — rzekł Don Kichot — chcesz zatem umrzeć w tym zakamieniałym grzechu? Mów sprosta, skromnie, nie wikłając się w te wszystkie głupstwa, jak cię już tysiąc razy napominałem. Zyskasz na tem, sto na sto! — Jakiś zły traf mnie prześladować musi — odparł Sanczo, — nie mogę żadnej racji przytoczyć, bez przysłowia, ani przysłowia, któreby się racją nie wydawało. Aliści poprawię się, jeżeli tylko będę mógł.

Na tem zakończył się ich dyskurs.

KAPITULUM LXXII
JAK DON KICHOT I SANCZO DO SWEJ WSI POWRÓCILI

Przez cały dzień Don Kichot i Sanczo Pansa pozostali w tym wiejskim zajeździe, oczekując nocy, jeden, aby dokończyć swej pokuty w szczerem polu, drugi, aby ujrzeć skutek, jaki jego pragnienia odnieść miały. Wtem przybył do bramy oberży, jakiś podróżnik na koniu, w otoczeniu kilku sług. Jeden z nich, zwracając się do jeźdźca, wydającego się być ich panem, rzekł: — Mości Panie Don Alvaro Tarfe, można się tutaj zatrzymać dla odetchnienia. Dom ten zdaje mi się dość schludny i czysty. Usłyszawszy te słowa, Don Kichot rzekł: — Uważ, Sanczo, że gdy przerzucałem drugą część mojej historji, napotkałem tam mimochodem, jak mi się zdaje, to imię Don Alvaro Tarfe. — Bardzo to do wiary podobne — odparł Sanczo — pozwólmy mu zleść z rumaka, potem zaś go zapytamy. Gdy szlachcic zsiadł z konia, oberżystka wskazała mu komnatę, naprzeciw izby Don Kichota, izbę dolną, ozdobioną również zasłonami z malowanego płótna, jak te, które wisiały w komnacie naszego rycerza. Przybyły szlachcic, przebrawszy się w letkie suknie, wyszedł na przestrony, cienisty dziedziniec i napotkał tam Don Kichota, który się tam i sam po nim przechadzał. — Czy można się zapytać, Mości Panie, dokąd Wasza Miłość zmierzasz? — Do mojej wsi, bardzo blisko stąd się znajdującej — odparł Don Kichot — a Wasza Miłość?
— Do Granady, skąd jestem rodem. — Piękne to miasto — rzecze Don Kichot — proszę jednak Waszą Miłość, aby mi zechciał wyjawić swoje nazwisko, gdyż zależy mi na tem więcej, niż wyrazić mogę.
— Imię moje jest Don Alvaro Tarfe — odparł zapytany. — Ani chybi, — ciągnął dalej Don Kichot — Wasza Miłość jest tym samym Alvarem Tarfe, o którym wzmiankuje się w drugiej części Don Kichota z Manczy, świeżo ogłoszonej i napisanej, przez pisarza czasów teraźniejszych. — Jestem tym samym — odparł szlachcic — zaś bohatyr tej księgi, ów Don Kichot jest moim bliskim przyjacielem. Namówiłem go, aby wyjechał ze swej wsi i udał się na gonitwy do Saragossy, gdzie sam jechałem. Zaprawdę, nie chwaląc się wcale, wielkie mu oddałem usługi; nie mówiąc już o innych, nie pozwoliłem, aby mu kat ramiona wychłostał za jego zuchwalstwo.
— Rzeknijcie mi panie Don Alvaro Tarfe — zapytał Don Kichot — zalim jest podobien w czemś do tego Don Kichota, o którym Wasza Miłość wspomina?
— Nie, zapewne, żadnym kształtem — odparł zapytany.
— A tamten Don Kichot — zapytał znów nasz rycerz — miałże giermka, zwanego Sanczo Pansą?
— Miał, ani chybi — odparł Don Alvaro — aliści aczkolwiek giermek ten słynął, jako wielki żartowniś, przecieżem nigdy nic pociesznego z jego ust nie słyszał. — Zapewne, wierzę temu — zawołał Sanczo — nie każdy bowiem posiada dar miłej krotochwilności. Ów Sanczo, o którym Wasza Miłość namieniasz, musi być jakimś wielkim ladaco, i płaskim gburem. Prawdziwym Sanczo Pansą jestem ja, który ma krotochwile w zanadrzu na zawołanie. Jeżeli temu WPan nie wierzysz, zechciej sam doświadczyć. Pobądź ze mną z rok, a uznasz, że mi żarty z gęby płyną bezprzestanku, a tak przednie i wyborne, że wszyscy, co mnie słuchają, dokoła się śmieją, aczkolwiek nie wiedzą często, co chcę wyrazić. Co się tyczy Pana Don Kichota z Manczy, sławnego, dzielnego, roztropnego i zakochanego, naprawiacza błędów i krzywd, opiekuna sierot nieletnich, obrońcy wdów, pogromcy panienek zadurzonych, tego, który miłuje jedynie nieporównaną panią Dulcyneę z Toboso — to jest nim mój pan, którego teraz na własne oczy widzicie. Każdy inny Don Kichot i inny Sanczo Pansa są tylko zmyśleni udawacze z bajęd, rzucanych na wiatr. — Na honor, mój przyjacielu — odparł Don Alvaro Tarfe — skłonny jestem w to wierzyć, bo w niewielu słowach powiedziałeś więcej głupstw, niźli ten inny Sanczo Pansa, w swych długich bajaniach. Jest on bardziej żarłokiem, niż rozprawiaczem, bardziej głupcem, niż żartownisiem. Zaczynam mniemać, że czarnoksiężnicy, co prześladują prawdziwego pana Don Kichota, godnego zachwały, chcą także i mnie prześladować z jego złym sobowtórem. Jednakoż nie wiem prawie co myśleć o tem, bo mogę przysiądz, żem widział tamtego, zamknionego w szpitalu dla szaleńców w Toledo, aby go uleczono tam z jego głupoty, tu zaś spotykam innego Don Kichota, wcale od tamtego odmiennego. — Co się mnie tyczy — odparł Don Kichot — to nie starając się za doskonałego uchodzić, wszakże rzec mogę, że nie jestem owym ze wszystkiem złym Don Kichotem, o którym powiadacie. I na dowód tego, com rzekł, Mości Panie Don Alvaro Tarfe, oznajmiam WPanu, że w Saragossie nigdy moja noga nie postała. Wcale przeciwnie, gdym się dowiedział, że ów zmyślony Don Kichot znajduje się na igrzyskach w tem mieście, nie chciałem się tam udać, aby mu fałsz zadać, w obliczu świata całego. Dlatego też wyruszyłem wprost do Barcelony, miasta jedynego w świecie dla swego położenia i piękności, składu wszelkiej dworności, refugium cudzoziemców, przytułku ubogich, ojczyzny dzielnych, mścicielki pokrzywdzonych i szlachetnego wzoru wierności w przyjaźni. I chociaż te zdarzenia, co mi się tam przytrafiły, wcale nie były przyjemne, owszem przykre i przeciwne wielce, jednakoż bez żalu wszystkie doznania przyjąłem, za to, iżem to miasto oglądał. Mówiąc pokrótce, panie Don Alvaro Tarfe, jam ci jest Don Kichotem z Manczy, o którym sława rozgłasza, a nie tamten nędznik, co chciał sobie imię moje przywłaszczyć i przyozdobić się dziełami mojemi.
Błagam zatem Waszą Miłość, w imię powinności szlacheckich, abyś zechciał oznajmić przed alkadem tej wioski, że WPan nigdyś mnie nie znał, ani nie wiedział do tej pory, żem nie jest Don Kichotem, wydrukowanym w tej drugiej części dziejów i że Sanczo Pansa, mój giermek, również nie jest tym, którego Wasza Miłość znałeś. — Z wielką chęcią uczynię to — odparł Don Alvaro Tarfe — lubo, prawdę mówiąc, rzecz to zadziwiająca i osobliwa widzieć wraz dwóch Don Kichotów i dwóch Sanczo Pansów, co są tak podobni dla swoich imion i tak różni przez czyny swoje. Powtarzam zatem, twardo upewniony, że to, com widział i co mi się przydarzyło, było tylko majakiem i przywidzeniem.
— Zapewne — rzekł Sanczo — Wasza Miłość musi być zaczarowany, tak jak pani Dulcynea z Toboso. Oby Bóg sprawił, abym na odmamienie WPana dał sobie trzy tysiące plag skutecznych, com niedawno uczynił dla tamtej Jejmości. Staćby się to mogło zaraz, za dobrą zapłatą.
— Nie wiem, co mają oznaczać te plagi? — rzekł Don Alvaro.
— Długoby trza nad tem się szerzyć — odparł Sanczo — później WPanu wszystko opowiem, jeśli przypadkiem w jedną drogę pojedziemy.
Gdy nadszedł czas wieczerzy, Don Kichot, wraz z Don Alvarem, razem do stołu zasiedli. Trafunkiem weszli wówczas do oberży alkald tamtejszy, wraz z pisarzem sądowym. Don Kichot obrócił się do nich z prośbą, aby Don Alvaro Tarfe, tutaj przytomny, mógł przed nimi poczynić zeznania, że do tych pór nie znał był Don Kichota z Manczy, również tu przytomnego i że nie jest on tym, który pomieszczony został w historji zwanej: „Druga część Don Kichota fe Manczy“, ułożonej przez niejakiego Avellanedę, rodem z Tordesilas.
Alkad obszedł się z tą czynnością, jak tego jego urząd wymagał, i wkrótce zeznanie gotowe było, przy zachowaniu wszelkich warunków, w okolicznościach przyzwoitych, co wielce ucieszyło Don Kichota i Sanczo Pansę, tak jakby im wielce potrzebne było zaświadczenie i jakby ich mowa, czynności i postępki nie dość jawnie ukazywały, jak bardzo różnią się od innego Don Kichota i innego Sanczo Pansy.
Don Alvaro Tarfe i Don Kichot wymienili tysiączne grzeczności i uniżoności oświadczenia. Znakomity Manczueńczyk wykazał w tem tyle roztropności, iż Don Alvaro wcale o nim swoje odmienił mniemanie. Mimo to sądził się być omamiony, ponieważ widział na swe własne oczy dwóch, tak różnych, Don Kichotów. Wieczorem tegoż dnia wyjechali pospołu; przebywszy pół mili, napotkali dwie drogi, w odmienne strony biegnące; jedna wiodła do wioski Don Kichota, drugą miał się udać Don Alvaro do celu swej podróży. Przez ten krótki czas, gdy razem jechali, Don Kichot opowiedział mu o swej nieszczęsnej porażce, o zaczarowaniu Dulcynei, tudzież o sposobie jej uwolnienia. Wszystko to znów zadziwiło niepomiernie Don Alvara, który, uścisnąwszy Don Kichota i Sanczę, ruszył w swoją drogę.
Don Kichot spędził tę noc w miejscu, gdzie rosło kilka drzew, aby Sanczy ułatwić sposobność dokończenia pokuty, czego Sanczo dopełnił, w samej rzeczy, tą samą modłą, co poprzedniej nocy, z większą szkodą kory z buków, niźli swoich pleców, które tak troskliwie ochraniał, że razy batoga nie mogłyby spędzić muchy, gdyby na nich była usiadła. Oszukany Don Kichot nie przeoczył żadnej plagi i znalazł, że było ich trzy tysiące dwadzieścia dziewięć, licząc razy z poprzedniej nocy. Zdawało się, że słońce wstało wcześniej niż zwykle, aby przyglądać się tak wielkiej ofiary uskutecznieniu. Pan i sługa udali się za dnia w dalszą drogę, rozmawiając z sobą o wyprowadzeniu z omyłki Don Alvara i winszując sobie, że zdołali wydobyć od niego zeznanie przed przedstawicielem sprawiedliwości, w formie tak prawdziwej.
Ten dzień i noc następną jechali, bez tego, aby się im miało przytrafić coś, godnego opowiedzenia. Wspomnieć należy jeno, że Sanczo powinności swojej dopełnił. Don Kichot tak był z tego uradowany, iż oczekiwał skwapliwie dnia, wyglądając, zali nie ujrzy gdzieś na drodze swojej damy, Dulcynei, już odczarowanej. Ilekroć jakąś białogłowę ujrzał, wyjeżdżał szparko naprzeciw, aby się upewnić, czy nie jest ona Dulcyneą z Toboso, poczytywał bowiem za nieomylną, obietnicę, uczynioną przez wielkiego Merlina. Ponurzony w tych myślach, uczuciach i nadziejach, wjechał, wraz ze swym giermkiem, na pagórek, skąd roztaczał się widok na ich wieś. Na ten widok, Sanczo upadł na kolana i zawołał:
— Otwórz oczy, ojczyzno ukochana i spójrz na powracającego do cię Sanczo Pansę, dziecię twoje, choć nie bogate ale należycie oćwiczone. Otwórz ramiona i przyjmij takoż syna swego, Don Kichota, który powraca zwyciężony przez innego rycerza, będąc zwycięzcą samego siebie. Jest to, jak mi mówił, największe i najbardziej upragnione zwycięstwo. Przywożę nieco pieniędzy, bowiem chocia mnie srogo ćwiczono, przecie się zawsze dobrze na kulbace trzymałem.

— Przestań pleść te głupstwa, Sanczo — rzekł Don Kichot — i zmierzajmy wprost do naszej wsi, gdzie popuściwszy wodze imaginacji, przysposobimy wszystko do życia pasterskiego, jakie wieść zamierzamy. Po tych słowach zjechali z pagórka i wkrótce w swej wsi stanęli.

KAPITULUM LXXIII
O WRÓŻBACH, JAKIE SPOTKAŁY DON KICHOTA PRZY WJEŻDZIE DO WSI I O RÓŻNYCH ZDARZENIACH PRZYDAJĄCYCH PIĘKNOŚCI, TEJ WIELKIEJ OPOWIEŚCI

Przy wjeździe do wsi, jak powiada Cyd Hamet, Don Kichot ujrzał na placu, gdzie młócono zboże, dwóch sprzeczających się otroków. Jeden z nich rzekł do drugiego: — Hej, Perequillo nie ujrzysz już jej więcej wżyciu! Don Kichot, usłyszawszy te słowa, rzekł do Sanczy. — Czy słyszałeś, mój przyjacielu, co rzekł ten dzieciuk: „Nie obaczysz jej nigdy w życiu“. Cóż za znaczenie mieć mogą słowa tego otroka? — zapytał Sanczo. — Jakto? Alboż tego nie pojmujesz — rzekł Don Kichot — że przykładając to rzeczenie do swej okoliczności, dowiaduję się, że nigdy nie ujrzę pani Dulcynei. Sanczo chciał już odpowiedzieć, gdy nagle ujrzał zająca, pomykającego przez pole i ściganego od myśliwców, oraz naganiaczy. Biedne, wystraszone zwierzę, szukając ratunku, wpadło pod nogi osła. Sanczo złapał je żywcem i okazał Don Kichotowi, który mruczał skroś zęby: — Malum signum, malurn signum. Zając ucieka, myśliwcy gonią za nim, trza się pogodzić z myślą, że nie ujrzę więcej Dulcynei. — Hej, do stu kaduków — zawołał Sanczo — jesteś WPan dziwnym człekiem! Załóżmy, że ten zając jest panią Dulcyneą z Toboso, zaś naganiacze, prześladujący go nikczemnymi czarnoksiężnikami, co ją w dziewkę prostą przedzierzgnęli. Pani Dulcynea ucieka, ja ją chwytam i oddaję Waszej Miłości, który tuli ją do łona, pieści i ściska dowoli. Jakiż to zły znak zatem i jakąż złą przepowiednię można stąd wydobyć?
Dwaj mali ulicznicy, kłócąc się bezprzestanku, zbliżyli się, aby zająca obaczyć, Sanczo zapytał ich wówczas o przyczynę kłótni. Ten, który rzekł do drugiego: „Nie ujrzysz jej nigdy w życiu“, odparł Sanczy, iż pochwycił małą klatkę na świerszcze i że jej nigdy oddać nie myśli. Sanczo wydobył z kieszeni kilka groszaków i dał je otrokowi, wzamian za klatkę, poczem, wręczywszy ją Don Kichotowi, rzekł — Oto, WPanie, złe wróżby rozproszone; nie będą się już one w nasze sprawy mieszać. Zważam mym prostym rozumem, że do przeszłorocznego śniegu są podobne. Jeśli mnie pamięć nie zwodzi, to słyszałem od księdza plebana z naszej wsi, że prawi chrześcijanie i ludzie światli nie powinni dawać wiary takim bajkom wierutnym. Wasza Miłość sam niedawnoś mi przepowiadał, że ci, co się gusłami bawią, są głupcami. Aliści nie warto się nad tem już zastanawiać, jedźmy dalej do wsi.
Wtem nadjechali łowcy, domagając się swego zająca, którego im Sanczo oddał. Rycerz nasz, przy wjeździe do wsi, napotkał plebana i bakałarza Karrasco, przechadzających się po małej łączce i odmawiających brewiarz. Owóż trzeba wiedzieć, że Sanczo Pansa naładował na swego osła broń i zbroję swego pana, zaś pokrywę sporządził z bawełnianej sukni, upstrzonej wymalowanemi płomieniami. W suknię tę przyozdobiono go w zamku księcia, tej nocy, gdy Altsidora wskrzeszona została. Sanczo włożył także na łeb swemu osłu ową mitrę spiczastą, co przedzierzgnienie jeszcze dziwniejszem czyniło; nigdy żaden osioł nie widział się tak dziwacznie przybranym i uzbrojonym. Mali figlarze z całej wsi — mają oni wzrok rysia, tak iż nic im nie ujdzie — dostrzegłszy zdala mitrę na łbie osła, podbiegli, aby jej się lepiej przypatrzeć.
— Hej, hej — wołali jeden przez drugiego — biegnijcie szybko, obaczyć osła Sanczo Pansy, ustrojonego niby książę i wierzchowca Don Kichota, jeszcze chudszego dzisiaj, niż dawniej.
Don Kichot, wraz z plebanem i bakałarzem Karrasco, otoczeni tą zgrają żartownisiów, wjechali do wsi i wkrótce zatrzymali się, naprzeciw domu Don Kichota. Na progu czekały gospodyni i siostrzenica, już uwiadomione o ich przybyciu. Żona Sanczo Pansy, dowiedziawszy się także o przybyciu swego męża, przybiegła rozkudłana i bosa, wiodąc za rękę córkę swą, Sanczykę. Obaczywszy, że mąż jej nie był w stanie okazałym, jak spodziewała się widzieć go, bowiem w jej mniemaniu Sanczo winien wielkorządstwo sprawować, rzekła doń:
— W jakim to stanie powracasz, miły mężu? Widząc, że idziesz piechotą jak pies nędzny, co wlecze łapy za sobą, możnaby cię poczytać raczej za hultaja bezrządnego, niż za samorządcę. — Zamilcz, Tereso — odparł Sanczo Pansa — stul gębę miła żono, nie na każdym haku połcie słoniny wiszą. Pójdź do domu, a opowiem ci nowin co niemiara. Przywożę pieniądze, co jest rzeczą główną, zdobyłem je własnym przemysłem, nie czyniąc krzywdy nikomu. — Ach, przywiozłeś pieniądze, mój drogi mężu — zawołała Teresa — niech będą, jakie chcą, tu czy tam zarobione, nie pierwszy ten zwyczaj w sprawy świata wnosisz.
Sanczyka, obejmując ojca, zapytała czy przywiózł jej jakiś gościniec, tak go bowiem wyglądała, jak ziemia dżżu w lecie. Poczem dziewczyna uczepiła się ręką za skórzany pas rodzica, drugą ciągnąc osła za powróz, Teresa zaś wzięła męża pod ramię i tak ruszyli do swego domu, pozostawiając Don Kichota pod opieką siostrzenicy i ochmistrzyni, w towarzystwie plebana i balwierza.
Don Kichot, nie mieszkając, wziął bakałarza i księdza na stronę, poczem opowiedział im pokrótce o swojej porażce i obowiązku nie ruszania się ze wsi przez rok cały, przyrzeczeniu, które chciał dopełnić rzetelnie, ni na jotę go nie zmieniając, jak przystało zresztą na rycerza błędnego, skrupulatnego przestrzegacza prawideł i praw rycerstwa błędnego.
Przydał, iż ułożył sobie stać się pasterzem, na ten rok swojej pokuty, aby wśród samotności pól mieć rozrywkę i dawać folgę miłosnym myślom, które nie naszczerbiałyby w niczem niewinności pasterskiego żywota. W końcu obrócił się do nich z prośbą, aby, jeśli nie mają co lepszego do czynienia i jeśli ważkie zatrudnienia nie staną im na wstręcie, zechcieli mu dotrzymać uczestnictwa.
Umyślił zakupić stado owiec, dostatecznie wielkie na to, aby mogli zwać się pasterzami, poczem uwiadomił ich, że rzecz główna dopełniona została, bowiem wynalazł już dla nich imiona stosowne i doskonale przyzwoite. Pleban zapytał się go, jakie to mają być miana? Odpowiedział, że sam się będzie nazywał pasterzem Kichotino, bakałarz, pasterzem Karraskinem, ksiądz pleban pasterzem Plebanino, zaś Sanczo Pansa pasterzem Pansotino.
Dwaj przyjaciele zadziwili się niepomiernie, widząc nowy rodzaj szaleństwa Don Kichota, aliści obawiając się, aby się im poraz trzeci nie wymknął, ruszając na swe rycerskie wyprawy, udali, że przystają na jego ułożenie, zwłaszcza iż żywili nadzieję, że przez ten rok do uzdrowienia zupełnego przyjdzie. Chętnie zatem oświadczyli się być jego wspołecznikami, twierdząc, iż jest to ułożenie najrozsądniejsze w świecie. — Trzeba przydać jeszcze — rzekł Samson Karrasco, — że ja, będąc jednym z wybornych wierszopisów, znanym na całym świecie, będę składał codzień wiersze pasterskie i bohatyrskie, jakie mi imaginacja nasunie, abyśmy, błądząc w tych miejscach bezludnych, przyjemnie czas spędzać mogli. Rzecz główna w tem, mili przyjaciele, aby każdy wybrał sobie imię pasterki ulubionej, którą będzie w swoich pieśniach wysławiał. Nie pozostawimy jednego drzewa, choćby o korze najtwardszej, na któremby nie zostały wyryte imiona naszych pasterek. Będziemy naśladowali w tem starodawny obyczaj pasterzy zakochanych.
— Hej, to będzie arcywybornie — zawołał Don Kichot — co się do mnie należy, to nie mam potrzeby zmyślać sobie imienia jakiejś pasterki, gdyż mam pod ręką nieporównaną Dulcyneę z Toboso, zaszczyt tych krajów, ozdobę łąk i pól, dumę piękności, kwiecie wdzięku i rozumu, słowem, istotę tak doskonałą, że żadna zachwała, choćby w największych przesadniach, nie wzniesie się na stopień jej zasługi.
— Prawda to najszczersza — rzekł pleban — my jednak musimy się obejrzeć za wdzięcznemi pastereczkami, któreby nam do gustu przypaść mogły. — Gdyby ich tu brakowało — przydał bakałarz — nadamy im imiona w księgach pomieszczone, od których roi się na świecie: jak Philis, Amaryllis, Djana, Florida, Galatea, Belisa. Ponieważ tani to towar, możemy coś zdatnego, do upodobania, sobie wybrać. Jeśli moja dama, lub lepiej rzekłszy, pasterka będzie się zwala trafunkiem Anna, będę ją sławił pod imieniem Anardy, jeżeli Franciszka, na ten przykład, pod imieniem Francyny, jeżeli Łucja pod imieniem Łucindy i tak dalej. Tym kształtem wszystko na wybór pójdzie! Jeżeli Sanczo Pansa wejdzie do naszego społeczeństwa, będzie mógł wysławić swoją żonę Teresę, jako Teresinę.
Don Kichot uśmiechnął się. Pleban, pochwaliwszy raz jeszcze znakomity i piękny zamysł Don Kichota, ofiarował się towarzyszyć mu, poświęcając na to czas, wolny od zajęć. Poczem dwaj przyjaciele pożegnali się z naszym rycerzem, prosząc uporczywie, aby zdrowie ochraniał i wszelkie starania do tego przykładał. Traf zdarzył, że gospodyni i siostrzenica wysłuchały całego dyskursu. Gdy Don Kichot sam pozostał, weszły do izby jego. — Cóż to się znaczy — mój wuju? — zapytała siostrzenica. — Gdyśmy rozumiały, że Wasza Miłość powracasz do domu, aby życie spokojne prowadzić, widzimy, że się chcesz uwikłać w jakieś nowe historję i stać się błędnym pasterzem, który przybywa, pasterzem, który odchodzi. Wierzajcie mi: słoma jęczmienna zbyt już jest twarda, aby z niej fujarki wyrabiać.
Gospodyni przydała: — Właśnie też WPan sposobny jesteś, całe dni i południa latem, a zimą noce w polu spędzać, słuchając wilków wycia. Nie, nie, dobre to jest dla chłopów prostych, krzepkich, wytrzymałych, nawykłych do tego od pieluchów. Lepiej już być rycerzem błędnym, niźli pasterzem. Posłuchaj WPan mojej rady, daję ją na trzeźwo i na czczo, z eksperjencją mych lat pięćdziesięciu, pozostańcie w domu, miejcie staranie o swoje dobro, spowiadajcie się co tydzień, wspomagajcie ludzi biednych, a jeżeli to się Wam na złe obróci, ja to zło na duszę moją biorę.

— Dobrze, dobrze, moje przyjaciółki — odparł Don Kichot. — Sam wiem, co mam czynić. Zaprowadźcie mnie do łoża, bom słaby i bądźcie upewnione, że, czy rycerzem, czy pasterzem ostanę, nie zapomnę o was. Nic wam nie będzie brakować, jak się same o tem przekonacie. Zatem obie kobiety, siostrzenica i ochmistrzyni, położyły go do łóżka, dały mu zjeść i wszelkie wygody mu czyniły.

KAPITULUM LXXIV
O TEM, JAK DON KICHOT ZACHORZAŁ I JAK, SPISAWSZY TESTAMENT, ZSZEDŁ Z TEGO ŚWIATA

Jakoże rzeczy ludzkie nie będąc wieczne, ciągle od swego początku ku schyłkowi swemu zmierzają, co się zwłaszcza żywota ludzkiego tyczy i jakoże Don Kichot nie miał na to od niebios przywileju, aby zawsze w tym samym stanie i biegu spraw swoich pozostawać, przeto i koniec przyszedł nań, gdy się najmniej tego był spodziewał. Trudno odgadnąć, czy śmierć nastąpiła na skutek melankolji, jaką przyczyniło mu wspomnienie poniesionej klęski, czyli też na skutek wyroku niebios, które tak rozrządziły, dość, że napadła go gorączka, która go przez sześć dni w łożu trzymała. W ciągu tego czasu pleban, bakałarz i balwierz — przyjaciele jego — często go odwiedzali, co się zaś Sanczo Pansy tyczy, to nie opuszczał ani na chwilę wezgłowia swego pana. Mniemając, iż strapienie wielkie, stąd płynące, że został zwyciężony i że nie może ujrzeć spełnienia pragnień swoich, dotyczących odczarowania Dulcynei, tę niemoc na niego sprowadziło, starali się pocieszyć go, tym lub innym kształtem. Bakałarz prosił go, by nie upadał na duchu i by z łoża się dźwignął, aby zacząć owe pasterskie ćwiczenia; ułożył był już bowiem eklogę, która nie ustępuje tym, które z pod pióra Sannazzara wyszły. Prócz tego z własnych pieniędzy zakupił już dwa piękne psy, aby trzody strzegły. Jeden z nich zowie się Barcino, drugi — Butron; sprzedane zaś zostały przez pasterzy z Quintanar. Jednakoż Don Kichot, mimo to, trwał nadal w swych smutkach ponurzony. Przyjaciele jego sprowadzili medyka, który nie był zbyt ukontentowany pulsem, gdy go był pomacał. Dlatego też poradził mu, aby, na wszelki przypadek, pomyślał o zbawieniu duszy, bowiem ciało wielkiemu już niebezpieczeństwu podlega.
Don Kichot wysłuchał spokojnie tych słów, czego nie lza powiedzieć o siostrzenicy, gospodyni i giermku, którzy zaczęli płakać tak rzewliwie, jakby go już na marach widzieli. Zdaniem medyka było, że te melankolje i troski duszne do grobu go wpędzą. Don Kichot poprosił, aby go samego pozostawili, bowiem chciał się przespać nieco, (idy tak uczyniono, zasnął i, jak powiadają, spał sześć godzin, tak iż ochmistrzyni i siostrzenica sądziły już, że we śnie ducha wyzionął. Nasz rycerz ocknął się jednak, po upływie tego czasu, zaś, ocknąwszy się, te słowa donośnym głosem wypowiedział:
„Niech będzie błogosławiony Bóg wszechpotężny, który mi tyle dobra wyświadczył. Zaprawdę, miłosierdzie Jego jest bez granic, nie skracają go bowiem, ani mu nie przeszkadzają ludzkie grzechy“.
Siostrzenica, wysłuchawszy uważnie słów swego wuja, do tej myśli przyszła, że są one najrozumniejsze z tych wszystkich, co je był w chorobie swej wypowiedział, przeto też zapytała: — Co mówicie, panie wuju? Zali coś nowego zaszło? I o jakiem to miłosierdziu, o jakich grzechach ludzkich rozprawiacie?
— Moja siostrzenico — odparł Don Kichot — myślę o miłosierdziu, które Bóg mi w tej chwili okazał, bez tego, aby moje grzechy jakąś przeszkodę stanowić miały. Mam w tej chwili rozeznanie jasne i swobodne, którego nie zaciemniają już grube chmury niewiedzy, jakie sprowadziła na mnie ciągła lektura obrzydłych i wzgardy godnych ksiąg rycerstwa błędnego.
Uznaję je za dziwaczne i oszukaństw pełne. Żałuję jeno, że to rozeznanie przyszło tak późno, tak iż nie mam już czasu, aby błąd odrobić, czytaniem innych ksiąg, które są światłem dla ducha. Czuję się bliski śmierci, moja siostrzenico, i pragnąłbym umrzeć tak, aby ta śmierć dała do zrozumienia, iż życie moje nie było złe do tyla, aby mi nazwa szaleńca pozostać miała. Chocia bowiem byłem w życiu szaleńcem, przecie prawdy tej przez śmierć moją potwierdzać nie chcę. Dlatego też droga przyjaciółko, zawołaj plebana, bakałarza Samsona Karrasca i balwierza Mikołaja, chcę się bowiem wyspowiadać i testament spisać. Siostrzenica mogła sobie zaoszczędzić tego zachodu, gdyż wszyscy trzej weszli właśnie do komnaty. Don Kichot, ujrzawszy ich, rzekł: — Powinszujcie mi, przyjaciele, gdyż oto z Don Kichota z Manczy przedzierzgnąłem się w Alonsa Quixano, któremu zacne życie kiedyś przydomek Dobrego nadało. Jestem nieprzyjacielem Amadisa z Galji i nieskończonej chmary potomków jego. Nienawidzę teraz wszystkich świeckich historyj rycerstwa błędnego. Zważam dobrze szaleństwo moje i niebezpieczeństwo, w jakie wtrąciła mnie ich lektura. Dzisiaj, dzięki łasce boskiej, przyszedłszy znów do rozumu, brzydzę się niemi. Trzej przyjaciele usłyszawszy, że tym kształtem prawi, jęli mniemać, że jakieś nowe go szaleństwo napadło. — Panie Don Kichocie — rzekł Samson — teraz właśnie, gdy przyszło uwiadomienie o odczarowaniu pani Dulcynei, Wasza Miłość z takiemi słowy na harc wyjeżdża? Teraz, gdy mamy zamiar stać się pasterzami, aby śpiewając, wieść książęce życie, Wy pragniecie stać się pustelnikiem? Zmilczcie, zmilczcie, proszę Was, powracajcie do zdrowych zmysłów i pozostawmy już te bajędy. — Te, w których dotąd tkwiłem — odparł Don Kichot — a które były mą szkodą i śmiercią, teraz, przy pomocy niebios, na dobro moje się obrócą. Czuję, WPanowie, że śmierć szybko się zbliża, dajmy przeto pokój tym żartom — przywołajcie mi księdza, abym się mógł wyspowiadać, oraz notarjusza, abym testament spisał, na takim bowiem stając krańcu, człek nie powinien drwić sobie ze zbawienia duszy. Dlatego też, gdy ksiądz pleban spowiadać mnie będzie, niechaj ktoś po notarjusza się uda.
Wszyscy przytomni spojrzeli na siebie, zadziwieni racjami Don Kichota, aczkolwiek jeszcze w nie uwierzyć nie byli w stanie.
Jednakoż najlepszą dla nich oznaką, iż już do śmierci się zbliża, było, że tak łatwo i szybko z szaleńca stał się człekiem rozumnym; do racyj, o których już namienialiśmy, przydał jeszcze tyle słów pięknych, chrześcijańskich i tak dobrze wyrażonych, iż zapewne to mieli, że Don Kichot do pełnego używania rozumu przyszedł.
Pleban kazał wszystkim komnatę opuścić, i pozostawszy sam z Don Kichotem, wyspowiadał go. Bakałarz Karrasco udał się na poszukiwanie notarjusza, który wkrótce, w towarzystwie Karrasca i Sanczo Pansy, wszedł do izby. Poczciwy giermek, dowiedziawszy się od bakałarza o złym stanie zdrowia swego pana i obaczywszy, że gospodyni i siostrzenica we łzach toną, począł się okładać kułakami i płakać rzewliwie.
Gdy się spowiedź skończyła, pleban wyszedł z komnaty Don Kichota i rzekł te słowa:
„W samej rzeczy już jest umrzeć gotów i w samej rzeczy Alonso Quixano, zwany Dobrym, do rozumu przyszedł. Chodźmy do niego, aby ostatnią swoją wolę spisał“. Słowa te otwarty stawidło płaczu w oczach gospodyni, siostrzenicy i Sanczo Pansy, tak iż stały się one prawdziwą fontanną łez. Wszyscy oni wydobyli z wnętrzności swoich tysiąc głębokich westchnień, gdyż, jakośmy już o tem namieniali, Don Kichot, zarówno gdy zwał się jeszcze poprostu Alonsem Quixano, jak i potem, gdy się stał Don Kichotem z Manczy, odznaczał się zawsze przyrodzeniem miłem i pełnem słodyczy. Dla tej racji miłowali go nie tylko domownicy, lecz i wszyscy, co go znali.
Notarjusz wszedł do komnaty, wraz ze wszystkimi zebranymi w domu i gdy Don Kichot polecił już był swoją duszę Bogu, ze wszystkiemi chrześcijańskiemi ceremonjami k‘temu przynależnemi i gdy przyszło do zapisu, rzekł w te słowa:
Item, co się tyczy dukatów, które Sanczo Pansa, będący moim giermkiem, za czasów mego szaleństwa, miał w swem posiadaniu, to, jakoże są między nami rozchody i przychody do obrachunku, postanawiam, aby z nich sprawy nie zdawał, przeciwnie jeżeli coś pozostanie, niechaj mu zapłacą, mało jest bowiem rzeczy, które doń przynależą, i niech mu to na dobro służy.
„A jakoże, będąc szalony, stałem się powodem tych rządów, które mu na wyspie dano, pragnąłbym teraz, gdy do używania rozumu przyszedłem, podarować mu całe królestwo, bowiem szczerość jego i wierność, jaką w służbie dla mnie okazał, zasługuje na to“. Poczem, zwracając się do Sanczy, rzekł: „Wybacz mi, drogi przyjacielu, że dałem ci k‘temu pobudkę, abyś za szaleńca uchodził, tak jak i ja, wprowadzając się w błąd, w który sam popadłem, wierząc, że byli i że są na świecie rycerze błędni“.
— Ach, WPanie — rzekł wówczas z płaczem Sanczo — miast umierać, posłuchaj raczej mojej rady. Owóż radzę wam żyć jeszcze lat wiele. Największe szaleństwo, jakie człowiek na tym świecie popełnić może, to, ni mniej, ni więcej, tylko umrzeć, bez tego, aby go ktoś życia pozbawił, lub rękami swemi śmierć mu zadał — umrzeć z melankolji. Proszę Was, raz jeszcze, nie oddawajcie się gnuśności, jeno podnieście się z łoża i ruszajmy w pole, przebrani za pasterzy, jakeśmy to już ustanowili. Być może natkniemy się za jakimś krzakiem na panią Dulcyneę odczarowaną, tak iż już niczego pragnąć nie będzie trzeba.
Jeśli zgryzota z odniesionej porażki ma być śmierci Waszej przyczyną, zrzućcie winę na mnie, utrzymując wszędzie, iż zostaliście zwyciężeni dlatego, że źle osiodłałem Rossynanta. Tembardziej, że Wasza Miłość czytał przecież w księgach rycerskich, iż jest to rzeczą zwykłą i pospolitą, że jeden rycerz drugiego kopją z siodła wysadza i że ten, co dzisiaj został zwyciężony, jutro może już być zwycięzcą.
— To prawda — dodał bakałarz Samson — i nasz poczciwy Sanczo ma słuszną rację w tej materji.
— WPanowie — rzekł Don Kichot — nie pospieszajmy tak rączo, bowiem w gniazdach z roku zeszłego, w tym roku piskląt już zabraknie. Byłem szaleńcem, teraz zaś do rozumu przyszedłem, byłem ogniś Don Kichotem z Manczy, teraz zaś jestem, jako już rzekłem, Alonsem Quixano, zwanym Dobrym. Niechaj ma skrucha i prawda, którą wam oznajmiłem, wróci mi tę cześć waszą, jakąście kiedyś dla mnie żywili i niechaj pan notarjusz dalej pospiesza.
Item, całej mojej majętności dziedziczką naznaczam tu przytomną siostrzenicę moją, Antonję Quixanę, za wykluczeniem legatów, com je poczynił; nadewszystko zapłacić należy gospodyni za jej zasługi, zaś do zasług tych przydać dwadzieścia dukatów na przyodziewek. Jako wykonawców mej ostatniej woli naznaczam plebana i bakałarza, Samsona Karrasco, tutaj przytomnych.
Item, jest moją wolą, aby, jeśli siostrzenica moja, Antonja Quixana za mąż pójść zapragnię — wyszła za człeka, o którym jest pewne uwiadomienie, że nic nie wie w materji księg rycerstwa błędnego i ze nigdy o tych księgach nie słyszał. Gdyby zaś o nich wiedział i gdyby mimo to, siostrzenica moja trwała w zamyśle poślubienia go, winna stracić wszystko, co jej pozostawiam w spadku, który mej ostatniej woli wykonawcy będą mogli przeznaczyć, według swego upodobania na dzieła miłosierdzia.
Item, proszę panów wykonawców, aby, jeśli przez traf szczęśliwy, poznają autora, o którym powiadają, że ułożył księgę, co się uwija po świecie, pod nazwą Wtóra część przewag Don Kichota z Manczy — poprosili go w mojem imieniu, w najbardziej dworny sposób, o przebaczenie za to, iż nie myśląc o tem wcale, dałem mu pobudkę do napisania tak wielu głupstw, opuszczam bowiem ten świat z dręczącym skrupułem, iż właśnie tak się stało.
Skończywszy tę mowę, zamknął testament i tak, jakby omdlenie nań naszło, wyciągnął się jak długi na swem łożu. Wszyscy przytomni, wielce poruszeni, rzucili mu się na ratunek. W ciągu trzech dni, które mu jeszcze do życia pozostały, mdlał, co chwila. Cały dom pełen był zamieszania, co nie przeszkadzało wszakżz jeść siostrzenicy, popijać gospodyni i cieszyć się Sanczo Pansie, bowiem myśl o przyszłem dziedzictwie osłabia w duszy spadkobiercy ów ból i wspomnienie, jakie się odczuwać zwykło po śmierci testatora.
Wreszcie nadszedł ostatni dzień Don Kichota, w którym przyjął Sakramenty Święte i przeklął dla wielu słusznych racyj księgi rycerskie. Notarjusz, przy jego śmierci przytomny, rzekł później, że nigdy w żadnej księdze rycerskiej tego nie znalazł, aby rycerz błędny umierał w swem łożu, równie pokornie i w równie chrześcijański sposób, co Don Kichot.
Oddał swoją duszę Bogu, czyli zmarł, pośród jęków i wyrzekań wszystkich przytomnych. Pleban, zważywszy tę śmierć, zażądał od notarjusza zaświadczenia na piśmie, że Alonso Quixano, przezwany Dobrym, którego pospolicie zwano Don Kichotem z Manczy, przeszedł z tego do tamego świata, umarłszy śmiercią przyrodzoną. Pleban rzekł, iż potrzeba mu tego świadectwa, aby innym autorom, prócz Cyd Hameta Benengeli, odjąć okazję do powołania go do życia z powrotem i napisania dziwacznych historyj o jego uczynkach i przewagach.
Taki był koniec przedziwnego hidalga z Manczy. Cyd Hamet nie chciał zdradzić miejsca jego urodzenia, tak, aby wszystkie mieściny Manczy sprzeczały się z sobą o zaszczyt wydania go na świat, na wzór owych siedmiu grodów greckich, co o Homera spór wiodły. Nie zostały tu pomieszczone skargi Sanczy, gospodyni i siostrzenicy, ani nowe epitafia na grobowcu wyryte. Poprzestać należy na tem, co je Samson Karrasco ułożył:

Sławny hidalgo tu spoczywa,
Rycerz tak dzielny, że ta dzielność,
Dając mu w życiu nieśmiertelność
Z pod władzy śmierci wyszła żywa

Światu igrzyska sprawiał krwawe,
Postrach i grozę siejąc wszędzie,
Niechaj to wieczną da mu sławę,
Że żyjąc z szaleństw swych obłędzie,
Przed śmiercią zdał z mądrości sprawę.

Mądry i roztropny Cyd Benengeli, obracając się do swego pióra, takie słowa wypowiada: „Pozostaniesz tutaj moje małe pióro, źle, czy dobrze wyostrzone, aby na nici miedzianej zawisnąć na półce, gdzie się rożny umieszcza. Pozostaniesz tam przez długie wieki, jeśli zuchwali i złośliwi dziejopise nie zdejmą cię, aby cię splugawić. Jednakoż zanim się ciebie dotkną, oznajmij im najlepiej, jak tylko będziesz mogło, to przestrzeżenie

Precz wiarołomcy, oczajdusze!
Niech nikt się dotknąć mnie nie waży,
Gdyż przedsięwzięcie to jedynie
Dla mnie zostało zachowane!

„Don Kichot narodził się tylko dla mnie, ja zaś dla niego. On umiał działać, ja zaś pisać. Ja i on jesteśmy jedną istotą, na złość owemu kłamliwemu dziejopisowi z Tordesillas, który ośmielił się opisać swojem strusiem, źle ostruganem, piórem przewagi i znakomite orężne czyny mego dzielnego rycerza. Brzemię to było zbyt ciężkie dla jego ramion, zaś jego umysł i rozeznanie zbyt zimne na takie przedsięwzięcie. Jeżeli trafunkiem go poznasz, przestrzeż go, aby pozostawił w grobowcu znużone i przegniłe kości Don Kichota, gdyż byłoby to zbytniem okrucieństwem, gdyby przeciw wszelkim śmierci ustanowieniom, zapragnął go znów ujrzyć w Starej Kastylji, gdzie spoczywa w swoim grobowcu, wyciągnięty na całą długość swej postaci i niezdatny już do trzeciego w świat wyruszenia.
Aby śmiać się i drwić z tych wielu szaleństw, co je błędni rycerze popełnili, wystarczą dwa jego w świat wyruszenia, które takie ukontentowanie i zachwalenie znalazły wśród narodów i nacyj, tak we wszystkich Hiszpaniach, jak i królestwach cudzoziemskich. Uczynisz zatem, co dobry chrześcijanin uczynić jest obligowany, udzielając dobrej rady temu, kto mu źle życzy. Co się mnie należy, pozostanę ukontentowany tem, że pierwszy cieszyć się mogłem w pełni owocem tych pism, zgodnie z mojem życzeniem, bowiem nie pragnąłem nigdy nic ponadto, jak starać się obrzydzić ludziom dziwaczne i nieprawdziwe księgi rycerstwa błędnego, które, dzięki mej prawdziwej historji o Don Kichocie, już się chwiać zaczynają. Ani chybi, że bajędy te wkrótce upadłszy, już się nie podniosą. Vale“.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ DON KICHOTA Z MANCZY



NA MARGINESIE PRZEKŁADU


...To tak!... Więc stajesz mi znów przęd oczyma,
Jak ongi, rdzawą, osłonięty zbroją
I smutek budzisz, co się wężem zżyma
Bo i ja miałem Dulcyneę moją!
To tak!, a śmiechu niema w tem, oj niema
Dla widzów chyba i dla czytelników
Lecz dla nas? — mówię dla nas, co obiema
Rękami nikłych walczym rozbójników
Oswobadzając księżniczkę zaklętą,
Ból, spieka, gorycz i marsz drogą krętą.

A śmiech? — to potem w dziejach — to potomni
Niech się uśmieją, że my tacy mali...

Przez jakich ścieżek bo chodziłem krocie
Z ogromną dzidą, co gałęzie kruszy
Ty jeden wielki znasz to Don Kichocie,
Jednego ciebie to wspomnienie wzruszy
Gdyż gawiedź śmiać się będzie bladolica
Nie warta ostróg z La Manczy szlachcica.

K. C. Norwid

Żaden naród nie może żyć bez legendy i sławy — zaś naród hiszpański poznał w swej przeszłości wszelkie tej sławy rodzaje, unieśmiertelniając swego typowego bohatera, ducha swej rasy, w dziele Cervantesa. Ulisses Homera jest Grekiem, hiszpańskim Ulissesem jest Don Kichot. Gdybyśmy poza Hiszpanją szukali Ulissesa nowoczesnego, znaleźlibyśmy go u narodów anglo-saskich w Robinzonie Cruzoe; włoskim Ulissesem — teologiem jest sam Dante w swej „Boskiej Komedji“, niemieckim, Ulisses — filozof, doktór Faust.
„Niema czytelnika — mówi Baret — któryby w czynach i słowach Don Kichota i jego giermka nie odnalazł wizerunku własnego życia, podlegającego dwóm ogólnym czynnikom: wyobraźni, która wyolbrzymia przedmioty, upiększa je i barwi w pryzmacie złudzeń i zdrowym zmysłom, które sprowadzają wszystko do zwykłych granic, ukazując nam zimną i nieubłaganą rzeczywistość“.
Z tego punktu widzenia komentowany, będzie dla nas „Don Kichot“ nie tylko przestarzałą krytyką przestarzałych ksiąg rycerskich, lecz i odtworzeniem wieczystej walki idealizmu z realizmem. Jako taki należy do wszystkich czasów i wszystkich narodów. Jego dusza, uwolniona z powieściowych obsłonek, pełna jest tego komicznego heroizmu rasy wszechludzkiej, który płomieniem wiary przepala grudę jałowej rzeczywistości, podrywa ku górze myśli spasionych giermków, a z dziewki od krów czyni drugą Beatryczę. Don Kichot widział olbrzymów tam, gdzie były tylko wiatraki. Ponieważ jednak z widzenia tego wypłynęło pragnienie czynu i bohaterstwo — to znak, że Sanczo patrzył źle, zaś Don Kichot dobrze.
Giordano Bruno „dormitantium animorum excubitor“, pisze, że miłość heroiczna jest własnością natur wyższych, zwanych „insani“, nie dlatego, że nie wiedzą („non sanno“) lecz, że „nad-wiedzą“ („sopra sanno“) Budzicielem dusz był „insano“ — Don Kichot. Nie walczył dla Yseult, która jest symbolem „wiecznego ciała“, nie dla Beatryczy, „symbolu teologji“, nie dla Heleny, będącej wcieleniem kultury, ani dla Małgorzaty — wcielenia ludu. Wchodził w szranki rycerskie dla Dulcynei. W tem słowie jest wszystko: chimera i pragnienie sławy, głód nieśmiertelności i heroizm rasy.
Pozostawiając poza nawiasem naszych zainteresowań to, co ongiś było aktualne, jako krytyka zanikającego rodzaju literackiego, znajdziemy jeszcze w Cervantesie pierwiastki nieśmiertelne: kichotyzm, jako syntezę rasy, jako etykę i estetykę, jako religję i naukę o złudzeniu życiodajnem.
Dlatego też z tysiąca stron podchodząc do arcydzieła Cervantesa, nie możemy się oprzeć wrażeniu, że pozostała jeszcze strona tysiączna i pierwsza.
Głębokie prawo, że „cierpienie jest ojcem poezji, a jej matką litość“ — stosuje się przedewszystkiem do genjusza rasy hiszpańskiej, któremu było sądzone tworzyć największe arcydzieła w więzieniach, w królestwach udręki i głodu, na kamienistych drogach życia. Mroczna cela więzienia w Toledo zmieniła się na przytułek Muz, gdy San Juan de la Cruz okazał, „że język hiszpański jest językiem aniołów“. W więzieniu także, którego bramy otwarła kalumnja i zawiść, powstały książki Fray Luis de León. A epopeja nowoczesnego świata „El Ingenioso Hidalgo Don Quijote de la Mancha“, zrodziła się w celi więzienia w Sewilli, „zamieszkałem przez wszelkie niewygody i przykre hałasy“. Spadkobierca wszystkich nieszczęść i rozczarowań Cervantesa, stał się Don Kichot inkarnacją ideału w walce z gorzką rzeczywistością życia. Jako szaleniec, którym owładła chęć poprawienia świata, jako rozbitek, powalony na ziemię przez los, odzwierciedla smutnego ducha swego twórcy, który zwyciężony zwyciężył, zachowując w niezgorzkniałem sercu słoneczny uśmiech, opromieniający dzieje Don Kichota, pisane poto, „aby melancholik się uśmiechał, by człowiek wesoły stawał się jeszcze weselszy, by prosty na duchu się nie frasował, a mądry rozkoszował się inwencją“.
W trzecim rozdziale drugiej części „Don Kichota“, bakałarz Samson Karrasco utrzymuje, że ukazało się dwanaście tysięcy tomów, zawierających historję Don Kichota. „Nic dziwnego skoro dzieci te książki oglądają, niedorostki czytają, dorośli lubują się w nich, a starcy się niemi zachwycają“. Książka ta jest tak powszechnie znana — mówi dalej bakałarz, że gdy ktokolwiek gdziekolwiek chudą szkapę zobaczy, zaraz rzecze: „Tam Rossynant pędzi“.
Sława i popularność „Don Kichota“ od czasów bakałarza Karrasco zarówno w Hiszpanji, jak i poza Hiszpanją tak się wzmogła, że dziś dzieło Cervantesa stanęło obok Homera, w rzędzie najwspanialszych dzieł ludzkości. Fakt w historjach wszystkich literatur świata niezwykły! Dzieło, którego zadaniem jest krytyka już zanikłego rodzaju literackiego, dzieło, mające tylko dwóch bohaterów: romantycznego głupca i gminnego prostaka, stało się z książki okolicznościowej, książką nieśmiertelną, należącą już dziś nietylko do Hiszpanji, jako jej „biblja narodowa“, lecz do wszystkich narodów, książką, przemawiającą zarówno do wyobraźni, jak do rozumu i uczucia czytelników.
Ten, który będzie w niej szukał fabuły, znajdzie jaknajszerszą skalę od dziwacznych snów chorej imaginacji poczynając, na trywialnych zdarzeniach życia codziennego kończąc. Tłem awantur i przygód będą cudowne opisy przyrody i galerje świetnie zaobserwowanych typów. Lekcje moralności, polityki, literatury i filozofji można pobierać na każdej prawie stronie, można także śmiać się lub płakać, zależnie od gustu tego, który czyta.
Zewnętrzne dzieje tej nieśmiertelnej książki przedstawiają się w następujący sposób. Pierwsza część „Don Kichota“, napisana prawdopodobnie między 1597 a 1604 rokiem, została ogłoszona drukiem w 1605 roku w Madrycie. Strona tytułowa brzmi: El Ingenioso Hidalgo Don Quixote de la Mancha. Compuesto por Miguel de Cervantes Saauedra. Dirigido al Daąue De Beiar, Marąues de Gibraleon, Conde de Banalcazar y Banares, Vizconde de la puebla de Alcocer, Senor de las villas de Capilla, Curiel y Burguillos. Ano 1605. Con priuilegio de Castilla, Aragon y Portugal. En Madrid, por Juan de la Cuesta.
Dzieło Cervantesa, powitane obojętnie przez literatów, zdobyło sobie odrazu ogromną popularność, tak iż nie były przesadą słowa, wygłoszone przez bakałarza Sansona Cerrasco w części drugiej (Kap. III) ...,,w tej chwili, kiedy to mówię, pewnie już odbito więcej niż dwanaście tysięcy tomów tej księgi. Biorę za świadka Portugalję, Barcelonę i Walencję, gdzie ją drukowano. Chodzą słuchy, że zaczęto ją drukować także w Anvers. Mniemam, że niedługo nie będzie nacji, któraby jej nie znała“. Sukces „Don Kichota“ był tak nagły i świetny, że od czasów „Rolanda Szalonego“ i „Jerozolimy Wyzwolonej“ niczego podobnego w Europie nie widziano. W końcu XVIII w. powstała legenda, że publiczność przyjęła jakoby chłodno „Don Kichota“, którego nie zrozumiała. Sam Cervantes miał napisać broszurę „Buscapié“, będącą objaśnieniem romansu. Dzisiaj jednak wiadomo już, że „Buscapié“ nie jest dziełem autentycznem i że bohaterzy „Don Kichota“ byli popularni przed opublikowaniem książki.
W sierpniu 1604 roku przybył Cervantes do Valladolid, z rękopisem pierwszej części „Don Kichota“, aby szukać wydawcy. Nie znalazłszy go w Valladolid, udał się do Madrytu i tam zetknął się z księgarzem Francisco de Robles. Przywilej drukarski, otrzymany w tym roku od króla, brzmi: Por quanto por parte de Vos, Miguel de Cervantes, nos fue fecha relación, que habiades compuesto un libro intitulado: El Ingenioso Hidalgo de la Mancha el qual os habia costado mucho trabajo, y era muy util y provechoso, nos pedistes y suplicastes os mandasemos dar licentia y faculdad para Ze poder imprimir y privilegio por el tiempo que fuesemes servidos, ó como la nuestra merced fuese. Lo qual visto por los de nuestro consejo, por ąuanto en el dicho libro se hicieron las diligencias que la premdtica ultimamente por Nos fecha soibre la impresion de los libros dispone, fue acordado que debiamos mandar dar esta nuestra cedula para Vos en la dicha razón y Nos tuvimoslo por bien. Por lo qual por os hacer bien y merced os damos licentia y faculdad para que Vos ó la persona que Vuestro poder hubiese y no otra alguna, podóis imprimir el dicho libro intitulado: „El Ingenioso Hidalgo de la Mancha“ que de suso se hace mención, en todos nuestros reinos de Castilla, por tiempo y espacio de diez anos. Zaledwie jednak książka, tym dziesięcioletnim przywilejem do Kastylji opatrzona, wyszła z druku, gdy ukazały się dwa nieprawne wydania w Portugalji, a w ślad za niemi inne w Walencji, Barcelonie i Antwerpji. Wydawca Robles, zaskoczony tem niezwykłem powodzeniem dzieła i zapałem, z jakim je kradziono, wystarał się o nowy przywilej dla Portugalji i Aragonu. Jesienią 1605 roku, po wyczerpaniu pierwszego legalnego wydania, Juan de Cuesta sporządził drugie. Na miejscu poprawionych błędów wydania pierwszego, pojawiły się nowe, jeszcze gorsze, nawet w tytule, gdzie nprz. duque de Bejar, zamiast Conde de Benalcazar, nazwany został Conde de Barcelona.[173] Autorzy nie mieli wówczas zwyczaju robić korekty swoich dzieł, zaś wydawcy zmieniali w tekście wszystko, co im się nie podobało lub czego nie rozumieli. W ciągu dwóch wieków utrzymywał się pogląd, że drugie wydanie jest wydaniem pierwszem. Służyło ono za typ wszystkich wydań późniejszych, a nawet stało się podstawą wydania Akademji Hiszpańskiej w 1780 roku, chociaż już w 1777 roku proboszcz angielski, Bowle, wiedział o istnieniu pierwszego wydania Roblesa. Na wydaniu Akademji oparli się: Juan Antonio Pellicer i Clemencin, autor podstawowego komentarza do „Don Kichota“. Juan Eugenio Hartzenbusch, poprawił błąd Akademji Hiszpańskiej w 1863 roku. Najlepsze jednak wydanie „Don Kichota“ ukazało się w roku 1898 staraniem Anglika, James‘a Fitzmaurice-Kelly, autora doskonałej „Historji literatury hiszpańskiej“. Od pojawienia się „Don Kichota“ do ustalenia poprawnego tekstu ubiegło zatem lat trzysta.
Cervantes, pisząc, dobiegł już do LVIII kapitulum drugiej części „Don Kichota“, gdy jesienią 1604 roku ukazała się w Tarragonie druga część fałszywego „Don Kichota“, złożona z trzydziestu sześciu rozdziałów i zatytułowana: „Druga część przedziwnego Hidalga Don Kichota z Manczy, zawierająca jego trzecie w świat wyruszenie“. Autorem jej był Alonso Fernandez de Avellaneda, urodzony w Toraesiilas. W ostatniem kapitulum pierwszej części mówi Cervantes, że: Se animara a sacar y buscar otras historias. Napisał sonety Akademików z Argomasilla con esperanza de la tercera salida i zapowiedział, że Don Kichot ma się udać do Saragossy. Skorzystał z tego Avellaneda, mniemając, że jest uprawniony do kontynuowania dziejów „Don Kichota“ tem bardziej, że Cervantes zakończył część pierwszą cytatą wiersza Ariosta: Forse altri cantara con miglior plettro, przez co jakoby miał ustąpić miejsca pisarzom zdolniejszym od siebie. Postępek Avellanedy w tej epoce nie należał do pierworodnych grzechów literatury. Księgi rycerskie: „Amadis z Galji“ lub „Palmerin z Oliwy“ cieszyły się niezliczonem potomstwem marnych naśladownictw. To samo można powiedzieć o różnych Esplandianach, Florisandach, Lisuartach i Belianisach. Dzieło Jorge de Montemayor: „Djana“, będące naśladownictwem „Arkadji“ Sannazzara, kontynuował „sans façon“ Alonso Perez, medyk z Salamanki, i Gaspar Gil Polo z Walencji, autor poematu „Diana Enamorada“. „Tragicomedia de Calixto y Malibea“, miała trzech kontynuatorów, „Łazik z Tormesu“ — jednego. Jeszcze za życia autora „Guzmana de Alfarache“ — Matea Aleman, Juan Marti pracował nad drugą częścią jego dzieła. Przykłady takie możnaby mnożyć w nieskończoność. Uniewinniają one poniekąd Avellanedę, któremu nie sposób zresztą odmówić talentu i zręczności. Menendez y Pelayo uważa, że fałszywy Don Kichot winien zajmować poczesne miejsce wśród drugorzędnych powieści hiszpańskich XVII w. (Una nueva conjectura sóbre el autor del „Quijote“ de Avellaneda. Barcelona 1905). Francuz Lavigne utrzymuje, że Sanczo Pansa Avellanedy jest oryginalniejszy od Sanczy Cervantesa, a nawet posuwa się aż do twierdzenia, że Avellaned — ou quel soit l‘ecrivain habile qui scest cache sous ce nom s’est montre digne continuateur de son propre livre. Prawda, jak się przekonałem, przeczytawszy niedawno „Don Kichota“ Avellanedy, i tu leży w pośrodku. Nie mają racji ani bezwzględni wielbiciele Cervantesa z romantykami niemieckimi na czele, potępiający Avellanedę, ani obrońcy jego, jak Le Sage i Germond de Lavigne.
Najtrafniej scharakteryzował fałszywego „Don Kichota“ Fitzmaurice-Kelly, nazywając tę książkę „dobrze pomyślaną, brutalną, cyniczną i zajmującą“. Książka Avellanedy nie jest zatem zbiorem głupstw, jak powszechnie sądzono, idąc bezkrytycznie za sądem Cervantesa. Podrabiacz „Don Kichota“ nie zrozumiał jednak zupełnie idei Cervantesa. Przemówiły doń jedynie awantury i przygody, których ojcem jest przypadek. Avellaneda przekształcił Don Kichota w śmiesznego, zarozumiałego warjata, zaś Sanczę w żarłoka i chama. Słusznie zatem nazwano jego dzieło Don Qujote bastardo.
Kwestja kim był Avellaneda (licencjat Fernandez Avellaneda — to pseudonim) nie daje spokoju erudytom i filologom. Pellicier, Gallardo i Femandez-Guerra wskazali na Fr. Luis de Aliaga, spowiednika Filipa III, późniejszego Wielkiego Inkwizytora, przezwanego powszechnie Sanczo Pansą. „Aliaga“ oznacza janowiec kolczasty. Przy wjeździe Don Kichota i Sanczy do Barcelony podłożono pod ogon Rossynantowi i osłu pęki kłującego janowca. Można zresztą na upartego wydobyć nazwisko Aliagi ze słów wstępu: El sabio Alisolan, historiador no menos moderno, que verdadero, dice que siendo explicados los moros Aga-renos de Aragón — coby się zgadzało z twierdzeniem Cervantesa, że autor ukrył swoje nazwisko w kilku pierwszych wierszach swego utworu. Poza tem Aliaga był Aragończykiem, Cervantes zaś przypuszczał, że plagjator pochodzi z Aragonu. (...el lenguaje es aragones, porque tal vez escribe sin articulos). W jaki sposób Cervantes mógł obrazić Aliagę? Może napadając na Lope de Vegę? Avellaneda w swojem dziele chwali się, że odebrał Cervantesowi zarobki, które mógł mieć, kontynuując swoje dzieło. Ale Aliaga był zbyt bogaty, aby na takie profity się łasić. Przyczyna nienawiści Aliagi do Cervantesa może być tylko jedna: rywalizacja. Aliaga odgrywał wielką rolę na dworze i cieszył się faworami księcia de Lerma, protektora Cervantesa. Hipoteza, że Avellanedą był Aliaga ma dla mnie najwięcej cech prawdopodobieństwa, mimo rozumowań Menendez y Pelayo, który w swym artykule, opublikowanym w 1897 roku na łamach „El Imparzial“ dowodzi, że autor fałszywego „Don Kichota“ nie zaliczał się do grona dostojników i znanych pisarzy.
Dla Amerigo Castro Avellanedą był Alonso Fernandez, dla Lavigne‘a-Bartolome Argensola, według Benjumea-Andrés Perez, autor „La Picara Justina“, według Adolfo de Castro-Juan Ruiz de Alarcon, według Blanco de los Rios — komedjopisarz, Tirso de Molina, według Pablo Groussac-Lujan de Sayavedra, kontynuator „Guzmana de Alfarache“, według Ramona Leóna Mainez-Lope de Vega.
Za tą ostatnią hipotezą przemawiałyby literackie porachunki Cervantesa z Lope de Vegą a i vice versa. W rozdziale XLVIII „Don Kichota“ pleban wyraża się bardzo ujemnie o modnych komedjach. Lope de Vega wziął zapewne do siebie słowa przedmowy do pierwszej części „Don Kichota“, wyszydzające erudycję klasyczną i zwyczaj popisywania się cytatami z autorów starożytnych. Mogła też ubość Lopego historja miłosna Ferdynanda i Doroty, wzorowana na dziejach jego miłości do Heleny Osorio. W każdym razie opinja publiczna zaraz po pojawieniu się fałszywego „Don Kichota“ — wskazywała na kogoś z wielbicieli Lope de Vegi, jako na autora, a nawet na samego Lopego.
Jeżeli nawet któregoś dnia odkryjemy kim był naprawdę Avellaneda, będziemy równie mądrzy jak przedtem. Spis nazwisk powiększy się jeszcze o jedno nazwisko, które, wbrew twierdzeniu Germond de Lavigne, do Panteonu nie przejdzie. Cała ta sprawa jest ważna o tyle, że plagjat Avellanedy zmusił Cervantesa do szybkiego ukończenia drugiej części „Don Kichota“. Pierwszą część pisał Cervantes przez lat siedem, oczywiście z przerwami, które wypełniała praca nad innemi dziełami. Tej metodzie pracy zawdzięczamy, że „Galatea“ nie została dokończona. Może również i „Don Kichot“ nie zostałby doprowadzony do końca, gdyby nie zranienie miłości własnej. Gdy się ukazał plagjat Avellanedy, Cervantes przygotowywał właśnie do druku swoje komedje. Niestety, wydawca powiedział mu, że jeśli można dużo oczekiwać od jego prozy, to natomiast jego wiersze są nic nie warte. Autor „Don Kichota“ musiał uznać ze smutkiem, że już przestał być modnym poetą i że publiczność chce słuchać tylko komedyj Lope de Vegi. Wściekłość na Avellanedę i upokorzenie, płynące z porażki, odniesionej na polu teatralnem, zwróciły go do usilnej pracy nad drugą częścią „Don Kichota“, która ukazała się już w 1615 roku. Przystępując do pisania części pierwszej, Cervantes miał początkowo zamiar poprzestać na krótkiej noweli, w rodzaju np. „Licenciado Vidriera“. W kapitulum IX mówi wyraźnie „że autor godzien jest pochwały, doprowadziwszy do szczęśliwego końca tę ucieszną historję“. Nowela miała się zatem skończyć w tem miejscu. Później w kapitulum VIII księgi drugiej Cervantes powtarza:...y asi, eon esta imaginación, no se desesperó de hallar el fin desta apacible historia. Jednakże ten koniec, o którym sądził, że jest tak bliski, odsuwał się i odsuwał ciągle, aż wreszcie powstało jeszcze czterdzieści cztery rozdziały części pierwszej i siedemdziesiąt pięć drugiej.
Cervantes pisał chaotycznie, bez planu całości w głowie. Słusznie zauważa Carreras, że na początku niema wcale mowy o Sanczo Pansie. Don Kichot trzyma w domu chłopaka, Maura, który konie kulbaczy i drwa rąbie siekierą. Sanczo ukazuje się dopiero w kapitulum VII. Żona Sanczy zwana jest różnemi imionami: Juana Gutierrez, Mari Gutierrez, Juana Pansa i Teresa Pansa. Dulcyneę przedstawia nam autor w sposób dość niezdecydowany. Don Kichot wyznaje, że nigdy nie widział nieporównanej Dulcynei, nie przypominając sobie widocznie, że w kapitulum XXV powiedział, iż ich miłość nie przeszła nigdy przez granicę szlachetnego spojrzenia, un honesto mirar. Nowela miała objąć początkowo tylko pierwsze w świat wyruszenie, t. j. przygodę z wiatrakami i przygodę z Baskijczykiem. Autorowi nie śniło się jeszcze przypisywać swojej historji Cydowi Hametowi Benegeli. Podział „Don Kichota“ na księgi nastąpił dopiero później, gdy temat rozrósł się ponad oczekiwania autora. Pierwsza księga zawiera osiem kapitulów, druga — siedem, trzecia — trzydzieści, czwarta — dwadzieścia pięć. Z tego sztucznego i nieproporcjonalnego podziału wnosić już można, ile trudu sprawiała Cervantesowi kompozycja części pierwszej.
Część druga jest bardziej zwarta i jednolita, napisana według planu, któremu już nie brużdżą nieprzewidziane zdarzenia i na chybił trafił wprowadzone opowieści. Jeśli brak jej akcji i dynamiki, to góruje natomiast nad częścią pierwszą rozwojem charakterów i pięknością języka. Szkoda, że Cervantes, wprowadzając w części drugiej postać Don Alvaro Tarfe z „Don Kichota“ Avellanedy, nie poszedł dalej i nie wyzyskał wspaniałego komicznego motywu.
Prawdziwy Don Kichot i prawdziwy Sanczo Pansa mogli się spotkać przecież w Saragossie z fałszywym Don Kichotem i fałszywym Sanczo Pansą. Niestety opowieść Avellanedy tak się nie podobała Cervantesowi, że zmienił on „itinerarium“ swoich bohaterów. I tu znów słusznie zauważa Carreras, że spokojne „milieu“, w którem się znajduje Rycerz Posępnego Oblicza, nie mogło się stać punktem wyjścia do wspaniałych, pełnych dynamiki scen i do przeprowadzenia wielkich kontrastów.
Jednakże Don Kichota, Sanczę, Rossynanta i osła powitano za drugim razem z jeszcze większym entuzjazmem, niż w 1604 roku. Cervantes stanął u szczytu sławy, a powszechny zachwyt Hiszpanji i Europy dał mu całkowite zadośćuczynienie za plagjat Avellanedy i za niepowodzenia teatralne. Cenzor królewski, który dnia 25 lutego 1615 roku towarzyszył ambasadorowi Francji na wizycie u arcybiskupa Toledo, wielkiego protektora sztuk i nauk, Don Bernarda de Sandoyal y Rojas, opowiedał, że młodzi panowie francuscy nie mieli dość słów podziwu dla Cervantesa. Znali prawie na pamięć „Galateę“ i pierwszą część „Don Kichota“. Powiedziałem im, że Cervantes jest starym żołnierzem i zubożałym szlachcicem“. „Jakże to być może — zapytał jeden — aby Hiszpanja nie wyznaczyła mu dotąd wysokiej pensji rocznej“? „Jeżeli potrzeba zmusza go do pisania — odparł drugi — niechże Bóg nie dopuści, aby się kiedykolwiek wzbogacił. Pozostawszy nadal biednym, wzbogaci świat swemi dziełami“.


∗             ∗

Obraz dziejów „Don Kichota“ na półwyspie iberyjskim nie byłby zupełny, gdybyśmy milczeniem pominęli studjum Don Manuel Garcia z r. 1867, książkę Ramona Antequera: „Juicio analitico del Quijote“, Jeccaci: „El camino de Don Quijote“, Luis Carreras: „Ensayo sobre la vida y las obras de Cervantes“ oraz Azorina: „La ruta de Don Quijote“. Według dokumentów, zebranych pilnie przez Antequera i przedstawionych przezeń metryk, wynika, że prototypy bohaterów „Don Kichota“ były osobami rzeczywistemi. Don Kichot to Don Rodrigo de Pacheco, pan na Argomasilla. Dulcynea (anagram słów łacińskich: Dulcis-Ane) — donja Anna Martinez Zarco de Morales, córka Don Estabana, rektora uniwersytetu w Bolonji. Dama ta mieszkała w „casa de la Torrecilla, pałacu Dulcynei, którego ruiny pokazuje się do dziś turystom. Donję Annę z hidalgiem Argomasilla, Don Rodrigo de Pacheco, łączyła miłość. Cervantes przeniósł ich żywcem do swego nieśmiertelnego dzieła, a chcąc zmylić ślady, przemienił wielką damę, mocą zaczarowania, w śmieszną chłopkę, Aldonzę Lorenzo. Według innych przypuszczeń, Don Kichotem miał być niejaki Alonso Quijada de Salazar, który przeciwstawiał się małżeństwu Cervantesa z Cataliną de Palacios Salazar y Vozmediano. Dla Sanczy znaleziono prototyp Luisa de Aliaga. To, że autor „Don Kichota“, pisząc swoje dzieło, czerpał wzory z otoczenia, jest rzeczą niewątpliwą, niewiadomo jednak, kogo miał na myśli. Na początku książki Cervantes oznajmił, że jego bohater mieszkał w pewnej mieścinie (lugar) Manczy, której nazwy przypominać nie chce“. (Cuyo nombre no quiero acordarme). Don Manuel Garcia wskazał pierwszy na Esquivias. Według niego Don Kichotem był Alonso Quijada, hidalgo-pijaczyna, zapalony miłośnik ksiąg rycerskich, pochodzący z Esquivias. Quijada był krewniakiem żony Cervantesa, donji Cataliny. Robił co mógł, aby do małżeństwa swojej kuzynki nie dopuścić. Stąd złość i zemsta Cervantesa. Cervantes wraz z żoną mieszkał przez pewien czas w Esquivias, niedaleko ulicy zwanej Quijadas, od rodu Quijady. Carreras w cytowanem już dziele zauważa słusznie, że tem lugar musi być raczej Esquivias niż Argomasilla. Don Kichot, opuściwszy dom, wyjeżdża odrazu na równinę. Byłoby to niemożliwe, gdyby mieszkał w Argomassilla, oddalonej dość znacznie od Montielu. Esquivias leży coprawda w Kastylji, nie zaś w Manczy, ale zato Quijada pochodził z Valdepenas, czyli z prowincji Mancza. Cervantes zataił nazwę Esquivias, a o imieniu bohatera swego powiedział, że pochodzi ono od Quesada, Quisada, Quijada lub Quejano. Niedawno znaleziono akt zejścia (z 1604 r.) niejakiego Quijada de Salazar, rodem z Esquivias.
Wywody Carreras i Don Manuela Garcia nie zgadzają się z hipotezami współczesnego pisarza hiszpańskiego, Jose Martinez Ruiz (Azorin), który w swej świetnej, pełnej humoru, a zarazem głębokiej melancholji książce, opisującej wędrówki współczesnego literata po stepach Manczy, pisze: „Opuściłem Argomasillę o ósmej rano; tą samą drogą wyjeżdżał Rycerz Posępnego Oblicza, zdążając na spotkanie swych przeznaczeń. Płaszczyzna jest ciągle tą samą płaszczyzną: szarą i rozpaczliwie pustynną. Dom naszego pana, Don Kichota, będący dziś oberżą, stał wśród pól. Zmęczony czytaniem rycerz przechadzał się pod drzewami z książką w ręku, zagłębiając się w swoje marzenia. Wiecie już, że Don Alonso Quijano był hidalgiem, Rodrygiem Pacheco. Jakże dziwne życie miał ten Pacheco! Jakież to burze przechodziły przez jego duszę! W kościele w Argomasilla wisi podarta tkanina, na której, przy świetle świecy, rozróżnić można twarz o szerokiem czole i zapadniętych, bolesnych oczach. Pan na Argomasilla złożył ją jako votum Dziewicy z prośbą, „aby go uleczyła z zimna, które mu mózg zepsowało“.
Dojeżdżając do Criptana, spotyka Azorin grupę hidalgów, którzy przedstawiają mu się wszyscy jako Sanczos Pansas. „Nie wiem, co mam myśleć? Dlaczego ci wszyscy panowie nazywają się Sanczos Pansas de Criptana. Zagadka wyjaśnia się wkrótce! W Criptana niema Don Kichotów! Argomasilla chełpi się, że była ojczyzną Rycerza Posępnego Oblicza, Criptana reprezentuje praktyczny zmysł Sanczo Pansy... Później Toboso! „Przebiegacie ulice i zaułki, patrząc na walące się mury, na zrujnowane arkady i ślepe jamy okien. Gdzież się znajdował dom Dulcynei? Czy Dulcyneą była naprawdę ta Aldonza Zarco de Morales, o której mówią kronikarze? Dom nieporównanej księżniczki stał na krańcu miasta, prawie na polu. Górne piętro zawaliło się. Na parterze mieści się dziś oliwiarnia. Puste beczki patrzą na was z wszystkich kątów podwórza; na beczkach leżą połupane, kamienne tarcze herbowe, które ongiś wisiały na fasadzie domu.
— Przyjacielu Sanczo, zaprowadź mnie do pałacu Pani Dulcynei, bardzo być może, że ją jeszcze przy czuwaniu zastaniemy — rzekł Don Kichot do swego giermka, dojeżdżając nocą do Toboso. — Do jakiego pałacu, do kroćset, mam wieść Waszą Miłość? — odparł Sanczo... dom, w którym widziałem panią Dulcyneę, jest mały i nikczemny bardzo...
Tymczasem pałac rzekomej Dulcynei był obszerny i wielce wspaniały.
Dla ludzi z Ruidera, Criptana, Argomasilla, Toboso niema legendy, jest tylko rzeczywistość. Wszyscy ci Don Silverio, Don Vicente, Don Emilio, Don Jesus z zapadłych wiosek i miast Hiszpanji są poinformowani doskonale o najdrobniejszych szczegółach życia rzekomego Don Kichota z Manczy i rzekomej Dulcynei z Toboso. We wszystkich krajach świata, autor „Don Kichota“ nazywa się Don Miguel de Cervantes Saavedra, w Toboso poprostu Miguel. Wszyscy odnoszą się do niego z serdeczną poufałością i bezpośredniością. Ci „sui generis“ znawcy i „dalecy krewniacy“ wydali nieubłaganą walkę Akademikom, gdy Akademicy oznajmili, że Miguel Cervantes pochodził z Alcala a nie z Alcazar. Odtąd w duszach hidalgów manczańskich rósł gniew i rankor na Akademików, aż dzisiaj w całej Manczy zapanowała straszliwa do nich nienawiść. Akademicy dla obywateli z tamtych stron to pojęcie jakiejś ślepej, złowrogiej potęgi, która zwaliła się na Manczę i zadała jej najboleśniejszy cios, przenosząc Don Kichota z Argomasilla do Esquivias, a Cervantesa z Alcazar do Alcala.
Uczuciowy i prosty stosunek prostaczków z Manczy do Don Kichota, mówi nam o ludzkiej arcyludzkiej stronie książki więcej, niż sterty bibuły arcydziełu Cervantesa poświęcone.
Wydaje mi się, że książki, o tym przedmiocie traktujące, zajęłyby przestrzeń kilku kilometrów kwadratowych, bowiem literatura o Cervantesie dorównywa literaturze dantejskiej, a przewyższa szekspirowską. Pod względem ilości studjów, rozpraw, monografij i przyczynków konkurują dwa kraje: Anglja i Hiszpanja, ta Hiszpanja, którą w literaturze charakteryzuje całkowity rozbrat między zdolnością twórczą a krytyczną. Naród hiszpański był i jest narodem, pełnym pasji (apasionado) zarówno w walce byków, jak w piśmiennictwie. Impulsy, intuicje, spontaniczne wyładowania energji bruździć będą dlatego zawsze każdej regule rozumowej, czy dyscyplinie intelektualnej. Ta obserwacja wystarcza, aby odróżnić Hiszpanję od jej sióstr łacińskich. Francja i Włochy są intelektualno-krytyczne, Hiszpanja intuicyjnie twórcza. Potęga inspiracji twórczej zrodziła w tej literaturze wszystko — doktryny akademickie i przykazania dobrego smaku wydały tylko nieznośny balast literacki. Jaskrawym przykładem jest sam Cervantes, który w „Don Kichocie“ zostawił nam najlepsze i najgorsze próby swego artyzmu. Najlepsze, gdy opowiada poprostu o faktach i pozwala wygadać się swobodnie swoim bohaterom, najgorsze, gdy, w imieniu swych literackich przesądów, sam zabiera głos, siląc się na jakieś wzory stylu, któreby mogły pójść na żer przyszłych antologij, czy wypisów szkolnych. Do podobnych wniosków dojść można, patrząc na płótna Velazqueza. Nagość kobieca jest dziełem genjalnego artysty. Lecz Velazquez zapragnął pokazać światu, że i jego stać na obraz o temacie mitologicznym. Przekształcił więc swoją nagą piękność na Wenus, zaś pulchnemu chłopcu dodał dwa skrzydełka. Skrzydełka nie udźwignęłyby zapewne na Olimp tej zwartej, cielesnej masy — mimo to akademicy z Sevilli mogli być w pełni zadowoleni. W „wieku złotym“ pisarze hiszpańscy starali się gorliwie o naśladownictwo wzorów klasycznych i włoskich. Reguła akademicka była kanonem, poza którym zaczynały się bezdroża sztuki. Markiz Santillana, wielbiciel Boccaccia i Petrarki, wstydził się serdecznie swojej liryki ludowej, której zawdzięczać miał sławę, Lope de Vega był najmocniej przekonany, że pozostaną po nim tylko teatralne naśladownictwa sztuk Ariosta. Cervantes nazywał siebie autorem nie „Don Kichota“, lecz „Persilesa i Sigismundy“. Potomność przeszła do porządku dziennego nad regułami akademickiemi, natomiast na bezdrożach sztuki, gdzie rządził wszechwładnie impuls tworzenia, odnalazła teatr Calderona, Lope de Vegi, „Don Kichota“ „powieść hultajską“ i poezję mistyczną.
Cechą umysłowości hiszpańskiej jest konkretność, powiedziałbym nawet praktyczność myślenia. Hiszpanie nie znoszą abstrakcyj. „Są to — według Miguela de Unamuno — „śmiertelne płaszcze dla umarłych myśli“. Czyste, spekulatywne myślenie jest im najzupełniej obce; w sztuce siła witalna bierze nieustannie górę nad artyzmem (no ser artistico, sino vital).
Porównajmy „Cyda“ Quillena de Castro z „Cydem“ Corneille‘a. Pierwszy jest człowiekiem takim, jakim jest, lub jak mówią w Hiszpanji „takim, jakim go Bóg stworzył“, drugi — bohaterem, starającym się o wtłoczenie swego „ja“ osobistego w surowe ramy teoretycznej etyki. Na obrazie Goyi — jak zauważył słusznie krytyk hiszpański, Madariaga — Karol IV jest człowiekiem, którego los czy przypadek uczynił królem, na obrazie Largilliere‘a, Ludwik XIV nie jest wcale człowiekiem, tylko królem. Artysta francuski szuka typu poza człowiekiem, artysta hiszpański — człowieka poza typem, czyniąc ze sztuki narzędzie życia, a nie z życia „materję pierwszą sztuki“. Ludzkości przeciwstawia się człowiek, sztuce życia, a objektywizmowi wiedzy pasja osobista. Te uwagi wystarczą może, abyśmy zrozumieli dlaczego krytyczna literatura hiszpańska, mijająca się ze zdolnością rasy, jest i musi być naogół słaba. Istotnie, sprowadzając w trakcie pracy nad przekładem „Don Kichota“ różne studja hiszpańskie (bibljoteki polskie w tej dziedzinie przedstawiając się bardzo niewesoło), miałem możność przekonać się, że dzieła prawdziwie wartościowe stanowią nikły odsetek. Większość prac krytycznych, jak naprzykład „Guia del lector de Don Quijote“ — Salvadora de Madariaga, „Don Quijote y el Cid“ — Angela Dotor, lub „Al amor de las estrellas“ — Conchy Espina, stoją na poziomie dobrych wypracowań seminaryjnych. Zorjentowanie się w bibljografji cervantianów jest rzeczą niezmiernie trudną, prawie niemożliwą, gdyż bibljografja ta obejmuje prawie wszystkie cywilizowane kraje, a na samej Hiszpanji poprzestać trudno, pamiętając, że do prawdziwych rewelacyj na polu wiedzy o Cervantesie doszli raczej Anglicy niż Hiszpanie. Pod tym względem błąd Akademji Hiszpańskiej, utożsamiającej pierwsze wydanie „Don Kichota“ z drugiem, jest faktem dość symptomatycznym. Negatywny sąd o krytyce hiszpańskiej nie dotyczy ostatniego Pięćdziesięciolecia. Po klęsce na Kubie w r. 1898 zaczął się dla Hiszpanji okres nieubłaganej rzeczywistości, która zmusiła do rewizji wszystkich walorów życia. Tradycja deklamacyjnego romantyzmu skończyła się; trzeba było zabić na głucho grobowiec Cyda, wziąć się do „Syzyfowych prac“. Już przedtem jednak przeszczepił na grunt iberyjski naukowe metody filologji i krytyki literackiej niestrudzony polihistor, Marcelino Menendez y Pelayo. Stworzył szkołę doskonałych badaczy, przełamał hegemonję cudzoziemskich hispanologów. Spod jego znaku wyszli nienaganni uczeni, jak Ramón Menendez Pidal, Adolfo Bonita y San Martin i Miguel Asin Palacios. Na okres ostatnich lat kilkudziesięciu przypada także działalność Amerigo Castro, Julio Cejador y Frauca, Juan Hurtado, Angel Gonzales Palencia, Jose Ortega y Gasset i t. d. Prace tych kilku pisarzy i uczonych wystarczyły, aby krytyce i filologji hiszpańskiej zapewnić miejsce, równorzędne z krytyką i filologją innych krajów europejskich, a studja nad „Don Kichotem“ pchnąć dalego naprzód. Rzeczą niezrozumiałą jest jednak, że w Hiszpanji dotąd nie istnieje obszerna, wyczerpująca monografja, poświęcona Cervantesowi.
Na początkach ubiegłego wieku sądzono „Don Kichota“ według norm pseudoklasycznych; chodziło o imaginację, fabułę i jej reguły, o prawdopodobieństwo i t. d. Ten punkt widzenia wydał się niewystarczający romantycznej krytyce cudzoziemskiej, która na gwałt zaczęła odkrywać w arcydziele Cervantesa głębie ogólnoludzkie, całą mistykę, metafizykę i klucze do wiedzy tajemnej. Uwielbienie a raczej bałwochwalstwo zapalonych cervantystów sprawiło, że dzieło Cervantesa przestało być genjalną powieścią, a stało się ewangelją, w której każde słowo urasta do granic olbrzymiego symbolu. Cervantes — to nietylko pisarz, lecz prawnik, esteta, geograf, podróżnik, filozof, socjolog, przyrodnik, teoretyk erotyzmu, psychjatra, wreszcie prorok. Posłuchajmy wyznań romantyków niemieckich: Der edle Ritter von La Mancha ist der edle Repräsentant aller Phantasten, die, wie er, mit dem herzlichen Enthusiasmus zu Narren werden, weil ihr sonst gesunder Verstand den Reizen der Selbsttäuschung nicht widerstehen kann, in der sie sich als erhabenere Wesen fühlen... a według słów Schellinga: „Don Quixote ist mehr als ein geistvolles Buch, mehr als eine bedeutende Satire oder ein stylistisches Meisterwerk. Es ist ein Werk von tiefem philosophischen Gehalt, denn es versinbildet nichts Anderes, als den ewigen Streit des ldealen gegen die Wirklichkeit, und gibt damit im Kleinen ein Bild des gesammten Lebens“.
Ta obłędna egzaltacja wywołała odruch objektywnej analizy. „Bierzmy Cervantesa takim, jakim był — pisze Fitzmaurice-Kelly („Historia de la literatura espanola“), czyli jako artystę lepszego w praktyce niż w teorji, większego przez swe zdolności wrodzone, niż przez zdolności nabyte“. Jego charakter — to naturalność, stąd też płynie charakter ogólnoludzki i uniwersalny jego dzieła. Menendez y Pelayo rozprawia się z twórcami nowinek: „Daremnie im się mówi i kładzie do głów, że idee naukowe Cervantesa jeżeli wogóle na to miano zasługują, nigdy nie przechodzą granic zdrowego rozumu i nie wznoszą się nad poziom ogólny kultury hiszpańskiej wieku XVI. Można to łatwo stwierdzić na podstawie książek wcześniejszych od „Don Kichota“, które o tych samych rzeczach mówią z większą wnikliwością naukową i mniej chaotycznie“. („Ideas esteticas“) Hispanista francuski, Morel-Fatio, stwierdza: „Wystarczy otworzyć „Don Kichota“ na którejkolwiek stronie, aby przekonać się o słabości rozumowania, o źle wyrażonych i chaotycznych ideach. Nie róbmy z Cervantesa genjusza uniwersalnego, ani jakiejś istoty nadprzyrodzonej. Zamiast go odczłowieczać, starajmy się go zrozumieć, jako znakomitego powieściopisarza i „honnete homme“ („Études sur l‘Espagne“). „Nie widzimy w nim żadnej nowej myśli religijnej, czy etycznej, idzie za wiarą swoich przodków, szanuje panujący porządek i uznane prawdy: tron i ołtarz — mówi hispanista włoski, Savj-Lopez („Cervantes“). „Daleki od tego, aby być „esprit fort“, rewolucjonistą lub jasnowidzem, nie wybiega poza horyzonty swej epoki i zadawalnia się tem, że ją odzwierciedla“ — pisze Carreras Artan („La filosofia del derecho en el Quijote“). Jeden z najlepszych komentatorów „Don Kichota“, Rodriguez Marin, snuje paralelę między Cervantesem a Kolumbem. Umierali obaj, nie zdając sobie zupełnie sprawy ze znaczenia i wartości swych dzieł. „Don Kichot“ jest tworem tak głębokim, że głębi tej nie przeniknął nawet sam jego ojciec. A Don Miguel de Unamuno, który z kichotyzmu tworzy filozofję narodową, łkając tam, gdzie inni się śmieją i dążąc niestrudzenie za panem naszym, Don Kichotem z Manczy, mówi, że Cervantes wyłonił „Don Kichota“ na świat, ale że do niego nie dorósł. Aby Don Kichota zrozumieć i skomentować, urodził się dopiero on, filozof z Salamanki, Don Miguel de Unamuno. Zasługę tego, że Don Kichot na świecie istnieje, przypisuje autor „Mgły“ samemu... Don Kichotowi. Cervantes był tu tylko potrzebnym pretekstem: No hemos de tener nosotros por el milagro mayor de Don Quijote el que hubiese hecho escribir la historia de su vida a un hombre que como Cervantes, mostró en sus demas trabajos la endeblez de su ingenio? („Vida de Don Quijote y Sanczo“). Stosunek Miguela de Unamuno do Don Kichota jest stosunkiem żywym, nie na analityczno-rozumowych, lecz na uczuciowych przesłankach opartym, a do tego samowładnym aktem twórczym, docierającym do samego rdzenia kichotyzmu. Czytelnikowi, któryby pragnął sformułować sąd własny na Cervantesa i jego nieszczęśliwego syna, radziłbym najpierw zapoznać się z tą cudowną książką, przestrzegając go jednak, aby jej nie brał dosłownie i aby w symbolice nie doszukiwał się naukowości. Źródłowe badania nad życiem i sztuką Cervantesa zaczęły się stosunkowo niedawno. Pozatem większość tych ćwiczeń krytycznych na przestrzeni wieków jest raczej dźwiękiem pustych słów, niż blaskiem nowych idej. Dzieło Cervantesa stało się w pośmiertnej swojej wędrówce większym kameleonem, niż najciemniejszy poemat świata: „Boska Komedja“ Dantego, do której prowadzą dwa zasadnicze wykłady: teologiczno-moralny i polityczny. Tutaj wykładów (oczywiście naciąganych) jest tysiąc. Poznawszy choćby pobieżnie literaturę, poświęconą „Don Kichotowi“, dochodzi się do wniosku, że arcydzieło Cervantesa jest ziarnkiem piasku, zagubionem w odmęcie komentarzy i sprzecznych sądów. Na „Don Kichota“ patrzył każdy pod kątem swego światopoglądu i swej własnej Koncepcji życia. Poeta niemiecki Wieland nazwał go „świetnem lekarstwem na duchową gorączkę abstrakcji“, podczas gdy Rousseau pisał: „Trzeba tworzyć jak Cervantes, aby zmusić czytelnika do przeczytania sześciu tomów wizyj“. Laharpe oznajmił, że „Don Kichot“ jako opis szczególnego rodzaju obłędu, jest niższy od dzieł, malujących uniwersalność natury ludzkiej, bez różnicy czasu i kraju. Schelling oznajmił natomiast, że Cervantes mocą swego genjuszu przekształcił satyrę swoją na uniwersalny, malowniczy obraz życia. Dla Sainte-Beuve‘a „Don Kichot“ jest zwierciadłem pełnem życia ludzkiego, dla Montesquieu tylko satyrą literacką: Le seul livre espagnol qui soit bien, est celui qui a fait voir ridicule de tous les autres.
Teofil Gautire wybrał Don Kichota narodowego. „Nie można postawić kroku w Hiszpanji, aby nie natknąć się na wspomnienie o nim, tak narodowem jest bowiem dzieło Cervantesa“. Humbold mówi pobowiem jest dzieło Cervantesa“. Humbold mówi podobnie, że Sanczo Pansy nie zrozumie ten, kto nie widział nigdy objuczonego osła hiszpańskiego. Dla Montegut romans Cervantesa jest alegorją historyczną, przedstawiającą Hiszpanję XVII w., awanturniczą i fanatyczną, która wreszcie padła do stóp marynarzy angielskich i holenderskich chłopów.
Zdaje się, że najbliżsi będziemy prawdy, gdy pójdziemy za zdaniem Heinego: „Pióro genjusza jest zawsze większe niż sam genjusz. (Przedmowa do niemieckiego przekładu z 1837 r.) i Don Miguela de Unamuno: „Cervantes wyłonił Don Kichota na świat, ale do niego nie dorósł“. Na podobnem stanowisku stanęła także nauka współczesna. „Don Kichot“ jest dziełem genjalnem, a każde dzieło genjalne sugeruje więcej, niż bezpośrednio mówi“ — pisze znakomity filolog hiszpański, Menendez y Pelayo. „Cervantes może się chełpić, że stworzył swoje arcydzieło, sam nie wiedząc dlaczego i jak“ — mówi Schevill. „Czem był Don Kichot w umyśle swego twórcy, nikt nie zgadnie, lecz i nikt nie zdoła zaprzeczyć, że w zbiorowej duszy potomności urasta w olbrzymie, fantastyczne kształty“.
Niech zatem każdy z czytelników podchodzi do Don Kichota z którejkolwiek chce strony, niech się śmieje tam, gdzie inni płaczą, lub płacze tam, gdzie się inni śmieją. Don Kichot, wyprostowany na siodle swego Rossynanta, zagłębiony w swoje sny, patrzy od trzystu lat na świat, w którym widzi tylko odbicie samego siebie. Każdy zaś z nas jest w biegu życia swojego raz Don Kichotem, to znów Sanczo Pansą. Dlaczegóż w krytyce chcemy być tylko i wyłącznie Sanczo Pansami?


∗             ∗

Gdy we Włoszech już 1622 r. pojawia się przekład pierwszej części „Don Kichota“, we Francji w 1614 r., w Niemczech 1669 r., my, cywilizacyjnie zawsze zapóźnieni, musimy czekać na tłumaczenie polskie aż do roku 1786. Kasztelan mazowiecki, Franciszek Podoski, opublikował po raz pierwszy „Don Kichota“ w Warszawie, w drukarni p. Dufour, konsyljarza nadwornego J. K. Mości i Dyrektora Drukarni Korpusu Kadetów. Strona tytułowa brzmi: Historya czyli Dzieie i przygody przedziwnego Don Quiszotta z Manszy, z hiszpańskiego na francuskie, a teraz na polskie przełożone przez T. H. P. K. M. Jak widać, tłumacz nie ujawnił w tytule nazwiska autora książki. Niewiadomo, czy zrobił to nieświadomie, czy po głębszym namyśle, w każdym razie miał słuszną rację, gdyż polski „Don Kichot“ z 1786 roku nie jest przekładem, ale przeróbką. Gdy mi się po mozolnych poszukiwaniach udało wreszcie znaleźć tłumaczenie Podoskiego, już pierwsze wrażenie optyczne było niepokojące. Oryginał hiszpański, zależnie od wydania, obejmuje 1500-2000 stron druku, przekład Podoskiego, złożony z sześciu grubych, gęsto zadrukowanych tomów — stron przeszło trzy tysiące.
W LXXIII rozdziale księgi drugiej oryginału Don Kichot wraca do swej wsi rodzinnej, popada w chorobę, spisuje testament, odżegnuje się od swojej manji rycerskiej i umiera. Kapitulum LXXIV, stanowiącego definitywne zakończenie romansu, u Podoskiego brak. Mamy natomiast pierwszy rozdział tomu piątego: „Co było powodem Don Quichottowi wpadnienia znów w dawne przewidzenia rycerstwa błędnego“. Skruszony i uzdrowiony hidalgo prowadzi na wsi żywot człowieka poczciwego, poluje z Sanczem na ptaszki, łowi rybki i wszystko byłoby zapewne dobrze, gdyby Sanczo nie stęsknił się za stanem rycerskim. W niego to przeszła cała fantazja kawalerska i duch rycerstwa błędnego. Giermek namawia swego pana, aby go pasował na rycerza. W kapitulum IX Sanczo odbywa straż broni, na wzór tej, którą odbył Don Kichot w części pierwszej, na dziedzińcu oberżysty. W następnem kapitulum, poprzysiągłszy sobie wieczną przyjaźń, wyruszają na spotkanie przygód. Później dowiadujemy się o losach, znanych nam z prawdziwego Don Kichota bohaterów, a zatem o Don Ferdynandzie i Dorocie, o Bazylim i Quiterii, Chryzostomie i księżnej. Może być, że takie, mówiąc delikatnie, rozprowadzanie cudzych pomysłów (na przestrzeni przeszło 1000 stron) nie było poczytywane dawniej za coś zdrożnego. Rzeczą smutną i niezrozumiałą jest jednak, że w ciągu wieku „Don Kichot“ Podoskiego uchodził za „Don Kichota“ Cervantesa. Całe pokolenia na jego podstawie formowały swój sąd o oryginale. Uwierzyć trudno, że żaden z historyków literatury, pastwiących się nieraz przez całe życie nad jednym przyczynkiem do „naszego Adama“ czy „Zygmunta“, nie zwrócił uwagi na ten wdzięczny temat i nie napisał rozprawy o Podoskim, rodzimym naszym Avellanedzie. Że tak nie było, wnosić można już nie z bibljografji, lecz z erudycyjnej rozprawy ś. p. Zygmunta Matkowskiego: „Cervantes w Polsce“. Matkowski przystąpił do swej pracy z ogromnym aparatem erudycji, wyczerpał masę źródeł angielskich, francuskich i niemieckich, ale nie zatroszczył się o porównanie oryginału z tworem Podoskiego. Gdyby Matkowski nauczył się po hiszpańsku i skonfrontował dwa teksty, odeszłaby mu zapewne ochota do udowadniania wpływu „Don Kichota“ na „Dziady“, za pośrednictwem Podoskiego. Przedewszystkiem Matkowski przyjmuje za pewnik, że podstawą lektury Mickiewicza był polski przekład Podoskiego. Dlaczego to ma być pewnikiem, niewiadomo, skoro znany wileńskim romantykom Bouterwek przestrzegał przed rozczytywaniem się w przekładach niekrytycznych i skoro Mickiewicz, znający już w tej epoce język niemiecki i angielski, mógł przecież doskonale mieć pod ręką doskonały wierny przekład Tiecka lub angielski Smollet‘a.
Matkowski, któremu pracę śmierć przerwała, zamierzał zbadać jeszcze „donkichotyzm“ w dziełach Słowackiego, Krasińskiego i Goszczyńskiego. Gdyby to studjum, znów na podstawie Podoskiego napisane zostało, moglibyśmy być świadkami nowych kombinacyj; w dwóch ostatnich tomach dorobionych przez naszego poprawiacza, zawierają się bowiem ustępy, któreby można na upartego podłożyć pod „Króla Zamczyska“ Goszczyńskiego.
Przekład Podoskiego, rozpatrywany pod kątem wierności, nie ma prawie żadnej wartości. Jednakże proza kasztelana mazowieckiego, brana jako rzecz sama w sobie, posiada zalety niepospolite. Język jest barwny i bogaty, utrzymany w jednym tonie. Natomiast składnia, używanie imiesłowów i następstwo czasów pozostawia wiele do życzenia.
Mimo poszukiwań w bibljotekach paryskich, nie udało mi się odnaleźć francuskiego pierwowzoru polskiego przekładu (Podoski pisze w podtytule: „przedtem na francuskie, a teraz na polskie przełożona“). Nie są to w każdym razie „Les principales Aventures de l‘admirable Don Quichotte“, opublikowane w 1746 roku, ani też tłumaczenie F. Rosset z 1618 roku. Ale w literaturze francuskiej w pierwszej połowie XVIII wieku istniało już około dziesięciu przekładów, których z tekstem Podoskiego porównać nie mogłem. Kwestją zatem nierozstrzygniętą pozostaje na razie, czy Podoski tłumaczył, czy też tworzył. Jeżeliby ta druga ewentualność okazała się prawdziwa, mielibyśmy w literaturze polskiej dwa tomy oryginalnego „Don Kichota“, nie ustępującego fałszywemu „Don Kichotowi“ Avellanedy. Gdyby zaś Cervantesa na świecie wcale nie było, Avellaneda i nasz Podoski zajęliby chlubne miejsce w dziejach piśmiennictwa.
Znacznie surowiej musi wypaść sąd o następnym polskim przekładzie „Don Kichota, dokonanym przez Walentego Zakrzewskiego w 1855 roku i wydanym później powtórnie przez Bibljotekę Dzieł Wyborowych. Szereg rzeczowych błędów wytknął już tłumaczowi prof. Sobeski w swej pięknej pracy „Na marginesie Don Kichota“ (adarga — szabla, caluroso — pogoda ciepluchna, seis mozos de batán — sześć młynów i t. d.). Wszystkie te błędy i uchybienia bledną jednak wobec rzeczy zasadniczej: każdy prawie rozdział jest opowiedziany własnemi słowami tłumacza.
Jeżeli Podoski napisał o dwa tomy za dużo, to Zakrzewski skrócił znów oryginał do połowy, opuszczając z reguły ustępy niejasne, wymagające komentarza, a wszystko pozostałe przerabiając po swojemu. Naprzykład kapitulum XLIII części drugiej, w którem Don Kichot udziela Sanczy rad, przed jego wyjazdem na wyspę, kapitulum, obejmujące w oryginale osiem stron, skraca Zakrzewski do jednej stroniczki. Zakończenie „Don Kichota“ jest zmienione zupełnie samowolnie; brak przedmów Cervantesa, dedykacyj, satyrycznych poematów i sonetów, otwierających i zamykających część pierwszą. Język przedstawia się jak bigos hultajski, w którym słowa nowoczesne mieszają się na każdym kroku z archaizmami. O tonie i stylu oryginału z tego przekładu wnosić niepodobna. Dyskretny humor Cervantesa zastąpiony jest przez wątpliwe dowcipki i „koncepty z waszecia“. Właśnie do przekładu Zakrzewskiego stosują się doskonale słowa Cervantesa, który porównuje tłumaczenia do gobelinów flamandzkich, oglądanych z odwrotnej strony. Widzi się figury, lecz pełne zniekształcających je nici.
Dwa przekłady polskie na przestrzeni półtora wieku to istotnie niewiele, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę, że literatura włoska, francuska czy angielska miała w tym czasie przekładów kilkanaście i że zagranicą ciągle jeszcze na tę czy inną interpretację jednego zdania poświęca się całe morze atramentu. Nie obficiej przedstawia się u nas także plon rzeczy „Don Kichotowi“, czy też Cervantesowi poświęconych. Podstawową monografję o Cervantesie zastępuje poniekąd doskonale i zwięźle informująca książka prof. Michała Sobeskiego: „Na marginesie Don Kichota“. Prócz Matkowskiego o „Don Kichocie“ pisał jeszcze Konstanty Wojciechowski: „Hrabia w Panu Tadeuszu a Don Kiszot“. Stanisław Windakiewicz: „Prolegomena do „Pana Tadeusza“ i Jerzy Żuławski w swojej noweli „Jak Don Quixote pogodził Don Juana z Hamletem“.
Za wiekowe zaniedbania na tem polu rehabilituje literaturę polską po części wspaniały i głęboki wiersz Norwida: „Epos Nasza“.

TŁUMACZ.




  1. T. j. „Don Kichota“.
  2. Cervantes znacznie wyżej cenił „Los trabajos de pérsiles y Sigismunda“ niż Don Kichota. Dlatego też utożsamia się tutaj z bohaterem swego słabego naogół dzieła.
  3. Aluzja do bitwy pod Lepanto (17 październik 1571), w której Cervantes odniósł trzy rany.
  4. Aluzje do Lope de Vegi.
  5. Nazwę tę nadawano urzędnikom miejskim Grenady, Kordoby i Sevilli.
  6. Pieśni te składają, się na satyrę, która powstała za czasów Henryka IV.
  7. Możliwość nowego najścia Turków była w w. XV i XVI tematem ciągłych rozmów i dyskusyj. „Czy myślicie, że Turczyn przyjdzie w tym roku do Włoch“? — pyta pewnej białogłowy braciszek Timoteo w komedji Machiavella „Mandragola“. W 1612 roku, gdy Cervantes pisał drugą część Don Kichota, obawy te wzrosły; książę d‘Ossuna, na rozkaz Filipa III, jął fortyfikować brzegi Neapolu i Sycylji.
  8. Za czasów Filipa II, gdy Hiszpanja przeżywała zupełną anarchję ekonomiczną, nie brakowało statystów, którzy chcieli zreformować państwo i rządy. Jednego takiego statystę, udzielającego absurdalnych rad, w jaki sposób zdobyć Algier i Ziemię Swietą, wyszydził Quevedo w „Buscón“.
  9. „Morgante Maggiore“ Pulci’ego mógł czytać Don Kichot w przekładzie hiszpańskim, opublikowanym w Walencji w 1533 roku pod tytułem: „Libro del esforzado gigante Morgante y de Roldán y Reinaldos“.
  10. Poeta andaluzyjski to Luis Barohona de Soto, „sławny poeta kastylijski“ — Lope de Vega, który w 1602 roku opublikował w Sevilli poemat, złożony z dwudziestu pieśni „La Hermosura de Angelica“ („Piękność Angeliki“), opiewa w nim przygody Medora i Angeliki, porwanej przez Serdana i uwolnionej przez Medora. Poemat jest oczywiście imitacją Ariosta.
  11. W oryginale forma „insula“, używana często w romansach rycerskich (Insula Triste, Insula de la Torre Bermeja i t. d.). Sanczo wie, co te słowo oznacza, słyszał bowiem o „insula“ nieraz od swego pana; gospodyni nie rozumie go, bowiem zna tylko słowo „isla“.
  12. Jest to stary aforyzm łaciński: quando caput dolet, cetera membra dolent.
  13. W kapitulum XLIV drugiej części Don Kichota każe się Cervantes żalić domniemanemu autorowi arabskiemu, Benengeli na wielką, nędzę, prześladującą szlachtę i ludzi wysoko urodzonych. „Dlaczegóż, o ubóstwo, przymuszasz ich k‘temu, aby dziury swoich butów woskiem zatykali? Jakżeż to ścierpieć możesz, aby jeden guz u ich kabatu był z końskiego włosia, drugi ze szkła, a trzeci z jedwabiu... Czemuż ich kołnierze są zmięte jak sałata“?... Wspaniały portret biednego, choć pysznego hidalga naszkicował Azorin w swych „Los pueblos“ („Ensayos de la vida provinciana“).
  14. Sanczo Pansa zmienia Benengeli na Berenjena, (gruszka miłosna), tłumacząc, że Maur powinien się tak nazywać, ponieważ Maurzy są miłośnikami dyń, których była obfitość w maurytańskim mieście Toledo.
    Toledańczyków zwano wówczas „berengeneros“.
  15. Było to zaklęcie, używane powszechnie przez scholarów, chodzących w sukienkach duchownych. W „Pasagero“ Krzysztofa Suarez de Figureoa, pewien mistrz przysięga na Suknię św. Piotra, a temu, co się tej nowej przysiędze dziwi, odpowiada, że wolno się jest zaklinać na cześć rycerza, cześć hidalga, cześć żołnierza i na suknię św. Piotra. Ten tytuł kosztował go przecież wiele pieniędzy i trudów...
  16. Niema w tem żadnej przesady, ponieważ pierwsza część Don Kichota przyjęto wszędzie z powszechnem uznaniem. W części drugiej (kapit. XXXII) mówi Cervantes, przez usta księżnej, że „habia salido a la luz del mundo eon generał aplauso de los gentes“. Rodriguez Marin oblicza, że dziesięć edycyj pierwszych wyrażało się sumą 15.000 egzemplarzy.
  17. Tekst mówi: „pedir cotufas en el golfo“ („szukać trufli w wodzie“). Sanczo ma tutaj na myśli wyskok Rossynanta, który, wbrew swej flegmatycznej naturze, nagle zapragnął igrać z kobyłami Jangosów. (Część pierwsza, kapitulum XV).
  18. Don Alonso de Madrigal, biskup Avila i wielki uczony XV w. miał przezwisko „Tostado“. Kardynał Cisneros opublikował jego dzieła. W „Diablo cojuelo“ mówi autor, że Lope de Vega był „nowym Tostado w poezji“.
  19. W starożytnych farsach hiszpańskich głównymi bohaterami byli: Baskijczyk, Cyganka, sługa-żarłok, niewolnica lub służąca maurytanka i „el bobo“, albo „simple“, t. j. grubijanin i matoł, prawiący same głupstwa. Był on poprzednikiem typu „gracioso“, występującego w komedjach złotego wieku literatury hiszpańskiej jak „Conde no hay agravios no hay celos“ i „Ama y criado“ Francisco de Rojas Zorilla (1607-1648). Typ „bobo“ pojawia się po raz pierwszy w „Comedia de Rubena“ Gil‘a Vicente.
  20. Sacripante (Ariosto XXVII, 84), rumieniąc się ze wstydu, opowiada królowi Agramante, że gdy był zagłębiony w wysokich myślach, Brunello wyciągnął spod niego rumaka.) „La sella su quattro aste gli suffolse, — E di sotto il destrier nudo gli tolse“).
  21. Uroczystości te odbywały się na pamiątkę zwycięstwa pod Alcoraz (1096), odniesionego nad Maurami przez Piotra I, dzięki pomocy świętego Jerzego, który odtąd został patronem królestwa Aragonu.
  22. Starożytne wojenne zawołanie hiszpańskie, które weszło w zwyczaj po bitwie pod Clavijo, kiedy to według legendy Św. Jakób dopomógł królowi Don Ramiro I. Dodatek „cierra Espana“ jest późniejszy. W poemacie „Cyd“: Los Moros Haman Mafomat, los cristianos Santi Jaque“.
  23. Komentatorzy silili się odgadnąć, kogo miał na myśli Cervantes: Alonsa de Ercilla, Juana Rufo, Krzysztofa de Virues, którzy napisali „Araucanę“, „Austriadę“ i „El Monserrat“, czy też „trzech boskich poetów“, ukoronowanych przez Apolla na Parnasie, o czem mówi Cervantes w „Viaje de Parnaso“. Tymi trzema byliby w takim razie: Francisco de Figureoa, Francisco de Aldana i Fernando de Herrera.
  24. Strofy, złożone z pięciu wierszy ośmiozgłoskowych, zowią się quintillas. Później, gdy je zaczęto łączyć po dwie w jedną całość, powstały t. zw: „décimas“ lub „redondillas“, rymowane według schematu: abbaaccddc. Dzisiaj „redondillą“ nazywa się strofa czterowierszowa, w której wiersz pierwszy rymuje się z czwartym, drugi z trzecim.
  25. Donja Urraca, córka Don Fernanda I, króla Kastylji i Aragonu, została pokrzywdzona przez ojca, przy podziale królestwa. Gdy Don Fernando leżał na łożu śmierci, Urraca rozwodziła przy nim swe żale, o których opowiada popularne „romance“.
  26. W wieku XII, po Almoravides objęli władzę nad południową. Hiszpanją. W 1145 roku przybyli z Marokka do Tarify i zdobyli wkrótce Algeciras, Malagę, Sewillę i Kordobę.
  27. Ubiór ten dawało św. Oficium temu, kto kajał się za swoje błędy. W Hiszpanji była to oznaka infamji. Suknia z żółtego sukna była bramowana szkarłatem, w formie krzyża św. Andrzeja.
    Podobnie piętnowano w Rzymie Żydów. Pius V kazał nosić mężczyznom żydowskim beret żółty, zaś kobietom pomarańczowy welon na twarzy.
  28. Są to wiersze Garcilaso de la Vega, z jego elegji na śmierć Don Bernardina z Toledo, brata księcia Alby. Umarł, wracając do kraju, po zdobyciu Tunisu (1535).
  29. Poetą tym jest Garcilaso de la Vega.
  30. Rodriguez Marin przypuszcza, że ustęp ten odnosi się do Vicent Espinela i jego jadowitej satyry na kurtyzany z Sevilli. Satyra ta napisana została w 1578 roku.
  31. Herostates, chcąc się stać sławnym, podłożył ogień pod cudowną świątynię Diany.
  32. Wejście Karola V na kopułę Panteonu jest faktem historycznym (1536 r.). Panteon, świątynia pogańska, została zamieniona na kościół chrześcijański przez Bonifacego IV w 608 roku. Kościół ten w 830 roku Grzegorz IV poświęcił Dziewicy i Wszystkim świętym.
  33. Nazwanie Korteza „uprzejmym“ (cortesisimo) trzeba uważać za wyraz ironji Cervantesa, bowiem Kortez zasłużył sobie w pełni na przydomek „okrutnego“, zatopiwszy we krwi zdobyty Meksyk.
    Parini w „Mattino“ i Alfieri w satyrze „Il Commercio“ („Taccio del sangue American, cui bewe — L‘atroce Ispano“) napiętnowali gwałty tego bohatera, „monstrum w ludzkiem ciele“.
  34. Clemencin przypuszcza, że jednym z nich jest San Diego de Alcala, kanonizowany przez Sykstusa V w 1588 Z., drugim San Piętro d‘Alcantara, zmarły w 1562 roku.
  35. Tę zabójczą dokładność Cervantesa trzeba położyć na karb komizmu. Parodjując księgi rycerskie i „romances“, autor Don Kichota wprowadzał często do swojej prozy urywki znanych powieściopisarzy. Powyższe zdanie przypomina nprz. początek „romance“ hrabiego Claros de Montelban: „Media noche era por filo — los gallos querian cantar“.
  36. Włóczenie się nocą po cmentarzach było rzeczą niebezpieczną, nie ze względu na umarłych, lecz ze względu na żywych. Święta Inkwizycja miała oko na czarownice, które wyrywały zęby wisielcom i rozkopywały groby, jak nprz. „Celestina“ w słynnym dramacie Rojas, tej samej nazwy.
  37. Don Kichot sądzi, że Sanczo żartuje, mówiąc, że nie zna Dulcynei. Tymczasem Sanczo, którego strach obleciał, gdy się znalazł pośród grobów, mimowoli wyznał całą prawdę.
  38. Jest to początek „romance“ o klęsce pod Roncenvaux, gdzie „Don Carlos perdió la honra — murieron los doce pares“.
  39. Słowa te odnoszą się do „romance“ o Maurze Calainos („Ya cabalga Calainos“), który, zakochawszy się w córce króla Almanzor‘a, przysięga, że w dowód miłości przyniesie jej głowy dwunastu parów Francji. Bohater udaje się do Francji, gdzie zabija Baldovina i gdzie ginie w pojedynku z Orlandem.
  40. Są to dwa wiersze z „romance“ o Bernardzie del Carpio („Con cartas y mensajeros — el rey al Carpio envió“). Del Carpio kłóci się w tem „romance“ z królem Alfonsem III o posiadanie zamku w Alba de Tormes.
  41. Wyrażenie to oznacza: szukać kogoś naoślep, bez żadnych danych, czy wskazówek. Powiedzenie: „Ravennae maria quaerere“ pochodzi z czasów, gdy morze zalało Ravennę, „maria“ zmieniło się później na imię „Marja“.
  42. W oryginale formy djalektyczne.
  43. Porównanie ócz Dulcynei do pereł przypomina ustęp ze słynnego sonetu włoskiego poety, Berni, parodjującego „wypociny“ naśladowców Petrarki.
    Berni wysławia żartobliwie piękność swojej damy:

    „gli occhi di perla vaghi, luci torte,
    da ogni obbietto diseguale a loro“.

    Cervantes, znawca klasyków włoskich, czytał zapewne i ten sonet.
    Berni miał w Hiszpanji naśladowców, takich jak Argensola i Baltazar de Alcázar. („Ojos de perlas, blandos y benignos“).

  44. Nazwisko impresario teatralnego, urodzonego w Kordobie. Cervantes wspomina go także w „Coloquio de los perros“.
  45. Jest to auto sacramental, przypisywane Lope de Vega i pomieszczone w trzecim tomie „Dzieł“, wydanych przez Akademję hiszpańską.
  46. Dwa te wiersze pochodzą z „romance“ „Afuera, afuera, afuera“, w którem opisane są uroczystości, wyprawione przez króla maurytańskiego z okazji pogodzenia się dwóch rodów Abenseragów i Zegri‘ów. Wkrótce potem między rodami temi wybuchła nowa nienawiść.
  47. Tradycyjnym źródłem tych rewelacyj o cnotach zwierząt jest Plinjusz („Hist. Nat.“ X, 23). O ibisie i o bocianie mówi w „Tresor“ Brunetto Latini: „E quando si sentono alcuna malizia nel corpo per le vivande ch‘elle mangiano, si se ne vanno al mare e beono dell‘ acqua, ed empiesene bene da sua gorgia, e mettesi il becco di dietro a modo di cristeo, e cacciasi quell‘ acqua in corpo, e in quel modo purge la sua malizia“. O psie mówi Latini, że „oddając nieczystość, często je zjada“. Dlatego w „Bestiari“ średniowiecznych pies uchodził za zwierzę nieczyste.
  48. „Ex abundantia cordis os loquitur“ (św. Mateusz XIII, 34).
  49. „Caecus autem si caecum ducatum praestet ambo in foveam cadunt“ (św. Mateusz XV, 14).
  50. Wino z Ciudad Real cieszyło się dobrze zasłużoną sławą. W „Licenciado Vidriera“ mówi Cervantes:...„la imperial máe que Real ciudad, recámaza del dios de la risa“.
  51. W intermezzo „La Elección de los alcaldes de Daganzo“ opowiada Cervantes zabawną historję o Juanie Berracal, jednym z czterech kandydatów na syndyka. Otrzymał posadę, dzięki swoim przymiotom: znał się doskonale na wytłaczaniu wina.
  52. Od Andalos, jak Arabowie nazywali Wandalów, poszła później nazwa Andalosia i Andalusia.
  53. Giralda — piękna wieża słynnej katedry w Sevilli. Zbudował ją w końcu XII w. król maurytański, z dynastji Almohadi. Była to wieża obserwacyjna w pobliżu meczetu, przekształconego później na katedrę. Na szczycie wieży postawiono w 1568 r. ogromną statuę złoconą, obracającą się za podmuchem wiatru i wskazującą jego kierunek.
  54. Cztery wielkie posągi z szarego kamienia, przedstawiające jakieś zwierzęta i chrzczone przez lud nazwą „Byków z Guisando“.
    Posągi te znajdują się w winnicy klasztoru Jerónimos de Guisando, w djecezji Avila. Nie wiadomo z jakiego czasu pochodzą.
  55. Cabra (starożytne „Algebro“) miasteczko w prowincji Kordoba. W odległości kilku kilometrów od Cabra, otwiera się tajemnicza i olbrzymia otchłań, o której lud sądził, że jest „gębą piekieł“.
    Wspomina o niej Vicent Espinel w „Relaciones del Escudero Marcos de Obregón“, Luis Velez de Guevara w „El Diablo Cojuelo“ i Cervantes w „Ordenanzas de los poetas“, dodanych do „Vieje del Parnaso“.
  56. Dwa wiersze z poematu „La Araucana“ Don Alonso de Ecrilla y Zuniga, który „chce śpiewać nie o kobietach, ani o dworności zakochanych rycerzy, lecz o dzielnych bohaterskich czynach Hiszpanów, w czasie zdobywania Chile“.

    ...„pues no es el vencedor más estimado
    de aquello en que el vencido es reputado“.

  57. Ferrau, spotkawszy Rolanda i niepoznawszy go, chełpi się przed nim, że go zwyciężył w pojedynku, czemu zaprzecza Paladyn (Orl. Fur. XII, 44 — 45).
  58. Statuty niektórych bractw miały ustanowioną pewną karę pieniężną, którą grzesznik i winowajca płacił w mniejszej, lub większej ilości świec woskowych. Sanczo przypomina w kapitulum XLIII, że należy do pewnego bractwa religijnego w swojej wsi.
  59. Upojony swoją sławą, Don Kichot nie jest tu zbyt ścisły w rachunku. Dzisiaj jednak można naprawdę liczyć na miljony egzemplarze nieśmiertelnego dzieła.
  60. Diego de Miranda jest żywym portretem szlachcica, którego Antonio de Guevara uczynił bohaterem swego dzieła: „Monosprecio de corte y alabanza de aldea“. Te same zamiłowania, te same gusty i ten sam program spokojnego i wygodnego życia, dalekiego od gwaru wielkiemiejskiego! 
  61. Podobnie w „Cyganeczce“ (rozdz. IV) i w „Drodze na Parnas“ daje Cervantes wyraz swemu wysokiemu pojęciu o prawdziwej i szczerej poezji i słusznemu gniewowi na fałszywych poetów.
  62. „Diego de Miranda“ przypomina „Człowieka poczciwego“ Reja i „Pana Podstolego“ Krasickiego.Początek znanego wiersza Owidjusza: „Est Deus in nobis; agitante calescimus illo“.
  63. Klingi tych szpad nosiły znak małego pieska. Była to marka fabryczna Juljana del Rey, płanetnika z Toledo i Saragossy. W wieku XVII zasłużoną sławą cieszyły się także szpady Toledańczyka, Franciszka Ruiz Patilla. Wspomina o nim F. de Rojas w komedji: „Entre bobos anda el juego“.
  64. W „Monosprecio de corte“ mówi Antonio de Guevara, że domy wiejskie, służące nietylko za mieszkania, ale i do innych celów, były wielce szerokie. „O bendita tu, aldea donde la casa es mas ancha“. Tymczasem w miastach „por ocasión de ser las casas altas, los aposentos tristes y las calles sombrias se corrompen mis los aires y enferman mis presto los hombres“.
  65. Są to dwa wiersze, wyjęte z jednego z najpiękniejszych sonetów Garcilaso de la Vega:

    „O dulces prendas, por mi mai halladas,
    dulces y alegres mando Dios queria“.

  66. Pończocha, sięgająca do połowy łydki, połączona z podeszwą z cienkiej skóry nazywała się borzegui. Maurowie używali borzegui głównie do jazdy konnej. Na pończochy te i podeszwy wciągano dopiero buty.
  67. O człowieku-rybie, Mikołaju, mówi ludowa legenda messyńska, że przepływał z Sycylji na kontynent i z kontynentu na Sycylję, przebywając więcej w wodzie, niż na ziemi.
  68. świetną karykaturę jednego z tych chełpliwych poetów daje Juan de Zabaleta (1610-1670) w „El dia de fiesta por la manana“.
  69. Były to tańce i pantominy zarazem. Taniec ze szpadami jeszcze do dziś tańczony jest w kraju Basków i w Asturji. Są to zapewne wspomnienia starożytnych hiszpańskich tańców wojennych, o których mówi Liwjusz.
    W „Gran Conquista de Ultramar“ występują błaźni, którzy, śpiewając i szermując mieczami, towarzyszą tańcowi panien.
  70. „Zapateodores“ byli to tancerze, uderzający się rytmicznie po podeszwach butów.
  71. Sayago — terytorjum między Zamora i Ciudad Rodrigo. Jak się zdaje, mówiono tam bardzo złym językiem. Tradycja, opierając się na prawie, wydanem rzekomo przez króla Alfonsa Mądrego, który językiem oficjalnym uczynił język toledeński, czyni z Toledo ojczyznę czystego i pięknego języka. Menendez y Pelayo w „Origenes de la novela“ dowiódł, że prawo takie wcale nie istniało.
  72. Tenerias — rynek publiczny, Zacodover — główny plac w Toledo, centrum ruchu.
  73. Majalahonda, albo Majadahonda, miasteczko niedaleko Madrytu.
  74. Licencjant, wychowaniec szkoły szermierskiej jest t. zw. „diestro“ w szermowaniu.
    Sławnym mistrzem i nauczycielem szermierki był Hieronim de Carranza, autor dzieła: „Filosofia de las armas“. Wyłożył w tem dziele teorję naukową szermierki. Poglądy de Carranza wywołały wielkie polemiki. Najgroźniejszym opozycjonistą okazał się Don Luis Pacheco de Narvaéz, nauczyciel Filipa IV, autor dzieła: „Wielkość szpady“ i „Nowa filozofja szpady“. Pacheco sprowadził szermierkę do ścisłych reguł matematycznych. Quevedo w „Buscón“ wyśmiał go za to niemiłosiernie.
  75. Sanczo chce powiedzieć, że trzyma stronę silniejszego, t. j. Kamacza. Wyrażenie „Mój kogut jest królem“ odnosi się do walk kogutów. Walki kogutów, tak popularne w Hiszpanii, pociągały za sobą wielkie zakłady hazardowe.
  76. „Alcancias“ — złote kule, napełnione perfumami, któremi obrzucali się rycerze w czasie turnieju. Hiszpanie przyjęli od Maurów zarówno nazwę, jak i obyczaj.
  77. Rodriguez Marin, w olbrzymim przypisie, wyjaśnia to złośliwe powiedzenie Sancza. Znaczy ono, że młoda oblubienica, piękna i cnotliwa, może wejść śmiało w łożnicę małżeńską, łożnicę, ustawianą zwykle na kozłach z sosnowego drzewa, pochodzącego z Flandrji. „Pasar o haber pasado por los bancos de Flandes“ — znaczyło więc „dopełnić obrządku małżeńskiego“.
  78. Skazani na spalenie na stosie przez św. Oficjum, byli ubierani w czarne tuniki, z wymalowanemi na przodzie płomieniami. Azorin w książce swojej „Dusza kastylijska“ daje w rozdziale o inkwizycji wspaniały obraz „auto-da-fe“.
  79. Salomon daje obraz idealnej żony „Mulier diligens corona est viro suo“. Fray Luis de León napisał „La perfecta Casada“, nawiązując do tych słów Salomona.
  80. Clemencin mówi, że na kościele Magdaleny w Salamance stał Anioł, który w jednej ręce trzymał grzywę włosów, a w drugiej wazę z olejkami. Był to symbol świętej, namaszczającej nogi Chrystusa. Akwedukt Vecinguerra odprowadzał z Kordoby do Guadalquiviru nieczystości i wody deszczowe. Fontanny madryckie z XVII wieku nazywały się „Leganitos“, „Lavepies“ i „Priora“.
  81. Traktat „De rerum inventoribus“ (1499) pióra pisarza włoskiego Wirgiljusza Polidora, cieszył się wielką popularnością w XVI i XVII wieku.
  82. W pobliżu miasteczka Ruidera, w prowincji Manczy, znajduje się słynna „Cueva de Montesinos“, pochodząca z czasów rzymskich lub kartagińskich. Azorin w książce swojej „La Ruta del Don Quijote“ opisuje ją obszernie.
  83. „Nuestra Senora de la Pena de Francia“ — sanktuarjum hiszpańskie, między Salamanką a Ciudad Rodrigo. „Trinidad de Gaeta“ — kościół i klasztor, ufundowany w Gaecie przez króla Ferdynanda II Aragońskiego (1479-1516).
  84. Niektóre „romances“ hiszpańskie, cyklu karolińskiego mówią o walecznych czynach Montesinosa, legendarnego synowca króla francuskiego. Montesinos zemścił się na Don Tomillas, który prześladował jego rodziców („Muchas veces oi decir“). Rosiflorinda zakochała się w bohaterze, nie widząc go wcale, tylko na odgłos jego sławy. Jest to prawdziwy klejnot ludowej poezji lirycznej:

    „En Castilla está un castillo — que se llama Rocafrida,
    el castillo llaman Roca — y la fuente llaman Frida,
    el pie teniá de oro — y almenas de piata fina:
    entre a mena y almena — esta una piedra zafira;
    tanto relumbra de noche — como el sol a mediodiá.
    Dentro estaba una doncella — que llaman Rosaflorida;
    siete condes la demandan — tres duques de Lombardia;
    a todos los desdenaba — tanta es su lozania
    Enamoróse de Montesinos — de oidas, que no de vista...

  85. Durandarte był bohaterem poezji ludowej francusko-hiszpańskiej. Kuzyn Montesinosa, wziął swoje imię od niezłomnej szpady Durandal, którą nosił Roland. Roland ranny śmiertelnie w Roncenvaux, prosił Durandarte, aby po śmierci wyjął mu z piersi serce i zaniósł je Balermie („O Balerma, oh Balerma! — por mi mai fuiste enegendrada!“). Podobnie Amadis z Galji przed bitwą z monstrum Endriago, pochodzącem z Czarciej Wyspy, zaklinał swego giermka Gandolina, aby, jeśli zginie w pojedynku, wydarł mu z piersi serce i zaniósł je umiłowanej Orianie.
  86. O Merlinie z Galji, magu i proroku, mówią legendy celtyckie, zebrane w „Historia regum Britanniae“, napisanej w 1132-35 roku przez Geoffrey di Monmouth, biskupa z S. Asaph. Dzieło to, znane we Francji, dzięki czterem przekładom, przerobił na wiersz Robert Wace (1106-1175), kanonik z Bayeux. Jest to „Le Roman de Brut o Geste de Bretons“.
    Merlin, zakochawszy się w kobiecie z jeziora, Vivianie, został przez nią zdradziecko zamknięty w zaczarowanym grobowcu, znajdującym się w lesie Northes. Romanse bretońskie i „Livre d’Artus“ każą mu tam żyć wiecznie. Ariosto (Rol. Szal. II, 70-71, III 10-11), mówi, że w marmurowym grobie ma mieszkanie proroczy duch.
  87. W rzekę Guadiana został zamieniony nieszczęśliwy giermek Durandarta. Rzeka płynie korytem podziemnym na przestrzeni siedmiu mil od Penarroya, koło Argomasilla do Daimiel. Alegorycznie: giermek ucieka od światła słonecznego, aby ukryć swój ból.
  88. „Dorado“ — złocisty. Epitet ten literatura hiszpańska nadała rzece Tag, o której Plinjusz powiedział, że ma piaski złociste.
  89. Clemencin wyjaśnia, że Tucar albo Fuggar było to nazwisko znakomitej rodziny niemieckiej, pochodzenia szwajcarskiego, słynącej w Hiszpanji ze swych bogactw.
  90. Aluzja do legendy o Infancie portugalskim, który zwiedził cztery części świata. W 1570 roku pojawiła się w Saragossie książka: „Libro del infante don Pedro de Portugal que anduvo las cuarto partidos del mundo“.
  91. Cervantes korzysta z okazji, aby pochwalić swego protektora, hrabiego Lemos. Wielokrotnie, w ustępach różnych swych dzieł, autor „Don Kichota“ daje jednak wyraz swej goryczy w stosunku do wysoko postawionych osobistości, które mało dbały o księgi im dedykowane.
  92. Modę tę wprowadził książę de Lerrna, aby ukryć spuchliznę na nogach.
  93. Pojęcie o tej brudnej, ciemnej, znajdującej się na parterze izbie, gdzie jadała czeladź, dają nam realistyczne sceny komedji „La Tinellaria“ de Torres Naharro i komedji Aretina „La Cortigiana“.
  94. „Retablo“ — oznacza obraz, na którym są wymalowane lub wyrzeźbione figury i sceny, przedstawiające fazę jakiejś historii lub zdarzenia. Wspaniałe są zwłaszcza figury na katedrze w Oviedo i w Burgos. „Retablos“ zwano także teatry marjonetek, tak popularne w Hiszpanii.
  95. Opuszczam ustęp, polegający na grze słów między „paktem“ (pacté) a „patio“ (dziedziniec), niemożliwej do oddania w przekładzie. „Osobny pakt z djabłem“ — mówi Don Kichot. Sanczo, nie zrozumiawszy, odpowiada: „Jeżeli ten podwórzec jest przestronny i do djabła należy, ani chybi brudny być musi. Jakąż jednak korzyść mieć może mistrz Pieter z takich dziedzińców“.
  96. W Hiszpanii bardzo popularne były przygody don Gaiferosa, wspomnienie którego do dziś dnia przetrwało w Asturji. Menendez Pidal dowodzi, że don Gaiferos jest to Walter z Hiszpanji czy Akwitanji, bohater z czasów Atylli. Mnich Ekkehards opisał go w swym poemacie („L‘Epopee castillane a travers la litterature espagnole, H. Merimee“).
  97. Jest to lament króla Rodryga po klęsce, zadanej mu przez króla Maurów, Tarika pod Guadalete. Bitwę tę opiewa „romance“ „Jak zginęła Hiszpanja“ („Como se perdić a Espana“). Wiktor Hugo naśladuje to „romance“ w dwunastej stancy „La Bataille perdue“:

    „Hier j‘avais des châteaux; j‘avais de belles villes,
    Des Greques par milliers à vendre aux juifs serviles;
    J‘avais de grands harems, et des grands arsenaux,
    Aujourd‘hui depuillé, vaincu, proscrit, funeste.
    Je fuis... De mon empire, helas! rien ne me reste.
    Allah! j‘ai ne plus meme une tour à crénaux“...

  98. Sayego — miasteczko w pobliżu Salamanki, słynące ze złej sławy swoich mieszkańców.
  99. Cava — imię, nadane Florindzie przez Arabów. Florinda była córką hrabiego Juljana.
  100. „Woda aniołów“ (Acqua de los angeles) miała zapach najbardziej odurzających kwiatów.
  101. Był to fotel ze słoniowej kości, który, według legendy, stał się łupem Cyda po zdobyciu Walencji. Cyd zwykł był na nim odpoczywać.
  102. Cytata łacińska wzięta jest z epitafium Ahgela Poliziana dla Miguela Verina, autora książeczki De puerorum moribus disticha.
  103. W wieku XVI nadano tę nazwę Fernandezowi Nuniez de Guzmén, słynnemu helleniście z Salamanki.
  104. Te słowa Sanczy mają związek z pewnem cynicznem powiedzeniem, które z biegiem czasu stało się wreszcie przysłowiowe. Skazany na pręgierz lub szubienicę, siedząc na ośle, był wiedziony, z licznym orszakiem, przez ulice miasta. Wspomnienia takich przejażdżek częste są w hiszpańskiej „Powieści hultajskiej“. Don Pablo de Segov’a w „Buscón“ Queveda chwali się bezwstydnie, że jego ojciec wyszedł z więzienia, z tak okazałym orszakiem, iż damy stawały w oknach, aby mu się przyjrzeć, bowiem pozór miał wielce udatny“.
  105. Jest to strofa, którą Cervantes, znawca starożytnych poetów włoskich, przełożył z Serafina Ciminelli, znanego bardziej jako Serafino dell’Aquila lub Aquilano, poety dworaka, zostającego na służbie Cezara Borgia.
  106. Strofa ta, którą napisał prawdopodobnie Escribá, pomieszczona jest w „Cancionero general“ Hernando del Castillo. Lope de Vega przerobił ją na glossę „a lo divino“. Według Clemencina, Cervantes wziął ją z „Rimas sacras“ de Vegi.
  107. Są to słowa, wyjęte z wiersza Wergiljusza (początek drugiej księgi „Eneidy“). Bohater trojański rozpoczyna niemi opowieść o zburzeniu Troi.
  108. W kraju Maurów dlatego, że nie noszenie turbanu i brody było równoznaczne z podłością stanu. Tymczasem w Turcji tylko duchowni nosili brody.
  109. Ormsby zauważa, że Cervantes myli Pierres‘a z Clamades‘em. O tym ostatnim mówi legenda rycerska, że, na grzbiecie drewnianego rumaka, uwiózł porwaną przez siebie księżniczkę Claramondę.
  110. W pojęciu Sanczy, zaczarowana podróż na Kołkobiegunie była dziełem szatana. Rodriguez Marin przypomina, że powszechnie wierzono, iż zwrócenie się o pomoc do Boga unicestwiało złą siłę czarów. Sanczo obawiał się, że spadnie na ziemię i skręci kark, skoro nagle czary działać przestaną.
  111. Miasteczko, obok Ciudad Real, gdzie ginęli złoczyńcy, przeszywani strzałami z łuków, skazani na śmierć przez św. Hermandadę.
  112. Cervantes nawiązuje tutaj do powszechnie znanej legendy. Eugenjusz Torralba istniał w rzeczywistości. Studjował medycynę w Rzymie, 1528 r. został uwięziony i jako czarownik skazany na stos przez Inkwizycję w Cuenca. Torralbę przeniósł nocą w powietrzu z Valladolid do Rzymu djabeł Zachiel, aby doktór mógł się przekonać naocznie, że Rzym jest złupiony przez wojska Karola V. Świetny poemat filozoficzno-symboliczny poety hiszpańskiego, Ramona de Campoamora (1817 — 1901) nosi tytuł „El Licenciado Torralba“.
  113. Torre Nona lub Tordinona była to nie droga, lecz więzienie, w którem pokutował także Benvenuto Cellini.
  114. To jest konstelacja plejad, mitologicznych córek Atalanty i nimfy Pilione, zmienionych w siedem gwiazd, obok konstelacji Byka.
  115. Dawne elementarze hiszpańskie miały na pierwszej stronie znak krzyża świętego jako że „initium sapientiae est timor Domini“. Sanczo chce powiedzieć, że aby być dobrym gubernatorem, wystarcza być dobrym chrześcijaninem.
  116. Rady, których Don Kichot udziela Sanczy, nasuwają mu na myśl pouczenia Diogenesa Katona. „Disticha de moribus“ był to zbiór wskazówek moralnych. Dzieło pochodzi z epoki nieznanej, w każdym razie napisane zostało przed VI w. Z „Disticha de moribus“ wywodzi się olbrzymia moralizatorska literatura wieków średnich.
  117. Nie są tu dokładnie oddane słowa tekstu, odnoszące się do przysłowia: „No quiero, no quiero, pero echádmelo en la capilla, o en el sombrero“. (Nie chcę, nie chcę, jednakże wrzuć mi do kaptura lub do kapelusza“). Chcąc zrozumieć złośliwy sens tego przysłowia, trzeba przypomnieć, że medycy, sędziowie, notarjusze i t. d. nosili zwykle płaszcze z kapturem, zwisającym na plecach. Kaptur ten mógł doskonale służyć, w pewnych okazjach, za sakiewkę. Klasyczna literatura hiszpańska zna wiele wycieczek satyrycznych przeciwko sprzedajnym urzędnikom, złodziejskim notarjuszom i nabieraczom-doktorom.
  118. Svetoniusz mówi: „Etiam cultu notabilem Julium Caesarem ferunt. Usum enim lato clavo ad manus fimbriato, nec ut unquam aliter quam super eum cingeretur, et quidem fluxiare cinctura. Unde emanasse sullae dictum, optimates saepius admonentis, ut male praecinctum puerum caverent“.
  119. Clemencin mówi, że mańkuci byli powszechnem pośmiewiskiem. Cervantes stawia ich na równi z analfabetami.
  120. Juan de Mena (1411 — 1456). Są to słowa, wyjęte z jego poematu: „Laberinto de Amor o Trescientas“. Ten alegoryczny poemat cieszył się wielką popularnością w XVI w.
  121. Włoskie „romanza“ nie odpowiada hiszpańskiemu „romance“, nawet i w romantycznem znaczeniu słowa. Nie jest to ani opowieść liryczna, pisana w różnej formie metrycznej i mająca fantastyczny czy legendarny temat, ani też piosenka sentymentalna, śpiewana przy akompanjamencie pianina. „Romance“ jest to utwór epicko-liryczny, pochodzący z „cantares de gęsta“, pisany wierszem siedemnastosylabowym.
  122. Pellicer przypuszcza, że jest to aluzja do wielkiej i drogocennej perły, zdobiącej koronę króla Hiszpanji. Nazwana była dla swej rzadkości „La Sola“. Zagubiona została w czasie pożaru, w 1734 roku.
  123. Hartzenbusch przypuszcza, że jest to cytata z wiersza jakiegoś marnego poety: „meneo dulce de las cantimploras“.
  124. Od słowa „barato“ — tanio.
  125. Satyry na krawców spotykało się często w literaturze hiszpańskiej. W noweli Cervantesa: „El licenciado Vidreria“, Vidriera widząc, że pewien krawiec stoi bezczynnie z założonemi rękoma, mówi, że jest on na drodze do zbawienia, bowiem nic nie robiąc, nie ma okazji do popełniania oszustw.
  126. Jest to znów nieuwaga Cervantesa. Porządek spraw rozstrzyganych przed trybunałem Sanczy musiał zmieniać autor, w różnych redakcjach tego kapitulum.
  127. Powiastka ta, pochodzenia hebrajskiego, zawiera się w „Leggenda aurea“ Jacopo da Voragine, przerobił ją na wiersz i pomieścił w swem dziele „Pungilingua“, pisarz włoski XIV wieku, Domenico Cavalca.
  128. Pellicer wskazuje na „Norte de los estados“ Fray Francisco de Osuną, jako na źródło tej noweli.
  129. Balsamiczny olej, zwany tak zapewne od nazwiska wynalazcy. Według Rodrigueza Marin sekret sporządzania go sprzedała w 1556 roku Izabela Pérez de Peromato, wdowa po Aparicio de Zubia, za roczną rentę sześćdziesięciu dukatów.
  130. Tirteafuera albo Tireteafuera jest to miasteczko, leżące niedaleko rzeki Guadiana i Argomasilla de Alba, w prowincji Manczy. Nazwa ta nie mówi nic dobrego o tej miej scowości („Tirteafuera“ — ruszaj stąd“).
  131. Uniwersytet w Ossuna (miasto to liczy dzisiaj 18.000 mieszkańców) założony w 1548 r., podobnie jak Akademja w Siguenza, był przedmiotem drwin i żartów.
  132. Z wielu świadectw oficjalnych wiadomo, że Baskijczycy nieraz piastowali godności sekretarzy na dworze królewskim.
  133. W celu odróżnienia od Asturie di Santander. Historja donji Rodriguez przypomina historję ochmistrzyni w dziele „Pasagero“ Figueroa.
  134. Z „Gór“ to znaczy z północy Kastylji i Leónu. Z „Diablo Cojuelo“ Guevara wiadomo, że „górale“ (montaneses) szczycili się ze starożytnego swego pochodzenia. W górach zaczęła się bohaterska wojna o niepodległość narodową z Maurami  t. z. „reconquista“ (718 — 737). Powstały wówczas małe królestwa: Oviedo i León.
  135. Było to miejsce zwykłych spotkań próżniaków i włóczęgów. W jednej ze swych nowel przedstawia Cervantes żonę pewnego sędziego, która codziennie spędza ranek koło bramy Guadalajara, mówiąc źle o bliźnich i zbierając lub rozsiewając plotki. Już za czasów Cervantesa z bramy Guadalajara została tylko nazwa. Bramę zniszczył pożar w 1582 r.
  136. Rodriguez Marin wskazuje na źródło tej opowieści, „Floresta espanola“ Toledańczyka, Melcnor le Santa Cruz. Był to zbiór opowieści i anegdot, opublikowany w 1574 roku.
  137. Klasycy hiszpańscy XV i XVI w. oddawali często entuzjastyczne pochwały potrawom kuchni włoskiej. Figueroa w „Pasagero“ wychwala zwłaszcza mięsiwa neapolitańskie.
  138. Musiało to być, jak przypuszcza Clemencin, nazwisko szachraja, słynnego w całej Hiszpanji.
  139. Ustawy i sankcje, jedna surowsza od drugiej, przeciwko grom w karty i kości, pojawiały się nieustannie. Ogromne bogactwo słów i zwrotów szulerskich dowodzi, jak powszechną musiała być namiętność gry hazardowej.
  140. „Juego de canas“ — było to ćwiczenie rycerskie, coś w rodzaju turnieju. „Las canas“ przeszły także do Włoch. Benedetto Croce w swem pomnikowem dziele: „La Spagna nella vita italiana durante la Rinascenza“ mówi o tych zabawach wielokrotnie.
  141. Trudno przełożyć dosłownie wyrażenia „Aranjuez y sus tuentes“. Nazwa „Aranjuez“, miejscowości koło Madrytu gdzie królowie bawili zwykle na wiligjaturze, stała się dla wielu pisarzy synonimem „Raju i Edenu“. W tym wypadku mamy do czynienia z grą słów. Słowo „fuente“ — źródło oznacza tutaj źródło zepsutej wilgoci.
  142. W starożytnych „romances“ krótka suknia była oznaką hańby. W „romance“ „Dia era de los reyes“ donja Jimena skarży się królowi na groźbę Cyda, który chce ją w podobny sposób zawstydzić: „Envióme a amenazare, que me cortaré mis faldas, por vergonzoso lugare“.
  143. Znana jest bajka Ezopa o żabach, które prosiły Jowisza, aby im dał króla. Bóg posłał im kawał drewna. Otrząsnąwszy się z przestrachu i straciwszy do swego władcy wszelki szacunek, poprosiły o nowego, godniejszego króla Wówczas Jowisz posłał im węża.
  144. O niezliczonych, zbrodniczych sztuczkach żebraków zorganizowanych w specjalnych korporacjach, których celem było naciąganie bliźniego, można powziąć wyobrażenie, czytając: „Discursos del amparo de pobres y reducción de los fingidos“ — Krzysztofa Perez de Herrera.
    W „Vida del Buscón“ Queveda Pablo de Segovia staje się żebrakiem, udającym kalekę tak znakomicie, że przechodnie, tknięci litością, nigdy nie odmawiają mu jałmużny. Przypomnieć należy także rzekomego ślepca w „Łaziku z Tormesu“.
  145. Przysięgać na swoją brodę, lub na gardło, było to wyrażenie, używane w wyzwaniach rycerskich. Broda była uważana za wielką ozdobę twarzy, „honor podbródka“, według retorycznego, napuszonego zwrotu pisarzy hiszpańskich.
  146. Franchote albo franchute, czy też franchón, była to pogardliwa nazwa, jaką lud nadawał wszystkim cudzoziemcom.
  147. Moriscos — potomkowie muzułmanów hiszpańskich, nawróceni pozornie na wiarę chrześcijańską, ochrzczeni pod przymusem, a jednak prześladowani, byli zawsze zagorzałymi wrogami chrzebcijaństwa.
    Po zdobyciu Grenady (1492) musieli uznać twarde prawa hiszpańskie, ale marząc o odzyskaniu swobody, utrzymywali jednak stosunki z Turkami i piratami Algieru. W 1568 roku wybuchł bunt w Alpujarras, zatopiony w morzu krwi przez Don Juana Austryjackiego. W 1570 roku F’ilip II rozkazał, aby „Moriscos“ z Królestwa Granady zostali wysiedleni do Manczy, Estramadury i Kastylji. 22 września 1609 roku ukazał się edykt Filipa II, skazujący ich na banicję z Hiszpanji. W ciągu trzydziestu dni mieli opuścić kraj pod groźbą kary śmierci.
    Ogólna liczba wygnanych nie przekraczała, według niektórych historyków 160.000. Wygnanie „Moriscos“ miało katastrofalne dla Hiszpanji następstwa. Upadł przemysł, handel i rolnictwo, znajdujące się dotychczas w rękach „niewiernych“.
  148. Wiersz łaciński mówi: „Cum Romae fueris, romano vivito more“.
  149. Także i w „Rozmowie psów“ przebija gniew Cervantesa na „Moriscos“. „Widząc, że Hiszpanja chowa na swem łonie tyle żmij, trzeba mieć nadzieję, że rozumni władcy znajdą stosowne zapobieżenie“.
  150. Wobec tych, którzy powrócili do Hiszpanji, miał moc nowy edykt, ogłoszony w 1613 roku.
  151. Także i Orlando Boiarda przemawia do rumaka, jak do rozumnej istoty:

    „Deh, dimmi, buon destrier, ov‘é Rinaldo?
    Ov‘éne il tuo signor? non mi mentire
    Cosi diceva Orlando, ma il ronzone
    No potea dar risposta al suo sermone“.

  152. Według legendy była to księżniczka maurytańska, córka króla Galafrone. Zakochał się w niej Karol Wielki. W Toledo wznosiły się jej wspaniałe pałace. „Palacios de Galiana“ było to pojęcie najpiękniejszych gmachów. Nazwę tę noszą dzisiaj ruiny rzymskie w Toledo, na brzegu Tajo, w pobliżu mostu Alcantara. „Dos palacios de Galiana“ — jest także tytułem jednej ze sztuk Lole de Vega.
  153. Kanon soboru w Trydencie głosił, że: „Imperatores, Reges, Duces, principes::: et Domini temporales, qui locum ad monomechiam in terris suis inter Christianos concesserint, eon ipso sint excommunicati“...
  154. Znany bohater Ariosta, kochanek i mąż Olimpia d‘Orlanda, który, zakochawszy się w córce Cimosco, opuścił żonę i zostawił ją na bezludnej wyspie.
  155. Marchena i Loja są „granicami świata“ dla Sewilli i Granady, w tem znaczeniu, że Marchena to miasteczko w prowincji Sevilli, zaś Loja w prowincji Granady.
  156. San Diego albo Santiago. Z łacińskiego „Sancte Jacobe“ poszło Santi Jaque i Santiago.
  157. Był to wytworny poeta, jeden z największych pisarzy złotego wieku literatury hiszpańskiej. Urodzony w Toledo, służył pod sztandarami Karola V. Ranny pod murami fortecy Muey, w 1536 roku, wkrótce później zmarł w trzydziestym trzecim roku życia. Jego spuścizna poetycka sprowadza się do dwóch elegij, trzech eklog i kilkudziesięciu pieśni i sonetów. Garcilaso przełożył na język hiszpański „Dworzanina“ Castiglione.
  158. Ludwik Camoens, wielki poeta-epik literatury portugalskiej urodził się w 1525 roku w Lizbonie, a umarł w 1579 r.
    Największy poemat Camoensa „Os Lusiadoas“ wysławia w dziesięciu pieśniach historję Portugalji i podróże wielkich odkrywców, jak Vasco di Gama i innych. Wiadomo, że gdy okręt, na pokładzie którego powracał z Goa, uległ rozbiciu, poeta ocalił swój rękopis, trzymając go w lewej ręce, podczas gdy prawą płynął.
  159. Rzeka, która wpada do Tagu w Aranjuez, koło Madrytu. Brzegami tej rzeki pędzono zwykle najdziksze byki na „corridę“.
  160. Prócz innych złośliwości i insynuacyj, mógł przeczytać w prologu:... „hemos de decir dél que como soldado tan vicjo en anos cuanto mozo en brios, tiene más lengua que manos“. (Możemy powiedzieć, że ów żołnierz, t. j. Cervantes tak jest stary latami, jak młody odwagą; ma więcej języka niż rąk“).
  161. Prócz innych złośliwości i insynuacyj, mógł przeczytać w prologu:... „hemos de decir dél que como soldado tan vicjo en anos cuanto mozo en brios, tiene más lengua que manos“. (Możemy powiedzieć, że ów żołnierz, t. j. Cervantes tak jest stary latami, jak młody odwagą; ma więcej języka niż rąk“).
  162. „Cofradia“, czyli związek rycerzy aragońskich, trzy razy do roku obchodził uroczyście święto patrona Aragonu, św. Jerzego. Wyprawiano gonitwy i turnieje, zwane „turniejami zbroi“ bowiem nagrodę zwycięzcy stanowiła całkowita zbroja, ze wszystkiemi przynależnościami.
  163. Są to dwa końcowe wiersze znanego „romance“: „A cazar va don Rodrigo“, odnoszącego się do tragicznej historji siedmiu infantów di Lara. V. Hugo rozszerzył go znacznie w swem „Romance mauresque“ („Don Rodrigue est a la chasse, sans épée et sans cuirasse“). W starem „romance“ opowiada autor jak Mudarra, bastard Gustioz‘a pomścił się za śmierć swoich siedmiu braci, otruwszy wuja, Ruy Velesquez‘a, który, w dolinie Arabianas, wydał ich w ręce Maurów.
  164. Bandyta, w swej ignorancji, miesza Ozyrisa — boga egipskiego z Busiridem, królem Egiptu, który kazał zabijać każdego cudzoziemca, przekraczającego granicę jego państwa.
  165. Roque Guinart, albo Guinard był to słynny bandyta kataloński, pochodzący z Orista w djecezji Vich. W 1611 roku udał się do Włoch, gdzie życia dokonał. Rodriguez Marin odsyła do księcia D. Luis M. Solery Terol: „Perot Roca Guinarda, Historia d‘aguest bandoler“.
  166. Psalm XLI: „abyssus abyssum invocat“.
  167. Tekst mówi Escotillo — mały Szkot. Szkot, o którego tutaj chodzi, nie mógł być mnichem irlandzkim z IX wieku. Scot Erigine, ani Dunsem Scotem, zwanym Doktorem Subtelnym — który żył między 1274 a 1308 rokiem. Cervantes myślał o pisarzu szkockim Michole Scot, który studjował wiedzę tajemną i uchodził za czarnoksiężnika, lub przynajmniej za astrologa. Żył on we Flandrji za czasów rządów Zud del alma cristiana światło duszy chrześcijańskiej) Filipo de Menesis, mnicha dominikańskiego.
  168. Światłość duszy chrześcijańskiej — napisał dominikanin Filip de Menoses.
  169. Generałem tym jest Luis Colona, hrabia de Elda.
  170. Arracz — komendant statku berberyjskiego.
  171. Imię Nemoroso od słowa łacińskiego „nemus“ (nemoris).
  172. „Post tenebras spero lucem“ — było dewizą pierwszego wydawcy i przyjaciela Cervantesa, Juana de la Cuesta.
  173. Tytuł przysługujący jedynie królom Kostylji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.